Grey Amelia Odrobina skandalu


Amelia Grey

Odrobina skandalu

Z angielskiego przełożyła Anna Wojtaszczyk

POL-NORDICA

Otwock


1

„Widno jest coś chorobliwego w państwie duńskim*", a w Londynie - jak się okazuje - również. Szalony Pański Zło­dziej zaatakował znowu. Chodzą słuchy, że chociaż w eleganc­kim soiree w rezydencji hrabiego Dunraven uczestniczyła ponad setka gości, rabuś ulotnił się z bezcennym krukiem ze złota.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Podparta kilkoma poduszkami starsza pani jęknęła i po-stukała się w pierś malowanym wachlarzem.

- To, kochanieńka, nie ma najmniejszego znaczenia. Elity to­
warzyskie nie oczekują prawdy. Pragną plotek, a co więcej,
chcą, by plotki te podawane były w pięknej otoczce.

Millicent uniosła rąbek skromnej białej sukni i już miała

*Zródła cytatów podano na s 317 (przyp. red.).

5


przysiąść obok ciotki, ale powstrzymała się w samą porę, re­agując na ciche warczenie złocistego spaniela, który zwinął się w kłębuszek w nogach łóżka. Cofnęła się o krok.

Hamlet był na ogół przyjazny i pełen uroku, chyba że le­żał na łóżku swojej pani: wtedy łagodny pupilek zmieniał się w najwierniejszego psa obronnego. Ciotka Beatrice przed kilkoma dniami przewróciła się i potłukła w sposób zupeł­nie okropny; zaczynała już dochodzić do siebie, ale każdy gwałtowny ruch był dla niej nieznośnie bolesny. Widok sio­stry ojca w tak opłakanym stanie bardzo smucił Millicent.

- Och, ciociu Beatrice, nie chcę cioci za bardzo męczyć. Ale czy nie rozumie ciocia, że próbuję zwrócić jej uwagę, dla­czego w żaden sposób nie zdołam spełnić cioci prośby? Wła­śnie dowiodłam, że nie mam pojęcia, jak należy pisać kroni­kę towarzyską.

W tym miejscu Millicent mogłaby po raz kolejny dorzu­cić, że nie uważa za stosowne się czegoś takiego uczyć po tragicznych doświadczeniach, jakie jej matka miała z bruko­wymi pismami. Próbowała to szczerze wyjaśnić od razu, jak tylko przyjechała poprzedniego dnia rano do Londynu i do­wiedziała się, dlaczego ciotka posłała po nią do Nottingham­shire. Ale odwoływanie się do prawdy dało jeden jedyny re­zultat: ciotka się rozpłakała i zaczęła się domagać, by podać jej lekarstwa. Millicent nie potrafiła zdobyć się na to, by po­nownie wyprowadzać z równowagi tę tak bardzo poszkodo­waną na zdrowiu damę.

Ciotka panny Blair, Beatrice Talbot, znana była swoim przyjaciołom i elicie towarzyskiej jako lady Beatrice; i nikt z tysięcy czytelników „The Daily Reader" nie orientował się, że jest ona również lordem Truefittem, osławionym redak­torem rubryki towarzyskiej w tejże gazecie.

Beatrice poprawiła się na poduszkach i znowu jęknęła. Jej szczupła twarz o kształcie serca wykrzywiła się w bólu. Usta i broda były po jednej stronie straszliwie przebarwione i opuch-

6


nięte. Biedaczka potknęła się o swego długouchego psa i upadła, a przy tym boleśnie potłukła sobie nogę, złamała jedną rękę i na dodatek posiniaczyła się i poobijała na całym ciele. Mogła sama jeść, ale do większych wysiłków raczej nie była zdolna.

Po tej katastrofie służące błagały swoją panią, by oddała Hamleta, żeby tak okropny upadek nie mógł się już powtó­rzyć. Beatrice nie chciała jednak o tym słyszeć i kazała im wszystkim wstydzić się za samą sugestię, by porzuciła uko­chanego pupila.

Emery, dorodna, silnie zbudowana pokojówka Beatrice, we­szła do pokoju, niosąc na srebrnej tacce małą filiżankę. Była je­dyną osobą, którą Hamlet dopuszczał do łóżka swojej pani.

- Och, jak dobrze - szepnęła z wdzięcznością Beatrice
i powoli zamrugała opuchniętymi powiekami. - W końcu coś
na uśmierzenie bólu. Myślałam, że już nigdy nie przyjdzie
pora na zażycie następnej porcji tego paskudztwa.

Pokojówka wsypała do filiżanki herbaty łyżeczkę wzmac­niającego proszku, zamieszała i pomogła jaśnie pani się napić, a potem wycofała się na drugi koniec pokoju. Emery idealnie nadawała się na opiekunkę ciotki. Mówiła łagodnym głosem i uważała, by nie potrącić łóżka ani swojej chlebodawczyni.

7


Lady Beatrice przewróciła podpuchniętymi oczami i cięż­ko westchnęła.

- Och, wicehrabina o niczym innym nie marzy. Uwielbia
plotki. Ale obawiam się, że gdybym pozwoliła jej się tą pracą
zająć, nie miałabym szans, by moje zajęcie odzyskać. Sugero­
wała ostatnio, że może czas już, bym przekazała jej tę rubry­
kę. Jest ode mnie nieco młodsza, rozumiesz. Ale ja nie tylko
lubię to, co robię. Niezbędne są mi też dochody z pisania.

Millicent poczuła, że jej determinacja zaczyna słabnąć. Pi­sać do kroniki towarzyskiej? A może po tylu latach spędzo­nych na wsi, gdzie nic się nie działo, potraktować to jak coś w rodzaju przygody?

Otrząsnęła się z natrętnych myśli i próbowała podbudo­wać swoją argumentację słowami:

8


mi i uszami. Tobie, kochanieńka, przypadło najważniejsze za­danie. Nie wolno ci dopuścić, bym trafiła do przytułku.

Millicent spojrzała na własną suknię. Ojciec przed śmier­cią dobrze je z matką zaopatrzył pod względem finansowym i dwa razy do roku zamawiały nowe stroje, które nadawały

9


się na imprezy towarzyskie w hrabstwie Nottinghamshire. Suknia, którą miała na sobie, należała do najmodniejszych; do twarzy jej było w tym prostym fasonie z wysokim sta­nem. Przybranie głowy zostało starannie dobrane, by pod­kreślać złote włosy i jasnobrązowe oczy młodej damy.

Beatrice już wcześniej zwróciła bratanicy uwagę, że nie może rzucać się w oczy na przyjęciach.

Millicent wyprostowała się, a oczy rozszerzyły się jej bun­towniczo.

Milllicent przygładziła szczotką włosy i dopiero w tej chwi­li pogodziła się z faktem, że nie wykręci się od tego, o co pro­si ją ciotka. Wzięła okulary i wetknęła je do koronkowej, ścią­ganej na sznureczek torebki, chociaż nie planowała ich użyć.

- Ależ zachwyciłabyś wszystkich kawalerów, gdybyś mog­
ła wystąpić podczas sezonu jako debiutantka - powiedziała
z dumą Beatrice. - Byłabyś diamentem pierwszej wody.

10


- Dziękuję cioci.

Przez moment niewiele brakowało, by Millicent zaczerwie­niła się na tę spontaniczną pochwałę, ale szybko przypomnia­ła sobie, że jest na to stanowczo zbyt rozsądna. Potrząsnęła natomiast z niedowierzaniem głową. Czy naprawdę zajmie się czymś takim dla lady Beatrice? Z pewnością udałoby się jakoś od tego wymigać. Nie wolno jej zapominać o matce i o tym, co matka przed laty przeszła.

Millicent była jedynym dzieckiem, jakie urodziło się bę­dącemu w podeszłym wieku hrabiemu Bellecourte i jego młodziutkiej żonie, Dorothy. Owdowiały hrabia miał już do­rosłego syna i dwie zamężne córki, kiedy żenił się z Doro­thy na prośbę jej ojca, a swego wieloletniego przyjaciela. Po­ślubił ją po tym, jak reputacja Dorothy została zrujnowana w Londynie przez towarzyski skandal.

Kiedy Millicent miała dwanaście lat, ojciec nagle umarł, a matka została dobrze sytuowaną wdową i w zadowalają­cym stopniu mogła zaspokajać potrzeby swoje i córki. Była troskliwą matką i dopilnowała, by Millicent została wy­kształcona tak, jak na córkę hrabiego przystało.

Dała jej wszystko, poza sezonem w Londynie.

Dorothy spodziewała się, że córka wyjdzie za mąż za miejscowego pastora albo innego dżentelmena o odpowied­niej pozycji i majątku. Ku jej wielkiemu zmartwieniu Milli­cent w wieku dwudziestu lat odrzuciła już trzy propozycje małżeństwa.

Minęło dwadzieścia jeden lat, od kiedy skompromitowana Dorothy opuściła Londyn, przysięgając, że nigdy tam nie wró­ci. Kiedy nadeszła rozpaczliwa prośba Beatrice, nie miała ochoty pozwolić córce na wyjazd do stolicy, ale ponieważ za­wsze lubiła siostrę swego męża, przyznała, że podczas rekon­walescencji Millicent będzie idealną towarzyszką dla Beatrice.

Millicent wiedziała, dlaczego matka tak bardzo nie chcia­ła jej puścić do Londynu, ale przekonana była, że rodziciel-

11


ka nie ma czym się martwić. Nie zamierzała zakochiwać się w żadnym łajdaku i rujnować sobie reputacji.

Millicent zjeżyła się na tak mało subtelne nastawienie ciotki.

Millicent przytaknęła, wiedziała bowiem, że rodzice byli sobie oddani; niemniej matka zapłaciła straszliwą cenę za do­bre życie, które wiodła ze swoim mężem.

12


wiem, nieskonsumowany związek z dżentelmenem, który później nie zgodził się z nią ożenić. W takich sprawach elity towarzyskie są bezlitosne. Ale przekonana jestem, że gdyby twój ojciec żył, to pragnąłby, byś pomogła mi w potrzebie.

Millicent popatrzyła na leżącą na łóżku bezradną damę. Ciotka Beatrice trafiła wreszcie na jej czuły punkt. Panna Blair zawsze ubóstwiała ojca. Czy spełniając prośbę ciotki, odda hołd jego pamięci? Nie była panną nieśmiałą ani płochliwą. Wiedziała, że poradzi sobie z tym zajęciem, tyle że nie podo­bało jej się, iż będzie musiała przy tym oszukiwać ludzi.

- Posłuchaj, zanim mnie te moje lekarstwa uśpią, chciała­
bym, byśmy raz jeszcze powtórzyły, kogo najprawdopodob­
niej spotkasz i usłyszysz dziś wieczorem. Zacznij od początku.

Millicent poddała się losowi i wyrecytowała:

Ciotka Beatrice usiłowała się ponownie uśmiechnąć, ale uniemożliwi! jej to spuchnięty podbródek i przecięta warga.

13


Hamlet podniósł się na krótkie, kudłate łapy i się roz-szczekał, a Millicent patrzyła, jak wicehrabiostwo wchodzą do pokoju.

- Przestań robić tyle zamieszania, Hamlet - zagruchała
ciotka do pieska. - Bądź grzeczniejszy. Zachowujesz się tak,
jakbyś nigdy wcześniej nie widział wicehrabiego ani jego
małżonki. - Spaniel podreptał po łóżku i zbliżył się do zdro­
wej ręki Beatrice. Ciotka poklepała go czułe po łebku, a on
zwinął się przy niej w kłębuszek.

Lord i lady Heathecoute podeszli od razu do łóżka lady Beatrice, przystanęli w nogach, nie próbując się bardziej zbli-

14


żyć, i pozdrowili ją serdecznie. Było oczywiste, że wiedzą, jak opiekuńczo zachowuje się Hamlet w stosunku do swo­jej pani.

Wicehrabia był wysoki i tykowaty, ale znakomicie ubra­ny. Jego siwiejące już kępki włosów były mocno przerzedzo­ne i zgodnie z modą przycięte krótko. Brodę tak bardzo za­dzierał, a krawat miał zawiązany tak wysoko, że Millicent przekonana była, iż nieustannie musi sobie forsować plecy.

Z zaskoczeniem stwierdziła, że żona dorównuje mu wzro­stem. Niewiele kobiet mogło pochwalić się taką wysokością czy obwodem. Określenie wicehrabiny jako pulchnej wyda­wało się stanowczo zbyt powściągliwe. Jej zaokrąglona twarz była co prawda płaska, ale ładna; okalały ją wdzięcznie sze­regi ciasno skręconych, ciemnych loków. Miała na sobie zie­loną suknię z wysokim stanem, która zręcznie maskowała masywną figurę i dobrze się na jej potężnej postaci układała.

- Pozwolę sobie przedstawić wicehrabiego Heathecoute.
Millicent dygnęła, kiedy wicehrabia odwrócił się w jej kie­
runku.

Millicent ponownie dygnęła.

15


Popatrzyła znowu na lady Beatrice. - Panna Blair świetnie nadaje się dla pani potrzeb.

- Cieszę się, że ją pani pochwala, i czuję się głęboko zo­
bowiązana, że zrobi to pani dla mnie i się nią zaopiekuje.

Lady Heathecoute obejrzała się na męża i powiedziała:

Millicent wyszła z pokoju za Heathecoute'ami, a schodząc z piętra, czuła, jak narasta w niej niespodziewane podniece­nie. Usiłowała je przytłumić, ale okazało się to niemożliwe. Zawsze chciała wziąć udział w jakimś przyjęciu dla wyższych sfer w Londynie. Tylko że nigdy jej się nawet nie śniło, że weźmie w nim udział jako autorka kroniki towarzyskiej.

16


Postanowiła, że nie będzie traktowała tego, co ma robić, jak szpiegowania ludzi i wdzierania się w ich prywatne ży­cie. Nie będzie się zastanawiała, co poczuje matka, jeżeli kie­dykolwiek dowie się, że Millicent uczestniczyła w takim przedsięwzięciu.

Zamierzała potraktować swoje zajęcie tak, jakby podawa­ła informacje ogólne dla „The Daily Reader". Znajdzie jakiś sposób, by treść tej rubryki podnosiła na duchu i nigdy nie była negatywna, jeżeli tylko będzie miała coś do powiedze­nia o jej końcowym kształcie.

Kiedy przekraczała próg domu, przyszedł jej do głowy po­mysł, który wydawał się świetny. Dołączy do rubryki lorda Truefitta króciutkie cytaty z Szekspira. Wszyscy kochają te­go mistrza opowieści. Powinny one nadać nowy wymiar „Codziennej rubryce towarzyskiej".


2

„... nieufność skromna, zdaniem świata, jest mądrych lam­pą..." - wystarczy zapytać któregokolwiek z policjantów. Nikt nie uniknie indagacji, kiedy tropią Szalonego Pańskie­go Złodzieja. W swoim niepohamowanym pędzie, by złapać tego nieuchwytnego rabusia, przesłuchują książąt, hrabiów i markizów jak pospolitych rzezimieszków.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Był już późny wieczór i w wielkiej sali panował nie tylko tłok, ale na dodatek gorąco i duchota, tylu ludzi rozmawia­ło w grupkach, śmiało się głośno i szeptem powierzało sobie sekrety. Mieszkając w Nottinghamshire, panna Blair uczest­niczyła w wielu przyjęciach, ale nigdy jeszcze w tak wspa­niałym jak to. Wystawność miejskiej rezydencji, strojnej w kryształowe żyrandole, złocone stiuki i rzeźbione gzym­sy, była imponująca. Liczne kandelabry rzucały złociste smu­gi światła na eleganckie schody.

Millicent aż dech zapierało, tak wytwornie przybrane i ozdobione były barwne stroje gości. W życiu nie widziała tylu na raz koronek, tylu piór i takich wielkich klejnotów. Stół aż uginał się od przygotowanych do uczty potraw. Na przepięknie rozmieszczonych srebrnych półmiskach i tale­rzach piętrzyły się ryby, jagnięcina, drób, jarzyny oraz owo­ce we wszystkich kolorach i z wszystkich pór roku. Poncz i szampan lały się strumieniami.

18


A więc to tak żyje londyńska śmietanka towarzyska?

Przyglądała się temu z przejęciem i podziwem.

Pierwsze dwie godziny minęły szybko. Heathecoute'owie byli naprawdę cudowni i dopilnowali, by została przedstawio­na odpowiednim osobom na soiree. Niektóre z poznanych dam przyglądały jej się z rezerwą, podczas gdy inne okazały się całkiem serdeczne i przyjazne. Przedstawiono ją pięciu młodym panom i wszyscy oni natychmiast poprosili, by wpi­sała ich do swego karnetu. Już tańczyła z trzema z nich.

Zgodnie z obietnicą lady Heathecoute nie spuszczała swo­jej podopiecznej z oka, chyba że podczas tańca. Ale nawet wtedy Millicent nie miała wątpliwości, że wicehrabina ją ob­serwuje. Przez cały wieczór była czarująca i dziewczyna za­częła się zastanawiać, czy aby ciotka Beatrice nie myli się, że lady Heathecoute chce przejąć pisanie „ciekawostek-błaho-stek". Nie zauważyła u wicehrabiny ani odrobiny zazdrości.

Za to aż się w głowie jej kręciło od tych wszystkich ludzi, których zobaczyła i poznała. W żaden sposób nie zdoła do powrotu do domu utrzymać w pamięci takiego mnóstwa usłyszanych nazwisk i tytułów. Będzie musiała zrobić sobie notatki. Ale żeby je zrobić, musi mieć kilka chwil dla siebie na osobności. Przypomniała sobie, że widziała jakiś wąski korytarzyk, na który chyba nie zwracali uwagi goście, któ­rzy w drodze na kolację mijali salę balową. Uznała, że na kil­ka minut może stanowić on idealną kryjówkę.

Szybko odszukała drzwi i pospiesznie przeszła koryta­rzem, który słabo oświetlały przykręcone do ścian kinkiety. Pod każdą ze ścian stały skrzynie, krzesła i stoły tak blisko siebie, że jedna osoba z trudem mogła przecisnąć się koryta­rzem. Zatęchły zapach kurzu, wosku i spalonej oliwy łasko­tał ją w nos. Bez wątpienia przestawiono do tego korytarzy­ka meble, żeby zrobić miejsce dla gości.

Minęła połowę długości korytarza i zaraz potem zobaczy­ła duży, porcelanowy wazon z pokrywką, ustawiony obok

19


wysokiego mosiężnego świecznika. Nie zwlekając, ukryła się między jednym a drugim. Na szczęście dzięki temu stała nie­mal bezpośrednio pod światłem.

Pospiesznie odwiązała wstążeczkę przy karnecie i zdjęła go z nadgarstka. Potem odwróciła karnet i skracając w mia­rę możliwości słowa, zaczęła jak najlapidarniej notować przyczepionym do wstążeczki ołówkiem.

Lady H. ma na oku lorda Greenfielda. Lord Dugdale chy­ba żenić się ten sezon. Panna B-well wyjdzie za Okropną Trój­kę, obojętne którego. Panna Chipping zła związek umówiony przez ojca, lepiej uciec niż wyjść za starszawego hrabiego.

Na kartkę padł jakiś cień. Pochłonięta pisaniem Millicent nie zwróciła na to uwagi i przesunęła się znowu w pasmo bladożółtego światła. Nie minęła chwila, a światło znowu coś zasłoniło. Zbyt zaabsorbowana, by sprawdzić, dlaczego pło­mień przygasa, odwróciła się znowu tam, gdzie było jasno. Kiedy karnet pociemniał po raz trzeci, zainteresowała się wreszcie tym zjawiskiem i poirytowana podniosła wzrok.

W pierwszej chwili spojrzenie jej skierowało się na śnież­nobiały trójkąt świeżej koszuli, obramowany kremową, bro­katową kamizelką oraz czarnym wieczorowym surdutem i zwieńczony doskonale zawiązanym krawatem. Okrywały one czyjś szeroki tors i proste ramiona. Kosztowny materiał i wspaniały krój stroju pozwalały się domyślać, że stojący przed nią dżentelmen jest nie byle kim.

To by było tyle jeśli chodzi o przekonanie, że udało mi się schować między meblami.

Wzrok Millicent powoli przesunął się w górę, minął silnie zarysowaną, gładko wygoloną brodę i przesunął się po nieco kanciastej linii szczęki na wargi, które były tak męskie i znaj­dowały się w tak niewielkiej odległości od jej ust, że serce w niej najpierw zamarło, a potem zaczęło uderzać szybciej.

20


Wstrzymała na moment oddech, a potem powędrowała spoj­rzeniem wyżej, na wąski garbek nosa i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. W końcu popatrzyła mu w oczy, tak nie­bieskie, że zapragnęła zatopić się w nich.

Miała przed sobą mężczyznę o idealnej posturze i w nie­skazitelnym stroju. Nieznajomy nie protestował, kiedy mu się bacznie przyglądała. A przyglądała się, nie czując zażeno­wania ani wstydu. Gęste ciemnoblond włosy, nieco dłuższe na karku, nad uszami przycięte były krótko. Wyglądał wspa­niale i chociaż nie odezwał się jeszcze słowem, emanowało z niego poczucie siły, uprzywilejowania i zamożności.

Zaostrzony koniuszek grafitu złamał się pod naciskiem palców Millicent.

Wargi nieznajomego rozciągnęły się w szerokim, znaczą­cym uśmiechu, który zaintrygował Millicent tak, że oczu nie mogła od niego oderwać. Gdzieś w podbrzuszu coś jej się ro­zedrgało, dygocąc popełzło w górę w stronę piersi, ociągało się tam przez chwilę, a potem podeszło do gardła, które się natychmiast skurczyło. Była całkiem pewna, że nigdy jesz­cze czegoś takiego nie doznała.

Nieznajomy przyglądał się jej, a chociaż nie padło między nimi ani jedno słowo, odgadywała, że świadom jest nie tyl­ko tego, iż zaskoczył ją swoją obecnością, ale i tego, że wy­daje się jej pociągający.

Jego pięknie zarysowane wargi wygięły się w pełnym uro­ku, szelmowskim uśmiechu, a spojrzenie przesunęło się w dół, przemknęło po piersiach Millicent do jej talii, a potem wróciło do twarzy. Spojrzenia ich zwarły się. Tuż obok niej, tak blisko, że mogłaby go dotknąć, gdyby wyciągnęła rękę, stal dżentelmen, który na pewno do nieśmiałych nie należał.

W wąskim korytarzyku zrobiło się nagle dużo cieplej.

Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza. Musi otrząsnąć się z niepokojącego wrażenia, jakie zrobił na niej ten męż­czyzna. Pociągała ją pewność i swoboda, z jaką jej się przy-

21


glądał. Dokładnie przed taką właśnie reakcją przestrzegała ją ciotka. Nie wolno poddawać się silnemu urokowi nieznajo­mego, trzeba zachowywać się w stosunku do niego z taką sa­mą obojętnością, jak wobec innych dżentelmenów, których poznała tego wieczoru.

Poczuła się spokojniejsza i bardziej opanowana i pewnym głosem zapytała:

Millicent nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, chociaż zwy­kle bywała przecież taka rozsądna. Spojrzała nieznajomemu w oczy i po całym jej ciele rozlało się pełne podniecenia mro­wienie. Zerknęła na jego wargi i poczuła, że ma ochotę czu-beczkami palców obrysować ich piękny kształt. Popatrzyła na tors i zapragnęła dowiedzieć się, jakby to było, gdyby przycis­nęła łagodnie policzek do kosztownego materiału rękawa i mo­gła cieszyć się ciepłem i mocą ramienia tego dżentelmena.

Odrzuciła jednak te niesforne myśli i unosząc wyniośle głowę, rzekła:

Millicent obrzuciła spojrzeniem ciasny zakątek, w którym się znajdowali, i uświadomiła sobie wyraziście, jak niewiele jest tam miejsca i jak blisko nieznajomy stoi. Niezbyt dobrze, że znalazła się w takiej sytuacji już podczas pierwszego soiree.

- Podejrzewam, że nie częściej niż panu się zdarza obok
takich ustronnych miejsc przechodzić, sir.

W oczach nieznajomego błysnęło pełne rozbawienia świa­tełko. Z aprobatą pokiwał głową na jej odpowiedź.

22


Nieznajomy bacznie przyglądał się przez chwilę jej twa­rzy, a potem opuścił wzrok na karnet i ołówek, który trzy­mała w okrytych rękawiczkami dłoniach. Usta mu się na wpół skrzywiły, na wpół uśmiechnęły.

- Czy to jakaś nowa moda? Pisuje się teraz podziękowa­
nia na odwrocie karnetów?

Nie pomagał jej ani trochę.

- Och, nie. Chociaż rzeczywiście musi na to wyglądać. Ale
widzi pan, chodzi mi o to, że notuję sobie, co chciałabym tam
zamieścić, kiedy je będę pisała. Nie zdążyłam dzisiaj ze
wszystkimi podziękowaniami i starałam się to teraz nadrobić.

Przerwała, bo uświadomiła sobie, że tylko pogarsza sytuację. Zwykle, wypowiadając się, nie paplała bez sensu, nie plątała się ani nie jąkała bez ładu i składu, ale ten człowiek doprowadził do tego, że zachowywała się jak jakiś przynapity głuptas.

Spuściła oczy na złamany grafit i zastanawiała się, skąd weźmie drugi ołówek. Nazwiska, które podała jej lady Be­atrice, mieszały jej się z nazwiskami ludzi, których poznała na przyjęciu. Bez notatek nie na wiele się ciotce przyda.

Zauważyła, że nieznajomy również utkwił wzrok w jej karnecie i złamanym ołówku. Anieli niebiescy! Rozsunęła wiązadła wykwintnej koronkowej torebeczki, która zwisała jej z przegubu, wsunęła karnet oraz ołówek do środka, gdzie już spoczywały niewykorzystane okulary, i dopiero potem znowu się odezwała.

Nie była pewna, czy uda jej się jakoś przekonać go, że nie jest idiotką, ale musi spróbować.

23


Nieznajomy sięgnął do kieszeni surduta i podał jej kró­ciutki ołówek.

Millicent odchrząknęła i zaprotestowała:

Nieznajomy nadal podawał jej ołówek. Co gorsza, nadal uśmiechał się znacząco. Powinno ją to było zirytować, ale tylko zaintrygowało. Dobre nieba, czy to możliwe, by wie­dział, że oczarował ją bez reszty?

Usiłowała cofnąć się o krok, ale tylko oparła się o ścianę.

- Nalegam - rzekł ponownie nieznajomy.

Millicent wiedziała, że musi dołożyć starań, by jak naj­szybciej sobie stamtąd poszedł, więc nie podnosząc głosu, po-wiedziała:

- W porządku. Dziękuję panu.

Kiedy brała ołówek, nieznajomy bezczelnie pogładził pal­cami wnętrze jej dłoni. Chociaż miała na sobie rękawiczki, cała wewnątrz aż zadygotała na to dotknięcie. Oddech uwiązł jej w gardle. Nie było to niewinne, niezamierzone muśnięcie. Tak je zaaranżował, by nie miała wątpliwości, że postąpił z rozmysłem i zuchwałością, że nie był to przypadek.

Jako dobrze ułożona młoda panna Millicent mogła zrobić

24


tylko jedno. Udała, że nie zauważa, iż dłonie ich się zetknę­ły, rozstrzygając wątpliwości na jego korzyść. Była jednak szczerze wdzięczna za ołówek, który umożliwi jej sporzą­dzanie dalszych notatek. Chociaż nieznajomy nigdy nie miał się o tym dowiedzieć.

Gorąco pragnęła zmienić temat, więc odezwała się po­spiesznie:

- Podałam już panu doskonale rozsądne wyjaśnienie mo­
jej obecności w tym korytarzu, ale proszę powiedzieć mi, co
pana sprowadza do tak odosobnionej części domu.

Nieznajomy nie spieszył się z odpowiedzią; w końcu sam również zadał pytanie.

- A czy odpowiedziała mi pani szczerze, czy podkoloro-
wała pani nieco prawdę?

Zapytał otwarcie, a implikacja była oczywista, więc Milli-cent odpowiedziała uczciwie:

- Jeśli podkolorowałam prawdę, sir, to proszę być pew­
nym, że tylko odrobinę zmieniłam jej odcień, a nie zamaza­
łam grubą warsnyą farby.

Uśmiech nieznajomego zrobił się szerszy i weselszy.

Nieznajomy lekko się nad nią pochylił i zniżając głos, rzekł:

- Nikogo poza panią nie widzę.

Bez wątpienia tak przystojny dżentelmen musiał plano­wać spotkanie z jakąś młodą damą. Millicent słyszała, że wśród jaśniepaństwa sekretne związki są całkiem częste. Ale nie mogła pozwolić sobie, by to ją na czymś takim przyła­pano. Albo tamta dama nie pojawiła się, albo zobaczyła Mil-

25


licent i pospiesznie się oddaliła. Tak czy owak Milłicent nie powinna pozwolić, by w tym słabo oświetlonym korytarzu przyłapano ją sam na sam z wytwornym dżentelmenem. Coś takiego z pewnością ściągnęłoby na nią uwagę, i to w spo­sób, którego kazała jej unikać ciotka.

- No cóż, bez wątpienia pojawi się ona wkrótce, jeżeli
więc pan wybaczy, pożegnam pana teraz, by nie zakłócać
upragnionego przez pana odosobnienia.

Nieznajomy miękkim, płynnym ruchem położył dłoń na świeczniku, nie pozwalając jej tym samym przejść. Skłonił trochę niżej głowę, przez co jego twarz znalazła się jeszcze bliżej oczu, warg i nosa Milłicent. Miejsca było tak mało, że czuła ciepły, płyt­ki oddech nieznajomego i dochodził do niej jego męski zapach.

Gest nieznajomego świadczył o wielkim tupecie; Milłicent powinna się była wystraszyć, a przynajmniej zdenerwować, ale stało się inaczej. Nie zdarzyło się jeszcze, by jakiś męż­czyzna tak ją prowokował. W innym miejscu i o innej porze z zapałem zmierzyłaby się z tak swawolnym przeciwnikiem, ale tu, w Londynie, kiedy miała do wykonania zleconą przez ciotkę pracę, nie mogła tego zrobić.

Nieznajomy uśmiechnął się smętnie i zniżonym głosem, który teraz brzmiał już stanowczo zbyt intymnie, zapytał:

- A czemuż to pani sądzi, że szukałem jakiejś damy?
Milłicent nie uznała za stosowne kulić się ani uchylać.

Podniosła wzrok na jego niewiarygodnie niebieskie oczy i nie dopuszczając nawet możliwości, że mogłaby zamrugać, oznajmiła nadmiernie rzeczowym tonem:

- Jest pan całkiem przystojny, sir, szkoda byłoby, gdyby
umawiał się pan na potajemne spotkanie z mężczyzną.

Przez moment oczy nieznajomego błyszczały zaskocze­niem, potem odrzucił głowę do tyłu i cicho, ale szczerze się roześmiał. Był to cudowny zaraźliwy śmiech, który wzmógł jeszcze jego urok, jeżeli to w ogóle możliwe.

- Zaiste byłoby szkoda.

26


Millicent przyłapała się na tym, że również się do niego uśmiecha. Nie miała wątpliwości, że z radością kontynuowa­łaby tę rozmowę, ale już bardzo przekroczyła granice tego, co wypada, decydując się odezwać choćby słowem do dżen­telmena, który nie został jej jak należy przedstawiony. A i motywy postępowania nieznajomego były mocno podej­rzane, bo chociaż stali w korytarzu tak krótko, zdążył nieje­den raz posunąć się, jak na dżentelmena, za daleko.

O, nie. Byłam tylko szczera. Nigdy w życiu nie spotkałam nawet w przybliżeniu tak przystojnego mężczyzny.

Millicent zadowolona była, że udało jej się uśmiechnąć znacząco i podsunąć mu pod oczy ołówek.

- Za nic nie chciałabym, by musiał pan zrezygnować z na­
stępnego tańca tylko dlatego, że nie będzie pan miał się czym
■wpisać do karnetu.

Nieznajomy pokiwał głową i chcąc nie chcąc, odwzajem­nił uśmiech.

27


Nieznajomy raz jeszcze objął wzrokiem twarz Millicent, a potem dotknął dłonią ust, powoli tę dłoń odsunął, dmuch­nął lekko i przesłał w kierunku młodej damy pocałunek.

Millicent poczuła nagły dreszcz pożądania. Chyba ów mężczyzna nie bardziej by ją zaskoczył, gdyby naprawdę musnął wargami jej usta.

Krzyknęła cichutko.

Nie spuszczając pobłażliwego spojrzenia z twarzy Milli­cent, nieznajomy powoli i niechętnie zdjął rękę ze świeczni­ka i młodą damę uwolnił.

A ona wahała się o chwilkę dłużej, niż powinna była, a po­tem przemknęła obok niego.

Nie obejrzała się, chociaż miała na to ogromną ochotę.


3

„Być albo nie być, to wielkie pytanie", które drąży wszyst­kie umysły, jako że panna Elizabeth Donaldson odrzuciła następne oświadczyny, a lord Dunraven stracił cierpliwość dla pozbawionych polotu działań policji. Hrabia oświadcza, iż sam znajdzie Szalonego Pańskiego Złodzieja i odzyska za­ginionego kruka Dunravenow.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Chandler Prestwick, hrabia Dunraven, siedział przy stoli­ku u White'a rozwścieczony tym, co właśnie przeczytał. Zmiął gwałtownym ruchem wieczorną gazetę i zaklął.

- Cholerni plotkarze! - wymamrotał na głos. Czy muszą zamieszczać jego nazwisko w każdej kronice towarzyskiej?

Odrzucił gazetę na bok, wziął kieliszek, popatrzył na bursztynową brandy, pokrywającą dno naczynia, i myśli je­go gładko, jak po maśle, prześlizgnęły się na wspomnienie panny, którą spotkał poprzedniego wieczoru.

Jej oczy miały kolor brandy. To była pierwsza rzecz, na któ­rą zwrócił uwagę, kiedy młoda dama uniosła twarz. Oszałamia­jące, intrygujące, złocistobrązowe oczy, pełne roztańczonych błysków wesołości. Zaskoczył ją, ale tylko na moment. Szyb­ko pozbierała rozpierzchłe zmysły i przyjrzała mu się całemu uważnie, a dopiero potem przeniosła wzrok na jego twarz.

Kim ona jest? Z pewnością nigdy jej wcześniej nie widział

29


i z taką samą pewnością chciał ją zobaczyć znowu. Była śliczna, z wąskimi, lekko wygiętymi brwiami w tym samym kolorze co płowe, gęste, starannie ułożone włosy. Fryzura robiła wrażenie zbyt gładkiej i surowej, ale nie ujmowała ni­czego klasycznej urodzie panny. Nieznajoma wargi miała pełne, perfekcyjnie i kusząco ukształtowane, w kolorze ciemnoróżowych kwiatów.

Przypomniał sobie, że przyszło mu na myśl, iż dziewczy­na usiłuje pomniejszyć swą urodę, i mimo woli zaczął gło­wić się, dlaczego miałaby to robić. Na ogół młode damy z to­warzystwa zadawały sobie wiele trudu, by swą urodę spotę­gować.

Pociągał go nie tylko delikatny powab jej twarzy i kuszą­ce zaokrąglenia kobiecego ciała. Zauroczyło go to, jak szyb­ko odzyskała pewność siebie i rezon. Diabli nadali, pociąga­ło go w niej wszystko. Pochwalał nawet zachowanie niezna­jomej panny w tej niewątpliwie niestosownej sytuacji. Była grzeczna, ale nie sztywna, podniecona, ale nie dała się po­nieść emocjom.

Poza tym, jak się okazało, była śmiała. Tak, niezwykle to z jej strony zuchwałe, że pozostała w jego towarzystwie i rozmawiała z nim tak długo, kiedy wprost rzucało się w oczy, że jest szlachetnie urodzoną młodą damą. Większość jaśnie panienek słowem by się do niego nie odezwała, gdyby ich sobie we właściwy sposób nie przedstawiono, ze strachu, że mogłoby to w nieodwracalny sposób zrujnować im repu­tację. A ona nie miała takich skrupułów. Była to bardzo do­bra wskazówka, że nie ma pojęcia, z kim rozmawiała.

Niektóre młode damy starały się zwrócić na siebie uwagę Dunravena, trzepocząc rzęsami lub wachlarzami, upuszcza­jąc chusteczki do nosa albo mówiąc głosem tak cichutkim, że ledwo je słyszał. A ta urocza dama miała tak wiele śmia­łości, że nie tylko chętnie z nim porozmawiała, ale swoją re-zolutnością rzuciła mu wyzwanie. Był pewien, że w żaden

30


sposób nie starała się zwrócić na siebie jego uwagi, ale do­kładnie to udało jej się osiągnąć.

Widząc, jak nieznajoma mierzy go odważnym spojrze­niem, Chandler wyzbył się wszelkich wątpliwości, że się jej podoba, i to jeszcze zanim ośmieliła się na tyle, by otwarcie wyznać, że jest według niej przystojny. Przy żadnej innej ko­biecie nie robiło mu się tak gorąco jak przy tej młodej da­mie. A kiedy przyjrzała się rysom jego twarzy, poznał po jej minie, że pozytywnie je ocenia. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie, jaką mu to sprawiło przyjemność i jak go rów­nocześnie zdumiało. Kim ona była? Czy może jest kobietą, której szukał, by dzielić z nią życie?

Potrząsnął głową, nie był jeszcze gotów podążać tam, gdzie prowadziły go myśli. Za wcześnie zadawać sobie takie pytania na temat damy, o której nic nie wie, nie zna nawet jej nazwiska. No dobrze, przyzna, że wiele cech mu się w niej podoba, ale na razie dalej się posuwał nie będzie.

Po tym, jak się rozstali, zauważył ją jeszcze kilkakrotnie, zanim przyjęcie dobiegło końca. Rozmawiając z ludźmi, ro­biła wrażenie wytwornej i pewnej siebie, ale nie zuchwałej. Wolałby chyba nie przyznawać się nawet sam przed sobą do tego, że wodził za nią wzrokiem.

A teraz siedzi u White'a, czeka na przyjaciela i wspomina tę dziewczynę, chociaż powinien skupiać się na przeklętym złodzieju, który mu ukradł kruka. Ten wykonany z litego zło­ta ptak pochodził z grobu jakiegoś egipskiego faraona i nale­żał do wyposażenia domu od czasów, kiedy wybudowano re­zydencję Dunravenow, a było to niemal przed stu laty. Hrabia wzbraniał się przed myślą, że mógłby przejść do historii jako ten, który utracił najcenniejszą pamiątkę rodzinną.

Poruszył dłonią i brandy zawirowała w kieliszku. Prze­mógł się i otrząsnął z myśli o młodej damie, która podczas przyjęcia bez żadnego wysiłku przykuła jego uwagę... chwi­lowo. Zobaczy się z nią znowu. Jeżeli panna nie dopilnuje,

31


by w najbliższym czasie zostali sobie przedstawieni na któ­rymś przyjęciu, on to zrobi. Dowie się, kim ta dziewczyna jest. Na pewno.

Odchylił głowę do tyłu i odprężył się, siedząc na wygod­nym fotelu z wysokim oparciem. Wokół siebie słyszał przy­tłumione rozmowy, głośniejszy śmiech, stukot grubego szkła o drewniane blaty stołów. Przysłuchiwał się tym odgłosom przez chwilę, a potem przestał słuchać i wrócił myślami do wydarzeń, które doprowadziły do kradzieży kruka.

Chandler odziedziczył tytuł hrabiego Dunraven w wieku piętnastu lat. Od chwili, kiedy został głową rodziny, trakto­wał swoje stanowisko z powagą; szkoły ukończył jako jeden z najlepszych uczniów w klasie. Szybko stal się dobrym za­rządcą ogromnego majątku, jaki zostawił mu ojciec, i z ro­ku na rok pomnażał swoje bogactwo.

Wbrew ostrym sprzeciwom matki postanowił, że w nale­żyty sposób wyda swoje trzy młodsze siostry za mąż, zanim sam pomyśli o małżeństwie. Chwilowo wystarczało mu za­bawianie się z ciągle nowymi kochankami.

Kiedy za mąż wyszła najmłodsza z jego sióstr, matka oznajmiła, że nie wolno mu już dłużej zwlekać. Musi się oże­nić i spłodzić potomka, który przejąłby po nim tytuł. Od tamtej chwili Chandler stawiał opór nieustannym zabiegom rodzicielki, by ożenić go z jakąś odpowiednią młodą damą.

Przyszedł wreszcie taki rok, kiedy nie musiał ani razu eskortować żadnej z sióstr na przyjęcia śmietanki towarzy­skiej ani do Almacka, a wtedy Chandler poczuł się tak, jakby mu orle skrzydła u ramion wyrosły. Razem ze swymi dwoma serdecznymi przyjaciółmi z Oksfordu, Johnem Whickenham--Thickenham-Finesem oraz Andrew Terwillgerem, pił za wie­le, grał zbyt często w karty, stawiał na konie na wyścigach i re­gularnie zabawiał się z kilkoma kochankami na raz.

Denerwowało go to, że stanowi stały element kroniki to­warzyskiej. Większość informacji o nim oraz o pozostałych

32


dwóch członkach Okropnej Trójki, bo tak „ciekawostki-bła-hostki" lubiły określać Chandlera, Finesa i Terwillgera, by­ła nieprawdziwa. Chandler nie zadawał sobie trudu, by pro­stować te absurdalne doniesienia, zareagował dopiero w ubiegłym roku, kiedy niewiele brakowało, by przez opu­blikowaną w jednej z rubryk historię doszło do pojedynku.

Marzył o tym, by poznać tożsamość osoby, która szpie­gowała niczego nie podejrzewających ludzi i pisała te nędz­ne, sensacyjne doniesienia.

Nie zaprzeczał, że lata młodzieńcze spędził na rozpuście i dobrze się przy tym bawił, nie ponosząc żadnej odpowie­dzialności za swoje czyny, ale ostatnio beztroskie życie prze­stało go pociągać. Powoli, lecz nieodwołalnie te szalone dni odchodziły w przeszłość.

Musiał się w końcu sam przed sobą przyznać, chociaż nie powiedziałby o tym nikomu innemu, że matka ma rację. Czas, by wziął sobie żonę i spłodził syna, który przejmie ty­tuł Dunraven.

Nie chciał, by przyjaciele dowiedzieli się, że szuka narze­czonej. Bezlitośnie wierciliby mu dziurę w brzuchu, a swata­jące mamusie ustawiałyby się w kolejce, żeby pokazać swoje niewinne córeczki. Nie, dawno temu już uświadomił sobie, że w najmniejszym stopniu nie pociąga go rozchichotana pa­nienka prosto z pensji.

Po weselu najmłodszej siostry Chandlera jego matka nie wydała już żadnego przyjęcia w Londynie. W tym roku zła­mała obietnicę, że nie ruszy się z Kent, i zaprosiła śmietan­kę towarzyską na jedno z pierwszych przyjęć sezonu w na­dziei, że zachęci tym opornego syna, by pomyślał o żonie.

Rankiem po przyjęciu Chandler z zaskoczeniem i oburze­niem dowiedział się od swojej gospodyni, że Szalony Pański Złodziej, jak przezwały rabusia gazety, ukradł bezcenną pa­miątkę jego rodziny, złotego kruka, który stał na uprzywilejo­wanym miejscu na wysokim gzymsie w bibliotece pana domu.

33


Wszystkie myśli o szukaniu żony rozpierzchły się na czte­ry wiatry. Matka oznajmiła, że rezydować będzie w Kent i zamierza pozostać tam, dopóki jej syn nie zacznie serio my­śleć o ożenku.

Ale Chandler zastanawiał się już poważnie nad ożenkiem. Tylko że nie pozwalał, by te myśli pochłonęły go bez reszty, dopóki nie schwyta Szalonego Pańskiego Złodzieja i nie od­zyska złotego kruka, zanim rabuś sprzeda go albo przetopi.

Stukot zderzających się bil wyrwał go z zamyślenia. Hra­bia pociągnął łyczek brandy. Jedynym rezultatem wydanego przez matkę przyjęcia było to, że otworzyło ono Szalonemu Pańskiemu Złodziejowi dostęp do rezydencji i pozwoliło mu ich okraść. W tłumie gości nie zobaczył ani jednej kobiety, czy to panny, czy wdowy, która przykułaby jego wzrok. Od czasu płomiennego romansu z lady Lambsbeth żadna dama nie oczarowała go tak, jak wczorajsza młoda panna.

Tak jak napomykały „ciekawostki-błahostki", Dunraven był cholernie zdegustowany nieudanym spotkaniem z pa­nem Percym Doultonem, należącym do elity policyjnych Ła­paczy Złodziei; prowadzili oni dochodzenie w sprawie epi­demii kradzieży w najlepszych rezydencjach Londynu. Ale skąd piszący o skandalach dowiedzieli się o tym?

Doulton grał wśród policyjnych Łapaczy Złodziei pierwsze skrzypce, ale do tej pory ani on, ani jego pod­władni nie posunęli się nawet o krok do przodu przy po­szukiwaniach Szalonego Pańskiego Złodzieja. Na razie udało im się osiągnąć tylko jeden sukces: zadając nieodpo­wiednie i niedorzeczne pytania, dotyczące ukradzionych dzieł sztuki i klejnotów, doprowadzili do tego, że gros osób ze śmietanki towarzyskiej zaczęło odnosić wrażenie, iż podejrzenia padają właśnie na nich.

Chandler zgadzał się, że to bardzo osobliwe, iż kradzież popełniono w trzech różnych rezydencjach, a nie trafiono na nikogo, kto twierdziłby, że widział jakąś choćby w najmniej-

34


szym stopniu podejrzanie wyglądającą osobę. Ale, jak przy­pomniał Doultonowi, nieczęsto daje się zauważyć, jak kie­szonkowiec zwija komuś sakiewkę.

Przestępca wie, jak powinien się w takich okolicznościach zachować. Dziwne i trudne do zrozumienia było natomiast to, że każdy z zaproszonych gości komuś z towarzystwa był znany. Podczas sezonu w prywatnych przyjęciach brało udział niewielu obcych, o ile w ogóle. Oznaczało to, że wyż­sze sfery mają w swoim gronie złodzieja, który udaje dżen­telmena.

- Jak dobrze. Zamówiłeś butelczynę. Ale co to? Tylko je­
den kieliszek? Czy zapomniałeś, że miałem się do ciebie
przyłączyć? Jakże szybko zaniedbujemy naszych przyjaciół.

Chandler podniósł wzrok i spojrzał w ciemnobrązowe oczy swego długoletniego przyjaciela, Johna Wickenham--Thickenham-Finesa, znanego w stolicy lepiej jako lord Cha-twin. Fines był wysokim, przystojnym mężczyzną o włosach gęstych i równie ciemnych jak oczy. Podobnie jak Chandler był mężczyzną barczystym. Nosił się z godnością, a bez prze­sady, w sam raz, a kiedy się uśmiechnął, niewiasty omdlewa­ły na ten widok.

Fines, podobnie jak Chandler i Andrew, sprawdzał z za­pałem, ile debiutantek uda mu się przekonać, by wybrały się z nim na zakazany spacer po ogrodzie. Niezależnie od fatal­nej reputacji, jaką cieszyła się Okropna Trójka, podczas każ­dego sezonu zawsze znalazła się jedna, a czasem dwie nowe damy, które nie zdołały im się oprzeć.

35


- Musiałeś nieźle zalać robaka, człowieku. Już prawie świ­
ta. Wszystkie przyjęcia skończyły się wiele godzin temu. Na­
prawdę sądziłem, że dawno już cię tu nie ma, ale musiałem
na wszelki wypadek sprawdzić, gdybyś jednak był, i dobrze
zrobiłem.

Fines rozejrzał się po sali, wypatrzył kelnera i skinął na niego, by podał kieliszek, a potem klapnął na fotel naprze­ciwko Chandlera i usiłował rozluźnić sobie fular.

Chandler poprawił się na fotelu i rozejrzał po słabo oświetlo­nej sali. Większość stolików w barze była pusta. Bez wątpienia sale gry też się już o tej godzinie przerzedziły, tylko zakamie-niali hazardziści i opoje czekali, by powitać nadchodzący ranek.

Fines znał go aż za dobrze; Chandler nie był pewien, czy cieszy się z tego tak bardzo jak kiedyś.

Chandler poczuł ukłucie zazdrości. On sam nie był ostat­nio w odpowiednim nastroju, by odwiedzać kochanki, ostat­nią odprawił przed niespełna miesiącem, obdarowawszy ją sporą sumą pieniędzy. Za dawnych dobrych czasów wdałby się w następny romans tego samego dnia jeszcze przed za-

36


chodem słońca, ale teraz go nosiło i czuł, że szuka czegoś zu­pełnie innego lub może czegoś więcej.

Decydowanie się na jedną miałoby być nużące? Kiedyś Chandler też tak uważał, ale teraz zamierzał właśnie coś ta­kiego zrobić, jak tylko dopadnie złodzieja.

Chandler parsknął śmiechem.

- Ubawiłbym się serdecznie, patrząc, jak jakaś młoda da­
ma zbija cię z nóg, a ty lądujesz u jej stóp plackiem.

Fines się skrzywił.

37


- Masz absolutną rację. - Fines pociągnął łyczek alkoholu. -
Cholernie dobrze, że tytuł i pieniądze potrafią zmyć bardzo
wiele niegodziwych uczynków z przeszłości. Bez wątpienia kie­
dy tylko damy znak, młode panny ustawią się w kolejce ze swy­
mi posagami w pogotowiu.

Chandler zdał sobie sprawę, że tego ranka nie ma sił na przekomarzanie się z Finesem, i osuszył kieliszek.

- Domyślam się, że przygnębiony jesteś kradzieżą kruka.
Chandler zmusił się, by wyrazem twarzy nie zdradzić

gniewu ani frustracji.

To podobne do Finesa, żeby drążyć ten temat.

Chandler zaciął zęby i po chwili powiedział:

38


Fines nigdy nie wiedział, kiedy przestać. Chandler ode­pchnął się od stolika i podniósł z fotela.

Chandler się uśmiechnął.

Chandler uświadomił sobie, że znowu skłamał. Wcale nie szukał kochanek, ale nie miał ochoty wyjaśniać swoich po­stępków Finesowi. Nie był tak do końca pewien, kiedy to się stało, ale czas, w którym dzielił wszystkie myśli i uczyn­ki z przyjaciółmi, już minął.

39


młodych i starszych. - Fines uśmiechnął się szelmowsko do Chandlera. - Każda jest rozkoszna na swój sposób. Jeżeli do­wiem się o jakiejś, która będzie wolna, to ci powiem.

Ostatnią i rzeczą, której pragnął Chandler, była pomoc przyjaciela przy szukaniu kochanki.

Millicent nie miała pojęcia, jakim cudem ciotce udaje się o tej porze tak sprawnie myśleć. Świtało już; siedziały razem w sypialni lady Beatrice, gdzie lampy objaśniono tak, że świeciły jasno; nadawały właśnie ostatni szlif rubryce lorda Truefitta, by mogła się ona ukazać w popołudniowym wy­daniu gazety. Millicent uważała, że jej wstęp doskonale od­daje atmosferę tego sezonu.

Najlepiej na tym wyjdzie, jeżeli przymili się do ciotki i spróbuje starszej pani nie denerwować. Zawsze może pod­rasować nieco tekst i dopiero potem wsunąć go do koperty, którą Phillips odniesie później pod adres, gdzie ciotka co ra­no przekazywała swoją rubrykę.

- Bardzo proszę, niech się ciocia nie denerwuje. Proszę pa­
miętać, że Hamlet martwi się, kiedy ciocia się czymś przej­
muje. Zapomniałam, że już mi ciocia mówiła, iż czytelnicy
kroniki towarzyskiej nie lubią nadmiernego realizmu. Pro­
szę się nie martwić, przerobię to.

40


Lady Beatrice zastanawiała się nad czymś przez chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi.

- Nie, muszę przyznać, że raczej pasował do całości. Wła­
ściwie uznałam nawet, że było to sprytne posunięcie z two­
jej strony. Zawsze podobała mi się twórczość barda. Zwłasz­
cza sonety. To dlatego wysyłałam ci tyle egzemplarzy jego
dzieł przez te wszystkie lata. Ale powinnaś była poprosić
mnie najpierw o pozwolenie.

Millicent przyjęła reprymendę w milczeniu.

41


się wszystkiemu, co mają do powiedzenia, ale nie daj się żad­nemu z nich namówić na spotkanie na osobności.

Milłicent przyglądała się, jak twarz ciotki łagodnieje, kie­dy mówiła o swojej pracy.

Milłicent natychmiast przyszedł na myśl dżentelmen, któ­rego spotkała na korytarzu w nieużywanej części domu. Czu-

42


ła się podniecona zainteresowaniem, jakie w niej wzbudził. Wystarczyło, że spojrzała mu w oczy, a po raz pierwszy w życiu ogarnęła ją bezwstydna zuchwałość. Był jedynym poznanym po przyjeździe do Londynu dżentelmenem, z któ­rym miała ochotę znowu porozmawiać.

Oczarowały ją te niebywale niebieskie oczy i nachylenie głowy, zafascynował przyjazny, rozbrajający uśmiech. Nie potrafiła zapomnieć, że aż ciarki ją przeszły, kiedy otwarcie zmierzył jej postać spojrzeniem od stóp do głów i z powro­tem. A potem, zanim pozwolił jej odejść, zaproponował swój własny ołówek.

Ale czy był dżentelmenem, czy raczej czarującym łajda­kiem?

Millicent otrząsnęła się w duchu. Co mają znaczyć te ro­jenia o nieznajomym? Bywa na przyjęciach po to, by wyko­nać zleconą przez ciotkę pracę, a nie po to, by rozmarzać się, bo jakiś dworny hultaj ośmielił się zuchwale zatrzymać ją, pogładzić po dłoni i przesłać pocałunek tak prowokacyjny, że czuła niemal, jak miękko ląduje na jej policzku. Poza tym ów hukaj równie dobrze mógł okazać się hultaj em żonatym.

Na wsi, gdzie Millicent mieszkała, kilku przystojnych młodych dżentelmenów próbowało już przekonać ją, by przyjęła ich oświadczyny, ale panienka czekała, aż pozna mężczyznę, z którym zapragnie zostać po kres swoich dni.

Zastanawiała się, czy to możliwe, by poczuła coś takiego w stosunku do nieznanego jej z nazwiska dżentelmena, któ­rego spotkała podczas przyjęcia. Już miała ochotę się z nim znowu zobaczyć. Chciała przekonać się, czy kiedy zajrzy po raz drugi w jego oczy, ogarnie ją ten sam zmysłowy, zapie­rający dech w piersi zachwyt.

Ojciec zapewnił jej dobre utrzymanie i nie musiała wy­chodzić za mąż, by zabezpieczyć się finansowo. Wolałaby wyjść za mąż z miłości.

Ciotka Beatrice dała jednak bratanicy jasno do zrozumie-

43


nia, że wezwała ją po to, by spełniła pewien obowiązek. Je­żeli przy tym zabawi się trochę podczas sezonu, niech tak będzie, ale przede wszystkim ponosi odpowiedzialność za coś innego. Mimo to Millicent nie potrafiła powstrzymać myśli o nadchodzącym wieczorze; oczekiwała go w zupełnie innym nastroju niż poprzedniego dnia.

Millicent na paluszkach wymknęła się z pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. Przeszła ciemnawym korytarzem do swojej sypialni i, posiawszy pokojówkę, Glendę, na dół po herbatę, została sama. Objaśniła lampę na biureczku, któ­re specjalnie dla niej wstawiono do pokoju, i usiadłszy, za­brała się do przepisywania całego artykułu na nowo i wpro­wadzania do niego wszystkich zasugerowanych przez ciotkę

44


poprawek. Praca ta była nieznośnie żmudna i Millicent bło­gosławiła fakt, że rubryka towarzyska nie jest bardzo długa.

Wzięła pióro i zanurzyła je w kałamarzu, ale jeszcze nie dotknęła zaostrzoną stalówką welinu, a już odłożyła je na podstawkę, podniosła torebkę i rozsunęła wiązadła. Wytrząs­nęła zawartość na biurko: chusteczka do nosa, okulary, kar­net, jedwabna wstążeczka i dwa ołówki.

Serce zabiło jej gwałtownie na widok ołówka, który przy­jęła na naleganie intrygującego dżentelmena. Podniosła ołó-weczek i zacisnęła go w dłoni, potem powoli rozchyliła dłoń i zaczęła turlać go między palcami. Niespodziewanie ogarnę­ła ją ogromna radość.

Przypomniała sobie, co czuła, kiedy nieznajomy musnął czubkami palców wnętrze jej okrytej rękawiczką dłoni, de­likatnie, a jednak na tyle mocno, by nie miała wątpliwości, że z rozmysłem przekracza granice tego, co wypada. Cóż za śmiałość. Nie miał pojęcia, jak ona zareaguje, a przecież pod­jął to ryzyko w nadziei, że nie zacznie wołać o pomoc ani nie trzepnie go w ucho. I miał rację. Z pewnością musi być pozbawionym skrupułów łobuzem, by tak zuchwale zacho­wać się wobec damy, której nie został nigdy przedstawiony.

Dobrze wychowana młoda panna wzgardziłaby nim za ta­ki brak dobrych manier, ale Millicent nawet nie przyszło na myśl, by coś podobnego zrobić. Zresztą dobrze wychowana młoda dama nigdy nie pozwoliłaby sobie na pisanie czegoś w rodzaju „błahostek-ciekawostek". Może powinna uginać się pod brzemieniem poczucia winy, ale z jakiegoś powodu to również nie przyszło jej na myśl.

Millicent potrząsnęła głową. Musi przestać myśleć o nie­znajomym. Na pewno z rozmysłem tak się zachował po to, by nie mogła o nim zapomnieć, by zastanawiała się, kim jest, i starała się go odszukać, żeby mogli zostać sobie przedsta­wieni jak należy. Nie wolno jej więcej o nim myśleć. Czeka na nią zbyt wiele pracy, a czasu ma bardzo mało.

45


Chwyciła znowu za pióro, zdecydowana dopełnić obo­wiązku. Zdążyła napisać tylko: „Czymże jest nazwa?", a już myśli zdradzieckie wróciły do błękitnych jak marzenie oczu, znaczącego uśmiechu i tego zakazanego pocałunku, który jej przesłał.


4

„Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą, pod inną na­zwą równie by pachniało", ale panna Pennington jest inne­go zdania. Słyszano, jak mówiła, że nigdy nie wyszłaby za pana nazwiskiem Longnecker. Ciekawe, co będący dobrą partią pan markiz ma na ten temat do powiedzenia.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Chandler nie spuszczał jej z oczu. Przyglądał się, jak tań­czy. Jak płynie po parkiecie, swobodnie wykonując kroki, ob­roty i skręty. Była urodzoną pięknością, szczupłą, o delikat­nej budowie, wąskiej talii i lekko zaokrąglonych biodrach.

Dekolt w jej powłóczystej, cieniutkiej jak pajęczyna suk­ni mniejszy był, niż nakazywała obecnie moda, i pozwalał się zaledwie domyślać wznoszących się pod ubraniem piersi. Rozczarowało go to, bo bardzo chciał przyjrzeć się ich łagod­nej wypukłości. Ponownie ogarnęło go przekonanie, że mło­da dama z rozmysłem stara się nie zwracać niczyjej uwagi swoją urodą i dlatego czesze się poważnie i ubiera skromnie.

Nie powinien zauważać aż tylu szczegółów, ale było w tej pannie coś, co przyciągało jego wzrok. Pragnął zbliżyć się do niej, spojrzeć znowu w te fascynujące, złotobrązowe oczy; doszedł do wniosku, że połyskują one jak cętkowane, ciem­ne bursztyny. Chciał wdać się z nią znowu w rozmowę, lecz chwilowo poprzestawał na rozmyślaniach i obserwacji.

'W stosunku do partnera zachowywała się grzecznie, ale

47


bez przesady. Uśmiechała się, lecz nie był to zachęcający uśmiech damy, która pragnie, by młody człowiek zaczął świadczyć jej uprzejmości. Wydawał się raczej mówić „dzię­kuję za miły taniec". To mu się również podobało.

- Czy wiesz, kto to jest?

Chandler odwrócił się i zobaczył, że tuż obok stoi jego przyjaciel, Andrew Terwillger, powszechnie znany w towa­rzystwie jako osławiony lord Dugdale.

Chandler nie był zadowolony, że Andrew przyłapał go, jak się tej pannie przygląda; nie dawał mu również spokoju fakt, że panna wcale nie zwróciła uwagi na to, iż ją obserwuje.

Pojawienie się przyjaciela przypomniało mu, że miał wy­patrywać podejrzanie wyglądających osób i śledzić męż­czyzn, którzy w pojedynkę oddalaliby się na stronę. W ten właśnie sposób trafił poprzedniego wieczora na młodziutką nieznajomą. Jakoś nie bardzo mógł uwierzyć, by odpowie­dzialnym za odnalezienie Szalonego Pańskiego Złodzieja władzom pisany był sukces. Uważał, że koniecznie sam mu­si posprawdzać kilka faktów.

Złodziej okazał się tak zuchwały, że okradł już trzy różne rezydencje. Udało mu się te kradzieże popełniać niemalże na oczach gospodarzy oraz ich gości, a nadzieje, że przestanie się­gać po cudze w domach, w których był mile widzianym go­ściem, wydawały się bezpodstawne. Chandler chciał rabusia złapać, a żeby tego dokonać, musiał zwracać baczną uwagę, czy jakiś mężczyzna nie usiłuje oddalić się samotnie z sali.

48


Chandler zmarszczył brwi i odwrócił się do przyjaciela.

Spojrzenie Chandlera przeniosło się na tańczących.

Chandler uśmiechnął się i skinął na powitanie głową dżen­telmenowi, który ich mijał.

- Twój bratanek to jeszcze maluch, prawda?

49


Andrew był niższy i szczuplejszy niż Chandler, a jego brą­zowawe włosy zaczynały już przerzedzać się na czubku gło­wy. Dunraven zauważył też ostatnio, że przyjaciel robi się pulchny w pasie, ale miał dość rozumu, by się z nim na ten temat nie droczyć. Może powinien zaproponować, żeby zno­wu zajęli się szermierką i wrócili do konnych przejażdżek, odbywanych w takim tempie, jakby im wszyscy diabli dep­tali po piętach. W ich życiu mniej było teraz brawury i ju­nactwa niż kiedyś. Zupełnie jakby w ciągu ostatniego roku czy dwóch coś się zmieniło, a oni tego nie zauważyli.

Kąciki ust Andrew uniosły się w smętnym uśmiechu; prychnął cichutko.

Kiedyś rzeczywiście tak było, ale wiedział, że przynaj­mniej dla niego sytuacja się zmieniła. Ostatnio ukrywał róż-

50


ne rzeczy przed przyjaciółmi. Stosował uniki i coraz więcej własnych myśli i wydarzeń z życia zachowywał dla siebie. Nie miał już chęci spędzać z nimi całych dni i nocy, śmiejąc się, gawędząc, pijąc i grając w karty.

- No więc, co myślisz o pannie Bardwell? - zapytał po­
nownie Andrew.

Chandler zawahał się, a potem odpowiedział:

- Skoro prosiłeś mnie o uczciwość, to sądzę, że mieszek
ojca tej panny większy jest od jej serca, a styczniowy dzień
cieplejszy się może okazać niż jej łoże.

Andrew parsknął śmiechem.

Chandler nie życzył sobie ponownej dyskusji o lady

51


Lambsbeth, skierował więc rozmowę na temat, od którego się zaczęła.

Brwi Chandlera podjechały do góry.

Jak to się stało, że zrobiliśmy się tacy cyniczni? Chandler uświadomił sobie, że chyba nie pociąga go sytu­acja, którą właśnie opisał Andrew.

W wyższych sferach ostatnim krzykiem mody było szu­kanie przygód w ramionach kochanek, ale Chandler wie­dział, że kiedy się już ożeni, nie będzie chciał dzielić łoża z żadną inną kobietą. Nie zamierzał się jednak przyznawać do tego przed kimkolwiek oprócz siebie. A już z pewnością nie zamierzał się przyznać, że interesuje go ożenek. Musiał­by znosić liczne rechotliwe przycinki przyjaciół, a na to nie warto się narażać. Poczuł się zaskoczony, że Andrew pozwa-

52


la, by rozeszła się wieść, iż na serio zaczyna myśleć o znale­zieniu sobie żony.

Przeniósł znowu uwagę na młodą damę o złotych oczach. Taniec skończył się i partner odprowadzał ją z zatłoczonego parkietu. Obserwował pannę, dopóki nie wróciła do wicehra-biny Heathecoute. Nie ulegało wątpliwości, że ta wysoka, do­rodna dama miała pełnić rolę jej przyzwoitki, całkiem moż­liwe, że nie tylko przez ten wieczór, ale przez cały sezon.

- A co myślisz o pannie Pennington?

Z dwojga złego wolę już ją od panny Bardwell. Chandler wrócił spojrzeniem do Andrew.

Już się odwracał, kiedy Chandler zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ręce.

- Andrew, czy o czymś nie zapomniałeś?

Jego przyjaciel potarł brodę i zrobił taką minę, jakby głę­boko się namyślał.

53


- Wiesz o kim - mruknął niecierpliwie Chandler.
Po twarzy Andrew rozlał się szelmowski uśmiech.

- Och, tak, byłbym zapomniał. Rozmawialiśmy o pannie
Bardwell, czyż nie?

Oczy Chandlera się zwęziły.

- Pozwól więc, że skrócę twoje cierpienia. Wicehrabia
Heathecoute i jego małżonka wprowadzają ją w tym sezonie
w towarzystwo; zatrzymała się u lady Beatrice, która, jak mi
się zdaje, jest w tej chwili chora. Niewiele więcej o niej mówią,
poza tym, że to siostrzenica ich przyjaciela. Uznali, że należy
jej się sezon w Londynie, więc zgodzili się nią zaopiekować.

-I?

54


Chandler uśmiechnął się, starając się tym uśmiechem zbyć prawdziwość słów przyjaciela.

- Zauroczenie? Żartujesz chyba. Zwolnij trochę z szampa­
nem, Andrew, uderza ci do głowy.

Andrew uśmiechnął się znacząco.

Ale czy byłoby to takie złe, jeżeli jest przy tym czarująca?

- Czy mi się zdaje, czy też na końcu tego zdania usłysza­
łem przeciągłe, milczące „ale"?

Chandler głęboko zaczerpnął powietrza i już chciał odpo­wiedzieć, lecz się rozmyślił.

I odszedł, a Chandler z zainteresowaniem zajął się roz­trząsaniem problemu, jakie właściwie uczucia żywi do tajem­niczej młodej damy.

55


Za jego plecami rozległo się chichotanie. Odwrócił się i zobaczył, że ma przed sobą pannę Bardwell i pannę Do­naldson. Na twarzach obu panienek malowała się nadzieja i trzpiotowate, szerokie uśmiechy. Jak na ich młody wiek suknie miały stanowczo zbyt głęboko wycięte, ale tak naka­zywała moda.

Hrabia uśmiechnął się bardziej do siebie niż do młodych dam. Kiedyś uważał, że dekolt im głębszy, tym lepszy, ale ostatnio wybiegi, jakie panienki stosowały, by zwrócić na sie­bie uwagę, nie wydawały mu się tak interesujące jak dawniej. Teraz dużo mocniej intrygowała go pewna dama, która była odrobinę, choć niewiele starsza i bardziej komunikatywna.

Nieśmiała to ona na pewno nie była.

Spojrzał na bladą, niebieskooką piękność. Pewnie jest po­nętna i dość inteligentna, ale nie -widział w niej niczego na ty­le sympatycznego, by życzliwie patrzeć na jej zachowanie. Nie miał nawet ochoty złożyć tej pannie obowiązkowej wizyty.

Przeniósł wzrok z panny Bardwell na ładniejszą, ale cich­szą i bardziej skrytą pannę Donaldson, i zapytał:

- Czy mogę założyć, że wy, młode damy, zechcecie doło­
żyć starań, bym dziś wieczorem nie podpierał ścian?

Panna Bardwell zachichotała i kilka razy zatrzepotała wa­chlarzem.

56


- Wystarczy, że pan poprosi.
Chandler ustąpił.

- W takim razie, drogie panie, chciałbym zatańczyć z każ­
dą z pań, jeżeli nie przyrzekły panie już tańców innym panom.

Czekając, aż wyjmą karnety, odwrócił się i wzrokiem szu­kał zlotookiej.

Ale nigdzie nie było jej widać.

- Wie pani, to nic nie da.

Zaskoczona Millicent aż podskoczyła na kobiecy głos, który dochodził zza jej pleców. Ktoś ją znowu przyłapał! Anieli niebiescy, czy nie istnieje żadne bezpieczne miejsce, w którym dama mogłaby spokojnie zrobić sobie notatki?

Odwróciła się od mrocznego kąta w sali z bufetem i sta­nęła twarzą w twarz z wysoką, dorodną ciemnowłosą pan­ną. Oczy Millicent natychmiast przykuło brązowoczerwone znamię, które pokrywało dolną połowę lewego policzka nie­znajomej i rozlewało się na jej szyję.

Nie chcąc się gapić, przeniosła szybko wzrok na ładne zie­lone oczy młodej damy i zapytała:

Milllicent nie była pewna, o co dokładnie ją dama posą­dza, więc powiedziała tylko:

Nieznajoma podeszła bliżej. Chociaż była silnie zbudowa­na, poruszała się z prawdziwą gracją dobrze urodzonej damy.

- Może pani wypełnić puste miejsca nazwiskami, ale prę­
dzej czy później inne obecne tu damy zaczną zastanawiać
się, dlaczego pani karnet zawsze jest pełny, a nigdy nie wi­
duje się pani na parkiecie.

57


Co za ulga. Dama sądziła, że Millicent wpisuje do swego karnetu nazwiska panów. Dzięki Bogu. Przez moment podej­rzewała, że nieznajoma może domyślać się, co naprawdę pisze.

Millicent odprężyła się i uśmiechnęła. Podobała jej się życzliwość, którą widziała w oczach młodej damy, i nie mia­ła ochoty wprowadzać jej w błąd, ale w żaden sposób nie mogła pozwolić sobie na całkowitą szczerość ani w stosun­ku do niej, ani do nikogo innego.

Millicent chciała zaprzeczyć, ale prawdopodobnie młoda dama mówiła prawdę. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale prze­konana była, że dla mężczyzn uroda znaczy więcej niż lojal­ność czy miłość. .

58


-. To miłe. Ale może nie dała pani dżentelmenom szansy, by lepiej panią poznali.

Millicent dygnęła.

59


Uśmiechnęła się i Miliicent uświadomiła sobie, że rozma­wiając z Lynette nie zwraca w ogóle uwagi na znamię na jej twarzy. Córka księcia była inteligentną i pogodną młodą da­mą i chyba potrzebowała przyjaciółki.

- Z radością będę czekała na nasze następne spotkanie.
Proszę się dobrze bawić przez resztę wieczoru.

Patrzyła, jak Lynette odchodzi, i myślała, że chętnie zo­stałaby jej przyjaciółką, ale nie była pewna, czy może anga­żować się w przyjaźń z kimkolwiek. Nie sądziła, by ciotka miała to pochwalać. Poza tym każda potencjalna przyjaciół­ka odprawiłaby ją z kwitkiem, gdyby tylko dowiedziała się, że Miliicent zbiera informacje o różnych osobach, a potem pisze o nich w rubryce lorda Truefitta. Zdaniem ciotki Be­atrice, cała śmietanka towarzyska lubiła czytać „błahostki--ciekawostki", ale nikt nie życzył sobie, by pisać akurat o nim. Miliicent nie miała wątpliwości, że jaśniepaństwo nie chcieliby mieć nic wspólnego z autorką kroniki towarzyskiej.

- Tu jesteś, kochana Miliicent. Szukaliśmy cię wszędzie.

60


Millicent odwróciła się na dźwięk donośnego głosu lady Heathecoute, ale nie zobaczyła przed sobą tej tęgiej damy, tylko spojrzała prosto w błyszczące niebieskie oczy przystoj­nego dżentelmena, z którym rozmawiała poprzedniego wie­czoru. Chwyciła gwałtownie powietrze, w gardle jej zaschło.

Przystojny dżentelmen odnalazł ją.

- Pozwól, że przedstawię ci Chandlera Prestwicka, hrabie­go Dunraven.


5

„Bądźmy sobie, ile można, obcymi" albo nie uda nam się w tym sezonie osaczyć Szalonego Pańskiego Złodzieja. Ale nie trzeba się martwić, bo zanim rabuś zostanie pojmany, może­my spodziewać się zaproszeń na przyjęcia z okazji zaślubin panny Watson-Wentworth i markiza Gardendowns.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Millicent przykucnęła w głębokim dygu, mając nadzieję, że tym samym ukryje fakt, iż na dźwięk jego nazwiska oczy rozszerzyły jej się z zaskoczenia, a serce załomotało w pier­siach. Anieli niebiescy, przecież lord Dunraven należy do Okropnej Trójki, przed którą ostrzegała ją lady Beatrice. Nie tylko był jedną z najlepszych partii w mieście, ale również jedną z najbardziej osławionych, jeżeli ciotka nie myliła się w swoich opiniach.

Dokładnie taki właśnie hultaj zrujnował reputację matki. Nie wolno jej dla nikogo podobnego tracić głowy. I pomy­śleć tylko, że marzyła o nim ostatniej nocy i tak bardzo chciała znowu go spotkać!

Podniosła się z dygu z mocnym postanowieniem, że znaj­dzie jakiś sposób, by oprzeć się niesłychanemu urokowi te­go pana.

62


mojego drogiego przyjaciela z prowincji. To jej pierwsza wi­zyta w Londynie.

Lśniące niebieskie oczy hrabiego przesunęły się niespiesz­nie po twarzy Millicent, potem ich spojrzenia się spotkały. Poczuła, jak przepełnia ją nieoczekiwana radość i podniece­nie, wywołane obecnością Dunravena, chociaż postanowiła przecież, że nie będzie na niego reagowała.

Millicent zerknęła na wicehrabinę, na twarzy której ma­lował się zachwyt.

Ośmielił się poruszyć tę sprawę, najwyraźniej mając na­dzieję, że wywoła tym rumieniec na jej policzkach. Jego szel­mowski uśmiech oraz iskierki w zagadkowych oczach nie zo­stawiały wątpliwości, że cudownie się bawi kosztem młodej damy. Powinna poczuć się oburzona, ale się tak nie czuła. Była miło zaintrygowana jego atencjami.

63


jakieś wolne miejsce w pani karnecie, jeżeli nie jest jeszcze pełen notatek... to jest nazwisk.

Millicent musiała myśleć szybko. Na pewno nie miała ochoty pokazywać lordowi Dunravenowi swego karnetu. Nie chciała, by ktokolwiek go zobaczył.

Nic dziwnego, że hrabiego Dunraven uznawano za pełno­prawnego członka Okropnej Trójki. Zgorszenie szło za nim trop w trop. W jednej chwili otwarcie z nią flirtował w obec­ności wicehrabiny, a zaraz potem próbował narobić jej kło­potów... dowodząc tym samym, że Millicent nie może po­zwolić sobie, by się z nim zadawać... nawet gdyby był nie wiedzieć jak uroczy.

Millicent mocniej zacisnęła torebkę w dłoni i uśmiechnę­ła się słodko do jaśnie pani.

Millicent bała się cokolwiek powiedzieć, wyraziła więc zgodę lekkim, wdzięcznym skinieniem głowy, bo co innego

64


jej pozostało? Położyła dłoń na rękawie hrabiego i poszła z nim na parkiet.

- Nie jest uprzejmie odmawiać hrabiemu tańca - odezwał
się po drodze Dunraven.

Odwróciła głowę, by na niego popatrzeć, i po błysku w oczach i półuśmiechu na ustach zorientowała się, że się z nią droczy, a nie beszta za niewłaściwe zachowanie.

Uniosła odrobinę wyżej brodę.

Uśmiechnął się znowu, tym razem ze szczerą wesołością. Fakt, że tak bawi go zażenowanie partnerki, powinien był ogromnie Millicent zirytować, ale z nieznanych przyczyn za­chowanie pana hrabiego nie przeszkadzało jej.

Nie zamierzała jednak pozwolić, by się o tym dowiedział.

Mijali właśnie grupkę gości. Przechodząc obok nich, Mil­licent zauważyła, że wszyscy się jej przyglądają. Ciotce wca-

65


le nie spodobałoby się to, że tak zwraca na siebie uwagę. Och, jak to się stało, że wpadła w oko hrabiemu z Okrop­nej Trójki? I co ma z tym faktem począć?

Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i zapytała:

Hrabia odwrócił się do niej z bardzo zadowolonym wy­razem twarzy.

Lord Dunraven skinął głową jakiejś pięknej damie i dżen­telmenowi w wojskowym mundurze, a dopiero potem zwró­cił się do Millicent:

- A oboje mieliśmy przecież rękawiczki. Jest pani najwy­
raźniej bardzo wrażliwą damą, panno Blair. Zapamiętam to.

Millicent pożałowała, że nie ugryzła się w język, zanim wspomniała, że ich dłonie się zetknęły. Stało się już oczywi­ste, że w rozmowie z tym mężczyzną nie będzie górą. Dla­czego napomknęła o tamtej pieszczocie? Bo nie potrafiła o niej zapomnieć. Dotknięcie hrabiego było delikatne jak muśnięcie motyla, ale Millicent odczuła je w całym ciele, od stóp do głów. Miał rację, była uwrażliwiona na wszystko, co się z nim wiązało. Sama jego obecność powodowała, że zmy­sły jej się wyostrzały.

- Nic nie powiedziałam, bo byłam pewna, że dotknął mnie
pan przypadkiem, i nie chciałam pana przestraszyć.

66


- Zapewniam panią, że trzeba dużo więcej niż przelotne
zetknięcie ręki z dłonią pięknej kobiety, by mnie przestra­
szyć. Świadczy to co prawda o wielkiej życzliwości z pani
strony, że pomyślała pani o moich uczuciach, ale myli się pa­
ni, panno Blair: nie przez pomyłkę pogładziłem pani dłoń.

Uśmiechnął się znowu znacząco, kiedy zajmowali miejsce na zatłoczonym parkiecie i czekali, aż muzyka zacznie grać.

Hrabia roześmiał się cicho, zmysłowo. I znowu Millicent poczuła dziwne trzepotanie w żołądku. Za nic nie chciała się do tego przyznać, ale było w tym mężczyźnie coś niesamo­wicie pociągającego. Chociażby starała się ze wszystkich sil, nie potrafiła się na niego naprawdę rozzłościć. Świadoma by­ła, jak reaguje na jego urok i łagodny dotyk, ale równocze­śnie wiedziała, że hrabia to łajdak czystej wody.

- Jest pani nie tylko damą o wielkiej urodzie, panno Blair,
ale ma pani również cięty dowcip. Od lat już nikt nie nazy­
wał mnie hultajem. Jestem pod wrażeniem.

- Nie pragnę się przymilać ani bawić pana, milordzie.
Chcę tylko już z panem skończyć.

Hrabia roześmiał się cicho.

- Proszę mi powiedzieć, czy uwierzyłaby mi pani, gdybym
powiedział, że większość z tego, co pani o mnie słyszała, to
nieprawda?

67


- Sądzę, że wtedy uczciwość pana byłaby równie podej­
rzana jak pochlebstwa.

Muzyka zaczęła grać i taniec się zaczął. Millicent nie mia­ła czasu na myślenie. Mogła tylko poddać się rytmowi i kro­kom tańca i dać się prowadzić hrabiemu. Kiedy ujął jej dłoń, poczuła ciarki, jakby wcale nie miała rękawiczek.

Hrabia podjął rozmowę w miejscu, gdzie ją przerwali, i powiedział niskim, uwodzicielskim głosem:

Dłoń Millicent zacisnęła się mimo woli w jego ręce; była pewna, że hrabia położył nacisk na słowo „które". Przecież nie mógł wiedzieć, czym ona się zajmuje, prawda?

68


Musi bardzo uważać, inaczej wyrzuty sumienia każą jej powiedzieć coś zupełnie niestosownego, co może wzbudzić w nim podejrzenia. Tylko tego jej jeszcze brakowało, by ktoś zaczął zadawać zbyt wiele pytań.

Millicent niemal już myśli pozbierać nie mogła. Leniwe przesuwanie się palców hrabiego po jej dłoni doprowadzało ją do szaleństwa, bo nie mogła odpowiedzieć mu taką samą zmysłową pieszczotą. Miała być na tyle rozsądna, by nie dać się złapać na jego jakże przekonujące machinacje, ale prze­konała się, że bardzo jest na nie podatna.

Musi coś zrobić, żeby przełamać urok, który na nią rzu-

69


cił. Niezależnie od tego, jakie uczucia wywołuje w niej do­tknięcie Dunravena, musi pamiętać, iż dla tego mężczyzny jest tylko jedną z wielu młodych dam, które obejmował, i że nauczony doświadczeniem uważa, iż ma prawo z nią igrać. Była z niego szelma nad szelmami.

- Czy gładzi pan po rękach wszystkie damy, z którymi
pan tańczy? - zapytała.

Niebieskie oczy hrabiego pociemniały.

Następna rzecz, która jej się w nim podobała.

Millicent wyrwał się z ust cichutki okrzyk.

Przeprowadził ją w piruecie pod swoim ramieniem i zno­wu obrócił twarzą do siebie, nie myląc kroku. W jego oczach mignęło rozbawienie, chociaż na tyle dyskretne, że nie dało się go zauważyć w pełnym uprzejmości uśmiechu.

- Tak pani na mnie działa, panno Blair. Ale zmienię te­
mat, by dłużej już nie urażać pani wrażliwości. A więc gdzie
rezyduje pani matka?

70


Milłicent głęboko zaczerpnęła powietrza, a potem odpo­wiedziała:

Milłicent wpatrzyła się w jego intrygujące, niebieskie oczy, które połyskiwały ogromnym zadowoleniem. Po raz pierwszy od początku tego tańca nie potrafiła powstrzymać szczerego uśmiechu.

Oczy Milłicent rozszerzyły się z zaskoczenia i poczuła na­gły przypływ sympatii do hrabiego.

Milłicent poczuła rozkoszny dreszczyk i równocześnie ze­sztywniała. Był taki zuchwały, a przy tym taki czarujący, że z łatwością zapominała, kim jest, i chętnie wdawała się z nim w miłą pogawędkę.

- Absolutnie nie.

71


Uniósł rękę i wprowadził ją w następny, powolny piruet. Taniec się już kończył, stanowczo zbyt szybko, chociaż nie wystarczająco szybko. Lord Dunraven delikatnie uścisnął znowu palce Millicent, puścił jej dłoń i się ukłonił.

Millicent dygnęła z wielką łatwością, bo uginały się pod nią nogi. Przez cały czas musiała się mieć na baczności.

- Przykro mi. Obawiam się, że moje popołudnia są wy­
pełnione.

Chandler podał jej ramię, które Millicent łaskawie przy­jęła.

W milczeniu obeszli salę i zbliżali się do miejsca, gdzie na Millicent czekała lady Heathecoute. Serce Millicent tłukło się w piersiach, a jego reakcja nie miała nic wspólnego z tań­czeniem. To dotknięcie lorda Dunravena powodowało, że puszczało się w szaleńczy pląs, a zdrowy rozsądek brał so­bie wychodne na czas nieokreślony.

Już podchodzili do wicehrabiny, kiedy lord Dunraven od­wrócił się do Millicent i powiedział cicho:

- Jeżeli zręczne słowa nie podbiją pani serca, panno Blair,
będę musiał szukać innych sposobów, aż znajdę taki, którym
tego dokonam.

Odprowadziwszy pannę Blair do lady Heathecoute, jak tego grzeczność wymagała, Dunraven przyglądał się wycho­dzącym paniom. Odwracając się od niego, panna Blair mia­ła wciąż tę samą oszołomioną minę, z jaką popatrzyła, kie­dy powiedział, że znajdzie drogę do jej serca. Siebie również zaskoczył tymi słowami. Nie zainteresowała go tak żadna da-

72


ma od czasów, kiedy lady Lambsbeth zatopiła w nim swoje pazurki.

Przebywał w towarzystwie panny Blair dwa razy i ani ra­zu nie usłyszał, żeby chichotała, co było denerwującym zwy­czajem większości młodych dam, spotykanych przez niego na przyjęciach. Śmieszne, wcześniej trzepotanie rzęs i wa­chlarzy nie przeszkadzało mu, a teraz okazywało się dosyć irytujące. Dzięki Bogu panna Blair nie miała chyba w ogóle przy sobie wachlarza. Nie umiałby nawet powiedzieć, czy na pewno widział, jak mruga. Za bardzo była opanowana.

Musi się czegoś napić; powinien też rozejrzeć się po sali i zobaczyć, czy nie ma tam kogoś, kto odstawałby od reszty towarzystwa.

Na pewno nie zdarzyło mu się jeszcze poznać młodej da­my bardziej intrygującej niż panna Blair. Może nie powinien był dawać jej do zrozumienia tak szybko, że jest nią zainte­resowany? Dawno już nauczył się, że nawet jeżeli jest jakąś młodą damą zainteresowany, nie powinien jej tego okazywać. A dziś wieczorem napomknął, że chce trafić do serca panny Blair. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie mówił. Co go na­padło? Okazał się chyba bardziej niezdarny niż uczniak, któ­ry po raz pierwszy w życiu zerka na płatną kochankę.

Cholera by to wzięła! Dość już czasu spędził na dumaniu o pannie Blair. Musi złapać złodzieja. Czas, by zaczął obserwo­wać wyjścia, przechadzać się po salach i badawczo przyjrzał się tłumom, albo nigdy nie znajdzie tego człowieka, którego szukał.

Przystanął na chwilę, by pogawędzić z księciem Grem-brookiem i zapytać o jego córkę, lady Lynette, ale przez ca­ły czas bez przerwy błądził wzrokiem po sali, szukając męż­czyzny, który nie całkiem pasowałby do tego wytwornego zgromadzenia. Wymienił kilka słów z sir Charlesem Wrigh­tem, kiedy go mijał, skinął głową i uśmiechnął się do grupki dam i zlekceważył dżentelmena, który kiedyś na skutek nie­porozumienia próbował go wyzwać.

73


Powoli okrążył salę dwa razy i doszedł do wniosku, że męż­czyźni podobni są do siebie jak krople wody. Gdyby uznał któregoś z nich za podejrzanego, musiałby to powiedzieć o wszystkich. Co gorsza, uświadomił sobie, że większość z nich zna po nazwisku i żadnego nie posądzałby o kradzie­że. Ale przecież gdyby złodziej przypominał jakiegoś żebraka wśród arystokratów, to dawno by go złapano.

- Dunraven, zaczekaj no chwilę.

Chandler zaklął pod nosem i szedł dalej, nie zwalniając kroku. Nie miał ochoty na następną rozmowę z Andrew. Je­żeli dopisze mu szczęście, może ktoś zaczepi jego przyjacie­la i zatrzyma g"o, zanim ten zdąży dogonić hrabiego.

Ale w kilka sekund później Andrew zrównał z nim krok.

- Dunraven, cieszę się, że cię znalazłem. Widziałem, jak
z nią tańczyłeś. Jak poszło?

Chandler zlekceważył pytanie Andrew i odwrócił się, by powitać przyjaciela uśmiechem i lekkim klepnięciem w ramię.

- Czemu nie? Jej już nie ma. Widziałem, jak wychodziła.
Stosunki Chandlera z panną Blair były tematem zakaza­
nym. Hrabia odwrócił się do przyjaciela i zapytał:

- A więc wiedziałeś już wtedy, jak ona się nazywa?
Andrew wzruszył ramionami i znacząco się uśmiechnął.

- Tak, oczywiście, że wiedziałem. Ale chciałem przekonać
się, czy jesteś nią na tyle zainteresowany, by się samemu te-

74


go dowiedzieć. Otrzymałem odpowiedź, kiedy zobaczyłem, że tańczycie razem.

- A ja widziałem, jak tańczyłeś z panną Pennington. Mam
nadzieję, że cię nie zawiodła.

Andrew się roześmiał.

75


ną uczciwością, na jaką mógł sobie pozwolić, skoro nie miał już ochoty dzielić się każdą myślą z przyjaciółmi.

- Powiedz mi więc, czy panna Blair nie zawiodła twoich
nadziei, kiedy z nią tańczyłeś?

O, nie, pomyślał sobie Chandler, ale uchylił się przed tym bezpośrednim pytaniem, mówiąc:

Wręcz przeciwnie, pomyślał Chandler, przeciskając się dalej przez tłum.

Wcześniej się tylko nad tym zastanawiał, ale teraz wie­dział już na pewno, że przychodzi w życiu mężczyzny pora, kiedy przestaje być cząstką trójki przyjaciół i zaczyna żyć na własny rachunek.


6

„Z tego powodu, ile że treściwość jest duszą mowy... chcę być treściwym" i donoszę, iż niezwykłą zdaje się rzeczą wi­dzieć jednego wieczoru lorda Dunravena, lorda Chatwina i lorda Dugdale'a w tańcu z tyloma młodymi damami. Do tego wszyscy trzej panowie tańczyli wczoraj z panną Bar-dwell. Czy możliwe, że po tylu latach będziemy patrzeć, jak Okropna Trójka walczy o jedną i tę samą damę?

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Millicent siedziała samotnie w jadalni ciotczynej miejskiej rezydencji i kończyła posiłek, na który składał się ser, goto­wane figi i świeżo pieczony chleb. Było już wpół do trzeciej po południu, a jej nadal trochę kleiły się oczy.

Na szczęście kucharka ciotki Beatrice każdego popołu­dnia posyłała na górę, do sypialni Millicent, gorącą herbatę, by pomóc się obudzić panience, która nie przespała porząd­nie ani jednej nocy, od kiedy przed kilkoma dniami przyje­chała do Londynu.

Millicent nie miała pojęcia, jakim cudem lady Beatrice udawało się przez tyle lat tak późno chodzić spać i ten tryb życia wytrzymać. Tempo było wyczerpujące. Ona sama co wieczór uczestniczyła w dwóch albo trzech przyjęciach, które przeciągały się do wczesnych godzin porannych, a po powrocie do domu udawała się prosto do sypialni ciotki

77


i razem omawiały co ciekawsze wydarzenia wieczoru.

Podczas rozmowy Millicent notowała, co - zdaniem ciot­ki Beatrice - powinno się znaleźć w kronice towarzyskiej, a potem oddalała się do swego pokoju i zabierała się do żmudnej pracy nad przygotowaniem czytelnego egzempla­rza rubryki, który następnie Phillips dostarczał do „The Daily Reader".

Od pierwszego dnia pobytu w Londynie nie kładła się przed świtem.

Popijała herbatę z delikatnej porcelanowej filiżanki i bez celu rozglądała się po pokoju, aż zawędrowała wzrokiem za okno, gdzie na różowo, biało i żółto rozkwitały pierwiosnki, krokusy i krzewy. Emery ścinała kwiaty do sypialni ciotki Be­atrice, a Hamlet węszył po ziemi wokół jej stóp.

Millicent nie miała pojęcia, dlaczego spaniel z miejsca po­czuł do niej antypatię. Zwykle bardzo dobrze radziła sobie ze zwierzętami. Nastawienie pieska usprawiedliwiać mógł fakt, że Hamlet nie lubił chyba nikogo poza swoją panią i Emery. Ciotka Beatrice sugerowała, że jej pupilek może tak się zachowywać dlatego, że robi się stary i marudny, i naj­prawdopodobniej miała rację.

Przyglądając się Emery i Hamletowi, wróciła myślami do tego, co poprzedniego wieczoru powiedział hrabia Dunra-ven, zanim oddał swoją partnerkę pod opiekę wicehrabiny Heathecoute. I nagle przepełniło ją poczucie radosnego ocze­kiwania.

Ciotka zmartwiałaby, gdyby się dowiedziała, że hrabia na­pomknął, iż będzie się o Millicent ubiegał. Ona sama była tym zaszokowana. Musi położyć kres jego atencjom, ale nie wiedzieć czemu nie miała ochoty tego robić. Był z niego wy­soko urodzony łobuz i hultaj, ale pociągał ją tak bardzo, że nie mogła tego ignorować. Chociaż próbowała. Jedyna na­dzieja w tym, że hrabia wkrótce się nią znudzi i zacznie ubie­gać się o jakąś inną młodą damę.

78


Kąciki ust Millicent uniosły się w uśmiechu na wspomnie­nie, jak delikatnie, a przecież władczo dotykał jej podczas tańca, jaka była zachwycona, wyczuwając ogromną siłę Dun-ravena, kiedy pieścił jej dłoń. Och, był taki przystojny i wy­tworny. Nigdy w życiu nie poznała bardziej intrygującego i fascynującego dżentelmena.

Było tylko jedno „ale", jedno, za to ogromne: musi pamię­tać, że właśnie w ten sposób zyskał sobie reputację, dzięki której zaliczono go do Okropnej Trójki. Umiał oczarować młodą damę i sprawić, by pragnęła znowu się z nim zoba­czyć. Milllicent musi pamiętać, że lubi za pannami gonić i starać się o nie, ale nie wykracza poza kilka tańców i jed­ną czy dwie wizyty. Jej uśmiech zbladł.

Nie pozwoli mu igrać ze sobą, a ma po temu dwie ważne przyczyny. Po pierwsze, ciotka Beatrice po to sprowadziła ją do Londynu, by mieć gwarancję, że zachowa swoją pozy­cję w „The Daily Reader", a po drugie, właśnie taki mężczy­zna jak lord Dunraven sprawił, że matka Millicent została uznana przez cały Londyn za wyrzutka. Jeżeli ten szykow­ny hrabia zechce się znowu do niej zbliżyć, nie będzie mia­ła wyboru: przyjdzie dać mu odprawę - i jej własne pragnie­nia nie mają tu żadnego znaczenia. Nie skończy tak jak mat­ka.

Wyjrzała znowu do bujnie rozkwitłego ogrodu. Dzień był tak piękny, że szkoda siedzieć w domu. Może leniwa prze­chadzka wśród kwiatów i krzewów pozwoli jej przestać my­śleć o lordzie Dunravenie. Przyłączy się do Emery i Hamle­ta i na świeżym powietrzu zastanowi się nad nowymi cyta­tami z Szekspira, które nadawałyby się do wykorzystania w rubryce.

Mogła odświeżyć sobie pamięć, zaglądając do książek ciot­ki z dziełami Szekspira, a czytanie jego utworów nigdy nie należało do uciążliwych obowiązków, ale cieszyła się na sa­mą myśl, że uda jej się przypomnieć sobie wystarczającą licz-

79


bę ulubionych cytatów bez uciekania się do tekstów i wer­towania książek.

Dopiła herbatę, skierowała się do drzwi na tyłach domu i wyszła do ślicznego, eleganckiego ogrodu. Mówiono jej, że ogród kwiatowy ciotki należy do największych i najpiękniej­szych na Mayfair, a kiedy popatrzyła na przepych, który miała przed sobą, przyszło jej bez trudu w to uwierzyć. Zamknięta przestrzeń aż kipiała od barw.

Rozrośnięte, gęste cisy tworzyły wysoki na co najmniej osiem stóp żywopłot, który otaczał ogród z trzech stron. Po­jedyncze rabatki z kwiatami zostały rozplanowane tak, by od wczesnej wiosny do późnej jesieni kwitły na nich jakieś kwiaty lub krzewy. Na końcu ogrodu stała nadnaturalnej wielkości statua Diany Łowczyni. Bogini trzymała w ręce pęk strzał, a towarzyszył jej wierny pies. Nietrudno było do­myślić się, dlaczego ciotka wybrała właśnie tę rzeźbę, skoro tak kochała swego pupila.

Emery i Hamlet, którzy właśnie wracali do domu, spotka­li się z Millicent, kiedy zeszła ze schodów.

Oczy służącej rozjaśniły się na tę pochwałę.

Millicent odwróciła się do spaniela, który nadal przyglą­dał jej się zaciekawiony.

- A co z tobą, Hamlecie? Czy chciałbyś przez chwilę po­
być ze mną w ogrodzie?

Piesek szczeknął raz. Millicent sądziła, że może chce jej

80


przez to dać do zrozumienia, że zostaje, ale jak tylko Eme­ry otworzyła drzwi, spaniel popędził na górę po schodach i wpadł do środka, zanim służąca zdążyła je zamknąć.

Chyba mi się nie uda zaprzyjaźnić z tym psiakiem, pomy­ślała Millicent, wchodząc na brukowaną ścieżkę, prowadzą­cą na tyły ogrodu. Dzień był piękny, jasny od słońca, niebo bezchmurne i niebieskie, a w gałązkach szeleścił delikatny wietrzyk. Po wczesnowiosennych deszczach i mokrej zimie liście przybrały soczyście zielony kolor.

Skromna popołudniowa sukienka zaszeleściła na czub­kach atłasowych pantofelków, kiedy Millicent pochyliła się, by powąchać ładny różowy kwiatek.

- Millicent.

Wyprostowała się i pomyślała, że musiała chyba zwario­wać. Byłaby przysięgła, że słyszała, jak lord Dunraven woła ją po imieniu. Rozejrzała się po całym ogrodzie, ale nikogo nie było widać. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do sie­bie. To niepodobne do niej, by mieć takie dziwaczne przy­widzenia. A wszystko przez to, że nie potrafi pozbyć się te­go szykownego łajdaka z myśli.

Ruszyła wolno przed siebie.

- Millicent.

Tym razem zatrzymała się gwałtownie i znowu rozejrza­ła dookoła. Nie ma omamów słuchowych. To lord Dunra­ven woła ją po imieniu.

- Tutaj, przy posągu.

Powoli podeszła bliżej, a kiedy okrążyła posąg, zobaczy­ła, że z tyłu po prawej przycupnął lord Dunraven, kryjąc się za monumentalną Dianą. Kiwał na nią ręką, by się do niego przyłączyła.

Był niewiarygodny.

Obejrzała się na drzwi, za którymi przed chwilą zniknę­ła Emery z Hamletem. Nie było śladu ani po nich, ani po Phillipsie czy innym ze służących ciotki. To nie do pomy-

81


ślenia, że lord dostał się do ogrodu i nikt go nie zauważył. Millicent wiedziała, że powinna lorda Dunravena zignorować i pędem wrócić do domu, ale nie mogła. Zaciekawienie wzięło górę i ruszyła w jego kierunku. Niespiesznie podeszła do miej­sca, gdzie się ukrywał. Kiedy znalazła się na tyle blisko, by móc z nim porozmawiać, przystanęła i udawała, że przygląda się kęp­ce stokrotek, nie spuszczając przy tym oczu z hrabiego.

Millicent popatrzyła na krótko przycięty, gęsty żywopłot, który rósł na obrzeżach ogrodu, i nie zdołała dostrzec w nim żadnej dziury ani nawet przerzedzenia w równiutko przycię­tych cisach.

- Niemożliwe.

Na ustach Dunravena ukazał się szelmowski uśmiech, od którego do reszty stopniał gniew Millicent.

Hrabia skrzywił się, dotykając lekkiego zadrapania na po­liczku.

- Zgadzam się. Ale kiedyś bardzo mnie one bawiły i cie­
szę się, że wciąż jeszcze potrafię to robić.

82


Bliżej? Nie powinna w ogóle z nim rozmawiać. Ale... mi­mo że straszny był z niego łobuz, chciała z nim rozmawiać.

Podeszła do rzeźby i usiadła na piedestale tuż obok lorda Dunravena, który nie podniósł się z trawy. Przyjrzała mu się. Włosy miał zmierzwione, tkwiły w nich gałązki i listki. Na ra­mieniu surduta było małe rozdarcie, a na białej koszuli zielone plamy. Naprawdę wyglądał na dżentelmena, który właśnie za­kradł się do ogrodu, by spotkać się tam z miłością swego życia.

Roześmiała się cicho do siebie.

83


- Po takich pana wyczynach większość młodych dam
mogłaby błędnie uwierzyć, że jest pan w nich bezgranicznie,
szaleńczo zakochany.

Och, nie.

Jednym płynnym ruchem chwycił ją lekko za nadgarstki i pociągnął w dół. Siedziała teraz na pół na trawie, a na pół hrabiemu na kolanach. Dunraven szybko, łagodnie pocało­wał ją w usta, a Millicent z emocji aż zakręciło się w głowie.

Zbyt była oszołomiona, żeby się poruszyć czy cokolwiek

84


powiedzieć. Patrzyła w jego łagodnie uśmiechnięte oczy i nie czuła żadnego lęku, żadnych wyrzutów sumienia, żadnego wstydu. Jak to się mogło stać? Przecież ta sytuacja stała w sprzeczności ze wszystkim, czego jej nauczono.

Hrabia uniósł dłoń, pogładził czubkami palców jej poli­czek i zapytał:

Prawie siedziała mu na kolanach. Dunraven trzymał ją, ale do niczego uściskiem nie zmuszał. Z łatwością mogła wstać, zacząć krzyczeć, a nawet trzepnąć go w ucho, ale tkwiła na miejscu bez ruchu.

Uniósł głowę i znowu delikatnie ją pocałował. Millicent załaskotało coś w żołądku. Hrabia wargi miał ciepłe i wilgot­ne, całując, równocześnie subtelnie uczył ją, jak oddać mu pocałunek. Tak łatwo byłoby poddać się pieszczocie i po pro­stu cieszyć się tym mężczyzną, ale nie wolno jej tego zrobić. Musi zapanować nad nim i nad sobą i nie dopuścić, by się ta sytuacja przeciągała.

Odepchnęła się rękami od jego piersi i pocałunek się skoń­czył.

Millicent podniosła się z trawy i popatrzyła w dół na hra­biego.

- Nie mogę na to pozwolić, sir. Proszę, niech pan swoimi
atencjami obdarzy kogoś innego. A teraz niech pan odejdzie,
jak pan przyszedł, a ja stanę na straży.

Dunraven szeroko się uśmiechnął i przesłał jej pocałunek. Drzwi na tylach domu otworzyły się i wypadł przez nie

85


Hamlet, Stanął na szczytowym stopniu i kilka razy zaszcze­kał, a potem zbiegł po schodach i pędem ruszył w kierunku Millicent, której serce podeszło do gardła.

- Niech się pan pospieszy, lordzie Dunraven. Hamlet wie,
że pan tu jest - szepnęła, ale on już znikał w wąskim otwo­
rze, który przygotował sobie pod krzakami. Otwór zamknął
się, jak tylko hrabia przeszedł na drugą stronę.

Hamlet skierował się prosto do tego miejsca w żywopło­cie, za którym zniknął Dunraven. Powęszył po ziemi i za­szczekał.

Millicent obejrzała się i zobaczyła, że przy drzwiach stoi jej własna pokojówka, Glenda. Wzdrygnęła się i zaczęła się zastanawiać, jak długo już Glenda tam stoi. Czy ze szczytu schodów mogła dojrzeć lorda Dunravena? Czy powie coś ciotce, jeżeli go widziała, czy może uzna, że to nie jej spra­wa i będzie milczała?

Glenda była młodą kobietą o wielkich, ciemnych oczach i ziemistej cerze. Była również najcichszą ze znanych Millicent osób. Potrafiła wejść do pokoju tak, że nikt tego nie zauważał.

Z radością udusiłaby lorda Dunravena za to, że postawił ją w tak niezręcznej sytuacji.

Glenda zeszła ze schodów na spotkanie Millicent. Podała jej wizytówkę na srebrnej tacce.

- Nie, panienko, chodzi mi o to, że przyszedł do panien­
ki gość z wizytą. Młoda dama.

86


Millicent otarła wargi wierzchem dłoni, wspominając po­całunek lorda Dunravena; pożałowała, że nie ma więcej cza­su, by zastanowić się nad tym, dlaczego właściwie hrabia się o nią ubiega.

Musi o tym pomyśleć później.

Dzień, który zaczął się tak spokojnie, robił się coraz bar­dziej emocjonujący. Czy powinna przywitać się z młodą da­mą, która poprzedniego wieczoru okazała jej tyle życzliwości, czy raczej powiedzieć Glendzie, że nie przyjmuje?

Millicent rzuciła wizytówkę na tackę. Anieli niebiescy, ciotka chyba nie może spodziewać się, że będzie uczestniczy­ła co wieczór w dwóch albo trzech przyjęciach i z nikim się nie zaprzyjaźni?

Lynette odwróciła się od kominka. Przyglądała się tam portretowi dużo młodszej lady Beatrice, który wisiał nad gzymsem. Uśmiechnęła się uprzejmie do Millicent.

- Ogromnie się cieszę, że mogła się pani ze mną zobaczyć

87


tak bez uprzedzenia. Obiecuję, że nie zajmę pani wiele cza­su.

Millicent gestem zaprosiła Lynette, by zajęła jedną z dwóch bliźniaczych kanapek, ustawionych na środku przy­tulnego pokoju. Po obu stronach każdej z nich stały złoco­ne fotele od kompletu, a pomiędzy nimi inkrustowany ala­bastrem stół z satynowanego drewna z trzonem centralnym. Aksamitne zasłony w pasy bordowe i zielone ściągnięto na boki i wpadające przez okna słońce jasno oświetlało pokój.

Lynnete była pod każdym względem wspaniałą damą, wy­soką i mocno zbudowaną. Kiedy przysiadła na skraju kanap­ki, jej szafirowa suknia spacerowa rozpostarła się szeroko. Dopasowany do sukni kapelusik związany był pod brodą szeroką szarfą, która zakrywała niemal całe rozlewające się na policzek znamię. Millicent zauważyła, że kiedy nie widać tego czerwonego znamienia, twarz Lynette robi się napraw­dę śliczna.

Zaczerpnęła głęboko powietrza, uśmiechnęła się i usiadła na kanapce naprzeciw gościa.

88


Millicent nagle zaczęła mieć się na baczności. Czy Lynette mogła jakimś cudem widzieć, jak lord Dunraven zakrada się do ogrodu? Zachowała spokój i przytaknęła:

To zakrawało już na pewną impertynencję, ale Millicent postanowiła nie przywoływać gościa do porządku - jeszcze nie. Zaczeka i zobaczy, w jakim kierunku potoczy się roz­mowa.

Lynette przewróciła oczami i się uśmiechnęła.

89


da Dunravena w stosunku do dowolnej młodej damy nie na­leży traktować poważnie. Mogłabym opowiedzieć pani wie­le historii, które o nim krążą... ale jestem pewna, że nie ze­chce pani ich słuchać.

Ależ bardzo chcę.

W słowach Lynette Millicent dojrzała okazję, by dowie­dzieć się czegoś więcej o tym zuchwałym hultaju, który miał czelność tak szybko przejść od gładzenia jej dłoni i przesy­łania pocałpnków do tego, by zakraść się do ogrodu, ściągnąć ją na trawę obok siebie i pocałować w usta.

Millicent nie mogła powstrzymać uśmiechu: Lynette na­gle zaczęła wyglądać tak młodo. Pewnie nie miała jeszcze trzydziestki, a w tej chwili bardziej przypominała siedemna­stolatkę. Bez wątpienia z radością powtórzy wszystkie zna­ne jej plotki. Oczy księżniczki aż połyskiwały z radości, a mocne rysy twarzy przybrały figlarny wyraz.

Glenda wyszła z pokoju, a wtedy Lynette zaczęła mówić:

- Cały Londyn sądził, że lord Dunraven ożeni się, jak tyl­
ko skończy szkoły, bo przecież tak młodo odziedziczył ty­
tuł. I ledwo był do wzięcia, a już zagięły na niego parol
wszystkie młode damy i pełne nadziei wdowy. Ale nie, szyb­
ko rozeszła się wieść, że chce wydać wszystkie trzy siostry
za mąż, zanim sam się będzie żenił. Naturalnie został wtedy
uznany za nieosiągalnego.

90


Lynnete przyjęła ją okrytą rękawiczką dłonią, pochyliła się do przodu i szepnęła:

91


tylko przyjdzie pani ochota na rozmowę. Z radością zawsze posłucham o lordzie Dunravenie... i innych osobach z wyż­szych sfer - dodała Millicent pospiesznie.

- Podsłuchałam kiedyś, jak pewien młody dżentelmen mó­
wił, że lord Dunraven utrzymuje w Londynie cztery kochan­
ki. Wszystkie naraz.

Oczy Millicent się rozszerzyły.

Millicent wstrząśnięta odstawiła filiżankę na spodeczek. Czy ośmieli się uwierzyć, że lorda Dunravena stać na coś ta­kiego? A może to tylko plotki? Cztery kobiety jednego wie­czoru, niemal równocześnie? Gdyby nawet tylko część z te­go, co mówiła Lynette, było prawdą, zasłużył sobie na repu­tację hulaki. Ale... przecież napomknął, że to, co o nim mó­wią, nie jest prawdą.

- Zupełnie nie wiem, co powiedzieć, tyle że dość już chy­
ba nasłuchałam się o lordzie Dunravenie i jego kochankach.

Lynette nie zwróciła uwagi na subtelną aluzję Millicent, by zmienić temat rozmowy, i dodała:

- Znany jest z tego, że przy każdej okazji kradnie poca­
łunki, a potem nie prosi damy o rękę.

Powiedziała to tak, jakby młodej damie już nic gorszego nie mogło się przydarzyć. Przed przyjazdem do Londynu Millicent całowano nie raz w policzek. Zastanawiała się po­tem, dlaczego ktoś miałby widzieć w pocałunkach cokolwiek niewłaściwego, no i teraz się dowiedziała. Tamte pocałunki były całkiem bez wyrazu. Natomiast dzisiejsze pocałunki lorda Dunravena powodowały, że w głowie jej się kręciło, a w płucach brakowało powietrza.

92


- Przy tych niewielu okazjach, kiedy składa wizytę jakiejś
damie, zawsze i nieodmiennie przynosi ten sam podarunek -
ciągnęła Lynette.

Było jasne, że Lynette nie ma zamiaru zmieniać tematu, więc Millicent zapytała:

Millicent głosu z siebie wydobyć nie mogła, ale tylko przez moment.

- Z mężatką? - Millicent aż dech zaparło.
Lynnette kiwnęła głową jeden raz.

- Na pewno zdążyła się już pani zorientować, że lordowi
Dunravenowi bardzo trudno jest się oprzeć.

O tak, zorientowałam się.

- Lord Lambsbeth dowiedział się o tym po przyjeździe do

93


miasta. Pomaszerował do White'a, wyciągnął szpadę i rzucił się na lorda Dunravena, wyzywając go na pojedynek.

- Tak - powiedziała Millicent. - Poznałam ją.

94


Kiedy Lynette popijała herbatę, Millicent patrzyła na nią i uświadamiała sobie, że dama ta stanowi istną kopalnię in­formacji o londyńskiej śmietance. Chyba wystarczyłoby wy­słuchać Lynette i niemalże mogłaby pisać kronikę towarzy­ską. Dobrze to było wiedzieć.

Chandler otrzepał płaszcz z deszczu, a potem z determina­cją wkroczył do ciemnej tawerny, mieszczącej się w pobliżu Bow Street. Wieczorne tłumy jeszcze się nie zeszły i nawet w przyćmionym świetle z łatwością zauważył człowieka, z którym miał tu się spotkać.

Kiedy zbliżał się do stołu, niski, szczupły mężczyzna pod­niósł się z krzesła.

Chandler w?Jął ze stołu butelkę portwajnu i wlał trochę do kieliszka, który posunął w jego stronę Doulton.

- Proszę mi powiedzieć, czym mogę panu dziś służyć? -
zapytał ten ostatni.

Oczy Chandlera się zwęziły.

- Może zaczniemy od tego, że powie mi pan, co odkryli
wczoraj pana ludzie.

95


Doulton splótł palce i położył dłonie przed sobą na sto­le. Zamrugał powoli powiekami.

Doulton zamrugał jeszcze szybciej.

96


zdrowych zmysłach. Klejnoty z łatwością zmieściłyby się w kieszeniach męskiego surduta, a kruka można było scho­wać pod kamizelką. Duchy, też coś. Kieszonkowcy potrafią sprzątnąć człowiekowi mieszek sprzed nosa, a on w ogóle się nie zorientuje. Czy przez to mamy nazywać ich duchami?

Doulton niespokojnie prychnął i znowu poprawił się na krześle.

97


- To bardzo dobra propozycja. Nie ma powodu, by nie­pokoił pan burmistrza czy kogokolwiek innego. Sam poroz­mawiam z nim i zobaczę, co można zrobić. I proszę dać mi jeszcze kilka dni na przejrzenie informacji, jakie do tej pory zebrali moi ludzie. Jestem pewien, że pozwolą nam one zna­leźć podejrzanego.

Chandler nie wiedział, iloma dniami dysponuje. Przecież w tej dokładnie chwili ktoś mógł przetapiać rzeźbę na brył­kę złota. Jednego tylko był całkiem pewien: to nie żaden duch ukradł kruka.


7

„Na co nie ma środka, nad tym się nie ma i co zastana­wiać; co się raz stało, już się nie odstanie" - wystarczy zapy­tać pannę Donaldson. Chodzą słuchy, że zanosi się na zarę­czyny, które jej ojciec ma niebawem oficjalnie ogłosić. Pan­na Pennington dwa razy ostatniego wieczoru tańczyła z lor­dem Dugdale. Hmm. Może ktoś chciałby się założyć, czy to hrabia będzie czwartym dżentelmenem, który oświadczy się o jej rękę w tym sezonie? A co z przyłapaniem Szalonego Pańskiego Złodzieja, którego należałoby teraz nazywać Sza­lonym Widmowym Złodziejem?

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Tak łatwo było wypatrzyć ją w tej białej powiewnej su­kience, z wiankiem drobnych białych kwiatuszków we wło­sach. Skromny okrągły dekolcik przy wieczorowej sukni spi­nały na ramionach skrzydlate rękawki i złote, satynowe ra-miączka. Złocista bajorkowa plecionka opadała na plecy jak szal. Wąski pasek złocistej satyny leżał pod piersiami jak ulał. Chandler przyglądał się, jak spokojnie toruje sobie drogę przez tłum, dopóki nie zatrzymały jej dwie starsze damy.

Miał ochotę podejść do Millicent Blair, porozmawiać z nią znowu, poprosić do tańca. Ale pragnął również czegoś więcej. Chciał chwycić tę dziewczynę w ramiona i całować jej ponętne wargi tak, jak tamtego popołudnia w ogrodzie lady Beatrice.

Dumny był z siebie, że nie dał się złapać temu wścibskie-

99


mu psiakowi. Niewiele brakowało, ale szczęście dopisało mu i zdołał przedrzeć się przez żywopłot, chociaż podrapał so­bie przy tym ręce i zadrasnął się z boku w szyję. Ślad na szyi udało mu się ukryć pod krawatem. Przyznawał jednak z uśmiechem, że pocałunek wart był odniesionych ran.

Ale dziś wieczorem trzeba trzymać się na odległość. Prze-szarżował nieco poprzedniego wieczoru, kiedy powiedział Millicent, że zamierza odkryć drogę do jej serca. Może po­winien był też odczekać kilka dni, zanim spróbuje ją odwie­dzić, ale nie mógł się pohamować. Musiał ją zobaczyć.

Gdzie podział się mężczyzna, który zwykle był taki po­wściągliwy?

Na pewno wydał jej się wczoraj wieczorem bardzo senty­mentalny. Równie dobrze mógłby nosić serce na dłoni, ale ta panna intrygowała go. I tyle. Z rozmysłem odpowiadała wymijająco na jego pytania, żeby postarał się znowu nawią­zać z nią kontakt i próbował się więcej o niej dowiedzieć.

A on dał się na to złapać.

Chandler potrząsnął głową. Sam nie wiedział, czy zdarzy­ło się już kiedyś, by tak go oczarowała jakaś młoda dama, która na dodatek wydawała się w ogóle nim nie interesować.

Podszedł nieco bliżej, pozdrawiając po drodze tłoczących się na sali przyjaciół i znajomych. Millicent, potakując gło­wą, przysłuchiwała się uważnie jakiejś starszej damie, która coś do niej mówiła. Wyglądała słodko i niewinnie, człowiek dałby głowę, że jej wypowiedzi będą zawsze przemyślane i miłe, ale on ponad wszelką wątpliwość wiedział, że potra­fi być bezpośrednia albo oporna, w zależności od tego, co jej w danej chwili odpowiada.

Na przestrzeni lat wiele już młodych dam i kochanek pod­niecało Chandlera, ale Millicent Blair miała w sobie coś, czym się od nich różniła.

Nigdy jeszcze nie spotkał tak czarującej osoby, która rów­nie zręcznie umiałaby unikać odpowiedzi na jego pytania.

100


Czy tylko kusiła go w nadziei, że poprosi ją o rękę, czy na­prawdę nie była nim zainteresowana? Czy to możliwe, że po­pełniane w młodości niedyskrecje tak nadszarpnęły jego re­putację, iż teraz, kiedy zainteresował się przyzwoitą młodą damą, ona obawiała się, że będzie tylko igrał z jej uczuciami?

Kiedy zobaczyła go dziś w ogrodzie, wyglądała na zasko­czoną, ale się nie złościła. Spodobało mu się to. I nie odesła­ła go z kwitkiem od razu, pozwoliła mu na dwa pocałunki, zanim się wycofała. Najwyraźniej nie bała się go.

Zastanawiał się, dlaczego taką tajemnicą okrywa wszyst­ko, co dotyczyło jej rodziny. Takie postępowanie dodawało oczywiście wiarygodności słowom Andrew, że pochodzi z rodziny ubogiej i interesuje ją tylko to, by bogato wydać się za mąż. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że piękna dziewczyna przyjeżdżała z prowincji do miasta w nadziei, że jakiś młody kawaler straci dla niej głowę, zanim dowie się zbyt wiele o jej pochodzeniu. Jeżeli tak się sprawy miały, nic dziwnego, że nie była nim zainteresowana. Każdy w towa­rzystwie powiedziałby jej, że hrabia Dunraven nigdy poważ­nie nie myślał o tym, by się ożenić.

Chandler miał na ogół bardzo dobre wyczucie i intuicja podpowiadała mu, że panna Blair szuka czegoś więcej niż tylko odpowiedniego męża. Ale czego?

Uwagę hrabiego zwrócił jakiś dżentelmen, którego nigdy wcześniej nie widział, a który w pobliżu drzwi podpierał ścianę. Zatrzymał na nim spojrzenie i nagle jego zmysły się wyostrzyły.

Mężczyzna był ubrany w stosowny strój wieczorowy, po­dobnie jak wszyscy inni obecni na przyjęciu dżentelmeni, ale robił takie wrażenie, jakby czuł się trochę niepewnie i był nie na swoim miejscu. Dunraven podejrzewał, że dokładnie ktoś taki może okazać się Szalonym Pańskim Złodziejem, ktoś, kto bez wątpienia wiedział, jak powinien ubierać się dżentelmen, ale nie czuł się dobrze w jego skórze.

Postanowił podejść do tego mężczyzny, poznać się z nim

101


i dowiedzieć, kim jest. Odwrócił się jeszcze tylko, by zerk­nąć na pannę Blair.

Podobało mu się, że z taką pogodą i całkowitym skupie­niem przysłuchuje się starszym damom. Nie błądziła spoj­rzeniem po sali w poszukiwaniu odmiany albo powodu, któ­ry pozwoliłby jej przejść do kogoś innego. Godna podziwu zaleta. Ale już kilka wieczorów temu doszedł do wniosku, że cech, które mogą mu się podobać, znalazł w tej intrygującej młodej damie aż w nadmiarze i nie potrzebuje ich mnożyć.

- Dobry wieczór, sir - odezwał się, podchodząc do niezna­
jomego. - Nie wydaje mi się, byśmy się wcześniej spotkali.
Nazywam się Chandler Prestwick, hrabia Dunraven.

Wysoki, krzepko zbudowany mężczyzna ukłonił się grzecznie, a potem powiedział:

- Miło mi pana poznać, lordzie Dunraven. Nazywam się
William Hogarth, jestem pracownikiem pana Percy'ego
Doultona. Przysłano nas tu, byśmy wypatrywali osobników
o podejrzanym wyglądzie.

Chandler uśmiechnął się pod nosem. To Hogarth swoim wyglądem wzbudzał podejrzenia.

Dunraven był pod wrażeniem tempa, w jakim działał Doulton, oraz tego, że w tak krótkim czasie tak znacznie udało mu się powiększyć liczbę pracowników.

102


ni czy spod surduta coś mu będzie sterczało, mamy rozkazy, by uprzejmie zatrzymać go i zrewidować.

- Dziękuję panu, Hogarth. Odnoszę wrażenie, że radzi
pan sobie z sytuacją w fachowy sposób.

Chandler skinął mężczyźnie głową i już odwracał się, by odejść, kiedy poczuł na karku muśnięcie piórkiem. Kątem oka dostrzegł jakąś kobietę i oto stanęła przed nim lady Lambs-beth. Hrabiemu przebiegł po plecach ostrzegawczy dreszcz.

Skrzyżował ręce na piersi i powiedział:

- Lady MacBeth... - tu odchrząknął i dodał lekceważąco: -
To jest, chciałem powiedzieć: lady Lambsbeth.

Lady Lambsbeth uśmiechnęła się do niego słodko i powo­li zamrugała długimi rzęsami. Była piękna, miała wielkie wy­raziste niebieskie oczy, którymi nieodmiennie zdawała się wabić. Pozwijane w loczki, lśniące blond włosy tworzyły oprawę dia okrągłej twarzy.

Podeszła do niego o krok bliżej.

Chandler rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś widzi, że z tą kobietą rozmawia. Na szczęście w pobliżu nie było ni­kogo poza policjantem, z którym właśnie się rozstał.

103


Lady Lambsbeth zaczerpnęła głęboko powietrza, aż unio­sły się obfite piersi, które odkrywała głęboko wycięta suknia.

Chandler odstąpił od niej o krok i powiedział:

- Przepraszam panią, jestem z kimś umówiony.

Już miał ją wyminąć, ale chwyciła go za rękę i zatrzyma­ła. Rzuciła mu czarujący uśmiech, ukazując śliczne białe zę­by. Chandlerowi przypomniało się, dlaczego kiedyś tak chciał ją posiąść. Miała delikatną skórę, piękne ciało, uwiel­biała, kiedy mężczyzna jej dotykał i ją adorował. Była zręcz­ną kochanką... i doświadczonym kłamcą.

Zmusił się, by oderwać wzrok od twarzy lady Lambsbeth i opuścić go po smukłej szyi i pełnych piersiach na długie ko­biece palce, które niczym imadło zwarły mu się na ręce. Od uczucia wrogości jego mięśnie mimo woli się pod jej dłonią skurczyły. Przez chwilę wpatrywał się w tę zaciśniętą dłoń, a potem podniósł oczy na pełną lubieżności twarz.

Oczy mu się zwęziły, wargi zacisnęły.

Lady Lambsbeth powoli rozluźniła palce i puściła go.

- Niesmaczne to, że tak chowasz urazę, Chandler. Poca­
łujmy się i pogódźmy. - Uniosła twarz w jego kierunku.

Chandler nigdy jeszcze nie zachował się z jawną nie-

104


grzecznością wobec damy, ale dziś wieczorem korciło go, by zapuścić się na te nieznane wody. Z pewnością żadna kobie­ta nie zasłużyła sobie na to bardziej niż ona. Miał ochotę po­wiedzieć otwarcie, co o niej myśli, ale absolutnie nie chciał, by ktoś zwrócił uwagę, że z nią rozmawia.

- Jest pani piękna, lady Lambsbeth, ale pani umysł i ser­
ce są kłamliwe. Nie jestem już panią zainteresowany.

Oczy pięknej damy się zwęziły. Wydęła pełne, zmysłowe wargi, przez co ich kąciki się ściągnęły. Na tę ostatnią nie­przyjemną uwagę powinna wpaść w furię, ale nie mrugnęła nawet okiem. Była kobietą o zimnym sercu.

- Wiem, że sądzisz, iż to ja dopuściłam, by do brukow­
ców przedostały się wiadomości o naszym romansie, ale
przysięgam, musiał to zrobić ktoś inny. Nie wiem, kto się
o nas dowiedział. Zamierzałam powiedzieć ci prawdę, zanim
mój mąż przyjechał do miasta. Wcale nie pragnęłam, by
przyłapał nas w łóżku. Henry byłby oboje nas zabił, gdybyś
nie uciekł na czas.

Nie podobało mu się nawet to, że z jej ust słyszy słowo „romans".

Wtapiając się w zebrany we frontowym salonie tłum, Chandler uświadomił sobie, że ma cholernie dobre samopo­czucie. Wziął kieliszek szampana z tacy i nie zatrzymując się,

105


pociągnął z niego łyczek. Od chwili, kiedy dowiedział się, że lady Lambsbeth oszukała go, utrzymując, że jest wdową, chciał powiedzieć jej, co o niej myśli.

Sam nie był wcale święty. Nierzadko zakradał się do ogro­dów, salonów i sypialni, ale nigdy świadomie nie wziął do łóżka mężatki. Wyznawał własny kodeks honorowy i pilno­wał się, by go nie złamać. Dostępnych dam, które ubiegały się o jego atencje, było aż w nadmiarze. Wcale nie pragnął ubiegać się o żonę innego mężczyzny.

Przystanął, głęboko zaczerpnął powietrza i się uśmiech­nął. Cieszył się, że już tej kobiety nie pożąda. Istniała tylko jedna para warg, której pragnął dotknąć ustami, a znajdowa­ła się ona w ślicznej twarzyczce panny Blair. Mocno posta­nowił, że odnajdzie ją, zanim wieczór dobiegnie końca.

Minuty mijały, a on wciąż wędrował z jednej sali do dru­giej. Otarł się o jakiegoś księcia, uśmiechnął do panny Pen­nington, skinął głową innemu księciu i jego małżonce, pozdra­wiał przyjaciół i wciąż w tłumie szukał panny Blair. Wiedział, że musi być na przyjęciu, ponieważ wicehrabiostwo Heathe-coute nadal brali w nim udział. Dogoniła go znowu panna Bar-dwell, ale udało mu się sprytnie wykręcić od poproszenia jej do tańca. W pewnym momencie dał nura do jakiegoś zatło­czonego pokoju, by nie zauważył go Fines.

Szedł dalej i w końcu znalazł się w opustoszałej części do­mu. Stanął u wylotu długiego, wąskiego korytarza z liczny­mi drzwiami, które prowadziły z niego na prawo i lewo. Ko­rytarz oświetlony był ściennymi lampami, a na jego końcu stał wysoki zegar z dużą białą tarczą.

- Czas zmienia wiele spraw - mruknął cicho do siebie Chandler, wracając myślami do przeszłości.

Tuż po zakończeniu zeszłorocznego sezonu rozpoczął się jego burzliwy związek z lady Lambsbeth. Poznał ją na ostat­nim wielkim balu. Powiedziała mu, że jest wdową i że wróci­ła do miasta po kilku latach spędzonych w Paryżu. Zaprosiła,

106


by złożył jej wizytę, a on zrobił tak zaraz następnego dnia.

Kazał swojemu kucharzowi przygotować morelowe ciast­ka, myśląc, że z przyjemnością spożyje je z herbatką i uśmie­chem pięknej lady Lambsbeth na okrasę. Nie spodziewał się, że spędzi całe tamto popołudnie w łóżku, bez łyczka herba­ty i jednego kęsa jedzenia. Przez następne trzy tygodnie, no, prawie trzy, spędzał każde popołudnie w jej łóżku.

Dopóki pogłoski o ich romansie nie trafiły do „Codzien­nej rubryki towarzyskiej". Miał ochotę osobiście udusić lor­da Truefitta i zrobiłby tak, gdyby tylko udało mu się dowie­dzieć, kim jest.

Nazwisko Chandler od lat pojawiało się w tej rubryce i plotki nie powstrzymały go od odwiedzania lady Lambs­beth, ale nie minął nawet tydzień, a niespodziewanie i cu­downie zmartwychwstał mąż tej damy i pojawił się akurat wtedy, kiedy Chandler zabawiał się z nią w łóżku.

Hrabia musiał wyskoczyć z okna sypialni na piętrze z ubraniem w ręku. Na drugi czy trzeci wieczór, kiedy sie­dział właśnie u White'a, lord Lambsbeth wtargnął do klubu z obnażoną szpadą. Byłby pozbawił Chandlera ręki, a może nawet głowy, gdyby kilku przyjaciół nie przytrzymało go i nie odebrało mu broni.

Lord Dunraven mógł w tej sytuacji postąpić w jeden tyl­ko sposób. Wyparł się, by kiedykolwiek odwiedził sypialnię lady Lambsbeth, a zgromadzeni wokół niego przyjaciele podtrzymali kłamstwo. Po tym incydencie spotkał się z lady Lambsbeth pierwszy raz dopiero przed chwilą. Cieszył się, że nie ma już ochoty jej widzieć.

Podniósł kieliszek do ust i przekonał się, że jest on pusty. Nie zauważył nawet, że, przeżywając na nowo przeszłość, dopił szampana. Popatrzył ponownie w kierunku zegara i zauważył cień osoby, która poruszała się w pokoju na końcu korytarza.

Ogarnął go niepokój. Ktoś był w tym pokoju. Ale kto? Pan tego domu czy Szalony Pański Złodziej? Musi się do-

107


wiedzieć. Bezszelestnie odstawił kieliszek na stolik i powoli, jak najciszej, ruszył korytarzem. Wyjrzał zza drzwi i ze zdu­mieniem zobaczył Millicent Blair.

Stała przed kominkiem; spojrzała na obraz nad gzymsem, potem napisała coś w karnecie. Znowu coś sobie notowała? Liściki dziękczynne? Skrzywił się. Z pewnością nie. Nie da się ponownie nabrać na to wyjaśnienie.

Do diabła, co to, to nie.

Cofnął się od drzwi. Znajdowała się sama w prywatnym gabinecie. W oczywisty sposób nie był on zwykle udostęp­niany gościom. Czy powinien dać jej do zrozumienia, że wie o jej obecności?

Nagle, z szybkością pioruna przelatującego po ciemnosza­rym niebie, uderzyła go pewna myśl. Ciało Chandlera ze­sztywniało. Nie chciał uwierzyć w to, co podsuwał rozum. Ale nie potrafił powstrzymać lęgnących mu się w głowie po­dejrzeń. Czy to możliwe, by panna Blair robiła notatki o cen­nych obiektach, znajdujących się w tym domu, przygotowu­jąc grunt pod następną kradzież?

Wzbraniał się brać coś takiego pod uwagę. Ale po cóż in­nego udawałaby się do tej części domu, w której nie powin­na się znaleźć, już po raz drugi, i notowała coś w karnecie? Kiedy zobaczył ją pierwszy raz, też robiła sobie notatki. Umysł wygrzebywał i podsuwał mu następne fakty. Wczo­raj wieczorem nie chciała pozwolić, by lady Heathecoute zo­baczyła jej karnet.

Ludzie niewiele o niej wiedzieli. Z pewnością jemu nie po­wiedziała o sobie nic. Niech to szlag najjaśniejszy, nie podoba­ło mu się to, jak wszystko do siebie pasuje. Nie potrafił uwie­rzyć, że okrada rezydencje, ale mogła być czyjąś wspólniczką.

A jeżeli tak się rzeczy miały, znaczyło to, że Millicent Blair, śliczna młoda dama, na której punkcie oszalał z pożą­dania, jest partnerką Szalonego Pańskiego Złodzieja.

108


Millicent wróciła na przyjęcie z poczuciem satysfakcji, że zgromadziła już wystarczająco dużo ploteczek, by zaspoko­ić wymagania ciotki Beatrice. Wypełniła cały tył karnetu no­tatkami i, wchodząc na zatłoczoną salę, próbowała jedną rę­ką przywiązać go z powrotem do nadgarstka. Większości z tego, co zapisała, dowiedziała się od lady Lynette. Wystar­czyło jej spędzić z nową przyjaciółką kilka minut, a już zy­skała mnóstwo ciekawostek do rubryki ciotki.

Zdumiona była, że ani ciotka Beatrice, ani wicehrabina nie zorientowały się jeszcze, iż żaden brukowiec nie donosił o ta­kiej ilości plotek, jaką znała lady Lynette. Przypuszczała, że sprawy miały się dokładnie tak, jak sugerowała jej nowa przyjaciółka. Jaśniepaństwo skwapliwie udawali, że księż­niczki nie zauważają, bo wtedy nie musieli patrzeć na jej zna­mię, tak więc łatwo im było ją przeoczyć.

Co za szkoda. Lynette to przemiła osoba i najwyraźniej bardzo brakowało jej przyjaźni. Millicent postanowiła, że bę­dzie pamiętała, by złożyć wizytę...

Ktoś uderzył ją w plecy i panna Blair poleciała do przo­du. Próbując odzyskać równowagę i nie wywrócić się, upu­ściła ołówek i karnet. Silne, rozgrzane dłonie chwyciły ją za ramiona i powstrzymały od upadku. Nie musiała zobaczyć jego twarzy ani usłyszeć głosu; wiedziała, że to lord Dunra-ven nie pozwolił, by się rozłożyła na podłodze jak długa.

109


- Ależ oczywiście, że pan nie chciał - zgodziła się, chociaż
przysięgłaby, że w głębi niebieskich oczu nie dostrzega ani
odrobiny prawdziwej skruchy. Po raz pierwszy odniosła wra­
żenie, że hrabia zachowuje się w stosunku do niej z rezerwą.

Dunraven rozejrzał się po sali.

Ale Chandler już ruszył do akcji. Z wielką uprzejmością poprosił panów, by patrzyli pod nogi, oraz panie, by odsu­nęły się na bok. Po kilku chwilach pochylił się i podniósł ołó­wek i karnet.

Zamykając jedno i drugie w dłoni, wrócił do Millicent.

- Jakże się pani miewa, panno Blair?

Millicent poczuła się zaskoczona i zaniepokojona, że nie zwrócił jej od razu karnetu. Nie mogła jednak dopuścić do tego, by dowiedział się, jak rozpaczliwie chce dostać z po­wrotem notatki w swoje ręce.

Przesunęła dłońmi w dół po bokach sukni i z wielką uprzejmością odpowiedziała:

- Bardzo dobrze, sir. A pan?

110


Wyciągnęła dłoń, ale hrabia najdrobniejszym nawet ge­stem nie okazał, że chciałby je zwrócić, zmuszona więc była opuścić rękę, bo kilkoro gości nadal gapiło się na nich. Naj­wyraźniej zamierzał te przedmioty zatrzymać w charakterze fantów, dopóki sam nie zdecyduje się ich oddać.

- Pragnę pani jutro złożyć wizytę, panno Blair. Czy od­
powiada to pani?

Pytanie tak było niespodziewane, że Millicent przez chwi­lę tylko na Dunravena patrzyła, ale szybko odzyskała rezon i odrzekła:

- Nie, wie pan doskonale, że wręcz przeciwnie. Jest pan
szalenie atrakcyjnym mężczyzną.

Przyglądała się, jak hrabia wędruje wzrokiem po jej twa­rzy, a potem wraca spojrzeniem do oczu. I znowu odezwało się w niej coś, co usilnie pragnęło podporządkować się jego życzeniom. Przez moment Millicent miała kłopoty ze złapa­niem oddechu.

- Dziękuję pani. Chociaż nie napraszałem się o komple­
menty. Próbuję zrozumieć, dlaczego uważa mnie pani za nie­
odpowiedniego konkurenta?

Panna Blair na moment odwróciła wzrok i dopiero potem spojrzała mu w oczy.

- Nieodpowiedni jest zbyt ostrym określeniem.

111


- A więc czuję się zdezorientowany. Proszę wyjaśnić, dla­
czego nie zgadza się pani przyjąć mojej wizyty?

Po popołudniowych odwiedzinach lorda Dunravena Mil-licent obawiała się czegoś takiego z jego strony. Gdyby nie to, że musiała pomagać ciotce, z radością zgodziłaby się na wizytę, chociaż wiedziała, że takiemu hultajowi i łobuzowi ufać nie można. Ale hrabia miał zwyczaj igrać z uczuciami dam, musi więc dać mu odprawę.

Hrabia spojrzał na nią pytająco.

- Z pewnością nie może to być uczciwa odpowiedź, pan­
no Blair.

Nie może i nie jest.

Hrabia podszedł o krok bliżej i zniżył głos tak, by nie usłyszeli go stojący w pobliżu goście.

112


- A niech to piorun strzeli, nie - zareagował hrabia nieco
zbyt głośno i kilka osób zerknęło w ich kierunku.

Millicent zauważyła, że mężczyźni marszczą brwi, a na twarzach kilku pań maluje się oburzenie.

Musiała zachować stanowczość, chociaż ochotę miała na coś wręcz przeciwnego. Bez wątpienia popołudnie w towa­rzystwie lorda Dunravena dostarczyłoby jej wielu emocji, ale nie mogła sobie pozwolić, by zwrócono na nią uwagę, a on z pewnością doprowadziłby do tego.

113


Na czole hrabiego pojawiła się zmarszczka, jakiej tam jeszcze nie widziała.

- Więc nie pragnie mnie pani poznać lepiej.

Millicent wahała się przez chwilę, ale w końcu powiedziała:

Panna Blair głęboko zaczerpnęła powietrza.

-Jest pan dużo bardziej irytujący niż ja, sir. Powodem mo­że być zarówno jedno z dwojga, jak jedno i drugie, lordzie Dunraven. Przekonajmy się, czy uda mi się w jeszcze bar­dziej nieskomplikowany sposób tę sprawę wyłuszczyć. W ogóle nie życzę sobie zadawać się z panem. Czy to było wystarczająco zrozumiałe dla pana?

Hrabia przez moment wyglądał tak, jakby go zraniła, i Millicent znienawidziła siebie za to, że była taka szorstka. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo by się cieszyła, mogąc po­znać go lepiej.

- Tak. Wydaje mi się, że zrozumiałem dokładnie i ja,
i wszyscy obecni na tej sali.

Panna Blair rozejrzała się i nagle wydało jej się, że wpatru­je się w nią tysiąc oczu. Siłą woli powstrzymała rumieniec, którym już miały zapłonąć jej policzki. Ciotka Beatrice uzna ją za kompletnego nieudacznika. Będzie musiała spakować się i odjechać skompromitowana do Nottinghamshire, dokład­nie jak matka, a wszystko przez tego przystojnego hukaj a.

Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza.

- Cieszę się. A czy teraz zechciałby pan już uprzejmie
zwrócić mi karnet i ołówek, żebym się mogła oddalić?

114


Millicent poczuła się tak dziwnie, że aż zadrżała. Dunra-ven potrafił czasami powiedzieć coś, co budziło w niej po­dejrzenia, że umie czytać w myślach i dokładnie wie, czym zajmuje się lady Beatrice.

- Nie. Zapewniam panią, że wszystko jest w porządku.
Kiedy wicehrabina odstąpiła na bok, Millicent zobaczyła, że

lord Dunraven zniknął, a wokół niej stoi tłum obcych ludzi.

Powinna odczuć ulgę, że już go nie ma. Wszelkie kontakty z nim mogły jej wyłącznie narobić kłopotów. Obdarował ją niespodziewanym pocałunkiem. To powinno było wystarczyć, ale przekonała się, że w rezultacie zapragnęła otrzymać więcej.


8

„Argumentacja winna być wesoła bez rozpusty, dowcip­na bez przesady, śmiała bez bezczelności, uczona bez zaro­zumiałości i oryginalna bez kacerstwa" i dlatego piszący te słowa pragnie dostarczać tylko informacji, byście państwo sami mogli ją osądzić. Wczoraj wieczorem widziano lorda Dunravena podczas tete-a-tete z lady Lambsbeth. Po skanda­lu, jaki ci państwo wywołali w ubiegłym roku, temat ich roz­mowy musi intrygować wszystkich.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Chandler przygląda! się, jak panna Blair w towarzystwie wi-cehrabiostwa Heathecoute wychodzi z przyjęcia. Zaczerpnął wielki haust powietrza, wsunął rękę do kieszeni surduta i po­szukał w niej karnetu. Karnet bezpiecznie tkwił w środku.

Dobrze. Udało mu się zrealizować plan z niemal przesad­ną perfekcją.

Naprawdę było mu przykro, że z takim impetem wpadł na pannę Blair, ale kiedy zobaczył, że właśnie wiąże wstą­żeczki na przegubie, wiedział, co musi zrobić. Gdyby się z nią zderzył lekko, nie osiągnąłby celu. Wciąż jeszcze trud­no mu było uwierzyć, że nawet okiem nie rzuciła na karnet, który jej podał - pusty karnet, pożyczony od pewnej księż-nej-wdowy, która zawsze miała do Chandlera słabość. Na szczęście nie zadawala mu przy tym żadnych pytań.

Teraz, kiedy młoda dama już wyszła, mógł poszukać sobie

116


jakiegoś zacisznego kącika i przeczytać, co zapisała w karne­cie, o którym udało mu się nie myśleć, bo rozmawiał z nią o złożeniu wizyty. Na tym polu również odniósł sukces. Sam nie rozumiał, co czuje do panny Blair. Niewykluczone, że po­nosiła odpowiedzialność za ukradzionego kruka, dawała mu odprawę przy każdej okazji, ale nieodmiennie go intrygowa­ła. Interesowały go również jej notatki.

Chandler rozpaczliwie chciał dopaść złodzieja, ale nie za­mierzał zaraz z rana przekazywać karnetu panny Blair do wglądu wyborowym Łapaczom Złodziei Doultona. Nie ule­gało kwestii, że przychwycił ją na robieniu notatek. Przestał też wierzyć w tę opowiastkę o liścikach dziękczynnych. Na pewno zapisywała informacje o cennych dziełach sztuki, by przekazać je później swemu wspólnikowi.

Podszedł do świecznika, wyjął karnet z kieszeni i przeczytał:

Lord D-dale prosił dwa razy do tańca pannę B-well. Lady H. wyjechała niespodz. do Kent. Panna D. wzbrania się uczestn. w następnych przyjęciach, póki ojciec nie ustąpi.

Przebiegł wzrokiem zapiski do końca, a potem zrobił to jeszcze raz. Nie znalazł niczego oprócz takich strzępów infor­macji. Gdzie podziały się notatki o cennych przedmiotach?

Może na podłodze leżały dwa karnety, a on podniósł nie­właściwy. Czy to możliwe, by przez pomyłkę zatrzymał nie ten, który trzeba? Nie. Księżna dała mu pusty karnet, a on własnoręcznie zapisał w nim kilka nazwisk partnerek do tań­ca. Odwrócił go znowu.

Widział wcześniej pismo panny Blair tylko raz, i to z pew­nej odległości, w tamten wieczór, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, ale odnosił wrażenie, że piękne litery, które ma przed oczami, musiała stawiać ta sama ręka. Przyłożył karnet do no­sa i wciągnął powietrze. O tak, to jest karnet panny Blair.

Przyglądał mu się bacznie przez chwilę, usiłując wymyślić

117


jakieś logiczne wyjaśnienie. Panna Blair dopiero niedawno przyjechała do Londynu. Może robi sobie notatki, by łatwiej jej było zapamiętać nazwiska osób z towarzystwa. Wydawa­ło się to wysoce prawdopodobne, jeśli uwzględnić mnogość przedstawicieli wyższych sfer.

Chandler odetchnął z ulgą. Tak, to wyjaśnienie wydaje się wiarygodne. Nie dorastała w Londynie, mogła więc mieć kło­poty z zapamiętaniem utytułowanych dam i dżentelmenów. Na pewno dlatego robiła sobie notatki. Jak mógł w ogóle po­dejrzewać, że jest wspólniczką Szalonego Pańskiego Złodzie­ja, i to tylko dlatego, że pojawiła się w mieście mniej więcej równocześnie z nim?

Przekonanie, że Millicent nie ma nic wspólnego z rabu­siem, lało balsam na jego serce.

Najwyraźniej tak bardzo chciał odzyskać swego kruka, że umysł burzył mu się i rozważał najdziksze nawet ewentual­ności. Doulton rozesłał stróżów bezpieczeństwa na wszyst­kie przyjęcia, może więc przyłapią złodzieja na gorącym uczynku. A może powinien poprosić, by Doulton pozwolił mu przejrzeć informacje, które dotychczas otrzymał. Nie miał przekonania, czy aby ten człowiek czegoś nie przegapi.

Schował karnet z powrotem do kieszeni. Dla niego było już po przyjęciu. Pójdzie do domu i...

- Unikałeś nas, Dunraven.

A niech to szlag najjaśniejszy! Andrew i Fines. Po jednym z każdej strony. Nagle odniósł wrażenie, że zamiast dwóch najlepszych przyjaciół widzi dwóch najgorszych wrogów. Nie miał ochoty w tej chwili z nimi rozmawiać. Chciał jak najprędzej wrócić do domu i tam w odosobnieniu przeczy­tać ponownie notatki panny Blair.

118


przerwał mu Fines i wziął go pod rękę. Andrew zrobił to sa­mo z drugiej strony i poprowadzili go w stronę drzwi. Chandler wyrwał ręce z ich uchwytu i się zatrzymał.

Wszyscy trzej ruszyli przed siebie.

119


mów potrafiłeś zajmować się dwoma damami na raz i cał­kiem nieźle ci to wychodziło.

- Nie mówimy o mnie ani o moich damach. Mówimy
o Dunravenie i jego damach, a nimi wolałbym w ogóle się
nie zajmować.

Torowali sobie drogę przez tłum. Fines i Andrew cały czas rozmawiali i nie dawali Chandlerowi okazji, by wtrącił choć słowo. Prawdę mówiąc, Dunraven nie miał ochoty się odzy­wać. Nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się, że rozmawiał tego wieczoru z lady Lambsbeth. A już z pewnością nie ży­czył sobie poruszać z tymi dwoma tematu panny Blair.

- Widziałem, że dziś wieczorem rozmawiałeś z panną Blair,
ale z nią nie tańczyłeś - zwrócił się do niego Andrew. - Jeżeli
nie zamierzasz się o tę pannę ubiegać, Dunraven, to może zgo­
dzisz się uprzejmie, bym ja poprosił ją do tańca?

Jego słowa przykuły uwagę Chandlera. Andrew? Miałby tańczyć z panną Blair? Me. Tak. Do diabła, nie!

- Lepiej nie wystawiaj mnie na próbę, Andrew. Nie mam
ochoty wyzywać cię z tego powodu na pojedynek.

Andrew zachichotał.

- Chciałem się tylko dowiedzieć, jakie jest twoje stanowi­
sko w jej sprawie, to wszystko.

- Wyszli na zewnątrz. Andrew spojrzał w bok, gdzie zebra­li się stangreci i lokaje. Pokazał palcem na nich trzech, sy­gnalizując, że mają podjechać powozy.

120


Ładniutka jest, ale nie wiadomo o niej prawie nic. A sam ro­zumiesz, co to zawsze znaczy. Powinien raczej skupić się na kimś w rodzaju panny Bardwell albo panny Pennington.

- Przestańmy w ogóle rozmawiać o damach - wtrącił
Chandler, uświadamiając sobie, że dawno już powinien był
się odezwać i przerwać przekomarzającym się przyjaciołom.
Miał ich obydwu po dziurki w nosie.

Chandler zobaczył, że podjeżdża jego powóz. To była okazja, żeby od nich uciec.

121


Chandler cały się zjeżył. Rzeczywiście czuł się przez to okropnie.

Chandler uniósł w górę dłoń.

Chandler i Fines popatrzyli na niego.

- Przykro mi. - Andrew wzruszył ramionami i uśmiech-

122


nąl się z zakłopotaniem. - Zabieram jutro po południu pan­nę Pennington na przejażdżkę po parku.

- Ty kundlu. - Fines szeroko się uśmiechnął. - Naprawdę
zadurzyłeś się w tej ślicznej damie, czyż nie?

Andrew zmarszczył brwi.

Chandler machnął ręką na swoich przyjaciół i zostawił ich.

Księżyc świecił wysoko na niebie, kiedy powóz Heathe-coute'ow wysadził Millicent przed londyńskim domem jej ciotki. Hrabiostwo zaczekali, aż Phillips otworzy drzwi i wpuści panienkę do środka, a potem odjechali. Hamlet się rozszczekał, zanim Millicent wspięła się na piętro. Kiedy po schodach wchodził na górę ktoś ze służby, spaniel nie szcze­kał, i Millicent miała nadzieję, że niedługo również i jej kro­ki będzie traktował jak coś znajomego.

Zatrzymała się przy wpółprzymkniętych drzwiach ciotki i lekko zapukała. Zawsze czekała, aż ciotka albo Emery po­zwolą jej wejść.

Poproszono ją do środka. Przekroczyła próg. Uderzył w nią ciepławy powiew powietrza, niosącego mocną woń ole­ju z lamp wymieszaną z ostrym zapachem maści. Ku wiel­kiemu zdumieniu Millicent ciotka siedziała na łóżku, pod­parta kilkoma poduszkami, a zwinięty w kłębuszek Hamlet czuwał przy jej biodrze. Po raz pierwszy od chwili, kiedy panna Blair zawitała do domu lady Beatrice, lampy paliły się jasno i mogła wyraźnie zobaczyć twarz ciotki.

- Ciociu Beatrice! - wykrzyknęła z uśmiechem. Podeszła

123


bliżej do łóżka, chociaż Hamlet zawarczał ostrzegawczo. -Wygląda ciocia dziś wieczorem cudownie. Chciałam powie­dzieć: dziś rano. - Przy tak wyczerpującym rozkładzie zajęć Millicent kompletnie zatraciła poczucie czasu.

- Jak możesz coś takiego mówić, kochanieńka? - utyski­
wała ciotka, machnąwszy zdrową ręką. - Czuję się zupełnie
okropnie. W głowie mi się kręci.

Beatrice była przystojną kobietą - kiedy nic jej nie brako­wało. Posturę miała drobną i wyglądała na dużo młodszą niż pięćdziesiąt pięć lat. Millicent widziała, jak dobrze służy jej życzliwe nastawienie do świata mimo pracy, którą przez te wszystkie lata się zajmowała. Ciemnobrązowe włosy ciotki przyprószone były lekko siwizną i opadały w miękkich pu­klach na ramiona. Opuchlizna wokół oczu i ust już sklęsła i twarz odzyskiwała swój pierwotny kształt.

- Wszyscy znajomi, którzy wiedzą, że zatrzymałam się
u cioci, przesyłają ukłony oraz życzenia powrotu do zdro­
wia.

124


Ciotka Beatrice westchnęła i poprawiła sć>bie nocny strój pod szyją.

- Pewnie nie zdążę wydobrzeć na tyle szybko, żeby w tym
sezonie za cokolwiek się zabrać.

Millicent czekała na powrót ciotki do zdrowia jak na wy­bawienie.

Jej bratanica podeszła o krok bliżej. Łebek Hamleta gwał­townie uniósł się do góry; spaniel przyglądał się Millicent wielkimi brązowymi ślepiami, ale nie szczekał ani nie war­czał. Może ich stosunki jednak się poprawiają. Uśmiechnęła się do psiaka, a dopiero potem skupiła uwagę na ciotce.

Millicent zdjęła z przegubu torebkę i rozsunęła wiązadła. Wyciągnęła karnet i odwróciła go, by przeczytać to, co za­notowała na odwrocie, ale karnet okazał się pusty.

Pusty? Anieli niebiescy! Jak to się mogło stać? Gorączko­wo szukała w torebce drugiego karnetu, ale nic nie znalazła. Wciąż jeszcze nie wierząc własnym oczom, odwróciła tore­beczkę do góry nogami i wysypała jej zawartość na łóżko. Hamlet podniósł się i podszedł do rzeczy, które leżały przy stopach ciotki. Spokojnie obwąchał ołówek i szczeknął raz, a potem zainteresował się chusteczką.

Och, nie!

Millicent przyjrzała się pierwszej stronie karnetu i zorien­towała się, że lord Dunraven przez pomyłkę musiał podnieść

125


z podłogi karnet kogoś innego! Co za paskudny pech! Jej kar­net pewnie w tej chwili służba wymiata na kupę śmieci, a ona wpatruje się w nieprzydatny do niczego kawałek papieru.

Millicent przyłożyła palec do warg i udawała, że się głę­boko zastanawia. W umyśle miała taką samą pustkę, jak na trzymanym w dłoni karnecie. Co zanotowała, zakradłszy się do tamtego gabinetu?

Nie mogła sobie przypomnieć niczego poza wyrazem twa­rzy lorda Dunravena, kiedy podawał jej karnet. Czy wiedział, że niewłaściwy? Nie, niemożliwe. Przyglądała się lordowi, kiedy się pochylał i go podnosił. Karnet wyglądał jak ten, który upuściła, ale one wszystkie były do siebie podobne.

Lord Dunraven raz już przyłapał ją na robieniu notatek. Droczył się z nią nawet później na ten temat, ale była pew­na, że tym razem w żaden sposób nie mógł widzieć, jak so­bie coś zapisuje. Tak bardzo uważała, żeby na pewno nikt nie poszedł za nią do gabinetu na tyłach domu.

126


Nie, nie była świadkiem, ale wątpliwości nie miała. Kiedy Lynette jej o tym powiedziała, ogarnęło ją uczucie bardzo podobne do zazdrości.

- Dobry Boże, nie. Nie mam pojęcia, jak wygląda lady
Lambsbeth. Dostałam tę informację z bardzo wiarygodnego
źródła, kiedy wychodziłam z przyjęcia.

Oczy ciotki Beatrice nagle zrobiły się szkliste.

- Jeżeli rzeczywiście tak się sprawy mają, to dysponujemy
informacją, o jakiej najbardziej lubią dowiadywać się nasi
czytelnicy.

Millicent poczuła, że w gardle ją ściska. Była trochę zanie­pokojona, że ciotka aż tak interesuje się tą konkretną cieka­wostką. Oczy starszej pani błyszczały z podniecenia.

- Millicent, muszę dowiedzieć się, kto ci powiedział o ich po­
tajemnym spotkaniu. Słowa nie możemy opublikować na ten
temat, dopóki nie zyskamy pewności, że lady Lambsbeth rze­
czywiście jest w mieście i że brała udział przynajmniej w jed­
nym przyjęciu, w którym uczestniczył również hrabia.

Panna Blair zmarszczyła brwi. Ogarnęło ją przygnębiają­ce uczucie, że powinna była zachować informację o lady Lambsbeth i lordzie Dunravenie dla siebie. A teraz zrobiło się już za późno, by czynić sobie wyrzuty.

- Więc to, czy naprawdę ze sobą rozmawiali, nie jest waż­
ne? - zapytała.

127


To, co mówiła ciotka, było prawdą, i nieco podniosło Mil­licent na duchu, lecz równocześnie ugruntowało ją w przeko­naniu, że nigdy nie polubi pisania o prywatnym życiu innych ludzi. A jeżeli lord Dunraven nie życzył sobie, by ktokolwiek dowiedział się o jego rozmowie z lady Lambsbeth?

Millicent przytaknęła.

- Bywa zawsze na najlepszych przyjęciach, jako że jej oj­
ciec jest księciem. Zwykle bardzo milcząca. Spędza więk-

128


szość czasu, obserwując innych. Nieczęsto widywałam, żeby z kimś rozmawiała.

129


piękna. - Mówiąc te słowa, poczuła następne delikatne ukłu­cie... zazdrości? Czy to właśnie poczuła? Z pewnością nie.

Millicent znowu zaczęła zastanawiać się, czy mówią z ciotką o tej samej lady Lynette. Dla panny Blair córka księ­cia stanowiła niewyczerpaną kopalnię plotek, zwłaszcza kie­dy w grę wchodził lord Dunraven.

- Pospiesz się, kochanieńka, weź pióro i welin, nie wolno
nam marnować czasu. Jeżeli lady Lynette widziała, jak roz­
mawiali ze sobą, musieli to widzieć i inni. Poświęcimy tej hi­
storii całą naszą rubrykę.

Millicent, odwracając się, mocno zacisnęła na moment oczy. Wcale jej się to nie podobało, że wszystko jej się skrę­ca w poczuciu winy.

Co zrobiła lordowi Dunravenowi? Jak by zareagował, gdyby kiedykolwiek dowiedział się, co mu zrobiła?

Czy zdołałby jej przebaczyć?


9

„Strzeż się, panie, zazdrości! O, strzeż się tego potwora zielonookiego, co pożerając ofiarę - z niej szydzi". Ciekawe, czy lord Dunraven może mieć aż tak krótką pamięć? Czy to nie w zeszłym zaledwie roku lord Lambsbeth wyzwał go na pojedynek u White'a? Ale piszący te słowa dowiedział się właśnie, że w tym sezonie wyzwania nie będzie, bo lady Lambsbeth jest wdową.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Millicent oddychała głęboko, z radością jadąc powoli otwartym powozem do dzielnicy handlowej, położonej w pobliżu miejskiej rezydencji ciotki. Nie wypadało jej je­chać samej, a tym razem obowiązki przyzwoitki pełniła nie pokojówka panienki, tylko gospodyni ciotki, pani Brown, która musiała odebrać kilka sprawunków dla lady Beatrice.

Poza domem gospodyni była równie milcząca jak w do­mu. Millicent kilkakrotnie próbowała nawiązać z nią rozmo­wę, komentując piękną pogodę i urodę kwiatów w mijanych parkach, ale na każdą wypowiedź bez wyjątku pani Brown reagowała tylko lapidarnym: „Tak, panienko".

Millicent zamilkła więc również, rezygnując z rozmowy, i po prostu delektowała się przejażdżką. Wyjechała na mia­sto po raz pierwszy od swojego przyjazdu do Londynu i za­mierzała się cieszyć każdą chwilą.

Niebo było intensywnie niebieskie, temperatura przyjem-

131


na. Mijały po drodze szeregi rezydencji miejskich i zielone przestronne place. Millicent miała na sobie wygodną suknię spacerową z lekkiego muślinu, z zapinaną na trzy guziki deli­katnie prążkowaną rypsową narzutką od kompletu. Jej słom­kowy kapelusik przybrany był maleńkimi kwiatuszkami na główce i przewiązany sztywnym muślinem w tym samym cy­namonowym odcieniu, co giemzowe rękawiczki. W praktycz­nych brązowych półbucikach łatwo jej będzie spacerować.

Przekonała się, że popołudniami ulice są zadziwiająco ruchliwe. Nigdy w życiu nie widziała tylu kabrioletów, fa-etonów, wozów i innych środków lokomocji. Niektóre z po­wozów były dosyć bogato zdobione, z misternymi listwami i złotymi herbami na drzwiczkach. Ciągnęła je na ogół para albo czwórka starannie dobranych koni, którymi powoził stangret w atrakcyjnej liberii. Kierując się do centrum, wje­chały na Oxford Street, a tam tłok na ulicach dodatkowo skomplikowała obecność zamiataczy, tłum przechodniów zajmujących swymi codziennymi sprawami oraz wąskie wózki ulicznych sprzedawców.

Millicent zauważyła, że minęły kilka sklepów, gdzie sprze­dawano materiały, koronki i artykuły pasmanteryjne, ale naj­wyraźniej nie wybierały się do żadnego z nich.

Gospodyni wiozła ją do ulubionego przez lady Beatrice sklepu. Ciotka twierdziła, że ten nietypowy sklep nadaje się wprost idealnie do tego, by Millicent kupiła w nim dla mat­ki trochę koronek, jakieś wstążki, nici do haftu czy wiele in­nych drobiazgów, które z łatwością będzie można wysłać po­wozem pocztowym.

Od przyjazdu do Londynu pannie Blair nie starczało ra­czej czasu, by myśleć o matce. Wysłała do niej tylko jeden krótki liścik. Miała nadzieję wynagrodzić rodzicielce swój brak zainteresowania, kupując dla niej skromny podarek.

Jak tylko weszły do sklepu, Millicent zorientowała się, że pani Brown i sprzedawczyni znają się dobrze. Zapytana

132


o chlebodawczynię, pani Brown dyskretnie poinformowała pannę sklepową, że jaśnie pani wraca do zdrowia zgodnie z oczekiwaniami, a potem wyjaśniła, kim jest Millicent.

Millicent uśmiechnęła się do panny sklepowej i uparła się, że nie potrzebuje żadnej pomocy przy wybieraniu sprawun­ków. Zostawiła obie panie na froncie sklepu, podeszła na­tychmiast do stołu, na którym leżały koronki, i uważnie przyglądała się ich zawiłym wzorom. Stamtąd przeszła do wstążek, które proponowano w tak wielkiej gamie kolorów i szerokości, że pojęcia nie miała, jak uda jej się na coś kon­kretnego zdecydować.

Przyglądając się przepięknym materiałom, usłyszała, że drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły dwa albo trzy ra­zy, ale nie zwracała na to uwagi. Sprzedawczyni raz jeszcze zaproponowała jej swoją pomoc, ale Millicent zapewniła, że najpierw woli bez pośpiechu obejrzeć wszystko, a dopiero potem podejmie decyzję.

Panna sklepowa i gospodyni nie przestawały ze sobą roz­mawiać jak najlepsze przyjaciółki, które nie widziały się od lat. Millicent głowę byłaby dała, że pani Brown przy nikim nie zro­bi się gadatliwa, ale właśnie przekonała się, że nie miała racji.

Chcąc dać gospodyni czas na dokończenie rozmowy, przeszła powoli na tyły sklepu, gdzie poukładano delikatne materiały. Pogładziła właśnie kawałek niebieskiego welwetu, kiedy nagle na plecach poczuła czyjąś dłoń, która delikatnie popychała ją do przodu. Odwróciła gwałtownie głowę i zo­baczyła tuż przy sobie lorda Dunravena. Dech jej zaparło, ale pozwoliła, by poprowadził ją na koniec przejścia, gdzie wysoko piętrzyły się bele ciemnych aksamitów.

- Proszę się tu zatrzymać i przyjrzeć tym materiałom - po­lecił i pospiesznie narzucił kilka bel jedna na drugą. Nie minę­ła chwila, a ułożył dwa stosy na tyle wysokie, że mógł za nimi stanąć i nie dostrzegłby go nikt z ludzi na froncie sklepu.

Kiedy skończył, odwrócił się do Millicent.

133


Wyciągnął rękę, dołożył jeszcze jedną belę na stos obok Millicent i zbliżył się do niej o krok.

- Czy zaskakiwanie kogoś może być czymś dobrym? - za­
pytała.

-Tak.

Millicent wyprostowała się w ramionach i uniosła brodę do góry.

134


Jego słowa obudziły czujność Millicent.

- Sekretów? Ma pan bujną wyobraźnię, sir.

Lord Duhraven uśmiechnął się łobuzersko i Millicent uświadomiła sobie, że tylko się z nią przekomarza. Mimo to nagle poczuła się tak, jakby przyłapał ją na pisaniu rubryki towarzyskiej.

To niemożliwe, by dowiedział się, czym się Millicent zaj­muje - chyba że przeczytał jej karnet! Czy mogło tak się stać? Nie. Zareagowała stanowczo zbyt poważnie na bezceremo­nialną uwagę pana hrabiego, ponieważ miała nieczyste su­mienie. Jakże mógłby wiedzieć cokolwiek o niej czy o tym, co robiła dla ciotki?

Słowa więcej na ten temat nie powie. Gdyby Dunraveno-wi wpadł w ręce karnet, z pewnością wyszedłby z ukrycia i otwarcie rzucił jej oskarżenie; nie wiedzieć czemu przeko­nana była, że nie nosi się z takim zamiarem.

Dawno już nauczyła się, że jeżeli nie umie odpowiedzieć na pytanie albo nie podoba jej się obrót, jaki przybiera roz­mowa, najlepiej zmienić temat. Chyba rozsądnie będzie tak teraz postąpić.

-Tak.

Uśmiechnął się i nagle Millicent poczuła się tak, jakby jej pro-

135


sto w twarz zaświeciło słońce. Jak to możliwe, by swoim uśmie­chem Dunraven potrafił sprawić, że dzień robił się promienny, a ją przepełniała radość? Nagle zapragnęła wyrzucić w górę ra­miona i okręcić się w kółko, jakby miała znowu pięć lat.

Stał przed nią, jak sam to przyznawał, hultaj, który umiał oczarować każdą damę, nie tylko ją. A przecież na jego wi­dok serce zaczynało trzepotać się jej w piersiach.

Usiłowała mówić stanowczym tonem, nie podnosząc przy tym głosu.

Uśmiechnął się do niej znowu tym swoim ujmującym uśmiechem, skrzyżował ręce na piersi i w bardzo swobodnej pozie oparł się szczupłym biodrem o stół.

- To prawda, ale prawdą jest też fakt, że nie zniżałem się
ostatnio do takich psich figli. Nie widziałem potrzeby,
a przed laty robiłem to dla zabawy i rozrywki. A teraz robię
to, ponieważ jest pani pierwszą młodą damą, która nie zgo­
dziła się dać mi pozwolenia, bym złożył jej wizytę w przy­
zwoity i dżentelmeński sposób.

136


Z jakiegoś bliżej nieznanego powodu to szczere wyznanie podniosło pewność siebie Milłicent i pozwoliło jej szczerze się do Dunravena uśmiechnąć.

Na tę uwagę Milłicent parsknęła śmiechem, cichym, ale niepohamowanym. Lord taki był ujmujący, że miała wraże­nie, jakby ją ślicznie opakowywał, zanim wręczy ją sam so­bie w prezencie.

- Cśśś - Dunraven uniósł palec do ust. - Chyba nikt nie
wie, że tu jestem.

Pani Brown i panna sklepowa nadal trzymały się razem, ale odeszły trochę dalej, żeby popatrzeć na słoiczki z kremami, olejkami czy czymś innym za ladą na froncie sklepu.

Milłicent odchrząknęła i znowu przesunęła palcami po materiale.

- I dzięki Bogu za to. Ktoś mógłby pana przyłapać.
-Tak.

Milłicent przeszedł dreszcz podniecenia, od którego całe ciało zaczęło ją mrowić.

137


Hrabia przysunął się jeszcze nieco bliżej i jeszcze bardziej zniżył głos, mówiąc:

- Panią może martwić. Dla mnie pewne sprawy warte są
ryzyka, panno Blair.

Millicent skubała skraj materiału i udawała, że bacznie mu się przygląda, ale naprawdę pragnęła tylko spojrzeć w uwo­dzicielskie niebieskie oczy lorda Dunravena i powiedzieć mu, że czuje się oczarowana i że pochlebia jej, iż zadał so­bie tyle trudu tylko po to, by zobaczyć się z nią po raz dru­gi w ciągu dwóch dni.

Przecież hrabia musi zdawać sobie sprawę, z jak wielkim trudem mu się opiera. Jego uśmiech, jego zachowanie i na­wet jego zła sława wprawiały ją w konsternację, martwiły i... urzekały. Ale za nic nie może dopuścić, by dowiedział się, że warto było narazić się na ryzyko, iż przylapią ją na rozmo­wie z nim we dwoje, byle go dziś zobaczyć.

Odetchnęła głęboko, niespiesznie. I co ma teraz zrobić? Jeżeli Dunraven będzie ją śledził, ściągnie na nią uwagę, a to zagrozi pracy ciotki. Myślała przede wszystkim o tym, żeby tę pracę utrzymać w sekrecie. Gdyby pozwoliła się komuś z lordem przyłapać, może jakoś wyjść na jaw, że to lady Be­atrice jest lordem Truefittem. Nie wolno podejmować ryzy­ka, że zrujnuje pozycję towarzyską ciotki.

Zapewne powinna wyznać wszystko ciotce Beatrice albo wicehrabinie Heathecoute i zapytać, jak ma sobie poradzić z tym przystojnym dżentelmenem-hułtajem, który stanow­czo okazywał się za bardzo zepsuty jak na jej prowincjonal­ne wychowanie.

Z płynną gracją lord Dunraven wyciągnął rękę, ujął Mil­licent za okrytą rękawiczką dłoń i łagodnie przyciągnął do piersi, ukrywając ich oboje za belami materiałów. Millicent cichutko krzyknęła, ale się nie wyrywała. Jak mogłaby się wy­rywać, skoro tak bardzo pragnęła, by mocno ją objął?

- Czy zaskoczyłem panią?

138


Podniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy. Był tak blisko, że czuła jego oddech, kiedy mówił. -Tak. Kącik ust hrabiego uniósł się w szelmowskim uśmiechu.

- Czy było to miłe zaskoczenie?
-Tak.

Zdecydowanie.

Och, taki rozkoszny czort z niego! Jak mogłaby mu kła­mać i powiedzieć, że nie? Przecież to takie cudowne uczu­cie, kiedy otaczał ją silnymi ramionami, tulił mocno i przy­ciskał do piersi.

Szelmowski uśmiech lorda Dunravena zrobił się miły i uj­mujący. Millicent wcale się nie bała jego uścisków. Wiedzia­ła tylko, że po prostu znalazła się tam, gdzie chciała być.

Millicent się uśmiechnęła.

Hrabia pochylił głowę i lekko musnął wargami usta dziewczyny. Pocałunek był tak delikatny i ulotny, że gdyby Millicent mocno się postarała, mogłaby uwierzyć, iż wcale go nie było, a przecież serce zaczęło jej bić w szalonym tem­pie, a w podbrzuszu coś rozkosznie się skurczyło.

Spojrzała Dunravenowi w oczy, obawiając się, że zechce

139


ją jeszcze raz pocałować... obawiając się, że nie zechce. Och, cóż za słodka udręka!

Zwilżyła wargi i powiedziała:

Ramiona hrabiego zacisnęły się silniej wokół Millicent, przy­ciągnął ją mocniej do piersi, a ona instynktownie rozchyliła wargi i otworzyła usta, pozwalając mu zagłębić się językiem w ich ciepłe wnętrze. Pocałunek był przeciągły, mocny, oszała­miający. Krótkie, urywane oddechy mieszały się z naszeptliwy-mi westchnieniami. Millicent nie miała pojęcia, które wydoby­wają się z ust lorda Dunravena, a które z jej własnych.

Przerwał wreszcie pocałunek, ale nie rozluźnił uścisku. Zajrzał jej głęboko w oczy i stwierdził:

Nie puścił jej, tylko obrócił ich oboje i przesunął tak, że teraz Millicent opierała się o stół z materiałami.

Millicent przygryzła dolną wargę i chciała zaprotestować, ale nic z tego nie wyszło.

- Niech się pani nie boi - wyszeptał cicho Dunraven. - Mię­
dzy stosami materiałów widzę pani służącą. Będę się miał na
baczności. Nie pozwolę, by przyłapała nas ona czy ktokol-

140


wiek inny. Jeżeli skieruje się w tę stronę, dam nura pod stół.

Millicent skinęła głową, a Dunraven znowu się ku niej pochy­lił. Wiedziała, że to, na co mu pozwala, dawno już przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice, ale przy nim wyzbywała się cał­kowicie ostrożności i zdrowego rozsądku. Ich pocałunki w skle­pie miały zdecydowany posmak czegoś buntowniczego, przejmu­jącego radością i odrobinę niegodziwego. Wcale nie pragnęła, by przestał, bo w jego ramionach znikały wszelkie zahamowania.

Kiedy usta ich spotkały się, wargi hrabiego się rozchyliły. I Millicent natychmiast zorientowała się, że nie będzie to ła­godny, czuły pocałunek. Z pożądania zaczęła oddychać szyb­ko i nierówno.

Lord Dunraven wpił się gwałtownie w jej usta, a ona re­agowała z takim samym ogniem. Zacisnął ramiona mocno na jej plecach i przyciągnął ją do siebie w miażdżącym uścisku.

Millicent znowu instynktownie rozchyliła usta, a kiedy wsunął w nie język, odpowiedziała tym samym. Z radością słuchała, jak Dunraven tłumi cichy krzyk rozkoszy za każ­dym razem, kiedy zanurzała język w jego ustach.

- Smakujesz tak słodko - wyszeptał, nie odrywając warg.

- A pan jest mistrzem w całowaniu - odpowiedziała bez tchu.
Dunraven przesunął usta, pocałował ją w policzek, w bro­
dę, a potem w szyję.

141


Na froncie sklepu ktoś głośno się roześmiał i Millicent ze­sztywniała w ramionach hrabiego.

- Wszystko w porządku - wyszeptał, wyglądając ponad jej
głową przez wąską szparę między stosami materiałów. - Pa­
ni służąca jest bardzo w tej chwili zajęta.

Millicent z trudem łapała powietrze; postanowiła się sama o tym przekonać. Odchyliła więc głowę do tyłu i zobaczyła dwie kobiety, które otwierały słoiczki i wąchały ich zawartość.

Odetchnęła głęboko i odprężyła się.

Rzuciła ostrożność na cztery wiatry, pozbyła się troski o własną reputację i podporządkowała się prośbie Dunrave-na, pozwalając mu do woli zajmować się swoją szyją.

Pocałował ją delikatnie za uchem, a Millicent okryła się gęsią skórką z rozkoszy, chociaż nigdy w życiu nie było jej jeszcze tak gorąco. Pocałował płatek ucha i delikatnie, szyb-

142


;ko wciągnął go kilka razy do ust, a potem przesunął warga­mi w dół po smukłej szyi aż do miejsca, gdzie gardło styka­ło się ze sztywną koronką kołnierza.

Millicent przenikał rozkoszny dreszcz za dreszczem i co­raz ściślej oplątywała ją pajęcza sieć, utkana przez hrabiego. Nie mogła się nadziwić, że pieszczoty Dunravena mogą da­wać jej tyle radości.

Dunraven wrócił ustami do jej warg i pocałował je namięt­nie. Przesunął dłońmi po plecach Millicent w górę, potem po ramionach i w dół po rękach. Podczas pocałunku jego dło­nie ani na chwilę nie przestawały się poruszać.

Millicent również nie była w stanie trzymać rąk nieru­chomo. Przesunęła otwartymi dłońmi po całej szerokości .mocnych ramion Dunravena i wsunęła mu palce we włosy na tyle głowy. Zachwycona była tym, jak wargami po mi­strzowsku przesuwa po jej ustach. Rozkoszowała się, czu­jąc w nich smak jego języka. Chciwie cieszyła się wszyst­kim, czego doświadczała, łącznie z dotykiem kosztownego materiału surduta pod palcami.

Lord Dunraven uniósł głowę i zajrzał Millicent głęboko

143


w oczy, jakby czegoś tam szukał. Rozpostarł palce jednej dło­ni na jej plecach i przycisnął ją do siebie. Drugą rękę pod­niósł, dotknął nią jej ucha, delikatnie popieścił drobny płatek. Powoli przemierzył palcami w dół po szyi tę samą drogę, któ­rą wcześniej wędrowały usta, tylko że tym razem podróż nie zakończyła się przy koronkowym kołnierzyku. Jego dłoń su­nęła dalej, aż spoczęła otwarta na pełnej piersi dziewczyny.

Millicent niemal przestała oddychać. Czuła się tak, jakby całe jej wnętrze splątało się w cudowny węzeł podniecają­cych doznań. Nikt nigdy dotąd nie dotykał jej piersi, a było to fascynujące przeżycie. Dłoń Dunravena ześlizgnęła się pod pierś i zamknęła ją w uścisku, obejmując palcami deli­katnie, choć mocno. We wnętrzu Millicent aż zakipiało od upojnych wrażeń.

Nie mogła opanować pragnienia, by przycisnąć się do niej go podbrzuszem, a Dunraven zareagował natychmiast na jej zaproszenie i przylgnął do niej mocniej. Millicent aż cichutko krzyknęła, kiedy poczuła, jak twarde zrobiło się jego ciało.

Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, co to znaczy prag­nąć, żeby mężczyzna ją kochał. Namiętne pożądanie kazało jej pocałować go mocniej i głęboko wsunąć mu język do ust. Hrabia stłumił jęk.

- Wiedziałem - wyszeptał płomiennie z ustami przy jej
wargach. - Pani pierś mieści się idealnie w mojej dłoni.

/ czuje się tam również idealnie. Dunraven zajrzał Millicent w oczy.

- Gdybym tak mógł zdjąć z pani suknię i spojrzeć na pa­
ni urodę z pożądaniem, jakie w tej chwili do pani czuję... Po­
kazałbym pani, jak mężczyzna kocha kobietę.

I jakby rozważając tę możliwość, zerknął w kierunku frontu sklepu, skąd nadal dobiegały odgłosy stłumionej roz­mowy. Opuścił głowę i złożył na moment na piersi Millicent, ale zaraz podniósł ją znowu.

- Teraz nie czas i nie miejsce po temu. Chcę panią znowu

144


pocałować. Miałem dziś dużo szczęścia, ale nie zamierzam go już dłużej wystawiać na próbę.

Powoli wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. Millicent poczuła się nagle samotna, tchu jej brakowało. Hrabia po­mógł jej poprawić kołnierzyk, potem przesunął kciukiem po wargach młodej panny i się uśmiechnął.

- Nic. - Odsunął jej rękę. - Zaczerwienienie wkrótce sa­
mo zniknie.

Panna Blair zmartwiona potrząsnęła głową.

- Nie mogę uwierzyć, że pozwoliłam się panu całować
i dotykać tak intymnie w miejscu publicznym. Obawiam się,
że jestem sama na siebie oburzona.

Jak tylko wyrwały jej się te słowa, dałaby wszystko, żeby je cofnąć. Pewnie tylko czekał, aż powie, że zła jest na sie­bie, iż z taką łatwością podporządkowała się jego życzeniom. Serce Millicent łomotało w piersiach z taką siłą, a w głowie tak jej kręciło się z pożądania, że żadna bardziej rozsądna wypowiedź nie miała szans wydostać się z ust.

Hrabia się uśmiechnął.

Urwała, bo położył jej lekko kciuk na wargach.

- Wspólnie obdzieliliśmy się kilkoma namiętnymi poca­
łunkami. I nic więcej. Nikt oprócz nas się o tym nie dowie.

To oczywiste, że musiał coś takiego powiedzieć. Nie ży­czyłby sobie, by przyłapano go w tak kompromitującej, nie­wybaczalnej sytuacji i zmuszono do zaślubin. Był zakamie-niałym kawalerem. Nie, lepiej niech oboje zapomną, że to

145


się kiedykolwiek zdarzyło, a na przyszłość ona musi trzymać się od niego z daleka.

- Będziemy u Dovershaftow, a potem u Almacka. Dlaczego?
Dunraven cofnął się o krok i powiedział:

- Bo skoro wiem, gdzie pani dziś wieczorem będzie, nie
będę tracił czasu na szukanie pani. Proszę wracać na drugą
stronę lady, zanim służąca zauważy pani nieobecność.

Tak jakby chciał się jej pozbyć. Jak mogła z taką łatwością paść mu w ramiona i pozwolić na wszystko, czego chciał?

- Najwyraźniej, lordzie Dunraven, nigdy na swej drodze
nie spotkałam hultaja, dopóki nie poznałam pana. Nie po­
winnam utrzymywać żadnych więcej kontaktów z panem...

Dunraven nie spuszczał z niej oczu.

- Może nie powinna pani, ale problem w tym, czy nie bę­
dzie pani ich utrzymywała?

Millicent przymknęła oczy i policzyła do trzech.

Anieli niebiescy! Miała o wiele więcej powodów do zmar­twień niż to, że ją tak gruntownie wycałował. Jak mogła zna­leźć się tak szybko i tak bez reszty pod jego urokiem?

Stało się z nią coś, czego nigdy w najśmielszych myślach nie dopuszczała - to samo, co z matką. Zakochała się w sto­łecznym łajdaku i będzie zmuszona opuścić Londyn w po­hańbieniu, tak jak matka przed laty.

Powie Dunravenowi, że nie zgadza się, by znowu starał się o rozmowę z nią. Tak, tak zrobi.

Z mocnym postanowieniem, że będzie stanowcza, otwo­rzyła oczy, by mu to oznajmić, ale hrabiego już nie było.


10

„Zastosuj akcję do słów, a słowa do akcji". Jak się zdaje, londyńskie elity wielkim głosem wołają „łap złodzieja, Sza­lonego Pańskiego Złodzieja". W tym miejscu podziękowania składamy lordowi Dunraven. To jego zasługa, że podczas prywatnych soiree musimy godzić się na obecność mocno skrępowanych sytuacją policjantów. I po co to? należałoby zapytać, kiedy i tak duża część notabli przekonana jest, iż kradzieży dokonuje duch. A już sądziliśmy, że skoro lady Lambsbeth zostaje w mieście do końca sezonu, hrabia zbyt będzie zajęty, by zawracać sobie głowę złodziejem.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

- Szlag by ich wszystkich trafił, co do ostatniego - mamro­tał Chandler pod nosem, mnąc w dłoni wycinek gazety, który przed chwilą podał mu Fines. Rozejrzał się po zatłoczonej sa­li, gdzie by go wyrzucić, ale odpowiedniego miejsca nie znalazł.

Lord Dunraven znajdował się na sali balowej u Almacka, w jednej z łukowato sklepionych nisz. Czuł się zupełnie dobrze i cieszył się na wieczór spędzony w towarzystwie panny Blair, dopóki nie pojawił się Fines z najnowszym egzemplarzem „cie-kawostek-błahostek". Nie powinien był tego czytać. Wiedział o tym. Zawsze potem złościł się i cały wieczór miał zmarnowa­ny. Dzisiejszy pod tym względem nie należał do wyjątków.

Może warto byłoby ożenić się chociażby po to, żeby plot­karze zostawili go w spokoju.

147


Orkiestra zagrała utwór, którego rytm zdawał się harmo­nijnie współgrać z powolnymi, mocnymi uderzeniami serca Chandlera. Parkiet wypełnił się damami w wyszukanych to­aletach i kosztownie ubranymi dżentelmenami, którzy zgod­nie wykonywali obroty i kroki. Dunraven cieszył się, że okna wielkiej sali są szeroko otwarte. Kombinacja plotek, ciasne­go kołnierzyka i krawata spowodowała, że zrobiło mu się zdecydowanie za gorąco.

Zaszczycił tego wieczoru już trzy różne przyjęcia, na każ­dym wypatrując kogoś, kto odbiegałby od typowego dla ta­kich imprez tłumu. I w końcu uświadomił sobie, że jego po­mysł bardzo jest niewydarzony. Nie zamierzał przecież na terenie czyjejś rezydencji własnoręcznie aresztować złodzie­ja. Coś takiego musi zrobić któryś z policjantów Doultona.

Ponownie ogarnął wzrokiem tłoczących się gości, wypa­trując panny Blair. Robił już tak przez całą godzinę, od kie­dy tylko pojawił się na sali balowej. Nie potrafił wyrzucić jej z myśli. Ubierając się tego wieczoru przed wyjściem, czuł się jak niespokojny uczniak. Nie mógł już doczekać się, aż przyjdzie tu i zobaczy ją, porozmawia z nią, zatańczy. Chciał tę pannę znowu trzymać w ramionach.

148


prowincjonalnej pannicy bez grosza przy duszy. Jak to ona się nazywała... panna Blondel?

Chandler poczuł się urażony, że Fines wyraża się o tej da­mie w tak niegrzeczny sposób.

Chandler nie znalazł żadnego miejsca, gdzie mógłby wy­rzucić zmięty wycinek z gazety i, zirytowany już teraz na do­bre, cisnął kulkę papieru za okno. Nie wiedział, skąd u niego ta obsesja na punkcie panny Blair. Na pewno zdarzało mu się już widywać piękniejsze damy, ale ona była najbardziej intry­gująca, najbardziej czarująca i najbardziej godna pożądania.

Nic go nie obchodziła lady Lambsbeth. Nie miał ochoty jej widzieć ani z nią rozmawiać, a już na pewno nie życzył sobie, by w gazetach łączono ich nazwiska. W głowie miał tylko jedną damę. Pannę Millicent Blair.

Wystarczyło mu o niej pomyśleć, by się uspokoił. Nie miała w całowaniu wprawy, ale reagowała z wielką wrażli­wością. Poddawała się uściskom nie dlatego, że tego od niej żądał, ale ponieważ sama ich chciała. Nie istniał lepszy afro­dyzjak niż świadomość, że ta dama pragnie jego pieszczot.

Wiele już młodych, dobrze urodzonych dam namówił na pocałunki równie namiętne jak te z panną Blair w bławat-

149


nym sklepie, ale żadna z nich tak jak ona nie poruszyła go do głębi duszy. Nie mógł sobie miejsca znaleźć, a pragnie­nie, by ją znowu objąć i pocałować, paliło go żywym ogniem.

Chandler nie skomentował jego wypowiedzi, więc Fines ciągnął dalej:

150


Cjanta, który pracuje dla łapacza złodziei nazwiskiem Doul-ton.

- Policjant? Dobry Boże, Dunraven. Czyś ty rozum stra­
cił? Wystarczy, by cię z nią zobaczył jeden człowiek albo...
czy sądzisz, że mógł, nie daj Boże, podsłuchać, co mówiłeś?
Tak czy owak bez wątpienia zarobił przyzwoicie na plotkach
o tobie. - Fines przerwał, a potem zapytał: - A co dokładnie
jej powiedziałeś?

Wzrok Chandlera skierował się znowu ku drzwiom w po­szukiwaniu panny Blair.

- Dokładnie to, co powtórzyłem tobie, chociaż sprawa ta
w najmniejszym stopniu nie dotyczy ani ciebie, ani londyń­
skiej socjety. Powiedziałem, że nie zamierzam zaczynać tam,
gdzie skończyłem, i że powinna poszukać sobie innego głup­
ka, który będzie dzielił z- nią ciepłe łoże.

Przed nimi przedefilowały bardzo powoli panny Pen­nington, Rardwell i Whidmore. Obydwaj dżentelmeni po­chylili głowy i się ukłonili. Panna Bardwell mrugnęła do nich, ale Chandler nie miał pojęcia, czy flirtuje z nim, czy z Finesem. Panna Pennington otwarcie się uśmiechnęła, nie zostawiając wątpliwości, czemu swoją urodą wysunęła się na czoło pięknych debiutantek tego sezonu, a udająca nie­śmiałą panna Widmore ukryła niemal całą twarz za koron­kowym wachlarzem.

Kiedy Fines miał już pewność, że damy znalazły się poza zasięgiem słuchu, podjął rozmowę w miejscu, w którym ją przerwali, mówiąc:

- Trzeba ci nowej kochanki, ot co.
O nie, znowu to samo.

Myśl, że miałby wziąć sobie nową kochankę, nie bardziej pociągała Chandlera niż odnowienie kontaktów z lady Lambsbeth czy nawiązanie ich z panną Bardwell.

- Kiedy odpowiednia kochanka zagnieździ się już na do­
bre w twoim życiu, ani pomyślisz o lady Lambsbeth.

151


- Teraz również myślę o tej pani tylko wtedy, kiedy o niej
gadasz - burczał Chandler.

W pamięci tkwiła mu wyłącznie jedna dama, a była nią panna Blair; na ustach czuł smak jej warg, pod palcami je-dwabistość skóry. I chyba czuwał nad nim jego osobisty anioł stróż, bo w tej właśnie chwili Miłlicent weszła na salę balową, opierając się na ramieniu wicehrabiego Heathecoute. Dama, której na tak długo udało się przykuć uwagę Dunra-vena, musiała być osobą bardzo niezwykłą.

Powinien koniecznie znaleźć jakiś sposób, by znowu się z Miłlicent zobaczyć... sam na sam, tak jak dziś. Pragnął za­brać ją gdzieś na zewnątrz, w mrok, i tak zauroczyć, że za­cznie błagać, by pokazał, jej, jak mężczyzna kocha kobietę.

Jako pierwszy u boku panny Blair pojawił się sir Charles Wright. Podała mu do pocałowania dłoń i dygnęła, a potem uśmiechnęła się do niego. Zaraz potem sir Charles wpisał się do jej karnetu. Ledwie odszedł, już zbliżył się nadmiernie wy­rośnięty i przesadnie chudy wicehrabia Tolby. Stanął tuż przed Miłlicent i całkowicie zasłonił ją Chandlerowi.

Chandlerowi coś skurczyło się w piersiach. Ogarnęło go nieopanowane pragnienie, by rzucić się ku pannie Blair i za­żądać, by nie przyjmowała atencji żadnego konkurenta po­za nim samym. Nie był do takich emocji przyzwyczajony.

- Czy słuchasz mnie? - dopytywał się Fines.
Dunraven przełknął z trudem, bo w gardle mu zaschło.

Czyżby w końcu, po tylu latach, owładnęła nim miłość? Nie, to niemożliwe. Nie wiedzieć jednak czemu, ta panna oddzia­ływała na niego inaczej niż wszystkie, które wcześniej ściąg­nęły na siebie jego uwagę.

152


poważnie nad tym, co mówiłeś, żebym wziął sobie nową ko­chankę.

Fines popatrzył na niego z zadowoleniem.

- Naprawdę? - Fines obciągnął kamizelkę i ponownie
prychnął. - Panna Pennington musiała sama pójść po szkla­
neczkę ponczu? Może wolałaby, żeby ktoś jej pomógł.

- Pewnie właśnie dlatego podeszła do stołu sama.
Fines uśmiechnął się do Chandlera.

Fines pokiwał głową i odwrócił się. Tłum go pochłonął.

153


Chandler porozmawiał z kilkoma przyjaciółmi, kilkoma znajomymi i nawet zatańczył jeden taniec czy dwa, zanim w końcu udało mu się znaleźć twarzą w twarz z panną Mil-łicent Blair. Stała z lordem Heathecoute i jego małżonką.

Chandler przyłączył się do nich trojga, ale nie widział ni­kogo poza panną Blair. Kremową, wieczorową suknię wy­kończoną miała trzema bladoróżowymi falbanami i różową atłasową szarfą, zawiązaną wysoko pod biustem. Okrągły de­kolt był dosyć głęboki i nieco za bardzo odkrywał piersi, przynajmniej zdaniem Dunravena, który najchętniej zaka­załby innym mężczyznom na nie patrzeć. Zauważył zwisają­ce, perłowe kolczyki i przypomniał sobie, jak brał delikatny płatek ucha Millicent do ust.

Szybko uporali się z powitaniami i już po chwili hrabia zorientował się, że panna Blair zdecydowanie się od niego dystansuje. Dygnęła przed nim sztywno; nie chciała spojrzeć mu w oczy i niemal wyrwała dłoń, jak tylko złożył na niej symboliczny pocałunek.

Chandler odwrócił się do panny Blair.

154


Powodem, dla którego we środy należy pokazać się na sa­lach Almacka, są ludzie, których tu można napotkać. To dzięki nim bal u Almacka staje się ukoronowaniem jej pierw­szego sezonu w Londynie.

Lord Heathecoute uniósł podbródek odrobinę wyżej, jak­by ostrym nosem celował prosto w sufit.

Wicehrabia nadal absorbował uwagę Chandlera, który chciał tylko porozmawiać z panną Blair i dowiedzieć się wreszcie, co się z nią dzieje.

W końcu udało mu się odwrócić do Millicent i zapytać:

- Czy zechce pani ze mną zatańczyć, panno Blair?
Millicent nadal wzbraniała się spojrzeć mu w oczy, ale od­
powiedziała cichutko:

-Tak.

Chandler podniósł wzrok na wicehrabinę.

155


Millicent uniosła dłoń, a hrabia wziął karnet i wpisał w nim swoje nazwisko. Później karnet szybkim ruchem ob­rócił. Z tyłu nie zobaczył żadnych notatek. Niczego innego nie powinien się był spodziewać. Przecież już poprzedniego wieczoru rozstrzygnął sprawę, dochodząc do wniosku, że panna Blair nie ma nic wspólnego z Szalonym Pańskim Zło­dziejem. Po prostu zapisywała sobie nazwiska różnych osób oraz dotyczące ich fakty, by łatwiej je zapamiętać. Taka ilość nazwisk i tytułów mogła zdezorientować każdego, kto do­piero niedawno pojawił się w towarzystwie.

Skończył się wpisywać, ukłonił się i powiedział:

Lord Heathecoute prychnął głośno.

Heathecoute'owie rozmawiali o Millicent tak, jakby była

156


nieobecna. Przestała ich słuchać i odwróciła się. Dobrze, że im nie powiedziała, iż lord Dunraven kilkakrotnie prosił ją o pozwolenie na złożenie popołudniowej wizyty, a ona mu odmówiła. Najlepiej będzie tę informację zachować wyłącz­nie dla ciotki.

Jeżeli lady Beatrice miała powody, by podejrzewać, że wi-cehrabiostwo chcą odebrać jej rubrykę towarzyską, Millicent powinna uważać i nie omawiać żadnych ważnych spraw z ni­mi, dopóki nie przedyskutuje ich z ciotką.

Nie mogła zaprzeczyć, że lord Dunraven zachowuje się tak, jakby się w niej zadurzył, chociaż bez wątpienia tylko przelotnie. A to z kolei było niebezpieczne, bo chociaż o tym wiedziała, co rusz wpadała mu w objęcia. Pora już, by zacho­wała się uczciwie wobec ciotki i porozmawiała z nią o lor­dzie Dunravenie.

Bardzo niewiele tego popołudnia brakowało, by spotkał ją podobny los jak matkę i by wyświęcono ją z Londynu jak jakąś ladacznicę. Tam, gdzie chodziło o hrabiego, stanow­czość Millicent topniała. Nie potrafiła tego wyjaśnić, wie­działa tylko, że tak jest.

Anieli niebiescy! Jeżeli dopuściła, by całował ją u bławat-nika, to chyba nie ma takiego miejsca w Londynie, gdzie z ca­łą pewnością zachowałaby się jak należy.

Nie może sobie pozwolić na to, by rozkochać się w nim jeszcze bardziej, i już nigdy nie wolno jej spotkać się z nim sam na sam. Ale chociaż powtarzała to sobie raz po raz, mi­nuty nadal rozciągały się w godziny do chwili, kiedy Dunra­ven zjawił się po swój przyrzeczony taniec.

Tak łatwo przychodziło jej karcić siebie i okazywać sta­nowczość, dopóki nie spojrzała w jego rajskie niebieskie oczy, dopóki nie pieścił jej hipnotyzującym spojrzeniem al­bo nie przekomarzał się z nią rozkosznymi słowy.

Widywała go od czasu do czasu podczas tego przyjęcia, ale najlepiej przyjrzała mu się, kiedy zmierzał ku niej typowym

157


dla siebie, pewnym krokiem bogatego, utytułowanego dżen­telmena. Był nieziemsko przystojny - włosy miał modnie od-czesane z czoła, krawat przepięknie zawiązany. Brokatowa kamizelka i żakiet okrywały świeżuteńką białą koszulę, ale spojrzeniu Millicent nie umknęło delikatne, koronkowe wy­kończenie przy rękawach.

Przypomniały się jej słowa wicehrabiego i coś ostro zakłuło ją w sercu. Rzeczywiście, mężczyzna, który szedł ku niej, nie wyglądał na kogoś, kto chciałby ustatkować się przy jednej da­mie. Tym bardziej powinna poprosić, by ciotka poradziła jej, jak ma się raz na zawsze pozbyć atencji lorda Dunravena.

Odetchnęła głęboko, żeby nabrać sił, kiedy prowadził ją na parkiet ze swobodą mężczyzny, który ma w tym wielo­letnie doświadczenie.

Och, jak świetnie wychodziło mu bycie niegodziwym.

Hrabia rzucił jej dziwne spojrzenie.

- Z jakiego powodu pani tak uważa?
Millicent uniosła brwi, jakby się zastanawiała.

Kąciki ust hrabiego uniosły się w nieco skruszonym uśmiechu.

- A mnie się zdawało, że to ja potrzebuję tarczy, by bro­
nić się przed pani urokiem.

158


Teraz z kolei niebezpiecznie mało brakowało, a uśmiech­nęłaby się Millicent.

Muzyka zaczęła grać, hrabia ujął dłoń Millicent, a drugą, otwartą, położył zdecydowanie na plecach partnerki. Wyczu­wał jej ciepło nawet przez rękawiczki i suknię; łagodziło ono jego nastrój. Jednym długim, płynnym krokiem poprowadził Millicent do tyłu i zaczęli angielskiego walca. Millicent raz zmyliła krok, ale hrabia z łatwością zatuszował pomyłkę. Coś było z nią nie w porządku. Zwykle tańczyła tak, jakby stopami ledwo dotykała ziemi.

- Wydaje się pani nieco sztywna dziś wieczorem, panno
Blair.

Nie patrząc na niego, odpowiedziała:

Nie, było tam dużo więcej niż same pocałunki.

- To wszystko, Millicent. Pani reputacja nie doznała
uszczerbku.

Millicent wcale nie była pewna, czy martwi się tylko o swoją reputację. Teraz obawiała się również, że grozi jej utrata serca, które oddała Dunravenowi.

Przemawiał tak beznamiętnie, że w końcu spojrzała mu W oczy.

159


Jego palce nie przestawały poruszać się po okrytej ręka­wiczką dłoni Millicent, pocierając ją i pieszcząc. Zupełnie jakby nie mógł nasycić się tym, że jej dotyka.

Panna Blair umknęła przed nim wzrokiem.

- Muszę przyznać, że nie żałuję, że całowaliśmy się wczo­
raj i dzisiaj.

- Nie żałuje też pani, że całowaliśmy się tak gruntownie?
Millicent przez moment patrzyła mu w oczy. Dunraveno-

wi wydało się, że na jej twarzy widzi cień uśmiechu.

- Ma pan rację. Przekonałam się, że to upajające.

160


Lojalność wobec ciotki nie pozwoliła Millicent się ugiąć.

Chandler wiedział, że taniec zbliża się do końca. Będzie musiał odprowadzić pannę z powrotem do wicehrabiny.

Chandler przysiągłby, że zaczęła mówić coś zupełnie in­nego albo może chciała powiedzieć coś więcej. Ale co?

No cóż, rzeczywiście niczego nie owijała w bawełnę, ale

161


przecież on ani przez chwilę nie myślał się z nią żenić. Po prostu pragnął przebywać w towarzystwie tej damy, dotykać jej, obejmować ją i całować.

- A z jakiegóż to powodu budzę w pani aż taki sprzeciw?
Oczy Millicent przybrały nieobecny wyraz, a jej twarz

prześlicznie złagodniała.

- Ponad dwadzieścia lat temu miała w Londynie podczas
sezonu swój debiut moja matka i.... i ja też chciałam spędzić
tu jeden sezon. To wszystko, co mogę powiedzieć.

Teraz hrabia był już pewien, że chciała powiedzieć coś wię­cej, ale nie była przygotowana, by mu zaufać. Jeżeli teraz prze­stanie nalegać, może z czasem ta panna wyzna mu wszystko.

Dunraven roześmiał się i pod koniec walca zawirował z Millicent w tańcu. Ukłonił się.

- Zachwyca mnie pani, Millicent. Jak mógłbym z pani zre­
zygnować?

Millicent dygnęła.

- Proszę się o mnie nie ubiegać, lordzie Dunraven.
Hrabia ujął dłoń Millicent i ruszył z dziewczyną w stro­
nę opiekunów.

- Nie pozwolę sobie odmawiać, śliczna pani. Jeżeli nie
mogę pani składać wizyt otwarcie, będę musiał spotkać się
z panią potajemnie... znowu.


11

„... nieufność skromna, zdaniem świata, jest mądrych lam­pą" i nic dziwnego. Czy ktoś na przykład poinformował o tym fakcie naszego buńczucznego lorda Dunravena, tego, którym niemal codziennie zajmuje się kronika towarzyska -a ma się czym zajmować. Krążą pogłoski, że przestał on już interesować się lady Lambsbeth. Teraz ma na oku pewną młodą damę, która co prawda niedawno przybyła do stoli­cy, ale jest najwyraźniej wytrawną znawczynią metod, po­zwalających podbić serce zakamieniałego kawalera. Widzia­no nawet, jak pan hrabia przesyła jej pocałunek.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Dniało już i słońce miało wzejść najdalej za godzinę, kie­dy Millicent wspinała się po schodach do sypialni ciotki. Za­zwyczaj nie stąpała tak wolno i ociężale. Hamlet zapowie­dział ją ostrzegawczym szczekaniem, ale chyba cichszym i; mniej frenetycznym niż zwykle. Millicent zgasiła lampę, która się zawsze paliła do jej powrotu, przystanęła po dro­dze i oparła się o drzwi, jak to miała w zwyczaju. Przeważ­nie była za bardzo znużona, by natychmiast wchodzić do po­koju ciotki. Pozwalała sobie na minutkę czy dwie odpoczyn­ku, zanim zaczęła pracę nad rubryką.

Marzyła, by zaszyć się w swojej sypialni i, zanim pójdzie do ciotki, poświęcić trochę czasu na rozmyślanie o lordzie Dunravenie i wszystkich niepożądanych uczuciach i emo-

163


ej ach, które w niej budził. Ale tego zrobić nie mogła. I tak jej i ciotce ledwo rano starczało czasu na napisanie artykułu i dostarczenie go w terminie do gazety.

Oderwała się od drzwi, wyprostowała i zapukała do po­koju lady Beatrice. Usłyszawszy odpowiedź, weszła do środ­ka. Ciotka siedziała na łóżku, wyglądała dużo lepiej niż po­przedniego dnia. Od kiedy zaczęła wracać do zdrowia, rysy jej twarzy przybierały szybko swoje normalne rozmiary i kształty.

Chociaż Millicent czuła się taka znużona, uśmiechnęła się i rzekła:

- Dzień dobry, ciociu Beatrice. - Przystanęła w nogach
łóżka, wiedząc, że Hamlet nie pozwoli jej podejść bliżej. -
Czy ma ciocia na sobie nową lizeskę? Jest śliczna, a ciocia
z dnia na dzień lepiej wygląda.

Lady Beatrice uśmiechnęła się w odpowiedzi.

164


jąć, jak wicehrabiostwo wytrzymują codziennie do białego rana. Nic dziwnego, że jaśnie pan zasypia po drodze do do­mu. - Tu nie bez kozery popatrzyła na pieska. - Dzień do­bry, Hamlecie. Jak się dzisiaj miewasz? - Hamlet szczeknął. Millicent uniosła brew do góry. Może zaczyna zdobywać je­go względy.

Millicent zobaczyła, że lady Beatrice trzyma w dłoni kart­kę welinowego papieru.

- Do mnie? - Widok listu podniósł Millicent na duchu. -
Czy to od mamy?

Sięgnęła po kartkę. Naprawdę gryzła się tym, że bardzo zaniedbała sprawę korespondencji i nie pisała do matki z Lon­dynu, ale miała tak mało czasu. Udało jej się wybrać całkiem ładne koronki, kiedy już lord Dunraven zostawił ją w skle­pie; dopilnuje, by wysłano je do matki jutro, zaraz z rana.

- Nie, ale powinno ci to sprawić niemal tyle radości, co
list od matki. Przeczytaj go na głos.

Millicent wzięła kartkę i podeszła bliżej do jasno świecącej lampy przy łóżku. Kto oprócz matki miałby do niej pisać?

165


Na słowa ciotki Millicent osłupiała. Ona ma być lordem Truefittem?

Ale to prawda, przynajmniej dopóki ciotka nie wróci na przyjęcia. Musi porozmawiać z lady Beatrice o lordzie Dun-ravenie. Nie wolno jej już tego odkładać na później.

- Nie przerywaj - popędzała ją ciotka. - Czytaj dalej.

Drogi lordzie Truefitt!

Doszło do mnie, że otrzymaliśmy liczne komentarze, do­tyczące cytatów z Szekspira, jakie dołącza pan codziennie na początku pańskiej rubryki. Mógłbym dodać, iż wszystkie te komentarze były pochlebne. Mamy coraz więcej czytelni­ków. Przekonani jesteśmy, że do zwiększenia nakładu nasze­go pisma przyczynił się między innymi sukces pańskiej ru­bryki. Gratulujemy tak znakomitej działalności. Wyrażamy nadzieję, że cytaty z Szekspira będą się nadal pojawiać.

Kreślę się z poważaniem Thomas Greenbrier

Millicent podniosła oczy znad kartki; była wniebowzięta.

Millicent nie była zachwycona tym, że rubrykę uznaje się za jej dzieło.

166


rego dzieła Szekspira zaczerpniesz następny cytat. - Twarz ciotki rozpromieniła się w uśmiechu. - To kapitalne, droga dziewczyno. Wspaniale udało ci się ściągnąć uwagę na rubry­kę lorda Truefitta!

Millicent własnym uszom nie mogła uwierzyć. Słyszała, jak kilka osób napomykało o cytatach, ale nie zwróciła na to uwagi.

Ostatnim krzykiem mody?

Nie, należało raczej powiedzieć, że jej kompletnie mowę odjęło! Co stałoby się, gdyby dowiedziała się matka?... albo lord Dunraven?

Millicent przemogła się i przestała się nad tym zastana­wiać; grzeczność nakazywała jej wypowiedzieć słowa, na które - jak wiedziała - czeka ciotka.

167


szość naszych czytelników znudziłaby się, gdybyśmy go nie przyprawiały ploteczkami. Skandalizujące ciekawostki to taka rozkoszna forma rozrywki. Potrzeba nam ich więcej, Millicent. Millicent nie była nieśmiała i potrafiła radzić sobie na przyjęciach. Tylko że nie lubiła pisać o osobistym, prywat­nym życiu ludzi.

- Zajmujesz się tym już od tygodnia - ciągnęła ciotka, nie­
mal nie przerywając, by zaczerpnąć oddechu. - Musisz zdo­
być więcej informacji o sprawach takich, jak spotkanie lorda
Dunravena z lady Lambsbeth, o tym, kto z kim tańczył, kto
się z kim zaręczył albo się zaręczyć zamierza. Co dzieje się
z panną Pennington i panną Donaldson? Nasi czytelnicy chcą
dowiedzieć się, kto wymyka się do ogrodów, kiedy nikt nie
patrzy, który dżentelmen dostaje pocałunek, a który poli­
czek. No i oczywiście doskonałym tematem do plotek jest pa­
ra, która doskonale dosiebie pasuje, ale nagle postanawia jed­
nak nie brać ślubu, oraz rozważania, dlaczego tak postąpiła.

Słuchając, jak lady Beatrice z lubością rozprawia o wyda­rzeniach intymnych z życia innych ludzi, Millicent przypo­mniała sobie, dlaczego z taką niechęcią ciotce pomaga. Gdy­by ktoś zauważył ją i lorda Dunravena w sklepie bławatnym, a później o tym napisał, czułaby się zdruzgotana. Nagle zro­biło jej się zimno. A co się stanie, jeżeli ktoś ich tam widział?

Dokładnie to, co stało się z twoją matką.

I odezwała się, zanim zdążyła stracić odwagę.

168


Czy istnieje jakiś inny?

Millicent miała nadzieję, że zwierzając się ciotce i szuka­jąc u niej pomocy, postępuje słusznie.

- To fascynujące, Millicent. Musisz mi podać szczegóły.
Millicent się wzdrygnęła.

Nie, za nic.

Przecież nie może powiedzieć ciotce, że tak gruntownie ją wycałował, że tak ją pieścił, że prawie się w nim zakocha­ła. Musi myśleć szybko.

169


- Tam do licha, Millicent! - wykrzyknęła ciotka. - O czymś
takim nie warto nawet plotkować. Co jeszcze zrobił?

Millicent popatrzyła na ciotkę. Niezbyt podobał jej się błysk, który dostrzegła w jej zaczerwienionych oczach.

Było późne popołudnie. Słońce przesączało się przez li­ście drzew i ukosem wpadało przez okna do biblioteki Chan-dlera. Hrabia siedział przy pięknym palisandrowym biurku, które należało do jego ojca, a wcześniej do dziadka, usiłując nie patrzeć na pustą półkę, na której jak na grzędzie powi­nien był przycupnąć złoty kruk.

Leżały przed nim szeregiem księgi z rachunkami z ogrom­nych majątków Dunravenow. Hrabia zamierzał je przejrzeć, ale przez większość czasu siedział tylko zadumany. I myślał o Millicent Blair.

Przez całe lata mógł cieszyć się ekstrawaganckim trybem ży­cia dzięki temu, że bacznie czuwał nad zarządzaniem swymi majątkami. Położenie, w jakim zostawił go ojciec, było dobre, a Chandler wykazał się przenikliwością przy inwestowaniu oraz zakupach ziemi. Pod zarządem plenipotentów posiadło­ści kwitły, a dzierżawcy byli zadowoleni. Dunraven składał im zwykle wszystkim wizyty jesienią, zanim kraj ścisnęła zima.

170


Zdawał sobie sprawę, że za młodu rzeczywiście zbyt wie­le pieniędzy wydawał na karty i konie i że spędzał zbyt wie­le nocy na rozpuście, ale nie zdarzyło się, by te ekscesy w naj­mniejszym stopniu zagroziły jego majątkom, chociaż raz czy dwa mogły zagrozić życiu.

A tego dnia nie mógł się skoncentrować. Pewna młoda da­ma zawróciła mu w głowie i nie schodi 'ja z myśli. Za każ­dym razem, kiedy chciał ją z tych myśli wyrzucić, wracała, uśmiechała się do niego, przekomarzała się, wabiła. Intrygo­wała go do szaleństwa. Był pewien, że wystarczyłoby, by po­zwoliła złożyć sobie stosowną wizytę, a zapomniałby o niej. Musi go pociągać pogoń za tą panną, bez wątpienia.

Odwrócił fotel i zapatrzył się w okno, niczego naprawdę nie widząc. To niepodobne do niego, by jakakolwiek kobie­ta pociągała go tak bardzo, że przypominał mu się bez prze­rwy jej kobiecy zapach, a na ustach czuł smak jej słodkich warg. Gdyby nie to, że wziął się tamtego popołudnia w garść, rozebrałby ją w bławatnym sklepie... a ona byłaby mu na to pozwoliła.

Nie miał wątpliwości, że pociąga ją tak samo, jak ona je­go, a mimo to nie godziła się, by z uszanowaniem złożył jej wizytę. Nie powinien był jednak dopuścić, by sprawy mię­dzy nimi zaszły w publicznym miejscu aż tak daleko.

Chandler miał na swoim koncie kilka szalonych wyczy­nów, wliczając w to wejście do sypialni pewnej przychylnej mu młodej damy przez okno, ale skończył z takimi głupota­mi przed laty. A nawet wtedy zrobił to dla zabawy, dla mi­łego dreszczyku, żeby nie dać się przyłapać, a nie dlatego, że był zakochany. A teraz, tylko dlatego, że chciał z Miłlicent być, naraził na ryzyko jej reputację oraz własną wolność.

Wystawiał się na wielkie ryzyko dla damy, o której wie­dział bardzo mało. Co ona ukrywa? Był całkowicie pewien, że nie ma nic wspólnego z Szalonym Pańskim Złodziejem, ale dlaczego ciągle sobie coś notuje i nie chce słowa pisnąć

171


o własnej rodzinie? Powinien dowiedzieć się o niej czegoś więcej, zanim zaangażuje się sercem w tę sprawę.

- Przepraszam, jaśnie panie.

Chandler podniósł wzrok i zobaczył, że w drzwiach stoi jego kamerdyner, jak zwykle nieskazitelnie ubrany. Peter Winston, niski, szeroki w barach, o gęstych, siwych, odcze-sanych z czoła włosach, zaczął służyć u hrabiego niemal za­raz po ukończeniu szkół przez Chandlera.

Winston nie był już wtedy młody, ale od razu zrobił na przyszłym chlebodawcy wielkie wrażenie. W czasie pierwszej rozmowy nie płaszczył się, nie dawał się też wytrącić z rów­nowagi ostrymi pytaniami. Zachował pewność siebie i spokoj­ne przekonanie, że jest najlepszym kandydatem na osobiste­go służącego pana hrabiego, i w istocie nigdy go nie zawiódł.

Chandler wstał i zaczął zamykać porozrzucane po blacie księgi. Po kilku chwilach do pokoju wszedł Doulton.

172


Chandler opadł na fotel.

Na dźwięk tego nazwiska Chandlerowi po plecach prze­leciał zimny dreszcz. Kiedy wczoraj wieczorem spotkał się z Millicent u Almacka, powiedziała, że właśnie przyjechali od lorda Dovershafta. Wyjaśniała, że spóźnili się, bo późi.a wyruszyli. Czy to był prawdziwy powód? A może oczyścił ją z zarzutów zbyt szybko?

Doulton odchrząknął.

-Jest pewna nadzieja, lordzie Dunraven. W przyjęciu bra­ło udział niewiele osób. Mniej niż sto. Hrabiostwo są pewni

173


sporządzonej listy. Żadne z nich nie natknęło się na nikogo im nieznanego i przekonani są, że albo jedno, albo drugie rozmawiało z każdym z gości.

- To niemożliwe.
Doulton milczał.

Doulton podniósł się z fotela i położył na biurku Chan-dlera gazetę, otwartą na stronie z kroniką towarzyską.

- Nie wiem, czy miał pan już okazję to widzieć. Życzę mi­
łego dnia.

Kiedy Doulton wychodził, Chandler zerknął na dziennik.

174


Rzuciło mu się w oczy własne nazwisko oraz to, które wy­drukowano obok.

Millicent.

Wziął pismo i przebiegł rubrykę wzrokiem. Graniczyło to z cudem, by ktoś mógł widzieć, jak przesyłał jej pocałunek. Miał pewność, że poza nimi w mrocznym korytarzu nie by­ło nikogo. I nikt o pocałunku nie wiedział, poza samą pan­ną Blair.

Coś drgnęło na dnie jego umysłu. Wziął znowu gazetę i tym razem wolniej przeczytał artykuł. Czy to możliwe?

- Cholerny świat - szepnął sam do siebie.


12

„Nie drażń człowieka w rozpaczy" - tak pisał Szekspir w „Romeo i Julii", a podobne spostrzeżenia znaleźć można w prasie towarzyskiej, jako że w całym Londynie aż huczy, od kiedy rozeszła się wieść, że Szalony Pański Złodziej ude­rzył znowu, a policjanci z Bow Street nie mają podejrzanego.

Lord Truefitt Codzienna rubryka, towarzyska

Millicent natychmiast zorientowała się, że coś się musiało stać. Hrabia wyglądał równie przystojnie jak zwykle, niemniej jednak z jakiegoś powodu wydał jej się inny. Wiatr urzekają­co rozmierzwił mu włosy, ale nie o to chodziło. Kołnierzyk układał się prosto, fular zawiązany miał skromnie, ale znako­micie. Wargi Dunravena, te pełne, męskie wargi były takie sa­me jak wczoraj, kiedy ją całował, co się więc zmieniło?

A, tak, wiedziała już w czym problem. Jedyną rzeczą, nie pasującą do tak szykownego dżentelmena, była pełna iryta­cji zmarszczka, która zagnieździła się między jego pięknymi błękitnymi oczami.

176


W piersi Millicent obudziło się przeczucie czegoś niedo­brego, ale przemogła się i odegnała je od siebie, uniosła bro­dę do góry i wyprostowała się nieco.

Oj, niedobrze.

- Czy księżniczka pana widziała?
-Nie.

Dzięki Bogu. Lynette wypytywałaby ją bez miłosierdzia, gdyby podejrzewała, że lord Dunraven tu przyjechał. Przy­pomniawszy sobie Lynette, Millicent spojrzała na puste dło­nie hrabiego i uświadomiła sobie, że nie przyniósł ciasteczek morelowych. Jeżeli twierdzenie Lynette, że zawsze je przyno­si, było prawdą, a dotychczas wszystko, co mówiła przyja­ciółce, prawdą było, mimo woli Millicent zaczęła zastanawiać się, dlaczego akurat dla niej ciasteczek nie ma. I czy powin­na w tym widzieć dobry czy zły omen?

Odprężyła się odrobinę, odwróciła do pokojówki i powie­działa:

Jak tylko Glenda zniknęła im z oczu, Millicent splotła przed sobą palce i z determinacją podeszła do lorda Dunra-vena.

- Bardzo to mi się wydaje irytujące, że postąpił pan wbrew
moim życzeniom i złożył mi wizytę, kiedy już wielokrotnie
prosiłam, by pan tego nie robił. Muszę nalegać, by pan na­
tychmiast stąd wyszedł.

Poważny wyraz twarzy hrabiego nie zmienił się, a stanow­cze, pełne wyrzutu słowa Millicent w najmniejszym stopniu

177


nie zbiły go z pantałyku. Wyprostował się nawet chyba nie­co bardziej.

- Wydarzyło się coś ważnego, co skłoniło mnie, bym zi­
gnorował pani życzenia i przyjechał. I nie zamierzam stąd
natychmiast wychodzić.

Panna Blair z determinacją podtrzymywała swe agresyw­ne nastawienie.

Millicent nawet nie drgnęła, a przynajmniej miała taką na­dzieję. Nie mogła powiedzieć lordowi Dunravenowi, że nie mu­si czytać wycinka, by wiedzieć, co w nim wydrukowano. Prze­cież sama szlifowała ten tekst nie dalej niż kilka godzin temu.

Wiedząc, że podstawową sprawą jest zachowanie opano­wania i spokoju, powiedziała:

Odpowiadaj możliwie krótko i tylko na pytania, sama z własnej woli o niczym go nie informuj. -Tak.

Gdyby stawka nie była tak wysoka, cieszyłaby ją gra w py-tania-odpowiedzi, którą prowadzili.

Musi zachować czujność i równocześnie pamiętać, że hra­bia nie może wiedzieć, iż Millicent ma cokolwiek wspólne­go z zamieszczanymi w tej rubryce tekstami. Nie wiedziała, co powinna zrobić, zdawała sobie jednak sprawę, że bezkar-

178


nie kłamać hrabiemu nie może, bo ją zaczęłoby gryźć sumie­nie, a on na pewno przejrzałby usiłowania panny Blair, by zatrzeć prawdę.

Odpowiadając, starannie dobierała słowa.

Może to dobry moment, żeby zmienić temat.

Millicent na miękkich nogach wyminęła hrabiego i z po­zorną obojętnością podeszła do okna. Odsunęła na bok przejrzystą zasłonę i wyjrzała na ulicę, a dopiero potem od­wróciła się z powrotem do Dunravena, mówiąc:

- Musi być panu bardzo miło. Jestem pewna, że z tak ele­ganckim lwem salonowym wiele dam pragnie co wieczór za­tańczyć, milordzie.

Zmarszczka między brwiami hrabiego pogłębiła się. Po­chlebstwo nie przyda się na nic. Nie spodziewała się, by za­działało, ale może dzięki niemu zyska trochę na czasie i zdąży zastanowić się, jak się uporać z pytaniem Dunravena. Przyglą­dała się, jak gość przechodzi przez pokój z pewnością zrodzo­ną z przekonania, że wie dokładnie, czego chce, i spodziewa się to otrzymać. Zatrzymał się obok niej przy oknie.

Chociaż nie spuszczał wzroku z jej twarzy, rzucając to wyzwanie, Millicent ani drgnęła.

- Lordzie Dunraven, mówię prawdę. Jeżeli pochlebia ona
panu, może się pan tym, do wyboru, martwić albo cieszyć.

179


Hrabia przysunął się jeszcze o krok bliżej. Millicent chcia­ła się cofnąć, ale nie miała już gdzie, chyba że przesunęłaby się pod ścianę. Pozostała więc na miejscu i nie odwracała wzroku.

- Nie, rozmawialiśmy o tym, że z pani i mnie zrobiono
w tej rubryce romantyczną parę. - Położył papier na palisan­
drowym stoliku, który stał w pobliżu pod ścianą.

Millicent nie spuszczała oczu z przystojnej twarzy Dun-ravena, którą nadal szpecił gniewny wyraz.

Panna Blair zaczerpnęła powietrza i głośno, ostentacyjnie odetchnęła z ulgą.

Panna Blair poczuła, że oczy jej rozszerzają się gwałtow-

180


nie. Serce podeszło do gardła. Anieli niebiescy! Została przy­łapana, i to z własnej winy.

Millicent miała mętlik w głowie. Może uda jej się jeszcze jakoś uratować siebie i ciotkę. Musi spróbować. Nie wolno poddawać się bez dyskusji.

Ta desperacja była nie do zniesienia!

Już miała wyminąć go i wyjść z rogu pokoju, gdzie stali, kiedy Chandler szybko wyciągnął rękę, oparł dłoń o ścianę i nie pozwolił jej przejść.

Nagle znalazł się dużo za blisko.

Odezwał się głosem ściszonym, ale stanowczym.

181


i rozluźniony. - Mam teorię, która pozwala wyjaśnić, jak do tego doszło.

-O.

- Myślę, że to pani szpieguje dla lorda Truefitta i jego ru­
bryki towarzyskiej...

Zanim dokończył ostatnie słowo, Millicent postąpiła krok do przodu i położyła hrabiemu palce na wargach, uciszając go.

- Nie, lordzie Dunraven, proszę tego nie mówić głośno. -
Rozejrzała się, czy aby Glenda nie wróciła, a potem spojrza­
ła znowu szybko na Dunravena. - Nie wolno panu pisnąć
słowa na temat tej pańskiej teorii.

Palce Millicent wciąż spoczywały na wargach Chandlera. Spojrzeli sobie w oczy i stanowczo za długo nie spuszczali wzroku. Dziewczyna czuła się tak, jakby hrabia próbował zajrzeć jej w głąb duszy i zobaczyć tę Millicent Blair, której mu nie chciała pokazać. Czuła na palcach ciepło jego wilgot­nych warg i nie miała ochoty zniżać ręki.

Hrabia chwycił jej dłoń i ucałował opuszki czterech pal­ców, zanim ją puścił.

- Nie mogę pozwolić, by mnie pani kusiła.

Millicent niemal dech zaparło. Kusić go? To przecież on ją kusił. Czy nie wiedział, z jaką łatwością potrafił rozpro-

182


szyć jej uwagę i kazać zapomnieć o wszystkim, poza swoją obecnością?

- Nic się nie stało, Millicent.
Millicent zakryła oczy rzęsami.

Oczy ich znowu się spotkały.

Hrabia powoli potrząsnął głową, a w jego oczach pojawił się pełen zrozumienia błysk.

- Nie sądzę, by pani nie pamiętała - powiedział.

Jak mógł być taki uroczy nawet wtedy, kiedy z niej szydził?

- Obawiam się, że rzadko pan nim bywa, ale bardziej
prawdziwe słowa nigdy nie wyszły z pana ust.

183


- Wracając jednak do najważniejszej sprawy, jaką mamy
omówić, prawdą jest również to, że szpieguje pani dla lorda
Truefitta, czyż nie, Millicent?

Miała zaprzeczenie na końcu języka, ale po oczach hra­biego poznała, że na nic się ono nie zda. Znał prawdę. Potwierdziła jego podejrzenia własnym pytaniem.

-Jak pan do tego doszedł? - Millicent westchnęła, wiedząc, jak rozczarowana, a nawet zdruzgotana poczuje się ciotka, tracąc słu­żące jej na przyjęciach oczy i uszy. - Byłam taka ostrożna.

Millicent zaświtało, co się naprawdę musiało stać.

184


Millicent zamrugała oczami.

Niewiarygodne.

- Dobre nieba! Pan sądzi, że jestem złodziejką?

185


- Wspólniczką. Podejrzewałem, że przekazuje pani notat­
ki złodziejowi, by mógł przyjść później i ukraść któryś
z przedmiotów, zamieszczonych przez panią na liście.

Millicent niemal słów zabrakło... ale tylko niemal.

Millicent potrząsnęła głową.

- Nie, pani kradnie tylko ludziom ich prywatność i dobre imię.
Millicent już otwierała usta, by powiedzieć mu, że zajmu-

186


je się czymś takim wyłącznie po to, by pomóc siostrze swe­go ojca, ale chociaż Chandler dowiedział się, kim ona jest, wciąż jeszcze nie znał prawdziwej tożsamości lorda Truefit-ta i ze względu na ciotkę nie wolno dać mu jej poznać. Bez słowa odwróciła się od hrabiego.

Na to już musiała odwrócić się twarzą do niego.

- Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani się tym zajmuje.
Millicent z całego serca pragnęła powiedzieć mu prawdę

i wyjawić fakt, że zajęcie to nie dostarcza jej najmniejszej na­wet satysfakcji, ale nie śmiała tego zrobić. Przyłapał ją, a nie ciotkę. Nie wolno dopuścić, by dowiedział się, że naprawdę lordem Truefittem jest lady Beatrice. Przyjechała do Londy­nu, by pomóc ciotce w zachowaniu posady, a nie po to, by ją zdemaskować i zmusić do rezygnacji z zajęcia.

Dzięki Bogu, sformułował swoją wypowiedź twierdząco, a nie pytająco. Jeżeli będzie uważała, może uda się nie mó­wić mu nic poza tym, co absolutnie konieczne.

- Lady Beatrice i Heathecoute'owie okazali mi wiele życz­
liwości. Gdyby mieli dowiedzieć się, czego pan się domyślił,
nie zniosłabym tego.

187


Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. Na moment za­marła w bezruchu, a potem odwróciła się i spojrzała Dunra-venowi w oczy.

- Mam nadzieję, że uda mi się przekonać pana, by nie po­
stępował pan pochopnie, sir. Chyba wiem, w jaki sposób mo­
głabym panu pomóc.

Brwi hrabiego podjechały pytająco do góry.

- Pani? Pomóc mi? Jak? Dręczy mnie pani tą swoją pisaniną.
Millicent aż się skurczyła z zażenowania. Rzeczywiście,

w ustach hrabiego słowo „pisanina" brzmiało okropnie, ale nie powstrzyma jej to od wyjawienia swego pomysłu.

- Mogę panu pomóc szukać Szalonego Pańskiego Złodzieja.
Hrabia uśmiechnął się, potem roześmiał.

188


niach. Na przykład ostatnio usłyszałam plt>tkę, że jest taki hrabia, który pragnie się bogato ożenić, ponieważ źle zarzą­dzał swoją fortuną i mu się skończyła.

- Co pani powie. A kto to taki?
Millicent uśmiechnęła się znacząco.

- Widzę, że wprowadzono mnie w temat, o którym chciał­
by się pan czegoś dowiedzieć.

Hrabia znowu ściągnął brwi.

189


Pierś Millicent zafalowała w pełnym ulgi westchnieniu. Dzięki Bogu, udało jej się zapobiec katastrofie i Dunraven nie kazał sobie podać nazwiska lorda Truefitta. A mało bra­kowało, za mało.

Na czole hrabiego znowu ukazała się zmarszczka.

190


czór albo nie będę gotowa, kiedy przyjdą po mnie moi opie­kunowie.

- Nie tak szybko, droga Millicent. - Dunraven objął ją i przytulił, przez co twarze ich znalazły się tuż obok siebie. -Kiedy wchodzi się w spółkę w interesach, przypieczętowuje się to na ogół uściskiem dłoni, ale ja wolałbym naszą umowę przypieczętować pocałunkiem.

Millicent już otwierała usta, żeby zaprotestować, i może nawet coś powiedziałaby cichutko, ale wszelkie próby stłu­mił Dunraven, który powoli pochylił się i zamknął jej usta ciepłymi wargami. Rozum podpowiadał panience, że powin­na gwałtownie protestować, i w myśli zaprotestowała.

To hultaj.

Nie wolno mu ufać.

Ale jest mi przy nim tak cudownie.

Nie minęło kilka sekund, a jej ciało z lubością wtopiło się w ciepłe ramiona Dunravena. Myślała już tylko o tym, jak się przy nim czuje, taka cudowna, taka pożądana.

Chandler wpił się mocniej w jej wargi i Millicent, jakby od zawsze wiedziała, co to znaczy, skwapliwie rozchyliła usta, by mógł do nich wsunąć swój język. Sama również zaczęła języ­kiem pieścić wnętrze jego ust, na co zareagował cichym jękiem rozkoszy. Zarzuciła mu ręce na szyję, pozwalając, by jeszcze mocniej zacisnął ramiona i przyciągnął ją bliżej do piersi.

Dłonie hrabiego zsunęły się na jej talię. Na moment oparł je w miejscu, gdzie delikatnie zaczynały się rozszerzać bio­dra, a potem przesuwał w górę, dopóki każda z nich nie ob­jęła piersi.

Pieszczota była tak rozkoszna, że nogi się pod Millicent zaczęły uginać i przywarła mocniej do Chandlera, by swą si­łą pomógł jej przetrwać ten atak na zmysły. Nie wiedziała, dlaczego ma piersi tak wrażliwe na najlżejsze jego dotknię­cie ani dlaczego tak gorąco pragnie razem z nim odkrywać wszystkie te nowe, cudowne doznania.

191


Oderwał ciepłe, miękkie wargi od jej ust i całował teraz policzki, szyję, całował ją za uchem. Każde miejsce, którego dotknął, upojnie ją mrowiło.

- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego od pana pocałunków
nogi się pode mną uginają i mam wrażenie, że coś mi się trze­
pocze w środku.

Dunraven uniósł głowę, spojrzał na nią i się uśmiechnął.

- To znaczy, że ogromnie panią pociągam.

- Naprawdę?
Hrabia przytaknął.

Millicent przypomniała sobie, co stało się z matką. Czy też się tak czuła?

Hrabia uśmiechem dodał jej otuchy i przytulił mocniej.

Hrabia roześmiał się cicho, uwodzicielsko, ale nie spusz­czał z niej oczu. Zupełnie jakby chciał, żeby Millicent zajrza­ła mu do serca i przekonała się, że mówi prawdę.

192


Pochylił znowu głowę i przywarł ustami do jej warg. O, tym razem nie był to już delikatny pocałunek, przy którym wargi Chandlera przesuwały się leciutko po jej ustach. Ten pocałunek pełen był szalonej namiętności, brał w posiadanie usta dziewczyny, rozgniatał je i napełniał Millicent pożądli­wością i namiętnym pragnieniem, żeby jeszcze... jeszcze... Nie rozumiała uczuć, które w niej budził, ale nie musiała ich rozumieć, by się nimi rozkoszować.

Jakaś maleńka, zagubiona na samym dnie umysłu cząstka świadomości Millicent zwróciła uwagę na hałas... to brzęcza­ły stojące na tacy filiżanki. Chandler też musiał brzęk usły­szeć, bo natychmiast ją puścił i się odsunął.

Przełknął z trudem.

- To na pewno pani pokojówka niesie herbatę.
Millicent aż cicho krzyknęła.

- Niech się pani nie martwi. Zajmę się nią i dam pani
chwilkę, żeby doszła pani do siebie.

Wielkimi krokami podszedł do drzwi i zablokował je, sta­jąc na środku i opierając się ręką o framugę.

- Przykro mi, ale nie mogę się zatrzymać na dłużej, pan­
no Blair. Nie, nie zdążę już wypić herbaty. Proszę jej dla
mnie nie podawać. Niech pani nie zapomni przekazać la­
dy Beatrice, że mam nadzieję, iż już wkrótce będzie się
mogła podnieść. I zastanowię się nad tymi morelowymi
ciasteczkami. Proszę przekazać lady Heathecoute ukłony
ode mnie.

Nie przestawał wygadywać tych bzdur ze względu na Glendę, która stała po drugiej stronie drzwi, ale Millicent już

193


go nie słyszała. Co ona ma zrobić? Przy lordzie Dunravenie okazywała się kompletnie bezwolna.

Był uroczy i zuchwały jak sam czart, a kiedy ją całował, zapominała, że powinna myśleć trzeźwo, zapominała, co spotkało jej matkę. Sprowadzał ją na złą drogę, ale tak cu­downie się przy nim czuła.

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Czy przymie­rze z Chandlerem nie skończy się jednym z największych w Londynie skandali, w którym ona wystąpi w roli głównej?


13

„Przecież czasami... ludzie panami są swoich przezna­czeń". Tak się też sprawy mają z lordem Dunravenem. Prze­konany, że to nie żaden duch ukradł jego rodowego kruka, zwrócił się z prośbą o pomoc do prywatnego źródła, które­go tożsamości nie zgadza się ujawnić.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Chandler Prestwick, hrabia Dunraven, siedział samotnie w zacisznym kącie jednego z czterech prywatnych męskich klubów, do których w Londynie należał, i pociągał bordo. Zdecydował się na najmniejszy z nich, bo prawdopodobień­stwo, że ktoś będzie mu tu zawracał głowę, było niewielkie.

Spędził trochę czasu przy zielonym stoliku i stole bilardo­wym, ale dosyć szybko uświadomił sobie, że nie ma nastro­ju do gry. Za bardzo rozpraszały go myśli o Millicent Blair.

Jak zwykle przebrał się na wieczór w jeden ze swoich wy­twornych surdutów oraz brokatową kamizelkę. Zamarudził nawet nieco, by bardziej fantazyjnie zawiązać krawat. Miał szczerą chęć wziąć udział w wieczornych rozrywkach i po­sunął się do tego, że polecił stangretowi podjechać pod pierwszą z rezydencji. Ale nie wysiadł z powozu, tylko ka­zał się zawieźć do klubu.

Miał dylemat. Po raz pierwszy w życiu stracił głowę dla młodej damy. Naprawdę stracił głowę, a z czymś takim trud­no się było pogodzić... i to z niejednego powodu.

195


Prawdę mówiąc, spodziewał się, że któregoś dnia do tego dojdzie. Chciał, by tak się stało. Czekał już na to, ale przez myśl mu nie przeszło, że oczaruje go pisująca do „ciekawostek--błahostek" panienka. Taka, która szpiegowała jego przyjaciół.

Mógłby się z tego serdecznie uśmiać, gdyby nie czuł się taki oburzony. On, który zawsze nienawidził bezimiennych autorów skandalizujących plotek, dał się oczarować dziew­czynie, która pomagała zbierać wiadomości dla brukowców i pisała to, co w nich drukowano.

To czyste szaleństwo, tak się zadurzyć.

Może i należało mu się to za wszystkie serca, które przez lata złamał, spierał się sam ze sobą. Przypuszczalnie niejedną młodą damę zdołał przekonać, że poprosi ją o rękę, tylko po to, by już nigdy nie złożyć jej wizyty. Ale nadal czuł się za­szokowany, że jak piorunem poraziło go uczucie do ubogiej młodej damy, która zarabiała na życie sprzedawaniem plotek temu, kto zapłaci najwięcej. To absurd, czysty absurd.

Nie próbował siebie ani przez chwilę oszukiwać, dlacze­go z Millicent postępuje tak a nie inaczej, miał jednak na­dzieję, że uda mu się oszukać ją. Bo przecież zgodził się nie demaskować jej przed jaśniepaństwem nie dlatego, że mogła mu pomóc złapać Szalonego Pańskiego Złodzieja. Puścił się na taki bzdurny podstęp, żeby ją uspokoić. A naprawdę zgo­dził się dlatego, że dawało mu to powód, by się z nią nadal widywać. Co samo w sobie również było śmiechu warte.

Jaką korzyść mogło przynieść mu ciągle uganianie się za tą panną? Nie nadawała się na żonę dla niego. Przecież mu­si się ożenić z córką co najmniej jakiegoś barona albo wice­hrabiego, chociaż potomkini hrabiego albo księcia byłaby jeszcze lepsza. Wiedział tylko, że wciąż jeszcze nie nacieszył się Millicent.

Daleko mu do tego.

- Co to? Pijesz beze mnie?

Chandler odetchnął głęboko i podniósł oczy znad kielisz-

196


ka bordo, w który się wpatrywał. Zobaczył twarz Johna Wic-kenhama-Thickenhama-Finesa. Diabli nadali. Przyszedł do klubu, do którego rzadko zaglądał, ponieważ chciał być sam. Jak, do jasnej ciasnej, ten Fines go znalazł?

- Och, czyżbym temu się właśnie oddawał? Sprytne z two­
jej strony, że się domyśliłeś.

Fines leniwie wzruszył ramionami.

Chciałem być sam.

Zdarzało się ostatnio, pomyślał Chandler, ale nic nie po­wiedział.

- Kiedyś nasza trójka była nierozłączna, a teraz coś nie­
często się widujemy. Byłbym się tu pojawił wcześniej, ale ze
wszystkich cholernych miejsc, w jakich cię szukałem, ten
klub przyszedł mi na myśl jako ostatni. Rzadko tu przycho­
dzisz. Czy coś się stało? - zapytał Fines.

197


-Nie.

Chandlerowi udało się pogodnie roześmiać.

Chandler zesztywniał. Już miał powiedzieć przyjacielowi, że nie życzy sobie rozmów o Millicent, ale to tylko pogor­szyłoby sprawę, więc mruknął:

Mięśnie wokół ust Chandlera się napięły.

Chandler powątpiewająco uniósł brew, a potem podniósł kieliszek do ust.

198


dzieju. Słyszałeś, że skradł obraz o wymiarach sporej para­solki.

A on sądził, że absurdem jest dać się oczarować ślicznej plotkarce!

Chandler ze zdumieniem potrząsnął głową.

-Jestem pewien, że ten rabuś to zwyczajny złodziejaszek, któremu udało się zdobyć ubranie dżentelmena. Skąd się bio­rą takie skandaliczne pomysły?

199


- I to mówi człowiek, któremu aż wątpia się skręcają
w poczuciu winy, że stracił oryginał, wiedząc, że nie da się
byle czym zastąpić egipskiego artefaktu.

Oczy Chandlera się zwęziły. Był czas, kiedy drwiące ko­mentarze Finesa mu nie przeszkadzały. A nawet go raczej bawiły. Ale teraz już nie.

-Są chwile, kiedy straszny z ciebie sukinsyn, Fines -mruknął, jednak bez szczerego gniewu w głosie.

Fines się roześmiał.

- Tak. Zdarza się. Przeważnie. Ale zawsze, nieodmiennie
jestem przyjacielem, Dunraven. Tutaj niczego się obawiać
nie musisz.

Chandler pokiwał głową. Czy to, że ma tak oddanego przyjaciela, należało nazwać szczęściem czy może wręcz przeciwnie?

Chandler wziął kieliszek, a Fines ukłonił się jakiemuś dżentelmenowi, który ich mijał.

200


kochanką, a potem większość dnia spędzaliśmy na wyścigach konnych.

Chandler mruknął coś i smętnie się roześmiał.

- No tak, masz absolutną rację. Zapomniałem, że jest jesz­
cze taka możliwość. - Fines dopił wino i rozejrzał się za
kimś, kto mógłby mu napełnić kieliszek.

Chandler patrzył na przyjaciela; uderzył go fakt, że przypad­kiem i od niechcenia powiedział przed chwilą prawdę. Powo­dem, dla którego nie chciał już spędzać ryle czasu z przyjaciół­mi, było to, że zrobił się dorosły. W końcu się zrobił dorosły.

Przestało go pociągać niezdyscyplinowane życie, które wcześniej prowadził. Czuł się zmęczony miastem, kłębiącą się po ulicach czeredą ludzi, zapachami i natłokiem powo­zów. Nużyły go niekończące się przyjęcia, na które ludzie przychodzili tylko po to, by jeść, pić, oglądać innych i dać się samemu podziwiać. Chciał spędzać więcej czasu w któ­rymś ze swoich majątków, jeździć na własnych koniach, a nie puszczać je na wyścigach. Chciał zasiadać do obiadu we własnym domu i spożywać go z własną śliczną żoną u boku, a nie jadać w klubach z przyjaciółmi.

Zdał sobie nagle sprawę z faktu, który osadził w miejscu jego myśli: ta śliczna żona miała rysy Millicent Blair.

Chatwina również przyzywa już chyba głos odpowie­dzialności, bo niemal jawnie przyznaje się, że zamierza zna­leźć sobie partnerkę, zanim sezon dobiegnie końca. Jedynie

201


Fines wydaje się wciąż zadowolony ze statusu kawalera.

Uświadomił sobie również, że nie ma ochoty siedzieć tu z Finesem. Wolałby tańczyć z Millicent Blair, ale przecież właśnie z tego konkretnego powodu nie wybrał się wieczo­rem na żadne przyjęcie. Musi coś w jej sprawie postanowić.

Trzeba się nad tym zastanowić logicznie. Nie zdarzyło się jeszcze, by jakaś dama pociągała go dłużej niż przez kilka ty­godni, zanim spodobała mu się następna. Na tej podstawie mógł przypuszczać, że obsesja na punkcie zaskakującej pan­ny Blair, bo z pewnością nie mogło to być nic innego niż ob­sesja, powinna minąć za tydzień albo dwa.

No dobrze, wróci na przyjęcia, będzie z nią tańczył, skła­dał jej wizyty, chociaż tak nalegała, by tego nie robił, i zabie­rze ją nawet na przejażdżkę po Hyde Parku i St. James. Po krótkim czasie znudzi mu się ta panna tak samo, jak wszyst­kie inne młode damy, które mu przez lata wpadały w oko. Nie miał powodu sądzić, by panna Millicent Blair różniła się czymś od pięknych dam z przeszłości. Żadnego powodu.

Tak, ten pomysł miał swoje dobre strony. Nie może w ża­den sposób brać jej pod uwagę jako kandydatki na żonę przez wzgląd na to, czym się zajmowała. Będzie się z nią wi­dywał możliwie często i bez wątpienia jej urok szybko prze­stanie na niego działać. Musi przestać, bo w tej chwili marzy tylko o tym, by chwycić ją w ramiona i znowu całować.

Nie widziałam go przez cały wieczór, myślała Millicent, wsiadając do powozu za lady Heathecoute. Tańczyła z kilko­ma czarującymi młodymi dżentelmenami i dobrze się na przy­jęciach bawiła, ale bezustannie przeszukiwała wzrokiem par­kiet, nakryty do kolacji stół, bufet z zakąskami i frontowe drzwi, czy nie zobaczy gdzieś lorda Dunravena. Nie pojawił się.

Wystarczyło jej o nim pomyśleć, a od zmysłów odchodziła.

Nie miała co prawda w tej sprawie nigdy najmniejszych wątpliwości, ale to zadurzenie potwierdzało, że jest córką

202


swojej matki. Samo myślenie o hrabim doprowadzało ją do szaleństwa.

Lord Dunraven raz za razem dowodził, że jest hultajem; śledził ją, całował tak intymnie w sklepie, a potem w domu ciotki. Napawał zdumieniem. Przyprawiał o dreszczyk emo­cji. I zadurzyła się w nim beznadziejnie. Uświadomiła sobie, że zupełnie nie była przygotowana na to, by zalecał się do niej prawdziwy huitaj. A lord Dunraven z pewnością znał wszystkie sztuczki.

I może była idiotką, ale uwierzyła mu, kiedy powiedział, że nie zdradzi w towarzystwie, kto pisze do „ciekawostek--błahostek".

Heathecoute'owie zawsze zajmowali miejsce twarzą do koni. Millicent było obojętne, jak siedzi w powozie.

Wicehrabia wsiadł za panną Blair i lokaj zamknął za nim drzwiczki. Jak zwykle jaśnie pan natychmiast oparł głowę o poduszki i przymknął oczy. Miał taki zwyczaj, że co wie­czór po drodze do domu zapadał w drzemkę.

Millicent zastanawiała się, dlaczego na żadnym z przyjęć nie widziała lorda Dunravena. Taki wieczór zdarzył się po raz pierwszy od ponad tygodnia.

On tylko igra z tobą.

Oczywiście, przecież tak postępują hultaje.

Zalecają się, pochlebiają i całują niewinne młode damy, dopóki nie zaczną one usychać z tęsknoty za takim łobuzem, a potem przenoszą swe atencje na następną, niczego nie po­dejrzewającą młodą damę i ją również w sobie rozkochują. Millicent to wszystko wiedziała. Powinna była znaleźć w so­bie dość sił, by oprzeć się urokowi lorda Dunravena, cho­ciażby przez pamięć o tym, co przytrafiło się matce, kiedy dla jemu podobnego mężczyzny straciła głowę i reputację.

Gdyby tylko okazała się mocniejsza od matki, ale ostatecz­nie przekonała się, że jest tak samo podatna na wdzięk hultaja. Wypatrywała go przez cały wieczór,w nadziei, że pojawi się

203


u jej boku i poprosi ją do tańca. Ale może teraz, kiedy dowie­dział się, czym się Millicent zajmuje, nie zamierzał utrzymywać z nią już żadnych kontaktów. Pomyślała o lady Lambsbeth, któ­ra znowu pojawiła się w mieście, i poczuła ukłucie zazdrości. Może nie są mu teraz potrzebne żadne inne rozrywki.

- Przepraszam panią - odezwała się - co pani wie o lor­
dzie Dunravenie i lady Lambsbeth?

Wicehrabina powachlowała się.

- Och, to stara historia, i nie mam pojęcia, dlaczego Be­
atrice postanowiła wspomnieć o niej w rubryce lorda True-
fitta. Jest już passe. Istnieją bardziej smakowite sprawy,
o których można by pisać, niż stare romanse. Może dowo­
dzi to, że Beatrice ma kłopoty, by w czasie rekonwalescen­
cji dotrzymać kroku bieżącym wydarzeniom.

Wcześniej Millicent nie słyszała z ust wicehrabiny żadne­go komentarza na temat tego, jak ciotka radzi sobie z rubry­ką towarzyską. Mogła tylko zakładać, że do uszu jaśnie pani nie doszła informacja, iż nakład „The Daily Reader" się po­większył i że sukces rubryki lorda Truefitta Uznano za jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy.

Nie dalej niż tego wieczoru słyszała wypowiedzi wielu pań, które napomykały, że codziennie z niecierpliwością cze­kają na gazetę, by sprawdzić, który cytat z Szekspira wyko­rzystano w rubryce lorda Truefitta.

Doszła do wniosku, że w obecności lady Heathecoute mą­drzej będzie nie potakiwać ani nie zaprzeczać. Zostawi tę sprawę ciotce. Nie miała jednak oporów, by zapytać o coś innego, czego się chciała dowiedzieć.

204


kie pytania? Chyba nie wpadł ci w oko, prawda? Bo muszę zgodzić się z moim mężem, że jest całkiem nieosiągalny.

W mrocznym powozie ten cichy gardłowy chichot za­brzmiał groźnie. Millicent zauważyła, że wicehrabia nawet okiem nie mrugnął od chwili, kiedy wsiadł do powozu. Bez wątpienia przyzwyczajony był do śmiechu swojej żony.

205


Wygląda na to, że pomysł, iż kradzieże popełnia istota z za­światów, przejmuje całe towarzystwo dreszczykiem szczę­ścia. Chyba woleliby, żeby to była prawda. Chociaż nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby chcieć rozmawiać o duchu lor­da Pinkwatera.

Jazda do domu ciotki trwała tylko kilka minut. Phillips jak zwykle cicho otworzył drzwi i Millicent weszła do środ­ka. Usłyszała, jak Hamlet raz zaszczekał, uprzedzając ciot­kę, że wróciła do domu.

Phillips oddalił się, by przygotować dla Millicent filiżan­kę herbaty, a ona niespiesznie zdejmowała rękawiczki i na­rzutkę, by potem udać się na górę. I nagle usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Zerknęła w głąb korytarza, spodziewając się, że kamerdyner otworzy. Kiedy nie pojawił się natych­miast, uświadomiła sobie, że pukanie było zbyt ciche, żeby mógł je usłyszeć.

206


W przekonaniu, że to wicehrabina musiała przypomnieć sobie o czymś, co jeszcze chciała jej powiedzieć, Millicent pospiesznie podeszła do drzwi i cicho je otworzyła.

Ktoś chwycił ją za rękę i błyskawicznie pociągnął w pa­nujące na zewnątrz ciemności.


14

„Kto nie ma pieniędzy, dostatków, uciechy, nie ma trzech dobrych przyjaciół". Jeżeli to prawda, trzeba na korzyść lor­da Dugdale'a zapisać, że nadal ma dobrych przyjaciół w oso­bach lorda Dunravena i lorda Chatwina. Na ile wasz pokor­ny sługa zdołał się zorientować, opuścił go natomiast przy­jaciel imieniem „pieniądze".

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

- Cśś. Proszę nie krzyczeć. To ja. - Chandler łagodnie od­
ciągnął Millicent od domu. Zostawił drzwi uchylone, żeby
wewnątrz nie zaskoczył zatrzask.

Dobrze, że się odezwał i dał się poznać, ponieważ ciemno było choć oko wykol. Pozwoliła zaprowadzić się na róg domu, który przed widokiem z ulicy osłaniał wysoki krzew. Przez nie­mal cały wieczór padało i księżyc zakryły chmury, tak więc noc była. czarna jak smoła, a powietrze gęste od szarej mgły.

Millicent oparła się o mokrą ścianę, z podniecenia i trwo­gi serce waliło jej jak młotem. Przemoczyła od razu atłaso­we pantofelki na zalanej deszczem trawie i zrobiło jej się chłodno od wilgoci.

208


Millicent żałowała, że nie widzi oczu Dunravena, ale na to było po prostu za ciemno i zbyt mgliście.

Chandler raptownie pochylił głowę i pocałował Millicent w czubek nosa. Poczuła się wstrząśnięta, że przerwała w pół zdania. To, że zwyczajnie okazał jej sympatię, uśmierzyło gniew.

209


Stanowczość i pośpiech, z jaką odpowiedział, nie umknę­ła uwagi Millicent.

Chandler przysunął się bliżej i przycisnął ją sobą do ścia­ny. Wzrok Millicent przyzwyczaił się do mroku i widziała już, że hrabia uśmiecha się do niej.

- Więc niech pani jeszcze minutkę ze mną zostanie.
Millicent opuściła głowę na pierś Chandlera, który objął

ją ramionami i zamknął w serdecznym uścisku.

Wtulając twarz w koszulę Chandlera, Millicent zapytała:

210


Powinna trząść się z przerażenia, że ktoś ich przylapie. A tymczasem całą sobą przeżywała każde dotknięcie Chan-dlera i pragnęła poczuć na ustach jego wargi.

Pocałował ją w policzek i przesuwając wargi na szyję, wy­szeptał:

Millicent odchyliła głowę do tyłu, dając Chandlerowi swo­bodny dostęp do delikatnej skóry za uchem; po chwili prze-

211


niósł stamtąd wargi na powieki, potem niżej, na policzek. Bu­dził jej zmysły, ogarniało ją rozmarzenie.

- Wiedziałem, że nie zdołam tej nocy zasnąć, jeżeli cię nie
zobaczę i nie prxytule - wyszeptał z wargami tuż przy jej po­
liczku.

Jego uwodzicielskie słowa, ciepło oddechu na skórze, siła, z jaką całym ciałem do niej przywierał, spowodowały, że Mil­licent zapragnęła zapomnieć o wszystkim poza tym mężczy­zną, przy którym ożywały jej zmysły. Uwielbiała jego piesz­czoty i to, jak lekkim dotknięciem uśmierzał jej lęk.

Poczuła narastającą falę nieznanego jej dotychczas pragnienia. Uniosła ku Chandlerowi usta. Delikatnie, powoli obrysował je dookoła ciepłym językiem, jakby się z nią droczył, a potem wpił się w nie w namiętnym pocałunku, który miał zniweczyć ostat­ni strzęp opanowania Millicent, co mu się udało.

Przesunął dłoń z talii w górę i objął pierś dziewczyny. Mil­licent zaczęła oddychać szybciej. Dłoń rozchyliła się i leciut­ko przesuwała się to w górę, to w dół, przejmując Millicent dreszczem rozkoszy.

Gdzieś w głębi swego jestestwa znalazła dość sił, by po­wiedzieć:

- Muszę wracać. Hamlet zawsze szczeka, żeby uprzedzić
lady Beatrice, że wróciłam do domu. Jeżeli lady Beatrice nie
usłyszy niedługo moich kroków na schodach, to wyśle Glen-
dę na poszukiwania.

- W porządku - wyszeptał. - Pozwolę ci odejść.
Nie, zatrzymaj mnie przy sobie.

- Ale dopiero wtedy, kiedy cię jeszcze raz pocałuję. Chcę
dzisiaj iść spać, czując na ustach smak twoich warg.

Pochylił się i pocałował ją delikatnie, przeciągle. Chociaż noc była chłodna, wargi miał ciepłe, a cały był taki mocny i opiekuńczy. Objął Millicent ramionami, przygarnął mocno do piersi i tulił do siebie. Co za cudowne uczucie.

Millicent aż westchnęła z rozkoszy. Taka była rozczaro-

212


wana, kiedy przez cały wieczór go nie spotkała, a chociaż wie­działa, że powinna gniewać się, bo wciąż narażał jej reputa­cję na niebezpieczeństwo, potrafiła myśleć tylko o tym, jaka jest szczęśliwa, że zaryzykował i przyszedł się z nią zobaczyć.

- Smakujesz alkoholem - powiedziała cicho, rńe odrywa­
jąc warg.

Chandler lekko skinął głową.

Millicent aż się gardło ścisnęło. Czy naprawdę mógł tak myśleć? Słysząc, jak coś takiego mówi, gotowa była wierzyć w każde jego słowo.

- Wiesz dokładnie, co powiedzieć, by dama strąciła dla cie­
bie gfowę, prawda?

Chandler podniósł wzrok. Millicent zastanawiała się, czy przypadkiem nie próbuje zajrzeć jej w ciemnościach w oczy i odczytać najskrytsze myśli. Nie mogła do tego dopuścić. Musi wykorzystać chwilę jego słabości.

Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza, zastanawiając

213


się, skąd u niej tyle odwagi. Tak łatwo byłoby mu uwierzyć. Dzięki.Bogu, że tego nie zrobiła.

-Nie.

Ten człowiek doprowadzał ją do szaleństwa!

I pożegnawszy się tymi słowy, wymknął się w mgliste ciemności.

Było południe. Rzęsy Chandlera zatrzepotały, kiedy pa­dło na nie słońce. Przymrużył oczy, które nie chciały zaadap­tować się do dziennego światła. Czy tylko śnił o Millicent, czy też naprawdę trzymał ją w swoich ramionach?

Znajdowali się w pokoju oświetlonym samymi świecami. Miała na sobie głęboko wyciętą suknię, śnieżnobiałą i cieniut­ką jak pajęczyna. Skóra jej lśniła jak najwspanialszy alabaster, a w dotyku była delikatna niczym najkosztowniejszy z jedwa­biów Orientu. Smakowała miodem. Całował ją. Jak szalony. Dopóki nie przeszkodził im brutalny błysk rzeczywistości.

214


Nie, to był tylko sen. Przecież rozstał się z Millicent pod drzwiami lady Beatrice.

Nie otwierając oczu, przeturlał się na plecy. Poczuł chłód prześcieradeł. Poduszka przytulnie układała się pod głową. Nie chciał się budzić z tego słodkiego snu, ale nie miał wy­boru. Nie widział co prawda kamerdynera, ale wiedział, że chodzi on po pokoju, cicho odsuwa zasłony, przygotowuje brzytwę, nalewa ciepłej wody do miednicy.

Rzęsy Chandlera ponownie zatrzepotały.

- Dzień dobry, jaśnie panie.

Dunraven milczał. Nie miał ochoty ani odzywać się, ani poruszać. Dolna połowa jego organizmu za nic nie chciała pogodzić się z faktem, że Millicent nie leży z nim w łóżku. Minęła chwila czy dwie, zanim z niechęcią uniósł głowę i się rozejrzał. Winston stal przy jednym z okien, na którym za­słony były jeszcze zaciągnięte.

Rozbudziło to Chandlera na dobre. Usiadł na łóżku.

Musiało się wydarzyć coś niedobrego, skoro przyjaciel składał mu wizytę w południe. Chandlerowi przemknęła przez głowę myśl o Millicent. Zastanawiał się, czy ktoś zo­baczył go z nią wczoraj wieczorem u lady Beatrice i o tym napisał? Parsknął śmiechem. Nie, gdyby ktoś o nich miał na­pisać, informacja musiałaby pochodzić od Millicent, a był pe­wien, że panna Blair przekazywać o nich ponownie informa­cji nie będzie. Co więc się stało?

215


Ledwie Winston zamknął drzwi za sobą, Chandler się podniósł. Umył twarz i ogolił się ciepłą wodą, którą kamer­dyner przygotował dla niego, i zmoczył włosy, zanim odcze-sał je z czoła.

Naciągnął jasnobrązowe spodnie, przygotowane przez ka­merdynera, i włożył przez głowę białą koszulę. Nie tracił cza­su na zakładanie kołnierzyka i fularu, może to zrobić póź­niej. Andrew nie będzie przejmował się tym, czy przyjaciel jest odziany, jak wypada. Chandler przystanął jednak na chwilę, schodząc na dół po schodach, żeby wetknąć poły ko­szuli pod pasek.

Podszedł pod drzwi bawialni i zobaczył, że wspaniale ubrany Andrew spaceruje tam i z powrotem przed pustym kominkiem. Wciągnął głęboko powietrze i przesunął dłonią po wilgotnych włosach, a potem wszedł do środka.

- Czemuś się zerwał tak wcześnie? - zapytał, wchodząc do
saloniku.

Chandler popatrzył na tacę z herbatą i ciastkami i zoba­czył, że Andrew nawet ich nie tknął. Rzadko się zdarzało, by ktoś tak lekceważąco potraktował morelowe ciasteczka jego kucharza. Wiedział, że wszystkim zawsze smakowały, nie zda­wał sobie jednak sprawy, że nieodmiennie, udając się z wizy-

216


tą do jakiejś damy, zabierał je ze sobą, dopóki Millicent o tym nie wspomniała. Teraz uświadomił sobie, że miała rację. Zresz­tą nic dziwnego, że wiedziała o nim więcej niż on sam, skoro była współpracownikiem „ciekawostek-błahostek".

Chandler zesztywniał, ale miał nadzieję, że nie pokazał te­go po sobie. Może mimo wszystko Millicent powiedziała któremuś z autorów rubryki towarzyskiej o ich wczorajszym potajemnym spotkaniu.

Zamiast wziąć gazetę, podniósł dzbanek z herbatą i spo­kojnie nalał sobie filiżankę gorącego naparu.

Chandler odstawił dzbanek na srebrną tacę i zapytał:

Sprawy muszą się przedstawiać całkiem fatalnie. Chandler nigdy jeszcze nie widział, żeby Andrew pił brandy w połu­dnie, nawet w najbardziej szalonych latach. Ale najdziwniej­sze było to, że on sam wcale się przesadnie nie martwił tym, co napisano w kronice towarzyskiej, chociaż, powinien. Po­winien wściec się na samą myśl, że Millicent rozmawiała o je­go nocnych odwiedzinach, ale się nie wściekał.

217


- Na ciebie?

Zalało go poczucie ulgi. Dzięki Bogu, sprawa nie dotyczy ani jego, ani Millicent.

Chandler zakrztusił się ciasteczkiem i rozlał herbatę na ta­lerzyk. Zakaszlał i odstawił filiżankę na stół.

To Millicent ponosi odpowiedzialność za ten tekst. Wspo­mniała mu, że słyszała o hrabim, który miał finansowe kło­poty, i sugerowała, że to on może okradać rezydencje, ale nie zgodziła się podać nazwiska. Teraz już wiedział, dlaczego.

Myślała, że Andrew może być Szalonym Pańskim Zło­dziejem. Szlag by to trafił!

Andrew nalał sobie z karafki obfitą porcję trunku i od­wrócił się znowu do Chandlera.

- Ten cholernik próbuje zrujnować moje szanse u panny
Bardwell.

Chandler znowu musiał odchrząknąć, zanim powiedział:

Andrew jąka się jak jakiś uliczny oberwaniec, którego

218


przyłapano na kradzieży bochenka chleba. To do niego nie­podobne.

Chandler porozmawia z Miłlicent i powie jej, że on sam i jego przyjaciele to temat zakazany dla brukowców.

Chandler chciał uspokoić przyjaciela, więc rzekł:

- Pokaż no mi gazetę.

Wziął ją, przeczytał kilka pierwszych linijek i podniósł wzrok.

- Nie wydaje mi się, żeby było aż tak źle, jak mówisz. Są­
dzę raczej, że bardziej tu chodzi o grę słów.

Andrew podszedł do Chandlera i zajrzał mu przez ramię.

Przyjaciel przyjrzał mu się z niedowierzaniem.

- Jedyną niejasną rzeczą jest twój sposób rozumowania.
O czym ty, u diabła, mówisz?

- Posłuchaj. Wydaje mi się, że tak naprawdę Truefitt

219


chciał dać do zrozumienia, że nasza trójka nie spędza już ra­zem czasu tak jak w przeszłości. - Mówiąc to, Chandler rów­nocześnie obmyślał dalszy ciąg wypowiedzi. - Fines i ja wła­śnie o tym rozmawialiśmy wczoraj wieczorem.

Chandler udawał, że bacznie przygląda się gazecie. Wie­dział, że później, po południu, będzie musiał odbyć długą rozmowę z Millicent na ten temat.

- Tak, tak, przeczytałem artykuł jeszcze raz i teraz jestem
już pewien. Sam słyszałeś, jak zyskała na popularności ru­
bryka lorda Truefitta, od kiedy zaczął zamieszczać cytaty
z Szekspira. Jeżeli ktoś cię nie zna, mógłby podejrzewać, że
przyszły na ciebie ciężkie czasy, ale nikt z naszego grona tak
nie pomyśli.

- Obyś tylko miał rację - westchnął Andrew i dopił brandy.
Chandler przeciągle i uważnie przyjrzał się Andrew i nie

był pewien, czy podoba mu się to, co widzi. Przecież nie mogło chyba być nic z prawdy w tym, co napisano o jego przyjacielu? Nie, Andrew powiedziałby mu, gdyby miał ja­kieś problemy.

Ale musiał zastanowić się nad tym, skąd Millicent wzięła tę obciążającą Dugdale'a informację.


15

„... mówiąc prawdę, rozum i miłość rzadko chodzą w pa­rze za naszych czasów". Gdyby tak nie było, to czemu pan­na Pennington miałaby spędzać aż tyle czasu na parkiecie i w Hyde Parku z lordem Chatwinem? Jej ojciec nie ukry­wa, że życzy sobie, by córka wyszła za mąż przed końcem sezonu. Czy może spodziewać się, iż lord Chatwin poprosi o jej rękę?

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Rozległy błękit nieba, nakrapiany puchatymi białymi chmurkami, rozpościerał się niczym baldachim nad głowa­mi Millicent i Chandlera, kiedy jechali kariolką w kierunku Hyde Parku. Jasne promienie słońca pieściły ich plecy, a cie­pły wiosenny wiaterek lekko rozwiewał włosy. Dzień był tak piękny, że Millicent cieszyła się, iż nie musi siedzieć w do­mu, w otoczeniu ciemnych mebli i ciężkich zasłon.

Chandler przyjechał po nią ubrany wspaniale, w ciemno­brązowym surducie spacerowym z błyszczącymi mosiężny­mi guzikami, które zdobiły klapy na przedzie i rękawy. Szczerzył zęby jak uczniak, podając jej pudełeczko z more-lowymi ciasteczkami (tego się mogła spodziewać), a kiedy już je wręczył, zbył podarunek śmiechem. Następnie zza ple­ców wyciągnął niespodziewanie bukiet ze świeżych szachow­nic perskich, zwanych też koronami, z własnego ogrodu. Wolała nie dociekać, co ten dodatkowy dar mógł oznaczać.

221


Zanim wyszła z domu, poprosiła pokojówkę, by zatroszczy­ła się o to, żeby dwa ciasteczka przesłano na górę ciotce Be­atrice razem z popołudniową herbatą; reszta miała pozostać nietknięta. Millicent zabierze je następnego popołudnia do Ly-nette. W końcu obiecała tak postąpić, gdyby kiedykolwiek otrzymała ten drogocenny podarek. Korony kazała odnieść do swego pokoju, żeby mogła cieszyć się ich zapachem i urodą.

Ku wielkiemu zdumieniu Millicent ciotka po długiej dys­kusji wyraziła zgodę na tę popołudniową przejażdżkę z ma­jącym najgorszą sławę członkiem Okropnej Trójki. Zdaniem lady Beatrice lord Dunraven szybko straci zainteresowanie panną Blair, kiedy będzie mu już wolno składać jej wizyty. Poza tym Beatrice uznała, że im bardziej się Millicent za­przyjaźni z tak znakomitym członkiem socjety, tym więcej usłyszy plotek.

/ to było dla niej najważniejsze.

Poza tym oczywiście ciotka przestrzegła bratanicę, że mu­si bardzo uważać, by lord Dunraven zawsze zachowywał się jak na dżentelmena przystało.

Gdyby tak dowiedziała się o wszystkim!

Millicent martwiła się, że hrabia może potraktować tę po­południową przejażdżkę po Hyde Parku jako zachętę do no­wych wybryków, ale nie mogła zaprzeczyć, że w piersiach wszystko jej się radośnie rozedrgało, kiedy kładła okrytą rę­kawiczką dłoń na jego ręce, żeby pomógł jej wsiąść do po­wozu. A potem jeszcze raz, kiedy wskakując do środka otarł się o nią ramieniem i usiadł obok na pokrytych skórą po­duszkach, i jeszcze, kiedy musnął nogą rąbek spódnicy, od­bierając od stajennego wodze.

Tak bardzo starała się nie stracić dla niego głowy, ale wie­działa, że przegrała z kretesem. Wystarczyło, że na nią po­patrzył, a już dygotała w środku.

Przed jego przyjazdem przysięgała sobie, że podczas spa­ceru będzie zwracała najwyższą uwagę na to, by zachowy-

222


wać się poprawnie. Musi okazać się rozważna, bo ściągną na siebie wiele spojrzeń. Naprawdę nie miała wyboru, pozycja towarzyska zobowiązywała ją do tego, by widywała się z hra­bią: tak się postępowało w wyższych sferach. I jakoś powin­na go skłonić, by przestał się z nią spotykać potajemnie.

Cała nadzieja w tym, że kiedy już zacznie się z nią widy­wać, szybko się znudzi i poszuka sobie następnego obiektu podboju. Co prawda na tę myśl w gardle ją ściskało, ale by­ło to jedyne odpowiednie dla niej rozwiązanie.

Zamiast energicznie popędzać konie, Chandler pozwolił im powoli stukotać kopytami po ulicach Mayf air. Jak tylko straci­li z oczu dom ciotki, natychmiast, jak na typowego hultaja przy­stało, przysunął się bliżej do Millicent na siedzeniu, dzięki cze­mu, rozstawiwszy szeroko kolana, udem dotykał jej sukni.

Może już przestać wyobrażać sobie, że będzie się zacho­wywał jak dżentelmen.

Millicent przysięgłaby, że przez suknię czuje ciepło jego ciała. W powoziku było mnóstwo miejsca i swobodnie mog­ła się od Dunravena odsunąć, ale nie miała najmniejszego za­miaru tego robić.

Otworzyła delikatną parasolkę, wykończoną wąziutkimi żółtymi wstążeczkami, dobranymi do sukni i narzutki, i trzy­mała ją jedną ręką nad ramieniem. Chandler popatrzył na nią, mrugnął i uśmiechnął się tym swoim hultajskim uśmie­chem, od którego topniało w niej serce. Millicent poczuła żal, że między nimi sprawy nie mogą ułożyć się inaczej. Gdy­by on nie był hultajem, a ona - kolekcjonerką plotek, kto wie, może rozkwitłoby między nimi uczucie.

Znowu ten Szekspir. Chandler ją po prostu zachwycał. Pozwoliła oczom błądzić po jego wyrazistym profilu i okolonych ciemnymi rzęsami oczach.

- Co też pan powie, sir. A kiedy spotkaliśmy się po raz

223


pierwszy, usiłował mnie pan przekonać, że wszystkie plotki, które o panu słyszałam, były nieprawdziwe.

- Dla odmiany porozmawiajmy o pani.
Lepiej nie.

Odwróciła się do niego. Miał takie przejrzyste, niebieskie oczy i nie spuszczał z niej wzroku.

W spojrzeniu Dunravena odmalowało się coś w rodzaju wyzwania, patrzył jej prosto w oczy.

- A ja myślę, że jest. I myślę, że już czas na to.

Milicent odwróciła się od niego i milczała. To okropne, ale nie może wyznać Dunravenowi prawdy.

Tak bardzo pragnęła opowiedzieć mu o sobie wszystko, by nie było między nimi żadnych tajemnic. Gdyby nie ciot­ka, nie ukrywałaby przed nim wiadomości o rodzinie czy dzieciństwie. Przecież niczego mu o swoim życiu powiedzieć nie może? Gdyby poznał nazwisko ojca, nie trwałoby długo, a ustaliłby, że lady Beatrice jest jej ciotką.

Millicent wiedziała, jak ciotka boi się, żeby jej ktoś nie

224


zdekonspirował i żeby nie straciła zajęcia. Nie mogła ryzy­kować, że jakiś okruch informacji doprowadzi Chandlera na próg lorda Truefitta.

Chandler skinął głową jakiemuś znajomemu, w kilka chwil później pomachał przyjacielowi w wojskowym mun­durze, który mijał ich konno, a dopiero potem skupił uwa­gę na Millicent.

Ze spokojem na twarzy powiedział:

Millicent zerknęła na niego i roześmiała się cichutko, fi­glarnie. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że Chandler Prestwick hrabia Dunraven ją zauroczył. Gdyby tak był choć trochę mniej czarujący, pozwoliłaby sobie na to, by komplet­nie stracić dla niego głowę, i oddałaby mu serce. Gdyby tak nie pracowała dla ciotki. Gdyby tak on nie był hultajem. Och, gdyby tak nie było tylu „gdyby taków", tam gdzie cho­dziło o Chandlera.

225


- To nie jest trudne.

Millicent powoli obracała rączkę parasolki w dłoniach i przypatrywała się ludziom i budynkom, które mijali. Jak mogłaby nie cieszyć się tą popołudniową przejażdżką z Chandlerem po zalanej słońcem ulicy?

- A co pan sądzi o krążących na mój temat plotkach? Czy
uważa pan, że choć po części odpowiadają prawdzie? - za­
pytała, zaprawiając pytanie odrobiną melodyjnej kokieterii.

Dunraven popatrzył na nią z mieszaniną rozbawienia, za­stanowienia i zrozumienia w oczach.

- Myślę, że za mąż wyszlaby pani tylko z miłości, a nie
po to, by zawrzeć korzystny związek.

Millicent roześmiała się znowu, jeszcze bardziej słodko.

Chandler zerknął na nią spod oka.

Jechali przez kilka chwil w milczeniu, przysłuchując się tylko odgłosom dochodzącym z ruchliwych ulic, poskrzypy-waniu kół powozu i parskaniu koni.

- Nie musi pani wymieniać nazwisk, ale proszę opowie­
dzieć mi coś o swojej rodzinie.

Nie zamierzał zrezygnować z tematu, a ona nie zamierza­ła się poddać. Przekonała się, że w żaden sposób nie zdoła opierać się jego pocałunkom, ale tutaj nie wolno jej ustąpić ani na krok. Nie narazi na szwank źródła utrzymania ciotki.

226


-W mojej pracy anonimowość jest sprawą zasadniczą. Uszanowałam ten warunek i proszę, by i pan tak postąpił.

- W porządku. Godzę się na to chwilowo, ale nie wiem,
na jak długo.

Te ostatnie słowa bardziej wymamrotał, niż wypowiedział i nagle Millicent zaczęła zastanawiać się, czy nie powinna ich uznać za ostrzeżenie.

Chandler przeprowadził konie przez bramę zachodnią i wjechał na aleję, prowadzącą w kierunku Serpentine. Ich kariolka ustawiła się za zamkniętym wykwintnym powo­zem, ciągnionym przez parę dobranych gniadoszy, którymi powoził stangret w liberii. Trawiaste połacie parku pełne by­ły charakterystycznie ubranych dżentelmenów i elegancko wystrojonych dam. Ci, którzy życzyli sobie widzieć więcej i dać się oglądać, spacerowali po rozległym terenie, a inni jeź­dzili konno lub powozili.

Jako cel przejażdżki Chandler wybrał park tylko jednak dlatego, że damy lubiły tam jeździć. Sam natomiast wolałby stanowczo przejechać się po wiejskiej drodze w którymś ze swoich majątków niż po tętniącym życiem Hyde Parku.

Ruch był bardzo duży, co mu się wcale nie podobało, i musiał ustawić się w kolejce za innymi powozami, więc za­proponował:

Jak tylko stajenny przytrzymał konie, Chandler zeskoczył z kariolki i wyciągnął ręce do Millicent. Zobaczył w jej oczach niepewność. Zastanawiał się przez moment, czy pan­na martwi się tym, jak on się zachowa, czy może tym, że któ-

227


regoś dnia, pytając o rodzinę, nie zgodzi się już na wykręty. A dał jej mnóstwo powodów, by miała o czym myśleć. Jesz­cze trochę i na żadne więcej wykręty nie przystanie.

Miał ochotę otoczyć wąską talię Millicent dłońmi i unieść panienkę w powietrze, ale się opanował i tylko ujął jej dłoń, by podtrzymać ją na stopniu. Nie pamiętał już, kiedy ostat­ni raz tak cieszyło go towarzystwo kobiety.

Była uwodzicielska, figlarna, inteligentna i lojalna aż do prze­sady. Każdy jej ruch odznaczał się pełnym powabu urokiem, w każdym kierowanym do niego uśmiechu kryła się obietnica.

Kiedy położyła dłoń na jego ręce, przycisnął ją nieco zbyt mocno, ale nie mógł się pohamować. Pragnął zrobić więcej, dużo więcej. Zdecydował się na powolny spacer, oddalający ich od miejsc, gdzie zebrały się największe tłumy w nadziei, że wszyscy zwrócą na nie uwagę.

Kim ta dziewczyna jest? Dlaczego szpieguje ludzi i zbie­ra plotki? Te pytania dręczyły Chandlera. Nikt go nigdy nie przekona, że nie jest szlachetnie urodzoną młodą damą z do­brej rodziny. A przecież z jakiegoś powodu znalazła się na łasce i niełasce lorda Truefitta.

Czy wolno mu tę sprawę nadal zaniedbywać?

Wargi Millicent wygięły się w swobodnym, naturalnym uśmiechu.

228


Rozkoszne wargi Millicent drgnęły, jakby znowu chciała się uśmiechnąć.

- Albo może sprawy się mają nieco inaczej, niż pan to so­
bie wyobraził.

Chandler zachichotał cichutko pod nosem. Co pozwoliłoby mu zdobyć jej względy, jej zaufanie? I dlaczego mu na tym za­leży? Przecież nie mają przed sobą żadnej wspólnej przyszłości.

- Jest pani młodą damą, która słucha wszystkiego, co się
dookoła niej mówi, a jednak umie pani niczego nie zdradzać.

Millicent lekko się uśmiechnęła i popatrzyła w dal, potem wróciła wzrokiem do Dunravena i powiedziała:

- To dar przy tej pracy konieczny.

/ znowu dał znać o sobie jej uwodzicielski wdzięk. Chan­dler poczuł, że pożądanie rozpiera mu serce. Wystarczyło, że tak na niego spojrzała i z taką naiwnością się wypowiedzia­ła, a od zmysłów odchodził.

229


Chwyciło go to za serce. Widział w oczach Millicent uczci­wość i słyszał ją w głosie dziewczyny. Nie próbowała mu tyl­ko pochlebiać. I przysiągłby, że oczy jej błysnęły „wabiąco", od czego aż mu się zakręciło w głowie z radości.

Wyciągnął rękę, położył na spoczywającej na jego przed­ramieniu dłoni i delikatnie ją uścisnął. Diabli nadali rękawicz­ki. Diabli nadali konwenanse. Diabli nadali towarzystwo z wyższych sfer. Chciał mieć pod palcami jej jedwabistą skó­rę, a nie warstwy bawełny. Chciał zobaczyć to piękne ciało całkiem rozebrane. Chciał dotykać jedwabistych ud i ssać te jędrne piersi. Chciał... nie, musi przestać tak myśleć. Zaczy­nał mieć trudności z chodzeniem.

Potrząsnął lekko głową i odchrząknął. Jeżeli ma przeżyć to popołudnie i jej nie zniewolić, to należy natychmiast zmienić temat.

230


sko zdołał znieść taki cios. Proszę go trzymać z dala od swo­jej rubryki.

Chandler nie ustępował.

- To nie on ukradł kruka. Nie okradałby ani mnie, ani ni­
kogo innego.

Millicent spokojnie obstawała przy swoim.

- W desperacji człowiek potrafi puścić się na poważne ry­
zyko.

Hrabia zareagował tylko jednym słowem.

- Millicent - powiedział po prostu.
Podniosła oczy na niego i ustąpiła.

- Ale czy brali oni udział w pana przyjęciu?
Chandler przystanął i odwrócił się twarzą do niej.

- Może jest coś w tym, co pani mówi, Millicent. Moja dro­
ga, nie tylko jest pani piękna, ale i mądra. Każę Doultonowi
sprawdzić, kto z towarzystwa ma długi, i zobaczymy, czy
któreś z nazwisk pojawi się na listach z domów, gdzie coś
zrabowano.

231


- To bardzo dobry pomysł, sir. Jeżeli na przyjęciach nie
zauważono nikogo obcego, a wygląda na to, że nie, to Sza­
lony Pański Złodziej musi być czyimś przyjacielem.

» Chandler spojrzał na nią i poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Pragnął ją posiąść. Nie była dla niego odpowied­nią kandydatką na żonę. On również nie był dla niej odpo­wiedni. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej pragnął.

- Miałbym wielką ochotę pocałować panią tu, w obecno­
ści wszystkich.

Millicent cofnęła się o krok, a jej oczy błysnęły ostrzegawczo.

- Ale dam się lubić.
Millicent przystanęła.

Nagle Millicent odwróciła się od Chandlera i pociągnę!; go za sobą tak, że musiał zawrócić i ruszyć z powrotem tam skąd przyszli.

232


Chandler popatrzył w jej oczy z zachwytem i uznaniem.

- W porządku. Dzisiaj pani będzie górą. Chociaż szaleń­
czo pragnę panią pocałować, uszanuję pani życzenia.

Millicent nabrała pełne płuca powietrza.

Niech to diabli, czy da się w niej znaleźć coś, co by mi się nie podobało?

Ruszyli w kierunku powozu.

Chandlerowi nie podobało się prawdziwe przerażenie, które zobaczył w oczach Millicent. Czyżby zdemaskowanie Truefitta czymś jej groziło? Znowu zaczął zastanawiać się, co mogło łą­czyć ją z redaktorem rubryki towarzyskiej. Wciąż jeszcze tego nie wiedział, ale był już najwyższy czas, żeby coś zrobił i odkrył, czym ten człowiek trzyma ją w szachu.

- Musi pani powiedzieć Truefittowi, by nie wspominał
w rubryce o Andrew, a mojemu przyjacielowi z czasem pew­
nie złość przejdzie. Ja ze swej strony dołożę starań, ale An­
drew lubi mieć własne zdanie. Naprawdę przekonany jestem,
że poważnie o tym myślał.

233


- Dziękuję, że dopuścił mnie pan do sekretu. - Głos mia­
ła cichy, niepewny, wdzięczny. - Zdaję sobie sprawę, że nie
musiał pan tego mówić.

Co to on kiedyś słyszał? Miłość szczęśliwej, zadowolonej kobiety nie zna granic. Trzeba się od takich myśli powstrzy­mać, by nie sprowadziły go na ścieżkę biegnącą tam, gdzie nie chciał jeszcze pójść.

- Mówiąc zupełnie szczerze, jest mi obojętne, co stanie się
z Truefittem, ale nie chcę, by panią spotkało cokolwiek złe­
go przez to, co może zrobić Andrew.

Millicent znowu słodko się do niego uśmiechnęła.

Oczy Millicent rozjarzyły się, jakby płomień odbił się w bursztynie.

234


ko dlatego ukazuje się tam bez przerwy moje nazwisko, iż nikomu nie przyszło na myśl, by napisać o kimś innym? Wargi Millicent wygięły się w oszałamiającym uśmiechu.

- Niech pan nie próbuje udawać głuptasa. Jest pan o wie­
le za inteligentny.

Uwielbiał to, że wcale nie ukrywała, że się z nim droczy.

Chandler podniósł wzrok na szerokie, błękitne niebo; w głowie kołatała mu się tylko jedna jedyna myśl:

„Wszak to kobieta, wolne zalecanki; wszak to kobieta, więc ją można zyskać..."


16

„Gotów jestem chwalić każdego, który mnie chwali". Nie miejcie mi, państwo, za złe, że na krótką chwilę dam folgę swej słabości. Zarówno na ulicach Londynu, jak i na najlep­szych przyjęciach można usłyszeć, iż nasze cytaty z Szekspi­ra wzbudzają zachwyt u czytelników. Bądźcie państwo spo­kojni. Zakładajcie się wedle woli. Cytaty będą pojawiały się nadal. I nie traćcie nadziei, przyjdzie dzień, kiedy w rubryce przeczytacie wasz ulubiony fragment.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Słońce świeciło Chandlerowi prosto w twarz, kiedy wra­cał z Millicent do powozu. Hrabia był w rozterce. Czy po­winien porozmawiać z Doultonem i zaangażować kogoś, kto przeprowadziłby prywatne dochodzenie w sprawie ro­dziny panny Blair i jej przeszłości, czy też może powinien dać sobie z tym spokój, bo przecież nie mieli przed sobą wspólnej przyszłości? Był pewien, że panna nic mu o sobie nie powie. Nie ma co dłużej wypytywać. I był również pe­wien, że nie podoba mu się fakt, iż lord Truefitt trzyma ją czymś w szachu.

Wcale nie zamierzał aż tak się w tę znajomość angażować. Nie potrafił przypomnieć sobie, by którejkolwiek młode; da­mie poświęcał tyle myśli, dopóki nie poznał Millicent. Poję­cia nawet nie miał, że go na coś takiego stać, bo nigdy nie podchodził poważnie do żadnej z tych, którym składał wi-

236


zyty. Millicent sprawiła, że poczuł się inaczej. Rzuciła mu wyzwanie i Chandlerowi się to spodobało.

Ale było coś jeszcze. Pragnął jej. Nie po to, by się zaba­wić, jak w przeszłości z innymi paniami bywało. Millicent budziła w nim nowe emocje, jakieś narastające uczucie, któ­rego nie umiał wyprzeć się, odrzucić czy nawet zrozumieć.

Za każdym razem kiedy o niej pomyślał, chciał chwycić ją w ramiona i pocałować. Za każdym razem kiedy ją zoba­czył, pragnął położyć się z nią i poczuć, jak cała przywiera do niego. Zastanawiał się, jak by to było, ogarniać dłońmi jej ciało, a równocześnie kosztować namiętnie reagujących na pocałunki i pieszczoty ust.

- Znowu pan milczy - odezwała się Millicent.
Chandler szybko wrócił do rzeczywistości.

Zerknął na Millicent. Cienkie pasemka złotych włosów wy­mykały się spod kapelusika i tworzyły atrakcyjną oprawę dla jej twarzy. Była stanowczo za młoda i za piękna, by czesać się tak gładko. Z przyjemnością przyglądał się opartej o wypro­stowane ramię parasolce, która stanowiła bardzo kobiece, zdobne w falbanki i wstążeczki tło dla głowy Millicent. Uświa­domił sobie, że cieszy go ten ich wspólny spacer pod rękę.

Przyciągnął ją bliżej do swego boku i powiedział:

Millicent podniosła na niego wzrok, a jej ciemnoburszty-

237


nowe oczy błysnęły spod długich rzęs. Uśmiechnęła się ser­decznie.

- Jestem pewna, że jeszcze na wiele sposobów możemy
pomóc władzom w łapaniu złodzieja, jeżeli tylko się nad tym
porządnie zastanowimy. Są chwile, kiedy wydaje mi się, że
w Londynie wszyscy oprócz nas uwierzyli, iż kradzieże po­
pełnia duch, a nie człowiek.

Hrabia potrząsnął głową z pełnym znużenia rozbawie­niem.

Chandler uśmiechnął się do Millicent i uniósł w górę jed­ną brew.

Millicent obróciła w palcach rączkę parasolki i powiedziała:

- Powinniśmy brać pod uwagę wszystkie możliwości. Po­
myślałam sobie właśnie, że jeżeli pan i władze zamierzacie
szukać dżentelmenów, którzy mogą potrzebować pieniędzy,

238


może powinniście również zwrócić uwagę na damy stanu wolnego.

- Będę musiał wymyślić jakiś nowy plan.
Millicent roześmiała się cichutko.

239


Millicent podniosła na niego oczy, jej twarz nagle spoważ­niała.

- Naprawdę chcę panu pomóc w odzyskaniu kruka,
Chandler.

240


my listy wszystkich dam i dżentelmenów, którzy są naszym zdaniem wystarczająco wysocy, by udało im się dokonać kra­dzieży, a potem notatki porównamy.

- Pani i te pani notatki - roześmiał się Chandler.
Doszli do powozu i panna Blair odwróciła się twarzą do

niego. Nie miał ochoty puścić jej ręki. Chciał ją nadal trzy­mać. Zajrzał Millicent w oczy i uświadomił sobie, że z du­szy serca jej pragnie. I chociaż mogło to zakrawać na arogan­cję, wyczuwał, że ona pożąda go równie mocno.

- Czy wie pani, jak bardzo chcę panią pocałować?
Millicent spokojnie westchnęła.

- Wydaje mi się, że już pan dziś o tym wspominał. Dwa
razy. Chandler, w przeszłości chciał pan całować już wiele
młodych dam. '

Te słowa go otrzeźwiły. W jaki sposób ma jej dać do zro­zumienia, że nie jest tylko jedną z wielu? Że jest wyjątkowa. Nie potrafił swojego nastawienia wytłumaczyć, bo sam go nie rozumiał.

- Wygląda na to, że niełatwo mi będzie poprawić własną,
zaszarganą w przeszłości reputację.

Millicent obdarzyła go radosnym uśmiechem.

- Proszę mi pozwolić skończyć, bo to ważne.
Chandler skinął głową.

- Przekomarzaliśmy się dzisiaj na wiele różnych tematów
i świetnie się bawiłam. Ale teraz muszę obstawać przy tym,
by nie szukał pan już potajemnych spotkań ze mną. Proszę

241


pozwolić, bym wróciła do domu z tą samą dobrą reputacją, z jaką przyjechałam do Londynu.

Chandlerowi zabrakło argumentów. Skoro nie jest gotów oświadczyć się o rękę panny Blair, najwyższy czas uszano­wać jej życzenia. Dobro Millicent leżało mu na sercu. Nie chciał nadszarpnąć reputacji tej dziewczyny ani narażać jej na nieprzyjemności.

- Życzenie pani, moja śliczna damo, jest dla mnie rozka­
zem. Będę się z panią widywał tylko wtedy, kiedy wypada.

Uśmiechnął się do niej swobodnie, przelotnie, zastanawia­jąc się przy tym, czy się zorientowała, jak fałszywy był ten uśmiech. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wsiąść do powozu.

- Chandler.
Cholerny świat.

Odetchnął głęboko, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z lady Lambsbeth. Z irytacji aż go zakłuło w karku. W par­ku są całe tłumy, jak więc doszło do tego, że ta kobieta tra­fiła na nich? Miał nadzieję, że lady Lambsbeth po ich wcześ­niejszym spotkaniu poszuka sobie innego adoratora. Nie chciał, by zetknęła się z Millicent.

Ładniutką? Chandler się zjeżył. Millicent była więcej niż ładna. Jej naturalne, niewinne zachowanie i uroda stanowiły tworzywo, z którego mężczyzna buduje swoje marzenia.

- O ile dobrze pamiętam - ciągnęła lady Lambsbeth - nie­
zbyt lubił pan przejażdżki do parku. Wolał pan spędzać po­
południa gdzie indziej.

Dunraven poczuł nagły przypływ gniewu, ale zdecydowa­ny był nie okazać go przy Millicent.

242


- Jeżeli wybaczy pani, lady Lambsbeth, właśnie mieliśmy
odjechać.

Lady Lambsbeth położyła mu otwartą dłoń na przedra­mieniu i lekko je uścisnęła.

- Czy nie zamierza mnie pan przedstawić swojej towa­
rzyszce?

Chandler odsunął rękę spod jej dłoni.

Wsiadł do kariolki i zajął miejsce obok Millicent. Stajen­ny podał mu lejce, a on natychmiast trzepnął nimi konie po zadach. Siwki ruszyły. Lady Lambsbeth została na drodze. Jej zmysłowe usta otwarte były z zaskoczenia.

Dopóki nie wyjechali z parku, Chandler poganiał konie, by szły truchtem. Koło powozu trafiło na jakiś wybój i wstrząs niemal wyrzucił ich z siedzenia.

Chandler odwrócił się twarzą do niej.

243


tykam. - Kipiał przez chwilę, a potem dodał: - To była lady Lambsbeth. Jestem pewien, że słyszała pani plotki o nas, więc nie dodam już ani słowa. Nie rozstaliśmy się w przyjaźni i nie zamierzam tego zmieniać.

Millicent milczała.

Hrabia ściągnął lejce tak, że konie zaczęły iść stępa. Wca­le mu się nie spieszyło do domu, chciał tylko zabrać Milli­cent daleko od lady Lambsbeth.

Chandler popatrzył na Millicent i się uśmiechnął. Jednym prostolinijnym stwierdzeniem poprawiła mu humor.

Co go opętało? Sam podsunął dziewczynie myśl, by za­mieściła jego nazwisko w rubryce towarzyskiej, i przekoma­rzał się z nią na temat lady Lambsbeth. Czy już go całkiem z rozumu obrało? I dlaczego czuł, że to takie ważne, by Mil­licent wiedziała, że przestał zadawać się z lady Lambsbeth?

Chandler uświadomił sobie, że się zmienia. Całe jego ży­cie się zmieniało, a działo się tak pod wpływem Millicent.

- Dobrze. A o czym to rozmawialiśmy, zanim nam prze­
rwano?

244


Jeden błahy temat był równie dobry jak drugi.

Obiecał, że będzie grzeczny, i dotrzyma słowa, ale dlacze­go myśl, że mógłby tej młodej damy już nigdy nie pocało­wać, była dla niego nie do zniesienia?


17

„Kto się uśmiecha, będąc okradziony, ten rabusiowi krad­nie jego plony". Powinno się koniecznie powiedzieć o tym lordowi Dunravenowi. Jego rodowego kruka ciągle nie zwró­cono jeszcze do gniazda i z każdym mijającym dniem hrabia wydaje się wpadać w coraz gorszy humor. Z wiarygodnego źródła dowiedzieliśmy się, że podczas przechadzki w Hyde Parku lord Dunraven dał ostrą odprawę lady Lambsbeth, dla której kiedyś żywił tak wielki podziw, i, odjeżdżając, zosta­wił tę damę w kłębach kurzu spod kół swego powozu.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Millicent stała w rogu sali balowej i usiłowała nie patrzeć na Chandlera. Znajdował się po drugiej stronie parkietu i rozmawiał ze swymi serdecznymi przyjaciółmi, lordem Chatwinem i lordem Dugdale, przystojnymi dżentelmenami o przyjaznych uśmiechach i pełnych uroku manierach. Mia­ła przyjemność poznać ich obu wcześniej w tygodniu.

Tego wieczoru wielokrotnie przyłapała Chandlera na tym, że zerkał w jej stronę. Za każdym razem, kiedy spojrze­nie hrabiego na nią padało, coś ją ściskało w żołądku.

Od przejażdżki w Hyde Parku minął już tydzień i ku wiel­kiemu zaskoczeniu Millicent Chandler nie starał się z nią po­tajemnie spotykać. Postanowił w końcu uszanować życzenia panny Blair i przestał za nią gonić. W rezultacie wdzięczność

246


i rozczarowanie walczyły w niej ze sobą o lepsze. Powinna odczuwać ulgę, ale czuła coś wręcz przeciwnego.

Udało im się kilka razy króciutko porozmawiać podczas tańca na różnych przyjęciach, w których brali przez ten ty­dzień udział. Niekiedy tańce były tak żywe, że się rozmawiać nie dało. Kiedy indziej musieli zmieniać partnerów, a przy tym trudno prowadzić jakąkolwiek sensowną rozmowę.

W końcu Millicent sporządziła krótki spis najwyższych wzrostem dam, które co wieczór należało mieć na oku, a Chan­dler - długi spis dżentelmenów, których powinien obserwo­wać. Panna Blair spodziewała się, że tego wieczora się dowie, czy hrabia otrzymał jakieś informacje od pana Doultona, któ­ry miał zająć się otrzymaną od Dunravena listą nazwisk, ale robiło się już późno, a hrabia wciąż do niej nie podszedł.

Rozejrzała się znowu po obwodzie sali z nadzieją, że nikt nie zauważy, iż jej spojrzenie zatrzymuje się na Chandlerze stanowczo zbyt długo. Przyłapała się na tym, że w rytm mu­zyki, zalewającej zatłoczoną salę, powtarza sobie w myślach „gdyby tak, gdyby tak". I co jej z tego przyjdzie, że raz jeszcze wyliczy wszystkie „gdyby taki"? Przepowiadała je już sobie kil­kakrotnie, ale nic nie zdoła zmienić jej sytuacji, ani jego.

Chandler był zdeklarowanym kawalerem. Słyszała o tym od kilkorga osób z towarzystwa. A kiedy się będzie żenił, jeżeli w ogóle do tego dojdzie, to na pewno nie z młodą damą, któ­ra szpieguje ludzi i pisze do „ciekawostek-błahostek". Ożeni się z miłości z kimś ślicznym, jak na przykład panna Penning­ton, albo z rozsądku zawrze związek korzystny pod względem finansowym z kimś takim, jak przystępna panna Bardwell.

Millicent pogodziła się już z tym, że ze względu na ciot­kę będzie musiała dotrwać do końca plotkarskiego sezonu. Lady Beatrice zdrowiała coraz szybciej. Z każdym dniem wy­glądała lepiej i mówiła mocniejszym głosem. Teraz z pomo­cą Emery wstawała nawet z łóżka i spędzała większość dnia, siedząc na fotelu.

247


Jeszcze tydzień czy dwa i lady Beatrice wystawi na próbę stłuczoną nogę, by przekonać się, czy uda jej się chodzić z la­seczką. Zdrowie ciotki poprawiało się na tyle szybko, że Mil-licent na pewno wróci do Nottinghamshire przed wrze­śniem... i co wtedy?

Odwróciła się od miejsca, gdzie stał Chandler, i powoli ruszyła po obwodzie zatłoczonej sali, pozdrawiając mija­nych ludzi, chociaż prawie ich nie widziała. Nie zastanowi­ła się jeszcze nad tym, co będzie robiła po powrocie do do­mu. Nie chciała się zastanawiać. Nie mogła znieść myśli o małżeństwie z jednym z epuzerów ze swego miasteczka. Miałaby przyjąć atencje innego mężczyzny po Chandlerze?

Jak mogłaby cieszyć się czyimiś pocałunkami i pieszczo­tami, a nawet bodaj je tolerować, jeżeli Chandler był jedy­nym mężczyzną, który budził w niej rozwiązłe pożądania? Pożądania, które groziły tym, że...

Ktoś potrącił ją w rękę, przerywając tok myśli. I dzięki Bogu, skarciła się w duchu.

Zapomniała o swoich obowiązkach. Musi się rozejrzeć i zlokalizować wicehrabinę Heathecoute, Lynette, panią Ho-neycutt i panią Moore. W głębi serca przekonana była, iż da­my te mają nie więcej powiązań z Szalonym Pańskim Złodzie­jem niż ona, ale ktoś musi zabierać kradzione przedmioty.

Rozejrzała się pospiesznie po sali i zobaczyła, że dwie wy­sokie panie są tam obecne. Nie zauważyła lady Heathecoute ani Lynette. Postanowiła sprawdzić w gotowalni dla dam oraz przy zastawionym przekąskami i napojami stole i skie­rowała się w tamtą stronę.

248


Chciałam podziękować ci za uroczy liścik, który mi prze­słałaś po tym, jak podwiozłam ci do domu morelowe cia­steczka. Żałuję, że nie mogłaś mnie przyjąć, kiedy złożyłam ci wizytę.

Lynette wydęła wargi i powachlowala się koronkowym wachlarzem.

- Nie spróbowałaś ani jednego, prawda? '

Millicent już otwierała usta, by zaprotestować, ale zamiast tego się przyznała.

Czy aby na pewno taką właśnie rozmowę pragnęła pro­wadzić z Lynette albo z kimkolwiek innym?

I zapomniał, przyszedłszy z pierwszą wizytą. Ale zapo­mniał tylko dlatego, że poczuł się wytrącony z równowagi,

249


kiedy odkrył, iż to ona zbiera plotki do rubryki towarzyskiej lorda Truefitta... a nie dlatego, żeby był nią oczarowany.

Millicent się uśmiechnęła.

'- Masz rację, ale tylko po części. To przecież naturalne, że kiedy kilka minut temu szukałam ciebie i lady Heathe-coute, mój wzrok co jakiś czas musiał padać również i na niego. - Tu ostentacyjnie rozejrzała się po sali w poszukiwa­niu swojej opiekunki. - Pamiętam, że wicehrabina mówiła, iż mniej więcej o tej porze będziemy wychodzili. Miałam właśnie obejść stół z zakąskami i pójść jej poszukać w goto-walni. Czy chciałabyś mi towarzyszyć?

- Będzie mi bardzo miło - zapewniła Lynette i przyłączy­
ła się do Millicent. - Zakochałaś się w nim, prawda?

Millicent zesztywniała. Lynette zadała to zdumiewające pytanie z taką swobodą, jakby rozmawiały o pogodzie.

Nie zdecydowała się na pełną szczerość wobec przyjaciół­ki, wobec tego nie miała wyboru, musiała zapytać:

Doszły do gotowalni, ale wicehrabiny tam nie było, więc ruszyły z powrotem w kierunku stołu z zakąskami.

- Wiem, ale wtedy już było za późno. Zdążyłam go po-

250


znać i się w nim zadurzyć. Nie wspomnisz o tym nikomu, prawda?

- Oczywiście, że nie. To po prostu grzech mieć'tyle uro­
ku i powabu, co hrabia. Ale wiem, jak to jest kochać kogoś,
kto nigdy nie będzie osiągalny.

Millicent przestała skupiać się na sobie i przeniosła uwa­gę na przyjaciółkę.

Millicent poczuła, że serce jej się ściska. Powinna się by­ła domyślić, że znamię nie uchroni Lynette od miłości; ale jakie to niesprawiedliwe, że to samo znamię nie pozwoliło się dżentelmenowi w niej zakochać. Księżniczka była bardzo serdeczną i miłą damą.

Nigdy.

- Może, Lynette. Byłoby cudownie, gdyby tak się stało, ale
jeżeli nie, to za twoim przykładem zadowolę się czytaniem,
pisaniem wierszy i szyciem. Z tym, że jeżeli ja mam pocie­
szać się nadzieją, ty również musisz być dobrej myśli.

Lynette się roześmiała, a Millicent starała się zapamiętać, że wicehrabiny nie ma przy stole z zakąskami. Odwróciła się w kierunku większej, zatłoczonej sali, gdzie gros gości spę­dzało niemal cały wieczór.

251


Kiedy tam weszły, Lynette się pożegnała, a Millicent natych­miast zaczęła wzrokiem szukać Dunravena i dam ze swojej li­sty. Zanim zdążyła rozejrzeć się po wszystkich zakamarkach, kątach i grupkach, podszedł do niej Chandler. Ujął dłoń Mil­licent i ucałował, pieszcząc błękitnym spojrzeniem jej twarz.

Millicent zrobiło się rozkosznie i błogo na sercu. Na do­tknięcie Chandlera reagowała całą sobą. Tam, gdzie chodzi­ło o niego, rękawiczki nie stanowiły żadnej przeszkody.

Och, jak mi będzie ciebie brakowało.

na próżno stara się obojętnie przyjmować słowa Dunravena, teraz znowu pożałowała, że na jego komplementy cale jej wnętrze rozkwita.

Wierzyła mu i dlatego nawet przekomarzając się z nim, nie mogła wyrazić zgody. Rozejrzała się i upewniła, że w po­bliżu nie ma nikogo, kto mógłby ich podsłuchać. Godzina zrobiła się późna i tłum się przerzedzał.

- Wie pan, że tego zrobić nie mogę. Chandler, skoro ma­
my te kilka chwil dla siebie, musimy porozmawiać.

252


- Bardzo dobrze. Jest informacja, którą chciałbym pani
przekazać. Rozmawiałem dziś z Doultonem. Bez żadnych
problemów dowiedział się na temat lorda Dugdale'a wszyst­
kiego, o co prosiłem. Pani źródło się nie myliło. Andrew ma
chwilowo kłopoty finansowe.

Millicent zrobiło się ciepło na sercu, że podzielił się z nią tą informacją. Mógł ją przecież zatrzymać dla siebie i nigdy by się nie dowiedziała.

Millicent pokiwała głową.

- Skłonna jestem się z panem zgodzić - powiedziała.
Mogła tylko podziwiać Dunravena, że zechciał brać pod

uwagę ewentualność, uwzględniającą lorda Dugdale'a.

- Doulton dwa razy sprawdzał listy gości; lady Lynette,
lady Heathecoute oraz pani Moore były obecne we wszyst­
kich rezydencjach, w których doszło do rabunku. Pani Ho-
neycutt nie było na moim przyjęciu.

253


Puls Millicent zaczął bić w przyspieszonym tempie na myśl, że może spędzą trochę czasu tylko we dwoje. Miała na­dzieję, że nie widać po niej, jak bardzo jej zależy, by dotrzy­mał słowa.

- Listę najwyższych wzrostem panów, biorących udział
w każdym przyjęciu, podczas którego doszło do rabunku,
zawęziliśmy do niecałej dwudziestki.

Millicent ściągnęła brwi.

Tak.

- Ależ nie, nic mi nie jest. - Usiłowała poprzeć swoje sło­
wa uśmiechem, który jednak z pewnością nie wypadł zbyt
przekonująco.

254


- Stęskniłem się za panią. Chciałem przyjść się z panią zo­
baczyć, ale uszanowałem jej życzenia.

Milłicent próbowała przejść na ton żartobliwy.

Milłicent parsknęła śmiechem.

Chandler zerknął nad ramieniem Milłicent i powiedział:

- Już nie musi pani jej szukać, bo właśnie nadchodzi. -
Nagle jego oczy zwęziły się, a brwi ściągnęły. - Milłicent,
niech pani spojrzy na przód sukni wicehrabiny. Czy nie wy­
daje się pani, że jej spódnica dziwnie się układa?

Milłicent odwróciła się i popatrzyła na wchodzącą właśnie na salę tęgą damę. Opuściła wzrok na spódnicę wicehrabiny. Suknia lady Heathecoute miała podwyższony stan i była ści­śle dopasowana pod biustem, a niżej opadała w obfitych, gę­stych fałdach. Wicehrabina szła sztywno, jakby starała się zbyt gwałtownie nie poruszać, a gdzieś w połowie długości spódnicy, między stanem a kolanami, widać było jakieś nie­zwykłe wybrzuszenie.

Chandler miał rację. Coś było nie w porządku z tymi ob­fitymi, tworzącymi spódnicę zwojami materiału.

Zrobiło jej się zimno. Podniosła oczy na Dunravena.

Milłicent spojrzała mu w oczy.

255


si być ktoś, kto swobodnie może przyjść na każde przyjęcie i je opuścić - przypomniał jej Chandler łagodnie.

Millicent popatrzyła znowu na swoją opiekunkę. Nie mia­ła już najmniejszych wątpliwości, że ze spódnicą lady Heathecoute coś jest nie w porządku. Żołądek skurczył jej się z niepokoju.

- My również jesteśmy w świetnej formie.
Chandler odwrócił się do podejrzanej.

- Bardzo pani korzystnie dziś wieczorem wygląda, wice-
hrabino.

Wargi wicehrabiny wykrzywiły się w bladym uśmiechu.

256


Panna Blair była milcząca i czujna, kiedy zatrzymali się, by zabrać okrycia. Na szczęście wicehrabina nie próbowała wciągać podopiecznej w rozmowę. Nie dało się nie zauwa­żyć, że jaśnie pani natychmiast otuliła się szczelnie obszerną narzutką, jakby na zewnątrz czekała najbardziej mroźna z zi­mowych nocy, a nie miły wiosenny wieczór. Millicent zarzu­ciła tylko okrycie na ramiona, jak nakazywała obecnie moda.

Nie chciała wierzyć, by dama, która przez ostatnie trzy tygodnie się nią opiekowała, mogła okazać się złodziejką. La­dy Heathecoute swoje obowiązki wypełniała sumiennie i okazywała szacunek Millicent, która czuła się okropnie, że będzie musiała wobec niej tak podle postąpić.

Słyszała, jak wicehrabia i Chandler rozmawiają po drodze do wyjścia i podczas oczekiwania, aż służący podstawią im powóz. Co mogłaby zrobić? Wyciągnąć rękę i chwycić towa­rzyszącą jej damę od przodu za spódnicę? Zażądać, by ją uniosła? A jeżeli się myli? Nie miała odwagi nawet pomy­śleć, co by się wtedy stało, ale coś trzeba zrobić.

Powóz podjechał, stangret zeskoczył na ziemię i otworzył drzwiczki.

Millicent zaczynało brakować czasu. Musi coś zrobić, i to natychmiast. Kiedy lady Heathecoute już miała oprzeć się na wyciągniętej ręce męża i wsiąść do powozu, Milicent z roz­mysłem potknęła się i na nią upadła. Trafiła przy tym na coś twardego, co kryło się z przodu pod spódnicą wicehrabiny. To coś zabrzęczało, jakby uderzyły o siebie srebrne dzban­ki do herbaty.

- Ty niezdaro! - pisnęła lady Heathecoute i pchnęła Mil­
licent tak silnie, że dziewczyna straciła równowagę i polecia­
ła do przodu. Uderzyła w drzwi powozu, trafiając głową
w metalową klamkę, i głęboko rozcięła sobie czoło.

Chandler rzucił jej się na pomoc i podtrzymał, by nie upadła.

257


pulsowało z bólu i trochę się czuła oszołomiona. Poczuła, że strumyczek krwi spływa jej z boku po twarzy. Dunraven rzucił wicehrabinie wrogie spojrzenie.

Hrabia znalazł w kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do ra­ny. Millicent skrzywiła się i odsunęła jego rękę.

Millicent podniosła na niego wzrok i szepnęła:

- Niech się pan o mnie nie martwi. Nic mi nie będzie.
Skończmy to, co zaczęliśmy.

Hrabia zajrzał jej głęboko w oczy.

- Nic nie jest dla mnie tak ważne jak pani - wyszeptał. -
Proszę przycisnąć chusteczkę do rany, to przestanie krwa­
wić.

Dlaczego miał dar wypowiadania słów, od których dech jej zapierało, a serce zaczynało bić szybciej?

- Millicent, to rozcięcie rzeczywiście paskudnie wygląda,
ktoś powinien natychmiast się nim zająć - wtrącił się lord
Heathecoute.

Panna Blair była już teraz całkiem pewna, że jej opiekun­ka ukrywa coś pod ubraniem. Nie wiedziała, na czym się te rzeczy pod spódnicą trzymają, ale wicehrabina z rozmysłem pchnęła ją na powóz, a nie było to lekkie popchnięcie. Gło­wa pękała jej z bólu.

- Pani - odezwała się, ignorując wicehrabiego i spogląda­
jąc wprost na jego małżonkę. - Uderzyłam o coś, co chowa
pani pod spódnicą. Co to jest?

Lady Heathecoute cofnęła się o krok. Oczy jej szybko przeskoczyły z Millicent na Chandlera, potem na męża.

258


- Nie wiem, o czym mówisz. Nie chowam niczego pod
spódnicą.

Millicent zauważyła, że wokół nich zgromadziło się już kilka osób.

Wicehrabia opuścił wzrok i popatrzył na żonę.

Millicent i Chandler przyglądali się wicehrabinie, podob­nie jak mniej więcej sześcioro innych ludzi, którzy się wokół nich zgromadzili. Panna Blair wiedziała, że musi coś zrobić.

Wyjedzie z Londynu, jak tylko ciotka poczuje się dobrze. Nie musi tu wracać. Londyn jest domem Chandlera. Jeżeli mylą się w sprawie lady Heathecoute, ona, Millicent, będzie w stanie znieść obgadywanie i zażenowanie, które na nią spadną. A Chandler może tego nie wytrzymać. To Millicent musi obstawać przy swoim.

- Nigdzie nie pojadę, dopóki nie pokaże nam pani, co
ukrywa pani pod suknią.

259


Oczy wicehrabiny rozszerzyły się jeszcze bardziej.

Twarz lady Heathecoute wykrzywiła się w wyrazie zim­nej wściekłości.

Millicent głęboko odetchnęła i powiedziała:

- Lady Heathecoute, obawiam się, że jestem przekonana,
iż to pani jest Szalonym Pańskim Złodziejem.

Wokół niej ze wszystkich stron dobiegały okrzyki zasko­czenia i grozy, ale Millicent nie odrywała oczu od podejrza­nej. Jeżeli się myli, będzie musiała wyjechać z Londynu, by tu już nigdy nie wrócić... jak matka.

Chandler objął ją za ramiona.

- Zgadzam się z panną Blair. Nie mogę pozwolić, by pa­
ni się oddaliła, dopóki nie przekonamy się, że niczego pani
nie ukrywa.

Wicehrabina udała, że mdleje, i opadła mężowi w ramio­na, niemal przewracając go przy tym na ziemię. Podniosła błagalnie oczy i osłabłym głosem wyszeptała:

- Powiedz jej, że niczego takiego nie muszę robić. Nie zro­
bię tego. Muszę natychmiast jechać do domu.

260


Lord Heathecoute, w którym najwyraźniej obudził się męski charakter, wycelował spiczastym nosem w Millicent i huknął:

Wicehrabia uśmiechnął się szyderczo do Chandlera, po­patrzył na małżonkę i powiedział:

- Musisz udowodnić, że ta dzierlatka i pan hrabia się my­
lą, moja droga, a potem zabiorę cię do domu.

Wicehrabina zacisnęła mocno obie dłonie na połach na­rzutki. Wyglądało na to, że od zmysłów odchodzi z przera­żenia i wściekłości.

- Nie mogę. Nie chcę. Nie zrobię tego! - wrzasnęła i wy­
rwała się z objęć męża.

Usiłowała sama wsiąść do powozu, ale poślizgnęła się na mokrym stopniu, poleciała do przodu i z brzękiem i stuko­tem uderzyła o ziemię.

Próbowała się dźwignąć, ale kiedy się poruszyła, w powie­trzu aż zadzwoniło od metalicznych odgłosów. W tłumie po­niosły się pełne oburzenia i zaskoczenia pomruki. Lord Heathe­coute i Chandler pospieszyli z pomocą bezradnej damie. Kiedy stawiali ją na nogi, znowu coś dźwięcznie szczęknęło.

- Co to jest? - zapytał ze zgrozą wicehrabia, przesuwając
dłonią po spódnicy żony.

Oskarżona zaczęła głośno zawodzić i oparła się o drzwi powozu. Oczy jej wydawały się wychodzić z orbit, ale nie patrzyła na nic ani na nikogo konkretnego.

Millicent aż się zimno robiło na ten piskliwy, żałosny dźwięk, dochodzący z ust starszej damy.

261


- Na Boga, co się tu dzieje? - Wicehrabia zadał to pytanie
równie sztywno, jak się poruszał.

Lady Heathecoute zaczęła przekładać fałdy sukni, aż tra­fiła na długie rozcięcie z boku, które przy wielkiej obfitości materiału nie dawało się zauważyć. Rozchyliła zwoje, sięgnę­ła w głąb dużej kieszeni i wyciągnęła srebrny dzbanek do her­baty oraz srebrną tacę.

Po raz trzeci tego wieczoru spokojne powietrze aż roz­dzwoniło się od okrzyków zdumienia.

Chandler spojrzał na Millicent. Pierś rozsadzało mu uczu­cie, jakiego dotąd nie znał. Osiągnęli cel. We dwójkę przyła­pali Szalonego Pańskiego Złodzieja.

Hałasy w tłumie robiły się coraz głośniejsze.

- Niech ktoś wezwie policję - powiedział Chandler.


18

„Bo miłość sądzi sercem, nie oczyma, stąd też w obrazach Kupid oczu nie ma". Wystarczy zapytać pannę Donaldson, której ojciec przyjął oświadczyny sir Charlesa Wrighta.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

W godzinę później gęsty tłum wciąż jeszcze kłębił się wo­kół powozu Heathecoute'ow. Policja przyjechała i, przesłu­chawszy wicehrabinę i jej męża, zabrała oboje. Chandler i Millicent odbyli dłuższą rozmowę z policjantami i przyrze­kli, że później zarezerwują sobie czas na dalsze pytania.

Jak tylko policjant ich zwolnił, Chandler skorzystał z oka­zji, by zabrać Milicent z oczu aż nadto zaciekawionego tłu­mu. Starając się mieć na względzie reputację panny Blair, ob­szedł z nią dookoła swój powóz i dopiero po drugiej stronie pomógł jej wsiąść do środka i sam wskoczył za nią. Zajął miejsce obok Millicent, a nie naprzeciwko.

Wiedział, że jeżeli zabierze ją do swego domu, może się to z wielu względów okazać niebezpieczne. Wystarczy, by jedna osoba zobaczyła, jak panna Blair wchodzi lub wycho­dzi z rezydencji, a nieodwracalnie straciłaby dobrą opinię. Czuł jednak, że po prostu musi spędzić z nią kilka minut we dwoje. Stęsknił się przez ostatni tydzień za paroma chwila­mi sam na sam z tą panną. Zachowa niesłychaną wręcz ostrożność, żeby nikt nie zobaczył, jak młoda dama do jego domu wchodzi.

263


Wzrok Chandlera przesunął się z rany Millicent na jej skrzydlate brwi i długie, gęste rzęsy. Policzki młodej damy płonęły z podniecenia wydarzeniami wieczoru. Wargi były wilgotne, rozchylone i cudne. Kusiło go, by złożyć pocału­nek na jej ślicznych powiekach i zarumienionych policzkach, a potem przylgnąć do nęcących warg. Już się zabierał do urzeczywistnienia tego planu, kiedy powóz gwałtownie się zakołysał i go powstrzymał.

Dunraven odchrząknął i powiedział:

Millicent odwróciła głowę i wyjrzała przez okno.

- Jestem pewna, że moja pokojówka może pomóc mi
przemyć ranę i ją opatrzyć, a suknia nie jest ważna.

Chandler ujął ją za rękę i zaczekał, aż znowu spojrzy mu w oczy, a dopiero potem powiedział:

264


- Dla mnie ta sprawa jest ważna. Chcę to dla pani zrobić.
Proszę oprzeć głowę na poduszkach i odpocząć. Jazda nie
potrwa długo.

Ale Millicent nie oparła głowy, tylko przypatrywała mu się nadal w przyćmionym, mętnym świetle.

- Dżentelmen zaproponowałby mi swoje ramię, bym mia­
ła gdzie oprzeć głowę.

Na tę propozycję Chandlera ścisnęło coś w piersiach.

Spodobało mu się to, jak poprawiła się na poduszkach, by wtulić się w niego mocniej, jakby szukała w jego ramionach bezpieczeństwa. Podobało mu się, że bez wahania powiedzia­ła, iż chce, by ją objął, a także to, że nigdy tak naprawdę nie złościła się, kiedy przekraczał granice przyzwoitości. Nie miał wątpliwości, że znalazła się w tej chwili tam, gdzie być powinna - w jego ramionach.

265


legałabym aż tak gwałtownie, gdyby nie przekonanie, że wi-cehrabina ukrywa coś pod spódnicą. Ale ona wyśmiałaby tyl­ko moje żądania, gdyby pan mnie nie poparł.

- Zbyt wiele mi pani przypisuje zasług.

Wtulona w ciepło jego surduta Millicent westchnęła.

Powóz mknął przed siebie. Chandler przyciągnął Milli­cent bliżej i pocałował w czubek głowy. Zapragnął porwać ją w ramiona i obsypać pocałunkami i pieszczotami, ale wie­dział, że zraniona głowa musi jej pękać z bólu, więc siedział spokojnie.

- Mam nadzieję, że wyznała prawdę i policja znajdzie
ukradzione przedmioty tam, gdzie powiedziała. Wiem, jak
ogromnie chciał pan odzyskać swego kruka.

Z bliżej niejasnych przyczyn kruk przestał się Chandlero-wi wydawać taki ważny.

Chandler parsknął krótkim śmiechem.

- Mamy wielkie szczęście, że przez żadnego z lichwiarzy
nie trafiła do pasera.

266


- To prawda.

Powóz zatrzymał się, Chandler otworzył drzwiczki i wysko­czył. Rozejrzał się na prawo i lewo, a dopiero potem pomógł Millicent wysiąść i rozpostarł nad jej głową swoją pelerynę, by nikt nie mógł młodej damy zobaczyć, nawet gdyby przypad­kiem znalazł się w pobliżu. Kazał stangretowi zaczekać na sie­bie przy powozie, żeby później odwieźć Millicent do domu.

Winston otworzył im drzwi miejskiej rezydencji Dunra-venów i szybko weszli do środka. We frontowym salonie pa­liło się światło, więc Chandler wprowadził tam Millicent i pomógł jej zdjąć narzutkę.

- Winston, panna Blair jest ranna.
Kamerdyner podszedł o krok bliżej.

267


Chandler nie usiadł. Stał i patrzył na Millicent.

Postawił tacę na okrągłym palisandrowym stoliku obok kanapy.

Chandler zanurzył szmatkę w zimnej wodzie i delikatnie zmył krew z okolic rany i z policzka. Ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie. Kusiło go, by ucałować wargi dziewczy­ny, ale opanował się i bez słowa, z tkliwością się nią zajmo­wał. Kiedy pytał, czy to nie boli, Millicent tylko w milczeniu potrząsała głową, dopóki nie wtarł maści w rozciętą skórę.

Chandler wrócił do kanapy i usiadł dużo bliżej panny Blair,

268


niż pozwalała przyzwoitość. Wziął kieliszek i pociągnął jeszcze łyk bursztynowego trunku, który kolorem tak bardzo przypo­minał oczy Millicent. Sam nie wiedział, czy robi mu się gorąco od brandy, czy od świadomości, że ma tę dziewczynę w swo­im domu. Nagle ogarnęło go gwałtowne pragnienie, by ją ob­jąć. Nie powinien był kazać Winstonowi iść spać. Przebywanie sam na sam z Millicent stanowiło zbyt wielką pokusę.

- Tak, dożyje pani sędziwego wieku i będzie wnukom
opowiadać ze wszystkimi szczegółami, jak to pani odkryła,
kim jest Szalony Pański Złodziej. Jak się nad tym zastano­
wić, to właściwie powinna pani mieć bliznę, żeby im udo­
wodnić swoje bohaterstwo.

Millicent się roześmiała.

- Och, w pana ustach każde wydarzenie staje się dużo bar­
dziej barwne, niż było w rzeczywistości. Proszę poza tym nie
zapominać, że to pan pierwszy zauważył, iż spódnica lady
Heathecoute odbiega wyglądem od normy.

Chandler uśmiechnął się i przesunął grzbietem dłoni po jej policzku.

Jej śliczna twarz spoważniała.

- Czy będziesz się ze mną kochał?
Wszystko, tylko nie to!

Chandlerowi dech zaparło na jej słowa. Millicent na pew­no sama nie wie, co mówi. Najlepiej będzie przez cały ten wieczór utrzymać żartobliwy nastrój. Nie wolno mu dopu­ścić, by zmienił się na poważny, bo tak bardzo, tak ogrom­nie tej dziewczyny pragnął.

269


- Proszę pozwolić, że rzucę raz jeszcze okiem na pani gło­
wę. Obawiam się, że musi być w dużo gorszym stanie, niż mi
się zdawało. - Udał, że z wielką uwagą przygląda się rozcięciu.

Millicent lekko uniosła się i delikatnie pocałowała go w usta.

- Powiedziałeś, że mogę prosić o wszystko - przypomnia­
ła mu z powagą, jakiej jeszcze u niej nie widział.

Uśmiech Chandlera przybladł.

- O wszystko z wyjątkiem tego. Jesteś szlachetną damą,
Millicent. Nie chcę tego zmieniać. Niezależnie od tego, jak
pociągająca wydaje mi się twoja prośba.

Wyjął jej pusty kieliszek z dłoni i odstawił go na stolik. Popełnił błąd, dając jej do picia mocny alkohol. Brandy ude­rzyła Millicent do głowy i kazała powiedzieć coś, czego ni­gdy by inaczej nie powiedziała.

- Czas odwieźć cię do domu - powiedział.
Millicent dotknęła jego ręki i nie pozwoliła mu wstać.

- Mówię poważnie, Chandler. Powodem nie jest ani guz
na głowie, ani brandy, tylko coś, co czuję głęboko w sercu.
Chcę być tej nocy twoja.

Na jej słowa podbrzusze Chandlera natychmiast się na­prężyło.

- Sama nie wiesz, co mówisz. - Ledwo wydobywał z sie­
bie głos, tak ochrypł z pożądania. Nigdy, w najśmielszych
nawet marzeniach nie przypuszczał, że Millicent mu się od­
da. A chociaż poczuł zawrót głowy na myśl, że mógłby się
w niej zanurzyć, nie mógł na propozycję przystać. Źle by po­
stąpił, biorąc tę dziewczynę. Zasługiwała na to, by w noc po­
ślubną była czysta.

Millicent ujęła w ręce dłoń Chandlera, uniosła ją i poło­żyła sobie na sercu. Popatrzyła na niego błagalnie.

- Poczuj, jak moje serce rwie się do ciebie.

Tak bardzo pragnął powiedzieć „tak", że aż go w gardle bolało. Od dawna już czuł się niezaspokojony. Całe jego cia­ło zesztywniało z pożądania, ale zdołał wykrztusić tylko:

270


- Millicent.

Przysunęła się bliżej i przycisnęła udo do jego nogi.

- Goniłeś za mną od chwili, kiedy się poznaliśmy. Dlacze­
go teraz odmawiasz, skoro mnie wreszcie złapałeś?

Napór pożądania w lędźwiach stawał się aż bolesny i trud­no mu było się oprzeć, ale Chandlerowi udało się wyszeptać:

- Nie po to za tobą goniłem, żeby cię teraz zniewolić.
Millicent uśmiechnęła się, uniosła rękę, objęła hrabiego za

szyję i przyciągnęła jego twarz jeszcze bliżej do swojej.

- Jakże brutalnie określasz to, o co ciebie proszę. Nie
mógłbyś przecież pohańbić mnie dotknięciem, które daje mi
tyle szczęścia.

Chandler oddychał tak płytko, że prawie głos mu odebrało.

Dunraven podniósł dłoń z piersi Millicent i oboma ręka­mi objął jej twarz. Pochylał ku niej głowę, aż zmieszały się ich oddechy, przyspieszone od płomiennej namiętności, któ­rą oboje kipieli. Coraz trudniej było mu zapanować nad własnym ciałem.

- Nie kuś mnie, Millicent. - To niesprawiedliwe. - Za bar­
dzo cię pragnę.

- Chcę, by dzisiejszej nocy to właśnie się stało, wiem o tym.
Wypowiedziała te słowa tak poważnie, tak szczerze, tak

naturalnie.

- Nie. Jesteś damą. Mówiłem ci, że swoim zachowaniem
nie zasłużyłem na aż tak złą reputację. Nigdy jeszcze nie
wziąłem do łóżka dziewicy. To prawda, że zdarzało mi się
brać niezamężne kobiety, ale dopiero wtedy, kiedy upewni­
łem się, że nie będę pierwszy.

Zajrzał jej głęboko w oczy i poczuł gwałtowny przypływ pożądania. Nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła się opierać.

Instynkt podpowiadał mu, że Millicent jest niewinna, ale pragnął jej tak bardzo, że zapytał:

271


- Bądź ze mną uczciwa, Millicent, czy byłbym dla ciebie
pierwszym?

-Tak.

- A więc nie nadużyję tego, co z prawa należy do twej no:
cy poślubnej.

W oczach Millicent coś błysnęło i Chandler zdał sobie spra­wę, że ją zranił. A myślał, że pochwali go, iż miał odwagę prze­ciwstawić się jej zuchwałej propozycji. Chociaż jeżeli poprze-ciwstawia się jeszcze trochę, to trupem padnie.

Millicent puściła słowa Chandlera mimo uszu. Zaczęła ca­łować jego oczy, policzki, wargi i szyję, aż do miejsca gdzie zawiązany był krawat, a potem ruszyła znowu do góry, w kierunku brody. Kiedy ich wargi się zetknęły, wyszeptała:

- Zapomnij więc o łóżku i weź mnie tu, na tej kanapie, bo
chyba zemdleję, jeżeli niedługo nie oddasz mi pocałunków.

Zdrowy rozsądek pożegnał się z Chandlerem na dobre. Hrabia chwycił Millicent mocno w ramiona i wtuliwszy usta

272


w jej szyje, jęknął cicho. Niech diabłi wezmą to, co się robić powinno.

- Jak mógłbym oprzeć się takiej prośbie, skoro chciałem uczynić cię swoją od chwili, kiedy w tamtym mrocznym ko­rytarzu odwróciłaś się i popatrzyłaś na mnie?

Wpił się w jej usta tak gorączkowo, z takim zapamiętaniem, że Millicent aż się spłoszyła. Chandler wyczuł to, ale nie roz­luźnił uścisku. Ich wargi i języki przylgnęły do siebie i tylko chwilami słychać było, jak gwałtownie oboje łapią powietrze.

Opuścił dziewczynę na kanapę, układając jej głowę i szy­ję na wygiętej poręczy. Millicent uniosła ręce, otoczyła kark Chandlera ramionami i wplotła mu palce we włosy. Jej lek­kie dotknięcia stymulowały go jeszcze silniej.

Przesyceni rozbudzoną namiętnością przywarli do siebie, ich wargi się spotkały, języki roztańczyły się w parze, a go­rące pożądanie zapłonęło żywym ogniem.

Chandler oderwał się od warg Millicent; pocałował ją w szyję tuż pod uchem, a potem przesunął usta na dekolt i piersi, które z każdym oddechem unosiły się ku niemu. Mil­licent odgięła głowę w tył, by wargami mógł sięgnąć w każ­de miejsce, do którego chciałby się dostać.

Dunraven zsunął jej na to z ramion rękawki sukni i odsło­nił pulchne wypukłości piersi, spoczywających w miseczkach gorsetu. Delikatnie wysunął różowe czubeczki spod spowija­jącego je materiału i pełen zachwytu patrzył na urodę Milli­cent. Przysiągłby wcześniej, że już bardziej ani nabrzmieć, ani stwardnieć nie może, a jednak. Skąd przyszedł mu do głowy pomysł, że zdoła się tej dziewczynie oprzeć? Musiał oszaleć.

Popatrzył jej w oczy i wyszeptał z trudem, bo głos miał urywany, ochrypły:

- Jesteś piękna, Millicent.

Uśmiechnęła się do niego, spojrzenie miała jasne i czyste, i odetchnęła głęboko, zanim powiedziała:

- Dziękuję ci.

273


Przylgnął podbrzuszem do jej miękkiej kobiecości, wci­skając Millicent głębiej w kanapę. W odpowiedzi przywarła do niego mocniej, a w nim coś potężnie, boleśnie zaczęło pul­sować. Chciał już pogrążyć się w niej, zatracić się w niej.

Miał w planach jeszcze wiele słodkich słówek i poetycz­nych zwrotów, ale słyszał ciężki oddech Millicent, widział jej błyszczące z pożądania oczy i wiedział, że nie chodzi jej o dusery, czułe dotknięcia ani przeciągłe pocałunki. W jasny sposób dala mu do zrozumienia, że go chce, i że wie, co ro­bi. Wystarczy, że Chandler przyjmie to do wiadomości.

Szybko podciągnął suknie i halkę Millicent wysoko nad uda i zwinął je w kłąb pod biustem. Odrywając dłonie od ta­lii, ściągnął po drodze jej reformy poniżej kolan. Millicent po­zbyła się ich, machnąwszy okrytą atłasowym pantofelkiem stopą. Potem rozsunęła nogi i oparła się stopą o podłogę.

Kiedy rozpinał klapę przy spodniach, Millicent pociągnęła za zawiązany na kokardę krawat, rozluźniła mu go, zdjęła z szyi i ra­zem z kołnierzykiem rzuciła na podłogę. Chandler przesunął dło­nią w górę i w dół po kawałeczku jedwabistego uda nad pończo­chami, a potem się ułożył na Millicent, celując w jej kobiecość.

Uświadomił sobie, że cały dygocze, serce waliło mu jak młotem; powściągnął się na moment. Pragnął jej tak silnie, że to nim wstrząsnęło do głębi. Próbował zrozumieć, co powo­duje, że Millicent jest tak odmienna od wszystkich kobiet, któ­re miał w przeszłości. Dlaczego chwyta go wprost za serce?

- Czy coś się stało? - zapytała.

Zajrzał w jej ufne, spragnione oczy i uświadomił sobie, że musi tej dziewczynie dać jeszcze jedną szansę, by go po­wstrzymała.

274


Wsunęła mu ręce pod pachy i go objęła. A potem oboma dłońmi chwyciła za pośladki i przyciągnęła Chandlera do siebie.

- Och, diabli - wymamrotał gorączkowo i jednym ruchem się w niej zagłębił.

Millicent jęknęła cicho, króciutko. Nie odrywała dłoni od jego rozpalonej skóry i prowadziła go to w górę, to w dół, kiedy poruszał biodrami. Chandler zatracił się bez reszty w cudownym aż do bólu, nieopisanie rozkosznym zjawisku, którym była Millicent.

Millicent.

Położył obie dłonie na jej talii, rozpostarł palce na biodrach i roztańczył się z nią w rytmie, w jakim się pod nim prężyła. Poruszał się w jej wnętrzu, w górę i w dół, w górę i w dół. Przez materiał koszuli czuł, jak jej rozpalone piersi ocierają się o niego. Słyszał cichutkie, jakby pełne niedowierzania . okrzyki i swój własny zwierzęcy jęk rozkoszy, kiedy pogrążył się w niej głęboko i napełnił ją swym nasieniem, tracąc przy tym kontakt z rzeczywistością i przelatując w krainę marzeń.

Opuścił głowę, wtulił ją między ramię a szyję Millicent, oddychał ciężko i całując wilgotną skórę, powtarzał szeptem imię dziewczyny.

Z trudem chwytał powietrze, tyle emocji szarpało go za serce. Wiedział, że musiał zakochać się w Millicent Blair.


19

„O, przestań szlochać, moja niebogo". Drogie damy, wciąż jeszcze macie dość czasu, by złapać jednego z Okrop­nej Trójki, zanim sezon dobiegnie końca.

Lord Truefitł Codzienna rubryka towarzyska

Millicent podniosła wzrok, spojrzała Chandlerowi w oczy i uśmiechnęła się do niego. Kochała go. Kochała go do sza­leństwa. Była swego uczucia całkowicie pewna i ani odrobi­nę nie żałowała tego, do czego przed chwilą go nakłoniła. Nie groziło jej, by kiedykolwiek mogła pożądać innego męż­czyzny w taki sposób, w jaki pragnęła Chandlera.

Spoczywali oboje na kanapie, na wpół na niej leżąc, a na wpół z niej zwisając. Żeby się podtrzymać, Chandler położył łokieć na poręczy, a drugą rękę na oparciu. Wciąż jeszcze w niej tkwił. Millicent czuła na sobie jego ciężar, jego siłę i jego ciepło; nigdy jeszcze nie miała wrażenia takiej pełni i takiej błogości.

Popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy i powiedział:

- Tak. Zastanawiam się, dlaczego się na mnie nie gniewasz.
Millicent przesunęła się odrobinę, żeby lepiej widzieć je­
go oczy.

276


moment nie wyobrażałem sobie, że to się tak skończy. Nie planowałem tego.

- Wiem. Ale ja chciałam, żeby tak się stało. Ja to zaplano­
wałam - wyjaśniła, jakby przyznanie się przed nim do cze­
goś takiego było najbardziej naturalną rzeczą na świecie.

Odpowiedział jej uśmiechem.

Millicent cicho się roześmiała, spoglądając w jego przy­stojną twarz.

- Należy mi się więc podziękowanie za to, że odkryłam
przed tobą takie rozkosze.

Długie, ciemne rzęsy przysłoniły powabnie oczy Chandlera.

Chandler trącił ją nosem we włosy i ucałował w policzek.

Hrabia stęknął i ułożył nieco inaczej ręce, na których opierał niemal cały swój ciężar.

- Bez dwóch zdań.

- Czy to, co wspólnie przeżyliśmy, byłoby wtedy lepsze?
Natychmiast zajrzał jej przenikliwie w oczy.

- Dla mnie już było idealne. W niczym nie zdołałbym te­
go polepszyć.

Millicent poczuła, że serce jej rośnie, i znowu się uśmiech­nęła. Żadne słowa z ust Chandlera nie ucieszyłyby jej bardziej.

277


Millicent kiwnęła głową, wyciągnęła rękę i lekko, czubka­mi palców popieściła jego pokrywający się już zarostem poli­czek. Żałowała, że nie może zostać tu z nim na resztę nocy, na dzień, na zawsze, ale wiedziała, że to niemożliwe.

Sądził, że mówią o dzisiejszej nocy, a jej chodziło o to, że niedługo będzie musiała wracać do Nottinghamshire i już go nigdy nie zobaczy. Na tę myśl serce jej pękało.

Chandler dźwignął się, podciągnął spodnie i okrył Milli­cent suknią. Potem płynnie, zamaszyście chwycił ją jedną rę­ką pod kolana, a drugą objął za ramiona i podniósł, jakby nic nie ważyła.

Chandler przeniósł ją na gruby, czarny futrzany dywanik, który leżał przed pustym kominkiem.

- Nie żeby źle - wyjaśnił, klękając i delikatnie układając ją
na futrze. - Na Boga, nic podobnego. Tylko że zachowałem się
niecierpliwie i trochę za bardzo samolubnie. Zdaję sobie spra­
wę, że to, co robiliśmy na kanapie, sprawiło o niebo więcej
przyjemności mnie niż tobie. A chcę, żeby tobie było dobrze.

Sprężyste futro miękko uginało się pod Millicent i w do­tyku było rozkosznie puszyste. Bladożółte światło od lampy napełniało pokój złocistą poświatą. Było cicho, nawet tyka­nie zegara nie zakłócało tego czarodziejskiego wieczoru i ogromnej radości, jaką czuła Millicent, leżąc w dezabilu na podłodze razem z Chandlerem.

278


Dunraven usiadł obok niej, ściągnął przez głowę koszulę i odrzucił ją na bok. Millicent zaczęła szybciej chwytać po­wietrze na widok jego mocnego torsu ze wspaniałymi, gra­jącymi pod skórą mięśniami. Zobaczyła niżej ciemną plamę owłosienia na brzuchu, gdzie kusząco rozchylały się spodnie. Coś w jej wnętrzu skurczyło się niecierpliwie.

Podniosła się do pozycji siedzącej i dotknęła jego kolana.

- Nie czułam się rozczarowana, Chandler. Uważam, że to,
co zrobiliśmy, było cudowne.

Chandler pochylił się i przywarł na moment do jej ust w głębokim penetrującym pocałunku.

Rozwiązał wieczorowe buty i zdjął je, a potem podniósł się na kolana i odwrócił przodem do niej. Zdjął reformy, któ­re zwisały jej z jednej stopy. Sięgnął po rąbek podwiniętej do pół uda spódnicy, ale przyjrzawszy się, jak Millicent jest ubrana, nie dokończył ruchu. Suknia o wysokim stanie opa­dła z ramion dziewczyny, ukazując skromny, elegancki gor­set, który miała pod spodem.

- Ale jednak będę się musiał bardziej pospieszyć, niż plano­
wałem. Chciałbym zdejmować z ciebie ubrania kolejno, war­
stwami, i całować cię z każdym zdjętym fragmentem, ale nie
starczy nam dziś czasu na to, żebym mógł cię całkiem rozebrać.

Zsunął z nóg spodnie i odrzucił je na bok. Był nagi. I pięk­ny w swojej nagości. Serce Millicent zamarło z miłości, z pożą­dania. A kiedy pochylił się i wziął ją w ramiona, podniecenie zaczęło palić ją żywym ogniem. Ich nagie piersi się zetknęły, a wtedy w całym ciele poczuła rozkoszne mrowienie, odpręży­ła się i wtuliła w jego ramiona, oddając mu się bez reszty.

Chandler delikatnie położył ją na puszystym dywaniku

279


i ułożył się przy niej. Uniósł się na łokciu i powoli podciągnął znowu jej suknię i koszulę aż do talii. Przez długą chwilę spo­glądał Miłlicent w oczy, a potem opuścił wzrok, przeciągle przyjrzał się jej piersiom, przeniósł spojrzenie na miejsce, gdzie łączyły się uda, i obejrzał nogi aż po palce stóp.

- Zachwycasz mnie swoim wyglądem, kształtami, przepy­
chem atłasowej skóry - szeptał ochryple. - Jesteś piękna, do­
skonała.

Kiedy tak swobodnie błądził po niej wzrokiem, Miłlicent robiło się gorąco, rumieniła się i czuła, jak narasta w niej ja­kiś niedosyt.

Chandler otwartą dłonią objął jej policzek, popieścił go. Zsunął dłoń na szyję, dekolt i ramiona, elektryzująco prze­ślizgując się czubeczkami palców po skórze. Jego otwarta dłoń przesunęła się na piersi. Uniósł najpierw jedną, potem drugą, delikatnie ściskał ich krągłość i ważył je, jakby chciał zapisać sobie w pamięci ich kształt.

Miłlicent przymknęła oczy i delektowała się tymi delikatny­mi pieszczotami. Każdym ruchem, każdym swoim oddechem budził w niej uniesienie. Kolejno pocierał sutki Miłlicent między palcami, a jej zdawało się, że eksploduje, tak intensywne, tak roz­koszne były te doznania, których nigdy wcześniej nie czuła.

Pragnęła, by pieścił ją tak bez końca, ale on już przesuwał dłoń niżej, przez wklęsłość talii, po biodrze, aż wreszcie spo­częła władczo na jej podbrzuszu. A kiedy zsunął rękę jesz­cze niżej, Miłlicent drgnęła z zaskoczenia, z rozkoszy. Palce Chandlera znieruchomiały na moment, by mogła przyzwy­czaić się, że tak intymnie jej dotyka, a potem powolnym ru­chem zaczęły delikatnie ją gładzić.

Gdzieś z głębi piersi Miłlicent wyrwał się jęk, ale nie po­trafiła sformułować ani słowa. Wiedziała tylko, że chce tego więcej, i jeszcze, i jeszcze.

- Jesteś zachwycająca - szeptał. - Jedwabista, ciepła, wil­
gotna. Piękna.

280


Nie przestawał wodzić palcami w górę i w dół po najbar­dziej kobiecym miejscu na ciele Miłlicent, a równocześnie pochylił głowę i lekko potarł nosem o jej policzek, następ­nie przesunął nim po brodzie, na szyję i wtulił się w aksa­mitną skórę w zagłębieniu nad ramieniem. Wciągał powie­trze głęboko, wydychał je powoli, głośno.

- Cudownie pachniesz, tak kobieco i świeżo - szepnął
i znowu głęboko odetchnął.

Miłlicent czuła się tak, jakby zaraz miała przelecieć nad krawędzią piętrzących się, niewysłowionych emocji, i wie­działa, że się powstrzymać nie zdoła. Instynktownie unosiła ciało w rytm ruchu jego palców.

Chandler zaczął całować ją od oczu, a potem przeniósł się na policzki, doszedł do ust. Rozchyliła je, bo chciała się nim jak najpełniej delektować, chciała znowu stać się jego cząstką. Niespiesznie przywarł w pocałunku do jej warg, pieścili się ję­zykami, on chwilami skubał zębami dolną wargę dziewczyny.

Powoli przeniósł usta na jej piersi i przywarł do różowego wzgórka wargami, possał jeden, potem drugi, potem znowu ten pierwszy. Miłlicent oszołomiona poddała się niepojętej roz­koszy, która narastała w jej podbrzuszu. Wszystko to było dla niej takie nowe, że z trudem łapała dech i nie była w stanie za­panować nad drganiem mięśni, które kurczyły się z pożądania.

- Uwielbiam to, jak smakujesz - mruczał, nie odrywając
ust od jej krągłych piersi. Polizał rozpaloną skórę. - Nie mo­
gę się tobą nasycić.

Miłlicent oplotła rękami kark Chandlera i przywarła do niego. Te pieszczoty i słowa sprawiały jej rozkosz, ale wie­działa, że potrzebuje od niego czegoś więcej, że jeszcze cze­goś chce. Aż do bólu pragnęła poczuć go w głębi siebie.

281


jego dłońmi. - A mnie się zdawało, że kocham cię słowem i pieszczotą.

Millicent zdawała sobie sprawę, że Chandler oczekuje, iż dla niej te pieszczoty i słodkie słówka będą najcenniejszym skarbem. Jako damie powinny jej wystarczyć, ale ona chcia­ła czegoś więcej. Pragnęła poczuć Chandlera wewnątrz siebie, poczuć, jak ją wypełnia, jak ją bierze. Nie chciała dżentelme­na. Chciała Chandlera-mężczyzny, wielkiego i mocnego, któ­ry uczyniłby ją swoją tak, jak to już zrobił na kanapie.

- Tak, tak, Chandler, wypełnij mnie.

I nagle cicho krzyknęła, ciało jej szarpnęło się gwałtownie i przywarło do pieszczącej ją dłoni. Ukryła twarz na ramieniu Dunravena. Miała wrażenie, że uderzają w nią gwałtowne, ki­piące fale przemożnych emocji, które powoli zaczęły przyci-chać, aż zmieniły się w rozkoszne kołysanie.

- Chandler. - Wyszeptała cicho jego imię, a potem opadła
na futro; w płucach nie pozostała jej ani odrobina powietrza,
w mięśniach ani odrobina siły.

Nie dał jej czasu, by odzyskała dech,- tylko nakrył sobą jej ciało, równocześnie wpijając się w usta. Wargi miał wilgotne, gorące i pożądliwe, całował ją głęboko, niemal brutalnie i w miażdżącym uścisku gniótł pod sobą. Millicent uwielbiała tę jego agresywność. Odpowiadała pocałunkiem na pocałunek, reagowała pieszczotą na pieszczotę, oddechem na oddech.

Rozsunęła nogi i Chandler jednym pchnięciem zagłębił się w niej. Uniosła biodra i przyjęła go w siebie całego na raz, głęboko. Słyszała jego coraz szybszy, urywany oddech, czu­ła, jak dygocze, i upajała się świadomością, że może dać mu aż tyle szczęścia. Przyłączyła do zachłannego rytmu, który wyznaczał własnym ciałem, wsuwając się w nią i wysuwając,

282


pewnymi ruchami. Ruchy te robiły się coraz mocniejsze, co­raz gwałtowniejsze, rozkosz narastała coraz bardziej, aż wreszcie Millicent znieruchomiała, zakrzyczała i znowu tchu jej zabrało, tak cudowne było to spełnienie.

Chandler znowu wpił się w jej usta w miażdżącym poca­łunku i wchłaniał w siebie ten krzyk, równocześnie porusza­jąc się w jej wnętrzu z coraz większą mocą i energią. Wsu­nął ręce pod plecy Millicent i przygarnął ją do siebie, kiedy drgała od tętniącego w niej upojenia.

Poruszał się w niej jeszcze przez chwilę czy dwie, a potem znieruchomiał w środku i rozedrganym głosem wyszeptał:

Leżał na niej, rozgrzany i ciężki. Millicent powoli przesu­wała dłońmi po jego plecach, w dół aż na pośladki i z po­wrotem na ramiona. Gdyby tak mogła obejmować go do końca życia...

Chandler uniósł głowę i na jego twarzy zobaczyła ten uśmiech, który już nauczyła się kochać.

- To tak jak ja - roześmiał się gardłowo Chandler.
Millicent westchnęła. Taką miała ochotę poleżeć jeszcze

w objęciach Chandlera i się nimi nacieszyć, zanim trzeba bę­dzie przypomnieć sobie o obowiązkach, ale wiedziała, że go-

283


dżina robi się późna. Nie chciała myśleć ani o powrocie do domu, do ciotki, ani o powrocie do Nothinghamshire. Nie chciała myśleć o tym, że być może nigdy już nie doświadczy razem z nim tej cudownej cząstki życia, ale musiała. Skoń­czyli się kochać i teraz im szybciej wróci do normalnych za­jęć, tym szybciej przejdzie jej tęsknota za Chandlerem. Poruszyła się pod nim.

- Nie chcę, by to się skończyło, ale muszę wracać do do­
mu. Lady Beatrice gotowa wysłać Phillipsa na poszukiwania.

Chandler uniósł się na łokciu i popatrzył w okno, a po­tem zajrzał jej w oczy.

- Tak, zaczyna już świtać. - Przerwał. - Millicent, musi­
my porozmawiać.

Millicent zesztywniała. Nie miała ochoty tego słyszeć. Wie­działa, co hrabia chce powiedzieć, i nagle rozgniewała się, że mo­że zrujnować to przeżycie, które wstrząsnęło nią do głębi duszy. Nigdy jeszcze nie doznała czegoś takiego. Pchnęła go w pierś i Chandler się z niej sturlał. Kiedy wstawała z futrzanego dywa­nika, obciągnęła na sobie sukienkę i sięgnęła po bieliznę.

Millicent stanęła nad nim i spojrzała mu w oczy.

- Nie, nie musimy. Wiem, o czym pan myśli. Przekonany
pan jest, że tak to wszystko rozegrałam, by poczuł się pan
zmuszony mi oświadczyć, prawda? No cóż, sir, może się pan
nie niepokoić. Nie dlatego to zrobiłam. To nie był żaden
podstęp, by schwytać pana w księżą pułapkę.

Chandler najwyraźniej osłupiał; usiadł na dywaniku, ob­jął rękami kolana i podniósł na nią wzrok.

- Wcale pani o to nie podejrzewałem.

284


- To dobrze. Nie spodziewałam się, że zostanę pańską żo­
ną, zanim do tego doszło, i nie spodziewam się pana oświad­
czyn teraz. Nie musi się pan martwić, że kiedy świt zmieni
się w dzień, zażądam od pana ręki.

Dunraven zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

Chandler gniewnie spojrzał na nią, na jego twarzy malo­wało się niedowierzanie.

Chandler podniósł jeden but i wstał z dywanika.

285


Millicent podciągnęła skrzydlate rękawki na ramiona i po­prawiła suknię z przodu na gorsecie.

Millicent przestała bawić się rękawkami i podniosła na niego oczy. Ziściły się jej najgorsze lęki. Przez to, co się sta­ło, Chandler poczuł się winny.

Serce jej uderzało powoli, mocno i pewnie. Dunraven w końcu okazał się dżentelmenem. Gdyby powiedział to przed dzisiejszą nocą, wszystko ułożyłoby się inaczej.

Nie zniosłaby, gdyby miał sądzić, że zaplanowała tę noc, by zmusić go do oświadczyn. Zimno jej się zrobiło na samą myśl.

Chandler wahał się o sekundę za długo, zanim odpowie­dział, i dzięki temu Millicent wiedziała już wszystko, czego musiała się dowiedzieć.

286


Chandler zajrzał jej znacząco w oczy. I bardzo cicho po­wiedział:

Chandler zaprzestał usiłowań, by włożyć but. Stał i trzy­mał go w ręce.

- Rzeczywiście uznała pani za stosowne ukrywać przede
mną tę ważną informację, chociaż wielokrotnie panią o nią
pytałem.

Millicent pochyliła się i podniosła jedną z rękawiczek, a potem popatrzyła znowu na Chandlera. Już otwierała usta, by opowiedzieć mu wszystko o klęsce, jaka spotkała matkę na forum towarzyskim Londynu, i o podwójnym życiu, ja­kie ciotka prowadziła, wcielając się w lorda Truefitta, ale się zawahała. Czy Chandler pokocha ją, jeżeli się o tym dowie? Czy zapomni, że szpiegowała jego przyjaciół i znajomych, że pisywała do brukowców? Po co narażać ciotkę na ruinę, jeżeli niczego przez to nie zmieni?

287


Millicent patrzyła na Chandlera. Stał z nagim torsem, w nie-zapiętych spodniach i tylko jednym bucie. O, tak, kochała go całym sercem. Chciała mu się zwierzyć. A serce jej rozśpiewa­łoby się z radości, gdyby wiedziała, że pragnie się z nią ożenić, ponieważ czuje do niej to samo, co ona czuła do niego.

Ich spojrzenia spotkały się i Millicent uświadomiła sobie, że albo natychmiast stąd wyjdzie, albo podda się jego żąda­niom i wszystko mu powie.

- Niech pan nie niszczy tego, co stało się między nami, Chan­
dler. Nie chcę od pana niczego więcej, niczego, poza tym słod­
kim wspomnieniem, że leżałam tej nocy w pana ramionach.

Odwróciła się i wypadła z pokoju.

- Millicent, wracaj.

Słyszała, jak wykrzykuje jej imię, potem do uszu jej do­szedł taki odgłos, jakby potknął się o coś i wywrócił. Nie za­trzymała się, by to sprawdzić. Popędziła do drzwi fronto­wych, gwałtownie je otworzyła i wypadła w noc, starając się jak najszybciej dobiec do powozu, który na nią czekał.

Stangret zeskoczył i otworzył przed nią drzwiczki. Poda­ła mu adres i, wsiadając do środka, powiedziała:

- Proszę nie czekać na lorda Dunravena. Muszę już jechać.
Kiedy powóz odjeżdżał, wyjrzała przez okno. Chandler

biegł za nimi po ulicy, trzymając w jednej ręce koszulę, a w drugiej but.


20

„Nic w ciągu życia nie odznaczyło go tak szlachetnością, jak rozstawanie się z życiem". Londyn z wielką ulgą żegna się z przebiegłym Szalonym Pańskim Złodziejem. Cóż za niemiłe zakończenie tak rozkosznego tematu do plotek. By­łoby jednak dużo lepiej, gdyby złodziej okazał się duchem lorda Pinkwatera, a nie jednym z nas.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Jak tylko panna Blair wysiadła z powozu, drzwi do miej­skiej rezydencji lady Beatrice otwarły się gwałtownie i stanę­ła w nich pokojówka ciotki. Millicent głęboko zaczerpnęła powietrza i ruszyła do wejścia. Jadąc do domu, zakazała so­bie wszelkich myśli o Chandlerze. Skupiła się natomiast na tym, w jaki sposób przekazać ciotce, że związane z lady Heathecoute wydarzenia przybrały tak smutny obrót.

- Gdzie się panienka podziewała? - zapytała Emery. - Ja­
śnie pani posłała Phillipsa na poszukiwania. Zamartwialiśmy
się wszyscy przez panienkę.

Podchodząc do drzwi, Millicent wyprostowała się i unios­ła do góry brodę; próbowała zachowywać się tak, jakby nie stało się nic złego.

289


że ma panienka rozcięte czoło i krew na sukni. Czy nic pa­nience nie jest?

Millicent przystanęła pod drzwiami i głęboko odetchnęła. Spełniło się jej marzenie, by spocząć w ramionach Chandle-ra. Spełniło się, i koniec z marzeniami. Kiedy jechała przez miasto do domu ciotki, wstał nowy dzień, a z nim powróci­ła rzeczywistość.

Weszła do sypialni, mówiąc:

Rozgorączkowany głos ciotki zdenerwował Hamleta. Spa­niel szczekał przez chwilę, zanim ciotce udało się go uspo­koić.

- Proszę, niech ciocia się o mnie nie martwi. Nic mi nie
jest - zapewniła Millicent, podchodząc bliżej. - Nikt mnie

290


nie zaatakował. A przynajmniej nie w dokładnym rozumie­niu tego słowa.

Usiadła na foteliku przy łóżku ciotki, dotknęła rozciętego czoła i przekonała się, że jednak jest obolałe. Kiedy była z Chan-dlerem, w ogóle o tym nie pamiętała. Głęboko w jej wnętrzu narastał tępy ból, ale nie miał on nic wspólnego z raną.

Popatrzyła na ciotkę, która siedziała na łóżku i czekała, co bratanica będzie miała do powiedzenia.

291


trzeźwiące. Opowiedz o najważniejszych wydarzeniach, a szczegóły ewentualnie uzupełnisz później.

Millicent z jak największą dokładnością i szybkością prze­kazała ciotce, co wydarzyło się tego wieczoru, zaczynając od chwili, kiedy razem z lordem Dunravenem oraz wicehrabio-stwem szli do powozu. Pominęła tę godzinę, którą spędziła w domu Chandlera, i wszystko opowiedziała tak, jakby ca­ły czas spędzała na rozmowie z policją, wyjaśniając, jak sta­rali się nakłonić lady Heathecoute, by pokazała im, co ukry­wa pod spódnicą.

Kiedy skończyła, lady Beatrice przytuliła Hamleta do piersi i opadła na poduszki.

Ciotka Beatrice pogładziła Hamleta.

- Wiedziałam, że wicehrabina chciałaby przejąć rubrykę,
ale sądziłam, że pragnie przeżyć coś podniecającego i wpły­
wać na kronikę towarzyską, nie przypuszczałam, że potrze­
buje pieniędzy na życie.

Millicent poczuła ukłucie niepokoju.

- Ale ciocia dlatego się tym zajmuje, prawda? Robi to cio­
cia dla pieniędzy, żeby dokładać do wydatków na życie?

Oczy Beatrice się rozszerzyły.

- Och, tak, moja droga, tak - zapewniła pospiesznie bra­
tanicę. - Mówiłam ci o tym, czyż nie?

Millicent bacznie jej się przyglądała. Nie była tak do koń­ca przekonana, czy jeszcze ciotce wierzy.

- Zapomnijmy o tym. Powtórz mi, co miał do powiedze­
nia lord Heathecoute.

292


Twarz Beatrice ściągnęła się ze zgryzoty.

Kiedy po południu pokojówka podała Millicent herbatę, przyniosła też na tacce liścik od lorda Dunravena. Pisał, że chciałby później tego dnia złożyć wizytę pannie Blair. Milli-

293


cent pospiesznie odpisała, że nie przyjmuje i prosi, by wię­cej nie zakłócał jej spokoju.

Odmawiała Dunravenowi z wielkim bólem, ale musiała przekonać go, że nie ma najmniejszego zamiaru za niego wy­chodzić tylko dlatego, że wzięła go sobie za kochanka. Najle­piej zakończyć ten romans równie szybko, jak się rozpoczął. Znieść nie mogła myśli, że lord miałby ożenić się z nią z obo­wiązku albo dlatego, że tak nakazywało mu poczucie honoru, albo że mógłby posądzać ją, że go złapała w pułapkę.

Chociaż prośbę Chandlera, by się z nim zobaczyła, odrzu­cała z rozpaczą w sercu, musiała mu odmówić. Od tej chwili ich drogi powinny się rozejść. Współpraca dobiegła końca, bo Szalony Pański Złodziej został schwytany. Millicent była nie­mal pewna, że kruk odnajdzie się, cały i nieuszkodzony, i że zostanie bezzwłocznie zwrócony właścicielowi.

Nie zgodziła się również przyjąć lady Lynette. Wiedziała, że przyjaciółka ma ochotę poplotkować o wydarzeniach po­przedniego wieczoru i dowiedzieć się, co Millicent wie na te­mat schwytania Szalonego Pańskiego Złodzieja, ale wolała na razie nie wdawać się z nikim w dyskusję na temat tego, co się wydarzyło. Wysłała do Lynette liścik, proponując, że złoży jej wizytę w tygodniu.

Późnym popołudniem nie mogła się już powstrzymać i wyszła do ogrodu na tyłach domu z nadzieją, że Chandler nie posłucha prośby i nie zostawi jej w spokoju. Z duszy ser­ca pragnęła, żeby przedarł się przez żywopłot, wyznał jej swą dozgonną miłość i poprosił raz jeszcze, by za niego wyszła.

Została w ogrodzie aż do zmierzchu. Chandler się nie pokazał.

Lady Beatrice przyznała, że tego wieczoru Millicent nie powinna brać udziału w żadnym przyjęciu. Rana nie wyglą­dała najgorzej, ale ciotka nie zdążyła znaleźć dla bratanicy nowej przyzwoitki. Na szczęście miały dość plotek na kilka dni, bo przecież złapano Szalonego Pańskiego Złodzieja, po­za tym zawsze mogły napisać coś o Okropnej Trójce.

294


Minął dzień. Po południu Millicent znowu wymknęła się do ogrodu. Przyświecała jej ta sama nadzieja, że Dunraven wślizgnie się do środka przez żywopłot, by się z nią zoba­czyć. Usiadła na cokole posągu Diany, przy którym swawo­liła z Chandlerem, i rozpamiętywała godzinę, którą razem z nim spędziła w jego domu. Szarość nieba doskonale paso­wała do jej nastroju.

Nadszedł zmierzch. Chandler nie pojawił się, nie przysłał też już żadnego listu.

Millicent wróciła do domu; na stole leżał najnowszy eg­zemplarz „The Daily Reader". Jak zwykle otworzyła go naj­pierw na rubryce lorda Truefitta.

Rzuciła okiem na tekst i zamrugała powiekami, potem ci­cho krzyknęła. Przekartkowała gazetę. Coś było nie w po­rządku. Miała przed sobą rubrykę lorda Truefitta, ale nie swojego autorstwa. Co się stało?

Przeczytała uważnie zamieszczony tekst.

„Strzeż się dnia Idus w marcu!", takie motto można by za­dedykować lordowi Dunravenowi, bo, jak się zdaje, nie moż­na wykluczyć, iż wreszcie dał się złapać pewnej młodej pan­nie. Opierając się na wiarygodnej informacji, nasza rubryka donosi, że widziano, jak we wczesnych godzinach porannych z jego rezydencji wybiegła młoda, niedawno przybyła do miasta dama, która przetańczyła z hrabią wiele tańców na najlepszych przyjęciach. Przyzwoitki z pewnością przy tym nie zauważono. Oddalający się powóz usiłował dogonić hra­bia we własnej osobie i, jak powiadają, w dezabilu. Hmm, in­teresujące, co się tam mogło wydarzyć. Może ktoś zechce uchylić przed nami rąbka tajemnicy.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

295


Przez moment Millicent była tak zaszokowana, że włas­nym oczom nie mogła uwierzyć. Jakim cudem ktoś zamienił oddany artykuł na tekst, mówiący o niej i o Chandlerze? Kto mógł widzieć, jak nad ranem wychodziła z domu lorda Dun-ravena?

Tylko on sam oraz stangret. Czy Chandler mógł zastąpić jej rubrykę swoim tekstem? Nie wierzyła w to; chociaż był hukaj em i nie należało mu ufać, czegoś takiego na pewno by nie zrobił. Nie miała pojęcia, kto mógł zobaczyć, jak od nie­go wychodziła, ale była pewna, że Chandler by się takiego uczynku nie dopuścił.

I po co ktoś miałby o tym pisać?

Dłonie, w których trzymała gazetę, same zacisnęły się w pięści, mnąc kartki. Nie musi pytać, dlaczego. Przecież to wie. Dla plotek. Doszło do takiego dokładnie wydarzenia, do jakiego, zgodnie z tym, co obiecywała matce i sobie, dojść nie miało.

Millicent została bohaterką skandalu!

Upuściła gazetę i popędziła po schodach na górę, do swo­jej sypialni. Wyjedzie z Londynu natychmiast. Ucieknie, nie będzie musiała nikomu patrzeć w oczy. Jeżeli szczęście jej dopisze, matka nigdy się o skandalu nie dowie. Millicent znieść nie mogła myśli, że trzeba będzie tłumaczyć się przed matką, że będzie musiała ją zranić. Ale co powiedzieć ciot­ce? Czy zdoła wyjaśnić jej, że sam na sam z Chandlerem by­ło ważniejsze od zachowania dobrej opinii? Na pewno jej się nie uda. Ciotka Beatrice nie zrozumie.

Związała się z Chandlerem, a dla czegoś takiego nie ma usprawiedliwienia. Millicent podeszła do szafy, wyszarpnęła z niej suknie i rzuciła je na łóżko. Odwróciła się znowu, by wyjąć z szafy resztę rzeczy, i zobaczyła, że w drzwiach stoi Hamlet i jej się przygląda. Spaniel machał ogonem i patrzył na nią smętnymi, pełnymi oczekiwania oczami. Przez te wszystkie tygodnie, które spędziła w domu ciotki, piesek ani

296


razu nie zapuścił się do jej sypialni. Czyżby zdawał sobie sprawę, co mogą znaczyć wyrzucone na łóżko ubrania?

Nie przestawał na nią patrzeć i machać ogonem. Może chciał, żeby go pogłaskała? Przyklękła i wyciągnęła rękę. Hamlet podszedł, obwąchał jej palce, a potem je polizał. Mil-licent się uśmiechnęła. Potarła ciepłe ciałko spaniela i pozwo­liła, by na znak sympatii polizał ją po policzku.

- Och, psiaku, jaki ty jesteś mądry. - Usiadła na podło­dze, położyła sobie Hamleta na kolanach i zaczęła go głaskać po jedwabistej sierści.

Jakie to słodkie, że pojawił się u niej właśnie teraz, kiedy najbardziej potrzebowała przyjaciela. Zorientował się jakoś, że świat się wokół niej zawalił, i przyszedł ją pocieszyć.

Nie, myślała Millicent, matka i ja to dwie różne osoby. Nie ucieknę z Londynu, nie będę się ukrywała, nie dam się też zmusić do małżeństwa z mężczyzną, który mnie nie ko­cha, tylko po to, by ratować swoją reputację. Zostanę w mie­ście i zrobię, co w mojej mocy, by doprowadzić do końca pracę dla ciotki.

Nikt już teraz nie wpuści Millicent na żadne przyjęcie, te­go się załatwić nie da, ale może Lynette nie zerwie z nią sto­sunków. Gdyby udało się raz czy dwa razy w tygodniu po­rozmawiać z księżniczką... taka rozmowa będzie dostarczała dostatecznej ilości plotek, dopóki ciotka nie zdoła wrócić do swoich obowiązków. A wtedy Millicent wyjedzie z poczu­ciem, że wypełniła zobowiązania wobec siostry swego ojca.

Ale najpierw trzeba powiedzieć ciotce o tej rubryce i mu­si to zrobić, nie zwlekając. A gdyby przypadkiem matka do­wiedziała się o jej romansie z lordem Dunravenem, to na pewno córkę zrozumie. W końcu ona sama też kiedyś zako­chała się w hultaju.

Ktoś zastukał do drzwi sypialni. Millicent podniosła wzrok i zobaczyła, że w drzwiach stoi Emery i patrzy na le­żącego na jej podołku pieska.

297


- I czas już po temu najwyższy. - Emery przerwała na
chwilkę, a potem z dziwnym wyrazem twarzy zapytała: -
Czy ma panienka jakieś problemy z garderobą?

Millicent popatrzyła na otwartą szafę i rozrzucone na łóż­ku suknie i uśmiechnęła się do pokojówki.

- Nie, wszystko jest w porządku.

- Lady Beatrice chciałaby się z panienką zobaczyć.
Millicent się zaniepokoiła. Ojej, pewnie ciotka trafiła już

na tę rubrykę, a ona nie miała czasu zastanowić się ani nad tym, co powiedzieć, ani jak się wytłumaczyć.

Przyciągnęła na moment Hamleta bliżej do siebie i poczu­ta mocne, spokojne 'bicie jego serca.

Emery się uśmiechnęła.

Emery wyszła, a Millicent raz jeszcze przytuliła Hamleta i dopiero potem postawiła go na podłodze. Podniosła się, po­patrzyła w dół na pieska i powiedziała:

- Coś mi się zdaje, że twoja pani zdrowieje. Bez wątpie­
nia niedługo przyjdzie pora zbierać się do odjazdu.

298


Hamlet szczeknął raz.

- Czy to znaczy, że będziesz się cieszył czy smucił? - za­
pytała go Millicent.

Hamlet szczeknął dwa razy. Millicent się uśmiechnęła.

- Przyjmuję, że będziesz się smucił.

W kilka minut później wchodziła do saloniku. Ciotka Be­atrice w twarzowej, ciemnozielonej sukni siedziała na kana­pie i promieniała zdrowiem i zadowoleniem. Opuchlizna ze­szła jej już kompletnie z twarzy, siniaki tak przybladły, że nie pozostał po nich nawet ślad. Siedziała wyprostowana i nikt nie domyśliłby się, że nie może jeszcze bez pomocy chodzić.

Wzięła gazetę, otworzyła ją na stronie z rubryką i podała Beatrice.

- Proszę, niech ciocia przeczyta.

Lady Beatrice przebiegła wzrokiem druk i popatrzyła na bratanicę osłupiałym wzrokiem.

299


Millicent milczała, ale nie czuła się wytrącona z równo­wagi. Wcale nie żałowała tego, co zrobiła, i nie miała naj­mniejszych wątpliwości, że następnym razem postąpiłaby tak samo.

300


Głośnie pukanie uciszyło co prawda Millicent, ale równo­cześnie spowodowało, że Hamlet rozszczekał się i pobiegł do drzwi frontowych.

W saloniku pojawił się Phillips. Millicent podeszła do okna i czekała, aż poda wizytówkę gościa ciotce. Musi zna­leźć odpowiednie słowa, które pozwolą jej przekonać lady Beatrice, że nie da się zmusić do małżeństwa nawet z męż­czyzną, którego kocha.

Ale zamiast podejść do ciotki, Philllips skierował się ku niej i powiedział:

- Przepraszam, panienko. Lord Dunraven mówi, że nie ma
przy sobie wizytówki, ale musi natychmiast z panienką po­
rozmawiać.

Pod Millicent ugięły się nogi. Zabrakło jej tchu.

Chandler przyszedł.

Odepchnęła go od siebie, nie zgodziła się z nim zobaczyć, a mimo to przyszedł. Serce jej rozśpiewało się i roztańczyło w piersiach. Ale przecież nie może się z nim zobaczyć. Nie będzie go zmuszała, by się z nią ożenił.

W tym momencie, nie czekając, aż go służący zapowie, do salonu wszedł Chandler, trzymając w dłoni kapelusz i ręka-

301


wiczki. Taki był pewny siebie, taki szykowny. Serce Milli-cent na moment zamarło w piersi.

Millicent stała nadal przy oknie. Nogi tak się pod nią ugi­nały, że nie była w stanie dać kroku w stronę Chandlera. Czuła się uszczęśliwiona, wdzięczna, że przyszedł się z nią zobaczyć, i niczego nie pragnęła bardziej, niż podbiec i rzu­cić mu się w ramiona. Musi jednak zachować stanowczość. Nie wolno jej zmieniać decyzji: nie zmusi go do małżeństwa.

Chandler odwrócił się do niej.

- Nie wątpię - oświadczyła ciotka Beatrice.
Millicent podeszła o krok bliżej.

- Proszę nie mówić nic więcej, Chandler. Wszystko, co
powiedziałam panu przedwczoraj w nocy, mówiłam serio.
Nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. Myślę, że
najlepiej byłoby, gdyby pan teraz odszedł.

Chandler nie spuszczał z jej twarzy stanowczego spojrze­nia.

302


- Tak - poparła Millicent reprymendę ciotki. - Obawiam
się, że to nie najlepszy moment na przyjmowanie gości.

Twarz hrabiego rozjaśnił szeroki uśmiech, a oczy zabły­sły, jakby rozjarzyło się w nich słońce.

- Myślę, że tego akurat gościa nie zechcą panie odprawić.
Podszedł do drzwi i wyciągnął dłoń.

Do pokoju wkroczyła matka Millicent.


21

„Miłość to słońce po deszczu radosne". Taka sama radość ogarnia cały Londyn, że jeszcze jeden wspaniały Sezon zbli­ża się ku końcowi.

Lord Truefitt Codzienna rubryka towarzyska

Millicent własnym oczom nie mogła uwierzyć.

- Mama - wyszeptała.

Lady Beatrice aż dech zaparło.

- Dorothy?

Hamlet zaczął szczekać.

- Tak, to ja - wykrzyknęła Dorothy ze ślicznym uśmie­
chem na twarzy. - W Londynie, po raz pierwszy od dobrze
ponad dwudziestu lat.

Do salonu wprowadził ją Chandler. Matka szła tak lek­kim krokiem, że wydawała się płynąć w powietrzu. Miała na sobie modną suknię podróżną w kolorze ciemnośliwkowym i dopasowany do niej koronkowy marszczony kapelusz. Spojrzała na Hamleta, który wskoczył na kolana Beatrice i rozszczekał się teraz na dobre.

- Ależ z ciebie opiekuńczy piesek, prawda?

Chandler odsunął się o krok od jaśnie pani, a ona pytają­co spojrzała na Millicent.

304


matki, mocno ją przytuliła i dopiero potem ucałowała w oby­dwa policzki. - Jak dobrze mamę znowu widzieć. Po prostu taka się czuję zaskoczona i taka szczęśliwa, że sama nie wiem, co powiedzieć.

- I ja się ogromnie cieszę, że cię widzę, kochanie. Wyglą­
dasz cudownie. - Poklepała córkę z uczuciem po policzku. -
Coś mi się zdaje, że londyńskie życie dobrze ci zrobiło.

Tu zerknęła na Chandlera i mrugnęła do niego. Mrugnę­ła? Co tu się dzieje? Co Chandler robi w towarzystwie mat­ki i co jej powiedział?

Matka Millicent zignorowała wszystkie pytania córki, co do jednego, i jak tylko Phillips zabrał Hamleta z ramion bra­towej, zwróciła się do niej:

305


Chandler spokojnym, pewnym krokiem podszedł do Mil­licent. Natężenie, z jakim jego niebieskie oczy wpatrywały się w twarz dziewczyny, było tak silne, że przypominało pieszczotę.

- Powiedziałem pani, że mamy wiele spraw do omówienia -
zwrócił się do niej półgłosem. - Czy teraz mi pani wierzy?

Serce Millicent zaczęło tłuc się w piersiach.

- Hrabia popatrzył na nią z osobliwym wyrazem twarzy.

Millicent otrzymała od matki pozwolenie na przechadz­kę po ogrodzie w towarzystwie lorda Dunravena. Wyszli oboje przez drzwi na tyłach domu i usiedli na jednej z ławe­czek w pobliżu pomnika Diany. Lekkie podmuchy wiatru rozwiewały pasemka włosów hrabiego, a promyki słońca za­palały w nich lśniące iskierki.

Dunraven usiadł w przyzwoitej odległości od Millicent, ale dziewczyna wyczuwała bijące od niego ciepło i siłę, cho­ciaż jej nie dotykał.

306


Wcześniej, w swojej sypialni, przygotowała się na to, że będzie bohaterką skandalu, i jakoś się z tym problemem upo­rała, ale przyjazd Chandlera i matki całkowicie ją zaskoczył.

Doszła jednak do wniosku, że najpierw musi zapytać o coś innego.

- Czy to pan podmienił mój tekst dla lorda Truefitta
w „The Daily Reader" na swój?

- Już po raz drugi wspomina pani o „The Daily Reader".
Millicent, od dwóch dni nie widziałem żadnej gazety na oczy.
Nie wiem, o czym pani mówi.

Millicent uwierzyła mu. Nie sądziła, by stać go było na tak podły postępek; no dobrze, ale jak doszło do tego, że w towarzystwie jej matki pojawił się w domu ciotki?

Twarz Chandlera zachmurzyła się gniewnie.

307


W oczach Chandler zabłysło zrozumienie.

Millicent potrząsnęła głową.

Millicent zastanawiała się przez chwilę, do czego powin­na się przed Chandlerem przyznać, a co hrabia wie już sam z siebie.

- Tak. Poza moją... oprócz lorda Truefitta, wicehrabia i je­
go małżonka to jedyni w całym Londynie ludzie, którzy
o tym wiedzą. Ale najważniejsze wydaje mi się teraz pyta­
nie, w jaki sposób poznał pan moją matkę.

Twarz Chandlera przybrała pełen namysłu wyraz.

- Dlaczego? Tak świetnie pani w to gra.
Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

308


- Proszę nie żartować. Nigdy nie powiedziałam panu, jak
się moja matka nazywa. W jaki sposób dowiedział się pan,
gdzie mieszka?

Zamyślenie na twarzy Chandlera pogłębiło się; powiedział z wahaniem:

Millicent zakipiała z oburzenia.

Millicent głęboko odetchnęła i na moment odwróciła od lorda wzrok. Jej irytacja już słabła. Trudno było na niego się złościć, skoro tak bardzo go kochała i czuła się wdzięczna, że jej pomyślność leżała mu na sercu.

Odwróciła się znowu twarzą do Dunravena.

- Doulton dowiedział się, że reputację pani matki podczas
jej debiutanckiego sezonu zrujnował skandal i że ojciec wy-

309


dał ją za hrabiego Bellecourte, człowieka więcej niż dwa ra­zy starszego od niej. Pani urodziła się w dwa lata później. I wiem, że lady Beatrice jest pani ciotką. Dlaczego zachowy­wała pani ten fakt w tajemnicy?

To stwierdzenie podniosło Millicent na duchu.

Millicent się przestraszyła.

- Czy powiedział pan jej, czym się zajmowałam?
-Nie.

310


Millicent znowu zesztywniała, ale usiłowała tego po sobie nie pokazać. Czy Dunraven naprawdę wie, czy też tylko ble-fuje, by nakłonić ją do zdradzenia tego, czego chciał się do­wiedzieć?

- Do czego pan doszedł?

Na ustach hrabiego pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.

311


odetchnęła. Wyraźnie się cieszyła, że może powiedzieć mu prawdę.

- To jedyna logiczna odpowiedź. Choroba lady Beatrice
nie budziła wątpliwości. Jaśnie pani nie mogła brać udziału
w przyjęciach i imprezach towarzyskich, więc w zastępstwie
posyłała panią, by zbierała pani dla niej informacje.

Millicent pochyliła się bliżej ku Chandlerowi.

Millicent z trudem chwytała powietrze. Wierzyła Chan­dlerowi. I tak bardzo chciała wtulić się w jego ramiona. Umiał ją uspokoić samym wyrazem twarzy.

312


Millicent otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przez kil­ka sekund nie udało jej się wydobyć głosu. Za bardzo się czuła oszołomiona, za bardzo uszczęśliwiona, za b,ardzo stropiona.

Millicent pochyliła się ku niemu.

Nie mógłby już tego powiedzieć wyraźniej, ale ona wciąż nie mogła mu uwierzyć. Nie mogła uwierz/ć, że może ziścić się tak nieprawdopodobne marzenie.

-Jak...?

313


- To prawda, ale nigdy wcześniej nie byłem zakochany...
nie kochałem naprawdę i nie czułem do nikogo tego, co czu­
ję do ciebie. Jesteś pierwszą kobietą, z którą chcę być dniem
i nocą. Nie tylko chcę cię trzymać w ramionach i mieć cię
w swoim łożu, ale chcę, byś zamieszkała ze mną w moim do­
mu, chcę, byś mi dała dzieci. - Zajrzał jej głęboko w oczy. -
Millicent, po prostu zaufaj mi, kiedy mówię, że to ty jesteś
damą, z którą chcę przeżyć życie.

Usta Millicent powoli rozszerzyły się w uśmiechu, prze­pełniła ją radość.

Millicent uśmiechnęła się do niego słodko.

- Czy boisz się może, że każe ci się ze mną ożenić?
Chandler parsknął śmiechem.

- Czy zechciałbyś skontaktować się z lordem Heathe-
coute? Gdybyś pomógł jego małżonce i porozmawiał z wła­
dzami, może wicehrabia nie zdradziłby, że to ciocia Beatrice
jest lordem Truefittem.

314


Chandler przycisnął palec do jej warg. -Nie.

Chandler zdjął palec z warg narzeczonej i ujął ją za rękę.

Millicent roześmiała się i uścisnęła jego dłoń.

315


Chandler szybkim ruchem przysunął się bliżej do niej na ławce.

- Chyba zgodzę się, byś napisała ten ostatni tekst dla kro­
niki towarzyskiej.

Millicent zajrzała mu w oczy.

- Czy jesteś pewny, że mnie kochasz, Chandler?

„Wątp, czy gwiazdy lśnią na niebie; wątp o tym, czy słoń­ce wschodzi; wątp, czy to prawdy blask nie zwodzi; lecz nie wątp, że kocham ciebie". Kocham cię, Millicent.

- A ja kocham ciebie, Chandler.

Przysunął się jeszcze bliżej i przycisnął sobie do serca jej dłoń.

Cytaty otwierające każdy z rozdziałów zaczerpnięto z na­stępujących dzieł Williama Szekspira:

„Hamlet" (w tłum. J. Paszkowskiego) rozdziały 1, 3, 6, 10, „Troilus i Kresyda" (w tłum. L. Ulricha) rozdziały 2, 11, „Romeo i Julia" (w tłum. J. Paszkowskiego) rozdziały 4,12 „Jak wam się podoba" (w tłum L. Ulricha) rozdziały 5, 14 „Makbet" (w tłum. J. Paszkowskiego) rozdziały 7, 20 „Stracone zachody miłości" (w tłum. L. Ulricha) rozdział 8 „Otello" (w tłum. J. Paszkowskiego) rozdziały 9, 17 „Juliusz Cezar" (w tłum. J. Paszkowskiego) rozdział 13 „Sen nocy letniej" (w tłum. St. Koźmiana) rozdziały 15,18 „Antoniusz i Kleopatra" (w tłum. L. Ulricha) rozdział 16 „Wiele hałasu o nic" (w tłum. L. Ulricha) rozdział 19 „Wenus and Adonis" (w tłum. J. Kasprowicza) rozdział 21

Poza tym w tekście przytoczono cytaty z „Hamleta" (roz­działy 5 i 21), „Antoniusza i Kleopatry" (rozdział 15), „Tytusa Andronikusa" (rozdział 15) oraz „Juliusza Cezara" (rozdział 20). W rozdziale 21 pojawia się też adaptacja cytatu z sonetu 43 Elizabeth Barrett Browning w tłum. L. Marjańskiej.

[Uwaga do rozdziału 15. „Persian lily" to jedna z szachow­nic (zwanych też koronami), z tym że nie udało mi się usta­lić, która dokładnie. Na pewno nie kostkowa i nie cesarska, zostawiłam przymiotnik „perska" (od tłumacza).]



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grey Amelia Odrobina skandalu
Skinner Gloria Odrobina skandalu
Odrobina luksusu 03 Shalvis Jill Na wy czno
Skandal, Katastrofa w Smoleńsku
Ridgway Christie Odrobina ryzyka
Sztuka skandalizująca jako trudny przypadek2, Dokumenty(1)
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Skandaliczna?cyzja rektora UAM
cennik krótki odrobina zdrowia, fizjoterapia WSEiT poznań, III semestr
Skandal czy niedbalstwo TVP 2
Gdyby Bóg podarował mi odrobinę życia
o skandalach
masy Temat 4 Odrobinska id 7656 Nieznany
kubica skandal jako czynnik przemian
Bank legalnie skonfiskuje twoje pieniądze nowa skandaliczna ustawa
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu' Skandal
Napisał o „Holokauście Polaków”, Żydzi uznają to za „zbyt propolską herezję i skandal
08 Skandal Lend Lease ''Radziecka'' bomba atomowa
Margit Sandemo Cykl Saga o Ludziach Lodu (27) Skandal

więcej podobnych podstron