McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson


Glenna McReynolds

Ten przeklęty Carson

Rozdział 1

- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - stwierdziła Kristine Richards. Cisnęła notatkę od dziekana na zawalone dokumentami biurko, wywołując tym lawinę papierów. Jenny, jej starsza asystentka, przykucnęła i zebrała z podłogi kilka listów, wpychając je między dokumenty, których stertę trzymała już w ramionach.

- Po prostu nie będziesz, a nie nie możesz - powiedziała, rozglądając się, gdzie jeszcze dałoby się wetknąć resztę papierów. Wolna przestrzeń nie chciała się jednak pojawić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jenny westchnęła z rezygnacją i chwyciła się ostatniej deski ratunku, umieszczając korespondencję w licznych tomach książek, które piętrzyły się na ścianach gabinetu, upewniwszy się, czy brzegi kopert wystają poza okładki woluminów. Po chwili półki z książkami wyglądały jak samoloty gotowe do startu.

Dobrze, niech ci będzie - zgodziła się Kristine. - Nie będę pracować z tym facetem. - Uniwersytet bardzo się zaangażował w tybetański projekt Carsona - powiedziała Jenny - i chce mieć pewność, że wyniki badań zostaną opublikowane. Logiczne więc, że to właśnie ciebie wybrano na jego asystentkę.

- W takim razie powinni byli pamiętać, że to ja, do cholery, miałam jako pierwsza pojechać do Tybetu, ale nie, wysłali Harry'ego Fratza, który złapał tam jakieś paskudztwo. Szczęściarz.

Niespełna rok temu Kristine oszołomiła i zachwyciła wiadomość, że jej macierzysta uczelnia - Uniwersytet Stanu Colorado - weźmie udział w sfinansowaniu ambitnych badań archeologicznych, co oczywiście oznaczało sławę i zaszczyty, związane z wynikami odkryć.

Chodzący zawsze własnymi drogami archeolog o nazwisku Carson zaplanował opracowanie spisu starotybetańskich klasztorów, świątyń i miejsc kultu religijnego. Kristine była wówczas pewna, że to ona pojedzie na wyprawę z Carsonem. Uniwersytet nie mógł wystawić lepszego fachowca, a już na pewno nie był nim Harry. Wytypowano jednak właśnie jego - no cóż, był mężczyzną. Ledwo wytrzymał dwa miesiące, a teraz dramat, klapa na całej linii, międzynarodowa ekspedycja upadła. Trzeba mieć niezły tupet, żachnęła się w duchu, żeby próbować wciągnąć ją teraz w zabagnioną akcję Carsona, kiedy Wydział Historii przylepił już całemu projektowi odpowiednią etykietkę. Cała ta cholerna sprawa od początku powinna być Osiągnięciem Pani Richards. Na temat historii Tybetu Kristine wiedziała i czytała więcej niż Harry mógłby sobie wyobrazić w najśmielszych marzeniach.

Uporządkowała trochę biurko, znajdując przy okazji czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła pyłek , z jego krawędzi i spróbowała kawałeczek.

- Umrzesz pewnego dnia - upomniała ją Jenny.

- Będę w dobrym towarzystwie. A co poza tym może zaproponować Uniwersytet kobiecie - najlepszemu historykowi Azji - na lato, oprócz porządkowania cudzego bałaganu i opieki nad wspaniałym chłopcem, który go narobił?

- Mogą cię wyrzucić z roboty.

Kristine zakrztusiła się okruchami, a Jenny poklepała ją po plecach.

- Tak, tak kochanie, słyszałam, że szkoła rejonowa poszukuje nauczycielki historii.

Kristine podniosła oczy, napotykając wzrok swojej asystentki. Nie miała wątpliwości, że Jenny właściwie oceniła sytuację. Niesamowita intuicja nigdy nie zawodziła tej kobiety, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozgrywki wewnątrz Uniwersytetu.

- To jest... szantaż - syknęła przez zęby, sięgając po filiżankę z zimną kawą.

- Umrzesz, zanim dojdziesz do trzydziestki - zauważyła Jenny, obserwując współpracowniczkę mieszającą kawę ołówkiem.

- Będę w dobrym towarzystwie - powtórzyła Kristine upijając łyk kawy.

- Pewnie jednak przeżyjesz to lato - ciągnęła Jenny - i tylko od ciebie zależy, czy będziesz pracować nad tybetańskimi odkryciami Kita Carsona, czy też szukać pracy.

- Szantaż - wymamrotała Kristine.

Carson, Kit Carson. Nawet brzmienie tych słów ją drażniło. Co za niedorzeczne imię nosił ten sławny, trzeba przyznać, głupiec. Przybył z bezkresów Azji prawie dziesięć lat temu, oszałamiając dyrektorów muzeów od Pekinu do Kalkuty ogromem wiedzy i wartością odkryć archeologicznych. Nieznany nikomu, stał się sławny dzięki spektakularnym wynikom odkryć, jakich dokonano w pobliżu grobowca w Lishan w Chinach oraz zadziwiającej kolekcji naturalnej wielkości ceramicznych wojowników. Zbiegły mnich buddyjski o zaskakujących umiejętnościach docierania do tajemnic Dalekiego Wschodu.

Kristine nigdy go nie spotkała. Nikt z jej znajomych za wyjątkiem biednego Harry'ego również go nie widział, a odwiedziny w szpitalu, w którym przebywał Harry, były zabronione. Wszyscy jednak słyszeli o nim i każde spotkanie historyków zaczynało się lub kończyło przywołaniem jego nazwiska z nieodłącznym epitetem: „ten cholerny barbarzyńca". Wystarczyło dwóch archeologów, aby zgodnie modlili się o to, by nie Carson jako pierwszy dostał zezwolenie na prowadzenie prac wykopaliskowych w świętej ziemi tybetańskiej. O Tybecie marzyli wszyscy, ale nikt nie potrafił zrobić nic ponad sporządzenie spisu dostępnych zabytków. Kopanie w miejscach kultu było zabronione.

Carson był zbyt niepokorny, aby móc zmieścić się w granicach wiedzy akademickiej. Reputację tracił tak szybko, jak ją zyskiwał. Nie posiadał żadnego stopnia naukowego i, jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet odpowiednika matury. Jeżeli zaś wierzyć wiadomościom, które dochodziły z Chin, Carson przekroczył wszelkie granice przyzwoitości, ograbiając groby pod pozorem katalogowania tybetańskich świątyń i miejsc kultu.

Kristine westchnęła i opuściła głowę na biurko. Władze uczelni muszą być rzeczywiście w sytuacji bez wyjścia, strasząc ją zwolnieniem z pracy. Po tym co zrobił Carson, żaden z profesorów nie podjąłby współpracy z nim w trosce o swoją opinię. Niestety Kristine nie zajmowała żadnego wysokiego stanowiska, ale też nie musiała obawiać się o swoją pozycję. „Publikuj albo padnij" - mówiło stare akademickie porzekadło i prędzej diabli by ją wzięli, niżby miała paść o krok od profesury.

- Kristine, kochanie.

- Tak? - odpowiedziała nie podnosząc głowy.

- Ta zielona szmata, którą masz na sobie, jest tak okropna, że szkoda słów. Mówiłam ci sto razy, że jesteś typem kobiety - zimy.

- Dzięki, Jenny - burknęła w papiery otaczające jej twarz. Carson. Kit Carson. Znowu westchnęła.

Pierwsze dwa kufry pojawiły się w domu Kristine w poniedziałek, po egzaminach końcowych, następne dwa we wtorek, a we środę Kristine i tragarz mówili już sobie po imieniu. Za pośrednictwem szefa Wydziału, doktora Timnatha, Uniwersytet nalegał, by przyjęła bagaż Kita Carsona, zapewniając jednocześnie, że jego zawartość przyda się jej samej do badań i prosząc o dyskrecję. Odwzajemniła się wspominając o awansie i ciesząc się w duchu, że udało się jej delikatnie o tym napomknąć aż trzy razy w trakcie rozmowy. Zaczęła się zastanawiać, czy właściciel bagażu zamierza kiedykolwiek pojawić się osobiście i czy w przeciwnym razie ona sama odważy się wyłamać ciężkie metalowe kłody, żeby zobaczyć, co kryją w sobie fascynujące stare skrzynie. Jeden rzut oka na nie przekonał ją, chociaż zbyt późno, o słuszności zaangażowania się w prace Carsona. Kto wie, jakie skarby kryją się w tym przepastnym bagażu.

- No, Bob - powiedziała we środę rano ziewając i kładąc zamaszysty podpis na pokwitowaniu. Drugi podpis nie zmieścił się już w odpowiedniej kratce. Wolną ręką przytrzymała sześćdziesięciokilogramową maszkarę, którą większość ludzi nazywała bestią, a ona psem.

- Chciałabym ci zwrócić uwagę, że podpisałam się na zapas. Jak przyjdziesz jutro rano, zostaw kufry na piętrze, nie pukając do drzwi. Dobrze?

- To wbrew przepisom, Kristine - powiedział nerwowo tragarz, nie spuszczając oczu z doga.

- Och, Bob. Naucz się wreszcie ryzykować i obchodzić przepisy.

I pozwól mi choć raz powylegiwać się w łóżku, modliła się w myśli. Zeszłej nocy była na przyjęciu z okazji powrotu Harry'ego ze szpitala. Została tam do późna, bezskutecznie próbując przyprzeć do muru honorowego gościa. Wyglądał zupełnie dobrze jak na człowieka, który dopiero co wstał z łoża śmierci, ale unikał jej jak ognia.

- No, dobrze - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... tylko raz.

- Jesteś wspaniały - resztką sił posłała mu promienny uśmiech.

Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy Kristine oparła się o otwartą lodówkę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Mancos trącił ją w nogę skomląc.

- Tak, tak, wiem, zjadłoby się maleńkie co nie co. ,

Skomlenie gwałtownie ustało, pies zakręcił się w kółko i omal nie przewracając Kristine wybiegł z kuchni, poślizgnął się na drewnianej podłodze i zaszczekał przeraźliwie.

Otworzywszy szeroko oczy Kristine potrząsnęła głową, próbując pozbyć się świdrującego szumu w uszach. Usłyszała uderzenie rozpędzonego Mancosa o drzwi a potem głośny skowyt.

- Do cholery, Bob - mruknęła zatrzaskując drzwi od lodówki i pobiegła za psem. Przebiegła przez duży pokój, rozsunęła zasłony i szarpnięciem otworzyła drzwi. Oczom jej ukazał się niesamowity widok.

Poruszał się szybko i zwinnie jak linoskoczek, musiała mu to przyznać, ale z pewnością nie był to Bob. Biegł wzdłuż balustrady tarasu, uciekając przed kłapiącymi zębami Mancosa. W świetle budzącego się ponad wzgórzami poranka wyglądał, jakby otaczała go złota aureola blasku jaśniejszego jednak niż gęste, jedwabiste włosy, odrzucone do tyłu i spadające na plecy. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki falowały wzdłuż policzków i zasłaniały uniesione łuki brwi. Podwinięte rękawy czarnej tuniki ukazywały ciemne ciało, mocno napięte mięśnie i niezliczoną ilość złotych bransoletek. Nisko na biodrach opierał się szeroki, skórzany pas. Z przytroczonej pochwy wystawała rękojeść złowrogo zakrzywionego khukri - noża gurkijskiego najemnika. Dżinsy miał wetknięte w niestarannie zrobione buty, a właściwie kawałki skóry, połączone rzemykami i zabezpieczone u góry srebrnymi kółeczkami. Był jak wiatr, a melodia jego szybkich kroków wprawiła Kristine w osłupienie.

Powinnam coś zrobić, aby go ocalić, myślała, jego albo psa, jeśliby nieznajomy sięgnął po nóż. W pewnej chwili zauważył ją, a szeroki uśmiech i szelmowskie mrugnięcie uświadomiło jej nagle, że przyjdzie jej chronić przede wszystkim samą siebie. Cofnęła się o krok z ręką złożoną na piersiach w geście samoobrony, całkowicie nie pasującym do współczesnej kobiety, żyjącej w czasach, kiedy napastliwe hordy zamieszkiwały tylko Wall Street. Niecywilizowany wygląd przybysza przywołał w jej wyobraźni wizje dawnych czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni barbarzyńcami, którzy je uprowadzali.

Barbarzyńcy... Z trudem chwytając powietrze rozpoznała w nim „tego cholernego barbarzyńcę" - Kita Carsona.

- Kukur aha! - krzyknął niskim głosem oglądając się na psa i ściągając z ramienia zamszową torbę. Kiedy Mancos skoczył za torbą rzuconą w stronę Kristine, Carson klasnął w ręce i krzyknął: - Hej, psie - przyciągając ponownie uwagę zwierzęcia. Kristine złapała ciężki tobół i przycisnęła go do siebie, nie mając odwagi spuścić z oczu psa. Wyglądało na to, że jeszcze chwila a dog rzuci się na Carsona i pożre go na śniadanie. Mężczyzna jednak nie bał się rozwścieczonej i śliniącej się bestii, co uświadomiła sobie z pewnym niedowierzaniem. Wystarczyło jedno spojrzenie Mancosa, by większość jej gości w ogóle nie wysiadała z samochodu, a tylko naciskała klakson. Czuła wyraźnie, że Carson ani trochę nie przypominał większości mężczyzn. To był człowiek chodzący własnymi ścieżkami i założyłaby się o wszystko, że z takim uśmiechem nie mógł zostać buddyjskim mnichem.

Pies sięgał już do jego kostki, a Kristine zacisnęła palce na pasku torby. Była wykonana z miękkich materiałów. Szczególną uwagę zwracał uchwyt z jedwabiu i delikatnej skóry oraz długiej na pół metra wstążki, pasującej kolorem do włosów właściciela. Kiedy uniosła głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, stanęła jak wryta.

Nie biegł, lecz szedł zdecydowanym krokiem po balustradzie, a Mancos podążał krok w krok za nim tam i z powrotem w poprzek tarasu. Carson przemawiał do psa monotonnym tonem, który łagodził chropowaty tembr jego głosu i mieszał się z cichym grzechotem bransoletek. Wszystko to hipnotyzowało zarówno psa, jak i Kristine. Kiedy przykucnął, była pewna, że Mancos otrząśnie się z zamroczenia, ale nie. Ona zresztą też pozostawała wciąż pod wrażeniem przybysza, który tymczasem pochylił się, aby podrapać psa za rdzawobrązowym uchem. Na ten widok Kristine mało nie wypuściła z rąk torby. Po chwili Carson zszedł z poręczy zupełnie bez wysiłku. Nie zeskoczył po prostu zszedł. Ten pokaz siły i gracji powiedział jej więcej o mięśniach jego nóg niż długi bieg po ogrodzeniu. Nie widać było po nim nawet śladu zmęczenia. Za to ona przez moment w ogóle nie mogła złapać oddechu.

- Namaste - powitał ją. Wygrawerowane w stare wzory bransoletki z litego złota zabrzęczały, kiedy złożył dłonie. - Dzień dobry.

- Cześć - odpowiedziała, a zabrzmiało to bardziej jak oddech, którego nie mogła złapać. Górowały nad nią prawie dwa metry masywu męskiej potęgi, złagodzonej jedynie przez figlarne iskierki w oczach. Wyglądał imponująco. Emanowała z niego energia. Renegat, banita czy mnich, wszystko jedno, prezentował się wspaniale.

Kit uśmiechnął się szeroko do osłupiałej dziewczyny i spojrzał na nią w zadumie. Nie żałował już długiej drogi, jaką przebył w poszukiwaniu kufrów. Przemierzył za nimi całą szerokość Ameryki, od jednego do drugiego umykającego celu, aż przywiodły go tutaj, do domu i kobiety. Nieodpowiedzialni wspólnicy zupełnie nieświadomie oddali mu ogromną przysługę tym, że nie dopilnowawszy bagażu zmusili go do poszukiwań.

Przyglądał się negliżowi Kristine, a widząc zdumienie w jej oczach, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była taka piękna, czułby się zmęczony. Burza niesfornych kręconych włosów opadała jej na ramiona i otaczała niewypowiedzianie delikatną twarz. Jej oczy miały niespotykany kolor górskich fiołków, a cery, jaśniejszej niż kiedykolwiek widział, nie szpecił ostry makijaż, typowy dla większości kobiet Zachodu.

- Konkubina? - zapytał, przesuwając palcem po jej policzku.

Była taka delikatna, taka piękna, taka łagodna. Tak, Shepherd i Stein spisali się dobrze. Wspaniałomyślnie wybaczył im tchórzostwo, a nawet podwoił cenę za przewiezienie skarbów, za które w końcu ryzykował własnym życiem.

Kon... ku... bina, kon... ku... bina - Kristine próbowała rozszyfrować słowo, wypowiedziane z obcym akcentem. Kiedy zrozumiała, o co chodzi, zaczerwieniła się, szczególnie w miejscu, którego przed chwilą dotykał.

- Nie - szepnęła, po czym nadała słowom więcej mocy. - Nie, nie jestem niczyją konkubiną.

- Nie moją? - uniósł brwi nad ciemnymi i tajemniczymi oczami o korzennym, głębokim kolorze cynamonu.

- Nie, nie twoją.

- Niedobrze, co? - znowu uśmiechnął się szeroko, tym razem bardziej uwodzicielsko.

Tak. Układana w myślach odpowiedź gwałtownie uleciała na trzepoczących skrzydłach paliki.

- Jestem... - odetchnęła głęboko i spróbowała ponownie. - Jestem Kristine Richards.

- Kreestine, Kreestine? - powtórzył uśmiechając się, aby wyprowadzić ją z zakłopotania. Zmysłowe wygięcie ust Carsona i jego błyszczące zęby nie pozwoliły Kristine odzyskać spokoju.

Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że zmysłowości należy się wystrzegać za wszelką cenę.

- Nie, po prostu Kristine - wyjaśniła, kiedy była w stanie wydobyć z siebie głos.

- Ach, Kreestine - wyartykułował jej imię, stawiając akcent na drugiej sylabie. - Bardzo ładnie.

- Tak, to jest całkiem niezłe imię - wyjąkała, zastanawiając się, kiedy umysł zacznie wreszcie pracować.

- Nie - z wolna pokręcił głową z lekkim uśmiechem i ujął podbródek dziewczyny szorstką dłonią. Odchylił jej głowę do tyłu, unieruchamiając łagodnym dotykiem i blaskiem oczu.

- Kreestine jest śliczna - zamruczał, zbliżając usta do jej ust i ogrzewając swoim oddechem jej wargi. Lekkie muśnięcie jego ręki wywołało w niej falę ciepła. Kiedy zamknął jej usta pocałunkiem, zachowała jeszcze resztki rozsądku, które rozwiały się, skoro tylko władczo objął ją w pasie i przyciągnął bliżej. Była na tyle blisko, by czuć każde drgnienie mięśni mężczyzny; napięcie brzucha, twarde jak stal uda; czuła, jak ogarnia go fala pożądania. Dobry Boże, myślała na wpół przytomnie. Jego język wsuwał się w najgłębsze zakamarki ust. Smakował słodko jak piżmo, jak miód z odległej krainy i całował bez opamiętania, jakby dopasowując się do smaku - bez umiaru i egzotycznie.

Wszystko stawało się jakąś odległą od rzeczywistości fantazją i nagle nieopisane uczucie ogarnęło jej duszę. Była zafascynowana, ale czuła, że powinna oprzytomnieć, zanim uświadomi sobie, że jest jej dobrze i miło. Dla Kita ten pocałunek też znaczył wiele, był więcej niż wspaniały, więcej niż prowokujący. Pierwsze zaskoczenie z wolna przerodziło się w zaciekawienie, potem w odkrywanie. Całując coraz mocniej i natarczywiej uczył się przyjemności, jaką mu dawała. Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że Kristine robi to samo. Powinna być moją nałożnicą, pomyślał, ale nawet w roli wybranki serca była bardziej ujmująca niż jakakolwiek inna kobieta. Miał rację przyjeżdżając do tego nieznanego kraju rodziców. Nigdy nie był mnichem i nic nie mogło zmienić faktu, że był stworzony do życia w luksusie, do życia ze wszystkimi jego troskami i radościami.

Wytężając wszystkie siły, co w jej przekonaniu było jedyną szansą, Kristine odepchnęła Carsona. Gdzie podziewał się Mancos, kiedy go potrzebowała?

- Aajah - wyszeptał łagodnie Kit, pomagając jej wyswobodzić się ze swych ramion. Oszołomiona, zauważyła bolesny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy. Na miłość boską, czyżby go

zraniła? Zraniła? Cóż za pomysł. Powinna go była spoliczkować.

- Pies lubi ciebie bardziej niż mnie? - zapytał.

Przypatrywała się bacznie Carsonowi i jej wzrok zatrzymał się w miejscu, gdzie ogromne szczęki Mancosa beztrosko zacisnęły się na dżinsach. Musiał mieć skaleczoną nogę. Od strony psa nie dochodził żaden odgłos, co uznała za dobry znak.

- Mancos, poszedł, szu, szu - trzepnęła go brzegiem sukienki, wdzięczna za chwilę przerwy i szansę na złapanie oddechu. Co u licha sprawiło, że uległa jak jakaś porażona słońcem smarkula.

- Sza, sza - usłyszała, jak powtarzał ponad jej głową.

- Szu, szu - poprawiła go instynktownie, zastanawiając się, czy już zupełnie postradała zmysły.

- Sza, sza, Mancos, sza, sza - podniósł nogę, jakby chciał strząsnąć zwierzę. Pies rozluźnił uchwyt, po czym najbrzydszy psi pysk pod słońcem podniósł się na tyle wysoko, aby sięgnąć podbrzusza mężczyzny. Kit roześmiał się, a dźwięk jego głosu i treść wypowiedzianych słów przeszyły Kristine na wskroś i jednocześnie zawstydziły.

- Nie dla ciebie, Mancos - odepchnął psa - dla Kreestine.

Dziewczyna uświadomiła sobie, że jakąś nadzieją i ostatnią deską ratunku byłoby natychmiastowe zniknięcie, ale tego, oczywiście, nie dało się zrobić. Ostatnio szczęście jej nie sprzyjało, nie liczyła więc na cud. A może jednak? Czuła, że za moment wybuchnie śmiechem, lecz nie wiedziała, czy będzie to objaw dojrzałej reakcji czy też początki histerii. Kit wykorzystał sytuację i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w policzek, pochylał głowę coraz niżej tak, że pasek od torby zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, że walczy z histerią.

- Namaste, Kreestine - zamruczał.

- Namaste... - Wiedziała, kim był, nie mógł być nikim innym, ale cały czas jeszcze nie wierzyła.

- Kautilya Carson - powiedział, wchodząc jej w słowo.

- Kit Carson? - upewniła się.

- Ludzie z Zachodu mówią Kit, tak.

- Mnich buddyjski? - zapytała, próbując wyjaśnić jedną z najbardziej niepewnych plotek, jakie o nim słyszała.

- Nie, nie jestem mnichem - zaśmiał się i ponownie dotknął jej policzka, jakby chciał przypomnieć niedawny pocałunek.

- Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.

- To oni kastrują mnichów? - Nic takiego nie wyczytała w żadnej z książek religioznawczych.

- Próbują, ale duchowo - wyjaśnił - chociaż niektórzy lubią chłopców. Tego z pewnością nie dowiedziałaby się z żadnej książki.

- Nie martw się - zaśmiał się znowu. - Nie złapali mnie. Smakujesz kawą, masz może trochę? Absolutnie temu nie wierzyła, nie wierzyła niczemu. On pachniał miodem, ona kawą. Ledwie się spotkali, a jedyne, o czym mówili i czego próbowali, to seks - wydarzenie tak rzadkie i odległe w jej życiu, że dopóki jej nie przypomniał, zupełnie nie pamiętała, na czym właściwie polega cała ta zabawa. Powinna wrócić do łóżka i zacząć dzień, jak każdy inny.

- Tak - zdradzała objawy paniki, zorientowawszy się, że łóżko to ostatnie miejsce, do którego odważyłaby się teraz pójść. - Tak, mam kawę.

- Dobrze - sięgnął po torbę na jej ramieniu i przewiesił na swoje. - Napijmy się razem kawy. Na odcinku dwóch metrów, dzielących ją od drzwi wejściowych, zdążyła dwukrotnie potknąć się o własne nogi.

- Ostrożnie Kreestine - roześmiał się i wyciągnął rękę, aby pomóc jej złapać równowagę. Ciepło bijące od niego podnieciło dziewczynę jeszcze bardziej.

- Nic ci się nie stało?

- Nie, nie, wszystko w porządku. - Pomyślała, że naprawdę warto by było przestać się powtarzać, po czym zorientowała się, że coś, czego dotknęła, było twardsze niż powietrze.

- Moja wina - uśmiechnął się szeroko. Wiedziała, że nie powinien więcej tak się zachowywać, jeżeli walące tętno ma wrócić do normalnego rytmu.

Pochylił się, podniósł wielką torbę z grubej bawełny i przerzucił ją sobie na plecy. Drugą zaś ręką dźwignął ogromny kufer, który - siódmy z kolei - miał zaraz stanąć w pokoju Kristine. Nie wierzyła własnym oczom. Obarczony ciężarem zdawałoby się przygniatającym do ziemi, Kit Carson poruszał się z niesłychaną gracją. Szedł jakby nie dotykając podłogi.

Rozdział 2

- Wydaje mi się, że popełniasz błąd - powiedziała Kristine.

Im prędzej wszystko się wyjaśni, a on pójdzie swoją drogą, tym lepiej, dodała w duchu.

Stwierdzenie to wcale nie tłumaczyło, dlaczego nalewała mu właśnie filiżankę kawy. Carson stał po przeciwnej stronie blatu, niezbyt blisko, lecz również nie na tyle daleko, aby wróciła jej pewność siebie. Wciąż czuła ciepło pocałunku, a fakt, że przez cały czas miała na sobie mocno znoszoną podomkę, nie dodawał jej otuchy.

- Błąd? - powtórzył.

- Tak, błąd.

Filiżanka lekko zadźwięczała o spodeczek, kiedy Kristine podnosiła ją do ust. Carson przytrzymał rękę dziewczyny. Serce jej skoczyło. Utkwiła wzrok w potężnych palcach, które obejmowały spodek, przykrywając jej dłoń. Wydatne żyły, widoczne na ręce mężczyzny, układały się w kształt delty rzeki, będąc jak gdyby symbolem życia, tętniącego pod mocno opaloną skórą.

- Popełniłem wiele błędów w życiu, Kristine. Czy możesz dokładniej wyjaśnić, co miałaś na myśli? To wyznanie ją zaskoczyło, nie bardziej jednak niż sam Carson. Nie potrafiła określić, czego się po

nim spodziewała, lecz nawet w najśmielszych snach nie mogłaby go sobie wyobrazić. Któż zresztą by mógł? Azjatycka wrażliwość nakładała się na twarz i ciało Europejczyka, a łagodna tajemniczość, widniejąca w jego oczach, przeciwstawiała się dziedzicznym cechom fizycznym. Nosił długie włosy jak wojownik Khampa, lecz w ich barwie zawarta była historia szkockich wyżyn i zamieszkujących je ludzi o jasnej karnacji. Pomimo elegancji sprężystych ruchów i swobody, z jaką nosił egzotyczne odzienie, coś w nim nie grało. Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, zrządzeniem jakiego losu znalazł się w azjatyckim klasztorze, pozostawiony sam sobie, aby wreszcie ulecieć w świat na skrzydłach zdobytej sławy. Podniosła oczy, aby napotkać jego wzrok, co natychmiast uznała za błąd. Był rozpromieniony i porywająco silny. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe oczy i kryły ślady zmęczenia. Miał prosty nos, jakby wyrzeźbiony ręką mistrza i pasujący kształtem do wystających kości policzkowych oraz klasycznych rysów twarzy. Pokryta jednodniowym zarostem twarz tryskała energią... Kristine uświadomiła sobie nagle, że wpatruje się w Carsona zbyt długo, gubiąc się w jego tajemniczych, przepastnych oczach. Mruknęła coś, próbując otrząsnąć się z tego zaczarowanego transu i zatrzymać gonitwę myśli.

- Nie jestem pewna, kto cię tu przysłał - powiedziała - alb musieli ci przecież powiedzieć, kto to jest Kristine Richards.

- Nikt mnie nie przysłał - odpowiedział z uśmiechem wrzucając do filiżanki zdumiewająco dużo kostek cukru.

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała ponownie.

- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem albo z kimś z Uniwersytetu? - spytała z nadzieją, że pobudzi tym jego pamięć.

Bezskutecznie próbowała ignorować każde przyspieszenie tętna, pojawiające się za sprawą szelmowskiego uśmiechu, jakim ją obdarzał. Nieświadomie potrząsnęła głową, aby zaprzeczyć swemu odezwaniu, które odbierało jej odwagę. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

- To ty znasz Harry'ego Fratza? - z zakłopotaniem uniósł brwi i przymrużył oczy.

- Tak - odpowiedziała, przezwyciężywszy śmieszne pragnienie ucieczki. Była przecież gospodynią.

- Aha, to w tym tkwił mój błąd - powiedział, posyłając jej kolejny łobuzerski uśmiech. - Harry'emu nie starczyłoby wyobraźni, aby choć pomyśleć o konkubinie.

- A co ty sobie właściwie myślisz! - krzyknęła bez cienia uprzejmości, zupełnie pozbawiona zdrożnych myśli. - Harry i ja jesteśmy współpracownikami, kolegami po fachu. - Konkubina, też mi coś!

- I nie jesteś też moją gosposią? - przechylił głowę na bok i zsunął warkocz z szerokiego ramienia, opiętego czarną bawełną. Długie włosy wbrew pozorom dodawały mu jeszcze męskości i sprawiały, że Kristine jawił się jako najokazalszy z samców, jakiego kiedykolwiek spotkała. Wieloma cechami przypominał człowieka pierwotnego - szorstkością ruchów, sposobem zachowania, wszystkim za wyjątkiem oczu, z których przebijała wieczność.

- Nie, panie Carson - odetchnęła głęboko i spokojnie, zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką ją było stać. Przerwała na chwilę, świadoma, jak nieodpowiednio zabrzmiał ten tytuł. „Pan" zakładał pewien stopień cywilizacji, którego Carson z pewnością nie osiągnął. - Nie jestem twoją gosposią. Jestem Kristine Richards. Doktor Kristine Richards, zastępca Harry'ego Fratza, o czym z pewnością byś wiedział, gdybyś zadał sobie trochę trudu i skontaktował się z Uniwer... - nagle przerwała, doznawszy olśnienia. - A jeżeli nie rozmawiałeś z nikim z Uniwersytetu, to skąd wiedziałeś, że masz przyjechać właśnie tutaj - podjęła, patrząc na niego sceptycznie.

- Wędrowałem śladem bagażu - wskazał za siebie na dziwnie tajemnicze kufry stojące na podłodze. Jego wyjaśnieniom zdecydowanie brakowało logiki. Kristine mieszkała dobrych pięć mil od Fort Collins, na wzgórzach Rockies, i mało kto mógł odszukać jej dom nawet z mapą w ręku, a co dopiero bez niej.

- Wędrowałeś śladem kufrów... - powtórzyła głosem pełnym wątpliwości. Powstrzymał ją niewinnym i dziwnie staroświeckim spojrzeniem.

- Tajemne moce zawsze zostawiają ślad. Tylko od ciebie zależy, czy mi uwierzysz, czy nie. Tajemne moce, powtórzyła cicho. W porządku. Podniosła się z trudnością, obrzucając kufry ostrożnym

spojrzeniem. Wiedziała, że były bardzo stare - wyglądały niezmiernie tajemniczo z tymi swoimi ciężkimi, metalowymi zawiasami i kłódami, naoliwionymi skórzanymi obiciami na rogach i drucianymi kratami spajającymi deski. Nie czuła jednak żadnej bijącej od nich mocy i prawdę mówiąc była z tego bardzo zadowolona.

- Czy masz śmietankę? - zapytał.

- Tak, oczywiście - wyjąkała odwracając spojrzenie od bagaży.

Szorstkie palce mężczyzny przejechały po jej dłoni, kiedy podawała mu wyjęty z lodówki kartonik śmietanki. W dotyku tym przypominała o sobie energia, jaką ucieleśniał. Tajemne moce, niech to diabli, pomyślała. Ktoś powinien był ją przestrzec przed Kitem Carsonem. Harry był ofermą, ale zarówno doktor Chambers, jak i szef jej wydziału doktor Timnath musieli wiedzieć więcej niż powiedzieli. Argumenty, jakie wytaczały z Jenny przeciwko Carsonowi, nie pasowały do tajemniczego człowieka, stojącego w kuchni i zachowującego się, jakby właśnie przyjechał na karawanseraj w azjatyckim stepie.

Przyoblekłszy uśmiech na twarz postanowiła wymknąć się na chwilę. Zauważyła pudełka czekoladowych herbatników i podsunęła je w kierunku Carsona.

- Poczęstuj się, proszę, za chwilę wrócę.

Właściwie nie miała zamiaru uciekać do swego gabinetu, ale skoro już tam się znalazła, nie traciła czasu na bezczynne chodzenie po pokoju.

Kit przechylił się przez blat i poczęstował herbatnikiem, patrząc na Kristine, dopóki nie zniknęła. Podobały mu się jej kołyszące się pod białą bawełnianą podomką biodra i zdecydowanie zarysowana linia ramion. Nie była tym, czego się spodziewał, na co miał na początku nadzieję, ale mogła się stać dla niego kimś znacznie ważniejszym. Zgodnie z własnym poczuciem sprawiedliwości potroił cenę skarbów, Shepherd i Stein zawiedli na wszystkich frontach, a szczególnie jeśli chodzi o dowiezienie bagaży na miejsce przeznaczenia. Harry Fratz, wystraszony głupiec, jasno sprecyzował stanowisko Uniwersytetu wobec kontrabandy. Nie chcieli mieć nic wspólnego z podejrzaną działalnością Carsona bez względu na to, jak szlachetnymi pobudkami się kierował. Jego partnerzy powinni byli zająć się bagażem, który wysłał z Nepalu, i zaufać mu, że dostarczy dokumentację niezbędną, aby udowodnić legalne pochodzenie zawartości kufrów. Niekonwencjonalne metody przewozu tybetańskich skarbów wystraszyły ich oboje, nawet Shepherd, która jak sądził, nie była mięczakiem. Wydawało mu się, że jest na tyle świadoma swojej roli, by przetrzymać ataki gniewu Chińczyków i nie przestraszyć się ich pogróżek. Mylił się jednak. Ona bowiem wtryniła kufry niczego nie podejrzewającemu profesorowi Uniwersytetu. W każdym razie żadne z nich nie było warte jego gniewu. Carson znał prawdopodobny wynik swej ostatniej misji dużo wcześniej, zanim przekroczył granice Tybetu, wiedział też, że Turek - najohydniejszy z bandytów - pałał żądzą zemsty, chcąc zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy rozesłali zdjęcie Carsona i jego dane do wszystkich posterunków granicznych, a Nepalczycy wyrzucili go z rodzinnej ziemi, gdzie przynajmniej na razie nie mógł legalnie wrócić.

Kit obiektywnie ocenił ryzyko i stwierdził, że warto je podjąć, żałując jednocześnie, że Kristine Richards nie miała możliwości wyboru. Postąpiła lekkomyślnie, przyjmując bagaż i nie okazując mu większego zainteresowania. Nie winił jej jednak za nic. Wszystkiemu winne było tchórzostwo Shepherd i Steina, a może i nieodgadnione przeznaczenie. Naraz poczuł się odpowiedzialny za tę dziewczynę. Może to rzeczywiście przeznaczenie, a nie zwykły zbieg okoliczności. Jej pocałunek zdawał się o tym świadczyć. Zbyt wiele lat młodości spędził w niewoli buddyjskich mnichów, aby źle zrozumieć własne, dopiero co rozbudzone instynkty. Zbyt długo żył bez kobiety, aby nie cieszyć się tą, którą spotkał, niezależnie od tego, na ile pozwalała mu się zbliżyć do siebie. Nie narzekał więc na bieg wypadków, nie wątpił również, że będzie w stanie chronić Kristine, dopóki nie rozwiąże definitywnie swoich spraw. To on miał ustalać cenę, ma więc prawo zażądać nawet czterokrotnie wyższej, a zyskiem podzielić się z Kristine, która wzięła na siebie część ryzyka.

Sięgnął po następny herbatnik, wstał i poszedł obejrzeć kufry. Zamki były nietknięte. Nie wątpił w uczciwość Kristine, ale bagaże przeszły przecież przez tyle rąk, zanim tu dotarły, że wszystko mogło się zdarzyć. Ugryzł ciastko i delikatnie przesunął ręką po jednym z kufrów. Uśmiechnął się. Odnalazł legendarny klasztor Chatren - Ma i Kandżur (Kandżur - tybetański buddyjski zbiór kanoniczny zawierający sutry, kazania i nauki przypisywane Buddzie.) należący do wielkiego chana Kubilaja. No, oczywiście nie cały Kandżur, lecz tę jego część, którą przechowywano w tym klasztorze, to znaczy jedną piątą tomu ze stutomowego wieloksięgu. Było to i tak więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek miał w rękach, i gwarantowało mu znakomite życie do końca jego dni.

Kristine, uwieszona na telefonie w swoim gabinecie, słuchała uważnie przytłumionych głosów, dochodzących z drugiej strony linii. Zaczęła od Harry'ego, ale nie była dobrej myśli.

- Doktor Richards? - żona Harry'ego podeszła do słuchawki. - Bardzo mi przykro, ale mąż miał lekki nawrót choroby i nie może przyjmować telefonów.

Nawrót choroby, akurat, pomyślała Kristine.

- Przykro mi - odpowiedziała słodko, stukając ołówkiem o blat biurka. - Wczoraj wieczorem wyglądał tak dobrze.

- Tak, sądzę, że przyjęcie było dla niego zbyt męczące. Zadzwoni do pani, skoro tylko poczuje się lepiej. O co zakład, że nigdy nie zadzwoni, przeszło przez myśl Kristine.

- Proszę tego dopilnować i powiedzieć mu, że stary przyjaciel Kit Carson w końca przyjechał i pewnie będzie chciał się z mężem zobaczyć gdzieś na mieście.

- Hm... ja... Myślę, że to nie będzie możliwe, ponieważ lekarz obawia się. że od Harry'ego wciąż jeszcze można się zarazić... Do widzenia pani - Kristine usłyszała odgłos odkładanej słuchawki.

Odsunęła od ucha swoją słuchawkę i przyjrzała się jej uważnie, w drugiej ręce trzymając długopis. Żona Harry'ego oczywiście kłamała. Uwierzyć w zakaźną chorobę skompromitowanego współpracownika było czymś tak samo bezsensownym, jak na przykład telefonowanie do szpitala Pouche Valley w sprawie zakupu akcji.

Następnie zadzwoniła do doktora Timmetha. Okazało się, że wyjechał za miasto. Takiemu to dobrze, pomyślała Kristine. Ale co ja mam z tego? Na liście pozostał jeszcze tylko dziekan Chambers - człowiek, który trzymał w ręku jej awans naukowy. Od dobrych dziewięciu miesięcy kłaniała mu się w pas i teraz tak naprawdę nie miała ochoty niszczyć tych dobrych układów jednym nieprzemyślanym telefonem. Starając się myśleć tylko o czymś miłym, wykręciła obgryzionym ołówkiem numer telefonu.

- Halo - on sam podniósł słuchawkę dopiero po trzecim sygnale. Mówił głębokim głosem, co onieśmielało ją jeszcze bardziej.

- Dzień dobry, panie doktorze, mówi Kristine Richards.

- Tak?

- Dzwonię, żeby powiedzieć, że przyjechał Kit Carson, i zastanawiam się... właśnie się zastanawiam, co mi pan każe z nim zrobić?

- Co z nim zrobić? Ależ pani doktor...

Podniosła oczy ku niebu, a kiedy je opuściła, zobaczyła Carsona. Przyglądała mu się z rosnącym zainteresowaniem, jak zwijał coś w bibułce papierosowej i lizał jej brzegi.

- Doktor Richards? - głos Chambersa zabrzmiał jej prosto do ucha.

- Tak - syknęła w słuchawkę. - Co mam z nim zrobić? On jest... - gwałtownie przerwała wciągając w nozdrza zapach tytoniu. Uspokoiła się na moment, ale zaraz wezbrał w niej gniew. Kit wypuszczał kółeczka dymu, zanieczyszczając kryształowe dotąd, górskie powietrze. Perfekcyjne, małe i duże, pojedyncze i podwójne unosiły się nad nim w kształcie koncentrycznych pierścieni i utrzymywały się w powietrzu dłużej niż można by przypuszczać. Czegoś takiego jeszcze nie widziała.

- ...żeby pani z nim pracowała - doszły do niej słowa Chambersa. - Ma pani wstępne wyniki badań Harry'ego. Jeśli nie czuje się pani dostatecznie przygotowana zawodowo, trzeba było o tym powiedzieć wcześniej, zanim wyraziła pani zgodę na udział w realizacji projektu.

Kristine nagle przypomniała sobie o telefonie.

- Nie, to nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Znam tę problematykę wystarczająco dobrze, aby móc opisać znaleziska Carsona, ale... .

Ale co, Kristine, ale cię pocałował. To z pewnością powinien usłyszeć Chambers, pomyślała.

- Ale on jest... ale ja jestem... ale on...

- Jakiś problem, doktor Richards? - głos dziekana uciął jej wątpliwości.

- On jest dziwny - powiedziała słabym głosem, zdając sobie sprawę, że zabrzmiało to po prostu głupio. Na szczęście zachowała na tyle przytomność umysłu, aby nie powiedzieć, że jest o wiele przystojniejszy a jednocześnie barbarzyński, niż można sobie to wyobrazić. Zawsze myślała, że uwłaczające określenia odnosiły się do metod działania Carsona, a nie jego osobowości. Pocałunek zaprzeczył tej teorii.

- Widocznie miał dziwne życie - powiedział doktor Chambers - a teraz ma kłopoty w przystosowaniu się do nowego środowiska. Proponuję pani rolę łącznika pomiędzy nim a kulturą Zachodu i jestem pewien, że starania te zostaną docenione.

Miała już na końcu języka pytanie o „tajemne moce", ale w ostatniej chwili powstrzymała swoje emocje. Nie chciała nierozważnym słowem zniweczyć swojej szansy i usilnie starała się skierować rozmowę na tematy, w których mogłaby błysnąć inteligencją.

- Czy załatwił pan dla niego jakieś mieszkanie? - spytała. - Wygląda na zmęczonego. Chyba się nie wygłupiłam, ale błyskotliwe to nie było, pomyślała szybko.

- Zostawiam to w pani gestii. Szczerze mówiąc, po tym, co o nim słyszeliśmy przez ostatnie kilka miesięcy, nie byliśmy wcale pewni, czy nie zerwie kontraktu. Może się pani skontaktować z administracją internatów... I proszę pamiętać, pani doktor - Kristine wyczuła wahanie w jego głosie - że jesteśmy zainteresowani tylko prowizorycznym spisem zabytków starotybetańskich, jakie oferuje Carson. Sugerowałbym skupienie uwagi na badaniach, za które płacimy, a nie na czymkolwiek innym. To jest człowiek obdarzony rozlicznymi talentami, lecz niekoniecznie wszystkie muszą nas interesować.

Doskonale, pomyślała, doskonale.

- Dziękuję za pomoc, doktorze - powiedziała, z trudem ukrywając sarkazm.

Zdegustowana, odłożyła słuchawkę, zdając sobie jasno sprawę, że została wrobiona w opiekę nad Carsonem.

Kit tymczasem skończył papierosa i podszedł do okna, przez które było widać faliste wzgórza schodzące do zbiornika retencyjnego, niższe pagórki oraz położone na równinie miasto. Wokół północnej i wschodniej części domu rozciągał się sekwojowy taras. Część południowa z kamienną posadzką była oszklona i wypełniona kwiatami i słońcem. Dom Kristine był otwarty, zupełnie inny niż jego własny w Nepalu, w górnym biegu rzeki Kai Gandaki, niedaleko granicy z Tybetem. Dom, w którym mieszkał kilka lat, zbudowany był tak, aby chronić przed chłodem ostrych zim i wiatrów hulających w wąwozie. Jej dom zapraszał. Gdyby i jego zaproszono, chętnie by tu pozostał. Miałby wygodę i towarzystwo. Gdyby... ale jak dotąd zaproszenia nie dostał. Jego partnerzy najwidoczniej nie uważali za stosowne przygotować wszystkiego na jego przyjazd ani też udzielić wyjaśnień, dotyczących losów bagażu. Prawdopodobnie nie wierzyli, że wydostanie się z Tybetu żywy, wygrywając z Turkiem, który chciał mu odebrać całą zdobycz. Ale ta dziewczyna obdarzona była inteligencją wykraczającą poza umiejętności zwykłej doktorantki i z pewnością zrozumie sytuację, w jakiej się znalazł. Wierzył zresztą w siłę perswazji, jakiej nauczył się od swego drugiego ojca, Sanga Phali.

Kristine ciągle jeszcze czekała w gabinecie na kolejne połączenie telefoniczne, wiedząc, że możliwości wyboru topniały jak śnieg w ciepłym klimacie. Domy studenckie były zajęte do soboty, na wynajęcie mieszkania dla małżeństw trzeba było się zapisać na listę oczekujących, długą na dwie strony, a pokoje gościnne przez następne dwa tygodnie miały być zajęte przez Chrześcijańskich Wyznawców Krzyża.

Sekretarka, która udzielała jej informacji, wróciła do telefonu.

- Doktor Richards?

- Tak.

- Ktoś zrezygnował w Corbet Hall, ale...

- Weźmiemy to - szybko zgodziła się Kristine.

- Ale to nie jest pokój samodzielny - dokończyła sekretarka.

- To już nie mój problem - mruknęła Kristine pod nosem i natychmiast podała nazwisko Carsona i adres płatnika rachunku, tj. Wydziału Historii. To był pierwszy sukces, jaki odniosła tego dnia. Miała nadzieję na następny, to znaczy na pozbycie się najbardziej intrygującego faceta, jakiego ostatnio spotkała. O ironio losu...

- Mamy szczęście - powiedziała wchodząc do pokoju i przyciągając uwagę Kita.

- Też tak myślę - odpowiedział odwracając się do niej z sarkastycznym uśmiechem.

W oczach miał to samo ciepło, które emanowało z jego uśmiechu. Czuła, jak opuszcza ją odzyskana przed chwilą pewność siebie. Usiłowała się bronić przed intensywnością jego spojrzeń. Zacisnęła mocniej pasek od sukienki. O tak wczesnej porze Kristine nie potrafiła zebrać myśli, Kit zaś nie znał jej na tyle dobrze, aby pomóc jej te myśli rozsądnie poukładać. A jednak, kiedy ją całował, nie wydawał się obcy. Tylko czas mógł wyjaśnić tę zadziwiającą niekonsekwencję.

- To znaczy... znalazłam dla ciebie mieszkanie. Uniwersytet pokryje koszty, ale... - mimo woli potrząsnęła głową tak samo jak on i powiedziała już wolniej: - obawiam się, że będziesz miał współlokatora. Czy to duży problem?

- Muszę zostać tu, Kristine - powiedział obejmując gestem cały dom. Jej dom.

- Tutaj? Właśnie tutaj?

Zbyt dużo działo się wokół, aby mogła zrozumieć tok jego myśli. Przytaknął, a dziewczyna ponownie stwierdziła, że kiwa głową podobnie jak on, odrzucając włosy na ramiona.

- Nie, nie sądzę - żywiołowo potrząsnęła głową. - Nie możesz tu zostać. Nie ma mowy. Niemożliwe.

- Bezwarunkowo - odparował.

- Bez sensu - powiedział twardo.

- Zrządzenie losu.

- Zrządzenie losu? - spytała z niedowierzaniem.

- Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry, a ja z kolei czuję się teraz odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. Nie ma innego wyjścia.

Wpatrywała się w niego z osłupieniem. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić jeszcze raz do doktora Chambersa, jeszcze raz dokładniej wyjaśnić całą sytuację, a nawet zażądać, aby sam porozmawiał z Carsonem. Może by wreszcie pojął choć w części, co ona przeżywała tu przez cały ranek. Ten facet potrzebował przecież czegoś więcej niż współpracownika i „przewodnika". Potrzebował intensywnego kursu nauki zachodniej cywilizacji, a i szkolenie z logiki też by mu się przydało.

- Cieszę się, że się zgadzamy - powiedział Kit, biorąc jej milczenie za' zgodę, zadowolony, że nie musiał uciekać się do środków wymagających większego nakładu energii, bowiem długa podróż wyczerpała go zarówno fizycznie, jak i psychicznie. - Potrzebuję jedzenia i odpoczynku, dopiero potem zaczniemy segregować fotografie i moje notatki. Podczas przeprawy przez rzekę straciliśmy muła, a jeden jak wpadł do szczeliny. Wszystko to zdarzyło się na samym początku wyprawy, jestem więc pewien, że zwierzęta niosły tylko zapasy a nie dzienniki i notatki, ale oczywiście trzeba to sprawdzić. Nasze obozowisko u podnóża Mount Tise obrabowano, ale bandyci nie znaleźli tego, po co przyszli, bo wszystkie wartościowe rzeczy mieliśmy przy sobie. Zranili jednak poganiacza mułów.

Mrożąca krew w żyłach opowieść Kita owładnęła całkowicie wyobraźnią Kristine. Coś ostrzegało ją, że powinna kategorycznie przeciąć te awanturnicze wynurzenia i zmusić go do wyjścia, zanim sama z ciekawości nie straci do reszty zdrowego rozsądku. Póki co jednak słuchała z zapartym tchem. Jej ciekawość doszła do zenitu, gdy Carson zaczął mówić o Harrym.

- Kiedy doktor Fratz zrezygnował? - spytała nieśmiało, pełna przeczuć, które chciała potwierdzić. - Po tej historii z mułem, czy też udało mu się przetrwać napad na obóz?

Kit zachichotał i potrząsnął głową.

- Ach, ten Harry, nie miał serca do tej wyprawy. Opuścił nas zaraz, jak tylko przekroczyliśmy granicę Tybetu. Muł, którego straciliśmy, należał do niego.

- Harry nie był chory?

- Chyba ze strachu.

Nieświadomie ścisnęła dłonie w zwycięskim geście. Podejrzewała to już zeszłego wieczoru, ale teraz wiedziała na pewno. Ten niedorajda zrejterował z ekspedycji, za którą ona oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, jaki znikające w szczelinach, bandyci - to tylko podsycało jej wyobraźnię. A teraz zamiast dzielić sławę z powodu odkryć, miała tylko segregować i spisywać. Do tego, choć Carson nalegał, niepotrzebna była obstawa. Zerknęła na niego ponownie i musiała przyznać, że sprawiał imponujące wrażenie. Pomysł z ochroną był doprawdy absurdalny. Kristine była zresztą zdania, że kobieta w ogóle nie potrzebuje męskiej obstawy. Ona sama radziła sobie nieźle bez mężczyzny przez cztery lata. Nie miała najmniejszej ochoty niweczyć swoich dobrych układów zawodowych, pozwalając jakiemuś obdarzonemu charyzmą banicie całować się w szyję w momencie, kiedy pomagała przywrócić do życia projekt naukowy, który legł w gruzach za przyczyną kilku mężczyzn. Zaczerpnąwszy oddechu przygotowała się do wyjaśnienia swego stanowiska tonem oficjalnym, stosownym dla ich zawodowych kontaktów.

- Obawiam się, że przez kilka dni będzie pan musiał zadowolić się pokojem w internacie, panie Carson - złapała się znowu na użyciu tytułu, który zupełnie nie pasował do tego człowieka. - W sobotę będzie się pan mógł przeprowadzić do domu akademickiego. Nie mam zwyczaju wynajmować pokojów w moim domu ani nie należy to do moich obowiązków, mam nadzieję, że pan to rozumie.

Dla niej słowa te zabrzmiały przekonywająco. Nie wiedziała jednak, co zrobić na wypadek, gdyby jej perswazje nie odniosły skutku. Dzwonienie po policję było bez sensu i nie przysporzyłoby jej chwały.

- To znaczy, że się nie zgadzamy? - spytał zaskoczony i jeśli dobrze odczytała z jego twarzy, rzadko doznawał podobnego uczucia.

- Nie, nie zgadzamy się.

- Myślałem, że zrozumiesz...

- Żałuję, że ty nie rozumiesz - przerwała gwałtownie.

Kit opuścił wzrok i przesunął ręką po włosach. Sang Phala nauczył go wielu rzeczy, ale oczywiście nigdy nie zadawał się z Amerykanką. Zastanawiał się, czy wszystkie są tak stanowcze, czy też Kristine stanowiła wyjątek. Kit przyzwyczaił się do kobiet uległych i posłusznych woli mężczyzny, a o innych po prostu niewiele wiedział. Spotkanie Kristine było dla niego doświadczeniem ciekawym, ale trochę irytującym.

Tymczasem dziewczyna, o której myślał, skrzyżowała ręce na piersiach i próbowała ocenić, jak Kit przyjął jej ultimatum. Nie był zły, ale też nie chciał zrezygnować z realizacji swego planu. Za skarby nie mogła sobie wytłumaczyć, dlaczego tak mu zależało na pozostaniu u niej. To prawda, że odpowiedziała aa pocałunek z nie tajonym entuzjazmem, ale też od tego momentu starała się go zrazić każdym swoim posunięciem. Gdyby jej były narzeczony okazał się chociaż w połowie tak wytrwały, to zamiast tkwić w staropanieństwie i za jedyną satysfakcję mieć stopnie naukowe, byłaby mężatką. Może powinna spróbować jeszcze jednej szansy i przekroczyć swoje kompetencje proponując mu hotel. Ten człowiek pomimo nie najlepszej opinii był przecież gościem.

- Jeśli wolałbyś hotel - powiedziała - jestem pewna, że Uniwersytet zapłaci za pokój i utrzymanie. Wpakowali już przecież w ten projekt tysiące dolarów, jaką różnicę zrobi kilkaset więcej, pomyślała.

- Mam numer telefonu dobrego miejscowego biura turystycznego „Fort Collins", które dysponuje zajazdem z pokojami gościnnymi niedaleko od szkoły Charter House. „Mountain Inn" ma nawet basen i znajduje się zaledwie kilka bloków od mojego biura, jest też...

No dobrze, niech będzie, pomyślał Kit, słuchając jednym uchem, jak pod niebiosa wynosiła zalety miejsca, w którym i tak nie miał zamiaru mieszkać. Nigdy dotąd nie znajdował usprawiedliwienia dla naiwności i ignorancji, a teraz miał je przed sobą w nadmiarze. Nie chciał przestraszyć Kristine, ale nie miał innego wyjścia.

- Kreestine - przerwał jej i poczekał, aż skupiła na nim całą uwagę, zwracając w jego stronę fiołkowe oczy, niecierpliwe i wyczekujące. - Wielu moim wrogom trudno będzie mnie znaleźć, ale jeden z nich z pewnością tu dotrze i zanim znajdzie mnie, natknie się na ciebie. Nie mogę stąd odejść dopóty, dopóki się nie upewnię, że to, co przywiozłem, jest poza jego zasięgiem.

Jak głaz. Zupełnie jak grochem o ścianę, pomyślała Kristine.

- Kto tu przyjdzie i po co? - spytała ze złością, domagając się, by bez owijania w bawełnę wyjaśnił w końcu, o co tu chodzi.

Kit próbował powiedzieć, że szczegóły są nieważne, ale zawahał się zauważywszy ostrzegawcze ogniki w oczach dziewczyny. W końcu zdecydował się wyjawić nie tylko fakty, ale i całą prawdę łącznie z przypuszczalnym biegiem wypadków i możliwymi rozwiązaniami.

- Pewien Turek przyjedzie tu po skarby Chatren - Ma.

Ostatnie słowa wypowiedział delikatnie, jakby to było wyzwanie, a nagły błysk w oczach Kristine świadczył o tym, że wie, o czym mowa. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć głosu. Ten człowiek posiadał niezrównaną zdolność zaskakiwania jej.

- Niemożliwe - znalazła w końcu tyle siły, by wykrztusić to jedno słowo.

- Trudne i niebezpieczne, ale nie niemożliwe - odpowiedział. - To właśnie ten Turek dowodził napadem na nasz obóz. I ocean go nie powstrzyma.

Absolutnie niemożliwe, upierała się w duchu Kristine, a dusza naukowca nie pozwalała jej wierzyć w istnienie legendarnych klasztorów zagubionych w chmurach i śniegach wysokich Himalajów. Znała słynną legendę o Chatren - Ma i ukrytych w nim księgach Kandżuru. Było to ponoć również miejsce spoczynku ziemskich szczątków lamy z klasztoru Saska, który przetłumaczył ów zbiór na mongolski dla wielkiego chana Kubilaja - mongolskiego władcy, zdobywcy Chin w XIII wieku.

Jako historyk specjalizujący się w transhimalajskim regionie Azji, rozciągającym się na północ od Himalajów od Afganistanu poprzez Indie i obejmującym takie kraje, jak Nepal i Tybet, czytała mnóstwo legend, zwłaszcza z Tybetu. Ta wyklęta, niedostępna ziemia rodziła w obfitości bogów, demony i legendy. Tylko niewielu ludzi nauki próbowało zerwać okrywającą ją zasłonę tajemnicy.

A teraz zjawiał się jeszcze ten Carson, Kautilya Carson - zagadka większa niż te, które znała z lektur, i na domiar wszystkiego opowiadający o Chatren - Ma i bandytach. Tak! O bandytach!

Rozdział 3

Kristine wiedziała, że wszystkie miejsca wykopalisk archeologicznych na świecie, zwłaszcza te owiane legendą, dopóki nie zostaną „oficjalnie" odkryte i opisane przez kogoś z tytułem naukowym, są terenem działania podejrzanych typów, a nawet bandytów. Sytuacja w Tybecie wydawała się dla archeologów szczególnie niekorzystna, ponieważ wszystko tam było zbyt święte, aby mogło być skalane pracami wykopaliskowymi. Tymczasowy spis zabytków obejmował tylko to, co było widoczne na powierzchni, ale wiedziała, że Carson chciał pójść tak daleko, jak to możliwe, a nawet jeszcze dalej. Nic dziwnego, że Harry wziął nogi za pas.

- Czy klasztor nie był uszkodzony? - Nie mogła się oprzeć, aby nie spytać, po czym natychmiast zrobiło się jej głupio. Jak nie istniejący klasztor mógł być nie uszkodzony. No, ale czasami zdarzają się cuda. Chatren - Ma!

- Czy dasz mi tydzień na zakończenie wszystkiego? - pominął milczeniem jej pytanie i sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie.

- A czy ty możesz mi dać gwarancję? - tym razem ona odpowiedziała pytaniem.

Zadaj i odeprzyj cios, pomyślał Kit, lekko się uśmiechając. Dlaczego ci z Uniwersytetu nie przysłali mu tej kobiety od razu. Odesłanie Harry'ego Fratza z powrotem do granicy z Nepalem zajęło mu dwa dni, które mógł wykorzystać na umknięcie Turkowi. Z drugiej strony, gdyby znali prawdziwy cel misji, nie daliby mu nikogo, a tymczasem on potrzebował pracownika naukowego, który służyłby mu za parawan. Jego obecność miała przekonać Chińczyków o naukowych celach przedsięwzięcia.

Kristine obserwowała, jak przesuwa po szyi długi łańcuch z zawieszonym na nim kluczem. Dużymi, pewnymi krokami podszedł do kufrów. Miał długie, umięśnione nogi. Stąpał cicho, a kółeczka od jego butów pobrzękiwały lekko. Otwierał kolejno kufry, podnosząc ich wieka nie po to, aby wydobyć na światło dzienne ich zawartość, którą stanowiły warstwy tkaniny o kolorze kości słoniowej, lecz by jej ukazać je same od wewnątrz. Wnętrze kufrów było kruczoczarne, zrobione z desek w kształcie długich, wygładzonych przy końcach prostokątów. Na każdej desce widać było wyrzeźbione rządki pisma. Kristine uniosła z wolna rękę i zakryła nią usta, cofając się o krok. Paski skóry pomiędzy deskami dla ochrony i niepoznaki przeplecione były kawałkami czarnego materiału.

- O Boże - wyszeptała przysuwając się bliżej. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła niczego. Zacisnęła palce o kilka centymetrów od skarbów i zauważyła, że nie był to zwykły materiał. Zapisane drewno było opakowane w chorągwie z wypisanymi na nich inwokacjami do bogów.

- Trzeba to będzie poddać badaniom - mruknęła - przekazać do laboratoriów, określić datę i wykonać niezbędne analizy. Mój Boże - przysunęła się jeszcze bliżej nie odrywając oczu od wewnętrznej strony wieka, z trudem hamując się, by niczego nie dotknąć. Odchyliła głowę, uważnie przyglądając się pismu. - Wygląda na mongolskie, ale trudno powiedzieć sprzed ilu lat, poza tym nie jestem ekspertem.

- Ale ja jestem, Kreestine. Moi wspólnicy są tego świadomi. Dadzą duże pieniądze za możliwość posiadania tego, co przywiozłem, i sami zajmą się dokładną ekspertyzą.

Przełknęła cisnące się na usta słowa „hiena cmentarna".

- Nie wolno ci tego sprzedać!

- Muszę to sprzedać, to oczywiste. Nie mogę tego chronić bez końca. Już ryzykowałem życiem własnym i innych, aby przewieźć Kandżur Kubilaja z Azji.

Kandżur wielkiego chana Kubilaja, ukryty przez wieki w klasztorze Chatren - Ma, Kristine myślała jak w gorączce. Nagle wszystko zaczęło jej się układać w logiczną całość: pogłoski dochodzące z Azji, sposób, w jaki Carson się pojawił - nie zapowiadany i samotny, szantaż Uniwersytetu, ostateczne ostrzeżenie Chambersa, odosobnienie Harry'ego.

- Nie mogę wybaczyć kradzieży bezcennych reliktów historycznego dziedzictwa Tybetańczyków - rzekła z zaciętością w głosie.

Brakowało jej odwagi, by stanąć twarzą w twarz do walki z Carsonem. Ten barbarzyńca z mroźnych bezkresów „dachu świata" nie składał wprawdzie, podobnie jak i historycy uzyskujący stopnie naukowe, przysięgi Hipokratesa, ale pewnych granic nikomu nie wolno przekraczać. A on to zrobił.

- Powinnam zadzwonić po policję.

- Już od miesiąca działam szybciej niż władze, Kreestine - powiedział łagodnie - i to naprawdę nie jest najlepsza pora, aby mnie dopadły.

To stwierdzenie sprawiło, że oblała się rumieńcem, a serce zaczęło bić szybciej. W co się wplątała?

- Powinieneś był pomyśleć o niebezpieczeństwie, zanim ukradłeś Kandżur.

- Nic nie ukradłem. Twój Uniwersytet nie jest jedyną instytucją zainteresowaną ocaleniem historii Tybetu i zabezpieczeniem miejsc wykopalisk. Sami Tybetańczycy są bardzo zaangażowani w ratowaniu swego dziedzictwa. Kontaktowali się ze mną i obiecałem zrobić, co tylko będzie w mojej mocy.

- Rząd Tybetu? - spytała niezupełnie przekonana.

- Rząd tybetański na wygnaniu. Rozumiesz?

Tak, zrozumiała. Wiedziała przecież, że Chińczycy, którzy napadli na Tybet w 1950 roku, spowodowali, że dziewięć lat później duchowy i polityczny przywódca Tybetu - Dalaj Lama został zmuszony do wyjazdu z kraju. Oni sami zaś ryli i niszczyli świętą ziemię, jeśli tylko spodziewali się znaleźć coś wartościowego, jak uran czy złoto, albo też wykryć miejsca potajemnych spotkań gnębionych ludzi. Carson wyjęty spod prawa, zadumała się. Dobrze go nazwano. Któż inny jak nie Kit Carson miałby szanse na sukces. Ona nie złapała się na jego sztuczki, no, przynajmniej nie całkowicie. Sama miała na swoim koncie dostatecznie dużo przeprowadzonych badań naukowych, aby wiedzieć, że jeśli się czegoś naprawdę bardzo pragnie, to się to znajdzie.

Bagaż, który przewędrował bez mała pół świata, a szczególnie tak unikalne kufry, nie mógł pozostać nie zauważony, a to przecież jej podpis widniał na pokwitowaniu, które dawała Bobowi przez trzy kolejne dni. Carson miał ją więc w garści. Zostały mi dwa wyjścia, kalkulowała cicho. Mogła zaskarżyć Uniwersytet za celowe i nierozważne narażenie jej na niebezpieczeństwo albo upaść na kolana i dziękować Bogu i Harry'emu za stworzenie jej tak wspaniałej okazji. Jeżeli Carson kłamał, to była na tyle bystra, by trzymać się na dystans od tej mistyfikacji, zanim przybierze ona niebezpieczne rozmiary. Istniała szansa, że Uniwersytet i Harry nie zdecydują się wziąć Kandżuru znając sposób, w jaki Carson stał się jego posiadaczem. Jeżeli jednak mówił prawdę, to Chambers będzie jej jadł z ręki. Natychmiast wyobraziła sobie siebie w glorii, jak odrzuca oferty z Yale, Harvardu, Stanfordu i robi pewne nadzieje na współpracę z Oxfordem i Cambridge. Ochłoń trochę, Kristine, powiedziała sama do siebie, i przemyśl to wszystko, ale podniecenie i niepohamowana ciekawość zacierały jasność jej sądów. Z własnego życiowego doświadczenia znała bardzo dobrze ten stan upojenia i wiedziała, że ulegała mu częściej niż powinna. Zgodziła się na małżeństwo z doktorem Johnem Grantem, swoim wykładowcą na Uniwersytecie w Colorado, pod wpływem chwilowego oczarowania. Decyzja ta zmieniła się w dramat ciągnący się za nią przez lata. Ale Chatren - Ma... To nagroda warta omijania przepisów. Miała wiele do wygrania, a stracić mogła jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, kiedy Carson będzie przebywał w jej domu.

Kit wyczuł jej wahanie, a jednocześnie ambicję, każącą jej działać na jego korzyść. Nie odważył się zrobić nic ponad pogładzenie jej skroni, zastanawiając się jednocześnie nad głębią duszy tej dziewczyny, którą najpierw wziął za konkubinę, a potem za pomoc domową. Podziwiał ją za odwagę, ale inteligencja i ambicja mogły się okazać bardziej niebezpieczne. Musiał mieć na względzie, że powinien ochronić ją nie tylko przed Turkiem, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale również przed nią samą. Dotknął jej w zupełnej ciszy, usiłując pozbyć się natrętnych myśli chociaż na chwilę, potrzebną na wydobycie od niej zaproszenia, o które tak zabiegał. Powiedz tak, Kreestine. Nie będziesz żałować, a ja jestem naprawdę zbyt zmęczony, by bez końca przekomarzać się z tobą o rzecz, która została już przesądzona.

Kristine odsunęła się ciekawa, co tym razem sprawiło, że ponownie poczuła jego dotyk i dlaczego ten krótki kontakt sprawił jej taką przyjemność.

- Z pewnością jesteś zmęczony - usiłowała pokryć zmieszanie pierwszymi słowami, które jej przyszły do głowy.

- Tak, Kreestine - zaśmiał się łagodnie - jestem zmęczony. Wiedziała już, co ma robić bez względu na konsekwencje. Jeszcze dziesięć minut temu łamała sobie głowę, próbując wymyślić sposób pozbycia się Carsona, a teraz nie zamierzała spuścić z niego oka, dopóki nie osiągnie, czego chciała - sytuacji, w której to ona będzie wydawać polecenia.

- Nie możesz tu zostać - powiedziała. - Mam na myśli ten dom. Ale jest tu taki pokój nad garażem, który możesz używać, dopóki... dopóki nie zdecydujesz, co zrobisz z rzeczami, które przywiozłeś.

Zawahała się znowu. Ostre negocjacje nie były jej mocną stroną, ale tym razem z całych sił pragnęła wykorzystać szansę.

- Chcę - uspokoił ją, przesuwając palcem po brodzie. - Dla twego bezpieczeństwa a mojej przyjemności dostosuję się do stawianych przez ciebie warunków. Moim jedynym życzeniem jest umieszczenie Kandżuru w odpowiednim miejscu. Podzielę się z tobą swoją wiedzą o Chatren - Ma. - Złożył dłonie i pochylił głowę w uległym geście. - Przeznaczenia możesz szukać tak, jak zdolności.

Ma cholerną intuicję, pomyślała Kristine, albo czyta w moich myślach, co było oczywiście śmieszne, tak, śmieszne, upewniła samą siebie, posyłając uważne spojrzenie w jego kierunku. Nikt nie może czytać w myślach, których ona sama nie zna.

- Po prostu wróć tam i powiedz mu, żeby się wyniósł - krzyczała Jenny przez telefon. - Na miłość boską, Kristine, nie mogę uwierzyć, że pozwoliłaś temu typowi zostać ze sobą tam w lesie!

- To nie jest las, Jenny - powiedziała Kristine, ściskając słuchawkę przenośnego telefonu między uchem a ramieniem, grzebiąc jednocześnie w szufladzie w poszukiwaniu skarpetki do pary. - A poza

tym, Jenny, to ja już mam jedną matkę, potrzebuję przyjaciółki, która może...

- A ja powinnam do niej natychmiast zadzwonić i powiedzieć, jaką ma postrzeloną córkę. To się Muriel nie spodoba, młoda damo, oj nie.

- Nie zamierzam jej nic mówić, a jeśli ty tego nie zrobisz, to mama o niczym się nie dowie - stwierdziła Kristine.

Wielokrotnie opadały ją wątpliwości co do słuszności decyzji wyboru swojej asystentki, która była najstarszą studentką w historii Wydziału. Nikt z pozostałych doktorów nie musiał znosić od swoich młodszych stanowiskiem współpracowników odzywek w stylu „młoda damo" czy też podejmować dyskusji na temat sposobu odżywiania. Jenny jednak wielokrotnie udowodniła swą wartość, szczególnie kiedy trzeba było wykonać drobiazgowe badania czy też załatwić sprawy administracyjne.

- Zawsze uważałam, że praca z mężczyzną byłaby korzystna dla twojej kariery, ale nie spodziewałam się, że możesz się zaprzyjaźnić z Carsonem.

- Ależ ja się z nim nie zaprzyjaźniłam - zaprzeczyła Kristine nie przerywając poszukiwań. Różowa, biała, niebieska, w paski, w serduszka, wełniana, bawełniana, nylonowa. Jak to możliwe, aby jedna osoba miała tyle skarpetek, z których nie dało się skompletować ani jednej pary, zastanawiała się, grzebiąc jeszcze głębiej. - Chciałabym, Jenny, abyś przez tydzień krzątała się po biurze sprawiając wrażenie, że jesteś bardzo zajęta. Masz wolną rękę, organizuj sobie, co chcesz, i nie przejmuj się niczym - wyjęła z szuflady fioletową skarpetkę i o dziwo znalazła drugą taką samą.

- Ty coś knujesz, Kristine Richards, a ja chcę wiedzieć, o co chodzi. Za każdym razem, kiedy poruszam temat, wykręcasz się. Powiedz, Kristy - nastawała.

Kristine tymczasem usiadła na krawędzi łóżka, aby włożyć skarpetki, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi. Przeszukując stertę bielizny pościelowej i kocy natknęła się na dawno zagubioną szczotkę do włosów i wetknęła ją do kieszeni.

- Właśnie robię to, co mi radziłaś, Jenny, toruję sobie drogę do kariery, wspinając się na coraz wyższe jej szczebelki.

- Kristine - powiedziała wolno Jenny głosem, jaki przez lata wyrobił jej autorytet - wiem, że ten człowiek cieszy się międzynarodową sławą, ale to wszystko nie jest takie proste. Pamiętaj, że pójście z nim do łóżka wcale nie gwarantuje ci sukcesu w twojej dziedzinie.

- Zaszokowałaś mnie, Jenny, naprawdę - wciągnęła skarpetkę i sięgnęła po następną. - Wiesz, że nie sypiam z mężczyznami dla interesu.

Z chwilą, kiedy wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że nie powinna była w ogóle wszczynać tej dyskusji.

- I pamiętaj, że latka lecą i że bynajmniej nie jesteś coraz młodsza - odparowała Jenny. - Czas najwyższy, abyś wróciła do obiegu. Obie z Muriel nie możemy zrozumieć, dlaczego przestałaś się spotykać z Grantem Thorpem.

- Ja się z nim nie spotykałam. Byliśmy na trzech randkach, trzech dłuuugich i nudnych randkach i nie życzę sobie, abyś plotkowała z matką za moimi plecami. Czy możemy wrócić do spraw służbowych?

- Mogłybyśmy, gdybym wiedziała, o czym konkretnie mamy rozmawiać.

- Wystarczy powiedzieć, że Carson nie chce zabrać kufrów, ale nie chce ich również zostawić - wymamrotała Kristine - dlatego zostaje razem z nimi. Proste i logiczne.

Pohamowała się od użycia słowa „ochrona", nie chcąc narażać swej współpracownicy na dodatkowy stres.

- Proszę cię jedynie o to, byś dawała wymijające odpowiedzi na pytania, które mogą ci stawiać w przyszłym tygodniu. Nikt nie wydaje się resztą specjalnie zainteresowany Carsonem, więc nie powinnaś mieć zbyt dużo kłopotów.

- Nikt z wyjątkiem ciebie - zaoponowała Jenny. - Jak on wygląda?

- Nie uwierzysz, jeśli ci powiem.

Przełożyła słuchawkę do drugiego ucha, zrzuciła sukienkę i powiesiła ją na wieszaku, ale natychmiast zsunęła się na podłogę. Usiłowała też włożyć dżinsy, co z telefonem w ręku nie było takie łatwe.

- Spróbuj - prosiła Jenny.

- Ma brązowe włosy opadające na ramiona i...

- Rude? - przerwała jej asystentka.

- Nie, ciemniejsze, kasztanowe. Kiedy stoi w słońcu, widać rude pasemka, ale w cieniu i przy sztucznym świetle są raczej ciemnobrązowe.

- A oczy?

- Cynamonowe, po prostu jak cynamon - odpowiedziała po chwili zastanowienia, zapinając spodnie. - I ma złote bransoletki, chyba ważą z kilogram. - Odsunęła na chwilę słuchawkę od ucha, aby wciągnąć przez głowę czarną bluzkę. - Jeśli mi uwierzysz, to wyglądają na scytyjskie.

- Ach, tak - przytaknęła Jenny ostro.

- Więc jak, będziesz mnie kryć przez tydzień? - spytała Kristine.

- Jesteś pewna, że to dla twojego dobra? - Jenny nie ustępowała. - Czy Mancos jest z tobą?

- Tak, żywy i cieknie mu z pyska.

- No, dobrze, Kristine, zadzwonię, jeśli ktoś inny zdecydowałby się narazić na szwank swoją reputację i zająć się kontynuacją prac Harry'ego.

Kristine usiadła na łóżku, sięgnęła po tenisówkę.

- Mówi się już podobno dowcipy na mój temat. Doktor Richards wyprawa w ruiny.

- Tak - przyznała Jenny i dodała: - zakłady stoją pięć do jednego na twoją niekorzyść. Nikt nie wierzy, że przed końcem lata będziesz w stanie cokolwiek opublikować. Połowa Wydziału uważa, że Carson w ogóle się nie pojawi, podobno jeszcze nigdy nie opuścił Azji.

- Tym razem to zrobił.

- Druga połowa sądzi, że nie wykonał pracy, na którą dostał pieniądze.

- Mam tu siedem kufrów pełnych dzienników, fotografii i... innych rzeczy. - Cieszyła się, że Jenny nie widzi jej promiennego uśmiechu. - Nie martw się, niewykluczone, że od września będziesz już pracować dla szefa Wydziału.

Nie ma w tym chyba wiele przesady, pomyślała Kristine, kiedy dziesięć minut później oglądała wnętrze jednego z kufrów, którego pozwolił jej dotknąć. Był zrobiony z drewna i zawierał jedynie wyniki oficjalnych badań, a nie zakazane skarby. Dokumentacja była bardzo szczegółowa, notatki i fotografie posegregowane, oznaczone kolorami, datami i ponumerowane oraz wciągnięte na główną listę kartoteki. Wiedza Carsona była imponująca. Dochodził do wniosków, o jakich jej by się nawet nie śniło. Przejrzawszy część notatek zrobiła chwilę przerwy, aby ponownie zadzwonić do Jenny. Carson praktycznie napisał książkę.

- Jeśli dojdzie do zakładu między mną a Harrym, to stawiam dwa dolary do jednego przeciwko niemu - powiedziała do słuchawki.

- On już postawił dwadzieścia przeciwko Carsonowi - stwierdziła jej rozmówczyni.

- W takim razie przegrał czterdzieści.

Kilka godzin później Kristine wprowadzała dane z dokumentacji Carsona do swojego komputera, dwa razy sprawdzając zgodność każdej pozycji z opisem i załączoną fotografią. Pukiel włosów opadł jej na twarz, a ona przypięła go spinką do nieuczesanej czupryny. Przeczesała palcami czubek głowy, nie mogąc znowu znaleźć szczotki do włosów.

- Wspaniale - mruknęła, gryząc ołówek w zębach i oglądając fotografię przy świetle bocznej lampki. Może i była szalona, że pozwoliła Carsonowi zostać, ale im dłużej o tym myślała, tym mniej przerażały ją niestworzone opowieści na jego temat. Projekt był znakomity i to nawet bez kuszącej nagrody, jaką zapowiadał. Musiała najpierw napisać sprawozdanie z legalnych odkryć, to było oczywiste, ale potem zamierzała pchnąć do przodu historię Azji, a przy okazji wstrząsnąć Garratym. Podniosła kubek z kawą i z powrotem opadła na krzesło, śmiejąc się prawie w głos. Tak, doktora Garraty'ego czeka niespodzianka. Odłożyła okulary do czytania na biurko i wolno obróciła się na krześle przenosząc wzrok z jednej półki z książkami na drugą, a wreszcie na szklane drzwi, prowadzące na taras z widokiem na miasto. Ujrzała w nich Kita Carsona. Zaparła się nogami o podłogę i zamarła w bezruchu. Kawa, którą rozlała a następnie próbowała zetrzeć, zostawiła plamy na bluzce.

Kit wziął prysznic, ogolił się i przebrał w dżinsy i trykotową koszulkę. Zdumiało ją to, bo na taką zmianę jego wyglądu była zupełnie nieprzygotowana. Długie, koszulopodobne odzienie, jakie nosił dotychczas, zakrywało to, co mogła tylko czuć, będąc blisko niego. Dopiero teraz widać było jego smukłą, wysportowaną sylwetkę o wąskich biodrach i szerokich ramionach, obrysowanych bielą bawełny.

- Namaste, Kreestine - uśmiechnął się, zawiązując warkocz kawałkiem rzemyka.

W tym domu nie dość miejsca dla nas obojga, pomyślała. Zdawał się wypełniać sobą cały pokój, skoro tylko się w nim pojawił, i czuła, że jest blisko niej nawet wówczas, gdy stał w odległości dobrych trzech metrów.

- Namaste, Kit - pierwszy raz wymówiła to imię, czując, że przełamała kolejną barierę. - Musisz być głodny, przygotowałam coś do zjedzenia, dlaczego nie wejdziesz do kuchni? - powiedziała starając się zachować pozory spokoju.

Było to o wiele większe pomieszczenie niż pokój, w którym czuła się przez niego oblegana. Wstała z krzesła i obeszła biurko łudząc się, że Kit odsunie się od drzwi, zanim ona tam dojdzie, i wręcz życząc sobie, aby czytał w jej myślach.

- Mam nadzieję, że nie jesteś jaroszem - kontynuowała - nie mam dzisiaj zbyt dużo warzyw i owoców, ponieważ zakupy robię zazwyczaj we czwartek, a dzisiaj jest środa, więc wybieram się po nie dopiero jutro - mówiła chaotycznie, a tymczasem on nie posunął się nawet o centymetr. - Jeśli byś chciał coś specjalnego, to będę się starała...

Ciepła ręka mężczyzny otoczyła jej ramię, zbijając ją z tropu i powodując przyspieszenie tętna.

- Nie jestem jaroszem - jego wzrok ślizgał się po twarzy Kristine, nie napotykając jednak spojrzenia jej oczu.

- No więc dobrze - powiedziała. - Jeśli nie masz nic przeciwko, to... Jeśli...

Co on, na Boga, robi! Podniosła rękę, aby go powstrzymać, ale Carson już zanurzył dłoń w jej włosach. Cóż ona z tymi włosami zrobiła? Podziwiał siłę woli, która pozwalała ujarzmić tak wspaniałą grzywę, ale to mu nie odpowiadało. Wysunął spinkę z włosów dziewczyny.

- Mógłbyś przestać - syknęła, biorąc od niego spinkę i próbując ją wsunąć na miejsce, podczas gdy on już wyjmował następną. Pełna podniecenia zapomniała o tym bardzo osobistym wrażeniu, jakiemu uległa podczas ich pierwszego spotkania, które nie miało zupełnie charakteru rozmowy na tematy profesjonalne.

- Przestać? - powtórzył jak echo.

Połyskliwy kosmyk ciemnych włosów opadł swobodnie, co wywołało uśmiech na ustach Kita. Dziewczyna była znakomita, miała delikatną twarz i piękną, kształtną figurę. Wyobrażał sobie, jak wspaniale wyglądałaby w jedwabiu o kolorze jej oczu.

- Tak, przestań - powiedziała. - Nie możesz ot tak sobie chodzić i niszczyć ludziom fryzury. Coraz więcej zmierzwionych w nieładzie włosów opadało na czoło. Zdecydowanie przegrywała tę walkę

na wszystkich frontach.

- Fryzury?

- Mój kok - powiedziała przez zaciśnięte zęby.

Ten mężczyzna zdecydowanie był barbarzyńcą. Podniosła obie ręce, aby uporządkować nieład, jaki miała na głowie, ale szybko przekonała się, że nie było w co wpinać spinek. Kit był szybki, stanowczo za szybki.

- Paskudny kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oku. - Piękna Kreestine.

Westchnęła i poczuła, że traci oddech czując, jak pieszczotliwie gładzi ją po policzku. Przez moment pomyślała, że chce ją znowu pocałować. Tymczasem Carson opuścił rękę, a ona nie wiedziała, jak się zachować i ukryć oczekiwanie na coś, co nie nastąpiło.

- Czy jest tu telefon? - zapytał.

- Telefon? - spytała zdziwiona, utkwiwszy w nim wzrok i ciągle czując ciepło jego dotyku. Grymas wykrzywił jej usta.

- Tak, telefon - potwierdził.

Była zażenowana, a przy tym nieznośnie paliła ją twarz.

- Telefon... - powtórzyła raz jeszcze, usiłując odwrócić wzrok - tak, oczywiście, że jest, jest... Ogarnęła wzrokiem pokój, gwałtownie usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest telefon.

- Jest gdzieś na biurku, tak, oczywiście, że musi tam być - głos Kristine był coraz słabszy, a wrodzona dezorganizacja przeszkadzała jej jak jeszcze nigdy do tej pory. Dopiero teraz, kiedy jej bałaganiarstwo ukazało się w pełnym świetle człowiekowi, który uosabiał harmonię z siłami wszechświata, naprawdę je znienawidziła.

- Mogę z niego skorzystać?

- Tak, jeśli tylko go znajdę - dodała cicho i podeszła do biurka, gdzie miała nadzieję go znaleźć gdzieś pod stosem papierów i książek. Najpierw rzucił się jej w oczy modem, co znaczyło, że i aparat powinien być gdzieś blisko. Gdzież u licha położyła go po ostatniej rozmowie z Jenny? Czasem wpychała go do szuflady, żeby mieć na stole więcej miejsca do pracy. Parę razy zostawiała go na podłodze. Raz tylko włożyła go do metalowego wiadra na śmieci, ale rezonujący pogłos dzwonka przekonał ją, że nie jest to najodpowiedniejsze miejsce.

Carson chodził za nią przerzucając sterty rękopisów, które miała posegregować w ciągu całego popołudnia, aż wiedziony nieomylnym instynktem natknął się na telefon. Podniósł słuchawkę i zaczaj wystukiwać kolejne cyfry na tym cudzie nowoczesnej techniki. Zamiejscowy, pomyślała. Kiedy skończył, odłożył słuchawkę i spojrzał na nią z lekką ironią.

- Uśmiechniesz się, Kreestine?

Dzwonek telefonu przerwał ciszę. Natychmiast uświadomiła sobie, że zostawiła przełącznik w pozycji „speaker". Albo więc technologia w Nepalu była na wyższym poziomie niż sądziła, albo też jej gość spędził trochę czasu w nowocześniejszych i lepiej technicznie rozwiniętych rejonach Dalekiego Wschodu. A może po prostu Kit w przeciwieństwie do niej był zdumiewająco biegły w posługiwaniu się cudami współczesnej techniki. Żałowała, że nie zdążyła podpatrzeć, który guzik wcisnął, ponieważ od chwili, kiedy zgubiła instrukcję obsługi, nie wiedziała, jak ustawić aparat w pozycji „speaker".

- Nie umiem się uśmiechać na zawołanie - odrzekła w odpowiedzi na jego dziwną prośbę.

- Może wobec tego później?

Nie potrafiła się zdobyć na nic ponad krzywy uśmiech.

- Dziękuję - powiedział grobowym tonem.

- No dobrze, spróbuję za chwilę - zaśmiała się lekko.

Naprawdę nie wiedziała, co począć z tym nieprzeniknionym, obcym przybyszem, który nie proszony wniósł do jej domu zakazane skarby i promienny uśmiech, a w dodatku wtargnął w jej życie. Zdecydowana była jedynie maksymalnie wykorzystać go, a właściwie wykorzystać jego bezcenne skarby. Wykorzystać go... Cóż za absurdalna myśl. Byłaby ostatnią z kobiet, skłonną coś sobie obiecywać po jednym, może nawet zbyt przyjacielskim pocałunku. Pamiętała, jak niegdyś zostały ocenione jej niepowodzenia seksualne, więc dosyć już tego, raz na zawsze dosyć.

- Biuro Lois Shepherd - głos dochodził z głośnika. - Czym mogę służyć? Kristine rzuciła Carsonowi zdumione spojrzenie.

- Loeese, proszę - zmarszczył twarz, co jeszcze pogłębiło bruzdy, przecinające policzki.

- Mogę spytać, kto mówi?

- Kautilya Carson.

- Proszę poczekać.

- Dziękuję.

Nie, pomyślała Kristine z powątpiewaniem mrużąc oczy. To chyba niemożliwe, żeby dzwonił do kustosza największego muzeum historii naturalnej na Zachodnim Wybrzeżu. W ciągu pięciu minut mogła wypisać ze dwadzieścia muzeów, które błagałyby o szanse otrzymania tego, co przywiózł z Tybetu. Lois Shepherd z Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles miała być pierwsza.

- Kit? - dało się słyszeć pełen niedowierzania kobiecy głos.

- Namaste, Loeese. - Podniósł jedną z książek, które zalegały każdy skrawek biurka Kristine, i przeczytał tytuł na grzbiecie.

- Kit, udało ci się?

- Udało się? - spojrzał na Kristine, unosząc jedną brew, co nadało jego twarzy pytający wyraz. Lois Shepherd, jak to poprzednio określiła Kristine, miała szanse.

- Dotarłeś bez problemów?

- Nie, Loeese, miałem ich mnóstwo - odwrócił się do szafy z książkami i zaczął studiować tytuły. - Ale chyba się tego spodziewałaś.

- Oczywiście, gdybyśmy jednak, ja i Thomas, mieli zasadnicze wątpliwości, nie wciągalibyśmy w całą sprawę muzeów. Wiedzieliśmy, czemu byłeś przeciwny, ale nie traciliśmy nadziei.

Kto to jest Thomas, zastanawiała się Kristine, i od kiedy to Muzeum w Los Angeles brało udział w przedsięwzięciu? Nie było przecież wymienione w żadnych oficjalnych dokumentach, do których miałaby możliwość wglądu. Co prawda, o Chatren - Ma też nigdzie nie pisano. Ten człowiek musiał być kimś więcej niż tylko odstępcą wyjętym spod prawa. Był niekwestionowanym mistrzem oszustwa i razem z doborowym towarzystwem, z którym współpracował, uciekał się do najrozmaitszych sztuczek. Miała o nim dobrą opinię jako o fachowcu ze względu na badania, jakie prowadził, prywatnie jednak nadal nie wiedziała, co o nim sądzić.

- Straciłaś z oczu kufry, Loeese - powiedział i Kristine usłyszała spokojną, lecz krytyczną nutkę w jego głosie. - Twoje zaniedbanie poważnie skomplikowało sprawy.

Wziął jedną książkę z półki i odstawił ją z powrotem, drugą nadal trzymając w dłoni.

- To nie zaniedbanie, Kit - odpowiedziała Lois, pozornie nie zważając na stawiane jej zarzuty. - Oboje wiemy, dlaczego nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas był tego samego zdania. A ty je znalazłeś?

- Oczywiście.

- Oczywiście! Dobre sobie! Zwłaszcza sposób, w jaki... - przerwała gwałtownie. - Gdzie teraz jesteś?

- U Kristine, w Colorado. - Przeszedł wzdłuż regału, aż znalazł miejsce na jedną z książek, którą trzymał w ręku. Kristine była szczerze rada dowiadując się, że nie jest jedyną osobą, której Carson nigdy nie udziela jasnych odpowiedzi.

Z tonu głosu Lois można było jednak wnioskować, że nie jest ani trochę rada.

- Kristine? Kto to jest Kristine?

- Dziewczyna, powiedzmy trochę mniej samowystarczalna niż ty - odpowiedział z wahaniem. - Bardzo ładna.

Zakrywając twarz ręką Kristine czuła, że tym stwierdzeniem wprawił ją w zakłopotanie. Właśnie przed chwilą powiedział jednemu z najbardziej wpływowych kustoszy w Ameryce, że jest ładna - i to wszystko. Nie takiej charakterystyki własnej osoby pragnęła przeglądając jego dzienniki i śniąc swój sen o sławie.

- Nigdy nie wiedziałam, że ty... - Lois zaczęła coś mówić, ale zmieniła zamiar. - Zresztą wszystko jedno. Kiedy przyjedziesz do Los Angeles?

Carson wziął kolejną książkę z półki.

- Chcesz jechać do Los Angeles? - zwrócił się do Kristine.

Upokorzona myślą o tym, co Lois Shepherd z pewnością sądzi o niej, Kristine zaprzeczyła, natychmiast uświadamiając sobie, że popełnia błąd.

- Kristine mówi, że nie chce - poinformował Lois. - Zatem ty przyjedziesz tutaj. Zapanowało milczenie. Obie kobiety wydawały się jednakowo zdziwione. Lecz Lois Shepherd nikt nigdy nie wydawał poleceń - nikt z wyjątkiem Kita Carsona.

- No tak, więc to nie jest bez znaczenia - powiedziała Lois w zamyśleniu, zmieniając ton na służbowy. - Mogę przyjechać w poniedziałek. Nie będzie za późno?

- Nie.

- No to do zobaczenia w poniedziałek. Gdzie dokładnie mam się stawić?

Podał jej adres, odwiesił słuchawkę, a następnie wykręcił znowu kilka cyfr z pamięci.

- Czy mogę zjeść tutaj, Kristine? - spytał, patrząc na nią uważnie. - Mamy dużo roboty do poniedziałku i chciałbym zacząć od zaraz.

Oczywiście, pomyślała. Nic już jej nie mogło zdziwić.

- Biuro Thomasa Steina - odezwał się z głośnika kobiecy głos. - Czym mogę służyć? Thomas Stein, pomyślała Kristine. Ten Thomas Stein?

- Ja... nie mam zamiaru jechać do Chicago - zwróciła się do Kita, chcąc zaoszczędzić sobie dalszych pytań i nerwów.

Odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni.

Rozdział 4

Podczas czwartkowych zakupów Kristine spostrzegła, że Carson wprawia wszystkich w zakłopotanie. Na pierwszy rzut oka przypominał wyglądem kogoś z lat sześćdziesiątych, ale ściągał na siebie dalsze spojrzenia i wtedy w ludziach budziły się wątpliwości. Jego schludność i zachowanie świadczyły o tym, że nie był jedną z tych zbłąkanych, poszukujących i pacyfistycznych duszyczek. Przypominał bardziej wojownika niż świętego, chociaż Kristine, ku swemu zdziwieniu, odkrywała w nim również takie cechy. Bogate bransolety, jakie nosił na ramieniu, kontrastowały z prostym, surowym obuwiem, które, jak zauważyła, stało się szczególnym obiektem zainteresowania. Zwłaszcza kobiety lustrowały go od stóp do głów.

Do pierwszego nieporozumienia doszło w dziale przemysłowym sklepu. Dwie kobiety zagapiły się na Kita i zderzyły wózkami. Jedna z nich miała dzieciaka przypiętego do siedzenia na przodzie wózka, i Kristine zauważyła, że malca to ubawiło.

- Mama, zrób bang, bang, jeszcze bang, bang, proszę...

Zaaferowana matka uspokoiła chłopca całując go w policzek, a jej twarz oblała się rumieńcem.

- Nie ma więcej bang, bang, bardzo przepraszam - zwróciła się do drugiej matki, która też sprawiała wrażenie, jakby jeszcze bujała w obłokach. - Bardzo przepraszam.

- O, tak, oczywiście, mnie też jest przykro - odpowiedziała tamta. Ich oczy na moment spotkały się, a następnie obie jednocześnie odwróciły głowy i znów spojrzały na Kita.

Kristine zaczęło to denerwować, czyżby ona już się zupełnie nie liczyła? Był bez wątpienia przystojny i intrygująco egzotyczny, ale to w końcu tylko mężczyzna.

Kobiety spojrzały jeszcze raz na siebie, zaniosły się śmiechem i poszły każda w swoją stronę.

Kristine odwróciła się do stoiska z bananami i już miała włożyć kiść owoców do wózka, gdy zauważyła, że kilka kilogramów bananów leży już na jego dnie.

- Nikt, ale to nikt nie jest w stanie zjeść tego wszystkiego.

- Lubię je - powiedział Kit i podszedł do łady z melonami.

Ocenił ciężar owoców, a następnie ich świeżość. Kristine zgodziła się na dwa, a on wziął cztery. Ze spokojem odłożyła więc kilogram bananów i dwa melony na półkę, a Kit równie spokojnie włożył owoce ponownie do wózka.

- Lubię je - powtórzył.

Sugerowała, aby został w domu, kiedy ona pójdzie na zakupy. Gdyby przypuszczała, jaką wielką sensację sobą wzbudzi i ile z nim będzie kłopotów, sprzeciwiłaby się bardziej zdecydowanie jego woli. Od razu jednak wiedziała, że trudno byłoby go przekonać, skoro z jakichś powodów bardzo chciał jej towarzyszyć. Mruknęła wprawdzie coś o tybetańskich bandytach, którzy nieczęsto pojawiają się akurat tu, w Colorado, ale Kit tylko się uśmiechnął i poszedł za nią do samochodu.

Drugie nieporozumienie miało miejsce dopiero w dziale kosmetyków, a to tylko dlatego, że przy zakupie mięsa Kristine nie podejmowała żadnych dyskusji. Ten człowiek z pewnością nie był jaroszem.

- Chyba jedna ci wystarczy - powiedziała teraz, widząc, że Kit wkłada do wózka całe pęczki szczotek do zębów.

- Trudno je dostać - stwierdził krótko.

- Nie w Ameryce.

Skinął głową, jakby rozważając prawdziwość jej stwierdzenia, a następnie powoli dołożył kolejne szczoteczki do zębów.

- To rytuał mojego pierwszego ojca - skomentował.

- Pierwszego ojca?

- Zanim Shang Phala zabrał mnie do mnichów. Aha, pomyślała, jego pierwszy ojciec przed mnichami.

Kristine nie potrafiłaby rozwiązać zagadki, jaką dla niej stanowił, nawet za całe złoto Chin. Pracując z nim przez kilkanaście godzin utwierdziła się w przekonaniu, że dorównuje jej wiedzą. Kiedy jednak przyszło mu żyć w amerykańskich warunkach, z dala od rodzimej kultury i jej duchowości, czuł się zagubiony. Praktycznie najlepszym, ale jednocześnie trochę niegrzecznym rozwiązaniem byłoby poprosić go o odpowiedź na dziesiątki pytań, które cisnęły się jej na usta. Praktyczność jednak nie była jej mocną stroną. Nie potrafiła też być obcesowa. Poza tym poznając szczegóły jego prywatnego życia mogłaby doprowadzić do zbytniej poufałości, a tego by sobie nie życzyła. Poufałość. Na litość boską, przecież oni już mieszkali razem! Nie zapytała więc o nic, a tylko dołożyła jeszcze jedną pastę do zębów. Rozwiązanie zagadki Kita Carsona najlepiej byłoby powierzyć Jenny. Jenny dowiodła już nie raz, że można ją darzyć najwyższym zaufaniem. I w tym wypadku mogłoby to być tylko korzystne, myślała Kristine. Im szybciej dowie się o nim wszystkiego, tym lepiej dla niej.

Kit zauważył uśmiech na ustach dziewczyny i błysk ciekawości zapalający się w jej oczach jak ognik Muktinath i zaśmiał się do siebie. Nie trzeba było specjalnego wysiłku, by odgadnąć, o czym myśli Kristine, ponieważ odbijało się to natychmiast na jej twarzy. Polegał na jej inteligencji, grał na ambicjach, licząc na to, że jej odwaga zaprowadzi go daleko. Rozumiała ryzyko i konsekwencje gry, w którą dała się wciągnąć, a on chciał pozwolić jej ustalić własne reguły tej gry i respektować je dopóty, dopóki nie kłóciłyby się z jego własnymi zasadami.

Trzeci i ostatni konflikt miał miejsce przy kasie.

- Nie - szepnęła przez zaciśnięte zęby.

- Pomóż mi, proszę - odrzekł licząc bransoletki. - Ile?

- Nic, zero.

Brzęk zdejmowanych bransoletek wwiercał się w mózg i zanim zorientowała się, co robi, chwyciła go za ramię i natychmiast wyrwała rękę czując, jak palce pieką ją od ciepła jego skóry. Znając chwiejność swoich reakcji emocjonalnych, solennie przyrzekła sobie nie stwarzać sytuacji, dających możliwość jakiegokolwiek fizycznego kontaktu.

- Nie przyjmą tu twoich bransoletek zamiast pieniędzy - powiedziała akcentując każde słowo. - Zostaw je, proszę.

Carson miał pieniądze, wiedziała o tym, rozmaite pieniądze, lecz żadne z nich nie były środkiem płatniczym w Stanach. Kiedy wyciągnął je i rozłożył na kuchennym stole, zobaczyła wszystko: juany, trzy rodzaje rupii, bakty. Nie mogła wyjść z podziwu, jakim sposobem przywiózł tyle tego szmalu do kraju.

Boże, miała nadzieję, że to przedsięwzięcie z Chatren - Ma uda się jej bez posądzenia, że wykorzystała „inne talenty" Kita, jak to ładnie określił profesor Chambers.

Wypisała czek i podała go kasjerowi.

- To on woli papier niż złoto? - Kit precyzyjnie sformułował swoje wątpliwości.

- To jest czek, czyli zapewnienie z mojego banku, że pieniądze zostaną przelane na konto sklepu - tłumaczyła półgłosem, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. W odpowiedzi usłyszała gromki wybuch śmiechu i tym samym usiłowania jej poszły na marne. Wszystkie głowy obróciły się w jednym kierunku i znowu człowiek z warkoczem i ciężkimi bransoletami znalazł się w centrum uwagi. Kristine uśmiechnęła się słabo do kasjera zastanawiając się, czy Kit Carson słyszał kiedykolwiek, co to jest dyskrecja, a jeśli tak, to czy wie, jak się ją zachowuje.

Dobrze, pomyślała Kristine kilka godzin później, jak dotąd wcale nie jest źle. On ma swoje równiutko poukładane stosy papierów tam, ona swoje tutaj, a do kolacji zostało jeszcze, Bogu dzięki, kilka minut. Nie mieściło jej się w głowie, jak można być mężczyzną, nosić sobie nie wiedzieć jak długi warkocz, obwieszać się złotem niczym Tutenchamon, a jednocześnie być tak perfekcyjnie pedantycznym. Zachowując żelazną dyscyplinę wewnętrzną, okazywał całkowity zewnętrzny luz, który manifestował się tak w szerokim uśmiechu, jak kółeczkami przy butach. Te jego uśmiechy miały w sobie więcej ostrości niż łagodności, ale sprawiał wrażenie, że ta ostrość powoli znika.

- Muszę dołączyć fragmenty dzienników z lutego i marca do katalogu świątyń lamajskich - powiedział podchodząc do tego kąta pokoju, w którym pracowała Kristine, i zwalając się ciężko na podłogę tuż obok miejsca, gdzie rozłożyła cały swój kram.

- Sprawdź to i to.

Wygrzebała dwa oprawione tomy spod nie uporządkowanej sterty i wręczyła je Carsonowi wzdychając z ulgą. Już kilkakrotnie musiała gramolić się na czworakach po podłodze, aby spełnić jego prośby.

- Dziękuję, Kreestine. - Uśmiechnął się i znowu poczuła się jak zahipnotyzowana. - Czy ty też masz ten katalog? - spytał.

- Tak, tak, mam... - odwróciła od niego wzrok i przeszukała stosy kartek i folderów. Był zbyt blisko, aby potrafiła się na czymkolwiek skupić, jego ramiona prawie ocierały się o nią, a udo dotykało ręki. Niemal czuła jego oddech.

- Skończyłam uzupełniać dane z kwietnia i właśnie miałam się zabrać do majowych, ale nie mogłam ich znaleźć, więc odłożyłam katalog.

- Nie martw się majem, ponieważ nie mam dziennika z tego miesiąca - podniósł się lekko i z wolna wrócił na swoją stronę gabinetu, całkowicie pochłonięty notatkami.

Kristine ciągle zastanawiała się, co ją w nim tak pociąga. Znała wielu rozmaitych mężczyzn. Pracowała z nimi, uczyła ich, czasami oblewała na egzaminach bez mrugnięcia okiem, ale nigdy nie spotkała nikogo takiego jak Kit Carson. To nie było powierzchowne odczucie, to było więcej niż pocałunek, który zresztą wyróżniał go. spośród pozostałych. Nikt nigdy nie sprawił, że po jednym pocałunku drżała jak osika.

Westchnąwszy lekko, powróciła do pracy. Kilka minut zeszło jej na porządkowaniu biurka. Zdecydowała się podgrzać wystygłą już kawę, podeszła więc do imbryka, który trzymała zawsze w gabinecie. Zdążyła też zatemperować ołówki, przejrzeć poranną pocztę i położyć rachunek w przegródce „pilne".

Zaczęła sobie przypominać, na czym się zatrzymała, zanim jej przerwał. Aha, maj. Szukała majowych notatek, które, jak się dowiedziała, nie istniały.

- Ale dlaczego? - zastanawiała się głośno.

Na to pytanie, które zadała sobie, odpowiedział Kit.

- Robienie zapisków z tego, gdzie byłem i co robiłem w maju, wydawało się nierozsądne, ale nic się nie martw. Mam informacje, które ci obiecałem, i brak dzienników z tego okresu nie wpłynie na jakość publikacji.

Prawie ją zatkało. Ten człowiek miał niesamowitą pamięć albo posiadał zdolności telepatyczne, co wydawało się bardziej prawdopodobne.

W maju oczywiście był w Chatren - Ma i ona również nie chciała, aby sporządzone tam notatki wpadły w niepożądane, a nawet i odpowiednie ręce. Cały czas czuła się oszukana i wykluczona z najatrakcyjniejszej części całej tej historii. Napotkała wprawdzie niejasne wzmianki o klasztorze jeszcze w czasie stadiów, kilka też razy spotkała się z niewyraźnymi poszeptywaniami na zasadzie „jedna pani drogiej pani". To wszystko były nieistotne bajki, ale mieć wiadomości z pierwszej ręki od kogoś ze zdolnością zapamiętywania najdrobniejszych szczegółów byłoby wspaniałe. To było właśnie dokładnie to, co Kit jej obiecał, wiadomości z pierwszej ręki, z którymi może zrobić co chce za cenę trzech posiłków dziennie i miejsce do spania. Co więcej, upierał się, że zwróci wszystkie koszty, jakie poniosła na jego utrzymanie, kiedy tylko zdoła wymienić część tego, co posiadał, na legalne środki płatnicze. Zdarzyło się jej już dobić gorszych transakcji w życiu.

Po obiedzie Kit przestraszył ją znowu, tym razem w zupełnie inny sposób. Zaraz po zachodzie słońca zerwał się z krzesła i wymknął na zewnątrz? Gdyby go nie zobaczyła, z pewnością również by go nie usłyszała. Nawet srebrne kółka przy butach nie wydawały charakterystycznego dźwięku, a może już przyzwyczaiła się do tego lekkiego pobrzękiwania. Zniknął po drugiej stronie szklanych drzwi w sposób zaiste trudny do wyjaśnienia. Patrzyła przez chwilę, aż wreszcie poszła za nim. Na dworze było ciemno, tak jak na moment przed wschodem księżyca, ale światło bijące od drzwi i okien domu rzucało łagodny blask na drewniany taras. Obchodząc taras Kristine boleśnie otarła kolano o ławeczkę. Zaklęła cicho i przesunęła się dalej.

- Też to czujesz? - usłyszała głos Kita.

Zatrzymując się na dźwięk jego głosu, już miała odpowiedzieć, kiedy zorientowała się, że mówi nie do niej. To Mancos przybiegł do kępy osik, rosnących wzdłuż podjazdu i jego ciche powarkiwanie zamieniło się w skomlenie.

Co czuje? - zastanawiała się. Nie czuła niczego poza bolącym kolanem i odrobiną niepokoju, spowodowanego nagłym zniknięciem Kita.

- Musimy być ostrożni, co? - doszedł ją jego głos, a niepokój się nasilił. Ten człowiek nie był głupi, co udowadniał jej skutecznie przez cały dzień, i jeśli zamierzał być ostrożny, to ona chyba też powinna. Zachować ostrożność? Z jakiego powodu?

- Turek jest szybki - powiedział jakby odgadując jej milczące pytanie - szczególnie, kiedy działa sam, i jeśli tu przyjedzie, musimy być szybsi, Mancos.

Te słowa brzmiały jak lekcja, Kristine z trudem jednak uświadamiała sobie ich znaczenie. Gdyby mówił o międzynarodowych gangach handlarzy i złodziei antyków albo o kimś w garniturze i krawacie, kto trudni się przemytem staroci, byłoby to bardziej oczywiste, ale mieć się na baczności z powodu jakiegoś bandyty z Trzeciego Świata?! Wiele czytała na temat tego typu ludzi i w „National Geographic" i w pismach fachowych. Opisywano ich jako przeważnie biednych i niewykształconych miejscowych, pracujących dla stojących znacznie wyżej mocodawców. Kim był Turek, nie wiedziała dokładnie, może sam był jakimś mocodawcą. W każdym razie doszła do wniosku, że skoro Kit może mieć kłopoty, projekt powinien przejąć ktoś, kto stoi mocno na ziemi, i że ona sama się do tego zadania nadaje.

Wślizgnęła się z tarasu do domu, zanim zdążył zauważyć, że była świadkiem jego rozmowy z psem. Jej też zdarzało się przemawiać do Mancosa, ale dotyczyło to głównie jedzenia. Nigdy nie uważała go za swego powiernika, a ponadto za bardzo się ślinił, aby go traktować jak przytulankę. Kit w tej roli mógłby być znakomity. Oj, Kristine, dorośnij wreszcie, pomyślała zirytowana biegiem myśli, spowodowanych przez jeden pocałunek.

Kit poczekał, aż zniknie, zanim powiedział psu o ostatnim niebezpieczeństwie. Wiedział, że Kristine wyszła za nim, i byłby zawiedziony, gdyby tego nie zrobiła. Znaczyłoby to, że źle ją ocenił, a na mylne oceny w żadnej dziedzinie nie mógł sobie teraz pozwolić. Nie chciał jej przestraszyć ani sprawić, aby nie spała po nocach. Chciał, by była wypoczęta i pełna entuzjazmu. Była w niej intrygująca go mieszanina pewności siebie i wątpliwości. Zauważył jej przerażenie, gdy kilkakrotnie nie mógł znaleźć notatek, szybko jednak się zorientował, że Kristine nigdy niczego nie odkłada na miejsce. Wiedział, że kiedy zbliża się do niej, jest zdenerwowana, ale czuł też, że dzięki temu włącza w grę wszystkie swoje zmysły, że narasta w niej pragnienie i jest tylko kwestią czasu, kiedy to ostatecznie zrozumie. Wychowany w twardej dyscyplinie klasztoru, odczuwał jej sposób bycia jako fascynujące wyzwanie, któremu ma sprostać. Zastanawiał się, czy przez jej roztargnienie nie straci przypadkiem któregoś ze swoich cennych dzienników, za które już ryzykował życiem.

Lubił na nią patrzeć, obserwować, jak pracuje, jak myśli, przyglądać się niesfornym włosom, które starała się odgarnąć za uszy. Wiele razy miał ochotę zrobić to za nią nie dlatego, że mu to przeszkadzało, ale by mieć okazję jej dotknąć. Pragnął jej dotykać. Prawdę mówiąc ta myśl nie dawała mu spokoju od chwili, kiedy ją pocałował. Nie mógł się opędzić od zmysłowego odczucia gładkości jej skóry i miękkości ust. Burza ciemnych włosów aż prosiła się o to, by rozpostarł je na poduszce lub oplatał wokół dłoni, którą przytulałby Kristine. Wiedział, że nazywano go barbarzyńcą, ale tylko ta dziewczyna z fiołkowymi oczami sprawiała, że sam zaczął się za takiego uważać. Zawsze dotąd miał się za człowieka bardziej cywilizowanego niż ci, co tak o nim mówili. Sprawiły to lata kontemplacji, godziny, często całe dnie medytacji nad rzeczami trudnymi do wyrażenia. Ale teraz... tej nocy chciał ją mieć na własność. Wyglądała na nietkniętą, chociaż znając kulturę Zachodu wiedział, że to prawie niemożliwe. Wiedział też instynktownie, że nie będzie jej miał tej nocy. Zajął się znowu psem, który drapał się za uchem.

- Bądź zawsze koło niej, Mancos, pilnuj jej dobrze, a jeśli by potrzebowała pomocy, daj mi znać. Zrobisz to?

Pies odpowiedział serią dziwnych pomruków, co przywołało uśmiech na twarz Kita.

- Dobry pies, dobry.

Kristine podniosła się. Cóż oni tam robią na dworze, chcą pobudzić wszystkich dokoła, czy co? W pośpiechu przewróciła filiżankę z kawą, cudem ratując od zalania jeden z rękopisów. Rzuciła kilka chusteczek z ligniny na ziemię i odwróciła się w stronę drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Przez chwilę zastanawiała się, czy odebrać, ale wreszcie ciekawość zwyciężyła.

- Słucham - powiedziała do słuchawki.

- Kris, mówi John - głos rozległ się po pokoju, a Kristine zastanawiała się gorączkowo, który guzik wcisnąć, aby wyłączyć głośnik. Nie miała wątpliwości, z kim rozmawia, ale chciała być niegrzeczna.

- Jaki John? - zapytała obcesowo.

- Garraty.

Miała kilka guzików do wyboru, wcisnęła jeden z nich i połączenie zostało przerwane. Było to jakieś rozwiązanie, ale wiedziała, że nie na długo. Telefon zadzwonił ponownie.

- Słucham.

- No, dobra, postawiłaś na swoim.

- Nie potrzebuję stawiać na swoim, doktorze Garraty, ja właśnie...

Wcisnęła kolejny guzik i w słuchawce zapadła błoga cisza. Po chwili usłyszała kolejny dzwonek, wiedziała, że to on, nie mógł być nikt inny. A jednak, może to być matka, siostra. Nie rozmawiała z Sarah cały tydzień.

- Słucham.

- Do cholery, Kris, jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę, zaraz tam przyjadę. To oczywiście był on.

- Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam kłopoty z telefonem. Problem z telefonem musiał przestać istnieć wobec groźby przyjazdu Johna.

- Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych problemów, założę się.

Był taki przystojny, inteligentny, pomyślała z goryczą, i na tyle sprytny, aby ją rzucić i prawie skłócić całą jej rodzinę. Co gorsza, zostawił ją dla jej kuzynki, która zaszła w ciążę, kiedy oni jeszcze byli zaręczeni. Tego roku tyle się wydarzyło, że rodzina była już wykończona. Ona sama musiała na dodatek znosić jego obecność wraz z potomstwem na Boże Narodzenie i 4 Lipca. Nie miała ochoty na kontakty z nim we własnym domu, nawet przez telefon.

- Czego chcesz? - spytała, a zabrzmiało to jak warknięcie.

- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, co słychać.

Był taki zapobiegliwy, taki..., zamyśliła się utkwiwszy wzrok w telefonie. Zapobiegliwy na tyle, by upokorzyć ją i obniżyć jej autorytet jako przyszłego docenta na Uniwersytecie Stanu Colorado. W poczuciu urażonej dumy zrezygnowała wtedy i od tej pory przyszło jej walczyć o odzyskanie utraconej pozycji.

- Wszystko w porządku - powiedziała. - Co u Lisy?

To był cios poniżej pasa, czepianie się. Poprzysięgła sobie, że więcej tego nie zrobi.

- Wszyscy czują się świetnie. Nie mogę doczekać się pikniku z okazji 4 Lipca. Lisa ma nowy przepis na sałatkę ziemniaczaną. Palce lizać.

- Z pewnością - odpowiedziała Kristine z możliwie najmniejszą dozą złośliwości w głosie.

John był taki dumny z sałatek Lisy. Mógł mieć tyle innych wspaniałych rzeczy, ale zadowolił się sałatką ziemniaczaną i seksem, jeżeli dwójka dzieci w ciągu czterech lat i trzecie w drodze były dowodem udanego współżycia.

- Ależ nie dzwonię, aby rozmawiać o jedzeniu - przyznał nareszcie.

- Dziękuję. - Tym razem nie odmówiła sobie szczypty sarkazmu.

- Zadzwoniłem, żeby porozmawiać o Carsonie. Udawanie głupiej nie przychodziło jej łatwo, ale zmusiła się.

- Co za Carson?

- Kit Carson. Wiem, że jest gdzieś w Colorado, i czy nie uważasz, że powinnaś złapać z nim kontakt? No, no, pomyślała, proszę. John Garraty stracił dolara na telefon i spóźnił się o jeden dzień.

- Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to wycofać się z tego całego projektu badawczego - ciągnął. - Chętnie porozmawiam z Chambersem, aby przenieść kontrakt do Boulder. Powinniśmy być przygotowani na najgorsze. Carson jest groźny, Kris, więc nie bądź głupia. Nie nazywają go banitą bez powodu.

- Hmm - mruknęła nie mogąc znaleźć stosownej odpowiedzi. John ani się spodziewał, jak bliski był prawdy.

- Ten facet balansuje na linie. Trudno powiedzieć, czy to badacz, czy rabuś. W każdym razie na tych swoich poszukiwaniach zdążył zedrzeć nie jedne zelówki. Kto wie, co on naprawdę zamierza, co naprawdę wie.

- Ostrożnie, doktorze Garraty, pańskie ambicje zaczynają przerastać obawy - odparowała.

- Chińczycy mają powód do wściekłości.

- Doszły mnie takie pogłoski - przyznała opadając na obrotowe krzesło.

- Pogłoski..., mnie nie obchodzą pogłoski - głos Johna stał się ostry, mniej pojednawczy. - Mnie interesują fakty.

- Jakie fakty, Kreestine?

Podskoczyła jak oparzona. Od jak dawna Kit stał w drzwiach?

- Kto to? - spytał John zbity z tropu. Co usłyszał, myślała, patrząc na Carsona.

- Kris?

- Co? - nadal wpatrywała się w Kita, szukając wytłumaczenia dla tej rozmowy.

- Czy jest ktoś u ciebie?

Ujawnienie prawdy było jedynym wyjściem z sytuacji. Kristine zaczerpnęła oddechu i powiedziała:

- John, chciałabym, abyś poznał Kita Carsona.

Jak można było przewidzieć, John nie wydawał się ani trochę zakłopotany. Wręcz przeciwnie.

- Mówi John Garraty, specjalista od spraw Środkowego Wschodu Uniwersytetu Stanu Colorado - zaczął pewnie. - Ostatnio dużo o tobie słyszeliśmy.

- Tak, trochę - odpowiedział Kit, nie do końca pewny, co myśleć o tej rozmowie, której fragment podsłuchał.

Nie obchodziły go opinie na temat jego własnej osoby - zdarzało mu się słyszeć gorsze. Ton głosu Kristine kazał mu jednak sądzić, że tych dwoje łączyło coś więcej niż tylko zawodowa współpraca.

- Wiesz - kontynuował John podejmując przerwany wątek - sporo podróżowałem po znajomych ci okolicach i dalej na Wschód. Kierowałem ekspedycją do Petry i pracowałem z kilkoma osobami z Karaczi. - Rzucił dwa sławne nazwiska, ale nie wywołało to żadnego efektu.

- Tego nie wiedziałem - odparł Kit widząc, że Kristine się czerwieni.

Ignorując tę lakoniczną i, jego zdaniem, mało znaczącą odpowiedź, John opowiadał dalej:

- Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine wycieczkę do Nepalu. Mieliśmy nadzieję, że dotrzemy do Tybetu, ale wiesz, jakie to niebezpieczne...

- Tak, to wiem bardzo dobrze... Na kiedy planowałaś tę wycieczkę, bahini?

Kiedy ją o to pytał, Kristine zauważyła, jak zwężają mu się oczy. Nie rozumiała tego wyrazu, ale - wypowiedziany jego głębokim, dźwięcznym głosem - zabrzmiał niepokojąco jak pieszczota. Nie przywróciło jej to równowagi, z jakiej wytrącił ją telefon Johna. Wycieczka do Nepalu miała być ich podróżą poślubną. Nie doszła do skutku, bo John wyjechał z Lisą na Hawaje. I on miał jeszcze czelność teraz jej o tym przypominać.

Kit wyczuwał narastające napięcie i nagle pojął, że John Garraty musiał kiedyś ją zranić. Własna reakcja na to odkrycie zdumiała go. Był do głębi poruszony. Wiedział, jak sobie radzić z uczuciem gniewu. W klasztorze nauczył się go odrzucać jako drogę zła, poza klasztorem zaś pozwalał sobie na gniew tylko wtedy, gdy szło o życie. A tu wchodziła w grę zazdrość. Jeszcze dzień czy nawet godzinę temu nie sądził, że jest zdolny do tak niskiego uczucia. Niełatwo mu się było do tego przyznać.

- To było dawno temu - powiedziała Kristine przerywając ciszę, która zdawała się nie mieć końca i zastanawiając się, co sprawiło, że oczy Kita pociemniały.

- Widocznie nie dość dawno, bahini - jego głos był napięty.

Ukłonił się złożywszy dłonie, bransoletki cichutko zabrzęczały i Carson wyszedł z pokoju.

- Wszyscy w Boulder jesteśmy zainteresowani pańskim ostatnim projektem - powiedział John niepomny nieobecności swego rozmówcy - i możemy panu zaoferować...

- Jego tu nie ma, John - przerwała Kristine. - Wyszedł.

- Gdzie?

- Chyba do łóżka - powiedziała bezmyślnie, ale John wiedział, co to znaczy.

- Do cholery, Kris, co ty sobie...

Wcisnęła jeden guzik, potem drugi, trzeci, aż w końcu wyrwała telefon z gniazdka i osunąwszy się na krzesło dopiła kawę, patrząc na drzwi.

Ostrzegano ją trzykrotnie: najpierw Chambers, potem Jenny, a teraz John. Ale nie. Nie zamierza się wycofać, nawet gdyby odciągano ją wołami.

Rozdział 5

Kristine ponownie wbiła nóż w pieczonego kurczaka ułożonego na półmisku. Jej trud

poszedł na marne, ponieważ Kit nie pojawił się na śniadaniu ani na obiedzie i nic nie zapowiadało, że przyjdzie na kolację. Kurczak był zimny, groszek wysechł, a ciasto zrobiło się twarde jak kamień. Zdecydowanie nie powinna była zawracać sobie głowy. Bóg jeden wie, dlaczego to wszystko przygotowała - przecież nigdy nikogo nie zadziwiła swoimi zdolnościami kulinarnymi.

Cóż on tam może robić w tym pokoju, zaczyna obrzędowy post, czy co? Wyjrzała przez okno na odizolowany od domu garaż. Wieczorny wietrzyk łagodnie poruszał gałęziami sosen, strząsając złote pyłki, mieniące się w blasku zachodzącego słońca i falujące w powietrzu.

W końcu mogła do niego zajrzeć. Wstała od stołu i wyszła tylnymi drzwiami; musiał przecież coś zjeść, a poza tym mieli mnóstwo pracy.

Kiedy wchodziła po schodach na drugie piętro, czuła, że ręce jej wilgotnieją a serce wali jak młotem. Stanęła pod drzwiami i podniosła rękę, aby zapukać; ale zawahała się. Odniosła wrażenie, że słyszy słowo „proszę", i wsunęła się do cichego i ciemnego pokoju. Stopniowo przyzwyczaiła wzrok do panującego tu półmroku, ale serce biło nadal mocno.

Kit siedział naprzeciwko wejścia na baraniej skórze, ubrany jedynie w krótkie spodenki. Na czole i zamkniętych powiekach błyszczały kropelki potu. Pokrywały one również ramiona, szeroką klatkę piersiową i długie nogi. Duże stopy spoczywały założone na wewnętrzną stronę ud.

Ciche i spokojne piękno bijące od postaci mężczyzny zaparło jej dech w piersi i minęło dobrych kilka chwil, zanim przypomniała sobie, gdzie jest i po co tu przyszła.

Powiew wiatru od okna potargał mu włosy. Kosmyki rozwiały się wzdłuż policzków. Oczy miał otwarte, ale patrzył niewidzącym wzrokiem.

Kristine automatycznie cofnęła się o krok, po czym, wiedziona instynktem, zatrzymała się. On nie chce, żebym wyszła, pomyślała. A może się mylę... Niczego już nie była pewna. Odwróciła wzrok, chcąc zyskać na czasie, i wytarłszy ręce o spodnie, rozejrzała się po pokoju, który Kit uczynił naprawdę własnym. Kuframi i łóżkiem zastawił większą część podłogi, a setki innych przedmiotów poniewierały się dookoła. Mosiężne dzwoneczki, tybetański modlitewny młynek, kilimy i gobeliny, miedziany kociołek, gliniane naczynia wypełnione samorodkami turkusa i turmelinu, dziwnie znajoma złota maska i odłamek kryształu górskiego wielkości dwu pięści leżały porozrzucane wespół z przedmiotami należącymi niewątpliwie do współczesnego mężczyzny, takimi jak brzytwa, szczoteczki do zębów, turystyczna kuchenka gazowa, woreczek herbaty i maszyna do pisania.

Gdy spojrzała na Kita ponownie, miał zamknięte oczy. Podeszła do jednego z kufrów. Wkręcona w maszynę kartka była pusta. Westchnęła z ulgą, bo nie chciała wtykać nosa w nie swoje sprawy. Tymczasem wchodziła coraz głębiej do sanktuarium, które jej gość zrobił z ofiarowanego mu pokoju. Przesunęła palcami po półszlachetnych kamieniach, dotknęła modlitewnego młynka. Musiała się powstrzymywać, by nie zrobić tego samego ze znoszonymi dżinsami i czarną tuniką, przerzuconą przez jeden z kufrów. Pogłaskała złotą maskę i ponownie odniosła wrażenie, że nie jest jej obca. Złocony prosty nos, ciepła metaliczność wyrzeźbionych policzków i wygięcie ust uświadomiły jej, że zna tę twarz lepiej niż powinna. Palce jej znieruchomiały, a z ust wydobyło się jedno słowo, świadczące, że poznała... Kautilya. To imię odbiło się echem w jej pamięci i znalazło odpowiedź w powietrzu.

- Kreestine - usłyszała.

Odwróciła się z bijącym sercem, ściskając w dłoniach maskę. Chciała uciekać, ale było za późno. Stopy wrosły jej w ziemię, stała jak wryta pod wpływem spojrzenia, które czuła na sobie. Nie powinna była tu przychodzić i dawać mu kolejnej szansy, niechby głodował nawet i do rana.

Kit nie zamierzał tracić okazji. Godziny medytacji pomogły zapanować nad gniewem i zrozumieć uczucia, jakie ofiarowywała mu Kristine. Miesiąc z dala od domu nie zmienił go tak, jak dwa dni w jej towarzystwie. Pragnął jej od czasu pierwszego pocałunku i chciał ją zdobyć, ale nie przewidział takiego biegu spraw. Nigdy dotąd pożądanie tak go nie odmieniło. Co w niej takiego było? Była piękna - to prawda, ale wiele jest na świecie pięknych kobiet. Ta jednak zachowywała się tak, jakby nie zdawała sobie sprawy ze swojej urody. Nie prowadziła subtelnego flirtu, od którego zaczynały wszystkie kobiety, które go pragnęły. W jej ukradkowych spojrzeniach wyczuwał zmysłową ciekawość. Ubierała się skromnie, nie podkreślając swej urody ani wymyślnymi fasonami, ani kolorystyką. Dopóki nie usłyszał o Johnie Garratym, sądził, że był to jej własny wybór.

Miała lotny i bystry umysł, tak niepodobny jednak do refleksyjnych, głębokich umysłów mnichów i Sanga Phali. Wydawała mu się też znacznie mądrzejsza od kobiet, jakie znał, z wyjątkiem może Lois. Z Lois łączyły go jedynie interesy. W ich stosunkach nie było nic z czułości, jaką obdarzał Kristine od momentu ich pierwszego spotkania. Słabości, które za wszelką cenę starała się przed nim ukryć, pociągały go prawie tak samo jak jej walory, a może nawet bardziej.

- Dlaczego do mnie przyszłaś? - szepnął.

Kristine wyraźnie usłyszała pytanie - wyraźniej, niż gdyby powiedział je głośno, i w nagłym przypływie olśnienia zrozumiała prawdziwą głębię mocy i energii bijącej z Carsona. Cofnęła się i oparła o kufry. Przeczytała całe tomy teoretycznych rozważań na temat metafizycznych tajemnic tybetańskiego lamaizmu i gdyby Kit nagle lewitował, uciekałaby gdzie pieprz rośnie.

- To niemożliwe przy moich ograniczonych umiejętnościach i zaangażowaniu, Kreestine. - zapewnił ją głębokim i miękkim głosem - Nie masz się czego obawiać.

- Nnnie rób tego - wyjąkała takim tonem, że oboje uwierzyli, że stało się coś wyjątkowego i niezwykłego.

- Nie mogę zrobić niczego, na co nie pozwolisz. Jesteś bardzo... otwarta - ostatni wyraz powiedział intymnym, schrypniętym szeptem nadającym mu dodatkowych znaczeń. - Zawołałaś mnie, więc odpowiedziałem, to wszystko.

Wierzyła mu. Zawsze mu wierzyła, ale nadal czuła, że serce tłucze się jak szalone. Kiedy wstał lekko z podłogi i podszedł do niej, złapało normalny rytm.

- Dlaczego do mnie przyszłaś? - zapytał ponownie, przysuwając się bliżej i zmniejszając dzielącą ich przestrzeń. Muskularny tors mężczyzny przesłonił jej teraz wszystko. Złote bransoletki błyszczały chwytając ostatnie zabłąkane promienie słońca i kontrastując ze śniadą skórą ramion i piersi porośniętej kręconymi włosami.

- Kolacja stygnie - powiedziała, uznawszy powrót do twardej rzeczywistości za absolutną konieczność. Nie potrafiła jednak otrząsnąć się z wrażenia, że oto dokonuje się niewiarygodna wprost inwazja. Kit przenikał jej myśli. Ile czasu spędził w tym klasztorze?

- Zbyt wiele - powiedział podchodząc o krok bliżej i nie spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego do mnie przyszłaś?

- Przestań - wykrzyknęła bardziej z gniewem niż ze strachu.

Miała wystarczająco dużo trudności z ogarnięciem myślami wszystkiego wokół i bez tych problemów, które dodatkowo stawiało jego przybycie. Tymczasem Kit przysuwał się coraz bliżej, a nieme pytanie w jego oczach wymagało odpowiedzi.

- Musimy popracować - powiedziała. - Już straciliśmy większość dnia. - Mówiła coraz wolniej i łagodniej czując, jak kłódka jednego z kufrów wbija się jej w tylną część uda.

- Nic ponad to, czego chcesz ty - przytaknął dotykając jej twarzy obiema rękami i odgarniając włosy za uszy.

Tym razem nie związała ich w ciasny węzeł. Uśmiech zadowolenia z charakterystycznym szelmowskim odcieniem zajaśniał na jego twarzy, a serce Kristine wraz z ostatkiem gniewu stajało grzane ciepłym blaskiem oczu.

Mięśnie zagrały mu pod skórą, kiedy ujął twarz dziewczyny w dłonie. Miał zamiar ją pocałować, ale przecież ona wcale nie po to tutaj przyszła. A może jednak? Była to ciągle kwestia sporna. Kristine nie odsunęła się, kiedy dotknął ustami jej policzka, a tylko zamknęła oczy. Czuła, że uginają się pod nią kolana. Nie uciekła, kiedy pieścił palcami jej twarz, lecz' rozchyliła wargi czekając na pocałunek i poddając się nieodgadnionej magii jego dotyku.

Owionął ją męski zapach i żar, zwodząc obietnicą, której nie spełniał. Zbliżył usta do jej warg i tchnienie jego oddechu wystarczyło, aby Kristine poczuła pożądanie narastające w nich obojgu. Jej ciało błagało, by pokonał tych kilka centymetrów, jakie ich dzieliły. Oczekiwanie doprowadzało ją do szaleństwa. Zwilżyła językiem wargi czując, jak dotyka jego ust a jego ręce okalają jej twarz. Był tak blisko, trzymał ją, ale nie wziął jej, czuła się wolna, ponieważ jej pozostawił decyzję. Oddychała ciężko i coraz szybciej.

Palce Kristine zacisnęły się na masce, której nie wypuściła z rąk od chwili, kiedy zrozumiała, że to jego podobizna. Tęskniła za dotknięciem jego prawdziwego. Pragnęła czuć w dłoniach jego szerokie barki, wplatać dłonie w miękkie włosy i dotykać jedwabistego, kasztanowego warkocza na szyi. Nie był banitą, był czarodziejem. Nie pobożnym mnichem, lecz szamanem, który posiadł sztukę uwodzenia. Nawet nie całując jej sprawiał, że płonęła. Wsunął dłonie w jej włosy i przyciągnął na tyle blisko, by dotknąć ustami jej ust.

- Czy będziesz dziś spać w moim łóżku, Kreestine? - wyszeptał.

Nie odważyła się otworzyć oczu i nie widziała jego uśmiechu, ale domyślała się go. Ależ to barbarzyńca i arogant! Bawił się nią i nie miał najmniejszego zamiaru jej całować. Chciał się tylko przekonać, jak daleko uda mu się posunąć. Nawet teraz, kiedy już odkryła reguły jego gry, nie potrafiła się zdobyć na odejście. Gdyby dała się ponieść niepohamowanym impulsom i sama go pocałowała, miałby jednoznaczną odpowiedź na swoje pytanie. Wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Był blisko, hipnotyzująco blisko, i wszystko, czego chciała, to pocałunku takiego jak ten na tarasie, pocałunku, za który nie musiałaby płacić w walucie, jakiej żądał.

Czy jeden pocałunek to tak wiele?

- Nie za wiele, bahini, za mało - zamruczał, pieszcząc jej usta swoimi. Wolno otworzyła oczy i uniosła głowę.

- Powiedziałeś, że... że tego nie zrobisz...

- Wcale nie.

- Więc jak?

Musnął jej usta leciutko, ledwo wyczuwalnie.

- Moje serce też jest otwarte, Kreestine, i słyszy każde uderzenie twojego.

Czas najwyższy uciekać, pomyślała. Inaczej znajdzie się całkowicie we władaniu jego zmysłowych zaklęć i zrobi z siebie ostatnią idiotkę, co już się jej w takich sytuacjach zdarzało. Przypomniała sobie swoje skrępowanie i to, jak John podsumował ją przy rozstaniu. Dodało jej to teraz sił. Oddać się Kitowi za pocałunek? Nie usatysfakcjonowałoby to chyba nawet kobiety z Trzeciego Świata. Wysunęła się z objęć Carsona. Nie sprawiło jej to trudności, bo nie oponował, a zarazem było niełatwe, bo ciągle pod palcami czuła jego napięte mięśnie brzucha i miękkie włoski, które tworzyły smugę biegnącą od pępka i niknącą pod gumką szortów.

Kit puścił ją bez wahania. W plątaninie jej myśli i duchowym zamęcie wyczuwał jednocześnie pragnienie i odmowę. Nawet gdy jej nie dotykał, wyczuwał w niej jakąś gotowość czy spolegliwość. A może było to uczucie ukojenia, spowodowane jego medytacją - tego nie potrafił sprecyzować.

Rzadko żałował, że nie został dłużej pod kuratelą Sanga Phali, ale też nigdy przedtem nie był zazdrosny.

Kiedy przystanęła przy jego łóżku, przez moment czuł nieprzepartą ochotę, aby ją pchnąć do przodu, zakryć sobą, otoczyć jej biodra i pieścić. Dłońmi i myślami zatrzymałby ją ze sobą w łóżku. Na takie nadużycie zaufania dziewczyny nie mógł sobie jednak pozwolić, nie zezwalało mu sumienie, a wszelka perswazja w takich sytuacjach mijała się z celem.

Sięgnął po dżinsy i wciągał je nie zważając na to, że zrobiły się zbyt obcisłe. To też przejdzie, pomyślał, uśmiechając się do siebie uśmiechem pełnym goryczy.

Odgłos zasuwanego zamka, przyciszony, ale drażniący spowodował, że Kristine przeszły ciarki po plecach, a fala gorąca rozlała się po całym ciele. Podświadomie podniosła złotą maskę i powachlowała się nią, nie odrywając oczu od łóżka Kita. Następne niewłaściwe posunięcie, zreflektowała się natychmiast. Wprawdzie dała mu bieliznę pościelową, kołdry i poduszki, ale to jego rozrzucone rzeczy zafascynowały ją i skłoniły do zakazanych marzeń. Ledwo zszyte kawałki baranich skór z gęstą, połyskliwą wełną, rzucone niedbale w nogach łóżka, wyglądały prymitywnie i zmysłowo. Wiedziała, że są przesiąknięte jego zapachem. Bez trudu wyobraziła sobie leżącego Kita i jego śniadą skórę odcinającą się barwą od bieli wełny. Oczyma duszy widziała już, jak napina mięśnie, szukając najwygodniejszej pozycji do uprawiania miłości, jego warkocz, spadający z ramienia, kiedy sięga po jedną ze swoich wspaniale wypracowanych, krytych gobelinem poduszek i kładzie ją pod głowę, i wreszcie jego usta, zbliżające się do jej warg, kiedy jej ciało okrywał własnym.

Podniosła w pośpiechu maskę i czuła, że wilgotnieje w miejscach, które - jak kiedyś określił to John - są suche jak Sahara latem. Miał doświadczenie, bowiem był w Afryce w lipcu, wierzyła mu więc przez te wszystkie lata. Wierzyła mu, że tak musi być, dopóki nie spojrzała na łóżko Kita Carsona.

Usłyszała, jak wsuwa na siebie czarną tunikę, i mogłaby przysiąc, że słyszy dźwięk każdego guzika, który brał w swoje stwardniałe palce. Była przeładowana emocjami i pobudzona, a on nawet jej nie pocałował. Pobrzękiwania jego bransoletek stawały się coraz głośniejsze, a ona wiedziała, że to dlatego, że właśnie podwija rękawy na żylastych, mocnych dłoniach. Jak mogła się doprowadzić do takiego stanu? I jak się z tego wycofać? Powiedzieć po prostu do widzenia i wyjść? Nie, nie mogłaby tego zrobić.

Należało wyjaśnić sytuację i sprowadzić ich wzajemne stosunki do poziomu kontaktów zawodowych. Obróciła się, ale sensowne myśli, które za wszelką cenę starała się zebrać, zupełnie nie przychodziły jej do głowy.

Kit właśnie opasywał się ciężkim, skórzanym pasem i ruchy jego rąk przykuły wzrok dziewczyny. Zatrzymał się przy zapinaniu sprzączek, zdziwiony i dziwnie przejęty tęsknotą malującą się na twarzy Kristine. Odczuwał ból jej pragnienia i rosła w nim okropna złość na tego Garraty'ego - tego zakichanego specjalistę od spraw Środkowego Wschodu. Zastanawiał się, czy nie zrzucić paska na podłogę i nie wziąć jej w sposób, który zamieniłby ból w przyjemność i ostatecznie pozbawił ją wszelkich kompleksów. Albo należało zostawić jej jeszcze trochę czasu. Była to jedna z trudniejszych decyzji w jego życiu, a Sang Phala nie uczył go niczego, co dotyczyło stosunków z kobietami. Tego uczył się sam i z biegiem lat zdobył niemałą wiedzę, ale Kristine była zupełnie inna niż kobiety, które znał dotychczas. Konkubina... Nie mógł popełnić większej pomyłki. Przyznanie się przed samym sobą do błędu pomogło mu w odzyskaniu równowagi ducha i szybko skończył przewlekać pasek przez szlufki.

- Bardzo mi przykro, że zepsułem naszą kolację. Pozwól mi zabrać się gdzieś do miasta - zaoferował. Przytaknęła. Z największą przyjemnością gdzieś by stąd wyszła.

- Dobrze, zaczniemy pracować rano. Zostanie nam przynajmniej jeszcze ze dwa dni - odpowiedziała. Dwa dni i co potem, zastanawiała się. Nie potrzebowała go do opisu badań historycznych. Była

w trakcie kopiowania jego dzienników, a on miał już potrójne kopie zdjęć i negatywów. Dyskusje, jakie były im potrzebne do uzgodnienia stanowisk, mogli prowadzić przez telefon. Ona siedziałaby w swoim domu w górach, a on... gdzie? Gdzież by się podział w całym tym szerokim świecie, gdyby ją opuścił?

Tylko siebie może winić za taki obrót spraw. Stała w ciemnych drzwiach baru i żałowała, że nie wybrała innego miejsca. Neon, obiecując hamburgery i piwo przyciągnął uwagę Kita, a ona, głupia, nie protestowała. Obskurny bar na tyłach zbiornika retencyjnego, pełen podejrzanych typów, nie był najwłaściwszym miejscem dla człowieka z warkoczem i bransoletkami, co potwierdzały wyzywające i agresywne wejrzenia spod wciśniętych na czoło czapek z napisami reklamującymi producentów sprzętu rolniczego i dostawców z całych Stanów.

Kristine poczuła się niepewnie, mimo że już kiedyś była w tym barze. Pewnego wieczoru przyszła tu z kilkoma koleżankami i Grantem, żeby potańczyć. Spędzili miło czas, a z Grantem więcej się nie zobaczyła. Tym razem jednak była tu z Kitem, który stwarzał animozje już samym swoim egzotycznym wyglądem i zachowaniem. Chyba zdążył już to sobie uświadomić.

- Interesujące miejsce - stwierdził spokojnym głosem, podsuwając jej krzesło. Usiadła, biorąc menu do ręki.

- Hamburgery są dobre. Potraw meksykańskich chyba byś nie przeżył - powiedziała zastanawiając się, czy Kit nie zdaje sobie sprawy, że znajduje się w centrum uwagi.

- No to bierzemy hamburgery, za młodzi jesteśmy, aby umierać, zwłaszcza dzisiaj - zaśmiał się. Widocznie nie, pomyślała, chowając twarz za kartą dań.

Upłynęło sporo czasu, zanim kelnerka pojawiła się, by przyjąć zamówienie, ale kiedy już przyszła, nie spieszyło jej się wcale z odejściem i nietrudno się było zorientować dlaczego.

- Ty chyba nie jesteś stąd, złotko? - zapytała Kita.

- Nie, słoneczko, pochodzę z Nepalu - odpowiedział jej, uśmiechając się jednym ze swoich najwspanialszych uśmiechów.

Miał ich tysiące w zapasie i Kristine zauważyła, że kilka już zużył na oczarowanie tej blond nimfy, odzianej w obcisły czarno - zielony strój, nadający się bardziej na salę gimnastyczną niż do restauracji. Niezupełnie cała się w nim mieściła, tu i ówdzie wylewała się z niego, ukazując to i owo. Miała wąskie biodra, obciśnięte spodniami, i duży biust. Są szczęśliwe kobiety, pomyślała Kristine czując się niezręcznie w swojej żołtomusztardowej bluzce. Nie była to tania bluzka, ale w porównaniu z seksownie błyszczącą lycrą, w jaką ubrana była kelnerka, wyglądała jak szmata.

- Kiedyś miałam chłopaka, wspinał się po górach - powiedziała kelnerka. - Wyjechał do Nepalu i nie wrócił. - Dziewczyna postawiła jedną nogę na drugiej i oparła się o stół, odcinając Kristine możliwość uczestniczenia w rozmowie. Zmniejszała tym, co prawda, swoje szanse na napiwek, ale nie było to dla Kristine żadną rekompensatą.

- Wielu mężczyzn nie wraca z gór - zauważył Kit. - Bardzo mi przykro.

- Ależ on nie zginął, złotko, po prostu nie wrócił do mnie. Skoro jednak Nepal przysyła nam takich chłopców, jak ty, to żadna strata.

- W Nepalu nie ma takich jak ja - zauważył Carson.

- Nigdzie nie ma wielu takich jak ty, złotko.

Niski gardłowy pomruk poprzedził odpowiedź kelnerki, która odsunęła szczupłe biodro od stołu. Kristine prawie żałowała, że Kit nie zwrócił uwagi na wrażenie, jakie wywierały pośladki tej dziewczyny na mężczyznach siedzących przy barze.

- Kto to jest John Garraty?

- John Garraty? - powtórzyła niepewnym głosem.

- Czyżbym źle wymówił jego nazwisko? - spytał unosząc brwi.

- Nie. - Udała, że jest bardzo zajęta szukaniem kosmetyczki, chcąc ukryć zmieszanie. Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego kobiety noszą przy sobie puderniczki i szminki - przydają się, by wybrnąć z trudnej sytuacji.

- Kto to jest? - nalegał.

- Jest profesorem uniwersytetu w Boulder, tak jak powiedział.

Przyniesiono piwa, co dało Kristine chwilę wytchnienia. Po kilku kolejnych: złotko to, złotko tamto - kelnerka odfrunęła z powrotem do baru.

- Jest twoim przyjacielem? - kontynuował.

- Niezupełnie - Kristine mogła się założyć, że dziewczyna z baru miała przynajmniej ze dwie puderniczki i trzy szminki, podczas gdy ona musiała się zadowolić starym sztyftem.

- To dlaczego planowałaś z nim długą podróż? Podniosła wzrok. - To był błąd - powiedziała.

- W porządku - rzekł z zadowoleniem, podnosząc kufel do ust. Kristine schowała kosmetyki.

Chyba zwariowała, że dała się wplątać w to wszystko, w niego, w Kandżur, Chatren - Ma, pocałunki. Jeszcze jedno „złotko", a chyba zlinczuje tę kelnerkę. Straciła apetyt i jedyne na co miała ochotę, to wrócić do domu i spalić bluzkę.

Nie było w tym jego winy. Wprowadził tylko w jej nieuporządkowane życie jeszcze więcej zamieszania. A na domiar złego umiał czytać w jej myślach.

Rozdział 6

Hamburgery były gorące, aromatyczne i ociekały stopionym żółtym serem, dokładnie tak, jak lubiła, ale nie mogła jeść. Odsunęła też frytki, przygotowując się do zadania pytania. - Co miałeś na myśli, kiedy powiedziałeś, że zostałeś zabrany do mnichów - wykrztusiła wreszcie. Czekając na odpowiedź popatrzyła na Kita, ale nie zareagował. Próbowała dalej:

- Przez Sanga Phalę, twojego drugiego ojca?

Kit znał wprawdzie kilka osób o niebieskich oczach, ale oczy Kristine były jedyne w swoim rodzaju nie tylko ze względu na fiołkowy odcień, ale i wrodzone ciepło. Spoglądały na niego żądając prawdy, którą rzadko mówił. Tym razem czuł potrzebę mówienia, nawet zanim Kristine zapytała go o przeszłość.

- Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dziewięć lat - powiedział patrząc jej w oczy. - Dał wysoki okup wojownikom Khampa wymieniając życie swego bratanka na moje. - Złagodził twarde brzmienie tych słów ciepłym uśmiechem i sięgnął po piwo. - Często tego potem żałował, bo jako mały chłopiec nie byłem dobrym nowicjuszem.

Patrzył, jak Kristine pochyla się do przodu zaciskając palce i próbując ukryć wrażenie, jakie na niej wywarły te słowa. Byłaby przerażona, gdyby wiedziała, jak wyglądają jej reakcje. Uśmiechnął się szerzej.

- Handlował swoim bratankiem? Dlaczego? - zapytała.

Wydawało mu się, że w jej głosie zabrzmiał nie tylko kobiecy przestrach, ale i coś słodkiego, coś nieuchwytnie erotycznego. Całą noc śnił o niej, szepczącej do niego w ciemnościach nocy, wijącej się z rozkoszy i odpowiadającej na każde jego drgnienie. Uniósł się niespokojnie na krześle po raz kolejny zaskoczony, z jaką łatwością przychodzi mu mówić jej o sobie.

- To obietnica, dana staremu człowiekowi, jakim stał się mój ojciec po śmierci matki, a ona umarła przy moim urodzeniu - wyjaśnił, z trudem koncentrując uwagę na rozmowie i faktach, z którymi był oswojony od dawna. - Przez cały ten czas, który spędziłem z ojcem, czyli do siódmego roku życia, nie przebaczył mi straty matki. Uważał, że jestem odpowiedzialny za jej śmierć. Sang Phala był w tej kwestii dla mnie łaskawszy i tylko starał się wybić mi z głowy szalone pomysły i okiełznać dziki temperament, co mu się zresztą udało.

- A potem uciekłeś?

- A potem uciekłem - przytaknął popijając piwo.

- A co się stało z twoim pierwszym ojcem?

- Zastrzelili go na Thorong La. - Kit lekko wzruszył ramionami. - Po wejściu Chińczyków dużo było takich lokalnych nieporozumień, szczególnie w terenach górzystych.

- Nazywasz morderstwo nieporozumieniem? - podniosła głos.

- To jest grzech i ktoś z nich za niego zapłaci. - Wiedział, że zabrzmiało to brutalnie, ale taka była prawda.

- Kto? Kto zapłaci?

- Nie wiem. Nie zabito go w naszym obozie. Khampowie wyparli się odpowiedzialności, mimo że to oni po mnie przyszli. Sang Phala odnalazł mnie dwa lata później. Mój ojciec - próbował jej tłumaczyć - sam zdecydował o swoim życiu. Zabrał matkę ze sobą do dzikiego kraju, wybrał miejsce mojego urodzenia i poświęcił się badaniom. Nie planowałem jego życia, więc dlaczego miałbym winić siebie za błędy, które popełnił.

Badania naukowe w Tybecie, myślała szybko Kristine. Amerykanin, zamordowany w Nepalu... Ależ tak... Wyliczyła w przybliżeniu przypuszczalny wiek mężczyzny i zmartwiała. Wszystko się zgadzało. Trzeba było doprawdy być idiotą, żeby nie wpaść na to wcześniej.

- Dwayne Carson był twoim ojcem - powiedziała. Kit uniósł brwi.

- Nigdy nie opublikował swoich prac, a wyniki jego badań zaginęły. Skąd znasz to nazwisko?

- Bertolli wspominał o nim w „Królestwie śniegu" przypisując mu odnalezienie grobowca Nachukha - odpowiedziała.

Nagłe tajemnica Kita Carsona przestała istnieć. Sprawiło jej to ulgę, a jednocześnie była zawiedziona i dziwnie smutna. Nie zauważyła żadnych blizn w duszy Carsona, ale zdawała sobie sprawę, że kiedyś to wszystko musiało go bardzo boleć, zwłaszcza że dzieci przeżywają wszystko znacznie głębiej.

Kit przechylił się przez stół i ujął ręce Kristine.

- Sang Phala uleczył moje rany, nie martw się. A co do innych spraw - podniósł kąciki ust w uśmiechu - ciągle jest jeszcze wiele do odkrycia.

- Nie! Daj spokój! - uwolniła palce z uścisku, zaniepokojona ostrością jego rozumowania. Będzie musiała kontrolować wszystkie swoje zachowania, co nigdy nie było jej mocną stroną. Często słowa same cisnęły się jej na usta, zanim zastanowiła się nad ich sensem. W żadnym przypadku nie była bezpieczna w jego towarzystwie.

Kit pochylił się znowu, najwyraźniej chcąc jej ponownie dotknąć, poczuć tętniące życie pod jedwabistą skórą dłoni. Gęste rzęsy Kristine zakrywały oczy, ale mimo to Carson czuł jej współczucie dla niego - dla obcego, który chciał stać się czymś więcej niż był dotychczas. Miała czułe serce, bystry umysł i pasję, ukrytą tak głęboko, że chyba nie zdawała sobie sprawy z jej istnienia. Pociągała go, przysuwał się coraz bliżej.

- Wydaje mi się, że ta pani powiedziała „nie" - potężna ręka uderzyła w stół, aż podskoczyły butelki. - Pani czy może panna?

Kit i Kristine podnieśli wzrok na intruza, ale tylko dziewczyna była zaskoczona. Kit pozostał spokojny. Oszacował dobrze zbudowaną sylwetkę oraz prymitywny sposób zachowania człowieka, który zbliżył się do stolika. Obcy ubrany był w wymiętą flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami, spod których ukazywały się owłosione ręce. Brudne dżinsy podtrzymywały duży brzuch. Czupryna w nieładzie wystawała spod czapki z daszkiem.

- To jakieś nieporozumienie - powiedział Kit. - Proszę nas zostawić.

- Nie odpowiedziałaś na pytanie, panienko - wycedził nieznajomy niedbale przez zęby, kładąc rękę na stole i przysuwając się bliżej. Strzelił palcami w warkocz Kita.

- Skąd masz taki mysi ogon, synu? Może to ciebie powinienem nazwać dziewczątkiem?

- Możesz do mnie mówić Kautilya - powiedział Kit ostro - a noszę warkocz, bo tak mi się podoba.

- No, no, wygląda ślicznie, dziewuszko. Może go sobie wezmę na pamiątkę. Mógłbym go sobie powiesić na ścianie obok trofeów myśliwskich - obcy roześmiał się, wyraźnie ubawiony własnym dowcipem.

- Nie będziesz pierwszym, który tego próbował - powiedział Kit spokojnie.

Kristine przypomniała sobie jego irchową torbę z pasmem kasztanowych włosów wszytych w pasek. Ktoś rzeczywiście próbował i udało mu się.

- Taaa, dziewuszko - rzekł intruz. - Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się podoba ten pomysł. - Zniżył głos, zupełnie jak Kit, i wyjął z kieszeni mały nożyk. Drżała mu dłoń, a Kristine nie wiedziała już, czego boi się bardziej - noża czy wymachującej nim ręki.

- A teraz siedź spokojnie, a ja postaram się nic ci nie zrobić.

Mężczyzna był pijany, miał czerwone, nabiegłe krwią oczy i był niepoczytalny, pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał na człowieka, którego łatwo zbić z tropu, wręcz przeciwnie. Co innego zaczepki słowne, ale nawet głupi trzymałby się od niego na dystans. Zdecydowanie nie powinna była go tutaj przyprowadzać. Za bardzo różnił się od tutejszych bywalców i był nie do przyjęcia dla tych ograniczonych bęcwałów.

- Chodźmy - powiedziała grzebiąc w portmonetce.

Rzuciła na stół dwudziestodolarowy banknot myśląc, że kelnerce dostanie się niezły napiwek, i odsunęła w pośpiechu krzesło prawie je przewracając. Nagle obcy mężczyzna wyciągnął rękę w jej kierunku i natychmiast zastygł w bezruchu powstrzymany przez Kita, który zacisnął mu dłoń na gardle. Dziewczyna opadła na krzesło dygocząc ze strachu.

- Zabierz rękę i schowaj nóż - głos Kita był nadal spokojny i cichy. - Nie chcę cię zranić. Mężczyzna zamrugał oczami, najwyraźniej niezdolny się poruszyć, a Kit puścił go, uśmiechając się lekko.

- O, tak.

Salwy śmiechu towarzyszyły mężczyźnie, kiedy opuszczał salę, ktoś klepnął go po ramieniu.

- Ale ci pokazał, Luke.

- Chyba tracisz siły i tupet, bracie. Chodź tu, a stary Buck pokaże ci, jak to się robi.

- Napij się piwa, Luke, stawiasz kolejkę.

Kristine ledwie słyszała te szyderstwa poprzez szum w uszach. Kit jednym krótkim ruchem zrobił coś temu mężczyźnie i wcale nie była pewna, czy chciałaby wiedzieć co.

- Wyjdźmy stąd.

- Nawet nie zjadłaś kolacji.

- Nie jestem już głodna.

Kit zauważył lekkie drżenie jej rąk i przykrył je swoimi.

- Przysiągłem cię ochraniać, Kreestine, nikt cię nie skrzywdzi.

- Nie boję się o siebie - szepnęła, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. - Po prostu chodźmy stąd, zanim ktoś inny wpadnie na pomysł obcięcia ci włosów.

Zaśmiał się, co było reakcją najmniej pasującą do okoliczności, które jej towarzyszyły.

- Nikt nie obetnie mojego warkocza, bahini. Nawet Sang Phala nie odważył się na coś takiego, choć zmuszały go do tego przekonania silniejsze niż uprzedzenie do golenia mi głowy.

- No, ale ktoś w końcu się odważył - odparła, rozglądając się nerwowo po barze z nadzieją, że Kit nie będzie miał ochoty na dalszą awanturę. Jeden rzut oka wystarczył, by zauważyć, że są obserwowani i to w bardzo nieprzychylny sposób.

- Tak - powiedział Kit, uśmiechając się szeroko. - Turek to zrobił. Polował na moją głowę, ale przez pomyłkę dostał mu się warkocz. Czasami bogowie mają nas w swojej opiece, prawda?

Ten człowiek przesadzał, a Kristine była odpowiednią osobą, aby mu to uświadomić.

- Jesteś teraz w Ameryce, Kit, a my tu nie mamy tylu bogów, ilu wy w Nepalu - powiedziała jednym tchem. - Mamy tylko jednego Boga, a, biorąc pod uwagę wszystko to, co się w tej chwili dzieje w świecie, On może mieć zbyt dużo roboty, aby pilnować ciebie i sprawić, byś opuścił ten bar cały i zdrowy. Więc dlaczego sami nie wyjdziemy stąd o własnych siłach, póki jeszcze możemy. A wracając do warkocza - jeśli sprawia ci tyle kłopotu, to dlaczego sam go nie obetniesz?

Iskierki gniewu pojawiły się w cynamonowych, głębokich oczach i natychmiast pożałowała swego niewyparzonego języka.

- Czy nie rozumiesz, Kreestine, co to znaczy możność wyboru?

- Rozumiem, przepraszam - powiedziała kręcąc głową.

Nie interesowała jej długość włosów Kita, poza tym to niczego nie zmieniało. Wizja własnych dłoni wplecionych w kasztanową jedwabistość wypełniła jej myśli i przeszyła słodkim bólem. Powróciła do niej chwila, kiedy trzymał ją w objęciach w swoim pokoju, i to wspomnienie kusiło, by dotknąć go, rozwiązać rzemyk i czuć kosmyki włosów Kita prześlizgujące się przez palce, jak wtedy, kiedy zbliżał usta do jej warg.

- Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz...

- Zrozum mój wybór - przerwał chwytając ją za nadgarstek. - Przez sześć lat mnisi golili mi głowę. Przez sześć lat było to znamię mego niewolnictwa. Karali nas wszystkich, ale mnie najdotkliwiej. Moja miseczka nigdy nie była pełna ryżu, pracowałem dłużej, medytowałem w nieskończoność, ponieważ nie byłem mnichem.

Z wolna wstał i ze stoickim spokojem odsunął krzesło Kristine.

- Już nigdy więcej.

- Przykro mi - powstrzymała go ruchem ręki.

Puścił jej dłoń, ale na twarzy nadal nie malowały się żadne uczucia.

- Nie ma powodu do smutku. Zdobyłem to, czego inni nie znaleźli przez całe życie. Chodź. Położył jej rękę na plecach i wyprowadził z baru. Po raz kolejny poczuła ukojenie, spowodowane jego

dotykiem. Noc była chłodna i gwiazdy błyszczały na niebie. Właśnie wzeszedł księżyc. Żwir zgrzytał pod stopami Kita. Szedł nadal spięty. Kristine wiedziała, że nie ma prawa gniewać się na niego. Mieli wspólnie pracować, a tymczasem dali się wplątać w osobisty związek, którego oboje nie byli w stanie kontrolować.

Pociągało ją w nim wszystko. Kiedy ją obejmował, nie czuła chłodu, była bezsilna. Jak by to było kochać się z mężczyzną, który umie czytać w myślach? Krępująco? Chyba tak. Spotkało ją już dostatecznie wiele niepowodzeń w życiu seksualnym. Niebezpiecznie? Może. Nigdy, choć miała już dwadzieścia dziewięć lat, nie zdradzała skłonności do niebezpiecznych przygód. Polegała na szybkich osądach i decyzjach, ale nie lubiła prawdziwego ryzyka, nawet jeśli by się miało wiązać z Kitem.

Niesamowity. To słowo przemknęło jej przez głowę jak błyskawica i rozlało się drażniącym ciepłem po całym ciele.

- Zaczekaj - powstrzymał ją Kit, naciskając ręką na plecy. Spojrzała na niego, przerażona własnymi myślami i odczuciami rodzącymi się pod wpływem jego dotyku.

- To nic - powiedziała, szukając wzrokiem samochodu. - Naprawdę nic takiego, myślałam o tym, jak gorąco było w barze i...

- Ciii, bahini - pomału odwrócił się na piętach bacznie obserwując parking, a Kristine wyczuła, że coś wisi w powietrzu.

- Co... - zaczęła, ale nie dokończyła pytania.

Nie zauważyła, jak kilku mężczyzn wyszło z baru i odcięło im drogę powrotną ustawiając się w niesymetrycznym kole pomiędzy samochodami a ciężarówkami. Teraz było za późno. W pierwszym odruchu oparła się o Kita, a następnie chciała uciekać, ale powstrzymał ją zdecydowany zakaz, który wyczuła w jego dotyku.

Ludzkie cienie przesuwały się pomiędzy pojazdami i w ciągu tych kilku chwil Kristine zupełnie wyschło w ustach.

- Może powinniśmy biec do samochodu? - odezwała się schrypniętym szeptem.

- Nie, Kreestine, nie biegnij - obrócił ją i pocałował w czoło.

Teraz już nic nie rozumiała. Pocałował ją, kiedy była bliska paniki. Przenosząc wzrok z jednej ciężkiej postaci na drugą, naliczyła ich pięć, o cztery za dużo, aby dać Kitowi równą szansę, i za dużo o pięć, jeśli by chodziło o nią samą. Wizja gangu półgłówków z lokalnego baru, którzy śledzili ich na parkingu i wyraźnie szukali zaczepki, rozwścieczyła ją. Kit nie da rady im wszystkim.

- Nie dasz im rady.

Ona sama nie poradziłaby nawet jednemu.

- Uważam, że powinniśmy uciekać. Nigdy nie przeszłam kursu samoobrony a ostatnia osoba, którą uderzyłam, była znacznie mniejsza ode mnie. Była to moja siostra i naturalnie mi oddała, a zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. A poza tym łatwo ulegam kontuzjom...

- Cicho, Kreestine, nie będziemy się bić.

Musiał wiedzieć coś więcej niż ona. Dla niej wyglądało to jednoznacznie. Ci faceci chcieli załatwić porachunki. Byli coraz bliżej, uwięziwszy Kita i Kristine między limuzyną a ciężarówką.

- Wsiądź do samochodu - rozkazał Kit.

- Ale to nie mój.

- Nie chcę, żeby ci się coś stało.

- Wydawało mi się, że powiedziałeś, że nie będzie żadnej walki - syknęła.

Z jakiegoś powodu była wściekła nie tylko na tę bandę idiotów, ale również i na Kita. Mężczyźni, pomyślała z obrzydzeniem. Zawsze mężczyźni. Ani razu nie słyszała o kobietach, wychodzących z baru i urządzających burdę na parkingu, ani razu.

- Posłuszeństwo jest cnotą, Kreestine, dobrze by było, gdybyś o tym pamiętała.

- Jeśli ty i twoja dziewczyna zechcecie skończyć pogawędkę, to możemy się zabrać do roboty, synku. Ciągle mam ochotę na pamiątkę po tobie - mężczyzna zwany Lukiem wysunął się do przodu. Obecność kumpli podsycała jego odwagę.

- Zadzwonię po policję - Kristine miała dosyć.

- To nie jest dobry pomysł - ostrzegł ją Kit.

- Racja, synku - przytaknął Luke. - Trzymaj dziewczynę, Buck, potem jej pokażemy, na co nas stać, co może robić ta buzia oprócz wzywania policji.

Grubiańskie odzywki wywoływały salwy śmiechu i napełniały Kristine przerażeniem. Chciała krzyczeć, ale strach ścisnął jej gardło. Oddychała z trudem. Zaczęłaby natychmiast uciekać, gdyby nie spokojny, delikatny głos Kita, który przerwał rubaszne śmiechy.

- Zabiję tego, który jej dotknie - przenosił wzrok kolejno z jednego na drugiego. - Który z was jest gotów, by rozpocząć nowe życie?

Pewność, z jaką zostały wypowiedziane te słowa, sprawiła, że na chwilę zamilkli.

- Łap ją, Buck.

- Do cholery, Luke, sam ją łap, jakeś taki napalony.

Nawet Kristine czuła groźbę wyzwania. Jeden z mężczyzn odszedł, mrucząc coś o dobrej zabawie, która przeszła koło nosa. Luke wciśnięty w kąt zrobił krok do przodu, ale tylko jeden. Kit złapał go za rękę, okręcił nim i rzucił o drzwi stojącej obok furgonetki. I to było wszystko.

Jeden z mężczyzn przyklęknął i stwierdził: - No, to koniec.

Kit również ukląkł i sprawdził tętno, a następnie obmacał kości i wszystkie części ciała ofiary. Czynił to delikatnie, jak przystało na właściciela aksamitnego głosu. Dwóch innych mężczyzn odeszło, a ostatni pomógł Luke'owi wstać. Dobry Boże, pomyślała Kristine, ciągle dygocąc. Ci ludzie muszą być zupełnie wyprani z mózgu.

Nigdy nie uważała się za ofiarę nadopiekuńczości rodziców, ale musiała przyznać, że w jej edukacji były istotne luki, których nie zdołała wypełnić podczas ośmioletniego pobytu na uniwersytecie. Była zaszokowana swoją naiwnością, a jednocześnie zdumiona troską, jaką wykazał Kit wobec człowieka, który go obraził i próbował zaatakować.

- Chodź, Kreestine - odwrócił się do niej i wziął ją pod rękę.

Szarpnęła się, nie mając jeszcze ochoty na rozmowę. Zabrał rękę i wskazał w kierunku samochodu, przepuszczając ją. Poszła przodem dużymi i sztywnymi krokami.

Kristine zdławiła w sobie uczucie złości i przełknęła napływające z niewiadomego powodu łzy. Wyciskała ostatnie siły z wjeżdżającego pod górę samochodu. Nigdy jeszcze nie czuła się taka bezradna i słaba, a bardzo tego nie lubiła. Na pewno było coś, co mogła zrobić czy powiedzieć, aby rozładować sytuację, ale nie, ona stała jak przerażona głupia gęś czekając, aż ktoś ją ocali.

Podjechała pod dom, gwałtownie nacisnęła na hamulce, wysiadła z samochodu i z wściekłością zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe. Każdy trzask przypominał jej łomot ludzkiego ciała, uderzającego o metal. John Garraty ze wszystkimi swoimi świństewkami wydawał się jej teraz prawie świętym.

- Wyzłość się, Kreestine.

Odwróciła się w jego stronę, nieświadoma, że cały czas szedł za nią.

- Powiedziałeś, że nie będzie bójki.

- To nie była bójka.

- Więc jak, u diabła, nazwiesz wyrżnięcie czyimś ciałem o metalowe drzwi tak, że o mało nie wyzionął ducha?

- Wyjściem z sytuacji.

- Wyjściem z sytuacji! - krzyknęła. - Myślałam, że kogoś takiego jak ty stać na większą klasę. Wbijać komuś rozum do głowy za pomocą drzwi furgonetki? Też mi coś!

- Sytuacja nie wymagała stylowej walki, a tak naprawdę to go ledwie dotknąłem. Sądzę, że za dużo wypił.

Wpatrywała się w Kita z otwartymi ustami.

- Za dużo wypił? - Ostrożnie przytaknął. - Tak, za dużo wypił i naszły go patriotyczne uczucia. Zobaczył we mnie zagrożenie dla amerykańskiej kobiety i chciał użyć siły, która jak zwykle jest złym doradcą. Przemoc to zły wybór.

- Przemoc to zły wybór? - spytała przenikliwym głosem. - I to mówi mężczyzna, który przeraził śmiertelnie jednego z tych przerośniętych debili?

- Nie zabiłbym żadnego z nich - powiedział wchodząc do kuchni - ale w zaistniałych okolicznościach uważałem, że powinni być świadomi tego, na kogo się porywają.

Kristine patrzyła, jak otwiera lodówkę i wyciąga butelkę piwa. Zwabiony głosami, Mancos podniósł się sprzed kominka, przyszedł do kuchni i stanął obok Kita, łasząc mu się do nóg, jakby w oczekiwaniu na nagrodę.

- Sza, sza, Mancos, sza, poszedł.

Mancos zaskomlił, ale zrobił, co mu kazano, i posyłając znudzone spojrzenie swojej pani uwalił się na podłodze w pokoju. Uwadze Kristine uszło, jak posłuszny był komendom Kita. Była zbyt zajęta doprowadzaniem się do porządku. W końcu nie mogła już dłużej wytrzymać.

- Pozwoliłbyś się im do mnie dobrać?

Kit opuścił głowę nad lodówką i ciężko westchnął. Osiągnęła coś, co do tej pory było niemożliwe. Zaszła mu za skórę, nadużyła cierpliwości, nad którą przez lata tak pracował. Rozzłościła go. Pomału odwrócił się, aby na nią spojrzeć, i z miernym skutkiem starał się zapanować nad drżeniem głosu.

- Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym, aby cię dotknęli. Nie pozwoliłbym nikomu dobrać się do ciebie w sposób, jaki oni mieli na myśli.

Wypił łyk piwa, odstawił butelkę i ruszył w stronę dziewczyny.

- Nie teraz, nigdy, ponieważ, patni - przerwał i ujął jej twarz w swoje ręce - jesteś moja. Przywarł ustami do jej ust, zanim zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, a potem nie musiała myśleć

o niczym, ogarnięta pożądaniem. Zacisnęła ręce walcząc z pokusą, by go nie przytulić, ale nie potrafiła już dłużej panować nad sobą. Ręce jej drżały, gdy objęła go w pasie, a on pochylił się nad nią ponownie, przyciągając bliżej i całując. Kristine położyła dłonie na jego tunice i poczuła bijący od niego żar. Śmielej przesunęła ręce i przebiegła palcami przez całą szerokość barków. Siła mięśni jego ramion sprawiła, że dziewczyna poczuła się słaba i zniewolona, nie bezradna jednak czy gotowa na ból, ale pełna oczekiwania. Cichy jęk Kita zmieszał się z jej westchnieniem. Jednym silnym ruchem posadził ją na stole i przyciągnął do siebie. Otoczył rękami jej talię a biodrami rozchylał jej uda. Kristina, porażona namiętnością, płonęła. Teraz usta Kita powędrowały w czułe miejsce poniżej ucha. Przechyliła głowę w stronę jego karku, ale powstrzymał ją chwytając za podbródek.

- Nie - wyszeptał jej prosto do ucha i ponownie pocałował. - Chyba, że sama chcesz iść ze mną do łóżka.

Pocałował ją jeszcze raz, zsuwając usta na wysokość obojczyka. Warkocz przesunął się po ramieniu i znajdował się w zasięgu ręki Kristine.

- Czy pójdziesz ze mną?

- Tak...

- To dobrze - przysunął się, aby wziąć ją w ramiona, a na nią spadł zimny deszcz rozsądku.

- Nie. To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero się spotkaliśmy. Nie mogę tak po prostu iść z tobą do łóżka...

Jej głos był pełen konsternacji i wątpliwości. Sama nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.

- Ach, więc chcesz tylko bawić się w miłość?

Pocałował ją w kącik ust, drażniąc językiem, i śmiało zsunął rękę i pogłaskał jej pierś.

- Ja też lubię takie zabawy, ale - przerwał, aby chwycić ją zębami za wargę - szybko mnie te gierki nudzą. Przyjdź do mnie, kiedy będziesz gotowa.

Pocałował ją jeszcze raz z ociąganiem, któremu nie mogła się oprzeć. Kiedy odchodził, okręciła warkocz wokół swojej dłoni próbując przytrzymać Kita dłużej i bliżej.

Zawstydzona postępowaniem, które ją zdradziło, wypuściła włosy z ręki i opuściła oczy czerwieniąc się. Patrzyła, jak duża, szorstka dłoń przesuwa się wolno wzdłuż jej ciała pozostawiając smugę ciepła idącą od ud poprzez brzuch i piersi aż do szyi. Opuszkami palców uniósł jej brodę, aby spojrzeć jej w oczy. Uśmiechnął się, oczy mu pociemniały.

- To jest dobra gra, Kreestine, bardzo dobra.

Rozdział 7

Był szalony, ona też. Gały świat oszalał. Kristine wyciągnęła kolejną porcję papierów z kosza na śmieci, mrucząc pod nosem. Resztki z temperowanego ołówka utworzyły brudne plamy na dżinsach w biało - niebieskie prążki. Oprócz tego wylała sobie kawę na podkoszulkę, a wszystko to zdążyła zrobić, zanim jeszcze wzeszło słońce. Gabinet dzięki Kitowi był uporządkowany, wyjątek stanowiło biurko, które było domeną działania Kristine i miejscem okropnego nieładu. Założyłaby się, że nigdy w życiu nic nie zgubił, dopóki jej nie spotkał. - Cholera.

Przewróciła kosz do góry nogami i potrząsnęła nim. Kit powierzył jej instrukcję składania kufrów, które rozebrał w sobotę, i coś jeszcze, co dotyczyło Kandżuru. Trzy instrukcje wpisała do komputera, ale czwarta zniknęła. Z kosza wypadła musztardowa bluzka, a Kristine przysiadła na piętach i ukryła twarz w dłoniach. Czemu nie spaliła tej cholernej rzeczy. Nie miała ochoty płakać. Nigdy nie płakała, wiedząc, że to do niczego nie doprowadzi.

Schodziła mu z drogi cały poprzedni dzień, nie odzywając się nie pytana, utrzymując pozory zwykłej zawodowej współpracy, co odbywało się kosztem nerwów i snu. Kit pracował w garażu, rozbierając kufry na części. Identyfikował każdy zapisany kawałek drewna, czyścił go, numerował i pakował. Potem dla bezpieczeństwa dał jej sporządzoną przez siebie listę. Nie prosił jej o pomoc, a ona nie czuła się na tyle pewna siebie, by mu ją zaoferować.

Coś się z nią dzieje. Prestiż, sukcesy, o jakich nawet nie marzyła, były w zasięgu ręki, a ona myślała tylko o mężczyźnie, który jej otwierał wrota sławy. Był doprawdy niezwykły. Sam dla siebie był prawem. Każdego innego przygniotłaby odpowiedzialność, jaką Kit wziął na siebie, kierując całą tą eskapadą, a później organizując ucieczkę. W nocy obudziła się dwa razy, zlana zimnym potem, bojąc się, by nie spłonął garaż albo żeby jakiś huragan nie zniszczył Kandżuru. Nawymyślała sobie od idiotek za wplątanie się w historię zakazanych skarbów. Kiedy obudziła się po raz drugi, nazwała się przewrażliwioną i sfrustrowaną babą o nadmiernie wybujałej wyobraźni. Czy naprawdę musiał ją aż tak oczarować, że myślała tylko o nim. Stał się zmorą jej egzystencji. Nie znała go, nie rozumiała i nigdy przedtem nie miała do czynienia z nikim choć odrobinę podobnym do niego z wyglądu czy temperamentu. Jego umysł pracował w sobie tylko znany sposób i oddziaływał na nią tak intensywnie. Była nim zafascynowana, po prostu zafascynowana. Rozumiała swoje zauroczenie Johnem Garratym. Był ucieleśnieniem wszelkich cnót, znany w swojej dziedzinie, szanowany, inteligentny, na stanowisku.

Kit Carson był dobrze znany, ale to wszystko. Nie był jej typem mężczyzny. Cywilizowany tylko w pewnej mierze, należał do zupełnie innej kultury. Kierował się bardziej zmysłami niż intelektem, choć był niezwykle inteligentny w sposób trudny do zrozumienia.

Kiedyś wybrała Johna Garraty'ego - wybitnego naukowca, obdarzonego powszechnym uznaniem, i niczego w życiu tak nie żałowała. Może nie wiedziała, co jest dla niej dobre. Przez króciutką chwilę, kiedy obudziła się po raz drugi, myślała, że uratować ją i uspokoić może tylko znalezienie się w pokoju Kita i ponowne odkrycie czaru jego pocałunków.

Stłumiony jęk zamarł jej na ustach i opuściła dłonie na kolana. Do diabła z nim! Dobrze wiedział, że nie potrafi pozbyć się myśli, którą w niej zasiał. Przyjdź do mnie, kiedy będziesz gotowa. Już choćby arogancja, zawarta w tej propozycji, powinna wystarczyć, aby ją zniechęcić. Efekt był wprost przeciwny. Spojrzała na rumowisko piętrzące się wokół niej na podłodze. Instrukcja musiała gdzieś tam być. Ta Lois Shepherd i ten Thomas Stein mieli przyjść do jej domu nazajutrz, a ona i Kit musieli być gotowi. Jeśli schrzani robotę, Carson nigdy nie wyjedzie. Wariactwo, pomyślała znowu, wymierzając sobie w myślach policzek. Wariowała. Tu, w jej własnym garażu, opracowywane były trzynastowieczne skarby kultury, a ona sama...

Co się stało z jej żyłką historyka? Jakie są cele jej kariery i życia? Zsunęła rękę z oczu i zakryła nią usta, ponieważ znalazła jasnozieloną kartkę z dzienników Kita, leżącą na jej biurku. Prawie rozpłakała się z radości i odczuła dużą ulgę.

Kit przykrył kawałkiem papieru osiemdziesiąty ósmy blok zapisanej deski, a pod nią podłożył warstwę węgla drzewnego. Dobrze zaostrzonym ołówkiem zapisał numer na papierze, po czym oznaczył czystą stronę atramentem, gładząc mongolskie litery. Pracował przez całą zimną noc. Udowodnił, że sen był cięższą pracą niż odpoczynek. Tak jak poprzedniej nocy, czekał na Kristine i wiedział, że będzie czekał jeszcze dłużej, tak długo, dopóki starczy czasu. Odsunął cienki papier i podniósł kartkę papieru ryżowego. Hardziej troszczył się o ten drugi, ponieważ trzeba go było odcyfrować i przestudiować. Dla niego słowa były ważniejsze niż deski, zrobione po to, by je tworzyć i przechować. Kiedy atrament na pierwszej kartce wysechł, odłożył papier dla Shepherd i Steina, którzy mieli przyjechać następnego dnia, po czym sięgnął po następny. Czego chciała? Czego od niego potrzebowała? Czas, który z nią spędzał, oświetlał mu umysł, ale nie w sposób, jaki miał na myśli w młodości.

Czego on od niej oczekiwał? Nazwał ją po prostu i bez zastanowienia patni, żoną. Czy naprawdę to miał na myśli? Sang Phala powiedziałby, że tak. Całe życie obfitowało w znaczenia, ale jego drugi ojciec odszedł już w nicość, osiągnął Nirwanę i był poza jego zasięgiem.

Przymknął oczy. Nagle poczuł się bardzo samotny. Zazdrość i samotność. Jakie jeszcze niespodzianki trzymała w zanadrzu Kristine? Klasztor chronił go od okrutnych uczuć zapewniając duchową jedność. Teraz, z dala od domu, Kit czuł tylko pustkę.

Patrii. Połowa całości.

Zostawił mnichów w poszukiwaniu pełni życia, do jakiego był stworzony, buntując się przeciwko rygorom, które mu narzuciła śmierć ojca i obietnica Sanga Phali. Przez ostatnie piętnaście lat, od kiedy uciekł z klasztoru, żył jak człowiek wolny, powściągany jedynie własnym sumieniem, tylko po to, aby znaleźć się tu, w tym miejscu i czasie, gdzie mógłby się stać połową całości. Miała nad nim magiczną moc.

Odłożył szczoteczkę i westchnął. Praca nie mogła ukoić jego rozterek. Pożądał Kristine bardziej niż, tego chciał. Potrzebował jej, tej upartej Amerykanki, która miała więcej ambicji niż rozumu. To, że chciał się z nią kochać, nie zdziwiło go, ale to, że chciał z nią żyć, było zaskoczeniem. Nie pasowała zupełnie do jego planów.

Wymknął się z Azji jak złodziej, w nocy, omijając uznane na całym świecie prawo Chińczyków, Wyjechał chwilę przed Turkiem, kradnąc około pięćdziesięciu kilogramów starożytnego drewna, ukrywającego wewnątrz przetłumaczone słowa Buddy. Uczynił to z wiary, a zarazem, musiał to przyznać, dlatego, że nikt nie wierzył, że może to zrobić sam. Oddał resztki reputacji za swój przybrany naród i jego dumę. Nie żałował niczego, ale również nie zamierzał pozostawać na obczyźnie do końca życia.

Musi zabezpieczyć Kandżur tak, aby Turek nie miał szans na odnalezienie go i przejęcie. Musi opublikować odkrycia, co pomogłoby mu odzyskać dobrą opinię. Musi uzbroić się w cierpliwość i przeczekać, dopóki nie opadnie fala pogróżek i wzajemnego obwiniania się. A potem wróci do Chińczyków. Pojedzie tam i obieca im wszystko, czego zechcą, aby tylko pozwolili mu na powrót do Tybetu. Musi tam wrócić z wielu powodów. Urodził się w mroźnych bezkresach Himalajów i z tej czystości światła i potęgi samotności, jaką dawała ta kraina, nie mógł zrezygnować, miał to głęboko w sercu. Ale czym była samotność dla opuszczonego człowieka i czy światło słoneczne nad „dachem świata" było czyściejsze niż to, które widział w oczach Kristine? Pytania, pomyślał podnosząc się wolno z podłogi, napływają tak szybko. Świat doczesny wirował wokół własnej osi, toną} w powodzi pytań, wciągając w swoje wiry głupców i śmiertelników. On był jednym i drugim, a odpowiedzi, których szukał, nie leżały na dnie jego serca czy umysłu; były w Kristine.

Przyrzekł sobie, że będzie ją chronił przed wszystkim za wyjątkiem samego siebie i nieoczekiwanym uczuciem, które w nim narastało. Dlaczego nie była konkubiną? Zwykłe pożądanie łatwiej byłoby zwalczyć, a mogłoby się wydawać, że miłość jest tylko oddaniem się.

Pierwsze promienie słońca igrały najpierw na parapecie, potem wpadły do pokoju i oświetliły podłogę. Szedł boso w smudze światła, aby zobaczyć, co robi Kristine. Może śpi? Czy jest jej tak samo ciężko jak jemu? Czy rozumiała lepiej niż on, co ich do siebie tak ciągnie? Pytania, ciągle pytania. Poczuł się jeszcze bardziej samotny i opuścił głowę ze zmęczenia.

Kristine wycisnęła trochę topionego sera na krakersa. W domu było czysto, nawet jej matka musiałaby to przyznać. Mancos był przywiązany na łańcuchu z tyłu domu, dla świętego spokoju. Trzecia taca kanapek wyglądała znacznie lepiej niż pierwsza, którą musiała wyrzucić do śmieci. Białe wino chłodziło się w lodówce, a czajniczek ze świeżo zaparzoną kawą postawiła na blacie. Miała miętusy, serwetki, popielniczki, tacki i różne drobne orzeszki. Rzut oka na zegar kuchenny potwierdził najgorsze obawy. Shepherd i Stein mogli pojawić się w każdej chwili, a Kit prawie jej nie obchodził. Te dwa fakty były ze sobą ściśle powiązane.

Mając nadzieję, że kanapki się nie rozpadną, na każdej z nich niepewną ręką kładła kawałki oliwek wciskając je lekko w ser. Nigdy jeszcze w jej domu nie odbywało się coś tak wielkiego jak omawianie niezwykle rzadkich skarbów kultury starożytnej. Była zdenerwowana, serce waliło jej tak, jakby właśnie przebiegła czterysta metrów w rekordowym tempie. Sen był pamięcią i wiedziała, że każda godzina przewracania się w łóżku przysparzała jej sińców pod oczami. Próbowała nałożyć podkład na twarz, potem puder, dalszy makijaż, konturówkę, ale wszystko to starła dwa razy i zdecydowała się wyłącznie na kolczyki.

- Kreestine.

Podskoczyła na dźwięk jego głosu, uderzając głową w otwarte drzwi szafki. Udała, że nic się nie stało, i zajęła się układaniem oliwek na kolejnych kanapkach.

- Słucham?

Ostry ton, jakim zadała to pytanie, rozniecił iskierkę gniewu w duszy Kita. Opanował się siłą woli. Zdziwiło go, jak wiele wysiłku musiał włożyć w coś, co kiedyś było jego naturalnym odruchem. Nie był zadowolony z tego, że ich związek się psuł. Zostawił ją samą zbyt długo. Upięła włosy w sposób, jakiego jeszcze nie widział. Szeroka, złota spinka ozdabiała tył głowy, pozwalając włosom spadać kaskadą czarnych loków. Duże, delikatne złote kolczyki wysadzane czerwonymi kamieniami zwisały do polowy szyi. Podobał mu się ich egzotyczny kształt, a także dźwięk, jaki wydawały, kiedy obracała głowę. Podobała mu się miękka, lejąca koszula z czerwonej bawełny, którą miała na sobie. Spływała aż do połowy ud i pasowała do obcisłych spodni tego samego koloru, sięgających do kostek. W jego kraju nie mogłaby się pokazać w takich spodniach, musiałby ją ukryć. Podobały mu się jej gołe stopy, natomiast stanowczo nie podobały mu się ślady smutku, widniejące na twarzy.

- To wszystko niepotrzebne - powiedział, wskazując na tace przekąsek i błyszczące kieliszki, stojące na stole.

Typowe, pomyślała Kristine, zaciskając usta. Harowała jak wół przez cały ranek, aby godnie przyjąć jego gości, a on miał jeszcze tyle tupetu, aby powiedzieć jej, że to wszystko niepotrzebne. Co miała robić? Zaprosić Lois Shepherd i Thomasa Steina do domu i poczęstować ich butelką piwa? Mężczyźni nic nie rozumieją.

- Ale to bardzo miło z twojej strony - dodał. - Loeese i Thomas poczują się uhonorowani.

- Dziękuję - odpowiedziała, upychając oliwki w ser na krakersach i ani trochę nie udobruchana.

- Jestem wdzięczny - usłyszała.

- Do usług.

Zbyt mocno wcisnęła ostatnią oliwkę, sprawiając, że krakers pękł od spodu.

- Cholera.

Cisnęła kanapkę do zlewu, a resztę musiała inaczej rozmieścić na tacy, która już i tak nie mogła wyglądać tak dekoracyjnie, jak ta, stojąca w lodówce.

- Cholera - zaklęła znowu.

Chciała, żeby wszystko było wspaniałe i zapięte na ostatni guzik. Chciała udowodnić samej sobie, że potrafi to zrobić.

- To tylko krakers, Kreestine - uspokoił ją.

- Nie, to nie tak - powiedziała głosem pełnym napięcia. - To coś więcej.

Otworzyła drzwi lodówki. Teraz musiała wyrzucić jedną kanapkę z drugiej tacy dla zachowania symetrii. W chwili roztargnienia usłyszała podejrzane odgłosy. Obróciwszy się złapała Kita za oblizywaniu palców.

- Dobre - powiedział z uśmiechem.

Tego już było za wiele. Zakochała się w barbarzyńcy bez serca, który nie miał najmniejszego pojęcia o zasadach obowiązujących gospodarza podejmującego dostojnych gości czy też o znaczeniu symetrycznego układu kanapek na tacy. Łzy zakręciły się w jej zmęczonych i przekrwionych oczach, ale nie pozwoliła im spłynąć.

- Co to jest, patni? - zapytał skruszonym głosem, głaszcząc ją po policzku.

- Nie nazywaj mnie tak.

Sprawdziła, co ten wyraz znaczy. Żona. Nie była jego żoną i nie zamierzała nią być. Był zbyt żywy, zbyt seksowny, dziki, inny i w ogóle, a ona nie była nawet dostatecznie kobieca, aby go zadowolić. Chciała odepchnąć jego rękę, ale uwięził jej palce pomiędzy swymi.

- Jesteś w błędzie, Kreestine. Boże, pomóż, chciała teraz umrzeć.

- Na to już na pewno nie pozwolę.

- Przestań - jęknęła upokorzona.

Chciała go odepchnąć, ale była to kolejna rzecz, na którą nie pozwolił. Przesunął rękę na jej szyję i zacisnął na włosach, odchylając głowę do tyłu i zmuszając ją, aby spojrzała mu prosto w oczy. Przeszył ją wzrokiem, w którym pobłyskiwały złote i rdzawe ogniki oraz zmysłowe tajemnice. Wygiął jej ramię za plecy i przyciągnął bliżej, splatając jej palce ze swoimi. Przejął całkowicie inicjatywę i nie potrafiła się już bronić.

- Kiedy się połączymy, patni, oboje poznamy prawdę, o której mówię - cedził wolno słowa ściszonym i ochrypłym głosem. - Już czuję ciepło twego pożądania i gorące pragnienie sprostania moim odczuciom.

Ona też czuła je przepływające falami i gdyby jej nie pocałował, umarłaby. Ocalił ją leciutkim muśnięciem ust, drażniąc je do granic wytrzymałości i przekraczając bariery upokorzeń. Wspięła się na palce, pragnąc go z całych sił, i ugryzła go w wargę. Rozpoczęli walkę ust i języków, rozpalając w sobie płomień żądzy.

Jęknęła. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, odurzając tym erotycznym pojedynkiem. Przestała myśleć o kanapkach i kuchni, o podłodze, na której stali, i powietrzu, które wciągała w płuca. Skoncentrowała się na nim i odczuciach, które za jego przyczyną stały się jej udziałem.

Ciało Kita prężyło się, ramiona naciskały obejmując silnie jej postać. Czuła tę siłę nawet wówczas, gdy uwolnił jej rękę. Zanurzyła dłonie w jego jedwabiste włosy okalające twarz. Pogładziła po policzkach , i odkryła rozkosz płynącą z prostego dotknięcia palcami jego ust przy pocałunku. Lekko schwycił ją zębami, jakby chciał dać jej znak, że te pieszczoty sprawiły mu przyjemność. Ośmielona, przesunęła ręce na jego piersi.

- Ach, dziewczyno - powiedział cicho, pragnąc, by znała jego myśli tak, jak on znał jej. - Jesteś taka delikatna i słodka w moich ramionach. Pachniesz cudownie i upajasz mnie sobą. Pozwól mi... pozwól mi...

- Tak.

W odpowiedzi rozpiął ciężki pas, zrzucił go na podłogę i otoczył Kristine ramionami. Nie protestowała.

- Zgadzasz się? - spytał niosąc ją przez pokój.

Nie odpowiedziała, więc zatrzymał się na schodach i pocałował ją ponownie, dotykając zębami jej ust i pieszcząc ją językiem. Kusił, aby się poddała. Było to niepotrzebne, ale zbyt przyjemne, aby przestać. Kit czuł każde drgnienie dziewczyny jak szarpnięcie w lędźwiach.

- Zgodziłaś się - szepnął, przerywając pocałunek i niosąc ją po schodach aż do sypialni.

Chciał zdobyć ją tam, pośród koronek i poduszek, w samym centrum jej kobiecego świata. Później spałaby z nim, otoczona ciepłem jego ramion i kocem, a on miałby ją znowu i znowu. Położył ją na łóżku, po czym sam osunął się koło niej. W nieładzie bawełnianych prześcieradeł, wdychając jej zapach, schował twarz w zagięciu szyi, znajdując tam rozkosz obcowania z kobietą. Przesunął usta po jej skórze, smakując ją i zostawiając mokry ślad na ciele. Chciała ponownie czuć jego wargi na swoich.

Pożądanie opanowało jej zmysły i wypełniło ją bez reszty. Świeże, mocne wargi Kita zaspokajały jej potrzeby i budziły jeszcze większą tęsknotę. Jego ciężar, który czuła na sobie, jego uda, wdzierające się pomiędzy jej nogi, doprowadzały ją do szaleństwa. Instynktownie uniosła w górę biodra. Kit wsunął dłoń pod jej plecy przytrzymując ją i z wolna podniósł głowę. Na ustach igrał mu uśmiech. Stopniowo zwiększał nacisk na ciało Kristine i zaczął ocierać się o nią.

- To jest bardzo dobra gra, prawda, Kristine?

Westchnęła, co przekonało go, że też to lubi. Całkowicie ubrany, sprawił, że czuła to, o czym tylko czytała. Wreszcie zaczął się rozbierać. Klęknął nad nią, obejmując kolanami jej biodra. Odpiął kilka guzików czarnej tuniki i ściągnął ją przez głowę. Pod ciemną skórą poruszały się napięte mięśnie. Sprawił, że chciała go dotknąć.

- Powinnaś, patni, robić to na wiele sposobów - zapewnił, podciągając ją wyżej. Zręcznym ruchem zdjął z niej długą koszulę i wyjął spinkę z włosów. Kiedy zobaczył, co miała pod spodem, zabłysły mu oczy.

Ciemne włosy rozsypały się na kremowobiałe ramiona i łagodną linię jej piersi okrytych czerwoną koronką. Nie spodziewał się takiej bielizny po Kristine. Poczuł, jak pożądanie rozgrzewa mu brzuch. Podniósł wzrok, aby napotkać jej spojrzenie. Pragnęła go, ale nie była jeszcze pewna, jak go zdobyć. On również pożądał Kristine, ale najpierw chciał rozwiać wszystkie jej niepokoje. Chciał ją wziąć tak, jak obiecał - tylko za jej zgodą, chciał, by płomień pożądania tlący się w niej pociągnął go dalej niż był kiedykolwiek.

Delikatnie pogładził koronki i opuszczając ją na łóżko powiedział głosem, w którym zawarta była cała czułość, jaka w nim wezbrała:

- Bardzo cię kocham, Kreestine.

Przyłożył usta do jej piersi i zatracił się w miłosnym uniesieniu, czując miękkość ciała, od którego dzielił go już tylko koronkowy stanik. Wkrótce i ta bariera zniknęła - jeden wprawny ruch i stanik wylądował na stercie ubrań, leżących już na podłodze. Kristine zastanawiała się, gdzie też ten dalekowschodni barbarzyńca opanował sztukę rozpinania damskiej bielizny.

Kąsał lekko jej skórę, zostawiając delikatne ślady ugryzień. Głaskał ją tak długo i podniecająco, aż nie miała wyboru i musiała go dotknąć. Jego ciało było jak stal i jedwab, twarde i pełne życia. Kristine opuszkami palców wyczuwała jego ciepło i miękkość. To ciepło owładnęło nią całkowicie - przenikało przez skórę i docierało aż do najgłębszych zakamarków umysłu. Kit w narkotycznym transie rozświetlił ciemność jej zwątpień i rozgrzał chłód niepokojów. Czuła, że dotyka ją tam, gdzie najbardziej tego pragnęła, a każdy dotyk jego ust rozpalał w niej zmysły. Gdy odwróciła głowę i przylgnęła ustami do jego skóry, poczuła wyraźnie smak, jakiego dotąd nie znała. Chwyciła zębami za brodę, delikatnie, by tylko zasygnalizować swoje istnienie. Odwróciła się na bok pozwalając, by zsunął z niej spodnie. Myślała o jednym - jak odnaleźć językiem drogę do jego gorących ust pełnych słodkiego czaru. Każdy pocałunek dawał jej wiele, bardzo wiele, a ona odpłacała w dwójnasób. Była pod wpływem czaru, jaki nad nią roztoczył, poruszając się posłusznie i podziwiając jego reakcje na to, co robiła. Każda pieszczota wzmagała jego pożądanie, co dawało jej siłę i powiększało przewagę. Wyczuwał językiem jedwabistą gładkość wewnętrznej strony jej ud, szedł jeszcze dalej, ucząc jej rzeczy, o jakich mnisi nie mieli pojęcia. Jęknęła, a Kit wstrzymał się na krótką chwilę, pozwalającą mu sięgnąć jej nagiej piersi. Karuzela pożądania rozpędzała się. Był uosobieniem męskości i łagodności, a zarazem stanowił fascynujące połączenie kontrolowanej siły fizycznej i nieujarzmionych uczuć. Dał jej z siebie wszystko. Podniecił jej umysł przejrzystością własnych myśli, rozbudził również potrzeby jej ciała. Dotykał jej w miejscach, o których dotykaniu przez mężczyznę nawet nie śniła, i robił to w sposób wyjątkowy, pobudzający sferę jej najskrytszych marzeń. Z cichą uporczywością przekazywał jej swoje myśli, uczył nowych gestów. Kiedy się wahała, nalegał, kiedy spełniała jego prośby, szeptał jej do ucha słowa satysfakcji głosem przepojonym rozkoszą.

- Ach, Kreestine..., Kreestine - szeptał oddychając nierówno.

Zbyt długo znowu grał w tę grę, a ona szybko pojęła jej zasady. Pieściła go. Wsunęła rękę w rozpięte spodnie. Nie robiła nic ponad to, o co ją prosił. Wbrew sobie przycisnął się do jej dłoni, myśląc tylko o jednym - znaleźć się w niej.

Kristine wiedziała, czego pragnie jej partner w przypływach gorąca i rozkoszy, którą jej obiecał.

Kit wstał i pewnym ruchem zdjął dżinsy. Teraz nie mogła już tylko grać - pragnął jej zacieśniającego się uścisku i przyzwolenia. Gorąco zalewało ją, potęgowane jeszcze pożądaniem Kita, aż zamknęła oczy i jęknęła. '

Nakrył ją swoim ciałem, wciskając głębiej w łóżko, i bardzo, bardzo wolno, wchodził w nią, rozpaloną do białości. Chwila po chwili fantazje zastępowała rzeczywista twardość jego ciała. On sam wyławiał ciche odgłosy jej rozkoszy i potwierdzał to swoimi ustami. Gra się kończyła - nie bez bólu, który starał się złagodzić. Chciał, by trwało to wiecznie.

Kristine zanurzyła ręce we włosy Kita, rozplatając warkocz i przesuwając go między palcami. Pocałowała go z całego serca. Jego skóra stała się gładka i wilgotna od pracy mięśni. Z przyjemnością akceptowała jego ciężar na sobie, precyzję każdego ruchu, zapach i siłę. Wypełnił ją bezgranicznie, zatracając się w jej wnętrzu, czekając, aż i u niej nastąpi nieuchwytny moment ostatecznego spełnienia. Wszedł głębiej i wydał z siebie okrzyk świadczący o rozkoszy, rozlewającej się wzdłuż kręgosłupa. Nie mógł czekać dłużej. Wciągnął jej język do ust i wsunął rękę pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego oczekiwała.

- Ach, kobieto, kobieto, co ty ze mną robisz... Nigdy jeszcze tak nie kochałem... Weź mnie, Kreestine... weź wszystko, a ja i tak zawsze będę ci mógł coś ofiarować, bo jesteś jedyna... jedyna.

Jęknęła, przestała oddychać, a ciało jej zamarło w przeszywającym spazmie. Kit zaczął odbierać przejmującą moc jej orgazmu. Wsunął się w nią po raz ostatni po to, by wreszcie rozluźnić się w radości płynącej z jej posiadania.

Leżeli objęci ramionami. Kristine przesunęła palcami po jego piersi i napiętej płaszczyźnie brzucha, w dół, gdzie spoczywała jej druga ręka, biała i smukła na tle ciemnej skóry Kita i kasztanowych włosów, znikających pod prześcieradłem. Podrapała go leciutko i poczuła silne ramię zaciskające się w dół od pasa i przyciągające ją bliżej. Spojrzała w górę. Po twarzy Kita błąkał się nieśmiały uśmiech. Pomału otwierał oczy, podniósł głowę z poduszki i otarł się ustami o jej pierś.

- Nie widziałem jeszcze takiej skóry, Kreestine. Jak śmietanka na ustach i cukier na języku. Jesteś piękna, bardzo piękna i moja.

Bransoletki na ramieniu wydawały dźwięki, które odbijały się echem w jej sercu. Pukiel włosów dziewczyny leżał przerzucony przez jego ramię.

Boże, co ona najlepszego zrobiła? Zastanawiała się nad spokojem, jaki odczuwała w jego ramionach, i nad pożądaniem, jakie ją ogarniało, kiedy jej dotykał. Chciała chwycić go za włosy i całować, całować. Nie mógł być mnichem. Kautilya Carson był stworzony do miłości, do kochania kobiety. Jego doskonałe kształty błagały o dotyk. Chciała ponownie poczuć jego twardość i siłę. Kiedy dotknął jej piersi, przytrzymała mu rękę, aby tam została. Po tym wszystkim; co jej dał, nie potrafiła odsunąć się od niego. Ofiarował zbyt wiele przyjemności. Przycisnęła usta do jego skroni zastanawiając się, jak szybko uzależni się od smaku jego ciała i ciepła reakcji. To był mężczyzna, o jakim nigdy nawet nie marzyła. Mężczyzna poza wszelkim wyobrażeniem, który spoczywał teraz w jej ramionach.

Oddała mu się po raz drugi, wiedząc, że dawał więcej niż przyjemność i że wymaga od niej tego samego. Pod wpływem pieszczot niezdarność przemieniała się we wdzięk, a nieśmiałość w odwagę. Wyjęty spod prawa stał się panem jej serca.

Rozdział 8

Kristine nie potrafiła i nie chciała oderwać wzroku od Kita. Ostatnie namiętne przeżycia zostawiły niezatarty ślad w duszy dziewczyny. Dzięki Bogu Shepherd i Stein spóźnili się, błądząc przez ponad dwie godziny po nie oznakowanych, polnych drogach.

Jak zahipnotyzowana obserwowała Kita. Zawija oto właśnie szczyptę tytoniu w bibułkę, którą trzyma między palcami, podnosi ją do ust i dotyka językiem, nie spuszczając oczu z Kristine. Najdrobniejszy ruch jego rąk nie uchodził jej uwadze. Zarumieniła się, ale wytrzymała spojrzenie, oddychając z ulgą na widok blasku wspomnień odbijających się w jego źrenicach.

- Nieprawdopodobne - mruknął Thomas Stein, patrząc przez szkło powiększające na jedną z zapisanych desek, którą pokazał mu Carson.

Thomas był starszym kustoszem. Spod szpakowatych włosów przeświecała łysina, której wcale nie usiłował ukryć. Miał na sobie nienagannie skrojony garnitur w prążki.

- Po prostu nieprawdopodobne - powtórzył.

Carson uśmiechnął się, a Kristine oblała się rumieńcem, ponieważ nadal nie była w stanie przestać patrzeć na Kita. Wiedział, co zrobił, a ona też nie mogła o tym zapomnieć, nawet w obecności obcych.

- Zadziwiające - zgodziła się Lois Shepherd, stojąca przy pudłach, które Carson przyniósł z garażu. Wyglądała bardzo starannie, a zarazem oficjalnie, w ciemnogranatowym kostiumie z gabardyny, białej bluzce i butach na wysokim obcasie.

Kandżur miał być od tej pory przechowywany z szacunkiem, na jaki zasługiwał, i to przechowywany przez Kristine. Także wyniki testów i raporty miały w pierwszej kolejności przechodzić przez jej ręce. Kit jasno wypowiedział się w tej kwestii. Na początku goście sprzeciwiali się temu, ale Carson nie ustępował i wiadomo było, że ostatnie słowo należy do niego.

Zwinął papierosa w palcach i zapalił zapałkę. Był uszczęśliwiony obrotem spraw i tym wszystkim, co odnalazł w Kristine. Napełniała go radością; jego wybory życiowe i drogi okazały się właściwe właśnie dlatego, że doprowadziły go do niej.

Zaciągnął się papierosem i pochylił do przodu, opierając łokcie na kolanach. Uśmiechając się wypuścił kółeczko dymu i z satysfakcją obserwował, jak przechodzi ono przez kieliszek i nadgarstek zdumionej dziewczyny.

- Czy poddaliście je konserwacji? - spytał Thomas nie mogąc oderwać oczu od szkła powiększającego.

- Spędziliśmy trzy dni w Narthang pakując nasze skarby. Tam też zostały pobłogosławione na drogę - powiedział Kit, jakby to mogło wyjaśnić dobry stan Kandżuru.

- I to wszystko? - Thomas nie ukrywał swych wątpliwości. Carson uśmiechnął się szerzej.

- Udzieliliśmy im też pierwszej pomocy. Na wierzch został położony PVA, na spód PEG 4000, środki grzybobójcze i etanol. Laboratorium nie powinno mieć z tym żadnych kłopotów.

- Przetrzymały podróż nadzwyczajnie - stwierdził Stein, oglądając uważnie kolejną deskę.

- Odczytałeś je już? - spytała Lois. - Czy wiesz, jaką część chińskiego kanonu Tripitaka mamy? - Sto czerdzieści dwie niekolejne strony Dyscypliny - mistycznych nauk o wyrzeczeniu się pożądania.

Raga - odpowiedział Kit i spojrzał na Kristine, która zlekceważyła nutkę ironii, ukrytą w jego głosie. Nie miała pojęcia, co to pożądanie, dopóki jej tego nie nauczył. Piekły ją uszy, ilekroć czuła na sobie jego wzrok, i zdawała sobie sprawę, że traci z trudem odzyskiwaną równowagę. Modliła się tylko, by Lois i Thomas nie wyczuli tej gorącej atmosfery. Siła, jaką promieniował Kit od samego początku ich znajomości, nie była niczym innym jak tylko czystą siłą seksu. Sang Phala musiał mieć rzeczywiście wiele kłopotów ze swoim podopiecznym.

- Tak, to zadziwiające - powiedziała Lois.

Tak, pomyślała Kristine i bezwiednie westchnęła cicho.

Ach, dziewczyno, jesteś w moich ramionach uosobieniem słodyczy. Uśmiech Kita przybladł, pociemniały mu oczy i potrząsnął głową.

- Nie? - głos Shepherd przerwał ich milczący dialog. - W takim razie mamy problem. Powinieneś był mi powiedzieć o tym przez telefon, to nie musiałabym przyjeżdżać.

- Co ci powiedzieć, Loeese? - Carson zorientował się, że stracił kawałek rozmowy, na szczęście tej mniej ważnej.

Lois odsunęła się od pudeł.

- Nie mogę tknąć tych rzeczy bez upoważnienia. Wiedziałeś o tym dobrze, jeszcze zanim wyjechałeś. Obiecałeś...

- Zawsze dotrzymuję obietnic - przerwał jej Kit i sięgnął do kieszeni, wyjmując zapieczętowaną kopertę.

Thomas odczekał, aż Lois złamie pieczęć, a następnie razem przeczytali dokument i omal nie krzyknęli ze zdumienia.

- Naprawdę go spotkałeś? - spytała Lois, oglądając dokument ponownie.

- Dostałem to z rąk własnych Dalaj Lamy - odparł Kit. - Wiecie, że nie akceptuje on imperialistycznych tendencji północnego sąsiada, ale nadal pozostaje duchowym przywódcą narodu. A Kandżur - jak się obaj zgodziliśmy - jest rzeczą świętą.

- To mi wystarczy - stwierdziła Lois.

- Ale to ciągle jest przemyt - oponował Thomas.

- Przestań, Stein - ucięła Lois. - Los Angeles bierze na siebie odpowiedzialność za całe sto czterdzieści dwie deski. Od początku pracują nad tym prawnicy z kilku krajów, cały czas szukając możliwości obejścia przepisów dotyczących antyków i myślę, że nasz przyjaciel dostarczył im wskazówek - powiedziała, spoglądając na Kita.

- To duże ryzyko - upierał się Thomas.

Shepherd popatrzyła na niego sponad opuszczonych okularów w metalowych oprawkach. - Więc wyjdź stąd, zanim przejdziemy do interesów.

- W Chicago też są prawnicy! - Starszy pan coraz mniej pewnie bronił swoich racji.

- Słyszałam o tym - wycedziła Lois przez zęby.

- Zostaję, Shepherd - mruknął Stein, wyciągając z kieszeni białą chusteczkę i przykładając ją do skroni.

- To dobrze.

Lois odwróciła się w stronę Carsona.

- Sądzę - zaczęła oficjalnym tonem - że wszyscy wiemy, iż to, co mamy przed sobą, stanowi bezcenną wartość, ale ci z nas, którzy w przeszłości mieli kontakt z panem Carsonem, wiedzą również, że nie ma on sobie równych w wyśrubowywaniu ceny na swoje usługi. - Zsunęła okulary z nosa i rzuciła Kitowi ostre spojrzenie.

- Już i tak wiele straciłem na tym interesie, Loeese. Kit zaciągnął się papierosem i zgasił go w popielniczce.

- Na przykład? - spytała Lois ostrożnie.

- Moją ojczyznę, dom, dobytek oraz trochę własnej wolności.

- Jesteś buddystą, Kit - przypomniała mu. - Wiesz, że wolność jest stanem umysłu. Nepal nie jest na sprzedaż, więc nie widzę powodu, aby dalej się targować. Znam kilka osób w Katmandu. Mogłabym zorganizować aukcję twego domu, a rzeczy by ci przysłano. Jakoś byśmy dobili interesu.

- Nie - Kit podniósł się i z tym swoim dobrze znanym wdziękiem podszedł do okna.

Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok. Dwie z uwagą, a trzecia, o kolorze górskich fiołków, absolutnie zafascynowana pięknem jego ruchów. Kristine wiedziała, że czar, jaki na nią rzucił wraz z pierwszym pocałunkiem, działa nadal.

Kit oparł rękę wysoko na ramie okiennej, a kaskada złotych bransoletek ześlizgnęła się w dół po ramieniu. Czekali. Wreszcie przemówił, a jego słowa wszyscy obecni przyjęli z niedowierzaniem.

- Chcę wrócić do domu - powiedział miękko.

- Niemożliwe - odparł Thomas.

- To twoja sprawa - Lois wzruszyła ramionami. - Zrobię, co będę mogła.

Kristine nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do domu? Z dala od niej? Teraz, gdy rozkochał ją w sobie w tak krótkim czasie? Sięgnęła po kieliszek wina, ale nie mogła go utrzymać w trzęsącej się dłoni. Położyła ręce na kolanach.

- Ile chcesz za Kandżur? - spytała Lois.

- Czterysta tysięcy.

- Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Nie usiłowała nawet ukryć, że jest zaszokowana.

- Nie, Loeese - odwrócił się do niej. - Dolarów. Thomas opadł na kanapę, ale Lois szybko się opanowała.

- Sto tysięcy plus muł i jak - powiedziała.

- Jeden z poganiaczy zwierząt został ranny i muszę wypłacić odszkodowanie jego rodzinie, ponieważ nie jest zdolny do pracy. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy plus po dwieście dolarów za zwierzęta - rzucił Kit.

- To musiał być jakiś cholernie drogi jak. Dam ci pięćdziesiąt za muła, chociaż to i tak zdzierstwo. Oprócz tego sto dolarów za jaka i ani centa więcej. Góra sto siedemdziesiąt pięć tysięcy.

- Trzysta tysięcy - upierał się Carson.

- Dwieście. Ostatnie słowo - stwierdziła Lois.

- Załatwisz wszystko? - spytał.

- Tak. A jaką bierzesz prowizję?

- Pięćdziesiąt procent.

- Ostatnio wysoko się cenisz. Szelmowski uśmiech rozjaśnił twarz Carsona.

- Taka jest cena ryzyka - odpowiedział i nonszalancko wzruszył ramionami.

Cena ryzyka, powtórzyła cicho Kristine, zaciskając pięści. Dlaczego, do cholery, nie pomyślała o tym, zanim się w nim zakochała? Ten przeklęty Carson złamie jej serce.

Złapię najbliższy samolot do Los Angeles - powiedziała Lois. - W Denver czeka cała załoga, aby odpowiednio to wszystko popakować. Jeśli oczywiście chcesz mi oszczędzić kłopotów i nie targować się dalej.

Kit zaśmiał się i objął starszą panią. . - Niech będzie, Loeese, z tobą nie będę się targował.

A co gotów był zrobić dla niej, zastanowiła się Kristine. Rozkochać ją tylko w sobie i porzucić?

Zaczęło zmierzchać i nagle zrobił się wieczór. Kristine demonstrowała komputerową wersję dzienników Kita, tłumacząc Lois i Thomasowi, w jaki sposób je pisał. Dla obojga miała przygotowane grube teczki materiałów informacyjnych, a oni wyrazili zainteresowanie uniwersyteckim projektem badań tybetańskich. Lois zaoferowała nawet napisanie wstępu do książki Kristine o świątyniach Tybetu. Zrobiłoby to duże wrażenie na Chambersie, pomyślała Kristine, a Harry nigdy by sobie tego nie wybaczył. Jeszcze nigdy sukces nie wydawał się jej tak bliski. Uważała, że oto nadarza się wspaniała okazja do osiągnięcia czegoś, co mogło się okazać szczególnie istotne, gdyby Kit rzeczywiście wyjechał. Wydanie książki o doniosłym znaczeniu i sława w związku z ujawnieniem tajemnic Chatren - Ma, to było jednak ciągle za mało.

Do cholery z nim! Za kogo się, u licha, uważał, że ośmielił się ni stąd, ni zowąd wtargnąć w jej życie i ulotnić się tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Dobry Boże, czy naprawdę się w nim kochała? Spojrzała przez ramię Lois. Patrzyła, jak Kit z Thomasem po raz kolejny sprawdzają spis inwentaryzacyjny.

Czy naprawdę trzymała go w ramionach, czy rzeczywiście napełnił ją najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? Czy całowała, nie pragnąc nic więcej, niż tylko już zawsze czuć ten bijący od niego żar? Czy naprawdę wplatała dłonie w jego włosy, przyciągając go do siebie i stając się drapieżna pod wpływem każdego dotknięcia jego ust?

Tak, to prawda, odpowiadała jej pamięć, kiedy patrzyła na jego długie nogi, szerokie plecy i wystające kości policzkowe. Kiedy przyklęknął i podważył dno jednego z pudeł, aby Thomas mógł zanotować numer ewidencyjny, zadźwięczały złote bransolety z wizerunkami wysokogórskich zwierząt: śnieżnego leoparda, pantery powalającej jelenia i ptaka zakładającego gniazdo.

Kristine spojrzała na warkocz opadający na plecy Kita, po czym wróciła wzrokiem do notatek, które uważnie czytała Lois.

Tak, kochała się z nim i wiedziała, że nie zdoła już nigdy uwolnić się od szeptów, które ciągle dzwoniły jej w uszach, od ciężaru jego ciała i od wspomnień dotyku jego palców.

Starsza pani oglądała wszystkie papiery bardzo skrupulatnie, zajrzała do kilku notatników i zmarszczyła brwi.

- Czy coś nie tak? - spytała Kristine, zmuszając się do zwrócenia uwagi na to, co działo się wokół niej.

- Znam go od dawna, Kristine - powiedziała Lois roztargnionym tonem, nie odrywając oczu od dokumentów. - Jeszcze z czasów przed Lishanem. On nie jest taki jak większość mężczyzn, podobnie jak jego ojciec.

Kristine zdziwiło to tak niespodziewanie osobiste wyznanie, ale podążała za tokiem myśli Lois.

- Który ojciec?

Ciekawe, brązowe oczy spojrzały na nią sponad okularów.

- Powiedział ci o Sang Phali? - Lois była wyraźnie zdziwiona. Kristine usiadła na stołku, płonąc z ciekawości.

- Tylko to, że Sang Phala zabrał go do klasztoru.

- Kopiącego i drącego się dzieciaka - powiedziała Lois, zdejmując okulary. Kristine czuła się, jakby była poddawana przesłuchaniom przez eksperta.

- Miał dziewięć lat, kiedy Sang Phala znalazł go u Khampów. Chłopiec był dziki i zbuntowany, zawzięty, zdezorientowany i wciąż za mały, aby zrozumieć, dlaczego opuścili go rodzice.

- Opuścili go? - Kristine chłonęła każde słowo poszerzające choćby w nikły sposób jej skąpą wiedzę o życiu tego wyjątkowego człowieka, który wkradł się w jej łaski.

- Zmarli, ale dla dziecka było to bez różnicy - wyjaśniła Lois. - Został sam. Ja też go szukałam. Melanie i Dwayne byli moimi dobrymi przyjaciółmi.

Melanie, pomyślała Kristine, a więc jego matka miała na imię Melanie.

- Ale nie znalazłaś go - nalegała Kristine nie chcąc, by rozmowa zakończyła się zbyt szybko.

- Ależ znalazłam, i to bez problemów. - Lois położyła foldery jeden na drugim. - I miałam prawo go zabrać do Stanów, ponieważ był i nadal jest obywatelem amerykańskim.

W głosie swojej rozmówczyni Kristine usłyszała nutę żalu i zaczęła się zastanawiać, co takiego skłoniło Lois do pozostawienia syna swoich przyjaciół w tym dzikim kraju.

- Postanowiłam jednak zostawić go w klasztorze. Popatrz na niego - mówiła, jakby szukając potwierdzenia słuszności swojej dawnej decyzji. - Czy możesz go sobie wyobrazić innego niż jest, w garniturze od braci Brooks?

Nie, pomyślała Kristine, choćby nie wiem jak chcieć, to do tych szerokich barów nie pasowała marynarka w prążki, a szeroki uśmiech do plastikowego świata Zachodu. Kit to żywioł, żywioł nieba i ziemi, i żadne zewnętrzne ograniczenia nie byłyby w stanie ograniczyć jego osobowości.

- Mały chłopiec, przeniesiony z bezgranicznej swobody do skrajnie zdyscyplinowanego, pełnego wymogów życia w klasztorze, cierpiał - ciągnęła Lois, zatapiając się we własnych myślach. - Nie mogłam jednak ponownie wywrócić jego świata do góry nogami. Sądziłam, że nie potrafię zapewnić mu takiego spokoju, jaki obiecywał Sang Phala - łagodny uśmiech rozjaśnił na chwilę jej twarz. - Byłam bliska ukręcenia głowy temu starcowi, kiedy dowiedziałam się, że Kit uciekł. To były złe lata. Nie wiedziałam, gdzie się podziewał, czy żył. Zastanawiałam się, jak da sobie radę zupełnie sam. Potem pokazał się w Lishan, a resztę to już wiesz. - Westchnęła, obracając spojrzenie na stertę folderów. - Raz, kiedy byłam w klasztorze i stojąc w zimnym hallu patrzyłam na tę małą główkę, bijącą modlitewne pokłony, na ten kosmyk rudych włosów, pomyślałam sobie, że mógłby być mój, mogłam zabrać go do domu i wychować jak syna. - Lois podniosła głowę i rzuciła Kristine długie, uważne spojrzenie, a głos jej złagodniał. - Ale on nigdy nie należał do mnie. Nie należał do żadnej kobiety, matki, siostry czy kochanki.

Kobieca intuicja i delikatne ostrzeżenie Lois sprawiły, że na policzki Kristine wypłynął rumieniec. Nie powinna była ulec swoim pragnieniom i jego pożądaniu. Miał inne kochanki. Wiedziała o tym od chwili ich pierwszego pocałunku. Zostawił je wszystkie, a niecałą godzinę temu zdeklarował chęć opuszczenia również jej. Lois nie zdecydowała się kiedyś zabrać chłopca do siebie i właśnie przed chwilą powiedziała, że wątpi, aby jakakolwiek młoda kobieta była go w stanie utrzymać przy sobie.

- Czy coś się nie zgadza w danych? - spytała Kristine, pragnąc jak najszybciej przerwać te nie związane z badaniami dygresje.

- Mapa - Lois otworzyła pierwszy notatnik i przewertowała go. - Brakuje tu ważnej informacji. Kristine przejrzała uważnie kartki, ale nie zauważyła braków. Prawdę mówiąc, był to najbardziej

kompletny raport, jaki kiedykolwiek widziała.

- Czego brakuje? - Nadal nie była pewna.

- Lokalizacji Chatren - Ma.

Kristine rzuciła Lois ubawione spojrzenie. Może ta kobieta nie była tak inteligentna, na jaką wyglądała. Nie, szybko się poprawiła, była bardzo mądra. Musiała tylko zmęczyć się podróżą.

- Kit złożył mapy razem do powiększenia - wyjaśniła ożywionym głosem, wątpliwości pozostawiając dla siebie, aby nie zawstydzać starszej pani. - Pierwsza mapa, na której zaznaczył jeden fragment,

zawiera odnośniki do mapy numer dwa, gdzie ten fragment jest w powiększeniu. Cała seria składa się z pięciu map i zdjęć klasztoru.

Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogłoby to być zrobione jeszcze dokładniej. Lois była jednak innego zdania.

- Nie podał tu długości i szerokości geograficznej.

- Tak - zgodziła się Kristine.

To prawda, ale przy odrobinie wysiłku można było zaznaczyć nawet muchę siedzącą na ścianie. Kristine przejrzała kilka stron, powstrzymując się od komentarzy, dopóki nie dotarła do pierwszej mapy. W porządku, pomyślała, wracając do poprzedniej strony, teraz należy... ciekawe, do czego zmierza Kit. Sprawdziła jeszcze raz, porównując obie mapy. Następujące po sobie powiększenia okazały się nieprecyzyjne, a w związku z tym mapy stawały się bezużyteczne.

Lois liczyła coś na kalkulatorze.

- Nie sądzę - powiedziała w końcu ostrym tonem - żeby Kit życzył sobie czyjejkolwiek obecności w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od tego miejsca. Chwileczkę... nie pięćdziesięciu, ale nawet pięćdziesięciu trzech kilometrów. - Podniosła głowę. - To strasznie duża przestrzeń, aby się po niej włóczyć.

- To niedopatrzenie - Kristine próbowała go bronić. Lois nie dała się jednak oszukać.

- Kit Carson nie popełnił żadnej omyłki w życiu. Po prostu mnie nabiera.

I mnie, dodała w myślach Kristine, patrząc na jego szerokie plecy. Do czegóż on, u licha, zmierza? Z czasem sama zauważyłaby oszustwo, ale pewnie dopiero wtedy, kiedy ten łgarz byłby już daleko, a ona nie miałaby na kim wyładować złości. Obiecał, że podzieli się z nią wiadomościami o Chatren - Ma, i dostarczył wszystkiego z wyjątkiem lokalizacji. Czy miał ją aż za taką idiotkę? Zdecydowanie była idiotką. Zakochała się w barbarzyńcy, którego prawie nie znała, i poszła z nim do łóżka. Była głupią, niewyżytą babą, która poleciała na pierwszego chłopa, obdarzonego urokiem osobistym i umiejętnościami, które dostarczyły jej niezapomnianych wrażeń.

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar pryskał, a jeśli nawet wiedziała, że kiedy odjedzie, będzie za nim tęsknić dzień i noc, nie przyznawała się do tej słabości. Jeszcze nie.

- Gdzie to jest, Kit? - powiedziała na tyle głośno, że usłyszeli ją obaj mężczyźni.

- Wali prosto z mostu - mruknęła Lois. - To mi się podoba.

- Gdzie jest co? - spytał Thomas.

Kit nie potrzebował wyjaśnień, kiedy zobaczył rozłożone na stole mapy.

- Sądzę, że panie odkryły drobne oszustwo. Loeese chyba zrozumie. Kristine mniej.

- Nie możesz tego ukrywać bez końca, Kit - powiedziała Lois, odbierając Kristine możliwość ataku. - Dokonałeś wielkiego odkrycia, ale kiedy deski pójdą na wystawę, wszyscy i tak dowiedzą się, gdzie byłeś.

- Nie dowiedzą się gdzie dokładnie - powiedział Kit z naciskiem.

Kristine nie odezwała się słowem, oddając tę rozgrywkę Lois. Starsza pani wiedziała, jak walczyć, aby wygrać, a Kristine nagle zrozumiała, że nie ma dla niej miejsca pośród tej wielkiej trójki. Kit przyjął ją do gry, ale od momentu, w którym powiedział, że chce wracać do domu, czuła się jak piąte koło u wozu. „Niedopatrzenie" Kita potwierdziło tylko jej przeczucia. Nie potrafiła pojąć, jak mogła być warta jego miłości, a niegodna zaufania, chyba że ich uczucie nie było miłością. Może po prostu za wiele sobie wyobrażała. Nie znała się na tym. Cóż wiedziała na temat różnicy między seksem i miłością. Ludzie dużo bardziej doświadczeni - a może tylko kobiety, bo mężczyźni dostawali to, czego chcieli - mylili te ' pojęcia przez wieki. Była coraz bardziej zdezorientowana.

- Może i jesteś najlepszy, Kit - podjęła Lois - ale nie jesteś jedynym człowiekiem, który dysponuje odpowiednią inteligencją i zasobami finansowymi, aby znaleźć drogę do Chatren - Ma. Jeśli dowiemy się, gdzie to jest, będziemy mogli zorganizować jakąś ochronę, powiedzieć światu, że jest tam coś, co warto chronić.

Kit roześmiał się cynicznie. Onieśmieliło to Kristine bardziej niż zapowiedź odejścia czy oszustwo i zaczęła wątpić w swoje uczucie.

- Świata nie obchodzi ochrona tego, co ja uważam za cenne, i dobrze o tym wiesz, Loeese.

- Ktoś to jednak wreszcie odkryje, Kit, nie uważasz, że lepiej powiadomić Chińczyków, zanim Turek...

- On tego nigdy nie znajdzie - przerwał Kit ostro.

- Ma poparcie.

- Pieniądze, spryt ani przebiegłość nie otworzą mu drogi do Chatren - Ma. Lois po raz pierwszy straciła panowanie nad sobą.

- Nie zamydlisz mi oczu. Ja podaję ci fakty.

- A ja mówię prawdę i taka jest między nami różnica - uciął Carson.

Lois patrzyła przez chwilę na niego jak matka na krnąbrne, wymykające się spod kontroli dziecko, po czym zaczęła wpychać foldery, mapy i notatki do teczki.

- Kiedy uznasz, że mam rację, zadzwoń, pokryję koszty. Thomas, zanieśmy rzeczy do tej wypożyczonej bryczki, którą nazywasz cadilakiem.

Kristine widziała, jak stali na zewnątrz, kiedy paczki były już załadowane, ale nie czekała, aby dowiedzieć się, kto będzie górą w dyskusji na temat sposobu ochrony zabytków. Była wściekła i nie chciała zostać powtórnie zraniona. Ludzie sypiali ze sobą na całym świecie, wiedziała o tym dobrze. Wiedziała również, że gdyby nadarzyła się kolejna szansa, poszłaby z nim do łóżka bez wahania. Chyba zwariowała.

Zachowała prawo do publikacji, które zapewnił jej Uniwersytet, a nie Kit. Ciągle miałaby tomy informacji o samym Kandżurze, ale przecież nie tylko to jej obiecał. Odkrył legendę Chatren - Ma, a tego właśnie chciała. Nie była naukowcem, lecz historykiem. Zajmowała się ludźmi i kulturami na przestrzeni czasu. Potrzebowała potwierdzenia autentyczności odkrytych dzieł, aby zweryfikować kryjące się za nimi idee. Potrzebowała lokalizacji Chatren - Ma, aby udowodnić, że ten klasztor istnieje.

Do diabła z tym wszystkim. Nie potrafiła zmienić swoich odczuć. Nie potrafiła nie kochać Carsona. I nic nie mogło ukoić jej bólu.


Rozdział 9

Porozmawia z nim. Tak właśnie zrobi. Porozmawia i wyjaśni, co czuje. Nie, chyba nie, trzeba być idiotką, żeby się tak odsłonić. Wrzuciła kolejną garść śmieci do kosza i schyliła się, aby podnieść serwetę z podłogi. Gdyby ją kochał, gdyby nie udawał kogoś innego, nie zniknąłby teraz w garażu po odjeździe Steina i Shepherd. Odczytałby jej myśli i wrócił przynosząc zapewnienie na ustach i kojący dotyk. Będzie opanowana. Właśnie tak, zimna, spokojna i opanowana. Dojrzała i wyrafinowana.

Uklękła, aby podnieść zrzuconą na podłogę doniczkę. Będzie tak lodowata, że zmusi Kita do włożenia puchowej kurtki - inaczej krew zamarznie mu w żyłach. Może jednak lepiej nie. Zbyt dużo zimna zabija. Musi być po prostu rozsądna, powiedziała do siebie, wciskając się pod stół, aby podnieść skorupy. Rozsądne zachowanie wyprowadziłoby go z równowagi.

Nie, westchnęła. Nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Pogodę ducha opanował do perfekcji, a ona miała masę wątpliwości. Miotały nią sprzeczne uczucia i nie mogła liczyć, że się opanuje. Ale Kit nie był spokojny, kiedy się z nią kochał. Był gorący i dziki i tak samo spragniony rozkoszy jak i ona. Oczywiście ponowne pójście z nim do łóżka nie byłoby w żadnym razie dobrym posunięciem taktycznym.

Było jej źle. W duszy odezwały się nutki żalu, które natychmiast zdusiła. Kochać się z nim ponownie, dobre sobie. Nie była ze stali i jej serce też miało jakieś granice wytrzymałości. I tak czuła, że jej cierpliwość została nadwyrężona. Dał jej jedno, pomyślała, udowodnił, że John Garraty nie miał racji. Boże, to może okazać się bardzo bolesną nauczką na przyszłość.

Kątem oka zauważyła cień przemykający się po werandzie i szybko wyczołgała się spod stołu. Ostatnią rzeczą, jakiej chciała, to to, żeby zobaczył ją na czworakach o ile to możliwe, musiała teraz unikać kompromitujących ją posunięć. Potrzebowała teraz tylko gniewu, który pozwoliłby jej wymierzyć Kitowi sprawiedliwość. On przecież obiecał.

No i co, myślała z obrzydzeniem, czekając na przypływ złości, która mogłaby złagodzić jej cierpienie. Nic z tego, wciąż tylko bolało ją serce z powodu jego planów wyjazdowych. Jak, u licha, mogła być tak głupia i zakochać się w nim?

No, nareszcie. W samą porę pojawiły się pierwsze oznaki złości, a jednocześnie usłyszała odgłos otwieranych drzwi wejściowych do gabinetu. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego nie wszedł drzwiami frontowymi. Tędy było przecież bliżej.

Nie zwróciła uwagi na jego wejście, gorliwie porządkując pokój. Gdyby jego kroki były cięższe a sylwetka ciemniejsza, zlekceważyłaby w ogóle jego obecność, zanim jej nie schwycił. Zorientowała się teraz natychmiast, że to nie Kit, ale czyjaś dłoń szczelnie zatkała jej usta. Zaczęła się dusić. Mogła tylko w milczeniu stawiać opór i modlić się, aby nie zemdleć.

Kit doszedł w końcu do porozumienia z Shepherd i Steinem. Obiecał podać im dokładną lokalizację, zanim przygotują poszczególne części do ekspozycji. Wymagało to jednak od niego roku do dwóch. Potrzebował trochę czasu na ugłaskanie władz administracyjnych, a resztę na dotarcie do Tybetu i odnalezienie Chatren - Ma. Jeden rzut oka to za mało. Pod tymi kamieniami spoczywało Coś więcej niż Kandżur. Wyczuwał tam coś antycznego i pełnego nie zbadanej mocy. Kristine nie pójdzie na kompromis, myślał. Obiecał jej dużo i planował złożyć jeszcze więcej obietnic, wiążących ich do końca życia.

Lekki uśmiech przebiegł mu przez twarz. Przez resztę dnia czekał na nadejście nocy i pojawienie się księżyca. Kristine znowu będzie jego. Podniósł pokrywę kufra, wziął do ręki mały nóż, podważył nim kawałek drewna przylegający do bocznej ściany i ostrożnie wyjął spod niego pergamin, który obejrzał pod światło. Pierwszy prezent dla Kristine będzie spełnieniem pierwszej obietnicy - jedyna mapa z lokalizacją Chatren - Ma. Jej smutek, spowodowany odkryciem Lois, zabolał go. Nie docenił możliwości starszej pani. Opuścił wieko i rozłożył na nim mapę, starannie ją wygładzając. Nagle jakiś lęk, ogromny i nieuzasadniony, sprawił, że pobiegł do domu. Zbyt późno. Zorientował się dopiero, gdy wybiegł ze swego pokoju. Chwycił swój nóż khukri, wiszący przy drzwiach, przeskoczył przez poręcz i znalazł się na ziemi. Przebiegł przez tylne drzwi i zawołał Mancosa.

- Biegnij - krzyknął, ale było już za późno.

Dom był pusty. Kit kipiał gniewem, który przenikał każdą komórkę ciała i napinał mięśnie.

Lekkomyślność! Co za lekkomyślność - huczało mu w głowie. Przebywając z Kristine stał się ufny, zbyt ufny.

Starając się nie myśleć o niczym innym, odtwarzał drogę, którą przebył, i poprzysiągł zemstę za pogwałcenie spokoju tego domu. Gdyby zaszła potrzeba, oddałby za nią nawet życie.

Drzwi do gabinetu były uchylone, a Kit kopnięciem wyrwał je z zawiasów. Obrócił się dookoła i wybiegł z pokoju ciągle szukając. W pokoju przejrzał wszystko, co leżało na stoliku i w końcu znalazł to, o co mu chodziło. Panterę z brązu, zwiniętą w kłębek na trzycalowej tarczy - wizytówkę Turka. Pod nią widniała jego własna fotografia rozsyłana razem z listem gończym z Xizang, niegdyś należącego do Tybetu. Cena poniżej zdjęcia nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do planów i motywacji Turka. Chińczykom zależało na Carsonie bardziej niż na samym Kandżurze. Dużo bardziej.

- Będą mieli, czego chcą - poprzysiągł ochrypłym głosem, przebijając ostrzem noża papier ze swoją podobizną. - I w dodatku zapłacą za przyjemność przebywania w moim towarzystwie!

Szybko, a jednocześnie płynnie, ruchem znad głowy rzucił nożem przed siebie. Ostrze z głuchym jękiem wbiło się w twarde, dębowe drzwi kredensu, przybijając do nich list gończy.

Jako obcy, w nieprzyjaźnie do siebie nastawionym otoczeniu Turek będzie działał szybko, unikając kontaktów z ambasadami. Będzie się starał jak najszybciej dotrzeć do domu, ale tam też nie znajdzie schronienia i nie będzie miał gdzie uciekać. Chińczycy nie chcieli zakładników, zależało im tylko na Carsonie, tego Kit był pewien.

Zabrał ze sobą jedynie zamszową torbę. Zatrzymał się na chwilę, aby wyjąć nóż z drzwi kredensu i schować list gończy do kieszeni. Wszedł do pralni, rozpruł ogromną torbę z pokarmem dla psa.

- Chodź, Mancos - zawołał psa, który nie odstępował go na krok. - Kreestine wróci w ciągu dwóch tygodni. Wiesz, gdzie jest zbiornik retencyjny, prosto w dół i do tylu, tylko bez wygłupów.

Ukląkł przy drzwiach frontowych, aby otworzyć drzwiczki dla psa, potem położył dłonie na łbie zwierzęcia i podrapał go za uszami.

- Leż w dzień, pij w nocy i śpij na swoim posłaniu, a jeśli poobgryzasz meble, będziesz miał ze mną do czynienia. Rozumiesz?

Pies zaskomlał i podniósł pysk.

- Nie martw się, Mancos. Wszystko jedno w jaki sposób, ale sprawię, że ona wróci tu, gdzie jest jej dom - powiedział i schował nóż. - A jeśli Turek będzie stawiał opór, wyrwę mu serce z gardła, obiecuję ci to.

Zaraz, zaraz, pomyślała Kristine, starając się przezwyciężyć zamęt w głowie. Najpierw siedziałaś w pokoju, w domu, potem ktoś przerzucił cię przez ramię i pustka... warkot samolotu, kolejna pustka... i znowu samolot, tym razem lot, trwający znacznie dłużej. Teraz jakieś dziwne miejsce. Gdyby była mniej skołowana, zapach tego miejsca przeraziłby ją. Ciemne pomieszczenie, w którym się znajdowała, nie miało okien i cuchnęło rozkładającą się rybą. Betonowa podłoga była mokra i śliska od czegoś, czego Kristine nawet nie miała ochoty identyfikować. Panujące ciemności oszczędziły jej przynajmniej pewnych widoków. Głosy z zewnątrz przebijały się do jej umysłu łatwiej niż jej własne myśli. Próbowała rozróżnić dźwięki. Potrafiła czytać i pisać po chińsku, trochę po tybetańsku, nieco mniej po nepalsku i rozumiała też trochę język mówiony. Głosy, które ją otaczały, upewniły ją, że jest gdzieś w Azji, gdzieś na wybrzeżu, na co wskazywałby zapach ryb. Wstępnie wyeliminowała więc Tybet i Nepal.

Wspaniale, zawsze lubiła podróże, ale z reguły zwiedzała więcej niż tym razem. Podniósłszy się na drżących nogach, próbowała ocenić swoją sytuację i zbadać otoczenie. Z tym ostatnim nie miała problemu. Zapach mówił sam za siebie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby jej przez pół świata, aby ją zabić. Oczywiście nie miała podstaw, aby sądzić, że porywacze są przy zdrowych zmysłach, ale z konieczności przyjęła takie założenie. Inaczej pozostałaby jej jedynie czarna rozpacz. Musieli podać jej środki odurzające, bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć te straszne luki w pamięci, powodujące panikę, której za wszelką cenę chciała uniknąć. W domu potrafiła wypić piwo lub dwa, czy też kieliszek wina. ale już coś mocniejszego zwalało ją z nóg, a co dopiero narkotyki

Za sytuację w jakiej się znalazła, mogła winić tylko Kita Carsona, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. To przez niego i jego Kandżur popadła w te wszystkie tarapaty, chociaż nie wiedziała dokładnie dlaczego. Shepherd i Stein zabrali cenne zbiory, o co więc chodziło?

- W porządku - szepnęła i gdy odkryła, że słuchanie własnego głosu sprawia jej przyjemność, wyszeptała jeszcze kilka słów.

- Chcą mieć Kandżur, nie mnie, i niech no tylko ten facet z szerokimi barami zapyta, co wiem, a powiem mu wszystko. Zdobędę dla niego nawet wydrukowane zaproszenie do Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles.

Zamknęła oczy i zmusiła się do myślenia, czego efektem był szyfr ZIP, którego używała setki razy w ciągu ostatnich kilku dni.

- Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Zadzwonię do Lois osobiście, po czym oddam mu słuchawkę, niech rozmawia z ekspertem, a nie z nikomu nieznanym naukowcem z jakiegoś zachodniego uniwersytetu...

Niech cię diabli wezmą, Kit.

Przesunęła się wzdłuż ściany, mając nadzieję, że trafi na nie zamknięte drzwi. A może znajdzie jeszcze samochód z kluczykami w stacyjce, z mapą na przednim siedzeniu i w dodatku bilet na samolot, którym mogłaby odlecieć gdziekolwiek, i jedzenie, coś lekkiego i nietłustego.

Lista życzeń stawała się coraz dłuższa, aż wreszcie Kristine wyobraziła sobie, że siedzi w hotelu Ritz Carlton, zanurzona w pachnącej kąpieli, a obsługa mówiąca po angielsku z amerykańskim akcentem spełnia wszystkie jej polecenia.

Grzechocący dźwięk gwałtownie przywrócił ją do rzeczywistości. Drzwi, których nie mogła znaleźć, otworzyły się, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami. Do pomieszczenia, w którym siedziała, wdarła się smuga światła. Stojąc blisko ściany, wyżłobiła w niej palcami rowki i wydała zupełnie niekobiecy okrzyk przerażenia. Stał przed nią mężczyzna, który włamał się do jej domu, którego twarz widziała w przebłyskach świadomości. Miał ogromne ręce, długie, muskularne nogi i ogromną klatkę piersiową. Za skarby nie mogła sobie wyobrazić, dlaczego chciał zdobyć warkocz Kita i przytroczyć do pasa jako trofeum.

- To ja jestem tym Turkiem - powiedział i dziki uśmiech rozjaśnił jego twarz nieokreślonego pochodzenia.

Ilu jeszcze takich kulturowych mieszańców porusza się po płaskowyżu tybetańskim, zastanawiała się Kristine.

- A ty jesteś moja.

Świetnie, pomyślała, po prostu znakomicie. Do diabła z tobą, Kit. Straciłam rachubę czasu i nie wiem, kiedy mnie porwano, ale jeśli ty nie jesteś przynajmniej w połowie drogi, aby mnie stąd wyrwać, to mogę znaleźć się w sytuacji bez wyjścia.

Kit zgrabnie zeskoczył z grzbietu klaczy i puścił lejce. Przebył Ocean Spokojny i prawie drugie tyle drogi w cztery dni, zapuszczając się w głąb zakazanego lądu, byle bliżej obozowiska Turka. Jego własny dom stał trzysta kilometrów na południe, za rzeką Tsangpo i ścianą Himalajów. Nie pojechał tam. Przybył prosto tu, po Kristine i po głowę Turka. Już od Szanghaju był na ich tropie, ale ciągle wymykali mu się z rąk, a poza tym od chwili przekroczenia granicy Chin ścigały go władze. Teraz nie mogły go już dosięgnąć. Był w Tybecie, w cieniu gór, gdzie panowała cisza i pustka, a ziemia pozostała nie zmieniona przez człowieka.

Światło w odcieniach różu i błękitu igrało po okolicy, kładąc się purpurą i czerniona dnie kanionów. Ziemia mieniła się barwami: czerwienią, szarościami z domieszką ochry, brązami.

Usiadł na brzegu urwiska, czekając, zachwycony fascynującą grą świateł i smagany podmuchami nie ustającego wiatru. Stojący za nim koń parsknął i odrzucił głowę. Poruszyły się dzwonki uprzęży i powietrze wypełniła muzyka, przerywając absolutną ciszę panującą na obszarze od gór aż po północny horyzont. Sekundy zmieniały się w minuty, minuty w godziny i na niebie pojawił się księżyc. Kit ciągle czekał, raz spokojnie, a raz tracąc cierpliwość. Czekanie dobiegło końca tuż przed świtem. Z wolna rozprostował nogi i podniósł się na kolana, odstawiając aluminiowy kubek z herbatą. Daleko w dole, na dnie kanionu zobaczył światła, które to pojawiały się, to znikały między nierównościami terenu. To była karawana podążająca na zachód, gdzie na swego pana i na jego zdobycz czekała forteca.

Kit zagwizdał cicho i koń ostrożnie zbliżył się do zejścia wzbijając kopytami tumany kurzu. Zatrzymał się, wyjął broń z futerału przytroczonego do siodła i załadował pojedynczy nabój. Położył się płasko na ziemi, oparł kolbę o ramię i spojrzał przez celownik. Chwilę później echo wystrzału odbiło się rykoszetem od ścian kanionu, a jedna z latarni zapłonęła ogniem. Pozostałe świata szybko zniknęły w ciemności, znać pogaszone przez ludzi, którzy je trzymali.

Turek dostał ostrzeżenie i wiedział, że ktoś go ściga. Kiedy dotrze do domu, upewni się, kto depcze mu po piętach i skończą się wszelkie ostrzeżenia.

Kit wstał, przytroczył metalowy kubek do siodła, schował broń, wskoczył na grzbiet klaczy i skierował się w góry, do Chatren - Ma.

Kristine szybko zorientowała się, że określenie „barbarzyńca" jest dość nieprecyzyjne. Ktokolwiek spożyłby chociaż jeden posiłek z Turkiem, nie odważyłby się nazwać Kita nieokrzesanym. Turek jadł bez użycia sztućców, odrywając zębami duże kawały mięsa. Kristine starała się nie patrzeć na niego, aby nie tracić apetytu, lecz Turek przeszywał ją wzrokiem, który - bardziej jeszcze niż dzikie maniery - odbierał ochotę do jedzenia. Chyba mógł wyczytać wszystkie jej myśli, nawet te najgłębiej ukryte. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, ponieważ nie odważyłaby się wyrazić w słowach tej nienawiści, która ją przepełniała. Pewne myśli wolałaby jednak zatrzymać wyłącznie dla siebie. Przerażała ją pożądliwa ciekawość, jaka błyszczała w ciemnych, głębokich oczach Turka. Kiedy wyciągnął opaloną dłoń, aby przesunąć palcem po jej skórze, ogarnęła ją panika. Jeśli Kit uosabiał męskość w najdelikatniejszym wydaniu, to męskość tego Turka wyrażała się arogancją i brutalnością.

Dwa dni temu, kiedy zabrał ją z cuchnącego domku rybaka w Szanghaju, jego arogancja ujawniła się z całą siłą. Szydził z niej bawiąc się jej włosami i wreszcie rzucił jej kolorową wełnianą spódnicę, bawełnianą koszulę, czarną kamizelkę i niskie, zamszowe buty mówiąc, by się ubrała, bo mieli wyjechać za pięć minut. Podczas podróży małym samolotem przez Chiny do Tybetu nie dowiedziała się wiele więcej. Zdołała zapytać, jakim sposobem przewiózł ją ze Stanów. W jej przekonaniu nie było to takie proste. Nie wyobrażała sobie, jak można ukryć nawet tak drobną osobę jak ona, tym bardziej odurzoną narkotykiem. Turek roześmiał się, mówiąc coś o chciwych Amerykanach. Potem dopiero wyjaśnił, że przekupił handlarzy antykami, ofiarowując im przedmioty skradzione ze świątyń buddyjskich, a oni w zamian zorganizowali samolot, który bez kontroli celnej przewiózł go wraz z „ładunkiem" aż do Szanghaju.

Pewność siebie Turka z wolna ustępowała zdenerwowaniu. Poranny strzał napędził mu strachu, zwłaszcza że pół godziny wcześniej znalazł nóż, wbity w drzwi wejściowe domu i przytrzymujący porwany na strzępy list gończy, kawałek mapy i strzęp kasztanowego warkocza. Zwyczajny człowiek nie byłby w stanie wbić go w lite drewno aż na taką głębokość.

- Kautilya chce cię odzyskać - jedwabisty głos Turka przestraszył ją tak, że podniosła głowę, czego przedtem starała się unikać. - Nie sądzę, by mu się to miało udać.

Kristine zachowała spokój, patrząc na niego z obawą. Kit był gdzieś w pobliżu, sam pośród nocy. Musiała trzymać się dzielnie, dopóki nie przyjedzie.

Turek pochylił się i dorzucił patyk do ognia palącego się w dołku na środku brudnej kuchennej podłogi. Byli tu tylko we dwoje. Strażnicy zostali odesłani, a reszta bandytów poszła do swoich pokoi na drugim piętrze albo do domków stojących pod ścianą wąwozu.

Kozy, świnie i kury chodziły po ogrodzonym kamieniami dziedzińcu przed domem, przydając tej kryjówce nieco dziwnie swojskiej atmosfery. Dwa czarne brytany uwiązane na łańcuchach nie dodawały jednak Kristine odwagi.

Wełniane torby, wypełnione solą i ziarnem, zapełniały trzy ściany kuchni, nadając jej wygląd ocieplanego namiotu. Pod jedyną wolną ścianą ustawiono kilka pak z bronią, pochodzącą najprawdopodobniej z nielegalnych źródeł. Nikt nie potrzebowałby takich ilości dla własnej obrony.

- Spodziewałem się go tutaj - mówił Turek. - Ma poczucie obowiązku, to fakt, ale to... - podniósł kawałek warkocza i przesunął między palcami - to już chyba coś więcej. - Głęboka zmarszczka przecięła mu czoło. - Zastanawiam się, co dla niego znaczysz, Kreestine Richards.

Patrzyła, jak leniwie przeciąga się na krześle i nagle poczuła jego nogę tuż przy swojej.

- Może jesteś dla niego warta więcej niż on dla Chińczyków? - Wilczy uśmiech, w którym ukazał krzywe, żółte zęby, zmył z twarzy ślady niepokoju.

Gwałtownie wsunęła nogę pod krzesło. Gdyby Kit choć raz uśmiechnął się do niej z taką zwierzęcą dzikością, odprawiłaby go natychmiast tam, skąd przyjechał.

Widziała list gończy, a cena, jaką wyznaczyli Chińczycy za Kita, wydała jej się nieprawdopodobna. Nie współczuła mu teraz ani też nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie Turka. Nie wiedziała, jaką cenę dla Kita ma jej własne życie. On już dał Turkowi więcej niż jej - część mapy z planem Chatten - Ma. Zastanawiając się nad tym wszystkim, przeżywała okropne chwile. Gdyby Carson dał Turkowi to, co jej obiecał, aby ocalić jej życie, znaczyłoby, że złamał obietnicę. A może nie? Jeśli by chodziło o życie, jakież znaczenie mógł mieć Chatren - Ma.

- On miał wiele kobiet - odezwał się Turek - ale ryzykował życiem tylko raz, kiedy zabrał moją. Wtedy właśnie zabrałem mu to. - Ponownie przesunął palcami po warkoczu.

Kristine nie chciała tego słuchać.

- Nie wiedział, że ta kobieta była moja. Wtedy to nie miało dla mnie specjalnego znaczenia, ale teraz zastanawiam się, Kreestine, czy ty jesteś z nim związana.

Na ten temat, żeby nie wiem co, nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Chciała tylko wrócić do domu. Gdzie jest Kit, na co czeka? Dlaczego jeszcze jej nie uwolnił? Miał cały dzień, aby coś wymyślić.

Boże, o czym ona myśli, nie mogła wybaczyć sobie egoizmu. Oparła łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach. Chciała ryzykować życie Kita za własną wolność. Nie mogła tego zrobić, ale mogła dać Turkowi broń do ręki.

- Nie - mruknęła - nie jestem związana z Carsonem i nic dla niego nie znaczę. Modliła się w duchu, aby to, co mówi, nie okazało się prawdą.

Turek zaniósł się gardłowym śmiechem i odsunął swoje krzesło.

- Kłamiesz, Kreestine, z wdziękiem, ale kłamiesz.

Okrążył stół i uwięził jej dłonie w swoich ogromnych, szorstkich rękach, przyciągając ją do siebie. Odwróciła głowę chowając twarz, ale jego silne palce, zaciśnięte na jej podbródku zmusiły ją do spojrzenia mu w oczy.

- Sang Phala wybrał na moje miejsce człowieka, który nadawał się na mnicha tak samo, jak ja. Głęboki i łagodny głos uspokoił jej obawy, ale zarówno słowa, które wypowiedział, jak i napięte ciało

przyciśnięte do niej nadal budziły emocje.

- Ach, to ty - zachłysnęła się.

Turek był bratankiem Sanga Phali, wymienionym na Kita. Iskierka nadziei na uwolnienie tląca się w Kristine zgasła.

- Zbyt długo żyłem w cieniu Kautilyi i dziś nie pozwolę mu się wymknąć - zwolnił uścisk i Kristine mogła odetchnąć. - Ale jeśli jutro przegra...

Co przegra, pomyślała, próbując opanować drżenie ręki. Z pewnością nie chodzi o życie. Raz jeszcze uważnie spojrzała na list gończy, Chińczykom zależało przecież na Carsonie żywym. A co z nią? Co się stanie, jeśli Kit jej nie uwolni? Czy na zawsze pozostanie uwięziona w tym odległym kraju i skazana na towarzystwo jakiegoś barbarzyńcy? Starała się nie myśleć o najgorszym, ale przychodziło jej to z trudnością. Umysł jej paraliżowały okropne myśli. Próbowała je odrzucić, ale bezskutecznie. Powracały do niej i przybierały kształt ogromnych pleców Turka, który zległ na swojej pryczy.

Żarzący się ogień przyciągał jej wzrok, a w każdym płomyku widziała cynamonowe oczy; delikatne i tajemnicze, zachęcające ją do snu... i snów o nim.

Rozdział 10

Wyruszyli o świcie. Wynajęci przez Turka ludzie jechali wolno, a Kristine trzymała się swego cennego życia rękami wplątanymi w hebanową grzywę. Właściwie nie musiała się trzymać konia, ponieważ żelazny uścisk Turka, który jechał razem z nią, nie pozwoliłby jej zsunąć się

z okrytego kocem grzbietu. Twarde mięśnie przesuwały się pod nią rytmicznie, kiedy końskie kopyta uderzały o ziemię. Ale nacisk ramion i ud Turka na jej ciało był jeszcze twardszy. Mroźny wiatr raził w policzki, ostro kontrastując z ciepłem bijącym od otaczającego ją męskiego ciała.

Turek dał jej długi kożuch z owczej skóry wyszywany złotymi, niebieskimi, czerwonymi i zielonymi nićmi, którego grube, miękkie podbicie otulało i pieściło ciało Kristine.

Fragment mapy, który był przybity do drzwi, pomógł im wydostać się z kanionu na skalistą równinę, a potem wejść w kolejną sieć wąwozów. Słońce nie dotarło jeszcze do mrocznej rozpadliny, którą jechali. Karawana zwolniła tempo, aby dać wytchnienie koniom i móc ostrożnie wybrać dalszą drogę, prowadzącą przez labirynt, utworzony przez wysokie ściany skalne.

Turek ponownie przejrzał mapę, wprowadzając ludzi głębiej pomiędzy skały. Rzucali oni pełne obawy spojrzenia do tyłu, gdzie wąwozy łączyły się, tworząc gęstą, na oko trudną do przebycia plątaninę. Po półgodzinnej jeździe zauważyli wodę, tworzącą małe jeziorka a następnie spływającą na pooraną bruzdami ziemię i pluskającą pod uderzeniami końskich kopyt. Jeziorka łączyły się w wolno płynący strumyk. Mgła wznosiła się najpierw powoli, tworząc tu i ówdzie jaśniejsze plamki u podnóża gór, ale im głębiej zapuszczali się w mrok, tym stawała się gęstsza, ograniczając widoczność i wyciszając odgłos kopyt.

Kristine siedziała na koniu prowadzącym karawanę, przyciśnięta do Turka, i czuła się niczym zwiadowca straży przedniej przedzierający się przez mgłę i torujący drogę innym. Nisko zawieszona biała chmura płynęła przez wąwóz tuż przed nimi, to wznosząc się, to opadając. Rozpościerała się jak nitki babiego lata czy jak dym wydobywający się z czarnych kamieni, które parły na nich ze wszystkich stron. Kristine podświadomie przycisnęła się do Turka, a on objął ją mocniej, jakby sam potrzebował jakiegoś wsparcia w tym dziwnym miejscu, do którego przywiódł ich Kautilya.

Ciche rżenie, dochodzące z daleka, sprawiło, że oboje gwałtownie odwrócili się do tyłu. Kristine wykrzyknęła ze zgrozy, Turek tylko mruknął coś pod nosem. Byli otoczeni przez mgłę, która gęstniała przed nimi i kończyła się gdzieś w dali, więżąc szczelnie całą karawanę.

Trzech jeźdźców, przerażonych tak samo, jak i ich konie, wyłaniało się co chwila z mgły. Zostało już tylko trzech z dziesięciu, którzy wyruszyli z obozu.

Turek szarpnął cugle, ponaglając konia, lecz zwierzę nie chciało iść dalej, zatrzymane pośrodku drogi przez cichy gwizd, wdzierający się w ciszę kanionu.

Serce Kristine podskoczyło do gardła, bijąc jak oszalałe. Kit! Ale gdzie? Rozglądała się wokół, próbując przebić się wzrokiem poprzez gęstą mgłę, ale bez powodzenia. Odwróciła się do Turka, ale on nie starał się nawet ukryć przerażenia, które było wyryte na jego twarzy. Spojrzała więc w kierunku pozostałych mężczyzn, widząc jak kolejne sylwetki znikają we mgle.

- Ty głupcze! - krzyknęła dziko, chwytając go za ramię.

Oczy Turka straciły już swój butny wyraz, był w nich tylko strach i gniew. Te same uczucia opanowały duszę Kristine.

- Czy nie potrafisz zdobyć się na nic więcej niż...

- Cicho, kobieto! - wrzasnął.

- ...tylko na to, by twój wróg decydował o twoim losie? - dokończyła z rosnącą paniką.

Nie wiedziała już, komu może ufać. Kit ją w to wszystko wplątał i niech go diabli wezmą, jeśli podoba się jej sposób, w jaki ją z tego zamierza wyciągnąć.

Koń kręcił się niecierpliwie, a jego niepokój udzielał się ludziom. Kristine mocniej schwyciła grzywę. Jeśli miała rozpłynąć się we mgle, to wolała razem z koniem. Cichy gwizd ponownie przeszył powietrze, a koń gwałtownie ruszył przed siebie sobie tylko znaną ścieżką. Kristine kątem oka zobaczyła karabin, oparty o ramię.

- Myślę, że to trochę za późno, przyjacielu - wycedziła przez zęby.

Nie bała się o Kita, który z pewnością kontrolował sytuację. Panował nad wszystkim. Dosłownie nad wszystkim - nad koniem, nad nią, nad Turkiem, ba, nad żywiołem powietrza nawet. Czy jednak człowiek pośród labiryntu skał i pod niespokojnym niebem był w stanie opanować wszystkie żywioły?

Tajemne moce... przypomniała sobie i określenie to zaskoczyło ją teraz swoją trafnością. Zakochała się w człowieku o tyleż inteligentniejszym od niej, jakby ewolucyjnie lepiej wyposażonym, że nie mogła mieć nadziei na spełnienie tej miłości. Gdyby miała trochę adrenaliny na zbyciu, użyłaby jej, aby ocalić pękające serce. Jak na ironię, chęć przeżycia zdominowała jednak wkrótce wszystkie inne uczucia, zwłaszcza że szanse na ocalenie życia były niewielkie.

Czy ją widział? Czy czuł jej obecność w tym kotle? Nie zostawiła zbyt wielu znaków nawet poza wąwozem, gdzie wszystko było jaśniejsze i suche, a co dopiero tutaj, w tym mglistym wąwozie, prowadzącym donikąd.

Koń gwałtownie przyśpieszył, rżąc i rzucając łbem. Kristine podskakiwała przez moment, dopóki zwierzę nie przeszło do regularnego galopu.

- Do cholery z nim! - usłyszała przekleństwo i Turek niemal położył się na niej, przyciskając ją do grzbietu konia.

Zwariowana jazda na złamanie karku poprzez białą jak mleko mgłę nie wydawała się najlepszym zakończeniem podróży dla kobiety, która wiodła spokojny żywot, dopóki w jej życie nie wkroczył ten dziwny mężczyzna. Od tego momentu jej życie zmieniło się na gorsze, ale dało jej również króciutką chwilę radości, której nie zatarły ostatnie wydarzenia.

Wąwóz zwężał się, a strumień stawał się coraz głębszy. Koń nerwowo wierzgał zadem z siłą niepojętą dla Kristine i nie do ujarzmienia dla Turka. Nagle ujrzeli przed sobą pionową skałę zamykającą drogę. Kristine instynktownie przygotowała się na nieuniknione zderzenie, ale Turek ściągnął cugle, ściskając ją do bólu silnymi ramionami. Koń, również porażony bólem, stanął i przeraźliwe rżenie rozległo się głośnym echem w wąwozie, który wydawał się być ich grobowcem.

Zanim koń doszedł do siebie, Turek szybko zsunął się z siodła ciągnąc Kristine za sobą, byle dalej od oszalałego zwierzęcia. Boże, pomóż, myślała, opierając się na ramieniu mężczyzny. Jeśli Turek nie dopadnie Kita pierwszy, ja go z pewnością zabiję.

A więc próba uwolnienia się nie powiodła. Potwornie ją tylko przestraszył i udowodnił, że pomysłowością niewiele różni się do Turka. Kristine nie mogła złapać oddechu i bolało ją całe ciało.

- Umrzesz za nią, nędzniku?

Głos rozległ się ponad nimi, rozpływając we mgle. Chwilę potem padł strzał. Turek cofnął się i niemalże wypuścił dziewczynę. Pozbawiony władzy w jednej ręce, podniósł swój karabin i wystrzelił na oślep.

- Pytam jeszcze raz. Umrzesz za nią? Tym razem głos dochodził z innej strony.

Turek szarpnął ją i wystrzelił ponownie. Kristine wiedziała, że gdyby była choć w połowie tak sprawna jak zwykle, wyzwoliłaby się z jego rąk bez trudu. Niebezpieczne było pozostawać dalej między dwoma mężczyznami, strzelającymi do siebie. Jednak wrażenie, że otacza ich kompletna nicość sprawiło, że Kristine wolała pozostać przy boku Turka, a raczej stać przed nim. Wolała zginąć niż dać się pochłonąć przez mgłę.

- Ach, Kreestine... gdzie podziała się twoja wiara?

- Och, nie - wyszeptała drżącym głosem. - Nie, nie.

- Cicho - syknął Turek zacieśniając chwyt. Kristine uchwyciła się mocno tam, gdzie najłatwiej jej było zaczepić palce.

- I twoja odwaga, kochana?

- Ha! - zaśmiała się drwiąco. - Została dziesięć tysięcy kilometrów za mną.

- Cicho, mówię.

Zamilkła. Przygniotły ich teraz tony ogłuszającej ciszy. To mogło doprowadzić do szaleństwa. Nawet koń gdzieś zniknął.

Kit uśmiechał się do nich szeroko. Klęczał na wysokim urwisku, zadowolony ze stanu ducha Kristine i z odwagi, do której nie chciała się przyznać. Na chwilę oparł czoło na kolanie, dziękując bogom, że przywiedli go do niej. Mgły Chatren - Ma, przepowiadane przez meteorologów, opadną wraz z nadejściem słońca, kiedy snop światła padnie na dno kanionu i ogrzeje powietrze. Chciał odzyskać Kristine, zanim to nastąpi.

Jego przeciwnik pochodził z plemienia Bonpo. Wierzył w szamanów i demony. Kit zwabił go w miejsce, gdzie mogły się one znajdować. Pałał żądzą odwetu, która dla Turka mogła oznaczać tylko śmierć. Kit wiedział, że w walce mieli równe szanse. Kit miał jedynie tę przewagę, że w Chatren - Ma poznał już, co to strach, i wiedział, że Turek musi też tego doświadczyć. Kiedyś zgubił drogę w porannych mgłach podczas poszukiwań Kandżuru. Brodził w nich wtedy po kolana. Teraz Turek zaczynał odczuwać ich moc i ogarniał go strach. Kit żałował tylko, że Kristine również się bała.

Wycelował ponownie. Turek podskoczył, zaklął i odsunął Kristine, która zdążyła tylko zobaczyć ranę pod jego rozdartym rękawem, po czym ogarnęła ją mgła.

Cienie poruszały się wokół niej, otaczając ją coraz węższym kołem. Czuła na sobie wilgoć.

- Kit? - wyszeptała.

Nie usłyszała odpowiedzi, więc spróbowała znowu, tym razem używając jego imienia w pełnym brzmieniu, którego tajemniczość pasowała do okoliczności.

- Kautilya?

Nadał nic. Ostrożnie zrobiła krok do przodu, wyciągając przed siebie ręce w poszukiwaniu skalnej ściany, której nie mogła namacać. Czyżby ją przesunął?

Kit zeskoczył z występu skalnego, lądując w miękkim przysiadzie, i strzelił kolejny raz. Z łatwością mógłby zabić Turka, ale litość, którą kilka dni temu poprzysiągł okazać, nie pozwalała mu na to. Zresztą Sang Phala nie wychowywał go na mordercę. Sprawdził, gdzie znajdowała się Kristine, i strzelił w kierunku Turka raz jeszcze, tym razem celując w lewe ramię. Turek zaczął uciekać w kierunku rozpadliny skalnej.

Kristine pomału posuwała się drobnymi kroczkami tak, aby znaleźć się jak najdalej od odgłosów strzałów. - Mgły z wolna podnosiły się i to dodawało jej sił. Wkrótce mogła już zobaczyć własną rękę, potem ściany wąwozu, a wreszcie Chatren - Ma.

Kit klęknął na ziemi, klnąc po cichu. Nie powinien był zostawiać jej samej. Kristine zboczyła z drogi, a tego nie przewidział. Chatren - Ma nie było miejscem dla nieśmiałych, wątpiących czy wierzących w cokolwiek innego niż w prawdę. Kochał ją, ale tylko ona znała siebie naprawdę. Gdyby zaś nie była jeszcze pewna swego charakteru, wkrótce nie będzie już miała wątpliwości. Powinien teraz być przy niej. Obrysował ślad jej stopy na drodze i podniósł oczy na wystającą półkę skalną. Nie miał wyboru, musiał podążać za Kristine, chociaż planował dotrzeć tam w pojedynkę.

Trudne, ale możliwe, oceniła Kristine, patrząc na wąską szczelinę w poprzek drogi, którą szła. Gdyby nadarzyła się okazja, zawróciłaby już dawno, ale zgubiła się, zupełnie nie widząc, gdzie jest. Występ, na którym stała, opadał w dół setki metrów, co przyprawiało ją o zawrót głowy. To nie był jednak problem w porównaniu ze szczeliną w skale. To było ponad jej siły. Ciągle dzieliła ją duża odległość od klasztoru. Musi przecież być jakiś sposób, aby przedostać się na drugą stronę.

- Nawet więcej niż jeden, Kreestine - usłyszała za sobą głos Kita.

Przestraszył ją, ale była na tyle opanowana, że nie skoczyła ani nie obróciła się zbyt gwałtownie.

- Cześć - jej glos brzmiał cicho na tle otaczających ich widoków i wypalonych słońcem krajobrazów. Kanion rozszerzał się, zostawiając miejsce na szerokie koryto rzeki płynącej po kamieniach, spadających z urwiska.

Kristine nie zastanawiała się, skąd przyszedł Kit. Zgubiła się w labiryncie ścieżek przecinających urwisko i wiedziała, że kryją one w sobie więcej tajemnic niż archiwa CIA. Kilka razy wyłaniała się znikąd, aby znaleźć się nad przepaścią.

- Daj mi rękę - powiedział Kit - a ja cię podciągnę. Rozsądne wyjście, ale Kristine nie dała się zbyć.

- Co się stało z ludźmi Turka, którzy zostali we mgle? - spytała, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. Wolała patrzeć w przepaść.

- Pewnie są już w domu.

- A Turek?

- O, on ma przed sobą dłuższy spacer, ale jest młody i silny, a może uda mu się złapać konia - przerwał, po czym dodał: - Chyba jednak nie. Koń uciekał szybko, kiedy go uwolniłem od ciężaru. Moja klacz była dla niego bardziej uprzejma, niż oczekiwał.

- Aha - powiedziała, rozumiejąc wreszcie, co zmieniło posłuszne zwierzę w nieokiełznaną bestię.

- Wszystko zaplanowałeś, prawda?

- Prawie - westchnął ciężko. - Daj mi rękę, Kreestine.

Ciągle miała mnóstwo pytań, a on tym razem udzielał jej odpowiedzi.

- A mgła? Sam ją wyprodukowałeś?

- Przeceniasz moje zdolności. O tej porze roku mgła pojawia się co rano. Po prostu zimne powietrze kondensuje parę wodną. Teraz nie ma już po tym śladu.

- Widziałam mgły na rzece - powiedziała - ale wyglądały zupełnie inaczej.

- Jesteśmy w Chatren - Ma i to wszystko, nic więcej nie można powiedzieć.

Nie wiedziała, czy jest bezpieczniejsza i czy czuje się lepiej. Wiedziała tylko, że nie może stać na krawędzi bez końca. Ścieżka się skończyła, a Chatren - Ma ciągle pozostawało poza ich zasięgiem. Miała kolejne pytania w zanadrzu, w stylu: „Dlaczego nie przyszedłeś po mnie wczoraj?", „Skąd miałeś pewność, że Turek nie zrobi mi krzywdy?" lub nawet: „Czy obchodziło cię, że byłam zdana na łaskę Turka?" Bez względu na to, jak ujmowała je w myślach, uczucia te były zbyt osobiste, aby je obnażać przed mężczyzną, z którym tylko spała. Człowiekiem, który powiedział, że chce ją opuścić, a potem za sprawą zrządzenia losu dowiedział się, że to ona pierwsza go opuściła, a następnie pojawiła się w miejscu, do którego sam chciał dotrzeć. Trudne to były rozważania na półce skalnej, niewiele szerszej od stopy.

Uklękła i zanurzyła ręce w kurzu, aby zapewnić im lepszą przyczepność. Przed nią było ważne zadanie do wykonania. Stanęła przed szansą wielkiego odkrycia i sławy. Kristine Richards była na drodze do sławy, cholernie wprawdzie wąskiej, ale pewnej, podczas gdy miłość nie dawała żadnych gwarancji. - Odwróciła się twarzą do skalnej ściany, przylgnęła do niej i wyciągnęła rękę w górę. Mocne, ciepłe palce chwyciły ją za nadgarstek. Drugą ręką złapała go za ramię modląc się, aby dał radę podnieść te jej sześćdziesiąt kilogramów. Pomagała mu, jak mogła, wpychając czubki butów w każdy najmniejszy występ skalny. Robiła również wszystko, aby czuć się lekka duchem. Jestem chmurką, kłębkiem waty, unoszonym przez wiatr, lżejszym od powietrza, jestem bardziej myślą niż ciałem, powtarzała sobie.

Słyszała nad sobą jego ciężki oddech i poczuła, jak druga ręka chwyta ją za kołnierz. Dysząc ciężko, podciągnął ją kawałek w górę i musiał odpocząć chwilę, podczas gdy ona zawisła nogami w próżni. Nabrał powietrza w płuca i pociągnął znowu, a Kristine dosięgała kolanem występu skalnego. Pociągnął jeszcze raz i upadając na plecy przerzucił ją na siebie.

- Nie jesteś mgiełką, Kreestine - powiedział zziajany. - A szkoda.

Leżeli przez dłuższą chwilę, łapiąc oddech, co choć raz świadczyło o tym, że on też był zwykłym śmiertelnikiem.

- Następnym razem... - powiedziała zdyszana - następnym razem podam ci najpierw kożuch.

- Dobrze - odparł.

Ciągle żadne z nich nie poruszyło się. Głowa Kristine spoczywała na piersi Kita. Miejsce, w którym się znajdowali, było znacznie lepsze niż to, które przed chwilą opuściła. Miało jakieś trzy metry szerokości i wygodną ścieżkę, wyżłobioną w skale. Można by tam nawet wykonywać czynności domowe! Odwróciła głowę w kierunku klasztoru i poczuła jego rękę, głaszczącą ją po plecach.

- Czy stąd możemy się tam dostać? - zapytała nieświadoma tonu tęsknoty w głosie. Uśmiechnął się.

- Tylko jeśli ze mnie zejdziesz, ale tak naprawdę wybór należy do ciebie, bahini. Ja nie narzekam. Rycerski do końca, pomyślała, zdając sobie sprawę ze swego wyglądu. Musiał to również zauważyć,

ponieważ nazwał ją bahini. Wiedziała, co ten wyraz znaczy, a siostrzyczka to co innego niż żona i nie ma nic wspólnego z tym, co oboje robili w sypialni. Zsunęła się z niego i już miała wstać, kiedy przygniótł ją ciałem do ziemi.

- To znaczy, że czujesz się dobrze - zapytał.

- Całkiem nieźle - odpowiedziała z rezerwą.

Fizycznie czuła się dobrze, orzeźwiona górskim powietrzem. Złość i niepokój, które odczuwała w czasie ciężkiej próby, zostały złagodzone przez piękno i nadzwyczajne możliwości, jakie stwarzało miejsce, w którym się znalazła. Miała natomiast parę psychicznych zahamowań, których sprawca patrzył na nią z taką czułością i troską, ze zastanawiała się, czy ich nie wyolbrzymia.

- Za długo byłaś na słońcu. - Jego palce dotknęły jej nosa i pieściły policzek.

- Zapomniałam zabrać krem przeciwsłoneczny - powiedziała łagodnie, czując, że znowu, wbrew własnej woli, jest pod jego urokiem.

- Jesteś głodna?

- Może trochę - zatrzymała wzrok na jego ustach, oddalonych kilka centymetrów od swoich, widząc coś na kształt uśmiechu.

- Mamy dużo pracy. Kreestine, i musimy działać szybko, nie mam ochoty chodzić tędy po nocy.

- Pracy? - spytała, natychmiast ganiąc się za to w myślach.

Tak, pracy, przecież powtarzała to sobie przez cały dzień. Uśmiechnął się szerzej.

Jesteśmy w Chatren - Ma, bahini. Nie mam ochoty wyjechać stąd z pustymi rękami, ale wiem również ze mnie możemy tu zostać po zmroku. Wyjęty spod prawa, nie mistyk ani mnich, ale wyjęty spod prawa.

- Możesz pójść ze mną - powiedział. - Nie będę nalegał, abyś tu na mnie czekała, ale myślę, że tak byłoby lepiej. Ja... - przerwał, zastanowił się nad swoimi słowami, po czym dodał: - Tak naprawdę byłoby lepiej.

- Nie ma mowy - zaprotestowała, patrząc mu prosto w oczy.

Rozdział 11

- Zdumiewasz mnie - powiedział Kit, balansując na zakręcie wąskiej ścieżki i wyciągając rękę, aby pomóc Kristine. - Nie myślałem, że sama zajdziesz tak daleko.

Cóż mogła odpowiedzieć, samą ją to zdziwiło.

- Jak udało ci się przebrnąć przez pierwsze usypisko? - spytał.

- To właściwie nie było usypisko.

Chwyciła go za rękę i pokonała następny zakręt oraz ciężkie podejście pod kolejne urwisko.

- Tak myślałam na początku, ale potem zauważyłam, że kamienie były ułożone regularnie, jakby ktoś chciał zablokować ścieżkę, ale sprawiało to tylko takie wrażenie, bowiem w rzeczywistości dało się przejść. Odnalezienie drogi zajęło mi dobry kwadrans. Chciałabym móc określić, z jakiego okresu pochodzą te kamienie, co dałoby mi możność poznania rozwiązań technicznych, stosowanych przez ludzi żyjących w tej epoce.

- Tak, to prawda - powiedział zaskoczony Kit. Za pierwszym razem znalezienie przejścia zajęło mu ponad godzinę.

- A Niebiańskie Schody?

- Ciężej z nich zejść niż na nie wejść - odpowiedziała z nonszalancją, której nie podjąłby się naśladować, - Skąd wiesz, że się tak nazywają?

- Dziesięć metrów niżej znajduje się rozwidlenie dróg, na którym leży kamień, a na nim jest wyryty napis.

Balansował na krawędzi kolejnej przepaści.

- Słowa nie dają się wprawdzie przetłumaczyć dokładnie, ale brzmią niebiańsko.

- Nie widziałam żadnego rozwidlenia dróg przed schodami - odpowiedziała.

Rozmowa i siła ramion Kita pomagały Kristine w tej wędrówce, unikała jednak spojrzenia w górę i w dół. Ścisnął jej dłoń, popatrzyła na niego.

- Przeszłaś tunelem? - zapytał.

- Doszłam do wniosku, że ciężko mi będzie spaść z tunelu.

Zadziwiała go. Była znacznie bardziej odważna niż myślał. On sam uniknął tunelu za pierwszym razem, ale kiedy powrócił, zmuszony był do korzystania z podziemnych przejść, co nigdy nie kończyło się dobrze. Nie miał jednak innego dojścia do Chatren - Ma. Do klasztoru można się było dostać tylko od strony doliny i jedyne dojście prowadziło podziemnym przejściem, głęboko pod urwiskiem.

- Kreestine - powiedział z dumą, a jednocześnie z ostrzeżeniem w głosie. - Przed nami jeszcze sporo tuneli i w wielu z nich łatwo będzie spaść. Jaskinie są usiane pułapkami i licznymi przepaściami.

Pułapki, zdradliwe przepaście, powtórzyła w myśli i spojrzała na Kita.

- Masz na myśli te duże dziury?

- Tak - zapewnił ją, zachowując szczegółowe informacje dla siebie, nie wiedząc, jak na nie zareaguje. - Ogromne dziury.

Miał rację, pomyślała Kristine, przeciskając się obok kolejnej zdradliwej pułapki. Gdyby jej nie prowadził, zniknęłaby w tym tunelu już dobrą chwilę temu. Nie bała się ciemności, ale czuła dużą wdzięczność dla Kita, że był tam z nią. Podążała za nim. Nie wiedziała, jakimi znakami się kierował, ale nie zdarzyło mu się jeszcze zabłądzić.

- Skoro wiedziałeś, że są tu tunele, to dlaczego nie wziąłeś ze sobą latarki? - spytała.

Gdyby wiedziała, w co się pakuje, poprosiłaby Turka, żeby zatrzymali się gdzieś, skąd mogła wziąć reflektor halogenowy albo nawet dwa.

- Oczy mogą cię oszukać, ale intuicja nigdy. Spędziłem wiele lat ucząc się widzieć w ciemnościach myśli i znajdować w nich jasną ścieżkę.

Lois nie trafiłyby do przekonania takie tłumaczenia, zamyśliła się Kristine. Były zbyt tajemnicze jak na jej pragmatyczne zapatrywania. Kristine jednak nie miała wyboru. Musiała wierzyć, . a jedyne co się jej naprawdę nie podobało, to nienaturalne brzmienie głosu Kita i jego coraz gorętsze dłonie. Poczuła nieprzeparte pragnienie dotknięcia jego ciała, aby sprawdzić, czy nie złapał grypy.

- Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spytała.

- Nic ci nie groziło od momentu, kiedy Turek znalazł mój nóż w drzwiach. Przekazałem mu jasną wiadomość - jego życie zależy od twego bezpieczeństwa. A człowiek, z którym rozmawiałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że byłaś zdrowa i cała, kiedy cię ostatnio widział.

Wahanie w głosie Kita i sposób, w jaki wypowiedział słowo „rozmawiałem", zaintrygowało Kristine.

- Zrobiłeś mu krzywdę? - spytała cicho.

- Tylko go dotknąłem.

Dotknął go tak, jak Luke'a w barze, pomyślała.

- A jakim sposobem wbiłeś nóż w drzwi? Zawahał się ponownie.

- Ze złością, Kreestine, z ogromną złością - powiedział łagodnie.

Była to praktycznie deklaracja miłości, ale Kristine nie chciała przeciągać struny. Pozwoliła słowom dotrzeć do niej, chciała zrozumieć ich znaczenie. Wiedziała, jakim był człowiekiem, i tylko prawdziwe uczucia mogły przyćmić trzeźwość jego myśli. Nie rzuca się noża w drzwi myśląc racjonalnie. To musiała być miłość, ale nie chciała iść za daleko.

- Stań za mną i obejmij mnie w pasie - powiedział w skupieniu.

Zrobiła, co jej kazał, trzymając się jednak w pewnej odległości od jego ciała. Nie chciała czuć jego . bliskości, aby nie robić sobie nadziei.

- Bliżej - nalegał Kit, przyciągając ją do siebie. - Stawiaj nogi tak, jak ja. Zacznij prawą.

Był na straconej pozycji i wymyślał sobie od głupców. Czuł, że z każdą chwilą opuszczają go siły. W pogoni za Kristine nie miał czasu na medytacje, które zawsze pozwalały na regenerację organizmu. Teraz już nie mogli zawrócić. Podążali śladem tysięcy stóp, które przeszły przez te jaskinie w ciągu wieków. Były w nich zawarte myśli, z których każdą słyszał, słyszał pytania i odpowiedzi, starające się go zmylić i zgubić. Nie było w nich zła, ale ostrzeżenie przed każdym fałszywym krokiem.

Kristine zmieniła się od czasu, kiedy ją widział ostatni raz. Jej silna wola świeciła jak latarnia, przyciągając do siebie dusze błąkające się po kanionie. Wrażliwość Kita była zbawieniem, ale i przekleństwem. Widział w ciemności, ale widział zbyt dużo i nie umiał sobie z tym poradzić.

Posuwali się wolno, krok za krokiem, po ścieżce, której istnienia Kristine mogła się tylko domyślać. Sądziła, że minęło zaledwie kilka minut, ale w ciemności straciła zupełnie poczucie czasu. Nic nie widziała, ale coś wyczuwała. Kit zatrzymał się raz, drugi i trzeci, a za czwartym cicho zaklął.

- Nie ruszaj się! - Jego głos odbił się echem, przemieszczając powietrze w ciemną pustkę. - Nie ruszaj się..., nie ruszaj się.

Poczuła, że Kit wkłada jedną rękę do kieszeni. Usłyszała trzask zapalanej zapałki, a widok, który ujrzała, zmroził jej krew w żyłach. Chciała wracać do domu. Nie miała czego szukać tu, w tej jaskini. Powiew wiatru zgasił płomyk. Kit zapalił następną, a Kristine spojrzała ponownie. Co by dała, żeby być w domu.

Balansowali na kawałku skały, sterczącym nad niezgłębioną jaskinią bez dna. Słowo „grunt" było zupełnie nieadekwatne dla ziemi i kilku kamieni, na których stali. Jakby na potwierdzenie kilka drobnych kamyczków oderwało się i z cichym szmerem osunęło się w ciemność. Kit rzucił zapałkę w ślad za nimi.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział.

Kristine całą siłą woli zmusiła się, aby skupić uwagę na tym, co mówił, a nie na echu powtarzającym jego słowa.

- Puść mnie i nie ruszaj się, dopóki nie poczujesz, że trzymam cię za kostkę.

- Gdzie idziesz? - wyszeptała, starając się nie wywołać echa.

- Schodzę po krawędzi.

Krawędź - to dziwne określenie, ale on już zsunął się w dół, zanim zdążyła wyrazić swoją opinię lub zaproponować inne wyjście z sytuacji, Co gorsza, usłyszała odgłos potknięcia. Mężczyzna, który bez trudu biegał po wąziutkiej poręczy tarasu w jej ogrodzie, nie powinien mieć trudności tutaj. Zaczęła się denerwować.

Stojąc na małym występie skalnym, otoczona przez ciemną otchłań, odkryła parę prawd o samej sobie. Bała się ciemności, zmysł równowagi nie służył jej również tak, jak kiedyś, miała wrażenie, że się chwieje. Wybrała sobie całkiem interesujące miejsce na śmierć. Z pewnością byłaby ośrodkiem zainteresowania, gdyby kiedyś mogła opowiedzieć o tym szaleńczym wyczynie.

- Krees, podaj mi rękę.

Skorzystała z zaproszenia. Pomógł jej zejść z krawędzi. Zsunęła się i oparła o niego. Niespodziewanie przycisnął się do niej dużo bliżej niż to było konieczne. Nie przeszkadzała jej ta bliskość, ale w jego dotychczas silnych ramionach wyczuwała słabość. Oparł się o nią w ciszy.

- Nic ci nie jest? - spytała głaszcząc go po opadających za uszy włosach i dyskretnie sprawdzając mu temperaturę.

Był rozpalony.

- Tęskniłem za tobą. - Podniósł ręce, aby dotknąć jej twarzy, a jego głos stał się ochrypły. - Nie pozwolę nikomu zabrać mi ciebie.

Pochylił się znajdując ustami to, czego szukał.

- Jak dobrze!

Przesunął językiem po jej wargach i wsunął go do ciepłych i spragnionych ust Kristine. Jego jęk odbił się echem, rozbudził jej zmysły i pchnął w stronę krawędzi, z której chciała teraz spaść tak jak wtedy, kiedy się kochali.

- Dziś w nocy, Kreestine, będziesz moja.

Pogłębił pocałunek, prężąc się całym ciałem, co dało jej przedsmak mocy pożądania. Ugięła się pod naporem jego ust i w duchu musiała przyznać, że przyzwyczajenie się do jego barbarzyńskich sposobów całowania nie przyszłoby jej z trudnością. Będzie jego z pewnością.

- Musimy już iść - szepnął i podniósł głowę, po czym znów nachylił się do pocałunku. - To już niedaleko.

Okazało się, że bezdenna jaskinia ma około dwudziestu metrów głębokości. Tak przynajmniej oszacowała Kristine. Wątpiła w to, że tu kiedykolwiek wróci, a jeśli już, to z pewnością z Kitem, bo nawet biorąc pod uwagę jego fenomenalną pamięć, uważała, że co dwie głowy, to nie jedna.

Ostatni tunel stawał się coraz węższy i Kristine zaczęło męczyć uczucie klaustrofobii. Ubranie zaczepiało się o pełne zadr ściany, a nierówne podłoże, wznoszące się i opadające, męczyło stopy. Kristine co chwila się potykała. Kit odwracał się, aby ją podtrzymać. Czuła, że opuszczają go siły, i zaczęła odczuwać strach przed tym dziwnym miejscem.

- Co się z tobą dzieje, Kit? - zapytała, bezskutecznie próbując powstrzymać drżenie w głosie. Pojękując oparł się o ścianę tunelu. Otoczyła go ramionami, ale był zbyt ciężki i razem osunęli się na ziemię.

- Kit? - powiedziała cicho.

Potrząsnęła nim, ale nie usłyszała odpowiedzi. W ciemności czaił się strach i to on sprawiał, że widziała rzeczy, których tam nie było, słyszała czyjeś głosy i czuła czyjąś obecność.

- Nie - powiedziała twardo, zaciskając zęby i walcząc z gorącem uderzającym jej do głowy. - Nie. Nie podda się chwilowemu załamaniu i przerażeniu. Nieokreślone uczucie, coś prawie namacalnego, szarpnęło ją za rękaw i obróciło wokół. Odejdź, demonie, powiedziała w myślach, nie dostaniesz go, on jest mój. Odwróciła się z powrotem do Kita i używając całej swojej woli i wszystkich sił podniosła go i postawiła na nogi, ale wysunął jej się z rąk. Oddychając ciężko, oparła czoło o jego czoło i zaczęła na przemian modlić się i kląć, trzymając go za kołnierz.

- Dobry Boże... pomóż... pomóż mi postawić tego głupiego sukinsyna na nogi... Przepraszam cię Melanie, nie chciałam się obrazić.

Pociągnęła go i przycisnęła do ściany.

- Do cholery z tobą, Carson! Może byś odzyskał to, co straciłeś, na przykład przytomność, bo jeśli nie, to wyciągnę cię stąd za nogi. Słyszałeś? Za nogi! A na tym podłożu nie będzie to miłe.

Założyła sobie jego ramię na plecy i poczuła drżenie kolan. Opanowała je, znajdując się zarazem w pozycji, z której nie mogła się ruszyć.

- Ostatnia szansa, ty banito! - wycedziła przez zęby. - Chodź za mną albo poniesiesz konsekwencje! Zrobił niepewny, chwiejny krok, ale to już wystarczyło. Ruszyli dalej.

Rozdział 12

Kristine wirowała na parkiecie, wsparta na ramieniu ojca, widoczna z daleka w bieli koronek i jedwabiu. Była wystrojona, uczesana, miała zrobiony makijaż, tylko róż był zbędny, bo i bez niego wyglądała jak świeżo rozkwitła róża.

Jej własny mąż tańczył walca z jej matką. Muriel również była rozpromieniona, chociaż mężczyzna, z którym tańczyła, nie był oczywiście tym ideałem, który wybrałaby dla własnej córki. W białej tunice haftowanej na przodzie aż do dołu złotą nitką, z grawerowanymi, starymi bransoletami ze złota i warkoczem kończącym się poniżej ramion wyglądał nieco dziwnie.

To było największe wesele, jakie kiedykolwiek wyprawiano w jej rodzinie. „Golden Plum" - największa restauracja w północnej części Colorado raczyła gości szampanem i truskawkami, krewetkami i homarem i najmniejszymi kanapkami, jakie Kristine kiedykolwiek widziała. W zasięgu wzroku nie było ani obrzydłych piersi kurczaka ani zrazików po szwedzku. Tort czekoladowy ubrany był fioletowymi, kandyzowanymi owocami w kolorze oczu panny młodej. Oboje z Kitem ślubowali nasycić się przede wszystkim sobą, a jedzenie pozostawili innym.

Przygrywała orkiestra. Wynajęte poza miastem sale klubowe oplatały kaskady białych goździków i świeżej lawendy, dobranych pod kolor oczu Kristine. Na górze, przy orkiestrze, widniały wymyślnie ułożone inicjały młodej pary, zrobione z pączków róży i fioletowych, drobnych irysów. Bukiet ślubny składał się z białych róż i orchidei, których barwa, podobnie jak i inne fiolety, była dopełnieniem oczu Kristine.

To był jeden z jej dwóch ślubów. Chciała, by odbył się z wielką pompą i przepychem, a ojca stać było na pokrycie związanych z tym wydatków. Kit nalegał, aby wykupić wszystkie kwiaty w kolorze oczu Kristine, a ona upajała się widokiem ich wszystkich i każdego z osobna. Ona sama pokryła koszty przyjęcia, ojciec sfinansował tylko dwudziestoosobową orkiestrę. Jeszcze nigdy nikt w Denver nie robił zakupów z takim zaangażowaniem i zapałem, jak Jenny i Muriel, które zajęły się ślubną suknią Kristine oraz strojami druhen. Obie starsze panie dołożyły każda po pięć funtów z własnych pieniędzy, a Jenny zaklinała się, że nawet sześć.

- Pani Carson?

Ojciec zakręcił Kristine dookoła i oddał w ramiona męża.

- Tak, panie Carson? - młoda małżonka roześmiała się pełna szczęścia.

- Dwukrotnie się z tobą ożeniłem, patni, raz przed obliczem Buddy i raz zgodnie z tym, co napisane jest w Biblii, w twoim chrześcijańskim Piśmie Świętym, chociaż wątpię, aby Bóg zawarł w nim wskazówki, co do takiego wesela jak nasze - setka gości i czteropoziomowy tort. Jesteś mi więc dwukrotnie poślubiona, co ciągle nie wyjaśnia tajemnicy, którą nosisz w sobie. To nie przystoi dobrej żonie - uniósł brwi.

Tak, ożenił się z nią dokładnie przed obliczem Buddy w klasztorze schowanym w górach Zakazanego Królestwa Mustanga, które obecnie jest częścią Nepalu, a niegdyś było jego domem. Zasuszony staruszek, lama z siwą, rzadką brodą, odebrał od nich przysięgę, kiedy Kit leżał, jak mu się wówczas zdawało, na łożu śmierci. Kristine wydostała go z Chatren - Ma, ale nigdy nie powiedziała mu, w jaki sposób. Teraz patrząc na naturalny kolor jego skóry, na niego samego tryskającego życiem i energią wiedziała, że nie może wyjawić tajemnicy, bo oznaczałoby to początek tragedii. On chciałby tam wrócić.

- Nigdy tego ze mnie nie wydostaniesz - powiedziała, posyłając mu kolejny uśmiech. Tajemnica była zamknięta głęboko w sercu, a ona nauczyła się już, jak nie ujawniać myśli, tylko zachować je dla siebie. W odpowiedzi zakołysał ją w ramionach i patrzył na nią z chytrym uśmieszkiem.

- Ja też mam swoją tajemnicę, Kreestine, którą z pewnością chciałabyś poznać. Może zabawimy się w handel wymienny?

Wyszedł z sali balowej tymi swoimi dużymi krokami i Kristine pomyślała, że chce, aby opuścili już przyjęcie. Że ma jakieś tajemnice przed nią, wątpiła. Spędziła dwa tygodnie w klasztorze czekając, aż przyjdzie do siebie po przeżyciach i urazach, i miała okazję rozmów z mnichami bez przysięgi zachowania tajemnicy. Dowiedziała się wiele, więcej niż potrzebowała.

Złota maska, na przykład, była darem azjatyckiej księżniczki, cierpiącej z powodu nieodwzajemnionej miłości. Kamienie półszlachetne i drogie skóry baranie, które rozkładał na łóżku, przekazała dla klasztoru pewna bogata Hinduska, chcąc w zamian wziąć Kita jako służącego. Jego właśnie wybrała z grona nowicjuszy nie przeznaczonych do życia w czystej wierze. Miał wówczas piętnaście lat. Resztę szczegółów życia klasztornego podpatrzyła sama i będąc na miejscu Kita też by uciekła.

Inną z jego tajemnic odkryła w skórzanej torbie, przytroczonej do siodła. Śmiała się do łez, co - znacznie skuteczniej rozładowało jej stresy niż pochlipywanie w kąciku. Tak bardzo się bała, że on może umrzeć.

Po wielu dniach, kiedy Kitowi spadła temperatura, a jej powrócił humor, była ciekawa, jak Turkowi podobałby się nowy sposób ostrzyżenia Kita.

- Jaka to tajemnica? - Teraz ona zadała pytanie, zarzucając mu ręce na szyję.

- Tylko handel wymienny - powtórzył stawiając ją z powrotem na ziemi obok ich nowego cadillaka. Objechał wiele salonów samochodowych, po czym zadziwił ją wyborem właśnie tego modelu, o którym mówił „amerykański pełnej krwi". Prawdziwy barbarzyńca, pomyślała. Trzeba przyznać, że miał niezwykle wyrafinowany gust, a ona bardzo szybko przyzwyczaiła się do luksusu jazdy. Rozejrzała się po parkingu.

- Nie możemy odjeżdżać, to przecież nasze wesele.

- Sekret, patni - przycisnął ją mocno i pocałował.

Cholernik, pomyślała, znał wszystkie jej czułe miejsca i ukryte osobliwości.

- Ty pierwszy - szeptała cicho słowa, całując go w przerwach między wyrazami.

- Urodzisz nasze dziecko - zaczął znowu obdarzać ją rozkoszą pieszczot.

- No, tak... tak - wyjąkała, kiedy trochę przyszła do siebie. - Kiedyś bez wątpienia będziemy mieli dzieci i...

- Dziewięć miesięcy, Kreestine - przesunął ręce po jej brzuchu. - Za dziewięć miesięcy będziesz miała dziecko.

- Niemożliwe - żachnęła się. - Skąd możesz to wiedzieć?

- Wiem to i jeszcze coś więcej - pocałował ją w policzek.

- Więcej? - przekrzywiła głowę do tyłu, aby móc spojrzeć mu w oczy ciepło i tajemniczo, wreszcie obniżyła głos do cichego szeptu.

- Wiesz, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka?

- Tak - szelmowski uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Tak. ale za wiadomość musisz mi zapłacić.

- Nie - z trudem jej to przeszło przez gardło. Ona nie może być w ciąży. Jego dziecko? Nieświadomie przykryła jego dłonie swoimi.

- Obiecaj mi... - Musiała to wiedzieć.

- Obiecuję, że nie wrócę bez ciebie. Przygotuję się odpowiednio, aby zmniejszyć niekorzystny wpływ jaskini, obiecuję, jest na to szereg sposobów. I obiecuję, że nasze... dziecko będzie miało tylko jednego ojca na całe życie. Wszystko to ci obiecuję.

Nabrała powietrza w płuca. Nigdy nie łamała danego słowa.

- Myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, że musiałam znaleźć inne wyjście, a jednocześnie dojście do Chatren - Ma.

- Tak.

- Jedyni ludzie, którzy będą potrzebowali powrócić jeszcze do jaskini, to speleolodzy, działający, mam nadzieję, pod auspicjami jakiejś oficjalnej ekspedycji archeologicznej.

- Tak - zgodził się cierpliwie. Kiedy umilkła, przynaglił ją.

- Jakie wyjście, Kreestine?

- Czy wiesz, ile jest cel w klasztorze?

- Około setki, nie licząc miejsc do spotkań, miejsc pracy i kuchni - odpowiedział z nie tajonym zdziwieniem.

- Na zdrowy rozsądek, Kit - ciągnęła - stu mężczyzn, mnichów bez kobiety, która by im usługiwała i sprzątała, nie ciągnęłoby wody dzień w dzień przez labirynt górskich ścieżek i tuneli. Musieli zbudować coś w rodzaju wodociągu lub instalacji hydraulicznej albo przynajmniej skrót do rzeki.

Oczy Kita rozszerzyły się.

- Czy odnalazłaś ścieżkę do rzeki?

- To kiedyś była ścieżka, teraz jest rumowisko skalne.

- Ty zniszczyłaś ją?

- Wówczas nie miałam wyboru i po dziś dzień jestem wdzięczna Bogu, że nie schodziliśmy w dół po skałach, chociaż mogłoby to być szybsze niż przejście nad nimi. Teraz twoja kolej.

- Gdzie w klasztorze zaczyna się ta dróżka?

- Kit! - ostrzegła.

- Nasze dziecko kiedyś poprowadzi taką ekspedycję, patni. Powinien coś o tym wiedzieć.

- On?

- Syn - powiedział z uśmiechem, biorąc ją znów w ramiona. - Nasz syn.

Była przepełniona szczęściem, a Kit stanowił dla niej najwyższą wartość. Wspięła się na palce i powiedziała mu na ucho:

- Dziewiąta cela na wschód od spichlerza po stronie północnej.

Przygoda życia z tym przeklętym, wyjętym spod prawa Carsonem wydawała się nie mieć końca.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
15 McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson (Kochanek z gór)
McReynolds Glenna Kochanek z gor RPP057

więcej podobnych podstron