15 McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson (Kochanek z gór)

background image

Glenna McReynolds

Ten przeklęty Carson

background image

Rozdział 1
- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - stwierdziła

Kristine Richards. Cisnęła notatkę od dziekana na zawalone
dokumentami biurko, wywołując tym lawinę papierów. Jenny,
jej starsza asystentka, przykucnęła i zebrała z podłogi kilka
listów, wpychając je między dokumenty, których stertę
trzymała już w ramionach.

- Po prostu nie będziesz, a nie nie możesz - powiedziała,

rozglądając się, gdzie jeszcze dałoby się wetknąć resztę
papierów. Wolna przestrzeń nie chciała się jednak pojawić jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jenny westchnęła z
rezygnacją i chwyciła się ostatniej deski ratunku,
umieszczając korespondencję w licznych tomach książek,
które piętrzyły się na ścianach gabinetu, upewniwszy się, czy
brzegi kopert wystają poza okładki woluminów. Po chwili
półki z książkami wyglądały jak samoloty gotowe do startu.

Dobrze, niech ci będzie - zgodziła się Kristine. - Nie będę

pracować z tym facetem. - Uniwersytet bardzo się
zaangażował w tybetański projekt Carsona - powiedziała
Jenny - i chce mieć pewność, że wyniki badań zostaną
opublikowane. Logiczne więc, że to właśnie ciebie wybrano
na jego asystentkę.

- W takim razie powinni byli pamiętać, że to ja, do

cholery, miałam jako pierwsza pojechać do Tybetu, ale nie,
wysłali Harry'ego Fratza, który złapał tam jakieś paskudztwo.
Szczęściarz.

Niespełna rok temu Kristine oszołomiła i zachwyciła

wiadomość, że jej macierzysta uczelnia - Uniwersytet Stanu
Colorado - weźmie udział w sfinansowaniu ambitnych badań
archeologicznych, co oczywiście oznaczało sławę i zaszczyty,
związane z wynikami odkryć.

Chodzący zawsze własnymi drogami archeolog o

nazwisku Carson zaplanował opracowanie spisu

background image

starotybetańskich klasztorów, świątyń i miejsc kultu
religijnego. Kristine była wówczas pewna, że to ona pojedzie
na wyprawę z Carsonem. Uniwersytet nie mógł wystawić
lepszego fachowca, a już na pewno nie był nim Harry.
Wytypowano jednak właśnie jego - no cóż, był mężczyzną.
Ledwo wytrzymał dwa miesiące, a teraz dramat, klapa na całej
linii, międzynarodowa ekspedycja upadła. Trzeba mieć niezły
tupet, żachnęła się w duchu, żeby próbować wciągnąć ją teraz
w zabagnioną akcję Carsona, kiedy Wydział Historii przylepił
już całemu projektowi odpowiednią etykietkę. Cała ta
cholerna sprawa od początku powinna być Osiągnięciem Pani
Richards. Na temat historii Tybetu Kristine wiedziała i czytała
więcej niż Harry mógłby sobie wyobrazić w najśmielszych
marzeniach.

Uporządkowała trochę biurko, znajdując przy okazji

czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła pyłek , z jego krawędzi i
spróbowała kawałeczek.

- Umrzesz pewnego dnia - upomniała ją Jenny.
- Będę w dobrym towarzystwie. A co poza tym może

zaproponować Uniwersytet kobiecie - najlepszemu
historykowi Azji - na lato, oprócz porządkowania cudzego
bałaganu i opieki nad wspaniałym chłopcem, który go narobił?

- Mogą cię wyrzucić z roboty.
Kristine zakrztusiła się okruchami, a Jenny poklepała ją po

plecach.

- Tak, tak kochanie, słyszałam, że szkoła rejonowa

poszukuje nauczycielki historii.

Kristine podniosła oczy, napotykając wzrok swojej

asystentki. Nie miała wątpliwości, że Jenny właściwie oceniła
sytuację. Niesamowita intuicja nigdy nie zawodziła tej
kobiety, zwłaszcza gdy w grę wchodziły rozgrywki wewnątrz
Uniwersytetu.

background image

- To jest... szantaż - syknęła przez zęby, sięgając po

filiżankę z zimną kawą.

- Umrzesz, zanim dojdziesz do trzydziestki - zauważyła

Jenny, obserwując współpracowniczkę mieszającą kawę
ołówkiem.

- Będę w dobrym towarzystwie - powtórzyła Kristine

upijając łyk kawy.

- Pewnie jednak przeżyjesz to lato - ciągnęła Jenny - i

tylko od ciebie zależy, czy będziesz pracować nad
tybetańskimi odkryciami Kita Carsona, czy też szukać pracy.

- Szantaż - wymamrotała Kristine.
Carson, Kit Carson. Nawet brzmienie tych słów ją

drażniło. Co za niedorzeczne imię nosił ten sławny, trzeba
przyznać, głupiec. Przybył z bezkresów Azji prawie dziesięć
lat temu, oszałamiając dyrektorów muzeów od Pekinu do
Kalkuty ogromem wiedzy i wartością odkryć
archeologicznych. Nieznany nikomu, stał się sławny dzięki
spektakularnym wynikom odkryć, jakich dokonano w pobliżu
grobowca w Lishan w Chinach oraz zadziwiającej kolekcji
naturalnej wielkości ceramicznych wojowników. Zbiegły
mnich buddyjski o zaskakujących umiejętnościach docierania
do tajemnic Dalekiego Wschodu.

Kristine nigdy go nie spotkała. Nikt z jej znajomych za

wyjątkiem biednego Harry’ego również go nie widział, a
odwiedziny w szpitalu, w którym przebywał Harry, były
zabronione. Wszyscy jednak słyszeli o nim i każde spotkanie
historyków zaczynało się lub kończyło przywołaniem jego
nazwiska z nieodłącznym epitetem: „ten cholerny
barbarzyńca". Wystarczyło dwóch archeologów, aby zgodnie
modlili się o to, by nie Carson jako pierwszy dostał
zezwolenie na prowadzenie prac wykopaliskowych w świętej
ziemi tybetańskiej. O Tybecie marzyli wszyscy, ale nikt nie

background image

potrafił zrobić nic ponad sporządzenie spisu dostępnych
zabytków. Kopanie w miejscach kultu było zabronione.

Carson był zbyt niepokorny, aby móc zmieścić się w

granicach wiedzy akademickiej. Reputację tracił tak szybko,
jak ją zyskiwał. Nie posiadał żadnego stopnia naukowego i,
jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet odpowiednika matury.
Jeżeli zaś wierzyć wiadomościom, które dochodziły z Chin,
Carson przekroczył wszelkie granice przyzwoitości,
ograbiając groby pod pozorem katalogowania tybetańskich
świątyń i miejsc kultu.

Kristine westchnęła i opuściła głowę na biurko. Władze

uczelni muszą być rzeczywiście w sytuacji bez wyjścia,
strasząc ją zwolnieniem z pracy. Po tym co zrobił Carson,
żaden z profesorów nie podjąłby współpracy z nim w trosce o
swoją opinię. Niestety Kristine nie zajmowała żadnego
wysokiego stanowiska, ale też nie musiała obawiać się o
swoją pozycję. „Publikuj albo padnij" - mówiło stare
akademickie porzekadło i prędzej diabli by ją wzięli, niżby
miała paść o krok od profesury.

- Kristine, kochanie.
- Tak? - odpowiedziała nie podnosząc głowy.
- Ta zielona szmata, którą masz na sobie, jest tak okropna,

że szkoda słów. Mówiłam ci sto razy, że jesteś typem kobiety
- zimy.

- Dzięki, Jenny - burknęła w papiery otaczające jej twarz.

Carson. Kit Carson. Znowu westchnęła.

Pierwsze dwa kufry pojawiły się w domu Kristine w

poniedziałek, po egzaminach końcowych, następne dwa we
wtorek, a we środę Kristine i tragarz mówili już sobie po
imieniu. Za pośrednictwem szefa Wydziału, doktora
Timnatha, Uniwersytet nalegał, by przyjęła bagaż Kita
Carsona, zapewniając jednocześnie, że jego zawartość przyda
się jej samej do badań i prosząc o dyskrecję. Odwzajemniła się

background image

wspominając o awansie i ciesząc się w duchu, że udało się jej
delikatnie o tym napomknąć aż trzy razy w trakcie rozmowy.
Zaczęła się zastanawiać, czy właściciel bagażu zamierza
kiedykolwiek pojawić się osobiście i czy w przeciwnym razie
ona sama odważy się wyłamać ciężkie metalowe kłody, żeby
zobaczyć, co kryją w sobie fascynujące stare skrzynie. Jeden
rzut oka na nie przekonał ją, chociaż zbyt późno, o słuszności
zaangażowania się w prace Carsona. Kto wie, jakie skarby
kryją się w tym przepastnym bagażu.

- No, Bob - powiedziała we środę rano ziewając i kładąc

zamaszysty podpis na pokwitowaniu. Drugi podpis nie
zmieścił się już w odpowiedniej kratce. Wolną ręką
przytrzymała sześćdziesięciokilogramową maszkarę, którą
większość ludzi nazywała bestią, a ona psem.

- Chciałabym ci zwrócić uwagę, że podpisałam się na

zapas. Jak przyjdziesz jutro rano, zostaw kufry na piętrze, nie
pukając do drzwi. Dobrze?

- To wbrew przepisom, Kristine - powiedział nerwowo

tragarz, nie spuszczając oczu z doga.

- Och, Bob. Naucz się wreszcie ryzykować i obchodzić

przepisy.

I pozwól mi choć raz powylegiwać się w łóżku, modliła

się w myśli. Zeszłej nocy była na przyjęciu z okazji powrotu
Harry'ego ze szpitala. Została tam do późna, bezskutecznie
próbując przyprzeć do muru honorowego gościa. Wyglądał
zupełnie dobrze jak na człowieka, który dopiero co wstał z
łoża śmierci, ale unikał jej jak ognia.

- No, dobrze - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję...

tylko raz.

- Jesteś wspaniały - resztką sił posłała mu promienny

uśmiech.

background image

Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy Kristine

oparła się o otwartą lodówkę w poszukiwaniu czegoś do
jedzenia. Mancos trącił ją w nogę skomląc.

- Tak, tak, wiem, zjadłoby się maleńkie co nie co. ,
Skomlenie gwałtownie ustało, pies zakręcił się w kółko i

omal nie przewracając Kristine wybiegł z kuchni, poślizgnął
się na drewnianej podłodze i zaszczekał przeraźliwie.

Otworzywszy szeroko oczy Kristine potrząsnęła głową,

próbując pozbyć się świdrującego szumu w uszach. Usłyszała
uderzenie rozpędzonego Mancosa o drzwi a potem głośny
skowyt.

- Do cholery, Bob - mruknęła zatrzaskując drzwi od

lodówki i pobiegła za psem. Przebiegła przez duży pokój,
rozsunęła zasłony i szarpnięciem otworzyła drzwi. Oczom jej
ukazał się niesamowity widok.

Poruszał się szybko i zwinnie jak linoskoczek, musiała mu

to przyznać, ale z pewnością nie był to Bob. Biegł wzdłuż
balustrady tarasu, uciekając przed kłapiącymi zębami
Mancosa. W świetle budzącego się ponad wzgórzami poranka
wyglądał, jakby otaczała go złota aureola blasku jaśniejszego
jednak niż gęste, jedwabiste włosy, odrzucone do tyłu i
spadające na plecy. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki
falowały wzdłuż policzków i zasłaniały uniesione łuki brwi.
Podwinięte rękawy czarnej tuniki ukazywały ciemne ciało,
mocno napięte mięśnie i niezliczoną ilość złotych bransoletek.
Nisko na biodrach opierał się szeroki, skórzany pas. Z
przytroczonej pochwy wystawała rękojeść złowrogo
zakrzywionego khukri - noża gurkijskiego najemnika. Dżinsy
miał wetknięte w niestarannie zrobione buty, a właściwie
kawałki skóry, połączone rzemykami i zabezpieczone u góry
srebrnymi kółeczkami. Był jak wiatr, a melodia jego szybkich
kroków wprawiła Kristine w osłupienie.

background image

Powinnam coś zrobić, aby go ocalić, myślała, jego albo

psa, jeśliby nieznajomy sięgnął po nóż. W pewnej chwili
zauważył ją, a szeroki uśmiech i szelmowskie mrugnięcie
uświadomiło jej nagle, że przyjdzie jej chronić przede
wszystkim samą siebie. Cofnęła się o krok z ręką złożoną na
piersiach w geście samoobrony, całkowicie nie pasującym do
współczesnej kobiety, żyjącej w czasach, kiedy napastliwe
hordy zamieszkiwały tylko Wall Street. Niecywilizowany
wygląd przybysza przywołał w jej wyobraźni wizje dawnych
czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni
barbarzyńcami, którzy je uprowadzali.

Barbarzyńcy... Z trudem chwytając powietrze rozpoznała

w nim „tego cholernego barbarzyńcę" - Kita Carsona.

- Kukur aha! - krzyknął niskim głosem oglądając się na

psa i ściągając z ramienia zamszową torbę. Kiedy Mancos
skoczył za torbą rzuconą w stronę Kristine, Carson klasnął w
ręce i krzyknął: - Hej, psie - przyciągając ponownie uwagę
zwierzęcia. Kristine złapała ciężki tobół i przycisnęła go do
siebie, nie mając odwagi spuścić z oczu psa. Wyglądało na to,
że jeszcze chwila a dog rzuci się na Carsona i pożre go na
śniadanie. Mężczyzna jednak nie bał się rozwścieczonej i
śliniącej się bestii, co uświadomiła sobie z pewnym
niedowierzaniem. Wystarczyło jedno spojrzenie Mancosa, by
większość jej gości w ogóle nie wysiadała z samochodu, a
tylko naciskała klakson. Czuła wyraźnie, że Carson ani trochę
nie przypominał większości mężczyzn. To był człowiek
chodzący własnymi ścieżkami i założyłaby się o wszystko, że
z takim uśmiechem nie mógł zostać buddyjskim mnichem.

Pies sięgał już do jego kostki, a Kristine zacisnęła palce na

pasku torby. Była wykonana z miękkich materiałów.
Szczególną uwagę zwracał uchwyt z jedwabiu i delikatnej
skóry oraz długiej na pół metra wstążki, pasującej kolorem do

background image

włosów właściciela. Kiedy uniosła głowę, aby zobaczyć, co
się dzieje, stanęła jak wryta.

Nie biegł, lecz szedł zdecydowanym krokiem po

balustradzie, a Mancos podążał krok w krok za nim tam i z
powrotem w poprzek tarasu. Carson przemawiał do psa
monotonnym tonem, który łagodził chropowaty tembr jego
głosu i mieszał się z cichym grzechotem bransoletek.
Wszystko to hipnotyzowało zarówno psa, jak i Kristine. Kiedy
przykucnął, była pewna, że Mancos otrząśnie się z
zamroczenia, ale nie. Ona zresztą też pozostawała wciąż pod
wrażeniem przybysza, który tymczasem pochylił się, aby
podrapać psa za rdzawobrązowym uchem. Na ten widok
Kristine mało nie wypuściła z rąk torby. Po chwili Carson
zszedł z poręczy zupełnie bez wysiłku. Nie zeskoczył po
prostu zszedł. Ten pokaz siły i gracji powiedział jej więcej o
mięśniach jego nóg niż długi bieg po ogrodzeniu. Nie widać
było po nim nawet śladu zmęczenia. Za to ona przez moment
w ogóle nie mogła złapać oddechu.

- Namaste - powitał ją. Wygrawerowane w stare wzory

bransoletki z litego złota zabrzęczały, kiedy złożył dłonie. -
Dzień dobry.

- Cześć - odpowiedziała, a zabrzmiało to bardziej jak

oddech, którego nie mogła złapać. Górowały nad nią prawie
dwa metry masywu męskiej potęgi, złagodzonej jedynie przez
figlarne iskierki w oczach. Wyglądał imponująco. Emanowała
z niego energia. Renegat, banita czy mnich, wszystko jedno,
prezentował się wspaniale.

Kit uśmiechnął się szeroko do osłupiałej dziewczyny i

spojrzał na nią w zadumie. Nie żałował już długiej drogi, jaką
przebył w poszukiwaniu kufrów. Przemierzył za nimi całą
szerokość Ameryki, od jednego do drugiego umykającego
celu, aż przywiodły go tutaj, do domu i kobiety.
Nieodpowiedzialni wspólnicy zupełnie nieświadomie oddali

background image

mu ogromną przysługę tym, że nie dopilnowawszy bagażu
zmusili go do poszukiwań.

Przyglądał się negliżowi Kristine, a widząc zdumienie w

jej oczach, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była taka
piękna, czułby się zmęczony. Burza niesfornych kręconych
włosów opadała jej na ramiona i otaczała niewypowiedzianie
delikatną twarz. Jej oczy miały niespotykany kolor górskich
fiołków, a cery, jaśniejszej niż kiedykolwiek widział, nie
szpecił ostry makijaż, typowy dla większości kobiet Zachodu.

- Konkubina? - zapytał, przesuwając palcem po jej

policzku.

Była taka delikatna, taka piękna, taka łagodna. Tak,

Shepherd i Stein spisali się dobrze. Wspaniałomyślnie
wybaczył im tchórzostwo, a nawet podwoił cenę za
przewiezienie skarbów, za które w końcu ryzykował własnym
życiem.

Kon... ku... bina, kon... ku... bina - Kristine próbowała

rozszyfrować słowo, wypowiedziane z obcym akcentem.
Kiedy zrozumiała, o co chodzi, zaczerwieniła się, szczególnie
w miejscu, którego przed chwilą dotykał.

- Nie - szepnęła, po czym nadała słowom więcej mocy. -

Nie, nie jestem niczyją konkubiną.

- Nie moją? - uniósł brwi nad ciemnymi i tajemniczymi

oczami o korzennym, głębokim kolorze cynamonu.

- Nie, nie twoją.
- Niedobrze, co? - znowu uśmiechnął się szeroko, tym

razem bardziej uwodzicielsko.

Tak. Układana w myślach odpowiedź gwałtownie uleciała

na trzepoczących skrzydłach paliki.

- Jestem... - odetchnęła głęboko i spróbowała ponownie. -

Jestem Kristine Richards.

- Kreestine, Kreestine? - powtórzył uśmiechając się, aby

wyprowadzić ją z zakłopotania. Zmysłowe wygięcie ust

background image

Carsona i jego błyszczące zęby nie pozwoliły Kristine
odzyskać spokoju.

Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że

zmysłowości należy się wystrzegać za wszelką cenę.

- Nie, po prostu Kristine - wyjaśniła, kiedy była w stanie

wydobyć z siebie głos.

- Ach, Kreestine - wyartykułował jej imię, stawiając

akcent na drugiej sylabie. - Bardzo ładnie.

- Tak, to jest całkiem niezłe imię - wyjąkała,

zastanawiając się, kiedy umysł zacznie wreszcie pracować.

- Nie - z wolna pokręcił głową z lekkim uśmiechem i ujął

podbródek dziewczyny szorstką dłonią. Odchylił jej głowę do
tyłu, unieruchamiając łagodnym dotykiem i blaskiem oczu.

- Kreestine jest śliczna - zamruczał, zbliżając usta do jej

ust i ogrzewając swoim oddechem jej wargi. Lekkie muśnięcie
jego ręki wywołało w niej falę ciepła. Kiedy zamknął jej usta
pocałunkiem, zachowała jeszcze resztki rozsądku, które
rozwiały się, skoro tylko władczo objął ją w pasie i
przyciągnął bliżej. Była na tyle blisko, by czuć każde
drgnienie mięśni mężczyzny; napięcie brzucha, twarde jak stal
uda; czuła, jak ogarnia go fala pożądania. Dobry Boże,
myślała na wpół przytomnie. Jego język wsuwał się w
najgłębsze zakamarki ust. Smakował słodko jak piżmo, jak
miód z odległej krainy i całował bez opamiętania, jakby
dopasowując się do smaku - bez umiaru i egzotycznie.

Wszystko stawało się jakąś odległą od rzeczywistości

fantazją i nagle nieopisane uczucie ogarnęło jej duszę. Była
zafascynowana, ale czuła, że powinna oprzytomnieć, zanim
uświadomi sobie, że jest jej dobrze i miło. Dla Kita ten
pocałunek też znaczył wiele, był więcej niż wspaniały, więcej
niż prowokujący. Pierwsze zaskoczenie z wolna przerodziło
się w zaciekawienie, potem w odkrywanie. Całując coraz
mocniej i natarczywiej uczył się przyjemności, jaką mu

background image

dawała. Przytulił ją jeszcze mocniej, czując, że Kristine robi to
samo. Powinna być moją nałożnicą, pomyślał, ale nawet w
roli wybranki serca była bardziej ujmująca niż jakakolwiek
inna kobieta. Miał rację przyjeżdżając do tego nieznanego
kraju rodziców. Nigdy nie był mnichem i nic nie mogło
zmienić faktu, że był stworzony do życia w luksusie, do życia
ze wszystkimi jego troskami i radościami.

Wytężając wszystkie siły, co w jej przekonaniu było

jedyną szansą, Kristine odepchnęła Carsona. Gdzie podziewał
się Mancos, kiedy go potrzebowała?

- Aajah - wyszeptał łagodnie Kit, pomagając jej

wyswobodzić się ze swych ramion. Oszołomiona, zauważyła
bolesny grymas, jaki pojawił się na jego twarzy. Na miłość
boską, czyżby go

zraniła? Zraniła? Cóż za pomysł. Powinna go była

spoliczkować.

- Pies lubi ciebie bardziej niż mnie? - zapytał.
Przypatrywała się bacznie Carsonowi i jej wzrok

zatrzymał się w miejscu, gdzie ogromne szczęki Mancosa
beztrosko zacisnęły się na dżinsach. Musiał mieć skaleczoną
nogę. Od strony psa nie dochodził żaden odgłos, co uznała za
dobry znak.

- Mancos, poszedł, szu, szu - trzepnęła go brzegiem

sukienki, wdzięczna za chwilę przerwy i szansę na złapanie
oddechu. Co u licha sprawiło, że uległa jak jakaś porażona
słońcem smarkula.

- Sza, sza - usłyszała, jak powtarzał ponad jej głową.
- Szu, szu - poprawiła go instynktownie, zastanawiając

się, czy już zupełnie postradała zmysły.

- Sza, sza, Mancos, sza, sza - podniósł nogę, jakby chciał

strząsnąć zwierzę. Pies rozluźnił uchwyt, po czym najbrzydszy
psi pysk pod słońcem podniósł się na tyle wysoko, aby sięgnąć
podbrzusza mężczyzny. Kit roześmiał się, a dźwięk jego głosu

background image

i treść wypowiedzianych słów przeszyły Kristine na wskroś i
jednocześnie zawstydziły.

- Nie dla ciebie, Mancos - odepchnął psa - dla Kreestine.
Dziewczyna uświadomiła sobie, że jakąś nadzieją i

ostatnią deską ratunku byłoby natychmiastowe zniknięcie, ale
tego, oczywiście, nie dało się zrobić. Ostatnio szczęście jej nie
sprzyjało, nie liczyła więc na cud. A może jednak? Czuła, że
za moment wybuchnie śmiechem, lecz nie wiedziała, czy
będzie to objaw dojrzałej reakcji czy też początki histerii. Kit
wykorzystał sytuację i jeszcze raz ją pocałował, tym razem w
policzek, pochylał głowę coraz niżej tak, że pasek od torby
zsunął się jej z ramienia. Wiedziała, że walczy z histerią.

- Namaste, Kreestine - zamruczał.
- Namaste... - Wiedziała, kim był, nie mógł być nikim

innym, ale cały czas jeszcze nie wierzyła.

- Kautilya Carson - powiedział, wchodząc jej w słowo.
- Kit Carson? - upewniła się.
- Ludzie z Zachodu mówią Kit, tak.
- Mnich buddyjski? - zapytała, próbując wyjaśnić jedną z

najbardziej niepewnych plotek, jakie o nim słyszała.

- Nie, nie jestem mnichem - zaśmiał się i ponownie

dotknął jej policzka, jakby chciał przypomnieć niedawny
pocałunek.

- Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.
- To oni kastrują mnichów? - Nic takiego nie wyczytała w

żadnej z książek religioznawczych.

- Próbują, ale duchowo - wyjaśnił - chociaż niektórzy

lubią chłopców. Tego z pewnością nie dowiedziałaby się z
żadnej książki.

- Nie martw się - zaśmiał się znowu. - Nie złapali mnie.

Smakujesz kawą, masz może trochę? Absolutnie temu nie
wierzyła, nie wierzyła niczemu. On pachniał miodem, ona
kawą. Ledwie się spotkali, a jedyne, o czym mówili i czego

background image

próbowali, to seks - wydarzenie tak rzadkie i odległe w jej
życiu, że dopóki jej nie przypomniał, zupełnie nie pamiętała,
na czym właściwie polega cała ta zabawa. Powinna wrócić do
łóżka i zacząć dzień, jak każdy inny.

- Tak - zdradzała objawy paniki, zorientowawszy się, że

łóżko to ostatnie miejsce, do którego odważyłaby się teraz
pójść. - Tak, mam kawę.

- Dobrze - sięgnął po torbę na jej ramieniu i przewiesił na

swoje. - Napijmy się razem kawy. Na odcinku dwóch metrów,
dzielących ją od drzwi wejściowych, zdążyła dwukrotnie
potknąć się o własne nogi.

- Ostrożnie Kreestine - roześmiał się i wyciągnął rękę,

aby pomóc jej złapać równowagę. Ciepło bijące od niego
podnieciło dziewczynę jeszcze bardziej.

- Nic ci się nie stało?
- Nie, nie, wszystko w porządku. - Pomyślała, że

naprawdę warto by było przestać się powtarzać, po czym
zorientowała się, że coś, czego dotknęła, było twardsze niż
powietrze.

- Moja wina - uśmiechnął się szeroko. Wiedziała, że nie

powinien więcej tak się zachowywać, jeżeli walące tętno ma
wrócić do normalnego rytmu.

Pochylił się, podniósł wielką torbę z grubej bawełny i

przerzucił ją sobie na plecy. Drugą zaś ręką dźwignął
ogromny kufer, który - siódmy z kolei - miał zaraz stanąć w
pokoju Kristine. Nie wierzyła własnym oczom. Obarczony
ciężarem zdawałoby się przygniatającym do ziemi, Kit Carson
poruszał się z niesłychaną gracją. Szedł jakby nie dotykając
podłogi.

background image

Rozdział 2
- Wydaje mi się, że popełniasz błąd - powiedziała

Kristine.

Im prędzej wszystko się wyjaśni, a on pójdzie swoją

drogą, tym lepiej, dodała w duchu.

Stwierdzenie to wcale nie tłumaczyło, dlaczego nalewała

mu właśnie filiżankę kawy. Carson stał po przeciwnej stronie
blatu, niezbyt blisko, lecz również nie na tyle daleko, aby
wróciła jej pewność siebie. Wciąż czuła ciepło pocałunku, a
fakt, że przez cały czas miała na sobie mocno znoszoną
podomkę, nie dodawał jej otuchy.

- Błąd? - powtórzył.
- Tak, błąd.
Filiżanka lekko zadźwięczała o spodeczek, kiedy Kristine

podnosiła ją do ust. Carson przytrzymał rękę dziewczyny.
Serce jej skoczyło. Utkwiła wzrok w potężnych palcach, które
obejmowały spodek, przykrywając jej dłoń. Wydatne żyły,
widoczne na ręce mężczyzny, układały się w kształt delty
rzeki, będąc jak gdyby symbolem życia, tętniącego pod mocno
opaloną skórą.

- Popełniłem wiele błędów w życiu, Kristine. Czy możesz

dokładniej wyjaśnić, co miałaś na myśli? To wyznanie ją
zaskoczyło, nie bardziej jednak niż sam Carson. Nie potrafiła
określić, czego się po

nim spodziewała, lecz nawet w najśmielszych snach nie

mogłaby go sobie wyobrazić. Któż zresztą by mógł?
Azjatycka wrażliwość nakładała się na twarz i ciało
Europejczyka, a łagodna tajemniczość, widniejąca w jego
oczach, przeciwstawiała się dziedzicznym cechom fizycznym.
Nosił długie włosy jak wojownik Khampa, lecz w ich barwie
zawarta była historia szkockich wyżyn i zamieszkujących je
ludzi o jasnej karnacji. Pomimo elegancji sprężystych ruchów
i swobody, z jaką nosił egzotyczne odzienie, coś w nim nie

background image

grało. Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, zrządzeniem
jakiego losu znalazł się w azjatyckim klasztorze,
pozostawiony sam sobie, aby wreszcie ulecieć w świat na
skrzydłach zdobytej sławy. Podniosła oczy, aby napotkać jego
wzrok, co natychmiast uznała za błąd. Był rozpromieniony i
porywająco silny. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe oczy i
kryły ślady zmęczenia. Miał prosty nos, jakby wyrzeźbiony
ręką mistrza i pasujący kształtem do wystających kości
policzkowych oraz klasycznych rysów twarzy. Pokryta
jednodniowym zarostem twarz tryskała energią... Kristine
uświadomiła sobie nagle, że wpatruje się w Carsona zbyt
długo, gubiąc się w jego tajemniczych, przepastnych oczach.
Mruknęła coś, próbując otrząsnąć się z tego zaczarowanego
transu i zatrzymać gonitwę myśli.

- Nie jestem pewna, kto cię tu przysłał - powiedziała - alb

musieli ci przecież powiedzieć, kto to jest Kristine Richards.

- Nikt mnie nie przysłał - odpowiedział z uśmiechem

wrzucając do filiżanki zdumiewająco dużo kostek cukru.

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała ponownie.
- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem albo z kimś z

Uniwersytetu? - spytała z nadzieją, że pobudzi tym jego
pamięć.

Bezskutecznie próbowała ignorować każde przyspieszenie

tętna, pojawiające się za sprawą szelmowskiego uśmiechu,
jakim ją obdarzał. Nieświadomie potrząsnęła głową, aby
zaprzeczyć swemu odezwaniu, które odbierało jej odwagę.
Dreszcz przebiegł jej po plecach.

- To ty znasz Harry'ego Fratza? - z zakłopotaniem uniósł

brwi i przymrużył oczy.

- Tak - odpowiedziała, przezwyciężywszy śmieszne

pragnienie ucieczki. Była przecież gospodynią.

background image

- Aha, to w tym tkwił mój błąd - powiedział, posyłając jej

kolejny łobuzerski uśmiech. - Harry'emu nie starczyłoby
wyobraźni, aby choć pomyśleć o konkubinie.

- A co ty sobie właściwie myślisz! - krzyknęła bez cienia

uprzejmości, zupełnie pozbawiona zdrożnych myśli. - Harry i
ja jesteśmy współpracownikami, kolegami po fachu. -
Konkubina, też mi coś!

- I nie jesteś też moją gosposią? - przechylił głowę na bok

i zsunął warkocz z szerokiego ramienia, opiętego czarną
bawełną. Długie włosy wbrew pozorom dodawały mu jeszcze
męskości i sprawiały, że Kristine jawił się jako najokazalszy z
samców, jakiego kiedykolwiek spotkała. Wieloma cechami
przypominał człowieka pierwotnego - szorstkością ruchów,
sposobem zachowania, wszystkim za wyjątkiem oczu, z
których przebijała wieczność.

- Nie, panie Carson - odetchnęła głęboko i spokojnie,

zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką ją było stać.
Przerwała na chwilę, świadoma, jak nieodpowiednio
zabrzmiał ten tytuł. „Pan" zakładał pewien stopień cywilizacji,
którego Carson z pewnością nie osiągnął. - Nie jestem twoją
gosposią. Jestem Kristine Richards. Doktor Kristine Richards,
zastępca Harry'ego Fratza, o czym z pewnością byś wiedział,
gdybyś zadał sobie trochę trudu i skontaktował się z Uniwer...
- nagle przerwała, doznawszy olśnienia. - A jeżeli nie
rozmawiałeś z nikim z Uniwersytetu, to skąd wiedziałeś, że
masz przyjechać właśnie tutaj - podjęła, patrząc na niego
sceptycznie.

- Wędrowałem śladem bagażu - wskazał za siebie na

dziwnie tajemnicze kufry stojące na podłodze. Jego
wyjaśnieniom zdecydowanie brakowało logiki. Kristine
mieszkała dobrych pięć mil od Fort Collins, na wzgórzach
Rockies, i mało kto mógł odszukać jej dom nawet z mapą w
ręku, a co dopiero bez niej.

background image

- Wędrowałeś śladem kufrów... - powtórzyła głosem

pełnym wątpliwości. Powstrzymał ją niewinnym i dziwnie
staroświeckim spojrzeniem.

- Tajemne moce zawsze zostawiają ślad. Tylko od ciebie

zależy, czy mi uwierzysz, czy nie. Tajemne moce, powtórzyła
cicho. W porządku. Podniosła się z trudnością, obrzucając
kufry ostrożnym

spojrzeniem. Wiedziała, że były bardzo stare - wyglądały

niezmiernie tajemniczo z tymi swoimi ciężkimi, metalowymi
zawiasami i kłódami, naoliwionymi skórzanymi obiciami na
rogach i drucianymi kratami spajającymi deski. Nie czuła
jednak żadnej bijącej od nich mocy i prawdę mówiąc była z
tego bardzo zadowolona.

- Czy masz śmietankę? - zapytał.
- Tak, oczywiście - wyjąkała odwracając spojrzenie od

bagaży.

Szorstkie palce mężczyzny przejechały po jej dłoni, kiedy

podawała mu wyjęty z lodówki kartonik śmietanki. W dotyku
tym przypominała o sobie energia, jaką ucieleśniał. Tajemne
moce, niech to diabli, pomyślała. Ktoś powinien był ją
przestrzec przed Kitem Carsonem. Harry był ofermą, ale
zarówno doktor Chambers, jak i szef jej wydziału doktor
Timnath musieli wiedzieć więcej niż powiedzieli. Argumenty,
jakie wytaczały z Jenny przeciwko Carsonowi, nie pasowały
do tajemniczego człowieka, stojącego w kuchni i
zachowującego się, jakby właśnie przyjechał na karawanseraj
w azjatyckim stepie.

Przyoblekłszy uśmiech na twarz postanowiła wymknąć się

na chwilę. Zauważyła pudełka czekoladowych herbatników i
podsunęła je w kierunku Carsona.

- Poczęstuj się, proszę, za chwilę wrócę.

background image

Właściwie nie miała zamiaru uciekać do swego gabinetu,

ale skoro już tam się znalazła, nie traciła czasu na bezczynne
chodzenie po pokoju.

Kit przechylił się przez blat i poczęstował herbatnikiem,

patrząc na Kristine, dopóki nie zniknęła. Podobały mu się jej
kołyszące się pod białą bawełnianą podomką biodra i
zdecydowanie zarysowana linia ramion. Nie była tym, czego
się spodziewał, na co miał na początku nadzieję, ale mogła się
stać dla niego kimś znacznie ważniejszym. Zgodnie z
własnym poczuciem sprawiedliwości potroił cenę skarbów,
Shepherd i Stein zawiedli na wszystkich frontach, a
szczególnie jeśli chodzi o dowiezienie bagaży na miejsce
przeznaczenia. Harry Fratz, wystraszony głupiec, jasno
sprecyzował stanowisko Uniwersytetu wobec kontrabandy.
Nie chcieli mieć nic wspólnego z podejrzaną działalnością
Carsona bez względu na to, jak szlachetnymi pobudkami się
kierował. Jego partnerzy powinni byli zająć się bagażem,
który wysłał z Nepalu, i zaufać mu, że dostarczy
dokumentację niezbędną, aby udowodnić legalne pochodzenie
zawartości kufrów. Niekonwencjonalne metody przewozu
tybetańskich skarbów wystraszyły ich oboje, nawet Shepherd,
która jak sądził, nie była mięczakiem. Wydawało mu się, że
jest na tyle świadoma swojej roli, by przetrzymać ataki
gniewu Chińczyków i nie przestraszyć się ich pogróżek. Mylił
się jednak. Ona bowiem wtryniła kufry niczego nie
podejrzewającemu profesorowi Uniwersytetu. W każdym
razie żadne z nich nie było warte jego gniewu. Carson znał
prawdopodobny wynik swej ostatniej misji dużo wcześniej,
zanim przekroczył granice Tybetu, wiedział też, że Turek -
najohydniejszy z bandytów - pałał żądzą zemsty, chcąc
zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy rozesłali zdjęcie Carsona
i jego dane do wszystkich posterunków granicznych, a

background image

Nepalczycy wyrzucili go z rodzinnej ziemi, gdzie
przynajmniej na razie nie mógł legalnie wrócić.

Kit obiektywnie ocenił ryzyko i stwierdził, że warto je

podjąć, żałując jednocześnie, że Kristine Richards nie miała
możliwości wyboru. Postąpiła lekkomyślnie, przyjmując
bagaż i nie okazując mu większego zainteresowania. Nie winił
jej jednak za nic. Wszystkiemu winne było tchórzostwo
Shepherd i Steina, a może i nieodgadnione przeznaczenie.
Naraz poczuł się odpowiedzialny za tę dziewczynę. Może to
rzeczywiście przeznaczenie, a nie zwykły zbieg okoliczności.
Jej pocałunek zdawał się o tym świadczyć. Zbyt wiele lat
młodości spędził w niewoli buddyjskich mnichów, aby źle
zrozumieć własne, dopiero co rozbudzone instynkty. Zbyt
długo żył bez kobiety, aby nie cieszyć się tą, którą spotkał,
niezależnie od tego, na ile pozwalała mu się zbliżyć do siebie.
Nie narzekał więc na bieg wypadków, nie wątpił również, że
będzie w stanie chronić Kristine, dopóki nie rozwiąże
definitywnie swoich spraw. To on miał ustalać cenę, ma więc
prawo zażądać nawet czterokrotnie wyższej, a zyskiem
podzielić się z Kristine, która wzięła na siebie część ryzyka.

Sięgnął po następny herbatnik, wstał i poszedł obejrzeć

kufry. Zamki były nietknięte. Nie wątpił w uczciwość
Kristine, ale bagaże przeszły przecież przez tyle rąk, zanim tu
dotarły, że wszystko mogło się zdarzyć. Ugryzł ciastko i
delikatnie przesunął ręką po jednym z kufrów. Uśmiechnął
się. Odnalazł legendarny klasztor Chatren - Ma i Kandżur
(Kandżur - tybetański buddyjski zbiór kanoniczny zawierający
sutry, kazania i nauki przypisywane Buddzie.) należący do
wielkiego chana Kubilaja. No, oczywiście nie cały Kandżur,
lecz tę jego część, którą przechowywano w tym klasztorze, to
znaczy jedną piątą tomu ze stutomowego wieloksięgu. Było to
i tak więcej, niż ktokolwiek kiedykolwiek miał w rękach, i
gwarantowało mu znakomite życie do końca jego dni.

background image

Kristine, uwieszona na telefonie w swoim gabinecie,

słuchała uważnie przytłumionych głosów, dochodzących z
drugiej strony linii. Zaczęła od Harry'ego, ale nie była dobrej
myśli.

- Doktor Richards? - żona Harry'ego podeszła do

słuchawki. - Bardzo mi przykro, ale mąż miał lekki nawrót
choroby i nie może przyjmować telefonów.

Nawrót choroby, akurat, pomyślała Kristine.
- Przykro mi - odpowiedziała słodko, stukając ołówkiem

o blat biurka. - Wczoraj wieczorem wyglądał tak dobrze.

- Tak, sądzę, że przyjęcie było dla niego zbyt męczące.

Zadzwoni do pani, skoro tylko poczuje się lepiej. O co zakład,
że nigdy nie zadzwoni, przeszło przez myśl Kristine.

- Proszę tego dopilnować i powiedzieć mu, że stary

przyjaciel Kit Carson w końca przyjechał i pewnie będzie
chciał się z mężem zobaczyć gdzieś na mieście.

- Hm... ja... Myślę, że to nie będzie możliwe, ponieważ

lekarz obawia się. że od Harry'ego wciąż jeszcze można się
zarazić... Do widzenia pani - Kristine usłyszała odgłos
odkładanej słuchawki.

Odsunęła od ucha swoją słuchawkę i przyjrzała się jej

uważnie, w drugiej ręce trzymając długopis. Żona Harry'ego
oczywiście kłamała. Uwierzyć w zakaźną chorobę
skompromitowanego współpracownika było czymś tak samo
bezsensownym, jak na przykład telefonowanie do szpitala
Pouche Valley w sprawie zakupu akcji.

Następnie zadzwoniła do doktora Timmetha. Okazało się,

że wyjechał za miasto. Takiemu to dobrze, pomyślała Kristine.
Ale co ja mam z tego? Na liście pozostał jeszcze tylko dziekan
Chambers - człowiek, który trzymał w ręku jej awans
naukowy. Od dobrych dziewięciu miesięcy kłaniała mu się w
pas i teraz tak naprawdę nie miała ochoty niszczyć tych
dobrych układów jednym nieprzemyślanym telefonem.

background image

Starając się myśleć tylko o czymś miłym, wykręciła
obgryzionym ołówkiem numer telefonu.

- Halo - on sam podniósł słuchawkę dopiero po trzecim

sygnale. Mówił głębokim głosem, co onieśmielało ją jeszcze
bardziej.

- Dzień dobry, panie doktorze, mówi Kristine Richards.
- Tak?
- Dzwonię, żeby powiedzieć, że przyjechał Kit Carson, i

zastanawiam się... właśnie się zastanawiam, co mi pan każe z
nim zrobić?

- Co z nim zrobić? Ależ pani doktor...
Podniosła oczy ku niebu, a kiedy je opuściła, zobaczyła

Carsona. Przyglądała mu się z rosnącym zainteresowaniem,
jak zwijał coś w bibułce papierosowej i lizał jej brzegi.

- Doktor Richards? - głos Chambersa zabrzmiał jej prosto

do ucha.

- Tak - syknęła w słuchawkę. - Co mam z nim zrobić? On

jest... - gwałtownie przerwała wciągając w nozdrza zapach
tytoniu. Uspokoiła się na moment, ale zaraz wezbrał w niej
gniew. Kit wypuszczał kółeczka dymu, zanieczyszczając
kryształowe dotąd, górskie powietrze. Perfekcyjne, małe i
duże, pojedyncze i podwójne unosiły się nad nim w kształcie
koncentrycznych pierścieni i utrzymywały się w powietrzu
dłużej niż można by przypuszczać. Czegoś takiego jeszcze nie
widziała.

- ...żeby pani z nim pracowała - doszły do niej słowa

Chambersa. - Ma pani wstępne wyniki badań Harry'ego. Jeśli
nie czuje się pani dostatecznie przygotowana zawodowo,
trzeba było o tym powiedzieć wcześniej, zanim wyraziła pani
zgodę na udział w realizacji projektu.

Kristine nagle przypomniała sobie o telefonie.

background image

- Nie, to nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Znam tę

problematykę wystarczająco dobrze, aby móc opisać
znaleziska Carsona, ale... .

Ale co, Kristine, ale cię pocałował. To z pewnością

powinien usłyszeć Chambers, pomyślała.

- Ale on jest... ale ja jestem... ale on...
- Jakiś problem, doktor Richards? - głos dziekana uciął jej

wątpliwości.

- On jest dziwny - powiedziała słabym głosem, zdając

sobie sprawę, że zabrzmiało to po prostu głupio. Na szczęście
zachowała na tyle przytomność umysłu, aby nie powiedzieć,
że jest o wiele przystojniejszy a jednocześnie barbarzyński,
niż można sobie to wyobrazić. Zawsze myślała, że
uwłaczające określenia odnosiły się do metod działania
Carsona, a nie jego osobowości. Pocałunek zaprzeczył tej
teorii.

- Widocznie miał dziwne życie - powiedział doktor

Chambers - a teraz ma kłopoty w przystosowaniu się do
nowego środowiska. Proponuję pani rolę łącznika pomiędzy
nim a kulturą Zachodu i jestem pewien, że starania te zostaną
docenione.

Miała już na końcu języka pytanie o „tajemne moce", ale

w ostatniej chwili powstrzymała swoje emocje. Nie chciała
nierozważnym słowem zniweczyć swojej szansy i usilnie
starała się skierować rozmowę na tematy, w których mogłaby
błysnąć inteligencją.

- Czy załatwił pan dla niego jakieś mieszkanie? - spytała.

- Wygląda na zmęczonego. Chyba się nie wygłupiłam, ale
błyskotliwe to nie było, pomyślała szybko.

- Zostawiam to w pani gestii. Szczerze mówiąc, po tym,

co o nim słyszeliśmy przez ostatnie kilka miesięcy, nie
byliśmy wcale pewni, czy nie zerwie kontraktu. Może się pani
skontaktować z administracją internatów... I proszę pamiętać,

background image

pani doktor - Kristine wyczuła wahanie w jego głosie - że
jesteśmy zainteresowani tylko prowizorycznym spisem
zabytków starotybetańskich, jakie oferuje Carson.
Sugerowałbym skupienie uwagi na badaniach, za które
płacimy, a nie na czymkolwiek innym. To jest człowiek
obdarzony rozlicznymi talentami, lecz niekoniecznie
wszystkie muszą nas interesować.

Doskonale, pomyślała, doskonale.
- Dziękuję za pomoc, doktorze - powiedziała, z trudem

ukrywając sarkazm.

Zdegustowana, odłożyła słuchawkę, zdając sobie jasno

sprawę, że została wrobiona w opiekę nad Carsonem.

Kit tymczasem skończył papierosa i podszedł do okna,

przez które było widać faliste wzgórza schodzące do zbiornika
retencyjnego, niższe pagórki oraz położone na równinie
miasto. Wokół północnej i wschodniej części domu rozciągał
się sekwojowy taras. Część południowa z kamienną posadzką
była oszklona i wypełniona kwiatami i słońcem. Dom Kristine
był otwarty, zupełnie inny niż jego własny w Nepalu, w
górnym biegu rzeki Kai Gandaki, niedaleko granicy z
Tybetem. Dom, w którym mieszkał kilka lat, zbudowany był
tak, aby chronić przed chłodem ostrych zim i wiatrów
hulających w wąwozie. Jej dom zapraszał. Gdyby i jego
zaproszono, chętnie by tu pozostał. Miałby wygodę i
towarzystwo. Gdyby... ale jak dotąd zaproszenia nie dostał.
Jego partnerzy najwidoczniej nie uważali za stosowne
przygotować wszystkiego na jego przyjazd ani też udzielić
wyjaśnień, dotyczących losów bagażu. Prawdopodobnie nie
wierzyli, że wydostanie się z Tybetu żywy, wygrywając z
Turkiem, który chciał mu odebrać całą zdobycz. Ale ta
dziewczyna obdarzona była inteligencją wykraczającą poza
umiejętności zwykłej doktorantki i z pewnością zrozumie

background image

sytuację, w jakiej się znalazł. Wierzył zresztą w siłę perswazji,
jakiej nauczył się od swego drugiego ojca, Sanga Phali.

Kristine ciągle jeszcze czekała w gabinecie na kolejne

połączenie telefoniczne, wiedząc, że możliwości wyboru
topniały jak śnieg w ciepłym klimacie. Domy studenckie były
zajęte do soboty, na wynajęcie mieszkania dla małżeństw
trzeba było się zapisać na listę oczekujących, długą na dwie
strony, a pokoje gościnne przez następne dwa tygodnie miały
być zajęte przez Chrześcijańskich Wyznawców Krzyża.

Sekretarka, która udzielała jej informacji, wróciła do

telefonu.

- Doktor Richards?
- Tak.
- Ktoś zrezygnował w Corbet Hall, ale...
- Weźmiemy to - szybko zgodziła się Kristine.
- Ale to nie jest pokój samodzielny - dokończyła

sekretarka.

- To już nie mój problem - mruknęła Kristine pod nosem i

natychmiast podała nazwisko Carsona i adres płatnika
rachunku, tj. Wydziału Historii. To był pierwszy sukces, jaki
odniosła tego dnia. Miała nadzieję na następny, to znaczy na
pozbycie się najbardziej intrygującego faceta, jakiego ostatnio
spotkała. O ironio losu...

- Mamy szczęście - powiedziała wchodząc do pokoju i

przyciągając uwagę Kita.

- Też tak myślę - odpowiedział odwracając się do niej z

sarkastycznym uśmiechem.

W oczach miał to samo ciepło, które emanowało z jego

uśmiechu. Czuła, jak opuszcza ją odzyskana przed chwilą
pewność siebie. Usiłowała się bronić przed intensywnością
jego spojrzeń. Zacisnęła mocniej pasek od sukienki. O tak
wczesnej porze Kristine nie potrafiła zebrać myśli, Kit zaś nie
znał jej na tyle dobrze, aby pomóc jej te myśli rozsądnie

background image

poukładać. A jednak, kiedy ją całował, nie wydawał się obcy.
Tylko czas mógł wyjaśnić tę zadziwiającą niekonsekwencję.

- To znaczy... znalazłam dla ciebie mieszkanie.

Uniwersytet pokryje koszty, ale... - mimo woli potrząsnęła
głową tak samo jak on i powiedziała już wolniej: - obawiam
się, że będziesz miał współlokatora. Czy to duży problem?

- Muszę zostać tu, Kristine - powiedział obejmując

gestem cały dom. Jej dom.

- Tutaj? Właśnie tutaj?
Zbyt dużo działo się wokół, aby mogła zrozumieć tok jego

myśli. Przytaknął, a dziewczyna ponownie stwierdziła, że
kiwa głową podobnie jak on, odrzucając włosy na ramiona.

- Nie, nie sądzę - żywiołowo potrząsnęła głową. - Nie

możesz tu zostać. Nie ma mowy. Niemożliwe.

- Bezwarunkowo - odparował.
- Bez sensu - powiedział twardo.
- Zrządzenie losu.
- Zrządzenie losu? - spytała z niedowierzaniem.
- Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry, a ja z

kolei czuję się teraz odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo.
Nie ma innego wyjścia.

Wpatrywała się w niego z osłupieniem. W pierwszym

odruchu chciała zadzwonić jeszcze raz do doktora Chambersa,
jeszcze raz dokładniej wyjaśnić całą sytuację, a nawet
zażądać, aby sam porozmawiał z Carsonem. Może by
wreszcie pojął choć w części, co ona przeżywała tu przez cały
ranek. Ten facet potrzebował przecież czegoś więcej niż
współpracownika i „przewodnika". Potrzebował intensywnego
kursu nauki zachodniej cywilizacji, a i szkolenie z logiki też
by mu się przydało.

- Cieszę się, że się zgadzamy - powiedział Kit, biorąc jej

milczenie za' zgodę, zadowolony, że nie musiał uciekać się do
środków wymagających większego nakładu energii, bowiem

background image

długa podróż wyczerpała go zarówno fizycznie, jak i
psychicznie. - Potrzebuję jedzenia i odpoczynku, dopiero
potem zaczniemy segregować fotografie i moje notatki.
Podczas przeprawy przez rzekę straciliśmy muła, a jeden jak
wpadł do szczeliny. Wszystko to zdarzyło się na samym
początku wyprawy, jestem więc pewien, że zwierzęta niosły
tylko zapasy a nie dzienniki i notatki, ale oczywiście trzeba to
sprawdzić. Nasze obozowisko u podnóża Mount Tise
obrabowano, ale bandyci nie znaleźli tego, po co przyszli, bo
wszystkie wartościowe rzeczy mieliśmy przy sobie. Zranili
jednak poganiacza mułów.

Mrożąca krew w żyłach opowieść Kita owładnęła

całkowicie wyobraźnią Kristine. Coś ostrzegało ją, że powinna
kategorycznie przeciąć te awanturnicze wynurzenia i zmusić
go do wyjścia, zanim sama z ciekawości nie straci do reszty
zdrowego rozsądku. Póki co jednak słuchała z zapartym
tchem. Jej ciekawość doszła do zenitu, gdy Carson zaczął
mówić o Harrym.

- Kiedy doktor Fratz zrezygnował? - spytała nieśmiało,

pełna przeczuć, które chciała potwierdzić. - Po tej historii z
mułem, czy też udało mu się przetrwać napad na obóz?

Kit zachichotał i potrząsnął głową.
- Ach, ten Harry, nie miał serca do tej wyprawy. Opuścił

nas zaraz, jak tylko przekroczyliśmy granicę Tybetu. Muł,
którego straciliśmy, należał do niego.

- Harry nie był chory?
- Chyba ze strachu.
Nieświadomie ścisnęła dłonie w zwycięskim geście.

Podejrzewała to już zeszłego wieczoru, ale teraz wiedziała na
pewno. Ten niedorajda zrejterował z ekspedycji, za którą ona
oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, jaki znikające w
szczelinach, bandyci - to tylko podsycało jej wyobraźnię. A
teraz zamiast dzielić sławę z powodu odkryć, miała tylko

background image

segregować i spisywać. Do tego, choć Carson nalegał,
niepotrzebna była obstawa. Zerknęła na niego ponownie i
musiała przyznać, że sprawiał imponujące wrażenie. Pomysł z
ochroną był doprawdy absurdalny. Kristine była zresztą
zdania, że kobieta w ogóle nie potrzebuje męskiej obstawy.
Ona sama radziła sobie nieźle bez mężczyzny przez cztery
lata. Nie miała najmniejszej ochoty niweczyć swoich dobrych
układów zawodowych, pozwalając jakiemuś obdarzonemu
charyzmą banicie całować się w szyję w momencie, kiedy
pomagała przywrócić do życia projekt naukowy, który legł w
gruzach za przyczyną kilku mężczyzn. Zaczerpnąwszy
oddechu przygotowała się do wyjaśnienia swego stanowiska
tonem oficjalnym, stosownym dla ich zawodowych
kontaktów.

- Obawiam się, że przez kilka dni będzie pan musiał

zadowolić się pokojem w internacie, panie Carson - złapała się
znowu na użyciu tytułu, który zupełnie nie pasował do tego
człowieka. - W sobotę będzie się pan mógł przeprowadzić do
domu akademickiego. Nie mam zwyczaju wynajmować
pokojów w moim domu ani nie należy to do moich
obowiązków, mam nadzieję, że pan to rozumie.

Dla niej słowa te zabrzmiały przekonywająco. Nie

wiedziała jednak, co zrobić na wypadek, gdyby jej perswazje
nie odniosły skutku. Dzwonienie po policję było bez sensu i
nie przysporzyłoby jej chwały.

- To znaczy, że się nie zgadzamy? - spytał zaskoczony i

jeśli dobrze odczytała z jego twarzy, rzadko doznawał
podobnego uczucia.

- Nie, nie zgadzamy się.
- Myślałem, że zrozumiesz...
- Żałuję, że ty nie rozumiesz - przerwała gwałtownie.
Kit opuścił wzrok i przesunął ręką po włosach. Sang Phala

nauczył go wielu rzeczy, ale oczywiście nigdy nie zadawał się

background image

z Amerykanką. Zastanawiał się, czy wszystkie są tak
stanowcze, czy też Kristine stanowiła wyjątek. Kit
przyzwyczaił się do kobiet uległych i posłusznych woli
mężczyzny, a o innych po prostu niewiele wiedział. Spotkanie
Kristine było dla niego doświadczeniem ciekawym, ale trochę
irytującym.

Tymczasem dziewczyna, o której myślał, skrzyżowała

ręce na piersiach i próbowała ocenić, jak Kit przyjął jej
ultimatum. Nie był zły, ale też nie chciał zrezygnować z
realizacji swego planu. Za skarby nie mogła sobie
wytłumaczyć, dlaczego tak mu zależało na pozostaniu u niej.
To prawda, że odpowiedziała aa pocałunek z nie tajonym
entuzjazmem, ale też od tego momentu starała się go zrazić
każdym swoim posunięciem. Gdyby jej były narzeczony
okazał się chociaż w połowie tak wytrwały, to zamiast tkwić
w staropanieństwie i za jedyną satysfakcję mieć stopnie
naukowe, byłaby mężatką. Może powinna spróbować jeszcze
jednej szansy i przekroczyć swoje kompetencje proponując
mu hotel. Ten człowiek pomimo nie najlepszej opinii był
przecież gościem.

- Jeśli wolałbyś hotel - powiedziała - jestem pewna, że

Uniwersytet zapłaci za pokój i utrzymanie. Wpakowali już
przecież w ten projekt tysiące dolarów, jaką różnicę zrobi
kilkaset więcej, pomyślała.

- Mam numer telefonu dobrego miejscowego biura

turystycznego „Fort Collins", które dysponuje zajazdem z
pokojami gościnnymi niedaleko od szkoły Charter House.
„Mountain Inn" ma nawet basen i znajduje się zaledwie kilka
bloków od mojego biura, jest też...

No dobrze, niech będzie, pomyślał Kit, słuchając jednym

uchem, jak pod niebiosa wynosiła zalety miejsca, w którym i
tak nie miał zamiaru mieszkać. Nigdy dotąd nie znajdował
usprawiedliwienia dla naiwności i ignorancji, a teraz miał je

background image

przed sobą w nadmiarze. Nie chciał przestraszyć Kristine, ale
nie miał innego wyjścia.

- Kreestine - przerwał jej i poczekał, aż skupiła na nim

całą uwagę, zwracając w jego stronę fiołkowe oczy,
niecierpliwe i wyczekujące. - Wielu moim wrogom trudno
będzie mnie znaleźć, ale jeden z nich z pewnością tu dotrze i
zanim znajdzie mnie, natknie się na ciebie. Nie mogę stąd
odejść dopóty, dopóki się nie upewnię, że to, co przywiozłem,
jest poza jego zasięgiem.

Jak głaz. Zupełnie jak grochem o ścianę, pomyślała

Kristine.

- Kto tu przyjdzie i po co? - spytała ze złością, domagając

się, by bez owijania w bawełnę wyjaśnił w końcu, o co tu
chodzi.

Kit próbował powiedzieć, że szczegóły są nieważne, ale

zawahał się zauważywszy ostrzegawcze ogniki w oczach
dziewczyny. W końcu zdecydował się wyjawić nie tylko
fakty, ale i całą prawdę łącznie z przypuszczalnym biegiem
wypadków i możliwymi rozwiązaniami.

- Pewien Turek przyjedzie tu po skarby Chatren - Ma.
Ostatnie słowa wypowiedział delikatnie, jakby to było

wyzwanie, a nagły błysk w oczach Kristine świadczył o tym,
że wie, o czym mowa. Otworzyła usta, aby coś powiedzieć,
ale nie mogła wydobyć głosu. Ten człowiek posiadał
niezrównaną zdolność zaskakiwania jej.

- Niemożliwe - znalazła w końcu tyle siły, by wykrztusić

to jedno słowo.

- Trudne i niebezpieczne, ale nie niemożliwe -

odpowiedział. - To właśnie ten Turek dowodził napadem na
nasz obóz. I ocean go nie powstrzyma.

Absolutnie niemożliwe, upierała się w duchu Kristine, a

dusza naukowca nie pozwalała jej wierzyć w istnienie
legendarnych klasztorów zagubionych w chmurach i śniegach

background image

wysokich Himalajów. Znała słynną legendę o Chatren - Ma i
ukrytych w nim księgach Kandżuru. Było to ponoć również
miejsce spoczynku ziemskich szczątków lamy z klasztoru
Saska, który przetłumaczył ów zbiór na mongolski dla
wielkiego chana Kubilaja - mongolskiego władcy, zdobywcy
Chin w XIII wieku.

Jako historyk specjalizujący się w transhimalajskim

regionie Azji, rozciągającym się na północ od Himalajów od
Afganistanu poprzez Indie i obejmującym takie kraje, jak
Nepal i Tybet, czytała mnóstwo legend, zwłaszcza z Tybetu.
Ta wyklęta, niedostępna ziemia rodziła w obfitości bogów,
demony i legendy. Tylko niewielu ludzi nauki próbowało
zerwać okrywającą ją zasłonę tajemnicy.

A teraz zjawiał się jeszcze ten Carson, Kautilya Carson -

zagadka większa niż te, które znała z lektur, i na domiar
wszystkiego opowiadający o Chatren - Ma i bandytach. Tak!
O bandytach!

background image

Rozdział 3
Kristine wiedziała, że wszystkie miejsca wykopalisk

archeologicznych na świecie, zwłaszcza te owiane legendą,
dopóki nie zostaną „oficjalnie" odkryte i opisane przez kogoś
z tytułem naukowym, są terenem działania podejrzanych
typów, a nawet bandytów. Sytuacja w Tybecie wydawała się
dla archeologów szczególnie niekorzystna, ponieważ
wszystko tam było zbyt święte, aby mogło być skalane
pracami wykopaliskowymi. Tymczasowy spis zabytków
obejmował tylko to, co było widoczne na powierzchni, ale
wiedziała, że Carson chciał pójść tak daleko, jak to możliwe, a
nawet jeszcze dalej. Nic dziwnego, że Harry wziął nogi za pas.

- Czy klasztor nie był uszkodzony? - Nie mogła się

oprzeć, aby nie spytać, po czym natychmiast zrobiło się jej
głupio. Jak nie istniejący klasztor mógł być nie uszkodzony.
No, ale czasami zdarzają się cuda. Chatren - Ma!

- Czy dasz mi tydzień na zakończenie wszystkiego? -

pominął milczeniem jej pytanie i sprawiał wrażenie bardzo
pewnego siebie.

- A czy ty możesz mi dać gwarancję? - tym razem ona

odpowiedziała pytaniem.

Zadaj i odeprzyj cios, pomyślał Kit, lekko się

uśmiechając. Dlaczego ci z Uniwersytetu nie przysłali mu tej
kobiety od razu. Odesłanie Harry'ego Fratza z powrotem do
granicy z Nepalem zajęło mu dwa dni, które mógł
wykorzystać na umknięcie Turkowi. Z drugiej strony, gdyby
znali prawdziwy cel misji, nie daliby mu nikogo, a tymczasem
on potrzebował pracownika naukowego, który służyłby mu za
parawan. Jego obecność miała przekonać Chińczyków o
naukowych celach przedsięwzięcia.

Kristine obserwowała, jak przesuwa po szyi długi łańcuch

z zawieszonym na nim kluczem. Dużymi, pewnymi krokami
podszedł do kufrów. Miał długie, umięśnione nogi. Stąpał

background image

cicho, a kółeczka od jego butów pobrzękiwały lekko. Otwierał
kolejno kufry, podnosząc ich wieka nie po to, aby wydobyć na
światło dzienne ich zawartość, którą stanowiły warstwy
tkaniny o kolorze kości słoniowej, lecz by jej ukazać je same
od wewnątrz. Wnętrze kufrów było kruczoczarne, zrobione z
desek w kształcie długich, wygładzonych przy końcach
prostokątów. Na każdej desce widać było wyrzeźbione rządki
pisma. Kristine uniosła z wolna rękę i zakryła nią usta, cofając
się o krok. Paski skóry pomiędzy deskami dla ochrony i
niepoznaki przeplecione były kawałkami czarnego materiału.

- O Boże - wyszeptała przysuwając się bliżej. Wyciągnęła

rękę, ale nie dotknęła niczego. Zacisnęła palce o kilka
centymetrów od skarbów i zauważyła, że nie był to zwykły
materiał. Zapisane drewno było opakowane w chorągwie z
wypisanymi na nich inwokacjami do bogów.

- Trzeba to będzie poddać badaniom - mruknęła -

przekazać do laboratoriów, określić datę i wykonać niezbędne
analizy. Mój Boże - przysunęła się jeszcze bliżej nie
odrywając oczu od wewnętrznej strony wieka, z trudem
hamując się, by niczego nie dotknąć. Odchyliła głowę,
uważnie przyglądając się pismu. - Wygląda na mongolskie,
ale trudno powiedzieć sprzed ilu lat, poza tym nie jestem
ekspertem.

- Ale ja jestem, Kreestine. Moi wspólnicy są tego

świadomi. Dadzą duże pieniądze za możliwość posiadania
tego, co przywiozłem, i sami zajmą się dokładną ekspertyzą.

Przełknęła cisnące się na usta słowa „hiena cmentarna".
- Nie wolno ci tego sprzedać!
- Muszę to sprzedać, to oczywiste. Nie mogę tego chronić

bez końca. Już ryzykowałem życiem własnym i innych, aby
przewieźć Kandżur Kubilaja z Azji.

Kandżur wielkiego chana Kubilaja, ukryty przez wieki w

klasztorze Chatren - Ma, Kristine myślała jak w gorączce.

background image

Nagle wszystko zaczęło jej się układać w logiczną całość:
pogłoski dochodzące z Azji, sposób, w jaki Carson się pojawił
- nie zapowiadany i samotny, szantaż Uniwersytetu,
ostateczne ostrzeżenie Chambersa, odosobnienie Harry'ego.

- Nie mogę wybaczyć kradzieży bezcennych reliktów

historycznego dziedzictwa Tybetańczyków - rzekła z
zaciętością w głosie.

Brakowało jej odwagi, by stanąć twarzą w twarz do walki

z Carsonem. Ten barbarzyńca z mroźnych bezkresów „dachu
świata" nie składał wprawdzie, podobnie jak i historycy
uzyskujący stopnie naukowe, przysięgi Hipokratesa, ale
pewnych granic nikomu nie wolno przekraczać. A on to
zrobił.

- Powinnam zadzwonić po policję.
- Już od miesiąca działam szybciej niż władze, Kreestine -

powiedział łagodnie - i to naprawdę nie jest najlepsza pora,
aby mnie dopadły.

To stwierdzenie sprawiło, że oblała się rumieńcem, a serce

zaczęło bić szybciej. W co się wplątała?

- Powinieneś był pomyśleć o niebezpieczeństwie, zanim

ukradłeś Kandżur.

- Nic nie ukradłem. Twój Uniwersytet nie jest jedyną

instytucją zainteresowaną ocaleniem historii Tybetu i
zabezpieczeniem miejsc wykopalisk. Sami Tybetańczycy są
bardzo zaangażowani w ratowaniu swego dziedzictwa.
Kontaktowali się ze mną i obiecałem zrobić, co tylko będzie w
mojej mocy.

- Rząd Tybetu? - spytała niezupełnie przekonana.
- Rząd tybetański na wygnaniu. Rozumiesz?
Tak, zrozumiała. Wiedziała przecież, że Chińczycy, którzy

napadli na Tybet w 1950 roku, spowodowali, że dziewięć lat
później duchowy i polityczny przywódca Tybetu - Dalaj Lama
został zmuszony do wyjazdu z kraju. Oni sami zaś ryli i

background image

niszczyli świętą ziemię, jeśli tylko spodziewali się znaleźć coś
wartościowego, jak uran czy złoto, albo też wykryć miejsca
potajemnych spotkań gnębionych ludzi. Carson wyjęty spod
prawa, zadumała się. Dobrze go nazwano. Któż inny jak nie
Kit Carson miałby szanse na sukces. Ona nie złapała się na
jego sztuczki, no, przynajmniej nie całkowicie. Sama miała na
swoim koncie dostatecznie dużo przeprowadzonych badań
naukowych, aby wiedzieć, że jeśli się czegoś naprawdę bardzo
pragnie, to się to znajdzie.

Bagaż, który przewędrował bez mała pół świata, a

szczególnie tak unikalne kufry, nie mógł pozostać nie
zauważony, a to przecież jej podpis widniał na pokwitowaniu,
które dawała Bobowi przez trzy kolejne dni. Carson miał ją
więc w garści. Zostały mi dwa wyjścia, kalkulowała cicho.
Mogła zaskarżyć Uniwersytet za celowe i nierozważne
narażenie jej na niebezpieczeństwo albo upaść na kolana i
dziękować Bogu i Harry'emu za stworzenie jej tak wspaniałej
okazji. Jeżeli Carson kłamał, to była na tyle bystra, by trzymać
się na dystans od tej mistyfikacji, zanim przybierze ona
niebezpieczne rozmiary. Istniała szansa, że Uniwersytet i
Harry nie zdecydują się wziąć Kandżuru znając sposób, w jaki
Carson stał się jego posiadaczem. Jeżeli jednak mówił prawdę,
to Chambers będzie jej jadł z ręki. Natychmiast wyobraziła
sobie siebie w glorii, jak odrzuca oferty z Yale, Harvardu,
Stanfordu i robi pewne nadzieje na współpracę z Oxfordem i
Cambridge. Ochłoń trochę, Kristine, powiedziała sama do
siebie, i przemyśl to wszystko, ale podniecenie i
niepohamowana ciekawość zacierały jasność jej sądów. Z
własnego życiowego doświadczenia znała bardzo dobrze ten
stan upojenia i wiedziała, że ulegała mu częściej niż powinna.
Zgodziła się na małżeństwo z doktorem Johnem Grantem,
swoim wykładowcą na Uniwersytecie w Colorado, pod
wpływem chwilowego oczarowania. Decyzja ta zmieniła się w

background image

dramat ciągnący się za nią przez lata. Ale Chatren - Ma... To
nagroda warta omijania przepisów. Miała wiele do wygrania,
a stracić mogła jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, kiedy
Carson będzie przebywał w jej domu.

Kit wyczuł jej wahanie, a jednocześnie ambicję, każącą jej

działać na jego korzyść. Nie odważył się zrobić nic ponad
pogładzenie jej skroni, zastanawiając się jednocześnie nad
głębią duszy tej dziewczyny, którą najpierw wziął za
konkubinę, a potem za pomoc domową. Podziwiał ją za
odwagę, ale inteligencja i ambicja mogły się okazać bardziej
niebezpieczne. Musiał mieć na względzie, że powinien
ochronić ją nie tylko przed Turkiem, jeśli zajdzie taka
potrzeba, ale również przed nią samą. Dotknął jej w zupełnej
ciszy, usiłując pozbyć się natrętnych myśli chociaż na chwilę,
potrzebną na wydobycie od niej zaproszenia, o które tak
zabiegał. Powiedz tak, Kreestine. Nie będziesz żałować, a ja
jestem naprawdę zbyt zmęczony, by bez końca przekomarzać
się z tobą o rzecz, która została już przesądzona.

Kristine odsunęła się ciekawa, co tym razem sprawiło, że

ponownie poczuła jego dotyk i dlaczego ten krótki kontakt
sprawił jej taką przyjemność.

- Z pewnością jesteś zmęczony - usiłowała pokryć

zmieszanie pierwszymi słowami, które jej przyszły do głowy.

- Tak, Kreestine - zaśmiał się łagodnie - jestem

zmęczony. Wiedziała już, co ma robić bez względu na
konsekwencje. Jeszcze dziesięć minut temu łamała sobie
głowę, próbując wymyślić sposób pozbycia się Carsona, a
teraz nie zamierzała spuścić z niego oka, dopóki nie osiągnie,
czego chciała - sytuacji, w której to ona będzie wydawać
polecenia.

- Nie możesz tu zostać - powiedziała. - Mam na myśli ten

dom. Ale jest tu taki pokój nad garażem, który możesz

background image

używać, dopóki... dopóki nie zdecydujesz, co zrobisz z
rzeczami, które przywiozłeś.

Zawahała się znowu. Ostre negocjacje nie były jej mocną

stroną, ale tym razem z całych sił pragnęła wykorzystać
szansę.

- Chcę - uspokoił ją, przesuwając palcem po brodzie. -

Dla twego bezpieczeństwa a mojej przyjemności dostosuję się
do stawianych przez ciebie warunków. Moim jedynym
życzeniem jest umieszczenie Kandżuru w odpowiednim
miejscu. Podzielę się z tobą swoją wiedzą o Chatren - Ma. -
Złożył dłonie i pochylił głowę w uległym geście. -
Przeznaczenia możesz szukać tak, jak zdolności.

Ma cholerną intuicję, pomyślała Kristine, albo czyta w

moich myślach, co było oczywiście śmieszne, tak, śmieszne,
upewniła samą siebie, posyłając uważne spojrzenie w jego
kierunku. Nikt nie może czytać w myślach, których ona sama
nie zna.

- Po prostu wróć tam i powiedz mu, żeby się wyniósł -

krzyczała Jenny przez telefon. - Na miłość boską, Kristine, nie
mogę uwierzyć, że pozwoliłaś temu typowi zostać ze sobą tam
w lesie!

- To nie jest las, Jenny - powiedziała Kristine, ściskając

słuchawkę przenośnego telefonu między uchem a ramieniem,
grzebiąc jednocześnie w szufladzie w poszukiwaniu skarpetki
do pary. - A poza

tym, Jenny, to ja już mam jedną matkę, potrzebuję

przyjaciółki, która może...

- A ja powinnam do niej natychmiast zadzwonić i

powiedzieć, jaką ma postrzeloną córkę. To się Muriel nie
spodoba, młoda damo, oj nie.

- Nie zamierzam jej nic mówić, a jeśli ty tego nie zrobisz,

to mama o niczym się nie dowie - stwierdziła Kristine.

background image

Wielokrotnie opadały ją wątpliwości co do słuszności

decyzji wyboru swojej asystentki, która była najstarszą
studentką w historii Wydziału. Nikt z pozostałych doktorów
nie musiał znosić od swoich młodszych stanowiskiem
współpracowników odzywek w stylu „młoda damo" czy też
podejmować dyskusji na temat sposobu odżywiania. Jenny
jednak wielokrotnie udowodniła swą wartość, szczególnie
kiedy trzeba było wykonać drobiazgowe badania czy też
załatwić sprawy administracyjne.

- Zawsze uważałam, że praca z mężczyzną byłaby

korzystna dla twojej kariery, ale nie spodziewałam się, że
możesz się zaprzyjaźnić z Carsonem.

- Ależ ja się z nim nie zaprzyjaźniłam - zaprzeczyła

Kristine nie przerywając poszukiwań. Różowa, biała,
niebieska, w paski, w serduszka, wełniana, bawełniana,
nylonowa. Jak to możliwe, aby jedna osoba miała tyle
skarpetek, z których nie dało się skompletować ani jednej
pary, zastanawiała się, grzebiąc jeszcze głębiej. - Chciałabym,
Jenny, abyś przez tydzień krzątała się po biurze sprawiając
wrażenie, że jesteś bardzo zajęta. Masz wolną rękę, organizuj
sobie, co chcesz, i nie przejmuj się niczym - wyjęła z szuflady
fioletową skarpetkę i o dziwo znalazła drugą taką samą.

- Ty coś knujesz, Kristine Richards, a ja chcę wiedzieć, o

co chodzi. Za każdym razem, kiedy poruszam temat,
wykręcasz się. Powiedz, Kristy - nastawała.

Kristine tymczasem usiadła na krawędzi łóżka, aby

włożyć skarpetki, po czym natychmiast zerwała się na równe
nogi. Przeszukując stertę bielizny pościelowej i kocy natknęła
się na dawno zagubioną szczotkę do włosów i wetknęła ją do
kieszeni.

- Właśnie robię to, co mi radziłaś, Jenny, toruję sobie

drogę do kariery, wspinając się na coraz wyższe jej szczebelki.

background image

- Kristine - powiedziała wolno Jenny głosem, jaki przez

lata wyrobił jej autorytet - wiem, że ten człowiek cieszy się
międzynarodową sławą, ale to wszystko nie jest takie proste.
Pamiętaj, że pójście z nim do łóżka wcale nie gwarantuje ci
sukcesu w twojej dziedzinie.

- Zaszokowałaś mnie, Jenny, naprawdę - wciągnęła

skarpetkę i sięgnęła po następną. - Wiesz, że nie sypiam z
mężczyznami dla interesu.

Z chwilą, kiedy wypowiedziała te słowa, zrozumiała, że

nie powinna była w ogóle wszczynać tej dyskusji.

- I pamiętaj, że latka lecą i że bynajmniej nie jesteś coraz

młodsza - odparowała Jenny. - Czas najwyższy, abyś wróciła
do obiegu. Obie z Muriel nie możemy zrozumieć, dlaczego
przestałaś się spotykać z Grantem Thorpem.

- Ja się z nim nie spotykałam. Byliśmy na trzech

randkach, trzech dłuuugich i nudnych randkach i nie życzę
sobie, abyś plotkowała z matką za moimi plecami. Czy
możemy wrócić do spraw służbowych?

- Mogłybyśmy, gdybym wiedziała, o czym konkretnie

mamy rozmawiać.

- Wystarczy powiedzieć, że Carson nie chce zabrać

kufrów, ale nie chce ich również zostawić - wymamrotała
Kristine - dlatego zostaje razem z nimi. Proste i logiczne.

Pohamowała się od użycia słowa „ochrona", nie chcąc

narażać swej współpracownicy na dodatkowy stres.

- Proszę cię jedynie o to, byś dawała wymijające

odpowiedzi na pytania, które mogą ci stawiać w przyszłym
tygodniu. Nikt nie wydaje się resztą specjalnie zainteresowany
Carsonem, więc nie powinnaś mieć zbyt dużo kłopotów.

- Nikt z wyjątkiem ciebie - zaoponowała Jenny. - Jak on

wygląda?

- Nie uwierzysz, jeśli ci powiem.

background image

Przełożyła słuchawkę do drugiego ucha, zrzuciła sukienkę

i powiesiła ją na wieszaku, ale natychmiast zsunęła się na
podłogę. Usiłowała też włożyć dżinsy, co z telefonem w ręku
nie było takie łatwe.

- Spróbuj - prosiła Jenny.
- Ma brązowe włosy opadające na ramiona i...
- Rude? - przerwała jej asystentka.
- Nie, ciemniejsze, kasztanowe. Kiedy stoi w słońcu,

widać rude pasemka, ale w cieniu i przy sztucznym świetle są
raczej ciemnobrązowe.

- A oczy?
- Cynamonowe, po prostu jak cynamon - odpowiedziała

po chwili zastanowienia, zapinając spodnie. - I ma złote
bransoletki, chyba ważą z kilogram. - Odsunęła na chwilę
słuchawkę od ucha, aby wciągnąć przez głowę czarną bluzkę.
- Jeśli mi uwierzysz, to wyglądają na scytyjskie.

- Ach, tak - przytaknęła Jenny ostro.
- Więc jak, będziesz mnie kryć przez tydzień? - spytała

Kristine.

- Jesteś pewna, że to dla twojego dobra? - Jenny nie

ustępowała. - Czy Mancos jest z tobą?

- Tak, żywy i cieknie mu z pyska.
- No, dobrze, Kristine, zadzwonię, jeśli ktoś inny

zdecydowałby się narazić na szwank swoją reputację i zająć
się kontynuacją prac Harry'ego.

Kristine usiadła na łóżku, sięgnęła po tenisówkę.
- Mówi się już podobno dowcipy na mój temat. Doktor

Richards wyprawa w ruiny.

- Tak - przyznała Jenny i dodała: - zakłady stoją pięć do

jednego na twoją niekorzyść. Nikt nie wierzy, że przed
końcem lata będziesz w stanie cokolwiek opublikować.
Połowa Wydziału uważa, że Carson w ogóle się nie pojawi,
podobno jeszcze nigdy nie opuścił Azji.

background image

- Tym razem to zrobił.
- Druga połowa sądzi, że nie wykonał pracy, na którą

dostał pieniądze.

- Mam tu siedem kufrów pełnych dzienników, fotografii

i... innych rzeczy. - Cieszyła się, że Jenny nie widzi jej
promiennego uśmiechu. - Nie martw się, niewykluczone, że
od września będziesz już pracować dla szefa Wydziału.

Nie ma w tym chyba wiele przesady, pomyślała Kristine,

kiedy dziesięć minut później oglądała wnętrze jednego z
kufrów, którego pozwolił jej dotknąć. Był zrobiony z drewna i
zawierał jedynie wyniki oficjalnych badań, a nie zakazane
skarby. Dokumentacja była bardzo szczegółowa, notatki i
fotografie posegregowane, oznaczone kolorami, datami i
ponumerowane oraz wciągnięte na główną listę kartoteki.
Wiedza Carsona była imponująca. Dochodził do wniosków, o
jakich jej by się nawet nie śniło. Przejrzawszy część notatek
zrobiła chwilę przerwy, aby ponownie zadzwonić do Jenny.
Carson praktycznie napisał książkę.

- Jeśli dojdzie do zakładu między mną a Harrym, to

stawiam dwa dolary do jednego przeciwko niemu -
powiedziała do słuchawki.

- On już postawił dwadzieścia przeciwko Carsonowi -

stwierdziła jej rozmówczyni.

- W takim razie przegrał czterdzieści.
Kilka godzin później Kristine wprowadzała dane z

dokumentacji Carsona do swojego komputera, dwa razy
sprawdzając zgodność każdej pozycji z opisem i załączoną
fotografią. Pukiel włosów opadł jej na twarz, a ona przypięła
go spinką do nieuczesanej czupryny. Przeczesała palcami
czubek głowy, nie mogąc znowu znaleźć szczotki do włosów.

- Wspaniale - mruknęła, gryząc ołówek w zębach i

oglądając fotografię przy świetle bocznej lampki. Może i była
szalona, że pozwoliła Carsonowi zostać, ale im dłużej o tym

background image

myślała, tym mniej przerażały ją niestworzone opowieści na
jego temat. Projekt był znakomity i to nawet bez kuszącej
nagrody, jaką zapowiadał. Musiała najpierw napisać
sprawozdanie z legalnych odkryć, to było oczywiste, ale
potem zamierzała pchnąć do przodu historię Azji, a przy
okazji wstrząsnąć Garratym. Podniosła kubek z kawą i z
powrotem opadła na krzesło, śmiejąc się prawie w głos. Tak,
doktora Garraty'ego czeka niespodzianka. Odłożyła okulary do
czytania na biurko i wolno obróciła się na krześle przenosząc
wzrok z jednej półki z książkami na drugą, a wreszcie na
szklane drzwi, prowadzące na taras z widokiem na miasto.
Ujrzała w nich Kita Carsona. Zaparła się nogami o podłogę i
zamarła w bezruchu. Kawa, którą rozlała a następnie
próbowała zetrzeć, zostawiła plamy na bluzce.

Kit wziął prysznic, ogolił się i przebrał w dżinsy i

trykotową koszulkę. Zdumiało ją to, bo na taką zmianę jego
wyglądu była zupełnie nieprzygotowana. Długie,
koszulopodobne odzienie, jakie nosił dotychczas, zakrywało
to, co mogła tylko czuć, będąc blisko niego. Dopiero teraz
widać było jego smukłą, wysportowaną sylwetkę o wąskich
biodrach i szerokich ramionach, obrysowanych bielą bawełny.

- Namaste, Kreestine - uśmiechnął się, zawiązując

warkocz kawałkiem rzemyka.

W tym domu nie dość miejsca dla nas obojga, pomyślała.

Zdawał się wypełniać sobą cały pokój, skoro tylko się w nim
pojawił, i czuła, że jest blisko niej nawet wówczas, gdy stał w
odległości dobrych trzech metrów.

- Namaste, Kit - pierwszy raz wymówiła to imię, czując,

że przełamała kolejną barierę. - Musisz być głodny,
przygotowałam coś do zjedzenia, dlaczego nie wejdziesz do
kuchni? - powiedziała starając się zachować pozory spokoju.

Było to o wiele większe pomieszczenie niż pokój, w

którym czuła się przez niego oblegana. Wstała z krzesła i

background image

obeszła biurko łudząc się, że Kit odsunie się od drzwi, zanim
ona tam dojdzie, i wręcz życząc sobie, aby czytał w jej
myślach.

- Mam nadzieję, że nie jesteś jaroszem - kontynuowała -

nie mam dzisiaj zbyt dużo warzyw i owoców, ponieważ
zakupy robię zazwyczaj we czwartek, a dzisiaj jest środa, więc
wybieram się po nie dopiero jutro - mówiła chaotycznie, a
tymczasem on nie posunął się nawet o centymetr. - Jeśli byś
chciał coś specjalnego, to będę się starała...

Ciepła ręka mężczyzny otoczyła jej ramię, zbijając ją z

tropu i powodując przyspieszenie tętna.

- Nie jestem jaroszem - jego wzrok ślizgał się po twarzy

Kristine, nie napotykając jednak spojrzenia jej oczu.

- No więc dobrze - powiedziała. - Jeśli nie masz nic

przeciwko, to... Jeśli...

Co on, na Boga, robi! Podniosła rękę, aby go

powstrzymać, ale Carson już zanurzył dłoń w jej włosach. Cóż
ona z tymi włosami zrobiła? Podziwiał siłę woli, która
pozwalała ujarzmić tak wspaniałą grzywę, ale to mu nie
odpowiadało. Wysunął spinkę z włosów dziewczyny.

- Mógłbyś przestać - syknęła, biorąc od niego spinkę i

próbując ją wsunąć na miejsce, podczas gdy on już wyjmował
następną. Pełna podniecenia zapomniała o tym bardzo
osobistym wrażeniu, jakiemu uległa podczas ich pierwszego
spotkania, które nie miało zupełnie charakteru rozmowy na
tematy profesjonalne.

- Przestać? - powtórzył jak echo.
Połyskliwy kosmyk ciemnych włosów opadł swobodnie,

co wywołało uśmiech na ustach Kita. Dziewczyna była
znakomita, miała delikatną twarz i piękną, kształtną figurę.
Wyobrażał sobie, jak wspaniale wyglądałaby w jedwabiu o
kolorze jej oczu.

background image

- Tak, przestań - powiedziała. - Nie możesz ot tak sobie

chodzić i niszczyć ludziom fryzury. Coraz więcej
zmierzwionych w nieładzie włosów opadało na czoło.
Zdecydowanie przegrywała tę walkę

na wszystkich frontach.
- Fryzury?
- Mój kok - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
Ten mężczyzna zdecydowanie był barbarzyńcą. Podniosła

obie ręce, aby uporządkować nieład, jaki miała na głowie, ale
szybko przekonała się, że nie było w co wpinać spinek. Kit był
szybki, stanowczo za szybki.

- Paskudny kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oku.

- Piękna Kreestine.

Westchnęła i poczuła, że traci oddech czując, jak

pieszczotliwie gładzi ją po policzku. Przez moment pomyślała,
że chce ją znowu pocałować. Tymczasem Carson opuścił rękę,
a ona nie wiedziała, jak się zachować i ukryć oczekiwanie na
coś, co nie nastąpiło.

- Czy jest tu telefon? - zapytał.
- Telefon? - spytała zdziwiona, utkwiwszy w nim wzrok i

ciągle czując ciepło jego dotyku. Grymas wykrzywił jej usta.

- Tak, telefon - potwierdził.
Była zażenowana, a przy tym nieznośnie paliła ją twarz.
- Telefon... - powtórzyła raz jeszcze, usiłując odwrócić

wzrok - tak, oczywiście, że jest, jest... Ogarnęła wzrokiem
pokój, gwałtownie usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest
telefon.

- Jest gdzieś na biurku, tak, oczywiście, że musi tam być -

głos Kristine był coraz słabszy, a wrodzona dezorganizacja
przeszkadzała jej jak jeszcze nigdy do tej pory. Dopiero teraz,
kiedy jej bałaganiarstwo ukazało się w pełnym świetle
człowiekowi, który uosabiał harmonię z siłami wszechświata,
naprawdę je znienawidziła.

background image

- Mogę z niego skorzystać?
- Tak, jeśli tylko go znajdę - dodała cicho i podeszła do

biurka, gdzie miała nadzieję go znaleźć gdzieś pod stosem
papierów i książek. Najpierw rzucił się jej w oczy modem, co
znaczyło, że i aparat powinien być gdzieś blisko. Gdzież u
licha położyła go po ostatniej rozmowie z Jenny? Czasem
wpychała go do szuflady, żeby mieć na stole więcej miejsca
do pracy. Parę razy zostawiała go na podłodze. Raz tylko
włożyła go do metalowego wiadra na śmieci, ale rezonujący
pogłos dzwonka przekonał

ją,

że nie jest to

najodpowiedniejsze miejsce.

Carson chodził za nią przerzucając sterty rękopisów, które

miała posegregować w ciągu całego popołudnia, aż wiedziony
nieomylnym instynktem natknął się na telefon. Podniósł
słuchawkę i zaczaj wystukiwać kolejne cyfry na tym cudzie
nowoczesnej techniki. Zamiejscowy, pomyślała. Kiedy
skończył, odłożył słuchawkę i spojrzał na nią z lekką ironią.

- Uśmiechniesz się, Kreestine?
Dzwonek telefonu przerwał ciszę. Natychmiast

uświadomiła sobie, że zostawiła przełącznik w pozycji
„speaker". Albo więc technologia w Nepalu była na wyższym
poziomie niż sądziła, albo też jej gość spędził trochę czasu w
nowocześniejszych i lepiej technicznie rozwiniętych rejonach
Dalekiego Wschodu. A może po prostu Kit w przeciwieństwie
do niej był zdumiewająco biegły w posługiwaniu się cudami
współczesnej techniki. Żałowała, że nie zdążyła podpatrzeć,
który guzik wcisnął, ponieważ od chwili, kiedy zgubiła
instrukcję obsługi, nie wiedziała, jak ustawić aparat w pozycji
„speaker".

- Nie umiem się uśmiechać na zawołanie - odrzekła w

odpowiedzi na jego dziwną prośbę.

- Może wobec tego później?
Nie potrafiła się zdobyć na nic ponad krzywy uśmiech.

background image

- Dziękuję - powiedział grobowym tonem.
- No dobrze, spróbuję za chwilę - zaśmiała się lekko.
Naprawdę nie wiedziała, co począć z tym

nieprzeniknionym, obcym przybyszem, który nie proszony
wniósł do jej domu zakazane skarby i promienny uśmiech, a w
dodatku wtargnął w jej życie. Zdecydowana była jedynie
maksymalnie wykorzystać go, a właściwie wykorzystać jego
bezcenne skarby. Wykorzystać go... Cóż za absurdalna myśl.
Byłaby ostatnią z kobiet, skłonną coś sobie obiecywać po
jednym, może nawet zbyt przyjacielskim pocałunku.
Pamiętała, jak niegdyś zostały ocenione jej niepowodzenia
seksualne, więc dosyć już tego, raz na zawsze dosyć.

- Biuro Lois Shepherd - głos dochodził z głośnika. -

Czym mogę służyć? Kristine rzuciła Carsonowi zdumione
spojrzenie.

- Loeese, proszę - zmarszczył twarz, co jeszcze pogłębiło

bruzdy, przecinające policzki.

- Mogę spytać, kto mówi?
- Kautilya Carson.
- Proszę poczekać.
- Dziękuję.
Nie, pomyślała Kristine z powątpiewaniem mrużąc oczy.

To chyba niemożliwe, żeby dzwonił do kustosza największego
muzeum historii naturalnej na Zachodnim Wybrzeżu. W ciągu
pięciu minut mogła wypisać ze dwadzieścia muzeów, które
błagałyby o szanse otrzymania tego, co przywiózł z Tybetu.
Lois Shepherd z Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles
miała być pierwsza.

- Kit? - dało się słyszeć pełen niedowierzania kobiecy

głos.

- Namaste, Loeese. - Podniósł jedną z książek, które

zalegały każdy skrawek biurka Kristine, i przeczytał tytuł na
grzbiecie.

background image

- Kit, udało ci się?
- Udało się? - spojrzał na Kristine, unosząc jedną brew, co

nadało jego twarzy pytający wyraz. Lois Shepherd, jak to
poprzednio określiła Kristine, miała szanse.

- Dotarłeś bez problemów?
- Nie, Loeese, miałem ich mnóstwo - odwrócił się do

szafy z książkami i zaczął studiować tytuły. - Ale chyba się
tego spodziewałaś.

- Oczywiście, gdybyśmy jednak, ja i Thomas, mieli

zasadnicze wątpliwości, nie wciągalibyśmy w całą sprawę
muzeów. Wiedzieliśmy, czemu byłeś przeciwny, ale nie
traciliśmy nadziei.

Kto to jest Thomas, zastanawiała się Kristine, i od kiedy to

Muzeum w Los Angeles brało udział w przedsięwzięciu? Nie
było przecież wymienione w żadnych oficjalnych
dokumentach, do których miałaby możliwość wglądu. Co
prawda, o Chatren - Ma też nigdzie nie pisano. Ten człowiek
musiał być kimś więcej niż tylko odstępcą wyjętym spod
prawa. Był niekwestionowanym mistrzem oszustwa i razem z
doborowym towarzystwem, z którym współpracował, uciekał
się do najrozmaitszych sztuczek. Miała o nim dobrą opinię
jako o fachowcu ze względu na badania, jakie prowadził,
prywatnie jednak nadal nie wiedziała, co o nim sądzić.

- Straciłaś z oczu kufry, Loeese - powiedział i Kristine

usłyszała spokojną, lecz krytyczną nutkę w jego głosie. -
Twoje zaniedbanie poważnie skomplikowało sprawy.

Wziął jedną książkę z półki i odstawił ją z powrotem,

drugą nadal trzymając w dłoni.

- To nie zaniedbanie, Kit - odpowiedziała Lois, pozornie

nie zważając na stawiane jej zarzuty. - Oboje wiemy, dlaczego
nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas był
tego samego zdania. A ty je znalazłeś?

- Oczywiście.

background image

- Oczywiście! Dobre sobie! Zwłaszcza sposób, w jaki... -

przerwała gwałtownie. - Gdzie teraz jesteś?

- U Kristine, w Colorado. - Przeszedł wzdłuż regału, aż

znalazł miejsce na jedną z książek, którą trzymał w ręku.
Kristine była szczerze rada dowiadując się, że nie jest jedyną
osobą, której Carson nigdy nie udziela jasnych odpowiedzi.

Z tonu głosu Lois można było jednak wnioskować, że nie

jest ani trochę rada.

- Kristine? Kto to jest Kristine?

- Dziewczyna, powiedzmy trochę mniej

samowystarczalna niż ty - odpowiedział z wahaniem. - Bardzo
ładna.

Zakrywając twarz ręką Kristine czuła, że tym

stwierdzeniem wprawił ją w zakłopotanie. Właśnie przed
chwilą powiedział jednemu z najbardziej wpływowych
kustoszy w Ameryce, że jest ładna - i to wszystko. Nie takiej
charakterystyki własnej osoby pragnęła przeglądając jego
dzienniki i śniąc swój sen o sławie.

- Nigdy nie wiedziałam, że ty... - Lois zaczęła coś mówić,

ale zmieniła zamiar. - Zresztą wszystko jedno. Kiedy
przyjedziesz do Los Angeles?

Carson wziął kolejną książkę z półki.
- Chcesz jechać do Los Angeles? - zwrócił się do

Kristine.

Upokorzona myślą o tym, co Lois Shepherd z pewnością

sądzi o niej, Kristine zaprzeczyła, natychmiast uświadamiając
sobie, że popełnia błąd.

- Kristine mówi, że nie chce - poinformował Lois. -

Zatem ty przyjedziesz tutaj. Zapanowało milczenie. Obie
kobiety wydawały się jednakowo zdziwione. Lecz Lois
Shepherd nikt nigdy nie wydawał poleceń - nikt z wyjątkiem
Kita Carsona.

background image

- No tak, więc to nie jest bez znaczenia - powiedziała Lois

w zamyśleniu, zmieniając ton na służbowy. - Mogę przyjechać
w poniedziałek. Nie będzie za późno?

- Nie.
- No to do zobaczenia w poniedziałek. Gdzie dokładnie

mam się stawić?

Podał jej adres, odwiesił słuchawkę, a następnie wykręcił

znowu kilka cyfr z pamięci.

- Czy mogę zjeść tutaj, Kristine? - spytał, patrząc na nią

uważnie. - Mamy dużo roboty do poniedziałku i chciałbym
zacząć od zaraz.

Oczywiście, pomyślała. Nic już jej nie mogło zdziwić.
- Biuro Thomasa Steina - odezwał się z głośnika kobiecy

głos. - Czym mogę służyć? Thomas Stein, pomyślała Kristine.
Ten Thomas Stein?

- Ja... nie mam zamiaru jechać do Chicago - zwróciła się

do Kita, chcąc zaoszczędzić sobie dalszych pytań i nerwów.

Odwróciła się na pięcie i poszła do kuchni.

background image

Rozdział 4
Podczas czwartkowych zakupów Kristine spostrzegła, że

Carson wprawia wszystkich w zakłopotanie. Na pierwszy rzut
oka przypominał wyglądem kogoś z lat sześćdziesiątych, ale
ściągał na siebie dalsze spojrzenia i wtedy w ludziach budziły
się wątpliwości. Jego schludność i zachowanie świadczyły o
tym, że nie był jedną z tych zbłąkanych, poszukujących i
pacyfistycznych duszyczek. Przypominał bardziej wojownika
niż świętego, chociaż Kristine, ku swemu zdziwieniu,
odkrywała w nim również takie cechy. Bogate bransolety,
jakie nosił na ramieniu, kontrastowały z prostym, surowym
obuwiem, które, jak zauważyła, stało się szczególnym
obiektem zainteresowania. Zwłaszcza kobiety lustrowały go
od stóp do głów.

Do pierwszego nieporozumienia doszło w dziale

przemysłowym sklepu. Dwie kobiety zagapiły się na Kita i
zderzyły wózkami. Jedna z nich miała dzieciaka przypiętego
do siedzenia na przodzie wózka, i Kristine zauważyła, że
malca to ubawiło.

- Mama, zrób bang, bang, jeszcze bang, bang, proszę...
Zaaferowana matka uspokoiła chłopca całując go w

policzek, a jej twarz oblała się rumieńcem.

- Nie ma więcej bang, bang, bardzo przepraszam -

zwróciła się do drugiej matki, która też sprawiała wrażenie,
jakby jeszcze bujała w obłokach. - Bardzo przepraszam.

- O, tak, oczywiście, mnie też jest przykro -

odpowiedziała tamta. Ich oczy na moment spotkały się, a
następnie obie jednocześnie odwróciły głowy i znów spojrzały
na Kita.

Kristine zaczęło to denerwować, czyżby ona już się

zupełnie nie liczyła? Był bez wątpienia przystojny i
intrygująco egzotyczny, ale to w końcu tylko mężczyzna.

background image

Kobiety spojrzały jeszcze raz na siebie, zaniosły się

śmiechem i poszły każda w swoją stronę.

Kristine odwróciła się do stoiska z bananami i już miała

włożyć kiść owoców do wózka, gdy zauważyła, że kilka
kilogramów bananów leży już na jego dnie.

- Nikt, ale to nikt nie jest w stanie zjeść tego wszystkiego.
- Lubię je - powiedział Kit i podszedł do łady z

melonami.

Ocenił ciężar owoców, a następnie ich świeżość. Kristine

zgodziła się na dwa, a on wziął cztery. Ze spokojem odłożyła
więc kilogram bananów i dwa melony na półkę, a Kit równie
spokojnie włożył owoce ponownie do wózka.

- Lubię je - powtórzył.
Sugerowała, aby został w domu, kiedy ona pójdzie na

zakupy. Gdyby przypuszczała, jaką wielką sensację sobą
wzbudzi i ile z nim będzie kłopotów, sprzeciwiłaby się
bardziej zdecydowanie jego woli. Od razu jednak wiedziała,
że trudno byłoby go przekonać, skoro z jakichś powodów
bardzo chciał jej towarzyszyć. Mruknęła wprawdzie coś o
tybetańskich bandytach, którzy nieczęsto pojawiają się akurat
tu, w Colorado, ale Kit tylko się uśmiechnął i poszedł za nią
do samochodu.

Drugie nieporozumienie miało miejsce dopiero w dziale

kosmetyków, a to tylko dlatego, że przy zakupie mięsa
Kristine nie podejmowała żadnych dyskusji. Ten człowiek z
pewnością nie był jaroszem.

- Chyba jedna ci wystarczy - powiedziała teraz, widząc,

że Kit wkłada do wózka całe pęczki szczotek do zębów.

- Trudno je dostać - stwierdził krótko.
- Nie w Ameryce.
Skinął głową, jakby rozważając prawdziwość jej

stwierdzenia, a następnie powoli dołożył kolejne szczoteczki
do zębów.

background image

- To rytuał mojego pierwszego ojca - skomentował.
- Pierwszego ojca?
- Zanim Shang Phala zabrał mnie do mnichów. Aha,

pomyślała, jego pierwszy ojciec przed mnichami.

Kristine nie potrafiłaby rozwiązać zagadki, jaką dla niej

stanowił, nawet za całe złoto Chin. Pracując z nim przez
kilkanaście godzin utwierdziła się w przekonaniu, że
dorównuje jej wiedzą. Kiedy jednak przyszło mu żyć w
amerykańskich warunkach, z dala od rodzimej kultury i jej
duchowości, czuł się zagubiony. Praktycznie najlepszym, ale
jednocześnie trochę niegrzecznym rozwiązaniem byłoby
poprosić go o odpowiedź na dziesiątki pytań, które cisnęły się
jej na usta. Praktyczność jednak nie była jej mocną stroną. Nie
potrafiła też być obcesowa. Poza tym poznając szczegóły jego
prywatnego życia mogłaby doprowadzić do zbytniej
poufałości, a tego by sobie nie życzyła. Poufałość. Na litość
boską, przecież oni już mieszkali razem! Nie zapytała więc o
nic, a tylko dołożyła jeszcze jedną pastę do zębów.
Rozwiązanie zagadki Kita Carsona najlepiej byłoby powierzyć
Jenny. Jenny dowiodła już nie raz, że można ją darzyć
najwyższym zaufaniem. I w tym wypadku mogłoby to być
tylko korzystne, myślała Kristine. Im szybciej dowie się o nim
wszystkiego, tym lepiej dla niej.

Kit zauważył uśmiech na ustach dziewczyny i błysk

ciekawości zapalający się w jej oczach jak ognik Muktinath i
zaśmiał się do siebie. Nie trzeba było specjalnego wysiłku, by
odgadnąć, o czym myśli Kristine, ponieważ odbijało się to
natychmiast na jej twarzy. Polegał na jej inteligencji, grał na
ambicjach, licząc na to, że jej odwaga zaprowadzi go daleko.
Rozumiała ryzyko i konsekwencje gry, w którą dała się
wciągnąć, a on chciał pozwolić jej ustalić własne reguły tej
gry i respektować je dopóty, dopóki nie kłóciłyby się z jego
własnymi zasadami.

background image

Trzeci i ostatni konflikt miał miejsce przy kasie.
- Nie - szepnęła przez zaciśnięte zęby.
- Pomóż mi, proszę - odrzekł licząc bransoletki. - Ile?
- Nic, zero.
Brzęk zdejmowanych bransoletek wwiercał się w mózg i

zanim zorientowała się, co robi, chwyciła go za ramię i
natychmiast wyrwała rękę czując, jak palce pieką ją od ciepła
jego skóry. Znając chwiejność swoich reakcji emocjonalnych,
solennie przyrzekła sobie nie stwarzać sytuacji, dających
możliwość jakiegokolwiek fizycznego kontaktu.

- Nie przyjmą tu twoich bransoletek zamiast pieniędzy -

powiedziała akcentując każde słowo. - Zostaw je, proszę.

Carson miał pieniądze, wiedziała o tym, rozmaite

pieniądze, lecz żadne z nich nie były środkiem płatniczym w
Stanach. Kiedy wyciągnął je i rozłożył na kuchennym stole,
zobaczyła wszystko: juany, trzy rodzaje rupii, bakty. Nie
mogła wyjść z podziwu, jakim sposobem przywiózł tyle tego
szmalu do kraju.

Boże, miała nadzieję, że to przedsięwzięcie z Chatren -

Ma uda się jej bez posądzenia, że wykorzystała „inne talenty"
Kita, jak to ładnie określił profesor Chambers.

Wypisała czek i podała go kasjerowi.
- To on woli papier niż złoto? - Kit precyzyjnie

sformułował swoje wątpliwości.

- To jest czek, czyli zapewnienie z mojego banku, że

pieniądze zostaną przelane na konto sklepu - tłumaczyła
półgłosem, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. W odpowiedzi
usłyszała gromki wybuch śmiechu i tym samym usiłowania jej
poszły na marne. Wszystkie głowy obróciły się w jednym
kierunku i znowu człowiek z warkoczem i ciężkimi
bransoletami znalazł się w centrum uwagi. Kristine
uśmiechnęła się słabo do kasjera zastanawiając się, czy Kit

background image

Carson słyszał kiedykolwiek, co to jest dyskrecja, a jeśli tak,
to czy wie, jak się ją zachowuje.

Dobrze, pomyślała Kristine kilka godzin później, jak

dotąd wcale nie jest źle. On ma swoje równiutko poukładane
stosy papierów tam, ona swoje tutaj, a do kolacji zostało
jeszcze, Bogu dzięki, kilka minut. Nie mieściło jej się w
głowie, jak można być mężczyzną, nosić sobie nie wiedzieć
jak długi warkocz, obwieszać się złotem niczym
Tutenchamon, a jednocześnie być tak perfekcyjnie
pedantycznym. Zachowując żelazną dyscyplinę wewnętrzną,
okazywał całkowity zewnętrzny luz, który manifestował się
tak w szerokim uśmiechu, jak kółeczkami przy butach. Te
jego uśmiechy miały w sobie więcej ostrości niż łagodności,
ale sprawiał wrażenie, że ta ostrość powoli znika.

- Muszę dołączyć fragmenty dzienników z lutego i marca

do katalogu świątyń lamajskich - powiedział podchodząc do
tego kąta pokoju, w którym pracowała Kristine, i zwalając się
ciężko na podłogę tuż obok miejsca, gdzie rozłożyła cały swój
kram.

- Sprawdź to i to.
Wygrzebała dwa oprawione tomy spod nie

uporządkowanej sterty i wręczyła je Carsonowi wzdychając z
ulgą. Już kilkakrotnie musiała gramolić się na czworakach po
podłodze, aby spełnić jego prośby.

- Dziękuję, Kreestine. - Uśmiechnął się i znowu poczuła

się jak zahipnotyzowana. - Czy ty też masz ten katalog? -
spytał.

- Tak, tak, mam... - odwróciła od niego wzrok i

przeszukała stosy kartek i folderów. Był zbyt blisko, aby
potrafiła się na czymkolwiek skupić, jego ramiona prawie
ocierały się o nią, a udo dotykało ręki. Niemal czuła jego
oddech.

background image

- Skończyłam uzupełniać dane z kwietnia i właśnie

miałam się zabrać do majowych, ale nie mogłam ich znaleźć,
więc odłożyłam katalog.

- Nie martw się majem, ponieważ nie mam dziennika z

tego miesiąca - podniósł się lekko i z wolna wrócił na swoją
stronę gabinetu, całkowicie pochłonięty notatkami.

Kristine ciągle zastanawiała się, co ją w nim tak pociąga.

Znała wielu rozmaitych mężczyzn. Pracowała z nimi, uczyła
ich, czasami oblewała na egzaminach bez mrugnięcia okiem,
ale nigdy nie spotkała nikogo takiego jak Kit Carson. To nie
było powierzchowne odczucie, to było więcej niż pocałunek,
który zresztą wyróżniał go. spośród pozostałych. Nikt nigdy
nie sprawił, że po jednym pocałunku drżała jak osika.

Westchnąwszy lekko, powróciła do pracy. Kilka minut

zeszło jej na porządkowaniu biurka. Zdecydowała się
podgrzać wystygłą już kawę, podeszła więc do imbryka, który
trzymała zawsze w gabinecie. Zdążyła też zatemperować
ołówki, przejrzeć poranną pocztę i położyć rachunek w
przegródce „pilne".

Zaczęła sobie przypominać, na czym się zatrzymała,

zanim jej przerwał. Aha, maj. Szukała majowych notatek,
które, jak się dowiedziała, nie istniały.

- Ale dlaczego? - zastanawiała się głośno.
Na to pytanie, które zadała sobie, odpowiedział Kit.
- Robienie zapisków z tego, gdzie byłem i co robiłem w

maju, wydawało się nierozsądne, ale nic się nie martw. Mam
informacje, które ci obiecałem, i brak dzienników z tego
okresu nie wpłynie na jakość publikacji.

Prawie ją zatkało. Ten człowiek miał niesamowitą pamięć

albo posiadał zdolności telepatyczne, co wydawało się
bardziej prawdopodobne.

W maju oczywiście był w Chatren - Ma i ona również nie

chciała, aby sporządzone tam notatki wpadły w niepożądane, a

background image

nawet i odpowiednie ręce. Cały czas czuła się oszukana i
wykluczona z najatrakcyjniejszej części całej tej historii.
Napotkała wprawdzie niejasne wzmianki o klasztorze jeszcze
w czasie stadiów, kilka też razy spotkała się z niewyraźnymi
poszeptywaniami na zasadzie „jedna pani drogiej pani". To
wszystko były nieistotne bajki, ale mieć wiadomości z
pierwszej ręki od kogoś ze zdolnością zapamiętywania
najdrobniejszych szczegółów byłoby wspaniałe. To było
właśnie dokładnie to, co Kit jej obiecał, wiadomości z
pierwszej ręki, z którymi może zrobić co chce za cenę trzech
posiłków dziennie i miejsce do spania. Co więcej, upierał się,
że zwróci wszystkie koszty, jakie poniosła na jego utrzymanie,
kiedy tylko zdoła wymienić część tego, co posiadał, na legalne
środki płatnicze. Zdarzyło się jej już dobić gorszych transakcji
w życiu.

Po obiedzie Kit przestraszył ją znowu, tym razem w

zupełnie inny sposób. Zaraz po zachodzie słońca zerwał się z
krzesła i wymknął na zewnątrz? Gdyby go nie zobaczyła, z
pewnością również by go nie usłyszała. Nawet srebrne kółka
przy butach nie wydawały charakterystycznego dźwięku, a
może już przyzwyczaiła się do tego lekkiego pobrzękiwania.
Zniknął po drugiej stronie szklanych drzwi w sposób zaiste
trudny do wyjaśnienia. Patrzyła przez chwilę, aż wreszcie
poszła za nim. Na dworze było ciemno, tak jak na moment
przed wschodem księżyca, ale światło bijące od drzwi i okien
domu rzucało łagodny blask na drewniany taras. Obchodząc
taras Kristine boleśnie otarła kolano o ławeczkę. Zaklęła cicho
i przesunęła się dalej.

- Też to czujesz? - usłyszała głos Kita.
Zatrzymując się na dźwięk jego głosu, już miała

odpowiedzieć, kiedy zorientowała się, że mówi nie do niej. To
Mancos przybiegł do kępy osik, rosnących wzdłuż podjazdu i
jego ciche powarkiwanie zamieniło się w skomlenie.

background image

Co czuje? - zastanawiała się. Nie czuła niczego poza

bolącym kolanem i odrobiną niepokoju, spowodowanego
nagłym zniknięciem Kita.

- Musimy być ostrożni, co? - doszedł ją jego głos, a

niepokój się nasilił. Ten człowiek nie był głupi, co udowadniał
jej skutecznie przez cały dzień, i jeśli zamierzał być ostrożny,
to ona chyba też powinna. Zachować ostrożność? Z jakiego
powodu?

- Turek jest szybki - powiedział jakby odgadując jej

milczące pytanie - szczególnie, kiedy działa sam, i jeśli tu
przyjedzie, musimy być szybsi, Mancos.

Te słowa brzmiały jak lekcja, Kristine z trudem jednak

uświadamiała sobie ich znaczenie. Gdyby mówił o
międzynarodowych gangach handlarzy i złodziei antyków
albo o kimś w garniturze i krawacie, kto trudni się przemytem
staroci, byłoby to bardziej oczywiste, ale mieć się na
baczności z powodu jakiegoś bandyty z Trzeciego Świata?!
Wiele czytała na temat tego typu ludzi i w „National
Geographic" i w pismach fachowych. Opisywano ich jako
przeważnie biednych i niewykształconych miejscowych,
pracujących dla stojących znacznie wyżej mocodawców. Kim
był Turek, nie wiedziała dokładnie, może sam był jakimś
mocodawcą. W każdym razie doszła do wniosku, że skoro Kit
może mieć kłopoty, projekt powinien przejąć ktoś, kto stoi
mocno na ziemi, i że ona sama się do tego zadania nadaje.

Wślizgnęła się z tarasu do domu, zanim zdążył zauważyć,

że była świadkiem jego rozmowy z psem. Jej też zdarzało się
przemawiać do Mancosa, ale dotyczyło to głównie jedzenia.
Nigdy nie uważała go za swego powiernika, a ponadto za
bardzo się ślinił, aby go traktować jak przytulankę. Kit w tej
roli mógłby być znakomity. Oj, Kristine, dorośnij wreszcie,
pomyślała zirytowana biegiem myśli, spowodowanych przez
jeden pocałunek.

background image

Kit poczekał, aż zniknie, zanim powiedział psu o ostatnim

niebezpieczeństwie. Wiedział, że Kristine wyszła za nim, i
byłby zawiedziony, gdyby tego nie zrobiła. Znaczyłoby to, że
źle ją ocenił, a na mylne oceny w żadnej dziedzinie nie mógł
sobie teraz pozwolić. Nie chciał jej przestraszyć ani sprawić,
aby nie spała po nocach. Chciał, by była wypoczęta i pełna
entuzjazmu. Była w niej intrygująca go mieszanina pewności
siebie i wątpliwości. Zauważył jej przerażenie, gdy
kilkakrotnie nie mógł znaleźć notatek, szybko jednak się
zorientował, że Kristine nigdy niczego nie odkłada na miejsce.
Wiedział, że kiedy zbliża się do niej, jest zdenerwowana, ale
czuł też, że dzięki temu włącza w grę wszystkie swoje zmysły,
że narasta w niej pragnienie i jest tylko kwestią czasu, kiedy to
ostatecznie zrozumie. Wychowany w twardej dyscyplinie
klasztoru, odczuwał jej sposób bycia jako fascynujące
wyzwanie, któremu ma sprostać. Zastanawiał się, czy przez jej
roztargnienie nie straci przypadkiem któregoś ze swoich
cennych dzienników, za które już ryzykował życiem.

Lubił na nią patrzeć, obserwować, jak pracuje, jak myśli,

przyglądać się niesfornym włosom, które starała się odgarnąć
za uszy. Wiele razy miał ochotę zrobić to za nią nie dlatego,
że mu to przeszkadzało, ale by mieć okazję jej dotknąć.
Pragnął jej dotykać. Prawdę mówiąc ta myśl nie dawała mu
spokoju od chwili, kiedy ją pocałował. Nie mógł się opędzić
od zmysłowego odczucia gładkości jej skóry i miękkości ust.
Burza ciemnych włosów aż prosiła się o to, by rozpostarł je na
poduszce lub oplatał wokół dłoni, którą przytulałby Kristine.
Wiedział, że nazywano go barbarzyńcą, ale tylko ta
dziewczyna z fiołkowymi oczami sprawiała, że sam zaczął się
za takiego uważać. Zawsze dotąd miał się za człowieka
bardziej cywilizowanego niż ci, co tak o nim mówili. Sprawiły
to lata kontemplacji, godziny, często całe dnie medytacji nad
rzeczami trudnymi do wyrażenia. Ale teraz... tej nocy chciał ją

background image

mieć na własność. Wyglądała na nietkniętą, chociaż znając
kulturę Zachodu wiedział, że to prawie niemożliwe. Wiedział
też instynktownie, że nie będzie jej miał tej nocy. Zajął się
znowu psem, który drapał się za uchem.

- Bądź zawsze koło niej, Mancos, pilnuj jej dobrze, a jeśli

by potrzebowała pomocy, daj mi znać. Zrobisz to?

Pies odpowiedział serią dziwnych pomruków, co

przywołało uśmiech na twarz Kita.

- Dobry pies, dobry.
Kristine podniosła się. Cóż oni tam robią na dworze, chcą

pobudzić wszystkich dokoła, czy co? W pośpiechu
przewróciła filiżankę z kawą, cudem ratując od zalania jeden z
rękopisów. Rzuciła kilka chusteczek z ligniny na ziemię i
odwróciła się w stronę drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Przez
chwilę zastanawiała się, czy odebrać, ale wreszcie ciekawość
zwyciężyła.

- Słucham - powiedziała do słuchawki.
- Kris, mówi John - głos rozległ się po pokoju, a Kristine

zastanawiała się gorączkowo, który guzik wcisnąć, aby
wyłączyć głośnik. Nie miała wątpliwości, z kim rozmawia, ale
chciała być niegrzeczna.

- Jaki John? - zapytała obcesowo.
- Garraty.
Miała kilka guzików do wyboru, wcisnęła jeden z nich i

połączenie zostało przerwane. Było to jakieś rozwiązanie, ale
wiedziała, że nie na długo. Telefon zadzwonił ponownie.

- Słucham.
- No, dobra, postawiłaś na swoim.
- Nie potrzebuję stawiać na swoim, doktorze Garraty, ja

właśnie...

Wcisnęła kolejny guzik i w słuchawce zapadła błoga cisza.

Po chwili usłyszała kolejny dzwonek, wiedziała, że to on, nie

background image

mógł być nikt inny. A jednak, może to być matka, siostra. Nie
rozmawiała z Sarah cały tydzień.

- Słucham.
- Do cholery, Kris, jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę,

zaraz tam przyjadę. To oczywiście był on.

- Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam kłopoty

z telefonem. Problem z telefonem musiał przestać istnieć
wobec groźby przyjazdu Johna.

- Nie wygłupiaj się, nie masz żadnych problemów, założę

się.

Był taki przystojny, inteligentny, pomyślała z goryczą, i

na tyle sprytny, aby ją rzucić i prawie skłócić całą jej rodzinę.
Co gorsza, zostawił ją dla jej kuzynki, która zaszła w ciążę,
kiedy oni jeszcze byli zaręczeni. Tego roku tyle się wydarzyło,
że rodzina była już wykończona. Ona sama musiała na
dodatek znosić jego obecność wraz z potomstwem na Boże
Narodzenie i 4 Lipca. Nie miała ochoty na kontakty z nim we
własnym domu, nawet przez telefon.

- Czego chcesz? - spytała, a zabrzmiało to jak warknięcie.
- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, co słychać.
Był taki zapobiegliwy, taki..., zamyśliła się utkwiwszy

wzrok w telefonie. Zapobiegliwy na tyle, by upokorzyć ją i
obniżyć jej autorytet jako przyszłego docenta na
Uniwersytecie Stanu Colorado. W poczuciu urażonej dumy
zrezygnowała wtedy i od tej pory przyszło jej walczyć o
odzyskanie utraconej pozycji.

- Wszystko w porządku - powiedziała. - Co u Lisy?
To był cios poniżej pasa, czepianie się. Poprzysięgła

sobie, że więcej tego nie zrobi.

- Wszyscy czują się świetnie. Nie mogę doczekać się

pikniku z okazji 4 Lipca. Lisa ma nowy przepis na sałatkę
ziemniaczaną. Palce lizać.

background image

- Z pewnością - odpowiedziała Kristine z możliwie

najmniejszą dozą złośliwości w głosie.

John był taki dumny z sałatek Lisy. Mógł mieć tyle innych

wspaniałych rzeczy, ale zadowolił się sałatką ziemniaczaną i
seksem, jeżeli dwójka dzieci w ciągu czterech lat i trzecie w
drodze były dowodem udanego współżycia.

- Ależ nie dzwonię, aby rozmawiać o jedzeniu - przyznał

nareszcie.

- Dziękuję. - Tym razem nie odmówiła sobie szczypty

sarkazmu.

- Zadzwoniłem, żeby porozmawiać o Carsonie. Udawanie

głupiej nie przychodziło jej łatwo, ale zmusiła się.

- Co za Carson?
- Kit Carson. Wiem, że jest gdzieś w Colorado, i czy nie

uważasz, że powinnaś złapać z nim kontakt? No, no,
pomyślała, proszę. John Garraty stracił dolara na telefon i
spóźnił się o jeden dzień.

- Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to wycofać się z

tego całego projektu badawczego - ciągnął. - Chętnie
porozmawiam z Chambersem, aby przenieść kontrakt do
Boulder. Powinniśmy być przygotowani na najgorsze. Carson
jest groźny, Kris, więc nie bądź głupia. Nie nazywają go
banitą bez powodu.

- Hmm - mruknęła nie mogąc znaleźć stosownej

odpowiedzi. John ani się spodziewał, jak bliski był prawdy.

- Ten facet balansuje na linie. Trudno powiedzieć, czy to

badacz, czy rabuś. W każdym razie na tych swoich
poszukiwaniach zdążył zedrzeć nie jedne zelówki. Kto wie, co
on naprawdę zamierza, co naprawdę wie.

- Ostrożnie, doktorze Garraty, pańskie ambicje zaczynają

przerastać obawy - odparowała.

- Chińczycy mają powód do wściekłości.

background image

- Doszły mnie takie pogłoski - przyznała opadając na

obrotowe krzesło.

- Pogłoski..., mnie nie obchodzą pogłoski - głos Johna stał

się ostry, mniej pojednawczy. - Mnie interesują fakty.

- Jakie fakty, Kreestine?
Podskoczyła jak oparzona. Od jak dawna Kit stał w

drzwiach?

- Kto to? - spytał John zbity z tropu. Co usłyszał, myślała,

patrząc na Carsona.

- Kris?
- Co? - nadal wpatrywała się w Kita, szukając

wytłumaczenia dla tej rozmowy.

- Czy jest ktoś u ciebie?
Ujawnienie prawdy było jedynym wyjściem z sytuacji.

Kristine zaczerpnęła oddechu i powiedziała:

- John, chciałabym, abyś poznał Kita Carsona.
Jak można było przewidzieć, John nie wydawał się ani

trochę zakłopotany. Wręcz przeciwnie.

- Mówi John Garraty, specjalista od spraw Środkowego

Wschodu Uniwersytetu Stanu Colorado - zaczął pewnie. -
Ostatnio dużo o tobie słyszeliśmy.

- Tak, trochę - odpowiedział Kit, nie do końca pewny, co

myśleć o tej rozmowie, której fragment podsłuchał.

Nie obchodziły go opinie na temat jego własnej osoby -

zdarzało mu się słyszeć gorsze. Ton głosu Kristine kazał mu
jednak sądzić, że tych dwoje łączyło coś więcej niż tylko
zawodowa współpraca.

- Wiesz - kontynuował John podejmując przerwany wątek

- sporo podróżowałem po znajomych ci okolicach i dalej na
Wschód. Kierowałem ekspedycją do Petry i pracowałem z
kilkoma osobami z Karaczi. - Rzucił dwa sławne nazwiska,
ale nie wywołało to żadnego efektu.

background image

- Tego nie wiedziałem - odparł Kit widząc, że Kristine się

czerwieni.

Ignorując tę lakoniczną i, jego zdaniem, mało znaczącą

odpowiedź, John opowiadał dalej:

- Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine wycieczkę do

Nepalu. Mieliśmy nadzieję, że dotrzemy do Tybetu, ale wiesz,
jakie to niebezpieczne...

- Tak, to wiem bardzo dobrze... Na kiedy planowałaś tę

wycieczkę, bahini?

Kiedy ją o to pytał, Kristine zauważyła, jak zwężają mu

się oczy. Nie rozumiała tego wyrazu, ale - wypowiedziany
jego głębokim, dźwięcznym głosem - zabrzmiał niepokojąco
jak pieszczota. Nie przywróciło jej to równowagi, z jakiej
wytrącił ją telefon Johna. Wycieczka do Nepalu miała być ich
podróżą poślubną. Nie doszła do skutku, bo John wyjechał z
Lisą na Hawaje. I on miał jeszcze czelność teraz jej o tym
przypominać.

Kit wyczuwał narastające napięcie i nagle pojął, że John

Garraty musiał kiedyś ją zranić. Własna reakcja na to odkrycie
zdumiała go. Był do głębi poruszony. Wiedział, jak sobie
radzić z uczuciem gniewu. W klasztorze nauczył się go
odrzucać jako drogę zła, poza klasztorem zaś pozwalał sobie
na gniew tylko wtedy, gdy szło o życie. A tu wchodziła w grę
zazdrość. Jeszcze dzień czy nawet godzinę temu nie sądził, że
jest zdolny do tak niskiego uczucia. Niełatwo mu się było do
tego przyznać.

- To było dawno temu - powiedziała Kristine przerywając

ciszę, która zdawała się nie mieć końca i zastanawiając się, co
sprawiło, że oczy Kita pociemniały.

- Widocznie nie dość dawno, bahini - jego głos był

napięty.

Ukłonił się złożywszy dłonie, bransoletki cichutko

zabrzęczały i Carson wyszedł z pokoju.

background image

- Wszyscy w Boulder jesteśmy zainteresowani pańskim

ostatnim projektem - powiedział John niepomny nieobecności
swego rozmówcy - i możemy panu zaoferować...

- Jego tu nie ma, John - przerwała Kristine. - Wyszedł.
- Gdzie?
- Chyba do łóżka - powiedziała bezmyślnie, ale John

wiedział, co to znaczy.

- Do cholery, Kris, co ty sobie...
Wcisnęła jeden guzik, potem drugi, trzeci, aż w końcu

wyrwała telefon z gniazdka i osunąwszy się na krzesło dopiła
kawę, patrząc na drzwi.

Ostrzegano ją trzykrotnie: najpierw Chambers, potem

Jenny, a teraz John. Ale nie. Nie zamierza się wycofać, nawet
gdyby odciągano ją wołami.

background image

Rozdział 5
Kristine ponownie wbiła nóż w pieczonego kurczaka

ułożonego na półmisku. Jej trud

poszedł na marne, ponieważ Kit nie pojawił się na

śniadaniu ani na obiedzie i nic nie zapowiadało, że przyjdzie
na kolację. Kurczak był zimny, groszek wysechł, a ciasto
zrobiło się twarde jak kamień. Zdecydowanie nie powinna
była zawracać sobie głowy. Bóg jeden wie, dlaczego to
wszystko przygotowała - przecież nigdy nikogo nie zadziwiła
swoimi zdolnościami kulinarnymi.

Cóż on tam może robić w tym pokoju, zaczyna obrzędowy

post, czy co? Wyjrzała przez okno na odizolowany od domu
garaż. Wieczorny wietrzyk łagodnie poruszał gałęziami sosen,
strząsając złote pyłki, mieniące się w blasku zachodzącego
słońca i falujące w powietrzu.

W końcu mogła do niego zajrzeć. Wstała od stołu i wyszła

tylnymi drzwiami; musiał przecież coś zjeść, a poza tym mieli
mnóstwo pracy.

Kiedy wchodziła po schodach na drugie piętro, czuła, że

ręce jej wilgotnieją a serce wali jak młotem. Stanęła pod
drzwiami i podniosła rękę, aby zapukać; ale zawahała się.
Odniosła wrażenie, że słyszy słowo „proszę", i wsunęła się do
cichego i ciemnego pokoju. Stopniowo przyzwyczaiła wzrok
do panującego tu półmroku, ale serce biło nadal mocno.

Kit siedział naprzeciwko wejścia na baraniej skórze,

ubrany jedynie w krótkie spodenki. Na czole i zamkniętych
powiekach błyszczały kropelki potu. Pokrywały one również
ramiona, szeroką klatkę piersiową i długie nogi. Duże stopy
spoczywały założone na wewnętrzną stronę ud.

Ciche i spokojne piękno bijące od postaci mężczyzny

zaparło jej dech w piersi i minęło dobrych kilka chwil, zanim
przypomniała sobie, gdzie jest i po co tu przyszła.

background image

Powiew wiatru od okna potargał mu włosy. Kosmyki

rozwiały się wzdłuż policzków. Oczy miał otwarte, ale patrzył
niewidzącym wzrokiem.

Kristine automatycznie cofnęła się o krok, po czym,

wiedziona instynktem, zatrzymała się. On nie chce, żebym
wyszła, pomyślała. A może się mylę... Niczego już nie była
pewna. Odwróciła wzrok, chcąc zyskać na czasie, i wytarłszy
ręce o spodnie, rozejrzała się po pokoju, który Kit uczynił
naprawdę własnym. Kuframi i łóżkiem zastawił większą część
podłogi, a setki innych przedmiotów poniewierały się dookoła.
Mosiężne dzwoneczki, tybetański modlitewny młynek, kilimy
i gobeliny, miedziany kociołek, gliniane naczynia wypełnione
samorodkami turkusa i turmelinu, dziwnie znajoma złota
maska i odłamek kryształu górskiego wielkości dwu pięści
leżały porozrzucane wespół z przedmiotami należącymi
niewątpliwie do współczesnego mężczyzny, takimi jak
brzytwa, szczoteczki do zębów, turystyczna kuchenka gazowa,
woreczek herbaty i maszyna do pisania.

Gdy spojrzała na Kita ponownie, miał zamknięte oczy.

Podeszła do jednego z kufrów. Wkręcona w maszynę kartka
była pusta. Westchnęła z ulgą, bo nie chciała wtykać nosa w
nie swoje sprawy. Tymczasem wchodziła coraz głębiej do
sanktuarium, które jej gość zrobił z ofiarowanego mu pokoju.
Przesunęła palcami po półszlachetnych kamieniach, dotknęła
modlitewnego młynka. Musiała się powstrzymywać, by nie
zrobić tego samego ze znoszonymi dżinsami i czarną tuniką,
przerzuconą przez jeden z kufrów. Pogłaskała złotą maskę i
ponownie odniosła wrażenie, że nie jest jej obca. Złocony
prosty nos, ciepła metaliczność wyrzeźbionych policzków i
wygięcie ust uświadomiły jej, że zna tę twarz lepiej niż
powinna. Palce jej znieruchomiały, a z ust wydobyło się jedno
słowo, świadczące, że poznała... Kautilya. To imię odbiło się
echem w jej pamięci i znalazło odpowiedź w powietrzu.

background image

- Kreestine - usłyszała.
Odwróciła się z bijącym sercem, ściskając w dłoniach

maskę. Chciała uciekać, ale było za późno. Stopy wrosły jej w
ziemię, stała jak wryta pod wpływem spojrzenia, które czuła
na sobie. Nie powinna była tu przychodzić i dawać mu
kolejnej szansy, niechby głodował nawet i do rana.

Kit nie zamierzał tracić okazji. Godziny medytacji

pomogły zapanować nad gniewem i zrozumieć uczucia, jakie
ofiarowywała mu Kristine. Miesiąc z dala od domu nie
zmienił go tak, jak dwa dni w jej towarzystwie. Pragnął jej od
czasu pierwszego pocałunku i chciał ją zdobyć, ale nie
przewidział takiego biegu spraw. Nigdy dotąd pożądanie tak
go nie odmieniło. Co w niej takiego było? Była piękna - to
prawda, ale wiele jest na świecie pięknych kobiet. Ta jednak
zachowywała się tak, jakby nie zdawała sobie sprawy ze
swojej urody. Nie prowadziła subtelnego flirtu, od którego
zaczynały wszystkie kobiety, które go pragnęły. W jej
ukradkowych spojrzeniach wyczuwał zmysłową ciekawość.
Ubierała się skromnie, nie podkreślając swej urody ani
wymyślnymi fasonami, ani kolorystyką. Dopóki nie usłyszał o
Johnie Garratym, sądził, że był to jej własny wybór.

Miała lotny i bystry umysł, tak niepodobny jednak do

refleksyjnych, głębokich umysłów mnichów i Sanga Phali.
Wydawała mu się też znacznie mądrzejsza od kobiet, jakie
znał, z wyjątkiem może Lois. Z Lois łączyły go jedynie
interesy. W ich stosunkach nie było nic z czułości, jaką
obdarzał Kristine od momentu ich pierwszego spotkania.
Słabości, które za wszelką cenę starała się przed nim ukryć,
pociągały go prawie tak samo jak jej walory, a może nawet
bardziej.

- Dlaczego do mnie przyszłaś? - szepnął.
Kristine wyraźnie usłyszała pytanie - wyraźniej, niż gdyby

powiedział je głośno, i w nagłym przypływie olśnienia

background image

zrozumiała prawdziwą głębię mocy i energii bijącej z Carsona.
Cofnęła się i oparła o kufry. Przeczytała całe tomy
teoretycznych rozważań na temat metafizycznych tajemnic
tybetańskiego lamaizmu i gdyby Kit nagle lewitował,
uciekałaby gdzie pieprz rośnie.

- To niemożliwe przy moich ograniczonych

umiejętnościach i zaangażowaniu, Kreestine. - zapewnił ją
głębokim i miękkim głosem - Nie masz się czego obawiać.

- Nnnie rób tego - wyjąkała takim tonem, że oboje

uwierzyli, że stało się coś wyjątkowego i niezwykłego.

- Nie mogę zrobić niczego, na co nie pozwolisz. Jesteś

bardzo... otwarta - ostatni wyraz powiedział intymnym,
schrypniętym szeptem nadającym mu dodatkowych znaczeń. -
Zawołałaś mnie, więc odpowiedziałem, to wszystko.

Wierzyła mu. Zawsze mu wierzyła, ale nadal czuła, że

serce tłucze się jak szalone. Kiedy wstał lekko z podłogi i
podszedł do niej, złapało normalny rytm.

- Dlaczego do mnie przyszłaś? - zapytał ponownie,

przysuwając się bliżej i zmniejszając dzielącą ich przestrzeń.
Muskularny tors mężczyzny przesłonił jej teraz wszystko.
Złote bransoletki błyszczały chwytając ostatnie zabłąkane
promienie słońca i kontrastując ze śniadą skórą ramion i piersi
porośniętej kręconymi włosami.

- Kolacja stygnie - powiedziała, uznawszy powrót do

twardej rzeczywistości za absolutną konieczność. Nie potrafiła
jednak otrząsnąć się z wrażenia, że oto dokonuje się
niewiarygodna wprost inwazja. Kit przenikał jej myśli. Ile
czasu spędził w tym klasztorze?

- Zbyt wiele - powiedział podchodząc o krok bliżej i nie

spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego do mnie przyszłaś?

- Przestań - wykrzyknęła bardziej z gniewem niż ze

strachu.

background image

Miała wystarczająco dużo trudności z ogarnięciem

myślami wszystkiego wokół i bez tych problemów, które
dodatkowo stawiało jego przybycie. Tymczasem Kit
przysuwał się coraz bliżej, a nieme pytanie w jego oczach
wymagało odpowiedzi.

- Musimy popracować - powiedziała. - Już straciliśmy

większość dnia. - Mówiła coraz wolniej i łagodniej czując, jak
kłódka jednego z kufrów wbija się jej w tylną część uda.

- Nic ponad to, czego chcesz ty - przytaknął dotykając jej

twarzy obiema rękami i odgarniając włosy za uszy.

Tym razem nie związała ich w ciasny węzeł. Uśmiech

zadowolenia z charakterystycznym szelmowskim odcieniem
zajaśniał na jego twarzy, a serce Kristine wraz z ostatkiem
gniewu stajało grzane ciepłym blaskiem oczu.

Mięśnie zagrały mu pod skórą, kiedy ujął twarz

dziewczyny w dłonie. Miał zamiar ją pocałować, ale przecież
ona wcale nie po to tutaj przyszła. A może jednak? Była to
ciągle kwestia sporna. Kristine nie odsunęła się, kiedy dotknął
ustami jej policzka, a tylko zamknęła oczy. Czuła, że uginają
się pod nią kolana. Nie uciekła, kiedy pieścił palcami jej
twarz, lecz' rozchyliła wargi czekając na pocałunek i poddając
się nieodgadnionej magii jego dotyku.

Owionął ją męski zapach i żar, zwodząc obietnicą, której

nie spełniał. Zbliżył usta do jej warg i tchnienie jego oddechu
wystarczyło, aby Kristine poczuła pożądanie narastające w
nich obojgu. Jej ciało błagało, by pokonał tych kilka
centymetrów, jakie ich dzieliły. Oczekiwanie doprowadzało ją
do szaleństwa. Zwilżyła językiem wargi czując, jak dotyka
jego ust a jego ręce okalają jej twarz. Był tak blisko, trzymał
ją, ale nie wziął jej, czuła się wolna, ponieważ jej pozostawił
decyzję. Oddychała ciężko i coraz szybciej.

Palce Kristine zacisnęły się na masce, której nie wypuściła

z rąk od chwili, kiedy zrozumiała, że to jego podobizna.

background image

Tęskniła za dotknięciem jego prawdziwego. Pragnęła czuć w
dłoniach jego szerokie barki, wplatać dłonie w miękkie włosy
i dotykać jedwabistego, kasztanowego warkocza na szyi. Nie
był banitą, był czarodziejem. Nie pobożnym mnichem, lecz
szamanem, który posiadł sztukę uwodzenia. Nawet nie całując
jej sprawiał, że płonęła. Wsunął dłonie w jej włosy i
przyciągnął na tyle blisko, by dotknąć ustami jej ust.

- Czy będziesz dziś spać w moim łóżku, Kreestine? -

wyszeptał.

Nie odważyła się otworzyć oczu i nie widziała jego

uśmiechu, ale domyślała się go. Ależ to barbarzyńca i arogant!
Bawił się nią i nie miał najmniejszego zamiaru jej całować.
Chciał się tylko przekonać, jak daleko uda mu się posunąć.
Nawet teraz, kiedy już odkryła reguły jego gry, nie potrafiła
się zdobyć na odejście. Gdyby dała się ponieść
niepohamowanym impulsom i sama go pocałowała, miałby
jednoznaczną odpowiedź na swoje pytanie. Wiedziała, że nie
może sobie na to pozwolić. Był blisko, hipnotyzująco blisko, i
wszystko, czego chciała, to pocałunku takiego jak ten na
tarasie, pocałunku, za który nie musiałaby płacić w walucie,
jakiej żądał.

Czy jeden pocałunek to tak wiele?
- Nie za wiele, bahini, za mało - zamruczał, pieszcząc jej

usta swoimi. Wolno otworzyła oczy i uniosła głowę.

- Powiedziałeś, że... że tego nie zrobisz...
- Wcale nie.
- Więc jak?
Musnął jej usta leciutko, ledwo wyczuwalnie.
- Moje serce też jest otwarte, Kreestine, i słyszy każde

uderzenie twojego.

Czas najwyższy uciekać, pomyślała. Inaczej znajdzie się

całkowicie we władaniu jego zmysłowych zaklęć i zrobi z
siebie ostatnią idiotkę, co już się jej w takich sytuacjach

background image

zdarzało. Przypomniała sobie swoje skrępowanie i to, jak John
podsumował ją przy rozstaniu. Dodało jej to teraz sił. Oddać
się Kitowi za pocałunek? Nie usatysfakcjonowałoby to chyba
nawet kobiety z Trzeciego Świata. Wysunęła się z objęć
Carsona. Nie sprawiło jej to trudności, bo nie oponował, a
zarazem było niełatwe, bo ciągle pod palcami czuła jego
napięte mięśnie brzucha i miękkie włoski, które tworzyły
smugę biegnącą od pępka i niknącą pod gumką szortów.

Kit puścił ją bez wahania. W plątaninie jej myśli i

duchowym zamęcie wyczuwał jednocześnie pragnienie i
odmowę. Nawet gdy jej nie dotykał, wyczuwał w niej jakąś
gotowość czy spolegliwość. A może było to uczucie ukojenia,
spowodowane jego medytacją - tego nie potrafił sprecyzować.

Rzadko żałował, że nie został dłużej pod kuratelą Sanga

Phali, ale też nigdy przedtem nie był zazdrosny.

Kiedy przystanęła przy jego łóżku, przez moment czuł

nieprzepartą ochotę, aby ją pchnąć do przodu, zakryć sobą,
otoczyć jej biodra i pieścić. Dłońmi i myślami zatrzymałby ją
ze sobą w łóżku. Na takie nadużycie zaufania dziewczyny nie
mógł sobie jednak pozwolić, nie zezwalało mu sumienie, a
wszelka perswazja w takich sytuacjach mijała się z celem.

Sięgnął po dżinsy i wciągał je nie zważając na to, że

zrobiły się zbyt obcisłe. To też przejdzie, pomyślał,
uśmiechając się do siebie uśmiechem pełnym goryczy.

Odgłos zasuwanego zamka, przyciszony, ale drażniący

spowodował, że Kristine przeszły ciarki po plecach, a fala
gorąca rozlała się po całym ciele. Podświadomie podniosła
złotą maskę i powachlowała się nią, nie odrywając oczu od
łóżka Kita. Następne niewłaściwe posunięcie, zreflektowała
się natychmiast. Wprawdzie dała mu bieliznę pościelową,
kołdry i poduszki, ale to jego rozrzucone rzeczy
zafascynowały ją i skłoniły do zakazanych marzeń. Ledwo
zszyte kawałki baranich skór z gęstą, połyskliwą wełną,

background image

rzucone niedbale w nogach łóżka, wyglądały prymitywnie i
zmysłowo. Wiedziała, że są przesiąknięte jego zapachem. Bez
trudu wyobraziła sobie leżącego Kita i jego śniadą skórę
odcinającą się barwą od bieli wełny. Oczyma duszy widziała
już, jak napina mięśnie, szukając najwygodniejszej pozycji do
uprawiania miłości, jego warkocz, spadający z ramienia, kiedy
sięga po jedną ze swoich wspaniale wypracowanych, krytych
gobelinem poduszek i kładzie ją pod głowę, i wreszcie jego
usta, zbliżające się do jej warg, kiedy jej ciało okrywał
własnym.

Podniosła w pośpiechu maskę i czuła, że wilgotnieje w

miejscach, które - jak kiedyś określił to John - są suche jak
Sahara latem. Miał doświadczenie, bowiem był w Afryce w
lipcu, wierzyła mu więc przez te wszystkie lata. Wierzyła mu,
że tak musi być, dopóki nie spojrzała na łóżko Kita Carsona.

Usłyszała, jak wsuwa na siebie czarną tunikę, i mogłaby

przysiąc, że słyszy dźwięk każdego guzika, który brał w swoje
stwardniałe palce. Była przeładowana emocjami i pobudzona,
a on nawet jej nie pocałował. Pobrzękiwania jego bransoletek
stawały się coraz głośniejsze, a ona wiedziała, że to dlatego,
że właśnie podwija rękawy na żylastych, mocnych dłoniach.
Jak mogła się doprowadzić do takiego stanu? I jak się z tego
wycofać? Powiedzieć po prostu do widzenia i wyjść? Nie, nie
mogłaby tego zrobić.

Należało wyjaśnić sytuację i sprowadzić ich wzajemne

stosunki do poziomu kontaktów zawodowych. Obróciła się,
ale sensowne myśli, które za wszelką cenę starała się zebrać,
zupełnie nie przychodziły jej do głowy.

Kit właśnie opasywał się ciężkim, skórzanym pasem i

ruchy jego rąk przykuły wzrok dziewczyny. Zatrzymał się
przy zapinaniu sprzączek, zdziwiony i dziwnie przejęty
tęsknotą malującą się na twarzy Kristine. Odczuwał ból jej
pragnienia i rosła w nim okropna złość na tego Garraty'ego -

background image

tego zakichanego specjalistę od spraw Środkowego Wschodu.
Zastanawiał się, czy nie zrzucić paska na podłogę i nie wziąć
jej w sposób, który zamieniłby ból w przyjemność i
ostatecznie pozbawił ją wszelkich kompleksów. Albo należało
zostawić jej jeszcze trochę czasu. Była to jedna z
trudniejszych decyzji w jego życiu, a Sang Phala nie uczył go
niczego, co dotyczyło stosunków z kobietami. Tego uczył się
sam i z biegiem lat zdobył niemałą wiedzę, ale Kristine była
zupełnie inna niż kobiety, które znał dotychczas. Konkubina...
Nie mógł popełnić większej pomyłki. Przyznanie się przed
samym sobą do błędu pomogło mu w odzyskaniu równowagi
ducha i szybko skończył przewlekać pasek przez szlufki.

- Bardzo mi przykro, że zepsułem naszą kolację. Pozwól

mi zabrać się gdzieś do miasta - zaoferował. Przytaknęła. Z
największą przyjemnością gdzieś by stąd wyszła.

- Dobrze, zaczniemy pracować rano. Zostanie nam

przynajmniej jeszcze ze dwa dni - odpowiedziała. Dwa dni i
co potem, zastanawiała się. Nie potrzebowała go do opisu
badań historycznych. Była

w trakcie kopiowania jego dzienników, a on miał już

potrójne kopie zdjęć i negatywów. Dyskusje, jakie były im
potrzebne do uzgodnienia stanowisk, mogli prowadzić przez
telefon. Ona siedziałaby w swoim domu w górach, a on...
gdzie? Gdzież by się podział w całym tym szerokim świecie,
gdyby ją opuścił?

Tylko siebie może winić za taki obrót spraw. Stała w

ciemnych drzwiach baru i żałowała, że nie wybrała innego
miejsca. Neon, obiecując hamburgery i piwo przyciągnął
uwagę Kita, a ona, głupia, nie protestowała. Obskurny bar na
tyłach zbiornika retencyjnego, pełen podejrzanych typów, nie
był najwłaściwszym miejscem dla człowieka z warkoczem i
bransoletkami, co potwierdzały wyzywające i agresywne
wejrzenia spod wciśniętych na czoło czapek z napisami

background image

reklamującymi producentów sprzętu rolniczego i dostawców z
całych Stanów.

Kristine poczuła się niepewnie, mimo że już kiedyś była w

tym barze. Pewnego wieczoru przyszła tu z kilkoma
koleżankami i Grantem, żeby potańczyć. Spędzili miło czas, a
z Grantem więcej się nie zobaczyła. Tym razem jednak była tu
z Kitem, który stwarzał animozje już samym swoim
egzotycznym wyglądem i zachowaniem. Chyba zdążył już to
sobie uświadomić.

- Interesujące miejsce - stwierdził spokojnym głosem,

podsuwając jej krzesło. Usiadła, biorąc menu do ręki.

- Hamburgery są dobre. Potraw meksykańskich chyba byś

nie przeżył - powiedziała zastanawiając się, czy Kit nie zdaje
sobie sprawy, że znajduje się w centrum uwagi.

- No to bierzemy hamburgery, za młodzi jesteśmy, aby

umierać, zwłaszcza dzisiaj - zaśmiał się. Widocznie nie,
pomyślała, chowając twarz za kartą dań.

Upłynęło sporo czasu, zanim kelnerka pojawiła się, by

przyjąć zamówienie, ale kiedy już przyszła, nie spieszyło jej
się wcale z odejściem i nietrudno się było zorientować
dlaczego.

- Ty chyba nie jesteś stąd, złotko? - zapytała Kita.
- Nie, słoneczko, pochodzę z Nepalu - odpowiedział jej,

uśmiechając się jednym ze swoich najwspanialszych
uśmiechów.

Miał ich tysiące w zapasie i Kristine zauważyła, że kilka

już zużył na oczarowanie tej blond nimfy, odzianej w obcisły
czarno - zielony strój, nadający się bardziej na salę
gimnastyczną niż do restauracji. Niezupełnie cała się w nim
mieściła, tu i ówdzie wylewała się z niego, ukazując to i owo.
Miała wąskie biodra, obciśnięte spodniami, i duży biust. Są
szczęśliwe kobiety, pomyślała Kristine czując się niezręcznie
w swojej żołtomusztardowej bluzce. Nie była to tania bluzka,

background image

ale w porównaniu z seksownie błyszczącą lycrą, w jaką
ubrana była kelnerka, wyglądała jak szmata.

- Kiedyś miałam chłopaka, wspinał się po górach -

powiedziała kelnerka. - Wyjechał do Nepalu i nie wrócił. -
Dziewczyna postawiła jedną nogę na drugiej i oparła się o
stół, odcinając Kristine możliwość uczestniczenia w
rozmowie. Zmniejszała tym, co prawda, swoje szanse na
napiwek, ale nie było to dla Kristine żadną rekompensatą.

- Wielu mężczyzn nie wraca z gór - zauważył Kit. -

Bardzo mi przykro.

- Ależ on nie zginął, złotko, po prostu nie wrócił do mnie.

Skoro jednak Nepal przysyła nam takich chłopców, jak ty, to
żadna strata.

- W Nepalu nie ma takich jak ja - zauważył Carson.
- Nigdzie nie ma wielu takich jak ty, złotko.
Niski gardłowy pomruk poprzedził odpowiedź kelnerki,

która odsunęła szczupłe biodro od stołu. Kristine prawie
żałowała, że Kit nie zwrócił uwagi na wrażenie, jakie
wywierały pośladki tej dziewczyny na mężczyznach
siedzących przy barze.

- Kto to jest John Garraty?
- John Garraty? - powtórzyła niepewnym głosem.
- Czyżbym źle wymówił jego nazwisko? - spytał unosząc

brwi.

- Nie. - Udała, że jest bardzo zajęta szukaniem

kosmetyczki, chcąc ukryć zmieszanie. Po raz pierwszy
zrozumiała, dlaczego kobiety noszą przy sobie puderniczki i
szminki - przydają się, by wybrnąć z trudnej sytuacji.

- Kto to jest? - nalegał.
- Jest profesorem uniwersytetu w Boulder, tak jak

powiedział.

background image

Przyniesiono piwa, co dało Kristine chwilę wytchnienia.

Po kilku kolejnych: złotko to, złotko tamto - kelnerka
odfrunęła z powrotem do baru.

- Jest twoim przyjacielem? - kontynuował.
- Niezupełnie - Kristine mogła się założyć, że dziewczyna

z baru miała przynajmniej ze dwie puderniczki i trzy szminki,
podczas gdy ona musiała się zadowolić starym sztyftem.

- To dlaczego planowałaś z nim długą podróż? Podniosła

wzrok. - To był błąd - powiedziała.

- W porządku - rzekł z zadowoleniem, podnosząc kufel do

ust. Kristine schowała kosmetyki.

Chyba zwariowała, że dała się wplątać w to wszystko, w

niego, w Kandżur, Chatren - Ma, pocałunki. Jeszcze jedno
„złotko", a chyba zlinczuje tę kelnerkę. Straciła apetyt i jedyne
na co miała ochotę, to wrócić do domu i spalić bluzkę.

Nie było w tym jego winy. Wprowadził tylko w jej

nieuporządkowane życie jeszcze więcej zamieszania. A na
domiar złego umiał czytać w jej myślach.

Rozdział 6
Hamburgery były gorące, aromatyczne i ociekały

stopionym żółtym serem, dokładnie tak, jak lubiła, ale nie
mogła jeść. Odsunęła też frytki, przygotowując się do zadania
pytania. - Co miałeś na myśli, kiedy powiedziałeś, że zostałeś
zabrany do mnichów - wykrztusiła wreszcie. Czekając na
odpowiedź popatrzyła na Kita, ale nie zareagował. Próbowała
dalej:

- Przez Sanga Phalę, twojego drugiego ojca?
Kit znał wprawdzie kilka osób o niebieskich oczach, ale

oczy Kristine były jedyne w swoim rodzaju nie tylko ze
względu na fiołkowy odcień, ale i wrodzone ciepło.
Spoglądały na niego żądając prawdy, którą rzadko mówił.
Tym razem czuł potrzebę mówienia, nawet zanim Kristine
zapytała go o przeszłość.

background image

- Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dziewięć

lat - powiedział patrząc jej w oczy. - Dał wysoki okup
wojownikom Khampa wymieniając życie swego bratanka na
moje. - Złagodził twarde brzmienie tych słów ciepłym
uśmiechem i sięgnął po piwo. - Często tego potem żałował, bo
jako mały chłopiec nie byłem dobrym nowicjuszem.

Patrzył, jak Kristine pochyla się do przodu zaciskając

palce i próbując ukryć wrażenie, jakie na niej wywarły te
słowa. Byłaby przerażona, gdyby wiedziała, jak wyglądają jej
reakcje. Uśmiechnął się szerzej.

- Handlował swoim bratankiem? Dlaczego? - zapytała.
Wydawało mu się, że w jej głosie zabrzmiał nie tylko

kobiecy przestrach, ale i coś słodkiego, coś nieuchwytnie
erotycznego. Całą noc śnił o niej, szepczącej do niego w
ciemnościach nocy, wijącej się z rozkoszy i odpowiadającej na
każde jego drgnienie. Uniósł się niespokojnie na krześle po
raz kolejny zaskoczony, z jaką łatwością przychodzi mu
mówić jej o sobie.

- To obietnica, dana staremu człowiekowi, jakim stał się

mój ojciec po śmierci matki, a ona umarła przy moim
urodzeniu - wyjaśnił, z trudem koncentrując uwagę na
rozmowie i faktach, z którymi był oswojony od dawna. - Przez
cały ten czas, który spędziłem z ojcem, czyli do siódmego
roku życia, nie przebaczył mi straty matki. Uważał, że jestem
odpowiedzialny za jej śmierć. Sang Phala był w tej kwestii dla
mnie łaskawszy i tylko starał się wybić mi z głowy szalone
pomysły i okiełznać dziki temperament, co mu się zresztą
udało.

- A potem uciekłeś?
- A potem uciekłem - przytaknął popijając piwo.
- A co się stało z twoim pierwszym ojcem?

background image

- Zastrzelili go na Thorong La. - Kit lekko wzruszył

ramionami. - Po wejściu Chińczyków dużo było takich
lokalnych nieporozumień, szczególnie w terenach górzystych.

- Nazywasz morderstwo nieporozumieniem? - podniosła

głos.

- To jest grzech i ktoś z nich za niego zapłaci. - Wiedział,

że zabrzmiało to brutalnie, ale taka była prawda.

- Kto? Kto zapłaci?
- Nie wiem. Nie zabito go w naszym obozie. Khampowie

wyparli się odpowiedzialności, mimo że to oni po mnie
przyszli. Sang Phala odnalazł mnie dwa lata później. Mój
ojciec - próbował jej tłumaczyć - sam zdecydował o swoim
życiu. Zabrał matkę ze sobą do dzikiego kraju, wybrał miejsce
mojego urodzenia i poświęcił się badaniom. Nie planowałem
jego życia, więc dlaczego miałbym winić siebie za błędy,
które popełnił.

Badania naukowe w Tybecie, myślała szybko Kristine.

Amerykanin, zamordowany w Nepalu... Ależ tak... Wyliczyła
w przybliżeniu przypuszczalny wiek mężczyzny i zmartwiała.
Wszystko się zgadzało. Trzeba było doprawdy być idiotą,
żeby nie wpaść na to wcześniej.

- Dwayne Carson był twoim ojcem - powiedziała. Kit

uniósł brwi.

- Nigdy nie opublikował swoich prac, a wyniki jego

badań zaginęły. Skąd znasz to nazwisko?

- Bertolli wspominał o nim w „Królestwie śniegu"

przypisując mu odnalezienie grobowca Nachukha -
odpowiedziała.

Nagłe tajemnica Kita Carsona przestała istnieć. Sprawiło

jej to ulgę, a jednocześnie była zawiedziona i dziwnie smutna.
Nie zauważyła żadnych blizn w duszy Carsona, ale zdawała
sobie sprawę, że kiedyś to wszystko musiało go bardzo boleć,
zwłaszcza że dzieci przeżywają wszystko znacznie głębiej.

background image

Kit przechylił się przez stół i ujął ręce Kristine.
- Sang Phala uleczył moje rany, nie martw się. A co do

innych spraw - podniósł kąciki ust w uśmiechu - ciągle jest
jeszcze wiele do odkrycia.

- Nie! Daj spokój! - uwolniła palce z uścisku,

zaniepokojona ostrością jego rozumowania. Będzie musiała
kontrolować wszystkie swoje zachowania, co nigdy nie było
jej mocną stroną. Często słowa same cisnęły się jej na usta,
zanim zastanowiła się nad ich sensem. W żadnym przypadku
nie była bezpieczna w jego towarzystwie.

Kit pochylił się znowu, najwyraźniej chcąc jej ponownie

dotknąć, poczuć tętniące życie pod jedwabistą skórą dłoni.
Gęste rzęsy Kristine zakrywały oczy, ale mimo to Carson czuł
jej współczucie dla niego - dla obcego, który chciał stać się
czymś więcej niż był dotychczas. Miała czułe serce, bystry
umysł i pasję, ukrytą tak głęboko, że chyba nie zdawała sobie
sprawy z jej istnienia. Pociągała go, przysuwał się coraz
bliżej.

- Wydaje mi się, że ta pani powiedziała „nie" - potężna

ręka uderzyła w stół, aż podskoczyły butelki. - Pani czy może
panna?

Kit i Kristine podnieśli wzrok na intruza, ale tylko

dziewczyna była zaskoczona. Kit pozostał spokojny.
Oszacował dobrze zbudowaną sylwetkę oraz prymitywny
sposób zachowania człowieka, który zbliżył się do stolika.
Obcy ubrany był w wymiętą flanelową koszulę z
podwiniętymi rękawami, spod których ukazywały się
owłosione ręce. Brudne dżinsy podtrzymywały duży brzuch.
Czupryna w nieładzie wystawała spod czapki z daszkiem.

- To jakieś nieporozumienie - powiedział Kit. - Proszę nas

zostawić.

background image

- Nie odpowiedziałaś na pytanie, panienko - wycedził

nieznajomy niedbale przez zęby, kładąc rękę na stole i
przysuwając się bliżej. Strzelił palcami w warkocz Kita.

- Skąd masz taki mysi ogon, synu? Może to ciebie

powinienem nazwać dziewczątkiem?

- Możesz do mnie mówić Kautilya - powiedział Kit ostro

- a noszę warkocz, bo tak mi się podoba.

- No, no, wygląda ślicznie, dziewuszko. Może go sobie

wezmę na pamiątkę. Mógłbym go sobie powiesić na ścianie
obok trofeów myśliwskich - obcy roześmiał się, wyraźnie
ubawiony własnym dowcipem.

- Nie będziesz pierwszym, który tego próbował -

powiedział Kit spokojnie.

Kristine przypomniała sobie jego irchową torbę z pasmem

kasztanowych włosów wszytych w pasek. Ktoś rzeczywiście
próbował i udało mu się.

- Taaa, dziewuszko - rzekł intruz. - Im dłużej o tym

myślę, tym bardziej mi się podoba ten pomysł. - Zniżył głos,
zupełnie jak Kit, i wyjął z kieszeni mały nożyk. Drżała mu
dłoń, a Kristine nie wiedziała już, czego boi się bardziej - noża
czy wymachującej nim ręki.

- A teraz siedź spokojnie, a ja postaram się nic ci nie

zrobić.

Mężczyzna był pijany, miał czerwone, nabiegłe krwią

oczy i był niepoczytalny, pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał
na człowieka, którego łatwo zbić z tropu, wręcz przeciwnie.
Co innego zaczepki słowne, ale nawet głupi trzymałby się od
niego na dystans. Zdecydowanie nie powinna była go tutaj
przyprowadzać. Za bardzo różnił się od tutejszych bywalców i
był nie do przyjęcia dla tych ograniczonych bęcwałów.

- Chodźmy - powiedziała grzebiąc w portmonetce.
Rzuciła na stół dwudziestodolarowy banknot myśląc, że

kelnerce dostanie się niezły napiwek, i odsunęła w pośpiechu

background image

krzesło prawie je przewracając. Nagle obcy mężczyzna
wyciągnął rękę w jej kierunku i natychmiast zastygł w
bezruchu powstrzymany przez Kita, który zacisnął mu dłoń na
gardle. Dziewczyna opadła na krzesło dygocząc ze strachu.

- Zabierz rękę i schowaj nóż - głos Kita był nadal

spokojny i cichy. - Nie chcę cię zranić. Mężczyzna zamrugał
oczami, najwyraźniej niezdolny się poruszyć, a Kit puścił go,
uśmiechając się lekko.

- O, tak.
Salwy śmiechu towarzyszyły mężczyźnie, kiedy opuszczał

salę, ktoś klepnął go po ramieniu.

- Ale ci pokazał, Luke.
- Chyba tracisz siły i tupet, bracie. Chodź tu, a stary Buck

pokaże ci, jak to się robi.

- Napij się piwa, Luke, stawiasz kolejkę.
Kristine ledwie słyszała te szyderstwa poprzez szum w

uszach. Kit jednym krótkim ruchem zrobił coś temu
mężczyźnie i wcale nie była pewna, czy chciałaby wiedzieć
co.

- Wyjdźmy stąd.
- Nawet nie zjadłaś kolacji.
- Nie jestem już głodna.
Kit zauważył lekkie drżenie jej rąk i przykrył je swoimi.
- Przysiągłem cię ochraniać, Kreestine, nikt cię nie

skrzywdzi.

- Nie boję się o siebie - szepnęła, nie chcąc zwracać

niczyjej uwagi. - Po prostu chodźmy stąd, zanim ktoś inny
wpadnie na pomysł obcięcia ci włosów.

Zaśmiał się, co było reakcją najmniej pasującą do

okoliczności, które jej towarzyszyły.

- Nikt nie obetnie mojego warkocza, bahini. Nawet Sang

Phala nie odważył się na coś takiego, choć zmuszały go do

background image

tego przekonania silniejsze niż uprzedzenie do golenia mi
głowy.

- No, ale ktoś w końcu się odważył - odparła, rozglądając

się nerwowo po barze z nadzieją, że Kit nie będzie miał
ochoty na dalszą awanturę. Jeden rzut oka wystarczył, by
zauważyć, że są obserwowani i to w bardzo nieprzychylny
sposób.

- Tak - powiedział Kit, uśmiechając się szeroko. - Turek

to zrobił. Polował na moją głowę, ale przez pomyłkę dostał
mu się warkocz. Czasami bogowie mają nas w swojej opiece,
prawda?

Ten człowiek przesadzał, a Kristine była odpowiednią

osobą, aby mu to uświadomić.

- Jesteś teraz w Ameryce, Kit, a my tu nie mamy tylu

bogów, ilu wy w Nepalu - powiedziała jednym tchem. - Mamy
tylko jednego Boga, a, biorąc pod uwagę wszystko to, co się w
tej chwili dzieje w świecie, On może mieć zbyt dużo roboty,
aby pilnować ciebie i sprawić, byś opuścił ten bar cały i
zdrowy. Więc dlaczego sami nie wyjdziemy stąd o własnych
siłach, póki jeszcze możemy. A wracając do warkocza - jeśli
sprawia ci tyle kłopotu, to dlaczego sam go nie obetniesz?

Iskierki gniewu pojawiły się w cynamonowych, głębokich

oczach i natychmiast pożałowała swego niewyparzonego
języka.

- Czy nie rozumiesz, Kreestine, co to znaczy możność

wyboru?

- Rozumiem, przepraszam - powiedziała kręcąc głową.
Nie interesowała jej długość włosów Kita, poza tym to

niczego nie zmieniało. Wizja własnych dłoni wplecionych w
kasztanową jedwabistość wypełniła jej myśli i przeszyła
słodkim bólem. Powróciła do niej chwila, kiedy trzymał ją w
objęciach w swoim pokoju, i to wspomnienie kusiło, by
dotknąć go, rozwiązać rzemyk i czuć kosmyki włosów Kita

background image

prześlizgujące się przez palce, jak wtedy, kiedy zbliżał usta do
jej warg.

- Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz...
- Zrozum mój wybór - przerwał chwytając ją za

nadgarstek. - Przez sześć lat mnisi golili mi głowę. Przez sześć
lat było to znamię mego niewolnictwa. Karali nas wszystkich,
ale mnie najdotkliwiej. Moja miseczka nigdy nie była pełna
ryżu, pracowałem dłużej, medytowałem w nieskończoność,
ponieważ nie byłem mnichem.

Z wolna wstał i ze stoickim spokojem odsunął krzesło

Kristine.

- Już nigdy więcej.
- Przykro mi - powstrzymała go ruchem ręki.
Puścił jej dłoń, ale na twarzy nadal nie malowały się żadne

uczucia.

- Nie ma powodu do smutku. Zdobyłem to, czego inni nie

znaleźli przez całe życie. Chodź. Położył jej rękę na plecach i
wyprowadził z baru. Po raz kolejny poczuła ukojenie,
spowodowane jego

dotykiem. Noc była chłodna i gwiazdy błyszczały na

niebie. Właśnie wzeszedł księżyc. Żwir zgrzytał pod stopami
Kita. Szedł nadal spięty. Kristine wiedziała, że nie ma prawa
gniewać się na niego. Mieli wspólnie pracować, a tymczasem
dali się wplątać w osobisty związek, którego oboje nie byli w
stanie kontrolować.

Pociągało ją w nim wszystko. Kiedy ją obejmował, nie

czuła chłodu, była bezsilna. Jak by to było kochać się z
mężczyzną, który umie czytać w myślach? Krępująco? Chyba
tak. Spotkało ją już dostatecznie wiele niepowodzeń w życiu
seksualnym. Niebezpiecznie? Może. Nigdy, choć miała już
dwadzieścia dziewięć lat, nie zdradzała skłonności do
niebezpiecznych przygód. Polegała na szybkich osądach i

background image

decyzjach, ale nie lubiła prawdziwego ryzyka, nawet jeśli by
się miało wiązać z Kitem.

Niesamowity. To słowo przemknęło jej przez głowę jak

błyskawica i rozlało się drażniącym ciepłem po całym ciele.

- Zaczekaj - powstrzymał ją Kit, naciskając ręką na plecy.

Spojrzała na niego, przerażona własnymi myślami i
odczuciami rodzącymi się pod wpływem jego dotyku.

- To nic - powiedziała, szukając wzrokiem samochodu. -

Naprawdę nic takiego, myślałam o tym, jak gorąco było w
barze i...

- Ciii, bahini - pomału odwrócił się na piętach bacznie

obserwując parking, a Kristine wyczuła, że coś wisi w
powietrzu.

- Co... - zaczęła, ale nie dokończyła pytania.
Nie zauważyła, jak kilku mężczyzn wyszło z baru i

odcięło im drogę powrotną ustawiając się w niesymetrycznym
kole pomiędzy samochodami a ciężarówkami. Teraz było za
późno. W pierwszym odruchu oparła się o Kita, a następnie
chciała uciekać, ale powstrzymał ją zdecydowany zakaz, który
wyczuła w jego dotyku.

Ludzkie cienie przesuwały się pomiędzy pojazdami i w

ciągu tych kilku chwil Kristine zupełnie wyschło w ustach.

- Może powinniśmy biec do samochodu? - odezwała się

schrypniętym szeptem.

- Nie, Kreestine, nie biegnij - obrócił ją i pocałował w

czoło.

Teraz już nic nie rozumiała. Pocałował ją, kiedy była

bliska paniki. Przenosząc wzrok z jednej ciężkiej postaci na
drugą, naliczyła ich pięć, o cztery za dużo, aby dać Kitowi
równą szansę, i za dużo o pięć, jeśli by chodziło o nią samą.
Wizja gangu półgłówków z lokalnego baru, którzy śledzili ich
na parkingu i wyraźnie szukali zaczepki, rozwścieczyła ją. Kit
nie da rady im wszystkim.

background image

- Nie dasz im rady.
Ona sama nie poradziłaby nawet jednemu.
- Uważam, że powinniśmy uciekać. Nigdy nie przeszłam

kursu samoobrony a ostatnia osoba, którą uderzyłam, była
znacznie mniejsza ode mnie. Była to moja siostra i naturalnie
mi oddała, a zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. A poza tym
łatwo ulegam kontuzjom...

- Cicho, Kreestine, nie będziemy się bić.
Musiał wiedzieć coś więcej niż ona. Dla niej wyglądało to

jednoznacznie. Ci faceci chcieli załatwić porachunki. Byli
coraz bliżej, uwięziwszy Kita i Kristine między limuzyną a
ciężarówką.

- Wsiądź do samochodu - rozkazał Kit.
- Ale to nie mój.
- Nie chcę, żeby ci się coś stało.
- Wydawało mi się, że powiedziałeś, że nie będzie żadnej

walki - syknęła.

Z jakiegoś powodu była wściekła nie tylko na tę bandę

idiotów, ale również i na Kita. Mężczyźni, pomyślała z
obrzydzeniem. Zawsze mężczyźni. Ani razu nie słyszała o
kobietach, wychodzących z baru i urządzających burdę na
parkingu, ani razu.

- Posłuszeństwo jest cnotą, Kreestine, dobrze by było,

gdybyś o tym pamiętała.

- Jeśli ty i twoja dziewczyna zechcecie skończyć

pogawędkę, to możemy się zabrać do roboty, synku. Ciągle
mam ochotę na pamiątkę po tobie - mężczyzna zwany Lukiem
wysunął się do przodu. Obecność kumpli podsycała jego
odwagę.

- Zadzwonię po policję - Kristine miała dosyć.
- To nie jest dobry pomysł - ostrzegł ją Kit.

background image

- Racja, synku - przytaknął Luke. - Trzymaj dziewczynę,

Buck, potem jej pokażemy, na co nas stać, co może robić ta
buzia oprócz wzywania policji.

Grubiańskie odzywki wywoływały salwy śmiechu i

napełniały Kristine przerażeniem. Chciała krzyczeć, ale strach
ścisnął jej gardło. Oddychała z trudem. Zaczęłaby natychmiast
uciekać, gdyby nie spokojny, delikatny głos Kita, który
przerwał rubaszne śmiechy.

- Zabiję tego, który jej dotknie - przenosił wzrok kolejno

z jednego na drugiego. - Który z was jest gotów, by rozpocząć
nowe życie?

Pewność, z jaką zostały wypowiedziane te słowa,

sprawiła, że na chwilę zamilkli.

- Łap ją, Buck.
- Do cholery, Luke, sam ją łap, jakeś taki napalony.
Nawet Kristine czuła groźbę wyzwania. Jeden z mężczyzn

odszedł, mrucząc coś o dobrej zabawie, która przeszła koło
nosa. Luke wciśnięty w kąt zrobił krok do przodu, ale tylko
jeden. Kit złapał go za rękę, okręcił nim i rzucił o drzwi
stojącej obok furgonetki. I to było wszystko.

Jeden z mężczyzn przyklęknął i stwierdził: - No, to

koniec.

Kit również ukląkł i sprawdził tętno, a następnie obmacał

kości i wszystkie części ciała ofiary. Czynił to delikatnie, jak
przystało na właściciela aksamitnego głosu. Dwóch innych
mężczyzn odeszło, a ostatni pomógł Luke'owi wstać. Dobry
Boże, pomyślała Kristine, ciągle dygocąc. Ci ludzie muszą
być zupełnie wyprani z mózgu.

Nigdy nie uważała się za ofiarę nadopiekuńczości

rodziców, ale musiała przyznać, że w jej edukacji były istotne
luki, których nie zdołała wypełnić podczas ośmioletniego
pobytu na uniwersytecie. Była zaszokowana swoją

background image

naiwnością, a jednocześnie zdumiona troską, jaką wykazał Kit
wobec człowieka, który go obraził i próbował zaatakować.

- Chodź, Kreestine - odwrócił się do niej i wziął ją pod

rękę.

Szarpnęła się, nie mając jeszcze ochoty na rozmowę.

Zabrał rękę i wskazał w kierunku samochodu, przepuszczając
ją. Poszła przodem dużymi i sztywnymi krokami.

Kristine zdławiła w sobie uczucie złości i przełknęła

napływające z niewiadomego powodu łzy. Wyciskała ostatnie
siły z wjeżdżającego pod górę samochodu. Nigdy jeszcze nie
czuła się taka bezradna i słaba, a bardzo tego nie lubiła. Na
pewno było coś, co mogła zrobić czy powiedzieć, aby
rozładować sytuację, ale nie, ona stała jak przerażona głupia
gęś czekając, aż ktoś ją ocali.

Podjechała pod dom, gwałtownie nacisnęła na hamulce,

wysiadła z samochodu i z wściekłością zatrzasnęła za sobą
drzwi wejściowe. Każdy trzask przypominał jej łomot
ludzkiego ciała, uderzającego o metal. John Garraty ze
wszystkimi swoimi świństewkami wydawał się jej teraz
prawie świętym.

- Wyzłość się, Kreestine.
Odwróciła się w jego stronę, nieświadoma, że cały czas

szedł za nią.

- Powiedziałeś, że nie będzie bójki.
- To nie była bójka.
- Więc jak, u diabła, nazwiesz wyrżnięcie czyimś ciałem

o metalowe drzwi tak, że o mało nie wyzionął ducha?

- Wyjściem z sytuacji.
- Wyjściem z sytuacji! - krzyknęła. - Myślałam, że kogoś

takiego jak ty stać na większą klasę. Wbijać komuś rozum do
głowy za pomocą drzwi furgonetki? Też mi coś!

- Sytuacja nie wymagała stylowej walki, a tak naprawdę

to go ledwie dotknąłem. Sądzę, że za dużo wypił.

background image

Wpatrywała się w Kita z otwartymi ustami.
- Za dużo wypił? - Ostrożnie przytaknął. - Tak, za dużo

wypił i naszły go patriotyczne uczucia. Zobaczył we mnie
zagrożenie dla amerykańskiej kobiety i chciał użyć siły, która
jak zwykle jest złym doradcą. Przemoc to zły wybór.

- Przemoc to zły wybór? - spytała przenikliwym głosem. -

I to mówi mężczyzna, który przeraził śmiertelnie jednego z
tych przerośniętych debili?

- Nie zabiłbym żadnego z nich - powiedział wchodząc do

kuchni - ale w zaistniałych okolicznościach uważałem, że
powinni być świadomi tego, na kogo się porywają.

Kristine patrzyła, jak otwiera lodówkę i wyciąga butelkę

piwa. Zwabiony głosami, Mancos podniósł się sprzed
kominka, przyszedł do kuchni i stanął obok Kita, łasząc mu
się do nóg, jakby w oczekiwaniu na nagrodę.

- Sza, sza, Mancos, sza, poszedł.
Mancos zaskomlił, ale zrobił, co mu kazano, i posyłając

znudzone spojrzenie swojej pani uwalił się na podłodze w
pokoju. Uwadze Kristine uszło, jak posłuszny był komendom
Kita. Była zbyt zajęta doprowadzaniem się do porządku. W
końcu nie mogła już dłużej wytrzymać.

- Pozwoliłbyś się im do mnie dobrać?
Kit opuścił głowę nad lodówką i ciężko westchnął.

Osiągnęła coś, co do tej pory było niemożliwe. Zaszła mu za
skórę, nadużyła cierpliwości, nad którą przez lata tak
pracował. Rozzłościła go. Pomału odwrócił się, aby na nią
spojrzeć, i z miernym skutkiem starał się zapanować nad
drżeniem głosu.

- Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym, aby cię dotknęli. Nie

pozwoliłbym nikomu dobrać się do ciebie w sposób, jaki oni
mieli na myśli.

Wypił łyk piwa, odstawił butelkę i ruszył w stronę

dziewczyny.

background image

- Nie teraz, nigdy, ponieważ, patni - przerwał i ujął jej

twarz w swoje ręce - jesteś moja. Przywarł ustami do jej ust,
zanim zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, a potem nie musiała
myśleć

o niczym, ogarnięta pożądaniem. Zacisnęła ręce walcząc z

pokusą, by go nie przytulić, ale nie potrafiła już dłużej
panować nad sobą. Ręce jej drżały, gdy objęła go w pasie, a
on pochylił się nad nią ponownie, przyciągając bliżej i całując.
Kristine położyła dłonie na jego tunice i poczuła bijący od
niego żar. Śmielej przesunęła ręce i przebiegła palcami przez
całą szerokość barków. Siła mięśni jego ramion sprawiła, że
dziewczyna poczuła się słaba i zniewolona, nie bezradna
jednak czy gotowa na ból, ale pełna oczekiwania. Cichy jęk
Kita zmieszał się z jej westchnieniem. Jednym silnym ruchem
posadził ją na stole i przyciągnął do siebie. Otoczył rękami jej
talię a biodrami rozchylał jej uda. Kristina, porażona
namiętnością, płonęła. Teraz usta Kita powędrowały w czułe
miejsce poniżej ucha. Przechyliła głowę w stronę jego karku,
ale powstrzymał ją chwytając za podbródek.

- Nie - wyszeptał jej prosto do ucha i ponownie

pocałował. - Chyba, że sama chcesz iść ze mną do łóżka.

Pocałował ją jeszcze raz, zsuwając usta na wysokość

obojczyka. Warkocz przesunął się po ramieniu i znajdował się
w zasięgu ręki Kristine.

- Czy pójdziesz ze mną?
- Tak...
- To dobrze - przysunął się, aby wziąć ją w ramiona, a na

nią spadł zimny deszcz rozsądku.

- Nie. To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero się

spotkaliśmy. Nie mogę tak po prostu iść z tobą do łóżka...

Jej głos był pełen konsternacji i wątpliwości. Sama nie

wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.

- Ach, więc chcesz tylko bawić się w miłość?

background image

Pocałował ją w kącik ust, drażniąc językiem, i śmiało

zsunął rękę i pogłaskał jej pierś.

- Ja też lubię takie zabawy, ale - przerwał, aby chwycić ją

zębami za wargę - szybko mnie te gierki nudzą. Przyjdź do
mnie, kiedy będziesz gotowa.

Pocałował ją jeszcze raz z ociąganiem, któremu nie mogła

się oprzeć. Kiedy odchodził, okręciła warkocz wokół swojej
dłoni próbując przytrzymać Kita dłużej i bliżej.

Zawstydzona postępowaniem, które ją zdradziło,

wypuściła włosy z ręki i opuściła oczy czerwieniąc się.
Patrzyła, jak duża, szorstka dłoń przesuwa się wolno wzdłuż
jej ciała pozostawiając smugę ciepła idącą od ud poprzez
brzuch i piersi aż do szyi. Opuszkami palców uniósł jej brodę,
aby spojrzeć jej w oczy. Uśmiechnął się, oczy mu
pociemniały.

- To jest dobra gra, Kreestine, bardzo dobra.

background image

Rozdział 7
Był szalony, ona też. Gały świat oszalał. Kristine

wyciągnęła kolejną porcję papierów z kosza na śmieci,
mrucząc pod nosem. Resztki z temperowanego ołówka
utworzyły brudne plamy na dżinsach w biało - niebieskie
prążki. Oprócz tego wylała sobie kawę na podkoszulkę, a
wszystko to zdążyła zrobić, zanim jeszcze wzeszło słońce.
Gabinet dzięki Kitowi był uporządkowany, wyjątek stanowiło
biurko, które było domeną działania Kristine i miejscem
okropnego nieładu. Założyłaby się, że nigdy w życiu nic nie
zgubił, dopóki jej nie spotkał. - Cholera.

Przewróciła kosz do góry nogami i potrząsnęła nim. Kit

powierzył jej instrukcję składania kufrów, które rozebrał w
sobotę, i coś jeszcze, co dotyczyło Kandżuru. Trzy instrukcje
wpisała do komputera, ale czwarta zniknęła. Z kosza wypadła
musztardowa bluzka, a Kristine przysiadła na piętach i ukryła
twarz w dłoniach. Czemu nie spaliła tej cholernej rzeczy. Nie
miała ochoty płakać. Nigdy nie płakała, wiedząc, że to do
niczego nie doprowadzi.

Schodziła mu z drogi cały poprzedni dzień, nie odzywając

się nie pytana, utrzymując pozory zwykłej zawodowej
współpracy, co odbywało się kosztem nerwów i snu. Kit
pracował w garażu, rozbierając kufry na części. Identyfikował
każdy zapisany kawałek drewna, czyścił go, numerował i
pakował. Potem dla bezpieczeństwa dał jej sporządzoną przez
siebie listę. Nie prosił jej o pomoc, a ona nie czuła się na tyle
pewna siebie, by mu ją zaoferować.

Coś się z nią dzieje. Prestiż, sukcesy, o jakich nawet nie

marzyła, były w zasięgu ręki, a ona myślała tylko o
mężczyźnie, który jej otwierał wrota sławy. Był doprawdy
niezwykły. Sam dla siebie był prawem. Każdego innego
przygniotłaby odpowiedzialność, jaką Kit wziął na siebie,
kierując całą tą eskapadą, a później organizując ucieczkę. W

background image

nocy obudziła się dwa razy, zlana zimnym potem, bojąc się,
by nie spłonął garaż albo żeby jakiś huragan nie zniszczył
Kandżuru. Nawymyślała sobie od idiotek za wplątanie się w
historię zakazanych skarbów. Kiedy obudziła się po raz drugi,
nazwała się przewrażliwioną i sfrustrowaną babą o nadmiernie
wybujałej wyobraźni. Czy naprawdę musiał ją aż tak
oczarować, że myślała tylko o nim. Stał się zmorą jej
egzystencji. Nie znała go, nie rozumiała i nigdy przedtem nie
miała do czynienia z nikim choć odrobinę podobnym do niego
z wyglądu czy temperamentu. Jego umysł pracował w sobie
tylko znany sposób i oddziaływał na nią tak intensywnie. Była
nim zafascynowana, po prostu zafascynowana. Rozumiała
swoje zauroczenie Johnem Garratym. Był ucieleśnieniem
wszelkich cnót, znany w swojej dziedzinie, szanowany,
inteligentny, na stanowisku.

Kit Carson był dobrze znany, ale to wszystko. Nie był jej

typem mężczyzny. Cywilizowany tylko w pewnej mierze,
należał do zupełnie innej kultury. Kierował się bardziej
zmysłami niż intelektem, choć był niezwykle inteligentny w
sposób trudny do zrozumienia.

Kiedyś wybrała Johna Garraty'ego - wybitnego naukowca,

obdarzonego powszechnym uznaniem, i niczego w życiu tak
nie żałowała. Może nie wiedziała, co jest dla niej dobre. Przez
króciutką chwilę, kiedy obudziła się po raz drugi, myślała, że
uratować ją i uspokoić może tylko znalezienie się w pokoju
Kita i ponowne odkrycie czaru jego pocałunków.

Stłumiony jęk zamarł jej na ustach i opuściła dłonie na

kolana. Do diabła z nim! Dobrze wiedział, że nie potrafi
pozbyć się myśli, którą w niej zasiał. Przyjdź do mnie, kiedy
będziesz gotowa. Już choćby arogancja, zawarta w tej
propozycji, powinna wystarczyć, aby ją zniechęcić. Efekt był
wprost przeciwny. Spojrzała na rumowisko piętrzące się
wokół niej na podłodze. Instrukcja musiała gdzieś tam być. Ta

background image

Lois Shepherd i ten Thomas Stein mieli przyjść do jej domu
nazajutrz, a ona i Kit musieli być gotowi. Jeśli schrzani robotę,
Carson nigdy nie wyjedzie. Wariactwo, pomyślała znowu,
wymierzając sobie w myślach policzek. Wariowała. Tu, w jej
własnym garażu, opracowywane były trzynastowieczne
skarby kultury, a ona sama...

Co się stało z jej żyłką historyka? Jakie są cele jej kariery i

życia? Zsunęła rękę z oczu i zakryła nią usta, ponieważ
znalazła jasnozieloną kartkę z dzienników Kita, leżącą na jej
biurku. Prawie rozpłakała się z radości i odczuła dużą ulgę.

Kit przykrył kawałkiem papieru osiemdziesiąty ósmy blok

zapisanej deski, a pod nią podłożył warstwę węgla drzewnego.
Dobrze zaostrzonym ołówkiem zapisał numer na papierze, po
czym oznaczył czystą stronę atramentem, gładząc mongolskie
litery. Pracował przez całą zimną noc. Udowodnił, że sen był
cięższą pracą niż odpoczynek. Tak jak poprzedniej nocy,
czekał na Kristine i wiedział, że będzie czekał jeszcze dłużej,
tak długo, dopóki starczy czasu. Odsunął cienki papier i
podniósł kartkę papieru ryżowego. Hardziej troszczył się o ten
drugi, ponieważ trzeba go było odcyfrować i przestudiować.
Dla niego słowa były ważniejsze niż deski, zrobione po to, by
je tworzyć i przechować. Kiedy atrament na pierwszej kartce
wysechł, odłożył papier dla Shepherd i Steina, którzy mieli
przyjechać następnego dnia, po czym sięgnął po następny.
Czego chciała? Czego od niego potrzebowała? Czas, który z
nią spędzał, oświetlał mu umysł, ale nie w sposób, jaki miał na
myśli w młodości.

Czego on od niej oczekiwał? Nazwał ją po prostu i bez

zastanowienia patni, żoną. Czy naprawdę to miał na myśli?
Sang Phala powiedziałby, że tak. Całe życie obfitowało w
znaczenia, ale jego drugi ojciec odszedł już w nicość, osiągnął
Nirwanę i był poza jego zasięgiem.

background image

Przymknął oczy. Nagle poczuł się bardzo samotny.

Zazdrość i samotność. Jakie jeszcze niespodzianki trzymała w
zanadrzu Kristine? Klasztor chronił go od okrutnych uczuć
zapewniając duchową jedność. Teraz, z dala od domu, Kit
czuł tylko pustkę.

Patrii. Połowa całości.
Zostawił mnichów w poszukiwaniu pełni życia, do jakiego

był stworzony, buntując się przeciwko rygorom, które mu
narzuciła śmierć ojca i obietnica Sanga Phali. Przez ostatnie
piętnaście lat, od kiedy uciekł z klasztoru, żył jak człowiek
wolny, powściągany jedynie własnym sumieniem, tylko po to,
aby znaleźć się tu, w tym miejscu i czasie, gdzie mógłby się
stać połową całości. Miała nad nim magiczną moc.

Odłożył szczoteczkę i westchnął. Praca nie mogła ukoić

jego rozterek. Pożądał Kristine bardziej niż, tego chciał.
Potrzebował jej, tej upartej Amerykanki, która miała więcej
ambicji niż rozumu. To, że chciał się z nią kochać, nie
zdziwiło go, ale to, że chciał z nią żyć, było zaskoczeniem.
Nie pasowała zupełnie do jego planów.

Wymknął się z Azji jak złodziej, w nocy, omijając uznane

na całym świecie prawo Chińczyków, Wyjechał chwilę przed
Turkiem, kradnąc około pięćdziesięciu kilogramów
starożytnego drewna, ukrywającego wewnątrz przetłumaczone
słowa Buddy. Uczynił to z wiary, a zarazem, musiał to
przyznać, dlatego, że nikt nie wierzył, że może to zrobić sam.
Oddał resztki reputacji za swój przybrany naród i jego dumę.
Nie żałował niczego, ale również nie zamierzał pozostawać na
obczyźnie do końca życia.

Musi zabezpieczyć Kandżur tak, aby Turek nie miał szans

na odnalezienie go i przejęcie. Musi opublikować odkrycia, co
pomogłoby mu odzyskać dobrą opinię. Musi uzbroić się w
cierpliwość i przeczekać, dopóki nie opadnie fala pogróżek i
wzajemnego obwiniania się. A potem wróci do Chińczyków.

background image

Pojedzie tam i obieca im wszystko, czego zechcą, aby tylko
pozwolili mu na powrót do Tybetu. Musi tam wrócić z wielu
powodów. Urodził się w mroźnych bezkresach Himalajów i z
tej czystości światła i potęgi samotności, jaką dawała ta
kraina, nie mógł zrezygnować, miał to głęboko w sercu. Ale
czym była samotność dla opuszczonego człowieka i czy
światło słoneczne nad „dachem świata" było czyściejsze niż
to, które widział w oczach Kristine? Pytania, pomyślał
podnosząc się wolno z podłogi, napływają tak szybko. Świat
doczesny wirował wokół własnej osi, toną} w powodzi pytań,
wciągając w swoje wiry głupców i śmiertelników. On był
jednym i drugim, a odpowiedzi, których szukał, nie leżały na
dnie jego serca czy umysłu; były w Kristine.

Przyrzekł sobie, że będzie ją chronił przed wszystkim za

wyjątkiem samego siebie i nieoczekiwanym uczuciem, które
w nim narastało. Dlaczego nie była konkubiną? Zwykłe
pożądanie łatwiej byłoby zwalczyć, a mogłoby się wydawać,
że miłość jest tylko oddaniem się.

Pierwsze promienie słońca igrały najpierw na parapecie,

potem wpadły do pokoju i oświetliły podłogę. Szedł boso w
smudze światła, aby zobaczyć, co robi Kristine. Może śpi?
Czy jest jej tak samo ciężko jak jemu? Czy rozumiała lepiej
niż on, co ich do siebie tak ciągnie? Pytania, ciągle pytania.
Poczuł się jeszcze bardziej samotny i opuścił głowę ze
zmęczenia.

Kristine wycisnęła trochę topionego sera na krakersa. W

domu było czysto, nawet jej matka musiałaby to przyznać.
Mancos był przywiązany na łańcuchu z tyłu domu, dla
świętego spokoju. Trzecia taca kanapek wyglądała znacznie
lepiej niż pierwsza, którą musiała wyrzucić do śmieci. Białe
wino chłodziło się w lodówce, a czajniczek ze świeżo
zaparzoną kawą postawiła na blacie. Miała miętusy, serwetki,
popielniczki, tacki i różne drobne orzeszki. Rzut oka na zegar

background image

kuchenny potwierdził najgorsze obawy. Shepherd i Stein
mogli pojawić się w każdej chwili, a Kit prawie jej nie
obchodził. Te dwa fakty były ze sobą ściśle powiązane.

Mając nadzieję, że kanapki się nie rozpadną, na każdej z

nich niepewną ręką kładła kawałki oliwek wciskając je lekko
w ser. Nigdy jeszcze w jej domu nie odbywało się coś tak
wielkiego jak omawianie niezwykle rzadkich skarbów kultury
starożytnej. Była zdenerwowana, serce waliło jej tak, jakby
właśnie przebiegła czterysta metrów w rekordowym tempie.
Sen był pamięcią i wiedziała, że każda godzina przewracania
się w łóżku przysparzała jej sińców pod oczami. Próbowała
nałożyć podkład na twarz, potem puder, dalszy makijaż,
konturówkę, ale wszystko to starła dwa razy i zdecydowała się
wyłącznie na kolczyki.

- Kreestine.
Podskoczyła na dźwięk jego głosu, uderzając głową w

otwarte drzwi szafki. Udała, że nic się nie stało, i zajęła się
układaniem oliwek na kolejnych kanapkach.

- Słucham?
Ostry ton, jakim zadała to pytanie, rozniecił iskierkę

gniewu w duszy Kita. Opanował się siłą woli. Zdziwiło go, jak
wiele wysiłku musiał włożyć w coś, co kiedyś było jego
naturalnym odruchem. Nie był zadowolony z tego, że ich
związek się psuł. Zostawił ją samą zbyt długo. Upięła włosy w
sposób, jakiego jeszcze nie widział. Szeroka, złota spinka
ozdabiała tył głowy, pozwalając włosom spadać kaskadą
czarnych loków. Duże, delikatne złote kolczyki wysadzane
czerwonymi kamieniami zwisały do polowy szyi. Podobał mu
się ich egzotyczny kształt, a także dźwięk, jaki wydawały,
kiedy obracała głowę. Podobała mu się miękka, lejąca koszula
z czerwonej bawełny, którą miała na sobie. Spływała aż do
połowy ud i pasowała do obcisłych spodni tego samego
koloru, sięgających do kostek. W jego kraju nie mogłaby się

background image

pokazać w takich spodniach, musiałby ją ukryć. Podobały mu
się jej gołe stopy, natomiast stanowczo nie podobały mu się
ślady smutku, widniejące na twarzy.

- To wszystko niepotrzebne - powiedział, wskazując na

tace przekąsek i błyszczące kieliszki, stojące na stole.

Typowe, pomyślała Kristine, zaciskając usta. Harowała

jak wół przez cały ranek, aby godnie przyjąć jego gości, a on
miał jeszcze tyle tupetu, aby powiedzieć jej, że to wszystko
niepotrzebne. Co miała robić? Zaprosić Lois Shepherd i
Thomasa Steina do domu i poczęstować ich butelką piwa?
Mężczyźni nic nie rozumieją.

- Ale to bardzo miło z twojej strony - dodał. - Loeese i

Thomas poczują się uhonorowani.

- Dziękuję - odpowiedziała, upychając oliwki w ser na

krakersach i ani trochę nie udobruchana.

- Jestem wdzięczny - usłyszała.
- Do usług.
Zbyt mocno wcisnęła ostatnią oliwkę, sprawiając, że

krakers pękł od spodu.

- Cholera.
Cisnęła kanapkę do zlewu, a resztę musiała inaczej

rozmieścić na tacy, która już i tak nie mogła wyglądać tak
dekoracyjnie, jak ta, stojąca w lodówce.

- Cholera - zaklęła znowu.
Chciała, żeby wszystko było wspaniałe i zapięte na ostatni

guzik. Chciała udowodnić samej sobie, że potrafi to zrobić.

- To tylko krakers, Kreestine - uspokoił ją.
- Nie, to nie tak - powiedziała głosem pełnym napięcia. -

To coś więcej.

Otworzyła drzwi lodówki. Teraz musiała wyrzucić jedną

kanapkę z drugiej tacy dla zachowania symetrii. W chwili
roztargnienia usłyszała podejrzane odgłosy. Obróciwszy się
złapała Kita za oblizywaniu palców.

background image

- Dobre - powiedział z uśmiechem.
Tego już było za wiele. Zakochała się w barbarzyńcy bez

serca, który nie miał najmniejszego pojęcia o zasadach
obowiązujących gospodarza podejmującego dostojnych gości
czy też o znaczeniu symetrycznego układu kanapek na tacy.
Łzy zakręciły się w jej zmęczonych i przekrwionych oczach,
ale nie pozwoliła im spłynąć.

- Co to jest, patni? - zapytał skruszonym głosem,

głaszcząc ją po policzku.

- Nie nazywaj mnie tak.
Sprawdziła, co ten wyraz znaczy. Żona. Nie była jego

żoną i nie zamierzała nią być. Był zbyt żywy, zbyt seksowny,
dziki, inny i w ogóle, a ona nie była nawet dostatecznie
kobieca, aby go zadowolić. Chciała odepchnąć jego rękę, ale
uwięził jej palce pomiędzy swymi.

- Jesteś w błędzie, Kreestine. Boże, pomóż, chciała teraz

umrzeć.

- Na to już na pewno nie pozwolę.
- Przestań - jęknęła upokorzona.
Chciała go odepchnąć, ale była to kolejna rzecz, na którą

nie pozwolił. Przesunął rękę na jej szyję i zacisnął na włosach,
odchylając głowę do tyłu i zmuszając ją, aby spojrzała mu
prosto w oczy. Przeszył ją wzrokiem, w którym pobłyskiwały
złote i rdzawe ogniki oraz zmysłowe tajemnice. Wygiął jej
ramię za plecy i przyciągnął bliżej, splatając jej palce ze
swoimi. Przejął całkowicie inicjatywę i nie potrafiła się już
bronić.

- Kiedy się połączymy, patni, oboje poznamy prawdę, o

której mówię - cedził wolno słowa ściszonym i ochrypłym
głosem. - Już czuję ciepło twego pożądania i gorące
pragnienie sprostania moim odczuciom.

Ona też czuła je przepływające falami i gdyby jej nie

pocałował, umarłaby. Ocalił ją leciutkim muśnięciem ust,

background image

drażniąc je do granic wytrzymałości i przekraczając bariery
upokorzeń. Wspięła się na palce, pragnąc go z całych sił, i
ugryzła go w wargę. Rozpoczęli walkę ust i języków,
rozpalając w sobie płomień żądzy.

Jęknęła. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, odurzając tym

erotycznym pojedynkiem. Przestała myśleć o kanapkach i
kuchni, o podłodze, na której stali, i powietrzu, które wciągała
w płuca. Skoncentrowała się na nim i odczuciach, które za
jego przyczyną stały się jej udziałem.

Ciało Kita prężyło się, ramiona naciskały obejmując silnie

jej postać. Czuła tę siłę nawet wówczas, gdy uwolnił jej rękę.
Zanurzyła dłonie w jego jedwabiste włosy okalające twarz.
Pogładziła po policzkach , i odkryła rozkosz płynącą z
prostego dotknięcia palcami jego ust przy pocałunku. Lekko
schwycił ją zębami, jakby chciał dać jej znak, że te pieszczoty
sprawiły mu przyjemność. Ośmielona, przesunęła ręce na jego
piersi.

- Ach, dziewczyno - powiedział cicho, pragnąc, by znała

jego myśli tak, jak on znał jej. - Jesteś taka delikatna i słodka
w moich ramionach. Pachniesz cudownie i upajasz mnie sobą.
Pozwól mi... pozwól mi...

- Tak.
W odpowiedzi rozpiął ciężki pas, zrzucił go na podłogę i

otoczył Kristine ramionami. Nie protestowała.

- Zgadzasz się? - spytał niosąc ją przez pokój.
Nie odpowiedziała, więc zatrzymał się na schodach i

pocałował ją ponownie, dotykając zębami jej ust i pieszcząc ją
językiem. Kusił, aby się poddała. Było to niepotrzebne, ale
zbyt przyjemne, aby przestać. Kit czuł każde drgnienie
dziewczyny jak szarpnięcie w lędźwiach.

- Zgodziłaś się - szepnął, przerywając pocałunek i niosąc

ją po schodach aż do sypialni.

background image

Chciał zdobyć ją tam, pośród koronek i poduszek, w

samym centrum jej kobiecego świata. Później spałaby z nim,
otoczona ciepłem jego ramion i kocem, a on miałby ją znowu i
znowu. Położył ją na łóżku, po czym sam osunął się koło niej.
W nieładzie bawełnianych prześcieradeł, wdychając jej
zapach, schował twarz w zagięciu szyi, znajdując tam rozkosz
obcowania z kobietą. Przesunął usta po jej skórze, smakując ją
i zostawiając mokry ślad na ciele. Chciała ponownie czuć jego
wargi na swoich.

Pożądanie opanowało jej zmysły i wypełniło ją bez reszty.

Świeże, mocne wargi Kita zaspokajały jej potrzeby i budziły
jeszcze większą tęsknotę. Jego ciężar, który czuła na sobie,
jego uda, wdzierające się pomiędzy jej nogi, doprowadzały ją
do szaleństwa. Instynktownie uniosła w górę biodra. Kit
wsunął dłoń pod jej plecy przytrzymując ją i z wolna podniósł
głowę. Na ustach igrał mu uśmiech. Stopniowo zwiększał
nacisk na ciało Kristine i zaczął ocierać się o nią.

- To jest bardzo dobra gra, prawda, Kristine?
Westchnęła, co przekonało go, że też to lubi. Całkowicie

ubrany, sprawił, że czuła to, o czym tylko czytała. Wreszcie
zaczął się rozbierać. Klęknął nad nią, obejmując kolanami jej
biodra. Odpiął kilka guzików czarnej tuniki i ściągnął ją przez
głowę. Pod ciemną skórą poruszały się napięte mięśnie.
Sprawił, że chciała go dotknąć.

- Powinnaś, patni, robić to na wiele sposobów - zapewnił,

podciągając ją wyżej. Zręcznym ruchem zdjął z niej długą
koszulę i wyjął spinkę z włosów. Kiedy zobaczył, co miała
pod spodem, zabłysły mu oczy.

Ciemne włosy rozsypały się na kremowobiałe ramiona i

łagodną linię jej piersi okrytych czerwoną koronką. Nie
spodziewał się takiej bielizny po Kristine. Poczuł, jak
pożądanie rozgrzewa mu brzuch. Podniósł wzrok, aby
napotkać jej spojrzenie. Pragnęła go, ale nie była jeszcze

background image

pewna, jak go zdobyć. On również pożądał Kristine, ale
najpierw chciał rozwiać wszystkie jej niepokoje. Chciał ją
wziąć tak, jak obiecał - tylko za jej zgodą, chciał, by płomień
pożądania tlący się w niej pociągnął go dalej niż był
kiedykolwiek.

Delikatnie pogładził koronki i opuszczając ją na łóżko

powiedział głosem, w którym zawarta była cała czułość, jaka
w nim wezbrała:

- Bardzo cię kocham, Kreestine.
Przyłożył usta do jej piersi i zatracił się w miłosnym

uniesieniu, czując miękkość ciała, od którego dzielił go już
tylko koronkowy stanik. Wkrótce i ta bariera zniknęła - jeden
wprawny ruch i stanik wylądował na stercie ubrań, leżących
już na podłodze. Kristine zastanawiała się, gdzie też ten
dalekowschodni barbarzyńca opanował sztukę rozpinania
damskiej bielizny.

Kąsał lekko jej skórę, zostawiając delikatne ślady

ugryzień. Głaskał ją tak długo i podniecająco, aż nie miała
wyboru i musiała go dotknąć. Jego ciało było jak stal i jedwab,
twarde i pełne życia. Kristine opuszkami palców wyczuwała
jego ciepło i miękkość. To ciepło owładnęło nią całkowicie -
przenikało przez skórę i docierało aż do najgłębszych
zakamarków umysłu. Kit w narkotycznym transie rozświetlił
ciemność jej zwątpień i rozgrzał chłód niepokojów. Czuła, że
dotyka ją tam, gdzie najbardziej tego pragnęła, a każdy dotyk
jego ust rozpalał w niej zmysły. Gdy odwróciła głowę i
przylgnęła ustami do jego skóry, poczuła wyraźnie smak,
jakiego dotąd nie znała. Chwyciła zębami za brodę, delikatnie,
by tylko zasygnalizować swoje istnienie. Odwróciła się na bok
pozwalając, by zsunął z niej spodnie. Myślała o jednym - jak
odnaleźć językiem drogę do jego gorących ust pełnych
słodkiego czaru. Każdy pocałunek dawał jej wiele, bardzo
wiele, a ona odpłacała w dwójnasób. Była pod wpływem

background image

czaru, jaki nad nią roztoczył, poruszając się posłusznie i
podziwiając jego reakcje na to, co robiła. Każda pieszczota
wzmagała jego pożądanie, co dawało jej siłę i powiększało
przewagę. Wyczuwał językiem jedwabistą gładkość
wewnętrznej strony jej ud, szedł jeszcze dalej, ucząc jej
rzeczy, o jakich mnisi nie mieli pojęcia. Jęknęła, a Kit
wstrzymał się na krótką chwilę, pozwalającą mu sięgnąć jej
nagiej piersi. Karuzela pożądania rozpędzała się. Był
uosobieniem męskości i łagodności, a zarazem stanowił
fascynujące połączenie kontrolowanej siły fizycznej i
nieujarzmionych uczuć. Dał jej z siebie wszystko. Podniecił
jej umysł przejrzystością własnych myśli, rozbudził również
potrzeby jej ciała. Dotykał jej w miejscach, o których
dotykaniu przez mężczyznę nawet nie śniła, i robił to w
sposób wyjątkowy, pobudzający sferę jej najskrytszych
marzeń. Z cichą uporczywością przekazywał jej swoje myśli,
uczył nowych gestów. Kiedy się wahała, nalegał, kiedy
spełniała jego prośby, szeptał jej do ucha słowa satysfakcji
głosem przepojonym rozkoszą.

- Ach, Kreestine..., Kreestine - szeptał oddychając

nierówno.

Zbyt długo znowu grał w tę grę, a ona szybko pojęła jej

zasady. Pieściła go. Wsunęła rękę w rozpięte spodnie. Nie
robiła nic ponad to, o co ją prosił. Wbrew sobie przycisnął się
do jej dłoni, myśląc tylko o jednym - znaleźć się w niej.

Kristine wiedziała, czego pragnie jej partner w

przypływach gorąca i rozkoszy, którą jej obiecał.

Kit wstał i pewnym ruchem zdjął dżinsy. Teraz nie mogła

już tylko grać - pragnął jej zacieśniającego się uścisku i
przyzwolenia. Gorąco zalewało ją, potęgowane jeszcze
pożądaniem Kita, aż zamknęła oczy i jęknęła. '

Nakrył ją swoim ciałem, wciskając głębiej w łóżko, i

bardzo, bardzo wolno, wchodził w nią, rozpaloną do białości.

background image

Chwila po chwili fantazje zastępowała rzeczywista twardość
jego ciała. On sam wyławiał ciche odgłosy jej rozkoszy i
potwierdzał to swoimi ustami. Gra się kończyła - nie bez bólu,
który starał się złagodzić. Chciał, by trwało to wiecznie.

Kristine zanurzyła ręce we włosy Kita, rozplatając

warkocz i przesuwając go między palcami. Pocałowała go z
całego serca. Jego skóra stała się gładka i wilgotna od pracy
mięśni. Z przyjemnością akceptowała jego ciężar na sobie,
precyzję każdego ruchu, zapach i siłę. Wypełnił ją
bezgranicznie, zatracając się w jej wnętrzu, czekając, aż i u
niej nastąpi nieuchwytny moment ostatecznego spełnienia.
Wszedł głębiej i wydał z siebie okrzyk świadczący o
rozkoszy, rozlewającej się wzdłuż kręgosłupa. Nie mógł
czekać dłużej. Wciągnął jej język do ust i wsunął rękę
pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego oczekiwała.

- Ach, kobieto, kobieto, co ty ze mną robisz... Nigdy

jeszcze tak nie kochałem... Weź mnie, Kreestine... weź
wszystko, a ja i tak zawsze będę ci mógł coś ofiarować, bo
jesteś jedyna... jedyna.

Jęknęła, przestała oddychać, a ciało jej zamarło w

przeszywającym spazmie. Kit zaczął odbierać przejmującą
moc jej orgazmu. Wsunął się w nią po raz ostatni po to, by
wreszcie rozluźnić się w radości płynącej z jej posiadania.

Leżeli objęci ramionami. Kristine przesunęła palcami po

jego piersi i napiętej płaszczyźnie brzucha, w dół, gdzie
spoczywała jej druga ręka, biała i smukła na tle ciemnej skóry
Kita i kasztanowych włosów, znikających pod prześcieradłem.
Podrapała go leciutko i poczuła silne ramię zaciskające się w
dół od pasa i przyciągające ją bliżej. Spojrzała w górę. Po
twarzy Kita błąkał się nieśmiały uśmiech. Pomału otwierał
oczy, podniósł głowę z poduszki i otarł się ustami o jej pierś.

background image

- Nie widziałem jeszcze takiej skóry, Kreestine. Jak

śmietanka na ustach i cukier na języku. Jesteś piękna, bardzo
piękna i moja.

Bransoletki na ramieniu wydawały dźwięki, które odbijały

się echem w jej sercu. Pukiel włosów dziewczyny leżał
przerzucony przez jego ramię.

Boże, co ona najlepszego zrobiła? Zastanawiała się nad

spokojem, jaki odczuwała w jego ramionach, i nad
pożądaniem, jakie ją ogarniało, kiedy jej dotykał. Chciała
chwycić go za włosy i całować, całować. Nie mógł być
mnichem. Kautilya Carson był stworzony do miłości, do
kochania kobiety. Jego doskonałe kształty błagały o dotyk.
Chciała ponownie poczuć jego twardość i siłę. Kiedy dotknął
jej piersi, przytrzymała mu rękę, aby tam została. Po tym
wszystkim; co jej dał, nie potrafiła odsunąć się od niego.
Ofiarował zbyt wiele przyjemności. Przycisnęła usta do jego
skroni zastanawiając się, jak szybko uzależni się od smaku
jego ciała i ciepła reakcji. To był mężczyzna, o jakim nigdy
nawet nie marzyła. Mężczyzna poza wszelkim wyobrażeniem,
który spoczywał teraz w jej ramionach.

Oddała mu się po raz drugi, wiedząc, że dawał więcej niż

przyjemność i że wymaga od niej tego samego. Pod wpływem
pieszczot niezdarność przemieniała się we wdzięk, a
nieśmiałość w odwagę. Wyjęty spod prawa stał się panem jej
serca.

background image

Rozdział 8
Kristine nie potrafiła i nie chciała oderwać wzroku od

Kita. Ostatnie namiętne przeżycia zostawiły niezatarty ślad w
duszy dziewczyny. Dzięki Bogu Shepherd i Stein spóźnili się,
błądząc przez ponad dwie godziny po nie oznakowanych,
polnych drogach.

Jak zahipnotyzowana obserwowała Kita. Zawija oto

właśnie szczyptę tytoniu w bibułkę, którą trzyma między
palcami, podnosi ją do ust i dotyka językiem, nie spuszczając
oczu z Kristine. Najdrobniejszy ruch jego rąk nie uchodził jej
uwadze. Zarumieniła się, ale wytrzymała spojrzenie,
oddychając z ulgą na widok blasku wspomnień odbijających
się w jego źrenicach.

- Nieprawdopodobne - mruknął Thomas Stein, patrząc

przez szkło powiększające na jedną z zapisanych desek, którą
pokazał mu Carson.

Thomas był starszym kustoszem. Spod szpakowatych

włosów przeświecała łysina, której wcale nie usiłował ukryć.
Miał na sobie nienagannie skrojony garnitur w prążki.

- Po prostu nieprawdopodobne - powtórzył.
Carson uśmiechnął się, a Kristine oblała się rumieńcem,

ponieważ nadal nie była w stanie przestać patrzeć na Kita.
Wiedział, co zrobił, a ona też nie mogła o tym zapomnieć,
nawet w obecności obcych.

- Zadziwiające - zgodziła się Lois Shepherd, stojąca przy

pudłach, które Carson przyniósł z garażu. Wyglądała bardzo
starannie, a zarazem oficjalnie, w ciemnogranatowym
kostiumie z gabardyny, białej bluzce i butach na wysokim
obcasie.

Kandżur miał być od tej pory przechowywany z

szacunkiem, na jaki zasługiwał, i to przechowywany przez
Kristine. Także wyniki testów i raporty miały w pierwszej
kolejności przechodzić przez jej ręce. Kit jasno wypowiedział

background image

się w tej kwestii. Na początku goście sprzeciwiali się temu, ale
Carson nie ustępował i wiadomo było, że ostatnie słowo
należy do niego.

Zwinął papierosa w palcach i zapalił zapałkę. Był

uszczęśliwiony obrotem spraw i tym wszystkim, co odnalazł
w Kristine. Napełniała go radością; jego wybory życiowe i
drogi okazały się właściwe właśnie dlatego, że doprowadziły
go do niej.

Zaciągnął się papierosem i pochylił do przodu, opierając

łokcie na kolanach. Uśmiechając się wypuścił kółeczko dymu
i z satysfakcją obserwował, jak przechodzi ono przez kieliszek
i nadgarstek zdumionej dziewczyny.

- Czy poddaliście je konserwacji? - spytał Thomas nie

mogąc oderwać oczu od szkła powiększającego.

- Spędziliśmy trzy dni w Narthang pakując nasze skarby.

Tam też zostały pobłogosławione na drogę - powiedział Kit,
jakby to mogło wyjaśnić dobry stan Kandżuru.

- I to wszystko? - Thomas nie ukrywał swych

wątpliwości. Carson uśmiechnął się szerzej.

- Udzieliliśmy im też pierwszej pomocy. Na wierzch

został położony PVA, na spód PEG 4000, środki grzybobójcze
i etanol. Laboratorium nie powinno mieć z tym żadnych
kłopotów.

- Przetrzymały podróż nadzwyczajnie - stwierdził Stein,

oglądając uważnie kolejną deskę.

- Odczytałeś je już? - spytała Lois. - Czy wiesz, jaką

część chińskiego kanonu Tripitaka mamy? - Sto czerdzieści
dwie niekolejne strony Dyscypliny - mistycznych nauk o
wyrzeczeniu się pożądania.

Raga - odpowiedział Kit i spojrzał na Kristine, która

zlekceważyła nutkę ironii, ukrytą w jego głosie. Nie miała
pojęcia, co to pożądanie, dopóki jej tego nie nauczył. Piekły ją
uszy, ilekroć czuła na sobie jego wzrok, i zdawała sobie

background image

sprawę, że traci z trudem odzyskiwaną równowagę. Modliła
się tylko, by Lois i Thomas nie wyczuli tej gorącej atmosfery.
Siła, jaką promieniował Kit od samego początku ich
znajomości, nie była niczym innym jak tylko czystą siłą seksu.
Sang Phala musiał mieć rzeczywiście wiele kłopotów ze
swoim podopiecznym.

- Tak, to zadziwiające - powiedziała Lois.
Tak, pomyślała Kristine i bezwiednie westchnęła cicho.
Ach, dziewczyno, jesteś w moich ramionach uosobieniem

słodyczy. Uśmiech Kita przybladł, pociemniały mu oczy i
potrząsnął głową.

- Nie? - głos Shepherd przerwał ich milczący dialog. - W

takim razie mamy problem. Powinieneś był mi powiedzieć o
tym przez telefon, to nie musiałabym przyjeżdżać.

- Co ci powiedzieć, Loeese? - Carson zorientował się, że

stracił kawałek rozmowy, na szczęście tej mniej ważnej.

Lois odsunęła się od pudeł.
- Nie mogę tknąć tych rzeczy bez upoważnienia.

Wiedziałeś o tym dobrze, jeszcze zanim wyjechałeś.
Obiecałeś...

- Zawsze dotrzymuję obietnic - przerwał jej Kit i sięgnął

do kieszeni, wyjmując zapieczętowaną kopertę.

Thomas odczekał, aż Lois złamie pieczęć, a następnie

razem przeczytali dokument i omal nie krzyknęli ze
zdumienia.

- Naprawdę go spotkałeś? - spytała Lois, oglądając

dokument ponownie.

- Dostałem to z rąk własnych Dalaj Lamy - odparł Kit. -

Wiecie, że nie akceptuje on imperialistycznych tendencji
północnego sąsiada, ale nadal pozostaje duchowym
przywódcą narodu. A Kandżur - jak się obaj zgodziliśmy - jest
rzeczą świętą.

- To mi wystarczy - stwierdziła Lois.

background image

- Ale to ciągle jest przemyt - oponował Thomas.
- Przestań, Stein - ucięła Lois. - Los Angeles bierze na

siebie odpowiedzialność za całe sto czterdzieści dwie deski.
Od początku pracują nad tym prawnicy z kilku krajów, cały
czas szukając możliwości obejścia przepisów dotyczących
antyków i myślę, że nasz przyjaciel dostarczył im wskazówek
- powiedziała, spoglądając na Kita.

- To duże ryzyko - upierał się Thomas.
Shepherd popatrzyła na niego sponad opuszczonych

okularów w metalowych oprawkach. - Więc wyjdź stąd,
zanim przejdziemy do interesów.

- W Chicago też są prawnicy! - Starszy pan coraz mniej

pewnie bronił swoich racji.

- Słyszałam o tym - wycedziła Lois przez zęby.
- Zostaję, Shepherd - mruknął Stein, wyciągając z

kieszeni białą chusteczkę i przykładając ją do skroni.

- To dobrze.
Lois odwróciła się w stronę Carsona.
- Sądzę - zaczęła oficjalnym tonem - że wszyscy wiemy,

iż to, co mamy przed sobą, stanowi bezcenną wartość, ale ci z
nas, którzy w przeszłości mieli kontakt z panem Carsonem,
wiedzą również, że nie ma on sobie równych w
wyśrubowywaniu ceny na swoje usługi. - Zsunęła okulary z
nosa i rzuciła Kitowi ostre spojrzenie.

- Już i tak wiele straciłem na tym interesie, Loeese. Kit

zaciągnął się papierosem i zgasił go w popielniczce.

- Na przykład? - spytała Lois ostrożnie.
- Moją ojczyznę, dom, dobytek oraz trochę własnej

wolności.

- Jesteś buddystą, Kit - przypomniała mu. - Wiesz, że

wolność jest stanem umysłu. Nepal nie jest na sprzedaż, więc
nie widzę powodu, aby dalej się targować. Znam kilka osób w

background image

Katmandu. Mogłabym zorganizować aukcję twego domu, a
rzeczy by ci przysłano. Jakoś byśmy dobili interesu.

- Nie - Kit podniósł się i z tym swoim dobrze znanym

wdziękiem podszedł do okna.

Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok. Dwie z uwagą, a

trzecia, o kolorze górskich fiołków, absolutnie zafascynowana
pięknem jego ruchów. Kristine wiedziała, że czar, jaki na nią
rzucił wraz z pierwszym pocałunkiem, działa nadal.

Kit oparł rękę wysoko na ramie okiennej, a kaskada

złotych bransoletek ześlizgnęła się w dół po ramieniu.
Czekali. Wreszcie przemówił, a jego słowa wszyscy obecni
przyjęli z niedowierzaniem.

- Chcę wrócić do domu - powiedział miękko.
- Niemożliwe - odparł Thomas.
- To twoja sprawa - Lois wzruszyła ramionami. - Zrobię,

co będę mogła.

Kristine nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do domu? Z dala

od niej? Teraz, gdy rozkochał ją w sobie w tak krótkim
czasie? Sięgnęła po kieliszek wina, ale nie mogła go utrzymać
w trzęsącej się dłoni. Położyła ręce na kolanach.

- Ile chcesz za Kandżur? - spytała Lois.
- Czterysta tysięcy.
- Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Nie usiłowała nawet

ukryć, że jest zaszokowana.

- Nie, Loeese - odwrócił się do niej. - Dolarów. Thomas

opadł na kanapę, ale Lois szybko się opanowała.

- Sto tysięcy plus muł i jak - powiedziała.
- Jeden z poganiaczy zwierząt został ranny i muszę

wypłacić odszkodowanie jego rodzinie, ponieważ nie jest
zdolny do pracy. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy plus po dwieście
dolarów za zwierzęta - rzucił Kit.

- To musiał być jakiś cholernie drogi jak. Dam ci

pięćdziesiąt za muła, chociaż to i tak zdzierstwo. Oprócz tego

background image

sto dolarów za jaka i ani centa więcej. Góra sto siedemdziesiąt
pięć tysięcy.

- Trzysta tysięcy - upierał się Carson.
- Dwieście. Ostatnie słowo - stwierdziła Lois.
- Załatwisz wszystko? - spytał.
- Tak. A jaką bierzesz prowizję?
- Pięćdziesiąt procent.
- Ostatnio wysoko się cenisz. Szelmowski uśmiech

rozjaśnił twarz Carsona.

- Taka jest cena ryzyka - odpowiedział i nonszalancko

wzruszył ramionami.

Cena ryzyka, powtórzyła cicho Kristine, zaciskając pięści.

Dlaczego, do cholery, nie pomyślała o tym, zanim się w nim
zakochała? Ten przeklęty Carson złamie jej serce.

Złapię najbliższy samolot do Los Angeles - powiedziała

Lois. - W Denver czeka cała załoga, aby odpowiednio to
wszystko popakować. Jeśli oczywiście chcesz mi oszczędzić
kłopotów i nie targować się dalej.

Kit zaśmiał się i objął starszą panią. . - Niech będzie,

Loeese, z tobą nie będę się targował.

A co gotów był zrobić dla niej, zastanowiła się Kristine.

Rozkochać ją tylko w sobie i porzucić?

Zaczęło zmierzchać i nagle zrobił się wieczór. Kristine

demonstrowała komputerową wersję dzienników Kita,
tłumacząc Lois i Thomasowi, w jaki sposób je pisał. Dla
obojga miała przygotowane grube teczki materiałów
informacyjnych, a oni wyrazili zainteresowanie
uniwersyteckim projektem badań tybetańskich. Lois
zaoferowała nawet napisanie wstępu do książki Kristine o
świątyniach Tybetu. Zrobiłoby to duże wrażenie na
Chambersie, pomyślała Kristine, a Harry nigdy by sobie tego
nie wybaczył. Jeszcze nigdy sukces nie wydawał się jej tak
bliski. Uważała, że oto nadarza się wspaniała okazja do

background image

osiągnięcia czegoś, co mogło się okazać szczególnie istotne,
gdyby Kit rzeczywiście wyjechał. Wydanie książki o
doniosłym znaczeniu i sława w związku z ujawnieniem
tajemnic Chatren - Ma, to było jednak ciągle za mało.

Do cholery z nim! Za kogo się, u licha, uważał, że ośmielił

się ni stąd, ni zowąd wtargnąć w jej życie i ulotnić się tak
samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Dobry Boże, czy
naprawdę się w nim kochała? Spojrzała przez ramię Lois.
Patrzyła, jak Kit z Thomasem po raz kolejny sprawdzają spis
inwentaryzacyjny.

Czy naprawdę trzymała go w ramionach, czy rzeczywiście

napełnił ją najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała?
Czy całowała, nie pragnąc nic więcej, niż tylko już zawsze
czuć ten bijący od niego żar? Czy naprawdę wplatała dłonie w
jego włosy, przyciągając go do siebie i stając się drapieżna
pod wpływem każdego dotknięcia jego ust?

Tak, to prawda, odpowiadała jej pamięć, kiedy patrzyła na

jego długie nogi, szerokie plecy i wystające kości policzkowe.
Kiedy przyklęknął i podważył dno jednego z pudeł, aby
Thomas mógł zanotować numer ewidencyjny, zadźwięczały
złote bransolety z wizerunkami wysokogórskich zwierząt:
śnieżnego leoparda, pantery powalającej jelenia i ptaka
zakładającego gniazdo.

Kristine spojrzała na warkocz opadający na plecy Kita, po

czym wróciła wzrokiem do notatek, które uważnie czytała
Lois.

Tak, kochała się z nim i wiedziała, że nie zdoła już nigdy

uwolnić się od szeptów, które ciągle dzwoniły jej w uszach,
od ciężaru jego ciała i od wspomnień dotyku jego palców.

Starsza pani oglądała wszystkie papiery bardzo

skrupulatnie, zajrzała do kilku notatników i zmarszczyła brwi.

- Czy coś nie tak? - spytała Kristine, zmuszając się do

zwrócenia uwagi na to, co działo się wokół niej.

background image

- Znam go od dawna, Kristine - powiedziała Lois

roztargnionym tonem, nie odrywając oczu od dokumentów. -
Jeszcze z czasów przed Lishanem. On nie jest taki jak
większość mężczyzn, podobnie jak jego ojciec.

Kristine zdziwiło to tak niespodziewanie osobiste

wyznanie, ale podążała za tokiem myśli Lois.

- Który ojciec?
Ciekawe, brązowe oczy spojrzały na nią sponad okularów.
- Powiedział ci o Sang Phali? - Lois była wyraźnie

zdziwiona. Kristine usiadła na stołku, płonąc z ciekawości.

- Tylko to, że Sang Phala zabrał go do klasztoru.
- Kopiącego i drącego się dzieciaka - powiedziała Lois,

zdejmując okulary. Kristine czuła się, jakby była poddawana
przesłuchaniom przez eksperta.

- Miał dziewięć lat, kiedy Sang Phala znalazł go u

Khampów. Chłopiec był dziki i zbuntowany, zawzięty,
zdezorientowany i wciąż za mały, aby zrozumieć, dlaczego
opuścili go rodzice.

- Opuścili go? - Kristine chłonęła każde słowo

poszerzające choćby w nikły sposób jej skąpą wiedzę o życiu
tego wyjątkowego człowieka, który wkradł się w jej łaski.

- Zmarli, ale dla dziecka było to bez różnicy - wyjaśniła

Lois. - Został sam. Ja też go szukałam. Melanie i Dwayne byli
moimi dobrymi przyjaciółmi.

Melanie, pomyślała Kristine, a więc jego matka miała na

imię Melanie.

- Ale nie znalazłaś go - nalegała Kristine nie chcąc, by

rozmowa zakończyła się zbyt szybko.

- Ależ znalazłam, i to bez problemów. - Lois położyła

foldery jeden na drugim. - I miałam prawo go zabrać do
Stanów, ponieważ był i nadal jest obywatelem amerykańskim.

background image

W głosie swojej rozmówczyni Kristine usłyszała nutę żalu

i zaczęła się zastanawiać, co takiego skłoniło Lois do
pozostawienia syna swoich przyjaciół w tym dzikim kraju.

- Postanowiłam jednak zostawić go w klasztorze. Popatrz

na niego - mówiła, jakby szukając potwierdzenia słuszności
swojej dawnej decyzji. - Czy możesz go sobie wyobrazić
innego niż jest, w garniturze od braci Brooks?

Nie, pomyślała Kristine, choćby nie wiem jak chcieć, to

do tych szerokich barów nie pasowała marynarka w prążki, a
szeroki uśmiech do plastikowego świata Zachodu. Kit to
żywioł, żywioł nieba i ziemi, i żadne zewnętrzne ograniczenia
nie byłyby w stanie ograniczyć jego osobowości.

- Mały chłopiec, przeniesiony z bezgranicznej swobody

do skrajnie zdyscyplinowanego, pełnego wymogów życia w
klasztorze, cierpiał - ciągnęła Lois, zatapiając się we własnych
myślach. - Nie mogłam jednak ponownie wywrócić jego
świata do góry nogami. Sądziłam, że nie potrafię zapewnić mu
takiego spokoju, jaki obiecywał Sang Phala - łagodny uśmiech
rozjaśnił na chwilę jej twarz. - Byłam bliska ukręcenia głowy
temu starcowi, kiedy dowiedziałam się, że Kit uciekł. To były
złe lata. Nie wiedziałam, gdzie się podziewał, czy żył.
Zastanawiałam się, jak da sobie radę zupełnie sam. Potem
pokazał się w Lishan, a resztę to już wiesz. - Westchnęła,
obracając spojrzenie na stertę folderów. - Raz, kiedy byłam w
klasztorze i stojąc w zimnym hallu patrzyłam na tę małą
główkę, bijącą modlitewne pokłony, na ten kosmyk rudych
włosów, pomyślałam sobie, że mógłby być mój, mogłam
zabrać go do domu i wychować jak syna. - Lois podniosła
głowę i rzuciła Kristine długie, uważne spojrzenie, a głos jej
złagodniał. - Ale on nigdy nie należał do mnie. Nie należał do
żadnej kobiety, matki, siostry czy kochanki.

Kobieca intuicja i delikatne ostrzeżenie Lois sprawiły, że

na policzki Kristine wypłynął rumieniec. Nie powinna była

background image

ulec swoim pragnieniom i jego pożądaniu. Miał inne
kochanki. Wiedziała o tym od chwili ich pierwszego
pocałunku. Zostawił je wszystkie, a niecałą godzinę temu
zdeklarował chęć opuszczenia również jej. Lois nie
zdecydowała się kiedyś zabrać chłopca do siebie i właśnie
przed chwilą powiedziała, że wątpi, aby jakakolwiek młoda
kobieta była go w stanie utrzymać przy sobie.

- Czy coś się nie zgadza w danych? - spytała Kristine,

pragnąc jak najszybciej przerwać te nie związane z badaniami
dygresje.

- Mapa - Lois otworzyła pierwszy notatnik i

przewertowała go. - Brakuje tu ważnej informacji. Kristine
przejrzała uważnie kartki, ale nie zauważyła braków. Prawdę
mówiąc, był to najbardziej

kompletny raport, jaki kiedykolwiek widziała.
- Czego brakuje? - Nadal nie była pewna.
- Lokalizacji Chatren - Ma.
Kristine rzuciła Lois ubawione spojrzenie. Może ta

kobieta nie była tak inteligentna, na jaką wyglądała. Nie,
szybko się poprawiła, była bardzo mądra. Musiała tylko
zmęczyć się podróżą.

- Kit złożył mapy razem do powiększenia - wyjaśniła

ożywionym głosem, wątpliwości pozostawiając dla siebie, aby
nie zawstydzać starszej pani. - Pierwsza mapa, na której
zaznaczył jeden fragment,

zawiera odnośniki do mapy numer dwa, gdzie ten

fragment jest w powiększeniu. Cała seria składa się z pięciu
map i zdjęć klasztoru.

Kristine nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogłoby to być

zrobione jeszcze dokładniej. Lois była jednak innego zdania.

- Nie podał tu długości i szerokości geograficznej.
- Tak - zgodziła się Kristine.

background image

To prawda, ale przy odrobinie wysiłku można było

zaznaczyć nawet muchę siedzącą na ścianie. Kristine
przejrzała kilka stron, powstrzymując się od komentarzy,
dopóki nie dotarła do pierwszej mapy. W porządku,
pomyślała, wracając do poprzedniej strony, teraz należy...
ciekawe, do czego zmierza Kit. Sprawdziła jeszcze raz,
porównując obie mapy. Następujące po sobie powiększenia
okazały się nieprecyzyjne, a w związku z tym mapy stawały
się bezużyteczne.

Lois liczyła coś na kalkulatorze.
- Nie sądzę - powiedziała w końcu ostrym tonem - żeby

Kit życzył sobie czyjejkolwiek obecności w promieniu
pięćdziesięciu kilometrów od tego miejsca. Chwileczkę... nie
pięćdziesięciu, ale nawet pięćdziesięciu trzech kilometrów. -
Podniosła głowę. - To strasznie duża przestrzeń, aby się po
niej włóczyć.

- To niedopatrzenie - Kristine próbowała go bronić. Lois

nie dała się jednak oszukać.

- Kit Carson nie popełnił żadnej omyłki w życiu. Po

prostu mnie nabiera.

I mnie, dodała w myślach Kristine, patrząc na jego

szerokie plecy. Do czegóż on, u licha, zmierza? Z czasem
sama zauważyłaby oszustwo, ale pewnie dopiero wtedy, kiedy
ten łgarz byłby już daleko, a ona nie miałaby na kim
wyładować złości. Obiecał, że podzieli się z nią
wiadomościami o Chatren - Ma, i dostarczył wszystkiego z
wyjątkiem lokalizacji. Czy miał ją aż za taką idiotkę?
Zdecydowanie była idiotką. Zakochała się w barbarzyńcy,
którego prawie nie znała, i poszła z nim do łóżka. Była głupią,
niewyżytą babą, która poleciała na pierwszego chłopa,
obdarzonego urokiem osobistym i umiejętnościami, które
dostarczyły jej niezapomnianych wrażeń.

background image

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar pryskał,

a jeśli nawet wiedziała, że kiedy odjedzie, będzie za nim
tęsknić dzień i noc, nie przyznawała się do tej słabości.
Jeszcze nie.

- Gdzie to jest, Kit? - powiedziała na tyle głośno, że

usłyszeli ją obaj mężczyźni.

- Wali prosto z mostu - mruknęła Lois. - To mi się

podoba.

- Gdzie jest co? - spytał Thomas.
Kit nie potrzebował wyjaśnień, kiedy zobaczył rozłożone

na stole mapy.

- Sądzę, że panie odkryły drobne oszustwo. Loeese chyba

zrozumie. Kristine mniej.

- Nie możesz tego ukrywać bez końca, Kit - powiedziała

Lois, odbierając Kristine możliwość ataku. - Dokonałeś
wielkiego odkrycia, ale kiedy deski pójdą na wystawę,
wszyscy i tak dowiedzą się, gdzie byłeś.

- Nie dowiedzą się gdzie dokładnie - powiedział Kit z

naciskiem.

Kristine nie odezwała się słowem, oddając tę rozgrywkę

Lois. Starsza pani wiedziała, jak walczyć, aby wygrać, a
Kristine nagle zrozumiała, że nie ma dla niej miejsca pośród
tej wielkiej trójki. Kit przyjął ją do gry, ale od momentu, w
którym powiedział, że chce wracać do domu, czuła się jak
piąte koło u wozu. „Niedopatrzenie" Kita potwierdziło tylko
jej przeczucia. Nie potrafiła pojąć, jak mogła być warta jego
miłości, a niegodna zaufania, chyba że ich uczucie nie było
miłością. Może po prostu za wiele sobie wyobrażała. Nie
znała się na tym. Cóż wiedziała na temat różnicy między
seksem i miłością. Ludzie dużo bardziej doświadczeni - a
może tylko kobiety, bo mężczyźni dostawali to, czego chcieli -
mylili te ' pojęcia przez wieki. Była coraz bardziej
zdezorientowana.

background image

- Może i jesteś najlepszy, Kit - podjęła Lois - ale nie

jesteś jedynym człowiekiem, który dysponuje odpowiednią
inteligencją i zasobami finansowymi, aby znaleźć drogę do
Chatren - Ma. Jeśli dowiemy się, gdzie to jest, będziemy
mogli zorganizować jakąś ochronę, powiedzieć światu, że jest
tam coś, co warto chronić.

Kit roześmiał się cynicznie. Onieśmieliło to Kristine

bardziej niż zapowiedź odejścia czy oszustwo i zaczęła wątpić
w swoje uczucie.

- Świata nie obchodzi ochrona tego, co ja uważam za

cenne, i dobrze o tym wiesz, Loeese.

- Ktoś to jednak wreszcie odkryje, Kit, nie uważasz, że

lepiej powiadomić Chińczyków, zanim Turek...

- On tego nigdy nie znajdzie - przerwał Kit ostro.
- Ma poparcie.
- Pieniądze, spryt ani przebiegłość nie otworzą mu drogi

do Chatren - Ma. Lois po raz pierwszy straciła panowanie nad
sobą.

- Nie zamydlisz mi oczu. Ja podaję ci fakty.
- A ja mówię prawdę i taka jest między nami różnica -

uciął Carson.

Lois patrzyła przez chwilę na niego jak matka na

krnąbrne, wymykające się spod kontroli dziecko, po czym
zaczęła wpychać foldery, mapy i notatki do teczki.

- Kiedy uznasz, że mam rację, zadzwoń, pokryję koszty.

Thomas, zanieśmy rzeczy do tej wypożyczonej bryczki, którą
nazywasz cadilakiem.

Kristine widziała, jak stali na zewnątrz, kiedy paczki były

już załadowane, ale nie czekała, aby dowiedzieć się, kto
będzie górą w dyskusji na temat sposobu ochrony zabytków.
Była wściekła i nie chciała zostać powtórnie zraniona. Ludzie
sypiali ze sobą na całym świecie, wiedziała o tym dobrze.

background image

Wiedziała również, że gdyby nadarzyła się kolejna szansa,
poszłaby z nim do łóżka bez wahania. Chyba zwariowała.

Zachowała prawo do publikacji, które zapewnił jej

Uniwersytet, a nie Kit. Ciągle miałaby tomy informacji o
samym Kandżurze, ale przecież nie tylko to jej obiecał.
Odkrył legendę Chatren - Ma, a tego właśnie chciała. Nie była
naukowcem, lecz historykiem. Zajmowała się ludźmi i
kulturami na przestrzeni czasu. Potrzebowała potwierdzenia
autentyczności odkrytych dzieł, aby zweryfikować kryjące się
za nimi idee. Potrzebowała lokalizacji Chatren - Ma, aby
udowodnić, że ten klasztor istnieje.

Do diabła z tym wszystkim. Nie potrafiła zmienić swoich

odczuć. Nie potrafiła nie kochać Carsona. I nic nie mogło
ukoić jej bólu.

background image

Rozdział 9
Porozmawia z nim. Tak właśnie zrobi. Porozmawia i

wyjaśni, co czuje. Nie, chyba nie, trzeba być idiotką, żeby się
tak odsłonić. Wrzuciła kolejną garść śmieci do kosza i schyliła
się, aby podnieść serwetę z podłogi. Gdyby ją kochał, gdyby
nie udawał kogoś innego, nie zniknąłby teraz w garażu po
odjeździe Steina i Shepherd. Odczytałby jej myśli i wrócił
przynosząc zapewnienie na ustach i kojący dotyk. Będzie
opanowana. Właśnie tak, zimna, spokojna i opanowana.
Dojrzała i wyrafinowana.

Uklękła, aby podnieść zrzuconą na podłogę doniczkę.

Będzie tak lodowata, że zmusi Kita do włożenia puchowej
kurtki - inaczej krew zamarznie mu w żyłach. Może jednak
lepiej nie. Zbyt dużo zimna zabija. Musi być po prostu
rozsądna, powiedziała do siebie, wciskając się pod stół, aby
podnieść skorupy. Rozsądne zachowanie wyprowadziłoby go
z równowagi.

Nie, westchnęła. Nic nie jest w stanie wyprowadzić go z

równowagi. Pogodę ducha opanował do perfekcji, a ona miała
masę wątpliwości. Miotały nią sprzeczne uczucia i nie mogła
liczyć, że się opanuje. Ale Kit nie był spokojny, kiedy się z nią
kochał. Był gorący i dziki i tak samo spragniony rozkoszy jak
i ona. Oczywiście ponowne pójście z nim do łóżka nie byłoby
w żadnym razie dobrym posunięciem taktycznym.

Było jej źle. W duszy odezwały się nutki żalu, które

natychmiast zdusiła. Kochać się z nim ponownie, dobre sobie.
Nie była ze stali i jej serce też miało jakieś granice
wytrzymałości. I tak czuła, że jej cierpliwość została
nadwyrężona. Dał jej jedno, pomyślała, udowodnił, że John
Garraty nie miał racji. Boże, to może okazać się bardzo
bolesną nauczką na przyszłość.

Kątem oka zauważyła cień przemykający się po werandzie

i szybko wyczołgała się spod stołu. Ostatnią rzeczą, jakiej

background image

chciała, to to, żeby zobaczył ją na czworakach o ile to
możliwe, musiała teraz unikać kompromitujących ją posunięć.
Potrzebowała teraz tylko gniewu, który pozwoliłby jej
wymierzyć Kitowi sprawiedliwość. On przecież obiecał.

No i co, myślała z obrzydzeniem, czekając na przypływ

złości, która mogłaby złagodzić jej cierpienie. Nic z tego,
wciąż tylko bolało ją serce z powodu jego planów
wyjazdowych. Jak, u licha, mogła być tak głupia i zakochać
się w nim?

No, nareszcie. W samą porę pojawiły się pierwsze oznaki

złości, a jednocześnie usłyszała odgłos otwieranych drzwi
wejściowych do gabinetu. Przez chwilę zastanawiała się,
dlaczego nie wszedł drzwiami frontowymi. Tędy było
przecież bliżej.

Nie zwróciła uwagi na jego wejście, gorliwie porządkując

pokój. Gdyby jego kroki były cięższe a sylwetka ciemniejsza,
zlekceważyłaby w ogóle jego obecność, zanim jej nie
schwycił. Zorientowała się teraz natychmiast, że to nie Kit, ale
czyjaś dłoń szczelnie zatkała jej usta. Zaczęła się dusić. Mogła
tylko w milczeniu stawiać opór i modlić się, aby nie zemdleć.

Kit doszedł w końcu do porozumienia z Shepherd i

Steinem. Obiecał podać im dokładną lokalizację, zanim
przygotują poszczególne części do ekspozycji. Wymagało to
jednak od niego roku do dwóch. Potrzebował trochę czasu na
ugłaskanie władz administracyjnych, a resztę na dotarcie do
Tybetu i odnalezienie Chatren - Ma. Jeden rzut oka to za mało.
Pod tymi kamieniami spoczywało Coś więcej niż Kandżur.
Wyczuwał tam coś antycznego i pełnego nie zbadanej mocy.
Kristine nie pójdzie na kompromis, myślał. Obiecał jej dużo i
planował złożyć jeszcze więcej obietnic, wiążących ich do
końca życia.

Lekki uśmiech przebiegł mu przez twarz. Przez resztę dnia

czekał na nadejście nocy i pojawienie się księżyca. Kristine

background image

znowu będzie jego. Podniósł pokrywę kufra, wziął do ręki
mały nóż, podważył nim kawałek drewna przylegający do
bocznej ściany i ostrożnie wyjął spod niego pergamin, który
obejrzał pod światło. Pierwszy prezent dla Kristine będzie
spełnieniem pierwszej obietnicy - jedyna mapa z lokalizacją
Chatren - Ma. Jej smutek, spowodowany odkryciem Lois,
zabolał go. Nie docenił możliwości starszej pani. Opuścił
wieko i rozłożył na nim mapę, starannie ją wygładzając. Nagle
jakiś lęk, ogromny i nieuzasadniony, sprawił, że pobiegł do
domu. Zbyt późno. Zorientował się dopiero, gdy wybiegł ze
swego pokoju. Chwycił swój nóż khukri, wiszący przy
drzwiach, przeskoczył przez poręcz i znalazł się na ziemi.
Przebiegł przez tylne drzwi i zawołał Mancosa.

- Biegnij - krzyknął, ale było już za późno.
Dom był pusty. Kit kipiał gniewem, który przenikał każdą

komórkę ciała i napinał mięśnie.

Lekkomyślność! Co za lekkomyślność - huczało mu w

głowie. Przebywając z Kristine stał się ufny, zbyt ufny.

Starając się nie myśleć o niczym innym, odtwarzał drogę,

którą przebył, i poprzysiągł zemstę za pogwałcenie spokoju
tego domu. Gdyby zaszła potrzeba, oddałby za nią nawet
życie.

Drzwi do gabinetu były uchylone, a Kit kopnięciem

wyrwał je z zawiasów. Obrócił się dookoła i wybiegł z pokoju
ciągle szukając. W pokoju przejrzał wszystko, co leżało na
stoliku i w końcu znalazł to, o co mu chodziło. Panterę z
brązu, zwiniętą w kłębek na trzycalowej tarczy - wizytówkę
Turka. Pod nią widniała jego własna fotografia rozsyłana
razem z listem gończym z Xizang, niegdyś należącego do
Tybetu. Cena poniżej zdjęcia nie pozostawiała żadnych
wątpliwości co do planów i motywacji Turka. Chińczykom
zależało na Carsonie bardziej niż na samym Kandżurze. Dużo
bardziej.

background image

- Będą mieli, czego chcą - poprzysiągł ochrypłym głosem,

przebijając ostrzem noża papier ze swoją podobizną. - I w
dodatku zapłacą za przyjemność przebywania w moim
towarzystwie!

Szybko, a jednocześnie płynnie, ruchem znad głowy rzucił

nożem przed siebie. Ostrze z głuchym jękiem wbiło się w
twarde, dębowe drzwi kredensu, przybijając do nich list
gończy.

Jako obcy, w nieprzyjaźnie do siebie nastawionym

otoczeniu Turek będzie działał szybko, unikając kontaktów z
ambasadami. Będzie się starał jak najszybciej dotrzeć do
domu, ale tam też nie znajdzie schronienia i nie będzie miał
gdzie uciekać. Chińczycy nie chcieli zakładników, zależało im
tylko na Carsonie, tego Kit był pewien.

Zabrał ze sobą jedynie zamszową torbę. Zatrzymał się na

chwilę, aby wyjąć nóż z drzwi kredensu i schować list gończy
do kieszeni. Wszedł do pralni, rozpruł ogromną torbę z
pokarmem dla psa.

- Chodź, Mancos - zawołał psa, który nie odstępował go

na krok. - Kreestine wróci w ciągu dwóch tygodni. Wiesz,
gdzie jest zbiornik retencyjny, prosto w dół i do tylu, tylko bez
wygłupów.

Ukląkł przy drzwiach frontowych, aby otworzyć drzwiczki

dla psa, potem położył dłonie na łbie zwierzęcia i podrapał go
za uszami.

- Leż w dzień, pij w nocy i śpij na swoim posłaniu, a jeśli

poobgryzasz meble, będziesz miał ze mną do czynienia.
Rozumiesz?

Pies zaskomlał i podniósł pysk.
- Nie martw się, Mancos. Wszystko jedno w jaki sposób,

ale sprawię, że ona wróci tu, gdzie jest jej dom - powiedział i
schował nóż. - A jeśli Turek będzie stawiał opór, wyrwę mu
serce z gardła, obiecuję ci to.

background image

Zaraz, zaraz, pomyślała Kristine, starając się

przezwyciężyć zamęt w głowie. Najpierw siedziałaś w pokoju,
w domu, potem ktoś przerzucił cię przez ramię i pustka...
warkot samolotu, kolejna pustka... i znowu samolot, tym
razem lot, trwający znacznie dłużej. Teraz jakieś dziwne
miejsce. Gdyby była mniej skołowana, zapach tego miejsca
przeraziłby ją. Ciemne pomieszczenie, w którym się
znajdowała, nie miało okien i cuchnęło rozkładającą się rybą.
Betonowa podłoga była mokra i śliska od czegoś, czego
Kristine nawet nie miała ochoty identyfikować. Panujące
ciemności oszczędziły jej przynajmniej pewnych widoków.
Głosy z zewnątrz przebijały się do jej umysłu łatwiej niż jej
własne myśli. Próbowała rozróżnić dźwięki. Potrafiła czytać i
pisać po chińsku, trochę po tybetańsku, nieco mniej po
nepalsku i rozumiała też trochę język mówiony. Głosy, które
ją otaczały, upewniły ją, że jest gdzieś w Azji, gdzieś na
wybrzeżu, na co wskazywałby zapach ryb. Wstępnie
wyeliminowała więc Tybet i Nepal.

Wspaniale, zawsze lubiła podróże, ale z reguły zwiedzała

więcej niż tym razem. Podniósłszy się na drżących nogach,
próbowała ocenić swoją sytuację i zbadać otoczenie. Z tym
ostatnim nie miała problemu. Zapach mówił sam za siebie.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby jej przez pół
świata, aby ją zabić. Oczywiście nie miała podstaw, aby
sądzić, że porywacze są przy zdrowych zmysłach, ale z
konieczności przyjęła takie założenie. Inaczej pozostałaby jej
jedynie czarna rozpacz. Musieli podać jej środki odurzające,
bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć te straszne luki w
pamięci, powodujące panikę, której za wszelką cenę chciała
uniknąć. W domu potrafiła wypić piwo lub dwa, czy też
kieliszek wina. ale już coś mocniejszego zwalało ją z nóg, a co
dopiero narkotyki

background image

Za sytuację w jakiej się znalazła, mogła winić tylko Kita

Carsona, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. To przez
niego i jego Kandżur popadła w te wszystkie tarapaty, chociaż
nie wiedziała dokładnie dlaczego. Shepherd i Stein zabrali
cenne zbiory, o co więc chodziło?

- W porządku - szepnęła i gdy odkryła, że słuchanie

własnego głosu sprawia jej przyjemność, wyszeptała jeszcze
kilka słów.

- Chcą mieć Kandżur, nie mnie, i niech no tylko ten facet

z szerokimi barami zapyta, co wiem, a powiem mu wszystko.
Zdobędę dla niego nawet wydrukowane zaproszenie do
Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles.

Zamknęła oczy i zmusiła się do myślenia, czego efektem

był szyfr ZIP, którego używała setki razy w ciągu ostatnich
kilku dni.

- Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Zadzwonię do Lois

osobiście, po czym oddam mu słuchawkę, niech rozmawia z
ekspertem, a nie z nikomu nieznanym naukowcem z jakiegoś
zachodniego uniwersytetu...

Niech cię diabli wezmą, Kit.
Przesunęła się wzdłuż ściany, mając nadzieję, że trafi na

nie zamknięte drzwi. A może znajdzie jeszcze samochód z
kluczykami w stacyjce, z mapą na przednim siedzeniu i w
dodatku bilet na samolot, którym mogłaby odlecieć
gdziekolwiek, i jedzenie, coś lekkiego i nietłustego.

Lista życzeń stawała się coraz dłuższa, aż wreszcie

Kristine wyobraziła sobie, że siedzi w hotelu Ritz Carlton,
zanurzona w pachnącej kąpieli, a obsługa mówiąca po
angielsku z amerykańskim akcentem spełnia wszystkie jej
polecenia.

Grzechocący dźwięk gwałtownie przywrócił ją do

rzeczywistości. Drzwi, których nie mogła znaleźć, otworzyły
się, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami. Do pomieszczenia, w

background image

którym siedziała, wdarła się smuga światła. Stojąc blisko
ściany, wyżłobiła w niej palcami rowki i wydała zupełnie
niekobiecy okrzyk przerażenia. Stał przed nią mężczyzna,
który włamał się do jej domu, którego twarz widziała w
przebłyskach świadomości. Miał ogromne ręce, długie,
muskularne nogi i ogromną klatkę piersiową. Za skarby nie
mogła sobie wyobrazić, dlaczego chciał zdobyć warkocz Kita
i przytroczyć do pasa jako trofeum.

- To ja jestem tym Turkiem - powiedział i dziki uśmiech

rozjaśnił jego twarz nieokreślonego pochodzenia.

Ilu jeszcze takich kulturowych mieszańców porusza się po

płaskowyżu tybetańskim, zastanawiała się Kristine.

- A ty jesteś moja.
Świetnie, pomyślała, po prostu znakomicie. Do diabła z

tobą, Kit. Straciłam rachubę czasu i nie wiem, kiedy mnie
porwano, ale jeśli ty nie jesteś przynajmniej w połowie drogi,
aby mnie stąd wyrwać, to mogę znaleźć się w sytuacji bez
wyjścia.

Kit zgrabnie zeskoczył z grzbietu klaczy i puścił lejce.

Przebył Ocean Spokojny i prawie drugie tyle drogi w cztery
dni, zapuszczając się w głąb zakazanego lądu, byle bliżej
obozowiska Turka. Jego własny dom stał trzysta kilometrów
na południe, za rzeką Tsangpo i ścianą Himalajów. Nie
pojechał tam. Przybył prosto tu, po Kristine i po głowę Turka.
Już od Szanghaju był na ich tropie, ale ciągle wymykali mu
się z rąk, a poza tym od chwili przekroczenia granicy Chin
ścigały go władze. Teraz nie mogły go już dosięgnąć. Był w
Tybecie, w cieniu gór, gdzie panowała cisza i pustka, a ziemia
pozostała nie zmieniona przez człowieka.

Światło w odcieniach różu i błękitu igrało po okolicy,

kładąc się purpurą i czerniona dnie kanionów. Ziemia mieniła
się barwami: czerwienią, szarościami z domieszką ochry,
brązami.

background image

Usiadł na brzegu urwiska, czekając, zachwycony

fascynującą grą świateł i smagany podmuchami nie ustającego
wiatru. Stojący za nim koń parsknął i odrzucił głowę.
Poruszyły się dzwonki uprzęży i powietrze wypełniła muzyka,
przerywając absolutną ciszę panującą na obszarze od gór aż po
północny horyzont. Sekundy zmieniały się w minuty, minuty
w godziny i na niebie pojawił się księżyc. Kit ciągle czekał,
raz spokojnie, a raz tracąc cierpliwość. Czekanie dobiegło
końca tuż przed świtem. Z wolna rozprostował nogi i podniósł
się na kolana, odstawiając aluminiowy kubek z herbatą.
Daleko w dole, na dnie kanionu zobaczył światła, które to
pojawiały się, to znikały między nierównościami terenu. To
była karawana podążająca na zachód, gdzie na swego pana i
na jego zdobycz czekała forteca.

Kit zagwizdał cicho i koń ostrożnie zbliżył się do zejścia

wzbijając kopytami tumany kurzu. Zatrzymał się, wyjął broń z
futerału przytroczonego do siodła i załadował pojedynczy
nabój. Położył się płasko na ziemi, oparł kolbę o ramię i
spojrzał przez celownik. Chwilę później echo wystrzału odbiło
się rykoszetem od ścian kanionu, a jedna z latarni zapłonęła
ogniem. Pozostałe świata szybko zniknęły w ciemności, znać
pogaszone przez ludzi, którzy je trzymali.

Turek dostał ostrzeżenie i wiedział, że ktoś go ściga.

Kiedy dotrze do domu, upewni się, kto depcze mu po piętach i
skończą się wszelkie ostrzeżenia.

Kit wstał, przytroczył metalowy kubek do siodła, schował

broń, wskoczył na grzbiet klaczy i skierował się w góry, do
Chatren - Ma.

Kristine szybko zorientowała się, że określenie

„barbarzyńca" jest dość nieprecyzyjne. Ktokolwiek spożyłby
chociaż jeden posiłek z Turkiem, nie odważyłby się nazwać
Kita nieokrzesanym. Turek jadł bez użycia sztućców,
odrywając zębami duże kawały mięsa. Kristine starała się nie

background image

patrzeć na niego, aby nie tracić apetytu, lecz Turek przeszywał
ją wzrokiem, który - bardziej jeszcze niż dzikie maniery -
odbierał ochotę do jedzenia. Chyba mógł wyczytać wszystkie
jej myśli, nawet te najgłębiej ukryte. Właściwie nie miała nic
przeciwko temu, ponieważ nie odważyłaby się wyrazić w
słowach tej nienawiści, która ją przepełniała. Pewne myśli
wolałaby jednak zatrzymać wyłącznie dla siebie. Przerażała ją
pożądliwa ciekawość, jaka błyszczała w ciemnych, głębokich
oczach Turka. Kiedy wyciągnął opaloną dłoń, aby przesunąć
palcem po jej skórze, ogarnęła ją panika. Jeśli Kit uosabiał
męskość w najdelikatniejszym wydaniu, to męskość tego
Turka wyrażała się arogancją i brutalnością.

Dwa dni temu, kiedy zabrał ją z cuchnącego domku

rybaka w Szanghaju, jego arogancja ujawniła się z całą siłą.
Szydził z niej bawiąc się jej włosami i wreszcie rzucił jej
kolorową wełnianą spódnicę, bawełnianą koszulę, czarną
kamizelkę i niskie, zamszowe buty mówiąc, by się ubrała, bo
mieli wyjechać za pięć minut. Podczas podróży małym
samolotem przez Chiny do Tybetu nie dowiedziała się wiele
więcej. Zdołała zapytać, jakim sposobem przewiózł ją ze
Stanów. W jej przekonaniu nie było to takie proste. Nie
wyobrażała sobie, jak można ukryć nawet tak drobną osobę
jak ona, tym bardziej odurzoną narkotykiem. Turek roześmiał
się, mówiąc coś o chciwych Amerykanach. Potem dopiero
wyjaśnił, że przekupił handlarzy antykami, ofiarowując im
przedmioty skradzione ze świątyń buddyjskich, a oni w
zamian zorganizowali samolot, który bez kontroli celnej
przewiózł go wraz z „ładunkiem" aż do Szanghaju.

Pewność siebie Turka z wolna ustępowała

zdenerwowaniu. Poranny strzał napędził mu strachu,
zwłaszcza że pół godziny wcześniej znalazł nóż, wbity w
drzwi wejściowe domu i przytrzymujący porwany na strzępy
list gończy, kawałek mapy i strzęp kasztanowego warkocza.

background image

Zwyczajny człowiek nie byłby w stanie wbić go w lite drewno
aż na taką głębokość.

- Kautilya chce cię odzyskać - jedwabisty głos Turka

przestraszył ją tak, że podniosła głowę, czego przedtem starała
się unikać. - Nie sądzę, by mu się to miało udać.

Kristine zachowała spokój, patrząc na niego z obawą. Kit

był gdzieś w pobliżu, sam pośród nocy. Musiała trzymać się
dzielnie, dopóki nie przyjedzie.

Turek pochylił się i dorzucił patyk do ognia palącego się

w dołku na środku brudnej kuchennej podłogi. Byli tu tylko
we dwoje. Strażnicy zostali odesłani, a reszta bandytów poszła
do swoich pokoi na drugim piętrze albo do domków stojących
pod ścianą wąwozu.

Kozy, świnie i kury chodziły po ogrodzonym kamieniami

dziedzińcu przed domem, przydając tej kryjówce nieco
dziwnie swojskiej atmosfery. Dwa czarne brytany uwiązane
na łańcuchach nie dodawały jednak Kristine odwagi.

Wełniane torby, wypełnione solą i ziarnem, zapełniały

trzy ściany kuchni, nadając jej wygląd ocieplanego namiotu.
Pod jedyną wolną ścianą ustawiono kilka pak z bronią,
pochodzącą najprawdopodobniej z nielegalnych źródeł. Nikt
nie potrzebowałby takich ilości dla własnej obrony.

- Spodziewałem się go tutaj - mówił Turek. - Ma poczucie

obowiązku, to fakt, ale to... - podniósł kawałek warkocza i
przesunął między palcami - to już chyba coś więcej. - Głęboka
zmarszczka przecięła mu czoło. - Zastanawiam się, co dla
niego znaczysz, Kreestine Richards.

Patrzyła, jak leniwie przeciąga się na krześle i nagle

poczuła jego nogę tuż przy swojej.

- Może jesteś dla niego warta więcej niż on dla

Chińczyków? - Wilczy uśmiech, w którym ukazał krzywe,
żółte zęby, zmył z twarzy ślady niepokoju.

background image

Gwałtownie wsunęła nogę pod krzesło. Gdyby Kit choć

raz uśmiechnął się do niej z taką zwierzęcą dzikością,
odprawiłaby go natychmiast tam, skąd przyjechał.

Widziała list gończy, a cena, jaką wyznaczyli Chińczycy

za Kita, wydała jej się nieprawdopodobna. Nie współczuła mu
teraz ani też nie potrafiła sobie odpowiedzieć na pytanie
Turka. Nie wiedziała, jaką cenę dla Kita ma jej własne życie.
On już dał Turkowi więcej niż jej - część mapy z planem
Chatten - Ma. Zastanawiając się nad tym wszystkim,
przeżywała okropne chwile. Gdyby Carson dał Turkowi to, co
jej obiecał, aby ocalić jej życie, znaczyłoby, że złamał
obietnicę. A może nie? Jeśli by chodziło o życie, jakież
znaczenie mógł mieć Chatren - Ma.

- On miał wiele kobiet - odezwał się Turek - ale

ryzykował życiem tylko raz, kiedy zabrał moją. Wtedy
właśnie zabrałem mu to. - Ponownie przesunął palcami po
warkoczu.

Kristine nie chciała tego słuchać.
- Nie wiedział, że ta kobieta była moja. Wtedy to nie

miało dla mnie specjalnego znaczenia, ale teraz zastanawiam
się, Kreestine, czy ty jesteś z nim związana.

Na ten temat, żeby nie wiem co, nie miała zamiaru z nim

rozmawiać. Chciała tylko wrócić do domu. Gdzie jest Kit, na
co czeka? Dlaczego jeszcze jej nie uwolnił? Miał cały dzień,
aby coś wymyślić.

Boże, o czym ona myśli, nie mogła wybaczyć sobie

egoizmu. Oparła łokcie na stole i ukryła twarz w dłoniach.
Chciała ryzykować życie Kita za własną wolność. Nie mogła
tego zrobić, ale mogła dać Turkowi broń do ręki.

- Nie - mruknęła - nie jestem związana z Carsonem i nic

dla niego nie znaczę. Modliła się w duchu, aby to, co mówi,
nie okazało się prawdą.

background image

Turek zaniósł się gardłowym śmiechem i odsunął swoje

krzesło.

- Kłamiesz, Kreestine, z wdziękiem, ale kłamiesz.
Okrążył stół i uwięził jej dłonie w swoich ogromnych,

szorstkich rękach, przyciągając ją do siebie. Odwróciła głowę
chowając twarz, ale jego silne palce, zaciśnięte na jej
podbródku zmusiły ją do spojrzenia mu w oczy.

- Sang Phala wybrał na moje miejsce człowieka, który

nadawał się na mnicha tak samo, jak ja. Głęboki i łagodny
głos uspokoił jej obawy, ale zarówno słowa, które
wypowiedział, jak i napięte ciało

przyciśnięte do niej nadal budziły emocje.
- Ach, to ty - zachłysnęła się.
Turek był bratankiem Sanga Phali, wymienionym na Kita.

Iskierka nadziei na uwolnienie tląca się w Kristine zgasła.

- Zbyt długo żyłem w cieniu Kautilyi i dziś nie pozwolę

mu się wymknąć - zwolnił uścisk i Kristine mogła odetchnąć.
- Ale jeśli jutro przegra...

Co przegra, pomyślała, próbując opanować drżenie ręki. Z

pewnością nie chodzi o życie. Raz jeszcze uważnie spojrzała
na list gończy, Chińczykom zależało przecież na Carsonie
żywym. A co z nią? Co się stanie, jeśli Kit jej nie uwolni? Czy
na zawsze pozostanie uwięziona w tym odległym kraju i
skazana na towarzystwo jakiegoś barbarzyńcy? Starała się nie
myśleć o najgorszym, ale przychodziło jej to z trudnością.
Umysł jej paraliżowały okropne myśli. Próbowała je odrzucić,
ale bezskutecznie. Powracały do niej i przybierały kształt
ogromnych pleców Turka, który zległ na swojej pryczy.

Żarzący się ogień przyciągał jej wzrok, a w każdym

płomyku widziała cynamonowe oczy; delikatne i tajemnicze,
zachęcające ją do snu... i snów o nim.

background image

Rozdział 10
Wyruszyli o świcie. Wynajęci przez Turka ludzie jechali

wolno, a Kristine trzymała się swego cennego życia rękami
wplątanymi w hebanową grzywę. Właściwie nie musiała się
trzymać konia, ponieważ żelazny uścisk Turka, który jechał
razem z nią, nie pozwoliłby jej zsunąć się

z okrytego kocem grzbietu. Twarde mięśnie przesuwały

się pod nią rytmicznie, kiedy końskie kopyta uderzały o
ziemię. Ale nacisk ramion i ud Turka na jej ciało był jeszcze
twardszy. Mroźny wiatr raził w policzki, ostro kontrastując z
ciepłem bijącym od otaczającego ją męskiego ciała.

Turek dał jej długi kożuch z owczej skóry wyszywany

złotymi, niebieskimi, czerwonymi i zielonymi nićmi, którego
grube, miękkie podbicie otulało i pieściło ciało Kristine.

Fragment mapy, który był przybity do drzwi, pomógł im

wydostać się z kanionu na skalistą równinę, a potem wejść w
kolejną sieć wąwozów. Słońce nie dotarło jeszcze do mrocznej
rozpadliny, którą jechali. Karawana zwolniła tempo, aby dać
wytchnienie koniom i móc ostrożnie wybrać dalszą drogę,
prowadzącą przez labirynt, utworzony przez wysokie ściany
skalne.

Turek ponownie przejrzał mapę, wprowadzając ludzi

głębiej pomiędzy skały. Rzucali oni pełne obawy spojrzenia
do tyłu, gdzie wąwozy łączyły się, tworząc gęstą, na oko
trudną do przebycia plątaninę. Po półgodzinnej jeździe
zauważyli wodę, tworzącą małe jeziorka a następnie
spływającą na pooraną bruzdami ziemię i pluskającą pod
uderzeniami końskich kopyt. Jeziorka łączyły się w wolno
płynący strumyk. Mgła wznosiła się najpierw powoli, tworząc
tu i ówdzie jaśniejsze plamki u podnóża gór, ale im głębiej
zapuszczali się w mrok, tym stawała się gęstsza, ograniczając
widoczność i wyciszając odgłos kopyt.

background image

Kristine siedziała na koniu prowadzącym karawanę,

przyciśnięta do Turka, i czuła się niczym zwiadowca straży
przedniej przedzierający się przez mgłę i torujący drogę
innym. Nisko zawieszona biała chmura płynęła przez wąwóz
tuż przed nimi, to wznosząc się, to opadając. Rozpościerała się
jak nitki babiego lata czy jak dym wydobywający się z
czarnych kamieni, które parły na nich ze wszystkich stron.
Kristine podświadomie przycisnęła się do Turka, a on objął ją
mocniej, jakby sam potrzebował jakiegoś wsparcia w tym
dziwnym miejscu, do którego przywiódł ich Kautilya.

Ciche rżenie, dochodzące z daleka, sprawiło, że oboje

gwałtownie odwrócili się do tyłu. Kristine wykrzyknęła ze
zgrozy, Turek tylko mruknął coś pod nosem. Byli otoczeni
przez mgłę, która gęstniała przed nimi i kończyła się gdzieś w
dali, więżąc szczelnie całą karawanę.

Trzech jeźdźców, przerażonych tak samo, jak i ich konie,

wyłaniało się co chwila z mgły. Zostało już tylko trzech z
dziesięciu, którzy wyruszyli z obozu.

Turek szarpnął cugle, ponaglając konia, lecz zwierzę nie

chciało iść dalej, zatrzymane pośrodku drogi przez cichy
gwizd, wdzierający się w ciszę kanionu.

Serce Kristine podskoczyło do gardła, bijąc jak oszalałe.

Kit! Ale gdzie? Rozglądała się wokół, próbując przebić się
wzrokiem poprzez gęstą mgłę, ale bez powodzenia. Odwróciła
się do Turka, ale on nie starał się nawet ukryć przerażenia,
które było wyryte na jego twarzy. Spojrzała więc w kierunku
pozostałych mężczyzn, widząc jak kolejne sylwetki znikają
we mgle.

- Ty głupcze! - krzyknęła dziko, chwytając go za ramię.
Oczy Turka straciły już swój butny wyraz, był w nich

tylko strach i gniew. Te same uczucia opanowały duszę
Kristine.

- Czy nie potrafisz zdobyć się na nic więcej niż...

background image

- Cicho, kobieto! - wrzasnął.
- ...tylko na to, by twój wróg decydował o twoim losie? -

dokończyła z rosnącą paniką.

Nie wiedziała już, komu może ufać. Kit ją w to wszystko

wplątał i niech go diabli wezmą, jeśli podoba się jej sposób, w
jaki ją z tego zamierza wyciągnąć.

Koń kręcił się niecierpliwie, a jego niepokój udzielał się

ludziom. Kristine mocniej schwyciła grzywę. Jeśli miała
rozpłynąć się we mgle, to wolała razem z koniem. Cichy
gwizd ponownie przeszył powietrze, a koń gwałtownie ruszył
przed siebie sobie tylko znaną ścieżką. Kristine kątem oka
zobaczyła karabin, oparty o ramię.

- Myślę, że to trochę za późno, przyjacielu - wycedziła

przez zęby.

Nie bała się o Kita, który z pewnością kontrolował

sytuację. Panował nad wszystkim. Dosłownie nad wszystkim -
nad koniem, nad nią, nad Turkiem, ba, nad żywiołem
powietrza nawet. Czy jednak człowiek pośród labiryntu skał i
pod niespokojnym niebem był w stanie opanować wszystkie
żywioły?

Tajemne moce... przypomniała sobie i określenie to

zaskoczyło ją teraz swoją trafnością. Zakochała się w
człowieku o tyleż inteligentniejszym od niej, jakby
ewolucyjnie lepiej wyposażonym, że nie mogła mieć nadziei
na spełnienie tej miłości. Gdyby miała trochę adrenaliny na
zbyciu, użyłaby jej, aby ocalić pękające serce. Jak na ironię,
chęć przeżycia zdominowała jednak wkrótce wszystkie inne
uczucia, zwłaszcza że szanse na ocalenie życia były
niewielkie.

Czy ją widział? Czy czuł jej obecność w tym kotle? Nie

zostawiła zbyt wielu znaków nawet poza wąwozem, gdzie
wszystko było jaśniejsze i suche, a co dopiero tutaj, w tym
mglistym wąwozie, prowadzącym donikąd.

background image

Koń gwałtownie przyśpieszył, rżąc i rzucając łbem.

Kristine podskakiwała przez moment, dopóki zwierzę nie
przeszło do regularnego galopu.

- Do cholery z nim! - usłyszała przekleństwo i Turek

niemal położył się na niej, przyciskając ją do grzbietu konia.

Zwariowana jazda na złamanie karku poprzez białą jak

mleko mgłę nie wydawała się najlepszym zakończeniem
podróży dla kobiety, która wiodła spokojny żywot, dopóki w
jej życie nie wkroczył ten dziwny mężczyzna. Od tego
momentu jej życie zmieniło się na gorsze, ale dało jej również
króciutką chwilę radości, której nie zatarły ostatnie
wydarzenia.

Wąwóz zwężał się, a strumień stawał się coraz głębszy.

Koń nerwowo wierzgał zadem z siłą niepojętą dla Kristine i
nie do ujarzmienia dla Turka. Nagle ujrzeli przed sobą
pionową skałę zamykającą drogę. Kristine instynktownie
przygotowała się na nieuniknione zderzenie, ale Turek
ściągnął cugle, ściskając ją do bólu silnymi ramionami. Koń,
również porażony bólem, stanął i przeraźliwe rżenie rozległo
się głośnym echem w wąwozie, który wydawał się być ich
grobowcem.

Zanim koń doszedł do siebie, Turek szybko zsunął się z

siodła ciągnąc Kristine za sobą, byle dalej od oszalałego
zwierzęcia. Boże, pomóż, myślała, opierając się na ramieniu
mężczyzny. Jeśli Turek nie dopadnie Kita pierwszy, ja go z
pewnością zabiję.

A więc próba uwolnienia się nie powiodła. Potwornie ją

tylko przestraszył i udowodnił, że pomysłowością niewiele
różni się do Turka. Kristine nie mogła złapać oddechu i bolało
ją całe ciało.

- Umrzesz za nią, nędzniku?
Głos rozległ się ponad nimi, rozpływając we mgle. Chwilę

potem padł strzał. Turek cofnął się i niemalże wypuścił

background image

dziewczynę. Pozbawiony władzy w jednej ręce, podniósł swój
karabin i wystrzelił na oślep.

- Pytam jeszcze raz. Umrzesz za nią? Tym razem głos

dochodził z innej strony.

Turek szarpnął ją i wystrzelił ponownie. Kristine

wiedziała, że gdyby była choć w połowie tak sprawna jak
zwykle, wyzwoliłaby się z jego rąk bez trudu. Niebezpieczne
było pozostawać dalej między dwoma mężczyznami,
strzelającymi do siebie. Jednak wrażenie, że otacza ich
kompletna nicość sprawiło, że Kristine wolała pozostać przy
boku Turka, a raczej stać przed nim. Wolała zginąć niż dać się
pochłonąć przez mgłę.

- Ach, Kreestine... gdzie podziała się twoja wiara?
- Och, nie - wyszeptała drżącym głosem. - Nie, nie.
- Cicho - syknął Turek zacieśniając chwyt. Kristine

uchwyciła się mocno tam, gdzie najłatwiej jej było zaczepić
palce.

- I twoja odwaga, kochana?
- Ha! - zaśmiała się drwiąco. - Została dziesięć tysięcy

kilometrów za mną.

- Cicho, mówię.
Zamilkła. Przygniotły ich teraz tony ogłuszającej ciszy. To

mogło doprowadzić do szaleństwa. Nawet koń gdzieś zniknął.

Kit uśmiechał się do nich szeroko. Klęczał na wysokim

urwisku, zadowolony ze stanu ducha Kristine i z odwagi, do
której nie chciała się przyznać. Na chwilę oparł czoło na
kolanie, dziękując bogom, że przywiedli go do niej. Mgły
Chatren - Ma, przepowiadane przez meteorologów, opadną
wraz z nadejściem słońca, kiedy snop światła padnie na dno
kanionu i ogrzeje powietrze. Chciał odzyskać Kristine, zanim
to nastąpi.

Jego przeciwnik pochodził z plemienia Bonpo. Wierzył w

szamanów i demony. Kit zwabił go w miejsce, gdzie mogły

background image

się one znajdować. Pałał żądzą odwetu, która dla Turka mogła
oznaczać tylko śmierć. Kit wiedział, że w walce mieli równe
szanse. Kit miał jedynie tę przewagę, że w Chatren - Ma
poznał już, co to strach, i wiedział, że Turek musi też tego
doświadczyć. Kiedyś zgubił drogę w porannych mgłach
podczas poszukiwań Kandżuru. Brodził w nich wtedy po
kolana. Teraz Turek zaczynał odczuwać ich moc i ogarniał go
strach. Kit żałował tylko, że Kristine również się bała.

Wycelował ponownie. Turek podskoczył, zaklął i odsunął

Kristine, która zdążyła tylko zobaczyć ranę pod jego
rozdartym rękawem, po czym ogarnęła ją mgła.

Cienie poruszały się wokół niej, otaczając ją coraz

węższym kołem. Czuła na sobie wilgoć.

- Kit? - wyszeptała.
Nie usłyszała odpowiedzi, więc spróbowała znowu, tym

razem używając jego imienia w pełnym brzmieniu, którego
tajemniczość pasowała do okoliczności.

- Kautilya?
Nadał nic. Ostrożnie zrobiła krok do przodu, wyciągając

przed siebie ręce w poszukiwaniu skalnej ściany, której nie
mogła namacać. Czyżby ją przesunął?

Kit zeskoczył z występu skalnego, lądując w miękkim

przysiadzie, i strzelił kolejny raz. Z łatwością mógłby zabić
Turka, ale litość, którą kilka dni temu poprzysiągł okazać, nie
pozwalała mu na to. Zresztą Sang Phala nie wychowywał go
na mordercę. Sprawdził, gdzie znajdowała się Kristine, i
strzelił w kierunku Turka raz jeszcze, tym razem celując w
lewe ramię. Turek zaczął uciekać w kierunku rozpadliny
skalnej.

Kristine pomału posuwała się drobnymi kroczkami tak,

aby znaleźć się jak najdalej od odgłosów strzałów. - Mgły z
wolna podnosiły się i to dodawało jej sił. Wkrótce mogła już

background image

zobaczyć własną rękę, potem ściany wąwozu, a wreszcie
Chatren - Ma.

Kit klęknął na ziemi, klnąc po cichu. Nie powinien był

zostawiać jej samej. Kristine zboczyła z drogi, a tego nie
przewidział. Chatren - Ma nie było miejscem dla nieśmiałych,
wątpiących czy wierzących w cokolwiek innego niż w
prawdę. Kochał ją, ale tylko ona znała siebie naprawdę.
Gdyby zaś nie była jeszcze pewna swego charakteru, wkrótce
nie będzie już miała wątpliwości. Powinien teraz być przy
niej. Obrysował ślad jej stopy na drodze i podniósł oczy na
wystającą półkę skalną. Nie miał wyboru, musiał podążać za
Kristine, chociaż planował dotrzeć tam w pojedynkę.

Trudne, ale możliwe, oceniła Kristine, patrząc na wąską

szczelinę w poprzek drogi, którą szła. Gdyby nadarzyła się
okazja, zawróciłaby już dawno, ale zgubiła się, zupełnie nie
widząc, gdzie jest. Występ, na którym stała, opadał w dół setki
metrów, co przyprawiało ją o zawrót głowy. To nie był jednak
problem w porównaniu ze szczeliną w skale. To było ponad
jej siły. Ciągle dzieliła ją duża odległość od klasztoru. Musi
przecież być jakiś sposób, aby przedostać się na drugą stronę.

- Nawet więcej niż jeden, Kreestine - usłyszała za sobą

głos Kita.

Przestraszył ją, ale była na tyle opanowana, że nie

skoczyła ani nie obróciła się zbyt gwałtownie.

- Cześć - jej glos brzmiał cicho na tle otaczających ich

widoków i wypalonych słońcem krajobrazów. Kanion
rozszerzał się, zostawiając miejsce na szerokie koryto rzeki
płynącej po kamieniach, spadających z urwiska.

Kristine nie zastanawiała się, skąd przyszedł Kit. Zgubiła

się w labiryncie ścieżek przecinających urwisko i wiedziała,
że kryją one w sobie więcej tajemnic niż archiwa CIA. Kilka
razy wyłaniała się znikąd, aby znaleźć się nad przepaścią.

background image

- Daj mi rękę - powiedział Kit - a ja cię podciągnę.

Rozsądne wyjście, ale Kristine nie dała się zbyć.

- Co się stało z ludźmi Turka, którzy zostali we mgle? -

spytała, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. Wolała patrzeć
w przepaść.

- Pewnie są już w domu.
- A Turek?
- O, on ma przed sobą dłuższy spacer, ale jest młody i

silny, a może uda mu się złapać konia - przerwał, po czym
dodał: - Chyba jednak nie. Koń uciekał szybko, kiedy go
uwolniłem od ciężaru. Moja klacz była dla niego bardziej
uprzejma, niż oczekiwał.

- Aha - powiedziała, rozumiejąc wreszcie, co zmieniło

posłuszne zwierzę w nieokiełznaną bestię.

- Wszystko zaplanowałeś, prawda?
- Prawie - westchnął ciężko. - Daj mi rękę, Kreestine.
Ciągle miała mnóstwo pytań, a on tym razem udzielał jej

odpowiedzi.

- A mgła? Sam ją wyprodukowałeś?
- Przeceniasz moje zdolności. O tej porze roku mgła

pojawia się co rano. Po prostu zimne powietrze kondensuje
parę wodną. Teraz nie ma już po tym śladu.

- Widziałam mgły na rzece - powiedziała - ale wyglądały

zupełnie inaczej.

- Jesteśmy w Chatren - Ma i to wszystko, nic więcej nie

można powiedzieć.

Nie wiedziała, czy jest bezpieczniejsza i czy czuje się

lepiej. Wiedziała tylko, że nie może stać na krawędzi bez
końca. Ścieżka się skończyła, a Chatren - Ma ciągle
pozostawało poza ich zasięgiem. Miała kolejne pytania w
zanadrzu, w stylu: „Dlaczego nie przyszedłeś po mnie
wczoraj?", „Skąd miałeś pewność, że Turek nie zrobi mi
krzywdy?" lub nawet: „Czy obchodziło cię, że byłam zdana na

background image

łaskę Turka?" Bez względu na to, jak ujmowała je w myślach,
uczucia te były zbyt osobiste, aby je obnażać przed
mężczyzną, z którym tylko spała. Człowiekiem, który
powiedział, że chce ją opuścić, a potem za sprawą zrządzenia
losu dowiedział się, że to ona pierwsza go opuściła, a
następnie pojawiła się w miejscu, do którego sam chciał
dotrzeć. Trudne to były rozważania na półce skalnej, niewiele
szerszej od stopy.

Uklękła i zanurzyła ręce w kurzu, aby zapewnić im lepszą

przyczepność. Przed nią było ważne zadanie do wykonania.
Stanęła przed szansą wielkiego odkrycia i sławy. Kristine
Richards była na drodze do sławy, cholernie wprawdzie
wąskiej, ale pewnej, podczas gdy miłość nie dawała żadnych
gwarancji. - Odwróciła się twarzą do skalnej ściany,
przylgnęła do niej i wyciągnęła rękę w górę. Mocne, ciepłe
palce chwyciły ją za nadgarstek. Drugą ręką złapała go za
ramię modląc się, aby dał radę podnieść te jej sześćdziesiąt
kilogramów. Pomagała mu, jak mogła, wpychając czubki
butów w każdy najmniejszy występ skalny. Robiła również
wszystko, aby czuć się lekka duchem. Jestem chmurką,
kłębkiem waty, unoszonym przez wiatr, lżejszym od
powietrza, jestem bardziej myślą niż ciałem, powtarzała sobie.

Słyszała nad sobą jego ciężki oddech i poczuła, jak druga

ręka chwyta ją za kołnierz. Dysząc ciężko, podciągnął ją
kawałek w górę i musiał odpocząć chwilę, podczas gdy ona
zawisła nogami w próżni. Nabrał powietrza w płuca i
pociągnął znowu, a Kristine dosięgała kolanem występu
skalnego. Pociągnął jeszcze raz i upadając na plecy przerzucił
ją na siebie.

- Nie jesteś mgiełką, Kreestine - powiedział zziajany. - A

szkoda.

Leżeli przez dłuższą chwilę, łapiąc oddech, co choć raz

świadczyło o tym, że on też był zwykłym śmiertelnikiem.

background image

- Następnym razem... - powiedziała zdyszana - następnym

razem podam ci najpierw kożuch.

- Dobrze - odparł.
Ciągle żadne z nich nie poruszyło się. Głowa Kristine

spoczywała na piersi Kita. Miejsce, w którym się znajdowali,
było znacznie lepsze niż to, które przed chwilą opuściła. Miało
jakieś trzy metry szerokości i wygodną ścieżkę, wyżłobioną w
skale. Można by tam nawet wykonywać czynności domowe!
Odwróciła głowę w kierunku klasztoru i poczuła jego rękę,
głaszczącą ją po plecach.

- Czy stąd możemy się tam dostać? - zapytała

nieświadoma tonu tęsknoty w głosie. Uśmiechnął się.

- Tylko jeśli ze mnie zejdziesz, ale tak naprawdę wybór

należy do ciebie, bahini. Ja nie narzekam. Rycerski do końca,
pomyślała, zdając sobie sprawę ze swego wyglądu. Musiał to
również zauważyć,

ponieważ nazwał ją bahini. Wiedziała, co ten wyraz

znaczy, a siostrzyczka to co innego niż żona i nie ma nic
wspólnego z tym, co oboje robili w sypialni. Zsunęła się z
niego i już miała wstać, kiedy przygniótł ją ciałem do ziemi.

- To znaczy, że czujesz się dobrze - zapytał.
- Całkiem nieźle - odpowiedziała z rezerwą.
Fizycznie czuła się dobrze, orzeźwiona górskim

powietrzem. Złość i niepokój, które odczuwała w czasie
ciężkiej próby, zostały złagodzone przez piękno i
nadzwyczajne możliwości, jakie stwarzało miejsce, w którym
się znalazła. Miała natomiast parę psychicznych zahamowań,
których sprawca patrzył na nią z taką czułością i troską, ze
zastanawiała się, czy ich nie wyolbrzymia.

- Za długo byłaś na słońcu. - Jego palce dotknęły jej nosa

i pieściły policzek.

background image

- Zapomniałam zabrać krem przeciwsłoneczny -

powiedziała łagodnie, czując, że znowu, wbrew własnej woli,
jest pod jego urokiem.

- Jesteś głodna?
- Może trochę - zatrzymała wzrok na jego ustach,

oddalonych kilka centymetrów od swoich, widząc coś na
kształt uśmiechu.

- Mamy dużo pracy. Kreestine, i musimy działać szybko,

nie mam ochoty chodzić tędy po nocy.

- Pracy? - spytała, natychmiast ganiąc się za to w

myślach.

Tak, pracy, przecież powtarzała to sobie przez cały dzień.

Uśmiechnął się szerzej.

Jesteśmy w Chatren - Ma, bahini. Nie mam ochoty

wyjechać stąd z pustymi rękami, ale wiem również ze mnie
możemy tu zostać po zmroku. Wyjęty spod prawa, nie mistyk
ani mnich, ale wyjęty spod prawa.

- Możesz pójść ze mną - powiedział. - Nie będę nalegał,

abyś tu na mnie czekała, ale myślę, że tak byłoby lepiej. Ja... -
przerwał, zastanowił się nad swoimi słowami, po czym dodał:
- Tak naprawdę byłoby lepiej.

- Nie ma mowy - zaprotestowała, patrząc mu prosto w

oczy.

background image

Rozdział 11
- Zdumiewasz mnie - powiedział Kit, balansując na

zakręcie wąskiej ścieżki i wyciągając rękę, aby pomóc
Kristine. - Nie myślałem, że sama zajdziesz tak daleko.

Cóż mogła odpowiedzieć, samą ją to zdziwiło.
- Jak udało ci się przebrnąć przez pierwsze usypisko? -

spytał.

- To właściwie nie było usypisko.
Chwyciła go za rękę i pokonała następny zakręt oraz

ciężkie podejście pod kolejne urwisko.

- Tak myślałam na początku, ale potem zauważyłam, że

kamienie były ułożone regularnie, jakby ktoś chciał
zablokować ścieżkę, ale sprawiało to tylko takie wrażenie,
bowiem w rzeczywistości dało się przejść. Odnalezienie drogi
zajęło mi dobry kwadrans. Chciałabym móc określić, z
jakiego okresu pochodzą te kamienie, co dałoby mi możność
poznania rozwiązań technicznych, stosowanych przez ludzi
żyjących w tej epoce.

- Tak, to prawda - powiedział zaskoczony Kit. Za

pierwszym razem znalezienie przejścia zajęło mu ponad
godzinę.

- A Niebiańskie Schody?
- Ciężej z nich zejść niż na nie wejść - odpowiedziała z

nonszalancją, której nie podjąłby się naśladować, - Skąd
wiesz, że się tak nazywają?

- Dziesięć metrów niżej znajduje się rozwidlenie dróg, na

którym leży kamień, a na nim jest wyryty napis.

Balansował na krawędzi kolejnej przepaści.
- Słowa nie dają się wprawdzie przetłumaczyć dokładnie,

ale brzmią niebiańsko.

- Nie widziałam żadnego rozwidlenia dróg przed

schodami - odpowiedziała.

background image

Rozmowa i siła ramion Kita pomagały Kristine w tej

wędrówce, unikała jednak spojrzenia w górę i w dół. Ścisnął
jej dłoń, popatrzyła na niego.

- Przeszłaś tunelem? - zapytał.
- Doszłam do wniosku, że ciężko mi będzie spaść z

tunelu.

Zadziwiała go. Była znacznie bardziej odważna niż

myślał. On sam uniknął tunelu za pierwszym razem, ale kiedy
powrócił, zmuszony był do korzystania z podziemnych
przejść, co nigdy nie kończyło się dobrze. Nie miał jednak
innego dojścia do Chatren - Ma. Do klasztoru można się było
dostać tylko od strony doliny i jedyne dojście prowadziło
podziemnym przejściem, głęboko pod urwiskiem.

- Kreestine - powiedział z dumą, a jednocześnie z

ostrzeżeniem w głosie. - Przed nami jeszcze sporo tuneli i w
wielu z nich łatwo będzie spaść. Jaskinie są usiane pułapkami
i licznymi przepaściami.

Pułapki, zdradliwe przepaście, powtórzyła w myśli i

spojrzała na Kita.

- Masz na myśli te duże dziury?
- Tak - zapewnił ją, zachowując szczegółowe informacje

dla siebie, nie wiedząc, jak na nie zareaguje. - Ogromne
dziury.

Miał rację, pomyślała Kristine, przeciskając się obok

kolejnej zdradliwej pułapki. Gdyby jej nie prowadził,
zniknęłaby w tym tunelu już dobrą chwilę temu. Nie bała się
ciemności, ale czuła dużą wdzięczność dla Kita, że był tam z
nią. Podążała za nim. Nie wiedziała, jakimi znakami się
kierował, ale nie zdarzyło mu się jeszcze zabłądzić.

- Skoro wiedziałeś, że są tu tunele, to dlaczego nie

wziąłeś ze sobą latarki? - spytała.

background image

Gdyby wiedziała, w co się pakuje, poprosiłaby Turka,

żeby zatrzymali się gdzieś, skąd mogła wziąć reflektor
halogenowy albo nawet dwa.

- Oczy mogą cię oszukać, ale intuicja nigdy. Spędziłem

wiele lat ucząc się widzieć w ciemnościach myśli i znajdować
w nich jasną ścieżkę.

Lois nie trafiłyby do przekonania takie tłumaczenia,

zamyśliła się Kristine. Były zbyt tajemnicze jak na jej
pragmatyczne zapatrywania. Kristine jednak nie miała
wyboru. Musiała wierzyć, . a jedyne co się jej naprawdę nie
podobało, to nienaturalne brzmienie głosu Kita i jego coraz
gorętsze dłonie. Poczuła nieprzeparte pragnienie dotknięcia
jego ciała, aby sprawdzić, czy nie złapał grypy.

- Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spytała.
- Nic ci nie groziło od momentu, kiedy Turek znalazł mój

nóż w drzwiach. Przekazałem mu jasną wiadomość - jego
życie zależy od twego bezpieczeństwa. A człowiek, z którym
rozmawiałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że byłaś zdrowa i
cała, kiedy cię ostatnio widział.

Wahanie w głosie Kita i sposób, w jaki wypowiedział

słowo „rozmawiałem", zaintrygowało Kristine.

- Zrobiłeś mu krzywdę? - spytała cicho.
- Tylko go dotknąłem.
Dotknął go tak, jak Luke'a w barze, pomyślała.
- A jakim sposobem wbiłeś nóż w drzwi? Zawahał się

ponownie.

- Ze złością, Kreestine, z ogromną złością - powiedział

łagodnie.

Była to praktycznie deklaracja miłości, ale Kristine nie

chciała przeciągać struny. Pozwoliła słowom dotrzeć do niej,
chciała zrozumieć ich znaczenie. Wiedziała, jakim był
człowiekiem, i tylko prawdziwe uczucia mogły przyćmić
trzeźwość jego myśli. Nie rzuca się noża w drzwi myśląc

background image

racjonalnie. To musiała być miłość, ale nie chciała iść za
daleko.

- Stań za mną i obejmij mnie w pasie - powiedział w

skupieniu.

Zrobiła, co jej kazał, trzymając się jednak w pewnej

odległości od jego ciała. Nie chciała czuć jego . bliskości, aby
nie robić sobie nadziei.

- Bliżej - nalegał Kit, przyciągając ją do siebie. - Stawiaj

nogi tak, jak ja. Zacznij prawą.

Był na straconej pozycji i wymyślał sobie od głupców.

Czuł, że z każdą chwilą opuszczają go siły. W pogoni za
Kristine nie miał czasu na medytacje, które zawsze pozwalały
na regenerację organizmu. Teraz już nie mogli zawrócić.
Podążali śladem tysięcy stóp, które przeszły przez te jaskinie
w ciągu wieków. Były w nich zawarte myśli, z których każdą
słyszał, słyszał pytania i odpowiedzi, starające się go zmylić i
zgubić. Nie było w nich zła, ale ostrzeżenie przed każdym
fałszywym krokiem.

Kristine zmieniła się od czasu, kiedy ją widział ostatni raz.

Jej silna wola świeciła jak latarnia, przyciągając do siebie
dusze błąkające się po kanionie. Wrażliwość Kita była
zbawieniem, ale i przekleństwem. Widział w ciemności, ale
widział zbyt dużo i nie umiał sobie z tym poradzić.

Posuwali się wolno, krok za krokiem, po ścieżce, której

istnienia Kristine mogła się tylko domyślać. Sądziła, że
minęło zaledwie kilka minut, ale w ciemności straciła zupełnie
poczucie czasu. Nic nie widziała, ale coś wyczuwała. Kit
zatrzymał się raz, drugi i trzeci, a za czwartym cicho zaklął.

- Nie ruszaj się! - Jego głos odbił się echem,

przemieszczając powietrze w ciemną pustkę. - Nie ruszaj
się..., nie ruszaj się.

Poczuła, że Kit wkłada jedną rękę do kieszeni. Usłyszała

trzask zapalanej zapałki, a widok, który ujrzała, zmroził jej

background image

krew w żyłach. Chciała wracać do domu. Nie miała czego
szukać tu, w tej jaskini. Powiew wiatru zgasił płomyk. Kit
zapalił następną, a Kristine spojrzała ponownie. Co by dała,
żeby być w domu.

Balansowali na kawałku skały, sterczącym nad

niezgłębioną jaskinią bez dna. Słowo „grunt" było zupełnie
nieadekwatne dla ziemi i kilku kamieni, na których stali.
Jakby na potwierdzenie kilka drobnych kamyczków oderwało
się i z cichym szmerem osunęło się w ciemność. Kit rzucił
zapałkę w ślad za nimi.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział.
Kristine całą siłą woli zmusiła się, aby skupić uwagę na

tym, co mówił, a nie na echu powtarzającym jego słowa.

- Puść mnie i nie ruszaj się, dopóki nie poczujesz, że

trzymam cię za kostkę.

- Gdzie idziesz? - wyszeptała, starając się nie wywołać

echa.

- Schodzę po krawędzi.
Krawędź - to dziwne określenie, ale on już zsunął się w

dół, zanim zdążyła wyrazić swoją opinię lub zaproponować
inne wyjście z sytuacji, Co gorsza, usłyszała odgłos
potknięcia. Mężczyzna, który bez trudu biegał po wąziutkiej
poręczy tarasu w jej ogrodzie, nie powinien mieć trudności
tutaj. Zaczęła się denerwować.

Stojąc na małym występie skalnym, otoczona przez

ciemną otchłań, odkryła parę prawd o samej sobie. Bała się
ciemności, zmysł równowagi nie służył jej również tak, jak
kiedyś, miała wrażenie, że się chwieje. Wybrała sobie całkiem
interesujące miejsce na śmierć. Z pewnością byłaby
ośrodkiem zainteresowania, gdyby kiedyś mogła opowiedzieć
o tym szaleńczym wyczynie.

- Krees, podaj mi rękę.

background image

Skorzystała z zaproszenia. Pomógł jej zejść z krawędzi.

Zsunęła się i oparła o niego. Niespodziewanie przycisnął się
do niej dużo bliżej niż to było konieczne. Nie przeszkadzała
jej ta bliskość, ale w jego dotychczas silnych ramionach
wyczuwała słabość. Oparł się o nią w ciszy.

- Nic ci nie jest? - spytała głaszcząc go po opadających za

uszy włosach i dyskretnie sprawdzając mu temperaturę.

Był rozpalony.
- Tęskniłem za tobą. - Podniósł ręce, aby dotknąć jej

twarzy, a jego głos stał się ochrypły. - Nie pozwolę nikomu
zabrać mi ciebie.

Pochylił się znajdując ustami to, czego szukał.
- Jak dobrze!
Przesunął językiem po jej wargach i wsunął go do

ciepłych i spragnionych ust Kristine. Jego jęk odbił się echem,
rozbudził jej zmysły i pchnął w stronę krawędzi, z której
chciała teraz spaść tak jak wtedy, kiedy się kochali.

- Dziś w nocy, Kreestine, będziesz moja.
Pogłębił pocałunek, prężąc się całym ciałem, co dało jej

przedsmak mocy pożądania. Ugięła się pod naporem jego ust i
w duchu musiała przyznać, że przyzwyczajenie się do jego
barbarzyńskich sposobów całowania nie przyszłoby jej z
trudnością. Będzie jego z pewnością.

- Musimy już iść - szepnął i podniósł głowę, po czym

znów nachylił się do pocałunku. - To już niedaleko.

Okazało się, że bezdenna jaskinia ma około dwudziestu

metrów głębokości. Tak przynajmniej oszacowała Kristine.
Wątpiła w to, że tu kiedykolwiek wróci, a jeśli już, to z
pewnością z Kitem, bo nawet biorąc pod uwagę jego
fenomenalną pamięć, uważała, że co dwie głowy, to nie jedna.

Ostatni tunel stawał się coraz węższy i Kristine zaczęło

męczyć uczucie klaustrofobii. Ubranie zaczepiało się o pełne
zadr ściany, a nierówne podłoże, wznoszące się i opadające,

background image

męczyło stopy. Kristine co chwila się potykała. Kit odwracał
się, aby ją podtrzymać. Czuła, że opuszczają go siły, i zaczęła
odczuwać strach przed tym dziwnym miejscem.

- Co się z tobą dzieje, Kit? - zapytała, bezskutecznie

próbując powstrzymać drżenie w głosie. Pojękując oparł się o
ścianę tunelu. Otoczyła go ramionami, ale był zbyt ciężki i
razem osunęli się na ziemię.

- Kit? - powiedziała cicho.
Potrząsnęła nim, ale nie usłyszała odpowiedzi. W

ciemności czaił się strach i to on sprawiał, że widziała rzeczy,
których tam nie było, słyszała czyjeś głosy i czuła czyjąś
obecność.

- Nie - powiedziała twardo, zaciskając zęby i walcząc z

gorącem uderzającym jej do głowy. - Nie. Nie podda się
chwilowemu załamaniu i przerażeniu. Nieokreślone uczucie,
coś prawie namacalnego, szarpnęło ją za rękaw i obróciło
wokół. Odejdź, demonie, powiedziała w myślach, nie
dostaniesz go, on jest mój. Odwróciła się z powrotem do Kita i
używając całej swojej woli i wszystkich sił podniosła go i
postawiła na nogi, ale wysunął jej się z rąk. Oddychając
ciężko, oparła czoło o jego czoło i zaczęła na przemian modlić
się i kląć, trzymając go za kołnierz.

- Dobry Boże... pomóż... pomóż mi postawić tego

głupiego sukinsyna na nogi... Przepraszam cię Melanie, nie
chciałam się obrazić.

Pociągnęła go i przycisnęła do ściany.
- Do cholery z tobą, Carson! Może byś odzyskał to, co

straciłeś, na przykład przytomność, bo jeśli nie, to wyciągnę
cię stąd za nogi. Słyszałeś? Za nogi! A na tym podłożu nie
będzie to miłe.

Założyła sobie jego ramię na plecy i poczuła drżenie

kolan. Opanowała je, znajdując się zarazem w pozycji, z
której nie mogła się ruszyć.

background image

- Ostatnia szansa, ty banito! - wycedziła przez zęby. -

Chodź za mną albo poniesiesz konsekwencje! Zrobił
niepewny, chwiejny krok, ale to już wystarczyło. Ruszyli
dalej.

background image

Rozdział 12
Kristine wirowała na parkiecie, wsparta na ramieniu ojca,

widoczna z daleka w bieli koronek i jedwabiu. Była
wystrojona, uczesana, miała zrobiony makijaż, tylko róż był
zbędny, bo i bez niego wyglądała jak świeżo rozkwitła róża.

Jej własny mąż tańczył walca z jej matką. Muriel również

była rozpromieniona, chociaż mężczyzna, z którym tańczyła,
nie był oczywiście tym ideałem, który wybrałaby dla własnej
córki. W białej tunice haftowanej na przodzie aż do dołu złotą
nitką, z grawerowanymi, starymi bransoletami ze złota i
warkoczem kończącym się poniżej ramion wyglądał nieco
dziwnie.

To było największe wesele, jakie kiedykolwiek

wyprawiano w jej rodzinie. „Golden Plum" - największa
restauracja w północnej części Colorado raczyła gości
szampanem i truskawkami, krewetkami i homarem i
najmniejszymi kanapkami, jakie Kristine kiedykolwiek
widziała. W zasięgu wzroku nie było ani obrzydłych piersi
kurczaka ani zrazików po szwedzku. Tort czekoladowy
ubrany był fioletowymi, kandyzowanymi owocami w kolorze
oczu panny młodej. Oboje z Kitem ślubowali nasycić się
przede wszystkim sobą, a jedzenie pozostawili innym.

Przygrywała orkiestra. Wynajęte poza miastem sale

klubowe oplatały kaskady białych goździków i świeżej
lawendy, dobranych pod kolor oczu Kristine. Na górze, przy
orkiestrze, widniały wymyślnie ułożone inicjały młodej pary,
zrobione z pączków róży i fioletowych, drobnych irysów.
Bukiet ślubny składał się z białych róż i orchidei, których
barwa, podobnie jak i inne fiolety, była dopełnieniem oczu
Kristine.

To był jeden z jej dwóch ślubów. Chciała, by odbył się z

wielką pompą i przepychem, a ojca stać było na pokrycie
związanych z tym wydatków. Kit nalegał, aby wykupić

background image

wszystkie kwiaty w kolorze oczu Kristine, a ona upajała się
widokiem ich wszystkich i każdego z osobna. Ona sama
pokryła koszty przyjęcia, ojciec sfinansował tylko
dwudziestoosobową orkiestrę. Jeszcze nigdy nikt w Denver
nie robił zakupów z takim zaangażowaniem i zapałem, jak
Jenny i Muriel, które zajęły się ślubną suknią Kristine oraz
strojami druhen. Obie starsze panie dołożyły każda po pięć
funtów z własnych pieniędzy, a Jenny zaklinała się, że nawet
sześć.

- Pani Carson?
Ojciec zakręcił Kristine dookoła i oddał w ramiona męża.
- Tak, panie Carson? - młoda małżonka roześmiała się

pełna szczęścia.

- Dwukrotnie się z tobą ożeniłem, patni, raz przed

obliczem Buddy i raz zgodnie z tym, co napisane jest w Biblii,
w twoim chrześcijańskim Piśmie Świętym, chociaż wątpię,
aby Bóg zawarł w nim wskazówki, co do takiego wesela jak
nasze - setka gości i czteropoziomowy tort. Jesteś mi więc
dwukrotnie poślubiona, co ciągle nie wyjaśnia tajemnicy,
którą nosisz w sobie. To nie przystoi dobrej żonie - uniósł
brwi.

Tak, ożenił się z nią dokładnie przed obliczem Buddy w

klasztorze schowanym w górach Zakazanego Królestwa
Mustanga, które obecnie jest częścią Nepalu, a niegdyś było
jego domem. Zasuszony staruszek, lama z siwą, rzadką brodą,
odebrał od nich przysięgę, kiedy Kit leżał, jak mu się
wówczas zdawało, na łożu śmierci. Kristine wydostała go z
Chatren - Ma, ale nigdy nie powiedziała mu, w jaki sposób.
Teraz patrząc na naturalny kolor jego skóry, na niego samego
tryskającego życiem i energią wiedziała, że nie może wyjawić
tajemnicy, bo oznaczałoby to początek tragedii. On chciałby
tam wrócić.

background image

- Nigdy tego ze mnie nie wydostaniesz - powiedziała,

posyłając mu kolejny uśmiech. Tajemnica była zamknięta
głęboko w sercu, a ona nauczyła się już, jak nie ujawniać
myśli, tylko zachować je dla siebie. W odpowiedzi zakołysał
ją w ramionach i patrzył na nią z chytrym uśmieszkiem.

- Ja też mam swoją tajemnicę, Kreestine, którą z

pewnością chciałabyś poznać. Może zabawimy się w handel
wymienny?

Wyszedł z sali balowej tymi swoimi dużymi krokami i

Kristine pomyślała, że chce, aby opuścili już przyjęcie. Że ma
jakieś tajemnice przed nią, wątpiła. Spędziła dwa tygodnie w
klasztorze czekając, aż przyjdzie do siebie po przeżyciach i
urazach, i miała okazję rozmów z mnichami bez przysięgi
zachowania tajemnicy. Dowiedziała się wiele, więcej niż
potrzebowała.

Złota maska, na przykład, była darem azjatyckiej

księżniczki, cierpiącej z powodu nieodwzajemnionej miłości.
Kamienie półszlachetne i drogie skóry baranie, które rozkładał
na łóżku, przekazała dla klasztoru pewna bogata Hinduska,
chcąc w zamian wziąć Kita jako służącego. Jego właśnie
wybrała z grona nowicjuszy nie przeznaczonych do życia w
czystej wierze. Miał wówczas piętnaście lat. Resztę
szczegółów życia klasztornego podpatrzyła sama i będąc na
miejscu Kita też by uciekła.

Inną z jego tajemnic odkryła w skórzanej torbie,

przytroczonej do siodła. Śmiała się do łez, co - znacznie
skuteczniej rozładowało jej stresy niż pochlipywanie w
kąciku. Tak bardzo się bała, że on może umrzeć.

Po wielu dniach, kiedy Kitowi spadła temperatura, a jej

powrócił humor, była ciekawa, jak Turkowi podobałby się
nowy sposób ostrzyżenia Kita.

- Jaka to tajemnica? - Teraz ona zadała pytanie,

zarzucając mu ręce na szyję.

background image

- Tylko handel wymienny - powtórzył stawiając ją z

powrotem na ziemi obok ich nowego cadillaka. Objechał
wiele salonów samochodowych, po czym zadziwił ją
wyborem właśnie tego modelu, o którym mówił „amerykański
pełnej krwi". Prawdziwy barbarzyńca, pomyślała. Trzeba
przyznać, że miał niezwykle wyrafinowany gust, a ona bardzo
szybko przyzwyczaiła się do luksusu jazdy. Rozejrzała się po
parkingu.

- Nie możemy odjeżdżać, to przecież nasze wesele.
- Sekret, patni - przycisnął ją mocno i pocałował.
Cholernik, pomyślała, znał wszystkie jej czułe miejsca i

ukryte osobliwości.

- Ty pierwszy - szeptała cicho słowa, całując go w

przerwach między wyrazami.

- Urodzisz nasze dziecko - zaczął znowu obdarzać ją

rozkoszą pieszczot.

- No, tak... tak - wyjąkała, kiedy trochę przyszła do siebie.

- Kiedyś bez wątpienia będziemy mieli dzieci i...

- Dziewięć miesięcy, Kreestine - przesunął ręce po jej

brzuchu. - Za dziewięć miesięcy będziesz miała dziecko.

- Niemożliwe - żachnęła się. - Skąd możesz to wiedzieć?
- Wiem to i jeszcze coś więcej - pocałował ją w policzek.
- Więcej? - przekrzywiła głowę do tyłu, aby móc spojrzeć

mu w oczy ciepło i tajemniczo, wreszcie obniżyła głos do
cichego szeptu.

- Wiesz, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka?
- Tak - szelmowski uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Tak. ale

za wiadomość musisz mi zapłacić.

- Nie - z trudem jej to przeszło przez gardło. Ona nie

może być w ciąży. Jego dziecko? Nieświadomie przykryła
jego dłonie swoimi.

- Obiecaj mi... - Musiała to wiedzieć.

background image

- Obiecuję, że nie wrócę bez ciebie. Przygotuję się

odpowiednio, aby zmniejszyć niekorzystny wpływ jaskini,
obiecuję, jest na to szereg sposobów. I obiecuję, że nasze...
dziecko będzie miało tylko jednego ojca na całe życie.
Wszystko to ci obiecuję.

Nabrała powietrza w płuca. Nigdy nie łamała danego

słowa.

- Myślę, że zdajesz sobie sprawę z tego, że musiałam

znaleźć inne wyjście, a jednocześnie dojście do Chatren - Ma.

- Tak.
- Jedyni ludzie, którzy będą potrzebowali powrócić

jeszcze do jaskini, to speleolodzy, działający, mam nadzieję,
pod auspicjami jakiejś oficjalnej ekspedycji archeologicznej.

- Tak - zgodził się cierpliwie. Kiedy umilkła, przynaglił

ją.

- Jakie wyjście, Kreestine?
- Czy wiesz, ile jest cel w klasztorze?
- Około setki, nie licząc miejsc do spotkań, miejsc pracy i

kuchni - odpowiedział z nie tajonym zdziwieniem.

- Na zdrowy rozsądek, Kit - ciągnęła - stu mężczyzn,

mnichów bez kobiety, która by im usługiwała i sprzątała, nie
ciągnęłoby wody dzień w dzień przez labirynt górskich
ścieżek i tuneli. Musieli zbudować coś w rodzaju wodociągu
lub instalacji hydraulicznej albo przynajmniej skrót do rzeki.

Oczy Kita rozszerzyły się.
- Czy odnalazłaś ścieżkę do rzeki?
- To kiedyś była ścieżka, teraz jest rumowisko skalne.
- Ty zniszczyłaś ją?
- Wówczas nie miałam wyboru i po dziś dzień jestem

wdzięczna Bogu, że nie schodziliśmy w dół po skałach,
chociaż mogłoby to być szybsze niż przejście nad nimi. Teraz
twoja kolej.

- Gdzie w klasztorze zaczyna się ta dróżka?

background image

- Kit! - ostrzegła.
- Nasze dziecko kiedyś poprowadzi taką ekspedycję,

patni. Powinien coś o tym wiedzieć.

- On?
- Syn - powiedział z uśmiechem, biorąc ją znów w

ramiona. - Nasz syn.

Była przepełniona szczęściem, a Kit stanowił dla niej

najwyższą wartość. Wspięła się na palce i powiedziała mu na
ucho:

- Dziewiąta cela na wschód od spichlerza po stronie

północnej.

Przygoda życia z tym przeklętym, wyjętym spod prawa

Carsonem wydawała się nie mieć końca.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
Glenna McReynolds Ten przeklęty Carson
0057 McReynolds Glenna Kochanek z gór
McReynolds Glenna Kochanek z gór
McReynolds Glenna Kochanek z gor RPP057
Glenna McReynolds Kochanek z gór
Porównaj przekłady Miłosza i Kochanowskiego jednego wybranego psalmu
J Pirożyński Gofred abo Jeruzalem wyzwolona przekładania Piotra Kochanowskiego Z zagadnień pierwodru
Jan Pirożyński Gofred and Jeruzalem wyzwolona przekladania Piotra Kochanowskiego
15 JAK SIĘ MASZ KOCHANIE 
K.8 str 18-15 i 16-17, Dzień ten mam, bym dla Ciebie, Panie, żył,
15, Dlaczego mówimy że poezja Kochanowskiego jest uniwersalna
John Norman Gor 15 Rogue Of Gor
Szklarscy Alfred i Krystyna Złoto Gór Czarnych 2 Przekleństwo złota
15 Rogue of Gor

więcej podobnych podstron