McReynolds Glenna Kochanek z gor RPP057

background image

Glenna McReynolds KOCHANEK Z GÓR

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - oznajmiła Kristine Richards. Rzucony

przez nią list od dziekana uniwersytetu zburzył stos zalegających biurko papierów.

Jenny, starsza wiekiem jej asystentka, przykucnęła, podnosząc niektóre listy. Ręce

pełne miała także innych ważnych dokumentów.

- Nie mogę? Chyba raczej nie chcę - powiedziała Jenny, rozglądając się wokół za

jakimś miejscem, gdzie mogłaby złożyć trzymane w ręku papiery. Nigdzie nie
objawiła się w żaden cudowny sposób wolna przestrzeń. Wzdychając z rezygnacją,
zdecydowała się na ostateczne wyjście - do uporządkowania korespondencji użyła
książek stojących długimi rzędami na półkach okalających pokój. Brzeg każdej
koperty wysunęła odrobinę poza krawędź książki. Dzięki temu półki wyglądały
teraz tak, jakby miały za chwilę poderwać się do lotu.

- No dobrze, niech będzie po twojemu - łatwo zgodziła się Kristine. - Nie chcę

pracować z tym mężczyzną.

- Uniwersytet bardzo zaangażował się w prace nad projektem tybetańskim

Carsona - powiedziała Jenny. - Chcą być pewni, że uda im się opublikować wyniki
badań na czas. To logiczne, że wybrali ciebie.

- Mogli więc chociaż dopilnować, żebym to ja pojechała do Tybetu. Ale nie,

wysłali Harry’ego Frantza, a Harry złapał jakiegoś paskudnego wirusa. Szczęśliwie
dla niego.

Mniej niż rok temu Kristine zaskoczyła i ucieszyła wiadomość, że jej pracodawca,

Uniwersytet Stanowy w Kolorado, został wybrany do sfinansowania bardzo
ambitnych badań archeologicznych, co oczywiście miało mu przysporzyć sławy.
Jeden z pracujących samodzielnie archeologów postanowił sporządzić spis
tybetańskich klasztorów, świątyń i innych miejsc kultu. Kristine była pewna, że
zostanie wybrana, by uczestniczyć w wyprawie jako asystentka Carsona. Żaden z
pracowników uniwersyteckich nie miał lepszych kwalifikacji, a już na pewno nie
Harry, chyba że największą zasługą miała być jego płeć. Mimo to wybrali
Harry’ego, który wytrzymał zaledwie dwa miesiące, zaś cała ekspedycja legła w
gruzach, stając się katastrofą na skalę międzynarodową.

Podziwiała ich bezczelność, z jaką chcą wciągnąć teraz i ją do Katastrofy Carsona,

jak obecnie nazywano ten projekt na wydziale historii. Cała ta sprawa od początku
powinna była być Nagrodą Richards. Wiedziała więcej o Tybecie, jego historii i
legendzie, niż Harry mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić.

Przerzuciła szpargały na biurku, znajdując wśród nich czekoladowy herbatnik.

Zdmuchnęła z brzegu odrobinę kurzu i ugryzła kawałek.

- Umrzesz któregoś dnia - ostrzegła ją Jenny.
- Znajdę się w dobrym towarzystwie. Jakie inne wakacyjne zajęcie może

zaoferować uniwersytet swojemu najlepszemu specjaliście od historii Azji, poza
porządkowaniem zabałaganionych przez kogoś innego spraw i matkowaniem
dzielnemu chłopcu, który całe to zamieszanie wywołał?

background image

- Prawdopodobnie różową koszulkę.
Kristine zakrztusiła się herbatnikiem. Jenny poklepała ją po plecach.
- Spokojnie, kochanie. Słyszałam, że liceum w mieście poszukuje nauczyciela

historii.

Kristine podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jenny. Nie wątpiła, że sytuacja

rzeczywiście wyglądała tak, jak przedstawiła to jej asystentka. Niesamowita
intuicja tej starszej kobiety jeszcze nigdy nie zawiodła w sprawach dotyczących
funkcjonowania uniwersytetu.

- To... to szantaż - szepnęła zdumiona, sięgając po filiżankę zimnej, nie dopitej

kawy.

- Umrzesz przed trzydziestką - powiedziała Jenny, obserwując, jak Kristine

miesza cukier ołówkiem.

Mimo to Kristine przełknęła kilka łyków.
- Ale zawsze będę w dobrym towarzystwie.
- To lato jeszcze pewnie przeżyjesz - ciągnęła Jenny. - Zależy tylko od ciebie, czy

spędzisz je prowadząc badania razem z Kitem Carsonem, czy szukając pracy.

- Szantaż - mruknęła Kristine. „Carson - pomyślała. Kit Carson”. - Już samo imię

irytowało ją. Cóż to za głupie imię Kit Carson?

„Imię sławnego głupca”- przyznała w duchu. Wyłonił się z przepastnych

obszarów Azji prawie dziesięć lat temu, zadziwiając dyrektorów muzeów od
Pekinu do Kalkuty rozległą wiedzą archeologiczną oraz rzadkimi znaleziskami.
Nikomu przedtem nie znany wyrobił sobie markę, uczestnicząc w pracach
wykopaliskowych w Lishan w Chinach. W tamtejszym grobowcu odnalazł
imponującą kolekcję rycerzy z terakoty naturalnej wielkości. Uchodził za
zbuntowanego mnicha buddyjskiego posiadającego prawo dostępu do tajemnic
Dalekiego Wschodu.

Nigdy go nie spotkała. Nie rozmawiał z nim nikt ze znanych jej osób poza

biednym, głupim Harrym, ale odwiedziny w szpitalu były zakazane. Niemniej
jednak, jeśli spotkało się z sobą trzech historyków, można było mieć pewność, że
imię Carsona padnie w rozmowie, zwykle poprzedzone zwrotem „ten przeklęty
barbarzyńca”. Wystarczyło już tylko dwóch archeologów, żeby doszło do
porozumienia, a obaj by się modlili o to, aby to nie jemu pierwszemu dane było
rozpocząć wykopaliska w świętych miejscach Tybetu. Tybet był marzeniem
wszystkich archeologów, ale żaden z nich nie był w stanie zrobić nic poza
wyliczeniem tych obiektów sztuki, które były widoczne. Wszelkie wykopaliska w
miejscach otoczonych religijnym kultem były w Tybecie zabronione.

Carson był zbyt nieortodoksyjny, by pasować do formuły akademii, szybko więc

stracił swoją reputację. Nie posiadał stopnia naukowego w żadnej dziedzinie, a jeśli
wierzyć plotkom, nie miał nawet świadectwa ukończenia szkoły średniej. I, jeśli
pogłoski dochodzące z Chin były prawdziwe, przekroczył ostateczną granicę
między badaniami naukowymi a okradaniem grobów.

Kristine jęknęła i oparła głowę o biurko. Władze uniwersyteckie muszą być

background image

rzeczywiście zdesperowane, jeśli grożą jej dymisją.

Nie chcąc ryzykować utraty reputacji, każdy utytułowany profesor odmówiłby

współpracy z Carsonem, teraz kiedy ten okrył się niesławą. Niestety, Kristine nie
miała ani tytułu, ani reputacji. „Publikuj lub przepadnij” głosiło stare przysłowie,
więc prędzej oddałaby duszę diabłu, niż by się zdecydowała zniknąć teraz, o krok
od uzyskania profesury.

- Kristine, skarbie?
- Tak? - odpowiedziała, nie podnosząc głowy.
- Ta zielona szmata, którą masz dzisiaj na sobie jest paskudniejsza, niż dałoby się

to opisać słowami. Tysiące razy mówiłam ci, że do ciebie pasuje zima.

- Dziękuję, Jenny - mruknęła w papiery, wygodnie układając na nich głowę.

Carson. Kit Carson. Jęknęła raz jeszcze.

Pierwsze kufry dotarły do jej domu w poniedziałek, zaraz po ostatnich

egzaminach. Następna para przyjechała we wtorek. W środę Kristine znała już
dostawców po imieniu. Uniwersytet za pośrednictwem doktora Timnatha nalegał,
aby przyjęła bagaż Carsona, zapewniając, że będą jej te kufry przydatne w czasie
badań i prosząc jednocześnie o dyskrecję. W odpowiedzi wspomniała o tytule
naukowym, czując przy tym dumę z tego, że tak dyskretnie udało jej się wpleść to
słowo aż trzykrotnie do rozmowy. Zastanawiała się jednak, czy właściciel kufrów
kiedykolwiek pojawi się osobiście i czy ona znajdzie w sobie tyle odwagi, by samej
zerwać ciężkie żelazne kłódki i przekonać się, co zawierają fascynujące złote
walizy. Jedno spojrzenie na nie przekonało ją, choć poniewczasie, o słuszności
przyłączenia się do projektu Carsona. Kto mógł wiedzieć, jakie skarby mieściły w
sobie przepastne kufry?

- Słuchaj, Bob - powiedziała w środę rano, ziewając i podpisując się w drobnych

rubryczkach trzech dokumentów przewozowych. Drugi podpis wyjechał całkiem
poza linijkę. Wolną ręką wzmocniła uchwyt na stu kilogramach tego, co większość
ludzi nazywała bestią, ona sama zaś psem. - Chciałabym, żebyś zauważył, że daję
ci jeden podpis ekstra. Jeśli zjawisz się tutaj jutro rano, zostaw po prostu kufry na
ganku, nie pukając i nie dzwoniąc do drzwi. Okay!

- Ale to wbrew przepisom, Kristine - powiedział dostawca, cały czas patrząc z

niepokojem na angielskiego doga.

- Och, Bob, żyj czasem niebezpiecznie. Złam raz przepisy. „I pozwól mi na

chociaż jeden, leniwy ranek” - modliła się w duchu.

Zeszłej nocy była na przyjęciu powitalnym urządzonym na cześć Harry’ego po

powrocie ze szpitala. Została tam zdecydowanie za długo, mając płonną nadzieję,
że uda jej się w końcu zostać sam na sam z gościem honorowym. Wyglądał
zdecydowanie zdrowiej, niż spodziewałaby się po człowieku, który ledwie co
umknął śmierci i unikał jej jak zarazy.

- Okay - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... raz.
- Jesteś fantastyczny. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem, na który zdobyła

się resztkami sił. Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy, Kristine uwiesi-

background image

ła się na drzwiczkach lodówki, próbując znaleźć coś do jedzenia. Mancos, skomląc,
trącał nosem jej nogi.

- Tak, tak, wiem. Jak radził stary dąb, czas wrzucić coś na ząb.
Skomlenie urwało się nagle, Mancos zakręcił się w miejscu, prawie że ją przy tym

przewracając. Wyskoczył z kuchni jak strzała, wydając dźwięki, po których kawa
nie była jej już potrzebna.

Z oczami otwartymi aż do bólu, Kristine wzdrygnęła się i potrząsnęła głową,

próbując pozbyć się potwornego dzwonienia w uszach. Słyszała, jak Mancos całym
impetem walnął w drzwi dla psa, a potem już tylko przeciągle „Aa-łaa!”.

- Cholera, Bob - mruknęła, zatrzaskując drzwi lodówki, i pokuśtykała niezgrabnie

za dogiem. Przebiegła przez salon, odsunęła zasłony i wyszła na ganek, by ujrzeć
widok jak najbardziej zdumiewający.

Był szybki, musiała mu to przyznać, i lekki jak linoskoczek. I zdecydowanie nie

był to Bob. Biegał wzdłuż poręczy, cały czas znajdując się albo krok za albo, przed
groźnie wyszczerzonymi kłami Mancosa. Poranne słońce oblało go złotym
blaskiem, o wiele tonów ciemniejszym niż gęste, jedwabiste włosy opadające na
plecy w spiętym rzemieniem warkoczu. Krótsze, ciemnokasztanowe kosmyki
rozsypane były po policzkach, wtapiając się w uniesione wysoko brwi.

Rękawy czarnego kaftana były zawinięte, odsłaniając ciemną skórę na mocnych,

napiętych mięśniach i więcej złotych bransolet, niż była w stanie policzyć. Szeroki
skórzany pas opadał luźno na biodra, a u jednego boku zwracała uwagę rękojeść i
pochwa złowieszczo zagiętego khukri, noża wysłannika Gurkha. Drelichowe
spodnie wepchnięte były w topornie wykonane buty - zwykłe kawałki skóry zszyte
rzemieniem i zabezpieczone u góry srebrnymi klamrami. Był jak szum wichru, a
muzyka jego szybkich kroków zupełnie ją oszołomiła.

„Muszę pospieszyć mu na ratunek - pomyślała - albo psu, jeśli sięgnie po nóż.” W

pewnym momencie zobaczył ją. Promienny uśmiech i jasne spojrzenie uświado-
miły jej potrzebę ratowania samej siebie.

Cofnęła się z ręką uniesioną do piersi w geście samoobrony, zupełnie nie

pasującym do współczesnej kobiety żyjącej w wieku, w którym jedyne łupieżcze
bandy zamieszkiwały Wall Street. Ale jego dziki wygląd nieodparcie przywoływał
wspomnienia czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni biorącymi je
barbarzyńcami.

Barbarzyńca... Między jednym oddechem a drugim zdążyła go zaszufladkować,

tego przeklętego barbarzyńcę, Kita Carsona.

- Kukur, aha! - krzyknął głębokim głosem, wciąż nie spuszczając oka z psa, ale

rzucając już w jej kierunku irchową torbę. Gdy Mancos rzucił się w stronę torby,
klasnął w dłonie i krzyknął raz jeszcze, ponownie zwracając na siebie jego uwagę: -
Hej, piesku!

Kristine złapała ciężkiego psa i trzymała go mocno, nie odrywając wzroku ani od

Carsona, ani od zwierzęcia, tak bardzo pragnącego pożreć przybysza na śniadanie.
Ale ten wcale nie bał się zniewalającej, warczącej bestii. Uświadomiła to sobie z

background image

całą pewnością i pierzchającym szybko niedowierzaniem. Już sam widok Mancosa
sprawiał, że większość jej gości wolała zawsze pozostać w samochodzie,
naciskając na klakson. Ale ten człowiek nie należał do tej większości. To był banita
Carson i dałby sobie uciąć głowę, że nie był żadnym mnichem buddyjskim. Nie z
takim uśmiechem.

Pies wyciągnął się w kierunku jego kostki i Kristine wzmocniła uchwyt, którym

trzymała torbę. Połączenie miękkich faktur przyciągało jej wzrok - ramię zrobione
było z najdelikatniejszej skóry, jedwabiu i metrowej długości kasztanowego
warkocza, o tym samym odcieniu co jego włosy. Aż otworzyła usta ze zdumienia,
gdy ponownie uniosła głowę i spojrzała na niego.

Chodził teraz po barierce, nie biegł, a Mancos podążał za nim krok w krok z

jednego końca ganku na drugi. Mówił coś do psa. Śpiewny ton jego głosu,
mieszając się z lekkim brzękiem bransolet, zaczarowywał i psa, i ją. Kiedy
przykucał na poręczy była pewna, że Mancos będzie próbował schwycić go
zębami, ale nie. Ona też była, zauroczona. Gdy mężczyzna wyciągnął dłoń, by
pogłaskać psa za uchem, omal nie wypuściła z rąk jego torby. Potem, bez
zdawałoby się najmniejszego wysiłku, zszedł z poręczy. Nie zeskoczył, nie zsunął
się. Po prostu zszedł. Ten akt połączonej siły i wdzięku mówił więcej o mięśniach
jego nóg niż najdłuższe bieganie. I nie miał nawet lekkiej zadyszki.

Zupełnie zaparło jej dech w piersiach.
- Namaste - przywitał ją. Bransolety z kutego złota z wyrytymi antycznymi

wzorami zadzwoniły, gdy złożył dłonie przed sobą. - Dzień dobry.

- Hej - powiedziała, ale zabrzmiało to bardziej jak wyrywające się z piersi

tchnienie niż słowo. Górowało nad nią prawie dwa metry krzepkiego męskiego
ciała, złagodzonego jedynie przekornym błyskiem oczu. Już sam jego wzrost był
przytłaczający, a wspomagała go jeszcze emanująca z całej postawy energia.
Buntownik, banita czy mnich, mężczyzna ten prezentował się znakomicie.

Kit uśmiechnął się szeroko do zszokowanej kobiety. „Ostatecznie - pomyślał sobie

- opłaciła mi się ta długa podróż.” Ciągnął kufry przez całą Amerykę z jednego
miejsca przeznaczenia w drugie, aż w końcu los przywiódł go tutaj, do domu i
kobiety. Jego bojaźliwi partnerzy dali mu godziwą rekompensatę za
nieodpowiedzialne potraktowanie kufrów.

Zauważył jej negliż oraz zdziwione spojrzenie i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Gdyby nie była tak piękna, byłby na to za bardzo zmęczony. Dzika chmura
ciemnych loków opadała jej na ramiona, okalając niezwykle delikatną twarz; oczy
koloru, którego nie potrafiłby sobie wyobrazić, niczym krokusy i najjaśniejsza
skóra, jaką kiedykolwiek widział, bez śladu makijażu, pokrywającego twarze tylu
kobiet Zachodu.

- Kochanka? - spytał, gładząc ją po policzku. Była tak miękka, tak piękna, tak

upragniona, że aż westchnął. „Ta, Shepherd i Stein dobrze się spisali.”
Wielkodusznie wybaczył im ich tchórzostwo i podwoił zaledwie cenę skarbów, dla
których dostarczenia ryzykował życie.

background image

„Ko... cha... nka, kochanka, kochanka.” - Kristine starała się zrozumieć to słowo

wypowiedziane z tak dziwnym akcentem.

Gdy wreszcie jej się to udało, zaczerwieniła się, zwłaszcza wtedy, gdy jej dotknął.
- Nie - wykrztusiła, a potem nadała swoim słowom więcej mocy.
- Nie, nie jestem kochanką.
- Nie moją? - Uniósł brwi koloru przypraw, przypraw takich jak cynamon:

ciemny, bogaty i tajemniczy.

- Nie, nie pańską.
- Szkoda, hm? - Uśmiech znów rozpromienił jego twarz, tym razem jeszcze

bardziej niebezpieczny.

Tak. To słowo samo ukształtowało się w jej umyśle, skąd w panice starała się je

wygnać.

- Jestem... - Wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze. - Jestem Kristine,

Kristine Richards.

- Kreestine, Kreestine? - powtórzył, uśmiechając się znowu i starając się rozluźnić

ją trochę. Kristine bynajmniej nie czuła się swobodnie, widząc zmysłowy zarys
jego ust i błysk mocnych białych zębów. Zmysłowości należało za wszelką cenę
unikać, tego nauczyła się w twardej szkole życia.

- Nie, tylko jedno Kristine - wyjaśniła, gdy już udało jej się odzyskać głos.
- Aa, Kreestine - powtórzył przeciągle imię, nadając specjalny ton drugiej sylabie.

- Bardzo ładne.

- To dosyć... sympatyczne imię - wykrztusiła, zastanawiając się, kiedy jej mózg

będzie miał zamiar zacząć znów normalnie funkcjonować.

- Nie. - Wolno potrząsnął głową i jego uśmiech zbladł. Ujmując brodę dużą,

szorstką ręką przechylił jej głowę do tyłu, zupełnie unieruchamiając ją łagodnością
swego dotyku i błyszczącym w oczach światłem: - Kreestine jest ładnie -
zamruczał, zbliżając swoje usta do jej, ogrzewając jej wargi ciepłem oddechu.

Gorąco ogarnęło jej ciało pod wpływem najlżejszego dotknięcia. Gdy stopiły się

ich usta, opuściła ją resztka rozsądku. Zupełnie poddała się, gdy silne ramię
ogarnęło jej talię i przyciągnęło bliżej, dostatecznie blisko, by mogła czuć napięcie
każdego mięśnia jego torsu, twardość podbrzusza, dostatecznie blisko, by poczuć
nagły przypływ pożądania, i twarde jak stal uda.

„Dobry Boże” - pomyślała, czując ogarniającą ją słabość. Jego język poprosił o to

i został wpuszczony do głębi jej ust. Poczuł słodycz, piżmową słodycz jak miód z
odległego lądu i całował zapalczywie, by nasycić się tym dzikim, egzotycznym
smakiem.

Zaczarowana. Uczucie nie do opisania przeniknęło jej umysł, gdy chwila stawała

się fantazją coraz bardziej nierzeczywistą. Zaczarowano ją i musiała przerwać tę
magię, zanim jeszcze stwierdzi, że jej się to podoba.

Więcej niż piękno. Kit odkrył tak wiele w jej pocałunku. Pierwszy moment

zadziwienia szybko przerodził się w ciekawości, a potem w poszukiwanie.
Pogłębiał pocałunek i przyciągał ją wciąż bliżej, tak jak i on sam był przyciągany.

background image

Powinna być kochanką, pomyślał, ale nawet jako zwykły strażnik jego domowego

ogniska była mu przyjemniejszą niż ktokolwiek inny. Miał rację przybywając do tej
niewidzianej nigdy ziemi swoich rodziców. Nie byłby z niego żaden mnich. Żadne
niepowodzenia nie mogły zmienić faktu, że nie dla niego przeznaczone było życie
ascety. Chciał przeżyć to życie z całym jego bólem i radością.

Zbierając siły do tego, co jak wiedziała było jej jedyną szansą, Kristine

odepchnęła go. Gdzie też podziewał się Mancos akurat wtedy, gdy był jej
potrzebny.

- Aaiieyah - szeptał miękko w jej usta, pozwalając odepchnąć się.
Patrzyła oszołomiona na pełen bólu wyraz jego twarzy. Wielkie nieba! Czyżby go

zraniła?

Zraniła go? Co też przychodziło jej do głowy? Powinna była go spoliczkować.
- Pies lubi cię bardziej niż mnie? - spytał.
Poszła za jego spojrzeniem. Ogromne szczęki Mancosa ściskały drelichową

nogawkę, a bez wątpienia także i znajdującą się pod nią nogę. Zupełnie pochłonięty
tym zajęciem pies nie wydawał żadnych dźwięków.

- Mancos, szu, szu. - Trzepnęła go połą szlafroka wdzięczna za chwilowe

odwrócenie jej uwagi i danie chwili na złapanie oddechu. Co, na Boga, działo się z
nią, że zatracała się w nim, jak jakaś cierpiąca na porażenie słoneczne pensjonarka?

- Sza, sza - słyszała, jak powtarzał ponad jej głową.
- Szu, szu-uu - poprawiła go instynktownie, a dopiero potem zastanowiła się, czy

nie straciła przypadkiem zmysłów.

- Sza, sza, Mancos. Sza, sza. - Podniósł stopę i lekko nią potrząsnął. - Sza, sza. -

Pies posłuchał go, ale tylko na chwilę. Najpaskudniejsza głowa na kontynencie
podniosła się tylko po to, żeby sięgnąć do krocza mężczyzny. Zaśmiał się głęboko,
śmiechem, który przeszył Kristine na wskroś. A potem przepełnił ją wstydem
ogromnym jak sama ziemia.

- To nie do ciebie Mancos. - Odsunął psa na bok. - To do Kreestine.
Zdała sobie sprawę, że jej jedyną nadzieją mogło być nagłe zniknięcie, o czym

niestety nikt nigdy w tych okolicach nie słyszał. I, oczywiście, nic takiego się nie
stało. Jej szczęście nie sprzyjało ostatnio cudom.

A może jednak? Poczuła narastający w gardle śmiech, ale nie potrafiłaby

powiedzieć, czy była to dojrzała reakcja, czy też początek histerii. Wykorzystał tę
okazję, by skraść pocałunek z jej policzka, pochylając przy tym głowę blisko do jej
twarzy; warkocz opadł mu na ramię. Wiedziała już, że to, z czym walczyła, było
histerią.

- Namaste, Kristine - mruczał.
- N-namaste... - Wiedziała, kim był, wiedziała, że mógł być tylko jedną osobą, a

wciąż nie mogła jeszcze w to uwierzyć.

- Kautilya Carson - powiedział w powstałej ciszy, gdy umilkł już jej drżący głos.
- Kit Carson? - spytała bez tchu, nigdy nie słyszawszy przedtem tego drugiego

imienia.

background image

- Na Zachodzie mówią Keet, tak.
- Mnich buddyjski? - spytała, próbując przekonać się o prawdziwości jednej z

najbardziej wątpliwych pogłosek, jakie o nim słyszała.

- Nie, nie jestem mnichem. - Zaśmiał się i pogładził ją znów po policzku, jakby

trzeba jej było przypomnieć o pocałunku, który dzielili przed chwilą. - Uciekłem,
zanim mnie wykastrowali.

- Oni kastrują mnichów? - Nie wyczytała nic na temat kastrowania w

podręcznikach do religioznawstwa.

- Próbują, duchowo - wyjaśnił. - Ale niektórzy lubią chłopców.
Z pewnością nie czytała o tym w żadnym podręczniku.
- Nie martw się. - Zaśmiał się znowu. - Nie dostali mnie. Smakujesz jak kawa.

Czy masz kawę?

Absolutnie nie wierzyła w to, co mówił. Nie wierzyła w nic.
Smakował jak miód, a ona jak kawa. Ledwie co się spotkali, a pochłonięci byli jak

dotąd jedynie seksem. Coś takiego zdarzało się w jej życiu na tyle rzadko, i to tak
dawno temu, że nie pamiętała już zupełnie, o co chodziło w tych wszystkich
zachodach. Nie pamiętała aż do chwili, kiedy jej to przypomniał. O tak,
rzeczywiście przypomniał jej wszystko. Potrzebowała teraz wrócić do łóżka i
ponownie rozpocząć ranek, tym razem normalnie.

- Tak - zawołała przestraszona, uświadamiając sobie, że łóżko było ostatnim

miejscem, do którego śmiałaby się teraz udać. - Tak, mam kawę.

- Dobrze. - Sięgnął po torbę wiszącą na jej ręku i zarzucił ją sobie na ramię. -

Napijmy się kawy.

Pokonując pięć kroków, które dzieliły ją od drzwi wejściowych, potknęła się o

samo powietrze.

- Ostrożnie, Kreestine. - Zaśmiał się i lekko pochylił do przodu, by ją podtrzymać.

Pod wpływem dotyku jego ręki poczuła jeszcze większy zamęt w głowie. - Czy
zraniłaś się?

- Nie, nie zraniłam się.
„Muszę koniecznie przestać powtarzać się cały czas” - pomyślała. Tym razem

wpadła na coś twardszego niż tylko powietrze.

- To moja wina.
Uśmiechnął się. Wiedziała, że właśnie to musiałby przestać robić, by jej serce

mogło znów zacząć bić normalnym rytmem. Schylił się i podniósł ogromną
parcianą torbę, zarzucając ją sobie na ramię. Na drugim ramieniu umieścił wielki
kufer, taki jak te, które już piętrzyły się w salonie.

Gdyby nie widziała tego na własne oczy, nigdy nie uwierzyłaby. Nawet z toną

przygniatającego go do ziemi bagażu poruszał się z większym wdziękiem, niż
mogłaby to sobie wyobrazić, jakby jego stopy wcale nie dotykały ziemi.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Myślę, że popełniłeś błąd - powiedziała Kristine. „Im prędzej uporam się z tym i

background image

wyślę go w dalszą drogę, tym lepiej” - dokończyła w myśli. Co wciąż nie wyjaś-
niało, dlaczego nalewała mu w tej chwili filiżankę kawy. Stał z drugiej strony
kuchennego barku, nie blisko, ale też nie tak daleko, jak by sobie tego życzyła.
Przynajmniej nie teraz, kiedy wciąż jeszcze czuła ciepło jego pocałunku, a na sobie
miała szlafrok, którego lepsze dni zdecydowanie należały do przeszłości.

- Błąd? - powtórzył.
- Tak, błąd. - Filiżanka zadzwoniła o spodeczek, gdy ją uniosła. Natychmiast

przyszedł z pomocą, podtrzymując rękę, co spowodowało tylko szybsze bicie jej
serca. Patrzyła na pokrytą odciskami dłoń przykrywającą jej palce na brzegu
talerzyka. Dobrze widoczne żyły układały się we wzór przypominający deltę rzeki,
życie płynące pod smagłą skórą zbiegało się tutaj w jedno.

- Popełniłem w życiu wiele błędów, Kreestine. Czy mogłabyś powiedzieć

dokładniej, o co ci chodzi?

Jego wyznanie było dla niej zaskoczeniem, ale nie większym niż on sam. Nie była

dokładnie pewna, czego się spodziewała, ale nawet w najdzikszych marzeniach nie
mogłaby go sobie wyobrazić. Kto mógłby?

Azjatycka wrażliwość malowała się w twarzy i ciele o czysto europejskich

cechach, a tajemnice, które wyczytała w oczach, zaprzeczały kaukaskiemu
dziedzictwu. Nosił długie włosy jak rycerze Khampas, ale ich kolor mówił co
innego, opowiadał o szkockich górach i zamieszkujących je ludziach o jasnej cerze.
Mimo muskularnego wdzięku ruchów i naturalnej swobody, z jaką nosił swój
dziwny strój, nie wszystko w tym mężczyźnie zdawało się harmonizować z sobą.
Nie mogła wyobrazić sobie żadnego ciągu wydarzeń, który mógłby popchnąć go do
azjatyckiego klasztoru, a co dopiero wynieść nagle na skrzydłach sławy.

Podniosła oczy, by napotkać jego spojrzenie, i to był niewątpliwie błąd. Był

kolorem i energią, fascynującą, realną energią. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe
oczy i smugi zmęczenia pod mahoniową skórą. Nos miał prosty, ociosany boską
ręką tak, by pasował do równin policzków, czystych rysów twarzy i mocnych
szczęk oproszonych jednodniowym zarostem.

Ten gwałtowny tok myśli zaskoczył ją i uświadomiła sobie, że przygląda mu się

już zbyt długo, w pewien sposób zatracając się w magii jego oczu. Chrząknęła i
przerwała czar.

- Nie jestem pewna, kto przysłał cię tutaj, ale musieli ci powiedzieć, kim jestem i

że nazywam się Kristine Richards?

- Nikt mnie nie przysłał - powiedział z uśmiechem. Wrzucił garstkę kostek cukru

do kawy, więcej niż nawet ona odważyłaby się wrzucić do jednej porcji.

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała jeszcze raz.
- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem lub z kimś z uniwersytetu? - spytała, chcąc

pomóc jego pamięci i starając się ignorować bicie własnego serca za każdym
razem, gdy pojawiał się na jego twarzy ten szelmowski uśmiech. Podświadomie
potrząsnęła głową, by zaprzeczyć swojej nerwowej reakcji na jego osobę i
zanegować drżenie przebiegające wzdłuż kręgosłupa.

background image

Zmieszany uniósł w górę jedną brew, oczy mu się zwęziły.
- Znasz Harry’ego Fratza?
- Tak - powiedziała, opanowując śmieszny impuls, który pchał ją do ucieczki, i

starając się być uprzejmą gospodynią.

- Ach, więc popełniłem błąd - rzekł, posyłając jej kolejny łobuzerski uśmiech. -

Harry nie ma dość wyobraźni, by pomyśleć o kochance.

- Mam taką nadzieję! - wykrzyknęła zaszokowana, zapominając o uprzejmości i

swoich rozważaniach. - Harry i ja jesteśmy związani pracą zawodową. - Kochanka,
tego tylko brakowało!

- To nie jesteś moją gospodynią? - Przechylił głowę na jedną stronę, warkocz

przesunął się po szerokim barku. Długie włosy bynajmniej nie ujmowały mu nic
męskości, a przeciwnie, dodawały jakiegoś szczególnego uroku temu najbardziej
męskiemu zwierzęciu, jakie kiedykolwiek widziała. Wszystko w nim mówiło o
dawno minionych stuleciach, każdy surowy rys postawy, każdy manieryzm, poza
oczami, bo to, co wyczytała w nich było samym bezkresem.

Odetchnęła głęboko, zanim odpowiedziała z całą godnością, na jaką mogła się

zdobyć.

- Nie, panie Carson. - Przerwała na sekundę, zdając sobie sprawę, jak bardzo nie

na miejscu zabrzmiał ten tytuł. Pan, sugerowało pewien poziom kultury, który
wątpiła, czy udało mu się osiągnąć. - Nie jestem pana gospodynią. Jestem Kristine
Richards, doktor Richards. Zastępuję Harry’ego Fratza, o czym zapewne
wiedziałby pan, gdyby zadał pan sobie trud skontaktowania się z uniwer... - W
głowie zapaliło jej się jasne światło alarmowe, powodując, że znowu przerwała.
Gdy ponownie podjęła przerwany wątek, w jej spojrzeniu było wiele sceptycyzmu.
- A jeśli nie rozmawiał pan z nikim na uniwersytecie, skąd wiedział pan, że ma
przyjść tutaj?

- Poszedłem za kuframi. - Wskazał ręką gdzieś za siebie, gdzie na podłodze jej

salonu piętrzyły się kufry.

Jego wyjaśnienia nie brzmiały zbyt przekonywająco. Mieszkała ponad pięć

kilometrów za Fort Collins u podnóża Gór Skalistych i wiele osób miało kłopoty ze
znalezieniem jej domu, nawet używając dobrze oznakowanej mapy.

- Poszedłeś za kuframi - powtórzyła, starając się dać mu do zrozumienia, jak

wielkie są jej wątpliwości.

Siła niewinnego, a jednak dziwnie starego spojrzenia magnetyzowała ją.
- Rzeczy obdarzone siłą zawsze zostawiają po sobie ślad. To zależy od ciebie, czy

zechcesz w to uwierzyć - powiedział.

„Rzeczy obdarzone siłą - powtórzyła w myśli. - Zgadza się.” Poruszyła się

niespokojnie, patrząc niepewnie na kufry. Wydawały się bardzo dziwne i bardzo
stare. Miały ciężkie stalowe zawiasy i kłódki, specjalne skórzane wzmocnienia na
rogach i żłobienia w metalu łączącym deski, ale nie czuła, by emanowała z nich
jakaś siła. Szczerze mówiąc, cieszyła się, że nic takiego nie czuła.

- Czy masz śmietankę? - zapytał.

background image

- O, tak - zająknęła się, odrywając spojrzenie od kufrów. Gdy podawała wyjęty z

lodówki kartonik śmietany, jego palce musnęły jej, fizycznie przypominając o ener-
gii, którą uosabiał. Rzeczy obdarzone siłą...

„Niech to wszyscy diabli” - pomyślała. Ktoś powinien był ostrzec ją przed Kitem

Carsonem. Harry to fajtłapa, ale z pewnością dziekan, doktor Chambers, czy
dyrektor jej wydziału wiedzieli więcej, niż jej powiedzieli. Mogłaby zacytować
długą listę przeróżnych artykułów i innych materiałów, które razem z Jenny
zgromadziły na temat Kita Carsona, a które tak niewiele powiedziały jej o stojącym
naprzeciw niej tajemniczym człowieku, zachowującym się tak, jakby zajechał
właśnie do jednej z euroazjatyckich gospod.

Z przyklejonym do twarzy bladym uśmiechem odeszła trochę od barku.

Spostrzegła pudełko pączków w czekoladzie i popchnęła je w jego kierunku.

- Proszę się poczęstować pączkiem. Wrócę za moment.
Nie można by chyba powiedzieć, że pobiegła do swego gabinetu, ale też i nie

ociągała się zbytnio po drodze.

Kit oparł się o barek i wziął pączka, obserwując Kristine, jak odchodziła lekko

kołysząc biodrami i zdecydowanym ruchem unosząc do góry ramiona. Nie było to
tym, czego oczekiwał lub na co miał nadzieję, ale na początek wystarczy.

Gwoli sprawiedliwości potroił wartość swoich skarbów.
Shepherd i Stein zawiedli na całej linii, zwłaszcza w sprawie przeznaczenia

kufrów. Harry Fratz, będąc jedynie wystraszonym głupcem, wyłożył jasno kwestię
stanowiska uniwersytetu wobec kontrabandy. Nie chcieli mieć nic wspólnego z
jego bardziej wątpliwymi działaniami niezależnie od tego, jak szlachetna byłaby
ich motywacja. Jego partnerzy powinni byli przyjąć wysłane z Neapolu kufry,
pozostawiając jemu zadanie uzyskania dokumentów potrzebnych do uspokojenia
ich zbiorowego sumienia.

Niekonwencjonalne metody dostarczania tybetańskich zbiorów zdecydowanie

odstraszały ich, ale miał nadzieję, że przynajmniej Shepherd będzie odporniejsza.
Liczył na to, że jej przekonania okażą się wystarczająco silne, by potrafiła znieść
niewielką burzę chińskiego gniewu i czczych pogróżek. Mylił się, obarczyła
kuframi tą oto, nic nie podejrzewającą profesor uniwersytetu.

Nie miał ochoty marnować energii, złoszcząc się na któregokolwiek z nich.

Wiedział, czym najprawdopodobniej zakończy się jego misja na długo przed
przekroczeniem tybetańskiej granicy.

Turek, najpotworniejszy bandyta na całej równinie, pragnął spróbować raz jeszcze

zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy wysiali za nim list gończy, a Nepalczycy wy-
rzucili go z ziemi, w której się urodził. Nie mógł tam wrócić legalnie, jeszcze nie
teraz.

Rozważył ryzyko i stwierdził, że warto je podjąć, żałował tylko, że Kristine

Richards nie miała tej samej szansy. Ale z powodu jej nieświadomości przy przyj-
mowaniu kufrów, które jego partnerzy i uniwersytet posłali pod jej adres, czy też z
powodu tchórzostwa Steina i Shepherd, a może przez zrządzenie losu był teraz za

background image

nią odpowiedzialny. To, co wyczuł w jej pocałunku, najbardziej przemawiało za
zrządzeniem losu. Zbyt wiele lat spędził w twardej szkole buddyjskich mnichów,
by nie zaufać w tej chwili własnym instynktom, które wciąż były łagodnie i
przyjemnie rozbudzone. Zbyt długo był bez kobiety, by nie cieszyć się jej
obecnością teraz, jakiekolwiek miałby być jej warunki. Ogólnie rzecz biorąc, nie
żałował, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Nie wątpił też, że będzie w stanie
ochronić Kristine do czasu, gdy nie zakończy swoich spraw. A może zwiększy cenę
czterokrotnie i włączy także ją do udziału w zyskach. Bez wątpienia miała już swój
udział w podjętym ryzyku.

Sięgając po następnego pączka, wstał i podszedł do kufrów. Przyklękał przy

każdym z nich, metodycznie sprawdzając kłódki i trzymając cały czas pączka
między zębami. Ciężkie zamki były nie uszkodzone. Nie dała mu żadnego powodu,
żeby miał podważać jej uczciwość, ale skrzynie przeszły przez wiele rąk, zanim
trafiły ostatecznie do niej.

Ugryzł kawałek pączka i przejechał łagodnie ręką po jednym z kufrów. Odnalazł

legendarny klasztor Chatren-Ma oraz Kah-gyur - buddyjskie pismo ostatniego
wielkiego chana, Kublai. Uśmiechnął się szeroko. No, przynajmniej to, co
pozostało w klasztorze do dzisiaj, mniej więcej jedna piąta tomu z całego
stutomowego zbioru. A jak dotąd było to i tak więcej, niż udało się komukolwiek
dostać w swe ręce, i gwarantowało mu pełny żołądek aż po kres jego dni.

W swoim gabinecie Kristine desperacko ściskała słuchawkę, wsłuchując się w

przytłumione głosy na drugim końcu linii. Zaczęła od końca swojej listy, dzwoniąc
najpierw do Harry’ego, ale ani rozmowa, ani podsłuchiwanie nie były zbyt owocne.

- Doktor Richards? - żona Harry’ego znów odezwała się na linii. - Bardzo mi

przykro, ale Harry ma niewielki nawrót choroby i nie jest w stanie przyjmować dziś
żadnych telefonów.

„Nawrót choroby, już to widzę” - pomyślała Kristine.
- Bardzo mi przykro - powiedziała słodko, pukając ołówkiem w blat biurka. - Tak

dobrze wyglądał zeszłej nocy.

- Tak, no cóż, myślę, że to przyjęcie, to było trochę ponad jego siły. Jestem

pewna, że zadzwoni do pani, gdy tylko poczuje się lepiej.

„Nie radziłabym pani ręczyć za to głową, pani Fajtłapowo” - przeniknęło jej przez

myśl, a głośno powiedziała:

- Dziękuję i proszę powtórzyć mu, że jego przyjaciel, Kit Carson przyjechał

nareszcie. Jestem pewna, że teraz, kiedy jest w mieście, będzie chciał spotkać się z
Harrym.

- Hm.... nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. Lekarze obawiają się, że Harry

wciąż jeszcze może zarażać innych czy coś w tym stylu... Do widzenia.

Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odsunęła aparat i bacznie mu się

przyjrzała, przesuwając jednocześnie ołówek w palcach. Albo żona Harry’ego
kłamała, albo połowę pracowników wydziału historii uniwersytetu w Kolorado
czekało dosyć ciężkie lato. Jeżeli Kristine uwierzyłaby, że Harry może zarażać, jej

background image

następnym krokiem byłoby wykupienie akcji szpitala w Poudre Valley.

Zamiast tego zadzwoniła do doktora Timnatha, który bardzo wygodnie dla siebie

właśnie wyjechał z miasta. Wygodnie dla niego, ale nie dla Kristine.

W ten sposób pozostawał jej tylko dziekan Chambers, człowiek, od którego

zależał jej tytuł profesorski. Podlizywała mu się przez całe ostatnie dziewięć
miesięcy i naprawdę nie miała ochoty zrujnować jednym nieodpowiedzialnym
telefonem tego perfekcyjnego obrazu służalczości, jaki zapewne zdążył już sobie
wytworzyć. Może, jeśli nie dawałaby ujścia swojej irytacji, wszystko byłoby okay.
On powinien być zdecydowanie zainteresowany informacją, że ten wyjęty spod
prawa osobnik przyjechał już, aby zamieszkać pod jej dachem.

Dopuszczając do głosu jedynie przyjemne myśli, Kristine wcisnęła końcem

poobgryzanego ołówka numer dziekana.

- Halo! - Po trzecim sygnale odebrał sam Chambers. Głębokiego basu jego głosu

nie można było nigdy pomylić. To był jeden z głównych elementów, których
używał do zastraszania.

- Dzień dobry, doktorze Chambers, mówi Kristine Richards.
- Tak?
„To tyle tytułem wstępnych grzeczności” - pomyślała.
- Dzwonię, by poinformować pana, że właśnie przyjechał Kit Carson, i

zastanawiałam się... hm, zastanawiałam się, co chciałby pan, żebym z nim zrobiła?

- Zrobiła z nim, doktor Richards?
Podniosła oczy ku górze. Gdy opuszczała spojrzenie w dół oszołomił ją widok

tego, co zobaczyła w salonie. Wyjęty spod prawa czy nie, to niemożliwe, żeby Kit
Carson robił to, co wydawało jej się, że robił. Wyciągnęła głowę i z rosnącym
zdumieniem obserwowała, jak zawinął coś w papierową bibułkę i poślinił brzeg.

- Doktor Richards? - Głos Chambersa zagrzmiał w jej uchu.
- Tak - syknęła do słuchawki. - Co mam z nim zrobić? On jest... - Przerwała

raptownie, unosząc głowę i wąchając powietrze. Tytoń. Natychmiast uspokoiła się.
Ale już za moment zirytowała się ponownie, patrząc, jak wydmuchuje kółeczka
dymu w jej krystalicznie czyste górskie powietrze. Perfekcyjne kółeczka dymu,
jedno po drugim, małe przechodzące przez duże, pojedyncze przez podwójne. Dym
unosił się nad nim w koncentrycznych kołach długo po tym, jak powinien był się
już rozproszyć. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.

-... sugerowałbym, żeby pani z nim popracowała. - Usłyszała ostatnie słowa

dziekana. - Ma pani wstępne badania Harry’ego. Jeśli ma pani wątpliwości co do
swoich kwalifikacji, powinna pani porozmawiać o nich przed wyrażeniem zgody na
pracę przy projekcie.

Skupiła ponownie całą uwagę na prowadzonej rozmowie.
- Nie, nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Mam więcej niż wystarczające

kwalifikacje, żeby zapisać wyniki badań Carsona, ale... - „Ale co, Kristine? Ale cię
pocałował? Doskonale, właśnie to Chambers powinien usłyszeć.” - Ale on jest... ale
ja jestem... ale on nie...

background image

- Czy ma pani jakiś problem, doktor Richards? - Głos dziekana przeciął jej

zmieszanie jak sztylet.

- On jest dziwny - powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, jak głupio to

zabrzmiało. Zachowała przynajmniej tyle przytomności umysłu, żeby nie
wspominać, że był większym i przystojniejszym barbarzyńcą, niż Chambers
mógłby to sobie wyobrazić. Zawsze sądziła, że ten obraźliwy przydomek odnosił
się do metod używanych przez Carsona, a nie do jego osobowości. Jego pocałunek
zupełnie wybił jej to z głowy.

- Wydaje się, że rzeczywiście prowadził dość dziwne życie - powiedział doktor

Chambers. - Jeśli ma kłopoty z przystosowaniem się do nowego środowiska,
sugerowałbym, żeby pomogła mu pani odnaleźć się w nowej kulturze. Pani wysiłki
będą oczywiście nagrodzone.

Miała już na końcu języka zwrot o „rzeczach obdarzonych siłą” i omal ich nie

wypowiedziała. Powstrzymała się wszystkimi siłami. Koncentrując się na mglistej
obietnicy nagrody, starała się nawiązać do jakiegoś wątku, gdzie mogłaby błysnąć
inteligencją.

- Czy poczynił pan jakieś kroki w sprawie zakwaterowania? - spytała. - Wydaje

się być zupełnie nie zorganizowany. - „Może niespecjalnie błyskotliwie, ale przy-
najmniej nie głupio” - pomyślała.

- Pozostawiam to w pani gestii, proszę mu pomóc oswoić się z nową kulturą.

Szczerze mówiąc, wnioskując z wieści, które dochodziły do nas przez ostatnich
parę miesięcy, nie byliśmy wcale pewni, czy pan Carson wywiąże się z kontraktu.
Może się pani skontaktować z biurem zakwaterowania na wydziale. - Dziekan
urwał na chwilę, Kristine usłyszała w jego głosie niepokojące wahanie. - Proszę
pamiętać, doktor Richards, że jesteśmy zainteresowani jedynie ewentualnym
spisem starożytnych szczątków pozostałych w Tybecie. Zalecałbym, żeby skupiła
pani swoje wysiłki na badaniach, za które zapłaciliśmy, a nie na czymkolwiek
innym, czym mógłby się zajmować pan Carson. On jest człowiekiem obdarzonym
różnorodnymi talentami, a nie ze wszystkimi jego poczynaniami chcielibyśmy być
wiązani.

„Znakomicie. Zupełnie doskonale” - pomyślała.
- Bardzo mi pan pomógł, panie Chambers - powiedziała, powściągając sarkazm. -

Dziękuję. - Z niesmakiem odłożyła słuchawkę i oparła głowę na rękach, zdając
sobie sprawę, że właśnie w iście królewski sposób posłużyli się nią, by uporała się
z niezłym ambarasem.

Dopaliwszy papierosa. Kit podszedł do okna. Przyjrzał się falistym wzgórzom

prowadzącym do zbiornika wodnego i znajdującej się za nim skarpy. Na równinie
poniżej rozpościerało się miasto. Taras z czerwonego drewna otaczał dom od
wschodu i północy. W części południowej była oszklona ściana, kamienna
posadzka i mnóstwo zalanych słońcem kwiatów. Ten dom był bardzo otwarty,
zupełnie inaczej niż jego - daleko w górnym dorzeczu rzeki Kai Gandaki w Nepalu,
blisko granicy tybetańskiej. Jego dom, w którym mieszkał przez ostatnich kilka lat,

background image

zbudowany był tak, by chronić przed zimowym mrozem i wiatrami często
omiatającymi wąwóz. Jej zapraszał żywioły do środka. Chętnie rozkoszowałby się
wygodami, których obietnicę zdawał się tu widzieć.

„Wygody i towarzystwo - pomyślał - gdyby tylko nie mały defekt w postaci braku

zaproszenia.” Jego partnerzy najwyraźniej nie uważali za stosowne, by wysłać
jakieś wyjaśnienie razem z kuframi, czy też zorganizować mu zakwaterowanie.
Najprawdopodobniej wcale nie spodziewali się, że uda mu się wydostać z Tybetu
żywym, a już na pewno nie po tym, jak Turek ruszył do walki o obiecaną za jego
życie nagrodę. Ta kobieta miała doktorat i wyczuwał w niej większą jeszcze
inteligencję, niż sugerowałby sam tytuł. Na pewno przemówią do niej rozsądne
argumenty, a jeśliby nie, wiele nauczył się o sztuce perswazji od swojego drugiego
ojca, Sang Phali.

Wciąż jeszcze w gabinecie Kristine czekała na kolejne połączenie telefoniczne,

zdając sobie sprawę, że jej szanse topniały szybciej niż śnieg w ciepłym kraju.
Mieszkania wydziałowe były zarezerwowane do soboty, do mieszkań dla
małżeństw studenckich była długa na dwie strony lista oczekujących, a akademiki
jeszcze przez dwa tygodnie gościć miały uczestników Chrześcijańskiej Krucjaty.

Sekretarka odezwała się ponownie na linii:
- Doktor Richards?
- Tak?
- Ktoś zrezygnował w Corbert Hall, ale...
- Bierzemy to - wyrwało się Kristine.
- Ale to nie jest pokój jednoosobowy - dokończyła sekretarka.
- To już jego problem - mruknęła pod nosem Kristine i trzydzieści sekund później

podała sekretarce wszystkie informacje, jakie miała: jego imię i nazwisko oraz
adres wydziału historii, pod który miały być wysłane rachunki.

Osiągnąwszy pierwszy tego dnia sukces, ruszyła po kolejny, którym miało być

pozbycie się z domu najbardziej intrygującego mężczyzny, jakiego spotkała od
wielu miesięcy. Zdawała sobie w pełni sprawę z ironii całej sytuacji.

- Mamy szczęście - zwróciła się do niego, wchodząc do pokoju.
- Czułem to samo - odpowiedział, obracając się ku niej ze swoim łobuzerskim

uśmiechem. Jego oczy pociemniały od tego samego ciepła, które czuła w tym
uśmiechu i które wypędziło spokój z jej serca.

Obroniła się przed intensywnością jego spojrzenia, owijając się szczelniej

szlafrokiem. Było zdecydowanie zbyt wcześnie rano, by takie myśli powstawały w
jej głowie, a on był jej zbyt obcy, by je wywoływać.

Ale nie czuła tej obcości, gdy ją całował, a dzień miał za mało godzin, by mogła

wyjaśnić tę niespójność.

- Chciałabym powiedzieć, że znalazłam miejsce, gdzie można się zatrzymać.

Uniwersytet pokryje koszty, ale... - bezwiednie potrząsnęła głową jak on i mówiła
trochę wolniej - obawiam się, że będzie pan miał towarzysza. - Nagle zdała sobie
sprawę z tego, co robi i zamilkła. - Czy jest jakiś problem?

background image

- Muszę zostać tutaj, Kreestine - powiedział, obejmując gestem ręki cały dom. Jej

dom.

- Tutaj? Dokładnie tutaj? - Z pewnością musiała źle zrozumieć. Coś za często jej

się to ostatnio zdarzało.

Kiwnął głową i jeszcze raz zdała sobie sprawę, że nieświadomie robi to samo,

włosami muskając jego ramię. Z wysiłkiem odwróciła głowę w drugą stronę.

- Nie. Wcale tak nie uważam. - Energicznie potrząsnęła głową. - To niemożliwe,

żebyś tu został. To zupełnie wykluczone. Niemożliwe.

- Konieczne - odparował.
- Nierozsądne - powiedziała jeszcze bardziej stanowczo.
- Takie jest przeznaczenie.
- Przeznaczenie?
- Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry. W zamian za to ja muszę przyjąć

na siebie odpowiedzialność za twoje bezpieczeństwo. Nie ma innego wyjścia.

Kristine patrzyła na niego całkowicie zdezorientowana. W pierwszym odruchu

chciała dzwonić do Chambersa i ponownie wyjaśnić sytuację, tym razem podając
więcej szczegółów. Albo jeszcze lepiej zażądać, by osobiście porozmawiał z
Carsonem i sam przekonał się na co była narażona przez cały ranek. On
potrzebował czegoś więcej niż tylko kontaktu z nową cywilizacją. Potrzebował
kompletnego kursu o zachodniej kulturze. Trochę wykładów z logiki również by
mu nie zaszkodziło.

- Dobrze, a więc doszliśmy do porozumienia - powiedział Kit, biorąc jej milczenie

za zgodę, zadowolony, że nie musiał uciekać się do bardziej energochłonnych
sposób. W czasie długiej podróży zmęczył się nie tylko jego umysł, ale także i
ciało. - Będę potrzebował jedzenia i odpoczynku. A potem zajmiemy się
sortowaniem fotografii i załączonych do nich notatek. Jeden z mułów wpadł do
przełęczy, a drugiego straciliśmy podczas przeprawy przez rzekę, ale oba te
wydarzenia miały miejsce na początku podróży i jestem pewien, że zwierzęta
niosły tylko zapasy, a nie dzienniki. Niemniej jednak musimy sprawdzić spis. W
cieniu Mount Tise napadnięto na nasz obóz, ale raz jeszcze bogowie sprzyjali nam i
bandyci nie dostali tego, po co przyszli, chociaż jeden z powoźników został ranny.
Czasami tak się dzieje, nieprawdaż?

Ta niesamowita historia pobudziła jej wyobraźnię, mimo wewnętrznego głosu

ostrzegającego, by przerwała tę litanię katastrof i zażądała, by wyszedł, zanim
jeszcze jej wyobraźnia kompletnie nie zawładnęła zdrowym rozsądkiem. Ale im
dłużej mówił, tym bardziej była ciekawa, zwłaszcza przygód Harry’ego, kiedy był
jeszcze zdrowy.

- Dlaczego Harry opuścił ekspedycję? - spytała śmiało o to, co budziło jej

najbardziej niepokojące podejrzenia. - Po tym co wydarzyło się z mułem, czy zrobił
to w czasie napadu?

Kit zachichotał i potrząsnął głową.
- A, Harry, zupełnie nie był stworzony do przygód, brakowało mu ducha. Opuścił

background image

karawanę wkrótce po przekroczeniu granicy tybetańskiej, czym nie bardzo się
przejęliśmy. To właśnie jego muła straciliśmy.

- Nie był chory?
- Tylko ze strachu.
Bezwiednie zacisnęła pięść w geście zwycięstwa. Podejrzewała to już

poprzedniego wieczoru, a teraz uzyskała pewność. Fajtłapa zwiał z wyprawy, za
uczestnictwo w której oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, znikające muły,
bandyci. Teraz, zamiast sama być okryta sławą dokonanego odkrycia, została
przydzielona do sortowania i pisania, co wcale nie wymagało ochrony osobistej, jak
sugerował Carson.

Spojrzała na niego, przyznając w duchu, że znakomicie nadawałby się do tej roli,

gdyby istniała taka potrzeba. Ale nie istniała, twardo przypomniała sobie. Sam
pomysł był śmieszny. Zdaniem Kristine żadna kobieta nie potrzebowała mężczyzny
do obrony, czy czegokolwiek innego. Doskonale radziła sobie sama przez ostatnie
cztery lata. Prawdę mówiąc, radziła sobie teraz znacznie lepiej niż przedtem. Nie
miała najmniejszego zamiaru zrujnować tego świetnego połączenia pracy i siebie
samej, pozwalając, by jakiś nazbyt charyzmatyczny buntownik dyszał w jej usta,
podczas gdy ona ratowałaby jego projekt z bałaganu, jaki uczyniła garstka
mężczyzn.

Nabierając głęboko powietrza, przygotowywała się do wyjaśnienia mu swojego

stanowiska w oficjalnym tonie, pasującym do łączącego ich czysto profesjonalnego
związku.

- Obawiam się, że przez najbliższych parę dni będzie panu musiał wystarczyć

pokój w akademiku, panie Carson. - Raz jeszcze użyła tego tytułu, tak pasującego
do okoliczności, ale zupełnie nie do samego mężczyzny. - W sobotę będzie pan
mógł przeprowadzić się do jednego z wydziałowych apartamentów. Goszczenie
pana w moim domu zdecydowanie wykracza poza moje obowiązki czy też nakazy
gościnności. Mam nadzieją, że rozumie mnie pan.

I taką właśnie gorącą nadzieję miała. Nie wiedziała, co mogłaby zrobić, gdyby nie

zechciał jej zrozumieć. Wezwanie policji wydawało się nie tylko zbyt pospieszne,
ale i nie bardzo korzystne dla jej kariery.

- A więc nie doszliśmy do porozumienia? - spytał, wyglądając na zaskoczonego.

Było to dla niego rzadkie uczucie, jeśli właściwie odczytywała jego reakcję.

- Nie, nie doszliśmy.
- Myślałem, że zrozumiałaś...
- Chciałabym, żebyś ty zrozumiał - powiedziała, nie dając mu dokończyć.
Tłumiąc ziewnięcie. Kit spuścił wzrok i przejechał ręką po włosach. Sang Phala

nauczył go wielu rzeczy, ale stary lama z pewnością nigdy nie miał do czynienia z
żadną Amerykanką. Zastanawiał się, czy wszystkie były tak stanowcze, czy to
tylko wyjątkowa cecha charakteru Kristine. Był przyzwyczajony do kobiet, które
słuchały bez pytania, i mało wiedział o kobietach, które postępowały inaczej. To
było interesujące doświadczenie. Interesujące i odrobinę irytujące.

background image

Kristine skrzyżowała ręce na piersi i obserwowała uważnie, jak przyjmie jej

ultimatum. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale nie wydawało się też, żeby zrezyg-
nował. Za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego tak nalegał na pozostanie tutaj.
Rzeczywiście, odwzajemniła jego pocałunek z niezwykłym entuzjazmem, ale
wszystko, co robiła od tamtej pory, miało na celu zniechęcenie go. Gdyby jej były
narzeczony miał chociaż połowę nieustępliwości Carsona, byłaby teraz mężatką,
zamiast wkraczać w staropanieństwo ze swoimi naukowymi tytułami, jako jedyną
pociechą.

Może powinna spróbować przyjąć inną postawę i odrobinę wzmocnić swój

autorytet. Nawet jeśli otaczało go w tym momencie więcej niesławy niż sławy, był
niewątpliwie wybitnym naukowcem, goszczącym w ich mieście.

- Jeśli woli pan hotel, jestem pewna, że uniwersytet zapłaci za pokój i

wyżywienie. - Już i tak zainwestowali w ten projekt tysiące dolarów. Jakie
znaczenie mogło mieć jeszcze kilkaset? - Jest kilka dobrych hoteli w Fort Collins,
jeden z nich całkiem blisko uczelni. W „Górskim Zajeździe” jest basen, a znajduje
się on dosłownie kilka kroków od mojego biura. Albo jest...

„Więc niech tak będzie” - pomyślał Kit, słuchając jednym tylko uchem, jak

wyliczała zalety przeróżnych pensjonatów, w których wcale nie miał zamiaru
zamieszkać. Ignorancja i niewinność nigdy jeszcze nie dały mu żadnego wsparcia,
chociaż swego czasu miał pod dostatkiem obydwu. Nie chciał jej przestraszyć, ale
nie zostawiła mu innego wyboru.

- Kreestine - przerwał jej i zaczekał, aż niepodzielnie skupi na nim całą uwagę, a

także spojrzenie fiołkowych oczu. - Inni mogą nie odnaleźć śladu tak łatwo, ale
jeden przyjdzie na pewno i zanim znajdzie mnie, najpierw znajdzie ciebie. Nie
mogę odejść, zanim nie będzie powszechnie wiadomym, że to czego szuka, nie jest
już w moich rękach.

„Jak ściana, to było jak mówienie do twardej jak skała ściany” - pomyślała

Kristine.

- Kto będzie przychodził i po co? - spytała zupełnie już zrozpaczona, chcąc

zmusić go, by powiedział coś konkretnego, cokolwiek zamiast wciąż owijać sedno
sprawy w bawełnę.

Kit powiedział wreszcie, że szczegóły nie są istotne, ale szybko przerwał, widząc

ostrzegawczą iskierkę w jej oczach. Nie tylko fakty, ale całą prawdę ze wszystkimi
niewiadomymi i ukrytymi możliwościami.

- Turek przyjdzie po skarby Chatren-Ma - oznajmił. Ostatnie słowa wypowiedział

miękko, jak inwokację.

Natychmiastowa zmiana w wyrazie jej oczu powiedziała mu, że doskonale

wiedziała, co to imię oznaczało.

Kristine otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale żadne słowo nie padło. Ten

mężczyzna posiadał niewiarygodną zdolność zamieniania jej w słup soli, ale w tej
chwili zdecydowanie przeszedł już do sedna sprawy.

W końcu udało jej się wykrztusić słowo „niemożliwe”.

background image

- Trudne i niebezpieczne, ale nie niemożliwe - powiedział. - Nie dla mnie i nie dla

Turka. To on poprowadził bandycki napad na nasz obóz. Ocean go nie zatrzyma.

Zupełnie niemożliwe, wciąż wmawiała sobie Kristine w milczeniu. Ukryty w niej

naukowiec odmawiał wiary w istnienie legendarnego klasztoru zagubionego w
śniegach i chmurach wysokich Himalajów. Już prędzej uwierzyłaby w Atlantydę,
czy Shargrila. Znała słynną legendę Chatren-Ma. Miało być to miejsce wiecznego
spoczynku doczesnych szczątków lama z Saskya i Kah-gyur przełożonego przez
niego na mongolski dla Kublai Chana, Mongoła, który dokonał podboju Chin w
trzynastym wieku. Jako historyk specjalizujący się w międzyhimalajskim regionie
Azji, rozciągającym się do Himalajów w Afganistanie poprzez Indie, obejmując
kraje, takie jak Nepal i Tybet, czytała wiele legend. Tybet zwłaszcza miał ich pod
dostatkiem. Zakazana ziemia w obfitości płodziła bogów, legendy oraz demony i
niewielu naukowcom udało się jak dotąd uchylić rąbka ich tajemnicy.

A teraz był tutaj Kit Carson, Kautilya, sam będący wielką tajemnicą, równą tym o

których czytała, opowiadający jej o Chatren-Ma i bandytach. Przede wszystkim o
bandytach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kristine wiedziała, że obecnie każde miejsce, gdzie prowadzono badania

archeologiczne roiło się od bandytów. Zwłaszcza jeśli było to miejsce otoczone
legendą, jak większość z nich była, zanim odkrył je ktoś z oficjalnym tytułem
naukowym. Nie pomagało to wcale żadnemu archeologowi, jako że wszystko w
Tybecie było zbyt święte, by można prowadzić tam wykopaliska. Stąd też zainic-
jowana przez Carsona prowizoryczna inwentaryzacja widocznych szczątków
historycznych, określenie, które zapewne interpretował maksymalnie szeroko, a
nawet i wykraczał poza nie. Nic dziwnego, że Harry stchórzył.

- Czy klasztor był nietknięty? - Nie mogła powstrzymać się od zadania tego

pytania, ale natychmiast poczuła się głupio. Jak nie istniejący klasztor mógł być
nietknięty? Ale może, jedynie może, czasami w nocy gwiazdy tworzyły takie
konstelacje, pod którymi zdarzały się cuda. Chatren-Ma!

- Czy dasz mi tydzień na załatwienie spraw? - spytał, ignorując jej pytanie.
Teraz ona go zignorowała, z wysiłkiem opanowując drżenie głosu. Wydawał się

tak pewny siebie.

- Czy możesz to udowodnić?
„Zadawaj ciosy i odparowywuj” - pomyślał Kit, pozwalając by, nikły uśmiech

pojawił się na jego twarzy. Nie chciał jej przestraszyć i, jak widać, nie uczynił tego.
Dlaczego na samym początku uniwersytet nie przysłał mu tej kobiety? Odstawiając
Harry’ego do granicy tybetańskiej, stracił dwa dni, które mógłby wykorzystać na
uzyskanie przewagi nad Turkiem. Ale gdyby uczelnia znała jego prawdziwą misję,
nie przysłałaby nikogo. Dlatego, aby przekonać Chińczyków o swoich bardziej
szlachetnych pobudkach, potrzebował, aby chociaż formalnie ktoś od nich brał
udział w wyprawie.

background image

Kristine patrzyła, jak zdejmował zawieszony na szyi klucz. Kilkoma krokami

przemierzył odległość dzielącą go od kufrów. Mimo koniecznego sceptycyzmu
podniecenie burzyło w niej krew. Otwierał jeden kufer po drugim, nie po to, żeby
odsłonić ukryte w nich skarby, które okazały się być jedynie zwojami płótna koloru
kości słoniowej, ale by pokazać same kufry. Skrzynie wyłożone były wewnątrz
czarnymi jak noc, długimi, wąskimi prostokątami, których brzegi były gładkie od
dotyku wielu rąk. Na każdym z drewnianych bloków, wyryte w niezwykle
delikatny sposób, widniały rzędy skomplikowanego pisma. Kristine zakryła dłonią
usta i postąpiła krok do przodu. Paski skóry przemieszane z beżowym płótnem
oproszonym czernią wyścielały przestrzeń między blokami, chroniąc je w ten
sposób.

- Mój Boże - szepnęła, przysuwając się bliżej. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła

niczego. Materiał był czymś więcej niż tylko zwykłym płótnem. Zapakował do
skrzyń modlitewne flagi, wyściełając miejsce dla pokrytych drukiem bloków
warstwami świętych inwokacji do bogów.

- Trzeba je będzie dokładnie zbadać - zamruczała - oddać do laboratorium,

określić wiek i zanalizować. Mój Boże. - Przysunęła się jeszcze bliżej, zaglądając
pod wieko jednej ze skrzyń i cały czas walcząc z sobą, by nie dotykać niczego.
Przechyliła głowę mocno na bok, studiując jeden z bloków.

- Wygląda na mongolskie, ale trudno dokładnie to określić, a poza tym nie jestem

ekspertem.

- Ale ja jestem, Kreestine. Moi partnerzy wiedzą o tym i drogo zapłacą, żeby

dostać to, co przywiozłem. Przeprowadzą swoje własne testy.

Odwróciła się gwałtownie, a słowa „rabowanie grobów” przemknęły jej przez

myśl.

- Nie możesz ich sprzedać!
- Oczywiście, że muszę je sprzedać. Nie jestem w stanie ochraniać ich w

nieskończoność. Już do tej pory wielokrotnie narażałem swoje życie i życie wielu
innych, aby wywieźć Kah-gyur Kublaia z Azji.

„Kah-gyur Kublai Chana - pomyślała - ukryty przez wiele stuleci w klasztorze

Chatren-Ma”. Nagle zbyt dużo elementów zaczęło pasować do siebie: pogłoski
dochodzące z Azji, sposób w jaki sam nagle się zjawił, bez żadnego uprzedzenia,
presja wywierana na nią przez uniwersytet, ostateczne ostrzeżenie doktora
Chambersa, odcięcie się Harry’ego od całej sprawy. Wszystko układało się w
logiczną całość poza jej głupotą i naiwnością, z jaką kupiła tę historię. Zawsze
uważała, że inteligencja była jej mocniejszą stroną, lub przynajmniej równie mocną
jak uroda, aż do dzisiejszego ranka.

- Nie mogę wybaczyć kradzieży bezcennego historycznego reliktu, dziedzictwa

narodu tybetańskiego - powiedziała stanowczo. Sprzeciwienie się mu, temu
barbarzyńcy z zamarzniętych bezkresów „dachu świata” wymagało więcej odwagi,
niż sądziła, że ma. Historycy nie składali przysięgi Hipokratesa w momencie
otrzymywania swoich dyplomów, ale były pewne granice, których przekroczyć nie

background image

mogła. On znajdował się po ich drugiej stronie. - Powinnam zadzwonić na policję.

- Już od miesiąca z powodzeniem udaje mi się wyprowadzać w pole przeróżne

władze, Kreestine - powiedział miękko. - Byłby to dosyć niestosowny moment na
to, żeby mieli mnie w końcu dostać w swoje ręce.

Jej puls znów przyspieszył rytm, twarz zapłonęła. W co ona się wpakowała?
- Powinieneś był pomyśleć o tym, zanim ukradłeś Kah-gyur.
- Niczego nie ukradłem. Twój uniwersytet nie jest jedyną instytucją

zainteresowaną przetrwaniem tybetańskiej historii i jej zabytków. Dla
Tybetańczyków uratowanie własnego dziedzictwa stanowi dużo wyższą stawkę.
Skontaktowali się ze mną i obiecałem zrobić dla nich to, co zrobiłem.

- Rząd tybetański? - spytała przekonana, tylko w niewielkim stopniu.
- Rząd tybetański na uchodźstwie. Czy rozumiesz?
Tak, rozumiała. Wiedziała, że Chińczycy, którzy napadli na Tybet w 1950 roku,

zmuszając dalajlamę, politycznego i duchowego przywódcę narodu, do emigracji,
ryli świętą ziemię bez żadnych skrupułów, gdy tylko znaleźli cokolwiek, co
uważali za cenne: uran, złoto lub jakiekolwiek miejsce religijnego zjednoczenia
prześladowanego narodu.

„Wygnaniec Carson - pomyślała. - Jego imię dobrze do niego pasuje. Gdzie mógł

zwrócić się o pomoc rząd na uchodźstwie, jeśli nie do innego wygnańca? Kto inny,
jeśli nie wyjęty spod prawa wygnaniec, poważyłby się na taką ekspedycję? I kto,
oprócz Carsona, mógłby zakończyć taką misję sukcesem?”

Nie zaakceptowała twierdzenia o przedmiotach obdarzonych siłą, a przynajmniej

nie do końca. A jednak na tyle dużo prowadziła samodzielnych badań, żeby
wiedzieć, że jeśli ktoś pragnął czegoś wystarczająco mocno, zwykle osiągał to.
Bagaż, który przejechał pół świata, a zwłaszcza skrzynie tak oryginalne jak te,
zostawiał za sobą na kilometr długi sznur różnych papierów. Swój podpis
nabazgrała ostatnio trzy razy na dokumentach podsuniętych jej przez Boba. Nic
dziwnego, że Carson odnalazł ją.

Zdała sobie sprawę, że miała do wyboru dwie możliwości. Mogła pozwać

uniwersytet do sądu za lekkomyślne narażanie jej osoby lub też paść na kolana i
dziękować Bogu, a także Harry’emu Fratzowi, za danie jej tej świetnej okazji. Jeśli
Carson kłamał, była wystarczająco sprytna, by zdystansować się od oszustwa,
zanim przybrałoby ono druzgocące rozmiary. Było to ryzyko, którego ani Harry,
ani uniwersytet najwyraźniej nie chcieli podjąć, biorąc pod uwagę zwłaszcza
sposób, w jaki Carson zdobył Kah-gyur. Jeśli mówił prawdę i jeśli ona potrafiłaby
to wykorzystać, już niedługo dziekan Chambers potulnie jadłby jej z ręki.
Wyobraziła sobie siebie w aureoli sławy, odrzucającą oferty z Yale, Harvardu,
Stanfordu i czekającą na Cambridge lub Oxford.

„Uspokój się - Kristine - powiedziała sobie. Przemyśl to dokładnie.”
Ale podniecenie i bezbrzeżna ciekawość zaciemniały jej umysł. Ze swoim

życiowym doświadczeniem umiała już rozpoznać niebezpieczne pokusy, również
dlatego, że uległa im więcej razy, niż chciałaby się do tego przyznać. Kiedyś już,

background image

zaślepiona podnieceniem, zgodziła się poślubić doktora Johna Garraty, swego
mentora na uniwersytecie w Kolorado, i decyzja ta okazała się być zupełną kata-
strofą, prześladującą ją przez całe życie jak przysłowiowy zły szeląg.

Ale Chatren-Ma... To stawka, dla której warto było złamać swoje zasady. Miała

do zyskania cały świat, a do stracenia jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, dopóki
pod jej dachem zamieszkiwał Carson.

Kit wyczuwał jej wahanie i czuł, jak zaskakująca siła ambicji przeważała szalę na

jego korzyść. To wystarczyło, by zdecydował się na drobne nadużycie. A jednak
nawet wyciągając rękę, by pogładzić jej brew, zastanawiał się nad tym nowym
wymiarem kobiety, którą początkowo wziął za czyjąś kochankę i gospodynię.
Odwaga u obu była godna podziwu, ale ambicja i inteligencja mogły okazać się
niebezpieczne u tej pierwszej. Musiał obserwować ją bacznie, by w razie potrzeby
ochronić ją nie tylko przed Turkiem, gdyby ten ich odnalazł, ale także przed nią
samą.

Na chwilę potrzebną do upewnienia się, że udzielała mu gościny, na którą tak

nalegał, dotknął ją w milczeniu, zapominając o kłopotach.

Powiedz tak. Kreestine. Nie będziesz tego żałować, a ja jestem już zmęczony nie

kończącą się dyskusją o czymś, co już dawno jest przesądzone.

Kristine cofnęła się o krok, zastanawiając się, co u licha zmusiło go do tego, by

dotknąć jej raz jeszcze, i dlaczego sprawiło jej to taką przyjemność. Próbowała
ukryć swoje zażenowanie, wypowiadając pierwszą rzecz, jaka jej przyszła na myśl.

- Musisz być zmęczony.
- Tak, Kreestine - powiedział miękko. - Jestem zmęczony.
Na lepsze czy na gorsze, wiedziała już teraz, co ma robić.
Dziesięć minut temu łamała sobie głowę, próbując znaleźć sposób na pozbycie się

nieproszonego gościa. Teraz nie miała zamiaru spuścić go z oka, dopóki nie
dostanie tego, czego chciała: przyszłości, w której to ona rozdawałaby karty.

- Hm, nie możesz zostać tutaj - powiedziała. - To znaczy, nie w domu. Ale jest

pokój nad garażem i możesz z niego swobodnie korzystać, dopóki... dopóki nie
pozbędziesz się tego, co przywiozłeś. - Znowu się zawahała. Twarde negocjacje nie
były jej mocną stroną, ale była zdecydowana uzyskać coś dla siebie z tego swojego
przeklętego szczęścia. - Chcę...

Ucieszył ją, delikatnie przesuwając palcem po jej podbródku.
- Dla twego bezpieczeństwa i mojej przyjemności spełnię twój warunek. Moim

jedynym życzeniem jest umieszczenie Kah-gyur w bezpiecznym miejscu. Podzielę
się z tobą całą swoją wiedzą na temat Chatren-Ma. - Złożył dłonie razem,
skłaniając jednocześnie głowę w geście posłuszeństwa. - Z tym darem możesz
szukać swojego przeznaczenia, jak tylko zechcesz.

Albo też mężczyzna posiadał niesamowitą intuicję, albo czytał w jej myślach, co

było oczywiście śmieszne. Spojrzała na niego z ukosa. Śmieszne, upewniła się.
Nikt nie mógłby wyczytać nic w głowie, którą najwyraźniej straciła.

background image

- Po prostu wróć tam natychmiast i każ mu się wynosić! - krzyczała Jenny w

słuchawkę. - Na Boga, Kristine, nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś mężczyznę, żeby
zamieszkał razem z tobą w tej głuszy!

- To nie jest głusza, Jenny - powiedziała Kristine, umieszczając przenośny telefon

pomiędzy ramieniem i uchem, zajęta przekopywaniem szuflady w poszukiwaniu
pary jednakowych skarpetek. - A poza tym mam już matkę. Potrzebują zaś
przyjaciela, który...

- I powinnam zadzwonić do niej natychmiast, żeby powiedzieć, co zrobiła jej

szalona córka. Muriel nie spodoba się to, moja młoda damo. Wcale się jej to nie
spodoba.

- Cóż, nie mam zamiaru jej o tym mówić i jeśli ty nie powiesz, wcale się nie

dowie. - Wiele razy w ciągu ostatniego roku Kristine poddawała w wątpliwość
słuszność decyzji, by wybrać sobie jako asystentkę najstarszą absolwentkę w
dziejach wydziału historii. Żaden inny profesor nie musiał tolerować zwrotów w
rodzaju „moja młoda damo” z ust własnych asystentów ani ciągłego podważania
swojej wiedzy w dziedzinie żywienia. Ale Jenny wielokrotnie już dowiodła swojej
wartości, zwłaszcza gdy przychodziło do drobiazgowej pracy badawczej i
zakulisowych rozgrywek.

- Poza tym, Jenny, to ty namawiałaś mnie do tej pracy.
- Myślałam, że praca z tym człowiekiem może się okazać pomocna dla twojej

kariery. Nie spodziewałam się, że się z nim zaprzyjaźnisz!

- Nie zaprzyjaźniłam się z nim. - „Różowe, białe, niebieskie, w paski, w

serduszka, bawełniane, nylonowe, wełniane. Jak to możliwe, żeby ktoś miał tyle
skarpetek, z których żadne dwie chociaż odrobinę nie byłyby do siebie podobne?” -
zastanawiała się Kristine, wkopując się coraz głębiej w kolorową plątaninę. -
Potrzebuję, Jenny, żebyś przez najbliższy tydzień pokręciła się trochę po biurze,
udając osobę niezwykle zajętą. Daję ci wolną rękę. Zorganizuj to, na co masz
ochotę, zapomnij o reszcie. - Wybrała purpurową skarpetkę i, o dziwo, udało jej się
znaleźć także drugą do kompletu.

- Knujesz coś, Kristine, i chcę wiedzieć, co to jest. Za każdym razem, gdy zbliżam

się do tego kubła ze śmieciami, ty mdlejesz.

- A więc wykorzystaj to, że jestem chwilowo nieprzytomna.
- Powiedz mi, Kristy - nalegała starsza kobieta.
Kristine przysiadła na brzegu łóżka, by naciągnąć skarpetki i momentalnie

poderwała się. Przedzierając się przez kłębowisko kocy i prześcieradeł odnalazła
teraz dawno zagubioną szczotkę do włosów i wpakowała ją do kieszeni szlafroka.

- Robię tylko to, Jenny, co mi kazałaś. Jest to manewr taktyczny, który pozwoli mi

wspiąć się trochę wyżej po szczeblach kariery.

- Kristine. - Jenny wypowiedziała jej imię wolno, z władczą nutką w głosie, do

której upoważniał ją wiek. - Wiem, że ten mężczyzna ma międzynarodową
reputację, ale nie jest ona aż tak dobra i nie jest to też powód, żebyś miała w łóżku
przebyć swoją drogę na szczyt.

background image

- Zszokowałaś mnie, Jenny, naprawdę mnie zszokowałaś. - Uporała się zjedna

skarpetką i sięgnęła po drugą. - Wiesz, że nie ma takich powodów, dla których po-
szłabym z kimś do łóżka. - W momencie kiedy już wypowiedziała te słowa, zdała
sobie sprawę, że nie powinna była w ogóle wdawać się w jakiekolwiek dyskusje.

- Nie stajesz się też coraz młodsza - kontynuowała Jenny. - Czas, żebyś wróciła do

rzeczywistości. Muriel i ja wciąż nie możemy zrozumieć, dlaczego przestałaś
spotykać się z Grantem Thorpem.

- Nie spotykałam się z nim. Byłam z nim na trzech randkach, trzech długich,

nudnych randkach i wolałabym, żebyście ty i moja matka nie rozmawiały o mnie za
moimi plecami. Czy mogłybyśmy wrócić do spraw poważnych?

- Mogłybyśmy, gdybym wiedziała, o jakich to sprawach rozmawiałyśmy.
- Wystarczy, jeśli powiem, że Carson nie chce nigdzie przenieść skrzyń i nie chce

również ich zostawić. Logiczne. - Powstrzymała się od użycia słowa „ochrona”,
wiedząc, że na pewno zdenerwowałoby to jej asystentką. - Jedyne o co proszę, to
żebyś zajęła się wszystkimi sprawami, które mogą się pojawić w następnym
tygodniu. Najwyraźniej nikt nie chce mieć z nim do czynienia, więc nie powinnaś
mieć zbyt wiele kłopotów.

- Nikt poza tobą - domyślnie podsumowała Jenny. - Jak on wygląda?
- Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała. - Przeniosła słuchawkę do drugiego

ucha, zrzucając szlafrok i wieszając go na haku. Chwilę później zsunął się na
ziemię, ale była już pochłonięta wciąganiem na siebie dżinsów, z powodzeniem
żonglując przy tym telefonem.

- Wypróbuj mnie - powiedziała Jenny.
- Więc, ma ten swój kasztanowy warkocz opadający na barki i...
- Rudy? - przerwała jej Jenny.
- Nie, ciemniejszy, bardziej orzechowy. Kiedy stoi w słońcu błyska w nim

czerwień, ale wewnątrz domu jest raczej ciemnobrązowy.

- Hm, jakiego koloru są jego oczy?
Kristine dopięła dżinsy i zamyśliła się chwilę.
- Cynamonowe. Dokładnie jak cynamon i naprawdę łagodne i rzeczywiście stare.
- Hmmm-mnun.
- I ma jeszcze te złote bransolety, chyba z kilogram. - Na moment oderwała się od

telefonu, naciągając na głowę czarny sweter. - Myślę, że są scytyjskie, jeśli możesz
w to uwierzyć.

- Rozumiem - powiedziała starsza pani surowym tonem.
- Więc, co o tym sądzisz, Jenny? Czy zastąpisz mnie przez tydzień?
- Tak, jeśli tylko rzeczywiście upewnisz się, że wiesz, co robisz. Czy jest tam

Mancos?

- Żywy i śliniący się.
- Dobrze. Zadzwonię do ciebie, gdy ktoś zdecyduje się narazić na szwank własną

reputację, interesując się Głupotą Fratza.

Kristine usiadła z powrotem na łóżku, sięgając po tenisówki.

background image

- Ostatnim razem była to, jak pamiętam. Przechadzka Panny Richards Wśród

Ruin.

- Hm, tak - przyznała Jenny, a potem dodała: - Zakłady są jeden do pięciu przeciw

twoim szansom na zebranie czegokolwiek, co dałoby się opublikować przed
końcem lata. Połowa wydziału nie sądzi, żeby Carson w ogóle miał się pojawić.
Nigdy dotąd nie wyjeżdżał jeszcze z Azji.

- Ale tym razem zrobił to. - powiedziała Kristine.
- Inni uważają, że nie wywiąże się z zadania, na które otrzymał fundusze.
- Jest u mnie siedem skrzyń wypełnionych dziennikami, fotografiami i innymi

przedmiotami. - Cieszyła się, że Jenny nie może widzieć jej uśmiechu. - Nie martw
się. Kto wie, czy we wrześniu nie będziesz już pracować dla szefa wydziału.

Nie były to czcze przechwałki, uświadomiła sobie Kristine dziesięć minut później,

szperając w jedynym kufrze, do którego miała na razie dostęp. Zrobiony był z
surowego drewna i zawierał tylko legalne badania, żadnych zakazanych skarbów.
Dokumentacja Carsona była drobiazgowa. Notatki i fotografie były posegregowane
i oznaczone odpowiednimi kolorami, opatrzone datami, numerami i wyprowadzone
do zbiorczej listy z dołączonym katalogiem pomocniczym. Jego wiedza była
zdumiewająca. Wyciągnął wnioski i konkluzje, na które ona nigdy by się nie
odważyła. Przeczytawszy jedną czwartą szkicu wstępnego jego dzienników, zrobiła
sobie wystarczająco długą przerwę, by zdążyć zadzwonić do Jenny. Książka była
już praktycznie napisana.

- Przyjmę każdy zakład, dolar do dolara, podwójnie dla Harry’ego - powiedziała.
- On postawił dwadzieścia - odpowiedziała Jenny.
- A więc straci czterdzieści, ten mięczak bez kręgosłupa.
Kilka godzin później Kristine wciąż jeszcze zajęta była wprowadzeniem do

komputera listy zbiorczej, dwukrotnie sprawdzając zgodność numeru seryjnego i
opisu z odpowiadającą mu fotografią. Lok włosów opadł jej na oczy. Wsunęła go z
powrotem do niesfornego koka, przypinając mocno wsuwką. Palcami zaczesała
czarną plątaninę na czubku głowy, drugi już raz dzisiaj zawieruszywszy gdzieś
grzebień.

- Cudowne - mruknęła przez zaciśnięte wokół ołówka zęby, przyglądając się

fotografii pod światłem stojącej na biurku lampy. Może i była szalona, pozwalając
mu zostać tutaj, ale im dłużej o tym myślała, tym mniej obchodziły ją jego
bandyckie metody, ponieważ sam projekt okazywał się być dokładnie tym, o czym
zawsze marzyła. A wszystko to, nie płacąc tej morderczej ceny, jaką zaproponował.
Najpierw musiała zapisać legalne wyniki badań, to nie podlegało dyskusji, ale
potem miała zamiar postawić na nogi doktora Johna Garraty’ego i cały zakład
historii azjatyckiej.

Podniosła kubek z kawą i opadła na krzesło, śmiejąc się niemal w głos. Tak, na

doktora Garraty’ego czekała niezła niespodzianka. Odłożyła okulary na biurko i
wolno okręciła się na krześle, przenosząc wzrok od jednej wyłożonej książkami
ściany do drugiej, a później spojrzała poprzez oszklone drzwi balkonu na

background image

widniejące w oddali miasto. Nagle wyrósł przed nią sam Kit Carson.

Wbiła stopy mocno w podłogę, gwałtownie zatrzymując się w miejscu. Odrobina

kawy wsiąkła w koszulkę, gdy pospiesznie wycierała plamę.

Był wykąpany, ogolony i przebrany. W żaden sposób nie była przygotowana do

ujrzenia Carsona w dżinsach i bawełnianej koszulce. Długi kaftan, który miał na
sobie poprzednio, zakrywał wiele z tego, co wyczuła, gdy trzymał ją blisko siebie.
Teraz bez tego okrycia musiała zmierzyć się z widokiem szczupłego, muskularnego
ciała, smagłych ramion, wąskich bioder i szerokich barków podkreślonych bielą
czystej bawełny.

- Namaste, Kreestine. - Uśmiechnął się do niej, przewiązując warkocz kawałkiem

rzemienia.

„Dom jest za mały dla nas dwojga - pomyślała - A zwłaszcza przy jego sposobie

wypełniania sobą całego pomieszczenia przez samo wejście do niego.” Czuła się
osaczona już wtedy, kiedy znajdował się jeszcze dobrych parę metrów dalej.

- Namaste.. Kit. - Wypowiedziała jego imię, po raz pierwszy czując, że znika

między nimi kolejna bariera, ta którą szybko starała się zrekonstruować. - Musisz
być głodny. Przygotowałam ci obiad. Chodźmy do kuchni. - Tam było
przynajmniej więcej przestrzeni niż w pokoju, w którym, jak jej się wydawało byli
obecnie ściśnięci. Odsunęła krzesło i obchodząc biurko dookoła marzyła w duchu,
by przeszedł już z progu, zanim ona tam dojdzie, prawie chcąc, by mógł odczytać
jej myśli. - Mam nadzieję, że nie jesteś wegetarianinem - ciągnęła. - Zapasy owo-
ców i warzyw są dzisiaj bardzo znikome. Zwykle robię zakupy w czwartek, a
dzisiaj mamy środę, więc pójdę po nie jutro - paplała dalej, on jednak nie ruszył się
nawet o centymetr. - Jeśli miałbyś ochotę na coś specjalnego...

Ujął dłonią jej ramię, zatrzymując w pół kroku i sprawiając, że jej serce znów

zaczęło bić jak oszalałe.

- Nie jestem wegetarianinem. - Objął spojrzeniem jej twarz, ani razu nie

napotykając jej wzroku.

- Dobrze więc - powiedziała. - Nie będzie ci przeszkadzać... „Co on robi? -

Przeszkadzać...” - Podniosła rękę, by go zatrzymać, gdy chciał dotknąć jej włosów.

„Dokonała ze swoimi włosami najbardziej zadziwiającej rzeczy” - pomyślał Kit.

Podziwiał siłę woli, jakiej wymagać musiało ujarzmienie tego dzikiego żywiołu,
ale na nic zdały się jej wysiłki. Zdecydowanym ruchem wyciągnął spinkę.

- Czy przeszkadza ci? - zdołała wykrztusić zdumiona, zabierając mu spinkę i

próbując wpiąć ją z powrotem, ale on już wyciągnął następną. W całym tym
podnieceniu bardzo wygodnie zdołała zapomnieć o bardziej osobistym wpływie,
jaki na nią wywierał, a także o niekoniecznie czysto profesjonalnych chwilach z
początku ich znajomości. Właśnie przypomniał jej o obydwu, nie pozostawiając co
do tego żadnej wątpliwości.

- Przeszkadza? - powtórzył Kit i uśmiechnął się, gdy błyszcząca, ciemna masa

włosów opadła oswobodzona. Była niezwykła, o delikatnej twarzy i sylwetce,
lekko zaokrąglona we wszystkich właściwych miejscach. Miałby wielką ochotę

background image

zobaczyć ją spowitą w jedwab koloru jej oczu.

- Tak, przeszkadza - powiedziała. - Nie możesz tak po prostu chodzić sobie,

rujnując ludziom fryzury. - Jeszcze kilka kosmyków opadło jej na czoło.
Przegrywała bitwę na wszystkich frontach.

- Fryzury?
- Mój kok - powiedziała przez ściśnięte wargi. Ten mężczyzna był barbarzyńcą.

Podniosła w górę obie ręce, by uporać się z włosami i zobaczyła, że z koka nie
zostało już nic, w co mogłaby wetknąć spinkę. Był za szybki, za szybki.

- Brzydki kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oczach. - Ładna Kreestine.
Chciała westchnąć, lecz w tym momencie oddech skradła delikatna pieszczota

jego kciuka na jej policzku. Przez ułamek chwili myślała, że ma zamiar znów ją
pocałować. On jednak opuścił rękę i nie wiedziała, co począć z oczekiwaniem,
które w niej zostało.

- Czy masz telefon? - spytał.
- Telefon? - powtórzyła, patrząc na niego i wciąż czując ciepło, które pozostawił

na jej skórze.

Usta ułożyły mu się w delikatny uśmiech.
- Tak, telefon.
Spłoniła się; czuła jak gorąco i zawstydzenie pokrywają jej twarz.
- Telefon - powiedziała, z trudem odrywając od niego wzrok. - Oczywiście, jest

na... jest... - Rozejrzała się po gabinecie, próbując przypomnieć sobie, gdzie trzy-
mała telefon. - Jest na biurku. Oczywiście, że jest na biurku... gdzieś tam. - Ucichła.
„Mój Boże, co za kompromitacja.” - pomyślała. Nigdy wcześniej nie przeszkadzało
jej to, ale teraz przeraził ją fakt, że środkiem jej dziedzicznego niezorganizowania
był mężczyzna, którego każdy ruch wydawał się być w harmonii z siłami kosmosu.

- Mogę skorzystać?
- Tak. - „Jeśli tylko uda mi się go znaleźć” - dodała w duchu, podchodząc do

biurka, zarzuconego stosami książek i papierów. Zauważyła podstawkę, telefon
powinien być gdzieś obok. Gdzie też odłożyła tę przeklętą rzecz, po rozmowie z
Jenny? Czasami wrzucała telefon do szuflady, kiedy potrzebowała więcej miejsca
do pracy. Kilka razy położyła go na podłodze. Tylko raz znalazła go w metalowym
koszu na śmieci i przejmujący głos dzwonka przy następnym połączeniu przekonał
ją, że nie było to najlepsze miejsce.

Podszedł do niej i odsuwając na bok stertę jakiegoś rękopisu, do którego zabierała

się przez całe popołudnie, bezbłędnie odnalazł telefon. Podniósł słuchawkę, wcis-
kając całą serię liczb na tym cudzie techniki. „Zamiejscowy” - zauważyła. Gdy
skończył, położył słuchawkę na podstawce i spojrzał na nią wesoło.

- Czy uśmiechniesz się, Kreestine?
Dzwonek telefonu przerwał jej długie milczenie. Zauważyła, że bez najmniejszego

wahania nastawił telefon na rozmowę przez głośnik. Albo dalekie bezkresy Nepalu
były bardziej zaawansowane technicznie, niż jej się to zdawało, albo też gość
spędził dość wiele czasu w bardziej cywilizowanych rejonach Dalekiego Wschodu.

background image

A może przyswajał sobie zasady działania wszelkich wynalazków najnowszej
techniki, czego na pewno nie można by powiedzieć o niej. Żałowała, że nie
zwróciła uwagi na to, które klawisze wciskał. Nastawienie telefonu na głośnik było
sztuczką zdecydowanie przekraczającą jej możliwości.

- Nie umiem śmiać się na rozkaz - powiedziała w odpowiedzi na jego dziwną

prośbę.

- Może więc później? - Jego uśmiech nie wymagał specjalnych zaproszeń i

Kristine zauważyła, że odpowiada mu tym samym, lekko unosząc kąciki ust.

- Dziękuję - powiedział z powagą.
- Oczywiście, zawsze do usług. - Nawet zaśmiała się lekko. Nie wiedziała, co

sądzić o tym tajemniczym, obcym człowieku, który wtargnął w jej życie i dom,
przynosząc z sobą zakazane skarby i łatwe uśmiechy. Wiedziała tylko, że ma
zamiar maksymalnie go wykorzystać. „A raczej jego skarby” - poprawiła się
pospiesznie. Wykorzystać go, rzeczywiście. Sama myśl o tym była absurdalna. Ze
wszystkich kobiet była najmniej skłonna robić wielkie halo z jednego trochę
nadmiernie przyjacielskiego pocałunku. Jej seksualne porażki zostały już kiedyś
zgrabnie zasegregowane i ten raz jej wystarczał. Nawet więcej niż wystarczał.

- Biuro Lois Shepherd - zabrzmiało w głośniku. - Słucham?
Kristine posłała mu zdumione spojrzenie.
- Lo-eese, poproszę. - Uśmiechnął się do niej ponownie, a zmarszczki w

szczupłych policzkach zarysowały się mocniej.

- Mogę wiedzieć, kto mówi?
- Kautilya Carson.
- Proszę chwilę zaczekać.
Nie, pomyślała Kristine z oczami zwężonymi podejrzliwie. To niemożliwe, aby

dzwonił do kustosza największego muzeum historii naturalnej na Zachodnim
Wybrzeżu. Gdyby dano jej kartkę papieru i pięć minut, napisałaby listę dwudziestu
muzeów, gotowych błagać o danie im szansy otrzymania tego, co przywiózł z
Tybetu. Lois Shepherd z Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles, Lois Shep-
herd, kustosz, byłaby na pierwszym miejscu.

- Kit? - Pełen niedowierzania głos odezwał się na linii.
- Namaste, Lo-eese. - Wziął do ręki jedną z wielu książek porozrzucanych na

biurku Kristine i przeczytał grzbiet.

- Kit! Udało ci się!
- Udało mi się? - Spojrzał na Kristine z jedną brwią uniesioną pytająco.
Ale Lois wyjaśniła, zanim Kristine zdążyła coś powiedzieć.
- Przyjechałeś bez problemów.
- Nie, Lo-eese. Miałem wiele problemów. - Odwrócił się w stronę biblioteczki,

studiując tytuły książek. - Ale spodziewałaś się tego, nieprawdaż?

- Hm, tak, ale kiedy omawialiśmy z Thomasem nasze główne wątpliwości,

doszliśmy do wniosku, że nie wolno nam narażać muzeów. Wiedzieliśmy, co cię
czeka, ale nigdy nie traciliśmy nadziei.

background image

„Kim był Thomas - zastanawiała się Kristine. - I odkąd to muzeum w Los Angeles

było częścią projektu?” Nie było ich na żadnym z oglądanych przez nią
dokumentów, no ale nie było tam też Chatren-Ma. Ten człowiek był więcej niż
tylko wyjętym spod prawa wygnańcem. Był wysokiej klasy artystą, uprawiającym
swoją sztukę w doborowym towarzystwie. Jej opinia o jego profesjonalnych
umiejętnościach - i tak już wysoka po obejrzeniu wykonanych przez niego badań -
podniosła się o kolejnych parę punktów. Chociaż wciąż jeszcze nie wiedziała, co o
nim sądzić.

- Zgubiłaś kufry, Lo-eese - powiedział, i Kristine słyszała ciche potępienie w jego

głosie. - Ta nierozwaga spowodowała wiele komplikacji. - Wyjął z półki książkę i
wsunął na jej miejsce inną trzymaną w ręku.

- Nigdy nie jestem nierozważna. Kit, nigdy - odpowiedziała Lois niezbyt przejęta

się jego naganą. - Choć przyznam, że czasami bronię swoich interesów. Oboje
wiemy, dlaczego nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas myślał tak
samo. I, oczywiście, odnalazłeś je.

- Naturalnie.
- Ha! Nic nie było naturalnego w sposobie, w jaki... - Przerwała nagle. - Gdzie

jesteś?

- Z Kreestine, w Kolorado. - Przeszedł wzdłuż półki, aż znalazł miejsce na drugą

książkę. Kristine z zadowoleniem zauważyła, że nie tylko ona dawała czasami
wymijające odpowiedzi.

Z drugiej strony Lois nie wydawała się być w najmniejszym stopniu zadowolona.
- Kristine? Kim jest Kristine?
- Kobietą trochę mniej dbającą o własne interesy - odpowiedział mgliście. - Jest

bardzo ładna.

„A ja sądziłam, że wcześniej mnie zawstydził - pomyślała Kristine, zakrywając

twarz ręką - co dopiero teraz.” Właśnie powiedział jednemu z najbardziej
wpływowych kustoszy w Ameryce, że była bardzo ładna. Niekoniecznie tak
chciałaby być przedstawioną i nie tak wyobrażała to sobie, czytając jego dzienniki i
marząc o sławie i chwale.

- Nigdy nie sądziłam, że ty... - zaczęła Lois zmieniając nagle zamiar. - To

nieważne. Kiedy możesz przyjechać do Los Angeles?

Podniósł z biurka kolejną książkę i spojrzał na Kristine.
- Czy chcesz jechać do Los Angeles?
Śmiertelnie przerażona tym, co Lois Shepherd musiała sobie pomyśleć na jej

temat, Kristine zaprzeczyła, natychmiast prawie uświadamiając sobie swój błąd.

- Kreestine mówi nie - powtórzył. - Ty przyjedziesz tutaj.
Milczące zdumienie kobiety wypełniło pokój, dorównując niemal swą

intensywnością zaskoczeniu Kristine. Nikt nie mówił Lois Shepherd, co ma robić.
Nikt poza, oczywiście. Kitem Carsonem.

- Zatem ważne - powiedziała domyślnie Lois, po czym przybrała znów swój

oficjalny ton. - Mogę być tam w poniedziałek. Czy to za późno?

background image

- Nie.
- A więc do poniedziałku. Jaki to adres?
Podał adres i skończył rozmowę, a potem wcisnął kolejną serię cyfr, najwyraźniej

z pamięci.

- Czy mógłbym zjeść tutaj, Kreestine? - spytał, podnosząc na nią wzrok. - Mamy

wiele do zrobienia przed poniedziałkiem. Chciałbym, żebyśmy już zaczęli.

„Oczywiście - pomyślała - czemu nie.” Nic, co by teraz zrobił, nie zdziwiłoby jej.
- Biuro Thomasa Steina. - Kobiecy głos odezwał się w głośniku. - Czym mogę

służyć?

„Thomas Stein - pomyślała Kristine. - Ten Thomas Stein?”
- Nie jadę do Chicago - powiedziała do Kita, by oszczędzić sobie dalszego

wstydu. Po czym odwróciła się i uciekła do kuchni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kit wywoływał zmieszanie także u innych. Kristine wyczytała je w twarzach osób

spotkanych podczas czwartkowych zakupów. Na pierwszy rzut oka klasyfikowali
go jako wspomnienie po latach sześćdziesiątych, ale kiedy powracali do niego
wzrokiem, wtedy malowała się w ich twarzach niepewność. Był pedantycznie
czysty, a postawą nie przypominał kogoś zagubionego, poszukującego czy
niespokojnego. Bardziej wyglądał na wojownika niż świętego, chociaż ku swemu
zdziwieniu dostrzegała w nim również takie cechy.

Drogie przedmioty okalające jego ramię zdradzały bogactwo w niecodzienny

sposób. Bogactwo, które nie pasowało do prymitywnych butów, na które, jak
zauważyła Kristine, wiele osób zwracało uwagę - zwłaszcza kobiety, ogarniające
go wzrokiem od stóp do głów.

Pierwszy raz posprzeczali się w dziale warzywnym, gdy dwie zagapione na niego

kobiety zderzyły się wózkami. Jedna z nich pchała przed sobą przypiętego do
wózka niemowlaka, który, jak stwierdziła Kristine, zdawał się być zachwycony
całym wydarzeniem.

- Mama, buch, buch? Buch, buch.
Zmieszana kobieta uspokoiła dziecko, całując je w policzek, sama mocno

spłoniona.

- Już więcej nie będzie buch, buch. Przepraszam - zwróciła się do drugiej kobiety,

która jeszcze nie całkiem wróciła na ziemię. - Przepraszam.

- Ależ oczywiście, ja też przepraszam.
Ich oczy spotkały się na moment, po czym obie jednocześnie odwróciły się,

patrząc na Kita. Kristine zaczynała zastanawiać się, czy ona sama nie stała się
przypadkiem przezroczysta. Jasne, że był w pewien egzotyczny sposób intrygujący,
a już niewątpliwie przystojny, ale przecież był tylko mężczyzną. Kobiety raz
jeszcze spojrzały na siebie i zaśmiały, według Kristine, jakby bez tchu, zanim
odeszły każda w swoją stronę.

Odwróciła się do lady z bananami, by nałożyć kiść, po czym zamarła zdumiona.

Kilka funtów pokrywało już dno wózka.

background image

- Nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie zjeść takiej ilości bananów.
- Lubię je - powiedział Kit i przeszedł do melonów. Wziął po jednym w każdą

dłoń, podnosząc je do nosa. Dwa mieściły się w granicach rozsądku, zgodziła się
Kristine, ale zapakował cztery.

- Lubię je.
Wychodząc na zakupy, zaproponowała, żeby został w domu, i gdyby

przypuszczała, jak wiele zwróci na siebie uwagi i jakim będzie kłopotem,
nalegałaby na to. Chociaż wątpiła, czy przyniosłoby to właściwy skutek. Z jakiegoś
powodu nalegał, by jej towarzyszyć. Mruknęła coś o tym, że tybetańscy bandyci są
rzadko spotykam w tej części Kolorado, ale tylko uśmiechnął się i poszedł za nią do
samochodu.

Drugi raz posprzeczali się dopiero w dziale kosmetycznym tylko dlatego, że dała

za wygraną przy ladzie z mięsem. Zdecydowanie nie był wegetarianinem.

- Myślę, że to wystarczy - powiedziała.
- Ciężko je znaleźć - powiedział, dodając jeszcze jedną garść szczoteczek do

zębów do wypchanego już po brzegi wózka.

- Nie w Ameryce.
Wolno skinął głową, jakby rozważając zawartą w jej stwierdzeniu prawdę, po

czym dodał kolejną garść.

- To rytuał mojego pierwszego ojca - wyjaśnił.
- Pierwszego?
- Zanim Sang Phala zabrał mnie do klasztoru.
„O - pomyślała - Jego pierwszy ojciec przed mnichami. Dobrze. Za całe złoto

Chin, którego większość zdawał się przywieźć z sobą, nie umiałabym go
rozszyfrować.” Kiedy pracowali wspólnie cały zeszły dzień, jego wiedza w każdym
punkcie dorównywała jej. Ale gdy przychodziło do zwykłego życia na planecie
zwanej Ziemią, jego znajomość rzeczy nie była już tak głęboka. A przynajmniej nie
znajomość jej własnej kultury. Praktycznym, ale zarażeni pewnie i nieuprzejmym
byłoby zadanie mu, bagatelka, ze stu cisnących się na usta pytań. Praktyczność
nigdy nie była jej mocną stroną, a tym bardziej nieuprzejmość. Poza tym
wścibianie nosa w jego życie prywatne sugerowałoby pewną zażyłość, której
zdecydowanie nie pragnęła. Wystarczy, że mieszkali razem.

Jakby na przekór własnej skomplikowanej logice nie powiedziała jednak nic,

dorzucając jeszcze do wózka spory zapas pasty do zębów. Po prostu zadanie
rozwikłania tajemnicy Kita Carsona przekaże w ręce Jenny. Jego przeszłość nie
miała żadnych szans wobec zapału Jenny i jej chęci zasłużenia się. Jako premię
przyznałaby jej specjalne punkty za sprawne załatwienie całej sprawy. Im szybciej
dowie się o nim czegoś więcej, tym lepiej dla spokoju jej ducha.

Kit zauważył uśmiech formujący się na ustach Kristine i oczy płonące

ciekawością jak Mukinath. Uśmiechnął się do siebie. Odgadnięcie przyczyny nie
wymagało z jego strony szczególnego wysiłku. Wszystko, o czym myślała, miała
wymalowane na twarzy. Polegał na jej inteligencji, grał na ambicji i liczył na jej

background image

śmiałość, wierząc, że to wszystko daleko go zaprowadzi. Zdawała sobie sprawę,
jaka jest stawka, jeśli już nie konsekwencje gry, w której brała udział. Chciał
pozwolić jej stanowić własne reguły, dopóki nie były one sprzeczne z jego.

Po raz trzeci i ostatni pokłócili się przy wyjściu.
- Nie - szepnęła ostro.
- Pomóż mi, proszę - powiedział, zabierając się do liczenia bransolet. - Ile?
- Żadnej. Zero.
Brzęk zdejmowanych bransolet zelektryzował ją, schwyciła go za rękę, zanim

zdążyła jeszcze pomyśleć. Cofnęła ją natychmiast oparzona gorącem jego skóry.
Zdając sobie sprawę, że nie może polegać na swoich reakcjach emocjonalnych,
postanowiła twardo nie inicjować więcej żadnego fizycznego kontaktu między
nimi.

- Ten człowiek nie przyjmie, twoich bransolet w ramach zapłaty - powiedziała

akcentując każde słowo - więc zatrzymaj je na ramieniu. Wiedziała, że miał
pieniądze, wiele pieniędzy, ale żadne z nich nie były walutą oficjalną w Stanach.
Kiedy ze swojej skórzanej torby wysypał na stół kuchenny stos monet przez dwie
sekundy nie mogła wyjść z podziwu, zastanawiając się, jak udało mu się wwieźć to
do kraju. Na Boga, miała nadzieję, że uda jej się doprowadzić do końca swoją
rozgrywkę o Chatren-Ma, nie wchodząc w konflikt z prawem z powodu jego
innych, rozlicznych talentów, jak to delikatnie określił dziekan Chambers.

Skończyła wypisywać czek i wręczyła go kasjerowi.
- Woli wziąć papier niż złoto? - spytał niezwykle głośno i wyraźnie.
- To czek, zobowiązanie mojego banku do zapłacenia jego bankowi - powiedziała

dyskretnie ściszonym głosem, ale jego wybuch śmiechu w odpowiedzi zniweczył
cały wysiłek. Głowy ludzi stojących w trzech kolejkach zwróciły się w ich stronę i
raz jeszcze mężczyzna z warkoczem i masywnymi złotymi bransoletami znalazł się
w centrum uwagi. Kristine uśmiechnęła się słabo do kasjera zastanawiając się, czy
Kit Carson słyszał kiedykolwiek w swoim życiu słowo dyskrecja, nie mówiąc już o
tym, czy wiedział, jaki można zrobić z niego użytek.


„Okay - pomyślała Kristine kilka godzin później - Jak dotąd wszystko idzie

dobrze. On trzymał swoje schludne, posegregowane pliki papierów tutaj, ona
swoje, choć może niekoniecznie równie schludne tam, a kolacja była już tuż tuż.
Dzięki Bogu.

Jak ktoś, na tyle swobodny, by nosić warkocz i więcej złota na sobie niż Król Tut,

mógł być jednocześnie tak zorganizowany? Zupełnie nie mieściło się jej to w
głowie. Wyglądał na odprężonego i swobodnego od samych obcasów aż po swoje
krótkie, szerokie uśmiechy. Ale w tych uśmiechach, widziała to, więcej było
ostrych brzegów niż łagodnych łuków i dostrzegała niebezpieczeństwo, że niedługo
jego cierpliwość może się skończyć.

- Potrzebuję zrobić interreferencje pomiędzy dziennikami z lutego i marca a

katalogami świątyni Lamaist - powiedział. Przeszedł na jej stronę pokoju, siadając

background image

obok urządzonego przez nią na podłodze straganu.

- Sprawdzać i sprawdzać. - Wydobyła z głębi swego stosu różnych materiałów

odpowiednie tomy i podała mu z westchnieniem ulgi. Nie pierwszy już raz musiała
przedzierać się przez górę papierów, by spełnić jego żądania.

- Dziękuję, Kreestine. - Najbardziej cierpliwy z jego uśmiechów zarysował się w

kącikach ust, zauroczając ją.

- Czy masz także katalog świątyni?
- Tak, jest... - Oderwała od niego spojrzenie, rozpoczynając przeszukiwanie pliku

folderów. Był zbyt blisko, barkiem ocierając się o jej bark, udem o jej ramię. Jak
mogła skoncentrować się, gdy ich oddechy prawie się mieszały? - Skończyłam już
porządkowanie danych z kwietnia i przechodziłam do maja, ale ponieważ nie
mogłam znaleźć dzienników z tego miesiąca odłożyłam katalog na bok.

Przysunął się jeszcze odrobinę bliżej, pochylając nad nią, by sięgnąć po katalog.
- Dziękuję, Kreestine, nie kłopocz się o maj. Nie ma dzienników z maja.
Wstał wolno i wrócił do swojej części pokoju, natychmiast zagłębiając się w

katalogu. Nie mogła uświadomić sobie, co tak bardzo ją w nim fascynowało.

Znała wielu mężczyzn, różnych. Pracowała z nimi, uczyła ich, a czasem i

oblewała na egzaminach bez mrugnięcia okiem. Ale nigdy nie spotkała kogoś
takiego jak Kit Carson. Jego tajemniczość była czymś więcej niż tylko sprawą jego
przeszłości, ukryta była głęboko pod samym tylko widocznym naskórkiem. Było to
coś więcej niż pocałunek, choć i on stanowił dla niej zupełnie nowe przeżycie.
Nikomu jeszcze nie udało się zmiękczyć jej pocałunkiem, ani też w żaden inny
sposób.

Z lekkim westchnieniem wróciła do pracy, poświęcając najpierw parę minut

uprzątnięciu swego terenu i wypiciu kilku łyków zimnej kawy. Postanowiła ją
podgrzać, podeszła więc do stolika, gdzie trzymała grzałkę. Zatemperowała przy
okazji ołówki i otworzyła kopertę, która przyszła z poranną pocztą, odkładając
rachunek do koszyka z napisem pilne.

Czym też zajmowała się, zanim jej przerwał, próbowała sobie przypomnieć. A tak,

maj. Szukała dzienników z maja, których, jak powiedział, nie było.

- Dlaczego nie? - mruknęła na głos. Było to pytanie bardziej do niej samej niż do

niego, ale odpowiedział natychmiast.

- Robienie sprawozdań z tego, co wtedy robiłem i gdzie byłem, nie wydawało się

zbyt rozsądne, ale nie musisz się martwić. Mam informacje, które ci obiecałem i
brak dziennika nie wpłynie na opublikowaną relację z historycznych miejsc.

- Aha. - To było wszystko, na co potrafiła się zdobyć w odpowiedzi. Ten

mężczyzna miał pamięć słonia. Albo miał zdolności telepatyczne, co z minuty na
minutę wydawało się mniej śmieszne.

W maju był oczywiście w Chatren-Ma i w tych okolicznościach ona także nie

zdecydowałaby się zanotować ani słowa w obawie, że dzienniki mogłyby wpaść w
niepowołane ręce. Wciąż jednak czuła się oszukana, pozbawiono jej najlepszej
części całej historii. W czasie studiów napotkała tu i ówdzie pewne mgliste

background image

informacje dotyczące klasztoru, a także zapisy krążących pogłosek w rodzaju:
jeden stary człowiek opowiadał o swoim kuzynie, którego szwagier, i tak dalej.
Czysta fikcja, z której zrobiono niezwykle praktyczny użytek, ale teraz relacja z
pierwszej ręki od kogoś z taką pamięcią do najdrobniejszych szczegółów, jaką miał
Kit, wydawała się wprost niewiarygodna.

To właśnie obiecał jej, relacje z pierwszej ręki, z którą mogła zrobić, co chciała, w

zamian za trzy posiłki dziennie i miejsce do spania. Zresztą nawet nie tyle. Nalegał
na zwrócenie jej kosztów posiłków, gdy tylko poprawi się stan jego finansów. Nie
był to najgorszy targ, jakiego dobita w życiu.


Po obiedzie Kit znowu przestraszył ją, ale w zupełnie inny sposób. Słońce zdążyło

ledwie zajść, gdy poderwał się gwałtownie ze swego miejsca, przeszedł przez pokój
do drzwi prowadzących na balkon i wymknął się na zewnątrz. Gdyby go nie
widziała, na pewno nie udałoby się jej go usłyszeć. Nie zadzwoniły nawet srebrne
klamry butów, może zresztą przyzwyczaiła się już do ich lekkiego brzęku. Nie było
innego rozsądnego wyjaśnienia.

Inaczej nie można by też wyjaśnić sposobu, w jaki zniknął po drugiej stronie

szklanych drzwi. Przez jakieś trzydzieści sekund udało jej się powstrzymać
ciekawość, po czym pospieszyła jego śladem. Była ciemna noc przed wzejściem
księżyca, ale światło z salonu oblewało łagodnym blaskiem drewniany taras.
Obeszła go wokół, obcierając sobie kolano o ławkę, czemu towarzyszyło lekkie
przekleństwo, potem przeszła na tę stronę domu, gdzie znajdował się pokój
słoneczny.

- Czy ty też czujesz? - usłyszała pytanie Kita.
Zatrzymując się na dźwięk jego głosu, już miała mu odpowiedzieć - choćby po to,

żeby przekonać się, gdzie jest - gdy zdała sobie sprawę, że nie mówi do niej.

Mancos stał wyciągnięty w stronę obejmujących podjazd osikowych drzew, jego

niski warkot przechodził w jęk.

„Czujesz? Co?” - zastanawiała się Kristine. Nie czuła nic poza zadrapaniem na

kolanie i lekkim zażenowaniem w związku z jego nagłym zniknięciem.

- Musimy być ostrożni, hm? - Głos doszedł do miejsca, gdzie stała, zwiększając

jeszcze jej zażenowanie.

Ten mężczyzna nie był głupcem. Dawał jej tego dowody przez cały dzisiejszy

dzień i jeśli on miał zamiar mieć się na baczności, to może i ona powinna. Ale mieć
się na baczności przed czym? Przed wiatrem?

- Turek jest szybki - powiedział, jakby w odpowiedzi - zwłaszcza kiedy jedzie

sam. Jeśli przyjdzie, musimy być od niego szybsi, Mancos. - Słowa były
wypowiedziane jak lekcja, cierpliwie, ale z powagą, na którą Kristine trudno było
się jakoś zdobyć.

Gdyby opowiadał o międzynarodowych gangach złodziei zabytków lub o kimś w

garniturze i krawacie, kto zajmował się kontrabandą, może umiałaby wzbudzić w
sobie pewną szczególną czujność. Ale opowiadał o bandytach, i to w dodatku

background image

bandytach z trzeciego świata. We wszystkich publikacjach na ich temat, począwszy
od „National Geographic”, a skończywszy na specjalistycznych czasopismach
historycznych, przedstawiani byli jako ludzie biedni i niewykształceni, mający do
czynienia tylko ze swoim bezpośrednim zleceniodawcą.

Zdawała sobie sprawę, że mogła źle interpretować słowa Kita, albo też ktoś

nazywany Turkiem był właśnie czyimś zleceniodawcą, jednak doszła do wniosku,
że jeśli Kit ma zamiar podrywać się za każdym powiewem wiatru, to lepiej, żeby
ich projektem zajął się ktoś mocniej stąpający po ziemi. Może i nie był to jej
najsilniejszy atut, ale nikt nie mógłby powiedzieć, że Kristine Richards nie umiała
radzić sobie w trudnych sytuacjach.

Wślizgnęła się do środka, zanim zdążył przyłapać ją na podsłuchiwaniu jego

rozmowy z Mancosem. Jej także zdarzało się przemawiać do Mancosa, ale te
rozmowy obracały się głównie wokół jedzenia, lub też jego braku. Nigdy nie
powierzała mu swoich sekretów i trochę za bardzo się ślinił, by lubiła się do niego
przytulać.

„O, Kristine, czas już wydorośleć” - strofowała się. Była zła na siebie. Kit Carson

jednym pocałunkiem sprawił, że jej myśli od kilkudziesięciu godzin biegły tylko w
jednym kierunku.

Kit poczekał, aż Kristine odejdzie, i dopiero wtedy dał psu ostatnie ostrzeżenie.

Wiedział, że pójdzie za nim, i byłby rozczarowany, gdyby tego nie zrobiła.
Znaczyłoby to, że źle ją osądził, a na tego rodzaju pomyłki nie mógł sobie pozwolić
jeszcze przez najbliższych parę dni.

Nie chciał, aby wystraszyła się czy nie mogła zasnąć. Chciał, żeby dalej była tak

świeża i podniecona jak przez cały ostatni dzień. Było w niej niezwykle intrygujące
połączenie ufności i powątpiewania. Kilka razy wpędził ją w panikę, prosząc o
folder, którego nie położyła we właściwym miejscu, ale szybko zauważył, że
postępowała tak ze wszystkim. Wprawiał ją także w zdenerwowanie, podchodząc
zbyt blisko. Czuł, jak rosło w niej wtedy napięcie i natężały się wszystkie zmysły,
ale było to dobre zdenerwowanie. Chociaż niewystarczająco dobre; jeszcze nie, ale
już niedługo.

Dla niego, przyzwyczajonego do nieugiętej dyscypliny klasztoru i posiadania

niewielu rzeczy, zaakceptowanie jej cygańskiego stylu życia stanowiło niezwykłe,
fascynujące wyzwanie. Cały czas zastanawiał się, kiedy w końcu zgubi choć jeden
z dzienników, dla których napisania ryzykował życiem.

Lubił patrzeć na nią, jak pracuje, myśli, zaczepia za ucho wciąż rozsypujące się

kosmyki włosów. Niejeden raz musiał oprzeć się pokusie, by zrobić to za nią. Nie
dlatego, żeby te kosmyki przeszkadzały mu, ale po to tylko, żeby mieć okazję jej
dotknąć.

Pragnął tego. Prawdę mówiąc, nie myślał o niczym innym od momentu, kiedy ją

pocałował. Kremowa skóra była jak magnes dla jego palców, a miękki plusz rzęs
przyciągał usta. Ciemna grzywa włosów wydawała się być stworzona dla jego rąk,
które miały rozsypać je na poduszce lub owinąć wokół pięści, przyciągając bliżej.

background image

Wiedział, że niektórzy mówili o nim barbarzyńca, ale dopiero przy tej kobiecie z

fiołkowymi oczami czuł, jakby nim rzeczywiście był. Zawsze uważał się za najbar-
dziej cywilizowanego człowieka, bardziej cywilizowanego niż ci, którzy nazywali
go barbarzyńcą czy wygnańcem. To był spadek po wielu latach kontemplacji,
godzinach, a często i dniach medytacji na tematy, które nie były tak od razu
oczywiste.

Ale dziś wieczór... dziś wieczór pragnąłby, aby stała się jego. Wydawała się

nietknięta, choć zdawał sobie sprawę, że w warunkach kultury zachodniej
przypuszczenie to było nader wątpliwe. Wiedział też, że nie będzie miał jej
dzisiejszej nocy. Jego instynkt mówił mu o tym nieomylnie.

Powrócił myślą do psa, drapiąc go za uchem.
- Bądź blisko niej, Mancos. Dobrze jej strzeż, a jeśli będzie potrzeba, wzywaj

mnie. Możesz to zrobić?

Pies odpowiedział na to serią głuchych szczęknięć wywołując uśmiech na twarzy

Kita.

- Dobry pies.
W domu Kristine zerwała się na równe nogi. Co też oni tam wyprawiali?

Próbowali zbudzić pół góry?

W pośpiechu przewróciła filiżankę z kawą i ledwie udało jej się uratować jeden z

manuskryptów przed zalaniem. Rzuciła na podłogę z pół tuzina chusteczek
higienicznych i ruszyła w stronę drzwi. Nagle zadzwonił telefon.

Przez moment wahała się, zanim w końcu przeważyła w niej ciekawość.
- Halo - odezwała się do słuchawki.
- Kris, mówi John. - Głos rozbrzmiewał po całym pokoju, gdy przyglądała się

aparatowi, nie wiedząc, który guzik przycisnąć, by wyłączyć głośnik.

Nieuprzejmość, a nie niewiedza była powodem pytania.
- John jak?
- Garraty.
Do wyboru miała całe mnóstwo klawiszy: klawisz z zakodowanymi numerami,

klawisze włączające i wyłączające, klawisz sygnalizujący wyczerpanie się baterii i
parę jeszcze innych różnorodnych przycisków i guzików. Przycisnęła jeden z nich,
rozłączając się zupełnie. Było to na pewno jakieś wyjście, ale nie na długo.

Telefon zadzwonił znowu.
- Halo?
- Okay, okay, wiem, co chciałaś powiedzieć.
- Nie chciałam nic powiedzieć, doktorze Garraty. Próbuję... - Przycisnęła kolejny

guzik i raz jeszcze nagrodzona została błogosławioną ciszą.

Znów zadzwonił telefon. Wiedziała, że to on. To musiał być on. Ale może jednak

ktoś inny, na przykład jej matka. Mogłaby to być nawet jej siostra. Już od tygodnia
nie rozmawiała z Sarą.

- Halo?
- Do licha, Kris. Jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę, to po prostu przyjadę.

background image

To był on.
- Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam problem z głośnikiem. -

Problem, rozwiązania którego nie śmiała ryzykować raz jeszcze. Nie teraz, kiedy
on mógł się jej zwalić na głowę.

- Po prostu bawisz się telefonem i założę się, że wszystko z nim jest w porządku.
„Był taki sprytny” - pomyślała kwaśno. Wystarczająco sprytny, by rzucić ją,

wywołując przy tym skandal, który omal nie rozbił na dobre jej rodziny. Nie tylko
że ją rzucił, ale zrobił to dla jej kuzynki i co gorsza, najpierw zrobił owej kuzynce
dziecko, wciąż jeszcze będąc zaręczonym z Kristine. Jej krewni spędzili ten rok
pracowicie przeliczając na palcach minione miesiące. Musiała znosić jego i jej
potomstwo w każde Boże Narodzenie i Święto Niepodległości. Zdecydowanie nie
pragnęła tolerować go jeszcze i we własnym domu, nawet tylko przez telefon.

- Czego chcesz? - spytała. Powiedziała to dosyć niewyraźnie i nawet bez cienia

silenia się na uprzejmość.

- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak się miewasz.
„Był taki troskliwy” - skwitowała tę uwagę w duchu, przyglądając się telefonowi.

Na tyle troskliwy, by zmusić ją do zrezygnowania z asystentury u profesora na
uniwersytecie w Kolorado. Powodowana urażoną ambicją złożyła rezygnację w
chwili słabości i od tamtej pory nieustannie walczy o odzyskanie utraconej wtedy
pozycji.

- Dobrze - powiedziała. - A Liza? - „Cios poniżej pasa - stwierdziła w duchu. -

Naprawdę niesmaczne.” Przysięgła sobie, że nie zrobi tego więcej.

- Wszyscy mają się dobrze. Liza i dzieciaki nie mogą się już doczekać pikniku

czwartego lipca. Ma nową sałatkę ziemniaczaną, za którą wszyscy szaleją.

- Na pewno - powiedziała Kristine, szczerze starając się, by nie zabrzmiało to zbyt

sarkastycznie. Był taki dumny z sałatek Lizy. Mógł mieć prawdziwy brylant, ale
zadowolił się ziemniaczanymi sałatkami i świetnym seksem, czego dowodem
mogło być dwoje dzieci w ciągu czterech lat i następne w drodze.

- Ale nie dzwonię, żeby rozmawiać o sałatkach - powiedział.
- Dziękuję. - Wkradła się w tę odpowiedź nuta sarkazmu.
- Dzwonię, by porozmawiać o Carsonie.
Udawanie głupka nie przychodziło jej łatwo, ale zadała sobie trochę trudu.
- Carson, kto?
- Kit Carson. Wiem, że jest tutaj, w Kolorado i sądzę, że nie powinnaś się w to

mieszać.

„No, no - pomyślała - proszę bardzo. John Garraty, o dzień spóźniony i o dolara

biedniejszy. A nawet o dwa dni.”

- Najmądrzejsza rzecz, jaką mogłabyś teraz zrobić, to rzucić cały ten projekt -

ciągnął. - Chętnie porozmawiam z dziekanem, aby przekazał tę sprawę do Boulder.
Jesteśmy lepiej przygotowani, by poradzić sobie z czymś, na czym można się
nieźle sparzyć. Nie oszukuj się co do Carsona, Kristine. Nie bez powodu nazywają
go wyjętym spod prawa wygnańcem.

background image

- Hmmm - mruknęła, jako że nic innego nie przyszło jej akurat do głowy. John nie

wiedział nawet, jak bliski był prawdy.

- Ten facet tak długo balansuje na linie między badaniami naukowymi i

poszukiwaniem skarbów, że ma już pewnie głębokie wyżłobienia w podeszwach
butów. Kto może wiedzieć, co on naprawdę zamierza? Kto wie, co takiego odnalazł
w Tybecie?

- Ostrożnie, doktorze Garraty. Pańskie aspiracje zaczynają przebijać przez pańską

troskę.

- Chińczycy mają powody, aby się wściekać.
- Słyszałam plotki - przyznała, opadając na kręcony fotel.
- Wszyscy słyszeli plotki. - Głos Johna brzmiał teraz bardziej twardo i mniej

ugodowo. - Mnie interesują fakty.

- Jakie to fakty, Kreestine?
Aż podskoczyła na krześle. Jak długo już Kit stał w progu, zastanawiała się,

patrząc na niego.

- Kris? - usłyszała w słuchawce zaniepokojony głos Johna.
- Co? - powiedziała patrząc na Kita i nie wiedząc, ile ma mu wyjaśnić z tego, co

być może usłyszał, a może nie.

- Czy jest tam jeszcze ktoś? - spytał John.
Etykieta dyktowała jedyną możliwą w tej sytuacji odpowiedź. Kristine wzięła

głęboki oddech i powiedziała.

- Chciałabym, abyś poznał Kita Carsona.
Z właściwą sobie arogancją, John bynajmniej już nie wydawał się być

zażenowany. Wręcz przeciwnie. Zaczął od razu od samoreklamy.

- John Garraty, Kit, specjalista od Środkowego Wschodu na uniwersytecie w

Kolorado. Dużo o tobie słyszeliśmy ostatnio.

- Na to wygląda - odparł Kit, nie całkiem pewny, czy spodobało mu się to, co

przypadkiem podsłuchał. Nie przeszkadzały mu aluzje do jego własnej osoby,
słyszał już na swój temat gorsze rzeczy. Ale jakaś nutka w głosie Kristine mówiła
mu, że łączyło ją ze specjalistą od Środkowego Wschodu coś więcej niż tylko
kontakty czysto zawodowe. Nie brał pod uwagę takiej możliwości.

- Jak wiesz - John kontynuował streszczenie swojego życiorysu - wiele

podróżowałem w twojej części świata, na Wschodzie. Prowadziłem ekspedycję do
Petra, pracując z parą ludzi z Karaczi, doktor Singh i doktor Alexander. -
Swobodnie wyrzucił z siebie dwa stawne nazwiska bez żadnego jednak
widocznego efektu.

- Nie, nie wiedziałem o tym - powiedział Kit, obserwując, jak rumieniec pokrywał

policzki Kristine.

John zignorował dosłowną interpretację swoich słów.
- Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine podróż do Nepalu, ale sam wiesz, jakie

to może być niebezpieczne.

- Tak, to wiem - przytaknął i Kristine widziała, jak jego oczy zwęziły się, gdy

background image

zwrócił się do niej. - Kiedy planowaliście tę podróż, bahini?

Nie zrozumiała słowa, ale zabrzmiało niepokojąco, jak pieszczota, gdy

wypowiedział je swoim głębokim, melodyjnym głosem. Nie pomogło jej to w
odzyskaniu wzburzonej przed chwilą przez Johna zimnej krwi. W Nepalu mieli
spędzić miodowy miesiąc - on z Lizą pojechał na Hawaje, wykazując się niezbyt
wielką wyobraźnią - i nie mogła uwierzyć, że był na tyle bezczelny, by o tym
wspomnieć.

Kit czuł rosnące w pokoju napięcie i nagle uświadomił sobie jeszcze coś o

Kristine: John Garraty zranił ją. Nie był na tę wiadomość przygotowany i miał
wrażenie, jakby nagle potknął się o nieoczekiwaną przeszkodę.

Wiedział, jak radzić sobie ze złością. W klasztorze nauczył się odrzucać ją jako

błędną drogę, a w świecie zewnętrznym używał jej tylko wtedy, gdy była
konieczna, by przetrwać. Zazdrość była niepokojącą niewiadomą. Godzinę czy
dwie temu nie zdawał sobie nawet sprawy, że był zdolny do tego tak
bezwartościowego uczucia.

- To było dawno temu - powiedziała Kristine. Przerwała nie kończącą się ciszę,

zastanawiając się, czym był ten dziwny mrok, który nagle ujrzała w jego oczach.

- Wygląda na to, że nie dość dawno, bahini - powiedział niezwykle jak na niego

zmęczonym głosem. Złożywszy razem ręce, skłonił głową w jej stronę i z cichym
brzękiem bransolet opuścił pokój.

- Wszyscy tutaj w Boulder jesteśmy bardzo zainteresowani twoim os tanim

projektem - powiedział John nieświadomy nieobecności swojego wybranego
słuchacza - i możemy zaoferować ci...

- On już poszedł, John - przerwała mu Kristine.
- Poszedł, dokąd?
- Chyba do łóżka - odpowiedziała bez zastanowienia, ale jej słowa nie umknęły

uwadze Johna.

- Do czorta, Kristine. Co ty knujesz...
Przycisnęła jeden klawisz, potem drugi, a potem wyciągnęła sznur z gniazdka.
Opadając miękko na krzesło, dopiła resztkę zimnej kawy. Dostała już trzy

ostrzeżenia: od dziekana Chambersa, od Jenny, a teraz od Johna.

Ale nie miała zamiaru cofnąć się. Żadna siła nie zmusi jej do tego.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kristine zadała kolejny cios pieczonemu kurczęciu spoczywającemu dumnie na

półmisku pośrodku kuchni. Nie powinna była zadawać sobie tyle trudu. Kit nie
pokazał się ani na śniadaniu, ani na lunchu i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar
pojawić się na kolacji. Kurczak był zimny, groszek wysuszony, a herbatniki
stwardniały na kamień. Naprawdę nie powinna była się trudzić. Jej kulinarne
umiejętności jeszcze nigdy nie zrobiły na nikim wielkiego wrażenia.

Co on robił w swoim pokoju? Rozpoczął post religijny? Wyjrzała przez okno na

stojący osobno garaż. Wieczorny wiatr szumiał łagodnie w wierzchołkach drzew, a

background image

w zachodzącym słońcu tańczyły złociste tumany kurzu.

Stwierdzając, że równie dobrze może poddać się teraz jak i później, wyszła przez

tylne drzwi. On musiał jeść, a razem musieli zabierać się do pracy.

Dłonie pociły się jej, gdy wspinała się do mieszkania na piętrze. Stanęła przed

drzwiami, serce zabiło szybciej. Już miała zapukać, ale zawahała się.

Może tylko zdawało jej się, że usłyszała słowo proszę, lecz już po chwili przeszła

z gasnącego światła do ciepłego mroku pokoju.

Oczy wolno przywykły do ciemności, za to serce nie chciało się uspokoić.

Siedział naprzeciw drzwi na lekko wytartej skórze, ubrany tylko w czarne szorty.
Kropelki potu błyszczały na czole i zamkniętych powiekach. Wilgoć zdobiła rzeźbę
ramion, szeroki tors, długie, mocne nogi. Nagie stopy spoczywały na kolanach.

Jego ciche, spokojne piękno zaparło jej dech i upłynęło kilka sekund, zanim

przypomniała sobie, by znów nabrać powietrza. Nie powinna była przychodzić, ale
nie potrafiła też zmusić się, by wyjść.

Wiatr wpadł do pokoju przez otwarte okno lekko mierzwiąc luźne, krótkie włosy

wokół jego twarzy. Kosmyki rozsypały się po policzkach jak pióra, przyciągając jej
wzrok. Jego oczy, choć teraz szeroko otwarte, były równie niewidzące jak przed
chwilą.

Automatycznie cofnęła się o krok i stanęła, zatrzymana przez swoje własne

nieposkromione instynkty. Nie chciał, żeby wyszła. A może? Nie była pewna...
niczego.

Oderwała od niego, wzrok otrząsając się lekko z czaru, ale nie niszcząc go

zupełnie. Ocierając dłonie o dżinsy, rozejrzała się po jego pokoju, jego, bo
zdecydowanie się w nim zadomowił. Skrzynie i łóżko wypełniały większość
przestrzeni, na nich ustawionych było mnóstwo przedmiotów. Mosiężne dzwonki,
tybetańskie modlitewne kółko, tkaniny i dywaniki, miedziana miska, garnek
wypełniony samorodkami złota i drugi z turmalinami. Dziwnie znajoma złota
maska, kawałek górskiego kryształu większy niż obie jej pięści. Rozmaite skarby
zdobyte wśród licznych przygód.

Pośród nich porozrzucane były przedmioty znamionujące nowoczesnego

człowieka: brzytwa i szczoteczki do zębów, butla gazowa, worek herbaty i maszyna
do pisania.

Zerknęła na niego i widząc, że znów zamknął oczy, podeszła do jednego z kufrów.

Wkręcona w maszynę kartka papieru była czysta. Westchnęła z ulgą, nie przyszła
tu, by wścibiać nos w jego sprawy. Postąpiła krok do przodu, potem drugi,
zagłębiając się coraz bardziej w prywatne sanktuarium, w jakie zamienił jej pokój
gościnny. Powiodła palcami po półszlachetnych kamieniach. Dotknęła
modlitewnego kółka i powstrzymała się, by nie postąpić tak samo z wytartymi
dżinsami i czarną tuniką porzuconymi na jednym z kufrów. Ręką musnęła złotą
maskę i silniej niż przedtem powróciło do niej wrażenie czegoś znajomego.
Pozłacany kształt prostego nosa, metaliczne ciepło kości policzkowych i wykrój ust
znała lepiej niż powinna. Palce zatrzymały się, a usta rozchyliły się w nagłym

background image

olśnieniu.... Kautilya. Jego imię zadźwięczało w jej myślach i rozeszło się echem w
powietrzu.

Kreestine.
Obróciła się z walącym sercem, ściskając w rękach maskę. Chciała biec, ale było

już za późno. Stopy wrosły w podłogę obezwładnione siłą jego wiekowego
spojrzenia. Popełniła błąd, przychodząc tutaj, i gdyby miała jeszcze możliwość
odwrotu, pozwoliłaby raczej, by spędził noc głodny.

Ale Kit nie był w nastroju, by dać jej tę szansę. Długie godziny medytacji nie

zmniejszyły wcale jego złości ani nie pomogły mu zrozumieć innych uczuć, jakie w
nim wzbudzała. Miesiąc z dala od domu nie zmienił go tak bardzo, jak te dwa dni
spędzone w jej towarzystwie. Pragnął jej, od pierwszego pocałunku postanowił, że
ją posiądzie, ale nie spodziewał się, że w czasie targów może zatracić siebie. Nie
oczekiwał zmian, jakie przyniosło pożądanie.

Co takiego było w niej? Piękno, tak, ale wiele kobiet było pięknych, a ona

zdawała się być nieświadoma własnej urody. Nie było w niej subtelnej kokieterii,
jaką spotykał u innych. A jednak w jej nieśmiałych spojrzeniach dostrzegał
zmysłową ciekawość. Ubrania nosiła proste, niedobrane w stylu i kolorze tak, by
potęgować wdzięk. Pewien był, że było to zamierzone. Wzbudzało w nim jeszcze
większą fascynację, dopóki nie usłyszał Johna Garraty’ego i nie odgadł przyczyny
jej postępowania.

Miała jasny, bystry umysł, tak różny od stałej, głębokiej mądrości mnichów i Sang

Phala, o tyle szerszy niż innych znanych mu kobiet, z wyjątkiem Lois. Ale z Lois
łączył go jedynie czysty, twardy interes, nie mający w sobie nic z owej miękkości,
jaką czuł od momentu, gdy zobaczył Kristine. Jej słabości, które tak usilnie starała
się ukryć, pociągały go tak samo jak jej mocne strony. A może nawet bardziej.

Wszystko to zdołał sobie uświadomić, a jednak wciąż nie odzyskiwał spokoju

ducha.

Dlaczego przyszłaś do mnie?
Kristine usłyszała to pytanie wyraźnie, wyraźniej, niż gdyby wypowiedział je na

głos, w nagłym błysku olśnienia uświadamiając sobie prawdziwy wymiar jego siły,
jego energii.

Niezdarnie cofnęła się, natrafiając na jedną ze skrzyń. Przeczytała tomy teorii i

pogłosek, od Polo do Maraini, o metafizycznych tajemnicach tybetańskiego
lamaizmu i jeśli on teraz lewitował, miała zamiar uciekać stąd natychmiast,
niezależnie od tego, czy nogi odmawiały jej posłuszeństwa, czy też nie.

- To niemożliwe dla kogoś o tak ograniczonej wiedzy i zaangażowaniu jak moje,

Kreestine - zapewnił ją swoim głębokim, miękkim głosem. - Nie masz powodu do
obaw.

- N-nie rób tego - wyjąkała, potwierdzając to, o czym już oboje wiedzieli. Coś się

stało, coś bardzo niezwykłego.

- Nie mogę zrobić nic, na co ty sama nie pozwolisz. Jesteś bardzo... otwarta. -

Ostatnie słowo wypowiedział cichym, chrypliwym szeptem pełnym ukrytych

background image

znaczeń. - Zawołałaś moje imię, więc odpowiedziałem, nic więcej.

Uwierzyła mu. Zawsze mu wierzyła, ale jej serce nie chciało się uspokoić. W

rzeczywistości, kiedy wstał z podłogi ze swoim szczególnie płynnym wdziękiem i
zaczął iść w jej stronę, zabiło jeszcze szybciej.

- Dlaczego przyszłaś do mnie - spytał, wciąż przybliżając się i zmniejszając

dzielący ich dystans. Jej pole widzenia wypełnił gładki, muskularny tors i ramiona.
Złoto bransolet iskrzyło się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca,
kontrastując z ciemną satyną i miękką strugą włosów opadającą aż do szortów.

- Twój obiad wystygł - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to bardzo

realnie. Jednak umysł pochłonięty był zdumiewającym uświadomieniem sobie jego
wtargnięcia w jej myśli. „Właściwie ile lat spędził w tym klasztorze” - zastanawiała
się.

- Zbyt wiele. - Zrobił w jej kierunku jeszcze jeden cichy krok, cały czas nie

spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego przyszłaś do mnie?

- Przestań - krzyknęła, bardziej zła niż przestraszona. Miała wystarczająco dużo

kłopotu z utrzymaniem myśli w jako takim porządku, żeby mogła pozwolić mu na
potęgowanie tego chaosu. Ale wciąż przysuwał się bliżej, a pytanie w jego oczach
domagało się odpowiedzi. - Musimy pracować - powiedziała. - Straciliśmy już
większość dnia. - Jej głos stawał się coraz łagodniejszy, słowa wolniejsze i czuła
wpijający się w udo zamek jednej ze skrzyń.

- Więc koniec z tym, jak sobie życzysz. - Ujął jej twarz w obie dłonie, odgarniając

włosy za uszy. Nie zwinęła czarnego żywiołu w ciasny węzeł. Lekko figlarny
uśmiech zadowolenia zarysował się na jego ustach, a jej serce stopniało razem z
ostatnim gramem złości; zatraciła się w przepastnej głębi jego oczu.

Mięśnie jego ramion napięły się, gdy jej twarz spoczęła w jego dłoniach. Miał

zamiar pocałować ją, ale ona nie wyszła temu pocałunkowi naprzeciw. A może?

Pytanie okazało się zbędne. Nie uciekła, gdy ustami rzeźbił jej policzek. Oczy

zamknęły się, a kolana osłabły. Nie uciekła, gdy pieszczota powędrowała wzdłuż
krawędzi nosa do ust. Rozchyliła je w oczekiwaniu pocałunku, zadziwiona magią
jego dotyku.

Bijące od niego gorąco owinęło ją kokonem męskich zapachów, zwodząc

obietnicą, której nie spełnił. Zawisł nad nią ustami, pieszcząc ją jedynie miękkością
oddechu i namacalnym wręcz pożądaniem, które czuła, jak płynie od niej i do niej.

To oczekiwanie doprowadzało ją do szału. Ciało błagało, by ruszyła się,

unicestwiając ostatni centymetr dzielącej ich przestrzeni. Zwilżyła wargi, poczuła
jego usta niezwykle delikatnie dotykające koniuszka jej języka i niezauważalne
prawie napięcie dłoni na twarzy. Był tak blisko, trzymając ją w ramionach, a jednak
nie biorąc; czuła ogarniający ją powoli spokój.

Zacisnęła pięści na masce, cały czas zdając sobie sprawę, że to jego chciała

trzymać: czuć pod dłońmi szerokie barki, zaplątać palce w miękkim przepychu
włosów i czuć sznur kasztanowego jedwabiu opadający w dół szyi. On nie był
wygnańcem, był czarodziejem. Nie był pobożnym mnichem, ale biegłym w sztuce

background image

uwodzenia szamanem. Bez jednego nawet pocałunku pobudził ją, zdyszaną,
topniejącą w środku.

Ręce zagubiły się w jej włosach, przyciągając ją bliżej. Dotykając wargami ust,

szepnął:

- Czy będziesz spała dzisiaj w moim łóżku, Kreestine?
Poprzez zamknięte powieki nie mogła zobaczyć uśmiechu, ale wyczuwała go w

całej jego barbarzyńskiej arogancji. Bawił się nią. Nie miał zamiaru jej pocałować.
Chciał się jedynie przekonać, jak daleko była gotowa się posunąć.

Nawet gdy wiedziała już, na czym polega gra, czuła głos nakazujący jej odsunąć

się. Gdyby uległa swym nieokiełznanym impulsom, dostałby swoją odpowiedź i
wiedziała, że nie dotrwałaby do końca. Był tak blisko, tak urzekająco blisko.
Pragnęła jedynie pocałunku, takiego jak tamten na ganku, pocałunek, za który nie
mogła zapłacić w walucie, o jaką poprosił. Czy pragnęła zbyt wiele?

- Nie za wiek, bahini, za mało - zamruczał, dręcząc wargami jej usta.
Wolno otworzyła oczy, przechylając na bok głowę.
- Powiedziałeś, że... że nie zrobisz tego.
- I nie zrobiłem.
- Więc skąd?
Musnął ustami jej wargi, ledwie, nie dość blisko.
- Moje serce jest także otwarte, Kreestine, i słyszy każde uderzenie twojego serca.
To był ostatni moment, kiedy mogła jeszcze uciec, zanim zupełnie nie uległa jego

zmysłowemu czarowi, póki nie zrobiła z siebie kompletnie naiwnej.

Nikt w takich sytuacjach nie radził sobie lepiej niż ona. Siłę dały jej wspomnienia

własnej niezdarności i zgrabnie podsumowanej mowy pożegnalnej Johna.
Pocałunek Kita w zamian za kochanie się z nią? Nawet barbarzyńcy z trzeciego
świata nie mógłby sprawić przyjemności tak kiepski interes.

Wyślizgnęła się z jego rąk. Łatwo, ponieważ pozwolił jej odejść; trudno,

ponieważ wierzchem palców musnęła jego napięte podbrzusze. Zamarudziła tam
ułamek sekundy, zabłądziwszy w przepychu miękkich włosów okalających jego
pępek i niknących w głębi szortów.

Kit pozwolił jej odejść, ale nie tak łatwo. Wyczuwał, że tęsknota i odmowa

całkowicie poplątały jej myśli, ale bez dotyku, bez chęci z jej strony czy laski
otrzymywanej w stanie medytacji, nie potrafił zobaczyć nic więcej. Rzadko
żałował, że zbyt krótko był uczniem Sang Phala, ale nigdy też przedtem nie
dręczyło go uczucie zazdrości.

Przeszła przez pokój, zatrzymując się przed jego łóżkiem. Przez chwilę kusiło go,

by stanąć za nią i pieszcząc kobiece łuki jej bioder, sprowadzać ją swymi myślami i
rękami na łóżko. Ale sumienie nie pozwalało mu zawieść pokładanej w nim wiary.
Sztuka perswazji nie miała służyć takim celom.

Sięgnął po dżinsy i wbił się w nie, nie zwracając uwagi na ich niezwykłą ciasność.

„To także minie” - pomyślał, uśmiechając się krzywo do samego siebie. W
najlepszym razie był to bardzo bolesny uśmiech.

background image

Dźwięk suwaka, uspokajający i zgrzytliwy zarazem, wywołał drżenie i falę ciepła

ogarniającą całe jej ciało. Nieświadomie uniosła złotą maskę, wachlując się nią i
starając, by wzrok cały czas spoczywał na jego łóżku. Szybko uświadomiła kolejny
zły wybór, sobie. Dała mu prześcieradła, kilka poduszek, ale przecież to dodane
przez niego przedmioty urzekły ją swymi zakazanymi fantazjami.

Nieregularnych kształtów narzuta ze zszytych razem owczych skór leżała na

brzegu łóżka; słomiana soczystość wełny, prymitywna i zmysłowa. Bez
najmniejszego wysiłku wyobraziła sobie, że on tam leży, ciemna skóra kontrastuje
z bladością wełny, rozluźnione mięśnie szykują się do odpoczynku i kochania, na
ramię opada warkocz, gdy sięga po jedną z bogato haftowanych poduszek, by
umieścić ją pod jego głową, usta zbliżają się do ust kiedy swoim ciałem nakrywa
jej ciało.

Złota maska wachlowała ją coraz szybciej, a mimo to wciąż czuła, jak topnieje w

miejscach, o których John powiedział kiedyś, że były suchsze niż Sahara w lecie.
Będąc swego czasu w lipcu w Afryce Północnej, wiedział, co mówi, i przez
wszystkie te lata wierzyła jego słowom, dopóki nie spojrzała na łóżko Kita
Carsona.

Słyszała, jak wślizgiwał się w czarną tunikę i mogłaby przysiąc, że słyszała też,

jak przesuwał każdy z guzików w pokrytych odciskami palcach. Była przepełniona
uczuciami, zmysłami wychwytywała najdrobniejsze wrażenia, a on nawet jej nie
pocałował.

Bransolety brzęczały mocniej i wiedziała, że podwija właśnie rękawy, odsłaniając

pokreślone żyłami ręce. Jak to się stało, że wpakowała się w coś takiego? I jak ma
się teraz wycofać? Po prostu powiedzieć do widzenia i wybiec z pokoju?

Nie, to na nic. Musiała uratować sytuację, sprawić, żeby znów rozmawiali z sobą

jak para profesjonalistów. Odwróciła się i nawet jeśli zrodziła się w jej umyśle
jakaś inteligentna myśl, w tej chwili pierzchła bezpowrotnie. Opasywał właśnie
biodra ciężkim pasem i jej uwaga skupiła się niepodzielnie na jego rękach.

Kit, zapinając już pas, zatrzymał się nagle, zaskoczony i dziwnie zraniony

malującą się w jej twarzy bezbrzeżną tęsknotą. Czuł ból i chaos jej pragnień i
poczuł jeszcze większą niechęć do doktora Johna Garraty’ego, specjalisty od
Środkowego Wschodu. Miał ochotę rzucić swój pas na ziemię i wziąć ją,
zamieniając ból w przyjemność i unicestwiając wszelki chaos, jaki mógł powstać w
jej sercu w związku z kochaniem się.

Mógł też dać jej trochę czasu. Niewiele decyzji w jego życiu było tak trudnych, a

Sang Phala nie mówił mu nic o zdobywaniu kobiet. Wszystkiego nauczył się sam.
Do tej pory ta wiedza w zupełności mu wystarczała, ale Kristine była całkiem inna
niż kobiety, które znał. Konkubina, kochanka... Nie mógłby się bardziej mylić.

Zaakceptowanie swojego pierwszego błędu pomogło mu wycofać się

emocjonalnie. Dopiął klamrę pasa.

- Przykro mi, że zrujnowałem twój obiad. Pozwól, że cię gdzieś zabiorę na

kolację.

background image

Kiwnęła głową. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko się stąd wydostać.
- Dobrze. Wrócimy do pracy jutro z samego rana. Mamy przed sobą jeszcze całe

dwa dni.

„Dwa dni, a potem co” - pomyślała, przestępując niepewnym krokiem próg. Nie

był jej potrzebny do zapisania wyników badań. Kopiowała jego dzienniki,
wszystkie zdjęcia i negatywy miał w trzech egzemplarzach, więc jakiekolwiek
konieczne konsultacje można będzie przeprowadzić przez telefon, ona samotna w
swoim górskim domu, a on - gdzie? W którą stronę świata pójdzie, kiedy ją opuści?


„Mogę winić tylko samą siebie” - pomyślała Kristine. Stała w progu baru, żałując,

że nie dokonała mądrzejszego wyboru. Neonowa obietnica hamburgerów i piwa
zwabiła do środka Kita, a ona bezwiednie poszła za nim. Pełen czerwononosych
kowbojów bar po drugiej stronie jeziora nie był najlepszym miejscem, do którego
można było przyprowadzić mężczyznę ozdobionego warkoczem i bransoletami.
Otwarcie agresywne spojrzenia, jakie odprowadziły ich do stolika, potwierdziły, że
miała rację.

Każdy wytwórca sprzętu rolniczego oraz dostawca żywności z całych Stanów był

doskonale reklamowany na ponad tuzinie nasuniętych na czoło baseballowych
czapek. Czuła się bardzo nieswojo, chociaż kiedyś zdarzyło się już jej ten bar
odwiedzić. Byli tutaj z Grantem na ostatniej randce i nikt wtedy nie zwrócił na nich
uwagi. Ale Kit budził wrogość swoim egzotycznym wyglądem i cudzoziemskim
strojem. Jeśli ona to wyczuwała, jego instynkty musiały już o tym krzyczeć.

- Interesujące miejsce - powiedział bardzo spokojnym głosem, odsuwając dla niej

krzesło.

Usiadła, chwytając od razu menu.
- Hamburgery są dobre. Meksykańskie jedzenie prawdopodobnie zabije cię. - Czy

nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie spojrzenia błyszczących jak koraliki oczu
skupiały się na nim?

Zaśmiał się.
- A więc weźmiemy hamburgery. Jesteśmy za młodzi, aby umierać dziś wieczór,

Kreestine.

„Zdaje się, że ma rację” - pomyślała Kristine, kryjąc twarz za kartą dań.
Kelnerka nie spieszyła się, by do nich podejść i przyjąć - zamówienie na

hamburgery i piwo, ale kiedy już się zjawiła nie bardzo miała ochotę odejść.
Kristine nie sprawiło kłopotu odgadnięcie dlaczego.

- Nie jesteś stąd, kotku, prawda? - spytała Kita.
- Nie, pochodzę z Nepalu - powiedział kotek, posyłając jej jeden ze swoich

najbardziej przyjaznych uśmieszków. Miał takich z tysiąc i według obserwacji
Kristine posłał ich tej blond rusałce o wąskich biodrach i dużym biuście już co
najmniej tuzin. Obciskała ją czarno-zielona bluzeczka z lycry - bardziej
odpowiednia do sali gimnastycznej niż do publicznej restauracji. Prawie całe ciało
miała obciśnięte lycrą, choć jego dość pokaźna część po prostu się w niej nie

background image

mieściła. „Niektóre kobiety mają szczęście” - pomyślała Kristine, czując się źle w
swojej musztardowo-zielonej bluzce. To nie była tania bluzka, ale w porównaniu z
seksownymi limanu lycry wydawała się jedynie dużą szmatą.

- Miałam kiedyś chłopaka alpinistę - powiedziała kelnerka. - Pojechał do Nepalu,

ale nie wrócił stamtąd. - Opierając jedną obutą stopę na drugiej, dziewczyna
pochyliła się nad stołem, uniemożliwiając Kristine jakąkolwiek rozmowę, a tym
samym niwelując też swoje szanse na napiwek. Było to niewielkie pocieszenie dla
Kristine, bardzo niewielkie.

- Wielu mężczyzn nigdy nie wraca z gór - powiedział Kit. - Przykro mi.
- O, on nie zginął, kotku. Po prostu nie wrócił. Ale, hej, dopóki Nepal zsyła nam

takich facetów jak ty, czego tu żałować?

- W Nepalu nie ma innych takich jak ja.
Niski, gardłowy chichot poprzedził odpowiedź kelnerki; szczupłym biodrem

odepchnęła się od stołu.

- Słonko, nigdzie nie ma wielu takich jak ty.
Kristine doceniła to, że nie odprowadził wzrokiem zgrabnie kołyszącej biodrami

dziewczyny, ale kiedy odezwał się, pożałowała niemal, że tego nie zrobił.

- Kim jest John Garraty?
- John Garraty? - powtórzyła.
- Czy źle wymówiłem imię? - spytał, unosząc lekko brwi.
- Nie. - Chcąc wymyślić jakąś odpowiedź, zajęła się poszukiwaniem portmonetki.

Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego tak wiele kobiet nosiło puderniczki i szminki.
Bardzo wygodnie można było się za nimi skryć.

- Kim on jest?
- Profesorem na uniwersytecie w Boulder, dokładnie tak, jak to powiedział.
Kelnerka przyniosła piwa, dając jej chwilę oddechu, ale tylko chwilę. Po kilku

kotku to i kotku tamto odpłynęła w stronę baru.

- To twój przyjaciel?
- Niezupełnie. - Mogłaby założyć się, że kelnerka miała w swojej torebce co

najmniej dwie puderniczki i ze trzy szminki. Jej musiała wystarczyć stara tubka
balsamu do ust.

- Więc dlaczego planowaliście wspólną długą podróż?
Podniosła na niego wzrok.
- To była pomyłka.
- W porządku - powiedział i uśmiech zadowolenia opromienił mu twarz.
Kristine włożyła z powrotem do torebki nie użyty wcale balsam do ust i

westchnęła. Szaleństwem było łączenie się z nim, Kah-gyur, Chatren-Ma,
całowanie, niecałowanie i wszystko razem. Przy następnym kotku pewnie rzuciłaby
się na kelnerkę. Straciła apetyt i nie mogła się doczekać, kiedy będzie już w domu.
Kit wprowadzał tylko dodatkowe zamieszanie do jej życia, które i bez niego było
dostatecznie skomplikowane.

A jakby było tego mało, potrafił jeszcze czytać w jej myślach. Jeżeli sprawy miały

background image

przyjąć gorszy obrót, nie chciałaby być przy tym, kiedy to się stanie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Hamburgery były gorące, tłuste i ociekające serem, dokładnie takie, jakie lubiła.

„Szkoda, że nie mogę ich zjeść” - pomyślała Kristine. Przebierała widelcem we
frytkach, zbierając w sobie siły do zadania pytania.

- Co miałeś na myśli, mówiąc, że byłeś zabrany? - Nareszcie, powiedziała to.

Podniosła głowę, czekając na odpowiedź Kita. Kiedy nie odpowiadał od razu,
spróbowała pomóc jego pamięci. - Przez Sang Phalę? Twojego drugiego ojca?

Kit spotkał kilka osób z niebieskimi oczami, niewiele, ale wystarczająco dużo, by

wiedzieć, że w jej oczach niezwykły był nie tylko ich fiołkowy odcień, lecz także
ciepło. Poruszały w nim tę samą ukrytą strunę co zazdrość, prosząc o prawdę, którą
rzadko ujawniał.

Tym razem jednak ledwie zdążyła zapytać, a już poczuł w sobie potrzebę dania jej

odpowiedzi.

- Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dziewięć lat - powiedział, patrząc

na jej w oczy. - Zapłacił drogo Khampasom, wojującym bandytom, ofiarowując
życie swojego bratanka za moje. - Kryjącą się za tymi słowami rzeczywistość
próbował złagodzić posyłając jej uśmiech znad szklanki piwa. - Jeszcze kiedy
byłem chłopcem wiele razy żałował, że tak postąpił. Nie byłem dobrym
nowicjuszem.

Widząc, jak pochyla się do przodu, trzymając ciasno splecione ręce na kolanach i

starając się ukryć wywołane jego słowami oszołomienie, uśmiechnął się do niej
ponownie. Na pewno byłaby przerażona, gdyby odkryła, że jej wysiłki poszły na
marne.

- Ofiarowując swojego bratanka? Dlaczego? - Gdy mówiła tak niemal bez tchu,

urywanym głosem, nie mógł oprzeć się wrażeniu, jak bardzo było to kobiece,
słodkie i... pełne erotyki. Całą noc marzył o jej szepcie blisko niego w ciemności,
przerywanym rozkoszą za każdym razem, gdy poruszył się w niej. Niespokojnie
poprawił się na krześle, raz jeszcze zdumiony swobodą, z jaką odpowiadał na jej
pytania.

- Dawna obietnica złożona staremu człowiekowi, jakim stał się mój ojciec, gdy

matka umarła przy moim urodzeniu - wyjaśnił, z trudem skupiając uwagę na
rozmowie i faktach, które zaakceptował już dawno temu. - W czasie, który
spędziliśmy razem, do momentu aż skończyłem dziewięć lat, nie wiem, czy ojciec
kiedykolwiek przebaczył mi to, że tak wiele stracił przeze mnie. Pod tym
względem Sang Phala był bardziej szczodry, ale tylko pod tym. Ostatecznie wybił
ze mnie dzikość, aż w końcu nauczyłem się.

- A potem uciekłeś?
- A potem uciekłem - zgodził się, zanim pociągnął kolejny, długi łyk piwa.
- Co stało się z twoim pierwszym ojcem?
- Zastrzelono go na Thorong La. - Wzruszył ramionami, unosząc jedno z nich

odrobinę wyżej. - Wiele tego typu nieporozumień zdarzyło się na górskich

background image

przełęczach po inwazji Chińczyków.

- Nazywasz morderstwo nieporozumieniem? - powiedziała niewiarygodnie

mocnym głosem.

- To grzech, ale zapłacą za niego inni. - Wiedział, jak twardo zabrzmiały te słowa,

ale była to prawda.

- Kto? Kto zapłaci?
- Nigdy się tego nie dowiem. Nie został zabity w naszym obozie. Khampasi

zaprzeczali, by byli za to odpowiedzialni, chociaż to właśnie oni przyszli po mnie.
Sang Phala odnalazł mnie dwa lata później. - Aby rozproszyć trochę jej
przygnębienie, dodał: - Mój ojciec sam wybrał swoją drogę życiową. Sam
zdecydował się, zabrać matkę do tej dzikiej ziemi. Wybrał miejsce moich narodzin.
Sam postanowił złożyć siebie w ofierze na ołtarzu nauki. Nie dokonałem tych
wyborów za niego, Kreestine. Nie mogę żyć, żałując jego błędów.

„Badania naukowe w Tybecie - rozważała Kristine. - Amerykanin zamordowany

w Nepalu...” W myślach złożyła te informacje razem, spróbowała też odgadnąć
jego wiek. Wolno opadła na oparcie krzesła. Wszystkie kawałki pasowały do siebie
i czuła się jak idiotka, żałując, że nie dopasowała ich wcześniej.

- Twoim ojcem był Dwayne Carson - powiedziała.
Uniósł brwi.
- Nigdy nie opublikował swojej pracy, a wyniki jego badań zaginęły. Skąd znasz

jego imię?

- Bertolli wspomina o nim w „Ziemi Śniegów”, przypisując mu zasługę odkrycia

grobu Nachukha. - Nagle Kit Carson przestał być już tajemnicą. Czuła ulgę,
niewielkie rozczarowanie i nieokreślony smutek. Nie dostrzegła w nim żadnych
blizn emocjonalnych, ale swego czasu musiał wiele cierpieć, zwłaszcza jako
dziecko, gdy życie zadawało rany znacznie głębsze.

Pochylając się nad stołem, Kit ujął jej ręce w swoje dłonie.
- Sang Phala dobrze mnie wyleczył, Kreestine. Nie ma powodu do smutku. A jeśli

chodzi o to drugie... - Nieznaczny uśmiech zarysował mu się w kąciku ust. - Wciąż
jest jeszcze wiele do odkrycia.

- Nie... nie rób tego, proszę. - Wyrwała ręce z uścisku, zdumiona, że tak dobrzeją

rozumiał. W jego obecności będzie musiała bardzo uważać na to, co robi i mówi, a
przecież nigdy nie potrafiła być zbyt uważna. Najczęściej wypowiadała swoje
myśli w tym samym momencie, w którym przyszły jej do głowy. Tak czy inaczej
nie była przy nim bezpieczna.

Kit raz jeszcze nachylił się ku niej, po to tylko, by móc jej dotknąć, poczuć

pulsujące w niej życie i satynową gładkość skóry. Gęste rzęsy przysłaniały oczy,
ale i tak wyczuwał w nich współczucie dla nieznajomego, który pragnął stać się dla
niej kimś więcej. Miała miękkie serce i silny umysł, zaś namiętności ukryła gdzieś
tak głęboko, że wątpił, czy zdawał sobie w ogóle sprawę, że wciąż jeszcze w niej
są. Właśnie taka pociągała go coraz mocniej, coraz bliżej.

- Zdaje mi się, kolego, że dama powiedziała „nie”. - Mięsista ręka wylądowała na

background image

stole między nimi, potrącając butelki. - A może koleżanko?

Oboje, Kit i Kristine, podnieśli wzrok na intruza, ale tylko jej oczy były szeroko

otwarte ze zdumienia. Kit zachował spokój, gdy oceniał posturę - dość potężną - i
wrażliwość - dość prymitywną - mężczyzny, którego zbliżanie się wyczuł
intuicyjnie.

Miał na sobie zmiętoszoną flanelową koszulę z zawiniętymi do łokci rękawami

obnażającymi w ten sposób owłosione ręce oraz parę brudnych dżinsów
zwisających poniżej potężnego brzucha. Szczotka brązowych włosów sterczała pod
daszkiem baseballowej czapki.

- Źle pan zrozumiał - powiedział Kit. - Proszę nas zostawić. - Jego uwaga wróciła

do Kristine.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, panienko - wycedził, swoją obrazę

przeciągłym barytonem kładąc na stole także drugą rękę. Potrząsnął włosami Kita.

- Gdzie wyhodowałeś sobie taki warkocz, synu? A może powinienem nazywać de

dziewuszką?

- Możesz nazywać mnie Kautilya - powiedział Kit głosem, w którym nie było

słychać zwykłej dla niego śpiewnej nuty. - A warkocz noszę z własnego wyboru.

- Jest strasznie śliczny, dziewuszko. Co by się stało, gdybym tak wziął go sobie na

pamiątkę? Mógłbym powiesić go na ścianie razem z moimi trofeami myśliwskimi.
- Potężny mężczyzna zaśmiał się głośno, rozbawiony własnym dowcipem.

- Nie byłbyś pierwszym, który tego próbował - powiedział miękko Kit. Kristine

natychmiast przypomniała sobie długi sznur kasztanowych włosów wpleciony
między rzemień i jedwab uchwytu jego skórzanej torby. Ktoś nawet więcej niż
tylko próbował. Udało mu się.

- Hm - odezwał się intruz. - Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się ten pomysł

podoba, dziewuszko. - Głos mężczyzny zabrzmiał teraz tak nisko jak głos Kita,
przy czym wyciągnął z kieszeni nóż kieszonkowy. Jego ręka była niepewna.
Kristine nie wiedziała, co przeraziło ją bardziej, niewielki nóż, czy też trzymająca
go drżąca dłoń. - Teraz siedź tylko spokojnie, a ja będą się starał nie zrobić ci
krzywdy.

„Mężczyzna jest pijany, ma przekrwione oczy, a do tego jeszcze jest pewnie

szalony” - pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał na kogoś, kogo możnaby łatwo za-
straszyć. Wręcz przeciwnie. Wojownicze spojrzenia to inna sprawa, ale każdy
głupiec widział, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Że też nie zastanowiła się,
zanim go tutaj przyprowadziła. Takie zderzenie kultur stanowiło szok
zdecydowanie za silny dla tych kreatur.

- Chodźmy - powiedziała, wyciągając z portmonetki i rzucając na stół

dwudziestodolarowy banknot. Mimo wszystko kelnerce należał się dobry napiwek.
Odepchnęła krzesło, prawie przewracając je, ogarnięta jednym tylko pragnieniem,
by już wyjść.

Wstawała, gdy mężczyzna wyciągnął rękę w jej kierunku. W następnej sekundzie

zamarł w bezruchu, gdy dłoń Kita spoczęła na jego gardle. Opadała z powrotem na

background image

krzesło, nogi miała bezsilne, serce przestało bić.

- Zabierz swoje łapy od Kreestine i schowaj nóż. - Głos Kita wciąż brzmiał

miękko, dziwnie łagodnie. - Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Mężczyzna zamrugał oczami, wciąż niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Kit

uwolnił go z uśmiechem.

- Dobrze.
Gromki śmiech towarzyszył mu, gdy jedną ręką trzymając się za gardło, na

chwiejnych nogach skierował się ku wyjściu.

- Nieźle ci poszło, Luke.
- Musisz tracić wyczucie, chłopcze, albo nerwy. Przyjdź do nas, niech ci powie

stary Buck, jak to się robi.

- Utop to w piwie, Luke. Następną kolejkę ty stawiasz.
Poprzez niespokojny szum w głowie, Kristine ledwie słyszała te drwiny. Kit coś

zrobił temu człowiekowi, dotykając go lekko i nie była do końca pewna, czy
chciała wiedzieć, co to było.

- Chodźmy stąd.
- Nie zjadłaś jeszcze kolacji.
- Nie jestem głodna.
Kit zauważył drżenie jej rąk i przykrył je swoją dłonią.
- Przysięgłem bronić cię, Kreestine. Nic ci nie grozi.
- Nie martwię się o siebie - szepnęła, starając się nie zwracać już więcej niczyjej

uwagi. - Po prostu chodźmy, zanim jeszcze ktoś postanowi cię ostrzyc.

Zaśmiał się. W obecnych okolicznościach nie mogłaby wyobrazić sobie bardziej

niestosownej reakcji.

- Nikt nie zetnie mojego warkocza, bahini. Nawet Sang Phala w późniejszych

latach nie poważyłby się na coś takiego, a do użycia brzytwy zmuszały go
przekonania silniejsze niż tylko zwykłe uprzedzenie.

- Hm, ktoś jednak odważył się, przynajmniej raz - odparowała, zerkając nerwowo

w stronę baru i pragnąc, by nie sprzeczał się dłużej. Obserwowano ich i według jej
oceny niezbyt przychylnie.

- Tak - powiedział uśmiechając się. - Turek odważył się, ale przez pomyłkę dostał

mu się warkocz. Czasami bogowie sprzyjają nam, hę?

Ten mężczyzna zdecydowanie przesadzał i Kristine była właściwą osobą, by mu o

tym powiedzieć.

- Jesteś teraz w Ameryce, Kicie Carsonie, i nie mamy tutaj nawet w przybliżeniu

takiej liczby bogów, do jakiej jest przyzwyczajony - poinformowała go jednym
tchem. - Mamy tylko jednego, a że wiele dzieje się na świecie, dzisiejszej nocy
może być trochę zbyt zajęty, by czuwać nad twoim bezpieczeństwem w tej
spelunce. Więc dlaczego nie mielibyśmy zachować się rozsądnie i opuścić to
miejsce o własnych siłach, póki jeszcze możemy? A skoro już przy tym jesteśmy,
jeśli ta przeklęta rzecz sprawia ci tyle kłopotu, dlaczego po prostu nie obetniesz jej
sam?

background image

Drobna iskierka gniewu zapłonęła w głębi jego cynamonowych oczu, sprawiając,

że zaczęła żałować swoich niepohamowanych słów.

- Czy rozumiesz, czym jest wybór, Kreestine?
- Tak, przepraszam - powiedziała, potrząsając głową. Długość jego włosów nie

była jej zmartwieniem, a nawet gdyby była, nie pragnęłaby żadnych zmian.
Wyobrażenie rąk zaplątanych w gęstym, kasztanowym jedwabiu, wypełniło jej
marzenia słodkim bólem. Kiedy niedawno trzymał ją w ramionach, ta wizja
odezwała się w niej z niezwykłą siłą, kusząc, by zerwała rzemienny węzeł, i
zanurzając palce we włosach przyciągnęła jego twarz do swojej.

- Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz zrobić...
- Więc zrozum mój wybór - przerwał, ogarniając dłonią jej nadgarstek. - Przez

sześć lat mnisi golili moją głowę. Przez sześć lat było to symbolem niewoli. Bili
tam nas wszystkich, ale mnie bili mocniej. W mojej misce było ciągle mniej ryżu,
moje dnie były dłuższe, moje medytacje ciągnęły się bez końca, ponieważ ja nie
byłem mnichem. - Wstał wolno, pociągając i ją za sobą, cały czas nie spuszczając z
niej oczu. - Nigdy więcej, Kreestine.

Chciał odejść, gdy zatrzymała go, przytrzymując ramię ciasno przy sobie.
- Przepraszam.
Puścił jej rękę, ale w twarzy nie można było wyczytać żadnego uczucia.
- Nie ma powodu do żalu. W ciągu tych lat wiele zyskałem z tego, czego inni

szukają całe życie i nigdy nie znajdują. Chodź. - Położywszy rękę w zagłębieniu jej
pleców wyprowadził z baru. Raz jeszcze jego dotyk dodał jej otuchy.

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej, gwiazdy świeciły jaśniej, księżyc lśnił wysoko.

Miękka muzyka jego kroków, stanowiła kontrapunkt dla chrzęstu żwiru pod
stopami, ale wciąż jeszcze wyczuwała w nim napięcie. „Nie mam żadnego prawa,
by się na niego złościć - powtarzała sobie Kristine. - Mamy być parą
współpracujących profesjonalistów, a nie parą ludzi połączonych związkiem, nad
którym nie potrafię zapanować.”

Ale wszystko w nim dotykało jej osobiście, tak bardzo osobiście. Od chwili, gdy

ją pocałował, nie była w stanie myśleć jasno, a brak jego pocałunku dziś wieczorem
jedynie pogorszył tę sytuację. Powinna była po prostu pocałować go, by nie
dręczyło jej to więcej.

„O, na pewno tak, Kristine” - usłyszała w duchu upominający ją głos. Choć

przecież Granta Thorpa pocałowała tylko raz i natychmiast zdecydowała, że nie
będzie narażać więcej ani siebie, ani jego na kolejne nudne randki.

Kita też pocałowała tylko raz, jego pocałunek okazał się tak ciepły, tak słodki.

Było w nim coś, sposób, w jaki dzielił się swoim ciepłem, nawet wtedy, kiedy brał.
Nigdy nie czuła nic tak magicznie uwodzicielskiego jak jego usta na jej ustach,
jego język zarysowujący kształt jej warg, szukający wejścia. Gdy dotykał jej, nie
zamieniała się w bryłę lodu. Wręcz odwrotnie, wszystko w niej topniało.

„Jak by to było - zastanawiała się - kochać się z mężczyzną, który umie czytać w

twoich myślach?”

background image

Zawstydzające? Prawdopodobnie, a dosyć już było wstydu w jej życiu

seksualnym.

Niebezpieczne? Być może, a nigdy w ciągu tych dwudziestu dziewięciu

spędzonych na planecie Ziemia łat nie przepadała specjalnie za
niebezpieczeństwem. Wiele było w jej życiu pochopnych osądów i równie
nierozważnych decyzji, ale zawsze trzymała się z daleka od prawdziwego
niebezpieczeństwa, nawet kiedy chodziło o Kita.

„Niewiarygodne.”
To słowo uformowało się w jej umyśle jak fakt, nie pozostawiając cienia

wątpliwości; drażniące ciepło rozeszło się od koniuszków nerwów po całym ciele.

- Zaczekaj - powiedział Kit, zatrzymując ją i naciskając mocniej na jej plecy.
Spojrzała przerażona kierunkiem, jaki przybrały jej myśli, zwłaszcza, że wciąż

czuła na sobie jego dotyk.

- To nic - powiedziała szybko, rozglądając się za samochodem. - Naprawdę nic.

Po prostu zastanawiałam się, jak ciepło było w barze i jak...

- Cii, bahini. - Wolno obrócił się na piętach, ogarniając wzrokiem parking, i

Kristine wyczuła w powietrzu coś nieprzyjemnego.

- Co... - zaczęła, ale pytanie rozpłynęło się w wahaniu. Nie zwróciła wcześniej

uwagi, kiedy tamci mężczyźni wyszli z baru, a teraz było już za późno. Za-
blokowali drogę odwrotu do budynku, okrążając ich. Jej pierwszym odruchem było
cofnąć się gdzieś i zrobiła to, natrafiając na Kita. Potem chciała uciekać, ale po-
wstrzymał ją rozkazem, jaki wyczuwała w jego dotyku.

Mgliste sylwetki wyłaniały się z zaparkowanych pojazdów i po chwili zaschło jej

w ustach do tego stopnia, że mogła jedynie szepnąć:

- Może powinniśmy pobiec do samochodu.
- Nie, Kreestine. - Obrócił ją w ramionach, całując uspokajająco w czoło. - Nie

biegnij.

„Tak, teraz dopiero zawstydził mnie, i to na dobre” - pomyślała Kristine.

Pocałował ją w chwili, gdy całkowicie ogarnięta była paniką. Jej wzrok wędrował
od jednej niewyraźnej sylwetki do drugiej. Było ich o pięciu, o czterech za dużo, by
mogli mieć uczciwą szansę i o pięciu za dużo jak na jej gust. Sama myśl o gangu
ćwierćinteligentnych kretynów ze speluny, podążających za nimi na parking, by
szukać guza, napawała ją złością. Kit nie da rady im wszystkim.

- Nie dasz im wszystkim rady. - „A ja nie dam rady nawet jednemu.”- Myślę, że

powinniśmy uciekać. Ja... ja nigdy nie uczyłam się samoobrony, a ostatnia osoba,
którą uderzyłam, była dużo mniejsza niż ja. Prawdę mówiąc, była to moja młodsza
siostra, jakieś dwadzieścia pięć lat temu i, oczywiście, oddała mi, i miałam potem
niezłe siniaki, i...

- Cii, Kreestine, nie będzie żadnej bójki.
Zdecydowanie musiał widzieć coś więcej niż ona, bo dla niej ci mężczyźni

wyglądali, jakby przyszli tu w ściśle określonym celu. Pięciu stanęło za ostatnim
rzędem oddzielających ich samochodów. Kit i Kristine znaleźli się teraz w pułapce,

background image

mając dwa samochody przed sobą, dwa z tyłu, po bokach ciężarówkę i samochód z
odkrytym dachem.

- Wsiądź do niego - powiedział Kit.
- To nie mój samochód.
- Nie chcę, żeby ci się coś stało.
- Wydawało mi się, że miało nie być bójki - syknęła. Z jakiegoś powodu była

wściekła nie tylko na tę bandę idiotów, ale także na niego. „Mężczyźni - pomyślała
z niesmakiem. - Zawsze tacy sami.” Nigdy nie słyszała o grupie kobiet
wysypujących się z baru, by załatwić sprawę na parkingu. Ani razu.

- Posłuszeństwo jest cnotą, Kreestine, i to taką, której powinnaś się szybko

nauczyć.

- Jeśli ty i twoja dziewczyna przestalibyście ćwierkać - zawołał jeden z mężczyzn

- moglibyśmy zabrać się do rzeczy, synu. Cały czas mam ochotę na mały prezent. -
Mężczyzna, nazywany Luke’m, stanął na czele znajdującego się po ich prawej
stronie trio. Obecność kolegów wyraźnie dodawała mu odwagi.

Kristine miała już dość.
- Wezwę policję.
- Policja to nie jest dobry pomysł, Kreestine - ostrzegł ją Kit.
- Masz tutaj rację, synu - powiedział Luke. - Pilnuj jej, Buck. Później pokażemy

jej kilka rzeczy, do których może służyć taka buzia poza wzywaniem policji. -
Brutalność jego słów wywołała falę śmiechy i kilka głosów „daj spokój. Luke”, a
Kristine przejęła dreszczem grozy. Krzyk, któremu nie chciała ulec, dusił ją w
gardle jak twardy knebel, uniemożliwiając niemal oddychanie. Rzuciłaby się
natychmiast do ucieczki, gdyby nie łagodny głos Kita, docierający do niej ponad
rubasznym śmiechem napastników.

- Pierwszy, który jej dotknie, umrze. - Przenosił wzrok od jednego mężczyzny do

drugiego, jedna brew uniesiona była pytająco. - Który z was jest już gotów
przenieść się do krainy wieczności? - Jego pewny siebie ton zatrzymał ich na
chwilę, ale tylko na chwilę.

- Łap ją, Buck.
- Do cholery, Luke, łap ją sam, jeśli jesteś taki napalony.
Nawet Kristine wyczuła napięcie w tym wyzwaniu. Jeden z kowbojów odszedł,

mrucząc coś o przechodzącej im koło nosa zabawie.

Z własnej woli zapędzony w kozi róg Luke, postąpił krok do przodu, ale tylko

jeden. Kit chwycił dłonią jego pięść, po czym owinął go dookoła, ciskając
ostatecznie na drzwi ciężarówki.

To było to.
Jeden z mężczyzn ukląkł przy Luke’u.
- Całkiem nieprzytomny - odezwał się po chwili.
Kit potwierdził to, przyklękając sam, by sprawdzić puls Luke’a. Pobieżnie zbadał

go, szukając innych uszkodzeń, jego ręce i zachowanie były cały czas tak łagodne,
jak ton głosu. Pozostałych dwóch czmychnęło pospiesznie, a czwarty pomógł

background image

pierwszemu dźwignąć Luke’a na nogi.

„Dobry Boże - pomyślała Kristine, cała drżąca - Ci ludzie muszę się śmiertelnie

nudzić!” Nigdy nie uważała, że jej rodzice przesadnie chronili ją przed życiem, ale
najwyraźniej były w jej wychowaniu poważne luki, których ośmioletnia edukacja
nie zdołała wypełnić. Była zszokowana własną naiwnością i zaskoczona tym, jak
rozważnie Kit potraktował mężczyznę, który go obraził i próbował napaść.

- Chodź, Kreestine - Kit odwrócił się do niej i ujął za ramię.
Wyrwała mu się, nie ufając własnemu głosowi.
Zabrał rękę i wskazał samochód, pozwalając, by poprowadziła go idąc przodem

swoim długim, sprężystym krokiem.


Zmieniając kolejne biegi na górzystej drodze, Kristine walczyła z wzbierającymi

łzami i złością. Nigdy jeszcze nie wydawała się sobie tak bezbronna i nienawidziła
tego uczucia. Musiało istnieć, coś, co mogła zrobić lub powiedzieć, by rozproszyć
kryjącą się za tym wszystkim wrogość i głupotę. Ale nie, stała tam jak wystraszona
kobiecinka, czekając, by ocalił ją mężczyzna.

Zahamowała z piskiem opon, wysiadła, trzaskając drzwiami, i z takim samym

impetem zamknęła za sobą drzwi domu. Przy każdej kolejnej eksplozji hałasu
przypominała sobie głuchy łoskot uderzającego o metal ciała, wszystko po to, żeby
móc się trochę zabawić. John Garraty zaczynał wyglądać na tym tle jak dobrze
wychowany święty.

- Najlepiej jest dać sobie spokój z własną złością, Kreestine.
Odwróciła się. Nie wiedziała, że wszedł za nią do domu.
- Powiedziałeś, że nie będzie bójki!
- To nie była bójka.
- Jak wobec tego nazwiesz uderzenie człowieka, po którym traci on przytomność.
- Praktycznym.
- Praktycznym - wybuchnęła. - Sądziłam, że ktoś z twoją przeszłością wymyśli

coś w lepszym stylu niż rozwalenie człowiekowi czaszki o drzwi ciężarówki!

- Sytuacja nie wymagała stylu, i ledwie go tknąłem, Kreestine. Myślę, że on za

dużo wypił.

Patrzyła na niego z ustami otwartymi ze zdumienia.
- Za dużo wypił?
Kiwnął głową z powagą.
- Za dużo wypił i doszedł w nim do głosu instynkt terytorialny. Najwyraźniej

dostrzegł we mnie zagrożenie dla całego żeńskiego rodu Amerykanów i
zdecydował, że przemoc będzie najlepszą odpowiedzią. Kiepski wybór, jak zawsze.

- Przemoc to kiepski wybór? - mówiła wysokim przenikliwym tonem. - I to w

ustach człowieka, który obiecał zabić jednego z tych przerośniętych idiotów?

- Nie zabiłbym żadnego z nich - powiedział, idąc za nią do kuchni. - Ale

zważywszy okoliczności, uważałem za rozsądne przedstawić im taką możliwość.

Patrzyła, jak otwiera lodówkę, wyjmując z niej butelkę piwa i budząc przy okazji

background image

Mancosa z błogiego snu przed kominkiem. Dog przyczłapał do Kita i ocierając łeb
o obciśniętą dżinsami nogę czekał na pieszczotę.

- Sha-sha, Mancos, sha-sha.
Mancos jęknął żałośnie, ale postąpił, jak mu kazano i przechodząc obojętnie obok

swojej pani położył się z powrotem w salonie. Kristine nie zauważyła nawet tej
zdrady. Zbyt pochłonięta była opanowywaniem własnych nerwów. W końcu nie
mogła się już dłużej powstrzymać.

- Pozwoliłbyś im mnie wziąć?
Kit oparł głowę o drzwi lodówki i westchnął długo i ciężko. Dokonała rzeczy

niemożliwej. Zaszła mu za skórę, wytrącając z ręki wypracowywaną latami tarczę
cierpliwości. Rozzłościła go.

Wolno zwrócił ku niej głowę, starając się, by głos brzmiał spokojnie, ale to mu się

nie udało.

- Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym im cię wziąć. Nie pozwolę nikomu cię wziąć,

nie w sposób, w jaki oni chcieli to zrobić. - Pociągnął długi łyk piwa, po czym
odstawił butelkę i zaczął zbliżać się do niej. - Ani teraz, ani nigdy, ponieważ, patni
- zatrzymał się przed nią, obejmując dłońmi jej twarz - jesteś moja.

Zanim zdążyła pomyśleć, jego usta znalazły się na jej ustach, potem nie

potrzebowała już myśleć. Pragnęła jedynie, by całował ją jak najdłużej. Zacisnęła
dłonie w pięści, walcząc z pokusą objęcia go, ale ostatecznie pokusa zwyciężyła.
Dłonie jej drżały, gdy go obejmowała, gdy zbliżył usta do jej ust, przyciągając ją
bliżej. Zacisnęła mocniej palce na czarnej tunice, czując przenikające ją ciepło.
Ośmielając się, uniosła dłonie. Mając pod palcami twarde mięśnie jego ramion
poczuła słabość i pożądanie, nie bezbronność, lecz wyczekiwanie.

Ich westchnienia zlały się z sobą, gdy unosząc ją jednym silnym ruchem, posadził

na blacie stołu. Przygarnął ją do siebie, trzymając mocno rękami w talii, udami
obejmowała jego biodra. Zupełnie poddała się emanującemu od niego pożądaniu.
Usta błądziły między wargami a czułym punktem w miejscu spotkania brody i
ucha. Zamienił jej ciało w jedną erogenną sferę.

Nachyliła głowę, by skosztować jego szyi, ale powstrzymał ją, ujmując dłonią jej

brodę.

- Nie - szepnął, całując delikatnie ucho. - Chyba że zgodzisz się dzielić ze mną

moje łoże. - Kolejny pocałunek zsunął się w dół po jej karku aż do kości obojczyka.
Warkocz opadł mu na pierś, tuż obok jej ręki. - Pójdziesz, Kreestine?

Tak...
- Dobrze. - Już brał ją w ramiona, gdy twarda rzeczywistość wdarła się w jej

marzenia.

- Nie! To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero co spotkaliśmy się. Nie mogę

tak po prostu iść do łóżka... z tobą. - Jej głos załamał się w przerażeniu. W myślach
panował zupełny chaos.

- Ach, więc chcesz tylko grać w miłość. - Ucałował kąciki jej ust, drażniąc

leciutko językiem, śmiała ręka wsunęła się pod bluzkę, by objąć pierś. - Ja też lubię

background image

grać, Kreestine, ale... - Urwał, by przygryźć delikatnie jej dolną wargę. - Ale w grze
szybko tracę cierpliwość. Przyjdź do mnie, gdy będziesz gotowa.

Pocałował ją raz jeszcze, językiem penetrując głębię ust. Gdy się odsunął,

warkocz pozostał jej w dłoni. Owinęła go wokół chcąc zatrzymać go dłużej i bliżej.

Zawstydzona tym ujawnieniem własnych emocji wypuściła z ręki jego włosy,

opuszczając wzrok i pokrywając się jasnym rumieńcem. Patrzyła, jak duża, mocna
ręka przesuwa się wzdłuż jej ciała, zostawiając za sobą smugę ciepła, przechodzącą
od uda, poprzez brzuch, piersi aż do szyi. Czubkami palców przechylił jej głowę, aż
spojrzała na niego.

Uśmiechał się, w jego oczach był ten sam spokój co w tonie głosu.
- Chociaż to dobra gra, Kreestine. Bardzo dobra gra.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

On był szalony. Ona była szalona. Cały świat oszalał.
Mrucząc cicho pod nosem, Kristine wyciągała kolejne papiery z kosza na śmieci.

Grafitowe odpadki umazały jej kolana, pozostawiając ciemnoołowiane plamy na
dżinsach w biało-niebieskie prążki. Zdążyła już także wylać kawę na koszulkę o
podobnym wzorze, a słońce wciąż jeszcze nie wzeszło.

Poza jej miejscem pracy w całym gabinecie panował dzięki Kitowi nienaganny

porządek, jednak ten jeden wybitnie zagracony kącik więcej niż zakłócał wrażenie
ładu. Porządek był jego obsesją. Mogłaby założyć się, że przez całe życie nigdy mu
nic nie zginęło, dopóki nie spotkał jej.

- A niech to. - Odwróciła kosz do góry nogami i mocno nim potrząsnęła.

Powierzył jej listy rozpakowanych w sobotę kufrów, ale poza tym nic więcej, co
dotyczyłoby Kah-gyur. Wprowadziła już do komputera trzy z napisanych ręcznie
list, ale czwarta zniknęła.

Musztardowożółta bluzka wyfrunęła z kosza na samym końcu. Przykucnęła na

piętach, zakrywając twarz rękami. Żałowała, że nie spaliła tej przeklętej rzeczy. Nie
będzie płakać. Nigdy nie płakała. Płacz nic by tu nie pomógł.

Przez cały wczorajszy dzień starała się nie wchodzić mu w drogę, odzywała się

jedynie odpowiadając na pytania, kosztem snu i nerwów zachowując maskę
poważnego naukowca. Pracował w garażu, rozmontowywując kufry, identyfikując
każdy z pokrytych drukiem bloków, numerując je, zabezpieczając i sporządzając
listy, które przekazał następnie w jej ręce. Nie poprosił o pomoc, a ona nie znalazła
w sobie dość odwagi i pewności siebie, by pójść do niego i zaoferować mu ją.

Co się z nią działo? Prestiż, o jakim nigdy nie śmiała nawet marzyć, był w zasięgu

ręki, a. ona potrafiła myśleć jedynie o mężczyźnie, który stworzył jej tę możliwość.
Był więcej niż nieortodoksyjny. Sam ustanawiał własne prawa. Kogokolwiek
innego przytłoczyłby ogrom odpowiedzialności, jaką Kit wziął na siebie,
podejmując tę śmiałą eskapadę i decydując się na wygnanie. Sama budziła się
dwukrotnie tej nocy, zlana zimnym potem, wyobrażając sobie, że w garażu
wybucha pożar albo że zrywa się tornado porywające Kah-gyur. Robiła sobie

background image

wyrzuty, za to że zgodziła się mieć do czynienia z tym jego zakazanym skarbem.
Kiedy obudziła się po raz drugi, doszła do wniosku, że jedynym pasującym
określeniem byłoby nazwanie jej rozegzaltowaną i sfrustrowaną panną o wybujałej
wyobraźni.

Czyżby rzucił na nią urok? Każdą myślą wracała do niego. Kit Carson był jej

zgubą. Nigdy nie spotkała nikogo, kto by choć trochę przypominał go wyglądem
albo temperamentem. Jego umysł działał w jakiś tajemniczy sposób i działał także
na nią. Była nim zafascynowana, po prostu i najzwyczajniej zafascynowana. Mogła
jeszcze zrozumieć swoje zadurzenie w Johnie Garratym. Był wszystkim tym, czym
sama chciała być: cieszącym się uznaniem, szanowanym intelektualistą z tytułem
naukowym.

Kit Carson był dobrze znany, ale reszta była zdecydowanie pod znakiem

zapytania. Nie był typem mężczyzny, jakiego wybrałaby dla siebie. Był
ucywilizowany tylko do pewnego poziomu i to poziomu odnoszącego się do
zupełnie innej kultury; bardziej zmysłowy niż intelektualny, a jednak niezwykle
inteligentny w sposób, którego nie potrafiła pojąć.

Jednak z drugiej strony, Johna Garraty’ego wybrała z wszystkimi jego tytułami i

szacownością, aby od tamtego momentu jedynie żałować podjętej wtedy decyzji.
Może nie wiedziała, co było dla niej dobre. Przez moment, ale tylko przez moment,
kiedy obudziła się po raz drugi, zdawało jej się, że jedynym ocaleniem mogłoby
być wspięcie się po schodach do pokoju Kita; by powtórnie odkryć słodycz jego
pocałunków.

Zdusiła w sobie głuchy jęk i opuściła ręce wzdłuż ciała. Niech go diabli. Kiedy

natchnął człowieka jakąś myślą, wiedział, co zrobić, żeby nie została ona zbyt
szybko zapomniana.

„Przyjdź do mnie.” kiedy będziesz gotowa. Już sama zawarta w tych słowach

arogancja powinna była zniechęcić ją do tego człowieka. Tymczasem zdawała się
przynieść efekt całkiem przeciwny.

Rozejrzała się po rozrzuconych wokół szpargałach. Wśród nich była lista. Sama

Lois Shepherd oraz Thomas Stein mieli jutro pojawić się w jej domu, a ona i Kit
musieli być do tego przygotowani. Jeśli zawaliłaby sprawę, mógłby nigdy już się
stąd nie wynieść.

„Zwariowałam - pomyślała raz jeszcze, uderzając się ręką w policzek. - Zupełnie

zwariowałam.” Trzynastowieczny zabytek był właśnie powoli rozmontowywany w
garażu, a jedyną rzeczą, z którą jej się kojarzył, był mężczyzna, który go tutaj
sprowadził. Co stało się z jej zmysłem historycznym? Jej marzeniami o karierze?
Jej życiem?

Wolno przesunęła rękę od oczu w dół twarzy, by zakryć nią usta, gdy w końcu

zauważyła to. Bladozielona kartka z dzienników Kita leżała na jej biurku.


Kit przyłożył kartkę papieru do osiemdziesiątego ósmego drewnianego bloku,

wcierając w niego jednocześnie kawałek węgla drzewnego. Cienkim flamastrem

background image

wypisał numery z jednej strony papieru, po czym pędzelkiem wyrysował po drugiej
stronie kilka liter mongolskiego pisma.

Pracował przez całą zimną noc. Sen okazał się być bardziej trudem niż

odpoczynkiem. Podobnie jak i poprzedniej nocy czekał na Kristine. I nie przestanie
czekać, dopóki nie wypełni się ich czas.

Odłożył na bok wiązany bawełną papier, biorąc do ręki kartkę papieru ryżowego.

Z dużo większą starannością wykonywał drugą odbitkę. Miał ją zatrzymać dla
siebie, by następnie odszyfrować i zbadać. Słowa były o wiele ważniejsze niż
drewniane bloki, na których je wydrukowano. Gdy wysechł już atrament na
pierwszej kartce, odłożył ją na stos przeznaczony dla przyjeżdżających jutro kus-
toszy, po czym przesunął kolejny paciorek na liczydle.

Czego ona chciała? Czego od niego potrzebowała? Dzień spędzony z nią pełen był

światła, ale innego niż to, które pamiętał z młodości.

Czego on chciał od niej? Nazwał ją patni, żona, nie zastanawiając się nad tym.

Rozważał teraz, czy mogło mieć to jakieś znaczenie? Sang Phala powiedziałby, że
tak, ale jego drugi ojciec, odchodząc w nicość Nirwany, już dawno stał się dla
niego nieosiągalny.

Poczuł nagle osamotnienie. Zazdrość i osamotnienie. Jakie inne niespodzianki

miała mu jeszcze zgotować? Klasztor stanowił schronienie przed bardziej
okrutnymi emocjami, dając poczucie duchowej jedności i broniąc przed pustką,
której doświadczał teraz będąc tak daleko od domu.

Patni. Połowa całości, yin dla yang. Opuścił mnichów w poszukiwaniu swojej

dojrzałej męskości i życia, do którego był zrodzony, buntując się przeciw
egzystencji, do jakiej zmusiła go śmierć ojca i obietnica złożona przez Sang Phalę.
Przez piętnaście lat odkąd uciekł z klasztoru, sumienie wyciszało jego wyobrażenia
o wolności, aż znalazł się tutaj, w tym miejscu i czasie, gdzie stał się nagle połową
całości. Działała na niego jakąś tajemniczą magią.

Odłożył na bok pędzelek, wzdychając głęboko. Praca nie przynosiła ukojenia.

Pożądanie stało się czymś więcej niż tylko chęcią. Potrzebował Kristine Richards,
bardzo upartej, twórczo roztargnionej Amerykanki, która miała więcej ambicji niż
rozsądku. Pragnienie kochania się z nią nie zaskoczyło go. Ale zaskoczyło go
pragnienie złączenia z nią swojego życia. Miał przecież plany, w których nie było
dla niej miejsca.

Wymknął się z Azji jak nocny złodziej, o dwa jedynie małe kroki wymijając

powszechnie uznawane chińskie prawo i o jeden zaledwie krok wyprzedzając
Turka. Uciekał, unosząc z sobą z pięćdziesiąt kilogramów antycznego drewna, w
którym wyryte były przetłumaczone słowa Buddy. Było to dla niego gestem wiary,
którego dokonał, jak sam się przed sobą przyznawał, w dużej mierze dlatego, że
nikt nie wierzył, iż w ogóle odnajdzie skarb, nie mówiąc już o wywiezieniu go.
Resztki reputacji poświęcił dla własnej dumy i przybranego narodu. Nie żałował
tego, ale nie planował też pozostać na wygnaniu do końca życia.

Pragnął umieścić Kah-gyur w bezpiecznym miejscu, by już na zawsze pozostał

background image

niedostępny dla Turka. Chciał też opublikować wyniki badań, by odzyskać dobre
imię. Musiał cierpliwie czekać na odpowiednią chwilę, gdy ucichnie już burza
gróźb i oskarżeń. Wróci wtedy do Chińczyków, obiecując im wszystko, żeby tylko
wpuścili go znów do Tybetu.

Było wiele powodów, dla których pragnął powrócić. Urodził się w tych mroźnych

bezbrzeżach „dachu świata” i surowa czystość jego światła oraz odnajdywana tam
samotność były głęboko wyryte w jego duszy.

Ale czym było osamotnienie dla samotnego mężczyzny? I czy blask słońca w

wysokich Himalajach był czystszy od blasku, który dojrzał w oczach Kristine?

„Pytania - pomyślał, wolno podnosząc się z podłogi. - Tak łatwo można na nie

natrafić. Doczesny świat wiruje wokół swej osi w powodzi pytań, pociągając za
sobą głupców i śmiertelników.” Obydwa te określenia pasowały do niego,
ponieważ odpowiedzi szukał nie we własnym sercu, ale w sercu Kristine.

Przysiągł bronić jej przed wszystkim i wszystkimi poza sobą i tą nieoczekiwaną

miłością, którą czuł budzącą się w głębi duszy. Dlaczego nie mogła być po prostu
konkubiną? Samo pożądanie było łatwe do okiełznania. Miłości, wydawało się,
można było jedynie ulec.

Pierwsze promienie słońca zaiskrzyły się na parapecie, po czym wdarły do środka,

zalewając cały pokój. Posuwając się wzdłuż smugi światła, podszedł do okna, by
spojrzeć na dom, w którym mieszkała. Czy spała? Czy jej sny były równie
niespokojne jak jego? Czy lepiej niż on rozumiała siły, które pociągały ich ku
sobie?

Pytania. Coraz więcej pytań. Zmęczenie pochyliło mu głowę, czuł się bardzo

samotny.


Kristine umieściła właśnie kolejny plasterek sera na maleńkim krakersie. Nawet

jej własna matka pochwaliłaby ją dzisiaj za panujący w domu porządek. Dla
spokoju ducha wszystkich, Mancos został uwiązany łańcuchem z tyłu domu.
Trzecia taca kanapek wyglądała zdecydowanie lepiej niż pierwsza, którą dawno
spisała już na straty. Białe wino chłodziło się w lodówce. W ekspresie patrzyła się
świeża kawa. Rozstawiła już talerzyki, serwetki, popielniczki, srebrne tacki oraz
miseczki z orzeszkami.

Szybki rzut oka na zegar kuchenny potwierdził najgorszą z jej obaw. Stein i

Shepherd będą tu lada moment, a Kit równie niedługo odejdzie już na zawsze z jej
życia. Te dwa wydarzenia były z sobą nierozłącznie splecione.

Lekko drżącą ręką umieściła oliwkę na szczycie każdej kanapki, wpychając ją

odrobinę w ser. Najmniej potrzebne były w tej chwili te samounicestwiające się
kanapki. Nigdy dotąd w jej domu nie odbywało się coś tak niezwykłego jak aukcja
unikalnego zabytku. Serce waliło, jakby kończyła właśnie bieg ustanawiający nowy
rekord świata na dystansie tysiąca metrów. Sen był już tylko wspomnieniem.

Wiedziała, że każda godzina, gdy niespokojnie przewracała się z boku na bok,

była wypisana w sińcach pod jej oczami. Próbowała już kremu, pudru, fluidów,

background image

tuszu do rzęs i konturówki, dwukrotnie ścierając to wszystko z twarzy i decydując
się zamiast tego na ogromne kolczyki, które miały skupiać na sobie wszystkie
spojrzenia.

- Kreestine?
Podskoczyła, słysząc jego głos, i uderzyła głową o otwarte drzwi szafki. Udając,

że nic się nie stało, wepchnęła w ser kolejną oliwkę.

- Co?
Ostrość tego pytania wzbudziła w Kicie natychmiastowy płomień złości. Stłumił

go siłą woli, zaskoczony jednocześnie tym, ile siły i ile woli potrzebował, by
osiągnąć to, co zawsze było dla niego najbardziej naturalnym aktem. Nie był też
zadowolony z takiego pogorszenia się stosunków między nimi. Pozostawił ją samą
zdecydowanie za długo, by mogła być zadowolona, i zdecydowanie za długo, by i
jemu sprawiło to przyjemność.

Jej włosy upięte były w sposób, którego wcześniej nie widział. Złota spinka

wieńczyła kaskadę hebanowych loków. Duże, delikatne złote kolczyki ozdobione
czerwonymi klejnotami migotały w uszach. Pierwszy raz widział na niej
jakąkolwiek biżuterię. Podobała mu się ich egzotyka i dźwięk, jaki wydawały, gdy
potrząsała głową. Podobała mu się miękka, bawełniana, czerwona bluzka, którą
miała na sobie. Tkanina opadała prosto, do połowy ud, stanowiąc całość z
opinającymi nogi aż do kostek spodniami o tym samym kolorze. W takich
spodniach nie mogłaby się pokazać w jego kraju. Podobała mu się nagość jej stóp.
Zdecydowanie niepokoiły go widoczne pod oczami ślady zmęczenia.

- To wszystko jest niepotrzebne - powiedział, wskazując na tace kanapek i

błyszczącą zastawę.

„Typowe” - pomyślała Kristine, zaciskając usta. W niewolniczym niemalże

trudzie spędziła ranek, doprowadzając wszystko do perfekcji na przyjazd jego
gości, a on ma teraz czelność powiedzieć jej, że to wszystko jest niepotrzebne. Jak
niby miała postąpić? Zaprosić Lois Shepherd i Thomasa Steina do domu, po czym
postawić kilka butelek piwa? Mężczyźni nie byli w stanie niczego zrozumieć.

- Ale jest to bardzo wdzięczne - dodał. - Loe-eese i Thomas będą się czuli mile

widziani.

- Dziękuję - powiedziała, upychając na krakersach kolejne oliwki, nieugłaskana

jego odpowiedzią.

- Jestem wdzięczny - powiedział.
- Proszę bardzo. - Trochę zbyt silny nacisk zgniótł ostatnią oliwkę, łamiąc też

znajdującego się pod nią krakersa.

- Niech to diabli. - Wrzuciła zniszczoną kanapkę do zlewu, starając się uratować

wygląd półmiska. I tak nie będzie pasował do kompozycji, która bezpiecznie
czekała w lodówce. - Niech to licho - powtórzyła. Chciała, aby wszystko było
perfekcyjne aż do najdrobniejszego krakersa. W ten sposób pragnęła dowieść swej
wartości.

- To tylko krakers, Kreestine - zapewnił ją.

background image

- Nie. Mylisz się - powiedziała łamiącym się głosem.
- To było coś więcej niż tylko krakers. - Jedną ręką wciąż manewrując przy

ostatnim półmisku, otworzyła drzwi lodówki, by wyjąć drugi. Będzie musiała
wyrzucić jedną z tamtych kanapek, aby wszystko znów było w porządku.
Wystarczyła sekunda nieuwagi, by usłyszała niezwykle charakterystyczne
chrupanie.

Odwróciwszy się natychmiast, przyłapała go jeszcze na oblizywaniu palców.
- Dobre - powiedział, uśmiechając się do niej.
Tego było już za wiele. Zakochała się w bezdusznym barbarzyńcy, który nie miał

zielonego pojęcia o protokole związanym z podejmowaniem ważnych dygnitarzy,
ani też o istotnej roli symetrycznych półmisków z kanapkami. Łzy, które z takim
trudem powstrzymywała błyszczały w zmęczonych, zaczerwienionych oczach
obrzeżonych ciemnymi obwódkami.

Podniósł rękę, by pogłaskać ją po policzku, w jego głosie brzmiała skrucha.
- Co się dzieje, patni?
- Nie nazywaj mnie tak, proszę. - Sprawdziła to słowo w słowniku i wiedziała, co

znaczy. Żona. Nie była jego żoną. Nigdy nie będzie. Było w nim za wiele energii,
za wiele seksualnej, męskiej siły, za wiele dzikości, za wiele wszystkiego, a w niej
znowu wszystkiego za mało, a zwłaszcza kobiecości, by mogła mu się podobać.
Próbowała odsunąć jego rękę, ale schwycił jej palce.

- Tu się mylisz, Kreestine.
Boże, pomóż, błagała w duchu, pragnęła zapaść się pod ziemię.
- I na to nie pozwolę.
- Przestań - jęknęła przerażona. Próbowała wyrwać się, ale to było następną

rzeczą, na którą nie miał zamiaru pozwolić. Ręka powoli powędrowała na tył jej
szyi, łagodnie chwytając włosy i przechylając głowę tak, że musiała napotkać jego
spojrzenie. W płonących ciemnym ogniem oczach przeświecało złoto, rdza i bujna,
tajemnicza zmysłowość.

Przełożył jej ręce do tyłu, przyciągając ją jednocześnie bliżej. Splótłszy swoje

dłonie z jej, całkowicie nad nią zapanował. Była zupełnie bezbronna, bez
najmniejszej możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu.

- Kiedy się połączymy, patni, oboje będziemy znali prawdę, o której teraz mówię.

- Jego głos był chrapliwy, zwykle melodyjny ton przytłumiony emocjami. - Już
teraz czuję ciepło twego pożądania, równie intensywne jak moje.

Ona także czuła ciepło, jego fale ogarniały ją, jak niesione wiatrem płomienie.

Gdyby jej nie pocałował, chyba umarłaby.

Ocalił ją, ledwie muskając ustami jej wargi, drażniąc i zmuszając, by przekroczyła

granicę swego niedawnego upokorzenia. Wspięła się na palce, pragnąc go, gryząc
jego wargi. Wziął ją, wsuwając język głęboko w usta i przepełniając ją palącymi
płomieniami żądzy.

Jęknęła i przytulił ją mocniej odurzoną tym miłosnym pojedynkiem. Całkiem

zapomniała o kanapkach, kuchni, podłodze, na której stała, a nawet i powietrzu

background image

potrzebnym do każdego oddechu. Całą świadomością skoncentrowała się na
wywoływanych przez niego wrażeniach, psychicznych i fizycznych. Czuła przy
sobie twarde ciało, napięte ramiona pulsujące siłą i mocą, nawet wtedy gdy uwolnił
już jej uwięzioną rękę.

Od razu wsunęła palce w kasztanowe włosy okalające jego twarz. Kciukami

wędrowała wzdłuż policzków, odkrywając rozkosz dotyku jego ust, gdy ją
pocałował. Łagodnie ścisnąwszy zębami jej język potwierdził, że jej ręce nie
błądziły, a gdy przesunęła je dalej, w dół torsu, cichy jęk przekonał Kristine, że
dopóki wędrują po nim, jej ręce nigdy nie zabłądzą.

Och, kobieto, - powtarzał w duchu, pragnąc, by mogła czuć jego myśli tak, jak on

czuł jej, - jesteś błogosławioną miękkością w moich ramionach. Twoje ciało
smakuje słodko, twój oddech przepełniony jest rozbudzającymi perfumami. Pozwól
mi... pozwól mi...

Tak.
Jego odpowiedzią był głuchy brzęk opadającego na podłogę pasa. Wziął ją w

ramiona i tym razem nie protestowała.

- Zgodziłaś się? - spytał, niosąc ją przez pokój. Gdy nie odpowiedziała, zatrzymał

się, jedną stopę postawiwszy już na najniższym schodku, i pocałował ją, zębami
gryząc wargi, językiem penetrując usta, kusząc, by mu się poddała. Długie,
głębokie poszukiwania nie były konieczne, ale zbyt przyjemne, by je przerwać.
Odpowiedziała na nie przeciągłymi westchnieniami, w których każde unosiło jakby
jego lędźwia.

- Zgodziła się - zamruczał, przerywając pocałunek, wspinając się po

prowadzących do sypialni schodach. Weźmie ją tam pośród białych koronek i
poduszek, całego przepychu kobiecych drobiazgów. Tej nocy będzie spała otulona
ciepłem jego ramion, koców i szat, posiądzie ją wtedy ponownie.

Położył ją na łóżku, zanurzając się razem z nią w bogactwo bawełnianych

prześcieradeł i satynowych kołder przepoconych zapachem Kristine, po czym
odnalazł ustami zagłębienie na szyi, rozkoszując się już teraz samą kobietą.

Wargami błądził po skórze, zostawiając ścieżkę przejmującego, wilgotnego ciepła.

Pragnęła znów poczuć jego usta na swoich.

Zaledwie to pragnienie zdążyło zakwitnąć w jej myśli, a już zostało spełnione z

gwałtownością i pasją; jego wargi wyprzedzały pragnienie i odpowiadały
tęsknocie, sprawiając, że pragnęła go jeszcze goręcej. Ciężar ciała na jej ciele, udo
wsuwające się między jej nogi, miały na nią jakiś szaleńczy wpływ. Instynktownie
uniosła wyżej biodra.

Kit wsunął pod nie rękę, podtrzymując ją w ten sposób, i wolno uniósł głowę.
Na twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech, gdy delikatnie zwiększając nacisk

przesuwał się po jej ciele.

- To bardzo dobra gra, hm? - Jej zdyszany oddech był całą odpowiedzią. W

pełnym ubraniu sprawił, że poczuła to, o czym dotąd czytała jedynie w książkach -
i wtedy dopiero zaczął rozbierać się.

background image

Wciąż ogarniając nogami jej biodra, rozpiął kilka guzików czarnej tuniki, po czym

zdjął koszulę przez głowę. Mięśnie poruszały się pod smagłą skórą, gładką i pełną
czaru, pulsując w rytm jego ruchów i sprawiając, że pragnęła go dotknąć.

- To, patni, powinnaś robić na wiele różnych sposobów - powiedział, pociągając ją

do góry.

Jednym płynnym ruchem wyślizgnął się z długiej tuniki, tym samym gestem

wyjmując także spinkę z jej włosów. To były czary, to musiały być czary, ale nie
bardziej magiczne niż wyraz jego oczu, gdy zobaczył jej bieliznę.

Ciemne włosy opadły na kremowe ramiona i miękkie, ciężkie łuki piersi

zakrytych czerwoną koronką. Czuł, jak węzeł pożądania napina się w podbrzuszu.
Nie spodziewał się czerwonej koronki, nie na Kristine.

Spojrzał jej w oczy, wiedząc, że ośmieli się drażnić ją najwyżej ustami. Pragnęła

go, ale nie była pewna jak. Ta niepewność wiązała ją z nim w inny jeszcze sposób.
Pragnął jej także, ale najpierw chciał rozwiać wszelkie jej wątpliwości. Kiedy ją
posiądzie, stanie się to tak, jak obiecywał, płomień będzie płonął jednakowo w nich
obojgu, a jej pragnienie będzie pociągało go dalej, niż kiedykolwiek była przedtem.

Delikatnie obrysował palcami brzeg koronki, zachwyt przepełnił jego głos

czułością.

- W moim sercu jest wiele miłości dla ciebie, Kreestine - zamruczał, opuszczając

ją z powrotem na łóżko. Ustami przylgnął do jej piersi, zatracając się w erotycznym
doznaniu smakowania miękkości ciała poprzez warstwę czerwonej koronki.

Ale szybko ta bariera stała się nie do zniesienia i kolejnym zgrabnym ruchem

wprawił ją w zadumę nad tym, jak to barbarzyńcy z Dalekiego Wschodu
znakomicie radzą sobie z zachodnią damską bielizną, gdyż staniczek znalazł się na
samym szczycie piętrzącego się coraz wyżej na podłodze stosu ubrań. Ustami
wędrował po jej ciele, pozostawiając wszędzie miłosne ukąszenia. Również jego
palce dręczyły ją pieszczotami, aż nie pozostało jej nic innego, jak tylko
odpowiedzieć mu podobnie.

Jego ciało było jak stal i satyna, twarde i tak niewiarygodnie pełne życia, miękkie

i cieple pod czubkami jej palców. Emanujące z niego gorąco przepełniło ją bez
reszty, od najwrażliwszej warstwy skóry po najbardziej skryte zakątki umysłu.
Przeniknął zimną ciemność jej wątpliwości, wypełniając ją światłem i
odurzającymi wrażeniami. Jej zmysły budziły się wszędzie tam, gdzie tylko
docierały jego usta i zdawało się, że w każdym z tych miejsc po kolei pragnęła go
najmocniej, dopóki nie poszedł dalej.

Tym razem, gdy przechyliła głowę, przyciskając usta do jego skóry, pozwolił jej

skosztować. Zębami gryzła leciutko jego wargę, naciskając tylko tyle, by wiedział,
że tam była. Gdy zdejmował jej pończochy, przekręciła się razem z nim, myśląc
tylko o tym, by odnaleźć językiem ścieżkę i wrócić do gorącej, słodkiej magii jego
ust. Pocałunki dawały jej więcej rozkoszy, niż kiedykolwiek zaznała, bo całując
żądał od niej wszystkiego i oddawał to w dwójnasób.

Z chęcią poddawała się coraz bardziej roztaczanemu przez niego urokowi,

background image

poruszając się zgodnie z wyczuwanym przez siebie łagodnym rozkazem,
zachwycona odpowiedzią jego ciała. Każda jej pieszczota wzmagała jego
podniecenie, przekazując w jej ręce silę, której się zrzekał i unosząc ją wciąż
wyżej. Językiem zrosił satynową miękkość jej uda, po czym poszedł dalej, ucząc ją
tego, o czym nigdy nie śnił żaden z mnichów. Dyszała szybko, pozwolił jej więc na
chwilę wytchnienia dostatecznie długą, by zdążył dotrzeć do nagich piersi,
rozpoczynając ponownie spiralę pożądania.

Był uosobieniem męskości, stanowiąc najłagodniejsze, najbardziej nieodparte i

erotycznie fascynujące połączenie siły fizycznej i nieokiełznanych emocji. Dawał
jej to co najlepsze w obydwu, wzbudzając w jej wyobraźni klarowne wizje swoich
najbardziej zmysłowych myśli i wzniecając w jej ciele gorączkę pożądania.

Dotykał w takich miejscach i w taki sposób, o jakim nigdy nie marzyła, dopóki nie

poddał jej tego marzenia.

Cichym naleganiem myśli mówił jej, czego pragnął. Prowadząc ją rękami, nauczył

poruszać się. Gdy wahała się, ponaglał ją. Gdy była mu posłuszna, szeptał do ucha,
głosem chrapliwym z rozkoszy o swoim zadowoleniu.

Och, Kreestine... Kreestine... Oddychając nierówno, znieruchomiał nad nią. Grał

już zbyt długo; ona nauczyła się za szybko. Ponowiła pieszczotę, wślizgując rękę
do środka slipek i robiąc tylko to, o co prosił, ale i to było za dużo. Zauważył, że
podświadomie naciska na jej dłoń, jego myśli chaotycznie krążyły wokół jednego,
palącego pragnienia, by znaleźć się w niej.

Obraz tego pragnienia był wyraźny w jej wyobraźni, iskrząc się obiecywanymi

przez niego wrażeniami i gorącem. Przepalając ją niemal spojrzeniem, zmusił, by
nie odtrącała tej myśli, razem z nim przeżywając spełnienie ich miłości. Podniósł
się i szybkimi, pewnymi ruchami zdjął dżinsy, cały czas nie pozwalając, by choć na
chwilę zapomniała o tym, czego pragnął i co miał posiąść - ją roztapiającą się pod
jego ciałem, zaciskającą się wokół niego. Ogień wzmagał się w niej coraz bardziej,
podsycany jego pragnieniami, które tak doskonale rozumiała. Wreszcie zamknęła
oczy i westchnęła.

Przykrył ją wtedy, opuszczając się na nią powoli, wgniatając ją głębiej w

szeleszczącą pościel, i wolno wniknął w biały płomień jej dała. Chwila po chwili
fantazję zastępowała rzeczywistość jego pieszczot, jej każdy jęk rozkoszy ginął
natychmiast w jego ustach. Gra była skończona, wygnana przez ból, któremu starał
się zaradzić.

Kristine zanurzyła ręce w jego włosach, rozplątując i przeczesując palcami długie

kasztanowe pasma jedwabiu. Pocałowała go. Pocałowała go z samej głębi duszy.
Skóra pod jej dłońmi stała się śliska, zwilżona wysiłkiem pulsujących mięśni. Z
radością powitała ciężar jego ciała na swoim, a potem każdy kolejny ruch, tarcie
skóry, jego zapach i siłę.

Kit wypełniał ją bez końca, wciąż na nowo, fizycznie zatracając się wewnątrz niej,

a psychicznie czekając, aż wyjdzie mu naprzeciw, aby przywieźć ją bliżej do tej
wymykającej się fontanny całkowitego spełnienia. Pchnął głęboko i rozkosz rozlała

background image

się po jego ciele. Oczekiwanie nie mogło trwać już dłużej. Wessał jej język, a rękę
wsunął pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego pragnęła.

Och. kobieto, kobieto, co ty ze mną robisz, co dajesz... Nigdy nie zaznałem

niepodobnego. Bierz ze mnie Kreestine. Weź wszystko, a ja znajdę więcej jeszcze do
ofiarowania, bo ty jesteś... jesteś jedyna...

Otworzyła usta, jej oddech zatrzymał się, ciało zamarło, gdy wypełniły je

niezwykle intensywne doznania, i nagle to on był tym, który brał, brał i
wykorzystywał dla siebie wstrząsającą siłę jej szczytu. Wniknął w nią po raz ostatni
i uwolnił się w całkowitej harmonii z ogarniającą jej ciało ekstazą.

Potem leżeli wtuleni w siebie. Kristine obrysowywała łuki mięśni jego torsu i

napiętą przestrzeń podbrzusza, aż do miejsca, gdzie jej dłoń zatrzymała się, drobna
i blada na tle ciemniejszej skóry i miękkich kasztanowych włosów zagubionych
pod prześcieradłami. Delikatnie przejechała paznokciami po kuszącej skórze i
poczuła, że otaczające ją ramię napina się, przyciągając ją bliżej.

Spojrzała w górą i ujrzała igrający mu na ustach uśmiech. Wolno otworzył oczy,

napotykając jej spojrzenie. Podniósł głowę z poduszki, poszukując ustami łuku jej
piersi.

- Nigdy nie widziałem takiej skóry, Kreestine, jest jak śmietanka dla moich warg a

miód dla języka. Jesteś bardzo piękna... bardzo piękna. I jesteś moja. - Jego ręka
włączyła się do pieszczot, wsuwając się pod jej udo i podciągając je wyżej.
Bransolety dzwoniły jedna o drugą, wygrywając muzykę, którą słyszała w sercu.
Długi kosmyk włosów opadł mu w dół ramienia.

Boże, co też ona zrobiła? Zdumiewał ją spokój, jaki czuła w jego ramionach, i

budzące się w niej pragnienie, by go dotknąć, by zagubić dłonie w gęstych włosach
i odsłonić kolumnę szyi do pocałunku. Żaden z niego mnich. Kautilya Carson był
stworzony do miłości, do kochania kobiety bez opamiętania. Każda piękna linia
jego ciała błagała o jej dotyk, a ona tęskniła za jego siłą. Sprawił, że wyszła poza
siebie, a czyniąc to, związał ją z sobą.

Zacisnęła palce na jego nadgarstku, gdy objął dłonią jej pierś, ale zacisnęła

uchwyt, by go zatrzymać, a nie odtrącić. Wiedza, którą posiadała dzięki niemu,
sprawiła, że nie mogłaby go odepchnąć. Ofiarowywał jej zbyt wiele rozkoszy.
Pochyliła głowę, przyciskając usta do jego skroni i zastanawiając się, dlaczego tak
krótko mogła wytrzymać, nie czując smaku i ciepła jego ciała. To był mężczyzna, o
którym nigdy nie marzyła, którego nie mogła sobie wyobrazić, a który teraz leżał w
jej ramionach, raz jeszcze ucząc ją swoich zwyczajów.

Poddała mu się i w tym drugim spotkaniu, wiedząc, że dawał więcej niż tylko

przyjemność i więcej też brał. Wśród jego pieszczot niezgrabność zdawała się
wdziękiem, nieśmiałość śmiałością, zaś wygnaniec powoli stawał się ukochanym.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nie mogła oderwać od niego oczu. Nie chciała oderwać od niego oczu. Shepherd i

Stein szczęśliwie spóźnili się, błądząc przez dwie godziny wśród nie oznaczonych i

background image

nie brukowanych ścieżek. Dwie godziny, które wryły się w pamięć Kristine z całą
pasją, będącą udziałem jej i Kita.

Obserwowała jak urzeczona, gdy wysypywał tytoń na zwijaną w palcach bibułkę.

Pamiętała każde dotknięcie jego rąk. Podniósł bibułkę do ust, zwilżając papier
językiem, i poprzez stół odnalazł jej spojrzenie. Spłoniła się, ale nie spuściła
wzroku. Wspomnienia błyszczące w jego oczach na moment ożyły w jej pamięci.

- Niesłychane - mruknął Thomas Stein sponad szkła powiększającego, przez które

badał jeden z oddanych mu przez Kita do oceny drewnianych bloków. Thomas
Stein był starszym z dwu kustoszy, srebrne włosy okalały niewielką łysinę, której
nie próbował ukryć. Szary, prążkowany garnitur był nienagannie skrojony. -
Zupełnie niesłychane - powtórzył.

Kit uśmiechnął się, a Kristine zarumieniła jeszcze mocniej, wciąż jednak nie

mogąc oderwać od niego oczu. Nawet gdy obok znajdowali się inni ludzie, nie
potrafiła zapomnieć o tym, kim stał się dla niej.

- Niewiarygodne - zgodziła się Lois Shepherd. Nachylała się, naklejając etykietki

na starannie zapakowanych pudełkach przyniesionych przez Kita z garażu.
Wyglądała świeżo i schludnie w granatowym gabardynowym kostiumie, białej
bluzce i podobnych pantoflach, uosobienie czystego profesjonalizmu.

Od tego momentu Kah-gyur będzie traktowany z należną mu czcią i szacunkiem, a

zajmie się tym Kristine. W tym punkcie życzenie Kita było jasno sformułowane,
wszelkie wyniki badań i opinie specjalistów miały przed wszystkimi trafiać do rąk
Kristine. Kustosze próbowali się temu sprzeciwić, ale wobec nalegań Kita musieli
ustąpić, jako że w tym rozdaniu on trzymał wszystkie asy.

Kit zwinął w palcach papierosa i przypalił go. Zadowoleniem przepełniał go nie

tylko sposób, w jaki rozpoczął dzisiejszy dzień, ale także to, co odnalazł ukryte
głęboko w Kristine. Była dla niego źródłem nieustannego zachwytu. Dzięki niej
wszystkie wybrane przez niego dotąd w życiu drogi wydawały się właściwymi,
ponieważ przywiodły go do niej.

Zaciągnął się mocno papierosem, pochylając do przodu i opierając łokcie na

udach. Z uśmiechem nie schodzącym mu z ust, wypuścił kółeczko dymu i podążył
za nim wzrokiem przez cały pokój, patrząc, jak zatrzymuje się ostatecznie na
nadgarstku Kristine, która zdumiona znów powróciła wzrokiem do niego.

- Czy zakonserwowałeś je? - spytał Thomas, wciąż jeszcze przyglądając się

blokom przez szkło powiększające.

- Spędziliśmy trzy dni w Narthang, błogosławiąc je i pakując na podróż -

powiedział Kit, jakby to miało wyjaśnić dobry stan Kah-gyur.

- Nic więcej? - spytał Thomas, przyglądając się Kitowi z powątpiewaniem.
Kit uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- I odrobina pierwszej pomocy. PVA z wierzchu, tam, gdzie było to konieczne,

PEG 4000, substancja grzybobójcza i etanol od spodu. W twoim laboratorium nie
powinni mieć najmniejszych problemów z usunięciem tych substancji.

- Zniosły podróż niesłychanie dobrze - powiedział Thomas, poddając badaniu

background image

kolejny kawałek drewna.

- Czy przetłumaczyłeś je? - spytała Lois. - Jaką część Tripitaka mamy tutaj?
- Bez zachowania kolejności, są tutaj sto czterdzieści dwie strony Dyscypliny,

mistycznego antidotum na pierwotny grzech pożądania, Raga - odpowiedział Kit,
ale jego spojrzenie cały czas spoczywało na Kristine.

Nawet jeśli w tonie jego głosu była zamierzona jakaś nutka ironii, Kristine

postanowiła nie zwrócić na nią uwagi. Nie wiedziała nawet, czym jest namiętność,
dopóki nie nauczył jej pożądać. Skóra płonęła pod jego spojrzeniem, burząc jej z
takim trudem osiągniętą zimną krew. Modliła się tylko, by Lois i Thomas nie
poczuli przepełniającego pokój gorąca. Sang Phala rzeczywiście musiał mieć pełne
ręce roboty, gdy na jego głowie spoczywała opieka nad tym wytargowanym
renegatem. Wielka część siły, którą czuła emanującą z niego od momentu ich
pierwszego spotkania, była po prostu, jak sobie teraz zdała z tego sprawę, czysto
seksualną energią.

- Hm, to zdumiewające - powiedziała Lois.
„Tak” - pomyślała Kristine, wzdychając podświadomie.
O tak, Kristine, jesteś wcieleniem samej słodyczy w moich ramionach. Jego

uśmiech zbladł, oczy pociemniały i wolno potrząsnął głową, wyrażając ten sam
zachwyt, który i ona czuła.

- Nie? - Głos Lois przerwał ich milczące porozumienie. - Więc jest to poważny

problem. Powinieneś był powiedzieć mi to przez telefon i oszczędzić podróży.

- Powiedzieć ci co, Loe-eese? - Zwrócił na nią wzrok, uprzytamniając sobie, że

przegapił jakąś część toczącej się cały czas wokół nich rozmowy.

Lois odstąpiła parę kroków od skrzyń.
- Nie mogę tego nawet dotknąć bez jakiegoś upoważnienia. - Odeszła jeszcze o

krok. - Obiecałeś...

- I nigdy nie łamię swoich obietnic - przerwał jej Kit, sięgając do kieszeni i

wyjmując opieczętowaną kopertę. Wstał z kanapy i podał ją Lois.

Thomas wstał również, podszedł do swojej towarzyszki i czekał, aż złamie

pieczęć. Razem odczytali dokument i oboje unieśli brwi w zdziwieniu.

- Czy rzeczywiście spotkałeś się z nim? - spytała Lois, raz jeszcze przebiegając

papier wzrokiem.

- Odebrałem go z rąk samego króla-boga - odpowiedział Kit. - Dalajlama nie

bardzo może przeciwstawić się imperialistycznym zapędom swojego północnego
sąsiada, ale wciąż jest przecież duchowym przywódcą ludu. Obaj zgodziliśmy się
co do tego, że Kah-gyur jest wartością zdecydowanie duchową.

Lois skinęła głową.
- Jestem usatysfakcjonowana.
Thomas wciąż jeszcze się wahał.
- To jednak jest kontrabanda.
- Wycofaj się, jeśli chcesz, Stein - powiedziała Lois. - Los Angeles przejmie całą

odpowiedzialność i wszystkie sto czterdzieści dwa bloki. Od samego początku

background image

zajmuje się tym grupa międzynarodowych specjalistów. Szukają jakiejś luki w
prawie dotyczącym zabytków sztuki - zerknęła na Kita - i sądzę, że nasz przyjaciel
dostarczył nam gotowe rozwiązanie.

Thomas wciąż jeszcze nie był do końca przekonany.
- To trudne przedsięwzięcie.
Lois przyjrzała mu się sponad drucianych okularów.
- A więc wycofaj się, zanim przystąpimy do omawiania interesu.
Starszy mężczyzna wciąż bronił jeszcze swojej pozycji, choć teraz z dużo już

mniejszym przekonaniem.

- W Chicago także są prawnicy.
- Słyszałam takie pogłoski - wycedziła Lois szyderczo.
- Wchodzę, Shepherd - burknął Thomas, wyciągając z kieszeni białą chusteczkę i

przykładając ją do czoła. - Wchodzę.

- Dobrze - powiedziała Lois, zwracając się znów do Kita i skinąwszy głową

Kristine. - Sądzę, że każdy z nas zdaje sobie sprawę, że to, z czym mamy do
czynienia, jest bezcenne. Ci z nas, którzy mieli już wcześniej do czynienia z panem
Carsonem, wiedzą także, że nigdy jeszcze nie zapomniał wyznaczyć ceny za swoje
usługi. - Opuściła okulary odrobinę niżej, zwracając wzrok na Kita. - Zwykle była
to suma horrendalna.

- Już do tej pory wiele straciłem, Loe-eese. - Kit zaciągnął się głęboko

papierosem, po czym zgniótł niedopałek w popielniczce.

- Na przykład? - spytała Lois przezornie.
- Ojczyznę, dom, większość z tego, co posiadałem, jaka, muła i ogromną część

mojej wolności.

- Jesteś buddystą. Kit - przypomniała mu Lois. - Wiesz, że wolność jest kondycją

psychiczną. Nepal nie jest na sprzedaż, nie wiem więc, jak to mogłoby zaważyć na
naszym targu, ale mam pewne układy w Kathmandu. Mogłabym zorganizować
sprzedaż twojego domu i przesłanie twojego dobytku tutaj, gotowa jestem opłacić
straty poniesione przy sprzedaży inwentarza.

- Nie. - Wstał i z charakterystycznym dla siebie tanecznym wdziękiem podszedł

do wychodzącego na jezioro okna. Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok, dwie z
uwagę, a trzecia, barwy górskich fiołków, całkowicie oczarowana pięknem jego
ruchów. Kristine wiedziała, że urok, który rzucił na nią przy pierwszym pocałunku,
unosił się wciąż jeszcze w powietrzu, którym oddychali.

Oparł ręce na parapecie okna i kaskada złota spłynęła po jego ramieniu. Czekali.

W końcu odezwał się i wtedy we wszystkich oczach odmalowała się ta sama
reakcja - niedowierzanie.

- Chcę wrócić do domu. - Melodię jego głosu zmiękczyła autentyczność

zawartego w tych słowach pragnienia.

- To niemożliwe - powiedział Thomas.
- W końcu to twoja głowa - powiedziała Lois, wzruszając ramionami. - Zrobię, co

będę mogła.

background image

Kristine nie stać było na tego typu komentarz. Do domu? Z dala od niej? Po tym

jak wykradł jej serce? I to w rekordowym czasie. Sięgnęła po kieliszek i
stwierdziła, że nie jest w stanie utrzymać go w drżących palcach. Położyła rękę z
powrotem na kolanach.

- Jaka jest twoja cena za Kah-gyur? - spytała Lois.
- Czterysta tysięcy.
- Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Kobieta nie próbowała nawet ukryć szoku.
- Nie, Loe-eese. - Zwrócił twarz w jej stronę. - W twardej walucie, w dolarach

amerykańskich.

Thomas opadł na kanapę, ale Lois szybko przyszła do siebie.
- Sto tysięcy i zapłacę także za jaka i muła - powiedziała.
- Jeden z moich przewoźników został raniony. Muszę wypłacić rodzinie

odszkodowanie za jego utracone zdrowie i siły do pracy. Trzysta pięćdziesiąt
tysięcy i po dwieście dolarów za każde ze zwierząt.

- Ten muł wypada dosyć drogo. Kit. Dam ci pięćdziesiąt za muła, zdając sobie

sprawę, że słono przepłaciłam, i sto za jaka, ale ani grosza więcej. Sto siedem-
dziesiąt pięć tysięcy.

- Trzysta.
- Dwieście. To górna granica.
- Ty załatwisz przekazanie?
Skinęła głową.
- Jaka jest twoja prowizja?
- Pięćdziesiąt procent.
- Twoja szyja ma ostatnio niezwykle wysoką cenę nieprawdaż?
Łobuzerski uśmiech bawił na jego twarzy, gdy w nonszalanckim geście uniósł w

górę szerokie barki.

- Taka jest cena ryzyka.
„Cena ryzyka - powtórzyła w duchu Kristine, splatając ciaśniej ręce - Dlaczego, u

diabła, nie pomyślałam o tym, zanim zdążyłam się w nim zakochać?” Ten wy-
gnaniec miał zamiar złamać jej serce.

- Odlatuję natychmiast z powrotem do Los Angeles. W Denver czekają ludzie,

którzy mają zająć się właściwym zapakowaniem Kah-gyur. Chyba że
zdecydowałbyś się odmówić nad nim kilka swoich modlitw, oszczędzając mi w ten
sposób kłopotu?

Kit zaśmiał się i przytulił starszą kobietę w serdecznym uścisku.
- Dla ciebie, Loe-eese, zrobię to.
„A co jest gotów zrobić dla mnie? - zastanawiała się Kristine - Kochać mnie, a

potem porzucić?”

Popołudnie przerodziło się w zmierzch, a każda minuta wydawała się Kristine

ostatnią.

Ślęczała nad komputerową wersją jego dzienników i katalogów zabytków,

wyjaśniając Lois i Thomasowi użyty przez Kita system. Dla każdego z nich

background image

przygotowane miała grube pakiety i oboje wyrazili zainteresowanie projektem
uniwersyteckim. Lois zaofiarowała się nawet napisać wstęp do jej książki o
tybetańskich świątyniach i miejscach kultu. Kristine wiedziała, że zrobi to
odpowiednie wrażenie na dziekanie Chambersie, a Harry nie daruje sobie tego do
końca życia.

Nigdy jeszcze powszechne uznanie nie było tak blisko niej. Doceniała to, zdając

sobie jednocześnie sprawę, że może tylko to pozostanie jej po nim - opublikowana
praca o historycznym znaczeniu i słowa płynące z faktu, że to przez nią świat
dowiedział się o Chatren-Ma, słowa o dość przytłumionym blasku.

Do czorta z nim. Co też on sobie myślał, żeby tak po prostu wedrzeć się nagle w

jej życie, po czym równie nagle je opuścić? Dobry Boże, czy ona rzeczywiście się z
nim kochała? Spojrzała na niego ponad ramieniem Lois, gdy podchodził razem z
Thomasem do katalogu zbiorów sprawdzić jeszcze raz wszystkie pozycje.

Czy rzeczywiście trzymała go w ramionach i czuła, jak otacza ją jego energia i

przepełnia najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? Czy rzeczywiście
trzymała go w ramionach i czuła, jak otacza ją jego energia i przepełnia najsłodszą
miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? Czy rzeczywiście całowała go z
bezbrzeżnym pożądaniem, pragnąc jedynie, by na zawsze pozostało w niej jego
ciepło? Czy zanurzała palce w jego włosach, przyciągając do siebie, gdy każdy
dotyk jego ust rozpalał w niej coraz dzikszą namiętność?

Tak, odpowiedziały jej wspomnienia, gdy wędrowała wzrokiem po okrytych

dżinsami nogach, szerokich plecach i barkach aż do mocno zarysowanej szczęki.
Jego bransolety, te szerokie pasma złota, na których wyryta była cała fauna
płaskowyżu: śnieżny leopard i baran, wygięta w łuk pantera powalająca potężnego
jelenia, symbolizm ptaków zakładających gniazda w wysokich gałęziach drzew, za-
dzwoniły, gdy przyklęknął na podłodze, podnosząc wieko jednej ze skrzyń, by
Thomas mógł zanotować jej numer. Powędrowała wzrokiem w dół kołyszącego się
między szerokimi barkami warkocza, po czym znów powróciła spojrzeniem na
czytany przez Lois folder.

Tak, kochała się z nim i wiedziała, że zawsze już będzie słyszeć w sobie jego

szept i czuć na ciele jego dotyk.

Starsza kobieta, zmarszczywszy brwi, przerzucała papiery i przeglądała pozostałe

notatniki.

- Czy coś się nie zgadza? - spytała Kristine, z trudem skupiając uwagę ponownie

na pracy.

- Znam go od dawna, Kristine - powiedziała Lois nieobecnym głosem, nie

przerywając swoich poszukiwań. - On, podobnie jak jego ojciec, nie jest taki jak
większość mężczyzn.

Zaskoczyło ją, że rozmowa przybrała tak osobisty ton, ale nie miała innego

wyboru, jak tylko podążyć za wątkiem Lois.

- Którego ojca masz na myśli?
Spojrzała na nią z zaciekawieniem sponad oprawek okularów i Kristine wydawało

background image

się, że dostrzega w twarzy Lois zdziwienie.

- Powiedział ci o Sang Phali?
Jej własna ciekawość była rozpalona w najwyższym stopniu, gdy przysiadała na

jednym z kuchennych stołków.

- Tyle tylko, że to Sang Phala zabrał go do klasztoru.
- Krzyczącego i wierzgającego nogami na znak protestu - powiedziała Lois,

zdejmując okulary. Kristine czuła się lustrowana od stóp do głów przez
prawdziwego eksperta. - Miał dziewięć lat, gdy Sang Phala znalazł go u
Khampasów. Do tego czasu Kit zdziczał już jak miody wilczek, pełen żalu i złości,
i wciąż nie mogący zrozumieć, dlaczego został porzucony przez rodziców.

- Porzucony? - Kristine wsłuchiwała się uważnie w każde słowo, każdy okruch

informacji o mężczyźnie, wobec którego była zupełnie bezbronna, i to słowo za-
skoczyło ją.

- Zmarli, ale dla dziecka to wszystko jedno - wyjaśniła Lois. - Pozostał całkiem

sam. Wyruszyłam na poszukiwanie go. Melanie i Dwayne byli moimi dobrymi
przyjaciółmi.

„Melanie - pomyślała Kristine, powtarzając imię w myśli. - Jego matka miała na

imię Melanie.”

- Ale nie udało ci się go odnaleźć? - spytała Kristine, nie chcąc, aby dyskusja

urwała się w tym miejscu. Żadne inne rozwiązanie nie wydawało się sensowne, ale
Lois szybko przekonała ją, że się myli.

- O tak, znalazłam go bez kłopotów. - Lois przełożyła jeden z folderów na sąsiedni

stosik. - I miałam z sobą dokumenty uprawniające mnie, by przywieźć go z po-
wrotem do Stanów. Był i jest cały czas obywatelem amerykańskim.

Kristine wyczuła żal w jej głosie i zastanawiała się, co mogło zmusić ją do

pozostawienia syna przyjaciół w tak dzikim kraju.

Lois spojrzała na Kita.
- Zdecydowałam się pozostawić go w klasztorze. - Jakby szukając potwierdzenia

słuszności swojej decyzji, dodała: - Spójrz na niego, Kristine. Czy możesz wyob-
razić go sobie innym, niż jest? W garniturze od Braci Brooks?

Nie. Mimo, że starała się bardzo, szerokie barki w żaden sposób nie chciały

poddać się prążkom. Także i dla jego uśmiechu nie byłoby miejsca pod maską
cywilizacji. Jego żywiołem były ziemia i niebo i żadne zewnętrzne ozdoby nie
mogłyby wzbogacić mężczyzny, którym się stał.

- Wciąż jeszcze bardzo cierpiał, kiedy go odnalazłam - ciągnęła Lois, zagubiona

jakby we własnych myślach. - Mały chłopiec, którego po latach niezwykłej
swobody poddano nagle krańcowej dyscyplinie. Nie mogłam znów wywracać jego
świata do góry nogami. Nie byłam pewna, czy mogłabym zaoferować mu spokój
ducha, który obiecywał Sang Phala. - Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy pani
kustosz. - Chciałam skręcić kark temu starcowi, kiedy dowiedziałam się o ucieczce
Kita. To były złe lata, bez żadnej informacji o nim, nie wiedziałam nawet, czy
jeszcze żyje, zastanawiałam się, jak mógłby przeżyć o własnych siłach. A potem

background image

dzieciak pojawia się nagle w Lishan. Reszta, jak to mówią, należy już do historii.
Westchnęła, spoglądając na stos folderów piętrzący się przed nimi. - Przez
moment, kiedy już odnalazłam go w klasztorze i stojąc w zimnym holu,
obserwowałam pochyloną w modlitwie głowę, ten blask rdzawych włosów wśród
panujących wokół ciemności, pomyślałam, że mógłby być mój, że mogłabym
przywieźć go do domu i wychować jak własnego syna. - Lois podniosła głowę,
obdarzając Kristine długim, uważnym spojrzeniem i głos jej zmiękł. - Ale on nigdy
nie należał do mnie, Kristine. Nigdy nie należał do żadnej kobiety, matki, siostry
czy kochanki.

Kristine zawstydziło to delikatne ostrzeżenie ze strony starszej koleżanki,

wywołując na twarzy silny rumieniec. Postąpiła głupio, ulegając tęsknocie i
pożądaniu. Miał inne kochanki. Ta prosta prawda była znana jej od pierwszego
pocałunku. Zostawił je wszystkie, a niespełna godzinę temu zadeklarował chęć
opuszczenia także i jej. Lois nie przywiozła chłopca do domu, jak to właśnie
wyznała Kristine, i wątpiła, czy młoda kobieta zdoła zatrzymać przy sobie
mężczyznę.

- Czy coś nie zgadzało się z danymi? - spytała Kristine, gwałtownie przerywając

ten osobisty wątek rozmowy.

- Mapa. - Lois wzięła do ręki leżący na górze folder i przerzuciła kilka kartek, aż

znalazła to, czego szukała. - Brakuje tu bardzo istotnej informacji.

Kristine przestudiowała dokładnie wszystkie szczegóły dostarczonych przez Kita

informacji i nie zauważyła, żeby czegokolwiek brakowało. Prawdę mówiąc, było to
najbardziej kompletne sprawozdanie, jakie kiedykolwiek widziała.

- Czego brakuje? - Spojrzała i wciąż nie wiedziała, o co chodzi.
- Lokalizacji Chatren-Ma.
Kristine obrzuciła Lois pytającym spojrzeniem. Może ta kobieta nie była aż tak

błyskotliwa, jak jej się zdawało. „Nie - szybko poprawiła się. - Lois Shepherd była
niezwykle inteligentna. Może tylko podróż za bardzo ją zmęczyła.”

- Mapy złożył razem poprzez serię kolejnych powiększeń. - wyjaśniła szybko,

zachowując własne wątpliwości dla siebie. - Pierwsza mapa, z której wyciął
kawałek, odnosi się do drugiej mapy, w której ten kawałek jest powiększony. Ta
serią ciągnie się przez następnych pięć map, aż dochodzimy w końcu do ilustracji i
zdjęć z klasztoru. - Kristine nie mogła sobie nawet wyobrazić, by ktokolwiek mógł
wykonać tę pracę dokładniej.

Lois miała jednak inne zdanie na ten temat.
- Po drodze zmienił nieznacznie szerokość i długość geograficzną i nigdy już do

tego nie powrócił.

- Hm, tak - zgodziła się Kristine. To była prawda. Nie zaznaczył stopni na każdej

z map, ale przy odrobinie wysiłku można by odnaleźć nawet muchę na którejś ze
ścian.

A może nie? Przewróciła kilka stron, zachowując w pamięci namiary, aż dotarła

do mapy, przy której się zatrzymały. „Okay - pomyślała, wracając do poprzedniej

background image

strony - teraz wystarczyło tylko... ciekawe, co też takiego zaplanował sobie Kit.”

Sprawdziła raz jeszcze, porównując obydwie mapy. Kolejne powiększenia były

niedokładne, niedokładne na tyle, by stały się zupełnie bezużyteczne.

Lois wprowadziła serię cyfr do swego komputera, po czym zakomunikowała

sucho.

- Zdaje mi się, że nie życzy sobie nikogo w promieniu pięćdziesięciu kilometrów

od Chatren-Ma albo... Momencik, a raczej w promieniu pięćdziesięciu dwu
kilometrów. To spory kawał świata, jeśli ktoś miałby go dokładnie przeszukać.

- To przeoczenie - powiedziała Kristine, broniąc go zapalczywie.
Ale Lois nie dała się przekonać.
- Kit nigdy jeszcze niczego przypadkiem nie przeoczył. Ten chłopak zastawił na

mnie pułapkę.

„I na mnie - dodała w duchu Kristine, ogarniając wzrokiem jego szerokie plecy. -

Co on, u diabła, takiego knuł?” Z czasem sama odkryłaby to oszustwo, kiedy on
zdążyłby już odjechać, i nie miałaby na kim wyładować złości. Obiecał podzielić
się z nią swoją wiedzą na temat Chatren-Ma i podał jej wszystko, poza tą przeklętą
lokalizacją. Ciekawe, za kogo też on ją uważał?

Za kogoś, kto zakochał się i kochał z ledwie znanym sobie barbarzyńcą, sama

udzieliła odpowiedzi na to pytanie. Rodzaj wygłodniałej seksualnie kobiety, która
rzuca się w ramiona pierwszego mężczyzny, wystarczająco czarującego i
sprytnego, by wzbudzić w niej uczucia, o których sądziła, że nie będą jej udziałem.

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar zaczynał pomału pryskać i nawet

jeśli wiedziała, że będzie za nim tęsknić przez kilka miesięcy po jego wyjeździe,
postanowiła nie poddawać się słabości. Jeszcze nie teraz.

- Gdzie to jest. Kit? - odezwała się wystarczająco głośno, by zwrócić uwagę obu

mężczyzn.

- Bezpośrednia i konkretna - skomentowała po cichu Lois. - Podoba mi się.
- Gdzie jest co? - spytał Thomas.
Kit nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Widział rozłożone na stole mapy.
- Zdaje mi się, że nasze damy odkryły drobną niezgodność. Loe-eese wierzę, że

rozumie, Kreestine pewnie trochę mniej.

- Nie uda ci się ukryć tego na zawsze. Kit - odezwała się Lois. uprzedzając kolejny

atak Kristine. - Rozeszły się już pogłoski, że dokonałeś ważnego odkrycia i kiedy te
bloki znajdą się na wystawie, każdy dowie się, gdzie byłeś.

- Nie wiedząc jednak, gdzie byłem dokładnie - dodał, podkreślając swoją rację.
Kristine milczała, pozwalając, by Lois rozegrała bitwę. Starsza kobieta miała dużo

większe szanse na wygranie, i Kristine zdała sobie nagle sprawę, że nie było dla
niej miejsca w tym sławnym trio. Kit zaprosił ją do gry, ale od momentu gdy
powiedział, że chce wracać do domu, coraz bardziej czuła się intruzem. A pomyłka
Kita tylko jasno jej to uświadomiła.

Nie rozumiała, na jakiej zasadzie mogłaby zasługiwać na jego miłość, a nie

zasługiwać na zaufanie, chyba że to, co ich łączyło, nie było miłością. Może

background image

kierowana potrzebą własnego serca, wyobraziła sobie jedynie, że odwzajemniał jej
uczucie. Nie była ekspertem. Niewielkie miała pojęcie o różnicy między seksem a
miłością. Ludzie znacznie bardziej obyci niż ona od wieków mylili te dwie rzeczy.
A może to tylko kobiety popełniały błąd, zaś mężczyźni dostawali to, czego
chcieli? W każdym razie ona z każdą minutą czuła w sobie coraz większy chaos.

- Może jesteś najlepszy, a może i nie. Kit - powiedziała Lois po pełnej napięcia

przerwie. - Ale z pewnością nie jesteś jedynym dysponującym odpowiednimi
środkami, by odnaleźć Chatren-Ma. Gdy dowiemy się, gdzie to jest, będziemy
mogli zorganizować jakąś ochronę, by świat dowiedział się, że jest tam coś, co
warto chronić.

Kit zaśmiał się, ale śmiech zabrzmiał cynicznie. Zdenerwowało to Kristine

bardziej niż jego odejście, bardziej niż jego postęp zwątpiła we wszystko, co do
niego czuła.

- Świat okazał się niespecjalnie zainteresowany chronieniem tego, co jest mi

drogie. Wiesz o tym dobrze, Loe-eese.

- Ktoś odnajdzie to. Kit. Nie sądzisz, że dobrze byłoby poinformować

Chińczyków, zanim Turek...

- On nigdy tam nie dotrze. - Kit przerwał jej ostro.
- Ma poparcie.
- Pieniądze nie zapewnią wstępu do Chatren-Ma, ani też spryt czy przebiegłość.

Jego wiara nigdy nie pozwoli mu wejść do Chatren-Ma.

Po raz pierwszy coś na kształt zmarszczki zakłóciło dotychczas bardzo opanowane

oblicze Lois.

- Kit, daruj sobie ten mistycyzm. Mówię o faktach.
- A ja o prawdzie i w tym cała różnica.
Lois spoglądała na niego przez chwilę tak jak matka na niesforne dziecko, które

wymknęło się spod jej kontroli. Potem zaczęła zgarniać wszystkie foldery, papiery i
mapy do teczki.

- Kiedy uda ci się pogodzić te dwie rzeczy, zadzwoń do mnie. To ja wystawiam

czek. Thomas, załadujmy wszystko do tej wynajętej łajby, którą nazywasz
kadilakiem.

Gdy już wszystkie kufry zostały zapakowane, Kristine odprowadziła ich do

samochodu. Nie czekała na rozstrzygnięcie sporu na temat, jak zabezpieczać
miejsca archeologicznych odkryć. Była zła i nie chciała dać się zranić. Dobrze
wiedziała, że wszyscy naokoło zmieniali często łóżka i towarzyszy snu. Wiedziała
też, że gdyby ta okazja powtórzyła się, postąpiłaby tak samo.

Musiała to wszystko przemyśleć, spojrzeć z trochę bardziej współczesnego punktu

widzenia i zobaczyć seks we właściwej perspektywie. Jej praca będzie
opublikowana mimo wszystko, przyrzekł jej to uniwersytet, a nie Kit. Wciąż miała
jeszcze mnóstwo informacji dotyczących samego Kah-gyur, choć nie to jej obiecał.
Przyrzekł jej legendę Chatren-Ma i tego pragnęła. Nie była naukowcem, była
historykiem. Zajmowała się czasem oraz rozwojem kultury i człowieka. Zabytki

background image

sztuki musiały być poparte faktami, by móc służyć jako potwierdzenie jej tez.
Musiała znać lokalizację Chatren-Ma, by udowodnić, że on istnieje. A przede
wszystkim potrzebowała jego. Choćby udało jej się być najbardziej nawet
nowoczesną i tak nie mogłaby zmienić tego, co czuła. Choćby wszelkie pojęcia
pomieszały się, nie uśmierzy to jej bólu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

„Porozmawiam z nim - zadecydowała Kristine. - Właśnie tak zrobię.

Porozmawiam z nim o tym, co czuję... Nie, nie zrobię tego. Tylko głupiec mógłby
się tak obnażyć.”

Wrzuciła do kosza kolejną garść zebranych po przyjęciu śmieci i schyliła się, by

podnieść z podłogi serwetkę. Jeśli ją kochał, jeśli był takim, jakim chciał, by
wierzyła, że jest, nie zniknąłby w garażu po odjeździe Shepherd i Steina. Odgadłby
jej myśli i wrócił tutaj ze słowami zapewnienia i pociechy.

„Będę chłodna. Właśnie tak. Chłodna, spokojna i opanowana. Dojrzała.

Wyrafinowana. - Uklękła, by wydobyć zabłąkany pod stołem orzeszek. - Będę tak
zimna, że przydałaby mu się puchowa kurtka, by uchronić krew przed
zamarznięciem... Nie, nie będę. Zbyt dużo chłodu - to przesada, zdradziłabym się,
nawet jeśli udałoby mi się nad sobą zapanować.”

„Będę rozsądna” - przekonywała samą siebie, wczołgując się głębiej pod stół, by

dotrzeć do połamanego krakersa. Ten mężczyzna był idealnie spokojny, ona zaś
była jednym wielkim kłębkiem wątpliwości i sprzecznych uczuć, bez żadnych
widoków na choćby odrobinę spokoju ducha.

Nie był spokojny, kiedy kochali się. Był ciepły i dziki, tak samo jak i ona

zgłodniały rozkoszy. Oczywiście, pójście z nim do łóżka po raz drugi przez nikogo
nie mogłoby być uznane za posunięcie taktyczne, nawet przez kogoś o tak
skomplikowanej logice postępowania jak jej.

Szkoda. Poczuła żal. Natychmiast zdławiła w sobie te myśli. Kochać się z nim

jeszcze raz, rzeczywiście. Z czego wydawało jej się, że była stworzona? Ze stali?
Ile mogłoby znieść jej serce? Już i tak było lekko nadkruszone na brzegach.

A jednak miała mu coś do zawdzięczenia. Dowiódł, że John Garraty grubo się

mylił. Boże, jak bolesną mogła okazać się ta lekcja.

Kątem oka zauważyła przesuwający się po tarasie cień i czym prędzej wycofała

się spod stołu. Ostatnią rzeczą, przy której życzyłabym sobie, żeby ją zastał, było
czołganie się po podłodze. Tak długo, jak tylko uda się jej wytrzymać, musi unikać
jawnego manifestowania swych uczuć.

Złość była tym, czego potrzebowała, niczym nie pohamowana złość, podsycana

jeszcze przekonaniem o słuszności. Obiecał jej.

„Gdzie też była teraz jego obietnica” - pomyślała z niesmakiem, czekając na

choćby iskierkę gniewu, która rozjaśniłaby jej niedolę. Ale nie znajdywała w sobie
żadnej złości, był w niej tylko ból wywołany myślą o jego odejściu. Jak też mogła
zrobić coś tak nierozsądnego i zakochać się w nim?

background image

Och, nareszcie pojawił się, pierwszy płomień wściekłości, i to w okamgnieniu.

Słyszała, jak otwierają się zewnętrzne drzwi do jej pracowni i przez moment
zastanawiała się, dlaczego nie wszedł głównymi lub tylnymi drzwiami. I do
jednych, i do drugich było bliżej z garażu niż do drzwi pracowni.

Umyślnie nie zwracała na niego uwagi zajęta porządkowaniem pokoju. Choć

kroki wydawały się odrobinę cięższe niż zwykle, a jego obecność za nią o ton
ciemniejsza, zlekceważyła to.

Już przy pierwszym dotknięciu ręki wiedziała, że to nie Kit, ale ponieważ ta ręka

ciasno przylegała do jej ust, a żelazne ramię ściskało ją za gardło, mogła jedynie
walczyć w milczeniu i modlić się, aby nie zemdleć.


Ostatecznie Kit doszedł do kompromisu z Shepherd i Steinem. Obiecał podać im

dokładną lokalizację Chatren-Ma, zanim bloki znajdą się na wystawie. W ten
sposób zyskiwał rok, może dwa, by uspokoić trochę wzburzone władze chińskie,
znaleźć sposób na przedostanie się do Tybetu i dotarcie do Chatren-Ma.. Jedno
spojrzenie na święte miejsce zdecydowanie mu nie wystarczał. Coś więcej niż tylko
Kah-gyur spoczywało pod tymi głazami. Czuł tam coś wantycznego i silnego.

Z Kristine jednak nie mogło być mowy o żadnym kompromisie. Złożył jej

obietnicę, i miał zamiar złożyć jeszcze wiele innych, wszystkie obietnice
dzielonego wspólnie życia.

Łagodny uśmiech rozpogodził mu twarz. Czekał cały dzień na nadejście nocy, na

księżyc, który wygnałby już z nieba słońce. Wtedy znowu będzie jego.

Podniósł wieko jednego ze stojących przy łóżku kufrów i wyjął nóż. Ostrożnie

podważył nim blok drewna w jednej z bocznych ścian i równie uważnie podniósł
ostrzem kawałek pergaminu, kierując go ku światłu. Pierwszy podarowany jej
prezent spełni pierwszą złożoną przez niego obietnicę - jedyna mapa będąca w
posiadaniu człowieka, który znał lokalizację Chatren-Ma. Jej zmartwienie po
dokonanym przez Lois odkryciu dotknęło go poprzez całą szerokość pokoju. Nie
docenił umiejętności Shepherd, gdyż inaczej porozmawiałby z Kristine wcześniej.

Opuścił wieko i rozłożył na nim mapę, wygładzając rękami zmarszczki, gdy nagle

strach, ogromny, chaotyczny i zdecydowanie o Kristine, ogarnął go ze wszystkich
stron.

Za późno. Ta surowa prawda dotarła do niego, kiedy już wybiegł z pokoju.

Chwycił swój wiszący przy drzwiach khukri, po czym przeskakując przez
ogrodzenie, miękko wylądował na ziemi, by natychmiast ruszyć w dalszą drogę.

Przechodząc obok tylnych drzwi, krótkim ruchem palców zwolnił z uwięzi

Mancosa.

- Idź! - rozkazał.
Ale ani on, ani pies nie byli wystarczająco szybcy. Dom był pusty, i tak samo

puste byłoby zapewne jego serce, gdyby nie burzący się w nim gniew. Gniew, tak
długo nie dopuszczany do głosu, teraz wypełniał wszystkie jego pory, ogarniając go
bez reszty. Zaślepił go zupełnie, zbijając także mięśnie w twarde, twarde węzły.

background image

Nieostrożność! To słowo paliło go jak ogromny wyrzut sumienia. Rozkoszując się

towarzystwem, zapomniał się, zapomniał się bardzo niebezpiecznie.

Nakazując myślom milczenie, przeszukał dom, przy każdym kroku, przysięgając

zemstę. Przysiągł zemstę za zakłócenie spokoju jej domu, a gdyby miało się tak
stać, przysiągł też śmierć za jej życie.

Szeroko otwarte drzwi pracowni wyrwał z zawiasów pełnym złości kopnięciem.

Wciąż nie zaprzestając poszukiwań wypadł z pokoju.

W salonie, pośród porozrzucanych szpargałów, szklanek i serwetek znalazł to,

czego szukał. Zwinięta pantera wyrzeźbiona na pięciocentymetrowym brązowym
dysku, wizytówka Turka, a pod metalowym krążkiem jego własna podobizna
naszkicowana na liście gończym z Xizang, niegdyś Tybetu.

Wypisana pod twarzą cena nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do motywów

działania Turka, ani też co do celu jego podróży. Chińczycy pragnęli bardziej jego
niż Kah-gyur. Dużo bardziej.

- I będą mnie mieli - poprzysiągł niskim głosem, przeszywając plakat czubkiem

trzymanego w ręku ostrza. - I drogo zapłacą za przywilej cieszenia się moim
towarzystwem.

Niczym błyskawica okręcił się na piętach, wyrzucając jednocześnie przed siebie

nóż. Ostrze zatrzymało się, z głuchym odgłosem przyszpilając plakat do solidnych
dębowych drzwi.

Turek będzie poruszał się szybko, obcy w nieprzyjaznym kraju. Będzie unikał

ambasad. Chińczykom nie chodziło o zakładnika, chodziło o Kautilya Carsona.
Turek będzie uciekał do domu, ale nie znajdzie tam schronienia. Nie będzie na
całym świecie żadnego miejsca, do którego mógłby uciec.

Kit zapakował niewiele rzeczy,, biorąc z sobą jedynie swój irchowy worek. W

domu zatrzymał się jeszcze na chwilę, by zabrać nóż, wpychając do kieszeni także i
list gończy. W pralni otworzył nożem dwudziestopięciokilogramową puszkę z
jedzeniem dla psa.

- Rządź się tym rozsądnie, Mancos - poradził nie odstępującemu go ani na krok

psu. - Kreestine wróci za dwa tygodnie. Znasz drogę do jeziora. Tylko tam i z po-
wrotem bez żadnego szwędania się po okolicy.

Przyklęknął przy drzwiach wejściowych, otwierając klapę dla psa, potem obrócił

się i kładąc rękę na ogromnej głowie Mancosa, podrapał go za uchem. - Leż
spokojnie w ciągu dnia. Pij w nocy. Śpji we własnym łóżku, a jeśli zaczniesz
obgryzać meble, trzeba będzie za to słono zapłacić. Zrozumiałeś?

Pies zawył długo i przeciągle.
- Nie martw się, Mancos. Wyprawię ją do domu. W ten czy inny sposób. Wróci do

miejsca, do którego należy. - Powoli podniósł się i schował nóż do pochwy.

A jeśli Turek odmówi mi tego, słowa odmowy będą jego ostatnimi. „Obiecuję to”

- dodał w duchu.


„Zatem rozejrzyjmy się - pomyślała Kristine, próbując uporać się z mgłą

background image

dezorientacji. - Najpierw byłam w salonie, potem zarzucono mnie na ramię, potem
nic, potem hałas samolotowego silnika, potem znowu nic, a potem jeszcze większy
szum silników.”

A teraz to miejsce. Gdyby nie była śmiertelnie przerażona, zdecydowanie

uznałaby te zapachy za uwłaczające jej godności. W ciemnym pokoju bez żadnego
okna śmierdziało rybą, mnóstwem starej rozkładającej się ryby. Na betonowej
podłodze rozmazane było coś, czemu nie miała ochoty przyjrzeć się bliżej. Była
prawie zadowolona z faktu, że w panujących wokół niej ciemnościach niewiele
można było zobaczyć.

Dochodzące z zewnątrz głosy przebijały się przez mgłę dużo skutecznej niż jej

własne niepewne myśli. Skupi na nich uwagę, by zacząć tego żałować już po kilku
minutach. Potrafiła pisać i czytać po chińsku, znała trochę tybetański, mniej
nepalski i niewiele rozumiała z tego, co teraz było mówione w tych językach.

Ale mimo to te głosy powiedziały jej, że była gdzieś w Azji, gdzieś na wybrzeżu,

jak można by wnioskować z dużej ilości ryb, co całkowicie wykluczało Tybet i
Nepal.

Wspaniale. Uwielbiała podróże, choć zwykle po drodze udawało jej się zobaczyć

trochę więcej ciekawych widoków.

Podnosząc się na niepewnych nogach, próbowała ocenić sytuację i miejsce, w

którym się znalazła. Z miejscem było łatwo - ten smród. Z sytuacją sprawa była
trochę bardziej skomplikowana.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby jej przez pół świata, po to tylko, żeby

ją zabić. Oczywiście nie miała żadnych powodów, by sądzić, że jej napastnicy byli
przy zdrowych zmysłach, ale z konieczności przyjęła takie założenie. Miała do
wyboru - to albo wpaść w panikę.

Dostała środki odurzające. Inaczej nie można było wyjaśnić luk w jej pamięci, i

ten fakt popychał ją raczej ku panice, której starała się nie ulec. W domu chętnie
sięgała od czasu do czasu po szklankę piwa czy kieliszek wina, ale były to jedyne
używki na jakie sobie pozwalała.

Wszystkiemu winien był Kit Carson, co do tego nie miała żadnych wątpliwości.

To on i ten jego Kah-gyur wpakowali ją w tę aferę. Nie wiedziała, co prawda,
dlaczego. Przecież Shepherd i Stein wywieźli zabytki, a chyba o nie wszystkim
chodziło?

- Dobrze - szepnęła, stwierdzając, że podoba jej się dźwięk własnego głosu. -

Chcą Kah-gyur, nie mnie. Wystarczy w takim razie, żeby ten facet o szerokich
barach zapytał tylko, a powiem mu wszystko, co wiem. Załatwię mu specjalnie
grawerowane zaproszenie do Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles w
Kalifornii. - Zacisnęła mocno powieki, próbując przypomnieć sobie kod, który
wypisywała przynajmniej ze sto razy w ciągu ostatnich kilku dni.

- Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Osobiście zadzwonię do Lois i połączę go z

nią, żeby mógł porozumieć się z ekspertem, a nie z jakimś nieznanym profesorem z
podrzędnego uniwersytetu stanowego. - Przerwała na chwilę poprawiając się. -

background image

Okay, okay, może niekoniecznie podrzędnego, ale też i nie wyróżniającego się
specjalnie. Niech cię licho. Kit. - Dokładnie badała ściany, mając nadzieję natrafić
na drzwi, najlepiej otwarte, a może i czekający na zewnątrz samochód. Samochód z
kluczykami w stacyjce i mapą rozłożoną na przednim siedzeniu.

- I bilet samolotowy w Business Class dokądkolwiek, oraz jedzenie, coś lekkiego i

nietłustego. - Jej lista życzeń pęczniała coraz bardziej, aż znalazła się w hotelu Ritz
Carlton, w apartamencie z ogromną wanną, luksusowym mydłem i mówiącą po
angielsku obsługą, najlepiej posługującą się amerykańskim angielskim.

Głośny hurkot z prawej strony gwałtownie przerwał jej mrzonki. Drzwi, których

nie mogła nigdzie znaleźć, otworzyły się nagle i jasne aż do bólu światło słoneczne
zalało rybny składzik.

Przytulając się do ściany, wyjrzała przez wydrapane paznokciami szparki i nie

bardzo kobiecy okrzyk uwiązł jej w gardle.

Mężczyzna, który włamał się do jej domu, mężczyzna, którego udało się jej

podejrzeć w krótkich chwilach świadomości, to było coś więcej niż tylko ramiona.
To były ramiona, ogromne ramiona, długie muskularne nogi, potężny tors, i za nic
nie mogła zrozumieć, dlaczego zależało mu tak na warkoczu Kita, skoro jego
własne hebanowe włosy opadały do pasa ściśnięte sznurem.

- Jestem Turkiem. - Uśmiechnął się, wolnym, barbarzyńskim uśmiechem, który

rozświetlił twarz nieokreślonego pochodzenia, budząc w Kristine refleksję na temat
tego, ile też różnych kombinacji rasowych można było spotkać na Tybetańskiej
Równinie. - I ty jesteś moja.

„Doskonale - pomyślała. - Znakomicie. Niech cię diabli, panie Kit Carson. Nie

wiem dokładnie, kiedy wyruszyłam w podróż, ale jeśli nie jesteś już co najmniej w
połowie drogi przez Pacyfik, ktoś może znaleźć się w poważnych kłopotach...
najprawdopodobniej ja.”


Kit zsunął się z konia, pozwalając, by uprząż opadła na ziemię. Przemierzył już

ocean i prawie taki sam dystans na lądzie w ciągu czterech dni, zapuszczając się
coraz bardziej w głąb zakazanego kraju i podchodząc bliżej do twierdzy Turka niż
kiedykolwiek miałby na to ochotę. Jego własny dom znajdował się ponad dwieście
kilometrów na południe, za rzeką Tsangpo i szczytami Himalajów.

Nie przyjechał tutaj, aby wracać do domu. Przyjechał po Kristine i głowę Turka.

Umknęli mu w Szanghaju. Od momentu ponownego pojawienia się na chińskiej
ziemi, skutecznie prześlizgiwał się między różnymi organami władzy. Teraz, w
Tybecie, od dawna był już poza ich zasięgiem, chroniony cieniem gór, gdzie
wielkie obszary rozciągały się przez wiele kilometrów dotknięte lecz nie zmienione
ręką człowieka.

Światło igrało po szerokiej przestrzeni różnymi odcieniami błękitu i różu,

przechodząc w purpurę i czerń tam, gdzie rozciągały się przed nim kaniony. Ziemia
mieniła się różnymi tonami czerwieni, szarości, rdzawego brązu aż po brunatną
barwę wąwozów.

background image

Przysiadł na brzegu urwiska, czekając i pozwalając, by niestrudzony wiatr obmył

jego twarz światłem, mrokiem i kolorami. Tuż za sobą słyszał rżenie konia i brzęk
uprzęży. Poza tym od samych gór aż do niknącego daleko na pomocy horyzontu
panowała cisza.

Sekundy zamieniły się w minuty, minuty w godziny, księżyc był już wysoko. On

wciąż siedział i obserwował, cierpliwy i gniewny.

Tuż przed świtem oczekiwanie skończyło się. Przyklękając rozprostował

skrzyżowane dotąd nogi i odłożył na bok metalową czarkę z herbatą. Pod stopami
w głębi kanionu zamigotały światła latarni. Karawana wolno posuwała się na
zachód w kierunku położonej tam twierdzy.

Gwizdnął miękko i koń zbliżył się ostrożnie do spadzistej krawędzi wzbijając

kopytami puszyste kłęby kurzu. Kit wstał, wyciągnął z umocowanej przy siodle
pochwy strzelbę i załadował ją pojedynczym nabojem.

Kładąc się płasko na ziemi, położył broń na ramieniu, uważnie namierzając cel.

Chwilę później strzał odbił się echem o ściany kanionu, a jedna z latarń zgasła
wybuchając na moment jasnym płomieniem. Także pozostałe latarnie szybko
rozpłynęły się w ciemności, zdmuchnięte przez trzymających je jeźdźców.

Turek zrozumiał ostrzeżenie: wiedział, że ktoś podąża jego tropem. Kiedy dotrze

do domu, będzie wiedział kto, a potem nie będzie już więcej żadnych ostrzeżeń.

Kit podniósł się, wsunął strzelbę z powrotem pod siodło i przymocował przy nim

herbacianą czarkę. Potem dosiadł konia, kierując go ku górze i Chatren-Ma.


Określenie barbarzyńca, jak wkrótce zdała sobie z tego sprawę Kristine, było

pojęciem względnym. Jakikolwiek historyk czy archeolog mający okazję spożywać
wspólny posiłek z Turkiem, z pewnymi oporami nazwałby później tak Kita
Carsona.

Mężczyzna jadł rękami, palcami i zębami, w sposób, który prawie całkowicie

zabijał w niej uczucie głodu. Ostatecznie jednak pozbawiło ją apetytu złe
spojrzenie małych, czarnych oczu. Śledził każdy jej ruch, nawet najdrobniejszy, z
tak wielką intensywnością, że Kristine była przekonana, iż odczytuje jej najskrytsze
myśli.

Co prawda nie była przeciwna temu, żeby poznał kilka z nich, zwłaszcza te,

których nie śmiała wypowiedzieć głośno. Były jednak i takie, które wolałaby za-
chować dla siebie: strach przed pożądliwą ciekawością jego oczu albo panika
odczuwana za każdym niemal razem, gdy wyciągał miedzianą rękę, by pogładzić
jej skórę. Gdy Kit był męskością w jej najdelikatniejszej i najbardziej nieodpartej
formie, Turek reprezentował najbardziej arogancką i brutalną jej wersję, przystojny
w sposób nigdy nie będący udziałem kogoś pochodzącego z jednej rasy.

Dwa dni temu, kiedy zabierał ją z brudnego składziku ryb w Szanghaju, jego

arogancja była wręcz nie do zniesienia.

Z szyderstwem bawił się jej włosami, po czym rzucił kolorową wełnianą spódnicę,

bawełnianą koszulkę, czarną kamizelkę i kazał się ubrać. Za pięć minut mieli

background image

wyruszyć.

Niewiele usłyszała od niego, gdy małym samolotem przelatywali nad Chinami i

Tybetem. Spytała, jak udało mu się wykraść ją ze Stanów. Wydawało jej się, że
odurzona i nieprzytomna kobieta, nawet tak drobna jak ona, nie była zbyt łatwa do
ukrycia. Zaśmiał się tylko, pozwalając sobie na jakieś komentarze pod adresem
chciwych Amerykanów. Potem powiedział, że musiał jedynie przekupić kilku
antykwariuszy jakimiś religijnymi przedmiotami i tkaninami skradzionymi z
buddyjskich świątyń, by załatwili mu samolot, który dowiózł ich bez żadnych
zbędnych kontroli celnych do samego Szanghaju.

Teraz po arogancji Turka nie było już ani śladu. Był zdenerwowany. Strzał o

świcie zamienił jego brawurę w czujność. Gdy pół godziny później znalazł wbity
we framugę po rękojeść khukri, przyszpilający przecięty w pół list gończy, kawałek
mapy i z metr zaplecionego końskiego ogona - czujność przerodziła się w strach.
Byle komu nie udałoby się zatopić trzydziestu centymetrów w twarde drewno.

- Kautilya chce cię odzyskać. - Przestraszona ponurym tonem jego głosu uniosła

wzrok w górę, czego starała się do tej pory nie robić. - Bardziej niż sądziłem, że
jest to możliwe.

Kristine zachowała milczenie, nie spuszczając z niego oczu, w których malował

się jej własny strach i czujność. Kit był gdzieś w pobliżu, gdzieś w otaczających ich
ciemnościach. Wystarczy, by do momentu jego przybycia nie poddała się rozpaczy.

Turek pochylił się, dorzucając kolejne polano do ognia pośrodku brudnej,

kuchennej podłogi. Byli sami w pokoju. Strażnicy odeszli na posterunki, a pozostali
bandyci zasnęli w sypialniach położonych na drugim piętrze oraz w innych
budynkach przytulonych razem do ściany kanionu.

Kozły, świnie, kurczaki przechadzały się po ogrodzonym kamiennymi ścianami

dziedzińcu, nadając tej kryjówce przedziwnie znajomy urok domostwa. Jednak dwa
ogromne, czarne jak sam diabeł, dogi uwiązane przy drzwiach, nie dawały usnąć jej
czujności.

Wełniane worki pełne soli i zboża ułożone wysoko wzdłuż trzech kuchennych

ścian, sprawiały, że wyglądała ona jak ocieplany namiot. Po przeciwnej stronie
znajdowało się kilka skrzyń ze strzelbami, które były zapewne przeznaczone na
handel. Tyle broni nie mogło służyć zaspokojeniu niczyich potrzeb własnych.

- Tak, spodziewałem się, że przybędzie, ale z poczucia obowiązku - ciągnął Turek.

- On ma duże poczucie obowiązku. Ale jego... - Ujął w rękę koński ogon i
pozwolił, by ześlizgnął się z palców na stół. - To więcej niż obowiązek. -
Zmarszczenie czoła podkreśliło wyryte w policzkach bruzdy. - Zastanawiam się,
kim jesteś dla niego, Kristine Richards.

Obserwowała, jak rozkładał się leniwie na krześle, po czym poczuła dotknięcie

jego obutych stóp.

- Może jesteś dla niego warta więcej niż on sam dla Chińczyków? - Zamiast bruzd

w twarzy pojawił się wilczy uśmiech obnażający błysk krzywych, brązowych
zębów.

background image

Gwałtownie przesunęła nogi głęboko pod własne krzesło. Gdyby w uśmiechu Kita

było tyle dzikości, kazałaby mu zbierać swoje manatki, na długo zanim miał
jeszcze okazję wślizgnąć się do jej serca.

Widziała list gończy i uważała, że oferowana przez Chińczyków suma była wręcz

niewiarygodna, ale nie czuła żadnego współczucia i nie miała zamiaru rozstrzygać
dylematu Turka. Nie wiedziała, gdzie ukryty był większy zysk. Sama nie umiałaby
powiedzieć, jaką cenę miało jej życie, a co dopiero odgadnąć, jak cenne było ono
dla Kita. Ale już do tej pory dał Turkowi więcej, niż jej ofiarował. Ćwiartkę mapy
Chatren-Ma.

Rozplatanie tych wszystkich zagadek było niezwykle ciężkim zadaniem. Czy jeśli

w celu ratowania jej życia, dał Turkowi to, co przedtem obiecał jej, to czy znaczyło
to, że złamał w ten sposób dane słowo, czy też nie? Szczerze mówiąc, w tym
momencie obchodziło ją Chatren-Ma, ale wolała skoncentrować uwagę na
rozważaniu skomplikowanych problemów etycznych niż na złowieszczym błysku
w oku Turka.

- Miał wiele kobiet - powiedział. - Ale tylko raz zaryzykował życie dla jednej z

nich. Było to tej nocy, gdy ja wziąłem jego kobietę, a on moją. - Turek raz jeszcze
sięgnął po pleciony ogon.

- To, że nie wiedział, iż była mi zaślubioną, niewielkie miało dla mnie wtedy

znaczenie, ale zastanawiam się, Kristine, czy ty jesteś mu zaślubioną?

Nie miała zamiaru porywać się na siedzącego przed nią człowieka z

trzymetrowym drągiem. Pragnęła jedynie wrócić do domu. Na co czekał Kit?
Dlaczego nie uratował jej jeszcze? Miał cały dzień na to, by coś wymyślić.

Dobry Boże! Co też chodziło jej po głowie? Uprzytomniła sobie nagle

niespotykany u siebie wcześniej egoizm. To ją zaniepokoiło.

Pochylając się nad stołem, oparła głowę na rękach. Życie Kita było stawką w tym

targu. Była gotowa zaryzykować jego życie w zamian za jedynie niewielką
nadzieję na własne uwolnienie. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła dać Turkowi do
ręki dodatkowej broni.

- Nie - mruknęła, potrząsając głową i przerywając ostatecznie ciszę służącą jej za

azyl. Nawet kiedy je już wymawiała, modliła się jeszcze, by te słowa nie były
prawdziwe. - Nie jestem zaślubiona Carsonowi. Jestem niczym dla niego. Niczym.

Gardłowy chichot Turka wypełnił pokój, odsunął swoje krzesło.
- Kłamiesz, Kristine, ale to takie słodkie kłamstwo. - Okrążył stół i ujmując jej

nadgarstki silną, brutalną ręką, pociągnął ją do góry. Przechyliła głowę na bok,
ukrywając twarz we wgłębieniu ramienia, ale chwycił mocno jej brodę i zmusił, by
spojrzała mu w oczy.

- Sang Phala, zdaje się, wybrał nie lepszego kandydata na mnicha niż ten, którym

ja bym był. - Głęboki głos, tak miękki i tak blisko niej, znowu obudził jej obawy, a
nacisk twardego jak skała ciała na jej ciało zamienił te obawy w przerażenie.

Podobnie podziałały jego słowa.
- Ty! - wykrztusiła. Turek był bratankiem Sang Phali, sprzedanym bandytom... w

background image

zamian za Kita. Ostatnia iskierka nadziei zgasła w sercu Kristine.

- Już zbyt długo byłem zawsze gorszy od Kautilya. Dzisiaj jeszcze nie posiądę

łupów po nim. - Uwolnił ją, i powietrze znów wypełniło jej płuca. - Ale jeśli
przegra jutro... - W głosie zabrzmiała niewypowiedziana groźba.

„Przegra co? - zastanawiała się Kristine, opierając się jedną ręką o stół. - Z

pewnością nie swoje życie.” Przeczytała wypisane na plakacie chińskie słowa.
Chińczycy pragnęli Carsona żywego.

A co z nią? Co stanie się z nią, jeśli Kit nie uratuje jej? Czy na zawsze pozostanie

już zagubiona w tym kraju, w norze jakiegoś barbarzyńskiego bandyty? Nie chlała
dopuszczać do głosu swoich najgorszych obaw, ale też i nie dawały jej one
spokoju. Pojawiały się ogromne i niewzruszone w myślach, równie przerażające
jak szerokie plecy Turka, którymi odwrócił się do niej, zasypiając na sienniku.

Ogień przyciągał wzrok do żarzących się polan, a w każdym błysku energii,

każdym drgnięciu płomienia, widziała oczy koloru egzotycznych przypraw, czułe i
tajemnicze, zapraszające ją do snu... i do marzeń o nim.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wyruszyli o świcie. Dziesięciu bandytów galopowało przed siebie, zaś Kristine

wczepiła się mocno w hebanową grzywę konia w obawie o własne życie. Nie
dlatego, żeby groził jej jakiś upadek, o nie. Turek trzymał ją bezpiecznie w
żelaznym uścisku na wyłożonym kocami grzbiecie konia. Silne muskuły napinały i
rozluźniały się pod nią, gdy rozpędzone kopyta końskie uderzały o ziemię. Ale nie
były silniejsze niż ogarniające ją w talii ramię, czy obejmujące jej nogi uda.

Lodowaty wiatr smagał policzki, ostro kontrastując z gorącem przytulonego do

niej męskiego ciała. Dał jej długi kożuch wyszywany jasnymi nitkami złota i
błękitu, którego wywinięta do środka wełna pieściła skórę.

Pozostawiona przez Kita na bramie część mapy wywiodła ich z wąwozu na

skalistą równinę, a potem do kolejnych kanionów. Słońce nie rozświetliło jeszcze
rozciągającej się pod nimi otchłani i po wielu godzinach morderczego galopu,
bandyci powstrzymali swoje rumaki, ostrożnie wybierając teraz drogę w labiryncie
strzelistych skał.

Turek wciąż zerkał na mapę, głębiej zapuszczając się w skalne korytarze. Coraz

częściej któryś ze zbójów z niepokojem spoglądał za siebie, gdy kolejne kaniony
wciąż przeplatały się z sobą. Po pół godzinie woda zaczęła zbierać się w małych
kałużach płynących w dół po poprzecinanej strużkami ziemi, rozpryskując się
melodyjnie pod kopytami wierzchowców. Wkrótce strużki połączyły się w
łagodnie płynący strumień i podniosła się mgła. Najpierw powoli, zaledwie tu i
ówdzie ukazywała się między skałami smuga światła. Ale im dalej jechali, tym
gęstsze stawały się mgły wokół nich, odgłosu końskich kopyt nie było już przed nią
ani widać, ani słychać.

Siedząc przed Turkiem na otwierającym pochód wierzchowcu, Kristine czuła się

jak dowódca przedniej straży prowadzący żołnierzy. Niska, biała, postrzępiona

background image

chmura przesunęła się przed nimi w dół kanionu. Ze wszystkich stron oplątywała
ich cienka, biała pajęczyna. Podświadomie przytuliła się mocniej do Turka. Jego
ramię zacisnęło się wokół niej, jakby i on potrzebował wsparcia w tej dziwnej
ziemi, w której znaleźli się za sprawą Kautilya.

Zduszony jęk gdzieś daleko w tyle sprawił, że oboje jednocześnie odwrócili

gwałtownie głowy. Kristine nie zdołała powstrzymać okrzyku przerażenia, Turek
również wzdrygnął się zaskoczony. Byli otoczeni, owinięci mgłą, która nie tylko
rosła przed nimi, ale zamknęła im także drogę odwrotu.

Trzech jeźdźców o oczach tak dzikich jak oczy ich wierzchowców co pewien czas

wyłaniało się z bieli, tylko trzech z dziesięciu, którzy wyruszyli razem z nimi o
świcie.

Turek potrząsnął mocno uzdą, okręcając konia w kółko, ale zwierzę nie chciało

zrobić ani kroku do przodu zatrzymane w miejscu miękkim, przeszywającym
powietrze gwizdem.

Serce podeszło jej do gardła, bijąc szaleńczym rytmem.
Kit!
Ale gdzie?
Wpatrywała się w otaczającą pustkę, starając się przebić wzrokiem mgłę, jednak

bezskutecznie. Świat wokół był zupełnie niewidzialny. Spojrzała na Turka, ale
wyryty w jego twarzy ledwie maskowany strach zmusił ją, by skierowała wzrok na
pozostałych jeźdźców. W rosnącym oszołomieniu obserwowała, jak jeden po
drugim rozpływają się we mgle.

- Ty głupcze! - powiedziała ze złością do mężczyzny, który ją trzymał, ściskając

go jednocześnie mocno za ramię. Jego oczy szybko straciły swój błysk, a gdy
patrzył na nią, malował się w nich ten sam gniew i strach, które odczuwała i ona. -
Czy chcesz...

- Cicho, kobieto! - rozkazał.
- ...chcesz pozwolić, żeby wróg dokonał za ciebie wyboru? - dokończyła ogarnięta

paniką. Nie wiedziała już, komu może zaufać. Kit ją w to wpakował i nie mogłaby
powiedzieć, że podobały jej się jego metody ratowania jej.

Ogier pod nimi przestępował niespokojnie z nogi na nogę, przenosząc swój

niepokój na dosiadających go ludzi. Kristine mocniej schwyciła grzywę. Na Boga,
jeśli miałaby teraz zniknąć, nie miała zamiaru rozstawać się z koniem. Delikatny
gwizd przeciął powietrze, koń uniósł najpierw jedno kopyto, potem drugie,
podążając tylko dla niego widoczną ścieżką. Kristine poczuła tuż koło szyi zimną
lufę strzelby.

- Wydaje mi się, że trochę na to za późno, kowboju - wycedziła przez zęby. Nie

martwiła się o Kita. Najwyraźniej panował nad wszystkim. Wszystkim. Począwszy
od konia, poprzez nią i Turka, a skończywszy na samych żywiołach natury.

No tak, ale ile mógł dokonać jeden człowiek, gdy skierował swoją siłę na

elementy przyrody, labirynt skalnych korytarzy i rozgniewane niebo nad nimi?

Rzeczy obdarzone siłą... Te słowa powróciły do niej z całą mocą, i w całej

background image

prawdzie swego znaczenia. Zakochała się w mężczyźnie o tyle wyżej stojącym od
niej na drabinie ewolucji, że nie mogło być dla niej żadnej nadziei. Gdyby miała
choć kilka gram adrenaliny na zbyciu, może uratowałaby nią swoją łamiące się
serce. Nie mniej instynkt przeżycia w zabawny sposób umiał zawsze zapanować
nad innymi uczuciami, zaś jej własne przeżycie było teraz zdecydowanie pod
znakiem zapytania.

Czy widział ją chociaż, czy czuł jej obecność? W świecie zewnętrznym, gdzie

wszystko było wyraźniej zarysowane, bardziej kryształowo czyste, nie pozostawiła
po sobie żadnych istotnych śladów. Jak mogłaby wysłać jakikolwiek sygnał, jeśli
miał on biec od dna kanionu donikąd?

Ogier przeszedł nagle w kłus, rżąc i potrząsając łbem. Przez kilka metrów Kristine

podskakiwała na grzbiecie, dopóki kłus nie przeszedł w galop.

- Niech go diabli! - Usłyszała tuż nad sobą przekleństwo Turka, który

przytuliwszy się mocno do jej pleców, przyciskał ją do końskiej szyi.

Galop na złamanie karku, wśród oślepiających mgieł,’ nie wydawał się

najwłaściwszym końcem dla kobiety, która prowadziła dość spokojne życie aż do
momentu, gdy zawitał w progi jej domu nieznajomy mężczyzna o kasztanowych
włosach. Od tego dnia jej życie zmieniło się na gorsze, na lepsze też, ale na chwilę
zdecydowanie zbyt krótką.

Ściany kanionu ścieśniły się, strumień był coraz głębszy, koń zaś mknął wciąż

dalej, wiedziony siłą, której Kristine nie mogła zrozumieć, a Turek opanować.

Nagle tuż przed nimi wyrosła ogromna skalna ściana, do zderzenia z którą

Kristine już się instynktownie przygotowała, ale Turek pociągnął mocno za uzdę,
miażdżąc ją prawie w żelaznym uścisku ramion. Rżąc rozpaczliwie koń cofnął się
parę kroków, a echo tego rżenia długo odbijało się od ścian wąwozu.

Zanim koń zdołał odzyskać równowagę, Turek zeskoczył, pociągając ją za sobą

dalej od rozszalałej bestii.

„Boże, dopomóż mi - pomyślała Kristine przewieszona przez ramię Turka. - Jeśli

on nie dopadnie go pierwszy, sama będę gotowa zamordować Kita.”

Jako jedyny ratunek zawiódł na wszystkich frontach. Zastraszając ją śmiertelnie,

wykazał dużo więcej pomysłowości, niż kiedykolwiek mogłoby udać się to
Turkowi. Prawie nie była już w stanie oddychać, a mięśnie odmawiały jej
posłuszeństwa.

- Czy jesteś gotów zginąć dla niej, Turku?
Głos dochodził z góry, zniekształcony przez gęste mgły. Słowa brzmiały

zdecydowanie, poparte dobrze wycelowanym strzałem, Turek uchylił się, prawie
upuszczając ją na ziemię. Jedną ręką ustawił strzelbę i również wypalił.

- Pytam raz jeszcze. Czy chcesz zginąć za nią, Turku? - Tym razem głos dochodził

z zupełnie innej strony.

Turek okręcił nią i wypalił ponownie. Kristine wiedziała, że gdyby chociaż w

połowie panowała nad własnymi mięśniami, z łatwością zdołałaby mu się wyrwać.
Prawdę mówiąc, znalezienie się między dwoma strzelającymi do siebie

background image

mężczyznami wydawało się najbardziej niebezpiecznym położeniem. A jednak
roztaczająca się wokół pustka trzymała ją mocno przy boku Turka, a raczej, mocno
tuż przed nim. Wolałaby umrzeć tam, gdzie stała, niż dać się wchłonąć
ciemnościom.

Ach, Kreestine... gdzie twoja wiara?
- O nie - szepnęła drżącym głosem. - O nie, ty nie.
- Cisza! - syknął Turek, przytrzymując ją mocniej.
Kristine odpowiedziała mu tym samym, chwytając go, gdzie tylko się dało.
I twoja odwaga, ukochana?
- Szukaj jej jakieś dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd! - zakpiła.
- Milczeć, mówię!
Dostał to, czego chciał, mniej więcej z półtorej tony ogłuszającej ciszy. Groza tak

wielkiej ciszy działała na nerwy i jemu, i jej.

Kit uśmiechnął się, patrząc na nich ze swego stanowiska wysoko ponad ich

głowami, zadowolony ze stanu jej umysłu i odwagi, której zaprzeczała. Poświęcił
chwilę, i tylko chwilę, by pochylić głowę, dziękując bogom za zesłanie mu jej.
Meteorologicznie wywołane mgły Chatren-Ma podniosą się koło południa, gdy
smugi światła ogarną kanion, ocieplając powietrze. Chciał ją odzyskać, zanim to
nastąpi.

Bandyta był Bonpo, wierzącym w szamanów i demony. Kit zwabił go do tego

miejsca, gdzie można było spotkać i jednych, i drugich, powstrzymując w sobie
impuls natychmiastowego odwetu w twierdzy, gdzie śmierć mogła być jedyną
odpowiedzią. Kit znał dokładnie granice własnych sił i znał też możliwości Turka.
Ich pojedynek tam mógłby narazić Kristine na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.

Ale w Chatren-Ma w jego ręku spoczywał główny atut - strach. Turek nie mógł go

uniknąć, a Kit doświadczył już strachu w tym samym miejscu. Zgubił się w
porannych mgłach podczas swojej wyprawy po Kah-gyur. Dopadły go nagle,
ogarniając najpierw stopy, a potem nazbyt szybko kostki i kolana.

Teraz Turek doświadczał potęgi gór. Kit wyczuwał strach jego i Kristine. Tego

ostatniego wcale nie pragnął.

By szybciej dopiąć celu. Kit raz jeszcze strzelił do Turka.
Turek podskoczył, przeklął i odepchnął Kristine od siebie, ale zdążyła jeszcze

zobaczyć rozdarty szew jego kurtki. Była to ostatnia rzecz, jaką widziała, bo przy
następnym oddechu pochłonęły ją już mgły.

Cienie przesuwały się wokół niej, pieszcząc mokrymi palcami unoszącej się w

powietrzu wilgoci.

- Kit? - szepnęła. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, spróbowała wypowiedzieć inne

imię, imię tak pełne tajemnicy jak i to miejsce. - Kautilya?

Wciąż nic.
Z wyciągniętymi przed siebie rękami próbowała postąpić krok naprzód, szukając

ściany kanionu. Wciąż nic. Czy poruszył także ziemię?

Kit Zeskoczył ze skalnej półki i lądując na podłożu z ugiętymi kolanami złożył się

background image

do kolejnego strzału. Tak łatwo byłoby zabić Turka, ale miłosierdzie, które po-
przysiągł pięć dni temu powstrzymało jego rękę. Sang Phala nie opuścił go, a stary
mędrzec nie uczył go przecież mordowania.

Jednak weźmie sobie pamiątkę po całym tygodniu starań i odzyska khukri.

Sprawdził, czy Kristine jest bezpieczna i wypalił raz jeszcze w kierunku Turka,
zmuszając go, by cofnął się bardziej, aż do skalnej szczeliny, wydzierając kolejny
strzęp z kurtki tylko po to, by później nie pomylił kierunku.

Kristine starała się oddalić od odgłosu strzałów, stawiając jeden niepewny krok za

drugim, kierując się na to, co wydawało jej się niewielkim prześwitem we mgle.
Wkrótce mogła już zobaczyć trzymaną przed sobą rękę. Później ujrzała też ścianę
kanionu.

A potem Chatren-Ma.

Kit przykucnął na ziemi, przeklinając pod nosem. Powinien być mądrzejszy i nie

zostawiać jej samej. Fizycznie odeszła gdzieś tak, jak często odchodziły jej myśli,
w kierunku, którego nie przewidział. Ale zaciskał pięści i zęby na myśl o rzeczach,
których ona nie potrafiła przewidzieć.

W Chatren-Ma nie było miejsca ani na wątpliwości czy słabość serca, ani dla

kogoś, kto nie był wyznawcą samej prawdy. Kochał ją, tak, ale tylko ona sama
mogła znać wartość kruszcu, z jakiego była zrobiona. Jeśli tej wartości nie była
jeszcze świadoma, na pewno wkrótce ją pozna. Musiał być wtedy przy niej, na
wypadek gdyby to, co znajdzie, okazało się niewystarczające.

Podążył za odciśniętymi w kurzu śladami jej stóp, powoli podnosząc wzrok na

wyrastającą przed nim skalną ścianę, której krawędzie podkreślone były czarnym
błotem. Przeszła przez cień. Nie miał innego wyboru, tylko pójść za nią tam, gdzie
planował udać się sam.

Trudne, ale możliwe, pomyślała Kristine, oceniając wzrokiem wąską przerwę w

pozostawionym przez siebie śladzie. Gdyby to było możliwe, zawróciłaby już wiele
godzin temu, zaszła jednak, za daleko, za wysoko i zgubiła drogę. Do licha,
rzeczywiście wysoko. Ustęp skalny, na którym stała, obłamał się, długo opadając
tysiące metrów w dół. Na szczęście zawroty głowy nie były dla niej problemem. Za
to przepaść zdecydowanie tak. Może nawet problemem ponad siły, a wiąż jeszcze
nie zbliżyła się nawet do wyrzeźbionego w skale klasztoru. Musiał być na to jakiś
sposób.

- Więcej niż jeden, Kreestine - dobiegł z wysoka głos Kita.
Przestraszył ją, ale miała na tyle rozsądku, by nie podskoczyć, ani nawet nie

drgnąć zbyt gwałtownie.

- Część. - Jej głos wydał się przytłumiony i nieistotny na tle rozciągającej się

przed nią spalonej słońcem równiny. Dolina wdzierała się między ściany kanionu,
tworząc miejsce dla rozszerzającego się koryta rzeki płynącej ponad masami
ukruszonych skalnych bloków.

Nie zastanawiała się nad tym, skąd się tu znalazł. Już dostatecznie długo błądziła

background image

w labiryncie skalnych korytarzy, by wiedzieć, że kryły one w sobie więcej
sekretów niż CIA. Sama już kilka razy wypadła nagle niewiadome skąd, po to
tylko, by stwierdzić, że balansuje na wąskiej krawędzi nad przepastną pustką.

- Podaj mi rękę - powiedział - wciągnę cię na górę.
Dość sensowna prośba, ale nie spełniła jej.
- Co stało się z bandami we mgle? - spytała, nie mając odwagi spojrzeć w górę,

co, jak stwierdziła, było dużo bardziej przerażające niż patrzenie w dół.

- O tej porze są już pewnie w domu.
- A Turek?
- Przed nim jeszcze daleka droga, ale jest młody, silny a może nawet jego koń

czeka gdzieś na niego. - Po chwili dodał: - Może i nie. Ogier pomknął dosyć
szybko, kiedy go uwolniłem. Moja klacz chyba nie do końca odpowiadała jego
oczekiwaniom.

- Och - odezwała się, rozumiejąc w końcu, dlaczego to niekoniecznie może

łagodne zwierzę zmieniło się nagle w rozjuszoną i wierzgającą nogami bestię. -
Byłeś przygotowany na wszystko, prawda?

- Prawie. - Usłyszała ciężkie westchnienie. - Podaj mi rękę, Kreestine, proszę.
Wciąż miała jeszcze do zadania co najmniej z setkę pytań, na które tym razem

dostawała odpowiedzi. - A co z mgłą, czy to też ty?

- Przeceniasz moje możliwości. To tylko zjawisko powtarzające się tutaj każdego

ranka o tej porze roku. Nic więcej niż zimne powietrze ścinające wodne opary.
Teraz kanion jest już pusty.

- Widywałam już rzeczne mgły - powiedziała sceptycznym tonem - i to nie było

to.

- Jesteśmy w Chatren-Ma. Mogło to być coś więcej, ale nie z mojej przyczyny, ani

też nic, co mógłbym sam wyjaśnić.

Nie wiedziała, czy ma się czuć lepiej, czy też nie, bezpieczniej czy nie. Wiedziała

tylko, że nie może bez końca stać na tym skalnym występie. Jej ścieżka była
ślepa... a Chatren-Ma wciąż kusił, jak obietnica tuż poza jej zasięgiem.

Chciała zadać jeszcze inne pytania w stylu: Dlaczego nie przyszedłeś po mnie

wczoraj? Skąd byłeś pewien, że Turek mnie nie skrzywdzi? Albo wręcz: Czy nie
przeszkadzało ci, że byłam zdana na łaskę lub niełaskę Turka? Ale niezależnie od
tego, jak próbowała ująć to w słowa, pytania wciąż wydawały się zbyt osobiste, a
wątpliwości zbyt prawdziwe, by ujawniać je wobec mężczyzny, którym jedynie
przespała się. Mężczyzny, który najpierw zadeklarował chęć opuszczenia jej, by
później przez dziwne zrządzenie losu odkryć, że to ona zostawiła go pierwsza, po
czym objawić się dokładnie w miejscu, do którego planował się udać. Bardzo
skomplikowane problemy do rozważania na skalnej półce szerokości jej stopy.

Przyklękła, zanurzając ręce w kurzu, by zwiększyć tarcie. Miał przed sobą wiele

pracy. Kristine Richards była na drodze do sławy, piekielnie wąskiej, lecz pewnej.
Podczas gdy miłość, jak się wydawało, wcale nie była taka pewna.

Przytuliła się do skały wyciągając w górę rękę. Silne, ciepłe palce ujęły jej

background image

nadgarstek. Drugą ręką chwyciła jego ramię, modląc się, by zdołał udźwignąć
ciężar sześćdziesięciu trzech kilogramów. Pomagała mu, jak tylko mogła,
wciskając palce w każdą najmniejszą szczelinkę ściany urwiska i starając się, by jej
myśli były lekkie i by ona sama była lekka.

„Jestem chmurą, kłębkiem bawełny unoszonym na wietrze jestem bardziej

nierzeczywista niż marzenie” - wmawiała sobie.

Słyszała jego ciężki oddech, tymczasem drugą ręką chwycił kołnierz jej płaszcza.

Z trudem udało mu się wciągnąć ją na górną ścieżkę. Leżała odpoczywając, jej nogi
wciąż jeszcze zawieszone były w przestrzeni.

Wziął głęboki oddech, pociągnął ją jeszcze raz i po chwili znalazła się już na

leżącym na plecach Kicie.

- Nie jesteś chmurą, Kreestine - powiedział, dysząc ciężko - ale to była dobra

myśl.

Leżeli tak jakiś czas z trudem łapiąc oddech i to, bardziej niż cokolwiek innego,

przekonało ją, że był tylko zwykłym śmiertelnikiem.

- Następnym razem... - powiedziała bez tchu. - Następnym razem najpierw podam

ci płaszcz.

- Dobrze.
Wciąż żadne z nich nie poruszało się. Oparła głowę na jego piersi, badając

wzrokiem swoje nowe stanowisko. Było zdecydowanie lepsze od tego, które przed
chwilą opuściła. Ten skalny ustęp miał trzy metry szerokości i z obu stron
odchodziły od niego solidne, wyżłobione w skale ścieżki. Na takiej przestrzeni
mogłaby nawet założyć gospodarstwo.

Zwróciła głowę w drugim kierunku, w stronę klasztoru i poczuła, że jego ręka

gładzi ją po plecach uspokajającym gestem.

- Czy stąd możemy tam dotrzeć? - spytała nieświadoma brzmiącej w głosie

tęsknoty.

Uśmiechem przekomarzał się z nią.
- Tylko jeśli zejdziesz ze mnie. Ale wybór należy od ciebie, bahini. Ja nie

narzekam.

„Rycerski do samego końca” - pomyślała, zdając sobie sprawę z tego, jak

wyglądała. On też musiał to zauważyć, ponieważ nazwał ją bahini. Sprawdziła i to
słowo. Mała siostra, to nie to samo co żona, a już zdecydowanie nic pasowałoby to
nazwanie do tego, co stało się ich udziałem w jej sypialni. Wzdychając, miękko
zsunęła się z niego. Wstałaby, tylko że on także obrócił się, przyciskając ją mocno
do ziemi.

- A więc nic ci nie jest? - spytał.
- Zupełnie nic - powiedziała oschle. Fizycznie czuła się dobrze, pobudzona jeszcze

górskim powietrzem. Cała poprzednia złość i niepokój opadły z niej, zupełnie
pokonane pięknem miejsca, w którym się znalazła i możliwościami, jakie otwierało
ono przed nią. Emocjonalnie nie czuła się najlepiej, ale powód jej strapień
spoglądał na nią z góry z tak wielką troską, że zaczęła zastanawiać się, czy

background image

przypadkiem nie wyolbrzymia własnych problemów.

- Za długo pozostawałaś na słońcu. - Pogładził krawędź jej nosa i policzek.
- Zapomniałam zabrać parawan przeciwsłoneczny - powiedziała, czując, że znów

na nowo ulega jego urokowi i pragnąc, by tak się nie stało.

- Jesteś głodna?
- Może. - Jej wzrok spoczął na ustach, które oddalone zaledwie kilka centymetrów

od jej twarzy wygięły się w uśmiechu.

- Mamy przed sobą dużo pracy, Kreestine, i mało czasu. Nie chciałbym w nocy

przemierzać tych ścieżek.

- Pracy? - spytała, przeklinając się w duchu. Oczywiście, że pracy. Przecież

właśnie to mówiła sobie przed chwilą.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Jesteś w Chatren-Ma, bahini. Nie chciałbym odejść stąd z pustymi rękami, ale

wiem też, że powinniśmy odejść przed zmrokiem.

Wygnaniec, te słowa potwierdziły jej przekonanie. Żaden mnich czy mistyk, ale

prawdziwy wygnaniec.

- Możesz pójść ze mną - powiedział. - Nie będę nalegał, żebyś została, ale

wolałbym, żeby się tak stało. Ja... - Przerwał na moment, uważnie ważąc słowa. -
Wolałbym, żebyś została.

- Nie ma mowy - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Zaskoczyłaś mnie - powiedział Kit, pokonując zakręt na bardzo zwężonym w

tym miejscu szlaku i wyciągając za siebie rękę, by pomóc Kristine. - Nie sądziłem,
że uda ci się dotrzeć samej tak daleko.

„Co mam odpowiedzieć” - zastanawiała się Kristine. Sama również była nawet

więcej niż zaskoczona.

- Jak pokonałaś pierwszą przepaść - spytał.
- Cóż, to nie była prawdziwa przepaść. - Chwyciła jego rękę, pokonując zakręt i

przytulając się mocno do ściany kolejnego urwiska. - Sądziłam tak w pierwszej
chwili, ale potem zauważyłam, że głazy układają się w pewien wzór, jakby ktoś
umieścił je tam specjalnie, by zablokować szlak lub przynajmniej stworzyć takie
wrażenie. Doszłam do wniosku, że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by stworzyć tę
iluzję, to tak naprawdę szlak wcale nie był zablokowany. Chociaż odnalezienie
wejścia zajęło mi pewnie kolejne piętnaście minut. Chciałabym określić datę jego
powstania i może wysnuć jakieś wnioski na temat wczesnych osiągnięć
technicznych ludzi, których wciąż uważamy za zacofanych.

- Tak, niezwykły wyczyn - powiedział Kit, zdumiony jeszcze bardziej.

Poprzednim razem odnalezienie wejścia zajęło mu przeszło godzinę. - A Schody do
Nieba?

- Trudniej po nich zejść niż wejść - powiedziała z nonszalancją, którą by chętnie

naśladował. - Dlaczego sądzisz, że były nazwane Schodami do Nieba? - Około

background image

dwudziestu metrów od skrzyżowania ze szlakiem wyryta jest w skale inskrypcja. -
Pokonał sprawnie kolejną rozpadlinę. - Nie można jej dokładnie przetłumaczyć na
angielski, ale słowa są wystarczająco niebiańskie.

- Nie pamiętam żadnego skrzyżowania dwadzieścia metrów przed schodami. -

„Rozmawiając idzie się łatwiej” - pomyślała, bojąc się spojrzeć zarówno w górę jak
i w dół. Także świadomość siły jego ramienia dodawała jej otuchy.

Uścisnął ją mocniej, spojrzała na niego.
- Poszłaś tunelem? - spytał.
Kiwnęła głową.
- Doszłam do wniosku, że wypaść z tunelu byłoby dosyć ciężko.
Zadziwiała go. Miała więcej odwagi, niż się tego po niej spodziewał, dużo więcej.

Będąc tu po raz pierwszy ominął tunel, i choć od tego czasu zmuszony był już
pokonać wiele innych, za każdym razem było to trudne przeżycie. Inaczej nie
można było dostać się do Chatren-Ma. Z dna doliny nie było przejścia do klasztoru.
Jedyna droga prowadziła podziemne korytarze schowane w głębi urwistych gór.

- Kreestine. - W jego głosie brzmiała duma i łagodne ostrzeżenie. - Przed nami

jest jeszcze dużo tuneli, a w wielu z nich bardzo łatwo będzie spaść. W jaskiniach
znajdują się liczne pułapki na nieostrożnych, pochłania cię absolutna pustka.

Pułapki na nieostrożnych ziejące nicością, powtórzyła wolno w duchu, po czym

spojrzała mu w oczy.

- Masz ma myśli dziury?
- Dziury - potwierdził, resztę informacji zachowując dla siebie niepewny jej

reakcji. - Ogromne dziury.


„Miał rację - pomyślała Kristine, okrążając kolejną pułapkę nicości.” Gdyby nie

był moim przewodnikiem, zniknęłabym prawdopodobnie już kilkaset metrów
wcześniej. Nie bała się ciemności, ale żywiła do Kita głęboką wdzięczność za to, że
był przy niej. Podążała za nim. Nie wiedziała, za czym podążał on, ale na razie nie
popełnił jeszcze żadnego błędu.

- Jeśli wiedziałeś o tunelach, dlaczego nie zabrałeś z sobą latarki? - spytała. Gdyby

ona wiedziała w co się pakuje, poprosiłaby Turka, by zatrzymał się przy jakimś
sklepie, w którym mogłaby kupić lampę kwarcową, albo nawet ze dwie lub trzy.

- Oczy mogą oszukać tam, gdzie nie zawiedzie cię intuicja. Spędziłem wiele lat,

Kreestine, wiele lat ucząc się widzieć wśród mroku myśli, ucząc się stąpać po
ścieżce światła.

„Lois nie spodobałoby się to wyjaśnienie” - skonstatowała w duchu. Było trochę

zbyt mistyczne, jak na bardzo pragmatyczny gust pani kustosz. Kristine nie miała
innego wyboru, jak tylko uwierzyć mu. Nie podobało jej się za to słyszalne w jego
głosie napięcie i jego dłoń coraz gorętsza w jego dłoni. Czuła w sobie śmieszny
impuls, by przyłożyć rękę do jego czoła, sprawdzając, czy nie jest chory.

- Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spytała.
- Byłaś bezpieczna od momentu, gdy Turek odnalazł mój nóż wbity we framugę

background image

drzwi. Wiadomość była jasna. Jego życie zależało od twojego bezpieczeństwa. A...
a mężczyzna, którego pytałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że nie byłaś zraniona,
kiedy widział cię ostatni raz.

Dziwne wahanie w jego głosie i sposób, w jaki wypowiedział słowo pytałem,

wzbudziło jej niepokój.

- Zraniłeś go? - spytała cicho.
- Dotknąłem go zaledwie, nic więcej.
Dotknął go tylko, tak jak dotknął tylko starego Luke’a w barze.
- W jaki sposób twój nóż znalazł się w bramie twierdzy Turka? Znów zawahał się,

jakby dla nabrania oddechu, po czym powiedział bardzo miękko:

- Przez wielką złość, Kreestine i wielki gniew.
Zabrzmiało to prawie jak wyznanie miłości, ale nie chciała kusić losu. Najpierw

sama musi oswoić się z tą myślą, nacieszyć się jego słowami. Wiedziała dobrze,
jakim był człowiekiem i wiedziała też, że jedynie w niezwykłym wzburzeniu mógł
pozwolić, by jego postępowaniem pokierowały nieracjonalne impulsy. W gniewie,
o którym mówił nie było miejsca dla racjonalnych rozważań. To musiała być
miłość. Ale nic będzie ponaglać losu.

- Podejdź do mnie i obejmij mnie w talii - powiedział niezwykle skupionym

głosem.

Zrobiła, jak prosił, cały czas zachowując między nimi kilkucentymetrowy dystans,

na wypadek, gdyby miało okazać się, że jednak jest w błędzie.

- Bliżej - zażądał, oplatając jej ramiona ciaśniej wokół siebie. - Idź za mną krok w

krok. Zaczynamy... prawą nogą.

Skazany był z góry na pewną przegraną i z każdą chwilą coraz bardziej przeklinał

siebie za głupstwo, jakie popełnił. Spiesząc za nią, nie miał już jak przedtem czasu,
by medytować, koncentrując swoją energię w taki sposób, by to wszystko co
niewidzialne czaiło się w tunelu, nie odwracało jego uwagi od ścieżki. Nie mogli
się już jednak cofnąć. Tysiące zagubionych, miękkich kroków wypełniało grotę.
Marzenia, ucieleśnione myśli odbijały się echem od ścian, rozpraszając jego uwagę,
po to by zmylił drogę. Nie było w tym zła, lecz jedynie ostrzeżenie i pewna śmierć
za chybiony krok.

Obecność Kristine również odróżniała te odwiedziny w Chatren-Ma od

poprzednich. Jej silna wola błyszczała za nim jak latarnia morska, przyciągając ku
sobie zabłąkane w podziemnym labiryncie dusze i odmawiane przez nie wśród skał
modlitwy. Jego nadzwyczajna wrażliwość była zarówno błogosławieństwem, jak i
przekleństwem. Nie był ślepy w ciemnościach. Wręcz przeciwnie, widział zbyt
wiele i nie był pewien, jak długo jeszcze zdoła to wytrzymać.

Przez, jak się wydawało, całe wieki, posuwali się krok po kroku wzdłuż ścieżki,

której istnienia Kristine mogła się jedynie domyślać. Wiedziała, że minęło zaledwie
kilka minut, ale mrok zmieniał czas, wydłużając go, a momentami nawet całkiem
zatrzymując. Wszystko wokół niej wydawało się jakby z innego świata. Nie
widziała nic, ale czuła... coś.

background image

Kit zatrzymał się raz, drugi, trzeci, przeklinając miękko przy piątym przystanku.
- Nie ruszaj się. - W ciemnej pustce jego głos zabrzmiał czystym echem. Nie

ruszaj się... nie ruszaj się, nie...

Poczuła, że jedną rękę włożył do kieszeni, po czym nastąpił dziwny trzask i

zapłonęła zapałka. Kristine spojrzała i zamarła.

Chciała wracać do domu. Nic jej tu nie trzymało ani historia, ani interesy, ani

miłość, ani żaden inny rozsądny powód. Nagły podmuch wiatru zgasił zapałkę.

Kit zapalił następną i Kristine spojrzała jeszcze raz. Wciąż chciała wracać.
Balansowali na wąskim cyplu wrzynającym się w niezgłębioną, bezdenną jamę,

choć może słowo cypel nie wydawało się najbardziej adekwatnym określeniem dla
tego skrawka ziemi i skał, na którym stali. Jakby na potwierdzenie jej słów
odrobina skalnego gruzu oberwała się, opadając w ciemność z głuchym świstem.
Raz jeszcze zapłonęła zapałka, rozjaśniając ziejącą pod nimi przepaść.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Kit. Starała się skoncentrować na jego

głosie, a nie na odpowiadającym mu echu. - Puść mnie, ale nie ruszaj się, dopóki
nie poczujesz na kostce mojej dłoni.

- Dokąd idziesz? - szepnęła nie chcąc znów budzić echa.
- Na drugi brzeg.
- Drugi brzeg? - Nic podobało jej się brzmienie tych słów, ale zniknął, zanim

zdążyła wyrazić swoje zdanie, czy zaproponować jakąś alternatywę. Co gorsza,
słyszała, że potknął się, on, mężczyzna, który potrafił biec po
dziesięciocentymetrowej poręczy mężczyzna, który poruszał się z większym
wdziękiem niż gwiazdy na niebie. Poczuła ogarniające ją zdenerwowanie.

Stojąc tak na wąskim cyplu, otoczona jedynie własnymi płytkimi oddechami i

bezkresną czernią, uświadomiła sobie nagle wiele nowych rzeczy na swój temat. Po
pierwsze, bała się jednak ciemności; po drugie, jej poczucie równowagi, podobnie
jak i jego, nie wydawało się być tym samym, co kiedyś - mogłaby przysiąc, że
kołysze się wręcz z boku na bok; po trzecie, wybrała niezwykle interesujące
miejsce na pożegnanie się z życiem.

- Kreestine, podaj mi rękę.
Tym razem, mówiąc obrazowo, rzuciła się niemal ku szansie ocalenia.
Była już na drugim brzegu, ciałem przesuwając się po jego ciele. Nagle ciemności

wypełniło ich napięcie. Przyciskał ją mocniej, mocniej, niż było to konieczne, była
tego pewna.

Nie miała nic przeciw tej bliskości, ale czuła słabość jego ramion tam, gdzie

przedtem była jedynie siła. Przytulał się do niej w milczeniu i z powagą.

- Nic ci nie jest? - spytała, odgarniając za uszy opadające mu na czoło kosmyki

włosów i ukradkiem sprawdzając temperaturę. Był rozpalony.

- Tęskniłem za tobą. - Ujął w dłonie jej twarz, głos stał się chrypiący. - Nikomu

nie pozwolę już zabrać cię ode mnie.

Nachylił twarz i znalazł to, czego szukał, gdy cicho mówiła „dobrze”.
W jego pocałunku była słodycz, ale i erotyzm. Językiem obrysował jej wargi,

background image

zwilżając ich delikatną powierzchnię, zanim jeszcze ogarnęło go życzliwe ciepło jej
ust.

Echo jego westchnień ogarniało ją ze wszystkich stron wyostrzając zmysły i

popychając coraz bliżej krawędzi, z której pragnęła spaść raz jeszcze, tam gdzie
zabrał ją Kit, gdy kochali się.

Dziś wieczór, Kreestine, będziesz moja. Pogłębił pocałunek, napięcie ramion

mówiło jej o sile jego pożądania.

Poddała się zupełnie temu szturmowi ust, zdając sobie w głębi serca sprawę, że

jego barbarzyńskie maniery działały na nią jak narkotyk.

- Musimy iść - zamruczał cicho, unosząc lekko głowę, po czym powrócił po

jeszcze jeden pocałunek, a potem następny. - Stąd już nie jest daleko.

Bezdenna grota okazała się w rzeczywistości mieć około siedemnastu metrów

głębokości, sądząc po różnicy poziomów między kolejnymi stopniami skalnymi.
Wątpiła, czy umiałaby teraz wrócić, a zdecydowanie nie dokonałaby tego bez Kita.
Z drugiej strony, nawet przy jego fenomenalnej pamięci, co dwie głowy pełne
przeróżnych szczegółów, to nie to samo co jedna. Zwłaszcza że wydawał się coraz
bardziej zmęczony.

Ostatni tunel z każdym krokiem stawał się węższy, sprawiając, że Kristine po raz

pierwszy w życiu zmuszona była stawić czoła klaustrofobicznym lękom. Płaszcz
zaczepiał się o chropowate kamienne ściany, potykała się na nierównej podłodze.
Bezustannie wpadała na niego, a on za każdym razem chwytał ją, pomagając
odzyskać równowagę. Wyczuwając, że jego siły odpływają gdzieś w ciemności,
zaczęła się naprawdę bać tego miejsca.

- Co się z tobą dzieje. Kit? - spytała, starając się bez powodzenia opanować

drżenia głosu.

Z głuchym jękiem przywarł do ściany tunelu. Objęła go, ale pod ciężarem jego

dała oboje osunęli się w ciasnej przestrzeni.

- Kit? - powiedziała cicho, potem potrząsnęła nim lekko, cały czas nie uzyskując

żadnej odpowiedzi. Panika rozsnuła się w ciemności wokół niej, pulsując w
powietrzu, aż zaczęła dostrzegać rzeczy, które nie istniały, słyszeć głosy tam, gdzie
panowała cisza i wyczuwać obecność jeszcze kogoś oprócz nich dwojga.

- Nie - powiedziała, zaciskając usta i walcząc z czającym się w mroku

koszmarem; poczuła, że wstępują w nią nowe siły. - Nie. - Nie podda się panice i
towarzyszącej jej nieodłącznie grozie.

Czując jakby delikatne szarpnięcie za rękaw, odwróciła się gwałtownie. „Wynoś

się Jack - warknęła w duchu. - On jest mój, nie dostaniesz go.”

Odwróciła się znów do Kita. Zbierając razem każdą drobinę siły i każdy okruch

woli, jaki w niej jeszcze pozostał, spróbowała podnieść go na równe nogi, ale
szybko miała przekonać się, że jej własne siły były zbyt wątłe. Z powrotem osunął
się na ścianę.

Oddychając ciężko, oparła swoje czoło o jego modląc się i przeklinając słowami,

jakie podpowiadała jej rozpacz.

background image

- Dobry Boże... pomóż mi... pomóż mi postawić tego głupiego sukinsyna na

równe nogi... Przepraszam, Melanie, nie chciałam nikogo obrazić. - Podciągnęła go
wysoko, przywierając do niego własną klatką piersiową i w ten sposób
zabezpieczając go przed ponownym upadkiem. - Niech cię diabli, panie Kit Carson,
lepiej znajdź szybko to, co straciłeś, na przykład własną świadomość, albo
wywlekę cię stąd za nogi. Słyszysz mnie? Za nogi. A przy tej nawierzchni nie
zapowiada ci się przyjemna podróż. - Wepchnęła ramię pod jego ramię.
Zablokowała je, uniemożliwiając sobie tym samym jakiekolwiek poruszanie. -
Twoja ostatnia szansa, wyrzutku - syknęła przez zęby. - Wracaj do przytomności
albo poniesiesz konsekwencje swego uporu.

Kolanem stuknął o jej kolano, próbując postawić pierwszy, niepewny krok, ale to

wystarczyło.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kristine wirowała na parkiecie w ramionach ojca spowita w zwoje białej koronki i

satyny. Była wystrojona, wyfiokowana, wypudrowana, wyszminkowana. Róż
okazał się niepotrzebny; błyszczała jak świeżo rozkwitła róża.

W drugim krańcu pokoju jej mąż tańczył walca z jej matką. Muriel również

błyszczała lekko, nawet jeśli mężczyzna, z którym tańczyła niekoniecznie był
człowiekiem, o jakim marzyła dla swojej córki. Miał na sobie białą, haftowaną
złotem tunikę, na ręku dzwoniły złote bransolety, a poniżej łopatek opadał
warkocz. Było to największe przyjęcie weselne, na jakie kiedykolwiek zdobyła się
ich rodzina.

Golden Plum, najlepszy restaurator w północnym Kolorado podejmował gości

szampanem, truskawkami, kosztownymi przekąskami z krewetek i homara oraz
najmniejszymi kanapeczkami, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Kristine widzieć. Na
żadnym ze stołów nie było kurczaków czy szwedzkich pulpetów. Tort składał się z
czterech czekoladowych warstw ozdobionych białym lukrem i kandyzowanymi
fiolkami w kolorze jej oczu. Kristine i Kit poprzysięgli sobie pofolgować bez
umiaru własnym apetytom, objadając się pozostałymi po przyjęciu smakołykami.

Grała orkiestra. Wynajęli salę klubu ziemiańskiego, po czym zasypali ją

praktycznie kaskadami goździków i lawendy w kolorze jej oczu. W górze nad
stanowiskiem orkiestry spojrzenia wszystkich przyciągały ich inicjały wypisane
pączkami jasnych róż w środku uplecionego z irysów serca - w kolorze jej oczu.

To był jej ślub, a Kristine wiedziała, że może mieć tylko dwa. Chciała, by ten

odbył się uroczyście, a jej ojca nie zniechęciła cena.

Kit nalegał na zakup wszystkich kwiatów w kolorze jej oczu, i to jej się bardzo

podobało. Zapłaciła restauratorowi w sekrecie, za kwiaty, ale wynajęcie
dwudziestoosobowej orkiestry było już zasługą jej ojca.

Jenny i matka Kristine z wielkim zapałem zabrały się do kompletowania stroju jej

i druhen. W Denver nigdy jeszcze nie widziano osób tak bez reszty oddanych
sprawie zakupów. Dwie starsze panie straciły po pięć funtów, choć Jenny zaklinała

background image

się nawet, że jej ubyło sześć.

- Pani Carson?
Ojciec okręcił nią wokoło tak, że wpadła prosto w objęcia męża.
- Tak, panie Carson? - Uśmiechnęła się do niego.
- Poślubiłem cię dwukrotnie, patni, raz pod Oczami Buddy i raz w obrządku

pisanym twoją chrześcijańską biblią, choć wątpię, by Bóg myślał o dodatkach w
postaci setki gości i czteropiętrowego tortu, a ty wciąż jeszcze nie chcesz wyjawić
mi swojego sekretu. Tak nie postępuje dobra żona. - Uniósł w górę jedną brew,
patrząc na nią.

Poślubił ją pod Oczami Buddy, dosłownie, w klasztorze ukrytym w Zakazanym

Królestwie Mustanga, obecnie prowincji Nepalu, a niegdyś jego ziemi rodzinnej.
Pobłogosławił ich uczony lama, gdy Kit leżał jeszcze na, jak obawiała się Kristine,
śmiertelnym łożu.

Wydostała go z Chatren-Ma, ale nigdy nie powiedziała mu jak. Patrząc teraz na

niego, gdy jego skóra odzyskała już swój normalny, zdrowy kolor, a energia jego
sił witalnych otaczała ją jak dawniej, wiedziała, że nigdy mu tego nie wyjawi, gdyż
byłoby to zapraszaniem nieszczęścia. On chciałby tam wrócić.

- Nigdy tego ze mnie nie wydobędziesz - powiedziała, posyłając mu kolejny

uśmiech. Sekret był zamknięty w jej sercu, a nauczyła się już zachowywać własne
myśli dla siebie. -

W odpowiedzi wziął ją w ramiona patrząc w oczy z łobuzerskim uśmiechem.
- Ja także mam swój sekret, Kreestine. I to taki, który warto by ci było poznać.

Może moglibyśmy dobić targu, co?

On miał jakąś tajemnicę? Przed nią? Nie bardzo chciało jej się w to wierzyć.

Spędziła w klasztorze dwa tygodnie, ocierając jego rozpalone czoło i rozmawiając
ze wszystkimi mnichami nie związanymi przysięgą milczenia. Dowiedziała się o
nim wiele, a może nawet i trochę za dużo jak na jej gust.

Złota maska, na przykład, była prezentem od azjatyckiej księżniczki, wyrazem jej

nie odwzajemnionej miłości. Półszlachetne kamienie i przepyszna owcza skóra
zdobiąca jego łoże były niekoniecznie zbyt subtelnym darem dla klasztoru od
pewnej zamożnej Indianki. Chciała kupić sobie chłopca do posług i wybrała Kita
spośród innych nowicjuszy nie przeznaczonych do życia jedynie w czystości wiary.
Miał wtedy piętnaście lat. Reszty Kristine mogła się już domyślić sama i doszła do
wniosku, że też by uciekła.

Na kolejny z jego sekretów natrafiła w jednej z przymocowanych do siodła toreb,

po czym popłakała się niemal ze śmiechu. Skulona na ziemi długo nie mogła
opanować śmiechu, za to znakomicie udało jej się odreagować stres. Tak bardzo
bała się wtedy o jego życie.

Kilka dni później, kiedy nie miał już gorączki, powrócił jej dobry humor i spytała

go, jak spodobała się Turkowi jego nowa fryzura.

- Jaki sekret? - spytała teraz obejmując go za szyję.
- Interesuje mnie jedynie zamiana. - Postawił ją na ziemi przy ich nowym

background image

kadilaku. Obszedł wszystkie salony samochodowe, po czym zaskoczył ją
wybierając coś, co dla niej stanowiło zupełną kwintesencję Ameryki. „Barbarzyń-
ca, rzeczywiście” - pomyślała w duchu. Ten mężczyzna miał niezwykle wykwintny
gust. Upłynęły co najmniej dwie minuty, zanim przyzwyczaiła się do podróżowania
w odpowiednim stylu.

Rozejrzała się po parkingu.
- Nie możemy odjechać. Kit, to nasze przyjęcie.
- Sekret, patni. - Przytulił ją mocno, zwilżając usta pocałunkiem. „Niech go licho

porwie - pomyślała - zna wszystkie moje słabe punkty, siłę swych pocałunków i
moją ciekawość.”

- Ty pierwszy. - Wypowiadając te słowa tuż przy jego ustach zdążyła skraść

jeszcze kilka całusów.

- Będziesz miała nasze dziecko.
Po czym wrócił do swoich pieszczot, na chwilę zupełnie zamykając jej usta.
- Hm, tak - wyjąkała, gdy doszła już do siebie. - Kiedyś bez wątpienia będziemy

mieli dzieci i...

- Dziewięć miesięcy, Kreestine. - Położył dłoń na jej brzuchu. - To dziecko urodzi

się za dziewięć miesięcy.

- To niemożliwe - próbowała protestować wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z

zaskoczenia. - Nie możesz tego wiedzieć.

- To wiem i nawet więcej. - Pocałował jej policzek.
- Więcej? - Przechyliła głowę, by spojrzeć w błyszczące tajemnicą oczy i jej głos

zmienił się w pełen niedowierzania szept. - Wiesz, czy to będzie chłopiec czy
dziewczynka?

- Tak. - Uśmiech prawdziwego łotra opromieniał mu twarz. - Ale ta wiadomość

ma swoją cenę.

- Nie. - Zmusiła się, by powiedzieć „nie”. Nie mogłaby, nie... W ciąży? Jego

dziecko? Zupełnie nieświadomie przykryła dłonią jego rękę. - Obiecaj mi. -
Musiała to wiedzieć.

- Nie wrócę tam bez ciebie, obiecuję. Przygotuję się do wyprawy. I obiecuję także,

że nasz... nasze dziecko uczył będzie życia tylko jeden ojciec. To wszystko ci
obiecuję.

Wzięła głęboki oddech. Nigdy nie łamał danego słowa.
- Na pewno domyśliłeś się już, że musiałam znaleźć inną drogę z, a więc i do

Chatren-Ma.

- Tak.
- Jedynie grupa speleologów mogłaby być zainteresowana odwiedzeniem kiedyś

jaskini, miejmy nadzieję, że pod patronatem poważnej grupy historyków i archeo-
logów.

- Tak - przytaknął jej cierpliwie. Gdy wciąż nie przerywała milczenia, ponaglił ją.

- Droga, Kreestine?

- Czy wiesz ile w klasztorze jest cel? - Około setki, nie licząc świątyń, pokojów

background image

spotkań, miejsc do pracy i kuchni - odpowiedział lekko rozbawiony.

- To tylko zdrowy rozsądek. Kit - powiedziała. - Stu mężczyzn, mnichów, bez

żadnej kobiety, która krzątałaby się wokół nich, nie dałoby rady ciągnąć dzień po
dniu wody przez ten labirynt ścieżek, tuneli i pułapek nicości. Zbudowaliby jakąś
sieć wodociągową, wiadukt, a przynajmniej jakiś skrót nad rzekę.

Jego oczy otworzyły się szerzej.
- Znalazłaś drogę do rzeki?
- To była kiedyś droga, teraz jest niemal zupełnie zasypana kamieniami.
- Zburzyłaś drogę prowadzącą do rzeki?
- Byłam zdesperowana, a wtedy byłam też i jestem aż po dziś dzień wdzięczna, że

nie obsunęliśmy się razem ze skałami, choć może byłoby to szybsze niż
przechodzenie po nich. Teraz twoja kolej. - Pełen wyczekiwania uśmiech
rozświetlał jej twarz. Uważała, że już skończyła. On był innego zdania.

- Gdzie jest położona ta droga wewnątrzklasztorna?
- Kit - ostrzegła go.
- Nasze dziecko prawdopodobnie poprowadzi taką ekspedycję. Powinien znać

takie szczegóły.

- On?
- Syn - potwierdził z uśmiechem, biorąc ją znów w swoje ramiona. - Nasz syn.
Ściskała go ze wszystkich sił, promieniejąc szczęściem. Potem wspięła się na

palce i szepnęła mu do ucha.

- Dziewiąta cela na wschód od spichlerza po stronie północnej.
Wyglądało na to, że przygoda życia z wygnańcom Kitem Carsonem nigdy się nie

skończy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0057 McReynolds Glenna Kochanek z gór
McReynolds Glenna Kochanek z gór
Glenna McReynolds Kochanek z gór
15 McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson (Kochanek z gór)
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
J Kochanowski Do gór i lasów
Glenna McReynolds Ten przeklęty Carson
Gor±czka o nieznanej etiologii
Masz Gor 2
Park Narodowy Gór Stołowych (prezentacja)
HG Kochanowicz [7] konspekt id Nieznany
Bóg i człowiek w utworach Kochanowskiego, Język polski
Jak Się Masz Kochanie, Teksty piosenek, TEKSTY
Kochanowski Satyr, polski, lektura+notatki, Renesans, Notatki
DOBRZE SIĘ MAM kochanie, teksty piosenek

więcej podobnych podstron