McReynolds Glenna Kochanek z gór


Glenna McReynolds KOCHANEK Z GÓR

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Nie mogę pracować z tym człowiekiem - oznajmiła Kristine Richards. Rzucony przez nią list od dziekana uniwersytetu zburzył stos zalegających biurko papierów.

Jenny, starsza wiekiem jej asystentka, przykucnęła, pod­nosząc niektóre listy. Ręce pełne miała także innych ważnych dokumentów.

- Nie mogę? Chyba raczej nie chcę - powiedziała Jenny, rozglądając się wokół za jakimś miejscem, gdzie mogłaby złożyć trzymane w ręku papiery. Nigdzie nie objawiła się w żaden cudowny sposób wolna przestrzeń. Wzdychając z rezygnacją, zdecydowała się na ostateczne wyjście - do uporządkowania korespondencji użyła książek stojących długimi rzędami na półkach okalających pokój. Brzeg każdej koperty wysunęła odrobinę poza krawędź książki. Dzięki temu półki wyglądały teraz tak, jakby miały za chwilę poderwać się do lotu.

- No dobrze, niech będzie po twojemu - łatwo zgodziła się Kristine. - Nie chcę pracować z tym mężczyzną.

- Uniwersytet bardzo zaangażował się w prace nad projektem tybetańskim Carsona - powiedziała Jenny. - Chcą być pewni, że uda im się opublikować wyniki badań na czas. To logiczne, że wybrali ciebie.

- Mogli więc chociaż dopilnować, żebym to ja pojechała do Tybetu. Ale nie, wysłali Harry'ego Frantza, a Harry złapał jakiegoś paskudnego wirusa. Szczęśliwie dla niego.

Mniej niż rok temu Kristine zaskoczyła i ucieszyła wiadomość, że jej pracodawca, Uniwersytet Stanowy w Kolo­rado, został wybrany do sfinansowania bardzo ambitnych badań archeologicznych, co oczywiście miało mu przysporzyć sławy. Jeden z pracujących samodzielnie archeologów po­stanowił sporządzić spis tybetańskich klasztorów, świątyń i innych miejsc kultu. Kristine była pewna, że zostanie wybrana, by uczestniczyć w wyprawie jako asystentka Car­sona. Żaden z pracowników uniwersyteckich nie miał lep­szych kwalifikacji, a już na pewno nie Harry, chyba że największą zasługą miała być jego płeć. Mimo to wybrali Harry'ego, który wytrzymał zaledwie dwa miesiące, zaś cała ekspedycja legła w gruzach, stając się katastrofą na skalę międzynarodową.

Podziwiała ich bezczelność, z jaką chcą wciągnąć teraz i ją do Katastrofy Carsona, jak obecnie nazywano ten projekt na wydziale historii. Cała ta sprawa od początku powinna była być Nagrodą Richards. Wiedziała więcej o Tybecie, jego historii i legendzie, niż Harry mógłby to sobie kiedykolwiek wyobrazić.

Przerzuciła szpargały na biurku, znajdując wśród nich czekoladowy herbatnik. Zdmuchnęła z brzegu odrobinę kurzu i ugryzła kawałek.

- Umrzesz któregoś dnia - ostrzegła ją Jenny.

- Znajdę się w dobrym towarzystwie. Jakie inne wakacyjne zajęcie może zaoferować uniwersytet swojemu najlepszemu specjaliście od historii Azji, poza porząd­kowaniem zabałaganionych przez kogoś innego spraw i matkowaniem dzielnemu chłopcu, który całe to zamiesza­nie wywołał?

- Prawdopodobnie różową koszulkę.

Kristine zakrztusiła się herbatnikiem. Jenny poklepała ją po plecach.

- Spokojnie, kochanie. Słyszałam, że liceum w mieście poszukuje nauczyciela historii.

Kristine podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jenny. Nie wątpiła, że sytuacja rzeczywiście wyglądała tak, jak przedstawiła to jej asystentka. Niesamowita intuicja tej starszej kobiety jeszcze nigdy nie zawiodła w sprawach dotyczących funkcjonowania uniwersytetu.

- To... to szantaż - szepnęła zdumiona, sięgając po filiżankę zimnej, nie dopitej kawy.

- Umrzesz przed trzydziestką - powiedziała Jenny, obserwując, jak Kristine miesza cukier ołówkiem.

Mimo to Kristine przełknęła kilka łyków.

- Ale zawsze będę w dobrym towarzystwie.

- To lato jeszcze pewnie przeżyjesz - ciągnęła Jenny. - Zależy tylko od ciebie, czy spędzisz je prowadząc badania razem z Kitem Carsonem, czy szukając pracy.

- Szantaż - mruknęła Kristine. „Carson - pomyślała. Kit Carson”. - Już samo imię irytowało ją. Cóż to za głupie imię Kit Carson?

„Imię sławnego głupca”- przyznała w duchu. Wyłonił się z przepastnych obszarów Azji prawie dziesięć lat temu, zadziwiając dyrektorów muzeów od Pekinu do Kalkuty rozległą wiedzą archeologiczną oraz rzadkimi znalezis­kami. Nikomu przedtem nie znany wyrobił sobie markę, uczestnicząc w pracach wykopaliskowych w Lishan w Chi­nach. W tamtejszym grobowcu odnalazł imponującą kole­kcję rycerzy z terakoty naturalnej wielkości. Uchodził za zbuntowanego mnicha buddyjskiego posiadającego prawo dostępu do tajemnic Dalekiego Wschodu.

Nigdy go nie spotkała. Nie rozmawiał z nim nikt ze znanych jej osób poza biednym, głupim Harrym, ale odwiedziny w szpitalu były zakazane. Niemniej jednak, jeśli spotkało się z sobą trzech historyków, można było mieć pewność, że imię Carsona padnie w rozmowie, zwykle poprzedzone zwrotem „ten przeklęty barbarzyńca”. Wy­starczyło już tylko dwóch archeologów, żeby doszło do porozumienia, a obaj by się modlili o to, aby to nie jemu pierwszemu dane było rozpocząć wykopaliska w świętych miejscach Tybetu. Tybet był marzeniem wszystkich ar­cheologów, ale żaden z nich nie był w stanie zrobić nic poza wyliczeniem tych obiektów sztuki, które były widoczne. Wszelkie wykopaliska w miejscach otoczonych religijnym kultem były w Tybecie zabronione.

Carson był zbyt nieortodoksyjny, by pasować do formuły akademii, szybko więc stracił swoją reputację. Nie posiadał stopnia naukowego w żadnej dziedzinie, a jeśli wierzyć plotkom, nie miał nawet świadectwa ukończenia szkoły średniej. I, jeśli pogłoski dochodzące z Chin były prawdziwe, przekroczył ostateczną granicę między bada­niami naukowymi a okradaniem grobów.

Kristine jęknęła i oparła głowę o biurko. Władze uniwersyteckie muszą być rzeczywiście zdesperowane, jeśli grożą jej dymisją.

Nie chcąc ryzykować utraty reputacji, każdy utytuło­wany profesor odmówiłby współpracy z Carsonem, teraz kiedy ten okrył się niesławą. Niestety, Kristine nie miała ani tytułu, ani reputacji. „Publikuj lub przepadnij” głosiło stare przysłowie, więc prędzej oddałaby duszę diabłu, niż by się zdecydowała zniknąć teraz, o krok od uzyskania profesury.

- Kristine, skarbie?

- Tak? - odpowiedziała, nie podnosząc głowy.

- Ta zielona szmata, którą masz dzisiaj na sobie jest paskudniejsza, niż dałoby się to opisać słowami. Tysiące razy mówiłam ci, że do ciebie pasuje zima.

- Dziękuję, Jenny - mruknęła w papiery, wygodnie układając na nich głowę. Carson. Kit Carson. Jęknęła raz jeszcze.

Pierwsze kufry dotarły do jej domu w poniedziałek, zaraz po ostatnich egzaminach. Następna para przyjechała we wtorek. W środę Kristine znała już dostawców po imieniu. Uniwersytet za pośrednictwem doktora Timnatha nalegał, aby przyjęła bagaż Carsona, zapewniając, że będą jej te kufry przydatne w czasie badań i prosząc jednocześnie o dyskrecję. W odpowiedzi wspomniała o tytule nauko­wym, czując przy tym dumę z tego, że tak dyskretnie udało jej się wpleść to słowo aż trzykrotnie do rozmowy. Za­stanawiała się jednak, czy właściciel kufrów kiedykolwiek pojawi się osobiście i czy ona znajdzie w sobie tyle odwagi, by samej zerwać ciężkie żelazne kłódki i przekonać się, co zawierają fascynujące złote walizy. Jedno spojrzenie na nie przekonało ją, choć poniewczasie, o słuszności przyłącze­nia się do projektu Carsona. Kto mógł wiedzieć, jakie skarby mieściły w sobie przepastne kufry?

- Słuchaj, Bob - powiedziała w środę rano, ziewając i podpisując się w drobnych rubryczkach trzech dokumen­tów przewozowych. Drugi podpis wyjechał całkiem poza linijkę. Wolną ręką wzmocniła uchwyt na stu kilogramach tego, co większość ludzi nazywała bestią, ona sama zaś psem. - Chciałabym, żebyś zauważył, że daję ci jeden podpis ekstra. Jeśli zjawisz się tutaj jutro rano, zostaw po prostu kufry na ganku, nie pukając i nie dzwoniąc do drzwi. Okay!

- Ale to wbrew przepisom, Kristine - powiedział dostawca, cały czas patrząc z niepokojem na angielskiego doga.

- Och, Bob, żyj czasem niebezpiecznie. Złam raz przepisy. „I pozwól mi na chociaż jeden, leniwy ranek” - modliła się w duchu.

Zeszłej nocy była na przyjęciu powitalnym urządzonym na cześć Harry'ego po powrocie ze szpitala. Została tam zdecydowanie za długo, mając płonną nadzieję, że uda jej się w końcu zostać sam na sam z gościem honorowym. Wyglądał zdecydowanie zdrowiej, niż spodziewałaby się po człowieku, który ledwie co umknął śmierci i unikał jej jak zarazy.

- Okay - zgodził się w końcu Bob. - Spróbuję... raz.

- Jesteś fantastyczny. - Obdarzyła go promiennym uśmiechem, na który zdobyła się resztkami sił. Po pół godzinie, dwóch aspirynach i kubku kawy, Kristine uwiesi­ła się na drzwiczkach lodówki, próbując znaleźć coś do jedzenia. Mancos, skomląc, trącał nosem jej nogi.

- Tak, tak, wiem. Jak radził stary dąb, czas wrzucić coś na ząb.

Skomlenie urwało się nagle, Mancos zakręcił się w miej­scu, prawie że ją przy tym przewracając. Wyskoczył z kuchni jak strzała, wydając dźwięki, po których kawa nie była jej już potrzebna.

Z oczami otwartymi aż do bólu, Kristine wzdrygnęła się i potrząsnęła głową, próbując pozbyć się potwornego dzwonienia w uszach. Słyszała, jak Mancos całym impetem walnął w drzwi dla psa, a potem już tylko przeciągle „Aa-łaa!”.

- Cholera, Bob - mruknęła, zatrzaskując drzwi lodówki, i pokuśtykała niezgrabnie za dogiem. Przebiegła przez salon, odsunęła zasłony i wyszła na ganek, by ujrzeć widok jak najbardziej zdumiewający.

Był szybki, musiała mu to przyznać, i lekki jak lino­skoczek. I zdecydowanie nie był to Bob. Biegał wzdłuż poręczy, cały czas znajdując się albo krok za albo, przed groźnie wyszczerzonymi kłami Mancosa. Poranne słońce oblało go złotym blaskiem, o wiele tonów ciemniejszym niż gęste, jedwabiste włosy opadające na plecy w spiętym rzemieniem warkoczu. Krótsze, ciemnokasztanowe kos­myki rozsypane były po policzkach, wtapiając się w unie­sione wysoko brwi.

Rękawy czarnego kaftana były zawinięte, odsłaniając ciemną skórę na mocnych, napiętych mięśniach i więcej złotych bransolet, niż była w stanie policzyć. Szeroki skórzany pas opadał luźno na biodra, a u jednego boku zwracała uwagę rękojeść i pochwa złowieszczo zagiętego khukri, noża wysłannika Gurkha. Drelichowe spodnie wepchnięte były w topornie wykonane buty - zwykłe kawałki skóry zszyte rzemieniem i zabezpieczone u góry srebrnymi klamrami. Był jak szum wichru, a muzyka jego szybkich kroków zupełnie ją oszołomiła.

„Muszę pospieszyć mu na ratunek - pomyślała - al­bo psu, jeśli sięgnie po nóż.” W pewnym momencie zobaczył ją. Promienny uśmiech i jasne spojrzenie uświado­miły jej potrzebę ratowania samej siebie.

Cofnęła się z ręką uniesioną do piersi w geście samo­obrony, zupełnie nie pasującym do współczesnej kobiety żyjącej w wieku, w którym jedyne łupieżcze bandy zamiesz­kiwały Wall Street. Ale jego dziki wygląd nieodparcie przywoływał wspomnienia czasów, kiedy kobiety były kobietami, a mężczyźni biorącymi je barbarzyńcami.

Barbarzyńca... Między jednym oddechem a drugim zdążyła go zaszufladkować, tego przeklętego barbarzyńcę, Kita Carsona.

- Kukur, aha! - krzyknął głębokim głosem, wciąż nie spuszczając oka z psa, ale rzucając już w jej kierunku irchową torbę. Gdy Mancos rzucił się w stronę torby, klasnął w dłonie i krzyknął raz jeszcze, ponownie zwracając na siebie jego uwagę: - Hej, piesku!

Kristine złapała ciężkiego psa i trzymała go mocno, nie odrywając wzroku ani od Carsona, ani od zwierzęcia, tak bardzo pragnącego pożreć przybysza na śniadanie. Ale ten wcale nie bał się zniewalającej, warczącej bestii. Uświado­miła to sobie z całą pewnością i pierzchającym szybko niedowierzaniem. Już sam widok Mancosa sprawiał, że większość jej gości wolała zawsze pozostać w samochodzie, naciskając na klakson. Ale ten człowiek nie należał do tej większości. To był banita Carson i dałby sobie uciąć głowę, że nie był żadnym mnichem buddyjskim. Nie z takim uśmiechem.

Pies wyciągnął się w kierunku jego kostki i Kristine wzmocniła uchwyt, którym trzymała torbę. Połączenie miękkich faktur przyciągało jej wzrok - ramię zrobione było z najdelikatniejszej skóry, jedwabiu i metrowej długo­ści kasztanowego warkocza, o tym samym odcieniu co jego włosy. Aż otworzyła usta ze zdumienia, gdy ponownie uniosła głowę i spojrzała na niego.

Chodził teraz po barierce, nie biegł, a Mancos podążał za nim krok w krok z jednego końca ganku na drugi. Mówił coś do psa. Śpiewny ton jego głosu, mieszając się z lekkim brzękiem bransolet, zaczarowywał i psa, i ją. Kiedy przykucał na poręczy była pewna, że Mancos będzie próbował schwycić go zębami, ale nie. Ona też była, zauroczona. Gdy mężczyzna wyciągnął dłoń, by pogłaskać psa za uchem, omal nie wypuściła z rąk jego torby. Potem, bez zdawałoby się najmniejszego wysiłku, zszedł z poręczy. Nie zeskoczył, nie zsunął się. Po prostu zszedł. Ten akt połączonej siły i wdzięku mówił więcej o mięśniach jego nóg niż najdłuższe bieganie. I nie miał nawet lekkiej zadyszki.

Zupełnie zaparło jej dech w piersiach.

- Namaste - przywitał ją. Bransolety z kutego złota z wyrytymi antycznymi wzorami zadzwoniły, gdy złożył dłonie przed sobą. - Dzień dobry.

- Hej - powiedziała, ale zabrzmiało to bardziej jak wyrywające się z piersi tchnienie niż słowo. Górowało nad nią prawie dwa metry krzepkiego męskiego ciała, złagodzo­nego jedynie przekornym błyskiem oczu. Już sam jego wzrost był przytłaczający, a wspomagała go jeszcze emanu­jąca z całej postawy energia. Buntownik, banita czy mnich, mężczyzna ten prezentował się znakomicie.

Kit uśmiechnął się szeroko do zszokowanej kobiety. „Ostatecznie - pomyślał sobie - opłaciła mi się ta długa podróż.” Ciągnął kufry przez całą Amerykę z jednego miejsca przeznaczenia w drugie, aż w końcu los przywiódł go tutaj, do domu i kobiety. Jego bojaźliwi partnerzy dali mu godziwą rekompensatę za nieodpowiedzialne potrak­towanie kufrów.

Zauważył jej negliż oraz zdziwione spojrzenie i uśmie­chnął się jeszcze szerzej. Gdyby nie była tak piękna, byłby na to za bardzo zmęczony. Dzika chmura ciemnych loków opadała jej na ramiona, okalając niezwykle delikatną twarz; oczy koloru, którego nie potrafiłby sobie wyobrazić, niczym krokusy i najjaśniejsza skóra, jaką kiedykolwiek widział, bez śladu makijażu, pokrywającego twarze tylu kobiet Zachodu.

- Kochanka? - spytał, gładząc ją po policzku. Była tak miękka, tak piękna, tak upragniona, że aż westchnął. „Ta, Shepherd i Stein dobrze się spisali.” Wielkodusznie wybaczył im ich tchórzostwo i podwoił zaledwie cenę skarbów, dla których dostarczenia ryzykował życie.

„Ko... cha... nka, kochanka, kochanka.” - Kristine starała się zrozumieć to słowo wypowiedziane z tak dziwnym akcentem.

Gdy wreszcie jej się to udało, zaczerwieniła się, zwłasz­cza wtedy, gdy jej dotknął.

- Nie - wykrztusiła, a potem nadała swoim słowom więcej mocy.

- Nie, nie jestem kochanką.

- Nie moją? - Uniósł brwi koloru przypraw, przy­praw takich jak cynamon: ciemny, bogaty i tajemniczy.

- Nie, nie pańską.

- Szkoda, hm? - Uśmiech znów rozpromienił jego twarz, tym razem jeszcze bardziej niebezpieczny.

Tak. To słowo samo ukształtowało się w jej umyśle, skąd w panice starała się je wygnać.

- Jestem... - Wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze. - Jestem Kristine, Kristine Richards.

- Kreestine, Kreestine? - powtórzył, uśmiechając się znowu i starając się rozluźnić ją trochę. Kristine bynaj­mniej nie czuła się swobodnie, widząc zmysłowy zarys jego ust i błysk mocnych białych zębów. Zmysłowości należało za wszelką cenę unikać, tego nauczyła się w twardej szkole życia.

- Nie, tylko jedno Kristine - wyjaśniła, gdy już udało jej się odzyskać głos.

- Aa, Kreestine - powtórzył przeciągle imię, nadając specjalny ton drugiej sylabie. - Bardzo ładne.

- To dosyć... sympatyczne imię - wykrztusiła, za­stanawiając się, kiedy jej mózg będzie miał zamiar zacząć znów normalnie funkcjonować.

- Nie. - Wolno potrząsnął głową i jego uśmiech zbladł. Ujmując brodę dużą, szorstką ręką przechylił jej głowę do tyłu, zupełnie unieruchamiając ją łagodnością swego dotyku i błyszczącym w oczach światłem: - Krees­tine jest ładnie - zamruczał, zbliżając swoje usta do jej, ogrzewając jej wargi ciepłem oddechu.

Gorąco ogarnęło jej ciało pod wpływem najlżejszego dotknięcia. Gdy stopiły się ich usta, opuściła ją resztka rozsądku. Zupełnie poddała się, gdy silne ramię ogarnęło jej talię i przyciągnęło bliżej, dostatecznie blisko, by mogła czuć napięcie każdego mięśnia jego torsu, twardość podbrzusza, dostatecznie blisko, by poczuć nagły przypływ pożądania, i twarde jak stal uda.

„Dobry Boże” - pomyślała, czując ogarniającą ją słabość. Jego język poprosił o to i został wpuszczony do głębi jej ust. Poczuł słodycz, piżmową słodycz jak miód z odległego lądu i całował zapalczywie, by nasycić się tym dzikim, egzotycznym smakiem.

Zaczarowana. Uczucie nie do opisania przeniknęło jej umysł, gdy chwila stawała się fantazją coraz bardziej nierzeczywistą. Zaczarowano ją i musiała przerwać tę magię, zanim jeszcze stwierdzi, że jej się to podoba.

Więcej niż piękno. Kit odkrył tak wiele w jej pocałunku. Pierwszy moment zadziwienia szybko przerodził się w cie­kawości, a potem w poszukiwanie. Pogłębiał pocałunek i przyciągał ją wciąż bliżej, tak jak i on sam był przyciągany.

Powinna być kochanką, pomyślał, ale nawet jako zwykły strażnik jego domowego ogniska była mu przyjem­niejszą niż ktokolwiek inny. Miał rację przybywając do tej niewidzianej nigdy ziemi swoich rodziców. Nie byłby z niego żaden mnich. Żadne niepowodzenia nie mogły zmienić faktu, że nie dla niego przeznaczone było życie ascety. Chciał przeżyć to życie z całym jego bólem i radoś­cią.

Zbierając siły do tego, co jak wiedziała było jej jedyną szansą, Kristine odepchnęła go. Gdzie też podziewał się Mancos akurat wtedy, gdy był jej potrzebny.

- Aaiieyah - szeptał miękko w jej usta, pozwalając odepchnąć się.

Patrzyła oszołomiona na pełen bólu wyraz jego twarzy. Wielkie nieba! Czyżby go zraniła?

Zraniła go? Co też przychodziło jej do głowy? Powinna była go spoliczkować.

- Pies lubi cię bardziej niż mnie? - spytał.

Poszła za jego spojrzeniem. Ogromne szczęki Mancosa ściskały drelichową nogawkę, a bez wątpienia także i znaj­dującą się pod nią nogę. Zupełnie pochłonięty tym zajęciem pies nie wydawał żadnych dźwięków.

- Mancos, szu, szu. - Trzepnęła go połą szlafroka wdzięczna za chwilowe odwrócenie jej uwagi i danie chwili na złapanie oddechu. Co, na Boga, działo się z nią, że zatracała się w nim, jak jakaś cierpiąca na porażenie słoneczne pensjonarka?

- Sza, sza - słyszała, jak powtarzał ponad jej głową.

- Szu, szu-uu - poprawiła go instynktownie, a dopie­ro potem zastanowiła się, czy nie straciła przypadkiem zmysłów.

- Sza, sza, Mancos. Sza, sza. - Podniósł stopę i lekko nią potrząsnął. - Sza, sza. - Pies posłuchał go, ale tylko na chwilę. Najpaskudniejsza głowa na kontynencie podniosła się tylko po to, żeby sięgnąć do krocza mężczyzny. Zaśmiał się głęboko, śmiechem, który przeszył Kristine na wskroś. A potem przepełnił ją wstydem ogromnym jak sama ziemia.

- To nie do ciebie Mancos. - Odsunął psa na bok. - To do Kreestine.

Zdała sobie sprawę, że jej jedyną nadzieją mogło być nagłe zniknięcie, o czym niestety nikt nigdy w tych okolicach nie słyszał. I, oczywiście, nic takiego się nie stało. Jej szczęście nie sprzyjało ostatnio cudom.

A może jednak? Poczuła narastający w gardle śmiech, ale nie potrafiłaby powiedzieć, czy była to dojrzała reakcja, czy też początek histerii. Wykorzystał tę okazję, by skraść pocałunek z jej policzka, pochylając przy tym głowę blisko do jej twarzy; warkocz opadł mu na ramię. Wiedziała już, że to, z czym walczyła, było histerią.

- Namaste, Kristine - mruczał.

- N-namaste... - Wiedziała, kim był, wiedziała, że mógł być tylko jedną osobą, a wciąż nie mogła jeszcze w to uwierzyć.

- Kautilya Carson - powiedział w powstałej ciszy, gdy umilkł już jej drżący głos.

- Kit Carson? - spytała bez tchu, nigdy nie słyszawszy przedtem tego drugiego imienia.

- Na Zachodzie mówią Keet, tak.

- Mnich buddyjski? - spytała, próbując przekonać się o prawdziwości jednej z najbardziej wątpliwych pogłosek, jakie o nim słyszała.

- Nie, nie jestem mnichem. - Zaśmiał się i pogładził ją znów po policzku, jakby trzeba jej było przypomnieć o pocałunku, który dzielili przed chwilą. - Uciekłem, zanim mnie wykastrowali.

- Oni kastrują mnichów? - Nie wyczytała nic na temat kastrowania w podręcznikach do religioznawstwa.

- Próbują, duchowo - wyjaśnił. - Ale niektórzy lubią chłopców.

Z pewnością nie czytała o tym w żadnym podręczniku.

- Nie martw się. - Zaśmiał się znowu. - Nie dostali mnie. Smakujesz jak kawa. Czy masz kawę?

Absolutnie nie wierzyła w to, co mówił. Nie wierzyła w nic.

Smakował jak miód, a ona jak kawa. Ledwie co się spotkali, a pochłonięci byli jak dotąd jedynie seksem. Coś takiego zdarzało się w jej życiu na tyle rzadko, i to tak dawno temu, że nie pamiętała już zupełnie, o co chodziło w tych wszystkich zachodach. Nie pamiętała aż do chwili, kiedy jej to przypomniał. O tak, rzeczywiście przypomniał jej wszystko. Potrzebowała teraz wrócić do łóżka i ponow­nie rozpocząć ranek, tym razem normalnie.

- Tak - zawołała przestraszona, uświadamiając sobie, że łóżko było ostatnim miejscem, do którego śmiała­by się teraz udać. - Tak, mam kawę.

- Dobrze. - Sięgnął po torbę wiszącą na jej ręku i zarzucił ją sobie na ramię. - Napijmy się kawy.

Pokonując pięć kroków, które dzieliły ją od drzwi wejściowych, potknęła się o samo powietrze.

- Ostrożnie, Kreestine. - Zaśmiał się i lekko pochylił do przodu, by ją podtrzymać. Pod wpływem dotyku jego ręki poczuła jeszcze większy zamęt w głowie. - Czy zraniłaś się?

- Nie, nie zraniłam się.

„Muszę koniecznie przestać powtarzać się cały czas” - pomyślała. Tym razem wpadła na coś twardszego niż tylko powietrze.

- To moja wina.

Uśmiechnął się. Wiedziała, że właśnie to musiałby przestać robić, by jej serce mogło znów zacząć bić normal­nym rytmem. Schylił się i podniósł ogromną parcianą torbę, zarzucając ją sobie na ramię. Na drugim ramieniu umieścił wielki kufer, taki jak te, które już piętrzyły się w salonie.

Gdyby nie widziała tego na własne oczy, nigdy nie uwierzyłaby. Nawet z toną przygniatającego go do ziemi bagażu poruszał się z większym wdziękiem, niż mogłaby to sobie wyobrazić, jakby jego stopy wcale nie dotykały ziemi.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Myślę, że popełniłeś błąd - powiedziała Kristine. „Im prędzej uporam się z tym i wyślę go w dalszą drogę, tym lepiej” - dokończyła w myśli. Co wciąż nie wyjaś­niało, dlaczego nalewała mu w tej chwili filiżankę kawy. Stał z drugiej strony kuchennego barku, nie blisko, ale też nie tak daleko, jak by sobie tego życzyła. Przynajmniej nie teraz, kiedy wciąż jeszcze czuła ciepło jego pocałunku, a na sobie miała szlafrok, którego lepsze dni zdecydowanie należały do przeszłości.

- Błąd? - powtórzył.

- Tak, błąd. - Filiżanka zadzwoniła o spodeczek, gdy ją uniosła. Natychmiast przyszedł z pomocą, podtrzymując rękę, co spowodowało tylko szybsze bicie jej serca. Patrzyła na pokrytą odciskami dłoń przykrywającą jej palce na brzegu talerzyka. Dobrze widoczne żyły układały się we wzór przypominający deltę rzeki, życie płynące pod smagłą skórą zbiegało się tutaj w jedno.

- Popełniłem w życiu wiele błędów, Kreestine. Czy mogłabyś powiedzieć dokładniej, o co ci chodzi?

Jego wyznanie było dla niej zaskoczeniem, ale nie większym niż on sam. Nie była dokładnie pewna, czego się spodziewała, ale nawet w najdzikszych marzeniach nie mogłaby go sobie wyobrazić. Kto mógłby?

Azjatycka wrażliwość malowała się w twarzy i ciele o czysto europejskich cechach, a tajemnice, które wy­czytała w oczach, zaprzeczały kaukaskiemu dziedzictwu. Nosił długie włosy jak rycerze Khampas, ale ich kolor mówił co innego, opowiadał o szkockich górach i zamiesz­kujących je ludziach o jasnej cerze. Mimo muskularnego wdzięku ruchów i naturalnej swobody, z jaką nosił swój dziwny strój, nie wszystko w tym mężczyźnie zdawało się harmonizować z sobą. Nie mogła wyobrazić sobie żadnego ciągu wydarzeń, który mógłby popchnąć go do azjatyc­kiego klasztoru, a co dopiero wynieść nagle na skrzydłach sławy.

Podniosła oczy, by napotkać jego spojrzenie, i to był niewątpliwie błąd. Był kolorem i energią, fascynującą, realną energią. Gęste rzęsy ocieniały orzechowe oczy i smugi zmęczenia pod mahoniową skórą. Nos miał prosty, ociosany boską ręką tak, by pasował do równin policzków, czystych rysów twarzy i mocnych szczęk oproszonych jednodniowym zarostem.

Ten gwałtowny tok myśli zaskoczył ją i uświadomiła sobie, że przygląda mu się już zbyt długo, w pewien sposób zatracając się w magii jego oczu. Chrząknęła i przerwała czar.

- Nie jestem pewna, kto przysłał cię tutaj, ale musieli ci powiedzieć, kim jestem i że nazywam się Kristine Richards?

- Nikt mnie nie przysłał - powiedział z uśmiechem. Wrzucił garstkę kostek cukru do kawy, więcej niż nawet ona odważyłaby się wrzucić do jednej porcji.

Musiał ją źle zrozumieć, więc spróbowała jeszcze raz.

- Nie rozmawiałeś z Harrym Fratzem lub z kimś z uniwersytetu? - spytała, chcąc pomóc jego pamięci i starając się ignorować bicie własnego serca za każdym razem, gdy pojawiał się na jego twarzy ten szelmowski uśmiech. Podświadomie potrząsnęła głową, by zaprzeczyć swojej nerwowej reakcji na jego osobę i zanegować drżenie przebiegające wzdłuż kręgosłupa.

Zmieszany uniósł w górę jedną brew, oczy mu się zwęziły.

- Znasz Harry'ego Fratza?

- Tak - powiedziała, opanowując śmieszny impuls, który pchał ją do ucieczki, i starając się być uprzejmą gospodynią.

- Ach, więc popełniłem błąd - rzekł, posyłając jej kolejny łobuzerski uśmiech. - Harry nie ma dość wyobra­źni, by pomyśleć o kochance.

- Mam taką nadzieję! - wykrzyknęła zaszokowana, zapominając o uprzejmości i swoich rozważaniach. - Har­ry i ja jesteśmy związani pracą zawodową. - Kochanka, tego tylko brakowało!

- To nie jesteś moją gospodynią? - Przechylił głowę na jedną stronę, warkocz przesunął się po szerokim barku. Długie włosy bynajmniej nie ujmowały mu nic męskości, a przeciwnie, dodawały jakiegoś szczególnego uroku temu najbardziej męskiemu zwierzęciu, jakie kiedykolwiek wi­działa. Wszystko w nim mówiło o dawno minionych stuleciach, każdy surowy rys postawy, każdy manieryzm, poza oczami, bo to, co wyczytała w nich było samym bezkresem.

Odetchnęła głęboko, zanim odpowiedziała z całą god­nością, na jaką mogła się zdobyć.

- Nie, panie Carson. - Przerwała na sekundę, zdając sobie sprawę, jak bardzo nie na miejscu zabrzmiał ten tytuł. Pan, sugerowało pewien poziom kultury, który wątpiła, czy udało mu się osiągnąć. - Nie jestem pana gospodynią. Jestem Kristine Richards, doktor Richards. Zastępuję Harry'ego Fratza, o czym zapewne wiedziałby pan, gdyby zadał pan sobie trud skontaktowania się z uniwer... - W głowie zapaliło jej się jasne światło alarmowe, powodując, że znowu przerwała. Gdy ponownie podjęła przerwany wątek, w jej spojrzeniu było wiele sceptycyzmu. - A jeśli nie rozmawiał pan z nikim na uniwersytecie, skąd wiedział pan, że ma przyjść tutaj?

- Poszedłem za kuframi. - Wskazał ręką gdzieś za siebie, gdzie na podłodze jej salonu piętrzyły się kufry.

Jego wyjaśnienia nie brzmiały zbyt przekonywająco. Mieszkała ponad pięć kilometrów za Fort Collins u pod­nóża Gór Skalistych i wiele osób miało kłopoty ze znalezie­niem jej domu, nawet używając dobrze oznakowanej mapy.

- Poszedłeś za kuframi - powtórzyła, starając się dać mu do zrozumienia, jak wielkie są jej wątpliwości.

Siła niewinnego, a jednak dziwnie starego spojrzenia magnetyzowała ją.

- Rzeczy obdarzone siłą zawsze zostawiają po sobie ślad. To zależy od ciebie, czy zechcesz w to uwierzyć - powiedział.

„Rzeczy obdarzone siłą - powtórzyła w myśli. - Zga­dza się.” Poruszyła się niespokojnie, patrząc niepewnie na kufry. Wydawały się bardzo dziwne i bardzo stare. Miały ciężkie stalowe zawiasy i kłódki, specjalne skórzane wzmo­cnienia na rogach i żłobienia w metalu łączącym deski, ale nie czuła, by emanowała z nich jakaś siła. Szczerze mówiąc, cieszyła się, że nic takiego nie czuła.

- Czy masz śmietankę? - zapytał.

- O, tak - zająknęła się, odrywając spojrzenie od kufrów. Gdy podawała wyjęty z lodówki kartonik śmieta­ny, jego palce musnęły jej, fizycznie przypominając o ener­gii, którą uosabiał. Rzeczy obdarzone siłą...

„Niech to wszyscy diabli” - pomyślała. Ktoś powinien był ostrzec ją przed Kitem Carsonem. Harry to fajtłapa, ale z pewnością dziekan, doktor Chambers, czy dyrektor jej wydziału wiedzieli więcej, niż jej powiedzieli. Mogłaby zacytować długą listę przeróżnych artykułów i innych materiałów, które razem z Jenny zgromadziły na temat Kita Carsona, a które tak niewiele powiedziały jej o stoją­cym naprzeciw niej tajemniczym człowieku, zachowującym się tak, jakby zajechał właśnie do jednej z euroazjatyckich gospod.

Z przyklejonym do twarzy bladym uśmiechem odeszła trochę od barku. Spostrzegła pudełko pączków w czekola­dzie i popchnęła je w jego kierunku.

- Proszę się poczęstować pączkiem. Wrócę za mo­ment.

Nie można by chyba powiedzieć, że pobiegła do swego gabinetu, ale też i nie ociągała się zbytnio po drodze.

Kit oparł się o barek i wziął pączka, obserwując Kristine, jak odchodziła lekko kołysząc biodrami i zdecy­dowanym ruchem unosząc do góry ramiona. Nie było to tym, czego oczekiwał lub na co miał nadzieję, ale na początek wystarczy.

Gwoli sprawiedliwości potroił wartość swoich skar­bów.

Shepherd i Stein zawiedli na całej linii, zwłaszcza w sprawie przeznaczenia kufrów. Harry Fratz, będąc jedynie wystraszonym głupcem, wyłożył jasno kwestię stanowiska uniwersytetu wobec kontrabandy. Nie chcieli mieć nic wspólnego z jego bardziej wątpliwymi działaniami niezależnie od tego, jak szlachetna byłaby ich motywacja. Jego partnerzy powinni byli przyjąć wysłane z Neapolu kufry, pozostawiając jemu zadanie uzyskania dokumen­tów potrzebnych do uspokojenia ich zbiorowego sumienia.

Niekonwencjonalne metody dostarczania tybetańskich zbiorów zdecydowanie odstraszały ich, ale miał nadzieję, że przynajmniej Shepherd będzie odporniejsza. Liczył na to, że jej przekonania okażą się wystarczająco silne, by potrafiła znieść niewielką burzę chińskiego gniewu i czczych pogróżek. Mylił się, obarczyła kuframi tą oto, nic nie podejrzewającą profesor uniwersytetu.

Nie miał ochoty marnować energii, złoszcząc się na któregokolwiek z nich. Wiedział, czym najprawdopodob­niej zakończy się jego misja na długo przed przekroczeniem tybetańskiej granicy.

Turek, najpotworniejszy bandyta na całej równinie, pragnął spróbować raz jeszcze zatopić nóż w jego sercu. Chińczycy wysiali za nim list gończy, a Nepalczycy wy­rzucili go z ziemi, w której się urodził. Nie mógł tam wrócić legalnie, jeszcze nie teraz.

Rozważył ryzyko i stwierdził, że warto je podjąć, żałował tylko, że Kristine Richards nie miała tej samej szansy. Ale z powodu jej nieświadomości przy przyj­mowaniu kufrów, które jego partnerzy i uniwersytet posłali pod jej adres, czy też z powodu tchórzostwa Steina i Shepherd, a może przez zrządzenie losu był teraz za nią odpowiedzialny. To, co wyczuł w jej pocałunku, najbar­dziej przemawiało za zrządzeniem losu. Zbyt wiele lat spędził w twardej szkole buddyjskich mnichów, by nie zaufać w tej chwili własnym instynktom, które wciąż były łagodnie i przyjemnie rozbudzone. Zbyt długo był bez kobiety, by nie cieszyć się jej obecnością teraz, jakiekolwiek miałby być jej warunki. Ogólnie rzecz biorąc, nie żałował, że sytuacja przybrała taki właśnie obrót. Nie wątpił też, że będzie w stanie ochronić Kristine do czasu, gdy nie zakończy swoich spraw. A może zwiększy cenę czterokrotnie i włączy także ją do udziału w zyskach. Bez wątpienia miała już swój udział w podjętym ryzyku.

Sięgając po następnego pączka, wstał i podszedł do kufrów. Przyklękał przy każdym z nich, metodycznie spraw­dzając kłódki i trzymając cały czas pączka między zębami. Ciężkie zamki były nie uszkodzone. Nie dała mu żadnego powodu, żeby miał podważać jej uczciwość, ale skrzynie przeszły przez wiele rąk, zanim trafiły ostatecznie do niej.

Ugryzł kawałek pączka i przejechał łagodnie ręką po jednym z kufrów. Odnalazł legendarny klasztor Chatren-Ma oraz Kah-gyur - buddyjskie pismo ostatniego wielkiego chana, Kublai. Uśmiechnął się szeroko. No, przynajmniej to, co pozostało w klasztorze do dzisiaj, mniej więcej jedna piąta tomu z całego stutomowego zbioru. A jak dotąd było to i tak więcej, niż udało się komukolwiek dostać w swe ręce, i gwarantowało mu pełny żołądek aż po kres jego dni.

W swoim gabinecie Kristine desperacko ściskała słucha­wkę, wsłuchując się w przytłumione głosy na drugim końcu linii. Zaczęła od końca swojej listy, dzwoniąc najpierw do Harry'ego, ale ani rozmowa, ani podsłuchiwanie nie były zbyt owocne.

- Doktor Richards? - żona Harry'ego znów odezwała się na linii. - Bardzo mi przykro, ale Harry ma niewielki nawrót choroby i nie jest w stanie przyjmować dziś żadnych telefonów.

„Nawrót choroby, już to widzę” - pomyślała Kristine.

- Bardzo mi przykro - powiedziała słodko, pukając ołówkiem w blat biurka. - Tak dobrze wyglądał zeszłej nocy.

- Tak, no cóż, myślę, że to przyjęcie, to było trochę ponad jego siły. Jestem pewna, że zadzwoni do pani, gdy tylko poczuje się lepiej.

„Nie radziłabym pani ręczyć za to głową, pani Fajtłapowo” - przeniknęło jej przez myśl, a głośno powiedziała:

- Dziękuję i proszę powtórzyć mu, że jego przyjaciel, Kit Carson przyjechał nareszcie. Jestem pewna, że teraz, kiedy jest w mieście, będzie chciał spotkać się z Harrym.

- Hm.... nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł. Lekarze obawiają się, że Harry wciąż jeszcze może zarażać innych czy coś w tym stylu... Do widzenia.

Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odsunęła aparat i bacznie mu się przyjrzała, przesuwając jednocześnie ołó­wek w palcach. Albo żona Harry'ego kłamała, albo połowę pracowników wydziału historii uniwersytetu w Kolorado czekało dosyć ciężkie lato. Jeżeli Kristine uwierzyłaby, że Harry może zarażać, jej następnym krokiem byłoby wyku­pienie akcji szpitala w Poudre Valley.

Zamiast tego zadzwoniła do doktora Timnatha, który bardzo wygodnie dla siebie właśnie wyjechał z miasta. Wygodnie dla niego, ale nie dla Kristine.

W ten sposób pozostawał jej tylko dziekan Chambers, człowiek, od którego zależał jej tytuł profesorski. Podlizywała mu się przez całe ostatnie dziewięć miesięcy i na­prawdę nie miała ochoty zrujnować jednym nieodpowie­dzialnym telefonem tego perfekcyjnego obrazu służalczości, jaki zapewne zdążył już sobie wytworzyć. Może, jeśli nie dawałaby ujścia swojej irytacji, wszystko byłoby okay. On powinien być zdecydowanie zainteresowany informacją, że ten wyjęty spod prawa osobnik przyjechał już, aby zamiesz­kać pod jej dachem.

Dopuszczając do głosu jedynie przyjemne myśli, Kris­tine wcisnęła końcem poobgryzanego ołówka numer dzieka­na.

- Halo! - Po trzecim sygnale odebrał sam Chambers. Głębokiego basu jego głosu nie można było nigdy pomylić. To był jeden z głównych elementów, których używał do zastraszania.

- Dzień dobry, doktorze Chambers, mówi Kristine Richards.

- Tak?

„To tyle tytułem wstępnych grzeczności” - pomyślała.

- Dzwonię, by poinformować pana, że właśnie przyje­chał Kit Carson, i zastanawiałam się... hm, zastanawiałam się, co chciałby pan, żebym z nim zrobiła?

- Zrobiła z nim, doktor Richards?

Podniosła oczy ku górze. Gdy opuszczała spojrzenie w dół oszołomił ją widok tego, co zobaczyła w salonie. Wyjęty spod prawa czy nie, to niemożliwe, żeby Kit Carson robił to, co wydawało jej się, że robił. Wyciągnęła głowę i z rosnącym zdumieniem obserwowała, jak zawinął coś w papierową bibułkę i poślinił brzeg.

- Doktor Richards? - Głos Chambersa zagrzmiał w jej uchu.

- Tak - syknęła do słuchawki. - Co mam z nim zrobić? On jest... - Przerwała raptownie, unosząc głowę i wąchając powietrze. Tytoń. Natychmiast uspokoiła się. Ale już za moment zirytowała się ponownie, patrząc, jak wydmuchuje kółeczka dymu w jej krystalicznie czyste górskie powietrze. Perfekcyjne kółeczka dymu, jedno po drugim, małe przechodzące przez duże, pojedyncze przez podwójne. Dym unosił się nad nim w koncentrycznych kołach długo po tym, jak powinien był się już rozproszyć. Nigdy nie widziała czegoś podobnego.

-... sugerowałbym, żeby pani z nim popracowała. - Usłyszała ostatnie słowa dziekana. - Ma pani wstępne badania Harry'ego. Jeśli ma pani wątpliwości co do swoich kwalifikacji, powinna pani porozmawiać o nich przed wyrażeniem zgody na pracę przy projekcie.

Skupiła ponownie całą uwagę na prowadzonej roz­mowie.

- Nie, nie o to chodzi - powiedziała szybko. - Mam więcej niż wystarczające kwalifikacje, żeby zapisać wyniki badań Carsona, ale... - „Ale co, Kristine? Ale cię pocało­wał? Doskonale, właśnie to Chambers powinien usłyszeć.” - Ale on jest... ale ja jestem... ale on nie...

- Czy ma pani jakiś problem, doktor Richards? - Głos dziekana przeciął jej zmieszanie jak sztylet.

- On jest dziwny - powiedziała cicho, zdając sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało. Zachowała przynajmniej tyle przytomności umysłu, żeby nie wspominać, że był większym i przystojniejszym barbarzyńcą, niż Chambers mógłby to sobie wyobrazić. Zawsze sądziła, że ten obraźliwy przydomek odnosił się do metod używanych przez Carsona, a nie do jego osobowości. Jego pocałunek zupełnie wybił jej to z głowy.

- Wydaje się, że rzeczywiście prowadził dość dziwne życie - powiedział doktor Chambers. - Jeśli ma kłopoty z przystosowaniem się do nowego środowiska, sugerował­bym, żeby pomogła mu pani odnaleźć się w nowej kulturze. Pani wysiłki będą oczywiście nagrodzone.

Miała już na końcu języka zwrot o „rzeczach ob­darzonych siłą” i omal ich nie wypowiedziała. Powstrzy­mała się wszystkimi siłami. Koncentrując się na mglistej obietnicy nagrody, starała się nawiązać do jakiegoś wątku, gdzie mogłaby błysnąć inteligencją.

- Czy poczynił pan jakieś kroki w sprawie zakwatero­wania? - spytała. - Wydaje się być zupełnie nie zor­ganizowany. - „Może niespecjalnie błyskotliwie, ale przy­najmniej nie głupio” - pomyślała.

- Pozostawiam to w pani gestii, proszę mu pomóc oswoić się z nową kulturą. Szczerze mówiąc, wnioskując z wieści, które dochodziły do nas przez ostatnich parę miesięcy, nie byliśmy wcale pewni, czy pan Carson wywiąże się z kontraktu. Może się pani skontaktować z biurem zakwaterowania na wydziale. - Dziekan urwał na chwilę, Kristine usłyszała w jego głosie niepokojące wahanie. - Proszę pamiętać, doktor Richards, że jesteśmy zaintere­sowani jedynie ewentualnym spisem starożytnych szcząt­ków pozostałych w Tybecie. Zalecałbym, żeby skupiła pani swoje wysiłki na badaniach, za które zapłaciliśmy, a nie na czymkolwiek innym, czym mógłby się zajmować pan Carson. On jest człowiekiem obdarzonym różnorodnymi talentami, a nie ze wszystkimi jego poczynaniami chcieliby­śmy być wiązani.

„Znakomicie. Zupełnie doskonale” - pomyślała.

- Bardzo mi pan pomógł, panie Chambers - powie­działa, powściągając sarkazm. - Dziękuję. - Z nie­smakiem odłożyła słuchawkę i oparła głowę na rękach, zdając sobie sprawę, że właśnie w iście królewski sposób posłużyli się nią, by uporała się z niezłym ambarasem.

Dopaliwszy papierosa. Kit podszedł do okna. Przyjrzał się falistym wzgórzom prowadzącym do zbiornika wod­nego i znajdującej się za nim skarpy. Na równinie poniżej rozpościerało się miasto. Taras z czerwonego drewna otaczał dom od wschodu i północy. W części południowej była oszklona ściana, kamienna posadzka i mnóstwo zalanych słońcem kwiatów. Ten dom był bardzo otwarty, zupełnie inaczej niż jego - daleko w górnym dorzeczu rzeki Kai Gandaki w Nepalu, blisko granicy tybetańskiej. Jego dom, w którym mieszkał przez ostatnich kilka lat, zbudowany był tak, by chronić przed zimowym mrozem i wiatrami często omiatającymi wąwóz. Jej zapraszał żywioły do środka. Chętnie rozkoszowałby się wygodami, których obietnicę zdawał się tu widzieć.

„Wygody i towarzystwo - pomyślał - gdyby tylko nie mały defekt w postaci braku zaproszenia.” Jego partnerzy najwyraźniej nie uważali za stosowne, by wysłać jakieś wyjaśnienie razem z kuframi, czy też zorganizować mu zakwaterowanie. Najprawdopodobniej wcale nie spodzie­wali się, że uda mu się wydostać z Tybetu żywym, a już na pewno nie po tym, jak Turek ruszył do walki o obiecaną za jego życie nagrodę. Ta kobieta miała doktorat i wyczuwał w niej większą jeszcze inteligencję, niż sugerowałby sam tytuł. Na pewno przemówią do niej rozsądne argumenty, a jeśliby nie, wiele nauczył się o sztuce perswazji od swojego drugiego ojca, Sang Phali.

Wciąż jeszcze w gabinecie Kristine czekała na kolejne połączenie telefoniczne, zdając sobie sprawę, że jej szanse topniały szybciej niż śnieg w ciepłym kraju. Mieszkania wydziałowe były zarezerwowane do soboty, do mieszkań dla małżeństw studenckich była długa na dwie strony lista oczekujących, a akademiki jeszcze przez dwa tygodnie gościć miały uczestników Chrześcijańskiej Krucjaty.

Sekretarka odezwała się ponownie na linii:

- Doktor Richards?

- Tak?

- Ktoś zrezygnował w Corbert Hall, ale...

- Bierzemy to - wyrwało się Kristine.

- Ale to nie jest pokój jednoosobowy - dokończyła sekretarka.

- To już jego problem - mruknęła pod nosem Kristine i trzydzieści sekund później podała sekretarce wszystkie informacje, jakie miała: jego imię i nazwisko oraz adres wydziału historii, pod który miały być wysłane rachunki.

Osiągnąwszy pierwszy tego dnia sukces, ruszyła po kolejny, którym miało być pozbycie się z domu najbardziej intrygującego mężczyzny, jakiego spotkała od wielu mie­sięcy. Zdawała sobie w pełni sprawę z ironii całej sytuacji.

- Mamy szczęście - zwróciła się do niego, wchodząc do pokoju.

- Czułem to samo - odpowiedział, obracając się ku niej ze swoim łobuzerskim uśmiechem. Jego oczy pociem­niały od tego samego ciepła, które czuła w tym uśmiechu i które wypędziło spokój z jej serca.

Obroniła się przed intensywnością jego spojrzenia, owijając się szczelniej szlafrokiem. Było zdecydowanie zbyt wcześnie rano, by takie myśli powstawały w jej głowie, a on był jej zbyt obcy, by je wywoływać.

Ale nie czuła tej obcości, gdy ją całował, a dzień miał za mało godzin, by mogła wyjaśnić tę niespójność.

- Chciałabym powiedzieć, że znalazłam miejsce, gdzie można się zatrzymać. Uniwersytet pokryje koszty, ale... - bezwiednie potrząsnęła głową jak on i mówiła trochę wolniej - obawiam się, że będzie pan miał towarzysza. - Nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi i zamilkła. - Czy jest jakiś problem?

- Muszę zostać tutaj, Kreestine - powiedział, obe­jmując gestem ręki cały dom. Jej dom.

- Tutaj? Dokładnie tutaj? - Z pewnością musiała źle zrozumieć. Coś za często jej się to ostatnio zdarzało.

Kiwnął głową i jeszcze raz zdała sobie sprawę, że nieświadomie robi to samo, włosami muskając jego ramię. Z wysiłkiem odwróciła głowę w drugą stronę.

- Nie. Wcale tak nie uważam. - Energicznie potrząs­nęła głową. - To niemożliwe, żebyś tu został. To zupełnie wykluczone. Niemożliwe.

- Konieczne - odparował.

- Nierozsądne - powiedziała jeszcze bardziej stanow­czo.

- Takie jest przeznaczenie.

- Przeznaczenie?

- Wzięłaś na siebie odpowiedzialność za kufry. W za­mian za to ja muszę przyjąć na siebie odpowiedzialność za twoje bezpieczeństwo. Nie ma innego wyjścia.

Kristine patrzyła na niego całkowicie zdezorientowana. W pierwszym odruchu chciała dzwonić do Chambersa i ponownie wyjaśnić sytuację, tym razem podając więcej szczegółów. Albo jeszcze lepiej zażądać, by osobiście porozmawiał z Carsonem i sam przekonał się na co była narażona przez cały ranek. On potrzebował czegoś więcej niż tylko kontaktu z nową cywilizacją. Potrzebował kom­pletnego kursu o zachodniej kulturze. Trochę wykładów z logiki również by mu nie zaszkodziło.

- Dobrze, a więc doszliśmy do porozumienia - po­wiedział Kit, biorąc jej milczenie za zgodę, zadowolony, że nie musiał uciekać się do bardziej energochłonnych sposób. W czasie długiej podróży zmęczył się nie tylko jego umysł, ale także i ciało. - Będę potrzebował jedzenia i odpoczyn­ku. A potem zajmiemy się sortowaniem fotografii i załączo­nych do nich notatek. Jeden z mułów wpadł do przełęczy, a drugiego straciliśmy podczas przeprawy przez rzekę, ale oba te wydarzenia miały miejsce na początku podróży i jestem pewien, że zwierzęta niosły tylko zapasy, a nie dzienniki. Niemniej jednak musimy sprawdzić spis. W cie­niu Mount Tise napadnięto na nasz obóz, ale raz jeszcze bogowie sprzyjali nam i bandyci nie dostali tego, po co przyszli, chociaż jeden z powoźników został ranny. Czasa­mi tak się dzieje, nieprawdaż?

Ta niesamowita historia pobudziła jej wyobraźnię, mimo wewnętrznego głosu ostrzegającego, by przerwała tę litanię katastrof i zażądała, by wyszedł, zanim jeszcze jej wyobraźnia kompletnie nie zawładnęła zdrowym rozsąd­kiem. Ale im dłużej mówił, tym bardziej była ciekawa, zwłaszcza przygód Harry'ego, kiedy był jeszcze zdrowy.

- Dlaczego Harry opuścił ekspedycję? - spytała śmiało o to, co budziło jej najbardziej niepokojące pode­jrzenia. - Po tym co wydarzyło się z mułem, czy zrobił to w czasie napadu?

Kit zachichotał i potrząsnął głową.

- A, Harry, zupełnie nie był stworzony do przygód, brakowało mu ducha. Opuścił karawanę wkrótce po przekroczeniu granicy tybetańskiej, czym nie bardzo się przejęliśmy. To właśnie jego muła straciliśmy.

- Nie był chory?

- Tylko ze strachu.

Bezwiednie zacisnęła pięść w geście zwycięstwa. Pode­jrzewała to już poprzedniego wieczoru, a teraz uzyskała pewność. Fajtłapa zwiał z wyprawy, za uczestnictwo w której oddałaby wszystko. Przeprawy przez rzekę, znikające muły, bandyci. Teraz, zamiast sama być okryta sławą dokonanego odkrycia, została przydzielona do sor­towania i pisania, co wcale nie wymagało ochrony osobis­tej, jak sugerował Carson.

Spojrzała na niego, przyznając w duchu, że znakomicie nadawałby się do tej roli, gdyby istniała taka potrzeba. Ale nie istniała, twardo przypomniała sobie. Sam pomysł był śmieszny. Zdaniem Kristine żadna kobieta nie potrzebo­wała mężczyzny do obrony, czy czegokolwiek innego. Doskonale radziła sobie sama przez ostatnie cztery lata. Prawdę mówiąc, radziła sobie teraz znacznie lepiej niż przedtem. Nie miała najmniejszego zamiaru zrujnować tego świetnego połączenia pracy i siebie samej, pozwalając, by jakiś nazbyt charyzmatyczny buntownik dyszał w jej usta, podczas gdy ona ratowałaby jego projekt z bałaganu, jaki uczyniła garstka mężczyzn.

Nabierając głęboko powietrza, przygotowywała się do wyjaśnienia mu swojego stanowiska w oficjalnym tonie, pasującym do łączącego ich czysto profesjonalnego związ­ku.

- Obawiam się, że przez najbliższych parę dni będzie panu musiał wystarczyć pokój w akademiku, panie Car­son. - Raz jeszcze użyła tego tytułu, tak pasującego do okoliczności, ale zupełnie nie do samego mężczyzny. - W sobotę będzie pan mógł przeprowadzić się do jednego z wydziałowych apartamentów. Goszczenie pana w moim domu zdecydowanie wykracza poza moje obowiązki czy też nakazy gościnności. Mam nadzieją, że rozumie mnie pan.

I taką właśnie gorącą nadzieję miała. Nie wiedziała, co mogłaby zrobić, gdyby nie zechciał jej zrozumieć. We­zwanie policji wydawało się nie tylko zbyt pospieszne, ale i nie bardzo korzystne dla jej kariery.

- A więc nie doszliśmy do porozumienia? - spytał, wyglądając na zaskoczonego. Było to dla niego rzadkie uczucie, jeśli właściwie odczytywała jego reakcję.

- Nie, nie doszliśmy.

- Myślałem, że zrozumiałaś...

- Chciałabym, żebyś ty zrozumiał - powiedziała, nie dając mu dokończyć.

Tłumiąc ziewnięcie. Kit spuścił wzrok i przejechał ręką po włosach. Sang Phala nauczył go wielu rzeczy, ale stary lama z pewnością nigdy nie miał do czynienia z żadną Amerykanką. Zastanawiał się, czy wszystkie były tak stanowcze, czy to tylko wyjątkowa cecha charakteru Kristine. Był przyzwyczajony do kobiet, które słuchały bez pytania, i mało wiedział o kobietach, które postępowały inaczej. To było interesujące doświadczenie. Interesujące i odrobinę irytujące.

Kristine skrzyżowała ręce na piersi i obserwowała uważnie, jak przyjmie jej ultimatum. Nie wyglądał na rozgniewanego, ale nie wydawało się też, żeby zrezyg­nował. Za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego tak nalegał na pozostanie tutaj. Rzeczywiście, odwzajemniła jego pocału­nek z niezwykłym entuzjazmem, ale wszystko, co robiła od tamtej pory, miało na celu zniechęcenie go. Gdyby jej były narzeczony miał chociaż połowę nieustępliwości Carsona, byłaby teraz mężatką, zamiast wkraczać w staropanieńst­wo ze swoimi naukowymi tytułami, jako jedyną pociechą.

Może powinna spróbować przyjąć inną postawę i odro­binę wzmocnić swój autorytet. Nawet jeśli otaczało go w tym momencie więcej niesławy niż sławy, był niewątp­liwie wybitnym naukowcem, goszczącym w ich mieście.

- Jeśli woli pan hotel, jestem pewna, że uniwersytet zapłaci za pokój i wyżywienie. - Już i tak zainwestowali w ten projekt tysiące dolarów. Jakie znaczenie mogło mieć jeszcze kilkaset? - Jest kilka dobrych hoteli w Fort Collins, jeden z nich całkiem blisko uczelni. W „Górskim Zajeździe” jest basen, a znajduje się on dosłownie kilka kroków od mojego biura. Albo jest...

„Więc niech tak będzie” - pomyślał Kit, słuchając jednym tylko uchem, jak wyliczała zalety przeróżnych pensjonatów, w których wcale nie miał zamiaru zamiesz­kać. Ignorancja i niewinność nigdy jeszcze nie dały mu żadnego wsparcia, chociaż swego czasu miał pod dostat­kiem obydwu. Nie chciał jej przestraszyć, ale nie zostawiła mu innego wyboru.

- Kreestine - przerwał jej i zaczekał, aż niepodzielnie skupi na nim całą uwagę, a także spojrzenie fiołkowych oczu. - Inni mogą nie odnaleźć śladu tak łatwo, ale jeden przyjdzie na pewno i zanim znajdzie mnie, najpierw znajdzie ciebie. Nie mogę odejść, zanim nie będzie po­wszechnie wiadomym, że to czego szuka, nie jest już w moich rękach.

„Jak ściana, to było jak mówienie do twardej jak skała ściany” - pomyślała Kristine.

- Kto będzie przychodził i po co? - spytała zupełnie już zrozpaczona, chcąc zmusić go, by powiedział coś konkretnego, cokolwiek zamiast wciąż owijać sedno spra­wy w bawełnę.

Kit powiedział wreszcie, że szczegóły nie są istotne, ale szybko przerwał, widząc ostrzegawczą iskierkę w jej oczach. Nie tylko fakty, ale całą prawdę ze wszystkimi niewiadomymi i ukrytymi możliwościami.

- Turek przyjdzie po skarby Chatren-Ma - oznajmił. Ostatnie słowa wypowiedział miękko, jak inwokację.

Natychmiastowa zmiana w wyrazie jej oczu powiedzia­ła mu, że doskonale wiedziała, co to imię oznaczało.

Kristine otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale żadne słowo nie padło. Ten mężczyzna posiadał niewiarygodną zdolność zamieniania jej w słup soli, ale w tej chwili zdecydowanie przeszedł już do sedna sprawy.

W końcu udało jej się wykrztusić słowo „niemożliwe”.

- Trudne i niebezpieczne, ale nie niemożliwe - powie­dział. - Nie dla mnie i nie dla Turka. To on poprowadził bandycki napad na nasz obóz. Ocean go nie zatrzyma.

Zupełnie niemożliwe, wciąż wmawiała sobie Kristine w milczeniu. Ukryty w niej naukowiec odmawiał wiary w istnienie legendarnego klasztoru zagubionego w śnie­gach i chmurach wysokich Himalajów. Już prędzej uwie­rzyłaby w Atlantydę, czy Shargrila. Znała słynną legendę Chatren-Ma. Miało być to miejsce wiecznego spoczynku doczesnych szczątków lama z Saskya i Kah-gyur przełożo­nego przez niego na mongolski dla Kublai Chana, Mon­goła, który dokonał podboju Chin w trzynastym wieku. Jako historyk specjalizujący się w międzyhimalajskim regionie Azji, rozciągającym się do Himalajów w Afganis­tanie poprzez Indie, obejmując kraje, takie jak Nepal i Tybet, czytała wiele legend. Tybet zwłaszcza miał ich pod dostatkiem. Zakazana ziemia w obfitości płodziła bogów, legendy oraz demony i niewielu naukowcom udało się jak dotąd uchylić rąbka ich tajemnicy.

A teraz był tutaj Kit Carson, Kautilya, sam będący wielką tajemnicą, równą tym o których czytała, opowiada­jący jej o Chatren-Ma i bandytach. Przede wszystkim o bandytach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kristine wiedziała, że obecnie każde miejsce, gdzie prowadzono badania archeologiczne roiło się od bandytów. Zwłaszcza jeśli było to miejsce otoczone legendą, jak większość z nich była, zanim odkrył je ktoś z oficjalnym tytułem naukowym. Nie pomagało to wcale żadnemu archeologowi, jako że wszystko w Tybecie było zbyt święte, by można prowadzić tam wykopaliska. Stąd też zainic­jowana przez Carsona prowizoryczna inwentaryzacja wi­docznych szczątków historycznych, określenie, które zape­wne interpretował maksymalnie szeroko, a nawet i wy­kraczał poza nie. Nic dziwnego, że Harry stchórzył.

- Czy klasztor był nietknięty? - Nie mogła po­wstrzymać się od zadania tego pytania, ale natychmiast poczuła się głupio. Jak nie istniejący klasztor mógł być nietknięty? Ale może, jedynie może, czasami w nocy gwiazdy tworzyły takie konstelacje, pod którymi zdarzały się cuda. Chatren-Ma!

- Czy dasz mi tydzień na załatwienie spraw? - spytał, ignorując jej pytanie.

Teraz ona go zignorowała, z wysiłkiem opanowując drżenie głosu. Wydawał się tak pewny siebie.

- Czy możesz to udowodnić?

„Zadawaj ciosy i odparowywuj” - pomyślał Kit, pozwalając by, nikły uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie chciał jej przestraszyć i, jak widać, nie uczynił tego. Dlaczego na samym początku uniwersytet nie przysłał mu tej kobiety? Odstawiając Harry'ego do granicy tybetańs­kiej, stracił dwa dni, które mógłby wykorzystać na uzys­kanie przewagi nad Turkiem. Ale gdyby uczelnia znała jego prawdziwą misję, nie przysłałaby nikogo. Dlatego, aby przekonać Chińczyków o swoich bardziej szlachetnych pobudkach, potrzebował, aby chociaż formalnie ktoś od nich brał udział w wyprawie.

Kristine patrzyła, jak zdejmował zawieszony na szyi klucz. Kilkoma krokami przemierzył odległość dzielącą go od kufrów. Mimo koniecznego sceptycyzmu podniecenie burzyło w niej krew. Otwierał jeden kufer po drugim, nie po to, żeby odsłonić ukryte w nich skarby, które okazały się być jedynie zwojami płótna koloru kości słoniowej, ale by pokazać same kufry. Skrzynie wyłożone były wewnątrz czarnymi jak noc, długimi, wąskimi prostokątami, których brzegi były gładkie od dotyku wielu rąk. Na każdym z drewnianych bloków, wyryte w niezwykle delikatny sposób, widniały rzędy skomplikowanego pisma. Kristine zakryła dłonią usta i postąpiła krok do przodu. Paski skóry przemieszane z beżowym płótnem oproszonym czernią wyścielały przestrzeń między blokami, chroniąc je w ten sposób.

- Mój Boże - szepnęła, przysuwając się bliżej. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła niczego. Materiał był czymś więcej niż tylko zwykłym płótnem. Zapakował do skrzyń modlitewne flagi, wyściełając miejsce dla pokrytych drukiem bloków warstwami świętych inwokacji do bogów.

- Trzeba je będzie dokładnie zbadać - zamruczała - oddać do laboratorium, określić wiek i zanalizować. Mój Boże. - Przysunęła się jeszcze bliżej, zaglądając pod wieko jednej ze skrzyń i cały czas walcząc z sobą, by nie dotykać niczego. Przechyliła głowę mocno na bok, studiu­jąc jeden z bloków.

- Wygląda na mongolskie, ale trudno dokładnie to określić, a poza tym nie jestem ekspertem.

- Ale ja jestem, Kreestine. Moi partnerzy wiedzą o tym i drogo zapłacą, żeby dostać to, co przywiozłem. Prze­prowadzą swoje własne testy.

Odwróciła się gwałtownie, a słowa „rabowanie gro­bów” przemknęły jej przez myśl.

- Nie możesz ich sprzedać!

- Oczywiście, że muszę je sprzedać. Nie jestem w stanie ochraniać ich w nieskończoność. Już do tej pory wielokrot­nie narażałem swoje życie i życie wielu innych, aby wywieźć Kah-gyur Kublaia z Azji.

„Kah-gyur Kublai Chana - pomyślała - ukryty przez wiele stuleci w klasztorze Chatren-Ma”. Nagle zbyt dużo elementów zaczęło pasować do siebie: pogłoski dochodzą­ce z Azji, sposób w jaki sam nagle się zjawił, bez żadnego uprzedzenia, presja wywierana na nią przez uniwersytet, ostateczne ostrzeżenie doktora Chambersa, odcięcie się Harry'ego od całej sprawy. Wszystko układało się w logicz­ną całość poza jej głupotą i naiwnością, z jaką kupiła tę historię. Zawsze uważała, że inteligencja była jej mocniej­szą stroną, lub przynajmniej równie mocną jak uroda, aż do dzisiejszego ranka.

- Nie mogę wybaczyć kradzieży bezcennego historycz­nego reliktu, dziedzictwa narodu tybetańskiego - powie­działa stanowczo. Sprzeciwienie się mu, temu barbarzyńcy z zamarzniętych bezkresów „dachu świata” wymagało więcej odwagi, niż sądziła, że ma. Historycy nie składali przysięgi Hipokratesa w momencie otrzymywania swoich dyplomów, ale były pewne granice, których przekroczyć nie mogła. On znajdował się po ich drugiej stronie. - Powinnam zadzwonić na policję.

- Już od miesiąca z powodzeniem udaje mi się wyprowadzać w pole przeróżne władze, Kreestine - po­wiedział miękko. - Byłby to dosyć niestosowny moment na to, żeby mieli mnie w końcu dostać w swoje ręce.

Jej puls znów przyspieszył rytm, twarz zapłonęła. W co ona się wpakowała?

- Powinieneś był pomyśleć o tym, zanim ukradłeś Kah-gyur.

- Niczego nie ukradłem. Twój uniwersytet nie jest jedyną instytucją zainteresowaną przetrwaniem tybetańs­kiej historii i jej zabytków. Dla Tybetańczyków uratowanie własnego dziedzictwa stanowi dużo wyższą stawkę. Skon­taktowali się ze mną i obiecałem zrobić dla nich to, co zrobiłem.

- Rząd tybetański? - spytała przekonana, tylko w niewielkim stopniu.

- Rząd tybetański na uchodźstwie. Czy rozumiesz?

Tak, rozumiała. Wiedziała, że Chińczycy, którzy napa­dli na Tybet w 1950 roku, zmuszając dalajlamę, politycz­nego i duchowego przywódcę narodu, do emigracji, ryli świętą ziemię bez żadnych skrupułów, gdy tylko znaleźli cokolwiek, co uważali za cenne: uran, złoto lub jakiekol­wiek miejsce religijnego zjednoczenia prześladowanego narodu.

„Wygnaniec Carson - pomyślała. - Jego imię dobrze do niego pasuje. Gdzie mógł zwrócić się o pomoc rząd na uchodźstwie, jeśli nie do innego wygnańca? Kto inny, jeśli nie wyjęty spod prawa wygnaniec, poważyłby się na taką ekspedycję? I kto, oprócz Carsona, mógłby zakończyć taką misję sukcesem?”

Nie zaakceptowała twierdzenia o przedmiotach ob­darzonych siłą, a przynajmniej nie do końca. A jednak na tyle dużo prowadziła samodzielnych badań, żeby wiedzieć, że jeśli ktoś pragnął czegoś wystarczająco mocno, zwykle osiągał to. Bagaż, który przejechał pół świata, a zwłaszcza skrzynie tak oryginalne jak te, zostawiał za sobą na kilometr długi sznur różnych papierów. Swój podpis nabazgrała ostatnio trzy razy na dokumentach podsunię­tych jej przez Boba. Nic dziwnego, że Carson odnalazł ją.

Zdała sobie sprawę, że miała do wyboru dwie możliwo­ści. Mogła pozwać uniwersytet do sądu za lekkomyślne narażanie jej osoby lub też paść na kolana i dziękować Bogu, a także Harry'emu Fratzowi, za danie jej tej świetnej okazji. Jeśli Carson kłamał, była wystarczająco sprytna, by zdystansować się od oszustwa, zanim przybrałoby ono druzgocące rozmiary. Było to ryzyko, którego ani Harry, ani uniwersytet najwyraźniej nie chcieli podjąć, biorąc pod uwagę zwłaszcza sposób, w jaki Carson zdobył Kah-gyur. Jeśli mówił prawdę i jeśli ona potrafiłaby to wykorzystać, już niedługo dziekan Chambers potulnie jadłby jej z ręki. Wyobraziła sobie siebie w aureoli sławy, odrzucającą oferty z Yale, Harvardu, Stanfordu i czekającą na Cam­bridge lub Oxford.

„Uspokój się - Kristine - powiedziała sobie. Prze­myśl to dokładnie.”

Ale podniecenie i bezbrzeżna ciekawość zaciemniały jej umysł. Ze swoim życiowym doświadczeniem umiała już rozpoznać niebezpieczne pokusy, również dlatego, że uleg­ła im więcej razy, niż chciałaby się do tego przyznać. Kiedyś już, zaślepiona podnieceniem, zgodziła się poślubić dok­tora Johna Garraty, swego mentora na uniwersytecie w Kolorado, i decyzja ta okazała się być zupełną kata­strofą, prześladującą ją przez całe życie jak przysłowiowy zły szeląg.

Ale Chatren-Ma... To stawka, dla której warto było złamać swoje zasady. Miała do zyskania cały świat, a do stracenia jedynie zdrowy rozsądek i trochę snu, dopóki pod jej dachem zamieszkiwał Carson.

Kit wyczuwał jej wahanie i czuł, jak zaskakująca siła ambicji przeważała szalę na jego korzyść. To wystarczyło, by zdecydował się na drobne nadużycie. A jednak nawet wyciągając rękę, by pogładzić jej brew, zastanawiał się nad tym nowym wymiarem kobiety, którą początkowo wziął za czyjąś kochankę i gospodynię. Odwaga u obu była godna podziwu, ale ambicja i inteligencja mogły okazać się niebezpieczne u tej pierwszej. Musiał obserwować ją bacz­nie, by w razie potrzeby ochronić ją nie tylko przed Turkiem, gdyby ten ich odnalazł, ale także przed nią samą.

Na chwilę potrzebną do upewnienia się, że udzielała mu gościny, na którą tak nalegał, dotknął ją w milczeniu, zapominając o kłopotach.

Powiedz tak. Kreestine. Nie będziesz tego żałować, a ja jestem już zmęczony nie kończącą się dyskusją o czymś, co już dawno jest przesądzone.

Kristine cofnęła się o krok, zastanawiając się, co u licha zmusiło go do tego, by dotknąć jej raz jeszcze, i dlaczego sprawiło jej to taką przyjemność. Próbowała ukryć swoje zażenowanie, wypowiadając pierwszą rzecz, jaka jej przy­szła na myśl.

- Musisz być zmęczony.

- Tak, Kreestine - powiedział miękko. - Jestem zmęczony.

Na lepsze czy na gorsze, wiedziała już teraz, co ma robić.

Dziesięć minut temu łamała sobie głowę, próbując znaleźć sposób na pozbycie się nieproszonego gościa. Teraz nie miała zamiaru spuścić go z oka, dopóki nie dostanie tego, czego chciała: przyszłości, w której to ona rozdawała­by karty.

- Hm, nie możesz zostać tutaj - powiedziała. - To znaczy, nie w domu. Ale jest pokój nad garażem i możesz z niego swobodnie korzystać, dopóki... dopóki nie pozbędziesz się tego, co przywiozłeś. - Znowu się zawahała. Twarde negocjacje nie były jej mocną stroną, ale była zdecydowana uzyskać coś dla siebie z tego swojego prze­klętego szczęścia. - Chcę...

Ucieszył ją, delikatnie przesuwając palcem po jej pod­bródku.

- Dla twego bezpieczeństwa i mojej przyjemności spełnię twój warunek. Moim jedynym życzeniem jest umieszczenie Kah-gyur w bezpiecznym miejscu. Podzielę się z tobą całą swoją wiedzą na temat Chatren-Ma. - Złożył dłonie razem, skłaniając jednocześnie głowę w geście posłuszeństwa. - Z tym darem możesz szukać swojego przeznaczenia, jak tylko zechcesz.

Albo też mężczyzna posiadał niesamowitą intuicję, albo czytał w jej myślach, co było oczywiście śmieszne. Spojrzała na niego z ukosa. Śmieszne, upewniła się. Nikt nie mógłby wyczytać nic w głowie, którą najwyraźniej straciła.

- Po prostu wróć tam natychmiast i każ mu się wynosić! - krzyczała Jenny w słuchawkę. - Na Boga, Kristine, nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś mężczyznę, żeby zamieszkał razem z tobą w tej głuszy!

- To nie jest głusza, Jenny - powiedziała Kristine, umieszczając przenośny telefon pomiędzy ramieniem i uchem, zajęta przekopywaniem szuflady w poszukiwaniu pary jednakowych skarpetek. - A poza tym mam już matkę. Potrzebują zaś przyjaciela, który...

- I powinnam zadzwonić do niej natychmiast, żeby powiedzieć, co zrobiła jej szalona córka. Muriel nie spodo­ba się to, moja młoda damo. Wcale się jej to nie spodoba.

- Cóż, nie mam zamiaru jej o tym mówić i jeśli ty nie powiesz, wcale się nie dowie. - Wiele razy w ciągu ostatniego roku Kristine poddawała w wątpliwość słusz­ność decyzji, by wybrać sobie jako asystentkę najstarszą absolwentkę w dziejach wydziału historii. Żaden inny profesor nie musiał tolerować zwrotów w rodzaju „moja młoda damo” z ust własnych asystentów ani ciągłego podważania swojej wiedzy w dziedzinie żywienia. Ale Jenny wielokrotnie już dowiodła swojej wartości, zwłasz­cza gdy przychodziło do drobiazgowej pracy badawczej i zakulisowych rozgrywek.

- Poza tym, Jenny, to ty namawiałaś mnie do tej pracy.

- Myślałam, że praca z tym człowiekiem może się okazać pomocna dla twojej kariery. Nie spodziewałam się, że się z nim zaprzyjaźnisz!

- Nie zaprzyjaźniłam się z nim. - „Różowe, białe, niebieskie, w paski, w serduszka, bawełniane, nylonowe, wełniane. Jak to możliwe, żeby ktoś miał tyle skarpetek, z których żadne dwie chociaż odrobinę nie byłyby do siebie podobne?” - zastanawiała się Kristine, wkopując się coraz głębiej w kolorową plątaninę. - Potrzebuję, Jenny, żebyś przez najbliższy tydzień pokręciła się trochę po biurze, udając osobę niezwykle zajętą. Daję ci wolną rękę. Zorganizuj to, na co masz ochotę, zapomnij o reszcie. - Wybrała purpurową skarpetkę i, o dziwo, udało jej się znaleźć także drugą do kompletu.

- Knujesz coś, Kristine, i chcę wiedzieć, co to jest. Za każdym razem, gdy zbliżam się do tego kubła ze śmieciami, ty mdlejesz.

- A więc wykorzystaj to, że jestem chwilowo nie­przytomna.

- Powiedz mi, Kristy - nalegała starsza kobieta.

Kristine przysiadła na brzegu łóżka, by naciągnąć skarpetki i momentalnie poderwała się. Przedzierając się przez kłębowisko kocy i prześcieradeł odnalazła teraz dawno zagubioną szczotkę do włosów i wpakowała ją do kieszeni szlafroka.

- Robię tylko to, Jenny, co mi kazałaś. Jest to manewr taktyczny, który pozwoli mi wspiąć się trochę wyżej po szczeblach kariery.

- Kristine. - Jenny wypowiedziała jej imię wolno, z władczą nutką w głosie, do której upoważniał ją wiek. - Wiem, że ten mężczyzna ma międzynarodową reputację, ale nie jest ona aż tak dobra i nie jest to też powód, żebyś miała w łóżku przebyć swoją drogę na szczyt.

- Zszokowałaś mnie, Jenny, naprawdę mnie zszoko­wałaś. - Uporała się zjedna skarpetką i sięgnęła po drugą. - Wiesz, że nie ma takich powodów, dla których po­szłabym z kimś do łóżka. - W momencie kiedy już wypowiedziała te słowa, zdała sobie sprawę, że nie powinna była w ogóle wdawać się w jakiekolwiek dyskusje.

- Nie stajesz się też coraz młodsza - kontynuowała Jenny. - Czas, żebyś wróciła do rzeczywistości. Muriel i ja wciąż nie możemy zrozumieć, dlaczego przestałaś spotykać się z Grantem Thorpem.

- Nie spotykałam się z nim. Byłam z nim na trzech randkach, trzech długich, nudnych randkach i wolałabym, żebyście ty i moja matka nie rozmawiały o mnie za moimi plecami. Czy mogłybyśmy wrócić do spraw poważnych?

- Mogłybyśmy, gdybym wiedziała, o jakich to spra­wach rozmawiałyśmy.

- Wystarczy, jeśli powiem, że Carson nie chce nigdzie przenieść skrzyń i nie chce również ich zostawić. Logiczne. - Powstrzymała się od użycia słowa „ochrona”, wiedząc, że na pewno zdenerwowałoby to jej asystentką. - Jedyne o co proszę, to żebyś zajęła się wszystkimi sprawami, które mogą się pojawić w następnym tygodniu. Najwyraźniej nikt nie chce mieć z nim do czynienia, więc nie powinnaś mieć zbyt wiele kłopotów.

- Nikt poza tobą - domyślnie podsumowała Jenny. - Jak on wygląda?

- Nie uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała. - Prze­niosła słuchawkę do drugiego ucha, zrzucając szlafrok i wieszając go na haku. Chwilę później zsunął się na ziemię, ale była już pochłonięta wciąganiem na siebie dżinsów, z powodzeniem żonglując przy tym telefonem.

- Wypróbuj mnie - powiedziała Jenny.

- Więc, ma ten swój kasztanowy warkocz opadający na barki i...

- Rudy? - przerwała jej Jenny.

- Nie, ciemniejszy, bardziej orzechowy. Kiedy stoi w słońcu błyska w nim czerwień, ale wewnątrz domu jest raczej ciemnobrązowy.

- Hm, jakiego koloru są jego oczy?

Kristine dopięła dżinsy i zamyśliła się chwilę.

- Cynamonowe. Dokładnie jak cynamon i naprawdę łagodne i rzeczywiście stare.

- Hmmm-mnun.

- I ma jeszcze te złote bransolety, chyba z kilogram. - Na moment oderwała się od telefonu, naciągając na głowę czarny sweter. - Myślę, że są scytyjskie, jeśli możesz w to uwierzyć.

- Rozumiem - powiedziała starsza pani surowym tonem.

- Więc, co o tym sądzisz, Jenny? Czy zastąpisz mnie przez tydzień?

- Tak, jeśli tylko rzeczywiście upewnisz się, że wiesz, co robisz. Czy jest tam Mancos?

- Żywy i śliniący się.

- Dobrze. Zadzwonię do ciebie, gdy ktoś zdecyduje się narazić na szwank własną reputację, interesując się Głupo­tą Fratza.

Kristine usiadła z powrotem na łóżku, sięgając po tenisówki.

- Ostatnim razem była to, jak pamiętam. Przechadzka Panny Richards Wśród Ruin.

- Hm, tak - przyznała Jenny, a potem dodała: - Zakłady są jeden do pięciu przeciw twoim szansom na zebranie czegokolwiek, co dałoby się opublikować przed końcem lata. Połowa wydziału nie sądzi, żeby Carson w ogóle miał się pojawić. Nigdy dotąd nie wyjeżdżał jeszcze z Azji.

- Ale tym razem zrobił to. - powiedziała Kristine.

- Inni uważają, że nie wywiąże się z zadania, na które otrzymał fundusze.

- Jest u mnie siedem skrzyń wypełnionych dzien­nikami, fotografiami i innymi przedmiotami. - Cieszy­ła się, że Jenny nie może widzieć jej uśmiechu. - Nie martw się. Kto wie, czy we wrześniu nie będziesz już pracować dla szefa wydziału.

Nie były to czcze przechwałki, uświadomiła sobie Kristine dziesięć minut później, szperając w jedynym kufrze, do którego miała na razie dostęp. Zrobiony był z surowego drewna i zawierał tylko legalne badania, żadnych zakazanych skarbów. Dokumentacja Carsona była drobiazgowa. Notatki i fotografie były posegregowa­ne i oznaczone odpowiednimi kolorami, opatrzone datami, numerami i wyprowadzone do zbiorczej listy z dołączonym katalogiem pomocniczym. Jego wiedza była zdumiewają­ca. Wyciągnął wnioski i konkluzje, na które ona nigdy by się nie odważyła. Przeczytawszy jedną czwartą szkicu wstępnego jego dzienników, zrobiła sobie wystarczająco długą przerwę, by zdążyć zadzwonić do Jenny. Książka była już praktycznie napisana.

- Przyjmę każdy zakład, dolar do dolara, podwójnie dla Harry'ego - powiedziała.

- On postawił dwadzieścia - odpowiedziała Jenny.

- A więc straci czterdzieści, ten mięczak bez kręgo­słupa.

Kilka godzin później Kristine wciąż jeszcze zajęta była wprowadzeniem do komputera listy zbiorczej, dwukrotnie sprawdzając zgodność numeru seryjnego i opisu z od­powiadającą mu fotografią. Lok włosów opadł jej na oczy. Wsunęła go z powrotem do niesfornego koka, przypinając mocno wsuwką. Palcami zaczesała czarną plątaninę na czubku głowy, drugi już raz dzisiaj zawieruszywszy gdzieś grzebień.

- Cudowne - mruknęła przez zaciśnięte wokół ołów­ka zęby, przyglądając się fotografii pod światłem stojącej na biurku lampy. Może i była szalona, pozwalając mu zostać tutaj, ale im dłużej o tym myślała, tym mniej obchodziły ją jego bandyckie metody, ponieważ sam projekt okazywał się być dokładnie tym, o czym zawsze marzyła. A wszystko to, nie płacąc tej morderczej ceny, jaką zaproponował. Najpierw musiała zapisać legalne wyniki badań, to nie podlegało dyskusji, ale potem miała zamiar postawić na nogi doktora Johna Garraty'ego i cały zakład historii azjatyckiej.

Podniosła kubek z kawą i opadła na krzesło, śmiejąc się niemal w głos. Tak, na doktora Garraty'ego czekała niezła niespodzianka. Odłożyła okulary na biurko i wolno okręci­ła się na krześle, przenosząc wzrok od jednej wyłożonej książkami ściany do drugiej, a później spojrzała poprzez oszklone drzwi balkonu na widniejące w oddali miasto. Nagle wyrósł przed nią sam Kit Carson.

Wbiła stopy mocno w podłogę, gwałtownie zatrzymu­jąc się w miejscu. Odrobina kawy wsiąkła w koszulkę, gdy pospiesznie wycierała plamę.

Był wykąpany, ogolony i przebrany. W żaden sposób nie była przygotowana do ujrzenia Carsona w dżinsach i bawełnianej koszulce. Długi kaftan, który miał na sobie poprzednio, zakrywał wiele z tego, co wyczuła, gdy trzymał ją blisko siebie. Teraz bez tego okrycia musiała zmierzyć się z widokiem szczupłego, muskularnego ciała, smagłych ramion, wąskich bioder i szerokich barków podkreślonych bielą czystej bawełny.

- Namaste, Kreestine. - Uśmiechnął się do niej, przewiązując warkocz kawałkiem rzemienia.

„Dom jest za mały dla nas dwojga - pomyślała - A zwłaszcza przy jego sposobie wypełniania sobą całego pomieszczenia przez samo wejście do niego.” Czuła się osaczona już wtedy, kiedy znajdował się jeszcze dobrych parę metrów dalej.

- Namaste.. Kit. - Wypowiedziała jego imię, po raz pierwszy czując, że znika między nimi kolejna bariera, ta którą szybko starała się zrekonstruować. - Musisz być głodny. Przygotowałam ci obiad. Chodźmy do kuchni. - Tam było przynajmniej więcej przestrzeni niż w pokoju, w którym, jak jej się wydawało byli obecnie ściśnięci. Odsunęła krzesło i obchodząc biurko dookoła marzyła w duchu, by przeszedł już z progu, zanim ona tam dojdzie, prawie chcąc, by mógł odczytać jej myśli. - Mam nadzieję, że nie jesteś wegetarianinem - ciągnęła. - Zapasy owo­ców i warzyw są dzisiaj bardzo znikome. Zwykle robię zakupy w czwartek, a dzisiaj mamy środę, więc pójdę po nie jutro - paplała dalej, on jednak nie ruszył się nawet o centymetr. - Jeśli miałbyś ochotę na coś specjalnego...

Ujął dłonią jej ramię, zatrzymując w pół kroku i spra­wiając, że jej serce znów zaczęło bić jak oszalałe.

- Nie jestem wegetarianinem. - Objął spojrzeniem jej twarz, ani razu nie napotykając jej wzroku.

- Dobrze więc - powiedziała. - Nie będzie ci przeszkadzać... „Co on robi? - Przeszkadzać...” - Pod­niosła rękę, by go zatrzymać, gdy chciał dotknąć jej włosów.

„Dokonała ze swoimi włosami najbardziej zadziwiają­cej rzeczy” - pomyślał Kit. Podziwiał siłę woli, jakiej wymagać musiało ujarzmienie tego dzikiego żywiołu, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zdecydowanym ruchem wyciąg­nął spinkę.

- Czy przeszkadza ci? - zdołała wykrztusić zdumio­na, zabierając mu spinkę i próbując wpiąć ją z powrotem, ale on już wyciągnął następną. W całym tym podnieceniu bardzo wygodnie zdołała zapomnieć o bardziej osobistym wpływie, jaki na nią wywierał, a także o niekoniecznie czysto profesjonalnych chwilach z początku ich znajomo­ści. Właśnie przypomniał jej o obydwu, nie pozostawiając co do tego żadnej wątpliwości.

- Przeszkadza? - powtórzył Kit i uśmiechnął się, gdy błyszcząca, ciemna masa włosów opadła oswobodzona. Była niezwykła, o delikatnej twarzy i sylwetce, lekko zaokrąglona we wszystkich właściwych miejscach. Miałby wielką ochotę zobaczyć ją spowitą w jedwab koloru jej oczu.

- Tak, przeszkadza - powiedziała. - Nie możesz tak po prostu chodzić sobie, rujnując ludziom fryzury. - Jesz­cze kilka kosmyków opadło jej na czoło. Przegrywała bitwę na wszystkich frontach.

- Fryzury?

- Mój kok - powiedziała przez ściśnięte wargi. Ten mężczyzna był barbarzyńcą. Podniosła w górę obie ręce, by uporać się z włosami i zobaczyła, że z koka nie zostało już nic, w co mogłaby wetknąć spinkę. Był za szybki, za szybki.

- Brzydki kok - powiedział z figlarnym błyskiem w oczach. - Ładna Kreestine.

Chciała westchnąć, lecz w tym momencie oddech skradła delikatna pieszczota jego kciuka na jej policzku. Przez ułamek chwili myślała, że ma zamiar znów ją pocałować. On jednak opuścił rękę i nie wiedziała, co począć z oczekiwaniem, które w niej zostało.

- Czy masz telefon? - spytał.

- Telefon? - powtórzyła, patrząc na niego i wciąż czując ciepło, które pozostawił na jej skórze.

Usta ułożyły mu się w delikatny uśmiech.

- Tak, telefon.

Spłoniła się; czuła jak gorąco i zawstydzenie pokrywają jej twarz.

- Telefon - powiedziała, z trudem odrywając od niego wzrok. - Oczywiście, jest na... jest... - Rozejrzała się po gabinecie, próbując przypomnieć sobie, gdzie trzy­mała telefon. - Jest na biurku. Oczywiście, że jest na biurku... gdzieś tam. - Ucichła. „Mój Boże, co za kompromitacja.” - pomyślała. Nigdy wcześniej nie prze­szkadzało jej to, ale teraz przeraził ją fakt, że środkiem jej dziedzicznego niezorganizowania był mężczyzna, którego każdy ruch wydawał się być w harmonii z siłami kosmosu.

- Mogę skorzystać?

- Tak. - „Jeśli tylko uda mi się go znaleźć” - dodała w duchu, podchodząc do biurka, zarzuconego stosami książek i papierów. Zauważyła podstawkę, telefon powi­nien być gdzieś obok. Gdzie też odłożyła tę przeklętą rzecz, po rozmowie z Jenny? Czasami wrzucała telefon do szuflady, kiedy potrzebowała więcej miejsca do pracy. Kilka razy położyła go na podłodze. Tylko raz znalazła go w metalowym koszu na śmieci i przejmujący głos dzwonka przy następnym połączeniu przekonał ją, że nie było to najlepsze miejsce.

Podszedł do niej i odsuwając na bok stertę jakiegoś rękopisu, do którego zabierała się przez całe popołudnie, bezbłędnie odnalazł telefon. Podniósł słuchawkę, wcis­kając całą serię liczb na tym cudzie techniki. „Zamiejs­cowy” - zauważyła. Gdy skończył, położył słuchawkę na podstawce i spojrzał na nią wesoło.

- Czy uśmiechniesz się, Kreestine?

Dzwonek telefonu przerwał jej długie milczenie. Za­uważyła, że bez najmniejszego wahania nastawił telefon na rozmowę przez głośnik. Albo dalekie bezkresy Nepalu były bardziej zaawansowane technicznie, niż jej się to zdawało, albo też gość spędził dość wiele czasu w bardziej cywilizo­wanych rejonach Dalekiego Wschodu. A może przyswajał sobie zasady działania wszelkich wynalazków najnowszej techniki, czego na pewno nie można by powiedzieć o niej. Żałowała, że nie zwróciła uwagi na to, które klawisze wciskał. Nastawienie telefonu na głośnik było sztuczką zdecydowanie przekraczającą jej możliwości.

- Nie umiem śmiać się na rozkaz - powiedziała w odpowiedzi na jego dziwną prośbę.

- Może więc później? - Jego uśmiech nie wymagał specjalnych zaproszeń i Kristine zauważyła, że odpowiada mu tym samym, lekko unosząc kąciki ust.

- Dziękuję - powiedział z powagą.

- Oczywiście, zawsze do usług. - Nawet zaśmiała się lekko. Nie wiedziała, co sądzić o tym tajemniczym, obcym człowieku, który wtargnął w jej życie i dom, przynosząc z sobą zakazane skarby i łatwe uśmiechy. Wiedziała tylko, że ma zamiar maksymalnie go wykorzystać. „A raczej jego skarby” - poprawiła się pospiesznie. Wykorzystać go, rzeczywiście. Sama myśl o tym była absurdalna. Ze wszyst­kich kobiet była najmniej skłonna robić wielkie halo z jed­nego trochę nadmiernie przyjacielskiego pocałunku. Jej seksualne porażki zostały już kiedyś zgrabnie zasegregowane i ten raz jej wystarczał. Nawet więcej niż wystarczał.

- Biuro Lois Shepherd - zabrzmiało w głośniku. - Słucham?

Kristine posłała mu zdumione spojrzenie.

- Lo-eese, poproszę. - Uśmiechnął się do niej ponownie, a zmarszczki w szczupłych policzkach zarysowa­ły się mocniej.

- Mogę wiedzieć, kto mówi?

- Kautilya Carson.

- Proszę chwilę zaczekać.

Nie, pomyślała Kristine z oczami zwężonymi podej­rzliwie. To niemożliwe, aby dzwonił do kustosza najwięk­szego muzeum historii naturalnej na Zachodnim Wybrzeżu. Gdyby dano jej kartkę papieru i pięć minut, napisałaby listę dwudziestu muzeów, gotowych błagać o danie im szansy otrzymania tego, co przywiózł z Tybetu. Lois Shepherd z Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles, Lois Shep­herd, kustosz, byłaby na pierwszym miejscu.

- Kit? - Pełen niedowierzania głos odezwał się na linii.

- Namaste, Lo-eese. - Wziął do ręki jedną z wielu książek porozrzucanych na biurku Kristine i przeczytał grzbiet.

- Kit! Udało ci się!

- Udało mi się? - Spojrzał na Kristine z jedną brwią uniesioną pytająco.

Ale Lois wyjaśniła, zanim Kristine zdążyła coś powie­dzieć.

- Przyjechałeś bez problemów.

- Nie, Lo-eese. Miałem wiele problemów. - Odwrócił się w stronę biblioteczki, studiując tytuły książek. - Ale spodziewałaś się tego, nieprawdaż?

- Hm, tak, ale kiedy omawialiśmy z Thomasem nasze główne wątpliwości, doszliśmy do wniosku, że nie wolno nam narażać muzeów. Wiedzieliśmy, co cię czeka, ale nigdy nie traciliśmy nadziei.

„Kim był Thomas - zastanawiała się Kristine. - I od­kąd to muzeum w Los Angeles było częścią projektu?” Nie było ich na żadnym z oglądanych przez nią dokumentów, no ale nie było tam też Chatren-Ma. Ten człowiek był więcej niż tylko wyjętym spod prawa wygnańcem. Był wysokiej klasy artystą, uprawiającym swoją sztukę w do­borowym towarzystwie. Jej opinia o jego profesjonalnych umiejętnościach - i tak już wysoka po obejrzeniu wykona­nych przez niego badań - podniosła się o kolejnych parę punktów. Chociaż wciąż jeszcze nie wiedziała, co o nim sądzić.

- Zgubiłaś kufry, Lo-eese - powiedział, i Kristine słyszała ciche potępienie w jego głosie. - Ta nierozwaga spowodowała wiele komplikacji. - Wyjął z półki książkę i wsunął na jej miejsce inną trzymaną w ręku.

- Nigdy nie jestem nierozważna. Kit, nigdy - od­powiedziała Lois niezbyt przejęta się jego naganą. - Choć przyznam, że czasami bronię swoich interesów. Oboje wiemy, dlaczego nie mogłam przyjąć kufrów. Jestem pewna, że Thomas myślał tak samo. I, oczywiście, odnalaz­łeś je.

- Naturalnie.

- Ha! Nic nie było naturalnego w sposobie, w jaki... - Przerwała nagle. - Gdzie jesteś?

- Z Kreestine, w Kolorado. - Przeszedł wzdłuż półki, aż znalazł miejsce na drugą książkę. Kristine z zadowole­niem zauważyła, że nie tylko ona dawała czasami wymija­jące odpowiedzi.

Z drugiej strony Lois nie wydawała się być w najmniej­szym stopniu zadowolona.

- Kristine? Kim jest Kristine?

- Kobietą trochę mniej dbającą o własne interesy - odpowiedział mgliście. - Jest bardzo ładna.

„A ja sądziłam, że wcześniej mnie zawstydził - pomyś­lała Kristine, zakrywając twarz ręką - co dopiero teraz.” Właśnie powiedział jednemu z najbardziej wpływowych kustoszy w Ameryce, że była bardzo ładna. Niekoniecznie tak chciałaby być przedstawioną i nie tak wyobrażała to sobie, czytając jego dzienniki i marząc o sławie i chwale.

- Nigdy nie sądziłam, że ty... - zaczęła Lois zmienia­jąc nagle zamiar. - To nieważne. Kiedy możesz przyjechać do Los Angeles?

Podniósł z biurka kolejną książkę i spojrzał na Kristine.

- Czy chcesz jechać do Los Angeles?

Śmiertelnie przerażona tym, co Lois Shepherd musiała sobie pomyśleć na jej temat, Kristine zaprzeczyła, natych­miast prawie uświadamiając sobie swój błąd.

- Kreestine mówi nie - powtórzył. - Ty przyjedziesz tutaj.

Milczące zdumienie kobiety wypełniło pokój, dorów­nując niemal swą intensywnością zaskoczeniu Kristine. Nikt nie mówił Lois Shepherd, co ma robić. Nikt poza, oczywiście. Kitem Carsonem.

- Zatem ważne - powiedziała domyślnie Lois, po czym przybrała znów swój oficjalny ton. - Mogę być tam w poniedziałek. Czy to za późno?

- Nie.

- A więc do poniedziałku. Jaki to adres?

Podał adres i skończył rozmowę, a potem wcisnął kolejną serię cyfr, najwyraźniej z pamięci.

- Czy mógłbym zjeść tutaj, Kreestine? - spytał, podnosząc na nią wzrok. - Mamy wiele do zrobienia przed poniedziałkiem. Chciałbym, żebyśmy już zaczęli.

„Oczywiście - pomyślała - czemu nie.” Nic, co by teraz zrobił, nie zdziwiłoby jej.

- Biuro Thomasa Steina. - Kobiecy głos odezwał się w głośniku. - Czym mogę służyć?

„Thomas Stein - pomyślała Kristine. - Ten Thomas Stein?”

- Nie jadę do Chicago - powiedziała do Kita, by oszczędzić sobie dalszego wstydu. Po czym odwróciła się i uciekła do kuchni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kit wywoływał zmieszanie także u innych. Kristine wyczytała je w twarzach osób spotkanych podczas czwar­tkowych zakupów. Na pierwszy rzut oka klasyfikowali go jako wspomnienie po latach sześćdziesiątych, ale kiedy powracali do niego wzrokiem, wtedy malowała się w ich twarzach niepewność. Był pedantycznie czysty, a postawą nie przypominał kogoś zagubionego, poszukującego czy niespokojnego. Bardziej wyglądał na wojownika niż świę­tego, chociaż ku swemu zdziwieniu dostrzegała w nim również takie cechy.

Drogie przedmioty okalające jego ramię zdradzały bogactwo w niecodzienny sposób. Bogactwo, które nie pasowało do prymitywnych butów, na które, jak zauważy­ła Kristine, wiele osób zwracało uwagę - zwłaszcza kobiety, ogarniające go wzrokiem od stóp do głów.

Pierwszy raz posprzeczali się w dziale warzywnym, gdy dwie zagapione na niego kobiety zderzyły się wózkami. Jedna z nich pchała przed sobą przypiętego do wózka niemowlaka, który, jak stwierdziła Kristine, zdawał się być zachwycony całym wydarzeniem.

- Mama, buch, buch? Buch, buch.

Zmieszana kobieta uspokoiła dziecko, całując je w poli­czek, sama mocno spłoniona.

- Już więcej nie będzie buch, buch. Przepraszam - zwróciła się do drugiej kobiety, która jeszcze nie całkiem wróciła na ziemię. - Przepraszam.

- Ależ oczywiście, ja też przepraszam.

Ich oczy spotkały się na moment, po czym obie jednocześnie odwróciły się, patrząc na Kita. Kristine zaczynała zastanawiać się, czy ona sama nie stała się przypadkiem przezroczysta. Jasne, że był w pewien eg­zotyczny sposób intrygujący, a już niewątpliwie przystoj­ny, ale przecież był tylko mężczyzną. Kobiety raz jeszcze spojrzały na siebie i zaśmiały, według Kristine, jakby bez tchu, zanim odeszły każda w swoją stronę.

Odwróciła się do lady z bananami, by nałożyć kiść, po czym zamarła zdumiona. Kilka funtów pokrywało już dno wózka.

- Nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie zjeść takiej ilości bananów.

- Lubię je - powiedział Kit i przeszedł do melonów. Wziął po jednym w każdą dłoń, podnosząc je do nosa. Dwa mieściły się w granicach rozsądku, zgodziła się Kristine, ale zapakował cztery.

- Lubię je.

Wychodząc na zakupy, zaproponowała, żeby został w domu, i gdyby przypuszczała, jak wiele zwróci na siebie uwagi i jakim będzie kłopotem, nalegałaby na to. Chociaż wątpiła, czy przyniosłoby to właściwy skutek. Z jakiegoś powodu nalegał, by jej towarzyszyć. Mruknęła coś o tym, że tybetańscy bandyci są rzadko spotykam w tej części Kolorado, ale tylko uśmiechnął się i poszedł za nią do samochodu.

Drugi raz posprzeczali się dopiero w dziale kosmetycz­nym tylko dlatego, że dała za wygraną przy ladzie z mię­sem. Zdecydowanie nie był wegetarianinem.

- Myślę, że to wystarczy - powiedziała.

- Ciężko je znaleźć - powiedział, dodając jeszcze jedną garść szczoteczek do zębów do wypchanego już po brzegi wózka.

- Nie w Ameryce.

Wolno skinął głową, jakby rozważając zawartą w jej stwierdzeniu prawdę, po czym dodał kolejną garść.

- To rytuał mojego pierwszego ojca - wyjaśnił.

- Pierwszego?

- Zanim Sang Phala zabrał mnie do klasztoru.

„O - pomyślała - Jego pierwszy ojciec przed mnicha­mi. Dobrze. Za całe złoto Chin, którego większość zdawał się przywieźć z sobą, nie umiałabym go rozszyfrować.” Kiedy pracowali wspólnie cały zeszły dzień, jego wiedza w każdym punkcie dorównywała jej. Ale gdy przychodziło do zwykłego życia na planecie zwanej Ziemią, jego znajomość rzeczy nie była już tak głęboka. A przynajmniej nie znajomość jej własnej kultury. Praktycznym, ale zarażeni pewnie i nieuprzejmym byłoby zadanie mu, bagatelka, ze stu cisnących się na usta pytań. Praktyczność nigdy nie była jej mocną stroną, a tym bardziej nieuprzejmość. Poza tym wścibianie nosa w jego życie prywatne sugerowałoby pewną zażyłość, której zdecydowanie nie pragnęła. Wy­starczy, że mieszkali razem.

Jakby na przekór własnej skomplikowanej logice nie powiedziała jednak nic, dorzucając jeszcze do wózka spory zapas pasty do zębów. Po prostu zadanie rozwikłania tajemnicy Kita Carsona przekaże w ręce Jenny. Jego przeszłość nie miała żadnych szans wobec zapału Jenny i jej chęci zasłużenia się. Jako premię przyznałaby jej specjalne punkty za sprawne załatwienie całej sprawy. Im szybciej dowie się o nim czegoś więcej, tym lepiej dla spokoju jej ducha.

Kit zauważył uśmiech formujący się na ustach Kristine i oczy płonące ciekawością jak Mukinath. Uśmiechnął się do siebie. Odgadnięcie przyczyny nie wymagało z jego strony szczególnego wysiłku. Wszystko, o czym myślała, miała wymalowane na twarzy. Polegał na jej inteligencji, grał na ambicji i liczył na jej śmiałość, wierząc, że to wszystko daleko go zaprowadzi. Zdawała sobie sprawę, jaka jest stawka, jeśli już nie konsekwencje gry, w której brała udział. Chciał pozwolić jej stanowić własne reguły, dopóki nie były one sprzeczne z jego.

Po raz trzeci i ostatni pokłócili się przy wyjściu.

- Nie - szepnęła ostro.

- Pomóż mi, proszę - powiedział, zabierając się do liczenia bransolet. - Ile?

- Żadnej. Zero.

Brzęk zdejmowanych bransolet zelektryzował ją, schwyciła go za rękę, zanim zdążyła jeszcze pomyśleć. Cofnęła ją natychmiast oparzona gorącem jego skóry. Zdając sobie sprawę, że nie może polegać na swoich reakcjach emocjonalnych, postanowiła twardo nie inicjować więcej żadnego fizycznego kontaktu między nimi.

- Ten człowiek nie przyjmie, twoich bransolet w ra­mach zapłaty - powiedziała akcentując każde słowo - więc zatrzymaj je na ramieniu. Wiedziała, że miał pieniądze, wiele pieniędzy, ale żadne z nich nie były walutą oficjalną w Stanach. Kiedy ze swojej skórzanej torby wysypał na stół kuchenny stos monet przez dwie sekundy nie mogła wyjść z podziwu, zastanawiając się, jak udało mu się wwieźć to do kraju. Na Boga, miała nadzieję, że uda jej się doprowadzić do końca swoją rozgrywkę o Chatren-Ma, nie wchodząc w konflikt z prawem z powodu jego innych, rozlicznych talentów, jak to delikatnie określił dziekan Chambers.

Skończyła wypisywać czek i wręczyła go kasjerowi.

- Woli wziąć papier niż złoto? - spytał niezwykle głośno i wyraźnie.

- To czek, zobowiązanie mojego banku do zapłacenia jego bankowi - powiedziała dyskretnie ściszonym głosem, ale jego wybuch śmiechu w odpowiedzi zniweczył cały wysiłek. Głowy ludzi stojących w trzech kolejkach zwróciły się w ich stronę i raz jeszcze mężczyzna z warkoczem i masywnymi złotymi bransoletami znalazł się w centrum uwagi. Kristine uśmiechnęła się słabo do kasjera zastana­wiając się, czy Kit Carson słyszał kiedykolwiek w swoim życiu słowo dyskrecja, nie mówiąc już o tym, czy wiedział, jaki można zrobić z niego użytek.

„Okay - pomyślała Kristine kilka godzin później - Jak dotąd wszystko idzie dobrze. On trzymał swoje schludne, posegregowane pliki papierów tutaj, ona swoje, choć może niekoniecznie równie schludne tam, a kolacja była już tuż tuż. Dzięki Bogu.

Jak ktoś, na tyle swobodny, by nosić warkocz i więcej złota na sobie niż Król Tut, mógł być jednocześnie tak zorganizowany? Zupełnie nie mieściło się jej to w głowie. Wyglądał na odprężonego i swobodnego od samych ob­casów aż po swoje krótkie, szerokie uśmiechy. Ale w tych uśmiechach, widziała to, więcej było ostrych brzegów niż łagodnych łuków i dostrzegała niebezpieczeństwo, że nie­długo jego cierpliwość może się skończyć.

- Potrzebuję zrobić interreferencje pomiędzy dzien­nikami z lutego i marca a katalogami świątyni Lamaist - powiedział. Przeszedł na jej stronę pokoju, siadając obok urządzonego przez nią na podłodze straganu.

- Sprawdzać i sprawdzać. - Wydobyła z głębi swego stosu różnych materiałów odpowiednie tomy i podała mu z westchnieniem ulgi. Nie pierwszy już raz musiała prze­dzierać się przez górę papierów, by spełnić jego żądania.

- Dziękuję, Kreestine. - Najbardziej cierpliwy z jego uśmiechów zarysował się w kącikach ust, zauroczając ją.

- Czy masz także katalog świątyni?

- Tak, jest... - Oderwała od niego spojrzenie, rozpo­czynając przeszukiwanie pliku folderów. Był zbyt blisko, barkiem ocierając się o jej bark, udem o jej ramię. Jak mogła skoncentrować się, gdy ich oddechy prawie się mieszały? - Skończyłam już porządkowanie danych z kwietnia i przechodziłam do maja, ale ponieważ nie mogłam znaleźć dzienników z tego miesiąca odłożyłam katalog na bok.

Przysunął się jeszcze odrobinę bliżej, pochylając nad nią, by sięgnąć po katalog.

- Dziękuję, Kreestine, nie kłopocz się o maj. Nie ma dzienników z maja.

Wstał wolno i wrócił do swojej części pokoju, natych­miast zagłębiając się w katalogu. Nie mogła uświadomić sobie, co tak bardzo ją w nim fascynowało.

Znała wielu mężczyzn, różnych. Pracowała z nimi, uczyła ich, a czasem i oblewała na egzaminach bez mrug­nięcia okiem. Ale nigdy nie spotkała kogoś takiego jak Kit Carson. Jego tajemniczość była czymś więcej niż tylko sprawą jego przeszłości, ukryta była głęboko pod samym tylko widocznym naskórkiem. Było to coś więcej niż pocałunek, choć i on stanowił dla niej zupełnie nowe przeżycie. Nikomu jeszcze nie udało się zmiękczyć jej pocałunkiem, ani też w żaden inny sposób.

Z lekkim westchnieniem wróciła do pracy, poświęcając najpierw parę minut uprzątnięciu swego terenu i wypiciu kilku łyków zimnej kawy. Postanowiła ją podgrzać, pode­szła więc do stolika, gdzie trzymała grzałkę. Zatemperowała przy okazji ołówki i otworzyła kopertę, która przyszła z poranną pocztą, odkładając rachunek do koszyka z napi­sem pilne.

Czym też zajmowała się, zanim jej przerwał, próbowała sobie przypomnieć. A tak, maj. Szukała dzienników z ma­ja, których, jak powiedział, nie było.

- Dlaczego nie? - mruknęła na głos. Było to pytanie bardziej do niej samej niż do niego, ale odpowiedział natychmiast.

- Robienie sprawozdań z tego, co wtedy robiłem i gdzie byłem, nie wydawało się zbyt rozsądne, ale nie musisz się martwić. Mam informacje, które ci obiecałem i brak dziennika nie wpłynie na opublikowaną relację z historycznych miejsc.

- Aha. - To było wszystko, na co potrafiła się zdobyć w odpowiedzi. Ten mężczyzna miał pamięć słonia. Albo miał zdolności telepatyczne, co z minuty na minutę wyda­wało się mniej śmieszne.

W maju był oczywiście w Chatren-Ma i w tych okolicz­nościach ona także nie zdecydowałaby się zanotować ani słowa w obawie, że dzienniki mogłyby wpaść w niepowoła­ne ręce. Wciąż jednak czuła się oszukana, pozbawiono jej najlepszej części całej historii. W czasie studiów napotkała tu i ówdzie pewne mgliste informacje dotyczące klasztoru, a także zapisy krążących pogłosek w rodzaju: jeden stary człowiek opowiadał o swoim kuzynie, którego szwagier, i tak dalej. Czysta fikcja, z której zrobiono niezwykle praktyczny użytek, ale teraz relacja z pierwszej ręki od kogoś z taką pamięcią do najdrobniejszych szczegółów, jaką miał Kit, wydawała się wprost niewiarygodna.

To właśnie obiecał jej, relacje z pierwszej ręki, z którą mogła zrobić, co chciała, w zamian za trzy posiłki dziennie i miejsce do spania. Zresztą nawet nie tyle. Nalegał na zwrócenie jej kosztów posiłków, gdy tylko poprawi się stan jego finansów. Nie był to najgorszy targ, jakiego dobita w życiu.

Po obiedzie Kit znowu przestraszył ją, ale w zupełnie inny sposób. Słońce zdążyło ledwie zajść, gdy poderwał się gwałtownie ze swego miejsca, przeszedł przez pokój do drzwi prowadzących na balkon i wymknął się na ze­wnątrz. Gdyby go nie widziała, na pewno nie udałoby się jej go usłyszeć. Nie zadzwoniły nawet srebrne klamry butów, może zresztą przyzwyczaiła się już do ich lekkiego brzęku. Nie było innego rozsądnego wyjaśnienia.

Inaczej nie można by też wyjaśnić sposobu, w jaki zniknął po drugiej stronie szklanych drzwi. Przez jakieś trzydzieści sekund udało jej się powstrzymać ciekawość, po czym pospieszyła jego śladem. Była ciemna noc przed wzejściem księżyca, ale światło z salonu oblewało łagod­nym blaskiem drewniany taras. Obeszła go wokół, obcierając sobie kolano o ławkę, czemu towarzyszyło lekkie przekleństwo, potem przeszła na tę stronę domu, gdzie znajdował się pokój słoneczny.

- Czy ty też czujesz? - usłyszała pytanie Kita.

Zatrzymując się na dźwięk jego głosu, już miała mu odpowiedzieć - choćby po to, żeby przekonać się, gdzie jest - gdy zdała sobie sprawę, że nie mówi do niej.

Mancos stał wyciągnięty w stronę obejmujących pod­jazd osikowych drzew, jego niski warkot przechodził w jęk.

„Czujesz? Co?” - zastanawiała się Kristine. Nie czuła nic poza zadrapaniem na kolanie i lekkim zażenowaniem w związku z jego nagłym zniknięciem.

- Musimy być ostrożni, hm? - Głos doszedł do miejsca, gdzie stała, zwiększając jeszcze jej zażenowanie.

Ten mężczyzna nie był głupcem. Dawał jej tego dowody przez cały dzisiejszy dzień i jeśli on miał zamiar mieć się na baczności, to może i ona powinna. Ale mieć się na baczności przed czym? Przed wiatrem?

- Turek jest szybki - powiedział, jakby w od­powiedzi - zwłaszcza kiedy jedzie sam. Jeśli przyjdzie, musimy być od niego szybsi, Mancos. - Słowa były wypowiedziane jak lekcja, cierpliwie, ale z powagą, na którą Kristine trudno było się jakoś zdobyć.

Gdyby opowiadał o międzynarodowych gangach złodziei zabytków lub o kimś w garniturze i krawacie, kto zajmował się kontrabandą, może umiałaby wzbudzić w sobie pewną szczególną czujność. Ale opowiadał o bandytach, i to w dodatku bandytach z trzeciego świata. We wszystkich publikacjach na ich temat, po­cząwszy od „National Geographic”, a skończywszy na specjalistycznych czasopismach historycznych, przed­stawiani byli jako ludzie biedni i niewykształceni, mający do czynienia tylko ze swoim bezpośrednim zleceniodaw­cą.

Zdawała sobie sprawę, że mogła źle interpretować słowa Kita, albo też ktoś nazywany Turkiem był właśnie czyimś zleceniodawcą, jednak doszła do wniosku, że jeśli Kit ma zamiar podrywać się za każdym powiewem wiatru, to lepiej, żeby ich projektem zajął się ktoś mocniej stąpający po ziemi. Może i nie był to jej najsilniejszy atut, ale nikt nie mógłby powiedzieć, że Kristine Richards nie umiała radzić sobie w trudnych sytuacjach.

Wślizgnęła się do środka, zanim zdążył przyłapać ją na podsłuchiwaniu jego rozmowy z Mancosem. Jej także zdarzało się przemawiać do Mancosa, ale te rozmowy obracały się głównie wokół jedzenia, lub też jego braku. Nigdy nie powierzała mu swoich sekretów i trochę za bardzo się ślinił, by lubiła się do niego przytulać.

„O, Kristine, czas już wydorośleć” - strofowała się. Była zła na siebie. Kit Carson jednym pocałunkiem sprawił, że jej myśli od kilkudziesięciu godzin biegły tylko w jednym kierunku.

Kit poczekał, aż Kristine odejdzie, i dopiero wtedy dał psu ostatnie ostrzeżenie. Wiedział, że pójdzie za nim, i byłby rozczarowany, gdyby tego nie zrobiła. Znaczyło­by to, że źle ją osądził, a na tego rodzaju pomyłki nie mógł sobie pozwolić jeszcze przez najbliższych parę dni.

Nie chciał, aby wystraszyła się czy nie mogła zasnąć. Chciał, żeby dalej była tak świeża i podniecona jak przez cały ostatni dzień. Było w niej niezwykle intrygujące połączenie ufności i powątpiewania. Kilka razy wpędził ją w panikę, prosząc o folder, którego nie położyła we właściwym miejscu, ale szybko zauważył, że postępowa­ła tak ze wszystkim. Wprawiał ją także w zdenerwowa­nie, podchodząc zbyt blisko. Czuł, jak rosło w niej wtedy napięcie i natężały się wszystkie zmysły, ale było to dobre zdenerwowanie. Chociaż niewystarczająco dobre; jesz­cze nie, ale już niedługo.

Dla niego, przyzwyczajonego do nieugiętej dyscyp­liny klasztoru i posiadania niewielu rzeczy, zaakcep­towanie jej cygańskiego stylu życia stanowiło niezwykłe, fascynujące wyzwanie. Cały czas zastanawiał się, kiedy w końcu zgubi choć jeden z dzienników, dla których napisania ryzykował życiem.

Lubił patrzeć na nią, jak pracuje, myśli, zaczepia za ucho wciąż rozsypujące się kosmyki włosów. Niejeden raz musiał oprzeć się pokusie, by zrobić to za nią. Nie dlatego, żeby te kosmyki przeszkadzały mu, ale po to tylko, żeby mieć okazję jej dotknąć.

Pragnął tego. Prawdę mówiąc, nie myślał o niczym innym od momentu, kiedy ją pocałował. Kremowa skóra była jak magnes dla jego palców, a miękki plusz rzęs przyciągał usta. Ciemna grzywa włosów wydawała się być stworzona dla jego rąk, które miały rozsypać je na poduszce lub owinąć wokół pięści, przyciągając bliżej.

Wiedział, że niektórzy mówili o nim barbarzyńca, ale dopiero przy tej kobiecie z fiołkowymi oczami czuł, jakby nim rzeczywiście był. Zawsze uważał się za najbar­dziej cywilizowanego człowieka, bardziej cywilizowane­go niż ci, którzy nazywali go barbarzyńcą czy wygnańcem. To był spadek po wielu latach kontemplacji, godzinach, a często i dniach medytacji na tematy, które nie były tak od razu oczywiste.

Ale dziś wieczór... dziś wieczór pragnąłby, aby stała się jego. Wydawała się nietknięta, choć zdawał sobie sprawę, że w warunkach kultury zachodniej przypusz­czenie to było nader wątpliwe. Wiedział też, że nie będzie miał jej dzisiejszej nocy. Jego instynkt mówił mu o tym nieomylnie.

Powrócił myślą do psa, drapiąc go za uchem.

- Bądź blisko niej, Mancos. Dobrze jej strzeż, a jeśli będzie potrzeba, wzywaj mnie. Możesz to zrobić?

Pies odpowiedział na to serią głuchych szczęknięć wywołując uśmiech na twarzy Kita.

- Dobry pies.

W domu Kristine zerwała się na równe nogi. Co też oni tam wyprawiali? Próbowali zbudzić pół góry?

W pośpiechu przewróciła filiżankę z kawą i ledwie udało jej się uratować jeden z manuskryptów przed zalaniem. Rzuciła na podłogę z pół tuzina chusteczek higienicznych i ruszyła w stronę drzwi. Nagle zadzwonił telefon.

Przez moment wahała się, zanim w końcu przeważyła w niej ciekawość.

- Halo - odezwała się do słuchawki.

- Kris, mówi John. - Głos rozbrzmiewał po całym pokoju, gdy przyglądała się aparatowi, nie wiedząc, który guzik przycisnąć, by wyłączyć głośnik.

Nieuprzejmość, a nie niewiedza była powodem pytania.

- John jak?

- Garraty.

Do wyboru miała całe mnóstwo klawiszy: klawisz z zakodowanymi numerami, klawisze włączające i wyłącza­jące, klawisz sygnalizujący wyczerpanie się baterii i parę jeszcze innych różnorodnych przycisków i guzików. Przyci­snęła jeden z nich, rozłączając się zupełnie. Było to na pewno jakieś wyjście, ale nie na długo.

Telefon zadzwonił znowu.

- Halo?

- Okay, okay, wiem, co chciałaś powiedzieć.

- Nie chciałam nic powiedzieć, doktorze Garraty. Próbuję... - Przycisnęła kolejny guzik i raz jeszcze na­grodzona została błogosławioną ciszą.

Znów zadzwonił telefon. Wiedziała, że to on. To musiał być on. Ale może jednak ktoś inny, na przykład jej matka. Mogłaby to być nawet jej siostra. Już od tygodnia nie rozmawiała z Sarą.

- Halo?

- Do licha, Kris. Jeśli jeszcze raz odłożysz słuchawkę, to po prostu przyjadę.

To był on.

- Nie odłożyłam słuchawki - powiedziała. - Mam problem z głośnikiem. - Problem, rozwiązania którego nie śmiała ryzykować raz jeszcze. Nie teraz, kiedy on mógł się jej zwalić na głowę.

- Po prostu bawisz się telefonem i założę się, że wszystko z nim jest w porządku.

„Był taki sprytny” - pomyślała kwaśno. Wystar­czająco sprytny, by rzucić ją, wywołując przy tym skandal, który omal nie rozbił na dobre jej rodziny. Nie tylko że ją rzucił, ale zrobił to dla jej kuzynki i co gorsza, najpierw zrobił owej kuzynce dziecko, wciąż jeszcze będąc zaręczo­nym z Kristine. Jej krewni spędzili ten rok pracowicie przeliczając na palcach minione miesiące. Musiała znosić jego i jej potomstwo w każde Boże Narodzenie i Święto Niepodległości. Zdecydowanie nie pragnęła tolerować go jeszcze i we własnym domu, nawet tylko przez telefon.

- Czego chcesz? - spytała. Powiedziała to dosyć niewyraźnie i nawet bez cienia silenia się na uprzejmość.

- Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak się miewasz.

„Był taki troskliwy” - skwitowała tę uwagę w duchu, przyglądając się telefonowi. Na tyle troskliwy, by zmusić ją do zrezygnowania z asystentury u profesora na uniwer­sytecie w Kolorado. Powodowana urażoną ambicją złożyła rezygnację w chwili słabości i od tamtej pory nieustannie walczy o odzyskanie utraconej wtedy pozycji.

- Dobrze - powiedziała. - A Liza? - „Cios poniżej pasa - stwierdziła w duchu. - Naprawdę niesmaczne.” Przysięgła sobie, że nie zrobi tego więcej.

- Wszyscy mają się dobrze. Liza i dzieciaki nie mogą się już doczekać pikniku czwartego lipca. Ma nową sałatkę ziemniaczaną, za którą wszyscy szaleją.

- Na pewno - powiedziała Kristine, szczerze starając się, by nie zabrzmiało to zbyt sarkastycznie. Był taki dumny z sałatek Lizy. Mógł mieć prawdziwy brylant, ale zadowolił się ziemniaczanymi sałatkami i świetnym sek­sem, czego dowodem mogło być dwoje dzieci w ciągu czterech lat i następne w drodze.

- Ale nie dzwonię, żeby rozmawiać o sałatkach - powiedział.

- Dziękuję. - Wkradła się w tę odpowiedź nuta sarkazmu.

- Dzwonię, by porozmawiać o Carsonie.

Udawanie głupka nie przychodziło jej łatwo, ale zadała sobie trochę trudu.

- Carson, kto?

- Kit Carson. Wiem, że jest tutaj, w Kolorado i sądzę, że nie powinnaś się w to mieszać.

„No, no - pomyślała - proszę bardzo. John Garraty, o dzień spóźniony i o dolara biedniejszy. A nawet o dwa dni.”

- Najmądrzejsza rzecz, jaką mogłabyś teraz zrobić, to rzucić cały ten projekt - ciągnął. - Chętnie porozmawiam z dziekanem, aby przekazał tę sprawę do Boulder. Jesteśmy lepiej przygotowani, by poradzić sobie z czymś, na czym można się nieźle sparzyć. Nie oszukuj się co do Carsona, Kristine. Nie bez powodu nazywają go wyjętym spod prawa wygnańcem.

- Hmmm - mruknęła, jako że nic innego nie przyszło jej akurat do głowy. John nie wiedział nawet, jak bliski był prawdy.

- Ten facet tak długo balansuje na linie między badaniami naukowymi i poszukiwaniem skarbów, że ma już pewnie głębokie wyżłobienia w podeszwach butów. Kto może wiedzieć, co on naprawdę zamierza? Kto wie, co takiego odnalazł w Tybecie?

- Ostrożnie, doktorze Garraty. Pańskie aspiracje zaczynają przebijać przez pańską troskę.

- Chińczycy mają powody, aby się wściekać.

- Słyszałam plotki - przyznała, opadając na kręcony fotel.

- Wszyscy słyszeli plotki. - Głos Johna brzmiał teraz bardziej twardo i mniej ugodowo. - Mnie interesują fakty.

- Jakie to fakty, Kreestine?

Aż podskoczyła na krześle. Jak długo już Kit stał w progu, zastanawiała się, patrząc na niego.

- Kris? - usłyszała w słuchawce zaniepokojony głos Johna.

- Co? - powiedziała patrząc na Kita i nie wiedząc, ile ma mu wyjaśnić z tego, co być może usłyszał, a może nie.

- Czy jest tam jeszcze ktoś? - spytał John.

Etykieta dyktowała jedyną możliwą w tej sytuacji odpowiedź. Kristine wzięła głęboki oddech i powiedziała.

- Chciałabym, abyś poznał Kita Carsona.

Z właściwą sobie arogancją, John bynajmniej już nie wydawał się być zażenowany. Wręcz przeciwnie. Zaczął od razu od samoreklamy.

- John Garraty, Kit, specjalista od Środkowego Wschodu na uniwersytecie w Kolorado. Dużo o tobie słyszeliśmy ostatnio.

- Na to wygląda - odparł Kit, nie całkiem pewny, czy spodobało mu się to, co przypadkiem podsłuchał. Nie przeszkadzały mu aluzje do jego własnej osoby, słyszał już na swój temat gorsze rzeczy. Ale jakaś nutka w głosie Kristine mówiła mu, że łączyło ją ze specjalistą od Środ­kowego Wschodu coś więcej niż tylko kontakty czysto zawodowe. Nie brał pod uwagę takiej możliwości.

- Jak wiesz - John kontynuował streszczenie swojego życiorysu - wiele podróżowałem w twojej części świata, na Wschodzie. Prowadziłem ekspedycję do Petra, pracując z parą ludzi z Karaczi, doktor Singh i doktor Alexander. - Swobodnie wyrzucił z siebie dwa stawne nazwiska bez żadnego jednak widocznego efektu.

- Nie, nie wiedziałem o tym - powiedział Kit, obserwując, jak rumieniec pokrywał policzki Kristine.

John zignorował dosłowną interpretację swoich słów.

- Prawdę mówiąc, planowaliśmy z Kristine podróż do Nepalu, ale sam wiesz, jakie to może być niebezpieczne.

- Tak, to wiem - przytaknął i Kristine widziała, jak jego oczy zwęziły się, gdy zwrócił się do niej. - Kiedy planowaliście tę podróż, bahini?

Nie zrozumiała słowa, ale zabrzmiało niepokojąco, jak pieszczota, gdy wypowiedział je swoim głębokim, melodyj­nym głosem. Nie pomogło jej to w odzyskaniu wzburzonej przed chwilą przez Johna zimnej krwi. W Nepalu mieli spędzić miodowy miesiąc - on z Lizą pojechał na Hawaje, wykazując się niezbyt wielką wyobraźnią - i nie mogła uwierzyć, że był na tyle bezczelny, by o tym wspomnieć.

Kit czuł rosnące w pokoju napięcie i nagle uświadomił sobie jeszcze coś o Kristine: John Garraty zranił ją. Nie był na tę wiadomość przygotowany i miał wrażenie, jakby nagle potknął się o nieoczekiwaną przeszkodę.

Wiedział, jak radzić sobie ze złością. W klasztorze nauczył się odrzucać ją jako błędną drogę, a w świecie zewnętrznym używał jej tylko wtedy, gdy była konieczna, by przetrwać. Zazdrość była niepokojącą niewiadomą. Godzinę czy dwie temu nie zdawał sobie nawet sprawy, że był zdolny do tego tak bezwartościowego uczucia.

- To było dawno temu - powiedziała Kristine. Przerwała nie kończącą się ciszę, zastanawiając się, czym był ten dziwny mrok, który nagle ujrzała w jego oczach.

- Wygląda na to, że nie dość dawno, bahini - powie­dział niezwykle jak na niego zmęczonym głosem. Złożyw­szy razem ręce, skłonił głową w jej stronę i z cichym brzękiem bransolet opuścił pokój.

- Wszyscy tutaj w Boulder jesteśmy bardzo zaintereso­wani twoim os tanim projektem - powiedział John nie­świadomy nieobecności swojego wybranego słuchacza - i możemy zaoferować ci...

- On już poszedł, John - przerwała mu Kristine.

- Poszedł, dokąd?

- Chyba do łóżka - odpowiedziała bez zastanowie­nia, ale jej słowa nie umknęły uwadze Johna.

- Do czorta, Kristine. Co ty knujesz...

Przycisnęła jeden klawisz, potem drugi, a potem wycią­gnęła sznur z gniazdka.

Opadając miękko na krzesło, dopiła resztkę zimnej kawy. Dostała już trzy ostrzeżenia: od dziekana Chambersa, od Jenny, a teraz od Johna.

Ale nie miała zamiaru cofnąć się. Żadna siła nie zmusi jej do tego.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kristine zadała kolejny cios pieczonemu kurczęciu spoczywającemu dumnie na półmisku pośrodku kuchni. Nie powinna była zadawać sobie tyle trudu. Kit nie pokazał się ani na śniadaniu, ani na lunchu i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar pojawić się na kolacji. Kurczak był zimny, groszek wysuszony, a herbatniki stwardniały na kamień. Naprawdę nie powinna była się trudzić. Jej kulinarne umiejętności jeszcze nigdy nie zrobiły na nikim wielkiego wrażenia.

Co on robił w swoim pokoju? Rozpoczął post religijny? Wyjrzała przez okno na stojący osobno garaż. Wieczorny wiatr szumiał łagodnie w wierzchołkach drzew, a w za­chodzącym słońcu tańczyły złociste tumany kurzu.

Stwierdzając, że równie dobrze może poddać się teraz jak i później, wyszła przez tylne drzwi. On musiał jeść, a razem musieli zabierać się do pracy.

Dłonie pociły się jej, gdy wspinała się do mieszkania na piętrze. Stanęła przed drzwiami, serce zabiło szybciej. Już miała zapukać, ale zawahała się.

Może tylko zdawało jej się, że usłyszała słowo proszę, lecz już po chwili przeszła z gasnącego światła do ciepłego mroku pokoju.

Oczy wolno przywykły do ciemności, za to serce nie chciało się uspokoić. Siedział naprzeciw drzwi na lekko wytartej skórze, ubrany tylko w czarne szorty. Kropelki potu błyszczały na czole i zamkniętych powiekach. Wilgoć zdobiła rzeźbę ramion, szeroki tors, długie, mocne nogi. Nagie stopy spoczywały na kolanach.

Jego ciche, spokojne piękno zaparło jej dech i upłynęło kilka sekund, zanim przypomniała sobie, by znów nabrać powietrza. Nie powinna była przychodzić, ale nie potrafiła też zmusić się, by wyjść.

Wiatr wpadł do pokoju przez otwarte okno lekko mierzwiąc luźne, krótkie włosy wokół jego twarzy. Kos­myki rozsypały się po policzkach jak pióra, przyciągając jej wzrok. Jego oczy, choć teraz szeroko otwarte, były równie niewidzące jak przed chwilą.

Automatycznie cofnęła się o krok i stanęła, zatrzyma­na przez swoje własne nieposkromione instynkty. Nie chciał, żeby wyszła. A może? Nie była pewna... niczego.

Oderwała od niego, wzrok otrząsając się lekko z czaru, ale nie niszcząc go zupełnie. Ocierając dłonie o dżinsy, rozejrzała się po jego pokoju, jego, bo zdecydowanie się w nim zadomowił. Skrzynie i łóżko wypełniały większość przestrzeni, na nich ustawionych było mnóstwo przedmiotów. Mosiężne dzwonki, tybe­tańskie modlitewne kółko, tkaniny i dywaniki, miedzia­na miska, garnek wypełniony samorodkami złota i dru­gi z turmalinami. Dziwnie znajoma złota maska, kawa­łek górskiego kryształu większy niż obie jej pięści. Rozmaite skarby zdobyte wśród licznych przygód.

Pośród nich porozrzucane były przedmioty znamio­nujące nowoczesnego człowieka: brzytwa i szczoteczki do zębów, butla gazowa, worek herbaty i maszyna do pisania.

Zerknęła na niego i widząc, że znów zamknął oczy, podeszła do jednego z kufrów. Wkręcona w maszynę kartka papieru była czysta. Westchnęła z ulgą, nie przyszła tu, by wścibiać nos w jego sprawy. Postąpiła krok do przodu, potem drugi, zagłębiając się coraz bardziej w prywatne sanktuarium, w jakie zamienił jej pokój gościnny. Powiodła palcami po półszlachetnych kamieniach. Dotknęła modlitewnego kółka i powstrzy­mała się, by nie postąpić tak samo z wytartymi dżinsami i czarną tuniką porzuconymi na jednym z kufrów. Ręką musnęła złotą maskę i silniej niż przedtem powróciło do niej wrażenie czegoś znajomego. Pozłacany kształt prostego nosa, metaliczne ciepło kości policzkowych i wykrój ust znała lepiej niż powinna. Palce zatrzymały się, a usta rozchyliły się w nagłym olśnieniu.... Kautilya. Jego imię zadźwięczało w jej myślach i rozeszło się echem w powietrzu.

Kreestine.

Obróciła się z walącym sercem, ściskając w rękach maskę. Chciała biec, ale było już za późno. Stopy wrosły w podłogę obezwładnione siłą jego wiekowego spojrzenia. Popełniła błąd, przychodząc tutaj, i gdyby miała jeszcze możliwość odwrotu, pozwoliłaby raczej, by spędził noc głodny.

Ale Kit nie był w nastroju, by dać jej tę szansę. Długie godziny medytacji nie zmniejszyły wcale jego złości ani nie pomogły mu zrozumieć innych uczuć, jakie w nim wzbudzała. Miesiąc z dala od domu nie zmienił go tak bardzo, jak te dwa dni spędzone w jej towarzystwie. Pragnął jej, od pierwszego pocałunku postanowił, że ją posiądzie, ale nie spodziewał się, że w czasie targów może zatracić siebie. Nie oczekiwał zmian, jakie przyniosło pożądanie.

Co takiego było w niej? Piękno, tak, ale wiele kobiet było pięknych, a ona zdawała się być nieświadoma własnej urody. Nie było w niej subtelnej kokieterii, jaką spotykał u innych. A jednak w jej nieśmiałych spojrzeniach dostrzegał zmysłową ciekawość. Ubrania nosiła proste, niedobrane w stylu i kolo­rze tak, by potęgować wdzięk. Pewien był, że było to zamierzone. Wzbudzało w nim jeszcze większą fascynację, dopóki nie usłyszał Johna Garraty'ego i nie odgadł przyczyny jej postępowania.

Miała jasny, bystry umysł, tak różny od stałej, głębokiej mądrości mnichów i Sang Phala, o tyle szerszy niż innych znanych mu kobiet, z wyjątkiem Lois. Ale z Lois łączył go jedynie czysty, twardy interes, nie mający w sobie nic z owej miękkości, jaką czuł od momentu, gdy zobaczył Kristine. Jej słabości, które tak usilnie starała się ukryć, pociągały go tak samo jak jej mocne strony. A może nawet bardziej.

Wszystko to zdołał sobie uświadomić, a jednak wciąż nie odzyskiwał spokoju ducha.

Dlaczego przyszłaś do mnie?

Kristine usłyszała to pytanie wyraźnie, wyraźniej, niż gdyby wypowiedział je na głos, w nagłym błysku olśnienia uświadamiając sobie prawdziwy wymiar jego siły, jego ener­gii.

Niezdarnie cofnęła się, natrafiając na jedną ze skrzyń. Przeczytała tomy teorii i pogłosek, od Polo do Maraini, o metafizycznych tajemnicach tybetańskiego lamaizmu i jeśli on teraz lewitował, miała zamiar uciekać stąd natychmiast, niezależnie od tego, czy nogi odmawiały jej posłuszeństwa, czy też nie.

- To niemożliwe dla kogoś o tak ograniczonej wiedzy i zaangażowaniu jak moje, Kreestine - zapewnił ją swoim głębokim, miękkim głosem. - Nie masz powodu do obaw.

- N-nie rób tego - wyjąkała, potwierdzając to, o czym już oboje wiedzieli. Coś się stało, coś bardzo niezwykłego.

- Nie mogę zrobić nic, na co ty sama nie pozwolisz. Jesteś bardzo... otwarta. - Ostatnie słowo wypowiedział cichym, chrypliwym szeptem pełnym ukrytych znaczeń. - Zawołałaś moje imię, więc odpowiedziałem, nic więcej.

Uwierzyła mu. Zawsze mu wierzyła, ale jej serce nie chciało się uspokoić. W rzeczywistości, kiedy wstał z pod­łogi ze swoim szczególnie płynnym wdziękiem i zaczął iść w jej stronę, zabiło jeszcze szybciej.

- Dlaczego przyszłaś do mnie - spytał, wciąż przy­bliżając się i zmniejszając dzielący ich dystans. Jej pole widzenia wypełnił gładki, muskularny tors i ramiona. Złoto bransolet iskrzyło się w ostatnich promieniach zachodzące­go słońca, kontrastując z ciemną satyną i miękką strugą włosów opadającą aż do szortów.

- Twój obiad wystygł - powiedziała, starając się, żeby zabrzmiało to bardzo realnie. Jednak umysł pochłonięty był zdumiewającym uświadomieniem sobie jego wtarg­nięcia w jej myśli. „Właściwie ile lat spędził w tym klasztorze” - zastanawiała się.

- Zbyt wiele. - Zrobił w jej kierunku jeszcze jeden cichy krok, cały czas nie spuszczając z niej wzroku. - Dlaczego przyszłaś do mnie?

- Przestań - krzyknęła, bardziej zła niż przestraszo­na. Miała wystarczająco dużo kłopotu z utrzymaniem myśli w jako takim porządku, żeby mogła pozwolić mu na potęgowanie tego chaosu. Ale wciąż przysuwał się bliżej, a pytanie w jego oczach domagało się odpowiedzi. - Musi­my pracować - powiedziała. - Straciliśmy już większość dnia. - Jej głos stawał się coraz łagodniejszy, słowa wolniejsze i czuła wpijający się w udo zamek jednej ze skrzyń.

- Więc koniec z tym, jak sobie życzysz. - Ujął jej twarz w obie dłonie, odgarniając włosy za uszy. Nie zwinęła czarnego żywiołu w ciasny węzeł. Lekko figlarny uśmiech zadowolenia zarysował się na jego ustach, a jej serce stopniało razem z ostatnim gramem złości; zatraciła się w przepastnej głębi jego oczu.

Mięśnie jego ramion napięły się, gdy jej twarz spoczęła w jego dłoniach. Miał zamiar pocałować ją, ale ona nie wyszła temu pocałunkowi naprzeciw. A może?

Pytanie okazało się zbędne. Nie uciekła, gdy ustami rzeźbił jej policzek. Oczy zamknęły się, a kolana osłabły. Nie uciekła, gdy pieszczota powędrowała wzdłuż krawędzi nosa do ust. Rozchyliła je w oczekiwaniu pocałunku, zadziwiona magią jego dotyku.

Bijące od niego gorąco owinęło ją kokonem męskich zapachów, zwodząc obietnicą, której nie spełnił. Zawisł nad nią ustami, pieszcząc ją jedynie miękkością oddechu i namacalnym wręcz pożądaniem, które czuła, jak płynie od niej i do niej.

To oczekiwanie doprowadzało ją do szału. Ciało błaga­ło, by ruszyła się, unicestwiając ostatni centymetr dzielącej ich przestrzeni. Zwilżyła wargi, poczuła jego usta niezwykle delikatnie dotykające koniuszka jej języka i niezauważalne prawie napięcie dłoni na twarzy. Był tak blisko, trzymając ją w ramionach, a jednak nie biorąc; czuła ogarniający ją powoli spokój.

Zacisnęła pięści na masce, cały czas zdając sobie sprawę, że to jego chciała trzymać: czuć pod dłońmi szerokie barki, zaplątać palce w miękkim przepychu wło­sów i czuć sznur kasztanowego jedwabiu opadający w dół szyi. On nie był wygnańcem, był czarodziejem. Nie był pobożnym mnichem, ale biegłym w sztuce uwodzenia szamanem. Bez jednego nawet pocałunku pobudził ją, zdyszaną, topniejącą w środku.

Ręce zagubiły się w jej włosach, przyciągając ją bliżej. Dotykając wargami ust, szepnął:

- Czy będziesz spała dzisiaj w moim łóżku, Kreestine?

Poprzez zamknięte powieki nie mogła zobaczyć uśmie­chu, ale wyczuwała go w całej jego barbarzyńskiej arogancji. Bawił się nią. Nie miał zamiaru jej pocałować. Chciał się jedynie przekonać, jak daleko była gotowa się posunąć.

Nawet gdy wiedziała już, na czym polega gra, czuła głos nakazujący jej odsunąć się. Gdyby uległa swym nieokiełz­nanym impulsom, dostałby swoją odpowiedź i wiedziała, że nie dotrwałaby do końca. Był tak blisko, tak urzekająco blisko. Pragnęła jedynie pocałunku, takiego jak tamten na ganku, pocałunek, za który nie mogła zapłacić w walucie, o jaką poprosił. Czy pragnęła zbyt wiele?

- Nie za wiek, bahini, za mało - zamruczał, dręcząc wargami jej usta.

Wolno otworzyła oczy, przechylając na bok głowę.

- Powiedziałeś, że... że nie zrobisz tego.

- I nie zrobiłem.

- Więc skąd?

Musnął ustami jej wargi, ledwie, nie dość blisko.

- Moje serce jest także otwarte, Kreestine, i słyszy każde uderzenie twojego serca.

To był ostatni moment, kiedy mogła jeszcze uciec, zanim zupełnie nie uległa jego zmysłowemu czarowi, póki nie zrobiła z siebie kompletnie naiwnej.

Nikt w takich sytuacjach nie radził sobie lepiej niż ona. Siłę dały jej wspomnienia własnej niezdarności i zgrabnie podsumowanej mowy pożegnalnej Johna. Pocałunek Kita w zamian za kochanie się z nią? Nawet barbarzyńcy z trzeciego świata nie mógłby sprawić przyjemności tak kiepski interes.

Wyślizgnęła się z jego rąk. Łatwo, ponieważ pozwolił jej odejść; trudno, ponieważ wierzchem palców musnęła jego napięte podbrzusze. Zamarudziła tam ułamek sekundy, zabłądziwszy w przepychu miękkich włosów okalających jego pępek i niknących w głębi szortów.

Kit pozwolił jej odejść, ale nie tak łatwo. Wyczuwał, że tęsknota i odmowa całkowicie poplątały jej myśli, ale bez dotyku, bez chęci z jej strony czy laski otrzymywanej w stanie medytacji, nie potrafił zobaczyć nic więcej. Rzadko żałował, że zbyt krótko był uczniem Sang Phala, ale nigdy też przedtem nie dręczyło go uczucie zazdrości.

Przeszła przez pokój, zatrzymując się przed jego łóż­kiem. Przez chwilę kusiło go, by stanąć za nią i pieszcząc kobiece łuki jej bioder, sprowadzać ją swymi myślami i rękami na łóżko. Ale sumienie nie pozwalało mu zawieść pokładanej w nim wiary. Sztuka perswazji nie miała służyć takim celom.

Sięgnął po dżinsy i wbił się w nie, nie zwracając uwagi na ich niezwykłą ciasność. „To także minie” - pomyślał, uśmiechając się krzywo do samego siebie. W najlepszym razie był to bardzo bolesny uśmiech.

Dźwięk suwaka, uspokajający i zgrzytliwy zarazem, wywołał drżenie i falę ciepła ogarniającą całe jej ciało. Nieświadomie uniosła złotą maskę, wachlując się nią i starając, by wzrok cały czas spoczywał na jego łóżku. Szybko uświadomiła kolejny zły wybór, sobie. Dała mu prześcieradła, kilka poduszek, ale przecież to dodane przez niego przedmioty urzekły ją swymi zakazanymi fantazjami.

Nieregularnych kształtów narzuta ze zszytych razem owczych skór leżała na brzegu łóżka; słomiana soczystość wełny, prymitywna i zmysłowa. Bez najmniejszego wysiłku wyobraziła sobie, że on tam leży, ciemna skóra kontrastuje z bladością wełny, rozluźnione mięśnie szykują się do odpoczynku i kochania, na ramię opada warkocz, gdy sięga po jedną z bogato haftowanych poduszek, by umieś­cić ją pod jego głową, usta zbliżają się do ust kiedy swoim ciałem nakrywa jej ciało.

Złota maska wachlowała ją coraz szybciej, a mimo to wciąż czuła, jak topnieje w miejscach, o których John powiedział kiedyś, że były suchsze niż Sahara w lecie. Będąc swego czasu w lipcu w Afryce Północnej, wiedział, co mówi, i przez wszystkie te lata wierzyła jego słowom, dopóki nie spojrzała na łóżko Kita Carsona.

Słyszała, jak wślizgiwał się w czarną tunikę i mogłaby przysiąc, że słyszała też, jak przesuwał każdy z guzików w pokrytych odciskami palcach. Była przepełniona uczu­ciami, zmysłami wychwytywała najdrobniejsze wrażenia, a on nawet jej nie pocałował.

Bransolety brzęczały mocniej i wiedziała, że podwija właśnie rękawy, odsłaniając pokreślone żyłami ręce. Jak to się stało, że wpakowała się w coś takiego? I jak ma się teraz wycofać? Po prostu powiedzieć do widzenia i wybiec z pokoju?

Nie, to na nic. Musiała uratować sytuację, sprawić, żeby znów rozmawiali z sobą jak para profesjonalistów. Odwróciła się i nawet jeśli zrodziła się w jej umyśle jakaś inteligentna myśl, w tej chwili pierzchła bezpowrotnie. Opasywał właśnie biodra ciężkim pasem i jej uwaga skupiła się niepodzielnie na jego rękach.

Kit, zapinając już pas, zatrzymał się nagle, zaskoczony i dziwnie zraniony malującą się w jej twarzy bezbrzeżną tęsknotą. Czuł ból i chaos jej pragnień i poczuł jeszcze większą niechęć do doktora Johna Garraty'ego, specjalisty od Środkowego Wschodu. Miał ochotę rzucić swój pas na ziemię i wziąć ją, zamieniając ból w przyjemność i unicest­wiając wszelki chaos, jaki mógł powstać w jej sercu w związku z kochaniem się.

Mógł też dać jej trochę czasu. Niewiele decyzji w jego życiu było tak trudnych, a Sang Phala nie mówił mu nic o zdobywaniu kobiet. Wszystkiego nauczył się sam. Do tej pory ta wiedza w zupełności mu wystarczała, ale Kristine była całkiem inna niż kobiety, które znał. Konkubina, kochanka... Nie mógłby się bardziej mylić.

Zaakceptowanie swojego pierwszego błędu pomogło mu wycofać się emocjonalnie. Dopiął klamrę pasa.

- Przykro mi, że zrujnowałem twój obiad. Pozwól, że cię gdzieś zabiorę na kolację.

Kiwnęła głową. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko się stąd wydostać.

- Dobrze. Wrócimy do pracy jutro z samego rana. Mamy przed sobą jeszcze całe dwa dni.

„Dwa dni, a potem co” - pomyślała, przestępując niepewnym krokiem próg. Nie był jej potrzebny do zapisa­nia wyników badań. Kopiowała jego dzienniki, wszystkie zdjęcia i negatywy miał w trzech egzemplarzach, więc jakiekolwiek konieczne konsultacje można będzie prze­prowadzić przez telefon, ona samotna w swoim górskim domu, a on - gdzie? W którą stronę świata pójdzie, kiedy ją opuści?

„Mogę winić tylko samą siebie” - pomyślała Kristine. Stała w progu baru, żałując, że nie dokonała mądrzejszego wyboru. Neonowa obietnica hamburgerów i piwa zwabiła do środka Kita, a ona bezwiednie poszła za nim. Pełen czerwononosych kowbojów bar po drugiej stronie jeziora nie był najlepszym miejscem, do którego można było przyprowadzić mężczyznę ozdobionego warkoczem i bran­soletami. Otwarcie agresywne spojrzenia, jakie odprowa­dziły ich do stolika, potwierdziły, że miała rację.

Każdy wytwórca sprzętu rolniczego oraz dostawca żywności z całych Stanów był doskonale reklamowany na ponad tuzinie nasuniętych na czoło baseballowych czapek. Czuła się bardzo nieswojo, chociaż kiedyś zdarzyło się już jej ten bar odwiedzić. Byli tutaj z Grantem na ostatniej randce i nikt wtedy nie zwrócił na nich uwagi. Ale Kit budził wrogość swoim egzotycznym wyglądem i cudzozie­mskim strojem. Jeśli ona to wyczuwała, jego instynkty musiały już o tym krzyczeć.

- Interesujące miejsce - powiedział bardzo spokoj­nym głosem, odsuwając dla niej krzesło.

Usiadła, chwytając od razu menu.

- Hamburgery są dobre. Meksykańskie jedzenie praw­dopodobnie zabije cię. - Czy nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie spojrzenia błyszczących jak koraliki oczu skupia­ły się na nim?

Zaśmiał się.

- A więc weźmiemy hamburgery. Jesteśmy za młodzi, aby umierać dziś wieczór, Kreestine.

„Zdaje się, że ma rację” - pomyślała Kristine, kryjąc twarz za kartą dań.

Kelnerka nie spieszyła się, by do nich podejść i przyjąć - zamówienie na hamburgery i piwo, ale kiedy już się zjawiła nie bardzo miała ochotę odejść. Kristine nie sprawiło kłopotu odgadnięcie dlaczego.

- Nie jesteś stąd, kotku, prawda? - spytała Kita.

- Nie, pochodzę z Nepalu - powiedział kotek, posyłając jej jeden ze swoich najbardziej przyjaznych uśmieszków. Miał takich z tysiąc i według obserwacji Kristine posłał ich tej blond rusałce o wąskich biodrach i dużym biuście już co najmniej tuzin. Obciskała ją czarno-zielona bluzeczka z lycry - bardziej odpowiednia do sali gimnastycznej niż do publicznej restauracji. Prawie całe ciało miała obciśnięte lycrą, choć jego dość pokaźna część po prostu się w niej nie mieściła. „Niektóre kobiety mają szczęście” - pomyślała Kristine, czując się źle w swojej musztardowo-zielonej bluzce. To nie była tania bluzka, ale w porównaniu z seksownymi limanu lycry wydawała się jedynie dużą szmatą.

- Miałam kiedyś chłopaka alpinistę - powiedziała kelnerka. - Pojechał do Nepalu, ale nie wrócił stamtąd. - Opierając jedną obutą stopę na drugiej, dziewczyna pochyliła się nad stołem, uniemożliwiając Kristine jakąkol­wiek rozmowę, a tym samym niwelując też swoje szanse na napiwek. Było to niewielkie pocieszenie dla Kristine, bardzo niewielkie.

- Wielu mężczyzn nigdy nie wraca z gór - powiedział Kit. - Przykro mi.

- O, on nie zginął, kotku. Po prostu nie wrócił. Ale, hej, dopóki Nepal zsyła nam takich facetów jak ty, czego tu żałować?

- W Nepalu nie ma innych takich jak ja.

Niski, gardłowy chichot poprzedził odpowiedź kelne­rki; szczupłym biodrem odepchnęła się od stołu.

- Słonko, nigdzie nie ma wielu takich jak ty.

Kristine doceniła to, że nie odprowadził wzrokiem zgrabnie kołyszącej biodrami dziewczyny, ale kiedy ode­zwał się, pożałowała niemal, że tego nie zrobił.

- Kim jest John Garraty?

- John Garraty? - powtórzyła.

- Czy źle wymówiłem imię? - spytał, unosząc lekko brwi.

- Nie. - Chcąc wymyślić jakąś odpowiedź, zajęła się poszukiwaniem portmonetki. Po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego tak wiele kobiet nosiło puderniczki i szminki. Bardzo wygodnie można było się za nimi skryć.

- Kim on jest?

- Profesorem na uniwersytecie w Boulder, dokładnie tak, jak to powiedział.

Kelnerka przyniosła piwa, dając jej chwilę oddechu, ale tylko chwilę. Po kilku kotku to i kotku tamto odpłynęła w stronę baru.

- To twój przyjaciel?

- Niezupełnie. - Mogłaby założyć się, że kelnerka miała w swojej torebce co najmniej dwie puderniczki i ze trzy szminki. Jej musiała wystarczyć stara tubka balsamu do ust.

- Więc dlaczego planowaliście wspólną długą podróż?

Podniosła na niego wzrok.

- To była pomyłka.

- W porządku - powiedział i uśmiech zadowolenia opromienił mu twarz.

Kristine włożyła z powrotem do torebki nie użyty wcale balsam do ust i westchnęła. Szaleństwem było łączenie się z nim, Kah-gyur, Chatren-Ma, całowanie, niecałowanie i wszystko razem. Przy następnym kotku pewnie rzuciłaby się na kelnerkę. Straciła apetyt i nie mogła się doczekać, kiedy będzie już w domu. Kit wprowadzał tylko dodat­kowe zamieszanie do jej życia, które i bez niego było dostatecznie skomplikowane.

A jakby było tego mało, potrafił jeszcze czytać w jej myślach. Jeżeli sprawy miały przyjąć gorszy obrót, nie chciałaby być przy tym, kiedy to się stanie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Hamburgery były gorące, tłuste i ociekające serem, dokładnie takie, jakie lubiła. „Szkoda, że nie mogę ich zjeść” - pomyślała Kristine. Przebierała widelcem we frytkach, zbierając w sobie siły do zadania pytania.

- Co miałeś na myśli, mówiąc, że byłeś zabrany? - Nareszcie, powiedziała to. Podniosła głowę, czekając na odpowiedź Kita. Kiedy nie odpowiadał od razu, spróbo­wała pomóc jego pamięci. - Przez Sang Phalę? Twojego drugiego ojca?

Kit spotkał kilka osób z niebieskimi oczami, niewiele, ale wystarczająco dużo, by wiedzieć, że w jej oczach niezwykły był nie tylko ich fiołkowy odcień, lecz także ciepło. Poruszały w nim tę samą ukrytą strunę co zazdrość, prosząc o prawdę, którą rzadko ujawniał.

Tym razem jednak ledwie zdążyła zapytać, a już poczuł w sobie potrzebę dania jej odpowiedzi.

- Sang Phala przyszedł po mnie, kiedy miałem dzie­więć lat - powiedział, patrząc na jej w oczy. - Zapłacił drogo Khampasom, wojującym bandytom, ofiarowując życie swojego bratanka za moje. - Kryjącą się za tymi słowami rzeczywistość próbował złagodzić posyłając jej uśmiech znad szklanki piwa. - Jeszcze kiedy byłem chłopcem wiele razy żałował, że tak postąpił. Nie byłem dobrym nowicjuszem.

Widząc, jak pochyla się do przodu, trzymając ciasno splecione ręce na kolanach i starając się ukryć wywołane jego słowami oszołomienie, uśmiechnął się do niej ponow­nie. Na pewno byłaby przerażona, gdyby odkryła, że jej wysiłki poszły na marne.

- Ofiarowując swojego bratanka? Dlaczego? - Gdy mówiła tak niemal bez tchu, urywanym głosem, nie mógł oprzeć się wrażeniu, jak bardzo było to kobiece, słodkie i... pełne erotyki. Całą noc marzył o jej szepcie blisko niego w ciemności, przerywanym rozkoszą za każdym razem, gdy poruszył się w niej. Niespokojnie poprawił się na krześle, raz jeszcze zdumiony swobodą, z jaką odpowiadał na jej pytania.

- Dawna obietnica złożona staremu człowiekowi, jakim stał się mój ojciec, gdy matka umarła przy moim urodzeniu - wyjaśnił, z trudem skupiając uwagę na rozmowie i faktach, które zaakceptował już dawno temu. - W czasie, który spędziliśmy razem, do momentu aż skończyłem dziewięć lat, nie wiem, czy ojciec kiedykolwiek przebaczył mi to, że tak wiele stracił przeze mnie. Pod tym względem Sang Phala był bardziej szczodry, ale tylko pod tym. Ostatecznie wybił ze mnie dzikość, aż w końcu nauczyłem się.

- A potem uciekłeś?

- A potem uciekłem - zgodził się, zanim pociągnął kolejny, długi łyk piwa.

- Co stało się z twoim pierwszym ojcem?

- Zastrzelono go na Thorong La. - Wzruszył ramio­nami, unosząc jedno z nich odrobinę wyżej. - Wiele tego typu nieporozumień zdarzyło się na górskich przełęczach po inwazji Chińczyków.

- Nazywasz morderstwo nieporozumieniem? - powie­działa niewiarygodnie mocnym głosem.

- To grzech, ale zapłacą za niego inni. - Wiedział, jak twardo zabrzmiały te słowa, ale była to prawda.

- Kto? Kto zapłaci?

- Nigdy się tego nie dowiem. Nie został zabity w naszym obozie. Khampasi zaprzeczali, by byli za to odpowiedzialni, chociaż to właśnie oni przyszli po mnie. Sang Phala odnalazł mnie dwa lata później. - Aby rozproszyć trochę jej przygnębienie, dodał: - Mój ojciec sam wybrał swoją drogę życiową. Sam zdecydował się, zabrać matkę do tej dzikiej ziemi. Wybrał miejsce moich narodzin. Sam postanowił złożyć siebie w ofierze na ołtarzu nauki. Nie dokonałem tych wyborów za niego, Kreestine. Nie mogę żyć, żałując jego błędów.

„Badania naukowe w Tybecie - rozważała Kristine. - Amerykanin zamordowany w Nepalu...” W myślach złożyła te informacje razem, spróbowała też odgadnąć jego wiek. Wolno opadła na oparcie krzesła. Wszystkie kawałki pasowały do siebie i czuła się jak idiotka, żałując, że nie dopasowała ich wcześniej.

- Twoim ojcem był Dwayne Carson - powiedziała.

Uniósł brwi.

- Nigdy nie opublikował swojej pracy, a wyniki jego badań zaginęły. Skąd znasz jego imię?

- Bertolli wspomina o nim w „Ziemi Śniegów”, przypisując mu zasługę odkrycia grobu Nachukha. - Na­gle Kit Carson przestał być już tajemnicą. Czuła ulgę, niewielkie rozczarowanie i nieokreślony smutek. Nie do­strzegła w nim żadnych blizn emocjonalnych, ale swego czasu musiał wiele cierpieć, zwłaszcza jako dziecko, gdy życie zadawało rany znacznie głębsze.

Pochylając się nad stołem, Kit ujął jej ręce w swoje dłonie.

- Sang Phala dobrze mnie wyleczył, Kreestine. Nie ma powodu do smutku. A jeśli chodzi o to drugie... - Nie­znaczny uśmiech zarysował mu się w kąciku ust. - Wciąż jest jeszcze wiele do odkrycia.

- Nie... nie rób tego, proszę. - Wyrwała ręce z uścis­ku, zdumiona, że tak dobrzeją rozumiał. W jego obecności będzie musiała bardzo uważać na to, co robi i mówi, a przecież nigdy nie potrafiła być zbyt uważna. Najczęściej wypowiadała swoje myśli w tym samym momencie, w któ­rym przyszły jej do głowy. Tak czy inaczej nie była przy nim bezpieczna.

Kit raz jeszcze nachylił się ku niej, po to tylko, by móc jej dotknąć, poczuć pulsujące w niej życie i satynową gładkość skóry. Gęste rzęsy przysłaniały oczy, ale i tak wyczuwał w nich współczucie dla nieznajomego, który pragnął stać się dla niej kimś więcej. Miała miękkie serce i silny umysł, zaś namiętności ukryła gdzieś tak głęboko, że wątpił, czy zdawał sobie w ogóle sprawę, że wciąż jeszcze w niej są. Właśnie taka pociągała go coraz mocniej, coraz bliżej.

- Zdaje mi się, kolego, że dama powiedziała „nie”. - Mięsista ręka wylądowała na stole między nimi, po­trącając butelki. - A może koleżanko?

Oboje, Kit i Kristine, podnieśli wzrok na intruza, ale tylko jej oczy były szeroko otwarte ze zdumienia. Kit zachował spokój, gdy oceniał posturę - dość potężną - i wrażliwość - dość prymitywną - mężczyzny, którego zbliżanie się wyczuł intuicyjnie.

Miał na sobie zmiętoszoną flanelową koszulę z zawinię­tymi do łokci rękawami obnażającymi w ten sposób owłosione ręce oraz parę brudnych dżinsów zwisających poniżej potężnego brzucha. Szczotka brązowych włosów sterczała pod daszkiem baseballowej czapki.

- Źle pan zrozumiał - powiedział Kit. - Proszę nas zostawić. - Jego uwaga wróciła do Kristine.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, panienko - wycedził, swoją obrazę przeciągłym barytonem kładąc na stole także drugą rękę. Potrząsnął włosami Kita.

- Gdzie wyhodowałeś sobie taki warkocz, synu? A może powinienem nazywać de dziewuszką?

- Możesz nazywać mnie Kautilya - powiedział Kit głosem, w którym nie było słychać zwykłej dla niego śpiewnej nuty. - A warkocz noszę z własnego wyboru.

- Jest strasznie śliczny, dziewuszko. Co by się stało, gdybym tak wziął go sobie na pamiątkę? Mógłbym powiesić go na ścianie razem z moimi trofeami myśliwskimi. - Po­tężny mężczyzna zaśmiał się głośno, rozbawiony własnym dowcipem.

- Nie byłbyś pierwszym, który tego próbował - po­wiedział miękko Kit. Kristine natychmiast przypomniała sobie długi sznur kasztanowych włosów wpleciony między rzemień i jedwab uchwytu jego skórzanej torby. Ktoś nawet więcej niż tylko próbował. Udało mu się.

- Hm - odezwał się intruz. - Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się ten pomysł podoba, dziewuszko. - Głos mężczyzny zabrzmiał teraz tak nisko jak głos Kita, przy czym wyciągnął z kieszeni nóż kieszonkowy. Jego ręka była niepewna. Kristine nie wiedziała, co przeraziło ją bardziej, niewielki nóż, czy też trzymająca go drżąca dłoń. - Teraz siedź tylko spokojnie, a ja będą się starał nie zrobić ci krzywdy.

„Mężczyzna jest pijany, ma przekrwione oczy, a do tego jeszcze jest pewnie szalony” - pomyślała Kristine. Kit nie wyglądał na kogoś, kogo możnaby łatwo za­straszyć. Wręcz przeciwnie. Wojownicze spojrzenia to inna sprawa, ale każdy głupiec widział, że lepiej trzymać się od niego z daleka. Że też nie zastanowiła się, zanim go tutaj przyprowadziła. Takie zderzenie kultur stanowiło szok zdecydowanie za silny dla tych kreatur.

- Chodźmy - powiedziała, wyciągając z portmonetki i rzucając na stół dwudziestodolarowy banknot. Mimo wszystko kelnerce należał się dobry napiwek. Odepchnęła krzesło, prawie przewracając je, ogarnięta jednym tylko pragnieniem, by już wyjść.

Wstawała, gdy mężczyzna wyciągnął rękę w jej kierun­ku. W następnej sekundzie zamarł w bezruchu, gdy dłoń Kita spoczęła na jego gardle. Opadała z powrotem na krzesło, nogi miała bezsilne, serce przestało bić.

- Zabierz swoje łapy od Kreestine i schowaj nóż. - Głos Kita wciąż brzmiał miękko, dziwnie łagodnie. - Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Mężczyzna zamrugał oczami, wciąż niezdolny do jakie­gokolwiek ruchu. Kit uwolnił go z uśmiechem.

- Dobrze.

Gromki śmiech towarzyszył mu, gdy jedną ręką trzy­mając się za gardło, na chwiejnych nogach skierował się ku wyjściu.

- Nieźle ci poszło, Luke.

- Musisz tracić wyczucie, chłopcze, albo nerwy. Przyjdź do nas, niech ci powie stary Buck, jak to się robi.

- Utop to w piwie, Luke. Następną kolejkę ty stawiasz.

Poprzez niespokojny szum w głowie, Kristine ledwie słyszała te drwiny. Kit coś zrobił temu człowiekowi, dotykając go lekko i nie była do końca pewna, czy chciała wiedzieć, co to było.

- Chodźmy stąd.

- Nie zjadłaś jeszcze kolacji.

- Nie jestem głodna.

Kit zauważył drżenie jej rąk i przykrył je swoją dłonią.

- Przysięgłem bronić cię, Kreestine. Nic ci nie grozi.

- Nie martwię się o siebie - szepnęła, starając się nie zwracać już więcej niczyjej uwagi. - Po prostu chodźmy, zanim jeszcze ktoś postanowi cię ostrzyc.

Zaśmiał się. W obecnych okolicznościach nie mogłaby wyobrazić sobie bardziej niestosownej reakcji.

- Nikt nie zetnie mojego warkocza, bahini. Nawet Sang Phala w późniejszych latach nie poważyłby się na coś takiego, a do użycia brzytwy zmuszały go przekonania silniejsze niż tylko zwykłe uprzedzenie.

- Hm, ktoś jednak odważył się, przynajmniej raz - odparowała, zerkając nerwowo w stronę baru i pragnąc, by nie sprzeczał się dłużej. Obserwowano ich i według jej oceny niezbyt przychylnie.

- Tak - powiedział uśmiechając się. - Turek od­ważył się, ale przez pomyłkę dostał mu się warkocz. Czasami bogowie sprzyjają nam, hę?

Ten mężczyzna zdecydowanie przesadzał i Kristine była właściwą osobą, by mu o tym powiedzieć.

- Jesteś teraz w Ameryce, Kicie Carsonie, i nie mamy tutaj nawet w przybliżeniu takiej liczby bogów, do jakiej jest przyzwyczajony - poinformowała go jednym tchem. - Mamy tylko jednego, a że wiele dzieje się na świecie, dzisiejszej nocy może być trochę zbyt zajęty, by czuwać nad twoim bezpieczeństwem w tej spelunce. Więc dlaczego nie mielibyśmy zachować się rozsądnie i opuścić to miejsce o własnych siłach, póki jeszcze możemy? A skoro już przy tym jesteśmy, jeśli ta przeklęta rzecz sprawia ci tyle kłopotu, dlaczego po prostu nie obetniesz jej sam?

Drobna iskierka gniewu zapłonęła w głębi jego cyna­monowych oczu, sprawiając, że zaczęła żałować swoich niepohamowanych słów.

- Czy rozumiesz, czym jest wybór, Kreestine?

- Tak, przepraszam - powiedziała, potrząsając gło­wą. Długość jego włosów nie była jej zmartwieniem, a nawet gdyby była, nie pragnęłaby żadnych zmian. Wyobrażenie rąk zaplątanych w gęstym, kasztanowym jedwabiu, wypełniło jej marzenia słodkim bólem. Kiedy niedawno trzymał ją w ramionach, ta wizja odezwała się w niej z niezwykłą siłą, kusząc, by zerwała rzemienny węzeł, i zanurzając palce we włosach przyciągnęła jego twarz do swojej.

- Wychodzę - powiedziała nagle. - Ty możesz zrobić...

- Więc zrozum mój wybór - przerwał, ogarniając dłonią jej nadgarstek. - Przez sześć lat mnisi golili moją głowę. Przez sześć lat było to symbolem niewoli. Bili tam nas wszystkich, ale mnie bili mocniej. W mojej misce było ciągle mniej ryżu, moje dnie były dłuższe, moje medytacje ciągnęły się bez końca, ponieważ ja nie byłem mnichem. - Wstał wolno, pociągając i ją za sobą, cały czas nie spuszczając z niej oczu. - Nigdy więcej, Kreestine.

Chciał odejść, gdy zatrzymała go, przytrzymując ramię ciasno przy sobie.

- Przepraszam.

Puścił jej rękę, ale w twarzy nie można było wyczytać żadnego uczucia.

- Nie ma powodu do żalu. W ciągu tych lat wiele zyskałem z tego, czego inni szukają całe życie i nigdy nie znajdują. Chodź. - Położywszy rękę w zagłębieniu jej pleców wyprowadził z baru. Raz jeszcze jego dotyk dodał jej otuchy.

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej, gwiazdy świeciły jaśniej, księżyc lśnił wysoko. Miękka muzyka jego kroków, stanowiła kontrapunkt dla chrzęstu żwiru pod stopami, ale wciąż jeszcze wyczuwała w nim napięcie. „Nie mam żadnego prawa, by się na niego złościć - powtarzała sobie Kristine. - Mamy być parą współpracujących profes­jonalistów, a nie parą ludzi połączonych związkiem, nad którym nie potrafię zapanować.”

Ale wszystko w nim dotykało jej osobiście, tak bardzo osobiście. Od chwili, gdy ją pocałował, nie była w stanie myśleć jasno, a brak jego pocałunku dziś wieczorem jedynie pogorszył tę sytuację. Powinna była po prostu pocałować go, by nie dręczyło jej to więcej.

„O, na pewno tak, Kristine” - usłyszała w duchu upominający ją głos. Choć przecież Granta Thorpa pocało­wała tylko raz i natychmiast zdecydowała, że nie będzie narażać więcej ani siebie, ani jego na kolejne nudne randki.

Kita też pocałowała tylko raz, jego pocałunek okazał się tak ciepły, tak słodki. Było w nim coś, sposób, w jaki dzielił się swoim ciepłem, nawet wtedy, kiedy brał. Nigdy nie czuła nic tak magicznie uwodzicielskiego jak jego usta na jej ustach, jego język zarysowujący kształt jej warg, szukający wejścia. Gdy dotykał jej, nie zamieniała się w bryłę lodu. Wręcz odwrotnie, wszystko w niej topniało.

„Jak by to było - zastanawiała się - kochać się z mężczyzną, który umie czytać w twoich myślach?”

Zawstydzające? Prawdopodobnie, a dosyć już było wstydu w jej życiu seksualnym.

Niebezpieczne? Być może, a nigdy w ciągu tych dwu­dziestu dziewięciu spędzonych na planecie Ziemia łat nie przepadała specjalnie za niebezpieczeństwem. Wiele było w jej życiu pochopnych osądów i równie nierozważnych decyzji, ale zawsze trzymała się z daleka od prawdziwego niebezpieczeństwa, nawet kiedy chodziło o Kita.

„Niewiarygodne.”

To słowo uformowało się w jej umyśle jak fakt, nie pozostawiając cienia wątpliwości; drażniące ciepło roze­szło się od koniuszków nerwów po całym ciele.

- Zaczekaj - powiedział Kit, zatrzymując ją i nacis­kając mocniej na jej plecy.

Spojrzała przerażona kierunkiem, jaki przybrały jej myśli, zwłaszcza, że wciąż czuła na sobie jego dotyk.

- To nic - powiedziała szybko, rozglądając się za samochodem. - Naprawdę nic. Po prostu zastanawia­łam się, jak ciepło było w barze i jak...

- Cii, bahini. - Wolno obrócił się na piętach, ogarniając wzrokiem parking, i Kristine wyczuła w po­wietrzu coś nieprzyjemnego.

- Co... - zaczęła, ale pytanie rozpłynęło się w wa­haniu. Nie zwróciła wcześniej uwagi, kiedy tamci męż­czyźni wyszli z baru, a teraz było już za późno. Za­blokowali drogę odwrotu do budynku, okrążając ich. Jej pierwszym odruchem było cofnąć się gdzieś i zrobiła to, natrafiając na Kita. Potem chciała uciekać, ale po­wstrzymał ją rozkazem, jaki wyczuwała w jego dotyku.

Mgliste sylwetki wyłaniały się z zaparkowanych pojazdów i po chwili zaschło jej w ustach do tego stopnia, że mogła jedynie szepnąć:

- Może powinniśmy pobiec do samochodu.

- Nie, Kreestine. - Obrócił ją w ramionach, całując uspokajająco w czoło. - Nie biegnij.

„Tak, teraz dopiero zawstydził mnie, i to na dobre” - pomyślała Kristine. Pocałował ją w chwili, gdy całkowicie ogarnięta była paniką. Jej wzrok wędrował od jednej niewyraźnej sylwetki do drugiej. Było ich o pięciu, o czterech za dużo, by mogli mieć uczciwą szansę i o pięciu za dużo jak na jej gust. Sama myśl o gangu ćwierćinteligentnych kretynów ze speluny, po­dążających za nimi na parking, by szukać guza, napawa­ła ją złością. Kit nie da rady im wszystkim.

- Nie dasz im wszystkim rady. - „A ja nie dam rady nawet jednemu.”- Myślę, że powinniśmy uciekać. Ja... ja nigdy nie uczyłam się samoobrony, a ostatnia osoba, którą uderzyłam, była dużo mniejsza niż ja. Prawdę mówiąc, była to moja młodsza siostra, jakieś dwadzieścia pięć lat temu i, oczywiście, oddała mi, i miałam potem niezłe siniaki, i...

- Cii, Kreestine, nie będzie żadnej bójki.

Zdecydowanie musiał widzieć coś więcej niż ona, bo dla niej ci mężczyźni wyglądali, jakby przyszli tu w ściśle określonym celu. Pięciu stanęło za ostatnim rzędem od­dzielających ich samochodów. Kit i Kristine znaleźli się teraz w pułapce, mając dwa samochody przed sobą, dwa z tyłu, po bokach ciężarówkę i samochód z odkrytym dachem.

- Wsiądź do niego - powiedział Kit.

- To nie mój samochód.

- Nie chcę, żeby ci się coś stało.

- Wydawało mi się, że miało nie być bójki - syknęła. Z jakiegoś powodu była wściekła nie tylko na tę bandę idiotów, ale także na niego. „Mężczyźni - pomyślała z niesmakiem. - Zawsze tacy sami.” Nigdy nie słyszała o grupie kobiet wysypujących się z baru, by załatwić sprawę na parkingu. Ani razu.

- Posłuszeństwo jest cnotą, Kreestine, i to taką, której powinnaś się szybko nauczyć.

- Jeśli ty i twoja dziewczyna przestalibyście ćwierkać - zawołał jeden z mężczyzn - moglibyśmy zabrać się do rzeczy, synu. Cały czas mam ochotę na mały prezent. - Mężczyzna, nazywany Luke'm, stanął na czele znaj­dującego się po ich prawej stronie trio. Obecność kolegów wyraźnie dodawała mu odwagi.

Kristine miała już dość.

- Wezwę policję.

- Policja to nie jest dobry pomysł, Kreestine - ostrzegł ją Kit.

- Masz tutaj rację, synu - powiedział Luke. - Pilnuj jej, Buck. Później pokażemy jej kilka rzeczy, do których może służyć taka buzia poza wzywaniem policji. - Brutal­ność jego słów wywołała falę śmiechy i kilka głosów „daj spokój. Luke”, a Kristine przejęła dreszczem grozy. Krzyk, któremu nie chciała ulec, dusił ją w gardle jak twardy knebel, uniemożliwiając niemal oddychanie. Rzuciłaby się natychmiast do ucieczki, gdyby nie łagodny głos Kita, docierający do niej ponad rubasznym śmiechem napast­ników.

- Pierwszy, który jej dotknie, umrze. - Przenosił wzrok od jednego mężczyzny do drugiego, jedna brew uniesiona była pytająco. - Który z was jest już gotów przenieść się do krainy wieczności? - Jego pewny siebie ton zatrzymał ich na chwilę, ale tylko na chwilę.

- Łap ją, Buck.

- Do cholery, Luke, łap ją sam, jeśli jesteś taki napalony.

Nawet Kristine wyczuła napięcie w tym wyzwaniu. Jeden z kowbojów odszedł, mrucząc coś o przechodzącej im koło nosa zabawie.

Z własnej woli zapędzony w kozi róg Luke, postąpił krok do przodu, ale tylko jeden. Kit chwycił dłonią jego pięść, po czym owinął go dookoła, ciskając ostatecznie na drzwi ciężarówki.

To było to.

Jeden z mężczyzn ukląkł przy Luke'u.

- Całkiem nieprzytomny - odezwał się po chwili.

Kit potwierdził to, przyklękając sam, by sprawdzić puls Luke'a. Pobieżnie zbadał go, szukając innych uszkodzeń, jego ręce i zachowanie były cały czas tak łagodne, jak ton głosu. Pozostałych dwóch czmychnęło pospiesznie, a czwa­rty pomógł pierwszemu dźwignąć Luke'a na nogi.

„Dobry Boże - pomyślała Kristine, cała drżąca - Ci ludzie muszę się śmiertelnie nudzić!” Nigdy nie uważała, że jej rodzice przesadnie chronili ją przed życiem, ale naj­wyraźniej były w jej wychowaniu poważne luki, których ośmioletnia edukacja nie zdołała wypełnić. Była zszokowa­na własną naiwnością i zaskoczona tym, jak rozważnie Kit potraktował mężczyznę, który go obraził i próbował napaść.

- Chodź, Kreestine - Kit odwrócił się do niej i ujął za ramię.

Wyrwała mu się, nie ufając własnemu głosowi.

Zabrał rękę i wskazał samochód, pozwalając, by po­prowadziła go idąc przodem swoim długim, sprężystym krokiem.

Zmieniając kolejne biegi na górzystej drodze, Kristine walczyła z wzbierającymi łzami i złością. Nigdy jeszcze nie wydawała się sobie tak bezbronna i nienawidziła tego uczucia. Musiało istnieć, coś, co mogła zrobić lub powie­dzieć, by rozproszyć kryjącą się za tym wszystkim wrogość i głupotę. Ale nie, stała tam jak wystraszona kobiecinka, czekając, by ocalił ją mężczyzna.

Zahamowała z piskiem opon, wysiadła, trzaskając drzwiami, i z takim samym impetem zamknęła za sobą drzwi domu. Przy każdej kolejnej eksplozji hałasu przypo­minała sobie głuchy łoskot uderzającego o metal ciała, wszystko po to, żeby móc się trochę zabawić. John Garraty zaczynał wyglądać na tym tle jak dobrze wychowany święty.

- Najlepiej jest dać sobie spokój z własną złością, Kreestine.

Odwróciła się. Nie wiedziała, że wszedł za nią do domu.

- Powiedziałeś, że nie będzie bójki!

- To nie była bójka.

- Jak wobec tego nazwiesz uderzenie człowieka, po którym traci on przytomność.

- Praktycznym.

- Praktycznym - wybuchnęła. - Sądziłam, że ktoś z twoją przeszłością wymyśli coś w lepszym stylu niż rozwalenie człowiekowi czaszki o drzwi ciężarówki!

- Sytuacja nie wymagała stylu, i ledwie go tknąłem, Kreestine. Myślę, że on za dużo wypił.

Patrzyła na niego z ustami otwartymi ze zdumienia.

- Za dużo wypił?

Kiwnął głową z powagą.

- Za dużo wypił i doszedł w nim do głosu instynkt terytorialny. Najwyraźniej dostrzegł we mnie zagrożenie dla całego żeńskiego rodu Amerykanów i zdecydował, że przemoc będzie najlepszą odpowiedzią. Kiepski wybór, jak zawsze.

- Przemoc to kiepski wybór? - mówiła wysokim przenikliwym tonem. - I to w ustach człowieka, który obiecał zabić jednego z tych przerośniętych idiotów?

- Nie zabiłbym żadnego z nich - powiedział, idąc za nią do kuchni. - Ale zważywszy okoliczności, uważałem za rozsądne przedstawić im taką możliwość.

Patrzyła, jak otwiera lodówkę, wyjmując z niej butelkę piwa i budząc przy okazji Mancosa z błogiego snu przed kominkiem. Dog przyczłapał do Kita i ocierając łeb o obciśniętą dżinsami nogę czekał na pieszczotę.

- Sha-sha, Mancos, sha-sha.

Mancos jęknął żałośnie, ale postąpił, jak mu kazano i przechodząc obojętnie obok swojej pani położył się z powrotem w salonie. Kristine nie zauważyła nawet tej zdrady. Zbyt pochłonięta była opanowywaniem własnych nerwów. W końcu nie mogła się już dłużej powstrzymać.

- Pozwoliłbyś im mnie wziąć?

Kit oparł głowę o drzwi lodówki i westchnął długo i ciężko. Dokonała rzeczy niemożliwej. Zaszła mu za skórę, wytrącając z ręki wypracowywaną latami tarczę cierpliwo­ści. Rozzłościła go.

Wolno zwrócił ku niej głowę, starając się, by głos brzmiał spokojnie, ale to mu się nie udało.

- Nie, Kreestine. Nie pozwoliłbym im cię wziąć. Nie pozwolę nikomu cię wziąć, nie w sposób, w jaki oni chcieli to zrobić. - Pociągnął długi łyk piwa, po czym odstawił butelkę i zaczął zbliżać się do niej. - Ani teraz, ani nigdy, ponieważ, patni - zatrzymał się przed nią, obejmując dłońmi jej twarz - jesteś moja.

Zanim zdążyła pomyśleć, jego usta znalazły się na jej ustach, potem nie potrzebowała już myśleć. Pragnęła jedynie, by całował ją jak najdłużej. Zacisnęła dłonie w pięści, walcząc z pokusą objęcia go, ale ostatecznie pokusa zwyciężyła. Dłonie jej drżały, gdy go obejmowała, gdy zbliżył usta do jej ust, przyciągając ją bliżej. Zacisnęła mocniej palce na czarnej tunice, czując przenikające ją ciepło. Ośmielając się, uniosła dłonie. Mając pod palcami twarde mięśnie jego ramion poczuła słabość i pożądanie, nie bezbronność, lecz wyczekiwanie.

Ich westchnienia zlały się z sobą, gdy unosząc ją jednym silnym ruchem, posadził na blacie stołu. Przygarnął ją do siebie, trzymając mocno rękami w talii, udami obejmowała jego biodra. Zupełnie poddała się emanującemu od niego pożądaniu. Usta błądziły między wargami a czułym punk­tem w miejscu spotkania brody i ucha. Zamienił jej ciało w jedną erogenną sferę.

Nachyliła głowę, by skosztować jego szyi, ale po­wstrzymał ją, ujmując dłonią jej brodę.

- Nie - szepnął, całując delikatnie ucho. - Chyba że zgodzisz się dzielić ze mną moje łoże. - Kolejny pocałunek zsunął się w dół po jej karku aż do kości obojczyka. Warkocz opadł mu na pierś, tuż obok jej ręki. - Pójdziesz, Kreestine?

Tak...

- Dobrze. - Już brał ją w ramiona, gdy twarda rzeczywistość wdarła się w jej marzenia.

- Nie! To znaczy... nie. Ledwie się znamy. Dopiero co spotkaliśmy się. Nie mogę tak po prostu iść do łóżka... z tobą. - Jej głos załamał się w przerażeniu. W myślach panował zupełny chaos.

- Ach, więc chcesz tylko grać w miłość. - Ucałował kąciki jej ust, drażniąc leciutko językiem, śmiała ręka wsunęła się pod bluzkę, by objąć pierś. - Ja też lubię grać, Kreestine, ale... - Urwał, by przygryźć delikatnie jej dolną wargę. - Ale w grze szybko tracę cierpliwość. Przyjdź do mnie, gdy będziesz gotowa.

Pocałował ją raz jeszcze, językiem penetrując głębię ust. Gdy się odsunął, warkocz pozostał jej w dłoni. Owinęła go wokół chcąc zatrzymać go dłużej i bliżej.

Zawstydzona tym ujawnieniem własnych emocji wypu­ściła z ręki jego włosy, opuszczając wzrok i pokrywając się jasnym rumieńcem. Patrzyła, jak duża, mocna ręka przesu­wa się wzdłuż jej ciała, zostawiając za sobą smugę ciepła, przechodzącą od uda, poprzez brzuch, piersi aż do szyi. Czubkami palców przechylił jej głowę, aż spojrzała na niego.

Uśmiechał się, w jego oczach był ten sam spokój co w tonie głosu.

- Chociaż to dobra gra, Kreestine. Bardzo dobra gra.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

On był szalony. Ona była szalona. Cały świat oszalał.

Mrucząc cicho pod nosem, Kristine wyciągała kolejne papiery z kosza na śmieci. Grafitowe odpadki umazały jej kolana, pozostawiając ciemnoołowiane plamy na dżinsach w biało-niebieskie prążki. Zdążyła już także wylać kawę na koszulkę o podobnym wzorze, a słońce wciąż jeszcze nie wzeszło.

Poza jej miejscem pracy w całym gabinecie panował dzięki Kitowi nienaganny porządek, jednak ten jeden wybitnie zagracony kącik więcej niż zakłócał wrażenie ładu. Porządek był jego obsesją. Mogłaby założyć się, że przez całe życie nigdy mu nic nie zginęło, dopóki nie spotkał jej.

- A niech to. - Odwróciła kosz do góry nogami i mocno nim potrząsnęła. Powierzył jej listy rozpakowa­nych w sobotę kufrów, ale poza tym nic więcej, co dotyczyłoby Kah-gyur. Wprowadziła już do komputera trzy z napisanych ręcznie list, ale czwarta zniknęła.

Musztardowożółta bluzka wyfrunęła z kosza na samym końcu. Przykucnęła na piętach, zakrywając twarz rękami. Żałowała, że nie spaliła tej przeklętej rzeczy. Nie będzie płakać. Nigdy nie płakała. Płacz nic by tu nie pomógł.

Przez cały wczorajszy dzień starała się nie wchodzić mu w drogę, odzywała się jedynie odpowiadając na pytania, kosztem snu i nerwów zachowując maskę poważnego naukowca. Pracował w garażu, rozmontowywując kufry, identyfikując każdy z pokrytych drukiem bloków, numeru­jąc je, zabezpieczając i sporządzając listy, które przekazał następnie w jej ręce. Nie poprosił o pomoc, a ona nie znalazła w sobie dość odwagi i pewności siebie, by pójść do niego i zaoferować mu ją.

Co się z nią działo? Prestiż, o jakim nigdy nie śmiała nawet marzyć, był w zasięgu ręki, a. ona potrafiła myśleć jedynie o mężczyźnie, który stworzył jej tę możliwość. Był więcej niż nieortodoksyjny. Sam ustanawiał własne prawa. Kogokolwiek innego przytłoczyłby ogrom odpowiedzial­ności, jaką Kit wziął na siebie, podejmując tę śmiałą eskapadę i decydując się na wygnanie. Sama budziła się dwukrotnie tej nocy, zlana zimnym potem, wyobrażając sobie, że w garażu wybucha pożar albo że zrywa się tornado porywające Kah-gyur. Robiła sobie wyrzuty, za to że zgodziła się mieć do czynienia z tym jego zakazanym skarbem. Kiedy obudziła się po raz drugi, doszła do wniosku, że jedynym pasującym określeniem byłoby na­zwanie jej rozegzaltowaną i sfrustrowaną panną o wybuja­łej wyobraźni.

Czyżby rzucił na nią urok? Każdą myślą wracała do niego. Kit Carson był jej zgubą. Nigdy nie spotkała nikogo, kto by choć trochę przypominał go wyglądem albo tem­peramentem. Jego umysł działał w jakiś tajemniczy sposób i działał także na nią. Była nim zafascynowana, po prostu i najzwyczajniej zafascynowana. Mogła jeszcze zrozumieć swoje zadurzenie w Johnie Garratym. Był wszystkim tym, czym sama chciała być: cieszącym się uznaniem, szanowa­nym intelektualistą z tytułem naukowym.

Kit Carson był dobrze znany, ale reszta była zdecydo­wanie pod znakiem zapytania. Nie był typem mężczyzny, jakiego wybrałaby dla siebie. Był ucywilizowany tylko do pewnego poziomu i to poziomu odnoszącego się do zupełnie innej kultury; bardziej zmysłowy niż intelektual­ny, a jednak niezwykle inteligentny w sposób, którego nie potrafiła pojąć.

Jednak z drugiej strony, Johna Garraty'ego wybrała z wszystkimi jego tytułami i szacownością, aby od tamtego momentu jedynie żałować podjętej wtedy decyzji. Może nie wiedziała, co było dla niej dobre. Przez moment, ale tylko przez moment, kiedy obudziła się po raz drugi, zdawało jej się, że jedynym ocaleniem mogłoby być wspięcie się po schodach do pokoju Kita; by powtórnie odkryć słodycz jego pocałunków.

Zdusiła w sobie głuchy jęk i opuściła ręce wzdłuż ciała. Niech go diabli. Kiedy natchnął człowieka jakąś myślą, wiedział, co zrobić, żeby nie została ona zbyt szybko zapomniana.

„Przyjdź do mnie.” kiedy będziesz gotowa. Już sama zawarta w tych słowach arogancja powinna była zniechęcić ją do tego człowieka. Tymczasem zdawała się przynieść efekt całkiem przeciwny.

Rozejrzała się po rozrzuconych wokół szpargałach. Wśród nich była lista. Sama Lois Shepherd oraz Thomas Stein mieli jutro pojawić się w jej domu, a ona i Kit musieli być do tego przygotowani. Jeśli zawaliłaby sprawę, mógłby nigdy już się stąd nie wynieść.

„Zwariowałam - pomyślała raz jeszcze, uderzając się ręką w policzek. - Zupełnie zwariowałam.” Trzynasto­wieczny zabytek był właśnie powoli rozmontowywany w garażu, a jedyną rzeczą, z którą jej się kojarzył, był mężczyzna, który go tutaj sprowadził. Co stało się z jej zmysłem historycznym? Jej marzeniami o karierze? Jej życiem?

Wolno przesunęła rękę od oczu w dół twarzy, by zakryć nią usta, gdy w końcu zauważyła to. Bladozielona kartka z dzienników Kita leżała na jej biurku.

Kit przyłożył kartkę papieru do osiemdziesiątego ós­mego drewnianego bloku, wcierając w niego jednocześnie kawałek węgla drzewnego. Cienkim flamastrem wypisał numery z jednej strony papieru, po czym pędzelkiem wyrysował po drugiej stronie kilka liter mongolskiego pisma.

Pracował przez całą zimną noc. Sen okazał się być bardziej trudem niż odpoczynkiem. Podobnie jak i po­przedniej nocy czekał na Kristine. I nie przestanie czekać, dopóki nie wypełni się ich czas.

Odłożył na bok wiązany bawełną papier, biorąc do ręki kartkę papieru ryżowego. Z dużo większą starannością wykonywał drugą odbitkę. Miał ją zatrzymać dla siebie, by następnie odszyfrować i zbadać. Słowa były o wiele ważniejsze niż drewniane bloki, na których je wydrukowano. Gdy wysechł już atrament na pierwszej kartce, odłożył ją na stos przeznaczony dla przyjeżdżających jutro kus­toszy, po czym przesunął kolejny paciorek na liczydle.

Czego ona chciała? Czego od niego potrzebowała? Dzień spędzony z nią pełen był światła, ale innego niż to, które pamiętał z młodości.

Czego on chciał od niej? Nazwał ją patni, żona, nie zastanawiając się nad tym. Rozważał teraz, czy mogło mieć to jakieś znaczenie? Sang Phala powiedziałby, że tak, ale jego drugi ojciec, odchodząc w nicość Nirwany, już dawno stał się dla niego nieosiągalny.

Poczuł nagle osamotnienie. Zazdrość i osamotnienie. Jakie inne niespodzianki miała mu jeszcze zgotować? Klasztor stanowił schronienie przed bardziej okrutnymi emocjami, dając poczucie duchowej jedności i broniąc przed pustką, której doświadczał teraz będąc tak daleko od domu.

Patni. Połowa całości, yin dla yang. Opuścił mnichów w poszukiwaniu swojej dojrzałej męskości i życia, do którego był zrodzony, buntując się przeciw egzystencji, do jakiej zmusiła go śmierć ojca i obietnica złożona przez Sang Phalę. Przez piętnaście lat odkąd uciekł z klasztoru, sumienie wyciszało jego wyobrażenia o wolności, aż znalazł się tutaj, w tym miejscu i czasie, gdzie stał się nagle połową całości. Działała na niego jakąś tajemniczą magią.

Odłożył na bok pędzelek, wzdychając głęboko. Praca nie przynosiła ukojenia. Pożądanie stało się czymś więcej niż tylko chęcią. Potrzebował Kristine Richards, bardzo upartej, twórczo roztargnionej Amerykanki, która miała więcej ambicji niż rozsądku. Pragnienie kochania się z nią nie zaskoczyło go. Ale zaskoczyło go pragnienie złączenia z nią swojego życia. Miał przecież plany, w których nie było dla niej miejsca.

Wymknął się z Azji jak nocny złodziej, o dwa jedynie małe kroki wymijając powszechnie uznawane chińskie prawo i o jeden zaledwie krok wyprzedzając Turka. Uciekał, unosząc z sobą z pięćdziesiąt kilogramów anty­cznego drewna, w którym wyryte były przetłumaczone słowa Buddy. Było to dla niego gestem wiary, którego dokonał, jak sam się przed sobą przyznawał, w dużej mierze dlatego, że nikt nie wierzył, iż w ogóle odnajdzie skarb, nie mówiąc już o wywiezieniu go. Resztki reputacji poświęcił dla własnej dumy i przybranego narodu. Nie żałował tego, ale nie planował też pozostać na wygnaniu do końca życia.

Pragnął umieścić Kah-gyur w bezpiecznym miejscu, by już na zawsze pozostał niedostępny dla Turka. Chciał też opublikować wyniki badań, by odzyskać dobre imię. Musiał cierpliwie czekać na odpowiednią chwilę, gdy ucichnie już burza gróźb i oskarżeń. Wróci wtedy do Chińczyków, obiecując im wszystko, żeby tylko wpuścili go znów do Tybetu.

Było wiele powodów, dla których pragnął powrócić. Urodził się w tych mroźnych bezbrzeżach „dachu świata” i surowa czystość jego światła oraz odnajdywana tam samotność były głęboko wyryte w jego duszy.

Ale czym było osamotnienie dla samotnego mężczyzny? I czy blask słońca w wysokich Himalajach był czystszy od blasku, który dojrzał w oczach Kristine?

„Pytania - pomyślał, wolno podnosząc się z podłogi. - Tak łatwo można na nie natrafić. Doczesny świat wiruje wokół swej osi w powodzi pytań, pociągając za sobą głupców i śmiertelników.” Obydwa te określenia pasowały do niego, ponieważ odpowiedzi szukał nie we własnym sercu, ale w sercu Kristine.

Przysiągł bronić jej przed wszystkim i wszystkimi poza sobą i tą nieoczekiwaną miłością, którą czuł budzącą się w głębi duszy. Dlaczego nie mogła być po prostu kon­kubiną? Samo pożądanie było łatwe do okiełznania. Miło­ści, wydawało się, można było jedynie ulec.

Pierwsze promienie słońca zaiskrzyły się na parapecie, po czym wdarły do środka, zalewając cały pokój. Posuwa­jąc się wzdłuż smugi światła, podszedł do okna, by spojrzeć na dom, w którym mieszkała. Czy spała? Czy jej sny były równie niespokojne jak jego? Czy lepiej niż on rozumiała siły, które pociągały ich ku sobie?

Pytania. Coraz więcej pytań. Zmęczenie pochyliło mu głowę, czuł się bardzo samotny.

Kristine umieściła właśnie kolejny plasterek sera na maleńkim krakersie. Nawet jej własna matka pochwali­łaby ją dzisiaj za panujący w domu porządek. Dla spokoju ducha wszystkich, Mancos został uwiązany łańcuchem z tyłu domu. Trzecia taca kanapek wyglądała zdecydowanie lepiej niż pierwsza, którą dawno spisała już na straty. Białe wino chłodziło się w lodówce. W ekspresie patrzyła się świeża kawa. Rozstawiła już talerzyki, serwetki, popielniczki, srebrne tacki oraz mi­seczki z orzeszkami.

Szybki rzut oka na zegar kuchenny potwierdził najgorszą z jej obaw. Stein i Shepherd będą tu lada moment, a Kit równie niedługo odejdzie już na zawsze z jej życia. Te dwa wydarzenia były z sobą nierozłącznie splecione.

Lekko drżącą ręką umieściła oliwkę na szczycie każdej kanapki, wpychając ją odrobinę w ser. Najmniej potrzebne były w tej chwili te samounicestwiające się kanapki. Nigdy dotąd w jej domu nie odbywało się coś tak niezwykłego jak aukcja unikalnego zabytku. Serce waliło, jakby kończyła właśnie bieg ustanawiający nowy rekord świata na dystansie tysiąca metrów. Sen był już tylko wspomnieniem.

Wiedziała, że każda godzina, gdy niespokojnie prze­wracała się z boku na bok, była wypisana w sińcach pod jej oczami. Próbowała już kremu, pudru, fluidów, tuszu do rzęs i konturówki, dwukrotnie ścierając to wszystko z twarzy i decydując się zamiast tego na ogromne kolczyki, które miały skupiać na sobie wszystkie spojrzenia.

- Kreestine?

Podskoczyła, słysząc jego głos, i uderzyła głową o otwarte drzwi szafki. Udając, że nic się nie stało, wepchnęła w ser kolejną oliwkę.

- Co?

Ostrość tego pytania wzbudziła w Kicie natychmias­towy płomień złości. Stłumił go siłą woli, zaskoczony jednocześnie tym, ile siły i ile woli potrzebował, by osiągnąć to, co zawsze było dla niego najbardziej naturalnym aktem. Nie był też zadowolony z takiego pogorszenia się stosun­ków między nimi. Pozostawił ją samą zdecydowanie za długo, by mogła być zadowolona, i zdecydowanie za długo, by i jemu sprawiło to przyjemność.

Jej włosy upięte były w sposób, którego wcześniej nie widział. Złota spinka wieńczyła kaskadę hebanowych loków. Duże, delikatne złote kolczyki ozdobione czer­wonymi klejnotami migotały w uszach. Pierwszy raz widział na niej jakąkolwiek biżuterię. Podobała mu się ich egzotyka i dźwięk, jaki wydawały, gdy potrząsała głową. Podobała mu się miękka, bawełniana, czerwona bluzka, którą miała na sobie. Tkanina opadała prosto, do połowy ud, stanowiąc całość z opinającymi nogi aż do kostek spodniami o tym samym kolorze. W takich spodniach nie mogłaby się pokazać w jego kraju. Podobała mu się nagość jej stóp. Zdecydowanie niepokoiły go widoczne pod oczami ślady zmęczenia.

- To wszystko jest niepotrzebne - powiedział, wska­zując na tace kanapek i błyszczącą zastawę.

„Typowe” - pomyślała Kristine, zaciskając usta. W niewolniczym niemalże trudzie spędziła ranek, do­prowadzając wszystko do perfekcji na przyjazd jego gości, a on ma teraz czelność powiedzieć jej, że to wszystko jest niepotrzebne. Jak niby miała postąpić? Zaprosić Lois Shepherd i Thomasa Steina do domu, po czym postawić kilka butelek piwa? Mężczyźni nie byli w stanie niczego zrozumieć.

- Ale jest to bardzo wdzięczne - dodał. - Loe-eese i Thomas będą się czuli mile widziani.

- Dziękuję - powiedziała, upychając na krakersach kolejne oliwki, nieugłaskana jego odpowiedzią.

- Jestem wdzięczny - powiedział.

- Proszę bardzo. - Trochę zbyt silny nacisk zgniótł ostatnią oliwkę, łamiąc też znajdującego się pod nią krakersa.

- Niech to diabli. - Wrzuciła zniszczoną kanapkę do zlewu, starając się uratować wygląd półmiska. I tak nie będzie pasował do kompozycji, która bezpiecznie czekała w lodówce. - Niech to licho - powtórzyła. Chciała, aby wszystko było perfekcyjne aż do najdrobniejszego kraker­sa. W ten sposób pragnęła dowieść swej wartości.

- To tylko krakers, Kreestine - zapewnił ją.

- Nie. Mylisz się - powiedziała łamiącym się głosem.

- To było coś więcej niż tylko krakers. - Jedną ręką wciąż manewrując przy ostatnim półmisku, otworzyła drzwi lodówki, by wyjąć drugi. Będzie musiała wyrzucić jedną z tamtych kanapek, aby wszystko znów było w po­rządku. Wystarczyła sekunda nieuwagi, by usłyszała nie­zwykle charakterystyczne chrupanie.

Odwróciwszy się natychmiast, przyłapała go jeszcze na oblizywaniu palców.

- Dobre - powiedział, uśmiechając się do niej.

Tego było już za wiele. Zakochała się w bezdusznym barbarzyńcy, który nie miał zielonego pojęcia o protokole związanym z podejmowaniem ważnych dygnitarzy, ani też o istotnej roli symetrycznych półmisków z kanapkami. Łzy, które z takim trudem powstrzymywała błyszczały w zmęczonych, zaczerwienionych oczach obrzeżonych cie­mnymi obwódkami.

Podniósł rękę, by pogłaskać ją po policzku, w jego głosie brzmiała skrucha.

- Co się dzieje, patni?

- Nie nazywaj mnie tak, proszę. - Sprawdziła to słowo w słowniku i wiedziała, co znaczy. Żona. Nie była jego żoną. Nigdy nie będzie. Było w nim za wiele energii, za wiele seksualnej, męskiej siły, za wiele dzikości, za wiele wszystkiego, a w niej znowu wszystkiego za mało, a zwłasz­cza kobiecości, by mogła mu się podobać. Próbowała odsunąć jego rękę, ale schwycił jej palce.

- Tu się mylisz, Kreestine.

Boże, pomóż, błagała w duchu, pragnęła zapaść się pod ziemię.

- I na to nie pozwolę.

- Przestań - jęknęła przerażona. Próbowała wyrwać się, ale to było następną rzeczą, na którą nie miał zamiaru pozwolić. Ręka powoli powędrowała na tył jej szyi, łagodnie chwytając włosy i przechylając głowę tak, że musiała napot­kać jego spojrzenie. W płonących ciemnym ogniem oczach przeświecało złoto, rdza i bujna, tajemnicza zmysłowość.

Przełożył jej ręce do tyłu, przyciągając ją jednocześnie bliżej. Splótłszy swoje dłonie z jej, całkowicie nad nią zapanował. Była zupełnie bezbronna, bez najmniejszej moż­liwości jakiegokolwiek sprzeciwu.

- Kiedy się połączymy, patni, oboje będziemy znali prawdę, o której teraz mówię. - Jego głos był chrapliwy, zwykle melodyjny ton przytłumiony emocjami. - Już teraz czuję ciepło twego pożądania, równie intensywne jak moje.

Ona także czuła ciepło, jego fale ogarniały ją, jak niesione wiatrem płomienie. Gdyby jej nie pocałował, chyba umarła­by.

Ocalił ją, ledwie muskając ustami jej wargi, drażniąc i zmuszając, by przekroczyła granicę swego niedawnego upokorzenia. Wspięła się na palce, pragnąc go, gryząc jego wargi. Wziął ją, wsuwając język głęboko w usta i przepełniając ją palącymi płomieniami żądzy.

Jęknęła i przytulił ją mocniej odurzoną tym miłosnym pojedynkiem. Całkiem zapomniała o kanapkach, kuchni, podłodze, na której stała, a nawet i powietrzu potrzebnym do każdego oddechu. Całą świadomością skoncentrowała się na wywoływanych przez niego wrażeniach, psychicznych i fizy­cznych. Czuła przy sobie twarde ciało, napięte ramiona pulsujące siłą i mocą, nawet wtedy gdy uwolnił już jej uwięzioną rękę.

Od razu wsunęła palce w kasztanowe włosy okalające jego twarz. Kciukami wędrowała wzdłuż policzków, od­krywając rozkosz dotyku jego ust, gdy ją pocałował. Łagodnie ścisnąwszy zębami jej język potwierdził, że jej ręce nie błądziły, a gdy przesunęła je dalej, w dół torsu, cichy jęk przekonał Kristine, że dopóki wędrują po nim, jej ręce nigdy nie zabłądzą.

Och, kobieto, - powtarzał w duchu, pragnąc, by mogła czuć jego myśli tak, jak on czuł jej, - jesteś błogosławioną miękkością w moich ramionach. Twoje ciało smakuje słodko, twój oddech przepełniony jest rozbudzającymi perfumami. Pozwól mi... pozwól mi...

Tak.

Jego odpowiedzią był głuchy brzęk opadającego na podłogę pasa. Wziął ją w ramiona i tym razem nie protestowała.

- Zgodziłaś się? - spytał, niosąc ją przez pokój. Gdy nie odpowiedziała, zatrzymał się, jedną stopę postawiwszy już na najniższym schodku, i pocałował ją, zębami gryząc wargi, językiem penetrując usta, kusząc, by mu się poddała. Długie, głębokie poszukiwania nie były konieczne, ale zbyt przyjemne, by je przerwać. Odpowiedziała na nie przeciąg­łymi westchnieniami, w których każde unosiło jakby jego lędźwia.

- Zgodziła się - zamruczał, przerywając pocałunek, wspinając się po prowadzących do sypialni schodach. Weźmie ją tam pośród białych koronek i poduszek, całego przepychu kobiecych drobiazgów. Tej nocy będzie spała otulona ciepłem jego ramion, koców i szat, posiądzie ją wtedy ponownie.

Położył ją na łóżku, zanurzając się razem z nią w bogac­two bawełnianych prześcieradeł i satynowych kołder przepoconych zapachem Kristine, po czym odnalazł ustami zagłębienie na szyi, rozkoszując się już teraz samą kobietą.

Wargami błądził po skórze, zostawiając ścieżkę prze­jmującego, wilgotnego ciepła. Pragnęła znów poczuć jego usta na swoich.

Zaledwie to pragnienie zdążyło zakwitnąć w jej myśli, a już zostało spełnione z gwałtownością i pasją; jego wargi wyprzedzały pragnienie i odpowiadały tęsknocie, sprawia­jąc, że pragnęła go jeszcze goręcej. Ciężar ciała na jej ciele, udo wsuwające się między jej nogi, miały na nią jakiś szaleńczy wpływ. Instynktownie uniosła wyżej biodra.

Kit wsunął pod nie rękę, podtrzymując ją w ten sposób, i wolno uniósł głowę.

Na twarzy pojawił się nieznaczny uśmiech, gdy delikat­nie zwiększając nacisk przesuwał się po jej ciele.

- To bardzo dobra gra, hm? - Jej zdyszany oddech był całą odpowiedzią. W pełnym ubraniu sprawił, że poczuła to, o czym dotąd czytała jedynie w książkach - i wtedy dopiero zaczął rozbierać się.

Wciąż ogarniając nogami jej biodra, rozpiął kilka guzików czarnej tuniki, po czym zdjął koszulę przez głowę. Mięśnie poruszały się pod smagłą skórą, gładką i pełną czaru, pulsując w rytm jego ruchów i sprawiając, że pragnęła go dotknąć.

- To, patni, powinnaś robić na wiele różnych sposo­bów - powiedział, pociągając ją do góry.

Jednym płynnym ruchem wyślizgnął się z długiej tuniki, tym samym gestem wyjmując także spinkę z jej włosów. To były czary, to musiały być czary, ale nie bardziej magiczne niż wyraz jego oczu, gdy zobaczył jej bieliznę.

Ciemne włosy opadły na kremowe ramiona i miękkie, ciężkie łuki piersi zakrytych czerwoną koronką. Czuł, jak węzeł pożądania napina się w podbrzuszu. Nie spodziewał się czerwonej koronki, nie na Kristine.

Spojrzał jej w oczy, wiedząc, że ośmieli się drażnić ją najwyżej ustami. Pragnęła go, ale nie była pewna jak. Ta niepewność wiązała ją z nim w inny jeszcze sposób. Pragnął jej także, ale najpierw chciał rozwiać wszelkie jej wątpliwo­ści. Kiedy ją posiądzie, stanie się to tak, jak obiecywał, płomień będzie płonął jednakowo w nich obojgu, a jej pragnienie będzie pociągało go dalej, niż kiedykolwiek była przedtem.

Delikatnie obrysował palcami brzeg koronki, zachwyt przepełnił jego głos czułością.

- W moim sercu jest wiele miłości dla ciebie, Kreestine - zamruczał, opuszczając ją z powrotem na łóżko. Ustami przylgnął do jej piersi, zatracając się w erotycznym do­znaniu smakowania miękkości ciała poprzez warstwę czerwonej koronki.

Ale szybko ta bariera stała się nie do zniesienia i kolejnym zgrabnym ruchem wprawił ją w zadumę nad tym, jak to barbarzyńcy z Dalekiego Wschodu znakomicie radzą sobie z zachodnią damską bielizną, gdyż staniczek znalazł się na samym szczycie piętrzącego się coraz wyżej na podłodze stosu ubrań. Ustami wędrował po jej ciele, pozostawiając wszędzie miłosne ukąszenia. Również jego palce dręczyły ją pieszczotami, aż nie pozostało jej nic innego, jak tylko odpowiedzieć mu podobnie.

Jego ciało było jak stal i satyna, twarde i tak niewiary­godnie pełne życia, miękkie i cieple pod czubkami jej palców. Emanujące z niego gorąco przepełniło ją bez reszty, od najwrażliwszej warstwy skóry po najbardziej skryte zakątki umysłu. Przeniknął zimną ciemność jej wątpliwości, wypełniając ją światłem i odurzającymi wra­żeniami. Jej zmysły budziły się wszędzie tam, gdzie tylko docierały jego usta i zdawało się, że w każdym z tych miejsc po kolei pragnęła go najmocniej, dopóki nie poszedł dalej.

Tym razem, gdy przechyliła głowę, przyciskając usta do jego skóry, pozwolił jej skosztować. Zębami gryzła leciutko jego wargę, naciskając tylko tyle, by wiedział, że tam była. Gdy zdejmował jej pończochy, przekręciła się razem z nim, myśląc tylko o tym, by odnaleźć językiem ścieżkę i wrócić do gorącej, słodkiej magii jego ust. Pocałunki dawały jej więcej rozkoszy, niż kiedykolwiek zaznała, bo całując żądał od niej wszystkiego i oddawał to w dwójnasób.

Z chęcią poddawała się coraz bardziej roztaczanemu przez niego urokowi, poruszając się zgodnie z wyczuwa­nym przez siebie łagodnym rozkazem, zachwycona od­powiedzią jego ciała. Każda jej pieszczota wzmagała jego podniecenie, przekazując w jej ręce silę, której się zrzekał i unosząc ją wciąż wyżej. Językiem zrosił satynową mięk­kość jej uda, po czym poszedł dalej, ucząc ją tego, o czym nigdy nie śnił żaden z mnichów. Dyszała szybko, pozwolił jej więc na chwilę wytchnienia dostatecznie długą, by zdążył dotrzeć do nagich piersi, rozpoczynając ponownie spiralę pożądania.

Był uosobieniem męskości, stanowiąc najłagodniejsze, najbardziej nieodparte i erotycznie fascynujące połączenie siły fizycznej i nieokiełznanych emocji. Dawał jej to co najlepsze w obydwu, wzbudzając w jej wyobraźni klarowne wizje swoich najbardziej zmysłowych myśli i wzniecając w jej ciele gorączkę pożądania.

Dotykał w takich miejscach i w taki sposób, o jakim nigdy nie marzyła, dopóki nie poddał jej tego marzenia.

Cichym naleganiem myśli mówił jej, czego pragnął. Prowadząc ją rękami, nauczył poruszać się. Gdy wahała się, ponaglał ją. Gdy była mu posłuszna, szeptał do ucha, głosem chrapliwym z rozkoszy o swoim zadowoleniu.

Och, Kreestine... Kreestine... Oddychając nierówno, znieruchomiał nad nią. Grał już zbyt długo; ona nauczyła się za szybko. Ponowiła pieszczotę, wślizgując rękę do środka slipek i robiąc tylko to, o co prosił, ale i to było za dużo. Zauważył, że podświadomie naciska na jej dłoń, jego myśli chaotycznie krążyły wokół jednego, palącego prag­nienia, by znaleźć się w niej.

Obraz tego pragnienia był wyraźny w jej wyobraźni, iskrząc się obiecywanymi przez niego wrażeniami i gorą­cem. Przepalając ją niemal spojrzeniem, zmusił, by nie odtrącała tej myśli, razem z nim przeżywając spełnienie ich miłości. Podniósł się i szybkimi, pewnymi ruchami zdjął dżinsy, cały czas nie pozwalając, by choć na chwilę zapomniała o tym, czego pragnął i co miał posiąść - ją roztapiającą się pod jego ciałem, zaciskającą się wokół niego. Ogień wzmagał się w niej coraz bardziej, podsycany jego pragnieniami, które tak doskonale rozumiała. Wresz­cie zamknęła oczy i westchnęła.

Przykrył ją wtedy, opuszczając się na nią powoli, wgniatając ją głębiej w szeleszczącą pościel, i wolno wniknął w biały płomień jej dała. Chwila po chwili fantazję zastępowała rzeczywistość jego pieszczot, jej każdy jęk rozkoszy ginął natychmiast w jego ustach. Gra była skończona, wygnana przez ból, któremu starał się zaradzić.

Kristine zanurzyła ręce w jego włosach, rozplątując i przeczesując palcami długie kasztanowe pasma jedwabiu. Pocałowała go. Pocałowała go z samej głębi duszy. Skóra pod jej dłońmi stała się śliska, zwilżona wysiłkiem pul­sujących mięśni. Z radością powitała ciężar jego ciała na swoim, a potem każdy kolejny ruch, tarcie skóry, jego zapach i siłę.

Kit wypełniał ją bez końca, wciąż na nowo, fizycznie zatracając się wewnątrz niej, a psychicznie czekając, aż wyjdzie mu naprzeciw, aby przywieźć ją bliżej do tej wymykającej się fontanny całkowitego spełnienia. Pchnął głęboko i rozkosz rozlała się po jego ciele. Oczekiwanie nie mogło trwać już dłużej. Wessał jej język, a rękę wsunął pomiędzy ich ciała, dając jej to, czego pragnęła.

Och. kobieto, kobieto, co ty ze mną robisz, co dajesz... Nigdy nie zaznałem niepodobnego. Bierz ze mnie Kreestine. Weź wszystko, a ja znajdę więcej jeszcze do ofiarowania, bo ty jesteś... jesteś jedyna...

Otworzyła usta, jej oddech zatrzymał się, ciało zamarło, gdy wypełniły je niezwykle intensywne doznania, i nagle to on był tym, który brał, brał i wykorzystywał dla siebie wstrząsającą siłę jej szczytu. Wniknął w nią po raz ostatni i uwolnił się w całkowitej harmonii z ogarniającą jej ciało ekstazą.

Potem leżeli wtuleni w siebie. Kristine obrysowywała łuki mięśni jego torsu i napiętą przestrzeń podbrzusza, aż do miejsca, gdzie jej dłoń zatrzymała się, drobna i blada na tle ciemniejszej skóry i miękkich kasztanowych włosów zagubionych pod prześcieradłami. Delikatnie przejechała paznokciami po kuszącej skórze i poczuła, że otaczające ją ramię napina się, przyciągając ją bliżej.

Spojrzała w górą i ujrzała igrający mu na ustach uśmiech. Wolno otworzył oczy, napotykając jej spojrzenie. Podniósł głowę z poduszki, poszukując ustami łuku jej piersi.

- Nigdy nie widziałem takiej skóry, Kreestine, jest jak śmietanka dla moich warg a miód dla języka. Jesteś bardzo piękna... bardzo piękna. I jesteś moja. - Jego ręka włączyła się do pieszczot, wsuwając się pod jej udo i podciągając je wyżej. Bransolety dzwoniły jedna o drugą, wygrywając muzykę, którą słyszała w sercu. Długi kosmyk włosów opadł mu w dół ramienia.

Boże, co też ona zrobiła? Zdumiewał ją spokój, jaki czuła w jego ramionach, i budzące się w niej pragnienie, by go dotknąć, by zagubić dłonie w gęstych włosach i odsłonić kolumnę szyi do pocałunku. Żaden z niego mnich. Kautilya Carson był stworzony do miłości, do kochania kobiety bez opamiętania. Każda piękna linia jego ciała błagała o jej dotyk, a ona tęskniła za jego siłą. Sprawił, że wyszła poza siebie, a czyniąc to, związał ją z sobą.

Zacisnęła palce na jego nadgarstku, gdy objął dłonią jej pierś, ale zacisnęła uchwyt, by go zatrzymać, a nie odtrącić. Wiedza, którą posiadała dzięki niemu, sprawiła, że nie mogłaby go odepchnąć. Ofiarowywał jej zbyt wiele roz­koszy. Pochyliła głowę, przyciskając usta do jego skroni i zastanawiając się, dlaczego tak krótko mogła wytrzymać, nie czując smaku i ciepła jego ciała. To był mężczyzna, o którym nigdy nie marzyła, którego nie mogła sobie wyobrazić, a który teraz leżał w jej ramionach, raz jeszcze ucząc ją swoich zwyczajów.

Poddała mu się i w tym drugim spotkaniu, wiedząc, że dawał więcej niż tylko przyjemność i więcej też brał. Wśród jego pieszczot niezgrabność zdawała się wdziękiem, nie­śmiałość śmiałością, zaś wygnaniec powoli stawał się ukochanym.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nie mogła oderwać od niego oczu. Nie chciała oderwać od niego oczu. Shepherd i Stein szczęśliwie spóźnili się, błądząc przez dwie godziny wśród nie oznaczonych i nie brukowanych ścieżek. Dwie godziny, które wryły się w pamięć Kristine z całą pasją, będącą udziałem jej i Kita.

Obserwowała jak urzeczona, gdy wysypywał tytoń na zwijaną w palcach bibułkę. Pamiętała każde dotknięcie jego rąk. Podniósł bibułkę do ust, zwilżając papier językiem, i poprzez stół odnalazł jej spojrzenie. Spłoniła się, ale nie spuściła wzroku. Wspomnienia błyszczące w jego oczach na moment ożyły w jej pamięci.

- Niesłychane - mruknął Thomas Stein sponad szkła powiększającego, przez które badał jeden z od­danych mu przez Kita do oceny drewnianych bloków. Thomas Stein był starszym z dwu kustoszy, srebrne włosy okalały niewielką łysinę, której nie próbował ukryć. Szary, prążkowany garnitur był nienagannie skrojony. - Zupełnie niesłychane - powtórzył.

Kit uśmiechnął się, a Kristine zarumieniła jeszcze mocniej, wciąż jednak nie mogąc oderwać od niego oczu. Nawet gdy obok znajdowali się inni ludzie, nie potrafiła zapomnieć o tym, kim stał się dla niej.

- Niewiarygodne - zgodziła się Lois Shepherd. Nachylała się, naklejając etykietki na starannie zapako­wanych pudełkach przyniesionych przez Kita z garażu. Wyglądała świeżo i schludnie w granatowym gabar­dynowym kostiumie, białej bluzce i podobnych panto­flach, uosobienie czystego profesjonalizmu.

Od tego momentu Kah-gyur będzie traktowany z na­leżną mu czcią i szacunkiem, a zajmie się tym Kristine. W tym punkcie życzenie Kita było jasno sformułowane, wszelkie wyniki badań i opinie specjalistów miały przed wszystkimi trafiać do rąk Kristine. Kustosze próbowali się temu sprzeciwić, ale wobec nalegań Kita musieli ustąpić, jako że w tym rozdaniu on trzymał wszystkie asy.

Kit zwinął w palcach papierosa i przypalił go. Zadowo­leniem przepełniał go nie tylko sposób, w jaki rozpoczął dzisiejszy dzień, ale także to, co odnalazł ukryte głęboko w Kristine. Była dla niego źródłem nieustannego zachwytu. Dzięki niej wszystkie wybrane przez niego dotąd w życiu drogi wydawały się właściwymi, ponieważ przywiodły go do niej.

Zaciągnął się mocno papierosem, pochylając do przodu i opierając łokcie na udach. Z uśmiechem nie schodzącym mu z ust, wypuścił kółeczko dymu i podążył za nim wzrokiem przez cały pokój, patrząc, jak zatrzymuje się ostatecznie na nadgarstku Kristine, która zdumiona znów powróciła wzrokiem do niego.

- Czy zakonserwowałeś je? - spytał Thomas, wciąż jeszcze przyglądając się blokom przez szkło powiększające.

- Spędziliśmy trzy dni w Narthang, błogosławiąc je i pakując na podróż - powiedział Kit, jakby to miało wyjaśnić dobry stan Kah-gyur.

- Nic więcej? - spytał Thomas, przyglądając się Kitowi z powątpiewaniem.

Kit uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- I odrobina pierwszej pomocy. PVA z wierzchu, tam, gdzie było to konieczne, PEG 4000, substancja grzybobój­cza i etanol od spodu. W twoim laboratorium nie powinni mieć najmniejszych problemów z usunięciem tych substan­cji.

- Zniosły podróż niesłychanie dobrze - powiedział Thomas, poddając badaniu kolejny kawałek drewna.

- Czy przetłumaczyłeś je? - spytała Lois. - Jaką część Tripitaka mamy tutaj?

- Bez zachowania kolejności, są tutaj sto czterdzieści dwie strony Dyscypliny, mistycznego antidotum na pier­wotny grzech pożądania, Raga - odpowiedział Kit, ale jego spojrzenie cały czas spoczywało na Kristine.

Nawet jeśli w tonie jego głosu była zamierzona jakaś nutka ironii, Kristine postanowiła nie zwrócić na nią uwagi. Nie wiedziała nawet, czym jest namiętność, dopóki nie nauczył jej pożądać. Skóra płonęła pod jego spo­jrzeniem, burząc jej z takim trudem osiągniętą zimną krew. Modliła się tylko, by Lois i Thomas nie poczuli przepeł­niającego pokój gorąca. Sang Phala rzeczywiście musiał mieć pełne ręce roboty, gdy na jego głowie spoczywała opieka nad tym wytargowanym renegatem. Wielka część siły, którą czuła emanującą z niego od momentu ich pierwszego spotkania, była po prostu, jak sobie teraz zdała z tego sprawę, czysto seksualną energią.

- Hm, to zdumiewające - powiedziała Lois.

„Tak” - pomyślała Kristine, wzdychając podświado­mie.

O tak, Kristine, jesteś wcieleniem samej słodyczy w moich ramionach. Jego uśmiech zbladł, oczy pociemniały i wolno potrząsnął głową, wyrażając ten sam zachwyt, który i ona czuła.

- Nie? - Głos Lois przerwał ich milczące porozumie­nie. - Więc jest to poważny problem. Powinieneś był powiedzieć mi to przez telefon i oszczędzić podróży.

- Powiedzieć ci co, Loe-eese? - Zwrócił na nią wzrok, uprzytamniając sobie, że przegapił jakąś część toczącej się cały czas wokół nich rozmowy.

Lois odstąpiła parę kroków od skrzyń.

- Nie mogę tego nawet dotknąć bez jakiegoś upoważ­nienia. - Odeszła jeszcze o krok. - Obiecałeś...

- I nigdy nie łamię swoich obietnic - przerwał jej Kit, sięgając do kieszeni i wyjmując opieczętowaną kopertę. Wstał z kanapy i podał ją Lois.

Thomas wstał również, podszedł do swojej towarzyszki i czekał, aż złamie pieczęć. Razem odczytali dokument i oboje unieśli brwi w zdziwieniu.

- Czy rzeczywiście spotkałeś się z nim? - spytała Lois, raz jeszcze przebiegając papier wzrokiem.

- Odebrałem go z rąk samego króla-boga - od­powiedział Kit. - Dalajlama nie bardzo może przeciw­stawić się imperialistycznym zapędom swojego północnego sąsiada, ale wciąż jest przecież duchowym przywódcą ludu. Obaj zgodziliśmy się co do tego, że Kah-gyur jest wartością zdecydowanie duchową.

Lois skinęła głową.

- Jestem usatysfakcjonowana.

Thomas wciąż jeszcze się wahał.

- To jednak jest kontrabanda.

- Wycofaj się, jeśli chcesz, Stein - powiedziała Lois. - Los Angeles przejmie całą odpowiedzialność i wszystkie sto czterdzieści dwa bloki. Od samego początku zajmuje się tym grupa międzynarodowych specjalistów. Szukają jakiejś luki w prawie dotyczącym zabytków sztuki - zerknęła na Kita - i sądzę, że nasz przyjaciel dostarczył nam gotowe rozwiązanie.

Thomas wciąż jeszcze nie był do końca przekonany.

- To trudne przedsięwzięcie.

Lois przyjrzała mu się sponad drucianych okularów.

- A więc wycofaj się, zanim przystąpimy do omawiania interesu.

Starszy mężczyzna wciąż bronił jeszcze swojej pozycji, choć teraz z dużo już mniejszym przekonaniem.

- W Chicago także są prawnicy.

- Słyszałam takie pogłoski - wycedziła Lois szyderczo.

- Wchodzę, Shepherd - burknął Thomas, wyciągając z kieszeni białą chusteczkę i przykładając ją do czoła. - Wchodzę.

- Dobrze - powiedziała Lois, zwracając się znów do Kita i skinąwszy głową Kristine. - Sądzę, że każdy z nas zdaje sobie sprawę, że to, z czym mamy do czynienia, jest bezcenne. Ci z nas, którzy mieli już wcześniej do czynienia z panem Carsonem, wiedzą także, że nigdy jeszcze nie zapomniał wyznaczyć ceny za swoje usługi. - Opuściła okulary odrobinę niżej, zwracając wzrok na Kita. - Zwykle była to suma horrendalna.

- Już do tej pory wiele straciłem, Loe-eese. - Kit zaciągnął się głęboko papierosem, po czym zgniótł niedopa­łek w popielniczce.

- Na przykład? - spytała Lois przezornie.

- Ojczyznę, dom, większość z tego, co posiadałem, jaka, muła i ogromną część mojej wolności.

- Jesteś buddystą. Kit - przypomniała mu Lois. - Wiesz, że wolność jest kondycją psychiczną. Nepal nie jest na sprzedaż, nie wiem więc, jak to mogłoby zaważyć na naszym targu, ale mam pewne układy w Kathmandu. Mogłabym zorganizować sprzedaż twojego domu i prze­słanie twojego dobytku tutaj, gotowa jestem opłacić straty poniesione przy sprzedaży inwentarza.

- Nie. - Wstał i z charakterystycznym dla siebie tanecznym wdziękiem podszedł do wychodzącego na jezioro okna. Trzy pary oczu śledziły każdy jego krok, dwie z uwagę, a trzecia, barwy górskich fiołków, całkowicie oczarowana pięknem jego ruchów. Kristine wiedziała, że urok, który rzucił na nią przy pierwszym pocałunku, unosił się wciąż jeszcze w powietrzu, którym oddychali.

Oparł ręce na parapecie okna i kaskada złota spłynęła po jego ramieniu. Czekali. W końcu odezwał się i wtedy we wszystkich oczach odmalowała się ta sama reakcja - niedo­wierzanie.

- Chcę wrócić do domu. - Melodię jego głosu zmiękczyła autentyczność zawartego w tych słowach prag­nienia.

- To niemożliwe - powiedział Thomas.

- W końcu to twoja głowa - powiedziała Lois, wzruszając ramionami. - Zrobię, co będę mogła.

Kristine nie stać było na tego typu komentarz. Do domu? Z dala od niej? Po tym jak wykradł jej serce? I to w rekordowym czasie. Sięgnęła po kieliszek i stwierdziła, że nie jest w stanie utrzymać go w drżących palcach. Położyła rękę z powrotem na kolanach.

- Jaka jest twoja cena za Kah-gyur? - spytała Lois.

- Czterysta tysięcy.

- Czterysta tysięcy czego? Rupii? - Kobieta nie próbowała nawet ukryć szoku.

- Nie, Loe-eese. - Zwrócił twarz w jej stronę. - W twardej walucie, w dolarach amerykańskich.

Thomas opadł na kanapę, ale Lois szybko przyszła do siebie.

- Sto tysięcy i zapłacę także za jaka i muła - powie­działa.

- Jeden z moich przewoźników został raniony. Muszę wypłacić rodzinie odszkodowanie za jego utracone zdrowie i siły do pracy. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy i po dwieście dolarów za każde ze zwierząt.

- Ten muł wypada dosyć drogo. Kit. Dam ci pięć­dziesiąt za muła, zdając sobie sprawę, że słono prze­płaciłam, i sto za jaka, ale ani grosza więcej. Sto siedem­dziesiąt pięć tysięcy.

- Trzysta.

- Dwieście. To górna granica.

- Ty załatwisz przekazanie?

Skinęła głową.

- Jaka jest twoja prowizja?

- Pięćdziesiąt procent.

- Twoja szyja ma ostatnio niezwykle wysoką cenę nieprawdaż?

Łobuzerski uśmiech bawił na jego twarzy, gdy w non­szalanckim geście uniósł w górę szerokie barki.

- Taka jest cena ryzyka.

„Cena ryzyka - powtórzyła w duchu Kristine, splata­jąc ciaśniej ręce - Dlaczego, u diabła, nie pomyślałam o tym, zanim zdążyłam się w nim zakochać?” Ten wy­gnaniec miał zamiar złamać jej serce.

- Odlatuję natychmiast z powrotem do Los Angeles. W Denver czekają ludzie, którzy mają zająć się właściwym zapakowaniem Kah-gyur. Chyba że zdecydowałbyś się odmówić nad nim kilka swoich modlitw, oszczędzając mi w ten sposób kłopotu?

Kit zaśmiał się i przytulił starszą kobietę w serdecznym uścisku.

- Dla ciebie, Loe-eese, zrobię to.

„A co jest gotów zrobić dla mnie? - zastanawiała się Kristine - Kochać mnie, a potem porzucić?”

Popołudnie przerodziło się w zmierzch, a każda minuta wydawała się Kristine ostatnią.

Ślęczała nad komputerową wersją jego dzienników i katalogów zabytków, wyjaśniając Lois i Thomasowi użyty przez Kita system. Dla każdego z nich przygotowane miała grube pakiety i oboje wyrazili zainteresowanie projektem uniwersyteckim. Lois zaofiarowała się nawet napisać wstęp do jej książki o tybetańskich świątyniach i miejscach kultu. Kristine wiedziała, że zrobi to odpowied­nie wrażenie na dziekanie Chambersie, a Harry nie daruje sobie tego do końca życia.

Nigdy jeszcze powszechne uznanie nie było tak blisko niej. Doceniała to, zdając sobie jednocześnie sprawę, że może tylko to pozostanie jej po nim - opublikowana praca o historycznym znaczeniu i słowa płynące z faktu, że to przez nią świat dowiedział się o Chatren-Ma, słowa o dość przytłumionym blasku.

Do czorta z nim. Co też on sobie myślał, żeby tak po prostu wedrzeć się nagle w jej życie, po czym równie nagle je opuścić? Dobry Boże, czy ona rzeczywiście się z nim kochała? Spojrzała na niego ponad ramieniem Lois, gdy podchodził razem z Thomasem do katalogu zbiorów sprawdzić jeszcze raz wszystkie pozycje.

Czy rzeczywiście trzymała go w ramionach i czuła, jak otacza ją jego energia i przepełnia najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? Czy rzeczywiście trzymała go w ramio­nach i czuła, jak otacza ją jego energia i przepełnia najsłodszą miłością, jakiej kiedykolwiek zaznała? Czy rzeczywiście cało­wała go z bezbrzeżnym pożądaniem, pragnąc jedynie, by na zawsze pozostało w niej jego ciepło? Czy zanurzała palce w jego włosach, przyciągając do siebie, gdy każdy dotyk jego ust rozpalał w niej coraz dzikszą namiętność?

Tak, odpowiedziały jej wspomnienia, gdy wędrowała wzrokiem po okrytych dżinsami nogach, szerokich plecach i barkach aż do mocno zarysowanej szczęki. Jego bran­solety, te szerokie pasma złota, na których wyryta była cała fauna płaskowyżu: śnieżny leopard i baran, wygięta w łuk pantera powalająca potężnego jelenia, symbolizm ptaków zakładających gniazda w wysokich gałęziach drzew, za­dzwoniły, gdy przyklęknął na podłodze, podnosząc wieko jednej ze skrzyń, by Thomas mógł zanotować jej numer. Powędrowała wzrokiem w dół kołyszącego się między szerokimi barkami warkocza, po czym znów powróciła spojrzeniem na czytany przez Lois folder.

Tak, kochała się z nim i wiedziała, że zawsze już będzie słyszeć w sobie jego szept i czuć na ciele jego dotyk.

Starsza kobieta, zmarszczywszy brwi, przerzucała pa­piery i przeglądała pozostałe notatniki.

- Czy coś się nie zgadza? - spytała Kristine, z trudem skupiając uwagę ponownie na pracy.

- Znam go od dawna, Kristine - powiedziała Lois nieobecnym głosem, nie przerywając swoich poszukiwań. - On, podobnie jak jego ojciec, nie jest taki jak większość mężczyzn.

Zaskoczyło ją, że rozmowa przybrała tak osobisty ton, ale nie miała innego wyboru, jak tylko podążyć za wątkiem Lois.

- Którego ojca masz na myśli?

Spojrzała na nią z zaciekawieniem sponad oprawek okularów i Kristine wydawało się, że dostrzega w twarzy Lois zdziwienie.

- Powiedział ci o Sang Phali?

Jej własna ciekawość była rozpalona w najwyższym stopniu, gdy przysiadała na jednym z kuchennych stołków.

- Tyle tylko, że to Sang Phala zabrał go do klasztoru.

- Krzyczącego i wierzgającego nogami na znak protes­tu - powiedziała Lois, zdejmując okulary. Kristine czuła się lustrowana od stóp do głów przez prawdziwego eksper­ta. - Miał dziewięć lat, gdy Sang Phala znalazł go u Khampasów. Do tego czasu Kit zdziczał już jak miody wilczek, pełen żalu i złości, i wciąż nie mogący zrozumieć, dlaczego został porzucony przez rodziców.

- Porzucony? - Kristine wsłuchiwała się uważnie w każde słowo, każdy okruch informacji o mężczyźnie, wobec którego była zupełnie bezbronna, i to słowo za­skoczyło ją.

- Zmarli, ale dla dziecka to wszystko jedno - wyjaś­niła Lois. - Pozostał całkiem sam. Wyruszyłam na poszukiwanie go. Melanie i Dwayne byli moimi dobrymi przyjaciółmi.

„Melanie - pomyślała Kristine, powtarzając imię w myśli. - Jego matka miała na imię Melanie.”

- Ale nie udało ci się go odnaleźć? - spytała Kristine, nie chcąc, aby dyskusja urwała się w tym miejscu. Żadne inne rozwiązanie nie wydawało się sensowne, ale Lois szybko przekonała ją, że się myli.

- O tak, znalazłam go bez kłopotów. - Lois przełoży­ła jeden z folderów na sąsiedni stosik. - I miałam z sobą dokumenty uprawniające mnie, by przywieźć go z po­wrotem do Stanów. Był i jest cały czas obywatelem amerykańskim.

Kristine wyczuła żal w jej głosie i zastanawiała się, co mogło zmusić ją do pozostawienia syna przyjaciół w tak dzikim kraju.

Lois spojrzała na Kita.

- Zdecydowałam się pozostawić go w klasztorze. - Jakby szukając potwierdzenia słuszności swojej decyzji, dodała: - Spójrz na niego, Kristine. Czy możesz wyob­razić go sobie innym, niż jest? W garniturze od Braci Brooks?

Nie. Mimo, że starała się bardzo, szerokie barki w żaden sposób nie chciały poddać się prążkom. Także i dla jego uśmiechu nie byłoby miejsca pod maską cywilizacji. Jego żywiołem były ziemia i niebo i żadne zewnętrzne ozdoby nie mogłyby wzbogacić mężczyzny, którym się stał.

- Wciąż jeszcze bardzo cierpiał, kiedy go odnalazłam - ciągnęła Lois, zagubiona jakby we własnych myślach. - Mały chłopiec, którego po latach niezwykłej swobody poddano nagle krańcowej dyscyplinie. Nie mogłam znów wywracać jego świata do góry nogami. Nie byłam pewna, czy mogłabym zaoferować mu spokój ducha, który obiecy­wał Sang Phala. - Przelotny uśmiech pojawił się na twarzy pani kustosz. - Chciałam skręcić kark temu starcowi, kiedy dowiedziałam się o ucieczce Kita. To były złe lata, bez żadnej informacji o nim, nie wiedziałam nawet, czy jeszcze żyje, zastanawiałam się, jak mógłby przeżyć o własnych siłach. A potem dzieciak pojawia się nagle w Lishan. Reszta, jak to mówią, należy już do historii. Westchnęła, spoglądając na stos folderów piętrzący się przed nimi. - Przez moment, kiedy już odnalazłam go w klasztorze i stojąc w zimnym holu, obserwowałam pochyloną w modlitwie głowę, ten blask rdzawych włosów wśród panujących wokół ciemności, pomyślałam, że mógłby być mój, że mogłabym przywieźć go do domu i wychować jak własnego syna. - Lois podniosła głowę, obdarzając Kristine długim, uważnym spojrzeniem i głos jej zmiękł. - Ale on nigdy nie należał do mnie, Kristine. Nigdy nie należał do żadnej kobiety, matki, siostry czy kochanki.

Kristine zawstydziło to delikatne ostrzeżenie ze strony starszej koleżanki, wywołując na twarzy silny rumieniec. Postąpiła głupio, ulegając tęsknocie i pożądaniu. Miał inne kochanki. Ta prosta prawda była znana jej od pierwszego pocałunku. Zostawił je wszystkie, a niespełna godzinę temu zadeklarował chęć opuszczenia także i jej. Lois nie przywioz­ła chłopca do domu, jak to właśnie wyznała Kristine, i wątpiła, czy młoda kobieta zdoła zatrzymać przy sobie mężczyznę.

- Czy coś nie zgadzało się z danymi? - spytała Kristine, gwałtownie przerywając ten osobisty wątek rozmowy.

- Mapa. - Lois wzięła do ręki leżący na górze folder i przerzuciła kilka kartek, aż znalazła to, czego szukała. - Brakuje tu bardzo istotnej informacji.

Kristine przestudiowała dokładnie wszystkie szczegóły dostarczonych przez Kita informacji i nie zauważyła, żeby czegokolwiek brakowało. Prawdę mówiąc, było to najbar­dziej kompletne sprawozdanie, jakie kiedykolwiek widzia­ła.

- Czego brakuje? - Spojrzała i wciąż nie wiedziała, o co chodzi.

- Lokalizacji Chatren-Ma.

Kristine obrzuciła Lois pytającym spojrzeniem. Może ta kobieta nie była aż tak błyskotliwa, jak jej się zdawało. „Nie - szybko poprawiła się. - Lois Shepherd była niezwykle inteligentna. Może tylko podróż za bardzo ją zmęczyła.”

- Mapy złożył razem poprzez serię kolejnych powięk­szeń. - wyjaśniła szybko, zachowując własne wątpliwości dla siebie. - Pierwsza mapa, z której wyciął kawałek, odnosi się do drugiej mapy, w której ten kawałek jest powiększony. Ta serią ciągnie się przez następnych pięć map, aż dochodzimy w końcu do ilustracji i zdjęć z klasz­toru. - Kristine nie mogła sobie nawet wyobrazić, by ktokolwiek mógł wykonać tę pracę dokładniej.

Lois miała jednak inne zdanie na ten temat.

- Po drodze zmienił nieznacznie szerokość i długość geograficzną i nigdy już do tego nie powrócił.

- Hm, tak - zgodziła się Kristine. To była prawda. Nie zaznaczył stopni na każdej z map, ale przy odrobinie wysiłku można by odnaleźć nawet muchę na którejś ze ścian.

A może nie? Przewróciła kilka stron, zachowując w pamięci namiary, aż dotarła do mapy, przy której się zatrzymały. „Okay - pomyślała, wracając do poprzedniej strony - teraz wystarczyło tylko... ciekawe, co też takiego zaplanował sobie Kit.”

Sprawdziła raz jeszcze, porównując obydwie mapy. Kolejne powiększenia były niedokładne, niedokładne na tyle, by stały się zupełnie bezużyteczne.

Lois wprowadziła serię cyfr do swego komputera, po czym zakomunikowała sucho.

- Zdaje mi się, że nie życzy sobie nikogo w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Chatren-Ma albo... Momencik, a raczej w promieniu pięćdziesięciu dwu kilomet­rów. To spory kawał świata, jeśli ktoś miałby go dokładnie przeszukać.

- To przeoczenie - powiedziała Kristine, broniąc go zapalczywie.

Ale Lois nie dała się przekonać.

- Kit nigdy jeszcze niczego przypadkiem nie przeoczył. Ten chłopak zastawił na mnie pułapkę.

„I na mnie - dodała w duchu Kristine, ogarniając wzrokiem jego szerokie plecy. - Co on, u diabła, takiego knuł?” Z czasem sama odkryłaby to oszustwo, kiedy on zdążyłby już odjechać, i nie miałaby na kim wyładować złości. Obiecał podzielić się z nią swoją wiedzą na temat Chatren-Ma i podał jej wszystko, poza tą przeklętą lokali­zacją. Ciekawe, za kogo też on ją uważał?

Za kogoś, kto zakochał się i kochał z ledwie znanym sobie barbarzyńcą, sama udzieliła odpowiedzi na to pyta­nie. Rodzaj wygłodniałej seksualnie kobiety, która rzuca się w ramiona pierwszego mężczyzny, wystarczająco czaru­jącego i sprytnego, by wzbudzić w niej uczucia, o których sądziła, że nie będą jej udziałem.

Nie miała zamiaru ani umrzeć, ani zniknąć. Czar zaczynał pomału pryskać i nawet jeśli wiedziała, że będzie za nim tęsknić przez kilka miesięcy po jego wyjeździe, postanowiła nie poddawać się słabości. Jeszcze nie teraz.

- Gdzie to jest. Kit? - odezwała się wystarczająco głośno, by zwrócić uwagę obu mężczyzn.

- Bezpośrednia i konkretna - skomentowała po cichu Lois. - Podoba mi się.

- Gdzie jest co? - spytał Thomas.

Kit nie potrzebował dalszych wyjaśnień. Widział roz­łożone na stole mapy.

- Zdaje mi się, że nasze damy odkryły drobną niezgodność. Loe-eese wierzę, że rozumie, Kreestine pew­nie trochę mniej.

- Nie uda ci się ukryć tego na zawsze. Kit - odezwała się Lois. uprzedzając kolejny atak Kristine. - Rozeszły się już pogłoski, że dokonałeś ważnego odkrycia i kiedy te bloki znajdą się na wystawie, każdy dowie się, gdzie byłeś.

- Nie wiedząc jednak, gdzie byłem dokładnie - dodał, podkreślając swoją rację.

Kristine milczała, pozwalając, by Lois rozegrała bitwę. Starsza kobieta miała dużo większe szanse na wygranie, i Kristine zdała sobie nagle sprawę, że nie było dla niej miejsca w tym sławnym trio. Kit zaprosił ją do gry, ale od momentu gdy powiedział, że chce wracać do domu, coraz bardziej czuła się intruzem. A pomyłka Kita tylko jasno jej to uświadomiła.

Nie rozumiała, na jakiej zasadzie mogłaby zasługiwać na jego miłość, a nie zasługiwać na zaufanie, chyba że to, co ich łączyło, nie było miłością. Może kierowana potrzebą własnego serca, wyobraziła sobie jedynie, że odwzajemniał jej uczucie. Nie była ekspertem. Niewielkie miała pojęcie o różnicy między seksem a miłością. Ludzie znacznie bardziej obyci niż ona od wieków mylili te dwie rzeczy. A może to tylko kobiety popełniały błąd, zaś mężczyźni dostawali to, czego chcieli? W każdym razie ona z każdą minutą czuła w sobie coraz większy chaos.

- Może jesteś najlepszy, a może i nie. Kit - powiedzia­ła Lois po pełnej napięcia przerwie. - Ale z pewnością nie jesteś jedynym dysponującym odpowiednimi środkami, by odnaleźć Chatren-Ma. Gdy dowiemy się, gdzie to jest, będziemy mogli zorganizować jakąś ochronę, by świat dowiedział się, że jest tam coś, co warto chronić.

Kit zaśmiał się, ale śmiech zabrzmiał cynicznie. Zdener­wowało to Kristine bardziej niż jego odejście, bardziej niż jego postęp zwątpiła we wszystko, co do niego czuła.

- Świat okazał się niespecjalnie zainteresowany chro­nieniem tego, co jest mi drogie. Wiesz o tym dobrze, Loe-eese.

- Ktoś odnajdzie to. Kit. Nie sądzisz, że dobrze byłoby poinformować Chińczyków, zanim Turek...

- On nigdy tam nie dotrze. - Kit przerwał jej ostro.

- Ma poparcie.

- Pieniądze nie zapewnią wstępu do Chatren-Ma, ani też spryt czy przebiegłość. Jego wiara nigdy nie pozwoli mu wejść do Chatren-Ma.

Po raz pierwszy coś na kształt zmarszczki zakłóciło dotychczas bardzo opanowane oblicze Lois.

- Kit, daruj sobie ten mistycyzm. Mówię o faktach.

- A ja o prawdzie i w tym cała różnica.

Lois spoglądała na niego przez chwilę tak jak matka na niesforne dziecko, które wymknęło się spod jej kontroli. Potem zaczęła zgarniać wszystkie foldery, papiery i mapy do teczki.

- Kiedy uda ci się pogodzić te dwie rzeczy, zadzwoń do mnie. To ja wystawiam czek. Thomas, załadujmy wszystko do tej wynajętej łajby, którą nazywasz kadilakiem.

Gdy już wszystkie kufry zostały zapakowane, Kristine odprowadziła ich do samochodu. Nie czekała na rozstrzyg­nięcie sporu na temat, jak zabezpieczać miejsca archeo­logicznych odkryć. Była zła i nie chciała dać się zranić. Dobrze wiedziała, że wszyscy naokoło zmieniali często łóżka i towarzyszy snu. Wiedziała też, że gdyby ta okazja powtórzyła się, postąpiłaby tak samo.

Musiała to wszystko przemyśleć, spojrzeć z trochę bardziej współczesnego punktu widzenia i zobaczyć seks we właściwej perspektywie. Jej praca będzie opublikowana mimo wszystko, przyrzekł jej to uniwersytet, a nie Kit. Wciąż miała jeszcze mnóstwo informacji dotyczących samego Kah-gyur, choć nie to jej obiecał. Przyrzekł jej legendę Chatren-Ma i tego pragnęła. Nie była naukowcem, była historykiem. Zajmowała się czasem oraz rozwojem kultury i człowieka. Zabytki sztuki musiały być poparte faktami, by móc służyć jako potwierdzenie jej tez. Musiała znać lokalizację Chatren-Ma, by udowodnić, że on istnieje. A przede wszystkim potrzebowała jego. Choćby udało jej się być najbardziej nawet nowoczesną i tak nie mogłaby zmienić tego, co czuła. Choćby wszelkie pojęcia pomieszały się, nie uśmierzy to jej bólu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

„Porozmawiam z nim - zadecydowała Kristine. - Właśnie tak zrobię. Porozmawiam z nim o tym, co czuję... Nie, nie zrobię tego. Tylko głupiec mógłby się tak obnażyć.”

Wrzuciła do kosza kolejną garść zebranych po przyję­ciu śmieci i schyliła się, by podnieść z podłogi serwetkę. Jeśli ją kochał, jeśli był takim, jakim chciał, by wierzyła, że jest, nie zniknąłby w garażu po odjeździe Shepherd i Steina. Odgadłby jej myśli i wrócił tutaj ze słowami zapewnienia i pociechy.

„Będę chłodna. Właśnie tak. Chłodna, spokojna i opa­nowana. Dojrzała. Wyrafinowana. - Uklękła, by wydo­być zabłąkany pod stołem orzeszek. - Będę tak zimna, że przydałaby mu się puchowa kurtka, by uchronić krew przed zamarznięciem... Nie, nie będę. Zbyt dużo chłodu - to przesada, zdradziłabym się, nawet jeśli udałoby mi się nad sobą zapanować.”

„Będę rozsądna” - przekonywała samą siebie, wczołgując się głębiej pod stół, by dotrzeć do połamanego krakersa. Ten mężczyzna był idealnie spokojny, ona zaś była jednym wielkim kłębkiem wątpliwości i sprzecznych uczuć, bez żadnych widoków na choćby odrobinę spokoju ducha.

Nie był spokojny, kiedy kochali się. Był ciepły i dziki, tak samo jak i ona zgłodniały rozkoszy. Oczywiście, pójście z nim do łóżka po raz drugi przez nikogo nie mogłoby być uznane za posunięcie taktyczne, nawet przez kogoś o tak skomplikowanej logice postępowania jak jej.

Szkoda. Poczuła żal. Natychmiast zdławiła w sobie te myśli. Kochać się z nim jeszcze raz, rzeczywiście. Z czego wydawało jej się, że była stworzona? Ze stali? Ile mogłoby znieść jej serce? Już i tak było lekko nadkruszone na brzegach.

A jednak miała mu coś do zawdzięczenia. Dowiódł, że John Garraty grubo się mylił. Boże, jak bolesną mogła okazać się ta lekcja.

Kątem oka zauważyła przesuwający się po tarasie cień i czym prędzej wycofała się spod stołu. Ostatnią rzeczą, przy której życzyłabym sobie, żeby ją zastał, było czołganie się po podłodze. Tak długo, jak tylko uda się jej wytrzymać, musi unikać jawnego manifestowania swych uczuć.

Złość była tym, czego potrzebowała, niczym nie poha­mowana złość, podsycana jeszcze przekonaniem o słuszno­ści. Obiecał jej.

„Gdzie też była teraz jego obietnica” - pomyślała z niesmakiem, czekając na choćby iskierkę gniewu, która rozjaśniłaby jej niedolę. Ale nie znajdywała w sobie żadnej złości, był w niej tylko ból wywołany myślą o jego odejściu. Jak też mogła zrobić coś tak nierozsądnego i zakochać się w nim?

Och, nareszcie pojawił się, pierwszy płomień wściekło­ści, i to w okamgnieniu. Słyszała, jak otwierają się zewnęt­rzne drzwi do jej pracowni i przez moment zastanawiała się, dlaczego nie wszedł głównymi lub tylnymi drzwiami. I do jednych, i do drugich było bliżej z garażu niż do drzwi pracowni.

Umyślnie nie zwracała na niego uwagi zajęta porząd­kowaniem pokoju. Choć kroki wydawały się odrobinę cięższe niż zwykle, a jego obecność za nią o ton ciemniejsza, zlekceważyła to.

Już przy pierwszym dotknięciu ręki wiedziała, że to nie Kit, ale ponieważ ta ręka ciasno przylegała do jej ust, a żelazne ramię ściskało ją za gardło, mogła jedynie walczyć w milczeniu i modlić się, aby nie zemdleć.

Ostatecznie Kit doszedł do kompromisu z Shepherd i Steinem. Obiecał podać im dokładną lokalizację Chatren-Ma, zanim bloki znajdą się na wystawie. W ten sposób zyskiwał rok, może dwa, by uspokoić trochę wzburzone władze chińskie, znaleźć sposób na przedostanie się do Tybetu i dotarcie do Chatren-Ma.. Jedno spojrzenie na święte miejsce zdecydowanie mu nie wystarczał. Coś więcej niż tylko Kah-gyur spoczywało pod tymi głazami. Czuł tam coś wantycznego i silnego.

Z Kristine jednak nie mogło być mowy o żadnym kompromisie. Złożył jej obietnicę, i miał zamiar złożyć jeszcze wiele innych, wszystkie obietnice dzielonego wspól­nie życia.

Łagodny uśmiech rozpogodził mu twarz. Czekał cały dzień na nadejście nocy, na księżyc, który wygnałby już z nieba słońce. Wtedy znowu będzie jego.

Podniósł wieko jednego ze stojących przy łóżku kuf­rów i wyjął nóż. Ostrożnie podważył nim blok drewna w jednej z bocznych ścian i równie uważnie podniósł ostrzem kawałek pergaminu, kierując go ku światłu. Pierwszy podarowany jej prezent spełni pierwszą złożoną przez niego obietnicę - jedyna mapa będąca w posiada­niu człowieka, który znał lokalizację Chatren-Ma. Jej zmartwienie po dokonanym przez Lois odkryciu dotknęło go poprzez całą szerokość pokoju. Nie docenił umiejętno­ści Shepherd, gdyż inaczej porozmawiałby z Kristine wcześniej.

Opuścił wieko i rozłożył na nim mapę, wygładzając rękami zmarszczki, gdy nagle strach, ogromny, chaotyczny i zdecydowanie o Kristine, ogarnął go ze wszystkich stron.

Za późno. Ta surowa prawda dotarła do niego, kiedy już wybiegł z pokoju. Chwycił swój wiszący przy drzwiach khukri, po czym przeskakując przez ogrodzenie, miękko wylądował na ziemi, by natychmiast ruszyć w dalszą drogę.

Przechodząc obok tylnych drzwi, krótkim ruchem palców zwolnił z uwięzi Mancosa.

- Idź! - rozkazał.

Ale ani on, ani pies nie byli wystarczająco szybcy. Dom był pusty, i tak samo puste byłoby zapewne jego serce, gdyby nie burzący się w nim gniew. Gniew, tak długo nie dopuszczany do głosu, teraz wypełniał wszystkie jego pory, ogarniając go bez reszty. Zaślepił go zupełnie, zbijając także mięśnie w twarde, twarde węzły.

Nieostrożność! To słowo paliło go jak ogromny wyrzut sumienia. Rozkoszując się towarzystwem, zapomniał się, zapomniał się bardzo niebezpiecznie.

Nakazując myślom milczenie, przeszukał dom, przy każdym kroku, przysięgając zemstę. Przysiągł zemstę za zakłócenie spokoju jej domu, a gdyby miało się tak stać, przysiągł też śmierć za jej życie.

Szeroko otwarte drzwi pracowni wyrwał z zawiasów pełnym złości kopnięciem. Wciąż nie zaprzestając po­szukiwań wypadł z pokoju.

W salonie, pośród porozrzucanych szpargałów, szkla­nek i serwetek znalazł to, czego szukał. Zwinięta pantera wyrzeźbiona na pięciocentymetrowym brązowym dysku, wizytówka Turka, a pod metalowym krążkiem jego własna podobizna naszkicowana na liście gończym z Xizang, niegdyś Tybetu.

Wypisana pod twarzą cena nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do motywów działania Turka, ani też co do celu jego podróży. Chińczycy pragnęli bardziej jego niż Kah-gyur. Dużo bardziej.

- I będą mnie mieli - poprzysiągł niskim głosem, przeszywając plakat czubkiem trzymanego w ręku ostrza. - I drogo zapłacą za przywilej cieszenia się moim towarzy­stwem.

Niczym błyskawica okręcił się na piętach, wyrzucając jednocześnie przed siebie nóż. Ostrze zatrzymało się, z głuchym odgłosem przyszpilając plakat do solidnych dębowych drzwi.

Turek będzie poruszał się szybko, obcy w nieprzyjaz­nym kraju. Będzie unikał ambasad. Chińczykom nie chodziło o zakładnika, chodziło o Kautilya Carsona. Turek będzie uciekał do domu, ale nie znajdzie tam schronienia. Nie będzie na całym świecie żadnego miejsca, do którego mógłby uciec.

Kit zapakował niewiele rzeczy,, biorąc z sobą jedynie swój irchowy worek. W domu zatrzymał się jeszcze na chwilę, by zabrać nóż, wpychając do kieszeni także i list gończy. W pralni otworzył nożem dwudziestopięciokilogramową puszkę z jedzeniem dla psa.

- Rządź się tym rozsądnie, Mancos - poradził nie odstępującemu go ani na krok psu. - Kreestine wróci za dwa tygodnie. Znasz drogę do jeziora. Tylko tam i z po­wrotem bez żadnego szwędania się po okolicy.

Przyklęknął przy drzwiach wejściowych, otwierając klapę dla psa, potem obrócił się i kładąc rękę na ogromnej głowie Mancosa, podrapał go za uchem. - Leż spokojnie w ciągu dnia. Pij w nocy. Śpji we własnym łóżku, a jeśli zaczniesz obgryzać meble, trzeba będzie za to słono zapłacić. Zrozumiałeś?

Pies zawył długo i przeciągle.

- Nie martw się, Mancos. Wyprawię ją do domu. W ten czy inny sposób. Wróci do miejsca, do którego należy. - Powoli podniósł się i schował nóż do pochwy.

A jeśli Turek odmówi mi tego, słowa odmowy będą jego ostatnimi. „Obiecuję to” - dodał w duchu.

„Zatem rozejrzyjmy się - pomyślała Kristine, próbu­jąc uporać się z mgłą dezorientacji. - Najpierw byłam w salonie, potem zarzucono mnie na ramię, potem nic, potem hałas samolotowego silnika, potem znowu nic, a potem jeszcze większy szum silników.”

A teraz to miejsce. Gdyby nie była śmiertelnie przerażo­na, zdecydowanie uznałaby te zapachy za uwłaczające jej godności. W ciemnym pokoju bez żadnego okna śmier­działo rybą, mnóstwem starej rozkładającej się ryby. Na betonowej podłodze rozmazane było coś, czemu nie miała ochoty przyjrzeć się bliżej. Była prawie zadowolona z fak­tu, że w panujących wokół niej ciemnościach niewiele można było zobaczyć.

Dochodzące z zewnątrz głosy przebijały się przez mgłę dużo skutecznej niż jej własne niepewne myśli. Skupi na nich uwagę, by zacząć tego żałować już po kilku minutach. Potrafiła pisać i czytać po chińsku, znała trochę tybetański, mniej nepalski i niewiele rozumiała z tego, co teraz było mówione w tych językach.

Ale mimo to te głosy powiedziały jej, że była gdzieś w Azji, gdzieś na wybrzeżu, jak można by wnioskować z dużej ilości ryb, co całkowicie wykluczało Tybet i Nepal.

Wspaniale. Uwielbiała podróże, choć zwykle po drodze udawało jej się zobaczyć trochę więcej ciekawych widoków.

Podnosząc się na niepewnych nogach, próbowała oce­nić sytuację i miejsce, w którym się znalazła. Z miejscem było łatwo - ten smród. Z sytuacją sprawa była trochę bardziej skomplikowana.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie ciągnąłby jej przez pół świata, po to tylko, żeby ją zabić. Oczywiście nie miała żadnych powodów, by sądzić, że jej napastnicy byli przy zdrowych zmysłach, ale z konieczności przyjęła takie założenie. Miała do wyboru - to albo wpaść w panikę.

Dostała środki odurzające. Inaczej nie można było wyjaśnić luk w jej pamięci, i ten fakt popychał ją raczej ku panice, której starała się nie ulec. W domu chętnie sięgała od czasu do czasu po szklankę piwa czy kieliszek wina, ale były to jedyne używki na jakie sobie pozwalała.

Wszystkiemu winien był Kit Carson, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. To on i ten jego Kah-gyur wpakowali ją w tę aferę. Nie wiedziała, co prawda, dlaczego. Przecież Shepherd i Stein wywieźli zabytki, a chyba o nie wszystkim chodziło?

- Dobrze - szepnęła, stwierdzając, że podoba jej się dźwięk własnego głosu. - Chcą Kah-gyur, nie mnie. Wystarczy w takim razie, żeby ten facet o szerokich barach zapytał tylko, a powiem mu wszystko, co wiem. Załatwię mu specjalnie grawerowane zaproszenie do Muzeum His­torii Naturalnej w Los Angeles w Kalifornii. - Zacisnęła mocno powieki, próbując przypomnieć sobie kod, który wypisywała przynajmniej ze sto razy w ciągu ostatnich kilku dni.

- Dziewięć, zero, zero, zero, siedem. Osobiście za­dzwonię do Lois i połączę go z nią, żeby mógł porozumieć się z ekspertem, a nie z jakimś nieznanym profesorem z podrzędnego uniwersytetu stanowego. - Przerwała na chwilę poprawiając się. - Okay, okay, może niekoniecznie podrzędnego, ale też i nie wyróżniającego się specjalnie. Niech cię licho. Kit. - Dokładnie badała ściany, mając nadzieję natrafić na drzwi, najlepiej otwarte, a może i czekający na zewnątrz samochód. Samochód z kluczyka­mi w stacyjce i mapą rozłożoną na przednim siedzeniu.

- I bilet samolotowy w Business Class dokądkolwiek, oraz jedzenie, coś lekkiego i nietłustego. - Jej lista życzeń pęczniała coraz bardziej, aż znalazła się w hotelu Ritz Carlton, w apartamencie z ogromną wanną, luksusowym mydłem i mówiącą po angielsku obsługą, najlepiej po­sługującą się amerykańskim angielskim.

Głośny hurkot z prawej strony gwałtownie przerwał jej mrzonki. Drzwi, których nie mogła nigdzie znaleźć, ot­worzyły się nagle i jasne aż do bólu światło słoneczne zalało rybny składzik.

Przytulając się do ściany, wyjrzała przez wydrapane paznokciami szparki i nie bardzo kobiecy okrzyk uwiązł jej w gardle.

Mężczyzna, który włamał się do jej domu, mężczyzna, którego udało się jej podejrzeć w krótkich chwilach świadomości, to było coś więcej niż tylko ramiona. To były ramiona, ogromne ramiona, długie muskularne nogi, potę­żny tors, i za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego zależało mu tak na warkoczu Kita, skoro jego własne hebanowe włosy opadały do pasa ściśnięte sznurem.

- Jestem Turkiem. - Uśmiechnął się, wolnym, bar­barzyńskim uśmiechem, który rozświetlił twarz nieokreś­lonego pochodzenia, budząc w Kristine refleksję na temat tego, ile też różnych kombinacji rasowych można było spotkać na Tybetańskiej Równinie. - I ty jesteś moja.

„Doskonale - pomyślała. - Znakomicie. Niech cię diabli, panie Kit Carson. Nie wiem dokładnie, kiedy wyruszyłam w podróż, ale jeśli nie jesteś już co najmniej w połowie drogi przez Pacyfik, ktoś może znaleźć się w poważnych kłopotach... najprawdopodobniej ja.”

Kit zsunął się z konia, pozwalając, by uprząż opadła na ziemię. Przemierzył już ocean i prawie taki sam dystans na lądzie w ciągu czterech dni, zapuszczając się coraz bardziej w głąb zakazanego kraju i podchodząc bliżej do twierdzy Turka niż kiedykolwiek miałby na to ochotę. Jego własny dom znajdował się ponad dwieście kilometrów na połu­dnie, za rzeką Tsangpo i szczytami Himalajów.

Nie przyjechał tutaj, aby wracać do domu. Przyjechał po Kristine i głowę Turka. Umknęli mu w Szanghaju. Od momentu ponownego pojawienia się na chińskiej ziemi, skutecznie prześlizgiwał się między różnymi organami władzy. Teraz, w Tybecie, od dawna był już poza ich zasięgiem, chroniony cieniem gór, gdzie wielkie obszary rozciągały się przez wiele kilometrów dotknięte lecz nie zmienione ręką człowieka.

Światło igrało po szerokiej przestrzeni różnymi od­cieniami błękitu i różu, przechodząc w purpurę i czerń tam, gdzie rozciągały się przed nim kaniony. Ziemia mieniła się różnymi tonami czerwieni, szarości, rdzawego brązu aż po brunatną barwę wąwozów.

Przysiadł na brzegu urwiska, czekając i pozwalając, by niestrudzony wiatr obmył jego twarz światłem, mrokiem i kolorami. Tuż za sobą słyszał rżenie konia i brzęk uprzęży. Poza tym od samych gór aż do niknącego daleko na pomocy horyzontu panowała cisza.

Sekundy zamieniły się w minuty, minuty w godziny, księżyc był już wysoko. On wciąż siedział i obserwował, cierpliwy i gniewny.

Tuż przed świtem oczekiwanie skończyło się. Przy­klękając rozprostował skrzyżowane dotąd nogi i odłożył na bok metalową czarkę z herbatą. Pod stopami w głębi kanionu zamigotały światła latarni. Karawana wolno posuwała się na zachód w kierunku położonej tam twier­dzy.

Gwizdnął miękko i koń zbliżył się ostrożnie do spadzistej krawędzi wzbijając kopytami puszyste kłęby kurzu. Kit wstał, wyciągnął z umocowanej przy siodle pochwy strzelbę i załadował ją pojedynczym nabojem.

Kładąc się płasko na ziemi, położył broń na ramieniu, uważnie namierzając cel. Chwilę później strzał odbił się echem o ściany kanionu, a jedna z latarń zgasła wybu­chając na moment jasnym płomieniem. Także pozostałe latarnie szybko rozpłynęły się w ciemności, zdmuchnięte przez trzymających je jeźdźców.

Turek zrozumiał ostrzeżenie: wiedział, że ktoś podą­ża jego tropem. Kiedy dotrze do domu, będzie wiedział kto, a potem nie będzie już więcej żadnych ostrzeżeń.

Kit podniósł się, wsunął strzelbę z powrotem pod siodło i przymocował przy nim herbacianą czarkę. Potem dosiadł konia, kierując go ku górze i Chatren-Ma.

Określenie barbarzyńca, jak wkrótce zdała sobie z tego sprawę Kristine, było pojęciem względnym. Jaki­kolwiek historyk czy archeolog mający okazję spożywać wspólny posiłek z Turkiem, z pewnymi oporami nazwał­by później tak Kita Carsona.

Mężczyzna jadł rękami, palcami i zębami, w sposób, który prawie całkowicie zabijał w niej uczucie głodu. Ostatecznie jednak pozbawiło ją apetytu złe spojrzenie małych, czarnych oczu. Śledził każdy jej ruch, nawet najdrobniejszy, z tak wielką intensywnością, że Kristine była przekonana, iż odczytuje jej najskrytsze myśli.

Co prawda nie była przeciwna temu, żeby poznał kilka z nich, zwłaszcza te, których nie śmiała wypowie­dzieć głośno. Były jednak i takie, które wolałaby za­chować dla siebie: strach przed pożądliwą ciekawością jego oczu albo panika odczuwana za każdym niemal razem, gdy wyciągał miedzianą rękę, by pogładzić jej skórę. Gdy Kit był męskością w jej najdelikatniejszej i najbardziej nieodpartej formie, Turek reprezentował najbardziej arogancką i brutalną jej wersję, przystojny w sposób nigdy nie będący udziałem kogoś pochodzące­go z jednej rasy.

Dwa dni temu, kiedy zabierał ją z brudnego składziku ryb w Szanghaju, jego arogancja była wręcz nie do zniesienia.

Z szyderstwem bawił się jej włosami, po czym rzucił kolorową wełnianą spódnicę, bawełnianą koszulkę, czarną kamizelkę i kazał się ubrać. Za pięć minut mieli wyruszyć.

Niewiele usłyszała od niego, gdy małym samolotem przelatywali nad Chinami i Tybetem. Spytała, jak udało mu się wykraść ją ze Stanów. Wydawało jej się, że odurzona i nieprzytomna kobieta, nawet tak drobna jak ona, nie była zbyt łatwa do ukrycia. Zaśmiał się tylko, pozwalając sobie na jakieś komentarze pod adresem chciwych Amerykanów. Potem powiedział, że musiał jedynie przekupić kilku antykwariuszy jakimiś religijnymi przedmiotami i tkanina­mi skradzionymi z buddyjskich świątyń, by załatwili mu samolot, który dowiózł ich bez żadnych zbędnych kontroli celnych do samego Szanghaju.

Teraz po arogancji Turka nie było już ani śladu. Był zdenerwowany. Strzał o świcie zamienił jego brawurę w czujność. Gdy pół godziny później znalazł wbity we framugę po rękojeść khukri, przyszpilający przecięty w pół list gończy, kawałek mapy i z metr zaplecionego końskiego ogona - czujność przerodziła się w strach. Byle komu nie udałoby się zatopić trzydziestu centymetrów w twarde drewno.

- Kautilya chce cię odzyskać. - Przestraszona ponu­rym tonem jego głosu uniosła wzrok w górę, czego starała się do tej pory nie robić. - Bardziej niż sądziłem, że jest to możliwe.

Kristine zachowała milczenie, nie spuszczając z niego oczu, w których malował się jej własny strach i czujność. Kit był gdzieś w pobliżu, gdzieś w otaczających ich ciemno­ściach. Wystarczy, by do momentu jego przybycia nie poddała się rozpaczy.

Turek pochylił się, dorzucając kolejne polano do ognia pośrodku brudnej, kuchennej podłogi. Byli sami w pokoju. Strażnicy odeszli na posterunki, a pozostali bandyci zasnęli w sypialniach położonych na drugim piętrze oraz w innych budynkach przytulonych razem do ściany kanionu.

Kozły, świnie, kurczaki przechadzały się po ogrodzo­nym kamiennymi ścianami dziedzińcu, nadając tej kryjó­wce przedziwnie znajomy urok domostwa. Jednak dwa ogromne, czarne jak sam diabeł, dogi uwiązane przy drzwiach, nie dawały usnąć jej czujności.

Wełniane worki pełne soli i zboża ułożone wysoko wzdłuż trzech kuchennych ścian, sprawiały, że wygląda­ła ona jak ocieplany namiot. Po przeciwnej stronie znajdowało się kilka skrzyń ze strzelbami, które były zapewne przeznaczone na handel. Tyle broni nie mogło służyć zaspokojeniu niczyich potrzeb własnych.

- Tak, spodziewałem się, że przybędzie, ale z po­czucia obowiązku - ciągnął Turek. - On ma duże poczucie obowiązku. Ale jego... - Ujął w rękę koński ogon i pozwolił, by ześlizgnął się z palców na stół. - To więcej niż obowiązek. - Zmarszczenie czoła podkreśliło wyryte w policzkach bruzdy. - Zastanawiam się, kim jesteś dla niego, Kristine Richards.

Obserwowała, jak rozkładał się leniwie na krześle, po czym poczuła dotknięcie jego obutych stóp.

- Może jesteś dla niego warta więcej niż on sam dla Chińczyków? - Zamiast bruzd w twarzy pojawił się wilczy uśmiech obnażający błysk krzywych, brązowych zębów.

Gwałtownie przesunęła nogi głęboko pod własne krzesło. Gdyby w uśmiechu Kita było tyle dzikości, kazałaby mu zbierać swoje manatki, na długo zanim miał jeszcze okazję wślizgnąć się do jej serca.

Widziała list gończy i uważała, że oferowana przez Chińczyków suma była wręcz niewiarygodna, ale nie czuła żadnego współczucia i nie miała zamiaru roz­strzygać dylematu Turka. Nie wiedziała, gdzie ukryty był większy zysk. Sama nie umiałaby powiedzieć, jaką cenę miało jej życie, a co dopiero odgadnąć, jak cenne było ono dla Kita. Ale już do tej pory dał Turkowi więcej, niż jej ofiarował. Ćwiartkę mapy Chatren-Ma.

Rozplatanie tych wszystkich zagadek było niezwykle ciężkim zadaniem. Czy jeśli w celu ratowania jej życia, dał Turkowi to, co przedtem obiecał jej, to czy znaczyło to, że złamał w ten sposób dane słowo, czy też nie? Szczerze mówiąc, w tym momencie obchodziło ją Chatren-Ma, ale wolała skoncentrować uwagę na rozważaniu skompliko­wanych problemów etycznych niż na złowieszczym błysku w oku Turka.

- Miał wiele kobiet - powiedział. - Ale tylko raz zaryzykował życie dla jednej z nich. Było to tej nocy, gdy ja wziąłem jego kobietę, a on moją. - Turek raz jeszcze sięgnął po pleciony ogon.

- To, że nie wiedział, iż była mi zaślubioną, niewielkie miało dla mnie wtedy znaczenie, ale zastanawiam się, Kristine, czy ty jesteś mu zaślubioną?

Nie miała zamiaru porywać się na siedzącego przed nią człowieka z trzymetrowym drągiem. Pragnęła jedynie wrócić do domu. Na co czekał Kit? Dlaczego nie uratował jej jeszcze? Miał cały dzień na to, by coś wymyślić.

Dobry Boże! Co też chodziło jej po głowie? Uprzytom­niła sobie nagle niespotykany u siebie wcześniej egoizm. To ją zaniepokoiło.

Pochylając się nad stołem, oparła głowę na rękach. Życie Kita było stawką w tym targu. Była gotowa zaryzy­kować jego życie w zamian za jedynie niewielką nadzieję na własne uwolnienie. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła dać Turkowi do ręki dodatkowej broni.

- Nie - mruknęła, potrząsając głową i przerywając ostatecznie ciszę służącą jej za azyl. Nawet kiedy je już wymawiała, modliła się jeszcze, by te słowa nie były prawdziwe. - Nie jestem zaślubiona Carsonowi. Jestem niczym dla niego. Niczym.

Gardłowy chichot Turka wypełnił pokój, odsunął swo­je krzesło.

- Kłamiesz, Kristine, ale to takie słodkie kłamstwo. - Okrążył stół i ujmując jej nadgarstki silną, brutalną ręką, pociągnął ją do góry. Przechyliła głowę na bok, ukrywając twarz we wgłębieniu ramienia, ale chwycił mocno jej brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Sang Phala, zdaje się, wybrał nie lepszego kandydata na mnicha niż ten, którym ja bym był. - Głęboki głos, tak miękki i tak blisko niej, znowu obudził jej obawy, a nacisk twardego jak skała ciała na jej ciało zamienił te obawy w przerażenie.

Podobnie podziałały jego słowa.

- Ty! - wykrztusiła. Turek był bratankiem Sang Phali, sprzedanym bandytom... w zamian za Kita. Ostatnia iskierka nadziei zgasła w sercu Kristine.

- Już zbyt długo byłem zawsze gorszy od Kautilya. Dzisiaj jeszcze nie posiądę łupów po nim. - Uwolnił ją, i powietrze znów wypełniło jej płuca. - Ale jeśli przegra jutro... - W głosie zabrzmiała niewypowiedziana groźba.

„Przegra co? - zastanawiała się Kristine, opierając się jedną ręką o stół. - Z pewnością nie swoje życie.” Przeczytała wypisane na plakacie chińskie słowa. Chiń­czycy pragnęli Carsona żywego.

A co z nią? Co stanie się z nią, jeśli Kit nie uratuje jej? Czy na zawsze pozostanie już zagubiona w tym kraju, w norze jakiegoś barbarzyńskiego bandyty? Nie chlała dopuszczać do głosu swoich najgorszych obaw, ale też i nie dawały jej one spokoju. Pojawiały się ogromne i nie­wzruszone w myślach, równie przerażające jak szerokie plecy Turka, którymi odwrócił się do niej, zasypiając na sienniku.

Ogień przyciągał wzrok do żarzących się polan, a w ka­żdym błysku energii, każdym drgnięciu płomienia, widziała oczy koloru egzotycznych przypraw, czułe i tajemnicze, zapraszające ją do snu... i do marzeń o nim.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wyruszyli o świcie. Dziesięciu bandytów galopowało przed siebie, zaś Kristine wczepiła się mocno w hebanową grzywę konia w obawie o własne życie. Nie dlatego, żeby groził jej jakiś upadek, o nie. Turek trzymał ją bezpiecznie w żelaznym uścisku na wyłożonym kocami grzbiecie konia. Silne muskuły napinały i rozluźniały się pod nią, gdy rozpędzone kopyta końskie uderzały o ziemię. Ale nie były silniejsze niż ogarniające ją w talii ramię, czy obejmujące jej nogi uda.

Lodowaty wiatr smagał policzki, ostro kontrastując z gorącem przytulonego do niej męskiego ciała. Dał jej długi kożuch wyszywany jasnymi nitkami złota i błękitu, którego wywinięta do środka wełna pieściła skórę.

Pozostawiona przez Kita na bramie część mapy wywio­dła ich z wąwozu na skalistą równinę, a potem do kolejnych kanionów. Słońce nie rozświetliło jeszcze rozciągającej się pod nimi otchłani i po wielu godzinach morderczego galopu, bandyci powstrzymali swoje rumaki, ostrożnie wybierając teraz drogę w labiryncie strzelistych skał.

Turek wciąż zerkał na mapę, głębiej zapuszczając się w skalne korytarze. Coraz częściej któryś ze zbójów z niepokojem spoglądał za siebie, gdy kolejne kaniony wciąż przeplatały się z sobą. Po pół godzinie woda zaczęła zbierać się w małych kałużach płynących w dół po poprze­cinanej strużkami ziemi, rozpryskując się melodyjnie pod kopytami wierzchowców. Wkrótce strużki połączyły się w łagodnie płynący strumień i podniosła się mgła. Najpierw powoli, zaledwie tu i ówdzie ukazywała się między skałami smuga światła. Ale im dalej jechali, tym gęstsze stawały się mgły wokół nich, odgłosu końskich kopyt nie było już przed nią ani widać, ani słychać.

Siedząc przed Turkiem na otwierającym pochód wierz­chowcu, Kristine czuła się jak dowódca przedniej straży prowadzący żołnierzy. Niska, biała, postrzępiona chmura przesunęła się przed nimi w dół kanionu. Ze wszystkich stron oplątywała ich cienka, biała pajęczyna. Podświadomie przytuliła się mocniej do Turka. Jego ramię zacisnęło się wokół niej, jakby i on potrzebował wsparcia w tej dziwnej ziemi, w której znaleźli się za sprawą Kautilya.

Zduszony jęk gdzieś daleko w tyle sprawił, że oboje jednocześnie odwrócili gwałtownie głowy. Kristine nie zdołała powstrzymać okrzyku przerażenia, Turek również wzdrygnął się zaskoczony. Byli otoczeni, owinięci mgłą, która nie tylko rosła przed nimi, ale zamknęła im także drogę odwrotu.

Trzech jeźdźców o oczach tak dzikich jak oczy ich wierzchowców co pewien czas wyłaniało się z bieli, tylko trzech z dziesięciu, którzy wyruszyli razem z nimi o świcie.

Turek potrząsnął mocno uzdą, okręcając konia w kół­ko, ale zwierzę nie chciało zrobić ani kroku do przodu zatrzymane w miejscu miękkim, przeszywającym powiet­rze gwizdem.

Serce podeszło jej do gardła, bijąc szaleńczym rytmem.

Kit!

Ale gdzie?

Wpatrywała się w otaczającą pustkę, starając się prze­bić wzrokiem mgłę, jednak bezskutecznie. Świat wokół był zupełnie niewidzialny. Spojrzała na Turka, ale wyryty w jego twarzy ledwie maskowany strach zmusił ją, by skierowała wzrok na pozostałych jeźdźców. W rosnącym oszołomieniu obserwowała, jak jeden po drugim roz­pływają się we mgle.

- Ty głupcze! - powiedziała ze złością do mężczyzny, który ją trzymał, ściskając go jednocześnie mocno za ramię. Jego oczy szybko straciły swój błysk, a gdy patrzył na nią, malował się w nich ten sam gniew i strach, które odczuwała i ona. - Czy chcesz...

- Cicho, kobieto! - rozkazał.

- ...chcesz pozwolić, żeby wróg dokonał za ciebie wyboru? - dokończyła ogarnięta paniką. Nie wiedziała już, komu może zaufać. Kit ją w to wpakował i nie mogłaby powiedzieć, że podobały jej się jego metody ratowania jej.

Ogier pod nimi przestępował niespokojnie z nogi na nogę, przenosząc swój niepokój na dosiadających go ludzi. Kristine mocniej schwyciła grzywę. Na Boga, jeśli miałaby teraz zniknąć, nie miała zamiaru rozstawać się z koniem. Delikatny gwizd przeciął powietrze, koń uniósł najpierw jedno kopyto, potem drugie, podążając tylko dla niego widoczną ścieżką. Kristine poczuła tuż koło szyi zimną lufę strzelby.

- Wydaje mi się, że trochę na to za późno, kowboju - wycedziła przez zęby. Nie martwiła się o Kita. Naj­wyraźniej panował nad wszystkim. Wszystkim. Począwszy od konia, poprzez nią i Turka, a skończywszy na samych żywiołach natury.

No tak, ale ile mógł dokonać jeden człowiek, gdy skierował swoją siłę na elementy przyrody, labirynt skal­nych korytarzy i rozgniewane niebo nad nimi?

Rzeczy obdarzone siłą... Te słowa powróciły do niej z całą mocą, i w całej prawdzie swego znaczenia. Zakochała się w mężczyźnie o tyle wyżej stojącym od niej na drabinie ewolucji, że nie mogło być dla niej żadnej nadziei. Gdyby miała choć kilka gram adrenaliny na zbyciu, może urato­wałaby nią swoją łamiące się serce. Nie mniej instynkt przeżycia w zabawny sposób umiał zawsze zapanować nad innymi uczuciami, zaś jej własne przeżycie było teraz zdecydowanie pod znakiem zapytania.

Czy widział ją chociaż, czy czuł jej obecność? W świecie zewnętrznym, gdzie wszystko było wyraźniej zarysowane, bardziej kryształowo czyste, nie pozostawiła po sobie żadnych istotnych śladów. Jak mogłaby wysłać jakikol­wiek sygnał, jeśli miał on biec od dna kanionu donikąd?

Ogier przeszedł nagle w kłus, rżąc i potrząsając łbem. Przez kilka metrów Kristine podskakiwała na grzbiecie, dopóki kłus nie przeszedł w galop.

- Niech go diabli! - Usłyszała tuż nad sobą przekleńs­two Turka, który przytuliwszy się mocno do jej pleców, przyciskał ją do końskiej szyi.

Galop na złamanie karku, wśród oślepiających mgieł,' nie wydawał się najwłaściwszym końcem dla kobiety, która prowadziła dość spokojne życie aż do momentu, gdy zawitał w progi jej domu nieznajomy mężczyzna o kasz­tanowych włosach. Od tego dnia jej życie zmieniło się na gorsze, na lepsze też, ale na chwilę zdecydowanie zbyt krótką.

Ściany kanionu ścieśniły się, strumień był coraz głębszy, koń zaś mknął wciąż dalej, wiedziony siłą, której Kristine nie mogła zrozumieć, a Turek opanować.

Nagle tuż przed nimi wyrosła ogromna skalna ściana, do zderzenia z którą Kristine już się instynktownie przygo­towała, ale Turek pociągnął mocno za uzdę, miażdżąc ją prawie w żelaznym uścisku ramion. Rżąc rozpaczliwie koń cofnął się parę kroków, a echo tego rżenia długo odbijało się od ścian wąwozu.

Zanim koń zdołał odzyskać równowagę, Turek ze­skoczył, pociągając ją za sobą dalej od rozszalałej bestii.

„Boże, dopomóż mi - pomyślała Kristine przewieszo­na przez ramię Turka. - Jeśli on nie dopadnie go pierwszy, sama będę gotowa zamordować Kita.”

Jako jedyny ratunek zawiódł na wszystkich frontach. Zastraszając ją śmiertelnie, wykazał dużo więcej pomys­łowości, niż kiedykolwiek mogłoby udać się to Turkowi. Prawie nie była już w stanie oddychać, a mięśnie od­mawiały jej posłuszeństwa.

- Czy jesteś gotów zginąć dla niej, Turku?

Głos dochodził z góry, zniekształcony przez gęste mgły. Słowa brzmiały zdecydowanie, poparte dobrze wycelowa­nym strzałem, Turek uchylił się, prawie upuszczając ją na ziemię. Jedną ręką ustawił strzelbę i również wypalił.

- Pytam raz jeszcze. Czy chcesz zginąć za nią, Turku? - Tym razem głos dochodził z zupełnie innej strony.

Turek okręcił nią i wypalił ponownie. Kristine wiedzia­ła, że gdyby chociaż w połowie panowała nad własnymi mięśniami, z łatwością zdołałaby mu się wyrwać. Prawdę mówiąc, znalezienie się między dwoma strzelającymi do siebie mężczyznami wydawało się najbardziej niebezpiecz­nym położeniem. A jednak roztaczająca się wokół pustka trzymała ją mocno przy boku Turka, a raczej, mocno tuż przed nim. Wolałaby umrzeć tam, gdzie stała, niż dać się wchłonąć ciemnościom.

Ach, Kreestine... gdzie twoja wiara?

- O nie - szepnęła drżącym głosem. - O nie, ty nie.

- Cisza! - syknął Turek, przytrzymując ją mocniej.

Kristine odpowiedziała mu tym samym, chwytając go, gdzie tylko się dało.

I twoja odwaga, ukochana?

- Szukaj jej jakieś dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd! - zakpiła.

- Milczeć, mówię!

Dostał to, czego chciał, mniej więcej z półtorej tony ogłuszającej ciszy. Groza tak wielkiej ciszy działała na nerwy i jemu, i jej.

Kit uśmiechnął się, patrząc na nich ze swego stanowis­ka wysoko ponad ich głowami, zadowolony ze stanu jej umysłu i odwagi, której zaprzeczała. Poświęcił chwilę, i tylko chwilę, by pochylić głowę, dziękując bogom za zesłanie mu jej. Meteorologicznie wywołane mgły Chatren-Ma podniosą się koło południa, gdy smugi światła ogarną kanion, ocieplając powietrze. Chciał ją odzyskać, zanim to nastąpi.

Bandyta był Bonpo, wierzącym w szamanów i demony. Kit zwabił go do tego miejsca, gdzie można było spotkać i jednych, i drugich, powstrzymując w sobie impuls natych­miastowego odwetu w twierdzy, gdzie śmierć mogła być jedyną odpowiedzią. Kit znał dokładnie granice własnych sił i znał też możliwości Turka. Ich pojedynek tam mógłby narazić Kristine na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.

Ale w Chatren-Ma w jego ręku spoczywał główny atut - strach. Turek nie mógł go uniknąć, a Kit doświadczył już strachu w tym samym miejscu. Zgubił się w porannych mgłach podczas swojej wyprawy po Kah-gyur. Dopadły go nagle, ogarniając najpierw stopy, a potem nazbyt szybko kostki i kolana.

Teraz Turek doświadczał potęgi gór. Kit wyczuwał strach jego i Kristine. Tego ostatniego wcale nie pragnął.

By szybciej dopiąć celu. Kit raz jeszcze strzelił do Turka.

Turek podskoczył, przeklął i odepchnął Kristine od siebie, ale zdążyła jeszcze zobaczyć rozdarty szew jego kurtki. Była to ostatnia rzecz, jaką widziała, bo przy następnym oddechu pochłonęły ją już mgły.

Cienie przesuwały się wokół niej, pieszcząc mokrymi palcami unoszącej się w powietrzu wilgoci.

- Kit? - szepnęła. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, spróbowała wypowiedzieć inne imię, imię tak pełne tajem­nicy jak i to miejsce. - Kautilya?

Wciąż nic.

Z wyciągniętymi przed siebie rękami próbowała po­stąpić krok naprzód, szukając ściany kanionu. Wciąż nic. Czy poruszył także ziemię?

Kit Zeskoczył ze skalnej półki i lądując na podłożu z ugiętymi kolanami złożył się do kolejnego strzału. Tak łatwo byłoby zabić Turka, ale miłosierdzie, które po­przysiągł pięć dni temu powstrzymało jego rękę. Sang Phala nie opuścił go, a stary mędrzec nie uczył go przecież mordowania.

Jednak weźmie sobie pamiątkę po całym tygodniu starań i odzyska khukri. Sprawdził, czy Kristine jest bezpieczna i wypalił raz jeszcze w kierunku Turka, zmusza­jąc go, by cofnął się bardziej, aż do skalnej szczeliny, wydzierając kolejny strzęp z kurtki tylko po to, by później nie pomylił kierunku.

Kristine starała się oddalić od odgłosu strzałów, stawia­jąc jeden niepewny krok za drugim, kierując się na to, co wydawało jej się niewielkim prześwitem we mgle. Wkrótce mogła już zobaczyć trzymaną przed sobą rękę. Później ujrzała też ścianę kanionu.

A potem Chatren-Ma.

Kit przykucnął na ziemi, przeklinając pod nosem. Powinien być mądrzejszy i nie zostawiać jej samej. Fizycz­nie odeszła gdzieś tak, jak często odchodziły jej myśli, w kierunku, którego nie przewidział. Ale zaciskał pięści i zęby na myśl o rzeczach, których ona nie potrafiła przewidzieć.

W Chatren-Ma nie było miejsca ani na wątpliwości czy słabość serca, ani dla kogoś, kto nie był wyznawcą samej prawdy. Kochał ją, tak, ale tylko ona sama mogła znać wartość kruszcu, z jakiego była zrobiona. Jeśli tej wartości nie była jeszcze świadoma, na pewno wkrótce ją pozna. Musiał być wtedy przy niej, na wypadek gdyby to, co znajdzie, okazało się niewystarczające.

Podążył za odciśniętymi w kurzu śladami jej stóp, powoli podnosząc wzrok na wyrastającą przed nim skalną ścianę, której krawędzie podkreślone były czarnym błotem. Przeszła przez cień. Nie miał innego wyboru, tylko pójść za nią tam, gdzie planował udać się sam.

Trudne, ale możliwe, pomyślała Kristine, oceniając wzrokiem wąską przerwę w pozostawionym przez siebie śladzie. Gdyby to było możliwe, zawróciłaby już wiele godzin temu, zaszła jednak, za daleko, za wysoko i zgubiła drogę. Do licha, rzeczywiście wysoko. Ustęp skalny, na którym stała, obłamał się, długo opadając tysiące metrów w dół. Na szczęście zawroty głowy nie były dla niej problemem. Za to przepaść zdecydowanie tak. Może nawet problemem ponad siły, a wiąż jeszcze nie zbliżyła się nawet do wyrzeźbionego w skale klasztoru. Musiał być na to jakiś sposób.

- Więcej niż jeden, Kreestine - dobiegł z wysoka głos Kita.

Przestraszył ją, ale miała na tyle rozsądku, by nie podskoczyć, ani nawet nie drgnąć zbyt gwałtownie.

- Część. - Jej głos wydał się przytłumiony i nieistotny na tle rozciągającej się przed nią spalonej słońcem równiny. Dolina wdzierała się między ściany kanionu, tworząc miejsce dla rozszerzającego się koryta rzeki płynącej ponad masami ukruszonych skalnych bloków.

Nie zastanawiała się nad tym, skąd się tu znalazł. Już dostatecznie długo błądziła w labiryncie skalnych korytarzy, by wiedzieć, że kryły one w sobie więcej sekretów niż CIA. Sama już kilka razy wypadła nagle niewiadome skąd, po to tylko, by stwierdzić, że balansuje na wąskiej krawędzi nad przepastną pustką.

- Podaj mi rękę - powiedział - wciągnę cię na górę.

Dość sensowna prośba, ale nie spełniła jej.

- Co stało się z bandami we mgle? - spytała, nie mając odwagi spojrzeć w górę, co, jak stwierdziła, było dużo bardziej przerażające niż patrzenie w dół.

- O tej porze są już pewnie w domu.

- A Turek?

- Przed nim jeszcze daleka droga, ale jest młody, silny a może nawet jego koń czeka gdzieś na niego. - Po chwili dodał: - Może i nie. Ogier pomknął dosyć szybko, kiedy go uwolniłem. Moja klacz chyba nie do końca odpowiadała jego oczekiwaniom.

- Och - odezwała się, rozumiejąc w końcu, dlaczego to niekoniecznie może łagodne zwierzę zmieniło się nagle w roz­juszoną i wierzgającą nogami bestię. - Byłeś przygotowany na wszystko, prawda?

- Prawie. - Usłyszała ciężkie westchnienie. - Podaj mi rękę, Kreestine, proszę.

Wciąż miała jeszcze do zadania co najmniej z setkę pytań, na które tym razem dostawała odpowiedzi. - A co z mgłą, czy to też ty?

- Przeceniasz moje możliwości. To tylko zjawisko powtarzające się tutaj każdego ranka o tej porze roku. Nic więcej niż zimne powietrze ścinające wodne opary. Teraz kanion jest już pusty.

- Widywałam już rzeczne mgły - powiedziała sceptycz­nym tonem - i to nie było to.

- Jesteśmy w Chatren-Ma. Mogło to być coś więcej, ale nie z mojej przyczyny, ani też nic, co mógłbym sam wyjaśnić.

Nie wiedziała, czy ma się czuć lepiej, czy też nie, bezpieczniej czy nie. Wiedziała tylko, że nie może bez końca stać na tym skalnym występie. Jej ścieżka była ślepa... a Chatren-Ma wciąż kusił, jak obietnica tuż poza jej zasięgiem.

Chciała zadać jeszcze inne pytania w stylu: Dlaczego nie przyszedłeś po mnie wczoraj? Skąd byłeś pewien, że Turek mnie nie skrzywdzi? Albo wręcz: Czy nie przeszkadzało ci, że byłam zdana na łaskę lub niełaskę Turka? Ale niezależ­nie od tego, jak próbowała ująć to w słowa, pytania wciąż wydawały się zbyt osobiste, a wątpliwości zbyt prawdziwe, by ujawniać je wobec mężczyzny, którym jedynie prze­spała się. Mężczyzny, który najpierw zadeklarował chęć opuszczenia jej, by później przez dziwne zrządzenie losu odkryć, że to ona zostawiła go pierwsza, po czym objawić się dokładnie w miejscu, do którego planował się udać. Bardzo skomplikowane problemy do rozważania na skal­nej półce szerokości jej stopy.

Przyklękła, zanurzając ręce w kurzu, by zwiększyć tarcie. Miał przed sobą wiele pracy. Kristine Richards była na drodze do sławy, piekielnie wąskiej, lecz pewnej. Podczas gdy miłość, jak się wydawało, wcale nie była taka pewna.

Przytuliła się do skały wyciągając w górę rękę. Silne, ciepłe palce ujęły jej nadgarstek. Drugą ręką chwyciła jego ramię, modląc się, by zdołał udźwignąć ciężar sześćdziesię­ciu trzech kilogramów. Pomagała mu, jak tylko mogła, wciskając palce w każdą najmniejszą szczelinkę ściany urwiska i starając się, by jej myśli były lekkie i by ona sama była lekka.

„Jestem chmurą, kłębkiem bawełny unoszonym na wietrze jestem bardziej nierzeczywista niż marzenie” - wmawiała sobie.

Słyszała jego ciężki oddech, tymczasem drugą ręką chwycił kołnierz jej płaszcza. Z trudem udało mu się wciągnąć ją na górną ścieżkę. Leżała odpoczywając, jej nogi wciąż jeszcze zawieszone były w przestrzeni.

Wziął głęboki oddech, pociągnął ją jeszcze raz i po chwili znalazła się już na leżącym na plecach Kicie.

- Nie jesteś chmurą, Kreestine - powiedział, dysząc ciężko - ale to była dobra myśl.

Leżeli tak jakiś czas z trudem łapiąc oddech i to, bardziej niż cokolwiek innego, przekonało ją, że był tylko zwykłym śmiertelnikiem.

- Następnym razem... - powiedziała bez tchu. - Na­stępnym razem najpierw podam ci płaszcz.

- Dobrze.

Wciąż żadne z nich nie poruszało się. Oparła głowę na jego piersi, badając wzrokiem swoje nowe stanowisko. Było zdecydowanie lepsze od tego, które przed chwilą opuściła. Ten skalny ustęp miał trzy metry szerokości i z obu stron odchodziły od niego solidne, wyżłobione w skale ścieżki. Na takiej przestrzeni mogłaby nawet założyć gospodarstwo.

Zwróciła głowę w drugim kierunku, w stronę klasztoru i poczuła, że jego ręka gładzi ją po plecach uspokajającym gestem.

- Czy stąd możemy tam dotrzeć? - spytała nie­świadoma brzmiącej w głosie tęsknoty.

Uśmiechem przekomarzał się z nią.

- Tylko jeśli zejdziesz ze mnie. Ale wybór należy od ciebie, bahini. Ja nie narzekam.

„Rycerski do samego końca” - pomyślała, zdając sobie sprawę z tego, jak wyglądała. On też musiał to zauważyć, ponieważ nazwał ją bahini. Sprawdziła i to słowo. Mała siostra, to nie to samo co żona, a już zdecydowanie nic pasowałoby to nazwanie do tego, co stało się ich udziałem w jej sypialni. Wzdychając, miękko zsunęła się z niego. Wstałaby, tylko że on także obrócił się, przyciskając ją mocno do ziemi.

- A więc nic ci nie jest? - spytał.

- Zupełnie nic - powiedziała oschle. Fizycznie czuła się dobrze, pobudzona jeszcze górskim powietrzem. Cała poprzednia złość i niepokój opadły z niej, zupełnie pokonane pięknem miejsca, w którym się znalazła i możliwościami, jakie otwierało ono przed nią. Emocjonalnie nie czuła się najlepiej, ale powód jej strapień spoglądał na nią z góry z tak wielką troską, że zaczęła zastanawiać się, czy przypadkiem nie wyolbrzymia własnych problemów.

- Za długo pozostawałaś na słońcu. - Pogładził krawędź jej nosa i policzek.

- Zapomniałam zabrać parawan przeciwsłoneczny - powiedziała, czując, że znów na nowo ulega jego urokowi i pragnąc, by tak się nie stało.

- Jesteś głodna?

- Może. - Jej wzrok spoczął na ustach, które oddalone zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy wygięły się w uśmiechu.

- Mamy przed sobą dużo pracy, Kreestine, i mało czasu. Nie chciałbym w nocy przemierzać tych ścieżek.

- Pracy? - spytała, przeklinając się w duchu. Oczywi­ście, że pracy. Przecież właśnie to mówiła sobie przed chwilą.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Jesteś w Chatren-Ma, bahini. Nie chciałbym odejść stąd z pustymi rękami, ale wiem też, że powinniśmy odejść przed zmrokiem.

Wygnaniec, te słowa potwierdziły jej przekonanie. Żaden mnich czy mistyk, ale prawdziwy wygnaniec.

- Możesz pójść ze mną - powiedział. - Nie będę nalegał, żebyś została, ale wolałbym, żeby się tak stało. Ja... - Przerwał na moment, uważnie ważąc słowa. - Wolał­bym, żebyś została.

- Nie ma mowy - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Zaskoczyłaś mnie - powiedział Kit, pokonując zakręt na bardzo zwężonym w tym miejscu szlaku i wycią­gając za siebie rękę, by pomóc Kristine. - Nie sądziłem, że uda ci się dotrzeć samej tak daleko.

„Co mam odpowiedzieć” - zastanawiała się Kristine. Sama również była nawet więcej niż zaskoczona.

- Jak pokonałaś pierwszą przepaść - spytał.

- Cóż, to nie była prawdziwa przepaść. - Chwyciła jego rękę, pokonując zakręt i przytulając się mocno do ściany kolejnego urwiska. - Sądziłam tak w pierwszej chwili, ale potem zauważyłam, że głazy układają się w pewien wzór, jakby ktoś umieścił je tam specjalnie, by zablokować szlak lub przynajmniej stworzyć takie wraże­nie. Doszłam do wniosku, że jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, by stworzyć tę iluzję, to tak naprawdę szlak wcale nie był zablokowany. Chociaż odnalezienie wejścia zajęło mi pewnie kolejne piętnaście minut. Chciałabym określić datę jego powstania i może wysnuć jakieś wnioski na temat wczesnych osiągnięć technicznych ludzi, których wciąż uważamy za zacofanych.

- Tak, niezwykły wyczyn - powiedział Kit, zdumiony jeszcze bardziej. Poprzednim razem odnalezienie wejścia zajęło mu przeszło godzinę. - A Schody do Nieba?

- Trudniej po nich zejść niż wejść - powiedziała z nonszalancją, którą by chętnie naśladował. - Dlaczego sądzisz, że były nazwane Schodami do Nieba? - Około dwudziestu metrów od skrzyżowania ze szlakiem wyryta jest w skale inskrypcja. - Pokonał sprawnie kolejną rozpadlinę. - Nie można jej dokładnie przetłumaczyć na angielski, ale słowa są wystarczająco niebiańskie.

- Nie pamiętam żadnego skrzyżowania dwadzieścia metrów przed schodami. - „Rozmawiając idzie się łat­wiej” - pomyślała, bojąc się spojrzeć zarówno w górę jak i w dół. Także świadomość siły jego ramienia dodawała jej otuchy.

Uścisnął ją mocniej, spojrzała na niego.

- Poszłaś tunelem? - spytał.

Kiwnęła głową.

- Doszłam do wniosku, że wypaść z tunelu byłoby dosyć ciężko.

Zadziwiała go. Miała więcej odwagi, niż się tego po niej spodziewał, dużo więcej. Będąc tu po raz pierwszy ominął tunel, i choć od tego czasu zmuszony był już pokonać wiele innych, za każdym razem było to trudne przeżycie. Inaczej nie można było dostać się do Chatren-Ma. Z dna doliny nie było przejścia do klasztoru. Jedyna droga prowadziła podziemne korytarze schowa­ne w głębi urwistych gór.

- Kreestine. - W jego głosie brzmiała duma i łagod­ne ostrzeżenie. - Przed nami jest jeszcze dużo tuneli, a w wielu z nich bardzo łatwo będzie spaść. W jaskiniach znajdują się liczne pułapki na nieostrożnych, pochłania cię absolutna pustka.

Pułapki na nieostrożnych ziejące nicością, powtórzy­ła wolno w duchu, po czym spojrzała mu w oczy.

- Masz ma myśli dziury?

- Dziury - potwierdził, resztę informacji zachowu­jąc dla siebie niepewny jej reakcji. - Ogromne dziury.

„Miał rację - pomyślała Kristine, okrążając kolejną pułapkę nicości.” Gdyby nie był moim przewodnikiem, zniknęłabym prawdopodobnie już kilkaset metrów wcześniej. Nie bała się ciemności, ale żywiła do Kita głęboką wdzięczność za to, że był przy niej. Podążała za nim. Nie wiedziała, za czym podążał on, ale na razie nie popełnił jeszcze żadnego błędu.

- Jeśli wiedziałeś o tunelach, dlaczego nie zabrałeś z sobą latarki? - spytała. Gdyby ona wiedziała w co się pakuje, poprosiłaby Turka, by zatrzymał się przy jakimś sklepie, w którym mogłaby kupić lampę kwarcową, albo nawet ze dwie lub trzy.

- Oczy mogą oszukać tam, gdzie nie zawiedzie cię intuicja. Spędziłem wiele lat, Kreestine, wiele lat ucząc się widzieć wśród mroku myśli, ucząc się stąpać po ścieżce światła.

„Lois nie spodobałoby się to wyjaśnienie” - skon­statowała w duchu. Było trochę zbyt mistyczne, jak na bardzo pragmatyczny gust pani kustosz. Kristine nie miała innego wyboru, jak tylko uwierzyć mu. Nie podobało jej się za to słyszalne w jego głosie napięcie i jego dłoń coraz gorętsza w jego dłoni. Czuła w sobie śmieszny impuls, by przyłożyć rękę do jego czoła, sprawdzając, czy nie jest chory.

- Więc nie zastrzeliłbyś mnie przez przypadek? - spy­tała.

- Byłaś bezpieczna od momentu, gdy Turek odnalazł mój nóż wbity we framugę drzwi. Wiadomość była jasna. Jego życie zależało od twojego bezpieczeństwa. A... a męż­czyzna, którego pytałem w Szanghaju, zapewnił mnie, że nie byłaś zraniona, kiedy widział cię ostatni raz.

Dziwne wahanie w jego głosie i sposób, w jaki wypowie­dział słowo pytałem, wzbudziło jej niepokój.

- Zraniłeś go? - spytała cicho.

- Dotknąłem go zaledwie, nic więcej.

Dotknął go tylko, tak jak dotknął tylko starego Luke'a w barze.

- W jaki sposób twój nóż znalazł się w bramie twierdzy Turka? Znów zawahał się, jakby dla nabrania oddechu, po czym powiedział bardzo miękko:

- Przez wielką złość, Kreestine i wielki gniew.

Zabrzmiało to prawie jak wyznanie miłości, ale nie chciała kusić losu. Najpierw sama musi oswoić się z tą myślą, nacieszyć się jego słowami. Wiedziała dobrze, jakim był człowiekiem i wiedziała też, że jedynie w niezwykłym wzburzeniu mógł pozwolić, by jego postępowaniem pokie­rowały nieracjonalne impulsy. W gniewie, o którym mówił nie było miejsca dla racjonalnych rozważań. To musiała być miłość. Ale nic będzie ponaglać losu.

- Podejdź do mnie i obejmij mnie w talii - powiedział niezwykle skupionym głosem.

Zrobiła, jak prosił, cały czas zachowując między nimi kilkucentymetrowy dystans, na wypadek, gdyby miało okazać się, że jednak jest w błędzie.

- Bliżej - zażądał, oplatając jej ramiona ciaśniej wokół siebie. - Idź za mną krok w krok. Zaczynamy... prawą nogą.

Skazany był z góry na pewną przegraną i z każdą chwilą coraz bardziej przeklinał siebie za głupstwo, jakie popełnił. Spiesząc za nią, nie miał już jak przedtem czasu, by medytować, koncentrując swoją energię w taki sposób, by to wszystko co niewidzialne czaiło się w tunelu, nie odwracało jego uwagi od ścieżki. Nie mogli się już jednak cofnąć. Tysiące zagubionych, miękkich kroków wypełniało grotę. Marzenia, ucieleśnione myśli odbijały się echem od ścian, rozpraszając jego uwagę, po to by zmylił drogę. Nie było w tym zła, lecz jedynie ostrzeżenie i pewna śmierć za chybiony krok.

Obecność Kristine również odróżniała te odwiedziny w Chatren-Ma od poprzednich. Jej silna wola błyszczała za nim jak latarnia morska, przyciągając ku sobie zabłąkane w podziemnym labiryncie dusze i odmawiane przez nie wśród skał modlitwy. Jego nadzwyczajna wrażliwość była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Nie był ślepy w ciemnościach. Wręcz przeciwnie, widział zbyt wiele i nie był pewien, jak długo jeszcze zdoła to wytrzymać.

Przez, jak się wydawało, całe wieki, posuwali się krok po kroku wzdłuż ścieżki, której istnienia Kristine mogła się jedynie domyślać. Wiedziała, że minęło zaledwie kilka minut, ale mrok zmieniał czas, wydłużając go, a momen­tami nawet całkiem zatrzymując. Wszystko wokół niej wydawało się jakby z innego świata. Nie widziała nic, ale czuła... coś.

Kit zatrzymał się raz, drugi, trzeci, przeklinając miękko przy piątym przystanku.

- Nie ruszaj się. - W ciemnej pustce jego głos zabrzmiał czystym echem. Nie ruszaj się... nie ruszaj się, ­nie...

Poczuła, że jedną rękę włożył do kieszeni, po czym nastąpił dziwny trzask i zapłonęła zapałka. Kristine spo­jrzała i zamarła.

Chciała wracać do domu. Nic jej tu nie trzymało ani historia, ani interesy, ani miłość, ani żaden inny rozsądny powód. Nagły podmuch wiatru zgasił zapałkę.

Kit zapalił następną i Kristine spojrzała jeszcze raz. Wciąż chciała wracać.

Balansowali na wąskim cyplu wrzynającym się w nie­zgłębioną, bezdenną jamę, choć może słowo cypel nie wydawało się najbardziej adekwatnym określeniem dla tego skrawka ziemi i skał, na którym stali. Jakby na potwierdzenie jej słów odrobina skalnego gruzu oberwała się, opadając w ciemność z głuchym świstem. Raz jeszcze zapłonęła zapałka, rozjaśniając ziejącą pod nimi przepaść.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział Kit. Starała się skoncentrować na jego głosie, a nie na od­powiadającym mu echu. - Puść mnie, ale nie ruszaj się, dopóki nie poczujesz na kostce mojej dłoni.

- Dokąd idziesz? - szepnęła nie chcąc znów budzić echa.

- Na drugi brzeg.

- Drugi brzeg? - Nic podobało jej się brzmienie tych słów, ale zniknął, zanim zdążyła wyrazić swoje zdanie, czy zaproponować jakąś alternatywę. Co gorsza, słyszała, że potknął się, on, mężczyzna, który potrafił biec po dziesięciocentymetrowej poręczy mężczyzna, który poruszał się z większym wdziękiem niż gwiazdy na niebie. Poczuła ogarniające ją zdenerwowanie.

Stojąc tak na wąskim cyplu, otoczona jedynie własnymi płytkimi oddechami i bezkresną czernią, uświadomiła sobie nagle wiele nowych rzeczy na swój temat. Po pierwsze, bała się jednak ciemności; po drugie, jej poczucie równowagi, podobnie jak i jego, nie wydawało się być tym samym, co kiedyś - mogłaby przysiąc, że kołysze się wręcz z boku na bok; po trzecie, wybrała niezwykle interesujące miejsce na pożegnanie się z życiem.

- Kreestine, podaj mi rękę.

Tym razem, mówiąc obrazowo, rzuciła się niemal ku szansie ocalenia.

Była już na drugim brzegu, ciałem przesuwając się po jego ciele. Nagle ciemności wypełniło ich napięcie. Przycis­kał ją mocniej, mocniej, niż było to konieczne, była tego pewna.

Nie miała nic przeciw tej bliskości, ale czuła słabość jego ramion tam, gdzie przedtem była jedynie siła. Przytu­lał się do niej w milczeniu i z powagą.

- Nic ci nie jest? - spytała, odgarniając za uszy opadające mu na czoło kosmyki włosów i ukradkiem sprawdzając temperaturę. Był rozpalony.

- Tęskniłem za tobą. - Ujął w dłonie jej twarz, głos stał się chrypiący. - Nikomu nie pozwolę już zabrać cię ode mnie.

Nachylił twarz i znalazł to, czego szukał, gdy cicho mówiła „dobrze”.

W jego pocałunku była słodycz, ale i erotyzm. Językiem obrysował jej wargi, zwilżając ich delikatną powierzchnię, zanim jeszcze ogarnęło go życzliwe ciepło jej ust.

Echo jego westchnień ogarniało ją ze wszystkich stron wyostrzając zmysły i popychając coraz bliżej krawędzi, z której pragnęła spaść raz jeszcze, tam gdzie zabrał ją Kit, gdy kochali się.

Dziś wieczór, Kreestine, będziesz moja. Pogłębił pocału­nek, napięcie ramion mówiło jej o sile jego pożądania.

Poddała się zupełnie temu szturmowi ust, zdając sobie w głębi serca sprawę, że jego barbarzyńskie maniery działały na nią jak narkotyk.

- Musimy iść - zamruczał cicho, unosząc lekko głowę, po czym powrócił po jeszcze jeden pocałunek, a potem następny. - Stąd już nie jest daleko.

Bezdenna grota okazała się w rzeczywistości mieć około siedemnastu metrów głębokości, sądząc po różnicy poziomów między kolejnymi stopniami skalnymi. Wątpiła, czy umiałaby teraz wrócić, a zdecydowanie nie dokonałaby tego bez Kita. Z drugiej strony, nawet przy jego fenomenal­nej pamięci, co dwie głowy pełne przeróżnych szczegółów, to nie to samo co jedna. Zwłaszcza że wydawał się coraz bardziej zmęczony.

Ostatni tunel z każdym krokiem stawał się węższy, sprawiając, że Kristine po raz pierwszy w życiu zmuszona była stawić czoła klaustrofobicznym lękom. Płaszcz za­czepiał się o chropowate kamienne ściany, potykała się na nierównej podłodze. Bezustannie wpadała na niego, a on za każdym razem chwytał ją, pomagając odzyskać równo­wagę. Wyczuwając, że jego siły odpływają gdzieś w ciemno­ści, zaczęła się naprawdę bać tego miejsca.

- Co się z tobą dzieje. Kit? - spytała, starając się bez powodzenia opanować drżenia głosu.

Z głuchym jękiem przywarł do ściany tunelu. Objęła go, ale pod ciężarem jego dała oboje osunęli się w ciasnej przestrzeni.

- Kit? - powiedziała cicho, potem potrząsnęła nim lekko, cały czas nie uzyskując żadnej odpowiedzi. Panika rozsnuła się w ciemności wokół niej, pulsując w powietrzu, aż zaczęła dostrzegać rzeczy, które nie istniały, słyszeć głosy tam, gdzie panowała cisza i wyczuwać obecność jeszcze kogoś oprócz nich dwojga.

- Nie - powiedziała, zaciskając usta i walcząc z czającym się w mroku koszmarem; poczuła, że wstępują w nią nowe siły. - Nie. - Nie podda się panice i towarzy­szącej jej nieodłącznie grozie.

Czując jakby delikatne szarpnięcie za rękaw, odwróciła się gwałtownie. „Wynoś się Jack - warknęła w duchu. - On jest mój, nie dostaniesz go.”

Odwróciła się znów do Kita. Zbierając razem każdą drobinę siły i każdy okruch woli, jaki w niej jeszcze pozostał, spróbowała podnieść go na równe nogi, ale szybko miała przekonać się, że jej własne siły były zbyt wątłe. Z powrotem osunął się na ścianę.

Oddychając ciężko, oparła swoje czoło o jego modląc się i przeklinając słowami, jakie podpowiadała jej rozpacz.

- Dobry Boże... pomóż mi... pomóż mi postawić tego głupiego sukinsyna na równe nogi... Przepraszam, Mela­nie, nie chciałam nikogo obrazić. - Podciągnęła go wysoko, przywierając do niego własną klatką piersiową i w ten sposób zabezpieczając go przed ponownym upad­kiem. - Niech cię diabli, panie Kit Carson, lepiej znajdź szybko to, co straciłeś, na przykład własną świadomość, albo wywlekę cię stąd za nogi. Słyszysz mnie? Za nogi. A przy tej nawierzchni nie zapowiada ci się przyjemna podróż. - Wepchnęła ramię pod jego ramię. Zablokowała je, uniemożliwiając sobie tym samym jakiekolwiek poru­szanie. - Twoja ostatnia szansa, wyrzutku - syknęła przez zęby. - Wracaj do przytomności albo poniesiesz konsekwencje swego uporu.

Kolanem stuknął o jej kolano, próbując postawić pierwszy, niepewny krok, ale to wystarczyło.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kristine wirowała na parkiecie w ramionach ojca spowi­ta w zwoje białej koronki i satyny. Była wystrojona, wyfiokowana, wypudrowana, wyszminkowana. Róż okazał się niepotrzebny; błyszczała jak świeżo rozkwitła róża.

W drugim krańcu pokoju jej mąż tańczył walca z jej matką. Muriel również błyszczała lekko, nawet jeśli męż­czyzna, z którym tańczyła niekoniecznie był człowiekiem, o jakim marzyła dla swojej córki. Miał na sobie białą, haftowaną złotem tunikę, na ręku dzwoniły złote bransolety, a poniżej łopatek opadał warkocz. Było to największe przyjęcie weselne, na jakie kiedykolwiek zdobyła się ich rodzina.

Golden Plum, najlepszy restaurator w północnym Kolo­rado podejmował gości szampanem, truskawkami, kosztow­nymi przekąskami z krewetek i homara oraz najmniejszymi kanapeczkami, jakie kiedykolwiek zdarzyło się Kristine widzieć. Na żadnym ze stołów nie było kurczaków czy szwedzkich pulpetów. Tort składał się z czterech czekolado­wych warstw ozdobionych białym lukrem i kandyzowanymi fiolkami w kolorze jej oczu. Kristine i Kit poprzysięgli sobie pofolgować bez umiaru własnym apetytom, objadając się pozostałymi po przyjęciu smakołykami.

Grała orkiestra. Wynajęli salę klubu ziemiańskiego, po czym zasypali ją praktycznie kaskadami goździków i lawen­dy w kolorze jej oczu. W górze nad stanowiskiem orkiestry spojrzenia wszystkich przyciągały ich inicjały wypisane pączkami jasnych róż w środku uplecionego z irysów serca - w kolorze jej oczu.

To był jej ślub, a Kristine wiedziała, że może mieć tylko dwa. Chciała, by ten odbył się uroczyście, a jej ojca nie zniechęciła cena.

Kit nalegał na zakup wszystkich kwiatów w kolorze jej oczu, i to jej się bardzo podobało. Zapłaciła restauratorowi w sekrecie, za kwiaty, ale wynajęcie dwudziestoosobowej orkiestry było już zasługą jej ojca.

Jenny i matka Kristine z wielkim zapałem zabrały się do kompletowania stroju jej i druhen. W Denver nigdy jeszcze nie widziano osób tak bez reszty oddanych sprawie zaku­pów. Dwie starsze panie straciły po pięć funtów, choć Jenny zaklinała się nawet, że jej ubyło sześć.

- Pani Carson?

Ojciec okręcił nią wokoło tak, że wpadła prosto w ob­jęcia męża.

- Tak, panie Carson? - Uśmiechnęła się do niego.

- Poślubiłem cię dwukrotnie, patni, raz pod Oczami Buddy i raz w obrządku pisanym twoją chrześcijańską biblią, choć wątpię, by Bóg myślał o dodatkach w postaci setki gości i czteropiętrowego tortu, a ty wciąż jeszcze nie chcesz wyjawić mi swojego sekretu. Tak nie postępuje dobra żona. - Uniósł w górę jedną brew, patrząc na nią.

Poślubił ją pod Oczami Buddy, dosłownie, w klasztorze ukrytym w Zakazanym Królestwie Mustanga, obecnie prowincji Nepalu, a niegdyś jego ziemi rodzinnej. Po­błogosławił ich uczony lama, gdy Kit leżał jeszcze na, jak obawiała się Kristine, śmiertelnym łożu.

Wydostała go z Chatren-Ma, ale nigdy nie powiedziała mu jak. Patrząc teraz na niego, gdy jego skóra odzyskała już swój normalny, zdrowy kolor, a energia jego sił witalnych otaczała ją jak dawniej, wiedziała, że nigdy mu tego nie wyjawi, gdyż byłoby to zapraszaniem nieszczęścia. On chciałby tam wrócić.

- Nigdy tego ze mnie nie wydobędziesz - powiedziała, posyłając mu kolejny uśmiech. Sekret był zamknięty w jej sercu, a nauczyła się już zachowywać własne myśli dla siebie. -

W odpowiedzi wziął ją w ramiona patrząc w oczy z łobuzerskim uśmiechem.

- Ja także mam swój sekret, Kreestine. I to taki, który warto by ci było poznać. Może moglibyśmy dobić targu, co?

On miał jakąś tajemnicę? Przed nią? Nie bardzo chciało jej się w to wierzyć. Spędziła w klasztorze dwa tygodnie, ocierając jego rozpalone czoło i rozmawiając ze wszystkimi mnichami nie związanymi przysięgą milczenia. Dowiedzia­ła się o nim wiele, a może nawet i trochę za dużo jak na jej gust.

Złota maska, na przykład, była prezentem od azjatyc­kiej księżniczki, wyrazem jej nie odwzajemnionej miłości. Półszlachetne kamienie i przepyszna owcza skóra zdobiąca jego łoże były niekoniecznie zbyt subtelnym darem dla klasztoru od pewnej zamożnej Indianki. Chciała kupić sobie chłopca do posług i wybrała Kita spośród innych nowicjuszy nie przeznaczonych do życia jedynie w czystości wiary. Miał wtedy piętnaście lat. Reszty Kristine mogła się już domyślić sama i doszła do wniosku, że też by uciekła.

Na kolejny z jego sekretów natrafiła w jednej z przymo­cowanych do siodła toreb, po czym popłakała się niemal ze śmiechu. Skulona na ziemi długo nie mogła opanować śmiechu, za to znakomicie udało jej się odreagować stres. Tak bardzo bała się wtedy o jego życie.

Kilka dni później, kiedy nie miał już gorączki, powrócił jej dobry humor i spytała go, jak spodobała się Turkowi jego nowa fryzura.

- Jaki sekret? - spytała teraz obejmując go za szyję.

- Interesuje mnie jedynie zamiana. - Postawił ją na ziemi przy ich nowym kadilaku. Obszedł wszystkie salony samochodowe, po czym zaskoczył ją wybierając coś, co dla niej stanowiło zupełną kwintesencję Ameryki. „Barbarzyń­ca, rzeczywiście” - pomyślała w duchu. Ten mężczyzna miał niezwykle wykwintny gust. Upłynęły co najmniej dwie minuty, zanim przyzwyczaiła się do podróżowania w od­powiednim stylu.

Rozejrzała się po parkingu.

- Nie możemy odjechać. Kit, to nasze przyjęcie.

- Sekret, patni. - Przytulił ją mocno, zwilżając usta pocałunkiem. „Niech go licho porwie - pomyślała - zna wszystkie moje słabe punkty, siłę swych pocałunków i moją ciekawość.”

- Ty pierwszy. - Wypowiadając te słowa tuż przy jego ustach zdążyła skraść jeszcze kilka całusów.

- Będziesz miała nasze dziecko.

Po czym wrócił do swoich pieszczot, na chwilę zupełnie zamykając jej usta.

- Hm, tak - wyjąkała, gdy doszła już do siebie. - Kiedyś bez wątpienia będziemy mieli dzieci i...

- Dziewięć miesięcy, Kreestine. - Położył dłoń na jej brzuchu. - To dziecko urodzi się za dziewięć miesięcy.

- To niemożliwe - próbowała protestować wciąż jeszcze nie mogąc otrząsnąć się z zaskoczenia. - Nie możesz tego wiedzieć.

- To wiem i nawet więcej. - Pocałował jej policzek.

- Więcej? - Przechyliła głowę, by spojrzeć w błysz­czące tajemnicą oczy i jej głos zmienił się w pełen niedowie­rzania szept. - Wiesz, czy to będzie chłopiec czy dziew­czynka?

- Tak. - Uśmiech prawdziwego łotra opromieniał mu twarz. - Ale ta wiadomość ma swoją cenę.

- Nie. - Zmusiła się, by powiedzieć „nie”. Nie mogłaby, nie... W ciąży? Jego dziecko? Zupełnie nie­świadomie przykryła dłonią jego rękę. - Obiecaj mi. - Musiała to wiedzieć.

- Nie wrócę tam bez ciebie, obiecuję. Przygotuję się do wyprawy. I obiecuję także, że nasz... nasze dziecko uczył będzie życia tylko jeden ojciec. To wszystko ci obiecuję.

Wzięła głęboki oddech. Nigdy nie łamał danego słowa.

- Na pewno domyśliłeś się już, że musiałam znaleźć inną drogę z, a więc i do Chatren-Ma.

- Tak.

- Jedynie grupa speleologów mogłaby być zaintereso­wana odwiedzeniem kiedyś jaskini, miejmy nadzieję, że pod patronatem poważnej grupy historyków i archeo­logów.

- Tak - przytaknął jej cierpliwie. Gdy wciąż nie przerywała milczenia, ponaglił ją. - Droga, Kreestine?

- Czy wiesz ile w klasztorze jest cel? - Około setki, nie licząc świątyń, pokojów spotkań, miejsc do pracy i kuchni - odpowiedział lekko rozbawiony.

- To tylko zdrowy rozsądek. Kit - powiedziała. - Stu mężczyzn, mnichów, bez żadnej kobiety, która krzątałaby się wokół nich, nie dałoby rady ciągnąć dzień po dniu wody przez ten labirynt ścieżek, tuneli i pułapek nicości. Zbudowaliby jakąś sieć wodociągową, wiadukt, a przynajmniej jakiś skrót nad rzekę.

Jego oczy otworzyły się szerzej.

- Znalazłaś drogę do rzeki?

- To była kiedyś droga, teraz jest niemal zupełnie zasypana kamieniami.

- Zburzyłaś drogę prowadzącą do rzeki?

- Byłam zdesperowana, a wtedy byłam też i jestem aż po dziś dzień wdzięczna, że nie obsunęliśmy się razem ze skałami, choć może byłoby to szybsze niż przechodzenie po nich. Teraz twoja kolej. - Pełen wyczekiwania uśmiech rozświetlał jej twarz. Uważała, że już skończyła. On był innego zdania.

- Gdzie jest położona ta droga wewnątrzklasztorna?

- Kit - ostrzegła go.

- Nasze dziecko prawdopodobnie poprowadzi taką ekspedycję. Powinien znać takie szczegóły.

- On?

- Syn - potwierdził z uśmiechem, biorąc ją znów w swoje ramiona. - Nasz syn.

Ściskała go ze wszystkich sił, promieniejąc szczęściem. Potem wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha.

- Dziewiąta cela na wschód od spichlerza po stronie północnej.

Wyglądało na to, że przygoda życia z wygnańcom Kitem Carsonem nigdy się nie skończy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0057 McReynolds Glenna Kochanek z gór
McReynolds Glenna Kochanek z gor RPP057
Glenna McReynolds Kochanek z gór
15 McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson (Kochanek z gór)
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
McReynolds Glenna Ten przeklęty Carson
J Kochanowski Do gór i lasów
Glenna McReynolds Ten przeklęty Carson
Gor±czka o nieznanej etiologii
Masz Gor 2
Park Narodowy Gór Stołowych (prezentacja)
HG Kochanowicz [7] konspekt id Nieznany
Bóg i człowiek w utworach Kochanowskiego, Język polski
Jak Się Masz Kochanie, Teksty piosenek, TEKSTY
Kochanowski Satyr, polski, lektura+notatki, Renesans, Notatki
DOBRZE SIĘ MAM kochanie, teksty piosenek

więcej podobnych podstron