ANN MAJOR
Poślubić wroga
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stormy Jones czekała samotnie na półpiętrze, zerkając w dół na tłum zbity przy jej obrazach. Ubrana była w srebrzystą, obcisłą jak rękawiczka suknię. Na tle zaczesanych do góry, kruczoczarnych włosów niezwykle wyraźnie odcinała się jasna cera dziewczyny i wielkie, ciemne oczy.
Stormy była malarką i dlatego jej właśnie należała się uwaga gości zaproszonych na wernisaż. Cóż, kiedy jak zwykle wszyscy interesowali się tylko jej matką. Do modnej galerii sztuki w Beverly Hill przybyła tego wieczora cała śmietanka Hollywood. Zresztą nawet przygodni zwiedzający byliby dziś mile widziani przez autorkę wystawy, gdyby nie to, że zamiast oglądać obrazy, wpadli w sidła Mai, matki Stormy, dla której liczyły się tylko korzyści natury politycznej. To matka ułożyła listę gości, ona też nadawała ton imprezie.
Słowa rozmów i śmiechy, które rozchodziły się pustym echem pośród marmurów galerii przemieszane z brzękiem szkła, brzmiały dziwnie nieprzyjemnie. Zbyt wiele kobiet tłoczyło się na niewielkiej przestrzeni - zwłaszcza kobiet w beżowych szatach, lodowatych, fanatycznych wyznawczyń kultu, na którego czele stał nie kto inny, jak matka Stormy. Nic dziwnego, że zamiast podziwiać kilkadziesiąt płócien, goście debatowali głośno. Stormy spostrzegła nagle, że jej obrazy są tak samo jednostajne jak zgromadzony w galerii beżowy tłum.
Wszystkie płótna Stormy przedstawiały kobiety o chłodnej urodzie. Każda z nich miała u boku dziewczynkę w białej sukience, tak powiewnej, że dziecko wydawało się ulatywać w beżowe tło. Dziewczynki z obrazów były tak samo bezradne i zagubione jak Stormy, która je namalowała i stała teraz samotnie gdzieś poza rozgadaną ciżbą.
Doskonale wypielęgnowane, czerwone paznokcie malarki zacisnęły się na poręczy schodów. Ani matka, ani jej wychowankę z sekty nie pochwalały makijażu. Matce na pewno nie spodobałoby się też, że zamiast witać gości, Stormy tkwi sama na schodach. Jak zwykle jednak, dziewczyna z przekory trzymała się z boku, choć ubrana w suknię, którą widać było z daleka.
- Moi drodzy! - zaczęła z podwyższenia Maja. Beżowe współwyznawczynie przywitały ją brawami. Tylko kilkoro ubranych kolorowo intruzów skwitowało pierwsze słowa przywódczyni sekty gwizdami. Potem zapadła pełna oczekiwania cisza, tak głęboka, że sceptycznie nastawiona Stormy zaczęła się zastanawiać, czy goście nie czekają aby na objawienie.
- Wiecie dobrze - dobiegły ją następne słowa - iż ta wielka chwila w życiu mojej córki jest przede wszystkim triumfem dla mnie, jako jej matki...
Maja, jak zwykle, królowała na środku sceny. Obrazy Stormy stanowiły dla niej zaledwie pretekst, by głosić swoje poglądy, wyznawane przez wszystkie przyodziane w beż, samozwańcze Matki Ziemi. W podobny sposób Maja od dawna przywłaszczała sobie każdy występ, każde przyjęcie, każdą ważną chwilę w życiu Stormy. Dlaczego teraz miałoby się stać inaczej?
- Moje drogie! - usłyszała dziewczyna. - W życiu kobiety najważniejsze jest macierzyństwo. Istniejemy po to, aby wydawać na świat dzieci. A mimo to jesteśmy jak zagubione dziewczątka z obrazów Stormy, bo nie ma dla nas miejsca we współczesnej Ameryce. Każe się nam traktować macierzyństwo jako zajęcie drugoplanowe, godzić je z karierą zawodową, wymaganiami mężczyzn, prowadzeniem domu... A przecież, czy nie należą się nam specjalne urlopy, specjalne dodatki i zapomogi? Widać, że Ameryka kocha ciasteczka, ale nie kocha matek, które je pieką!
Oklaski przemieszały się z wrogimi okrzykami. O jedno z malowideł rozprysnął się ciśnięty niewiadomą ręką kieliszek od szampana. Ktoś próbował wyrwać Mai mikrofon. Przywódczyni sekty posłała tylko wielkoduszny uśmiech w stronę dziennikarzy. Do sali wpadli tymczasem strażnicy, usiłując przywrócić porządek.
Matce znowu udało się zniszczyć kolejny ważny dzień w życiu własnej córki.
Jutro wszyscy dowiedzą się o skandalu wywołanym przez sektę Matek Ziemi. Gazety i telewizja nie wspomną jednak ani słówkiem o samym wernisażu. Stormy poczuła, że zaczynają ją piec oczy. Odwróciła się i poszła prędko do pokoju na górze, gdzie przed imprezą ułożyła do snu dwójkę dzieci.
Cichutko wśliznęła się do ciemnego pomieszczenia, zamknęła za sobą drzwi i wpatrzyła się w swoich malców. Najpierw skupiła wzrok na małej Mai, czteroletniej Koreance. Drugi brzdąc, Jakub, miał sześć lat i czarną skórę. Tak jak mała Maja, był dzieckiem jednej z niezamężnych członkiń sekty Matek Ziemi. Stormy opiekowała się malcami w ciągu roku szkolnego, kiedy prawdziwe matki zajęte były zdobywaniem doktoratów na wyższych uczelniach. Widok śpiących dzieci w dziwny sposób przywrócił jej równowagę ducha.
Kiedy tak klęczała nad nimi, bezpieczna pośród ciemności, ktoś nagle otworzył drzwi. Stormy omal nie krzyknęła, gdyż w jasnym prostokącie światła ujrzała męską sylwetkę. Intruz podobny był z profilu do kowboja. Stał nieruchomo w drzwiach. Już miała odwrócić wzrok, kiedy obcy uchylił kapelusza - wysłużonego stetsona z szerokim rondem - i ukłonił się nieznacznie. Wtedy nagle w myślach Stormy powróciło wspomnienie, a do serca napłynęło dziwne, bolesne gorąco.
Spojrzała na przybysza pytająco, a ten odpowiedział równie przenikliwym, twardym jak diament spojrzeniem. Nie znała tego człowieka. W nagłym przestrachu przysunęła się bliżej dzieci.
- Czy już kiedyś się spotkaliśmy? - rzuciła.
- O ile pamiętam, nie mieliśmy tej przyjemności - usłyszała słowa wypowiedziane z powolnym, południowym akcentem.
- Interesuje się pan może sztuką?
- Tylko pani sztuką.
- Dziwne zainteresowania u kogoś takiego.
Mężczyzna roześmiał się.
- A co? Myśli pani, że kowbojów nie stać na odrobinę wrażliwości?
- No... Nie chciałam pana urazić.
- Nie ma mowy o urażeniu mnie. Fakt, że łatwiej mi się dogadać z krowami niż z ludźmi. Samotność to coś, co akurat lubię.
- Naprawdę jest pan kowbojem? - Stormy westchnęła marząco. Zrozumiała nareszcie, skąd wzięły się te imponujące mięśnie i opalenizna na skórze. - Rzeczywiście, wszystko da się przecież pogodzić...
- Można mieć i w rękach, i w głowie, tak? - dokończył za nią rozbawiony kowboj. - I odwrotnie... Kobiety też potrafią być i piękne, i mądre.
- Potrafią - przytaknęła Stormy i spuściła oczy, czując na twarzy nagły rumieniec.
W topornej z pozoru urodzie kowboja krył się urok i męskość, męskość obecna w każdym geście i szczególe zarówno ciała, jak i ubiorą. Błękitne dżinsy ciasno opinały muskularne uda, a spod rozpiętej jasnoniebieskiej koszuli widać było gęste, czarne włosy. Trudno było o większy kontrast z gośćmi luksusowej galerii w Beverly Hills. Podobny efekt dałoby tylko wysłanie grupy subtelnych, beżowych Matek Ziemi gdzieś na teksaskie ranczo. Dokładnie takich mężczyzn Maja kazała zawsze córce wystrzegać się jak ognia.
Przekorna Stormy miała akurat zupełnie odmienne zdanie na ten temat.
Spojrzała obcemu prosto w oczy. Płonący, twardy wzrok odebrał jej dech. Widocznie matka miała rację, wychowując ją od najmłodszych lat wyłącznie w otoczeniu kobiet i posyłając do żeńskiej szkoły z internatem. Jeżeli na świecie jest więcej takich mężczyzn...
Obcy był wrogiem. Kimś, z kim nie wolno było się stykać. A zarazem, jak wszystko co zakazane, stał się natychmiast dla Stormy obiektem ogromnej fascynacji. Nigdy nie spotkała podobnego mężczyzny. Widywała ich tylko w filmach. Znów zdała sobie sprawę, że ciemne, harde oczy przesuwają się po głębokim dekolcie jej błyszczącej sukni. Wiedziała, że kobieta z towarzystwa powinna to uznać za zniewagę. Właśnie. Po raz pierwszy w życiu Stormy poczute się kobietą.
- Kim pan jest...? - szepnęła ledwo dosłyszalnie.
Nieznajomy uczynił krok w jej stronę. Stormy poczuła nagłe bicie serca. Już, już miał jej coś powiedzieć, kiedy z sali na dole doleciał ich śmiech. Kowboj zatrzymał się nagle.
- Najmocniej przepraszam, że pani przeszkodziłem. Musiałem pomylić pokoje - mruknął uprzejmym tonem, wycofał się i niby to obojętnie zamknął za sobą drzwi. Stormy była jednak pewna, że nie zaszła żadna pomyłka. Obcy szukał właśnie jej. Widocznie się rozmyślił.
Może mu się nie spodobała? Na samą myśl o tym poczuła ucisk w piersi. A może go niechcący obraziła? Trzeba natychmiast coś zrobić, inaczej wspaniały, zakazany przybysz zniknie z jej życia na zawsze!
Wypadła za nim na korytarz. Obcy zatrzymał się słysząc wołanie, najwyraźniej zaskoczony taką śmiałością.
- Może... Może mogę w czymś pomóc? - wybąkała.
- Nie wydaje mi się.
Przeciągłe słowa kazały jej myśleć o bezkresnych równinach i niebie Teksasu. Kiedy nieznajomy się uśmiechnął, w kącikach jego oczu pojawiły się wesołe zmarszczki.
- Bo wie pani, szukałem tylko... toalety.
Stormy zarumieniła się i prędko wskazała właściwe drzwi. Nie przepuściła okazji, by znów dokładnie przyjrzeć się mężczyźnie.
- Przepraszam za zamieszanie. - Obcy ponownie uchylił kapelusza i zniknął.
Osamotniona Stormy oparła się ciężko o białą ścianę pustego korytarza. Wiedziała, że przybysz kłamie. Specjalnie szukał jej na górze, po to tylko, aby pójść sobie natychmiast. Nie miała pojęcia, co się robi i co mówi przy takim spotkaniu. Tak mało wiedziała o mężczyznach. Poczuła nagle gorzki zawód.
- Tu się schowałaś, kochanie! Znowu unikasz świata?
W drzwiach stała Liza, właścicielka galerii i organizatorka wernisażu. Poruszała się z taką samą werwą, z jaką wyrzucała z siebie słowa, a do wszystkich zwracała się nieodmiennie per „kochanie".
- Kochanie, chcemy zrobić z tobą parę zdjęć.
Nieoczekiwanie Stormy ujrzała w myślach samą siebie, przedstawioną nago na olbrzymim płótnie, które z boków ogarniają płomienie. Przypomniała sobie wyzywające spojrzenie ciemnych oczu, ich dotyk na jasnej, aksamitnej skórze...
- Nago? - zapytała w rozmarzeniu, prawie z nadzieją.
- Co takiego?
Stormy w porę wróciła do rzeczywistości.
- Przepraszam. Mama zawsze mnie pomawiała o rozpustne myśli.
- Kochanie, chcemy tylko, żebyś zgodziła się pozować reporterom.
- Na tle obrazów czy na tle mojej mamy?
- Jedno nie przeszkadza drugiemu, kochanie -orzekła Liza sprowadzając artystkę po schodach, prosto w objęcia Mai.
- Jasne. Jedno nie przeszkadza drugiemu - mruknęła Stormy, lecz ta zaczepna uwaga zginęła w zgiełku kłótliwych kobiecych głosów. Mijając kelnera, Liza zdjęła ze srebrnej tacy dwa smukłe kieliszki złocistego szampana.
- Napijesz się, kochanie?
Stormy łakomie przesunęła językiem po wargach. Zaraz jednak wyrosła przy niej Maja i sama podniosła kieliszek ze słowami:
- Lizo, najdroższa, wiesz przecież, że Stormy stroni od używek. Byłaś cudowna - zwróciła się z kolei do córki, obejmując ją ostentacyjnie.
- Nie, mamo. To ty byłaś cudowna - szepnęła Stormy przytulając się. Miłość do matki była w niej silniejsza niż poczucie krzywdy.
Jak na komendę, ze wszystkich stron zaczęły błyskać fotograficzne flesze. Zaskoczona Stormy zamrugała i nagle znów ujrzała znajomą szczupłą sylwetkę. Spojrzenie pary czarnych, płonących oczu sprawiło, że dziewczyna poczuła się piękna. A więc powrócił, a więc nie była mu obojętna! Nagły rozbłysk kobiecej urody nie uszedł uwagi fotografów. Po raz pierwszy w życiu Stormy udało się przyćmić matkę. Pozowała śmiało, z odrzuconą głową, a fala czarnych włosów spadała na obnażone plecy i na lśniący jedwab sukni. Nie wiedziała nawet, jak łatwo było mężczyznom wyobrazić ją sobie w tamtej chwili nagą, taką samą, jaką Stormy wyobrażała sobie siebie niewiele wcześniej: wspaniałe, nagie i pełne pożądania ciało, pieszczone przez płomień.
Kowboj prędko jednak odwrócił się, udając, że bardziej od dziewczyny interesują go obrazy na ścianach. Wyglądało, że się lekko rumieni. Stormy aż się roześmiała na ten widok. Mężczyzna natychmiast spojrzał na nią. Stormy dwukrotnie przesunęła językiem po wargach. Zauważył to.
Jakże chciała namalować kowboja, uwiecznić jego prymitywną dzikość na płótnie! Może to właśnie artystyczna część jej natury kazała Stormy tak wpatrywać się w niego, studiować ciemne oczy, ostre rysy twarzy i potężną sylwetkę? Nie. Głęboki wewnętrzny głos podpowiadał jej, że przemawia przez nią nie artystka, lecz po prostu kobieta. Wiedziała już, że nie wystarczą tu pędzel i farby. Zapragnęła dotknąć przybysza, pogładzić jego skórę czubkami palców, poczuć jego ciepło. Spocząć przy nim w rozpustnej pozie i mruczeć cicho, muskana jego ręką.
Na szczęście z niebezpiecznego zamyślenia wyrwała Stormy jedna z dziennikarek, zadając odwieczne pytanie:
- Skąd bierze pani pomysły, skąd jako artystka czerpie pani natchnienie?
Stormy zbyła to pytanie śmiechem, ale chcąc nie chcąc musiała oderwać wzrok od kowboja, wokół którego zaczęły się cisnąć kobiety w beżowych szatach. Nawet one, przed chwilą tak wojownicze, nie mogły się oprzeć sile jego uroku. Śmiały się teraz i żartowały. Maja również spostrzegła nieznajomego.
- A to kto? - zapytała ostro.
Stormy ziewnęła i umyślnie spojrzała w inną stronę.
- Nie, ten! Kowboj! Jestem pewna, że nie było go na liście zaproszonych gości.
- Może nie. Ale powiedz, mamo, prawda, jaki jest przystojny?
- Nie podoba mi się, ze tak się na ciebie gapi.
Trzymaj się od tego typa z daleka.
- Znowu wydajesz mi rozkazy, mamo?
- Stormy, córeczko... Zaufaj mojemu doświadczeniu.
- Może pora, żebym i ja zdobyła trochę doświadczenia?
- Wolałabym ci tego oszczędzić.
Stormy jeszcze raz ziewnęła i od niechcenia zerknęła na przystojnego przybysza. Znów poczuła, jak przyspiesza jej tętno. Gra była niebezpieczna, ale na pewno warta świeczki.
- Wiesz, mamo, chyba nie powinnaś mnie tak oszczędzać... - Wyobraziła sobie sploty mięśni i opaloną skórę pod błękitną koszulą i dodała: - Nie, naprawdę nie powinnaś.
ROZDZIAŁ DRUGI
Smukłe, wypielęgnowane palce Stormy zacisnęły się na kierownicy. Dochodziła trzecia w nocy. Stormy nie znosiła jazdy po Los Angeles, zwłaszcza o tak późnej porze, lecz cóż, kiedy po wernisażu musiała jeszcze udać się na przyjęcie w Malibu. Gdy na pożegnanie Maja zaproponowała jej limuzynę z kierowcą, twierdząc, że nie może jeździć sama nocą po niebezpiecznym mieście, Stormy odmówiła, wiedziona tą samą przekorą, co przedtem.
- Dam sobie radę, mamo - ucięła.
Stanowczym ruchem otworzyła drzwiczki swojego volvo, ułożyła na tylnym siedzeniu dwójkę śpiących malców i ruszyła. Natychmiast pożałowała tej decyzji, tym bardziej że miała po temu powody. Od samego Malibu widziała w tylnym lusterku inny samochód.
Niewiele myśląc, Stormy zjechała z autostrady i przycisnęła gaz. Volvo wystrzeliło naprzód niby torpeda. Obcy samochód wykonał niebezpieczny manewr i ścinając zakręt ruszył jej tropem. Opony volvo piszczały przeraźliwie, kiedy Stormy zawracała w boczną ulicę, przy której mieszkała. Drżącą dłonią poprawiła lusterko. Światła drugiego samochodu zbliżały się, jaśniejąc jak ślepia drapieżnika,
Stormy potrząsnęła głową, wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. W następnej chwili obcy samochód wyprzedził ją i zniknął. Niski, czarny sportowy wóz o przydymionych szybach. Stormy skarciła samą siebie za nadmierne przeczulenie. A może to tylko zdenerwowanie, reakcja na to, co zdarzyło się na wernisażu?
Parking przy luksusowym bloku, w którym było jej mieszkanie, tonął w ciemności. Wyrostki z sąsiedztwa miały zwyczaj dla zabawy celować w latarnie. Stormy przełknęła ślinę, ale zamiast zawrócić, zaparkowała volvo w przepisowym miejscu. Cóż, życie w wielkim mieście bywa niebezpieczne. Matka ostrzegała ją przecież. Ale trudno, zdecydowała się na ryzyko, byle tylko wyrwać się z wyściełanej beżem pułapki.
Mała Maja i Jakub nadal spali w najlepsze. Stormy delikatnie obudziła chłopca, a śpiącą dziewczynkę wzięła na ręce. Zaraz jednak i Jakub, i mała zaczęli popłakiwać. Okazało się, że Jakub też chce na ręce. Zajęta tym wszystkim Stormy nie zauważyła nawet, że na parking wślizguje się ukradkiem niski, czarny samochód z przydymionymi szybami. Nie słyszała, jak otwierają się drzwi, nie zauważyła też, jak w jej stronę zaczynają kroczyć dwie ciemne postacie.
- Jesteś za ciężki, żeby cię nosić - tłumaczyła Jakubowi. - Zamknij drzwi i chodź!
- Nie chcę! Boję się! Tam stoją dwa potwory z żółtymi kłami!
- Głupstwa mówisz, chodź! - przynagliła Stormy, choć w jej głosie również słychać było przestrach.
- Chcę do mamy! - Kwilenie chłopca rozniosło się echem po opustoszałym parkingu.
Kiedy dotarli do drzwi, okazało się, że i tutaj nie pali się światło. Stormy po omacku szukała w torebce klucza.
- No, nareszcie. Nie bój się, już jesteśmy w domu... - zaczęła, kiedy nagle z ciemności wyrosła czyjaś ręka i zakneblowała jej usta. Ktoś rzucił się na nią tak brutalnie, że straciła oddech. Padając na ziemię, Stormy zauważyła jeszcze wściekłą twarz napastnika o grubo ciosanych rysach.
Broniła się, próbując zadrapać tę twarz paznokciami i kluczami, lecz napastnik z całej siły trzepnął ją w rękę. Klucz zadzwonił uderzając o asfalt. Drugi napastnik pochwycił tymczasem płaczącego w głos Jakuba. Mała Maja upadła na chodnik i szlochała bezgłośnie. Tuż obok szyi chłopczyka błysnęło naraz ostrze sprężynowego noża.
Stormy krzyknęła, lecz pchnięta parą łapsk na ścianę, zatoczyła się i uderzyła potylicą o cegły. Bezradnie osunęła się na ziemię, czując, jak wokół szyi zaciskają się palce napastnika. Jakub wołał o pomoc. Stormy wiedziała, że musi ocalić dzieci, uratować je... Wszystko zaczynało jej się już zacierać przed oczami. Palce bandyty ściskały jej szyję jak imadło. Tracąc resztki przytomności, usłyszała naraz:
- Puszczaj ją!
Głos był tak stanowczy, że dotarł nawet do omdlewającej dziewczyny. Spróbowała skupić wzrok, przesunąć głowę, lecz na próżno. Widziała tylko tuż kolo siebie twarz napastnika. Twarz, na której pojawił się nagle przestrach. W ułamku sekundy zelżał ucisk palców na krtani. Niewidzialna siła oderwała cuchnące ciało bandziora od niedoszłej ofiary. Stormy spostrzegła tylko kowbojski kapelusz, który upadł na asfalt tuż obok niej. Próbując złapać oddech, spojrzała w tamtą stronę. Właściciel kapelusza klął pomału, przeciągając głoski. Epitety, które do niej dochodziły, były z tych najplugawszych, takich, które słyszy się tylko na ulicach slumsów, przestępczych dzielnic, dokąd lepiej się nie zapuszczać. Wulgarne słowa nie przerażały jednak Stormy. Kimkolwiek był nieokrzesany nieznajomy i skądkolwiek pochodził, uratował jej życie.
Wybawca był wyższy i mocniej zbudowany niż napastnicy. Umiał też wykorzystać tę przewagę, z bezlitosną wprawą ładując cios za ciosem prosto w gęby opryszków. Kiedy się podnosili z ziemi, kolejnym uderzeniem posyłał ich na ścianę, aż wreszcie padli bezwładnie.
- Sukinsyny, nie ma to jak napadać na kobiety z dziećmi, co? - warknął nieznajomy, wymierzając potężnego kopniaka temu z opryszków, który groził małemu Jakubowi nożem. Oprych zwinął się na ziemi i trzęsąc się zaczaj błagać o litość. Wybawca Stormy z obrzydzeniem spojrzał na dwójkę bandytów.
- Jazda stąd! Wychrzaniać, zanim się rozmyślę!
Opryszków nie trzeba było długo zachęcać. Podpierając jeden drugiego pozbierali się z ziemi i powlekli do samochodu. Długonogi wybawca upewnił się, że nie próbują żadnych sztuczek. Kiedy odjechali, Stormy poczuła jeszcze większy lęk niż przedtem. Bała się, że tamci mogą mieć w samochodzie broń albo że spróbują teraz rozjechać kowboja. Jakub i mała Maja przytulili się do niej, lecz chłopiec zaraz rzucił się naprzód i podniósł coś z ziemi. Przerażonej Stormy znowu odebrało mowę.
- Oddaj to - usłyszeli spokojny głoś ich wybawcy. Jakub tym razem bez najmniejszych sprzeciwów spełnił polecenie i oddał potężny nóż. Stormy niepewnie zerknęła na mężczyznę, który dopiero teraz wyszedł z cienia parkingu. Czarne włosy spadały my na opaloną twarz - twarz, którą Stormy poznałaby wszędzie. Jej kowboj. Ten sam, który gdzieś zniknął po wernisażu. Skąd się tu nagle wziął? Czy jechał za nią?
Kowboj wsunął nóż do kieszeni i przyklęknął nad dziewczyną. W jego wzroku widać było ciekawość. Stormy skuliła się bezwiednie, niepewna i spłoszona tą bliskością. Zauważył ten gest i znieruchomiał. Dopiero kiedy z oczu dziewczyny zniknął lęk, wyciągnął rękę i pomógł jej wstać.
- Na pewno nic się pani nie stało?
Znów odruchowo uchyliła się, unikając dotyku pomocnej dłoni. Kowboj podniósł z ziemi zmięty kapelusz i wyprostował się. Widok jego potężnej sylwetki wzbudzał w Stormy to samo dziwne uczucie, co przedtem w galerii. Poczuła aromat wody kolońskiej i ledwie uchwytny, swoisty męski zapach, miły lecz niepokojący.
- Tutaj pani mieszka? - zapytał.
Stormy skinęła głową. Kowboj zbliżył się jeszcze bardziej. Wydało się jej nagle, że słyszy piskliwy głos swej matki: „Co z tego, kochanie, że cię uratował? To mężczyzna, zły człowiek, nie wpuszczaj go czasem!" Stormy oparła się ciężko o futrynę. Zły człowiek, wróg? Dlaczego w takim razie w ostatniej chwili wychynął z ciemności i uratował ją razem z dziećmi od zguby? Jeśli jest wrogiem, dlaczego jest taki przystojny? Dlaczego w jego obecności czuje się tak bezpieczna? „Nie wpuszczaj go czasem!" Za późno na przestrogi. Drzwi mieszkania zostały otwarte, a blask stołowej lampy oświetlił męski profil przybysza. Kowboj uchylił kapelusza i stanął nieruchomo, jak gdyby czekał na gest zachęty, by wejść. Wystarczyło stanąć z nim twarzą w twarz, podziękować i zamknąć mu drzwi przed nosem... Uśmiechnął się, widząc niepewność Stormy.
- Wygląda, że się pani zastanawia, czy aby nie jestem wilkiem w owczej skórze... - zauważył żartem.
Stormy odwróciła wzrok od jego muskularnego torsu i męskich rysów. Kiedy nadal nic nie mówiła, mężczyzna bez wysiłku poniósł małą Maję i Jakuba, po czym zaniósł obydwoje do ich pokoiku, rzucając w przejściu:
- No więc, nie jestem wilkiem.
Stormy poszła za nim. Kowboj puścił zachwycone dzieci i zapewnił je, że źli ludzie już sobie poszli. Wkrótce cała trójka oddała się zabawie. Dzieci pokazywały nowemu przyjacielowi obrazy Stormy wiszące na ścianach i największą, ich zdaniem, atrakcję: kota w czarno-białe łaty. Wszystko to przerwał nagły dzwonek telefonu.
Jakub podniósł słuchawkę.
- To Venice!
- Moja sąsiadka - wyjaśniła strapiona Stormy. - Jedna z przyjaciółek mojej mamy...
- I pani anioł stróż, tak? - domyślił się rozbawiony gość.
Gdy Venice dowiedziała się o wydarzeniu na parkingu, w mgnieniu oka wpadła do mieszkania Stormy. Natychmiast rzuciła się ku dzieciom, rozmyślnie nie zwracając uwagi na długonogiego intruza, który stał oparty o kuchenny blat i najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu.
- Moje maleństwa! - wykrzyknęła. - Najlepiej będzie, jeśli przenocują u mnie!
- Może racja - przytaknęła jej Stormy. - Jestem ciągle taka zdenerwowana...
- A on? - Venice obrzuciła nieznajomego morderczym spojrzeniem.
- Och, ja już doszedłem do siebie. Nie musi się pani o mnie obawiać - uspokoił ją kowboj, udając, że nie rozumie intencji pytania.
- Stormy, ty też powinnaś spać u mnie - mruknęła Venice.
Dziewczyna tylko ziewnęła.
- Nie, wolę zostać tutaj.
- Ale twoja matka...
Na widok uśmieszku, jakim kowboj skwitował słowa Venice, Stormy zarumieniła się i podjęła decyzję. Delikatnym gestem skierowała sąsiadkę ku drzwiom i zapewniła:
- Dam sobie świetnie radę, kochanie. Naprawdę jestem już dorosła.
- A co z nim? Długo u ciebie zostanie? - szepnęła.
- Ciszej! - Stormy położyła palec na ustach.
- Uratował nas, a ja mu nawet jeszcze nie podziękowałam. Zrobię mu kawy.
- Tylko nie dawaj mu alkoholu. Wiesz, co się dzieje z mężczyznami po kieliszku...
Nareszcie Stormy zamknęła drzwi za sąsiadką i dziećmi. Gdy się odwróciła, jej „wróg" nadal tkwił w niedbałej pozie przy kuchennym blacie. Stormy obrzuciła go spojrzeniem nie pozbawionym podziwu. A także odrobiny lęku.
- Została pani sam na sam z wrogiem - dopowiedział za nią kowboj i posłał jej szatański uśmiech.
- Jak to?
- Przyjaciółka pani mamy uznała, że została pani w złym towarzystwie. - W głosie kowboja usłyszała nutkę uszczypliwości.
- Venice ma powody, żeby się bać mężczyzn...
- Jeśli pani się mnie boi, to już sobie idę.
- Ależ nie!
Mężczyzna przeszedł do pokoju i rozsiadł się na kanapie. Stormy mogła się przyjrzeć fantazyjnym wzorom, wyszytym na cholewkach jego kowbojskich czarnych butów.
- To pani dzieci?
- Nie, to znaczy tylko chwilowo. Ich matki studiują.
I znów ten szatański uśmiech, który podawał w wątpliwość wszystkie zasady wyznawane w matczynej sekcie.
- A co z ojcami?
- Nie wiem... - odrzekła z wahaniem Stormy.
Nieznajomy przekartkował kilka broszurek zachwalających idee sekty i zauważył cierpko:
- Zdaje się, że ojcowie nie są tacy ważni dla Mai i jej wyznawczyń.
- Nie jestem zwolenniczką poglądów matki - wtrąciła Stormy. Czuła, że rumieni się ze wstydu.
- Ależ jest pani. - Nocny gość cisnął broszurki na stos innych publikacji Matek Ziemi. - wychowana.
- To nie moje papiery. Matka zostawia mi je, kiedy tu przychodzi.
- A pani ich nie wyrzuca.
- Wyrzucam, ale przynosi nowe.
Kowboj nic nie odpowiedział. Omiótł tylko Stormy poważnym, pytającym spojrzeniem, od którego poczuła ogień na skórze.
- Ja nie mam wyznawczyń - szepnęła.
- I dzięki Bogu. - Kowboj bezceremonialnie położył nogi na blacie stolika, nie zwracając uwagi na to, że gniecie broszurki Matek Ziemi. Stormy oderwała się nareszcie od drzwi i podeszła ku niemu szepcząc:
- Bo dla mnie... Ojcowie też są ważni...
- Naprawdę? - Kowboj zerwał się z lekkością zadziwiającą przy tak mocnej budowie ciała i z gracją pantery podszedł do Stormy pytając:
- Więc nie unika pani mężczyzn?
- Nie... Nie chcę ich unikać - zaczęła.
- To nie takie trudne - zapewnił ją, wciąż się zbliżając. Stormy odskoczyła w popłochu. Na widok jej strachu kowboj dodał z uśmiechem: - A już dałbym głowę, że w pani życiu nie ma miejsca dla mężczyzn. Co się stało z pani ojcem?
- Matka nigdy nic o nim nie mówi - wyszeptała.
- Więc pytała ją pani o niego?
- Oczywiście.
Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej. Im mniejsza dzieliła ich odległość, tym bardziej wydawał się Stormy dziki, prymitywny i groźny. Dziewczyna cofała się krok za krokiem, dopóki nie oparła się o ścianę. Była w pułapce. W myślach usłyszała nagle wszystkie matczyne przestrogi. Gdy prosząco zwróciła oczy na prześladowcę, ten odpowiedział spokojnym, twardym spojrzeniem i podniósł rozłożone dłonie w odwiecznym geście pojednania.
- Kochana, mówiłem już, że ci nie zrobię nic złego. - Nieoczekiwanie przestał tytułować ją panią. Z zagadkową miną patrzył na wewnętrzną walkę dziewczyny, która wciąż nie wiedziała, czy mu uwierzyć, a potem mruknął: - Ci dranie naprawdę zrobili ci krzywdę.
Nuta morderczej pasji w tym głosie przyprawiła Stormy o nowy paroksyzm lęku, a kiedy obca dłoń dotknęła jej policzka, dziewczyna odchyliła głowę do tyłu.
- Ejże, nic się nie bój, moja miła. - Kowboj odezwał się do niej jak do wystraszonego dziecka i z zaskakującą delikatnością musnął palcami jej policzek. - Rozcięli ci skórę. Pozabijałbym ich za to. Ich szczęście, że uciekli - dodał nienawistnie, wciąż gładząc policzek, a potem szyję Stormy.
Zadrżała, Wzdrygnęła się też, kiedy na czubku palca zauważyła kroplę krwi.
- Drasnęli cię tylko - uspokoił ją kowboj.
- Nic mi nie będzie - zgodziła się.
- Na pewno?
Stormy przytaknęła z wahaniem.
- Ciekawe, skąd się wzięły te oprychy.
- Nie znam ich - szepnęła.
W oczach kowboja zauważyła niedowierzanie.
- Przysięgam - powtórzyła. - Widziałam ich pierwszy raz w życiu.
- Jechali za tobą przez całą drogę, a w Maliku czekali, aż wyjdziesz z przyjęcia. Śledzili cię, mała.
- Ty też mnie śledziłeś.
- Ale nie po to, żeby ci zrobić coś złego.
- A po co? Po co przyszedłeś na wernisaż? A potem na przyjęcie?
Kowboj zrobił dziwną minę.
- Uwierzysz, jeśli ci powiem, że zwabiły mnie twoje obrazy?
- Nie bardzo.
- Dlaczego? Nie wyglądam na miłośnika sztuki? Bo nie mam jedwabnego garnituru? Nie mam brylantyny na włosach? - Kowboj przeczochrał palcami ciemną czuprynę. - Tak? To na kogo wyglądam?
Na niebezpiecznego mężczyznę. Na wroga. Stormy chciała już wypowiedzieć te słowa, ale zamiast tego rzekła:
- Na kogoś, przed kim zawsze ostrzegała mnie mama.
Nieznajomy spojrzał na Stormy z nowym zainteresowaniem i zaśmiał się.
- To największy komplement, jaki usłyszałem od lat. Wierz mi, kochanie, tacy mężczyźni są najciekawsi.
- Może. Skąd mam wiedzieć? Słabo się znam na mężczyznach.
- Czy dlatego, że matka trzymała cię pod kluczem?
- Coś w tym rodzaju. - Stormy zmusiła się do uśmiechu. Mężczyzna tymczasem podszedł do jej obrazów, włączył oświetlenie i zapatrzył się w rząd kobiecych postaci, ginących w bezkresnej przestrzeni kolejnych płócien. Stormy nie spostrzegła nawet, jak zręcznie przybysz zbył jej pytanie o to, kim jest i dlaczego za nią jechał.
- Nie podobają ci się? - zapytała.
- Nie rozumiem ich. Czy nigdy nie malowałaś mężczyzn?
- Nigdy. Nie było okazji... Matka wychowywała mnie wśród samych kobiet.
- Rzeczywiście - przypomniał sobie kowboj. Powiedział to wyraźnie lekceważącym tonem. - Szkoda, że równie łatwo nie da się uniknąć kobiet.
- Miałeś złe doświadczenia z kobietami?
- Z jedna, ale i to wystarczyło. Zrobiłem ten błąd, że się z nią ożeniłem. Mieliśmy dziecko.
- Więc jesteś ojcem?
- Mniej więcej. - W tej szorstkiej, niechętnej odpowiedzi czuć było smutek.
- I co, rozwiodłeś się?
Mężczyzna zagryzł wargi, jak gdyby powstrzymywał się od gwałtowniejszej reakcji. Na szyi zaczęła mu pulsować żyła. Martwym głosem odpowiedział po dłuższej chwili:
- Nie, jestem wdowcem.
- Może nie powinieneś oceniać wszystkich kobiet według jednej?
- Może i nie. - Kowboj znów odwrócił się i skierował ku Stormy, poruszając się z bezszelestną gracją urodzonego łowcy. Na powrót stał się jej prześladowcą. Tym razem jednak zmusiła się, by pozostać na miejscu. - A ty, kochanie, może także nie powinnaś oceniać jednakowo wszystkich facetów, skoro tak naprawdę nie znasz żadnego? - Śmiały wzrok nieznajomego omiótł kolejno wszystkie okrągłości dziewczęcej postaci w obcisłej, srebrnej sukni. - Bo wiesz, jeżeli chcesz uniknąć kłopotów z mężczyznami, powinnaś się inaczej ubierać.
Stormy bezwiednie zasłoniła dekolt dłonią i wyszeptała gniewnie:
- Ach, więc to moja wina, że mnie napadli?
Oczy nieznajomego znów zatrzymały się na kształtnych piersiach Stonny.
- Trudno się dziwić mężczyznom.
- Powtarzasz mi to samo, co matka! - wybuchnęła. - Chcesz powiedzieć, że mężczyźni to dzikie bestie w łonie cywilizowanego społeczeństwa?
- Niektórzy - uciął kowboj i z nagłą złością dodał: - Gdzie jest napisane, że społeczeństwo tak się ucywilizowało? Sama popatrz. Ci, którzy cię napadli, to zbiry do wynajęcia. A to oznacza, że masz wroga, i to groźnego. - A widząc niedowierzanie w oczach Stormy, powiedział jeszcze: - Jak sobie chcesz. Ja i tak się już zbieram... Może tylko bym się czegoś napił.
- Mnie też się chce pić. Mam coca-colę, mogę zrobić kawy... - zaczęła wyliczać Stormy, ale przerwał jej głośny śmiech gościa, który wszedł za nią do malutkiej kuchni. - Aha, miałeś na myśli... alkohol, tak? - odgadła wreszcie.
- Właśnie. - Kowboj mrugnął do niej z szatańskim wdziękiem.
- Chyba nie mam... - Nagle jednak Stormy rozpromieniła się i wyciągnęła z szafki butelkę. - Nie, coś się znajdzie. Nade mną mieszkają tacy meksykańscy muzycy, zaprosiłam ich parę dni temu, no i zostało nam trochę tequili.
- Wódka z agawy - mruknął kowboj, przyglądając się etykietce. Kiedy sięgał po butelkę, niechcący otarł się o Stormy, powodując, że przebiegła jej po plecach dziwna iskra. - Lepiej uważaj - usłyszała, choć mogła różnie rozumieć te słowa. Kowboj zaś wzniósł toast: - Zdrowie Meksykanów z butelkami!
Stormy nalała sobie szklankę coli. Kowboj dopił trunek i odwrócił się w stronę drzwi. W pół kroku zatrzymał się jednak i zaproponował:
- Może zadzwonisz na policję?
- Dlaczego?
- Bo to nie był zwykły napad, tylko zasadzka. Pewna jesteś, że nie macie z matką żadnych wrogów?
Stormy patrzyła zafascynowana na iskierki światła, odbite w ciemnych oczach nieznajomego. Niespodziewanie roześmiała się i palnęła:
- Nasi jedyni wrogowie, to tacy jak ty.
Zaraz ugryzła się w język i popijając colę przeprosiła za niepoważne żarty.
Kowboj uśmiechnął się tylko i znów zaproponował, żeby zadzwoniła na policję.
- Nie zamierzam - odmówiła stanowczo.
- Dlaczego nie?
- Bo wtedy zaraz dowie się o tym matka i każe mi wrócić do siebie, między kobiety z grapy.
- Może tam jest twoje miejsce, co?
- Nie!
- Przynajmniej na jakiś czas.
Odpowiedzią było gniewne spojrzenie Stormy.
- Zrozum, ci faceci cię śledzili.
- Nie, i koniec.
- W porządku - kiwnął głową kowboj. - Spieszno ci na własny pogrzeb, to proszę!
W jednej chwili do Stormy dotarła cała groza sytuacji. Wernisaż, potem napad, otarcie się o śmierć. I jeszcze to, że przystojny wybawca za chwilę pójdzie sobie na zawsze. Uczyniła krok w stronę nieznajomego.
- Wiesz? Nie idź jeszcze...
- Kochanie - usłyszała. - Nie bierz mnie czasem za kogoś, kto się doprasza, żeby zostać.
- Ależ nie...
- O, rany, tylko mi tu nie płacz... Jesteś teraz bezpieczna, a kiedy sobie pójdę, w ogóle nic ci już nie zagrozi. - Gdy odpowiedzią były tylko łzy, mężczyzna dodał: - Nie chciałem cię znowu wystraszyć. Tamci już naprawdę nie wrócą.
- Ale sam mówiłeś, że mogą to zrobić -wyszeptała.
Kowboj chwilę milczał, a potem mruknął coś gniewnie i zamknął uchylone już drzwi mieszkania.
Stormy, zanim cokolwiek pomyślała, na ślepo rzuciła mu się w ramiona. Ciało mężczyzny okazało się twarde i gorące, a co więcej, jego dotyk cudownie uspokajał.
- Niepotrzebnie cię tak nastraszyłem - zamruczał. - Jakoś nie pomyślałem...
- Tak się bałam, tak się bałam... - wykrztusiła Stormy. - Najpierw na wernisażu. Ubrałam się w tę suknię na złość matce, a potem... Zobaczyłeś mnie i... - Rozszlochała się na dobre.
- Nie, no nie płacz. - Mężczyzna łagodnie zaczął ją kołysać w ramionach. - Miałaś okropny wieczór i straszną noc. Chodź, napij się trochę.
Stormy na widok trunku pokręciła głową.
- Nie mogę! - szepnęła. - Alkohol zawsze dziwnie na mnie działa, więc nie mogę pić...
- O ile wiem, tak samo działa na większość ludzi. I właśnie dlatego powinnaś się napić. Uspokoisz się, zobaczysz. No, jeden łyk.
Stormy poczuła na wargach parzące dotkniecie meksykańskiej wódki. Przełknęła dzielnie całą ognistą porcję, a po niej następny haust. Kiedy kieliszek był już pusty, ogarnęła ją senność i ciepło. Rozpalało ją nowe, dziwnie niebezpieczne uczucie.
- A teraz do łóżka. Dobrze ci radzę-usłyszała. Jej szloch zmienił się zaraz w pogodny śmiech. Przekomarzając się z nowym znajomym, Stormy pozwoliła się zanieść do ciemnej sypialni i ułożyć na łóżku.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała gorącym szeptem, gdy poczuła, jak przybysz zaczyna jej rozpinać zamek na plecach srebrnej sukni. Błyszczący materiał ześliznął się z jej ciała. Zadrżała. Nie wiedziała, czy z powodu dotknięcie obcych rąk, czy tylko powiewu zimnego powietrza na skórze.
- Nie nosisz stanika.
- Nie - przyznała. - Ciało jest nie po to, żeby się go wstydzić - szepnęła, zanurzając się głębiej w koronkowej pościeli.
- Słowa godne prawdziwej artystki - zauważył.
Podszedł do komody. Stormy usłyszała skrzypienie szuflady. Po sekundzie coś miękkiego i srebrzystego, co okazało się jej własną koszulą nocną, poszybowało przez pokój i wylądowało obok niej na pościeli.
- Brawo! - zachichotała Stormy. - Masz oko!
- Może. No, a teraz dobranoc - mruknął dziwnym tonem kowboj i odwrócił się ku drzwiom.
- Idziesz? Dokąd?
- Prześpię się na kanapie.
- Och... - W tym jednym słówku krył się cały ogrom tęsknoty i prawie nieprzyzwoitego rozczarowania. Wypity kieliszek rozpalił całe ciało Stormy - a może rozpalił je nie alkohol, lecz bliskość mężczyzny w ciemnej, zacisznej sypialni? Cały strach zniknął w jednej chwili, zastąpiony czymś zupełnie nowym: pożądaniem. I to kogo? Obcego mężczyzny, wroga, przed którym zawsze przestrzegała matka. Mężczyzny, w którego oczach odbijało się teraz księżycowe światło.
- Zostań ze mną - szepnęła.
- Gdybyś miała choć odrobinę rozsądku, kazałabyś mi wyjść - dobiegł ją ochrypły szept.
Stormy przesunęła językiem po suchych wargach. Usłyszała kolejno głębokie westchnienie i trzask zamykanych od drugiej strony drzwi sypialni. Nagie ciało dziewczyny zalśniło w blasku księżycowej poświaty. Stormy leżała z twarzą wciśniętą w poduszki, nie wiedząc, czemu czuje się nagle taka mała i zagubiona -jak gdyby księżyc niósł ze sobą wspomnienie dawnej miłości. Myślała o mężczyźnie, który zjawił się przy niej i którego tak pożądała. Dlaczego? Dlaczego tak ją zafascynował ktoś obcy?
Ech, niepotrzebnie piła tę tequilę. Stormy sama się roześmiała na tę myśl. To nie od alkoholu zakręciło jej się w głowie... Nie od alkoholu czuła nagłe przyspieszenie pulsu, ilekroć spojrzała na wysmukłą sylwetkę. Obcy obudził w niej całą uśpioną kobiecość, piękno, zmysłowość... Obudził w niej kobietę, tę samą, której tak długo nie pozwalano zaistnieć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jednym zwycięskim ruchem Jonathan Macbride podrzucił sfatygowany kowbojski kapelusz. Stetson poszybował przez pokój i wirując opadł na stertę ulotek na stoliku. Jonathan nalał sobie następną szklaneczkę i pomyślał, że wszystko układa się po prostu nadzwyczajnie. Wspaniale. A już zaczynał tracić nadzieję - zwłaszcza po cukierkowym, idiotycznym wernisażu.
Natychmiast skarał sam siebie za to samozadowolenie. Lepiej uważać i nie cieszyć się za wcześnie. Padł na kanapę i za pomocą pilota zaczął zmieniać kanały telewizora. Wiedział tak naprawdę tylko jedno: Stormy Jones okazała się piękniejsza, niż to sobie wyobrażał Na samo wspomnienie jej aksamitnego ciała na ozdobionym koronkami prześcieradle znów poczuł gwałtowne pożądanie. Mysi o zapachu skóry Stormy w porannej pościeli mogła doprowadzić do szaleństwa.
Jonathan walnął pięścią w pilota. Nie zamierzał dać się opętać malej Jones, ulec jej czarowi. Nie wolno. Dziewczyna jest córką Hugona. Owocem zakazanym.
Cóż z tego, skoro zakazany owoc nie tylko kusi z zielonej gałęzi zwanej pożądaniem, lecz co więcej nie daje o sobie zapomnieć - do tego stopnia, że od uporczywych myśli nie może się opędzić nawet ktoś tak honorowy jak on sam, Jonathan McBride. Widok pełnych piersi, ciemnych sutek budzących się do życia pod dotknięciem palców, niewinny lecz zmysłowy uśmiech Stormy wabiły go nieustannie od pierwszej chwili spotkania. Dziewczyna okazała się zapełnię niedoświadczona, świeża, a mimo to niezwykle świadoma swej kobiecości. Stormy dobrze wiedziała, czego pragnie i stanowiła przez to nadzwyczajne połączenie zmysłowości i spokoju, żądzy, lecz zarazem i opanowania. Jonathan przypomniał sobie otaczające ją kobiety z sekty, te w luźnych szatach koloru ziemi, ich oczy, pełne nie zaspokojonych pragnień. Cokolwiek te nawiedzone damy twierdziły o złych i okrutnych mężczyznach, Jonathan wiedział, że kłamią.
Stormy była inna. Zrozumiał to od pierwszej chwili. Kobiety z sekty wychowano w nienawiści do mężczyzn. Wszystkie, oprócz Stormy. Jonathan wiedział, że pragnie w tej chwili tylko i wyłącznie jej. Szaleństwo.
Sam pracował na ranczu w Teksasie i uważał się za zwyczajnego, tradycyjnego faceta, któremu do niczego się nie przyda postrzelona dziewczyna z żeńskiej sekty, w dodatku dziewczyna z zupełnie innego świata niż ten, w którym sam żyje. Z doświadczenia na farmie Jonathan McBride dobrze wiedział, jak niebezpiecznie bywa mieszać rasy. Co z tego, że Stormy ma mlecznobiałą skórę, łagodne oczy i czarne, jedwabiste włosy? Jej ojcem jest nie kto inny jak Hugo. Szef i właściciel rancza. Tak się nie robi
McBride pociągnął nowy łyk, tym razem prosto z butelki i postanowił, że odtąd będzie się trzymał z daleka od dziewczyny. Powie tylko to, co kazał mu jej przekazać Hugo, i ruszy z powrotem do Teksasu. Nie jego sprawa, co ojciec i córka postanowią zrobić z tym wszystkim. Najgorsze zaś było to, że Stormy Jones, jeśli nie liczyć ciemnych włosów i czarnych oczu, przypominała Jonathanowi Lidię, kobietę, której nienawidził i którą niegdyś poślubił. Tę samą, z którą miał syna, Daniela, tak niepodobnego do ojca, że Jonathan raczej unikał spotkań z chłopcem. Z tym tylko, że Stormy była od jego nieżyjącej żony znacznie bardziej niewinna i o wiele piękniejsza.
Trunek sprawił, że Jonathan pierwszy raz od wielu lat powrócą myślami do związku z Lidią. Tak, dawniej ją kochał, choć okłamywała go nieustannie. Zapamiętał niebieskie i czarne sińce na jej plecach, martwe ciało, długie miesiące, kiedy to jego obciążano winą za śmierć żony. Uciekł wtedy z rancza, a Hugo ściągnął go z powrotem, tłumacząc, że tylko w ten sposób McBride będzie mógł dowieść swojej niewinności. Nadal jednak sporo było takich, którzy chętnie posłaliby go na krzesło elektryczne. Nawet po śmierci była żona umiała zniszczyć mu życie. Ale nigdy więcej podobnych historii. Nigdy.
Z sypialni doszedł go zduszony krzyk Stormy, taki sam, jak wtedy na parkingu. Czyżby para opryszków wróciła? McBride zerwał się na równe nogi i ostrożnie uchylił drzwi. Nie. Wszystko w porządku. Dziewczyna krzyczała przez sen. Musiało jej się przyśnić coś złego.
Pora iść, zdecydował Jonathan, lecz nadal stał bez ruchu, po cichu wymyślając sobie od najgorszych głupców. Trzeba uciekać, zanim będzie za późno!
Dziewczyna znów krzyknęła przez sen, przerażona czymś do tego stopnia, że cała zadygotała. Jonathan uklęknął przy niej, a kiedy otworzyła oczy, szepnął:
- Nie bój się. To ja, Jonathan.
- Jonathan - wyrzekła Stormy sennym głosem. Usłyszała to imię pierwszy raz. - Tamci dwaj...
- Oni już nie wrócą, kochanie.
Stormy mocno objęła Jonathana, przytuliła twarz jego do szyi i zapłakała bezgłośnie.
- Obiecaj mi - szepnęła.
- Co?
- Że zostaniesz ze mną. Inaczej będę się bała.
- O, mój Boże... - McBride modlił się, by nie ulec pokusie, lecz chęć, by pieścić i głaskać dziewczynę, okazała się silniejsza od niego. Zatopił wargi w jedwabistych włosach Stormy i zaczął szeptać uspokajające słowa. Kiedy jednak spróbował wstać, znowu przytuliła się mocno. Pragnął teraz tylko objąć dłonią jej pełne, jedwabiste piersi, całować je i gładzić...
Przygryzł wargę, w nadziei, że przynajmniej ból przywróci mu rozsądek. Nic z tego. Nadal obejmował dziewczynę, wiedząc, że powinien wstać i wyjść. Zamiast tego wciąż trwał przy łóżku, z każdym oddechem czując, że serce bije mu coraz mocniej i prędzej. Dotyk ciepłej skóry Stormy łagodził całą gorycz i samotność, jakie nagromadziły się w nim przez lata.
- Tak mocno ci bije serce - zauważyła. - Czemu?
Czyżby naprawdę nic nie wiedziała o mężczyznach?
- Możesz tu zostać, jeśli chcesz - usłyszał. Z trudem przełknął ślinę i pokręcił głową.
- Stormy... - zaczął z wysiłkiem. - Nie wolno mi. Nie powiem ci dlaczego, ale nie mogę...
- Nic nie mów. - Uciszyła go dotknięciem warg, a potem smukłym palcem obrysowała jego usta. - Zostań ze mną. Tak długo byłam sama...
Nie tylko ona doświadczyła samotności. A niech to wszyscy diabli, pomyślał Jonathan.
Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Ból jednak tylko zaostrzył żądzę. Serce załomotało mu w piersi, kiedy napotkał spojrzenie Stormy. Zamiast wstać i wyjść, przytulił się mocniej i nie wiedząc nawet, kiedy się to stało, dotknął ustami jej twarzy. Córka Hugona.
Jeden pocałunek wystarczył, by Jonathan McBride zatracił się bez reszty. Jego muskularne ciało złączyło się z kruchym ciałem dziewczyny, a język wśliznął się w jej łakome, aksamitne usta. Przestał myśleć logicznie, kierował się wyłącznie męskim instynktu zapachem kobiety i jej cichymi westchnieniami.
Drżącymi dłońmi Jonathan zdarł ze Stormy koszulkę. Prześliczne nogi dziewczyny natychmiast zacisnęły mu się wokół tułowia. Czuł, że lada chwila eksploduje z pożądania i napięcia. Zaczął pospiesznie rozpinać koszulę i pasek ze srebrną klamrą, lecz Stormy powstrzymała go mówiąc:
- Daj. Ja sama.
- Nie mogę czekać... - wykrztusił.
- Ja też nie - dobiegł go jej zmysłowy szept.
W ciemności palce dziewczyny natrafiły na wyprężoną męskość Jonathana, który okrywał pocałunkami gładką szyję, piersi i ramiona Stormy, bliski szaleństwa i gotów na wszystko. Ona położyła mu jednak palec na ustach, powstrzymując go od dalszych działań.
- Czemu mnie drażnisz? - zapytał cicho.
- Wcale nie o to mi chodzi. Teraz moja kolej, żeby cię pocałować - odpowiedziała. Jonathan położył się na wznak i całym sobą poczuł, jak język Stormy zaczyna ślizgać się mu po skórze. Pomyślał, że jak na dziewicę, Stormy jest wyjątkowo doświadczona erotycznie. Język ominął już brzuch Jonathana i poprzez wyprężone mięśnie pełznął coraz niżej... Wielkie nieba. Skąd taki talent u tej małej?
- Kwestia wyobraźni - szepnęła ze śmiechem, gdy ją o to zapytał. Wyglądała teraz jak księżycowy elf. - Poza tym kupiłam sobie podręcznik.
- Wyuczyłaś się tego wszystkiego z podręcznika? - Jonathan zaśmiał się także.
- Tak. Chcesz, to ci pożyczę. Chociaż nie, nie wygląda, żebyś potrzebował wskazówek. - Stormy jeszcze bardziej pochyliła głowę, a jej połyskliwe włosy rozsypały się po udach Jonathana. Aksamitne wargi dotknęły jego ciała i objęły je w posiadanie, rozsyłając na wszystkie strony falę rozkoszy. Jonathan McBride poczuł, jak wszystkie mocne postanowienia i obietnice rozsypują się w proch i giną bez śladu. Był wolny.
Miał w dodatku wrażenie, jak gdyby przezywał oto swą pierwszą noc z pierwszą kobietą w życiu. Kiedy Stormy oderwała usta od jego warg i opadła na postanie, westchnął marząco i powoli, całym dałem przytulił się do niej, wpatrzony w jej szeroko otwarte, czarne oczy. W ostatniej chwili przypomniał sobie jednak o czymś. Nie mógł być lekkomyślny. Sięgnął po omacku tam, gdzie na podłogę upadł przedtem wraz z dżinsami jego portfel. Nie zauważył wcale, że na podłogę wypadła przy tej okazji pieczołowicie przechowywana fotografia małego Daniela.
- Co robisz? - spytała Stormy szeptem.
Jonathan rozerwał opakowanie i delikatnie pogładził jej policzek.
- Muszę na ciebie uważać, kochanie.
Stormy znieruchomiała, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch. Jonathan przytulił się do niej na powrót i przycisnął usta do jej ust Obydwojgu wydawało się w tamtej chwili, że księżycowa poświata nad nimi zmienia się w rozmigotany welon. Jonathan mógłby przysiąc, że we włosach i na skórze Stormy czuje aromat wszystkich róż i bzów świata. Wspomnienie tego zapachu, wspomnienie pierwszej chwili szczęścia, pozostało mu do końca życia.
Kiedy wszedł w ciało dziewczyny, krzyknęła cicho. Znieruchomiał czekając, by minęło jej pierwsze ukłucie bólu. Całował jej rozpaloną twarz, a potem znów się w niej poruszył Najpierw powoli, potem coraz prędzej, aż wreszcie drżąca Stormy także zaczęła jęczeć z nagłej, radosnej rozkoszy. Nigdy w życiu nie zaznała czegoś równie cudownego. Kiedy Jonathan znieruchomiał wreszcie, mocno przytulili się do siebie.
- Czuję się tak, jak gdybyś mnie zabrał na Księżyc - szepnęła Stormy. - Jak dobrze. Wiesz... Zostańmy na Księżycu. Będziemy mogli kochać się jeszcze raz.
- Nie mogę, wiesz.
- Wierzę w ciebie. Mam nad tobą księżycową władzę.
- Już, tak od razu? Jesteś bardzo pewna siebie.
Stormy roześmiała się radośnie i zaczęła całować zaskoczonego Jonathana, pieścić ustami ciemne włosy na jego spoconym torsie, dotykać go dopóty, dopóki znów się nie spletli w ciasnym, miłosnym uścisku. Nagie, śnieżne ciało Stormy wyprężyło się w najwyższym uniesieniu.
Wiele chwil później leżeli bez ruchu obok siebie w plątaninie koronkowej pościeli, nasyceni i szczęśliwi. Kruczoczarne włosy Stormy rozsypały się po poduszce.
- Ten drugi raz był lepszy niż pierwszy - usłyszał Jonathan jej szept. - Było miłej, dłużej, wolniej...
Obrócił się z pleców na brzuch i spojrzał na dziewczynę. Odpowiedziała mu także spojrzeniem. Wargi same wypowiedziały jej imię. Stormy. Imię, które oddawało charakter miłosnej burzy.
- Nie spotkałem piękniejszej kobiety niż ty -szepnął.
- Nie zapomnisz mnie?
- Nie zapomnę.
- A ja namaluję twój portret - odpowiedziała również szeptem Stormy. - Będziesz moim pierwszym mężczyzną.
- Już nim jestem.
- A ja stałam się wreszcie kobietą.
- Nie, byłaś kobietą już wcześniej.
- Dopiero teraz nią jestem. - Stormy pomyślała chwilę i zachichotała.
- Teraz musisz tylko poznać kogoś ciekawego i zakochać się w nim.
- Dlaczego tak mówisz? - zapytała Stormy niepewnie. Jonathan zadrżał, widząc jej spojrzenie. Nie dość, że się okazała dziewicą, to jeszcze gotowa była pomylić łóżko z prawdziwą miłością. Będzie musiała jeszcze wiele się nauczyć. Na samą myśl, że Stormy mogłaby tak leżeć z innym mężczyzną, Jonathan czuł wściekłość, lecz z drugiej strony, cóż...
Stormy zamilkła, przekonana, że to przez nią Jonathan posmutniał. Objęli się mocno i trwali nieruchomo, dopóki Stormy nie zasnęła. Jonathan nie spał. Przeszkadzała mu myśl, że tak naprawdę jest zimnym, samolubnym draniem bez serca.
Z autostrady doleciał ryk policyjnej syreny. Jonathan przebudził się w jednej chwili. W skroniach czuł potworny ból. Za to nozdrza łechtał mu cudowny zapach czyichś wspaniałych włosów. Spróbował się podnieść z posłania, lecz przeszkadzała mu w tym para smukłych, jedwabistych ramion, które obejmowały go czule.
Skupił myśli, próbując pojąć, gdzie jest i jak się tu znalazł. Czyje to mieszkanie, u diabła?
Odgarnął miękkie włosy z twarzy kobiety, leżącej przy jego boku. Ujrzał cerę o barwie delikatnej jak kość słoniowa, pyszne, czerwone wargi i ciemne brwi. W jednej chwili wróciła mu pamięć. Wiedział już, czyja to twarz.
Twarz córki Hugona. O, Boże. Doigrał się w końcu!
Nienawidził sam siebie w tej chwili. Tak samo nienawidzić go będzie Hugo, jeśli się o wszystkim dowie. Tak samo znienawidzi go Stormy, kiedy się obudzi i przekona, że zniknął. Delikatnie przesunął opuszkiem paka po ciemnej brwi dziewczyny. Zaraz jednak cofnął dłoń, przerażony, że najlżejszy dotyk wyzwoli w nim nową falę pożądania. Rany boskie. Doigrał się, nie ma co.
Ze wszystkich kobiet na świecie właśnie tej jednej - córki Hugona - nie miał prawa dotknąć. A tutaj... Przypomniał sobie, jak pili tequilę i jak się znaleźli obydwoje w tym samym łóżku. Tak, wykorzystał sposobność, by się zabawić, by sobie dogodzić, i to z całą świadomością, że nie może tej dziewczynie ofiarować nic więcej.
Nie było sposobu, by przekazać jej teraz to, o co prosił Hugo. Trudno, szef będzie musiał sam wypełnić swą misję.
Na myśl o całej sytuacji Jonathan czuł gorzkie wyrzuty sumienia. Hugo był przecież na ostatnich nogach. Co gorsza, jeżeli dowie się, że niejaki Macbride przespał się z jego córką i zniknął, nie puści tego płazem.
Nie. Na szczęście Hugo nigdy się o tym nie dowie.
Niepewnym gestem Jonathan uwolnił się z wonnych objęć Stormy. Jego popłoch wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy przeniósł wzrok niżej i przekonał się, że cala ostrożność nie zdała się na nic. Cienka guma prezerwatywy musiała w którejś chwili pęknąć. O, Boże! Ale czemu się dziwić? Jak długo nosił pakiecik w portfelu? Chyba całe lata.
Cóż, trudno. Bywa i tak. Zresztą, co tam? Jedna noc.
Ale zaraz. Hugo sam mu mówił, że jego Maja zaszła w ciążę od razu w noc poślubną.
Jonathan powoli wstał z łóżka i podniósł portfel. Pozbierał z podłogi spodnie, koszulę i buty, a także potężny nóż. Był tak roztrzęsiony, że zupełnie nie zauważył rogu fotki z Danielem, wystającej spod ciśniętej na podłogę nocnej koszuli Stormy.
Przerażała go myśl o tym, co zrobił. Tak jak przerażała go perspektywa rozmowy z Hugonem.
Wymykając się po cichu z pokoju, Jonathan czuł głuche uderzenia serca. Biło jak werbel, który zapowiada nadejście nieuchronnej zagłady.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Stormy przyjrzała się sfatygowanej fotografii, studiując w świetle dnia smutną twarz jasnowłosego chłopczyka w dżinsach i kowbojskich butach. W zbyt dużych, niebieskich oczach dziecka widać było strach. W rączce ściskało końską uzdę.
Stormy odłożyła zdjęcie, nie wiedząc, co o tym myśleć. Dziecko z fotografii stało się dla niej taką samą zagadką jak mężczyzna, który nocą zgubił zdjęcie. Jak poznać obie tajemnice? Dziewczyna znów przygryzła paznokieć i zaczęła spacerować z kąta w kąt pokoju na drugim piętrze matczynej rezydencji. Miała na sobie strój, jaki obowiązywał w tych progach, czyli okropną beżową szatę z szerokimi rękawami i krępującą ruchy, obfitą spódnicę. Również włosy Stormy spinała beżowa wstążka.
Za oknem strzyżone trawniki opadały ku urwiskom. Krążyły nad nimi stada mew. Dom, w którym Stormy spędziła dzieciństwo, otoczony był z trzech stron przez wody Pacyfiku. W dole, na łąkach, widać było grupki beżowych figurek, uwijających się między rezydencją i resztą zabudowań. Stary dom pachniał drewnem, ziołami, a czasem także kadzidłem. Wewnątrz panowała cisza, a beżowe sylwetki porozumiewały się szeptem. Dla Stormy już od miesiąca to miejsce było więzieniem.
- To wszystko dla twojego dobra, moja mała. Tutaj nic ci nie grozi. Ani tobie, ani małej Mai i Jakubowi - oznajmiła jej matka nazajutrz po napadzie na parkingu. Wiedziała, że tylko ten argument może skłonić Stormy do powrotu. Każdy dzień wydawał się dziewczynie piekłem. Siadała samotnie na urwiskach, włosy rozwiewała jej chłodna bryza, i zazdrościła swobody falom Pacyfiku i mewom. Nocami patrzyła na księżyc. Nikt oczywiście nie rozumiał, dlaczego jest taka przygnębiona i dlaczego nie chce już malować dziewcząt w białym tiulu. Stormy rzeczywiście zmieniła temat obrazów. Zaczęła bowiem malować jego, Jonathana.
Maja studiowała uważnie nowe szkice córki, przedstawiając surowe męskie twarze pod szerokim rondem kapelusza. Jej jedyny komentarz brzmiał:
- Cóż to za okropności sobie upodobałaś, kochanie? Czy nie wolałabyś namalować czegoś ładnego?
Stormy nic nie odpowiedziała, ale nie dokończyła obrazu. Była zresztą zadowolona, że tak się stało, bo każde spojrzenie na portret przyprawiało ją o autentyczny ból. Tęskniła za ciemnymi oczami mężczyzny, który z taką swobodą wziął ją tamtej nocy po to tylko, by zaraz zniknąć bez jednego słowa. Gdyby wiedziała, dokąd odszedł, zapomniałaby o całej dumie i spróbowałaby znaleźć go, zapytać o wszystko, porozmawiać. Cóż, kiedy nie znała nawet jego nazwiska. Powtarzała sobie, że najlepiej będzie zapomnieć o całej historii, lecz wciąż pragnęła Jonathana, jak narkoman, który łaknie odurzającej substancji, choć nie zna jej nazwy.
Zamyślonej Stormy wydało się nagle, że beżowe sylwetki zaczynają jej się rozmazywać przed oczami. W zaskoczeniu dziewczyna odwróciła się od okna i nagle przycisnęła obie ręce do brzucha. Już trzeci poranek z rzędu czuła dziwne mdłości. Poprzednio wytłumaczyła sobie, że mdli ją, gdyż nawąchała się farby. Dziś jednak sztalugi były puste, a tuby z farbą szczelnie zakręcone i zamknięte w schowku na dole.
Czyżby... Poranne mdłości? Pamiętała przecież słowa Mai o tym, jak łatwo kobiety z ich rodziny zachodzą w ciążę.
Stormy z westchnieniem opadła na proste drewniane krzesło i znów spojrzała na pokiereszowaną fotografię. Jeśli zaszła w dążę, ojcem mógł być tylko jeden mężczyzna. Czy to jego dziecko? Stormy pogładziła brzuch. Nie "jego". Nasze, poprawiła się w myślach. Owładnęło nią przemożne uczucie zwycięstwa. Intuicja podpowiadała jej, że nareszcie odmieni się los. Tylko czemu nie przyszło jej dotąd do głowy, że spotkanie może przynieść taki skutek? Z rumieńcem na twarzy przypomniała sobie siłę i namiętność ich pocałunków, spojrzeń, uścisków tamtej nocy. Widocznie o czymś zapomnieli.
Dopiero po dłuższej chwili Stormy odłożyła zdjęcie dziecka i podeszła do szafy. Z beżowej sukni przebrała się w zwyczajne ubranie i zerwała z włosów beżową wstążkę. Najwyższa pora, by wypowiedział się lekarz. Chciała mieć absolutną pewność. Dopiero kiedy dowie się czy jest, czy też nie jest w ciąży z Jonathanem, będzie mogła coś postanowić.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, rozpromieniona Stormy podskoczyła nerwowo. Szarpnęła za klamkę, lecz natychmiast odwróciła się i speszonym gestem przeczesała włosy palcami. Nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa.
- Prosiłaś, żebym przyszła, kochanie? - Maja najspokojniej w świecie skrzyżowała ręce na piersi. Stormy tymczasem myślała w panice, że stała się najdziwniejsza rzecz na świecie. Lekarz rzeczywiście potwierdził jej domysły. Prawie zemdlała, kiedy powiedział jej, że będzie miała dziecko.
Maja chłodno i wnikliwie obserwowała córkę, która rumieniła się dziwnie, a na twarzy miała radość przemieszaną ze smutkiem. Stormy martwiła się, bo choć pragnęła tego dziecka najbardziej ze wszystkiego w świecie, pamiętała, z jaką niechęcią Jonathan mówił o chłopcu z fotografii i jak bardzo się starał, by tym razem obyło się bez podobnego „kłopotu". Dlatego Stormy nie miała ochoty szukać go teraz, by mu oznajmić nowinę. Z drugiej strony nie chciała wcale dołączyć do szeregu beżowych widm, wychowujących dzieci w grupie, lecz bez ojca. Dokładnie tak, jak matka wychowała ją samą.
- I cóż masz mi do powiedzenia, słoneczko? - zapytała niecierpliwie Maja, która zawsze miała na głowie mnóstwo rozmaitych spraw. - Mów prędko, bo musimy poprawiać z Venice moje przemówienie.
- Wiem, że się spieszysz, mamo, ale to trudna sprawa.
- W takim razie słucham cię pilnie. - W głosie Mai była tym razem prawdziwa, matczyna troska. Stormy nagle poczuła się niepewnie, więc co prędzej wykrztusiła:
- Jestem w ciąży,, mamo. Tylko, że nie wiem, z kim. To znaczy wiem, bo mi mówił, jak ma na imię, ale piliśmy tequilę i trochę mi się już kręciło w głowie... Nie, nie o to mi chodzi... Wiem, kto to był, tylko nie znam jego nazwiska.
W szarych oczach Mai błysnęły radość i duma. Co prędzej podbiegła do córki i objęła ją, wołając:
- Doskonale, kochanie! Nareszcie zostanę babcią. Prawdziwą babcią! No, proszę. A co najważniejsze, nie będzie nam tu przeszkadzał żaden mężczyzna - dodała.
- Ciekawe, ile matek w Ameryce umiałoby tak to przyjąć? - zapytała Stormy głosem zduszonym przez fałdy beżowej, matczynej sukni. Materiał pachniał ziołami i morskim wiatrem. - Domyślałam się, że się ucieszysz.
- Oczywiście, że się cieszę. - Maja pogłaskała córkę po włosach. - Sama wiesz, jaki w tym kraju panuje stosunek do macierzyństwa.
Stormy odsunęła się nagle i rzekła do matki:
- To, że będę miała dziecko, nie znaczy, że zostanę tutaj.
- Jak to?
- Nie chcę mieszkać z Matkami Ziemi, mamo. - Stormy zawahała się. - Chciałabym, żeby dziecko miało ojca. Pragnę wyjść za mąż i normalnie żyć.
- Nie wyobrażaj sobie czasem, że małżeństwo to taki raj, moja mała - przypomniała jej chłodno Maja.
- Sama też miałaś męża!
- Niestety - przytaknęła.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że mój ojciec był potworem w ludzkiej skórze?
- Nie. Ale to naprawdę nieważne, kim był.
- Mamo, dlaczego nigdy o nim nawet nie wspomnisz? - zapytała Stormy.
- Twój ojciec nie żyje. Tyle powinnaś wiedzieć. Zajmijmy się lepiej ojcem twojego dziecka. Jak mogło ci zaświtać w głowie, żeby się wiązać z kimś, kto przespał się z tobą i nawet się nie przedstawił, tylko zniknął? Skąd pewność, że ktoś taki w ogóle zechce się z tobą ożenić?
Stormy przymknęła oczy i bąknęła:
- Ja nie twierdzę, że to takie proste... Ale wiem, że mógłby mnie pokochać. Mógłby, gdyby tylko spróbował.
- Mam wrażenie, że bardzo idealizujesz tego człowieka. W każdym mężczyźnie mieszka tyran. Nawet w tych pozornie najmilszych. Od stuleci instytucja małżeństwa istniała tylko po to, by czynić z kobiet niewolnice...
- Mamo, proszę cię... Może i tak było, ale nie chcę wykładów. Chcę porozmawiać.
Maja zapaliła się jednak, dyskutując na swój ulubiony temat i twardym tonem ciągnęła:
- Założyłam tę grupę po to, by kobiety mogły się wzajemnie wspierać, i po to...
- Mamo, już to słyszałam.
- W takim razie słyszałaś niedokładnie i wszystko zapomniałaś. Pora najwyższa, żebyś się przestała buntować. Jeśli nie dla własnego dobra, to dla dobra dziecka - szepnęła Maja. - Zastanów się jeszcze raz spokojnie nad wszystkim, co ci powiedziałam.
Kiedy Maja wyszła, Stormy chcąc nie chcąc zastanawiała się nad losami kobiet. Wiele spośród wychowanek grupy Matek Ziemi padło ofiarą gwałtu albo pochodziło z rozbitych rodzin. Teorie Mai były dla nich pomocą, a decyzja o porzuceniu świata mężczyzn miała uzasadnienie. Stormy nie wykluczała, że sama dołączy do Matek, lecz najpierw chciała sprawdzić inne możliwości. Dlatego odłączyła się, - dlatego mieszkała sama i próbowała kariery artystycznej. Fakt, że to dotychczasowe życie wydawało się jej także samotne i puste, dopóki nie zjawił się on.
Postanowiła za wszelką cenę spotkać się z Jonathanem. Musi zapytać go, czy kochał się z nią, gdyż darzył ją uczuciem, czy też o wszystkim zdecydował wyłącznie wypity alkohol. Bała się tego pytania. Stormy wyjrzała przez okno i podjęła decyzję. Nie dołączy do beżowych postaci na trawnikach. Ani ona, ani jej dziecko.
Tylko co będzie, jeżeli nie uda jej się odnaleźć Jonathana? Zadrżała nagle, czując chłodny wiatr znad oceanu. Trawniki i beżowe widma zamgliły się. Na myśl o tym, że być może będzie musiała samotnie wychowywać dziecko, poczuła zamiast szczęścia głuchy, dojmujący ból.
Padało całą noc, a krople deszczu bębniły o parapet. Rankiem Stormy zbudziła się ogromnie przygnębiona. Wiedziała, że dzisiejszy dzień będzie taki sam jak wczorajszy, jak wszystkie dni życia. Życia w więzieniu.
Naraz usłyszała grzmot, podobny do huku pioruna. A potem głosy. Zdziwiła się, bo na niebie już zaświeciło jasne słońce. Hałasy, które wzięła za burzę, dobiegały z niższej kondygnacji. Zamiast szeptać, beżowe widma krzyczały w popłochu. Ponad ich pisk wznosił się donośny, męski głos.
To obecność mężczyzny wprawiła całą sektę w taką panikę. Stormy wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna, by ujrzeć beżowy tłum, zbity wokół werandy. Gdy pospiesznie narzucała na siebie beżową szatę, nagle znowu usłyszała ten głos. Głos, który poznałaby wszędzie.
- Gdzieście ją schowały, do cholery?!
Beżowa tkanina upadła na podłogę, wymykając się z palców Stormy. W głowie, w sercu, w całym jej ciele rozbrzmiewał znajomy, przeciągły głos. Stała się rzecz niesłychana: do królestwa kobiet wtargnął mężczyzna. I to nie byle jaki mężczyzna, lecz ten, za którego oddałaby w tej chwili wszystko. Ten sam, który patrzył na nią z płótna na sztalugach. Wrócił.
Oszołomiona Stormy osunęła się na łóżko. Wystraszyły ją dopiero ostre słowa Mai:
- Mężczyźni mają tu wstęp wzbroniony. Zwłaszcza tacy jak ty, McBride. Puść Jakuba i małą Maję, i zabieraj się stąd!
- McBride... Więc tak się nazywasz - szepnęła sama do siebie Stormy. Nazwisko wydało jej się piękne, szlachetne w brzmieniu. Pasowało do właściciela.
- Dzieci same do mnie przyszły - padła gniewna odpowiedź. - Nic mnie nie obchodzą wasze zasady. Znajdę dziewczynę, choćbym miał rozebrać tę budę do ostatniej cegły.
- Venice, dzwoń po policję! - rozkazała Maja.
- Zanim przyjadą, i tak znajdę, czego szukam - powstrzymał ją McBride.
- Powtarzam, że tutaj jej nie ma.
Trzasnęły drzwi, tak głośno, że zatrząsł się cały dom, a po drewnianej podłodze na dole zastukały kowbojskie buty. Potem zaczęły trzaskać drzwi kolejnych pomieszczeń. Rozległy się też nowe krzyki i piski.
- Powtarzam, że jej tu nie znajdziesz! A nawet, gdybyś znalazł, na pewno nie chciałaby cię widzieć!
Stormy zerwała się z łóżka i narzuciła na siebie beżową szatę. Potem na oścież otworzyła drzwi pokoju i krzyknęła:
- Tu jestem! Właśnie, że tak! Pewnie, że chcę go widzieć!
Jak ptak sfrunęła ze schodów, niemal potykając się o fałdy szaty. Na półpiętrze czekał na nią Jonathan, który na dźwięk jej głosu rzucił się na oślep w górę schodów. Prawie się zderzyli.
Wciąż płonął gniewem i dyszał od szalonej gonitwy po schodach, lecz był tym samym Jonathanem, którego pamiętała. Dziś także miał na sobie dżinsy i grubą koszulę.
- Opaliłeś się - zauważyła Stormy.
- Taka praca. - Jonathan nie wspomniał o długich, nie kończących się godzinach harówki w ostrym słońcu ani o tym, że pomagał przy spędzie bydła także po to, aby zapomnieć o dziewczynie z Los Angeles. Z dziwnym chłodem w oczach zauważył:
- Ty też się zmieniłaś.
Stormy zarumieniła się, niepewna, czy może znać już po niej odmienny stan. Na ten widok rysy Jonathana stężały. Było jasne, że nie sprowadzają go tutaj przyjaźń ani miłość. Stormy także poczuła w sercu przeraźliwy chłód. Wstrząsnęły nią wstyd i mdłości. Oparła się o poręcz schodów i niepewna, co powiedzieć, spojrzała Jonathanowi prosto w oczy. Zapadło milczenie.
Mężczyzna odwrócił się pierwszy. Postawił dzieci na podłodze i kazał im zmykać do ogrodu, a potem wyprostował się i patrząc na Stormy zaczął:
- Dziękuję, że zeszłaś do mnie.
Stormy z bólem przypomniała sobie ten sam głos, który tak czule przemawiał do niej w sypialni. Wyszeptała więc:
- Kiedy odszedłeś, nie wiedziałam nawet, jak się nazywasz. Nie wiedziałam, czy cię jeszcze zobaczę.
Spojrzenie jego czarnych oczu sparzyło ją nagle.
- Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyśmy się wtedy widzieli pierwszy i ostatni raz - usłyszała.
- Nie...
- Mówię prawdę.
- Nie chcę takiej prawdy.
Maja zawołała nagle z dołu:
- Kochanie, każ mu się zabierać w tej chwili. To wróg!
Jonathan także dosłyszał te słowa. Zacisnął zęby.
- Wierz mi, że nie przychodzę tu z własnej woli - zaczął. - Jeśli jestem nieproszonym gościem, nie zabiorę ci dużo czasu.
Serce Stormy znowu załomotało. Musiała chwycić się poręczy.
- Jesteś miłym gościem - szepnęła z uśmiechem.
Jonathan obejrzał się niecierpliwie przez ramię, obrzucając złym wzrokiem beżowy dumek na dole.
- Możemy gdzieś zamienić spokojnie dwa słowa? - zapytał. - Mam, niestety, złe wiadomości.
Dopiero teraz Stormy spostrzegła smutek na jego twarzy i głębokie cienie pod oczami. Bała się w tej chwili o Jonathana bardziej niż o siebie.
Kiedy Jonathan nachylał się ponad biurkiem w gabinecie Mai, czuł w każdym mięśniu ciała przemożne zmęczenie. Przez okno widać było członkinie sekty, zbite w ciasną grupę wokół werandy. Stormy stała bez słowa za Jonathanem, obserwując bezwiednie jego męski profil na tle blasku zza szyby. Tęskniła za nim, owszem, ale gdy się zjawił, zdała sobie sprawę, jak naiwne były jej romantyczne nadzieje i plany. Po tysiąckroć wyobrażała sobie chwilę, kiedy Jonathan stanie wreszcie przed nią. Kiedy się to stało, zamiast szczęścia i miłości czuła jednak zmieszanie i chłód. Jak powiedzieć temu obcemu mężczyźnie, że będą mieli dziecko?
Jonathan puścił firankę i z nienawiścią w oczach odwrócił się do dziewczyny.
- Najlepiej przejdźmy od razu do rzeczy. Tym bardziej że, jak widać, jesteśmy otoczeni.
- Przepraszam za ich zachowanie. Mężczyźni nigdy tu nie zaglądają...
- Wiem o tym. Wiem wszystko o Mai i jej sekcie. A więc to jest ten rajski zakątek, gdzie się wychowałaś? Dziwne miejsce.
- Myślałam o tobie - szepnęła Stormy.
Opalona twarz Jonathana stała się nagle jeszcze ciemniejsza, a w jego oczach pojawiła się niechęć.
- Tego się obawiałem - odezwał się. - Niestety.
- Nawet nie wiem, jak się nazywasz. - Stormy poczuła, jak łamie jej się głos.
- Jonathan. Jonathan McBride.
- Dziękuję ci przynajmniej, że uratowałeś życie mnie i dzieciom.
- Tamtej nocy... podziękowałaś mi aż nazbyt hojnie.
Po oczach Jonathana mogła poznać, że nienawidzi jej właśnie za tamtą noc. Przymknęła oczy, nie chcąc okazać, jak bardzo ją dotknął. Zorientował się oczywiście w sytuacji i już łagodniejszym głosem zapytał:
- Nie miałaś nowych kłopotów? Tamci dwaj nie pokazali się więcej?
- Nie. - Stormy odwróciła się do okna. - Inna rzecz, że na drugi dzień przeprowadziłam się tutaj.
- Ale nadal nie masz pojęcia, co to za jedni? Ha, może zniknęli na dobre. - Jonathan wbił ręce w kieszenie i nagle zaklął cicho. Ogromnym wysiłkiem woli zmusił się, by podejść bliżej. - Zanim pójdę, muszę ci coś powiedzieć. Pod warunkiem, że... Że na mnie popatrzysz, do cholery!
Stormy okręciła się napięcie. Twarz miała ściągniętą bólem.
- Chciałem ci powiedzieć - zaczął nienaturalnym głosem, zbyt ochrypłym i ostrym - że to, co się między nami stało...
Stormy poczuła, jak kurczy jej się żołądek.
- Nie musisz nic mówić - syknęła głosem równie napiętym jak głos Jonathana.
- Bo to, co się stało... Niepotrzebnie piliśmy. To znaczy...
- Nie, przestań - poprosiła.
- Nie przestanę! - Jonathan przypadł do niej i groźnym głosem ciągnął: - Przysięgam, nie chciałem, żeby do tego doszło! Niczego jeszcze tak nie żałowałem, wierz mi!
Jego opalona twarz zmieniła się w chłodną maskę.
Serce, ba, całe wnętrze Stormy w jednej sekundzie stężało w lód. Nie mogła już powiedzieć Jonathanowi, jak wiele dla niej znaczy, jak bardzo go chce. Skąd brał się w nim ten przerażający chłód? Stormy czuła się jak rozpieszczone dziecko, które na próżno domaga się wymarzonej zabawki. Miała ochotę porozwalać na kawałki wszystkie meble w gabinecie i uczyniłaby to, gdyby miała pewność, że w ten sposób cokolwiek osiągnie. Jonathan pokazał jej jednak plecy i stanął przy oknie. Kiedy Stormy patrzyła, jak słońce opalizuje w jego bujnych włosach, myślała, że pęknie jej serce.
- Skoro tak, to czego jeszcze chcesz? - zapytała. - Masz mi może coś jeszcze do powiedzenia?
Jonathan odwrócił się raptownie.
- Tak. To samo, co miałem ci powiedzieć tamtej nocy.
- Co takiego?
- Stormy, musisz wiedzieć, że nie jestem kimś obcym, kto poznał cię przez przypadek i niechcący uratował ci życie.
Usłyszane słowa oszołomiły ją zupełnie.
- W takim razie kim jesteś?
- Pracuję dla twojego ojca.
Nagły przebłysk pamięci, niejasne wspomnienie. Opanowała się natychmiast i odruchowo krzyknęła:
- Kłamiesz! Mój ojciec nie żyje od lat. Wiem to od mamy.
- Dla niej rzeczywiście mógłby równie dobrze nie żyć - przytaknął cichszym głosem Jonathan. - Ale wiem, że nigdy nie zapomniał o córce. Chce się z tobą spotkać, Stormy. Przyjechałem specjalnie, żeby cię do niego zabrać... Jeśli się tylko zgodzisz.
- Ale dlaczego... Dlaczego właśnie teraz? Czemu sam po mnie nie przyjechał?
- Bo jest chory. - Jonathan umilkł, obawiając się następnych słów. - Twój ojciec niedługo umrze, Stormy.
Tym razem to ona podeszła do okna. Czuła w sobie głuchą, zapiekłą nienawiść do matki. A więc ojciec żyje, istnieje... Jeszcze żyje...
Patrzyła, jak po szybie ściekają nowe kropelki deszczu.
- Stormy, czy pojedziesz ze mną na ranczo? - zapytał Jonathan zduszonym głosem. - Nie dla mnie. Zrób to dla Hugona.
Imię brzmiało jak z zapomnianego snu. Stormy zapytała jeszcze:
- A ty? Przecież nie chcesz, żebym jechała?
- Tak, wolałbym cię już nigdy nie spotkać - odrzekł zimnym, chrapliwym głosem, który był dla niej jak lodowa igła wbita w serce. A więc aż tak jej nienawidził, aż tak nią pogardzał? Za to, że go kochała?
Jaka szkoda, że nie mogła się wyprzeć tego, co czuła, posłać intruza do wszystkich diabłów. Jaka szkoda, że nie potrafiła zmienić się w jeszcze jedno beżowe widmo. Niestety, choć własny rozsadek i oziębłość Jonathana podpowiadały co innego, Stormy czuła się zupełnie bezwolna. Mimo że dla pana McBride'a była niczym, postanowiła jechać z nim do Teksasu. Wcale nie dlatego, że musiała się zobaczyć z ojcem. Po prostu dlatego, aby poznać Jonathana i zrozumieć, skąd bierze się nienawiść w jego oczach. Wiedziała, że jeśli rozwiąże tę zagadkę, będzie umiała rozstać się z nim na zawsze. A poza tym, wbrew rozsądkowi miała słabą nadzieję, że Jonathan spojrzy na nią inaczej. Jeśli się zdarzy sposobność, i jeśli tak się stanie, być może zdławione uczucie zdoła jeszcze rozkwitnąć?
- Owszem, pojadę z tobą - oznajmiła, nie odrywając wzroku od ściany.
Jonathan pobladł, jak gdyby Stormy uderzyła go w twarz. Nienawiść w jego oczach spotęgowała się. Dla Stormy było jasne, że jeśli nawet chciała walczyć o jego miłość, przegrała już od pierwszej chwili. Na samą myśl o tym serce skurczyło się jej z trwogi.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gorący wiatr zwiewał pył z szutrowej drogi i miótł nim przez otwarte okna furgonetki, obsypując pasażerów białą zasłoną. Stormy przekonała się ze złością, że na Jonathanie fakt ten nie robi najmniejszego wrażenia. Mimo że założyła ciemne okulary, oczy piekły ją okropnie.
- Daleko jeszcze? - zapytała. Droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność przez bezkresną równinę, gdzie na spalonych słońcem pastwiskach tylko gdzieniegdzie majaczyły kępy zarośli.
- Jeszcze trochę - zbył ją Jonathan.
Wóz zakołysał się na wybojach tak silnie, że Stormy poleciała do tyłu i omal nie uderzyła głową w futerał kryjący strzelbę Jonathana. Z kolei na podłodze samochodu leżała kabura z rewolwerem. Stormy z początku bała się trochę i zapytała nawet, czyja to broń.
- Moja - odparł ponuro Jonathan. - Na takim pustkowiu lepiej mieć broń przy sobie.
- Jak to?
- Po tak wielkim ranczu lubią się szwendać obcy, tym bardziej że do meksykańskiej granicy blisko. Łatwo się natknąć na przemytników, kłusowników, ludzi z narkotykami... Dlatego nie wolno ci nigdzie chodzić samej, wszystko jedno z bronią czy bez. Jeśli masz ochotę gdzieś iść, musisz nam najpierw o tym powiedzieć. Rozumiesz?
- Nie jestem dzieckiem.
- To akurat nie ma nic do rzeczy.
- Nie lubię broni. Można kogoś zabić.
- Czasem nawet trzeba. Niestety.
Stormy zapatrzyła się na rozległą równinę, upstrzoną zaroślami i z pozoru tylko wolną od niebezpieczeństw. Minęli stalowy wiatrak i wieżę ciśnień z drewnianym zbiornikiem. Było gorąco. Otarła pot chustą, którą podał jej Jonathan. Zerknęła na niego spod oka, ale opuścił rondo kapelusza nisko na oczy. Ujrzała tylko usta, z których zniknął na dobre uśmiech.
Jonathan prowadził pewnie i stanowczo, jak ktoś, kto chce bez dalszych niepotrzebnych komplikacji wywiązać się z nieprzyjemnego zadania. W samolocie z Kalifornii do Teksasu przeważnie milczał i zbywał Stormy półsłówkami
Dwójkę wychowanków i kota Stormy zostawiła pod opieką Mai, której bardzo nie w smak była wycieczka córki z Jonathanem. Wycieczka była nie w smak również Jonathanowi. Stormy zakrztusiła się nagle, bo do kabiny wpadł nowy, wirujący obłok pyłu.
- Lepiej było zostawić ten Teksas Komanczom - odezwała się, kiedy odzyskała oddech. Tym razem udało jej się przypadkiem zwrócić uwagę Jonathana, który posłał jej ostre spojrzenie i przestrzegł:
- Lepiej nie opowiadaj takich rzeczy przy Hugonie.
- Może mi coś o nim powiesz w takim razie?
- Nic ci nie powiem. Niedługo sama go poznasz, to zobaczysz.
- Ułatwiłbyś mi życie.
- Kochanie - usta Jonathana wykrzywiły się szyderczo - nie mam najmniejszego zamiaru ułatwiać ci życia.
Po tych słowach znów skierował całą uwagę na drogę. Stormy zaczęła bawić się przełącznikami radia. Po chwili całą kabinę wypełniła głośna muzyka rockowa. Jonathan szybkim ruchem sięgnął do odbiornika i trzasnął wyłącznikiem.
- Nie cierpię takich jęków!
- To mnie nie cierpisz - poprawiła go Stormy, a kiedy wciąż milczał, dodała: - Ja z kolei nie cierpię milczenia.
- Będziesz się musiała przyzwyczaić.
Stormy roześmiała się, choć wcale jej nie było do śmiechu.
- Może po prostu sprawia ci przyjemność traktować mnie jak powietrze.
- Sprawiałoby. Ale to nie takie proste - odrzekł. Słowa te dawało się odczytać rozmaicie. Stormy postanowiła zmienić temat.
- Jakie wielkie ranczo - zaczęła. - Jedziemy i jedziemy.
- Naprawdę go nie pamiętasz? - zdziwił się Jonathan. - Mieszkałaś tu do piątego roku życia. Zanim zabrała cię stąd matka. No, nic, Hogo opowie ci wszystko dokładnie.
- Pamiętam tylko życie w sekcie - szepnęła Stormy, patrząc na spieczone słońcem trawy i pojedyncze kolczaste krzewy.
- Tak myślałem - usłyszała i poczuła zaraz, że płonie jej twarz. Zmusiła się, by spojrzeć Jonathanowi w oczy.
- Wiem, że nie pochwalasz takiego wychowania.
- Bez przesady. Nic takiego nie mówiłem. - Palce Jonathana nerwowo zacisnęły się na kierownicy. - Za dużo sobie wyobrażasz. Przecież nawet się nie znamy, jesteśmy dwojgiem obcych osób, więc...
- Obcych, tak? - przerwała Stormy i bezwiednie przesunęła dłonią po brzuchu, który za kilka miesięcy miał zupełnie zmienić kształt. - Zresztą, masz rację. Dlaczego ciągle o tym zapominam?
- Powtarzam ci, że to, co miało miejsce miedzy nami miesiąc temu, to sprawa skończona. Zamknięta.
- Nie masz pojęcia, jak się mylisz - zaprzeczyła buntowniczo Stormy. - Po pierwsze, uratowałeś mi życie. Po drugie, pracujesz dla mojego ojca i właśnie mnie sprowadziłeś do domu. Tak, do domu. Jak możesz mówić, że nic nas nie łączy? Poza tym, spaliśmy ze sobą.
- Mówiłem ci już, że chcę o tym zapomnieć. Tak się przypadkiem złożyło, zgoda, ale najwyższa pora zakończyć sprawę.
- Po co sobie w ogóle robię kłopot, żeby się z tobą porozumieć? - zapytała cicho.
- Masz się w tej chwili przestać mazać, słyszysz, do cholery?!
- To wcale nie takie proste, do cholery!
- Stormy, jestem ostatnim facetem, z jakim się powinnaś wiązać.
- Świetnie, tylko po co zadajesz sobie tyle trudu, żeby mnie przekonać, jaki z ciebie bezlitosny potwór?
- Właśnie po to, żeby... Jak to powiedziałaś? Żeby nas nic nie łączyło.
- Zgoda, przypuśćmy że to, co zaszło miesiąc temu, stało się przypadkiem. To jeszcze nie powód, żeby mnie traktować, jakbym popełniła jakąś zbrodnię. Dlaczego się teraz na mnie wyżywasz, co? Czy to powód, żeby nie mieć dla mnie jednego ciepłego słowa? Czy musisz mnie tak kompletnie, rozmyślnie ignorować?
- Może i nie - odpowiedział z wahaniem Jonathan i oparł potylicę o zagłówek, znów kryjąc się za zasłoną milczenia.
- Co w talom razie zdecydujesz? - napierała dalej Stormy, nachylając się ku niemu.
- Nic, do diabła! O czym tak chcesz porozmawiać? - wybuchnął.
- O tobie. Opowiedz mi coś o sobie.
Jęknął w desperacji, a Stormy uśmiechnęła się leciutko.
- Sama mówiłam ci już o swoim dzieciństwie. Twoja kolej - przynagliła.
Jonathan wcisnął znienacka pedał gazu. Wóz podskoczył na kolejnym wyboju tak mocno, że strzelba omal nie wypadła z futerału. Gdy kierowca jednak się odezwał, mówił cicho, choć z jego oczu nie znikał bolesny błysk.
- Nie miałem dzieciństwa, kochanie.
- Gdzieś się musiałeś urodzić, prawda? - Stormy przełknęła ślinę.
- O, do diabła... - Jonathan wcisnął strzelbę na miejsce. - Zgadłaś, gdzieś się urodziłem. Na stole bilardowym w jednej spelunce w San Antonio. Dwaj pijacy odebrali poród.
- Ach tak.
- Właśnie tak, a co więcej, powinienem dobrze to wspominać, bo potem było już tylko gorzej. Stół bilardowy był przynajmniej czysty. No, i była przy mnie matka. Potem podrosłem i wlazłem w takie bagno, że wyciągnął mnie z rynsztoka dopiero twój ojciec, kiedy mnie zabrał na ranczo. Oszczędzę ci szczegółów tamtej kariery.
- Nie krępuj się - zachęciła słabym głosem.
- Wyrzucali mnie na pysk z szesnastu kolejnych podstawówek. Dłużej posiedziałem dopiero w domu poprawczym. - Na szyi Jonathana znów zaczęła pulsować żyła. Skrzywił się, lecz ciągnął dalej: - Nie lubię wywlekać na wierzch tego, co było. Po co się grzebać w tych śmieciach, kiedy i tak nie znajdzie się tam nic pięknego. Nic, oprócz gnoju i zgnilizny. Powiem ci tylko, że nie jestem czystym, wychuchanym Amerykaninem z białego domku na przedmieściach, a taki ktoś jest ci właśnie potrzebny. Sam nie znoszę miasta... Ani tego, co miasto umie zrobić z ludźmi. Równie dobrze mogłyby mnie wychowywać wilki.
Znów zamyślił się ponuro i zamilkł Stormy próbowała go pocieszyć.
- Nie mów tak - zaczęła. - Przecież wyciągnąłeś się z tego. Może uda ci się jeszcze stać się kimś, kim chciałbyś być. Trzeba się tylko uprzeć przy swoim. A poza tym... Może miasta nie są takie złe? Niektórym ludziom podoba się w mieście - dokończyła bez przekonania.
- Może niektórym, ale nie mnie.
Stormy pochyliła się i wyciągnęła z torebki starą fotografię.
- Co to za dziecko?
Spróbował wyrwać jej odbitkę, ale Stormy nie zwolniła uścisku i zdjęcie rozdarło się na dwoje.
- Psiakrew! - warknął Jonathan, ze złą miną patrząc na strzępy fotografii.
- Przepraszam cię, nie chciałam wcale...
- Nie ma o czym mówić - uciął i cisnął połówki zdjęcia za okno.
- Czyja to podobizna?
- Daniela.
- To twój syn?
- Zabraniam ci o nim wspominać. Rozumiesz? Mam dosyć kłopotów, żeby się obyć bez twojego wścibstwa.
Stormy naprawdę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Chwytając się innego pomysłu, zagadnęła:
- Dobrze, skoro nie wolno mi o nic pytać, może ty byś mnie o coś zapytał?
Jonathan odwrócił ku niej twarz i z bezlitosną dokładnością przesunął wzrokiem po ustach, piersiach i udach dziewczyny. Potem znów skupił uwagę na drodze. Jedyne jego słowa brzmiały:
- Nie mam do ciebie pytań.
Nawet ten brak ciekawości dotknął ją do żywego.
Stormy postanowiła zdobyć się na więcej hardości. Korzystając z wielkiego lustra w gościnnej sypialni na drugim piętrze rancza, przyjrzała się sobie dokładnie. Prysznic pomógł jej pozbyć się warstwy pyłu, a sukienka, w której zamierzała siąść do kolacji, leżała na niej naprawdę świetnie. Czerwony jedwab przylegał do białej skóry tworząc doskonałe do dla kruczoczarnych włosów... A przecież Jonathan wzruszył ramionami, by tym dobitniej okazać swój brak zainteresowania. Stormy pożałowała, że jej samej nie stać na tak doskonałą obojętność.
W rozpakowywaniu rzeczy pomogła jej dwójka dziewcząt, córek Josego, który był zarządcą rancza. Starsza córka, Maria, była zmysłową brunetką, a młodsza, Risa, okazała się jeszcze dzieckiem i wciąż chichotała. Risa zachwycała się kolejnymi kreacjami, Maria natomiast milczała. Było jasne, że nie znosi Stormy.
Dopiero kiedy Jonathan zniknął, Stormy uświadomiła sobie, jak wyczerpała ją psychicznie wspólna podróż. Swoją drogą, Jonathan najwyraźniej nie mógł się już doczekać końca drogi i marzył o chwili, kiedy pozbędzie się współtowarzyszki. Na miejscu rzucił tylko, że przyjdzie po Stormy, kiedy Hugo już się obudzi.
Przez całe popołudnie, kąpiąc się, a potem odpoczywając, Stormy rozmyślała o swoim ojcu, którego niebawem miała spotkać. Myślała też o Jonathanie i jego synku. Z odrętwienia wyrwało ją nieoczekiwane pukanie do drzwi. Z lekkim rumieńcem odwróciła się od hutra, w ostatniej chwili poprawiając guzik rozpiętej na piersiach bluzki Znów poczuła w sercu znajome drżenie.
- Hugo zbudził się i czeka na ciebie - surowym tonem oznajmił od progu Jonathan. Stał nieruchomo, obdarzając Stormy spojrzeniem, od którego krew znów napłynęła jej do policzków. Pożerał ją wzrokiem, a Stormy nie pozostała mu dłużna. Zachwyciła się śnieżną koszulą mężczyzny, tak wspaniale kontrastującą z jego opalenizną. Obrazu dopełniały ciasne dżinsy i gładko zaczesane, świeżo umyte włosy, ciemną folą spadające na kołnierzyk. W pamięci dziewczyny pojawiły się na wpół radosne, na wpół bolesne obrazy ich wspólnej nocy, wspomnienie cudownego, muskularnego ciała i pięknych, pieszczotliwych ust. Jak to możliwe, by mężczyzna mógł zapomnieć tak wspaniałe chwile? Jak mógł tak znienawidzić kobietę, z którą kochał się z taką czułością i oddaniem?
Stormy poczuła drżenie w kolanach. Jeszcze chwila, a straci resztki wstydu... Powstrzymała się w ostatniej chwili. Chwila słabości mogłaby jej udaremnić nowy plan.
- Jak się czuje mój ojciec? - zapytała więc najspokojniej w świecie.
- Bez zmian.
- A twój syn?
- Miałaś nie wspominać o Danielu.
- Przepraszam, zapomniałam. Musisz poczekać, bo... Jeszcze nie skończyłam się ubierać - dodała lekkim, marzycielskim głosem. Odwróciła się do lustra i zaczęła rozczesywać długie, czarne włosy. Czesała je powolnym, zmysłowym, rytmicznym ruchem, a Jonathan jak zahipnotyzowany patrzył na to, nie ruszając się z miejsca. Wreszcie odłożyła grzebień i szczotkę.
- Jesteś gotowa? - zapytał zduszonym głosem.
- Jeszcze nie - szepnęła. - Pomógłbyś mi zapiąć guzik? Próbowałam sama i omal sobie nie złamałam paznokcia.
Stał jak wryty, patrząc, jak zbliża się ku niemu obciągnięta czerwonym jedwabiem, pełna wdzięku postać. Stormy zaś zatrzymała się przed Jonathanem dopiero wtedy, gdy poczuła na skórze ciepło jego ciała, a w nozdrzach delikatny zapach wody kolońskiej.
- Podobają ci się moje perfumy? - zapytała niewinnie, roztaczając aromat róż i bzów.
- Stormy...- zaczął Jonathan ostrzegawczo.
- Co takiego? - ożywiła się, posyłając mu spod rzęs długie spojrzenie.
- Który to guzik? No, wiesz...
- Ten - szepnęła i dotknęła czerwonego jedwabiu, odsłaniając białą pierś. - Nie chce przejść przez dziurkę.
- Pleciesz - przerwał brutalnie, lecz zabrał się do dzieła. Stormy biernie opuściła ręce. Przy potężnym Jonathanie wydawała się małą dziewczynką. Żeby spojrzeć mu w oczy, musiała zadzierać głowę. Nie uszło jej uwagi drżenie mięśnia w kąciku ust Jonathana.
Kiedy tylko jego grube, spracowane palce dotknęły jedwabiu i poczuły ciepło dziewczęcego ciała, drgnął niespodziewanie. Jeżeli zapomniał o wszystkim, co było, dlaczego tak mu się trzęsły ręce?
Stormy niespiesznie odchyliła się do tyłu i obdarzyła Jonathana uważnym spojrzeniem. Nie uszedł jej uwagi ani jego ciemny rumieniec, ani przyspieszony oddech. Czarne oczy płonęły jeszcze bardziej niż zwykle, jak dwa smoliste, twarde diamenty. Opuściła wzrok. Tak, pragnął jej, lecz umiał świetnie nad sobą panować.
- Powiedz, czy masz inną kobietę? - zapytała, a w jej głosie pobrzmiewał nagły przestrach.
Czarne oczy błysnęły gniewnie.
- Nie mam, i wielka szkoda - usłyszała Stormy. Jonathan dodał prędko: - Hugo nie śpi. Może byś się poszła z nim przywitać, do cholery?
Nikły uśmiech Stormy nie różnił się wiele od grymasu bólu.
- Oczywiście - odrzekła. - Co mam mu powiedzieć?
Jonathan zacisnął jej rękę jak w imadle.
- Powiedz mu, co tylko zechcesz, i pies z tobą - burknął, po czym bardziej powlókł ją niż poprowadził przez długie korytarze na niższe piętro. Po drodze omal nie wyrwał z zawiasów ciężkich, rzeźbionych drzwi.
- Maja nigdy mi nic o nim nie wspominała. Nie miałam pojęcia, że ojciec w ogóle żyje - zauważyła nie zrażona tym wszystkim Stormy.
- Za to Hugo mówił o Mai aż za dużo - odpowiedział Jonathan, zatrzymując się pod ostatnimi drzwiami. Puścił Stormy, która rozcierając sobie przegub spytała:
- Ale co mówił o mojej matce?
- Nic ciekawego. Na twoim miejscu nie wracałbym przy ojcu do tych jej poglądów.
- No, dobrze, ale... O czym mam z nim rozmawiać? - zapytała bezradnie Stormy. Jonathan wbrew sobie poczuł, że wzrusza go ta scena. Bezwiednie pogładził dziewczynę po twarzy, poprawiając jej spadający na oczy kosmyk. Chciał cofnąć rękę, lecz pochwyciła ją i prosząco rzekła: - Nie... Nie zabieraj. Jeszcze nie. Ja się tak boję.
- Opamiętaj się, Stormy. - Jonathan pierwszy wrócił do rzeczywistości. - Co ty wyrabiasz? Najpierw ten guzik, teraz znowu... Do czego chcesz mnie zmusić, co?
- Do niczego. Po prostu... Przy tobie zaraz mi raźniej.
- Już ci tłumaczyłem, że się nie nadaję do towarzystwa. Ani dla ciebie, ani dla żadnej uczciwej kobiety. Ściągnąłbym cię tylko za sobą na dno.
- Nieprawda!
- Zobaczysz, jeszcze poznasz kogoś odpowiedniego, pokochasz go tak jak on ciebie. Jeszcze mi będziesz dziękować...
- Nie chcę nikogo innego. Chcę ciebie, i nie kiedyś, tylko teraz. Ty też mnie chcesz. Jeżeli teraz odejdziesz i pokażesz mi plecy, jeśli wzgardzisz tym wszystkim, co mogło być między nami, znienawidzę cię do końca życia.
- Świetnie - parsknął Jonathan. - Naprawdę o niczym innym nie marzę!
Jego słowa były jak lodowe sztylety.
- Kłamiesz! - syknęła Stormy i w przypływie szaleńczej odwagi rzuciła się na niego, oplatając go ciasno ramionami. Przytuliła policzek do białej koszuli i wyszeptała: - Mówiłeś, że mnie nie cierpisz. No, proszę, udowodnij, że to prawda!
Po twarzy Jonathana przebiegł skurcz. Stormy przytuliła się jeszcze ciaśniej, a kiedy spróbował ją odepchnąć, przylgnęła udami do jego muskularnych nóg.
- Udowodnić? - warknął. - Służę!
Ścisnął ją krzepkimi ramionami tak mocno, że czując nacisk na brzuch omal nie zemdlała. Krew zadudniła jej w skroniach. Słabnąc poczuła, że usta Jonathana rozgniatają jej wargi, a dłonie zamykają się na piersiach. Stormy dopiero teraz spostrzegła, jak wielkie głupstwo popełniła, próbując podniecić i rozdrażnić dzikusa.
- Przestań! - wykrztusiła. - Puść mnie, bo Hugo...
Jedynie wzmianka o Hugonie mogła wyrwać Jonathana z zapamiętania. Rzeczywiście, w jednej chwili puścił Stormy i odepchnął ją. Na czole perlił mu się pot
- Przepraszam cię. Naprawdę nie chciałam...
- Czego mianowicie nie chciałaś? Jak na wychowankę żeńskiej sekty bardzo dobrze wiesz, czego chcesz!
- Naprawdę nie znam się na mężczyznach, wierz mi!
- W takim razie masz wrodzony talent. Tamtej pierwszej nocy ułożyłaś wszystko tak, że nie wymknąłby ci się żaden facet!
- Och, a wiec to wszystko moja wina?
- Właśnie. Dziś też sprawnie się zabrałaś do rzeczy. - Pożądliwe spojrzenie Jonathana spoczęło na piersiach Stormy, ukrytych pod czerwonym jedwabiem. - Dlaczego tak się ubrałaś? Dlaczego chciałaś, żebym ci pomógł z tym guzikiem? Po to, żebym cię dotknął, może nie?
- Ja tylko... chciałam się przekonać. Powiedziałeś mi, że cię nie pociągam, więc...
- Wystawiałaś mnie na próbę?! - Jonathan aż się zakrztusił ze wzburzenia.
- Przepraszam. Nawet nie masz pojęcia, jak mi teraz przykro.
- Mnie też - rzucił i zniknął w głębi korytarza.
Stormy wśliznęła się ukradkiem do pokoju ojca i zatrzymała na progu, próbując dojść do siebie. W uśpionym wnętrzu unosił się dziwny zapach, muzealny i zatęchły. Przy łóżku paliła się jedna, jedyna lampka. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki z mnóstwem książek, zakurzonych i dawno nie otwieranych. Na przeciwległej ścianie wisiały obrazy w masywnych złotych ramach. Jedno z malowideł przedstawiało scenę z życia na ranczu, drugie było zaś portretem Mai, choć młodszej i ubranej w szmaragdową suknię.
Stormy zdumiała się, że ojdec nie pozbył się tego portretu.
- Czytywałem d książki w tym pokoju-dobiegł ją od strony łóżka głuchy głos.
Stormy drgnęła spłoszona i jak we śnie podeszła do półek. Zdumiało ją, że pamięta, w którym miejscu szukać zakurzonego egzemplarza „Wyspy skarbów". Jeszcze bardziej zdziwiła się na widok tomów literatury feministycznej. Na jednej z kart tytułowych przeczytała dedykację: „Dla kochanej Mai, w prezende od Henrietty".
- Zbliż się do światła - odezwał się z łóżka ojciec, przywołując córkę gestem wychudzonej dłoni. Stormy wstąpiła w krąg światła i znieruchomiała. Nerwowym ruchem zaczęła skubać rękaw sukienki.
- Ja też chciałam cię poznać - odezwała się, zdziwiona jak naturalna wydała się jej forma „ty".
- Mało ciekawy widok - przestrzegł ją chrypliwy głos. - Co dopiero teraz... Wyglądam jak strach na wróble. Ale, ale, dziewczyno... Odwróć się, proszę.
Stormy usłuchała.
- Wyglądasz jak twoja matka - stwierdził Hugo z westchnieniem rezygnacji. - Zupełnie jak na tym portrecie z młodości. Wtedy była jeszcze piękna i nie miała głupich pomysłów.
- To dobrze czy źle? - zapytała nerwowo Stormy.
- Twoja matka była piękną kobietą. Nadal nią jest
- Utrzymujesz z nią kontakty?
- Czytam czasem jej książki. Nie ma gorszej rzeczy, niż majaczenia fanatyków, zwłaszcza jeśli je brać na serio. Ja tylko się z tego naigrawałem i dlatego Maja odeszła. - Hugo zaśmiał się, lecz zaraz zaczął ciężko kaszleć. Niecierpliwym gestem powstrzymał jednak Stormy, która podbiegła do łóżka i klęknęła przy wezgłowiu. Spróbował się podnieść, ale jego wychudzone ciało zaraz opadło ciężko na poduszki. Wiek i choroba sprawiły, że rumiana dawniej cera przypominała teraz suchy pergamin. Stormy przekonała się, że Jonathan mówił prawdę: Hugo był bliski śmierci. W martwej twarzy żyły tylko czarne oczy, z których nie znikał błysk gorączki.
- Trochę dziwne, że zaczytujesz się w książkach mamy - zażartowała Stormy.
- Maja wypisuje oczywiście brednie. Sam jej to nie raz powtarzałem... O tobie, córeczko, też nie zapomniałem, wierz mi. Maja przysyłała mi przez te wszystkie lata twoje zdjęcia, czasem trochę nowin w liście.
- A ty, czy odpisywałeś?
- Nigdy - wycedził Hugo i zamilkł na długą chwilę. - Przecież to ona mnie porzuciła.
- A mnie mówiła, że nie żyjesz. Dlaczego?
- Bo tak jej kazałem. - Hugo chciał być wobec córki zupełnie szczery.
- Ale czemu? - powtórzyła pytanie Stormy, przestraszona odkryciem, ze ręce ojca są zimne jak lód. - Nie kochałeś mnie? A może nie chciałeś mnie znać?
Zimne, sękate palce zacisnęły się wokół smukłych dłoni Stormy, a w ciemnych oczach rozbłysło palące uczucie.
- Kochałem cię i kocham najbardziej na świecie. Kiedy się ożeniłem z Mają, chciałem, żeby mi dała synów. Ranczo potrzebuje spadkobierców.
- Chciałeś utrzymać dynastię?
- Owszem. Ale co z tego, skoro od początku między mną i Mają nic się nie układało? Tak się cieszyłem, kiedy zaraz po nocy poślubnej powiedziała mi, że jest w ciąży... Potem zaczęła czytać jakieś głupie książki i wygadywać niestworzone rzeczy. Powiedziała mi, że nie chce być rozpłodową klaczą. Bała się wsi, bała się rancza, nie wiedziała, jakie to wspaniałe życie - otwarte przestrzenie, samodzielność... Czuła się na ranczu jak w pułapce i za nic nie mogła pojąć, co mnie tu właściwie tak trzyma. Nie rozumiała, a że i mnie niełatwo przekonać, kłóciliśmy się bez przerwy. Maja płakała, czuła się niepotrzebna, było jej źle samej ze sobą, no i ze mną. Kiedy skończyłaś pięć lat, poddałem się bez walki. Powołiłem, by cię zabrała. Lepsze to, niż bić się o ciebie. Nie dziw się więc, że udawałem zmarłego. Tak było lepiej dla ciebie.
- Wcale nie. Naprawdę nie lepiej. Zawsze czułam, że brak mi w życiu czegoś bardzo ważnego. Nie wiedziałam tylko, czego.
- Mnie także czegoś brakowało. A raczej kogoś. Ciebie, córeczko. Byłaś moim ukochanym maleństwem. Woziłem cię przy sobie na koniu, kazałem nawet uszyć specjalne nosidełko. Robiliśmy całodniowe wycieczki i biwaki. Uwielbiałaś ranczo. Czasem wyobrażałaś sobie, że na koniu fruniemy obydwoje aż na Księżyc...
- Na Księżyc? Nie, nic nie pamiętam. Ale jak to możliwe? Jak mogłam zapomnieć tak dokładnie o tobie, o twoim domu i o wszystkim?
- Czasem łatwiej jest zapomnieć, niż żyć z bolesnym wspomnieniem. Zwłaszcza kiedy się nie da już odwrócić tego, co się stało. Próbowałem tego samego nauczyć Henriettę, ale za bardzo mi zawsze zazdrościła tego, że jestem mężczyzną.
- Kto to jest Henrietta?
Hugo nie usłyszał pytania i ciągnął:
- Nie pogodziłem się do dziś dnia tylko z jednym. Chciałem mieć synów i oddać im ranczo. Chciałem, aby trwała nasza dynastia. Dostałem to ranczo od ojca, a on od swojego ojca, mojego dziadka. Ale mniejsza z tym. Matka wybiła ci pewnie z głowy takie głupstwa, jak mężczyzna czy ślub...
Widząc, że Stormy nie odpowiada, Hugo przymknął oczy, jak gdyby miał już dosyć życia - a może tylko dosyć rozmowy z córką, kłopotów z kobietami. Przytłaczała go świadomość własnej klęski. W tamtej chwili naprawdę wydawał się stać tuż nad grobem. Stormy przyszedł naraz do głowy pomysł, rozpaczliwy, lecz w tej sytuacji jedyny. Pomyślała o Jonathanie i dziecku, które z nim będzie miała. Oprócz matki Hugo był jedyną osobą, której mogła wyjawić tajemnicę. Chwyciła mocno zimne, zmartwiałe palce, nachyliła się nad wezgłowiem i zaczęła:
- Jest coś, o czym nie wiesz... - A widząc, że ojciec nie otwiera oczu, rzekła głośniej: - Jest coś, o czym ci muszę powiedzieć. Posłuchaj, Hugo!
- Teraz wszystko i tak nieważne... - wyszeptał słabym głosem.
- Jestem w ciąży:
Czarne, rozgorączkowane oczy otwarły się i wpiły w oczy Stormy.
- Będę miała dziecko z Jonathanem - powtórzyła.
- Co ty mówisz, dziewczyno? - Hugo kurczowo uchwycił się jej dłoni. - Jak to? Przecież on umyka przed babami jak zraniony kojot... Od czasu tej historii z Lidią... Więc Jonathan i ty...?
Stormy skinęła głową i pomogła ojcu podnieść się na posłaniu.
- Nie pisnął mi o tym słowem. Inna rzecz, że pewnie się wstydził, zwłaszcza przede mną - rzekł gniewnie Hugo.
- Kiedy pierwszy raz przyjechał do Kalifornii - zaczęła tłumaczyć Stormy - ktoś napadł na mnie na parkingu. Jonathan uratował mi życie. Nie wiem, jak do tego doszło, ale kochaliśmy się tamtej nocy. Właściwie sama tak chciałam. Jonathan nic nie wie o dziecku. Bałam się mu powiedzieć. Na pewno będzie wściekły.
- Już ja zadbam o to, żeby się ucieszył jak należy.
- Jak to?
- Nigdy nie wierzyłem w cuda, ale chyba stał się właśnie cud. Jonathan i ty - zamyślił się Hugo. - A więc będę miał wnuka.
- Nie wiadomo, czy urodzi się chłopczyk.
- Jeśli nie teraz, to za drugim razem.
- Nie będzie żadnego drugiego razu.
- Nie mów mi czasem, że wyznajesz te same obłąkańcze poglądy, co matka - zaskrzeczał Hugo.
- Wcale nie. Tylko że Jonathan mnie nie znosi.
- Jak z nim porozmawiam, zaraz inaczej zaśpiewa.
- Nie, proszę cię, tylko mu nic nie mów o dziecku! Sama zaczekam na odpowiednią chwilę. Wiesz, chcę, żeby się naprawdę ucieszył, bez uciekania się do pogróżek.
- Jak wolisz. Nie zamierzałem mu wcale grozić, ale jeśli chcesz mu sama powiedzieć o dziecku, wolna wola. A teraz zostaw mnie, dziewczyno. - Hugo znów przymknął oczy. - Jestem taki zmęczony... Śmiertelnie zmęczony.
- Dobranoc - szepnęła Stormy i na pożegnanie ucałowała chłodne czoło ojca.
Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, Hugo natychmiast otworzył powieki.
- Jeszcze nie „dobranoc" - sapnął - Nie tak prędko!
Pomyślał, że być może już jutro będzie mógł zasnąć na zawsze. Dziś jednak musiał się zająć żywymi. Podniósł się z wysiłkiem, wściekły na nieobecną pielęgniarkę. Żałował nawet, że nie może w tej chwili porozmawiać z Henriettą, ale trudno. Nie było na to czasu. Wierzył, że Henrietta będzie wyrozumiała i zgodzi się na wszystko. Tak, jak w przeszłości. Trudno, okropna z niej zazdrośnica, ale dawniej zawsze się w końcu zgadzała.
Hugo z równą łatwością zapomniał też o Marii, córce zarządcy, która od lat darzyła Jonathana ślepą miłością, i w której sam Hugo upartywał kiedyś odpowiedniej dziewczyny dla wychowanka. Nie miał w tej chwili czasu na drobiazgi. Zawsze liczyło się dla niego tylko jedno: ranczo.
Sięgnął po słuchawkę telefonu przy łóżku i odbył krótką rozmowę z San Antonio, a potem wezwał do siebie Jonathana.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego wieczora helikoptery z adwokatami krążyły bez przerwy między ranczem w hiszpańskim stylu kolonialnym a biurami w San Antonio. Nesesery prawników pękały w szwach od ważnych dokumentów. Mimo hałasu. Stormy spała tej nocy jak dziecko, nie wiedząc jeszcze, że od chwili, kiedy się przyznała, jej spokój zawisł na włosku, a ona sama znalazła się w oku cyklonu.
Rankiem natknęła się w jednym z pomieszczeń rezydencji na ogromny portret Hugona na koniu, z małą dziewczynką na rękach. Koń stawał dęba, spłoszony widokiem zwiniętego w kłębek węża grzechotnika. Artyście udało się wspaniale uchwycić przerażenie wierzchowca, opiekuńczy, pełen miłości gest ojca, a także bezgraniczną miłość i ufność dziecka. Tej nocy Stormy śniło się utracone dzieciństwo na ranczu, karmienie osieroconego cielaka butelką, jazda na kucyku i wieczory przy kominku. We śnie wróciło też rozdzierające serce wspomnienie chwili, kiedy matka zabrała ją z zaczarowanego świata prerii. Pięcioletnia Stormy płakała bez przerwy. Rok później Maja powiedziała jej, że ojciec nie żyje.
Pogrążoną w marzeniach i wizjach dziewczynę obudził nad ranem obcy hałas tuż przy łóżku. Poderwała się i nie wiedząc, co się dzieje, odrzuciła kołdrę. Przyszło jej do głowy, by wstać i popędzić korytarzem do pokoju Hugona. Chciała powiedzieć ojcu, że przypomniała sobie wszystkie utracone lata, wszystkie bajki, które jej opowiadał, wszystkie przepłakane wieczory po wyjeździe. Kiedy jednak dotknęła bosymi stopami parkietu, z cienia sypialni wyszła wysoka postać i zastąpiła jej drogę ku drzwiom.
Stormy miała na sobie tylko przejrzystą koszulkę nocną. Krzyknęła przerażona, lecz natychmiast umilkła. Tym, który przed nią stał, był Jonathan.
Jonathan dobrą godzinę czuwał w sypialni Stormy. Kiedy patrzył na dziewczynę, czuł w sercu głuchy, dławiący żal. Niewidzącym wzrokiem pochłaniał śpiącą, choć wiedział, że jest intruzem i powinien albo iść sobie, albo ją obudzić. Bał się zdradzić tragiczną wiadomość: Hugo, jego przyjaciel od niepamiętnych czasów i rodzony ojciec Stormy, umarł.
Jonathan z goryczą myślał o tym, że owej strasznej nocy jedyną pociechę stanowiła dla niego bliskość córki Hugona - dziewczyny, od której lepiej było trzymać się z daleka. Dziewczyny, którą powinien znienawidzić za to, że wyznała ojcu, co zaszło między nimi. Co więcej, dziewczyny tej nie będzie odtąd mógł uniknąć.
O to ostatnie zadbał już Hugo ze świtą adwokatów. Nawet zza grobu chciał zarządzać ranczem i jego mieszkańcami, z Jonathanem włącznie. Przy wszystkich swoich zaletach, Hugo lubił rządzić, a kiedy szło o posiadłość, zapominał o reszcie świata.
Jonathan zaś czuł się przy Stormy nieswojo dlatego, że żal po stracie Hugona łagodziło w nim mocne postanowienie, by do reszty znienawidzić jego córkę. Gdyby miał naturę mordercy, z radością udusimy dziewczynę za to, że wypaplała Hugonowi o miłosnej nocy w Los Angeles. Hugo oczywiście nie powiedział Jonathanowi słowa na ten temat, ale wystarczyło przeczytać jego nowy, zmieniony testament, by się zorientować, o co chodzi. Kiedy Jonathan oderwał wzrok od stronic dokumentu, zrozumiał dziwny błysk, jaki zagościł na chwilę w oczach Hugona, zanim jego powieki zamknęły się na zawsze.
Przez cały ubiegły miesiąc Jonathan miotał się w poczuciu winy, świadomy, że śpiąc ze Stormy wyrządził zniewagę jej ojcu - człowiekowi, któremu zawdzięczał wszystko. Uczucie to było jednak niczym w porównaniu z wyrzutami sumienia, jakie ogarnęły go, gdy się zorientował, że Hugo wie o wszystkim. Nie było ważne, że wielkodusznie się zgodził mu wybaczyć. Fakt pozostawał faktem: Jonathan zdradził Hugona, a Stormy wypaplała o tym przy pierwszej sposobności, niszcząc wszystkim wspomnienia o ostatnich chwilach życia ojca. Jonathan był przekonany, że zrobiła tak z jednej przyczyny: aby jego, Jonathana, sobie przywłaszczyć, wziąć pod pantofel i odpłacić mu w ten sposób za zniewagę.
Nie miał zamiaru się poddać. Jeszcze nie wiadomo, kto komu zapłaci... Z zamyślenia wyrwało go nagłe przebudzenie dziewczyny. W ostatniej chwili zastąpił jej drogę do drzwi. Stormy odsunęła się, przerażona i drżąca, jak zawsze krucha i prześliczna. Wstający za oknem brzask sprawił, że jej skóra wydawała się jeszcze bielsza, a włosy jeszcze czarniejsze. Koszulka, którą miała na sobie, była tak cienka, że prawie niewidoczna. Pod materiałem rysowało się każde zaokrąglenie przepysznego ciała - bujne piersi, sterczące sutki, nawet cieniste zagłębienie pępka. Jonathan pamiętał aż za dobrze gorącą radość, jaką nie tak dawno znalazł w tym samym ciele, choć pamiętał również, że całe piękno i ciepło były tylko pułapką. Poczuł, jak przyspiesza mu tętno.
Stormy krzyknęła cichutko i ogromnymi, proszącymi oczami spojrzała w oczy mężczyzny. Instynkt podszepnął jej, jaką to straszliwą nowinę usłyszy. Po trwającym ułamek sekundy wahaniu rzuciła się więc w ramiona nocnego gościa. Był to błąd, tak jak błędem było, że objęła Jonathana i przymula się do niego. Blisko. Niebezpiecznie blisko.
Słowa były niepotrzebne, lecz wypowiedział je i tak:
- Hugo nie żyje.
- Kiedy to się stało? - Jonathan usłyszał w głosie Stormy niekłamany żal.
- Godzinę temu.
- Dlaczego przychodzisz dopiero teraz?
- Bo... Po prostu nie mogłem.
Chciał wyjść z pokoju, lecz Stormy uczepiła się go kurczowo. Jak zawsze, jej bliskość sprawiała mu przewrotną przyjemność. Wmawiał w tej chwili sam sobie, że to smutek i żal sprawiają, iż nie potrafi się gniewać na dziewczynę, lecz oszukiwał sam siebie. To, co czuł, nie było smutkiem. Przeciwnie.
Nie wiedział nawet, kiedy zanurzył ręce w jedwabistej fali włosów Stormy. Jej ciało było miękkie, a kuszące usta zbliżyły się niebezpiecznie. Czuł na piersi ciepło oddechu, gorąco skóry, cudowny zapach ciała. Bezbronność i bliskość dziewczyny do reszty zawróciły mu w głowie. Wydawał się teraz tak samo bezradny jak przed miesiącem.
Głos uwiązł mu w gardle. Jonathan nienawidził tej nowej pokusy, gdyż natychmiast wracało mu wspomnienie bólu po stracie przyjaciela - jedynego, jakiego posiadał. Był przekonany, że wyznając wszystko umierającemu ojcu, Stormy wyrządziła całej ich trójce straszną krzywdę. Jakże mógł się jednak oprzeć dotknięciu jej gorącego, aksamitnego ciała? Złości i poczuciu winy, jakie ogarnęły Jonathana, towarzyszyły jednocześnie smutek, potrzeba zemsty i pragnienie, aby żywi żyli dalej. Czuł też w sobie coś jeszcze innego, a uczucie to było silniejsze niż wszystkie - pozostałe.
Znów obrzucił wzrokiem pyszne, mlecznobiałe ciało Stormy. Dziewczyna najwyraźniej czekała na jego reakcję. Jej wielkie oczy były jasne i nieruchome. Jonathan wiedział jedno: trzeba uciekać. Mimo to mocno przycisnął ją do siebie, wdychając woń jej włosów, w których były jeszcze resztki odurzającego aromatu bzów i róż. Czując dotknięcie kształtnych, zgrabnych nóg dziewczyny, podniósł rękę i położył ją Stormy na szyi, tuż pod brodą. Jedno szarpnięcie za delikatne koronki dekoltu sprawiło, że cienka koszulka sfrunęła rozdarta na podłogę. Jonathan oddychał coraz prędzej, coraz płycej. Wiedział, że natychmiast musi posiąść Stormy. Zemścić się za wszystko. O ile pierwsza noc mogła być dziełem przypadku, dzisiaj odwrócą się role. Chciał wziąć Stormy siłą, wykorzystać ją, ukarać. Zachować się tak, by znienawidziła go na zawsze.
Bardzo się pomylił w tych rachunkach. Kiedy brutalnie przypadł ustami do warg Stormy, gotów na najgorszy gwałt, jakaś potężna siła kazała mu cały gniew obrócić nagłe w czułość i delikatność. Choć płonął od żądzy, jakiej nie rozpaliła w nim żadna inna kobieta, jego wargi i dłonie stały się miękkie. Zamiast gnieść i kaleczyć, pieściły tylko i czekały na gest wzajemności.
Jonathan wziął Stormy na ręce i zaniósł ją na łóżko. Nie poznawał sam siebie. Wszystko, co robił, wydało mu się nagle szyderczą karykaturą poprzednich morderczych zamiarów i odczuć. Stormy poruszyła w nim lawinę mrocznego, przemożnego uczucia, które w mgnieniu oka z dawnej bestii uczyniło niewolnika. Dziewczyna zaś poddawała się biernie i ufnie, a jej pełne wargi, szepczące słowa miłości, jednym dotknięciem przekazały Jonathanowi ogrom rozkoszy i uniesienia.
Sam nie wiedział, ile nocy w całym twardym życiu spędził sam lub z kobietami, przy których czuł się jeszcze bardziej samotnie niż bez nich. Podczas tamtych nocy marzył o kimś właśnie takim jak Stormy. Kiedy ona całowała go w usta, odbierała mu zarazem całą gorycz, na jej miejsce zsyłając rozkoszne i pełne spokoju zapamiętanie.
Miał przed sobą kobietę zupełnie niedoświadczoną, dziewczynę po prostu - kapryśną jednak i zachłanną, wychowaną na dodatek w okropny sposób przez okropną matkę. Jeśli teraz jej ustąpi, zniszczy wszystko, co dla niego, Jonathana, jest święte. Ktoś, kto przed własnym ojcem umie się przechwalać wyczynem, który Jonathana napełniał najgłębszym wstydem, z pewnością będzie dążył do tego, by urobić sobie prostego, teksaskiego chłopaka jak plastelinę.
Choć wiedział to wszystko, kiedy tylko spoczęło na nim nieruchome, aksamitne spojrzenie oczu drżącej dziewczyny, natychmiast zapomniał o wrogich uczuciach, a gdy uległe i chętne wargi dotknęły go i złączyły się z jego ustami, cała nienawiść zniknęła bez śladu. Jonathan czuł oto, że do reszty traci całą silną wolę. Jeśli nawet chciał wziąć dziewczynę siłą, zrozumiał, że siła należy teraz wyłącznie do niej.
Wszystko, co przeżył podczas szarzejących godzin w sypialni, nie dawało się porównać z żadnym z jego wcześniejszych doświadczeń. Konkretne, fizyczne doznania zeszły na drugi plan, zepchnięte tam przekonaniem, że miłość Stormy stanowi ocalenie, ratunek przed bólem i samotnością. W jej ramionach Jonathan czuł, że spełnia się bez reszty, duszą i ciałem. Większość mężczyzn przez cafe życie daremnie szuka podobnego doznania.
Leżeli później długo w płomiennej ciemności. Żadne z nich dwojga nie rozumiało tak naprawdę tego, co się stało. Milczeli, chcąc, by niezwykła chwila trwała jak najdłużej. Jonathan pogładził włosy dziewczyny. Inne kobiety dostarczały mu przyjemności, i to wszystko. Stormy zaś,. Stormy była inna.
A mimo to, zważywszy na jej wychowanie pośród fanatyczek i na to, że wygadała się przed Hugonem, nie mógł jej zaufać. Bał się zaufać, choć przecież jedno spojrzenie połyskliwych, wielkich oczu sprawiało, że zapominał o wszystkim. O wszystkim, prócz pragnienia, które na imię miało Stormy.
Pogłaskał dziewczynę po policzku. Odpowiedziała uśmiechem tak pełnym piękna i nasycenia, że widok ten wstrząsnął nim do reszty. Zaczął zbierać się, by wstać z łóżka, lecz ramiona Stormy na powrót przyciągnęły go bliżej. Jeszcze walczył, ale na próżno. Dziewczęce ciepło znów roztopiło świeży lód jego serca.
- Zostań przy mnie, dopóki nie zasnę... - poprosiła cichutko.
Gdy strząsnął z siebie niecierpliwie białe ramiona Stormy, ta wzięła go za rękę. Wstające słonce oświetliło nagle ich złączone dłonie. Jonathan trwał tak, zniewolony czarodziejską mocą, która nie miała nic wspólnego z siłą fizyczną czy uporem. Nie mógł myśleć, nie mógł nawet oddychać. Razem opadli na łóżko, a Stormy naturalnym gestem przylgnęła cała do niego. Chęć ucieczki rozwiała się bezpowrotnie.
Wracając myślą do tamtej chwili, Jonathan trząsł się cały na myśl, że zwykłe dotknięcie palców i skóry Stormy tak umie w nim stłamsić całą żelazną determinację.
Kolejny dzień wstał szary i pochmurny, a na horyzoncie widniał ciemny wał chmur. Przez zarośla wiał gorący wiatr, roztrącając złożone na wieku trumny róże i targając włosy pochylonej Stormy.
Jej ojciec nie żył. Wokół świeżego grobu leżały wszędzie białe lilie. Obok Stormy przystanęła Henrietta, jedyna siostra Hugona, a zarazem właścicielka sąsiedniego rancza. Nieco dalej ustawili się Jonathan i jego syn, Daniel. Henrietta była uparta i kłótliwa, a jej stosunki z Hugonem nie układały się najlepiej, lecz Stormy okazywała wyłącznie ciepło, połączone nawet z pewną zaborczością.
Rodzinie zmarłego towarzyszyły setki przyjaciół i pracowników. Kowboje z rancza zjawili się całą grupą na koniach, by w ten sposób oddać hołd Hugonowi. Maja nie przyjechała wprawdzie, ale telefonowała do Stormy i przysłała wiązankę białych lilii. Marengo, czarny wierzchowiec Hugona, stał osiodłany nieopodal i skubał lilie z koszyka. Stormy nie próbowała temu zapobiec.
Przyginał ją do ziemi ciężar zimnej, milczącej nienawiści, jaką wyczuwała ze strony Jonathana. O ile po ich pierwszej spędzonej razem nocy udawał obojętność, po drugiej stał się wręcz okropny. Nic dziwnego, że Stormy miała głębokie cienie pod oczami. Nie dość, że została bez ojca, to na dodatek utraciła mężczyznę, którego pragnęła.
Nawet słuchając ciepłego głosu kapłana, czytającego wersety z Pisma Świętego, Stormy czuła bijącą od Jonathana niechęć, wręcz odrazę. U boku Jonathana siedział jego sześcioletni syn, Daniel. Gdy ceremonia dobiegła końca, niechętnie przedstawił jej chłopca. Obyło się bez nadmiaru kurtuazji.
- Masz go zostawić w spokoju - przestrzegł ją Jonathan i prędko opuścił kaplicę. Poważny, jasnowłosy chłopczyk uciekł przed chwilą i już za drzwiami rozpłakał się głośno. Wstydził się albo się bał płakać przy ojcu.
- Dlaczego mam go zostawić?
- Bo to mój syn.
- Może właśnie dlatego zależy mi, żeby go poznać? - odezwała się na to zaczepnie.
- Chcę, żeby Daniel wyrósł na mężczyznę.
- Ale on mi się wydaje taki samotny. Chyba brakuje mu ciepła, a ty... Ty go traktujesz tak samo jak wszystkich, jak mnie na przykład.
- Nie wtrącaj się. To sprawa między mną a Danielem. Poza tym ani ja, ani on niczego od ciebie nie chcemy.
Stormy zmartwiała, słysząc te ostatnie słowa. Jonathan ciągnął zaś uszczypliwie:
- Przy tobie stanie się tylko miękki i słaby, a tacy ludzie nie radzą sobie potem w życiu.
- Czyżby? Chcesz w takim razie, żeby wyrósł na takiego samego człowieka bez uczuć jak ty?
- Masz go zostawić w spokoju - przerwał Jonathan głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Stormy odwróciła się i poszła śladem nieśmiałego dziecka. Nie zwracała uwagi na głośne kroki Jonathana za plecami. Na widok ojca chłopczyk zadrżał ze strachu. Stormy wzięła go mocno za rękę, nie chcąc, by od niej uciekł.
- Danielu, kochanie - zaczęła, klękając przy nim - naprawdę się nie bój. Jeśli chcesz, możesz płakać, ile tylko zechcesz.
Chłopiec spojrzał niepewnie na ojca, który stał nad nimi ze wściekłą miną.
- Masz na imię Daniel, prawda? - zapytała.
Czarne oczy Jonathana zdążyły zmienić się w lód.
- Przecież dobrze wiesz, jak ma na imię - zachrypiał
- Dziękuję, że nas sobie przestawiłeś, Jonathanie - skwitowała to słodkim głosem Stormy. - A teraz możesz nas już zostawić samych.
- Za diabła się ode mnie tego nie doczekasz.
Nie zrażona tym wszystkim Stormy wzięła małego Daniela za rączkę i zaprowadziła go do czekającej już, długiej limuzyny. Rozmyślnie odważyła się przeciwstawić Jonathanowi, przekonana, że okoliczność, jaką był pogrzeb Hugona, powstrzyma go od wybuchu. Nie pomyliła się, choć na twarzy mężczyzny malowała się przez moment straszliwa groźba. Na szczęście Maria podeszła do niego, wzięła pod ramię i odprowadziła na bok.
Już przy grobie, Stormy pożałowała swojej impulsywność! Może lepiej było zaczekać, aż Jonathan sam przyprowadzi do niej syna?
Kapłan recytował znajome słowa psalmu, które dziś jednak, zamiast pociechy, zdawały się zwiastować jeszcze większą samotność. Stormy wiedziała, że oto straciła ojca, jedynego człowieka, który mógł jej pomóc przekonać się, kim była i kim jest naprawdę. Tylko ojciec mógł jej wyjawić, jak pokonać przepaść, dzielącą ją od Jonathana.
Śmierć Hugona pozostawiła ją jednak bezradną. Stormy nie wiedziała, gdzie jest jej miejsce - i gdzie jest miejsce mającego się narodzić dziecka. Nie chciała wracać do matki i jej kobiet, przynajmniej na razie, dopóki nie powiedziała jeszcze Jonathanowi, że jest w ciąży. Tylko jak •miała mu o tym powiedzieć, skoro każde jej kolejne słowo Jonathan przyjmował z coraz większą nienawiścią? Tak jak teraz, kiedy stał przy niej i mierzył ją chłodnym, niechętnym spojrzeniem. Miała ochotę wpełznąć do najbliższego grobu i umrzeć. Im bardziej kochała Jonathana, tym bardziej jej nie cierpiał.
Nie przyszło jej zupełnie do głowy, że patrząc na nią w szarym świetle, Jonathan także widzi, jaka jest nieszczęśliwa i czuje się winny tej sytuacji. Dostrzegła tylko skurcz jego ust, który wzięła za jeszcze jeden znak, że wybrany mężczyzna jej nie chce.
Trumna spoczęła w ziemi, a na różowe, aksamitne płatki róż spadły pierwsze grudy ziemi. Stormy odwróciła się, więc nie spostrzegła, jak zacięty wyraz twarzy Jonathana łagodnieje. Opuściła powieki, kryjąc wzrok, z mocnym postanowieniem, że o nic nie będzie, zebrać. O to zwłaszcza, na czym jej zależało najbardziej - o jego szacunek, podziw, dobroć.
Podniosła do oczu chusteczkę. Widać było wyraźnie, jak drżą jej ręce i szczupłe ramiona. Utraciła na zawsze wszystko, co najdroższe. Jej marzenia stały się jak róże, rozgniecione grudami cmentarnej ziemi.
- Stormy!
W głębokim głosie Jonathana zabrzmiała łagodna nuta, jakiej Stormy nigdy jeszcze nie słyszała. Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom. Znieruchomiała, święcie przekonana, że ktoś tak twardy jak on, na widok łez musi nią pogardzać jeszcze bardziej. Bezradnie ukryła twarz w dłoniach. Jonathan bardzo ostrożnie objął Stormy i choć się opierała, przygarnął ją rozszlochaną do siebie. Przez materiał koszuli czuła, jak mocno bije mu serce.
- No, już dobrze... Nie płacz, kochana...
Powiedział do niej „kochana". Nieoczekiwana czułość zdumiała Stormy jak nic na świecie i pomogła otrząsnąć się z bólu. Po chwili jej szloch ucichł Jonathan trzymał ją jednak w ramionach do końca pogrzebu, kiedy to podeszła do nich Henrietta.
- No, to już po wszystkim. Otrząśnij się, Jonathanie, Hugo byłby zły, że można się tak mazać! - rzekła raźno.
W jej oddechu czuło się alkohol i papierosy. Henrietta od sześćdziesięciu lat żyła jak mężczyzna i nie miała nawet sukienki. Dżinsy i kowbojskie buty wystarczały jej w zupełności, nawet na taką okazję jak pogrzeb brata. Henrietta była zwalista i muskularna, a siwe włosy strzygła po męsku prawie na jeża. Tylko cień współczucia dla dawno nie widzianej bratanicy łagodził twardy zazwyczaj wyraz jej opalonej twarzy.
- Za dużo tych przeżyć dla jednej dziewczyny, Jonathanie. - Henrietta klepnęła go w plecy. - Zaraz widać, że Stormy jest z miasta. Lepiej niech zostanie teraz ze mną, a ty zajmij się czymś pożytecznym.
Jonathan skrzywił się, bo nie lubił, kiedy nim komenderowano, lecz posłusznie puścił dziewczynę i rzekł z udawaną rezygnacją:
- Dla Henrietty liczy się tylko ranczo. O to jedno bywa zazdrosna jak diabli.
- I dobrze robię - dodała Henrietta znaczącym tonem.
Stormy wbiła wzrok w ziemię. Nic jej nie obchodziły losy posiadłości. Do pyskatej ciotki, która przerwała czułą chwilę z Jonathanem, żywiła po prostu niechęć. Jonathan zaś, nareszcie uwolniony od udziału w ceremonii, a zarazem od towarzystwa Stormy, zdarł z siebie marynarkę i krawat, po czym zawinął rękawy śnieżnej koszuli i chwycił za uzdę wierzchowca. Miał zamiar wskoczyć na grzbiet Marengo, zająć opuszczone przez Hugona siodło i oddalić się czym prędzej.
Marengo wściekle machnął ogonem i zarżał ostrzegawczo. Jonathan targnął za wodze i mocniej spiął go ostrogami. Wobec takiej zniewagi, narowisty koń znów zarżał, tupnął kopytami i stanął dęba. Najwyraźniej chciał pokazać, że byle kto nie będzie go dosiadał. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie. Stormy sama nie wiedziała, jak się to stało, że puściła się pędem w tamtą stronę, wykrzykując imię Jonathana.
Jej gest pogorszył tylko sytuację, bo spłoszony krzykiem wierzchowiec znowu stanął dęba i wierzgnął wściekle.
- Wracaj! - wrzasnął Jonathan pod adresem Stormy i dużo łagodniejszym tonem odezwał się do konia: - No, spokojnie...
Nie usłyszała go ani dziewczyna, ani też wierzchowiec. Stormy rzuciła się bowiem tuż przed kopyta rozszalałego zwierzęcia i kurczowo chwyciła się uzdy. Rzemienne wodze wryły jej się w skórę, a koń spłoszył się do reszty i znowu stanął dęba. Kopyta przefrunęły o centymetry od twarzy dziewczyny.
Stormy uchyliła się w ostatniej chwili, potknęła się i padła, uderzając głową o ziemię. Prawie już nie widziała, jak koń jeszcze raz staje dęba. Potężny tułów zwierzęcia zasłonił jej nagle całe niebo. W ostatniej chwili mignął jej zarys rozpędzonych kopyt, które wryły się w ziemię tuż obok jej czoła. W oczach miała pełno piasku. Jonathan krzykiem wzywał tymczasem swoich pomocników.
Wszystko to rozegrało się w ułamku sekundy. Zaraz potem pół tuzina krzepkich ramion okiełznało konia, a Jonathan sfrunął z siodła i przyklęknął nad nieruchomą Stormy. Wziął ją prędko na ręce i spojrzał czule. Tragicznym, bolesnym wzrokiem obserwowała to zajście stojąca w pobliżu Maria w długiej czarnej sukni. Po chwili odwróciła się i odeszła bez słowa.
- Ty głuptasie - szepnął Jonathan do Stormy, bez choćby cienia poprzedniej złośliwości. Przemawiał teraz przez mego wyłącznie lęk o dziewczynę.
- Przepraszam - wyszeptała. - Ja tylko... Bałam się o ciebie...
Ich spojrzenia spotkały się na długą chwilę. Jonathan nie przyznał się, jak bardzo sam obawiał się przed chwilą o Stormy, ale szarość jego twarzy i trzęsące się ręce nie uszły uwagi dziewczyny.
- Niepotrzebnie się tak wyrwałaś - zauważył niby od niechcenia. - Nie ma takiego konia, który by mnie zrzucił.
- Nic mi nie jest, naprawdę - zapewniła.
- Na pewno? - Jonathan puścił ją i postawił na ziemi.
- Oczywiście. - Stormy otrzepała z kurzu spódnicę.
- Na przyszłość nie chcę takich sytuacji - burknął Jonathan do Henrietty, jak gdyby wszystkiemu była winna właśnie ona. - Pod moją nieobecność nie spuszczaj tej dziewczyny z oka.
- A co, wyjeżdżasz gdzieś? - zaniepokoiła się Stormy.
Jonathan zmrużył oczy.
- Potrzeba mi przestrzeni. Muszę pobyć trochę sam. Tyle spraw do przemyślenia. Tyle decyzji.
- Przeze mnie?
Jonathan na moment zatopił wzrok w prześlicznej twarzy Stormy, by po chwili zapytać szyderczo:
- Więc myślisz, że już owinęłaś mnie sobie wokół palca, tak?
- Nie. Zapytałam po prostu, czy to przeze mnie chcesz wyjechać.
- Właśnie - odrzekł zduszonym głosem. - Proste pytanie.
Stormy ukłuły te słowa, lecz nie zrażając się nimi dotknęła ręki Jonathana. Wiedziała z góry, że kowboj wyszarpnie dłoń. Pulsująca żyła na jego szyi uprzytamniała, jak gwałtowne kipią w nim uczucia.
- Nie pochlebiaj sobie - burknął, odstąpił w bok i po chwili znowu wskoczył na siodło narowistego Marengo. Tym razem Stormy trzymała się w bezpiecznej odległości od wierzgającego zwierzęcia. Jonathan wprawnym ruchem osadził konia i nie spojrzawszy nawet na dziewczynę pogalopował w dal, zostawiając ją nad świeżym grobem ojca. Stormy patrzyła jednak za nim, dopóki nie zniknął. Dopiero po chwili zauważyła, że zza pobliskiego nagrobka zerka też w ślad za ojcem mały Daniel.
- Biedactwo - odezwała się Henrietta. - To grób jego matki. Hugo także przepadał za Danielem. Mały tak uwielbia ojca, ale ten w ogóle nie pozwala mu do siebie przystąpić.
- Jonathan bardzo się stara, żeby go nikt nie pokochał.
Henrietta rozdeptała niedopałek obcasem i parsknęła:
- Jonathan chce z Daniela zrobić twardego faceta. Mały ma jeździć na koniu jak ojciec, być dzielny, i co tam jeszcze, tak sam z siebie. Do głowy mu nie przyjdzie, że to wszystko wymaga czasu.
- Ale Jonathan chyba się taki urodził.
Stormy przypomniała sobie po tych słowach zdjęcie Daniela, lękliwie trzymającego końską uzdę. Domyśliła się, że to Jonathan zmusił syna do takiej pozy. Henrietta tymczasem sięgnęła po nowego papierosa i zauważyła:
- Jesteś tu od niedawna, ale sporo zauważyłaś. Spostrzegawczość artystki, czy co?
- Interesuje mnie wszystko, co dotyczy Jonathana.
- To źle. Wybierz sobie inny przedmiot zainteresowań - przestrzegła ją Henrietta.
- Za późno.
- Co ty powiesz? - Henrietta posłała Stormy badawcze spojrzenie znad płomyka zapalniczki. - Gdybyś go lepiej znała, zaraz byś sobie dała spokój. Powtórzę ci to, co zawsze mówił Hugo. McBride to człowiek przeklęty. Nikt nie jest już mu w stanie pomóc.
- Nie wierzę - wyszeptała Stormy.
- Hugo też nie chciał wierzyć, ale sam się o tym przekonał.
Stormy wiedziała, że ciotka ostrzega ją wiedziona sympatią, nie wrogością. Rozmowę przerwała im jednak nagle Maria, zapraszając na poczęstunek w Sali jadalnej rancza.
- Zajmę się Danielem, Henrietto - zaproponowała szybko Stormy. - Pod warunkiem, że ty zadbasz o resztę gości.
Jonathan nie pojawił się przy stole ani po południu, ani wieczorem. Przez cały dzień Stormy nie rozstawała się więc z małym Danielem. Chłopiec chciał jej pokazać swoje kolorowe klocki, a kiedy się zgodziła, wręcz zaniemówił z wrażenia.
Sprawdzało się więc wszystko, co Henrietta mówiła o stosunku Jonathana do syna.
Stormy przykucnęła obok malca na puszystym dywanie. Miała już zatknąć na jednym z klocków plastikową flagę, gdy mały wyrwał jej element i umieścił gdzie indziej. Posłał jej przy tym szeroki, dziwnie znajomy uśmiech.
- Tutaj, wiesz?
- A czy twój tata... bawi się z tobą czasem klockami?
Błękitne oczy chłopca nagle spoważniały.
- Mój tata jest za twardy na takie zabawy. Chce, żebym ja też był twardy, żebym się nigdy nie bał i nie płakał. Widziałaś, jak się wściekł, że płaczę, co?
Przy mnie możesz płakać, ile chcesz - rzekła mu cicho Stormy. - Kiedy jesteś smutny, płacz czasem nawet pomaga, wiesz? A twój tata na pewno nie jest aż taki twardy, jak sam mówi.
Daniel przymknął oczy i westchnął ciężko.
- Właśnie, że jest - powiedział. - Wiesz przecież, co o nim gadają.
- Nie wiem. - Stormy nachyliła się do malca.
- Mówią, że to on zabił mamę. I że mnie nie znosi, bo jestem do niej taki podobny.
- To nieprawda. Nie wolno ci wierzyć w plotki.
Daniel jednym ruchem zmiótł klockową wieżę i pisnął:
- Jak mam nie wierzyć, kiedy tak jest, co?!
- Jonathan na pewno cię kocha.
- Nie znosi mnie, i tyle. Zapytaj Henrietty! - dorzucił malec łamiącym się głosem i ze spochmurniałą twarzą oznajmił:
- Nienawidzi mnie. Ciebie też nienawidzi! Tak samo, jak nienawidził mojej mamy.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
„Nienawidzi cię tak samo, jak nienawidził mamy".
Stormy ze wszystkich sił próbowała zapomnieć o strasznych słowach Daniela, lecz prześladowały ją jeszcze przez długie godziny. Zamknęła się w pokoju i nikogo tam nie wpuszczała. Wydawało się jej, że całe domostwo spowija gęsty cień, cień zadawnionych sporów, żalów i tajemnic przeszłości.
Dawniej mieszkała tutaj piękna kobieta. Ta sama, o której Henrietta mówiła, że być może zamordował ją jej własny mąż.
Stormy wyciągnęła zza łóżka ukryty tam po przyjeździe nie dokończony portret Jonathana. Na widok męskiej, przystojnej twarzy, poczuła nowy przypływ ciepłego uczucia. Jonathan nie był łatwy we współżyciu, ale winiła za to tylko jego charakter. Ten człowiek na pewno nie był typem mordercy.
Tęsknie dotknęła twarzy na portrecie, w poczuciu, że żaden inny mężczyzna nie wyda jej się już tak piękny. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła urodzić syna, który przypominałby z wyglądu ojca. Wychowałaby go z troską i czułością, jakich nie dane było zaznać Jonathanowi. Dopiero po dłuższej chwili oderwała palce od zimnego płótna i na powrót skryła malowidło.
Jonathan wrócił dopiero o północy. Gdy Stormy usłyszała tętent na dziedzińcu i męski głos, przyzywający chłopca stajennego, wybiegła na balkon, ale spóźniła się. Jonathan zdążył już zniknąć na schodach. Zamiast bawić pozostałych jeszcze gości, zaszył się jednak w bibliotece na parterze. Henrietta zdążyła wyjaśnić Stormy, że właśnie tam Hugo przechowywał alkohol. Trudno było się łudzić, że Jonathan chce sobie spokojnie poczytać.
Rozmyślając o tym, jak Jonathan traktuje małego Daniela, Stormy przypomniała sobie określenie, jakie padło z ust Henrietty. „Człowiek przeklęty". Jeśli tak, również mały Daniel stanie się wkrótce człowiekiem przeklętym. Nie mogła się temu przyglądać bezczynnie.
Jak zwykle dopomogła jej wyobraźnia. Jeśli obowiązkiem Stormy było -jak sama czuła - uwolnić Jonathana i Daniela od przekleństwa, to samo przeznaczenie kazało jej nauczyć najtwardszego z mężczyzn, na czym polega miłość. Miłość do syna, a także miłość do niej.
Wiedziona tą myślą, Stormy narzuciła na siebie gruby, biały szlafrok i po cichutku zeszła do biblioteki. Drzwi były uchylone. Zatrzymała się, ze środka dobiegły ją dwa podniesione głosy.
- Ile razy mam ci powtarzać? Zawsze będziesz tu mile widziana, Henrietto - oznajmił ostrym tonem Jonathan.
- Tak, a kiedy tylko dostaniesz wszystko, na czym tak ci zależy, wyrzucisz mnie na pysk. Nie bierz mnie za głupszą niż jestem. W głowie mi się nie mieści, że Hugo zostawił cały majątek tobie, a nie mnie!
- To zacznij się leczyć na tę swoją głowę. Do cholery, myślisz że dlaczego Hugo zmienił testament? Dlatego, że kochał to ranczo najbardziej na świecie, a nie dlatego, że wolał mnie bardziej niż ciebie.
- Ty go do tego namówiłeś!
- Do diabła! - Stormy usłyszała trzaśniecie drzwiczek od barku i gniewne kroki po parkiecie. - Hugo zrobił to, co chciał zrobić, i kropka. Zaskoczył mnie tak samo, jak ciebie, ale skoro ja mogę się z tym pogodzić, ty możesz także.
Słysząc nowe kroki, Stormy odskoczyła od futryny i korytarzem umknęła do swojego pokoju. Tylko niewiar/nie udało jej się wyprzedzić Jonathana, który przegalopował po schodach, przeszedł korytarz i po chwili stał już pod jej drzwiami. Poruszyła się klamka. Stormy przekrzywiła głowę i proszącym wzrokiem patrzyła na drzwi Tak chciała porozmawiać o Danielu, a także o dziwnym zdenerwowaniu Henrietty...
Kroki Jonathana oddaliły się jednak, zanim odważyła się zawołać, by wszedł. Stormy poczuła, jak ręce same jej się zaciskają w pięści. Zeszła przed chwilą na dół specjalnie po to, by porozmawiać z Jonathanem. Teraz spotkanie będzie dużo trudniejsze. Nie było wyjścia: musiała pójść do jego sypialni. Na widok promyka światła, dobiegającego spod drzwi pomieszczenia, ciaśniej zaciągnęła pasek białego szlafroka.
Nawet przez drzwi słyszała, jak Jonathan krąży po pokoju. Miała już położyć rękę na klamce, gdy mężczyzna otworzył drzwi na oścież. Zaskoczona Stormy omal nie wpadła do środka.
Zdążył już zdjąć koszulę, a światło lampy igrało wokół jego imponujących muskułów. Dziewczyna nie mogła oderwać wzroku od opalonego torsu. Pot i kurz, ślady długiej jazdy przez prerię dodały tylko uroku temu mężczyźnie. Stonny poczuła zapach skóry, whisky i końskiej sierści. Jonathan był duży i silny. Był kimś, przed kim matka przestrzegała ją od najdawniejszych lat.
- Mogę wejść? - spytała nieśmiało.
- A wejdź sobie - usłyszała. Na twarzy Jonathana pojawił się jednocześnie dziwny tik. W pokoju prawie nie było mebli. Wyczuwało się, że mieszka tu ktoś, komu w życiu potrzebne są tylko rzeczy najniezbędniejsze. Stormy nie zobaczyła tam ani jednego obrazu, a jedynie łóżko, komodę, lustro i krzesło. Na nocnym stoliku błyszczała butelka bursztynowego alkoholu, a obok gruba kryształowa szklanka.
- Kładłem się już spać. Może też masz ochotę? - zaczął szyderczo.
- Nie - odpowiedziała Stormy, nie odrywając oczu od jego torsu.
- Myślałem, że znowu mnie wystawiasz na jakieś próby. - Jonathan uśmiechnął się ironicznie i zaczął nakładać koszulę.
Stormy zaprzeczyła ruchem głowy.
- Czego tu w takim razie szukasz? - Podszedł do okna i otworzył je szeroko. - Tobie też jest tak gorąco? Czuję, że się zaraz uduszę.
Otoczyło ich ciepło teksaskiej nocy. Skąd brało się w nim, ilekroć się doń zbliżała, tyle gwałtowności i niepokoju? A może to wypadki długiego dnia tak go rozstroiły? Na przykład kłótnia z Henriettą?
- Mówisz tak, jak gdyby łączyło nas tylko łóżko - szepnęła Stormy.
- A ty jak byś określiła nasz związek, co? - Nie zapinając koszuli, Jonathan podniósł do ust pełną szklankę.
- Moglibyśmy... zostać przyjaciółmi.
- Nie wiesz nawet, co to znaczy przyjaźń.
- A ty niby wiesz?
- Ja przynajmniej się nie narzucam ludziom, którzy mnie nie chcą.
Stormy poczuła mrowienie karku. Dlaczego tak trudno było dotrzeć do tego człowieka?
- Skąd wiesz, że chciałam, żebyś wtargnął bez pytania w moje życie?
- To Hugo wysłał mnie do Los Angeles. Gdybym nie „wtargnął" bez pytania, już byś nie żyła.
Stormy poczuła, że za chwilę się rozpłacze.
- A ty, dlatego że ci byłam wdzięczna,..
- Uważasz, że masz teraz do mnie jakieś prawo? - przerwał z zimnym uśmieszkiem.
Stormy na końcu języka miała już słowa o dziecku, którego się spodziewa. Wzięła głęboki oddech, ale w końcu powiedziała zupełnie coś innego:
- Myślisz, że rozmyślnie wybrałabym kogoś takiego jak ty? Nie wyobrażaj sobie, że jesteś taki świetny. Zwyczajny ponurak. Nic, tylko byś się chował po kątach i gryzł to tym, to tamtym.
Zmrużone oczy Jonathana zmieniły się w wąskie szparki, a skaczący po ścianie cień zawisł nad Stormy.
- Miewam też lepsze chwile - parsknął i bezczelnie spojrzał na dekolt Stormy. - Chyba że się akurat czymś gryzę.
- Między ludźmi są jeszcze inne sprawy niż łóżko!
- Ale nie między nami.
- Skoro to takie proste, dlaczego się boisz? - zaatakowała.
- Ja? Boję się? - Udawanemu zdziwieniu przeczyło jednak drżenie ręki, podnoszącej trunek do ust. Stormy wiedziała, że nie powinna zbytnio drażnić Jonathana, lecz znała tylko jeden sposób, by przełamać jego zimną obojętność.
- Spokojniej, bo rozlewasz! - zauważyła szyderczo.
- Przestań! Nie zaczynaj ze mną, naprawdę cię ostrzegam!
Stormy wojowniczo zadarła głowę do góry.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy ci nie szło z kobietami.
- Najwyższa pora, żebyś się wreszcie zamknęła. Mówię po dobroci. Nie masz zielonego pojęcia ani o mnie, ani w ogóle o facetach, bo i skąd?
- Specjalnie się tu zaszyłeś, schowałeś się przed ludźmi.
- Bo ich nie chcę.
- Nawet Daniela? Jego też nie chcesz, tak?
- Mówiłem ci, do diabła, żebyś się odczepiła od mojego syna!
- Jasne. Nic prostszego, jak zostawić go zapłakanego na cmentarzu i odjechać sobie,
- Nie zostawiłem go samego! - Jonathan z purpurową twarzą nachylił się do Stormy i obrzucił ją spojrzeniem pełnym pogardy. - Był przecież z tobą, czego mu swoją drogą nie zazdroszczę. To tobie nie zależy wcale na Danielu. Potrzebny ci do tego samego, co przedtem Hugo: żeby robić ze mną, co zechcesz.
Słowa te zraniły Stormy do żywego. Zrozumiała, że nie uda jej się dotrzeć do jego serca. Jonathan nie miał serca. Po prostu.
- Mylisz się - rzekła cicho. - Bardzo się mylisz...
- Dlaczego miałoby ci na nim zależeć? Jego matce wcale nie zależało.
- A ty myślisz, że wszystkie kobiety są takie jak ona? - słabym głosem spytała Stormy.
- Może nie są?
- Opowiedz mi o niej.
- Była piękna - mruknął Jonathan beztroskim tonem. - Na pewno piękniejsza od ciebie. Bez skrupułów umiała to wykorzystać, mniej więcej tak, jak ty nieudolnie usiłujesz wykorzystać własne wdzięki.
- O, Boże....
Z rozpaczy zabrakło jej słów. Patrzyła tylko na Jonathana nieruchomymi, pięknymi i pełnymi bólu oczami. Chmurne rysy mężczyzny zaczęły powoli łagodnieć, lecz było już za późno. Kiedy wyciągnął rękę, Stomy odepchnęła go i pędem wybiegła przez otwarte balkonowe drzwi na zewnątrz. Dopiero na balkonie spostrzegła, że jest w pułapce.
Jonathan pił i dziękował niebiosom, że zesłały ludziom alkohol Pociągnął kolejny łyk prosto z butelki, a czując pieczenie w przełyku, wyobraził sobie, że trunek przepala mu także serce, obracając je w popiół. Popiół nie czuje przynajmniej bólu. Stormy myślała, że jest Jonathanowi doskonale obojętna. Nie znała prawdy, a co więcej - jak postanowił sobie mocno mężczyzna - miała jej nigdy nie poznać.
Kusiło go, by otworzyć balkonowe drzwi i wypowiedzieć tych kilka strasznych słów. Wtedy pozbyłby się kłopotu - na zawsze. Wróciła mu jednak zaraz pamięć konnej jazdy po południu. Wybrał się na dłuższą wycieczkę, by zapomnieć o Stormy, lecz na prerii znalazł jedynie dojmującą samotność. Pił od paru godzin, jednak ból zamiast słabnąć, nasilał się tylko. Znów podniósł butelkę, lecz zamiast się z niej napić, cisnął ją z wściekłością do kominka, gdzie roztrzaskała się na tysiąc kryształowych odłamków.
Czy Stormy miała pojęcie, jak bardzo go raniła, przychodząc tutaj, nękając go powłóczystym spojrzeniem, błagalnym wyrazem prześlicznej twarzy, pozą bezbronnego ciała? Kiedy naga pod białym szlafrokiem spoglądała na niego z nieogarnioną tęsknotą, Jonathan miał ochotę wziąć ją natychmiast w ramiona i całować bez końca. Czy było to zasługą alkoholu? Czy płonące w żyłach pożądanie brało się z nadmiaru trunku? Jonathan wiedział, że pokłócił się ze Stormy rozmyślnie, po prostu po to, by obronić się przed straszliwą pokusą. W jej objęciach chciał raz jeszcze zapomnieć o własnym nieszczęściu.
Tak, Stormy nie była mu obojętna. Gdy widział uśmiech na jej prześlicznej twarzy, czuł w każdym zakątku ciała przedziwne ciepło. Gdy jej unikał, chęć spotkania narastała w nim silniej niż przedtem. Z przyjazdem Stormy również ukochane ranczo zmieniło się w pułapkę.
Z rezygnacją i pożądaniem w sercu, Jonathan otworzył wreszcie drzwi i wyszedł na balkon.
- Przepraszam cię - rzekł niskim, nienaturalnym głosem w stronę szczupłej postaci, zgarbionej nad balustradą. Nawet jego samego zaskoczył ten nie planowany gest. - Czasem naprawdę wyłazi ze mnie sukinsyn. Nie czasem. Zawsze.
Stormy trwała nieruchomo przy poręczy, nie odzywając się ani słowem. Ciepły wiatr rozczesywał jej kruczoczarne włosy, a palce, kurczowo ściskające balustradę, były zupełnie białe.
- Przysięgam na co zechcesz, że nie chciałem cię skrzywdzić.
- Dlaczego w takim razie stać cię na takie okrucieństwo?
- Przecież wiesz, dlaczego. Bo chcę, żebyś uciekła.
- Tak się boisz ludzkiej dobroci?
- Dobroci? Nie licz na to, że znajdziesz u mnie dobroć. Nie wiem, co to takiego. Mogę ci dać najwyżej to, co dałem ci już dwa razy.
Podszedł bliżej, czując, jak walczą w nim krańcowo sprzeczne uczucia. Ciągnął do Stormy niczym ćma, która ujrzała płomień. Dziewczyna także to spostrzegła, bo odsunęła się szepcząc:
- Nie. Proszę, nie!
Jonathan złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie, pochłaniając wzrokiem jedwabiste, białe piersi rysujące się pod tkaniną. Tak bardzo chciał ich dotknąć, całować je, głaskać, czuć, jak budzą się pod dotknięciem warg. Najbardziej ze wszystkiego pragnął w tej chwili zedrzeć ze Stormy biały szlafrok. Poczuł, że czoło zaczyna mu się perlić gorącym potem.
Dziewczyna naprawdę doprowadzała go do szaleństwa. Był cały w jej mocy.
- Dosyć rozmów jak na jedną noc - warknął. - Chcesz miłości, dobroci i czego tam jeszcze? Nie ze mną! U mnie znajdziesz tylko to. - Wsunął dłoń za dekolt szlafroka i objął dłonią pierś Stormy.
- Nie... - Dziewczyna wyszarpnęła się, lecz Jonathan nieubłaganie przyciągał ją do siebie, delikatnym, lecz stalowym uściskiem. Gdy otworzyła usta, by krzyknąć, poczuła na nich jego wargi. Języki ich dwojga złączyły się w zmysłowym tańcu, ciepłe i pulsujące, żądne nowej pieszczoty.
- Nie wiem, kiedy się tobą nasycę. Pewnie nigdy - zamruczał Jonathan, wplatając palce we włosy Stormy.
- Nie myśl sobie czasem, że będziesz miał na to całe życie, zarozumialcze - wykrztusiła pospiesznie dziewczyna. - Jeśli o ciebie chodzi, podjęłam już na szczęście decyzję. Zostawiam cię. Radź sobie sam.
- Nie tak prędko, kochanie - rzekł dziwnym głosem Jonathan i roześmiał się.
- A to czemu? Może cię to zaskoczy, ale nie życzę sobie takiego związku. Nie chcę iść do łóżka, kiedy ty masz na to ochotę, a kiedy nie masz ochoty, znosić takie traktowanie. Dziękuję, ale nie chcę! Twoje dzisiejsze popisy na temat miłości przekonały mnie do końca. Najlepiej zrobię, jeżeli natychmiast się stąd zabiorę, i już.
Jonathan przyciągnął ją jeszcze bliżej do siebie i rozgniatając pierś dotknął miejsca, gdzie łomotało serce Stormy, po czym zamruczał cynicznie:
- Skoro jestem taki nieokrzesany, czemu tak ci bije serduszko, co?
Stormy pobladła i znieruchomiała.
- Może nie umiem się oprzeć fizycznemu pożądaniu, ale znajdę na nie sposób.
Jej oddech sparzył mu ciało. Jonathan czuł, że plonie. Całym ciałem pragnął posiąść dziewczynę, lecz kiedy go odepchnęła, puścił ją bez oporu.
- Żegnaj, McBride. Jutro wyjeżdżam i mam nadzieję, że nie będę cię już nigdy musiała oglądać.
Chciał rzucić się na nią, przyciągnąć do siebie, lecz przecież nigdy w życiu nie zmusił kobiety do niczego siłą. Odezwał się więc tylko:
- Aha, więc myślisz, że tak łatwo się wymkniesz?
- O co ci chodzi? - wyszeptała łagodnie, powodując, że jeszcze bardziej wzburzyła się w nim krew. - Myślałam, że będziesz zadowolony. Jutro pozbędziesz się mnie na zawsze. Sam mówiłeś, że chcesz pozostać wolny.
- To nie takie proste, jak ci się wydaje.
- Nie powiesz mi, że chcesz, żebym z tobą została.
- Skądże - skłamał gładko. - Ja może nie, ale twój ojciec, owszem. Miał dość szczególne wyobrażenie o mnie i o tobie. Sama mu w tym zresztą pomogłaś.
- O czym ty mówisz?
- W wieczór przed śmiercią Hugo zmienił testament. Kiedy go przeczytasz, może nie będzie ci tak spieszno wyjeżdżać.
- Nie wiem, co ojciec napisał w testamencie, ale na pewno nic takiego, co by mi kazało odmienić zdanie na twój temat. Zależy mi tylko na tym, żeby cię więcej nie oglądać.
- Zobaczymy - uciął z goryczą Jonathan. - Kto wie, może naprawdę mnie zaskoczysz i wyjedziesz. Zachowasz się jak święta, a ja odzyskam dzięki tobie wiarę w ludzi. Chociaż wątpię. Jesteś taka sama, jak wszyscy - tak samo chciwa i bezwzględna.
- Nienawidzę cię. Naprawdę cię nienawidzę.
Jonathan wzruszył ramionami, a kiedy biegła ku drzwiom, rzucił za nią:
- Co z tego, skoro mam cię na własność.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czarne litery dokumentu zaczęły się rozmazywać Stormy przed oczami, lecz i tak przeczytała aż za dużo. Wszystko stało się jasne. Ojciec sprzedał ją Jonathanowi McBride'owi, człowiekowi, który jej nienawidził. Sprzedał ją jak jałówkę albo konia na targu, nie jak człowieka.
Podniosła się z obitego skórą krzesła i z niesmakiem cisnęła testament na biurko adwokata. W dżinsach wydawała się jeszcze szczuplejsza niż w rzeczywistości, a granatowa jedwabna bluzka podkreślała nienaturalną bladość jej twarzy. Podarłaby testament, gdyby nie świadomość, że istniał w tak wielu egzemplarzach.
Bezradna podeszła do wysokiego okna, z którego rozciągał się niewiarygodny widok na drapacze chmur w centrum San Antonio. Za budynkami majaczyły pasma wzgórz.
- Miliony ludzi w tym mieście żyje jak gdyby nigdy nic, i tylko mnie przyszło...
- Większość z nich z radością zamieniłaby się z panią na role - zauważył adwokat. - Jeśli się zastanowić, ludzie uważają, że o wszystkim decydują pieniądze. Wyjątkiem jest może tylko pani ciotka. Czy wie pani, że już drugi raz pominięto ją w rodzinnym testamencie i odmówiono spadku? Za pierwszym razem wprawdzie wcale się tym nie przejęła...
Stormy nie miała w tej chwili najmniejszej ochoty rozmawiać na temat Henrietty. Jak złapane w pułapkę zwierzątko przycisnęła dłonie do okiennej szyby. W całym ciele czuła dojmujący chłód.
- Jak to możliwe, żeby ojciec sprzedał mnie mojemu najgorszemu wrogowi?
Scott Shain, szczupły, przystojny adwokat rodziny Jonesów, machnął tylko niecierpliwie ręką. Od dawna przywykł do tego typu dramatów, tym bardziej ze bywał ich świadkiem codziennie.
- Chyba troszkę pani przesadza.
- Ach, czyżby? - Stormy odwróciła się błyskawicznie.
- Jonathan McBride był prawą ręką pani ojca. Nie można nazywać go wrogiem.
- Co tam pan o nim wie.
- Wiem na pewno, że Hugo dołożył wszelkich starań, aby nikogo nie skrzywdzić. Wliczając także panią.
Stormy wiedziała, że to wszystko jej wina. Zdawała sobie sprawę, co skłoniło Hugona do takiej, a nie innej decyzji. Jak niemądra powiedziała mu przecież, że się spodziewa dziecka z Jonathanem.
- Gdyby pomyślała pani o tym rozsądnie...
- Rozsądnie? - Stormy prawie krzyknęła. - A kto dał panu prawo decydowania, co jest dla mnie słuszne w życiu, a co nie? Od samego początku wszyscy próbują mną dyrygować. Najpierw matka, a teraz, ledwo się jej wyrwałam, ojciec. Mam dosyć tego wtrącania się w moje życie!
- Nikt niczego pani nie narzuca. Podobnie jak nikt tu nikogo nie sprzedał. Decyzja należy wyłącznie do pani. Spokojna, rozsądna decyzja, panno Jones.
- Ciekawe, jak mam ją podjąć?! Skąd niby mam wziąć spokój i rozsądek, co? - rozkrzyczała się Stormy.
- To kwestia czasu. Po prostu.
- Proszę mi jeszcze raz dokładnie wytłumaczyć postanowienia testamentu. Chcę zrozumieć każdy szczegół.
Shain wziął dokument z biurka.
- W myśl postanowień testamentu, jeżeli się pani zdecyduje poślubić Jonathana McBride'a i jako prawowita małżonka przeżyć z nim jeden rok na ranczu, odziedziczy pani pięćdziesiąt procent całej posiadłości, wliczając w to wartość terenów, zabudowań, inwentarza i ewentualnych złóż mineralnych. W tym ostatnim punkcie chodzi o ropę i gaz ziemny, panno Jones. Same złoża surowców pod ranczem to prawdziwa fortuna. Jeżeli jednak pani albo pan McBride odmówi wzięcia ślubu, druga osoba otrzyma całość majątku.
- To potworny zapis! Czy to pan doradził ojcu coś takiego?
Shain poczerwieniał, trochę z dumy, a trochę ze wstydu.
- W mojej opinii tego testamentu nie da się obalić. - Urwał, po czym dodał: - Zwykle o wiele trudniej dojść do dużych pieniędzy, panno Jones. Ranczo należy do pani. Wystarczy w tym celu poślubić Jonathana McBride'a.
- McBride mnie nienawidzi.
- Niepotrzebnie się pani denerwuje. Przesada z tą nienawiścią.
- Uważa mnie pan za jakąś rozhisteryzowaną kobietkę, tak? - Stormy podniosła głos i ciągnęła: - Bardzo się pan myli. McBride naprawdę mnie nienawidzi. Nienawidzi wszystkich kobiet, i nie tylko kobiet. Nawet syna nie znosi. Krążą plotki, że zamordował własną żonę.
- Sama pani w to nie wierzy. Ja także nie.
- Oświadczył mi, że nie zamierza się już nigdy żenić.
- Gdyby znała pani jego pierwszą wybrankę, szczególnie by to panią nie dziwiło. - Szczupłymi palcami Shain przerzucił stronice dokumentu, zatrzymując się dopiero na ostatniej. - Ten fakt może - panią zainteresować.
Zdjęta lękiem Stormy opuściła wzrok na śmiały podpis u dołu stronicy. Nakreślone czarnym atramentem litery układały się w aż nazbyt znajome nazwisko. Przerażona Stormy złapała się za gardło.
- Sama pani widzi, że pan McBride złożył już swój podpis i wyraził zgodę. Może pocieszy panią fakt że, jak się wyraża, marzy tylko o tym, by panią poślubić.
Nachmurzona Stormy obserwowała krajobraz za oknem samochodu, choć obok szosy ciągnęły się tylko bezkresne pola kaktusów i suchych zaroili. A więc McBride o niczym tak nie marzy, jak o ślubie? McBride ma, oczywiście, na oku ranczo. Skoro nie obędzie się bez ślubu, trudno.
„Może pocieszy to panią". Scott Shain chyba zwariował!
Stormy sama była bliska obłędu. Nie mogła się doczekać chwili, kiedy powróci na ranczo, znajdzie Jonathana McBride'a i powie mu bez ogródek, co o tym wszystkim myśli. Może wtedy przestanie mu być tak spieszno do ożenku.
Do rancza było jednak wciąż daleko. Jose jechał bardzo powoli, tak ślamazarnie, że czasem wyprzedzały ich nawet traktory. Stormy zastanawiała się, czy to Jonathan kazał zarządcy tak się wlec. Może chciał w ten sposób opóźnić zasadniczą rozmowę? Jeśli myślał, że Stormy sama uspokoi się po pewnym czasie, to się przeliczył! Dziewczyna czub, że z każdym kilometrem coraz bardziej ogarnia ją furia.
- Jose! - warknęła. - Nie mógłbyś jechać szybciej?
- Stary samochód, senorita
- Jak to możliwe? Jonathan jechał dużo szybciej.
- Inny samochód - odrzekł zarządca i zwolnił jeszcze bardziej.
Stormy znalazła Jonathana w stajni, przy boksie narowistego Marengo. Mężczyzna zagadywał łagodnie do wierzchowca, pieszczotliwym tonem, którego wobec Stormy używał bardzo rzadko. Zdjęta nagłą zazdrością dziewczyna rozzłościła się jeszcze bardziej.
Jedno spojrzenie na jej płonącą twarz i gniewne oczy sprawiło, że Jonathan odstawił siodło na kozioł. Udając, że nic się nie dzieje, przywitał ją szerokim uśmiechem.
- Widzę, że przeczytałaś testament. Czekałem na ciebie,
- Właśnie widzę. Co nie przeszkadzało ci wybierać się na przejażdżkę.
- Żadną tam przejażdżkę. Francesco zawiadomił mnie właśnie przez radio, że zginął mu cielak. Gdzieś na południowym pastwisku...
- Specjalnie to ukartowałeś! - wrzasnęła Stormy, ciskając mu w twarz testamentem. Koń zareagował na jej krzyk dzikim rżeniem. Białe kartki dokumentu rozsypały się po sianie.
- Ciszej! - Jonathan położył palec na ustach i powiódł Stormy do pustego boksu, gdzie przechowywano bele siana i końskie derki. - Spłoszysz Marengo i znów trzeba go będzie kiełznać.
- Bardziej ci zależy na koniu niż na tym, jak ja się czuję!
- Przynajmniej koń tak nie krzyczy - zauważył spokojnym tonem Jonathan. - Poza tym pracuję na tym ranczu, więc koń bywa mi potrzebny.
- Nienawidzę cię, słyszysz?! - parsknęła Stormy.
Jonathan oparł się o wejście do boksu i obdarzył ją nowym uśmiechem.
- Czemu w takim razie mam zawdzięczać przyjemność twojej wizyty?
- Nie pochlebiaj sobie czasem.
- Wiem, że byłaś u adwokata - zaczął dużo ciszej. - Wściekłaś się, bo się okazało, że Hugo nie zostawił ci majątku w całości.
- Jak zwykle mylisz się co do mnie.
- Czyżby? - W niespieszne słowa Jonathana wkradła się ledwie dosłyszalna nutka cynizmu.
- Wściekłam się, bo to ty wszystko tak ukartowałeś. Założę się, że od lat miałeś chrapkę na ranczo.
- Tu się akurat nie pomyliłaś.
- Aż dziw, że ojciec nigdy cię jakoś nie przejrzał.
- Przejrzał, i owszem. Wiedział, że kocham to ranczo nie mniej od niego. Chciał podtrzymać dynastię, a ty byłaś jego jedyną szansą. Miał tylko ciebie. Wiedział, że dam sobie radę z utrzymaniem posiadłości, chociaż nie miał gwarancji, że dam sobie radę z tobą. Wydaje mi się, że zawierzył moim... dobrym intencjom.
- Twoim dobrym intencjom! - krzyknęła Stormy, prawie nie zwracając uwagi na zmysłowe spojrzenie, jakie towarzyszyło słowom Jonathana. - Coś podobnego!
- Ciszej, bo spłoszysz Marengo!
- Ach, tak... - Stormy na chwilę straciła wątek. - A te twoje dobre intencje... Zaraz widać, że ojcu już się mieszało w głowie. Wyobrażał sobie, że nawet po śmierci będzie mógł rozkazywać ludziom.
- Może się mylił, ale dla mnie najważniejsze jest to, co postanowił. Kochał ranczo i nie wyobrażał sobie życia bez niego. Zwłaszcza odkąd rzuciła go twoja matka. Żeby ocalić posiadłość, nie cofnąłby się przed niczym. Podobnie jak ja.
Przygwożdżona spojrzeniem Jonathana, Stormy czuła w sobie kolejne fale zimna i gorąca. Mdliło ją lekko od zapachu siana i końskiej sierści. Odwróciła się pospiesznie, w obawie, że Jonathan zobaczy to i domyśli się prawdziwej przyczyny bladości. Powtarzała sobie, że nie wolno jej się niczym zdradzić.
- Tak chcesz mieć to ranczo, że poślubisz nawet kogoś, kogo nienawidzisz - rzekła słabym głosem.
- Mylisz się. W moich uczuciach do ciebie nie ma nienawiści - dobiegł ją zza pleców niespodziewanie łagodny głos.
Fala mdłości ustąpiła prędko. Stormy znów mogła się odwrócić.
- Nie powiesz mi, że mnie kochasz.
- Nie - odpowiedział z całym spokojem i bez odrobiny skruchy. - Ale może to i lepiej dla ciebie. Kochałem swoją matkę, a ona, kiedy miałem dziesięć lat, wyrzuciła mnie za drzwi, żeby się przespać z jakimś marynarzem. Kochałem żonę, a ona zmieniła mi małżeństwo w piekło. Kochanie, samo życie nauczyło mnie nie ufać wam ani trochę. Z tym, że jeśli mam się jednak znowu żenić, wolę z tobą niż z którąkolwiek inną.
- Dlaczego?
- Bo to transakcja wiązana. Ranczo jest moim domem. Wszyscy, którzy tu pracują, to dla mnie rodzina. Będziesz kolorową wstążką na prezencie, o jakim zawsze marzyłem.
- Wstążką, tak? - Porównanie to dziwnie zabolało Stormy. - A wiec tylko tyle dla ciebie znaczę? Mam być papierkiem, który zedrzesz i wyrzucisz, żeby się dobrać do prezentu?
Widząc zmienioną twarz Stormy, Jonathan zdał sobie sprawę z własnego grubiaństwa i ku zaskoczeniu dziewczyny zaczaj czynić pojednawcze gesty.
- Zaraz, chwileczkę, nie masz co się tak zaperzać. Kiedy byłem mały, nikt nie dawał mi prezentów w kolorowym opakowaniu. Ty na pewno dostawałaś ich całe mnóstwo.
- Pewnie - przytaknęła Stormy, którą ścisnęło w gardle na myśl o tym, jak ponure i samotne musiało być dzieciństwo Jonathana.
- Nie dziw się w takim razie, że wstążeczki tak się dla mnie liczą. Poza tym jesteś dobra w łóżku. Wcale nie chcę się ciebie pozbywać - dodał miękko.
- Nie wierzę ci - odparła wyniosłe i przedrzeźniając go rzekła: - Poza tym, czuję do ciebie odrazę.
- Ach, tak? - W oczach Jonathana pojawił się niebezpieczny błysk. - Odrazę, tak?
Stormy nie zdążyła się cofnąć przed błyskawicznym ruchem jego ręki. Jonathan okazał się szybszy i silniejszy. Poczuła ciepły zapach męskiego ciała, pomieszany z wonią skóry, wody kolońskiej, siana i stajni. Jej oczy spoczęły na ciemnych, kędzierzawych włosach w wycięciu rozpiętej koszuli. Wbrew wszystkiemu ujrzała przed oczami sceny z przeszłości, z chwil, kiedy Jonathan potrafił być tak samo czuły, jak teraz był brutalny.
- Więc czujesz tylko odrazę? - szepnął wyzywająco, głosem nabrzmiałym męską żądzą.
- T-tak - zająknęła się Stormy i umilkła. Jonathan pocałował ją namiętnie, głęboko, a jednocześnie przycisnął do siebie mocnymi ramionami. Poczuła natychmiast, jak bardzo jest podniecony.
- Przepraszam, że nocą tak na ciebie nakrzyczałem - szepnął i hamując pożądanie, jeszcze raz łagodnie pocałował Stormy. Nie miała siły się bronić, a co więcej, wcale nie chciała unikać pocałunku. Jak przedtem, w objęciach Jonathana czuła rozkosz tak wielką, że drżała na całym ciele. Jonathan wsunął jej dłoń pod bluzkę i objął palcami białą, twardniejącą pierś.
Z ust Stormy wyrwało się ciche westchnienie. Wyprężyła ciało, ocierając się o Jonathana, całą sobą chłonąc jego gorący oddech.
- Puść mnie - szepnął - bo inaczej wezmę cię tutaj, w stajni.
Stormy wiedziała, że zaraz skapituluje.. Nie było mowy o tym, by usłuchała podpowiedzi rozsadka. Gały jej świat zaczynał się i kończył w objęciach tego właśnie, jedynego mężczyzny. Liczył się tylko głos Jonathana, jego zapach, pożądanie, jakie w niej budził. Pragnęła, by całował ją jeszcze, w nieskończoność, pośród mroków stajni. Obydwoje osunęli się na stertę derek i siano, choć sami wciąż nie wierzyli w to, co się między nimi działo.
- Pocałuj mnie - szepnęła Stormy. - Jeszcze.
Niczym z oddali doszły ją naraz gładkie, szydercze słowa:
- I to mówi kobieta, która czuje do mnie tylko odrazę? Coś mi się ta nie zgadza, najdroższa. - Jonathan obściskiwał ją, jak gdyby miał prawo czynić z jej ciałem, co tylko mu się spodoba. - Mógłbym cię wziąć tak jak stoisz, w stajni, a ty tylko prosiłabyś mnie o jeszcze. Odraza? Wstręt? Kochanie, nie powinnaś obrażać faceta, którego chcesz poślubić.
Nie doczekawszy się pocałunku, Stormy przytomniała powoli. Jonathan tymczasem podniósł się i stanął w aroganckiej pozie, uśmiechając się szyderczo. Włosy miał wciąż rozmierzwione palcami Stormy. Dziewczyna leżała na sianie, a z wycięcia rozpiętej bluzki sterczały jej śnieżnobiałe piersi Jonathan zmierzył ją spojrzeniem, poprawił koszulę i uśmiechnął się sam do siebie.
Dopiero teraz dotarła do Stormy cała okropność sytuacji. Wpadła do stajni, żeby pokazać Jonathanowi, kto tu rządzi, lecz własnym lekkomyślnym zachowaniem doprowadzać do tego, że to on uzyskał przewagę. Co najgorsze, udało jej się go utwierdzić w przekonaniu, że jedyny użytek, jaki można mieć z kogoś takiego jak Stormy, to łóżko. Gniew i zawstydzenie zmieszały się nagle w jej myślach i uczuciach z pożądaniem, które wcale nie malało. Ileż dałaby w tej chwili, by Jonathan znowu jej dotknął! Jedno dotknięcie, jeden uścisk znaczyły dla niej więcej niż cała duma i honor. Zrozumiała, że ani chwili dłużej nie zniesie widoku triumfującej miny Jonathana. Podniosła źdźbło siana i przyglądając się trawce oświadczyła:
- Nic z tego. Nie wyjdę za ciebie.
- Świetnie!
Jonathan miał w głosie taką radość, że Stormy bezwiednie podniosła wzrok i ujrzała szyderstwo w ciemnych oczach kowboja. Zaraz potem odwrócił się i nonszalancko odszedł, kierując się do boksu Marengo. Stormy nie mogła oderwać wzroku od opiętych dżinsów i mięśni, które zagrały pod koszulą, gdy Jonathan podnosił siodło ze stojaka.
- Oszczędzisz mi tylko kłopotu ze zdobyciem rancza - usłyszała na pożegnanie.
Stormy w furii wybiegła z wrót stajni, przysięgając sobie, że Jonathan McBridc bardzo się myli, jeśli wyobraża sobie, że dostanie ranczo w prezencie. Tylko jak sobie poradzić z talom mężczyzną? McBrkle narzucił grze własne reguły i dyktował jej, Stormy, każde posunięcie. Na samo wspomnienie tego, jak ją zaszedł w stajni, chciało jej się krzyczeć.
Jeden pocałunek wystarczył do tego, żeby mu zaczęła jeść z ręki i błagać o następny kęs, niby Marengo, który domaga się kostki cukru! A zaraz potem McBrkle poszedł sobie, jak gdyby miłosna pasja w ogóle go nie opanowała! Wszystko jedno, czy wezmą ślub, czy też nie. Niezależnie od woli Stormy, ranczo tak czy inaczej trafi w ręce Jonathana McBride'a.
Na dworze słońce oślepiło ją na sekundę, lecz nie na tyle, by nie dostrzegła umykającej chyłkiem drobnej postaci z blond czupryną. Daniel.. Stormy spąsowiała na myśl o tym, że chłopiec mógł być świadkiem całej sceny. Czy słyszał, o czym rozmawiali między sobą? Czy widział, co się działo? I skąd tyle popłochu w jego ruchach?
Stormy nie miała teraz ochoty z nikim rozmawiać, a już najmniej z Danielem. Kiedy wpadła do swojego pokoju* spostrzegła jednak, że za drzwiami łazienki chowa się dziewczęca postać w czerwonej sukience.
- Risa, to ty? - cicho zapytała Stormy. Wiedziała, że dziewczynka zakrada się czasem do pokoju, by przymierzać kreacje. Odpowiedzi nie było, wiec powtórzyła pytanie.
Dziewczynka z miną pełną skruchy wyszła powoli z łazienki. Rzeczywiście miała na sobie czerwoną jedwabną sukienkę Stormy. Wyglądała w niej po prostu prześlicznie.
- Ja tylko przymierzałam...
- Zabierz ją i idź sobie - poleciła dziewczynce Stormy, nie podnosząc głosu. - Oddasz mi sukienkę później.
- Ale nie powiesz nic tacie? - zapytała Risa z obawą.
- Nie powiem. Możesz sobie przymierzać te sukienki, ile ci się podoba, ale teraz zostaw mnie samą.
- Dziękuję! - ucieszyła się mała, pędząc ku drzwiom. - I dziękuję, że nie naskarży pani na mnie tatusiowi.
Stormy obmyła twarz zimną wodą i poprawna makijaż, zniszczony pocałunkami Jonathana, ale nawet wtedy nie mogła opanować drżenia rąk. Była też bledsza niż zwykłe. Podeszła zaraz do okna i pytająco spojrzała w bezchmurne, błękitne niebo.
Ileż by dała za to, by się dowiedzieć od zmarłego ojca, dlaczego zmienił testament.
Choćby bardzo chciała, nie mogła się zwierzyć matce. Dla Mai wytłumaczenie byłoby łatwe: Hugo chciał się zemścić za to, że kiedyś zabrano mu dziecko. Proste. Nie, do Mai będzie mogła się zwrócić dopiero wtedy, gdy sama podejmie już decyzję.
Tyle problemów spadło jej na głowę. Nie narodzone dziecko, Daniel, ojciec, Henrietta, ranczo. I wreszcie Jonathan. Im dłużej Stormy myślała o łączącej ją z nim namiętności, tym bardziej się wahała. Przecież jeśli wyjdzie za Jonathana, skorzysta na tym całe ranczo, a także i ona sama. Spełni się ojcowski sen o dynastii. Co z tego jednak, skoro w potrzasku małżeństwa z rozsądku umrze jej własne marzenie o miłosnym związku. Czy mogła wyjść za Jonathana tylko przez wzgląd na innych?
Przeszło jej zaraz przez myśl, że przecież nie dlatego zależy jej tak naprawdę na ślubie.
- Nie wyszłabym z własnej woli za tego zarozumiałego typa - rzekła do siebie. Kłamiesz", podszepnął jej zarazem wewnętrzny głos. Musiała się z tym zgodzić.
Stormy czuła się boleśnie rozdarta. Bała się, że Jonathan wpadnie lada chwila do jej pokoju, by dokończyć dzieła zaczętego w stajni. Wiedziała, że musi być przez chwilę sama, aby móc spokojnie wszystko przemyśleć. Przypomniała sobie przestrogę o kłusownikach i włóczęgach. Nie wolno było oddalać się samopas od domu. Ach, co tam! Nie zważając na nic, pozbierała swoje składane sztalugi, szkicownik i pudło z przyborami, po czym wypadła na dwór.
Przez boczne wejście zakradła się do mrocznego wnętrza garażu. Główne drzwi okazały się zamknięte, a okiennice zatrzaśnięte na głucho. Przez boczne drzwi wpadało akurat tyle światła, że mogła wymacać kontakt na ścianie.
Kiedy jednak go dotknęła, boczne drzwi zamknęły się ze złowróżbnym trzaskiem, pogrążając wnętrze w najczarniejszej ciemności. Pewna, że winien jest zwykły przeciąg, Stormy trzasnęła wyłącznikiem. Nic. W smolistym mroku nie zapaliła się ani jedna żarówka. Spróbowała jeszcze raz. Znów nic. W rozpaczy nacisnęła umieszczony tuż obok kontaktu guzik od otwierania głównych drzwi garażu. Nawet nie drgnęły. Stormy wbiła przerażone oczy w grobową ciemność wokół siebie. Czuła, że jest w pułapce. Wyobrażała sobie aż nazbyt wyraźnie dotyk zimnych palców, zaciskających się na jej gardle. Dławiąc się ze strachu, przykucnęła pod ścianą i za wszelką cenę próbowała się uspokoić. Na pewno wysiadł bezpiecznik. Wystarczy wzdłuż ściany podejść do drzwi i otworzyć je ręcznie...
Ostrożnie położyła na ziemi szkicownik i jak ślepiec zaczęła brnąć wzdłuż ściany. W chwili gdy ujęła dłonią metalową klamkę, usłyszała tuż za sobą skrzypnięcie wysokich skórzanych butów. Przerażona nacisnęła klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Odgłos kroków przybliżał się coraz bardziej. Stormy odwróciła się w tamtą stronę. Wydawało jej się, że w ciemnościach zamajaczyła czyjaś twarz.
- Jonathan? - szepnęła, lecz odpowiedzią było tylko drwiące echo. Po betonowej posadzce zaszurał obcas. Stormy poczuła, że serce wyskoczy jej za chwilę z piersi. Niewidzialne ręce dławiły ją, uniemożliwiając krzyk.
Z całej siły naparła na ciężkie drzwi. Tym razem uchyliły się o parę centymetrów - na tyle, by wpuścić trochę światła. Gdy Stormy znów się obejrzała, w pełnym cieni garażowym wnętrzu nie było już nikogo. Boczne drzwi stały otworem, dokładnie tak, jak je zostawiła. Jeśli nawet ktoś wszedł za nią do garażu, zdążył zniknąć.
Trzęsąc się jeszcze otworzyła wrota do końca i wsiadła do terenowej furgonetki Jonathana. Dziwnie pocieszył ją widok rewolweru na podłodze i futerału ze strzelbą na tylnej ścianie kabiny. Tak chciała uciec z tego miejsca, że nie obejrzała się ani razu. Strach dławił ją przez cały czas. Była przekonana, że z gęstych zarośli obserwują jej odjazd czyjeś niewidzialne oczy.
Po przejechaniu dwóch kilometrów zatrzymała wóz. Polna droga urywała się przed drewnianą chatką, stojącą obok wiatraka do pompowania wody. Zatrzaskując drzwiczki, Stormy zauważyła, że parterowa chatka ma jeszcze niewielki pokoik na stryszku. Drzwi stały otworem, a w oknach brakowało większości szyb. Ciepły wiatr stukał okiennicą, wiszącą na jednym zawiasie. Mimo aury opuszczenia, chatka miała w sobie Coś uspokajającego. Stormy pomyślała, że dobrze jej w tej samotni.
Kto mieszkał w chatce, zanim ją opuścił? I dlaczego to zrobił? Stormy wietrzyła w tym jakąś tajemnicę. Może nawet romantyczną tajemnicę... Poczuła, że w chatce na nowo budzi się w niej artystka.
Dom zbudowano na lekkiej pochyłości Z jednej strony zaczynała się bezkresna preria, na której majaczyło w oddali główne ranczo. Z tyłu domu ciągnęły się gęste, kolczaste zarośla tarniny, kaktusów i karłowatego dębu.
Stormy wspięła się po chwiejnej drabince na platformę wiatraka, skąd rozpościerał się jeszcze lepszy widok. Kiedy nareszcie spokojna zeszła na dół, otworzyła szkicownik i zaczęła w nim rysować całą scenę. Upłynęła godzina, a potem druga. Kolejne kartki wypełniały się kształtami kaktusów i krzewów. Potem narysowała wiatrak, chatkę i sarenkę, która bez obawy skubała trawę tuż obok samochodu.
Dzieło tak ją pochłonęło, że zapomniała zupełnie o Jonathanie i o czekającej ją decyzji. Słońce zaczęło tymczasem chować się za horyzont Stormy zapatrzyła się w czarodziejską, pyszną grę kolorów, omywających ziemię, drzewa i obłoki. Potem prędko sięgnęła po pastele i co prędzej zaczęła rysować tę feerię barw. Przyszło jej do głowy, że płomienisty zachód słońca może stać się idealnym tłem dla jej nie dokończonego portretu Jonathana.
Magiczne barwy niestety prędko pociemniały, a na ganek przed chatą padł długi cień. Stormy kończyła już rysunek, kiedy z zarośli za domem dobiegł ją trzask gałązki. Sarenka poderwała głowę, nastawiła ucha i czym prędzej zniknęła między drzewami. Stormy błyskawicznie przestała fascynować się sztuką. Zamiast czaru i zacisznej izolacji poczuła wokół siebie nowe zagrożenie. To samo, które spłoszyło sarenkę.
Zjeżyły jej się włosy, gdy pomyślała, że groźba wcale nie musi być nowa. Ktoś przecież śledził ją, a potem napadł w Los Angeles. Ktoś wszedł za nią dzisiaj do garażu, skrzypiąc butami po cementowej posadzce. Czy była to ta sama osoba, która zaaranżowała napad w Los Angeles? A jeśli tak, to kto?
- Umierający ojciec zmienił zapis w testamencie.
Z zarośli poderwał się spłoszony ptak. Potem wszystko ucichło. Nie była to dobra cisza. Stormy cisnęła na ziemię kasetę z przyborami rysunkowymi i pędem rzuciła się do samochodu, sama zła na siebie za ten strach. W gasnącym świetle ujrzała, że drzwi furgonetki są otwarte na oścież. Kluczyki i strzelba zniknęły, podobnie jak pistolet. Ktoś zabrał je, gdy była zajęta rysowaniem. Pod Stormy ugięły się nogi. Dookoła wstawała coraz ciemniejsza noc.
Nagle znowu zatrzeszczały łamane zarośla. Kimkolwiek był prześladowca, zbliżał się nieubłaganie. Stormy odskoczyła od samochodu i rozejrzała się rozpaczliwie w poszukiwaniu kryjówki. Po jednej stronie miała rozległe pastwiska, po drugiej mroczną plątaninę zarośli. Ten, kto szedł za nią, usiłował ją wywabić na otwartą przestrzeń.
Miała tylko jedną szansę. Musiała zaskoczyć prześladowcę. Ruszyła pędem prosto w stronę, z której dobiegły ją hałasy i rzuciła się w splątaną gęstwinę zarośli. Między krzewami nie było ani śladu ścieżki, lecz Stormy przeciskała się zwinnie przez gąszcz, kierowana wyłącznie ślepym instynktem. W biegu potykała się o nierówności i leżące na ziemi gałęzie. Na szczęście miała na sobie ciemne ubranie, które roztapiało się w mroku. Prześladowca nadal jednak się zbliżał, powoli, lecz z wprawą doświadczonego łowcy.
Stormy zapuściła się w jeszcze gęstsze zarośla. Ciernie podarły jej bluzkę i podrapały twarz. Trasa ucieczki wiła się przez gęstwinę, a drzewa zdawały się wstawać z miejsc i maszerować niby w koszmarnym śnie. Stormy mimo to wciąż biegła, wiedząc już tylko jedno: że musi uratować życie własne i nie narodzonego dziecka. Modliła się o cud, o dar bezszelestnego poruszania się, który pozwoli jej się wymknąć.
Nic z tego. Prześladowca był tuż-tuż. Przerażona Stormy potknęła się o sękaty korzeń i upadła, uderzając żołądkiem o ziemię. Poczuła, że zabrakło jej oddechu. Krzyknęła krótko i umilkła.
Napastnik zamajaczył jej w ciemnościach, lecz Stormy nie widziała twarzy, a tylko zarys jego postaci. Doścignął ją jak gończy pies, który wytropił lisa. Zaszlochała bezgłośnie, wiedząc, że to już koniec, lecz zaraz pokrwawionymi dłońmi wsparła się o ziemię i odczołgała dalej. Byle dalej od wysokich skórzanych butów.
Prześladowca wyraźnie czekał, aż zapadnie zupełna ciemność. Szedł teraz wolniej, drażniąc się z ofiarą jak kot z myszą. Było jasne, że zdąży uczynić ze Stormy, co tylko zechce. Dziewczyna poczuła, że opuszczają ją siły. Przerażenie, ciąża i paniczna ucieczka sprawiły, że zatrzymała się i przylgnęła nieruchomo do ziemi.
Ciszę rozdarto trzaśniecie kolejnej gałązki i odgłos uderzenia lufy o drewno. Nad Stormy zawisł wysoki cień bez twarzy, zasłaniając resztę światła, a kilka centymetrów przed nią upadł na ziemię skórzany pokrowiec od strzelby. Stormy krzyknęła przeraźliwie i odskoczyła w bok. Za sobą usłyszała głośny trzask, a potem upadła twarzą w miękką ziemię i nie widziała już nic oprócz ciemności.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Stormy czuła, że spada jak suchy liść w głąb czarnej, gorącej studni. Naraz oplotła ją w pasie czyjaś mocna ręka. Krzyknęła przerażona i paznokciami spróbowała się wyswobodzić z uchwytu.
- Stormy... - Znajomy męski głos ukoił natychmiast cały jej strach. - No, kochanie...
Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą Jonathana, który zatknął rewolwer za pas i znowu dotknął jej delikatnie. Zza chmury wyszedł księżyc, omywając srebrnym blaskiem lufę kolta i ostre, dziwnie napięte rysy McBride'a. Zaroślami targnął nagły powiew, podrywając z ziemi zeschłe liście i mierzwiąc czarne włosy mężczyzny. Stormy nie wiedziała, czy drży od wiatru, czy może dlatego, że Jonathan całym sobą zdawał się wypatrywać niebezpieczeństwa.
Jak ślepiec wyciągnęła rękę i dotknęła twarzy Jonathana. Jej palce pogłaskały szorstką w dotyku, ciepłą skórę.
- To naprawdę ty... - szepnęła i spojrzała bojaźliwie na rewolwer. - A gdzie twoja strzelba?
- Chyba w furgonetce. Dlaczego pytasz?
Stormy znów zakręciło się w głowie od wątpliwości.
- Wydawało mi się, że słyszę wystrzał.
- Usłyszałem, jak krzyczysz, wiec wystrzeliłem, na postrach.
- Ale kogo chciałeś spłoszyć?
- Nikogo. Zobaczyłem przy chatce pustą furgonetkę i twoje przybory rozsypane po ziemi. Dlaczego uciekałaś, u diabła, skoro cię wołałem po imieniu? Okropnie się bałem o ciebie.
- Ty mi mówisz, że się bałeś? - Stormy wybuchnęła histerycznym śmiechem. Nie chciała dopuścić myśli, że to Jonathan może się okazać prześladowcą z zarośli. Oparła się ciężko na jego ramieniu i znów roześmiała się niewesoło.
- Kochanie, przestań... - Jonathan delikatnie dotknął posiniaczonej twarzy dziewczyny i tonem jeszcze łagodniejszym niż ten, którym przedtem uspokajał Marengo, odezwał się: - Zobacz, w jakim stanie masz ręce. Co tu się w ogóle działo? - Bezpieczna w mocnym uścisku jego ramion, Stormy przytuliła się ze wszystkich sił.
- Zawsze przychodzisz mi na ratunek - szepnęła. Tak bardzo chciała, by słowa te odpowiadały prawdzie. - Sama nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
- Też się nad tym zastanawiam. Ale w jaki to sposób cię uratowałem tym razem?
- Ktoś zakradł się tutaj, kiedy rysowałam, a potem tropił mnie jak dzikie zwierzę przez zarośla. Pewnie by mnie zabił, gdybyś w porę się nie zjawił. Zabrał z furgonetki twoją broń. I kluczyki...
- Kto taki? - Uścisk Jonathana zesztywniał nagle.
- Widziałam tylko czarne, wysokie buty.
- Nic więcej? - zapytał, siląc się na spokój. Stormy zaprzeczyła ruchem głowy.
- Widziałam tylko cień. Ogromny cień. Jak cień potwora ze złego snu, wiesz?
- Twoje szczęście, kochanie, że cię w porę obudziłem. Potwora już tu nie ma, a jeśli znów się zjawi, ja cię obronię. Myślisz, że możesz już ustać na nogach?
Stormy spróbowała się podnieść, lecz na próżno. Padając, musiała skręcić nogę. Z jękiem znów się osunęła w ramiona Jonathana, który wziął ją na ręce i podniósł jak piórko. Wtuliła nos w załamanie jego obojczyka. Nareszcie nie przerażały jej mroczne cienie i kształty majaczące w mroku.
- A teraz opowiedz wszystko po kolei - poprosił Jonathan, niosąc ją do samochodu. Stormy zachłystując się zrelacjonowała całe zajście, a Jonathan od czasu do czasu przerywał jej opowiadanie, pytając o szczegóły. Przy furgonetce pomógł Stormy stanąć, a potem położył rewolwer na desce rozdzielczej.
- Poradzę sobie bez kluczyków. Minutkę, tylko połączę przewody... - zaczął, sięgając pod kierownicę. Nagle cofnął rękę i pokazał Stormy dyndające kluczyki.
- Chyba się pomyliłaś, kochanie. Kluczyki wcale nie zniknęły. - Okazało się, że i pokrowiec ze strzelbą tkwi na swoim miejscu, podobnie jak drugi rewolwer, ten z podłogi. Widok ten przeraził Stormy bardziej niż poprzednie przeżycia.
- Naprawdę ich tu nie było - szepnęła. - Ktoś je zabrał.
- Ale kto? Nikogo nie widziałem.
- Proszę, uwierz mi. Uwierz!
Naraz Stormy zamilkła i szeroko otwartymi oczami spojrzała na Jonathana. Nie wiedziała, skąd wziął się nagle przy chatce, skąd wiedział, gdzie szukać furgonetki, i w ogóle jak wpadł na pomysł, żeby zacząć poszukiwania. Stormy aż za dobrze pamiętała złośliwe plotki na temat śmierci Lidii, te same, które powtarzał własny syn Jonathana...
Nie. To niemożliwe.
Ciepły wiatr zamiatał wokół nich suchymi liśćmi, które wirowały jak spłoszone myśli Stormy. Zdziwiony milczeniem Jonathan spojrzał pytająco. Stropiła się i spytała cicho:
- A właściwie, to jak się tu dostałeś?
- Dosiadłem Marengo, i już.
- I co z nim potem zrobiłeś?
- Zsiadłem przy furgonetce i klepnąłem go po zadzie. Popędził z powrotem do stajni jak strzała.
- A dlaczego przyjechałeś właśnie tutaj?
- Daniel połączył się ze mną przez krótkofalówkę. Powiedział, że gdzieś pojechałaś i że się boi o ciebie. - Po tych słowach Jonathan przyjrzał się Stormy badawczo. Widząc to spojrzenie, zasłoniła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem.
- Wiec to tak. - Jonathan domyślił się wreszcie, na czym polegają jej wątpliwości.
- Proszę cię, nie myśl sobie...
Mocarna ręka przygwoździła ją do furgonetki. Stormy poczuła, że Jonathan podnosi ją z ziemi i bezceremonialnie wrzuca na siedzenie samochodu. Kiedy padła na wznak, sam także wsiadł do kabiny i zatrzasnął drzwiczki. Przez chwilę nie padło miedzy nimi ani słowo. Napięta cisza była bardziej dokuczliwa niż gorąco teksaskiej nocy.
Po długiej chwili Jonathan spojrzał wreszcie na dziewczynę, którą zadrżała, widząc siłę jego wzroku.
- Dziwisz się, że cię tu znalazłem? Dziwisz się, dlaczego cię uratowałem, tak? Może się zastanawiasz, czy to aby nie ja tropiłem cię w zaroślach? A może przyszło d do głowy, że chciałem cię zabić, ale się rozmyśliłem, co?
- Nie! Przestań! - wykrztusiła Stormy łamiącym się głosem, patrząc na pobielałą twarz Jonathana. On zaś objął ją mocno, tak mocno, że poczuła w sercu pulsowanie znajomego ciepła.
- Pewnie się zastanawiasz, czy się bać, czy kochać. Nie wiesz, jak bardzo zależy mi na ranczu. Może aż do tego stopnia, że nie cofnę się przed morderstwem. Nie zaprzeczaj, bo czuję przez skórę, że tak myślisz! Znosiłem już gorsze posądzenia - wyszeptał Harda, nieprzenikniona maska zniknęła bez śladu z twarzy Jonathana. - Mój Boże... Czy do końca życia nie uwolnię się od przeszłości?
- Boli! - zawołała Stormy, uwięziona w jego kurczowym uścisku. Jonathan puścił ją, choć nie od razu, a kiedy się odezwał, mówił dużo spokojniej.
- Jeżeli uważasz mnie za mordercę, powiedz mi to w oczy.
Stormy, choć wciąż oszołomiona, usłyszała w tych słowach tyle bólu, że niewiele myśląc krzyknęła:
- Nieprawda! Wiem, że nie jesteś mordercą! Bronię się przed takimi myślami, bo chcę cię... Bo chcę cię pokochać. Ale ciągle się boję. Naprawdę ktoś mnie tropił.
- Na pewno nie ja.
Długo patrzyli na siebie i dotykali swoich twarzy. Swawolna dłoń Stormy wpełzła wreszcie za koszulę Jonathana, który poczuł na piersi i brzuchu gorące palce.
- Chcę ci zaufać - usłyszał. - Chcę cię zrozumieć od początku do końca, ale ty wciąż próbowałeś mnie odepchnąć.
- Byłem taki głupi.
Stormy znów go pogłaskała po twarzy, a potem pocałowała twarde, brutalne usta. Jonathan odpowiedział na pocałunek tak delikatnie, jak gdyby całował największy skarb.
- Wielki Boże, gdyby stało ci się coś złego...
Stormy prawie nie usłyszała pełnych miłości słów. Czuła w sobie uczucie gorętsze i bardziej nienasycone niż kiedykolwiek przedtem. Namiętne pocałunki spadały na jej bezbronną skórę w ciemnościach, które otaczały samochód ze wszystkich stron. Dziewczyna wiedziała, jak niebezpieczna mogła się okazać miłość do tego mężczyzny, wychowanego w świecie twardych, brutalnych reguł - w świecie tak różnym od tego, który znała. Jonathan był nieobliczalny, nieposkromiony. Kochając go, ryzykowała dosłownie wszystko. Nie mogła jednak powiedzieć „nie". Nie potrafiła i nie chciała odrzucić tej miłości.
- Nie zabiłem Lidii. Ciebie też nigdy nie skrzywdzę - usłyszała szept Jonathana. - Jeśli ktoś spróbuje, to gołymi rekami... Tego, kto cię chce skrzywdzić... Wyjdź za mnie! - dodał błagalnie. - Inaczej chyba umrę. Bez ciebie umrę.
Cokolwiek odpowiedziała Stormy, jej słowa uniósł nocny wiatr.
Gdy Jonathan szedł ze Stormy na rekach w stronę werandy, w domu zapaliły się wszystkie światła. Zza drzwi wybiegła na trawnik Henrietta, a za nią mały Daniel. W kuchennym oknie Stormy zauważyła majaczącą kobiecą postać. Coś podpowiedziało jej, że to Maria, córka zarządcy.
W blasku jarzeniówek twarz Henrietty wyglądała na trupiobladą, postarzałą i wystraszoną. Jedno spojrzenie na siniaki i podartą bluzkę Stormy wystarczyło, by starsza pani z lękiem przeniosła wzrok na mężczyznę.
- Coś ty z nią zrobił, Jonathanie? - padły nieprzyjemne słowa.
- Znowu to samo - odwarknął. - Zawsze, kiedy coś się nie udało na ranczo, leciałaś do Hugona ze skargą na mnie.
- Nie ja jedna cię przejrzałam na wylot, McBride. No, gadaj, na litość boską! - przynagliła Henrietta. - Co jej się stało, mów!
- Sam nie wiem.
- Zostaw ją ze mną. Zajmę się nią - oświadczyła Henrietta, wracając do siebie. W jej głosie pojawiła się rozkazująca nuta, jak gdyby ciotka nie mogła ścierpieć, że Jonathan trzyma bratanicę na rękach. - Chyba może chodzić o własnych siłach? - upewniła się.
- Otwórz nam drzwi - rozkazał Jonathan tonem tak lodowatym, że Stormy aż się zdumiała. Henrietta nawet nie drgnęła. Za to mały Daniel przemknął jej za plecami i rozwarł drzwi tak raptownie, że klamka wyrżnęła w ścianę domu. Jonathan spojrzał przeciągle na starszą panią i ominął ją szerokim łukiem.
- Stormy, nic ci się nie stało? - zapytał prędko Daniel.
- Nic jej nie jest, synu - zapewnił go Jonathan. - Ale to tylko... Tylko dzięki tobie.
Te ostatnie słowa wypowiedział cicho i sam zdumiał się nieoczekiwaną pochwałą dla malca. Daniel rozpromienił się, zadowolony, że ktoś go wreszcie docenił, a potem wstydliwie podszedł do Stormy. Pogłaskała go po złotych włosach. Jonathan bez zbędnych słów zaniósł dziewczynę do jej pokoju i położył na łóżku.
- Musiała przeżyć okropny wstrząs - zauważyła Henrietta, wynurzając się z ciemności.
- Gorszy, niż myślisz - przytaknął Jonathan, poprawiając włosy Stormy. Głos miał dziwnie zduszony. - Malowała coś obok chatki. Wiesz, o której chatce mówię...
Henrietta i mały Daniel zamarli.
- Ktoś próbował ją tam właśnie zabić - ciągnął Jonathan, jak gdyby nie zauważył nowej, dokuczliwej ciszy. - Gdyby nie Daniel...
- Gdyby nie Daniel, i gdyby nie ty! - poprawiła Stormy, siląc się na pewny ton. - Gdyby nie wy, już by mnie nie było.
Jonathan widząc jej zmieszanie cofnął rękę i niskim, groźnym głosem rzekł:
- To nie pierwszy taki wypadek, Henrietto. Słyszałaś, że Stormy napadnięto niedawno w Los Angeles?
- Może wtedy, kiedy tam pojechałeś? - zapytała Henrietta, idąc ku łóżku.
- Tamtej nocy Jonathan też mnie uratował.
- Tamtej nocy także? No, no - dość nietaktownie zdziwiła się Henrietta. Znowu zapadła dręcząca cisza, przerywana tylko szumem gorącego wiatru za oknami - Jakiż to dziwny... zbieg okoliczności.
- Mnie też się tak wydaje - odezwał się zmęczonym głosem McBride.
- Wiesz, ciociu, Jonathan mi się oświadczył - zmieniła temat Stormy.
Twarz Henrietty przybrała barwę popiołu. Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i umilkła, widząc, że ciotce zaczynają się trząść ręce.
- W tej chwili ważniejsze od ślubów jest to, żebyś doszła do siebie! - ucięła wreszcie Henrietta i zacisnęła wąskie wargi.
- Ciocia Henrietta się zna. Zawsze patrzy, co robi u nas weterynarz! - wtrącił się z miną znawcy mały Daniel.
- I właśnie dlatego zostawisz dziś Stormy w spokoju, Henrietto - dokończył Jonathan ze sztucznym uśmiechem.
- No, proszę - wybuchnęła. - Pamiętaj, że są tacy, którzy bardziej ode mnie boją się ciebie, McBride.
Wystraszona ciotka wypowiedziała oto na głos te same podejrzenia, które tak dręczyły Stormy. Jonathan zbladł jak ściana, ale opanował się i rzekł tylko:
- Jesteś zmęczona, Henrietto. Chyba pora, żebyś poszła spać.
Gwałtownie postarzała i wymizerowana zdała sobie sprawę, że posunęła się trochę za daleko. A może po prostu się bała? Tylko czego? Kogo? Jonathana? Wyszła zaraz, a w ślad za nią opuścił sypialnię Danid. Jonathan zamknął drzwi na klucz i odwrócił się do dziewczyny.
- Maleńka! Jeżeli chcesz, żebym wyjechał, wyjadę. Zabiorę ze sobą Daniela. Weź sobie to ranczo, i w ogóle wszystko. Weź, kochanie.
Do oczu Stormy napłynęły naraz gorące łzy. Czuła w sobie straszne napięcie. Jonathan stał w ciemnościach, czekając na jej słowa jak na wyrok. Chciał oto dla niej poświęcić wszystko, co było mu drogie.
- Czy chcę, żebyś wyjechał? - powtórzyła. - Nie chcę. Za bardzo cię kocham.
- Ale także boisz się mnie.
- Boję się - przytaknęła, wiedząc dobrze, iż nie ma rzeczy, której by nie poświeciła, aby zostać z Jonathanem. Przyznając się do strachu, Stormy pokonała barierę niedomówień i stanęła twarzą w twarz z okrutną prawdą. - Co ja wygaduję? - zmitygowała się zaraz.- Przyjdź do mnie! Obejmij mnie. Kiedy przy mnie jesteś, nie boję się niczego.
Przypadł do niej jednym skokiem. Leżeli na łóżku, lecz chociaż dzieliły ich centymetry, Jonathan nawet nie dotknął Stormy. Ta pogładziła go nieśmiało po włosach.
- Wiesz, co by zrobił prawdziwy morderca, gdybyś mnie teraz zostawił?
- I dlatego nie mogę cię teraz zostawić - usłyszała w odpowiedzi. Nawet z odległości czuła, jak mocno bije serce Jonathana. Kim był mężczyzna, którego pokochała? Potrafił opiekować się nią z tak niezwykłą troską, a z drugiej strony nie umiał zdobyć się na ciepłe słowo wobec własnego dziecka. Przy pierwszym spotkaniu uratował jej życie, a później okazał się tak szorstki i brutalny. Co w nim takiego tkwiło, skąd brały się wszystkie te sprzeczności?
Jonathan usiadł przy Stormy i trzymając ją za obandażowaną dłoń, sam wolną ręką dotykał delikatnie jej twarzy. Najlżejsze muśnięcie tych palców budziło w dziewczynie niezmierne pragnienie. Postanowiła teraz natychmiast przyznać się, że będą mieli dziecko. Zaczęła bardzo oględnie. Poważnym głosem zaznaczyła:
- Ten obraz, który schowałam pod łóżkiem... Wiesz, to będzie twój portret.
- Portret twojego pierwszego mężczyzny? - domyślił się.
- Jedynego - a po sekundzie dodała: -pierwszego i ostatniego. Chcesz zobaczyć?
Jonathan bez namawiania schylił się i wyciągnął płótno z ukrycia.
- Namalowałam to jeszcze w Kalifornii. Z pamięci, wiesz?
- Doskonały portret - pochwalił z uśmiechem. -Tylko co teraz? Powiesisz moją podobiznę w towarzystwie wszystkich tych beżowych bab z obrazów?
- Wiem, o co ci chodzi. Teraz wiem, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam. Muszę dokończyć ten obraz. Kiedy malowałam dzisiaj przy chatce i wiatraku, widziałam najcudowniejszy zachód słońca. Pójdę tam znów przy okazji i będę miała tło do portretu.
- O nie!
- Jak to nie? - zdziwiła się Stormy, zapominając, do czego zmierzała rozmowa.
- Nigdzie już nie pójdziesz sama! Masz się mnie słuchać.
- A to czemu?
- Już zapomniałaś, co ci się tam dzisiaj zdarzyło?
- To się już na pewno nie powtórzy. - Stormy zbyła kwestię machnięciem ręki. Natychmiast pożałowała lekkomyślnych słów, tym bardziej że Jonathan skamieniał ze złości. Zdała sobie sprawę, że powiedziała coś okropnie niewłaściwego. - Dlaczego nie chcesz, żebym tam chodziła? - spytała. W sypialni zrobiło się bardzo cicho. Skrzypnął materac. Jonathan nachylił się nad Stormy i ścisnął ją za ramię.
- Dlatego, że Lidia właśnie tam urządzała sobie schadzki z innymi. Dlatego, że właśnie tam zginęła, a była w ciąży. Być może nawet ze mną. Nie chcę, żeby coś podobnego przytrafiło się tobie - usłyszała przerażona Stormy. Jonathan objął ją i dodał głucho: - Nienawidzę tamtego miejsca. Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało, żeby zapomnieć o tym, co się tam zdarzyło. Nie chodź tam, kochanie. Nie chcę, żebyś i ty straciła życie.
Po tych słowach Jonathan wyszedł. Dopiero po chwili Stormy uzmysłowiła sobie, że nie zdążyła mu powiedzieć o dziecku.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pukanie do drzwi było niegłośne, lecz tak natarczywe, że Stormy usłyszała je aż z łazienki. Domyśliła się natychmiast, że puka Henrietta, która codziennie o tej godzinie przychodziła opiekować się bratanicą niczym najlepsza pielęgniarka.
Starsza pani dziarsko wmaszerowała do pokoju. Jak zwykle, miała na sobie dżinsy, wysokie buty i wykrochmaloną, białą koszulę.
- Jechałam akurat na północne pastwisko - zaczęła - ale pomyślałam, że wpadnę zobaczyć, jak się miewasz.
- Prawie już nie kuśtykam - z dumą powiedziała jej Stormy. Noga skręcona przy upadku w zaroślach rzeczywiście przestawała jej powoli dokuczać. Dla zademonstrowania postępów w leczeniu podeszła do lustra i zaczęła upinać włosy.
- Racja, prawie wydobrzałaś. Moja w tym zasługa - dodała Henrietta, która lubiła chełpić się swoim pielęgniarskim talentem.
- Ach, byłaś dla mnie wspaniała.
- Gdybyś jeszcze nie chodziła taka blada, kochanie! Okropnie schudłaś i w ogóle wyglądasz gorzej niż po przyjeździe.
Stormy nie czuła do Henrietty urazy za te słowa, płynące przecież z matczynej troski o krewniaczkę.
- To dlatego, że w ogóle nie wychodzę na dwór.
- A ja myślę, że to przez te twoje małżeńskie plany co do Jonathana McBride'a.
Stormy aż upuściła grzebień.
- Wolałabym, żebyśmy nie rozmawiały o Jonathanie - wykrztusiła z trudem. -Wiem, że go od dawna nie cierpisz, Henrietto, ale już ci mówiłam, że... Że nie mam wyjścia.
- Musisz go poślubić, bo tak każe testament?
- Nie... - Przez krótką chwilę Stormy zaczęła sobie wyobrażać życie bez Jonathana: samotne, puste lata, poświecone wychowywaniu dziecka. - Wiesz, trudno mi to wytłumaczyć w dwóch słowach.
- Jeśli za niego wyjdziesz, podpiszesz na siebie wyrok śmierci.
- Jak to? - Ręce Stormy drżały coraz mocniej. - Nie powiesz mi, że...
- Jesteś za miękka i za dobra. Co do mnie, bardzo wcześnie zrozumiałam, że lepiej jest się urodzić mężczyzną. Kobieta musi być twarda, bo inaczej mężczyźni wykorzystają ją i zadepczą - oświadczyła Henrietta z goryczą.
- Ależ ciociu...
- Odkąd Jonathan się tu zjawił, wiecznie tylko próbuje zagarnąć cudzą własność. Nawet mój brat wolał jego niż mnie, i to tylko dlatego, że jestem kobietą. Boję się o ciebie - dodała Henrietta mniej napastliwym tonem. - Wydaje mi się, ze oba twoje... wypadki miały stanowić ostrzeżenie. Odstraszyć cię. Rozumiesz?
- Proszę cię, przestań. Wiem, że chcesz mi pomóc, ale nie mogę tego słuchać!
- Przecież to logiczne - nie ustępowała Henrietta. - Jeśli znikniesz ze sceny, właśnie jemu dostanie się cały majątek. Prosta sprawa.
Stormy poraziła myśl, że słyszała już te same słowa. Wypowiedział je właśnie Jonathan.
- Sama widzisz, moje drogie dziecko, że jeśli za niego wyjdziesz, postawisz go w sytuacji bez wyjścia. Będzie wtedy musiał cię zabić.
- Dlaczego tak uważasz? A może Jonathanowi tak naprawdę zależy na mnie, a nie na ranczu?
- Pamiętam, jak nienawidził Lidii.
- Bo go zdradzała. Nasze małżeństwo będzie inne! Kocham Jonathana.
- Lidia też go kochała. Przynajmniej na początku. Czy zadałaś sobie w ogóle pytanie, jak to się stało, że zaczęła woleć innych mężczyzn? Mówię ci, Stormy, że znam Jonathana lepiej od ciebie i wiem, kto to taki.
- Ja też go znam.
- To człowiek bez serca. Człowiek niezdolny do miłości. Sam powtarzał to głośno, tak samo jak powtarzał, że nigdy się już nie ożeni. Posłuchaj dobrej rady, kochana, bo potem może być za późno.
Stormy nie chciała słuchać. Zbyt wiele bólu. Kryło się w „dobrych radach". Wolała zdać się na swój głos wewnętrzny - nieodpowiedzialny, lekkomyślny, lecz pełen namiętności i płynący z najintymniejszych zakamarków osobowości. Zagryzła więc tylko wargi i spuściła oczy.
- Wiem, że chcesz być dla mnie dobra, Henrietto. Przemyślę dokładnie wszystko, co powiedziałaś. Naprawdę tak zrobię.
Nawet po tych słowach nadal trwało między nimi napięte milczenie. Odwróciła się. W pewnej chwili usłyszała ciche trzaśniecie drzwi i kroki ciotki na korytarzu. Znów trzaśniecie drzwi w głębi domu. I cisza. Stormy jeszcze nigdy w całym życiu nie czuła się tak osamotniona.
Na dworze świeciło jasne słońce, wiatr zginał pąki żółtych róż na gazonie, a w gałęziach drzew śpiewały ptaki. Stormy zerwała kilka kwiatów i zaniosła je na grób Lidii. Uklękła w wysokiej trawie, położyła kwiaty i podniosła wzrok na błękitne niebo, pełne mlecznych obłoków. Rozmyślała o tajemnicach, które być może będą już na zawsze spoczywać w ziemi cmentarza.
Podniosła się wreszcie i przeszła nad pobliski grób ojca. Hugo spoczywał na pagórku, w cieniu dębów. Widać było z tego miejsca jak na dłoni całe ranczo, jak gdyby nawet po śmierci Hugo chciał zawiadywać swoim królestwem.
Stormy położyła drugą wiązankę i zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, by ojciec tak się pomylił w ocenie człowieka. O ile Henrietta nienawidziła Jonathana, Hugo miał dla niego wiele uznania - tak wiele; że był gotów ofiarować mu trzy najcenniejsze rzeczy, jakie posiadał. Czy byłby aż tak ślepy, aby ryzykować życie swojej córki i jej przyszłego dziecka? Stormy ukryła twarz w dłoniach. Kochała Jonathana. Gdyby przyszło jej zrezygnować z małżeństwa, umarłaby jakaś część niej samej.
Podniosła wzrok i ujrzała obok siebie małego Daniela. Wydawał się równie smutny i przygnębiony jak ona.
- Boję się, że ty też możesz umrzeć - powiedział do niej z oczami pełnymi łez.
- Danielu, kochanie... - Stormy przytuliła chłopca i drżącymi wargami ucałowała jego złote włosy.- Nikt nie chce umrzeć.
- A Hugo umarł. Zabierał mnie na przejażdżki na koniu. Ciebie też? Szkoda, że go już nie ma. Może ty zabierzesz mnie na konie?
- Kiedyś na pewno. Na razie nie mogę. Najwyżej poprowadzę twojego konia za uzdę.
Oczy chłopca rozbłysły.
- Uratowałeś mi życie - dodała Stormy.
- Widziałem, jak idziesz do stajni, a potem z powrotem do sypialni. Potem wsiadłaś w furgonetkę i pojechałaś. Wiedziałem, że tamtą drogą dojedzie się tylko do chatki, tam gdzie umarła mama. A potem nie wracałaś i nie wracałaś.
- Dobrze, że powiedziałeś o tym ojcu.
- Trochę się bałem powiedzieć, bo tata krzyczy. Szukałem najpierw Henrietty i Marii, ale nigdzie ich nie było. - Mały stropił się trochę. - Boję się taty. Chciałby tylko, żebym był silny i dzielny, tak jak on. Ja też bym chciał, ale Henrietta mówi, że będę taki jak mama.
- Ależ jesteś dzielny i silny - zapewniła chłopca Stormy. - Teraz już niczego nie musisz się bać.
- A wiesz - ucieszył się Daniel - wczoraj wieczorem tata przyszedł do mnie powiedzieć mi dobranoc. Dał mi prezent. O, zobacz. - Daniel otworzył dłoń i pokazał Stormy czerwony samochodzik, model wyścigowego ferrari. - Pierwszy raz dostałem od niego prezent, wiesz? Powiedział, że to nagroda za to, że pomogłem cię uratować.
- To naprawdę wspaniale, Danielu.
- Bo wiesz, może źle powiedziałem, że tata cię nie cierpi. Może to tylko mamy tak nie znosił? Nienawidził jej.
- Może lepiej byłoby, gdyby się od razu z nią rozstał?
- To znaczy rozwiódł się?
- Właśnie.
- Wcale nie lepiej, bo wtedy mama by mnie stąd zabrała, tak jak twoja mama zabrała ciebie. I co wtedy?
Obydwoje zamilkli na chwilę, rozmyślając nad zawiłościami życia.
- Czy chcesz, żebym wyszła za twojego ojca? - zapytała cicho Stormy. - Chciałbyś, żeby tak było?
- I wtedy zostaniesz z nami? - upewnił się Daniel spoglądając roziskrzonym wzrokiem.
- Na zawsze.
- I będziesz moją nową mamą?
- Jeśli tylko zechcesz.
Chłopiec kiwnął głową.
- A kiedy weźmiecie ślub?
- Niedługo. Jonathan mówi, że im szybciej, tym lepiej.
- A czy wtedy tata będzie mnie kochał?
Jedno spojrzenie na chłopca uzmysłowiło Stormy, że drążą ich te same lęki i obawy.
- Nie wiem, Danielu. Musimy po prostu spróbować - powiedziała, obejmując dziecko. - Najbardziej bym chciała, żeby kochał nas obydwoje.
- Jeśli się ożenicie, będę cię pilnował, wiesz?
- Świetnie. Będę miała dwóch opiekunów.
Dzień ślubu Stormy był równie szary jak ten, w którym odbył się pogrzeb Hugona. Od południa horyzont zasnuwały ołowiane chmury, a w gorącym powietrzu unosiła się dokuczliwa mgła. Nad Zatoką Meksykańską szalał huragan i chociaż Teksas nie był bezpośrednio zagrożony kataklizmem, aura nie wróżyła dobrze małżeństwu. Tak utrzymywała Maria, która z ponurą miną pakowała walizkę Stormy. Jej siostra, Risa, skubała paluszkami biały welon.
- Nawet prosta dziewczyna wyczuwa, że coś jest nie tak - zgodziła się mało zwykle przesądna Maja, która mimo wszystko przyjechała na ślub córki.
- Powiedz... Dlaczego tak mnie nienawidzisz? - zwróciła się nagle Stormy do Marii.
- To nieprawda - odparła martwym głosem córka zarządcy, lecz jej drżące usta i zacięta twarz zdawały się mówić coś przeciwnego.
- Jak sobie chcesz - ucięła Stormy. - Nie mam zamiaru ciągnąć cię za język. Zostawcie nas z mamą same, bo chcemy porozmawiać. Potem dokończę pakowania.
Maria nachmurzyła się jeszcze bardziej. Widać było, że jest bliska wybuchu. Na szczęście Risa złapała siostrę za rękę i prawie siłą wyprowadziła ją z pokoju. Bardzo blada Stormy odwróciła się do matki, która na tę okazję znalazła sobie długą, powłóczystą, czarną suknię.
- Wiesz, mamo, wolałabym już nawet ten twój beż.
- Sama mówiłaś, że mogę się ubrać jak zechcę. Moim zdaniem ten kolor bardzo pasuje do okoliczności.
- Dlatego, że biorę ślub? Wyglądasz, jakbyś się wybierała na pogrzeb!
- Właśnie, moja droga.
Trwoga w głosie matki zmroziła Stormy krew w żyłach.
- Proszę cię, mamo... Henrietta już próbowała się ze mną spierać. Nie powtarzaj jej argumentów. Uwierz mi, że naprawdę wiem, co robię.
- Zawsze się tak mówi, a potem jest za późno. Wielki Boże! Henrietta twierdzi, że tamtą pierwszą żonę twój Jonathan po prostu zamordował. Oprócz tego mówiła, że były już dwa zamachy na twoje życie i za każdym razem Jonathan dziwnym trafem znajdował się akurat w pobliżu.
- Gdyby chciał mnie zabić, po co miałby dwukrotnie ratować mi życie?
- Henrietta mówi, że chciał cię w ten sposób spłoszyć, przegnać z rancza. Henrietta...
- Henrietta?! - wybuchnęła wreszcie Stormy. - A skąd ona to wszystko wie, co? Może mi ktoś powie, czemu wszyscy tak wierzą w każde jej słowo?!
Maja zaśmiała się pogardliwie.
- Henrietta? To moja przyjaciółka. Wiem, co w niej tkwi. Może sobie udawać twardą babę, ale w środku to sama poczciwość. Nie mogę tego powiedzieć o twoim Jonathanie, niestety. Kiedy sobie przypomnę, jak wtargnął do naszego domu...
- Wtargnął dlatego, że go chciałaś okłamać, mamo.
- Jeśli mu na czymś zależy, nie cofnie się przed niczym. A Henrietcie wierzę, bo chociaż tak pozuje na twardą osobę, tak naprawdę jest miękka i bezwolna jak wszystkie kobiety w tej rodzinie.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko to, że od pokoleń o wszystkim decydowali w tej rodzinie mężczyźni. Kiedy Henrietta postanowiła nie wychodzić za mąż i nie mieć dzieci, jej ojciec pominął ją w testamencie i prawie całe ranczo zapisał Hugonowi. Henrietcie wcale się to nie podobało, ale nie myśl sobie, że protestowała. O nie, moja droga. Pokornie się zgadzała na te wszystkie mrzonki o dynastii, próbowała uwierzyć, że wszystko, co robią tamci, przyniesie pożytek posiadłości.
- Może naprawdę tak myślała?
- Och, wcale nie. Tyle że nigdy nie pisnęła słowa przy mężczyznach. Jeśli się komuś poskarżyła, to najwyżej mnie. Między innymi dlatego porzuciłam twojego ojca. Nie chciałam skończyć w życiu tak jak Henrietta. Nie to, żeby źle jej się powodziło. Ma własne, małe ranczo, żyje spokojnie i uczciwie. Co innego ten twój Jonathan. Przyszedł tu goły i bosy, a teraz, proszę. Jeśli znikniesz, dostanie mu się caluteńki majątek. Dlatego tak się o ciebie boję, Stormy. Nie podoba mi się, że masz poślubić samoluba bez odrobiny szacunku dla kobiet, w dodatku takiego, który tyranizuje własne dziecko. Wracaj ze mną do domu Matek Ziemi i zapomnij o całym tym szaleństwie. Z nami będzie ci najlepiej. Tak cię proszę. Zrób to dla dobra swego dziecka...
- Nikt prócz mnie nie wierzy Jonathanowi.
- Może to nie przypadek.
Stormy w milczącej rozpaczy przymknęła powieki.
- Kocham go, mamo. Kocham go najbardziej na świecie.
- Czy aż tak go kochasz, że gotowa jesteś umrzeć?
- Mamo, przestań...
Trzasnęły drzwi, a do pokoju wdarł się przeciąg. Stormy obejrzała się, by ujrzeć Jonathana, mierzącego ją lodowatym spojrzeniem. Nie było pewności, czy słyszał całą rozmowę. Przerażonej dziewczynie wydało się, że czas stanął w miejscu, a cała ziemia nagle się zatrzymała.
Jonathan z wymuszonym uśmiechem zauważył:
- Twoja matka ma rację, kochanie. Masz jeszcze czas, żeby się rozmyślić.
Zdjęta strachem, Stormy podbiegła do okna i wyjrzała przez nie na podjazd.
- Tyle samochodów - szepnęła. - Nigdy nie myślałam, że będę miała takie wielkie wesele.
- Gazety bardzo skwapliwie opisały testament Hugona i jego warunki. Nic dziwnego, że w wielu ludziach obudziła się niezdrowa ciekawość. Wcale nie zapomnieli, co przytrafiło się mojej umiłowanej Lidii. - Jonathan specjalnie podkreślił tę ostatnie słowa.
- Nie mów tak. Proszę cię...
- Wszystkich zżera ciekawość. Widać, że przyjechali nas oglądać jak atrakcję w wesołym miasteczku.
Z bijącym sercem Stormy wciąż patrzyła na nie kończący się sznur aut
Cyniczne słowa Jonathana okazały się aż nazbyt prawdziwe. W kaplicy, gdzie udzielano ślubów, zmieściła się zaledwie jedna trzecia weselnych gości. Reszta musiała zostać na dworze. Stojąc przed ołtarzem, Stormy czuła na plecach świdrujące spojrzenie setek par oczu. Gardło nadal ściskał jej strach. Nawet dotyk ręki Jonathana nie mógł jej uspokoić. Serce biło jej jak szalone.
Kiedy ceremonia miała się ku końcowi, przez witraże wpadło blade, słoneczne światło, na chwilę tylko, bo zaraz rozległ się grzmot nadciągającej burzy. Wnętrze kaplicy pogrążyło się w mroku. Kiedy Jonathan wsuwał na palec dziewczyny obrączkę, cała kaplica ucichła. Na dworze znów huknął piorun, a o szyby zabębnił ulewny deszcz. Twarz panny młodej była kredowobiała, a w jej oczach błyszczało przerażenie. Stormy chciała puścić się biegiem przez nawę i uciec, lecz Jonathan trzymał ją mocno za rękę. Milczał, wyczuwając rezerwę i lęk drżącej dziewczyny.
Na znak, że państwo młodzi mają się pocałować, Jonathan triumfalnie objął kibić Stormy, jak gdyby od tej pory miał być jej panem, a młoda żona jego niewolnicą. Przyciągnął ją do siebie i pocałował tak namiętnie i mocno, jak gdyby nie pamiętał, że patrzą na to setki oczu. Chciał pokazać całemu światu, że zdobycz należy tylko i wyłącznie do niego.
- Jesteś moja - szepnął. - Teraz już na zawsze.
Tłum zafalował niespokojnie. Ludzie dobrze pamiętali, kim jest Jonathan McBride. Niektórzy nazywali go wręcz ambitnym przybłędą i nie mogli ścierpieć, że ponury chłopak, przygarnięty w jednej koszuli na grzbiecie, stał się naraz właścicielem każdej cegły, każdej sztuki bydła i każdej kropli ropy naftowej w potężnym imperium Hugona Jonesa. Przybłęda zagarnął też, co gorsza, córkę Hugona.
Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął, lecz niebo pozostało szare i pełne chmur. Kiedy państwo młodzi szli nawą ku wyjściu, nadal czuło się między nimi napięcie. Z nieszczęśliwymi minami witali kolejnych gości, a potem siedzieli sztywni i skrępowani podczas skromnego przyjęcia. Stormy wydawało się, że lada chwila zemdleje.
Przy pierwszej sposobności Jonathan zostawił ją samą. Dla Stormy, choć cierpiała w jego obecności, brak Jonathana okazał się jeszcze gorszą męką. Kiedy tylko zniknął, poczuła w sercu dojmującą pustkę. Nie pomagała obecność licznych gości, którzy co rusz podchodzili, aby ją całować i składać nowe gratulacje. Jonathan nie pojawiał się przez dobrą godzinę. Goście mimo to bawili się świetnie. Mała Maja i Jakub biegali za Danielem z ubrankami wysmarowanymi tortem. Daniel chichotał i cieszył się jak nigdy w życiu.
Nawet tak przeciwna związkowi Henrietta wydawała się teraz pogodzona z sytuacją. W dżinsach i kowbojskich butach odbiegała strojem od reszty obecnych, ale nikt się tym jakoś nie przejmował. Wokół siebie starsza pani miała krąg opalonych farmerów, którzy zamiast szampana pili mocną whisky.
Stormy zostawiła wreszcie gości i poszła na górę, żeby się przebrać. Lada chwila mieli przecież wyruszyć z Jonathanem w podróż poślubną. Miodowy miesiąc w Nowym Orleanie! Risa także pobiegła na górę, by pomóc pannie młodej zmienić ubranie.
Na górze Stormy ściągnęła z siebie białą suknię i gestem obrzydzenia cisnęła ją na podłogę. Potem zdarła z głowy biały welon i rzuciła go w ślad za suknią. Risa pochwyciła welon, nim dotknął podłogi i przymierzyła go. Podeszła bliżej okna i marzycielsko przejrzała się w lustrze.
- Ja też kiedyś wezmę ślub z kimś, kogo kocham - szepnęła.
- Oby tak było - rzekła cicho Stormy i nagle wbiegła do łazienki, zatrzaskując za sobą drzwi. W samotności rozpłakała się bezradnie, świadoma nagle, że wyszła za mąż za obcą osobę. Wzięła ślub z mężczyzną, który jej nie kochał. Dlaczego spodziewała się czegoś więcej po tym weselu? Dlaczego się dziwiła, że oblubieniec ulotnił się natychmiast, zostawiając ją sam na sam z tłumem gości? Teraz, kiedy już było po wszystkim, mógł przestać cokolwiek udawać. Ranczo należało do niego.
Stormy płakała, wymyślając sobie od naiwnych. Jak mogła wierzyć, że pomiędzy nimi zadzierzgnęło się prawdziwe uczucie?! Wszystko stracone. Sen o małżeńskim szczęściu skończył się, nie pozostawiając nic.
Potoki łez przerwał nagle huk wystrzału i brzęk rozbitego szkła. Potem rozległ się urywany krzyk Risy i odgłos ciała padającego na podłogę. I cisza. Stormy pospiesznie otworzyła drzwi, by ujrzeć dziewczynkę, leżącą bezwładnie na ziemi. Z jej czoła sączyła się strużka krwi, zlepiając włosy małej i barwiąc na karminowo biały welon. Na dywanie błyszczały odłamki szkła.
- O , Boże!
Risa leżała nieruchomo, nie dając najmniejszych oznak życia. Stormy klęknęła przy dziewczynce i złapała ją za przegub. Odetchnęła, kiedy wyczuła mocny puls. Jej ulga zmieniła się jednak nagle w przerażenie.
Risa miała na sobie ślubny welon. Ten, który przymierzała przed lustrem.
Stormy z krzykiem zaczęła wzywać Jonathana.
Pan młody prawie natychmiast wpadł do pokoju, niczym aktor, który czeka za kulisami na umówiony znak. Z jego opalonej twarzy zniknął wszelki cień rumieńca.
- Boże mój... Risa! - krzyknął, klękając przy dziewczynce. Kiedy sprawdzał jej stan, do pokoju wpadły za nim Henrietta i Maria. Risa poruszyła się na szczęście i otworzyła oczy.
- Leż spokojnie - nakazał jej cicho Jonathan i pierwszy raz od chwili ślubu spojrzał na Stormy. - Chyba nic jej, na szczęście, nie będzie. Kula tylko ją drasnęła.
- Zadzwonię po doktora Morrisa - poderwała się Stormy.
- Nie, lepiej wezwij helikopter ze szpitala. No, Henrietto, masz znów okazję popisać się talentem pielęgniarskim!
Stormy obserwowała, jak ciotka pomaga Jonathanowi zakładać opatrunek na czole jęczącej Risy. Maria patrzyła na to od drzwi z coraz bardziej gniewną twarzą, aż wreszcie nie wytrzymała i odwracając się do nowo poślubionej syknęła:
- To twoja wina! Ten, kto strzelał, myślał, że celuje do ciebie. Gdybyś się tu znów nie przyplątała, Jonathan byłby mój! Mój, nie twój. Niedługo cię znienawidzi. Tak samo, jak znienawidził Lidię. Za łatwo ci to wszystko przyszło. Jesteś tu obca, wiesz? Gdybyś miała trochę rozumu, zabrałabyś się stąd, zanim będzie za późno!
Stormy słyszała każde kolejne słowo, lecz była zbyt oszołomiona, by zrozumieć, co mówi Maria. Za to Jonathan zareagował w porę i niespiesznie podchodząc do córki zarządcy, przestrzegł ją spokojnie:
- Mario! Nie wolno tak mówić. Nie wolno ci nawet tak myśleć. Stormy jest od dziś moją żoną. Musisz się z tym pogodzić... Tak jak ja się już pogodziłem...
Gdy to mówił, Henrietta mierzyła go nienawistnym wzrokiem, jak gdyby patrzyła na nieludzkiego potwora. Maria pochyliła głowę, ukryła twarz w dłoniach i załamana padła na kolana tuż obok siostry. Stormy wiedziała, że Jonathan odwraca się z kolei do niej, ale nie chciała mu spojrzeć w oczy. Bała się, że on żałuje decyzji o małżeństwie jeszcze bardziej niż ona sama. Bała się, że w oczach męża zobaczy coś gorszego niż żal. ''
Znów rozpadał się deszcz, którego grube krople wpadły przez wybitą szybę i zastukały o wieko walizki. Stormy odsunęła bagaż od okna i z rozpaczą w sercu spojrzała na ciemne, ołowiane niebo.
Byli mężem i żoną. Zbliżał się czas nocy poślubnej.
Mogła się jednak pożegnać z myślą o miodowym miesiącu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy Jonathan szedł przez plac ujeżdżalni, omiatając światłem latarki wszystkie zakątki, kipiały w nim dwa uczucia: gniew i lęk o przyszłość. Ilekroć tylko zaczynała mu świtać nadzieja szczęścia, jakiś zły anioł zagradzał drogę swoim mrocznym cieniem. Jonathan nawet przed ołtarzem czuł obecność złowrogiego fatum.
W pobliżu migały światełka innych latarek. To szeryf ze swoimi ludźmi przeszukiwał ranczo w poszukiwaniu zamachowca. Już od godziny dreptali tak w lepkim błocie.
- Seńor McBride, coś tu jest! - krzyknął przez strugi deszczu Jose, wybiegając ze stajni.
Jonathan poczuł w piersi ukłucie lęku. Co tchu podbiegł do zarządcy. Jego niepokój wzmógł się jeszcze na widok znaleziska. Jose trzymał w ręku strzelbę w zabłoconym, skórzanym pokrowcu. Lęk był nieprzypadkowy. Jonathan dobrze wiedział, że to jego własna strzelba. Znowu zaczynał się ten sam koszmar. Nie było wyjścia. Miał świadomość, że walczy teraz o własne życie. Po odsłoniętej lufie strzelby spływały krople deszczu. Jonathan czuł, jak wokół niego zaciskają się szpony nieodgadnionego zła.
- Znalazłem to przy siodle Marengo - odezwał się Jose przepraszającym tonem.
- Dokładnie tam, gdzie szeryf miał szukać - odmruknął Jonathan nieswoim głosem. Podniósł strzelbę i dotknął lufy.
Okazała się przenikliwie zimna. Odłożył broń, odwrócił się nagle i pomknął przez strugi deszczu w stronę domu.
Przemoczony do nitki, trzęsąc się z zimna, Jonathan wpadł do biblioteki. Ze zlepionych deszczem włosów spływały mu na twarz lodowate strużki wody. Czuł się jak dzikie zwierzę w potrzasku. Nie zdawał sobie nawet sprawy, ile gwałtowności i energii bije z niego w tej chwili, i jak bardzo jest przez to przystojny.
Wszyscy domownicy czekali w bibliotece na wynik poszukiwań. Ubłocona strzelba wraz z pokrowcem leżały już na stoliku. Kiedy Jonathan otworzył drzwi, oczy obecnych zwróciły się prosto na niego, z takim wyrazem, jak gdyby do środka miała wkroczyć bestia o trzech głowach. W powietrzu czuło się agresję i napięcie. Jonathan wiedział, że staje przed gromadą wrogów - ludzi, którzy pod byle pretekstem przesądzą o jego winie. Podobnie czuł się już raz, w przeszłości - kiedy zamordowano Lidię. Bał się jednak o wiele bardziej niż wtedy. Tym razem miał znacznie więcej do stracenia.
Tuzin obecnych osób - wśród których był szeryf z pomocnikami, Henrietta i Maja - czekał w milczeniu, mierząc przybysza chłodnym spojrzeniem. Jonathan wiedział, że jest całkowicie zdany na ich łaskę. Z boku, samotna i zapomniana, siedziała na niskiej kanapce Stormy. Nigdy nie wydawała mu się bardziej krucha i bezbronna niż w tej chwili. I nigdy bardziej niedostępna.
Jonathan przeniósł wzrok na futerał ze strzelbą. Ludzie szeryfa patrzyli mu prosto w oczy, gotowi ogłosić wyrok.
Stormy tymczasem zbladła i wstała z kanapy, jak gdyby czegoś się bała. A może bała się właśnie jego, Jonathana?
- Należy się nam jakieś wyjaśnienie, Macbride - zaczął szeryf, który odchrząknął nerwowo i ciągnął: - Wystrzelono tylko jeden nabój. Tego samego kalibru jak kula, którą wyłuskaliśmy ze ściany sypialni. Musimy oczywiście oddać pocisk i strzelbę do ekspertyzy.
Jonathan spostrzegł, ze przez szparę w drzwiach obserwuje całą scenę śmiertelnie pobladły Daniel. Przełknął ślinę, lecz nadal czuł, jak strach paraliżuje mu gardło. Podniósł strzelbę ze stolika i obejrzał ją, jak gdyby widział ją pierwszy raz w życiu. Wszyscy obecni spoglądali na niego oskarżycielsko. Jonathan czuł bijącą od nich nienawiść. Wszystko to byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie strach, tak wyraźny w wielkich oczach Stormy. Zrozumiał, że jest w pułapce.
Czuło się, że wszyscy obecni żądają jego krwi. Sto lat wcześniej zaprowadziliby go pod najbliższe drzewo i powiesili na miejscu, po teksasku wymierzając sprawiedliwość domniemanemu zabójcy. Jonathan oparł się ciężko o ścianę, próbując zebrać myśli i mimo wszystko znaleźć coś na swoją obronę.
Wszyscy pamiętali, jak zginęła Lidia. Jonathan nie ukrywał przed światem swojej nienawiści do pierwszej żony, podobnie jak nie ukrywał niechętnego stosunku do kolejnego ślubu. Nikt z obecnych nie zapomniał, co gorsza, że pewnego dnia w chatce nie opodal zabudowań rancza znaleziono posiniaczone ciało Lidii. Ktoś ją udusił w czasie, gdy Jonathana nie było na ranczo. Tylko zeznania dwóch pijaków, twierdzących że siedzieli tamtej nocy z Jonathanem w barze w San Antonio, ocaliły mu wówczas życie.
Policja nie miała pewności co do tego, z czyjej ręki zginęła Lidia. Za to teraz fakty wydawały się bezsporne.
O, do diabła.
Jonathan znów poczuł na sobie wzrok Stormy. Nie mógł patrzeć na męki dziewczyny. Ocierając czoło uzmysłowił sobie, że Stormy nigdy już się nie odważy mu zaufać. Straszliwa chwila przedłużała się w nieskończoność. Jonathan czuł się jak skazaniec, który stanął przed plutonem egzekucyjnym. Wszystko stracone. Wydawało mu się, że między nim a Stormy zaczynają wyrastać z podłogi żelazne pręty krat.
- Przecież każdy mógł podrzuć tę strzelbę! - wykrzyknęła Stormy i podbiegła do Jonathana. Był tak odrętwiały, że prawie nie czuł dotyku jej rąk. Całym ciałem Stormy zasłoniła męża przed oskarżycielskim wzrokiem obecnych.
- Naprawdę myślę, że gdyby mnie chciał zabić, wziąłby do tego własną strzelbę i ukrył ją właśnie w stajni, i to w dodatku w boksie Marengo? - zapytała z rozpaczą. - Jak możemy przesądzać, że jest winien, skoro nie znamy faktów? Nie zapytaliśmy go nawet, gdzie był, kiedy padł strzał.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Szeryf podszedł bliżej i zapytał ostro:
- Rzeczywiście, McBride, gdzieżeś wtedy był? Znowu zbierałeś pijaków, żeby ci dostarczyli alibi?
Jonathan milczał przez dłuższy czas, czując w żołądku znajomy, mdlący ucisk.
- Nie mam alibi. Byłem w stajni, w boksie Marengo.
- W czasie własnego wesela?
- A tak! - cisnął hardo.
- Chcesz mi wmówić, że wolisz konia od panny młodej?
Paru pomocników szeryfa zarechotało nerwowo.
- Tego nie powiedziałem.
Szeryf rzucał kolejne pytania, lecz Jonathan prawie go nie słyszał, tak jak nie słyszał własnych, cichych i niewyraźnych odpowiedzi. Jego myśli rejestrowały tylko śmiertelną bladość na twarzy żony i mroźną ciemność jej przerażonych oczu. Żołądek wciąż ściskał mu strach. Nawet jeśli szeryf mu uwierzy, jak żyć z kobietą, która wyobraża sobie, że poślubiła zbrodniarza?
Jonathan zamilkł i nic nie mówiąc, po prostu wyszedł z biblioteki. Szeryf wrzasnął za nim, żeby wracał, lecz Jonathan nadal maszerował, nie odwracając się. Nie zważając na deszcz i błoto wszedł prosto do stajni, gdzie osiodłał Marengo.
Wiedział, że wszystko to dzieje się w noc poślubną i że zamiast odjeżdżać, powinien iść do Stormy, wytłumaczyć jej delikatnie, że musi mu jeszcze raz uwierzyć... Nie był jednak w odpowiednim do tego nastroju. Nie potrafił zachowywać się w ten sposób i dobrze o tym wiedział. Czy Stormy okaże się taka samą jak wszyscy - to jest wszyscy oprócz Hugona? Czy drugie małżeństwo okaże się tak samo beznadziejne jak to pierwsze?
Jonathan przypomniał sobie strach w oczach Stormy. Właśnie jego wspomnienie kazało mu ruszyć konno przez nocną ulewę i zamiast ciepła małżeńskiej sypialni wybrać samotność - być może na zawsze.
Po strasznych wydarzeniach popołudnia i wieczora, Stormy czuła, że jeszcze bardziej potrzebuje Jonathana. Jak mógł tak ją zostawić bez jednego słowa, bezbronną pośród tłumu wrogich osób? Wbrew najgorszym obawom tęskniła za jego obecnością i wierzyła, że przynajmniej dla niej będzie umiał znaleźć wyjaśnienie. Najgorszą rzeczą, jaką mógł zrobić, było właśnie to, co uczynił, wychodząc bez słowa z biblioteki.
Zamiast świeżo poślubionego męża Stormy miała więc tego wieczora za towarzystwo triumfującą matkę i ciotkę.
- Ostrzegałam cię przed ślubem z tym człowiekiem, moja droga.
Stormy aż się skuliła na te słowa i zatkała sobie uszy.
- Nie wyobrażaj sobie, że do ciebie wróci - z właściwą sobie bezceremonialnością odezwała się Henrietta. - Brał w końcu ślub z ranczem, nie z kobietą.
- Wybij go sobie z głowy i żyj tak jak my, bez mężczyzny - dodała Maja.
- Nie! - krzyknęła Stormy, poruszona takim okrucieństwem ze strony życzliwych jej kobiet. - Obie nie macie racji. Mylicie się! Chce Jonathana... I tylko jego!
Henrietta i Maja zostawiły ją samą. Przez długie, nocne godziny Stormy na próżno czekała na powrót męża. Stopniowo poczuła, że zamiera w mej nadzieja. Jonathan nie kochał jej i nie umiał pokochać. Zależało mu tylko na majątku.
Zegar na kominku wydzwonił kolejną godzinę. Północ.
Jonathan McBride nie chciał Stormy.
Ktoś inny zaś czyhał na jej życie.
Samotna i zrozpaczona, Stormy zasnęła wreszcie w swoim wielkim łóżku. Przez sen rzucała się niespokojnie w pościeli, dręczona wciąż nowymi zwidami. Wydawało jej się, że ucieka przez mglistą ciemność, a krok w krok za nią bieży śmierć. Bez tchu, oszalała ze strachu, krzyknęła rozpaczliwie. Nie wiedziała, że ktoś dosłyszał ten krzyk, tak jak nie dotarł do niej odgłos kroków na podłodze. Ocknęła się nagłe i chciała wezwać pomocy, lecz czyjaś dłoń zatkała jej usta.
- Cicho, kochanie - rozległ się znajomy, niespieszny głos.
Jonathan wrócił do niej.
Stormy owinęła się kołdrą.
- Tak długo musiałam czekać - powiedziała sennie.
- Ale już jestem - odrzekł Jonathan takim tonem, że Stormy przeszedł ciepły dreszcz. Zaskoczona i zdezorientowana usiadła na łóżku. Bardzo chciała Jonathana, lecz zarazem drżała na całym ciele.
- Dlaczego przyszedłeś?
- Bo krzyczałaś.
- Miałam straszny sen. Ale to tylko sen.
- Przeze mnie? - zapytał, podnosząc się z łóżka. W blasku księżyca Stormy dostrzegła samotność i lek, malujące się na jego twarzy. Nie mogła w takiej chwili kazać mu wyjść i samej zaczekać, aż wszystko się wyjaśni. Gdyby tak postąpiła, utraciłaby Jonathana na zawsze. Wraz z nim utraciłaby zaś cały świat.
- Zapomniałeś o czymś w tym zamieszaniu, kochanie - szepnęła.
- O czym?
- To nasza noc poślubna - rzekła i wyciągnęła do niego białą dłoń.
- Nie zapomniałem! - wykrzyknął prawie, przypadając do niej. - Myślałem tylko, że... Że nie chcesz, bym się zbliżał. Myślałem, że się mnie boisz.
Stormy poczuła na szyi jego ciepły oddech i zadrżała, zniewolona pierwotnym magnetyzmem Jonathana. Jeśli się nawet bała, wzięły w niej górę krańcowo inne uczucia.
- Chcę, żebyś był blisko - szepnęła. - Ale najpierw musisz mi coś powiedzieć.
- Co takiego?
- Co łączy cię z Marią? Kochasz ją?
Jonathan zacisnął w ręku pasemko włosów Stormy.
- To Maria kochała się we mnie od lat. Po śmierci Lidii wyobraziła sobie, że trafia jej się szansa. Ona jedna ze wszystkich nie wierzyła, że to ja mogłem zabić Lidię. Byłem jej tak wdzięczny... Spostrzegłem, że Maria zakochała się we mnie, ale za późno... Odkąd jej powiedziałem, że się z tobą żenię, zmieniła się bardzo.
- Ale czy ją kochasz?
Jonathan zacisnął zęby i wyrzekł powoli:
- Nie chciałem w swoim życiu już nikogo, ale teraz zostałaś moją żoną. Od tej chwili jesteś jedyną kobietą w moim życiu.
Nie odpowiedział wprost na zapytanie. Stormy słuchała go jednak dalej.
- Chcę być dla ciebie dobrym mężem. Kochanie, uwierz mi, to nie ja zabiłem Lidię. Nie skrzywdzę cię. Będę cię bronił, choćbym miał sam stracić przy tym życie. Uwierz mi.
- Ja też będę cię bronić.
- Postaram się, żeby nigdy do tego nie doszło - obiecał i otarł spocone czoło Stormy.
- Posłuchaj, Jonathanie. Musimy razem przeciwstawić się niebezpieczeństwu. Inaczej ten ktoś nas zniszczy.
- Ale kto taki? O czym ty mówisz? - Jonathan zmarszczył czoło.
- Chcę sprowokować tego kogoś do następnego napadu.
- Chyba oszalałaś!
- Wcale nie. Pojadę jeszcze raz sama do chatki, gdzie zabito Lidię. Wezmę farby i przywabię tam mordercę. A ty schowasz się i będziesz czekać, a w odpowiedniej chwili przyjdziesz mi z pomocą.
- Nie zgadzam się. To zbyt niebezpieczne. Nie mogę ryzykować twojego życia.
- Jeśli tego nie zrobimy, być może umrzemy oboje - przypomniała błagalnym głosem.
- Nie, Stormy. Nie, kochanie. Wiem, że jesteś bardzo, bardzo dzielna, ale odmawiam, i kropka - uciął, nie zważając już na dalsze argumenty. Lekkie dotknięcie jego warg sprawiło, że w ciele Stormy na powrót rozpalił się ogień. Spojrzeli sobie w oczy, wiedząc, że skończył się czas słów.
Pocałunek był długi i mocny. Pod pieszczotą warg Jonathana Stormy poczuła, że wyzbywa się wszystkich lęków i wątpliwości. Na ich miejscu pojawiło się pożądanie, niezwykle mocne, bolesne i cudowne. Zrogowaciałe palce Jonathana dotknęły aksamitnej skóry dziewczyny, a wszędzie tam, którędy przeszły, wybuchał płomień. Stormy czuła się w tej chwili bardziej żywa niż kiedykolwiek. Nie spostrzegła się nawet, kiedy pieszczoty Jonathana doprowadziły ją na sam szczyt uniesień, gdzie trwała, drżąc od gwałtownej rozkoszy.
Później Jonathan objął ją mocno. Stormy zasnęła zaraz, a zasypiając była święcie przekonana, że wszystko musi się ułożyć. Zamiast samotności trwała teraz między nimi cudowna wspólnota. Stormy wiedziała, że już nigdy więcej nie poczuje się zagubiona i bezradna.
Gdy jednak rankiem wyciągnęła rękę, spragniona znajomego dotyku, okazało się, że Jonathan zniknął.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Słoneczne pręgi padały na pustą poduszkę, tę samą, na której spoczywała przedtem głowa Jonathana. Stormy wystraszyła się nieobecności męża. Nocne godziny miłości wydały jej się nagle odległe jak sen. Czyżby ukochany mężczyzna znów miał zacząć jej unikać? Wstała i ostrożnie podeszła do okna obszernej sypialni.
Gdzie się podział Jonathan?
- Senor McBride zaraz o świcie pojechał doglądać napraw. Ktoś zepsuł wiatraki na północnym pastwisku i bydło zostało bez wody - powiedział Stormy w stajni Jose, do którego zaprowadził ją mały Daniel.
- Pan McBride mówi, że to jakiś sabotaż - dodał zarządca. - Powiedział, że wróci dopiero na wieczór. Trzeba przepędzić bydło w inne miejsce. Zaraz wysyłam tam wszystkich ludzi...
Więc to tak? Jonathan wyjechał na cały dzień, nie żegnając się i w ogóle nie mówiąc słowa dopiero co poślubionej żonie.
Stormy sama nie wiedziała, skąd bierze się w niej coraz wyraźniejsze przeczucie niebezpieczeństwa. Powoli wróciła z Danielem do domu i na długie godziny zapadła w niebyt Przez jakiś czas szkicowała kucyki i kaktusy, by zabawić dzieci, lecz tak naprawdę czekała na znak od Jonathana. Miał przy sobie radiotelefon. Mógł do niej zadzwonić, ale nie uczynił tego.
Po południu wraz z matką i dziećmi pojechała do szpitala, by odwiedzić Risę. Dziewczynka szybko dochodziła do zdrowia. Po powrocie dzieciom chciało się pić. Maja zabrała je do kuchni, a Stormy poszła na gorę, żeby się przebrać.
Na schodach zastąpiły jej drogę Henrietta i Maria. Ta ostatnia jak zwykle milczała, pozwalając, by sprawę załatwiła w jej imieniu starsza pani.
- Jonathan wrócił. Rozmawiali z szeryfem w bibliotece...
- I co?
- Nie wiem. Rozmawiali na osobności. Jonathan chwilę czekał na ciebie. Mówił, że ma ci coś ważnego do przekazania. Był jakiś taki... Zdenerwowany.
Stormy poczuła szybsze bicie serca i lęk.
- Dokąd poszedł?
- Musiał znów gdzieś pojechać. Minęliście się dosłownie o sekundę.
Przejęta i rozczarowana popędziła do pokoju. Gdy tylko otworzyła drzwi, ujrzała na poduszce kartkę. Wiadomość była krótka, a pod nią dużymi literami widniało imię Jonathana.
„Przepraszam Cię, kochanie, ale nie mogłem czekać. Pragnę Ci przekazać coś ogromnie ważnego. Trudno, wstrzymam się z tym do rana. Nie czekaj dziś na mnie. Muszę naprawić wiatrak za chatką Lidii".
Stormy zmięła karteluszek w dłoni. Zmarnowała dzień... Chatkę dzieliły od rancza niecałe dwa kilometry. Jonathan zabronił jej wprawdzie chodzić tam samej, ale przecież czekał na nią na miejscu, prawda? Poza tym napisał, że sprawa jest bardzo ważna.
Stormy biła się z myślami, lecz już po chwili podjęła decyzję. Nie mówiąc nikomu ani słowa i nie przebierając się nawet, spakowała szkicownik i wymknęła się tylnymi schodami
Daniel z bólem przyzwyczajał się do myśli, że trzeba dzielić się zabawkami. Krzywił się okropnie, ilekroć mała Maja szarpała niezręcznymi paluszkami za blaszane drzwiczki czerwonego ferrari. Tym razem mała prawie wyrwała drzwiczki z zawiasków. Daniel nie wytrzymał i rzucił się ku dziewczynce.
- To moja zabawka!
- Ja też chcę! - wrzasnął Jakub, także sięgając po samochodzik.
- Przestańcie się bić! - Maja wpadła między walczące dzieci, rozdzielając je pospiesznie. Daniel zwrócił wzrok ku oknu, za którym coś mignęło, po czym zerwał się, złapał samochodzik w garść i błyskawicznie wypadł z kuchni.
- Danielu, wracaj! Dokąd pędzisz?
Gdy chłopiec rozchylił żaluzję, ujrzał furgonetkę, wyjeżdżającą z garażu. Szerokimi oczami patrzył na błyszczące w słońcu zderzaki samochodu.
- Stormy! - szepnął. Przez chwilę trwał w wielkim napięciu przy oknie, a potem wpadł nagle na znakomity pomysł. Puścił żaluzję.
- Danielu!
Nie słuchał, gdyż pędził już do telefonu w sieni. Dopiero w połowie rozmowy usłyszał za sobą kroki Mai. Odłożył słuchawkę i podbiegł do okna, otworzył je i wyśliznął się, lądując na klombie z kwiatami. Ile sił w nogach puścił się pędem przed siebie i zniknął.
Gdy Stormy zatrzymała samochód przed chatką, słońce chowało się za horyzont pośród symfonii płomienistych barw, jeszcze piękniejszej niż poprzednim razem. Skrzydła wiatraka klekotały głośno, a dźwięk roznosił się niesamowitym echem po okolicy. Zaniepokoiła się leciutko, nie widząc Jonathana. Tym razem wysiadając pamiętała o tym, by nie zostawiać kluczyków w furgonetce.
Również i tym razem przy chatce pasła się spokojnie sarna. Stormy szła przez wysoką trawę wzdłuż skraju zarośli, nawołując męża. Starała się nie myśleć o śmierci Lidii ani o niebezpieczeństwach czających się w tak odludnym miejscu.
Jonathan nie odpowiadał Słońce chowało się coraz prędzej, a drzewa rzucały coraz dłuższe, rozczapierzone cienie. Ucichły wszystkie ptaki i cykady. Słychać było tylko klekot wiatraka.
Stormy uświadomiła sobie nagle, że coś się tutaj - nie zgadza. Wiatrak. Jego skrzydła obracały się zupełnie normalnie. Skąd konieczność naprawy? Poczuła przykre, mdlące uczucie. Jonathan ją okłamał.
Ciszę rozdarł pojedynczy ptasi skrzek. Stormy aż podskoczyła i zdjęta strachem pobiegła co tchu do furgonetki.
Niedaleko samochodu zwolniła i już spokojniejszym gestem otworzyła drzwiczki. Dopiero wtedy krzyknęła.
Pod kierownicą dyndał pęk wyrwanych przewodów.
Kartka od „Jonathana" była więc podstępem. Stormy zaryzykowała wszystko, bo nie tylko swoje życie, lecz także życie nie narodzonego jeszcze dziecka, by spotkać się z ukochanym mężczyzną. Skutek był ten, że wpadła w pułapkę, którą zastawił na nią morderca. Ogarnęła ją panika.
Ten, kto ją tutaj zwabił, najwyraźniej czekał, aż zapadnie zupełna ciemność. Gdzie podział się Jonathan? Dlaczego się nie zjawiał? A może to jednak on jest mordercą?
Ktokolwiek nim był, po raz kolejny usiłował ją zabić. Również tym razem pozostało jej tylko jedno: uciec i spróbować się ukryć w zaroślach. Poprzednio nie przyniosło to skutku. Innego wyjścia jednak nie było.
Poruszając się jak automat, Stormy zapuściła się w gąszcz, brnąc coraz głębiej w straszną, nieprzyjazną ciemność. Potykała się co chwila, a cierniste krzewy kaleczyły jej skórę. Za sobą usłyszała nagle odgłos kroków.
- Jonathanie! - krzyknęła.
- Tak? - odpowiedział jej z oddali znajomy, ochrypły głos, lecz kiedy się odwróciła w tamtą stronę, ujrzała tylko ciemność. Nie poczuła nawet ciosu w skroń, od którego zwaliła się bezwładnie na ziemię.
Ocknęła się z wolna, czując przenikliwy ból w całej czaszce. Dusiła się od ostrego, gęstego dymu. Ubranie wisiało na niej w strzępach, a na jej ciele widniały siniaki, jak gdyby ktoś wlókł ją dłuższy czas po ziemi. Leżała na wznak w pokoju na poddaszu chatki, czując pod sobą odłamki rozbitej szyby. Spróbowała się podnieść, lecz uniemożliwiły jej to sznury krępujące ją w nadgarstkach i w kostkach.
Spodziewała się, że na dworze będzie już zupełnie ciemno, ale myliła się. Zza okna dobiegał różowy odblask i trzask płonącego drewna. Całe wnętrze, w którym się znalazła, wypełniał dym. Ktoś widocznie podpalił suche jak pieprz zarośla, a wiatr niósł płomienie i dym w stronę chatki. Stormy zrozumiała, że spłonie żywcem wraz z dzieckiem. Przerażona tą myślą namacała palcami odłamek szkła i zaczęła nim trzeć o sznury na rękach. Szło jej to z trudem. Złote grzywy płomieni, prześwitujących pomiędzy drzewami, podchodziły coraz bliżej budynku. Tnąc na ślepo, przecięła sobie skórę na przegubie i krzyknęła z bólu.
- Jonathanie... - jęknęła.
Jak na zawołanie, mężczyzna wpadł nagle do wnętrza pokoju. Podarta koszula wisiała na nim w strzępach, odsłaniając potężny tors i ramiona. Jego twarz była cała usmolona sadzą. Gdy Stormy spojrzała w czarne, nienawistne oczy męża, przez sekundę wydało jej się, że goreją w nich płomienie piekła.
- Jonathanie! Dlaczego? Dlaczego?!
Twarz mężczyzny pobielała pod skorupą sadzy. Spojrzenie Stormy sprawiło, że zgasł wściekły ogień w jego oczach. Zaraz jednak ktoś potrącił Jonathana zza pleców, zmuszając go, by ze zwieszoną głową wszedł za próg pokoju. Stormy ujrzała pośród dymu, że ktoś stoi na wąskich schodach tuż za jej mężem. Ów ktoś celował mu prosto w serce lufą czarno oksydowanej broni.
Tym kimś była Henrietta, niepodobna do siebie, owładnięta szalem i czarna od sadzy. Jej palec zacisnął się kurczowo i bezlitośnie na spuście. Była gotowa do tego, aby zabić.
- Jonathanie! - krzyknęła Stormy z rozpaczą.
Słysząc ten krzyk, Jonathan odwrócił się do Stormy, lecz było za późno. Kula z hukiem wryła mu się prosto w ciało. Zwalił się jak kłoda na pokrytą szkłem podłogę i znieruchomiał.
Henrietta zabiła go jak psa.
Na dworze płomienie ogarnęły korony najbliższych drzew i zaczęły lizać ściany chatki. Dach i krokwie zajęły się z łatwością. Spomiędzy desek podłogi zaczął się wysnuwać gęsty dym. Jonathan leżał zaś martwy obok Stormy.
Henrietta uśmiechnęła się do niej.
- Jaka szkoda, że musisz umrzeć razem z mężem, Stormy. Ostatecznie jesteśmy z tej samej rodziny - odezwała się prawie bez nienawiści
Stormy nadal manipulowała za plecami odłamkiem szyby, próbując rozciąć sznur. Opuściła wzrok, wpatrując się w Jonathana. Wyglądał tak młodo, a twarz miał tak chłopięcą i beztroską, jak gdyby dopiero teraz pogodził się z życiem. Stormy wiedziała nareszcie, że Jonathan był niewinny. Wiedziała też, że naprawdę ją kochał. I jeszcze to, że zniszczył go stojący nad nią potwór w skórze kobiety.
- Trzy razy cię ostrzegałam, moja mała. Najpierw w Los Angeles, a potem tutaj, ale ty nie słuchałaś - dziwnie męskim, chropawym głosem odezwała się do niej Henrietta. - Za to teraz nareszcie możecie razem umrzeć.
- Henrietto! Ja... Będę miała dziecko. Urodzę Hugonowi wnuka. Nie pozwolisz nam chyba... Nie dasz nam tu umrzeć?
- To dla mnie nic trudnego. Nie pierwszy raz. Ostatecznie mogłam spokojnie słuchać krzyku Lidii, kiedy jej gach dusił ją za to, że znalazła sobie jeszcze innego amanta.
- Tak po prostu, słuchałaś?
- Lidia zasłużyła sobie na śmierć.
- Znałaś prawdę, ale pozwoliłaś, by wszyscy zaczęli winić Jonathana?
- Sama puściłam te pogłoski w obieg. Chciałam się go pozbyć i nareszcie zdobyć to ranczo. Nie tylko Hugo miał swoje wielkie plany. Ja też. Nasz ojciec wyrzekł się mnie, bo nie byłam chłopakiem. Próbowałam go przekonać, że się nadaję, stałam się dla niego lepszym synem niż Hugo, ale wszystko na nic. Za to teraz, kiedy umrzecie, wszystko będzie moje.
- Masz przecież własne ranczo.
- Ale za małe, za małe - padła nienawistna odpowiedź.
Wiatr poniósł czerwone języki ognia wprost ku tylnej ścianie chatki.
- Więc to ty zostawiłaś kartkę w moim pokoju?
- Pewnie, że ja. Jonathan miał taki śmieszny charakter piana, że łatwo go było podrobić. Daniel widział, jak odjeżdżasz i natychmiast zadzwonił do ojca. A ten tak się spieszył, żeby zdążyć cię uratować, że sam wpadł w pułapkę. Dokładnie tak, jak planowałam - dodała z triumfem Henrietta i uśmiechnęła się demonicznie, zachwycona popłochem swej ofiary.
- Co teraz będzie z Danielem? Pomyśli, że zginęliśmy przez niego.
- Co za różnica? I tak nikt się nim nie zajmował. Tak samo jak mną, kiedy byłam mała - odparła Henrietta z mrożącą krew obojętnością.
- Udawałaś, że go lubisz.
- W ogóle dużo udawałam.
W tejże chwili ktoś stanął za Henriettą. Daniel z włosami jeszcze bardziej złocistymi na tle płomieni.
- Puszczaj ich, bo powiem, że to ty - pisnął do Henrietty cienkim, wystraszonym głosem. Stał u szczytu schodów, bez tchu, wyczerpany parokilometrowym biegiem. Wokół niego unosił się dym. Na buzi chłopca malował się ten sam gniew, który Stormy znała z twarzy jego ojca. Pożałowała, że Jonathan nigdy już się nie dowie, jak dzielnego miał syna.
- Ty bezczelny bachorze! - wrzasnęła Henrietta. - Ciebie też zabiję, nie myśl sobie!
Stormy poczuła grozę i całkowitą bezradność. Wiedziała, że ciotka nie żartuje.
Nagle w tej samej sekundzie zdarzyły się trzy różne rzeczy.
Stormy nareszcie przecięła sznur, krępujący jej ręce i rzuciła się na Henriettę. Daniel upuścił samochodzik. Jonathan zaś, który, jak się okazało, odwrócił się w momencie strzału i przyjął kulę w ramię, a nie w serce, jak tygrys zerwał się z podłogi. Zaskoczona Henrietta odskoczyła w tył; próbując zasłonić się małym Danielem.
Chłopiec ze zręcznością małpki zrobił unik, wymykając się jej rękom. Henrietta nastąpiła butem na samochodzik. Stormy złapała czarny, wysoki but, który mignął nagle przed nią, i pociągnęła go. Starsza pani straciła równowagę i przez ułamek sekundy próbowała uchwycić się futryny, a potem poręczy schodów. Na próżno. Runęła na wznak w dół schodów, uderzając potylicą o kolenie stopnie, po czym zwaliła się bezwładnie na podłogę i legła bez ruchu. Było jasne, że nie żyje.
Stormy zaczęła się dławić gęstym dymem. Dusiła się prawie, kiedy Jonathan zdołał nareszcie rozsupłać sznur krępujący jej kostki. Ze ścian parteru buchały już płomienie. Osłabiony trafieniem i upływem krwi Jonathan na poły zniósł, na poły zwlókł ją po schodach. Kiedy całą trójką stanęli bezpiecznie na dworze, dziewczyna poczuła przerażającą falę gorąca. Spojrzała pod nogi i zobaczyła, że pali się jej spódnicą. Jonathan i Daniel gołymi rękami zdusili płomień. Przeraźliwy ból wydawał się Stormy nie do zniesienia.. Najbardziej ze wszystkiego bała się w tamtej chwili, że straci dziecko.
- Moje maleństwo... - szepnęła.
Jonathan przyklęknął, by lepiej słyszeć słowa żony. Krew z rany w jego ramieniu kapała Stormy na sukienkę.
- Co takiego? Słyszałam, co mówiłaś do Henrietty, ale...
- Nasze maleństwo... To dla niego chciałam cię kochać, to dla niego zgodziłam się wyjść za ciebie. Będę miała z tobą dziecko! Nie chodziło mi o ranczo. Chciałam, żebyśmy się stali rodziną. Myślałam, że skoro nie umiesz mnie kochać, może przynajmniej pokochasz to małe. Jeśli nie możesz czy nie chcesz uratować nas dwojga, uratuj chociaż nasze maleństwo.
Długie rzęsy Stormy zatrzepotały i zamknęły się. Jonathan objął mocno ledwo żywą dziewczynę, lecz ta nie czuła już prawie nic i z nieprzytomnym wyrazem twarzy spytała:
- Czy wszystko było na darmo?
Kłąb złotego płomienia za ich plecami pochłonął tymczasem na zawsze Henriettę, a wraz z nią całe otaczające ich dotąd zło. Nie zwrócili na to uwagi. Stormy czuła, że cały świat, wraz z twarzą ukochanego mężczyzny, zapada się w coraz głębszą ciemność.
- Kocham cię - powiedział Jonathan. - Kocham nad życie.
- Ja cię też kocham - pisnął z boku Daniel.
Bezwładna postać w ramionach Jonathana nie usłyszała już jednak tych słów.
Stormy czuła, że powieki przepala jej oślepiająco białe światło. Z początku pomyślała, że umarła, i że tak właśnie wygląda niebo.
Gdy jednak otworzyła oczy, obok siebie ujrzała męża. Jonathan był bez koszuli, a jego lewe ramię, podobnie jak dłoń, spowijał gruby bandaż.
- Kochanie... Kochanie moje! Jesteś bezpieczna. Nasz syn także.
- Syn? Skąd wiesz?
- Robili ci tu jakieś wymyślne testy, stąd wiem. Poza tym Hugo zawsze śnił o synu. Teraz miałby wnuka.
Stormy znalazła się w ciepłych objęciach męża. Trwali tak nieruchomo przez długą chwilę.
- Czy mi kiedykolwiek przebaczysz?
- Co mam ci przebaczyć, kochanie?
- To, że ci nie wierzyłam. Nie ufałam ci na tyle, żeby się przyznać, że jestem w ciąży. Krzywdziłam cię rozmyślnie.
Jonathan westchnął głucho i przez minutę nie wyrzekł ani słowa, lecz potem z czcią, nie spiesząc się, pocałował Stormy.
- Dałaś mi największy skarb, jaki można dostać od kobiety. Dałaś mi miłość. Kochałaś mnie nawet wtedy, gdy mi nie wierzyłaś.
- Gdzie jest Daniel?
- Śpi tuż obok, za ścianą. Dziękuję ci, kochanie, i za to. Dzięki tobie odzyskałem syna. Był tak niewiarygodnie dzielny... - szepnął Jonathan.
- Powiedziałeś mu, że tak uważasz?
- Pewnie - uśmiechnął się. - Tak się ucieszył, że nic ci nie jest i że będzie miał braciszka. Nie masz pojęcia!
- Nowe dziecko nowym dzieckiem, ale nie wolno nam zapomnieć o Danielu.
- Nigdy już o nim nie zapomnę. Żałuję, że byłem taki szorstki dla niego. Do twojego przyjazdu winiłem małego za wszystkie grzechy Lidii. Ale teraz to już mało ważne. Kocham Daniela za to, jaki jest.
- A więc niczego mi już nie brakuje - wyszeptała Stormy zamykając oczy. - Niczego, oprócz jednej rzeczy.
- Mianowicie, kochanie?
- Nigdy mi jeszcze nie powiedziałeś, że mnie kochasz.
- Ależ powiedziałem. Byłaś nieprzytomna, więc nie mogłaś tego usłyszeć.
- W takim razie musisz mi powiedzieć to jeszcze raz.
- Powiedzieć to żadna sztuka - zauważył Jonathan, zbliżając wargi do ucha żony.
- Skoro to takie proste, dlaczego milczysz?
- Bo to nie takie proste. Przynajmniej nie dla mnie.
- I dlatego tak cię o to proszę.
Jonathan nachylił się i szepnął Stormy wprost do ucha owe dwa najcudowniejsze słowa. Zadrżała z przejęcia i nagłej radości.
- Kiedyś zamiast szeptać będziesz jeszcze chciał tak do mnie krzyczeć.
- Kiedyś zabiorę cię jeszcze z dziećmi na Księżyc. Konno pofruniemy aż na drugą stronę planety.
ZAKOŃCZENIE
Galeria sztuki w San Antonio zmieniła się tego dnia nie do poznania. Całe wnętrze wypełniali zaproszeni goście, wśród których były panie w wieczorowych toaletach i osobliwe widma w beżowych, powiewnych szatach. Na długich stołach zastawionych kawiorem i serami płonęły białe, woskowe świece. Szampan lał się szeroką strugą, a kwartet skrzypkowy dyskretnie akompaniował gościom zwiedzającym wystawę.
Stormy McBride stała pośrodku sali w przepysznej, złotej sukni, mając w tle olbrzymi konny portret Jonathana McBride'a na tle zachodu słońca. W postaci malarki czuło się nową u niej władczość i pewność siebie, której nabyła dzięki małżeństwu, macierzyństwu i radości z własnych artystycznych dokonań. Stormy bezwiednie dotknęła najnowszego daru od męża w postaci błyszczącego, brylantowego serduszka na złotym łańcuszku. Wiedziała, że prezent stanie się jej ukochanym klejnotem do końca życia. Serduszko było darem nie tylko od Jonathana, lecz także od Daniela i jego nowego, ośmiomiesięcznego już braciszka, Jasona.
W galerii wisiało jeszcze kilkanaście nowych obrazów Stormy. Wszystkie wibrowały ogromem śmiałych barw i wszystkie przedstawiały sceny z życia teksaskiego rańcza. Artystka nie malowała już zagubionych dziewcząt, szybujących przez beżową pustkę. Nowym tematem jej obrazów stało się po prostu życie.
Do galerii wszedł teraz tylnymi drzwiami Jonathan, dźwigający na reku ciemnowłosego bobasa. Za nim dreptał Daniel z kocykiem i butelką ze smoczkiem. Na widok męża Stormy zapomniała o wszystkim i zbiegła ku niemu po schodach. Podbiegły do Jonathana także Maja i Venice, okutane w swoje beżowe szaty.
- Powiedz „mama". - Maja nachyliła się nad niemowlęciem.
- Jako babcia powinnaś wiedzieć, że Jason nie wykonuje poleceń na ślepo.
- Powiedz „mama"! - nie ustępowała Maja.
- Ta-ta! - odezwało się dziecko.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet Maja, która oczarowana widokiem dotknęła noska bobasa, a potem uwolniła Jonathana od ciężaru i sama zajęła się małym.
- Jestem z ciebie dumna, Stormy - odezwała się do córki. - Odkryłaś w sobie prawdziwą artystkę i umiałaś pójść własną drogą. Szkoda tylko, że nie obyło się przy tym bez małżeństwa.
- Czyli losu gorszego niż śmierć - przekornie dokończył za teściową Jonathan.
- Nie w wypadku Stormy! - roześmiała się Maja. - Wydaje mi się, że lepiej jej w małżeństwie. Jest teraz... bogatsza. Odnalazła siebie. Razem tworzycie nową całość. Nie myślałam, że kiedykolwiek tak powiem, ale jestem ci za to wdzięczna, Jonathanie.
- Dziękuję, mamo - prędko odrzekła w jego imieniu Stormy i objęła męża.
Długo trwali w uścisku, dopóki nie podszedł do nich kelner z tacą pełną kieliszków szampana. Stormy chciała odmówić, lecz Jonathan podniósł dwa kieliszki i wręczył jej wysmukłe szkło.
- Przecież pamiętasz, jak działa na mnie alkohol.
- Pamiętam - przytaknął i ostrożnie, tak aby nie uronić kropli szampana, nachylił się nad żoną. Pocałował ją leciutko, lecz nawet i to dotknięcie przeniknęło ją do głębi. Widząc to Jonathan rzekł z uśmiechem: - Powiedziałaś kiedyś, że żałujesz wszystkiego, co się zdarzyło tamtej nocy. Myślałem, że mnie za to znienawidziłaś.
- Plotłam głupstwa. Tamta noc była najszczęśliwsza w moim życiu - szepnęła ciepłym głosem.
- Kocham cię, Stormy. Będę cię kochał aż do śmierci.