Kaplow Robert Kto zabija najsławniejszych amerykańskich pisarzy 2


ROBERT KAPLOW

Kto zabija

najsławniejszych

amerykańskich

pisarzy?

Z angielskiego przełożyła Magdalena Słysz

0x01 graphic

Świat Książki

0x01 graphic

Tytuł oryginału

WHO'S KILLING THE GREAT WRITERS OF AMERICA?

Redaktor prowadzący

Elżbieta Kobusińska

Redakcja merytoryczna

Mirosław Grabowski

Korekta

Jolanta Rososińska

Irena Kulczycka

Redakcja techniczna

Małgorzata Juźwik

Copyright © Robert Kaplow and Phoenix Books and Audio Inc.

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o.o.

Warszawa 2009

Świat Książki

Warszawa 2009

Bertelsmann Media sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie

DK

Druk i oprawa

Rzeszowskie Zakłady Graficzne SA

ISBN 978-83-247-1014-0

Nr 6306

Kto zabija najsławniejszych pisarzy amerykańskich?

Satyra, w której występują (między innymi): Sue Grafton, Gustaw Flaubert, René Magritte, Arthur Conan Doyle, Cole Porter, Steve Martin, Claire Danes, Królik Bugs, Archie Rice, Chung Ling Soo, Benny Hill, Jane Austen, Vladimir Nabokov, Basil Rathbone, Stephen King, George W. Bush, Tabitha King, Arthur Miller, J.D. Salinger, John Updike, Cormac McCarthy, Brooklyn Decker, Danielle Steel, Curtis Sittenfeld, Mitch Albom, Wiktor Hugo, F. Scott Fitzgerald, Gérard Depardieu, Carson McCullers, Wally Lamb, Matthew McConaughey, César Ritz, Alice Munro, Daniel Menaker, Jennifer Egan, Virginia Woolf, Janet Maslin, François Truffaut, Ernst Lubitsch, Truman Capote, A.O. Scott, Spike Lee, T. Coraghessan Boyle, Robert James Waller, Munro Leaf, Michiko Kakutani, Georgia O'Keeffe, Diane Sawyer, Emma Peel, Paul Simon, Tom Clancy, Patrick McGoohan, Jerry Orbach, Alfred Hitchcock, Charles Trenet, Eric Lustbader, Simon Oakland, John le Carré, Hugo Chavez, Makdi-El Sadr, Amy Goodman, Noam Chomsky, Frank Rich, Yo-Yo-Ma, markiz de Sade, Charles Ludlam, sir Walter Scott, Thomas Heggen, Steven Spielberg, Bernard Herrmann, Jack Webb, Hideo Nakata, Gore Verbinski, Shirley Jackson, Laura Nyro, Bobby Darin, Johnny Mercer, Robot Commando, William Gibson, Mildred Bailey, dr Ronald Hoffman i the Ink Spots.

Do Michaela Townsenda:

Kto zabija najsławniejszych pisarzy amerykańskich? jest fikcją literacką.

Choć występujące w książce postaci i miejsca są autentyczne, to postaci te i miejsca zostały przetworzone w duchu parodii i burleski.

R. K.

A tu bach,

Będzie strach,

Tylko mała przygryweczka.

Johnny Mercer

Spis treści:

1

BIEGUNKA
W ORIENT
EXPRESSIE

Przyglądając się starszej kobiecie z balkonikiem, Sue Grafton pomyślała: „Patrzymy, jak nasi przyjaciele, jeden po drugim, chorują i umierają, a potem, pewnego dnia, na nas będą patrzeć, jak chorujemy i umieramy”.

Otrząsnęła się z tych myśli. To miała być jej podróż urodzinowa. W poszukiwaniu klimatów bardziej afirmujących życie zwróciła się do swojego kieszonkowego wydania Pani Bovary:

... nikt, nigdy, nie może dać dokładnej miary swych potrzeb, myśli i cierpień, a słowo ludzkie jest jak pęknięty kocioł, na którym wygrywamy melodie godne tańczącego niedźwiedzia, podczas gdy chcielibyśmy wzruszyć gwiazdy.

„Cholera, czyż to nie prawda?” - pomyślała.

Siedziała na Statione Ferrovia Santa Lucia w Wenecji. Pod marmurową prostopadłościenną kolumną, wyrastającą spośród góry bagaży, widniała mosiężna tablica z napisem: „Venice-Simplon Orient Express - czas zajmowania miejsc”. Pod nim znajdował się rysunek zegara: jasnoniebieskie wskazówki na ciemniejszym tle. Wskazywały dziesiątą dwadzieścia pięć. Obok tablicy stał potężny łysy mężczyzna w koszuli khaki z krótkimi rękawami i rozmawiał przez telefon komórkowy. Zasłaniał ręką twarz, od jego aluminiowego neseseru odbijało się słońce.

„To on będzie mordercą” - stwierdziła Grafton, której myśli prawie zawsze podążały w tym kierunku. Kinsey spotka go w pociągu... Nie, za nim stał ciekawszy facet: muskularny młody Murzyn w białej koszuli, o klasycznie rzeźbionych rysach twarzy. Na ręce miał srebrną bransoletkę. To jego Kinsey spotka w pociągu. Będzie gwiazdą rapu. Podaruje jej płytę CD z własnym zdjęciem na okładce - w białym garniturze, czarnym krawacie i czarnym kaszmirowym szaliku. I z mikrofonem bezprzewodowym w dłoni. Płyta będzie nosiła tytuł Big Nig.

- Nie wiem, jak to powiedzieć - zauważa Kinsey, unosząc brew. - Ale czy nie jest to, jak to się mówi, lekki obciach?

- Obciach? - pyta mężczyzna.

- Big Nig to chyba trochę deprecjonujące? Jakby... no, nie wiem... ale to tak, jakby gwiazda popu, lesbijka i Żydówka, nazywała się Pejs Les.

- Nie, nie, nie, Kinsey. - Jego głos łagodzi wymowa typowa dla angielskiej klasy robotniczej. - Nic nie rozumiesz. Wymawia się Big Najdż - bo nazywam się Nigel. A-j. Wielki Najdżel.

- O Boże, strasznie przepraszam.

Kinsey patrzy na cedeka. Na okładce widnieje nazwa producenta: Wytwórnia Płytowa Nabrzmiały Fallus. A w notce reklamowej hasło: „Zapładniające dzieło” - Keefa Sanneh, „New York Times”.

„Dobra, może to lekkie przegięcie” - pomyślała Grafton.

Zbyt ryzykownie, zbyt wcześnie.

Spojrzała znowu w stronę marmurowej kolumny i zobaczyła, że czarny mężczyzna zniknął w tłumie. „W jednej chwili jesteś bohaterem mojej książki - pomyślała - a w drugiej już nawet nie istniejesz”. To niewątpliwie dziwny moment, gdy ktoś wchodzi w drogę pisarzowi, który „zbiera materiał”. Postanowiła, że zapożyczy od niego chociaż srebrną bransoletkę...

Zrobi z niej grawerowaną blaszkę identyfikacyjną z białego złota - osiemnastokaratowego. Znajdą ją przy zwłokach, gdzie szczęśliwym zbiegiem okoliczności upadła podczas szarpaniny. „Może zbyt szczęśliwym” - pomyśli inspektor Magritte, znany detektyw surrealista. Na torach kolejowych leży ciało korpulentnej amerykańskiej pisarki, autorki kryminałów. Magritte, w jasnych lawendowych rękawiczkach z lateksu, podnosi bransoletkę. Z jednej strony widnieje wygrawerowane imię „Nigel”. Z drugiej dedykacja - „od całego zespołu NF”.

- Nabrzmiały Fallus? - zapyta smukła blondwłosa asystentka inspektora.

- Nie - odpowie Magritte. - Nie, przeciwnie, czuję się całkiem wyluzowany. - I wróci do oglądania dużej cementowej studzienki ściekowej w sąsiedztwie zwłok. - Ce n'est pas une pipe! - zawoła nagle, gdy z kominka wyjedzie rozpędzona lokomotywa, miażdżąc jego melonik...

Grafton pokręciła głową.

Musi zapanować nad swoją wyobraźnią.

Może naprawdę już się wypaliła.

Serce mówiło jej, że powinna zakończyć na Z jak kupon z numerem zero, ale nie, jej radosny, nadziany wydawca naciskał, urabiał ją i przekonywał. Jęknęła, gdy ponownie przeczytała list, służący jej jako zakładka Pani Bovary.

„...miło mi słyszeć, że w końcu zaczęłaś pracę nad AA jak aardvark. Wszyscy w redakcji są przekonani, że będzie to Twój największy hit. Następna książka z tej serii powinna mieć tytuł: DD jak podwójne D. Psychopatyczny chirurg z Beverly Hills robi kobietom tak wielkie piersi, że duszą je we śnie. Świetny materiał na film.

Powodzenia,

Jerry Goniff, prezes wydawnictwa Pogrobowiec.

PS Aardvark jest już w wiosennym katalogu. Największe zamówienia od czasu B jak brandzlowanie.

Jęknęła znowu. AA jak aardvark, czyli mrówiec. Skąd, na litość boską, ma wytrzasnąć powieść o takim tytule?

Odkąd w zeszłym miesiącu przyjechała do Nowego Jorku i w jakiejś miłej włoskiej knajpce przy Dziewiątej zjadła lunch ze swoim wydawcą i jednocześnie redaktorem z Pogrobowca, dręczył ją problem, jak wymyślić fabułę, do której choć z grubsza pasowałby tytuł AA jak aardvark. I od czego miałby się zacząć trzeci cykl? AAA jak bateria do latarki w kształcie długopisu?...Nic dziwnego, że sir Arthur Conan Doyle w końcu zabił Sherlocka Holmesa. Mogła zacytować z pamięci zdanie kończące Ostatnią zagadkę, wciąż brzmiała jej w uszach jego melodia: hołd dla „najszlachetniejszego i najmądrzejszego człowieka, jakiego znałem”. „Pięknie ukształtowane zdanie” - pomyślała Grafton. Aż dwa przymiotniki w stopniu najwyższym. Pompatyczny, oficjalny przedrostek „naj-” powodował dławienie w gardle, gdy dżentelmen z epoki wiktoriańskiej, w swoich tweedach, z bokobrodami i w ciasnym wełnianym krawacie, powstrzymując łzy, zamykał potężny tom przygód Sherlocka Holmesa - jego świat. Oczywiście rozkrzyczani wiktoriańscy czytelnicy naciskali, urabiali i przekonywali biednego Conan Doyle'a, aż pan doktor ustąpił - i przywrócił trupa do życia w trzynastu następnych opowiadaniach, które złożyły się na Powrót Sherlocka Holmesa, w dwóch pozostałych powieściach i dwóch kolejnych zbiorach opowiadań: Jego ostatni występ i Księga spraw Sherlocka Holmesa. Biedny Conan Doyle! To jak Weekend u Berniego, część 35. A także biedny Holmes! Truposz w hawajskiej koszuli i ciemnych okularach... ktoś na pożegnanie potrząsa jego ręką...

Miała nadzieję, że Kinsey nie skończy w ten sposób. Boże, miej choć tyle przyzwoitości, żeby spadła w kipiel wodospadu Reichenbach razem ze swoim profesorem Moriartym! Niech oboje spoczną na wieczność w wodnych odmętach. Może ostatnie opowiadanie z udziałem Kinsey zatytułować Jej ostatni występ, ale nie byłby to występ w roli detektywa byłby to występ sceniczny w numerze rewiowym. Stosowny kobiecy akcent na koniec kariery „być może najsympatyczniejszej tropicielki zbrodni” („The Boston Globe”). Właściwie, pomyślała Grafton, w słowie „sympatyczna” jest coś lekceważącego i odstręczającego. Czy Emmę Bovary można uznać za sympatyczną? To właśnie dzięki swojej nieodpowiedzialności i egoizmowi jest taka atrakcyjna. Ostatnia rzecz, jaką można by o niej powiedzieć, to, to, że jest sympatyczna. Stowarzyszenie wspólnej podpaski było sympatyczne. Mystic Pizza była sympatyczna. Klub babysitterek i te niekończące się babskie książki o różowo-zielonych okładkach, z ilustracjami przedstawiającymi torby pełne zakupów... te szmiry były sympatyczne. Kinsey zasługiwała na coś lepszego.

„Zabiłam ją, czytelniku”.

Może podczas tej właśnie podróży okrutna Sue Grafton zabije swoją wiecznie trzydziestoparoletnią bohaterkę.

Na zalanej słońcem stacji rozległ się sygnał dźwiękowy i miły kobiecy głos oznajmił po włosku, angielsku, francusku i niemiecku, że pasażerowie nocnego kursu Orient Expressu z Wenecji do Paryża proszeni są o zajmowanie miejsc.

- Czy zrobiłaby nam pani zdjęcie?

Była to para młodych ludzi: on w ciemnej lnianej koszuli, ona w sukience na ramiączkach.

- Z przyjemnością - odparła Grafton.

„Jakaś rocznica” - pomyślała.

Para stała z uśmiechem w drzwiach wagonu E; pociąg cały był w błękitach i mosiądzu. Na mosiężnym stopniu znajdował się napis: „Salonka Metropolitan”.

I tak na trzydziestopięciomilimetrowej tradycyjnej kliszy została utrwalona jedna dwudziesta czwarta sekundy ich życia. Podziękowali Grafton i z wyraźną niecierpliwością ruszyli w stronę swojej kuszetki - młody mężczyzna sterował idącą przed nim kobietą.

„Stosunek oralny w Orient Expressie” - pomyślała Grafton.

W pociągu panował upał. Straszny upał. Był dwudziesty trzeci sierpnia. Pierwotnie zamierzała wybrać się w tę podróż dwudziestego trzeciego kwietnia - w urodziny Szekspira i w wigilię własnych. Spóźniła się o cztery miesiące, jak zwykle, ale nadal podniecał ją ten plan: znaleźć się pięć tysięcy kilometrów od Santa Barbara w Kalifornii, jechać samotnie tym egzotycznym pociągiem przez Alpy na zachód, do Paryża. Podróż miała trwać prawie dokładnie dwadzieścia cztery godziny. Kto wie, co się zdarzy w ciągu tych dwudziestu czterech godzin? Może przyjdzie jej do głowy pomysł na następną książkę? Przeżyje gorący romans z Big Nigem i jego nabrzmiałym fallusem, a gwizd pociągu zagłuszy jej krzyki rozkoszy? (Pociąg wjeżdżający do tunelu...). Coś znajdzie... może po prostu barwę, fakturę... a może wypatrzy ekscentrycznego Amerykanina, który świetnie nada się do jej powieści, czy brytyjskiego ekspułkownika: trochę popijającego, porywczego, pozbawionego serca - podróżowałby z biedną, wylęknioną zielonooką córką, która od trzydziestu dwóch lat sprawia mu zawód.

Temperatura w pociągu osiągnęła ze trzydzieści stopni Celsjusza i z powodu wilgoci było nieznośnie duszno.

- Nje - wyjaśnił Paolo, steward o oliwkowej skórze nje ma klimatyzancji.

Paolo, w niebiesko-złotym uniformie linii Grans Express Europeans, miał długie popielatoblond włosy związane w kucyk. W lewym uchu nosił złoty kolczyk. Grafton pomyślała: „Student college'u”. Università de Venezia. Tak spędzali wakacje on i jego napaleni kumple z Neapolu, a pod koniec sezonu spotykali się, by porównać swoje wyczyny: ile euro rąbnęli i ile przelecieli samotnych turystek.

Och, cóż, biedny Paolo o dużych zębach i szerokim uśmiechu był chyba za młody dla eleganckiej, starzejącej się, bogatej pani Grafton - kobiety już w końcu pod siedemdziesiątkę. Niebawem przejdzie do kategorii... jakiejż to? Zwiędłych Siedemdziesiątek? Siedemdziesiątek z Demencją? Siedemdziesiątek o Ślinie Cieknącej z Kącika Ust? W przyszłym roku, zamiast w podróż Orient Expressem, wybierze się na spacer korytarzem Centrum Pomocy Społecznej Orient Express. (Pokoje dla osób z zaburzeniami pamięci). I będzie miała fantastyczny wybór, jeśli chodzi o lunch: sałatka wenecka z trzech rodzajów roślin strączkowych (fasola czerwona, fasola biała, bób), sałatka zuryska z trzech rodzajów roślin strączkowych (fasola czerwona, fasola biała, bób) i sałatka paryska z trzech rodzajów roślin strączkowych (fasola czerwona i bób - mon dieu, przecież trzeba oszczędzać, yes, yes, yes!).

Paolo podał jej kluczyk yale przyczepiony łańcuszkiem z koralików do srebrnego krążka z wygrawerowanym 3482 (numer wagonu) i jedynką (numer przedziału).

- Jeśli coś mogę dla pani zrobbić, niech pani prossi. Cokkolwiek.

- Mille grazie, Paolo.

- Prego. Zaraz wróccę z pani walizzką.

Powoli oddalił się korytarzem i w jednej z tych cudownych chwil, oglądanych jakby w zwolnionym tempie, rzucił jej przez lewe ramię zalotny uśmiech.

- Młodość - zauważyła cicho - może być jedyną prawdą.

Był to cytat z tekstu piosenki, który napisała, gdy miała dwadzieścia parę lat. Jeszcze w czasach, kiedy mieszkała w Kentucky; kiedy zastanawiała się, czy nie zostać zawodowym tekściarzem. Wtedy takie słowa jak „młodość może być jedyną prawdą” brzmiały jak truizm. Teraz wydawały się tak dalekie od rzeczywistości, że aż śmieszne. Pokręciła głową na wspomnienie swojej burzliwej przeszłości: małżeństwo z Mickym Magruderem w wieku osiemnastu lat... co, u licha, sobie wtedy wyobrażała? Potem James L. Flood, dwoje dzieci i dwa lata spędzone w dusznej, wyłożonej linoleum kuchni, z myślą: Co ja tu, kurwa, robię? Drugie małżeństwo (wyjście awaryjne) z Alem Schmidtem, picie, kłamstwa i ostatnia ciąża. Przypomniała sobie mieszkanie z przenośną pralką wciśniętą obok zlewu w kuchni; wąż nagle wypadł i zanim Nina z dołu zaczęła krzyczeć histerycznie, że cieknie jej z sufitu, na podłogę wylało się sześćdziesiąt litrów ciepłej wody z mydlinami.

To w tej kuchni powiedziała Alowi, że jest w ciąży. Odparł na to:

- Świetnie. Kolejna rzecz, na którą nas nie stać.

To było naprawdę zadziwiające - prześledzić łańcuch wydarzeń, które doprowadziły ją do tej samotnej podróży pociągiem. Zadziwiające i trochę smutne.

Korytarze Orient Expressu były wyłożone ciemnoniebieską wykładziną; po prawej stronie staroświeckie odsuwane okna; po lewej przedziały. Ściany obite wypolerowanym na wysoki połysk drewnem w odcieniu słodkich ziemniaków i wykończone zieloną boazerią. Na drzwiach znajdowała się taka sama boazeria w jasnozielone romby. Korytarz był wąski, a sufit niski, biały, z szeregiem małych lamp w kształcie tulipanów.

Grafton pomyślała, że ludzie w latach dwudziestych musieli być niżsi: te brytyjskie niezabudki w podróży po Europie, z potężnymi, topornymi kuframi i potężnymi, topornymi matkami. Klaustrofobiczny korytarz i ten nieznośny upał - nieodłączne elementy luksusowej podróży! To naprawdę był inny świat.

Paolo przytargał korytarzem jej walizę. Otworzył drzwi do przedziału numer jeden.

- Wwie pani, kto dzissiaj jedzdzie pocciągiem? Steve Martin.

- Ten komik?

- Tak, niosłem jego banndżo.

- Bandżo? Będzie na nim grał?

- Możliwwe. Po kolacci. W barzrze. Często podróżżuje tym pocciągiem. Pewnie zobbaczy go pani na kolacci. Chciałby panią pozznać.

- Mnie?

- Jest pani sławną pissarką, signora Grafton. Pani książżki bardzo poppularne we Włoszech.

- Naprawdę?

- Dz jak Dzień Pedałła, hip-hip hura.

Grafton parsknęła śmiechem.

- W twoich ustach brzmi to znacznie lepiej.

Zamierzała dać mu dwa euro napiwku. Ale podwoiła sumę.

- Dz jak Dzień Pedałła, hip-hip hura - powtórzył z zachwytem, oddalając się. W jego lekko występnym uśmiechu było coś, co przywodziło jej na myśl pirata. A może to po prostu ten złoty kolczyk.

Ogarnęło ją irracjonalne pożądanie.

- Pirat Paolo - powiedziała do siebie. - Hej, Paolo, jeśli wyszorujesz mi pokład, pozwolę ci zakopać twój skarb.

Rozśmieszył ją ten zbereźny wewnętrzny głos, który rzadko się odzywał. Może stworzy jakąś postać pod ten głos. Asystentkę dla Kinsey. Mocno stąpającą po ziemi kelnerkę z baru rockandrollowego, panienkę w porwanych kabaretkach.

A może to, co czuła do Paola, wcale nie było irracjonalnym pożądaniem. Może to całkiem racjonalna chuć. Jakby powrót tej niegrzecznej dziewczynki, którą była w wieku szesnastu lat. To wcielenie Grafton, która pindrzyła się, wydymała usta i wciąż zaglądała do lustra; chodziła boso po ulicach, aż trąbili na nią nieznani faceci. Ta dziewczyna została grzecznie spakowana do szuflady: wyszorowana, wyczesana, przystrzyżona, pozbawiona pazurów - a potem zamknięta w zalatującej naftaliną szafie z tabliczką „Odpowiedzialność”. Jej małżeństwo ze Steve'em, dzieci, podpisywanie książek, wierni czytelnicy. Po czterdziestu latach w zamknięciu ta niegrzeczna dziewczyna była wściekła, sfrustrowana i gotowa lada chwila eksplodować; miała już dosyć milczenia.

Może to był prawdziwy cel tej podróży. Poczuć się znowu tamtą dziewczyną.

Było jej tak gorąco, że musiała być chora. W pociągu nie mógł panować aż taki upał. Za oknem przemykały hałaśliwe włoskie miasta - rozgrzany beton, blask i zapach pociągu: Padwa, Vicenza, Werona, Trydent, Bolzano... Zbliżali się już do Austrii, ale nie ochłodziło się ani trochę. Jej przedział przypominał szkatułkę na biżuterię - rozpaloną do czerwoności szkatułkę na biżuterię. Można było otworzyć okno, żeby wpuścić świeże powietrze, ale stukot kół z kolei powodował uporczywy ból głowy. Jedyne ustępstwo na rzecz nowoczesnej technologii stanowił mały elektryczny wiatrak z niebieskimi plastikowymi łopatkami, umieszczony nad wejściem - obok hamulca bezpieczeństwa. Ściany obite były ciemnym drewnem, obramowanym taką samą ciemną boazerią jak korytarz: drewnianymi rombami, które przypominały rząd zębów. Kuszetkę opuszczało się na pasach jak deskę do prasowania. Sześciokątne lustro także oprawione było w zielone drewno, a łazienka, która przypominała budkę telefoniczną w stylu art déco, mieściła maleńką umywalkę, okrągłe lusterko do golenia i kilka szklanek w srebrnych uchwytach na ścianie.

Najmilszym zakątkiem tej małej szkatułki na biżuterię było miejsce przy oknie. Całe obite tapicerką, w białe i różowe kwiaty na czarnym tle, przylegało do maleńkiego biurka pod oknem. Na blacie stała srebrna lampka z różowym abażurem. Grafton wyobraziła sobie Cole'a Portera, siedzącego za tym biurkiem nad swoim notesem i wymyślającego rymy do „kankan”, podczas gdy na zewnątrz błyskały światła włoskich miast.

Hindustan can

African can.

Grafton nagle poczuła mdłości, na twarz wystąpiły jej kropelki potu.

„To pewnie te małże”.

Zeszłego wieczoru jadła samotnie kolację w Wenecji, jak zwykle przy najgorszym stoliku w Ristorante Antico Martini, dzielnie udając, że rozwiązuje krzyżówkę w „International Tribune” i że dobrze jej samej ze sobą. Siedziała tam ze swoimi grubymi nogami i ewidentnie siwiejącymi włosami... A, owszem, chciała pojechać w tę podróż solo. To nie był kryzys wieku średniego; to był kryzys wieku podeszłego. Sześćdziesiąte ósme urodziny. Wszystko zorganizował Stephen Hughes, jej mąż od dwudziestu czterech lat - sfinansował i nakłaniał ją, żeby zrealizowała swoje urodzinowe marzenie. Żałosny drań. Pewnie chciał pobyć trochę sam, tak jak ona a przynajmniej zdawało jej się, że by chciała. W oderwaniu od rzeczywistości samotność wydawała się taka kusząca.

- Żadnych telefonów - nakazał jej Stephen. - Chyba że w przypadku awaryjnym. Mówię poważnie. Pobądź całkiem sama przez kilka dni. W kraju, którego języka prawie nie znasz... - Zaśmiał się.

I oto o ósmej wieczorem siedziała samotnie w niemal pustej restauracji w Wenecji. Duży stolik pośrodku sali zajmował reżyser teatralny Harold Prince, z okularami jak zwykle odsuniętymi na czubek głowy. Był w towarzystwie aktora Joela Greya i czterech żon - albo przyjaciółek. Prince zachowywał się hałaśliwie, śmiał się i mówił głośno, jak człowiek nawykły do tego, że znajduje się w centrum zainteresowania. Zauważył ją, kobietę siedzącą przy malowidle z tyłu sali, i pomyślała, że zaraz do niej zawoła:

- Droga pani, wygląda pani na samotną; może przysiądzie się pani do nas?!

Podeszłaby do ich stolika.

- Jestem amerykańską pisarką.

- Co za zbieg okoliczności! A ja amerykańskim czytelnikiem.

I pod koniec kolacji Prince postanowiłby, że zrobi musical o jej słynnej bohaterce, kobiecie detektywie (Kjak Kinsey); zadzwoni do Sondheima - a gdyby z nim się nie dogadał, to do Meat Loafa. W roli Kinsey widziałby Patti LuPone - a jeśli nie LuPone, to Harveya Fiersteina.

Ale biedna Grafton siedziała sama przy stoliku i została sama, jedząc trzy ohydne małże o smaku trutki, w zielonym sosie, który przypominał płyn do chłodnicy. Obserwowała witalność, jaką emanował stolik Prince'a. Witalność stawała się coraz cenniejszą wartością w jej życiu.

Tego wieczoru, po kolacji w Wenecji, długo nie kładła się spać. Hotel stał tuż nad kanałem, ale oczywiście jej okna wychodziły na przeciwną stronę i widok romantycznej Wenecji ograniczał się do geometrycznych linii dachów pokrytych czymś, co wyglądało jak rude rury z błota przecięte na pół. W telewizji wyświetlano Troje do pary ze Steve'em Martinem i Claire Danes i chociaż nie rozumiała dialogów we włoskim dubbingu, to uderzył ją artystyczny idiotyzm, jakim było połączenie w parze Martina (sześćdziesiąt lat) z Danes (dwadzieścia sześć?). W zbliżeniach ciemne włosy Danes aż płonęły rudo; jej oczy błyszczały z gniewu, urazy, radości. A naprzeciwko niej był Martin, jakby chory i zdecydowanie zasuszony, z oczami jak malutkie rodzynki. Było coś niesamowitego i lekko pornograficznego w ich relacji, jakby bohater grany przez Martina musiał zamawiać drogie wina i kupować stroje od Armaniego, żeby zdobyć młodą kobietę.

Głośne pukanie do drzwi przedziału.

Gałka się obróciła - Grafton nie zamknęła ich na zasuwkę - i oto w korytarzu stał Steve Martin.

Steve Martin we własnej osobie. Sześćdziesięciodwuletni. Miał na głowie kapelusz komika przebity strzałą.

- Przepraszam panią, nazywam się Lone Ranger. Nie widziała tu pani jakichś ludzi na koniach? - W tej chwili jakby kątem oka zauważył kogoś w korytarzu. - Przepraszam; zaraz wrócę. - Zamknął drzwi, ale nadal słyszała jego głos z podobną intonacją jak u Jacka Benny'ego. - Och, Tonto!

Rozległo się kolejne pukanie do drzwi, złożone z siedmiu uderzeń w rytm przygrywki do numeru wodewilowego, tam-ta-ra-ram-tam-TAM-TAM!, tylko zamiast ostatniego nastąpił metaliczny szczęk, po którym dał się słyszeć okrzyk bólu (au!).

Drzwi znowu się otworzyły, a za nimi stał Martin z wielką pułapką na myszy zatrzaśniętą na prawej ręce, którą w przesadny sposób wymachiwał.

- Dlaczego muszą tego używać?

Potem, jak w komicznej stop-klatce, znieruchomiał, popatrzył na nią z głupkowatą miną i wybuchnął donośnym śmiechem Woody'ego Woodpeckera. Właściwie przypominało to wczesnego Królika Bugsa, dużego, sadzącego susy, z serii z Elmerem. Martin patrzył wprost na nią i śmiał się:

- Che, che, che, CHE, che! Mogę wejść? Trochę niewygodnie jest chodzić w tych butach ortopedycznych.

Wkroczył do przedziału i ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że ma on na nogach ogromne czarne buciory klauna długości jakichś sześćdziesięciu centymetrów.

- Tylko we Włoszech można kupić markowe buty. - Zademonstrował kolejną komiczną stop-klatkę i zaśmiał się: Che, che, che, CHE, che! Czekaj! Prawie bym zapomniał. Poczłapał do drzwi w swoich buciorach a la płetwy, sięgnął za framugę i wyciągnął bandżo. - Ktoś zostawił je w korytarzu. - Brzdąknął głośno na instrumencie, oparł się o maleńką umywalkę i zaśpiewał scenicznym głosem:

I'm a ramblin' guy,

Ramblin' guy, ramblin' guy,

Just a rambling' guy,

A rambling' guy,

Ramblin, ramblin', rambling' guy...

Urwał nagle - potem spojrzał na nią zbity z tropu.

- Nie podoba ci się? To dlatego, że nie jest: „wędrujący z ciebie gość, z ciebie gość, z ciebie gość, wędrujący z ciebie gość, z ciebie, z ciebie gość”. Gdyby był: „wędrujący z ciebie gość, z ciebie gość, z ciebie gość”, to pojęłabyś, że „wędrujący ze mnie gość, ze mnie gość... „

I tu, mimo woli, w końcu się roześmiała. Jego numer był zdumiewający w swojej naiwnej wodewilowej grotesce i tym bardziej niepokojące robił wrażenie, że Martin nie należał już do młodzieniaszków. Pomyślała: jest Archiem Rice'em z Music-hallu, starym aktorem, którego wwożą na scenę Shrine Auditorium na ostatni występ; facetem, który z czerwoną z wysiłku twarzą odwali numer ze stepowaniem, by zasłużyć na ostatnią owację na stojąco, a potem za kulisami wykorkuje na zawał.

Czas, pomyślała, okrutnie mści się na komikach. Przypomniała sobie Groucho, łysiejącego Groucho, który pod koniec kariery nakręcił ten straszny film z Marilyn Monroe: udawał w nim, że łypie pożądliwie, że ma energię o dwadzieścia lat młodszego faceta.

Twarz Martina była papierowa i ściągnięta, nawet jakby trupia. Oczy miał małe, czujne, zagadkowe - z lekko desperackim wyrazem.

- Już lepiej! - stwierdził. - Wreszcie się śmiejesz, bo w gruncie rzeczy... wiesz co? „Wędrująca panna z ciebie, panna z ciebie, panna z ciebie”.

- Przestań, proszę! Zakrztuszę się wodą.

- Bo „krztusząca panna z ciebie, panna z ciebie, panna z ciebie”.

- Proszę, przestań.

- Mogę też się trochę napić?

Grafton skinęła głową.

Na każdej z trzech trójkątnych półek nad biurkiem stała plastikowa butelka wody.

- Musisz mi wybaczyć. To próba. Obiecałem im, że po kolacji pokażę jakąś magiczną sztuczkę. Dlatego mam przy sobie to.

Sięgnął do kieszeni swojej za dużej sportowej kurtki.

Trzask! Au! Jego lewa ręka wystrzeliła w górę, machając drugą wielką pułapką na myszy. Zaśpiewał:

- „Oj, wyjący ze mnie gość, ze mnie gość”. - Ze skrzywioną z bólu twarzą wyciągnął palce z pułapki, a potem z powrotem wsadził rękę do kieszeni. Grzebał jakiś czas w środku, robiąc z tego całe widowisko. - Potrzymaj chwilę! Wyjął gumowego kurczaka, podał jej, a potem znowu zagłębił rękę w kieszeni.

„Nie może przestać grać” - pomyślała Grafton.

Miał na sobie mocno wykrochmaloną białą koszulę, zapiętą aż po szyję, i wyobraziła sobie, jak musi mu być niewygodnie w tym starym pociągu bez klimatyzacji, z pułapkami na myszy i gumowymi kurczakami po kieszeniach.

- Hm, wobec tego ani chybi jest w spodniach. - Zanurzył dłoń w lewej kieszeni i zaczął parodiować człowieka, który szuka czegoś przy sobie, szczypiąc się. - Au! Aua! Nie ma mowy! Prrr! - Wykonał zamach biodrami, jakby coś z trudem wydobywał, i w końcu wyciągnął ze swoich workowatych spodni naturalnej wielkości gumowego penisa z gumowymi jądrami u dołu. - Cholera! Zawsze mi się to zdarza! No, potrzymaj przez chwilę.

- Wolałabym nie.

- Nie ma sprawy! - Zgniótł penisa jak magik, który mnie kulę z gąbki, żeby zmieściła się w dłoni, i wsadził go do ust, przez dziesięć sekund udając, że przełyka. I penis zniknął. Martin mlasnął głośno językiem. - Myślę, że przejdzie przez mój układ trawienny w ciągu dwóch i pół dnia. Jeśli dobrze liczę, mógłbym go wyciągnąć z tyłka na Paradę Równości w Paryżu, cha-cha-cha-CHA-cha! - Po czym wyjął z kieszeni długi pistolet z rzeźbioną drewnianą kolbą, który wyglądał na antyk.

Pomyślała, że chociaż pisze stale o broni, obecność prawdziwego pistoletu w rękach nieznajomego budzi w niej niepokój.

- Mam nadzieję, że nie jest nabity.

- Ależ jest! - Wycelował lufę we własną twarz i odegrał przerażenie trzech klakierów: ooo! aaa! ojej! A potem opuścił broń. - Do mojego numeru z łapaniem kuli.

- W roli magika?

- Niektórzy nazwaliby to magią - odparł w szyderczo filozoficznym tonie. - A inni nadprzyrodzoną zręcznością. William Robinson, jako wielki Chung Ling Soo, zginął podczas tego numeru w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Biedak przestrzelił sobie gardło. Ale, hej, nie martw się, ćwiczyłem przez całe popołudnie.

Pociągnął z butelki duży haust wody, która natychmiast trysnęła z dziurki w jego gardle - a przynajmniej z guzika przy kołnierzyku, który najwyraźniej został zmodyfikowany do tego celu.

- Czyżbym coś schrzanił?

Woda tryskała mu prosto w twarz.

- Pożycz mi swoją obrączkę - poprosił.

- Co takiego?

- No, pożycz na chwilę. Mam wersję ze złączonymi obrączkami, zobaczysz, szczęka ci opadnie!

Podała mu obrączkę, gdy ktoś zapukał.

Paolo.

- Signor Martin, signora Grafton, proszszę państwa o paszszporty. Będziemy musielli je okazać podczas przejazdu przez Austrię, Niemcy, Szwajcarię i Francję.

- Nie ma sprawy, dobry człowieku - powiedział Martin z teatralną werwą. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni na piersi i - trzask! Au! - ukazała się następna wielka pułapka na myszy. - Strasznie przepraszam! - Ze skrzywioną miną zamachał pułapką. - Musiałem zostawić dokumenty w ehhh... hhhh... - Coś utkwiło mu w gardle. Udał, że ta rzecz podchodzi mu do ust, i wydobył z nich sznur różnokolorowych chusteczek higienicznych. Wzruszył ramionami i pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Nic z tego nie rozumiem”.

Powoli wyciągał chusteczki z ust: dwadzieścia centymetrów, pięćdziesiąt, metr. Ponownie z zakłopotaniem wzruszył ramionami - obiema rękami wyciągając i zwijając sześć metrów splecionych chusteczek, które wydobywały się z jego ust tak szybko, jak tylko był w stanie je wyszarpywać. Gdy wyciągnął cały papierowy sznur, zanucił Taniec z szablami.

Paolo śmiał się i nawet Grafton nie potrafiła zachować kamiennej miny.

To wariat, pomyślała, ale zabawny wariat. Z tymi swoimi zapadniętymi oczkami jak rodzynki. Znowu przypomniał jej się Archie Rice. Laurence Olivier w muszce i białych rękawiczkach. „Spójrz mi w oczy. Za tymi oczami jestem martwy”.

Pomyślała: „Jeśli zechce się ze mną przespać, nie będę się opierać”. Był zbyt szalony, by mu się oprzeć.

Zalecenie było wyraźne: na kolację w Orient Expressie trzeba się było przebrać w stroje wieczorowe. Gdy Grafton otworzyła drzwi wagonu restauracyjnego, zauważyła, że pasażerowie dzielą się na dwie grupy: tych, którzy czuli się swobodnie w tym całym luksusie, śmiali się głośno, zamawiali dania z pompatycznie brzmiącego menu po włosku - i ci, jak ona sama, którzy sprawiali wrażenie patologicznie onieśmielonych, pełnych lęku, że w tym międzynarodowym towarzystwie popełnią jakieś kolosalne faux pas za pomocą deserowego widelczyka.

Przypomniała sobie, żeby upomnieć się później o zwrot obrączki.

Oczywiście już na sam widok jedzenia zrobiło jej się niedobrze, ale to była jej podróż urodzinowa i zamierzała się nią nacieszyć. Jutro, po przyjeździe do Paryża, zadzwoni do Stephena, żeby mu o wszystkim opowiedzieć. „To było wyjątkowe przeżycie, jedyne w swoim rodzaju - powie. - Bardzo ci dziękuję”. I naprawdę nie zamierzała więcej narażać się na atak choroby lokomocyjnej w Orient Expressie, tym ruchomym symbolu bezsensownej rozrzutności. „Nic dziwnego, że nienawidzi nas połowa świata” - pomyślała. Nie wstydziła się tego, że jej twórczość cieszy się popularnością wśród pokojówek, urzędniczek z administracji szpitali, pacjentów domów opieki, hiszpańskich kucharek i latynoskich szoferów. Jej książki też pozbawione były klimatyzacji: w najbardziej upalne dni miały opuszczone okna, panowała w nich duchota, w jakiej zwykle muszą się męczyć zwykli ludzie. Stojąc na swoich absurdalnych obcasach w tym absurdalnym pociągu, nagle poczuła się dumna, że potrafi przedstawić bezradność.

Równie absurdalny był fakt, że naprzeciwko niej, przy stoliku z tabliczką „S. Grafton”, siedział Steve Martin, chociaż tym razem nie miał na sobie butów klauna. Mówił głośno do miniaturowego dyktafonu:

- Zapamiętać: zaskoczyć Sue Grafton podczas kola... O, witaj! - Odłożył dyktafon. - Co za niespodzianka! I jaki wspaniały zbieg okoliczności, że siedzimy razem!

„On naprawdę chce się z tobą przespać” - pomyślała.

Nie było jej nieprzyjemnie z tego powodu.

Zauważyła, że na stole leży mały zapakowany prezent. Ozdobny papier przedstawiał mapę z trasą Orient Expressu.

- Panie Martin... - zaczęła.

- Proszę. - Uniósł dłoń w proteście. - Tylko nie pan Martin. Zwracaj się do mnie per „bystry, przystępny myślicielu o dużej sile oddziaływania”.

Uśmiechnęła się.

- „Variety”. Trzeba podawać źródło, bo inaczej to naruszenie praw autorskich. To chyba trafne, nie sądzisz? „Bystry, przystępny myśliciel o dużej sile oddziaływania”.

- Posłuchaj. Pochlebia mi, że chcesz zjeść ze mną kolację. Ale nie czuję się dobrze.

- Oczywiście, „bystry” i „przystępny” to chyba to samo, nie mam racji? Bo jak można być „przystępnym”, nie będąc „bystrym”? Jak myślisz? A „duża siła oddziaływania”? Co to tak naprawdę znaczy? „On ma dużą siłę oddziaływania”? Więc, powiedzmy, kiedy moja sekretarka schyla się, żeby podnieść ołówek, mogę odstawić Benny'ego Hilla?

- Naprawdę doceniam to, że próbujesz być zabawny: to z twojej strony wspaniały prezent, ale mówię ci, nie czuję się dobrze.

- Jasne! - Uniósł ręce w geście „co, ja miałbym się przejmować?”. - Doceniasz, że próbuję być zabawny. Próbuję. Nie, że jestem zabawny. Smutny, żałosny ze mnie klaun, który próbuje, choć bez powodzenia, być zabawny. Słuchaj, to nie...

- Proszę. Źle się czuję.

- Dlatego właśnie cię uwielbiam. Bo jestem jeszcze bardziej chory niż ty.

- Nie kłóćmy się, proszę. Bawmy się dobrze, jeżeli mamy siedzieć razem. Nie chcę się z tobą spierać. Uwielbiam to, co robisz. Jak wszyscy inni w tym pociągu, którzy na ciebie patrzą. Wychowałam się na twoich filmach. Ale chciałabym w spokoju zjeść kolację, dobrze? Nie musisz niczego odgrywać.

- Absolutnie - odparł. - To miło z twojej strony. Jesteś bardzo uprzejma. Wychowałaś się na moich filmach. No właśnie. Trzydzieści lat temu wydawałem ci się zabawny. Trzydzieści lat temu, kiedy byłem żywiołowym, szalonym facetem, wydawałem ci się zabawny. Rozśmieszyłem cię kiedyś - trzydzieści lat temu - w jakiejś sypialni w akademiku, gdy się naćpałaś, a w tle leciało Saturday Night Live. Hej, doceniam, że „kiedyś”, podczas kadencji Jimmy'ego Cartera, niemal cię rozśmieszyłem. To dla mnie prawdziwa satysfakcja.

Uśmiechnęła się do niego najcieplej, jak potrafiła.

- Jesteś „bystrym, przystępnym myślicielem o dużej sile oddziaływania”.

- „Myślicielem”! W tym właśnie rzecz! Dramaturga nie nazywa się wielkim „myślicielem” - nazywa się go wielkim dramaturgiem, prawda? Nie mówi się, że Szekspir albo Czechow byli wielkimi „myślicielami”, mówi się, że byli wielkimi „dramaturgami”, wielkimi „pisarzami”.

- Chciałbyś pewnie, żeby w „Variety” porównano cię do Szekspira?

Złożył dłonie i spojrzał na nią z czułością.

- Pomówmy o tobie.

Grafton się uśmiechnęła.

Martin ciągnął dalej:

- I o tym, jak bardzo uwielbiasz moje filmy. Nie te ostatnie! Nie, nie, nie, nie, nie, nie - moje numery sprzed tych pieprzonych trzydziestu lat!

Walnął pięścią w stół. Srebrna zastawa aż podskoczyła.

Grafton spojrzała na niego z sympatią. Naprawdę był żałosnym klaunem. Spragnionym uznania widowni. I naprawdę go lubiła. Wzruszała ją ta zwariowana bezradność, która kryła się za jego błazenadą.

- A ja uwielbiam twoje książki - powiedział całkiem serio. Patrzył jej w oczy. - Jest w nich wizja świata, w którym istnieje sprawiedliwość, honor zostaje nagrodzony, zagadki znajdują rozwiązanie.

Chyba naprawdę mówił poważnie.

Nie była pewna, czy nie robi sobie z niej żartów, ale mimo to sprawił jej przyjemność.

- Dziękuję ci.

Skinął głową.

- Rzadko słyszę, żeby ktoś analizował moje książki pod kątem wizji świata, w którym istnieje sprawiedliwość - powiedziała. - Zwykle jest to raczej: „Kobieto, twoje książki to prawdziwe błogosławieństwo, kiedy muszę zabić dwie godziny na lotnisku”.

- O, to też - zauważył Martin. - Przeczytałem wszystkie od A do L, gdy utknąłem w kiblu na O'Hare. To było dłuuuugie posiedzenie. Cha-cha-cha-CHA-cha!

Dopijali swój rumianek, kiedy maître przyniósł maleńki tort czekoladowy z jedną płonącą świeczką i postawił go przed Grafton.

- Nie podają dziś tortów, szef kuchni chyba upiekł ten jeden specjalnie dla ciebie - stwierdził Martin.

- Tak naprawdę nie mam dziś urodzin.

- Wiem. Były cztery miesiące temu.

- Dużo o mnie wiesz.

- Dla takich czytelników jak ja codziennie są twoje urodziny.

- Naprawdę czytałeś moje książki?

- Każde słowo. Kocham się w Kinsey Millhone.

Ludzie zebrani w jadali przyglądali im się z uśmiechem.

Pomyślała, że jest to zbyt wielojęzyczne zgromadzenie, by mogli odśpiewać Happy Birthday. A jak z tym zsynchronizować Joyeux anniversaire?

Martin położył swoje długie palce na jej dłoni.

- Sto lat szczęścia i pomyślności, Susan. Naprawdę uwielbiam twoje książki. Uważam, że jest w nich jakiś heroizm.

- Heroizm?

- Tak, dla kogoś takiego jak ja. Jestem autorem skeczów. Piszę zdanie i zaraz potem wywracam je do góry nogami, wymyślam kalambury, szukam sposobu, żeby później ironicznie je powtórzyć; cała ta straszna koronkowa robota. Misterna konstrukcja. Przypominam sobie kawałki, które pisałem dla „New Yorkera” - pracowałem nad nimi, jakby to był Ulisses - a teraz wydają się takie beznadziejnie puste. Wściekłość i wrzask, i bezsens, który robi strasznie... przygnębiające wrażenie. Jak impreza, na której wszyscy mówią naraz i nikt nie ma zamiaru się zamknąć. Podziwiam to, że ty po prostu opowiadasz historię. Czuje się, że wierzysz w swoich bohaterów. I mimo tych wszystkich dowcipnych przekomarzań z porucznikiem Dolanem i z tym uroczym starszym gospodarzem...

- Henrym...

- Właśnie. Widzisz? To jest imię. On żyje. Żyje tak samo realnie jak ta pani tam.

Wskazał śmiesznie wyglądającą trzydziestoparoletnią Amerykankę w czerwonych kowbojskich butach i czerwono-biało-niebieskiej skórzanej kamizelce. Miała androginicznie krótkie rude włosy, które wystawały spod białego kowbojskiego kapelusza. Jaskrawoczerwoną szminkę i białą plisowaną bluzkę. Siedziała przy stole z Big Nigem.

- Wszystkie te sieroty, o których piszesz z takim współczuciem - ciągnął Martin. - Ci alkoholicy, te okropne małżeństwa. Kobiety wykorzystywane przez potwory. Cała ta tęsknota za emocjonalną bliskością. Odszukaj moją zaginioną matkę! Odkryj tożsamość tej nieszczęsnej martwej dziewczyny z kamieniołomów! Twoje opisy są jak strzała. Wykonał palcem gest naśladujący ruch strzały i Grafton pomyślała, że w jego słowach dziwne i ujmujące jest to, że wypowiada je bez cienia ironii. - Ten nóż - ciągnął dalej - który tnie aż do końca i nadaje znaczenie wszystkiemu, co było wcześniej... Który właściwie przywraca światu coś w rodzaju psychicznej równowagi... Dla kogoś takiego jak ja, kto pisze jedynie kawały, kawały do jednorazowego wykorzystania, twoja twórczość jest bardzo przejmująca i chcę ci za nią podziękować.

- Wierzę, że naprawdę tak myślisz.

- Bo tak jest. Chociaż tak trudno dziś wierzyć w cokolwiek, prawda? Weźmy religię. Nie można traktować jej serio, bo wydaje się tak mitologiczna i arbitralna. Z drugiej strony nauka to czysty empiryzm i z istoty rzeczy wyklucza metafizykę. Chyba już nie miałbym w co wierzyć, gdyby nie mój biorytm astrologiczny.

Grafton znała ten dowcip, ale się uśmiechnęła.

- A ja wierzę, że będziesz musiał zjeść dziewięćdziesiąt procent tego tortu, bo ja mam chory żołądek.

- Proszę państwa! - Martin wstał i zwrócił się do obecnych w wagonie restauracyjnym. - Mamy tu wspaniały tort urodzinowy i chcieliśmy was nim poczęstować!

Na pół sekundy do oczu napłynęły jej łzy, a potem równie szybko wyschły. Martin tymczasem krążył z talerzem i srebrnym nożem. W jego przesadnych gestach, obliczonych na zdobycie względów publiczności, było coś, co przypomniało jej innego Steve'a; jej męża Steve'a Hughesa. Już od jakiegoś czasu myślała o nim i o sobie bardziej jak o kompanach do stołu niż o małżeństwie. O tak, Steve też nigdy nie zrobi jej krzywdy. O tak, Steve też zawsze będzie zachowywał się wobec niej wielkodusznie. No, i nie ma co liczyć, że kiedyś będzie dobrze się ubierał; następnym razem znowu zatrzyma go w drzwiach przed wyjściem na kolację.

- Może włożyłbyś inną koszulę?

Odpowie zniecierpliwiony:

- A gdybyśmy zamienili się rolami i to ja zatrzymałbym ciebie przed wyjściem, mówiąc: „Chyba nie zamierzasz pójść w tej bluzce?”

- Przebrałabym się.

- Powiedziałabyś mi, żebym pilnował własnego nosa.

- Nigdy nie prosiłeś, żebym zmieniła bluzkę.

- Otóż to. Bo nawet za milion lat nie ośmieliłbym się niczego ci narzucać w kwestiach estetycznych.

- Nie musiałbyś, bo nawet za milion lat nie włożyłabym hawajskiej koszuli z supermarketu.

- Ze sklepu sportowego. Nadwyżka towarowa.

- Nadwyżka! Jezu, jak taka koszula może wystąpić w nadwyżce? Pewnie dlatego, że na całym świecie nie znajdzie się nawet dziesięć osób z tak kiepskim gustem, że kupiłoby koszulę w wielki purpurowo-zielony deseń?

Ich kłótnie były śmieszne i nieśmieszne.

Zawsze wydawało jej się, że ma w sobie wręcz niewyczerpane rezerwy poczucia humoru, optymizmu i irracjonalnej wiary, że wszystko musi się udać. Ale coraz częściej zauważała, że te rezerwy się kurczą. Może było to związane z jej problemami zdrowotnymi: te niekończące się infekcje dróg moczowych, które czasami odbierała jako fizyczne oznaki umierania, jak głos, który mówi: „Łykaj te wszystkie antybiotyki, Susan. Pewnego dnia i tak cię pokonam. Czekam na ciebie, tu, w cieniu”. Ten głos stawał się coraz głośniejszy i może za jego sprawą czasami czuła się trochę nierozważna.

Może ta podróż miała skierować ją na niebezpieczną ścieżkę.

Pomyślała, że gdyby tylko poczuła się lepiej, zdecydowanie poszłaby do łóżka ze Steve'em Martinem. To było kuszące, w stylu tamtej dzikiej Sue Grafton. Trochę szalone i przerażające. Wyobraziła sobie ten jego wielki nos przy swojej twarzy. Rechotałby jak zezowaty wieśniak: che, che, che, CHE, che! Ona przez cały czas fantazjowałaby o Paolu, a on - o Claire Danes.

„To moja słabość” - pomyślała Grafton. Zbyt szybkie ferowanie wyroków o innych i jednocześnie zbytnie przymykanie oczu i zbytnia próżność, by trzeźwo ocenić samą siebie. Jane Austen trafnie to wyraziła: „Bo po cóż żyjemy, jeśli nie po to, by dostarczać rozrywki sąsiadom i w zamian z nich się śmiać?” Złośliwa Jane. Pogodna stara panna. Umarła w wieku czterdziestu jeden lat. Zapamiętana przez świat jako wybitny umysł. Jak świat zapamięta Sue Grafton? P jak Przeciętność? N jak Niespełniona Nadzieja?

- Chcę ci dać prezent - powiedział Martin. Wręczył jej paczuszkę owiniętą w mapę. Uśmiechał się, cały poważny, skwapliwy. - Oczywiście musiałem zapakować w ostatniej chwili. Nie miałem pojęcia, że będziesz jechać tym pociągiem. Gdybym wiedział wcześniej, odkleiłbym cenę nad parą.

Rozerwała mapę i ukazało się kieszonkowe wydanie Picasso w Lapin Agile i inne sztuki Steve'a Martina. Na okładce widniała czerwona nalepka od Barnesa & Noble'a z napisem: „12 $, po przecenie 1,99 $”.

- Tych naklejek nie da się oderwać - zauważył. - Możesz mi wierzyć, próbowałem. Moczyłem ją w bidecie przez godzinę.

- Wygląda wspaniale. Bardzo mi to pochlebia.

- Wpisałem dedykację.

Na stronie tytułowej przeczytała: „Zdecydowana i serdeczna dedykacja od autora”.

Uśmiechnęła się.

- To najlepsze kawałki, jakie kiedykolwiek napisałem stwierdził Martin. - A to najlepszy fragment. Słowa Dziewczyny. - Patrząc na Grafton z całkowitą powagą, zacytował z pamięci: - „Wszystko, co powiedziałeś i co zrobiłeś, każdy dotyk w nocy, gdy leżeliśmy w łóżku, każdy akt dobroci, każdy wspaniałomyślny gest, każda czuła uwaga - wszystko to niosło ze sobą myśl: Może teraz wreszcie zdobędę jej miłość”.

Nastąpiła chwila ciszy, a potem Grafton obrzygała go od góry do dołu.

Północ.

Pociąg chyba był jeszcze na terenie Austrii.

Pamiętała, że minęli Innsbruck, Landeck, Sankt Anton, Bludenz, Feldkirch - potem niebo pociemniało, turkot pociągu się zintensyfikował i nazwy miast zaczęły brzmieć dla niej jak nazwy obozów koncentracyjnych: Buchs, Rorschech, Winterthur.

Pociąg stanął. Wyjrzała przez okno, prawdopodobnie była to Bazylea, ale nie mogła odsunąć od siebie wizji obozu. Buty wojskowe maszerujące przez wagony pociągu. Dochodziła chyba druga nad ranem. Grafton była zielona. Naprawdę zielona; leżała na rozkładanej kuszetce, zlana potem, a woń jej ciała wypełniała mały przedział, wnikając w obicia. To przedział, w którym umarła Sue Grafton. Musieliśmy go zamknąć, bo nie mogliśmy pozbyć się tego smrodu.

Z pożyczonego telefonu komórkowego próbowała dodzwonić się do Stephena Hughesa, ale w Bazylei nie było sygnału. Brak zasięgu - przeczytała na wyświetlaczu.

Boże, znowu biegunka!

Zerwała się z łóżka w swojej granatowej nocnej koszuli z żółtym szablonowym wizerunkiem szczura Finka. Boso pobiegła po dywanie, którym wyłożony był korytarz. W smugach błyskającego światła - pociąg ruszył - minęła kobietę w czerwonych kowbojkach i czerwono-biało-niebieskiej skórzanej kamizelce. Co, u licha, robiła tu o tej porze? I to kompletnie ubrana? Może tak naprawdę była dziwką i jakoś udało jej się dostać do wagonu. Albo wstała, żeby wyczyścić nitką zęby. „I oto, wśród plaż, nad lśniącymi wieczornymi piaskami przeszłości... Floss, Floss, Floss!”.

Cokolwiek kiedyś przeczytała, tkwiło wciąż w jej pamięci. Niech pan tylko, doktorze, dotknie jakiegoś neuronu i wszystko powraca. Wszystko, co zostało zamknięte w tej małej czaszce, żałosnej czaszce. Znowu zebrało jej się na wymioty. Ale nie. Drzwi do tej cholernej łazienki były zamknięte. Ktoś siedział w środku. Stała w ciemności. Zastanawiała się, czyby nie zapukać. Proszę, wyjdź! Jestem w podbramkowej sytuacji. Jeszcze minuta i obsram sobie nogi. Jako dwudziestoparoletnia kobieta zatrudniła się w domu opieki i wciąż pamiętała swój pierwszy dzień w pracy: starsza kobieta w koszuli nocnej barwy kantalupa stoi w korytarzu, słucha pielęgniarki i nagle, tak stojąc, zaczyna robić kupę, która pada obrzydliwie na podłogę jak mokry piach ze smugami w kolorze musztardy, a pielęgniarka krzyczy: „Och, Abigail, popatrz, co narobiłaś! Susan, spróbuj to uprzątnąć”. Minęło prawie czterdzieści lat i wciąż miała to przed oczami: mokry piach z musztardowymi smugami, częściowo na podłodze, częściowo na drobnej kostce Abigail.

Drzwi do łazienki wreszcie się otworzyły.

Facet w koszuli khaki, z aluminiowym neseserem.

Włącznik światła nad drzwiami; zamknięcie, staroświecka srebrna zasuwka, u dołu.

Spojrzała na siebie w lustrze: zielona, wymizerowana, zjawa - solenizantka! - włosy zlepione potem. „Och, Abigail, zobacz, co narobiłaś!” Miała ochotę się rozpłakać... choroba potrafi zrobić z ciebie taką słabą istotę. To te przeklęte małże w Wenecji, w obrzydliwym zielonym sosie, galaretowatym jak zielona ślina, jak krople żołądkowe. Znowu zrobiło jej się niedobrze. Upadła na kolana i złapała się miski klozetowej.

Nic.

Tylko ten ból głowy rozprzestrzeniający się po lewej stronie twarzy. Opłukała ręce i włożyła sobie palce do gardła, żeby zwymiotować. Zakrztusiła się i zaczęła dławić, ale nic z tego nie wynikło.

Usiadła na muszli i wypiła trzy kubki wody. Żołądek podszedł jej do gardła - rozwinął się jak wąż. Potem nastąpiła eksplozja: koszmarna sraczka. Zamknęła oczy i jęknęła w męce.

Natychmiast spuściła wodę; nie zniosłaby widoku odchodów. Twarz miała zlaną potem. Co się działo z nieczystościami w pociągu? Czy po prostu leciały na ciemne tory Szwajcarii? Heidi i Helmut, cicho cudzołożący przy torach w rześką alpejską noc, nagle zostają zlani amerykańską biegunką?

Rozległo się pukanie do drzwi. Kobiecy głos z francuskim akcentem:

- Czy wszystko w porządku?

- Za minutę wychodzę.

Jeszcze raz spuściła wodę. Gdzieś w ciemnościach Helmut znowu został skąpany w lodowatym szambie: „Scheisse, znowu?! Tylko nie to!”.

- Niedobrze się czuję.

Grafton chwiejnie powędrowała korytarzem do przedziału: chora, pijana. Pociąg nagle się zatrzymał. Potem jakby ruszył w przeciwną stronę, jeszcze szybciej i z większym hałasem niż poprzednio. Rozległy się krzyki po niemiecku. Grafton spojrzała za okno i zobaczyła tablicę z napisem: Meichtal.

Bóg wie, gdzie byli.

W przedziale 3482 zrobiło się gorąco jak w piekle. Nie można było uciec od straszliwego rytmu torów. Pomieszczenie zamieniło się w łaźnię, a otwarcie okna oznaczało wpuszczenie do środka hałasu dobiegającego z placu budowy. Pociągnęła łyk kropli miętowych, które przezornie kupiła. Wylała przy tym trochę na swoją granatową koszulę nocną i upadła na kuszetkę. Natychmiast jednak znowu musiała się wypróżnić.

Doszła do siebie, włączyła maleńką lampkę nocną i próbowała czytać Panią Bovary:

Myśleli, że jest w malignie, i rzeczywiście, o północy straciła przytomność. Wywiązało się zapalenie mózgu... Raz dolegało jej serce, potem coś w płucach, w mózgu, w członkach. Zdarzały się i wymioty...

Grafton odłożyła książkę. Zapalenie opon mózgowych!

Skręcało ją w żołądku; wręcz słyszała, jak w jej wnętrzu otwierają się zawory, komory napełniają trucizną...

Potem znowu popędziła korytarzem.

Minęła Steve'a Martina, który nadchodził z przeciwka; wciąż był kompletnie ubrany, miał na sobie te olbrzymie buciory.

„On gra”.

- Co ty tu...

- Jestem chora! - zawołała. - Z drogi!

Po chwili już zamykała srebrną zasuwkę u drzwi do łazienki; klapnęła na muszlę, zanim zdążyła zauważyć, że deska nie jest opuszczona.

Węże znowu ożyły. Zaczęły się wić. Potężne puszczenie gazów. Zator w jelicie grubym.

Ostatni papierowy kubek.

Objęła dłońmi czoło, próbowała wstać i znowu usiadła, rzygając.

- Boże, miej litość.

Pociąg jakby znowu stawał. Na zewnątrz, w ciemności, można było przeczytać na tablicy: Meringen.

Umyła się. Pragnęła wziąć prysznic, ale w pociągu nie było takiej możliwości.

Po co jadła ten tort czekoladowy?

Z dalekiej stacji kolejowej dobiegło bicie dzwonów.

„Dzwony w Meringen” - pomyślała.

Pod drzwiami przedziału czekał na nią Steve Martin.

- Mam porozmawiać z konduktorem? - zapytał poważnie. - Może powinnaś pójść do szpitala.

- Nie, nic mi nie jest.

Wyjął butelkę wody.

- Musisz dużo pić, żeby się nie odwodnić.

- Dzięki. Piję, piję.

- Ale urodziny, co?

- Owszem, jestem pewna, że mój mąż właśnie coś takiego sobie wyobrażał, gdy kupował dla mnie ten bilet.

- Pomogę ci.

- Dziękuję. Naprawdę. Ale położę się do łóżka.

- Tylko upewnię się, że naprawdę nic ci nie jest.

- Potrzebuję snu.

- Przynajmniej nie zapomnisz tych urodzin.

Martin troskliwie wprowadził ją do przedziału.

- Tak naprawdę urodziny mam dwudziestego czwartego kwietnia. Ale dwudziestego czwartego kwietnia dostałam zapalenia dróg moczowych.

- Dwudziesty czwarty kwietnia. Wiesz, co słyszę w głowie, kiedy to mówisz? W dzieciństwie miałem taką płytę.

- Wytwórnia Płytowa Caedmon, pamiętasz coś takiego?

Z zielono-białymi nalepkami. Basil Rathbone czytający Sherlocka Holmesa. Odtwarzałem ją bez przerwy. Jak to dziecko. Dzięki temu wchłaniasz tekst. I wciąż słyszę głos Basila Rathbone'a. - Tu Martin zademonstrował całkiem udaną parodię. - „Dlatego nie zdziwiłem się wcale, gdy wieczorem dwudziestego czwartego kwietnia wkroczył do mojego gabinetu”.

Pociąg zatrzymał się z gwałtownym szarpnięciem. Światła nagle zgasły i przedział pogrążył się w całkowitym mroku.

Usłyszała szamotaninę w korytarzu - krzyki po niemiecku. Leżąc na plecach, zamarła zarówno z przerażenia, jak i osłabienia wywołanego chorobą. „Obozy” - pomyślała. Stukot ciężkich butów wojskowych. Esesmani.

I rzeczywiście z korytarza dobiegł odgłos kroków w butach wojskowych. Był coraz wyraźniejszy - kroki zbliżały się.

- O Boże - jęknęła i uchwyciła się brzegu swojej wąskiej kuszetki.

- Spokojnie - szepnął Martin. - Tego właśnie chciałaś.

Poczuła jego dłoń na swoim przedramieniu, ale chwilę potem doszedł ją zapach alkoholu, zgięcie łokcia zostało przetarte wacikiem i odniosła wrażenie, że czuje ukłucie igły.

- Stephen! - zawołała i w tej ostatniej strasznej sekundzie zaczęła się zastanawiać, czy woła do męża, czy do Steve'a Martina.

Jej ramię zaczął ogarniać lodowaty chłód, gdy usłyszała, że ktoś kopniakiem otwiera drzwi do przedziału.

„Śmiercionośny zastrzyk” - pomyślała.

Dobry tytuł.

2

BNGRBRNT

Leżący przed nim tekst do korekty nosił tytuł Pozytywne opinie o twórczości Stephena Kinga. Czerwonym długopisem zamienił „pozytywne” na „entuzjastyczne”. Potem dwa razy podkreślił „Stephen King” i napisał na marginesie: „Kapitaliki plus wykrzyknik”.

Niżej na kartce znajdowały się cytaty z „The New York Times Book Review”, „The Wall Street Journal”, „Publisher's Weekly”, „Playboya”, „Time'a”, „Esquire” i „People”.

Zanotował na dole strony: „Dodać załączone notki reklamowe”. Potem przypiął do korekty cztery zapisane od góry do dołu kartki z cytatami z „The Palm Beach Post”, „Interview”, Michaela Connelly'ego („Najwyższa półka. Na książce Kinga się nie zawiedziesz”), Mordecaia Richlera, „Chattanooga Times”, „Flint Journal”, „Baton Rouge Advocate”... Przez całą noc przeglądał swoje archiwum („Stephen King to Winslow Homer malujący krwią” - „The New Yorker”).

Przed kilkoma tygodniami podrasował jakąś starą niedorobioną opowieść, wysłał do Pogrobowca, by wydać ją jako nową rzecz w oprawie broszurowej, i zamierzał sprzedać ten ewidentnie drugorzędny tekst („Najwyższa półka”!) z możliwie największym zadęciem. To jak w tej piosence, którą Tabitha uwielbiała nastawiać w samochodzie: Long as you keep'em way off balance/How can they spot you got no talents?

- Stephen - powiedziała mu - nieważne, co im tam wysyłasz. Możesz wysłać kawałek zużytej srajtaśmy, a oni ją wydadzą. O to się nie martw. Bierz forsę i w nogi. Zawsze ujedziesz kawałek dalej.

Miała rację, oczywiście, ale ten greps ze zużytą srajtaśmą jakoś mu nie podszedł. I w końcu w geście, który eufemistycznie można by nazwać autodestrukcyjnym, wynalazł starą opowiastkę, którą przemianował na Próbkę stolca.

„Świetny tytuł - odpisał Jerry Goniff z Pogrobowca. Powiem w dwóch słowach: dowcipny, ironiczny, intrygujący”

„Super” - pomyślał King. „W dwóch słowach”, a potem następują trzy przymiotniki. „Z kim ja pracuję!” Jego wydawcą był analfabeta, który prawdopodobnie nawet nie czytał tego, co od niego dostawał. „Boże, mamy coś Stephena Kinga. Wykupcie całostronicową reklamę w «Publisher's Weekly»„.

Zastanawiał się, jak będzie brzmiało hasło reklamowe:

Próbka stolca - Zanurz się w tym!

Próbka stolca - Popuścisz z wrażenia!

Próbka stolca - Nocnik pełen strachu!

Nikt już niczego nie czyta. Ale jakie to ma znaczenie? Ludzie kupują na wagę czterdziestostronicowe broszury z dowcipami. Co ma w głowie George W. Bush. I w środku puste kartki, cha, cha.

Usiadł przy komputerze i wszedł na stronę w ulubionych: Amazon Books. Historia Lisey Stephena Kinga. Przewinął dalej. Miejsce w rankingu sprzedaży: 246.

- Cholera - powiedział głośno.

Wczoraj było 204. Coraz gorzej. Jak to możliwe, żeby powieść Stephena Kinga spadła na 246 miejsce? I to zaledwie po sześciu miesiącach? Przecież jest Stephenem Kingiem! Znalazł się na okładce „Newsweeka”, niech to szlag! Przez rok utrzymywał się na liście bestsellerów. Był numerem jeden wśród hitów gwiazdkowych przez dziesięć lat z rzędu! A teraz jego książki utrzymywały się na liście przez trzy tygodnie, po czym relegowano je na stertę za dolara dziewięćdziesiąt dziewięć. Niebawem zaczną promować jego książki już na sześć miesięcy przed wydaniem!

Coś usłyszał?

- Tabitha?

Brak odpowiedzi.

Nagle wyobraził ją sobie wiszącą w kuchni. Nago. Powieszoną na przedłużaczu. Z kartką na szyi: „Ty bendziesz następny”. (Zabójcy zawsze piszą z błędami). Linie telefoniczne są przecięte: główny przewód wyrwany z gniazdka.

Znowu hałas na dole.

- Tabby?

Może to Pluto, jego czarny kot.

Kontrolka systemu alarmowego świeciła się na zielono wszystkie siedemdziesiąt dwa czujniki w porządku, obwody zamknięte, drzwi i okna zabezpieczone. Oczywiście, kawałek drutu o długości sześciu cali z dwiema klamerkami na poddaszu załatwiłby cały system alarmowy - umożliwiłby obejście zabezpieczeń i wszystkie okna oraz drzwi stałyby się dostępne. Mogli zorganizować to wszystko w tygodniu, kiedy w miejsce corocznie wymienianej baterii awaryjnej zainstalowano system SuperOchrona. Niczym nieograniczony dostęp do domu. „Miło pana widzieć, panie King”. A teraz proszę nie wchodzić nam w drogę, bo będziemy robić obejście systemu, żeby w następnych dniach moi kumple mogli pana obrobić, gdy na torturach wszystko im pan wyśpiewa”.

Było coś podejrzanego w kobiecie, którą przysłali, takiej po dwudziestce, z lekką nadwagą, zaczerwienioną twarzą. Od kiedy to baby zajmują się taką robotą - włażą na gorące poddasza, wciskają się między belki stropowe a starą izolację z włókna szklanego - pas z narzędziami, niebieska bandana i tatuaż z drutem kolczastym? Świetne zagranie. Wysłać młodą kobietę, żeby rzuciła mu gorące spojrzenie niebieskich oczu: „No chodź, zabawmy się na włóknie szklanym, Stephen, a potem spadniemy przez sufit na twój stół w jadalni. Hej, autorze światowych bestsellerów, już ja poprawię twoje notowania w rankingu sprzedaży Amazon”.

Powinien był zapisać sobie jej nazwisko, a potem zadzwonić do SuperOchrony, żeby sprawdzić, czy naprawdę pracuje tam jakaś Jane.

- Jane? Jasne. Pracowała u nas ze trzy lata temu. Aż do tego...

- Aż do czego?

- Cóż, w gruncie rzeczy nie mogliśmy jej niczego udowodnić, panie King.

Z góry dobiegały miękkie odgłosy kroków. Ktoś tam chodził na bosaka.

- Tabby?

Po południu kuchnia powinna być dobrze oświetlona, tylko kraty w oknach rzucają cienie na ściany i na podłogę wyłożoną hiszpańską terakotą.

Na klawiaturze systemu alarmowego, ukrytej w szafce kuchennej, wystukał S-P-R-U-C-E (panieńskie nazwisko Tabby). Zapaliła się bursztynowa lampka, gdy czternaście działających na podczerwień czujników temperatury i ruchu rozjarzyło się szkarłatem we wszystkich pomieszczeniach. To były diabelskie oczy tego domu.

- Dobra, dupku - powiedział do niewidzialnego intruza. - Spróbuj tylko się ruszyć.

Zastygł w miejscu, nasłuchując.

Jeśli nie brać pod uwagę szumu lodówki, panowała cisza.

Ta cisza zaczęła go niepokoić, więc włączył radio na baterie, które trzymał na wypadek awarii prądu. Z odbiornika huknął na cały regulator głos Johna Fogerty'ego, wprawiając w drgania tanią plastikową obudowę.

ain't me, it ain't me,

I ain't no milionaire's son!

King mu zawtórował: I ain't no fortunate one!

Radio, jak wszystkie inne odbiorniki w domu, nastawione było na WKIT-FM, stację grającą starego rocka, którą kupił, gdy była bliska bankructwa. Działała teraz dzięki kilku lokalnym sponsorom, ale głównie dzięki jego wielkoduszności. Jej wielkodupność, powieść Tabithy King. Dobra, to było okrutne. „Tego nie było, tego nie było” - powiedział głośno. Wszystkie kobiety w średnim wieku mają duże dupy. Nawet te zabiegane.

Tabitha zwróciła się do niego w zeszłym miesiącu:

- Stephen, próbowałam odtworzyć historię moich poszukiwań w komputerze i trafiłam na link „nastoletnie bikini”. Przeglądałeś zdjęcia kostiumów kąpielowych dla nastolatek? Nie jesteś pedofilem, mam nadzieję? Nie chciałam być wścibska, znalazłam to przypadkiem.

A on pomyślał: A czego mam szukać, kiedy chcę obejrzeć świńskie zdjęcia? „Dresy dla dojrzałych kręglistek”? „Bielizna dla gorących czterdziestek po histerektomii”?

Odparł:

- Szukałem koncepcji graficznej do cyklu telewizyjnego.

- Chyba zamieniasz się w starego świntucha.

- Nie, nie, to do cyklu w TNT: Stephen King przedstawia: Najlepsze Dzieła Stephena Kinga: wybór Stephena Kinga, wprowadzenie autora. - Zastanowił się przez chwilę. Nie sądzisz, że powinienem zamienić „autora” na „Stephena Kinga”? Chciałbym, żeby ludzie wiedzieli, kto za co odpowiada.

W gabinecie zadzwonił telefon. King wyszedł do holu i natychmiast włączył się alarm. Był tak przeraźliwy, że mógł spowodować u włamywacza zawał serca. Głośnik znajdował się na poddaszu, a jego dźwięk rozchodził się przez otwory wentylacyjne. Cały dom aż drżał w posadach.

Rozdzwonił się też prywatny telefon w kuchni.

- Chwileczkę, na miłość boską.

Wystukał kod, żeby wyłączyć czujniki na podczerwień, i gdy alarm zamilkł, podniósł słuchawkę.

- Tu SuperOchrona - usłyszał. - Czy potrzebuje pan pomocy?

- Nie, uruchomiłem alarm niechcący. Wszystko w porządku.

- Musi pan podać hasło.

- „Książki Kinga już w ponadczterdziestomilionowym nakładzie!”

- Nie zgadza się.

- A tak. Uaktualniłem je. „Książki Kinga już w ponadczterdziestosiedmiomilionowym nakładzie!”

- Dziękuję.

Ruszył w stronę „służbowego” telefonu w gabinecie. Na wyświetlaczu zobaczył, że dzwonią z „Bangor Daily News”. Odczekał, aż zgłosi się automatyczna sekretarka. Nagrał na niej dźwięk wiatru i deszczu oraz niesamowity śmiech, który podłożył ze starej płyty winylowej Walt Disney przedstawia: przerażające, wywołujące ciarki odgłosy nawiedzonego domu; kupił ją za siedemdziesiąt dziewięć centów, gdy miał szesnaście lat. „Tu Stephen King. Dziękuję za telefon pod Przeklęty Numer. Po wybraniu jego siedmiu cyfr ściągnąłeś na siebie i swoją rodzinę starożytną, nieodwracalną klątwę. Umrzesz w ciągu dziesięciu dni. Jeśli chciałbyś zginąć w wypadku samochodowym, wybierz jeden. Jeśli chciałbyś, żeby za ciebie zginęło twoje dziecko, naciśnij klawisz ze znakiem funta. Jeśli chciałbyś zostawić wiadomość, nagraj ją po sygnale, choć jego wysłuchanie również oznacza ściągnięcie klątwy na twojego pierworodnego”.

Piii.

- Panie King, tu Renée Obsrayweb z „Bangor Daily News”. Jestem redaktorem serwisu informacyjnego i chciałabym zapytać, czy możemy od pana uzyskać wypowiedź na temat śmierci Sue Grafton. Byłabym wdzięczna, gdyby zadzwonił pan do mnie pod numer dziewięć dziewięć zero osiem jeden trzy osiem albo wysłał e-mail pod adres: erkropkaobsrayweb, małpa, bangordailynewskropkakom. Jeszcze raz powtórzę: obsrayweb...

Podniósł słuchawkę.

- Ma pani na nazwisko „obsrajłeb”?

Miała staranną wymowę: kulturalną, z nieznacznym akcentem, może jamajskim.

- Obsrayweb. Z francuska. Moja rodzina pochodzi z Haiti. Jesteśmy bardzo dumni z naszego nazwiska.

- Chyba ciężko było pani z nim w szkole.

- Wszyscy szybko się przyzwyczajają. Ale dzwonię w związku ze śmiercią...

- A tego pierwszego dnia? Kiedy wyczytują pani nazwisko z listy? Obsrajłeb Renée. Boże, znosić coś takiego przez dwanaście lat!

- Wszyscy podchodzili do tego taktownie.

- Nie mogę uwierzyć, że rodzice narazili panią na coś takiego.

- Panie King, moi rodzice są dumni ze swojego nazwiska. Jak mówiłam, dzwonię w związku ze śmiercią Sue Grafton, której zwłoki znaleziono dziś rano w Szwajcarii.

- Renée Obsrajłeb.

- Obsrayweb.

- Obsrayweb. Sądzi pani, że po ziemi chodzą ludzie, którzy nazywają się... no, sam nie wiem... Clarence Pierdolwacik? Czy Vicki Sue Waginadech?

- Dzwonię w sprawie Sue Grafton. Pomyśleliśmy, że jako sławny pisarz zechciałby pan nam udzielić wypowiedzi, żebyśmy mogli dodać od siebie jakiś smaczek, nie tylko przekazać suchą informację.

- Francesca Sportstanik, chciałbym ci przedstawić Terrence'a Puchnie-Moszna. A to jego piękna córka Rebecca Kał-Maz.

- Panie King...

- Wymawia się Kin-gu. Dwie sylaby. Moi rodzice są kretynami i widzą w tym powód do dumy.

- Co takiego?!

- Powiedziałem, że są Kreteńczykami i widzą w tym powód do dumy. Dobra. Udzielę wypowiedzi. Jest pani gotowa?

- Byłoby świetnie. Jestem gotowa. Fantastycznie. Autor bestsellerów jednego gatunku literackiego wypowiada się na temat autora książek innego gatunku...

- Hola! Jedną chwileczkę. Zamierza mnie pani przedstawić jako pisarza jakiegoś gatunku? Czy dobrze usłyszałem?

- Przedstawię pana, jak pan zechce...

- Czytała pani przemówienie, które wygłosiłem, odbierając medal National Book Foundation za wybitne osiągnięcia w służbie literatury amerykańskiej? Czytała pani to przemówienie? W ogóle wie pani, że dostałem taki medal? I, proszę posłuchać, „za wybitne osiągnięcia w służbie literatury amerykańskiej”, nie „w służbie tępych chujów, którzy chcą czytać o rozwalanych łbach”. Rozumiemy się? Jest pani tam?

- Jestem.

- To proszę posłuchać. Chce się pani czegoś dowiedzieć? To niech pani wejdzie na stronę Amazon i zamówi cedeka z moim przemówieniem. W rankingu sprzedaży plasuje się na miejscu sto czterdziestym szóstym i dwieście siedemdziesiąt dziewięć tysięcznych, bo te tępe chuje, które czytają moje książki, nawet nie wiedzą, że je wygłosiłem. A to ten sam medal, który zdobył John Updike, rozumiemy się? I pieprzony Arthur Miller! Śmierć pieprzonego komiwojażera, mówi to pani coś? Dobra, a dlaczego mi go przyznali?

- Panie King...

- Czy przyznali mi go, bo jestem autorem horrorów, autorem książek jakiegoś konkretnego gatunku? Facetem, który napisał Opowieści z krypty? Nie, przyznali go Stephenowi Kingowi, bo jest prawdziwym pisarzem, rozumiemy się?

- Ani razu nie powiedziałam...

- Piszę eseje. Czytała pani Danse macabre? To coś z zakresu cholernej krytyki literackiej, szanowna pani. A czytała pani mój tekst w „New Yorkerze” na temat małej ligi bejsbolu? Tak? Kiedy w „New Yorkerze” potrzebują powiastki na Halloween, nie dzwonią do pieprzonego J. D. Salingera, tylko do Stephena Kinga. Więc niech sobie pani ten swój smaczek dla „Bangor Daily News” - pisarz jednego gatunku wypowiada się o innym - wsadzi w...

Rozłączyła się.

- A pieprz się - stwierdził King.

Dał się słyszeć jakby odgłos upadającego krzesła. Zdecydowanie w domu ktoś był.

- Halo! Jest tam kto?! - zawołał i natychmiast zdał sobie sprawę z własnej głupoty.

Gdyby oglądał w telewizji horror klasy C i bohater, sam w domu, wykrzyknąłby: „Halo! Jest tam kto?” on wrzasnąłby do odbiornika: „Tak, to ja. Cholerny seryjny morderca w masce kościotrupa na Halloween. Ukryłem się za zasłoną prysznicową w łazience na piętrze. Podoba mi się zapach twojej kokosowej odżywki do włosów. Coś jeszcze chciałbyś wiedzieć? PIN mojej karty Visa? Dwa, pięć, osiem...”

- Tabby! - zawołał i to imię uwięzło mu w gardle.

Odeszła od niego. Po trzydziestu pięciu latach małżeństwa w końcu go opuściła: ten intymny język, którym rozmawiali przez całe życie, wspólne pokoje hotelowe w Charlottesville na Festiwalu Literackim...

Usiadł przy stole kuchennym i nalał do szklanki ekologicznego soku grejpfrutowego Walnut Acres, bo chociaż nie pozwalał już sobie na picie wina, to ten sok w smaku trochę je przypominał. Próbował sobie wmówić, że to jest wino.

W radiu leciał albo Midnight Rambler, albo jakiś inny chałowy kawałek Allman Brothers. Wciąż nadawali nie to, co trzeba. Zadzwonił do dyskdżokeja.

- Hej, mógłbyś puścić Johna Fogerty'ego?

- A ty słuchasz, koleś? Właśnie puściłem.

- Tu Stephen King.

- Dobra, stary, żaden problem. I wiesz co, facet, uwielbiam Colorado Kid.

King odłożył słuchawkę.

- Taaa, jasne, ty kłamliwy gnoju.

Nawet on wiedział, że to kiepskie opowiadanie.

W połowie piosenki Allman Brothers rozpłynęli się w elektronicznych oklaskach ze stadionu bejsbolu, którymi rozpoczynało się Centerfield Johna Fogerty'ego.

- Super - stwierdził King. Właśnie tej piosenki potrzebował.

Put me in, coach,

I'm ready to play!

Tak, cholera, był gotów do gry. A moment in the sun. Dźwięk łamanego kija do bejsbolu.

Zamknął oczy. Pragnął tak wiele; pragnął być tyloma ludźmi naraz: liczącym się pisarzem, kimś, kogo się szanuje, człowiekiem, który wpływa na bieg wydarzeń, a nawet zmienia świat, w głębokim kulturowym sensie - ażeby wymieniano go w podręcznikach historii drugiej połowy dwudziestego wieku, żeby jego nazwisko widniało w encyklopediach, stanowiło hasło w leksykonach, znalazło się na tabliczce przy drzwiach: „W tym domu mieszkał i tworzył pisarz Stephen King... „ Tak, właśnie tak. Tymczasem wiedział, że Tabitha i jego troje dzieci szybko pozbyłyby się tego domu. „Cena do negocjacji” - głosiłby napis na tablicy - innymi słowy: „Nie mogę opchnąć tej zasranej drogiej chałupy”. I w „Bangor Daily News” zamieściliby wypowiedź Tabithy na temat sprzedaży: „Szczerze mówiąc, nie mogłam się już doczekać, kiedy uwolnię się od tego domu. Wspomnienia, całe moje życie - dobre i złe chwile - czułam się tu jak w celi więziennej”.

„Włącz mnie do składu, trenerze”.

Zobaczył swoje pofalowane odbicie w ciemnych drzwiczkach piekarnika.

Z jego piersi wyrwał się jęk.

Zdjął różową koszulę z perkalu i znowu spojrzał na swoje odbicie. Wyglądał jak dziecko z Trzeciego Świata. „Joe Żeberko”, tak nazywała go Tabitha.

Żyło mu się nieźle. Żyło mu się nieźle do czerwca 1999, miał rodzinę, troje wnuków, dziesięć tysięcy pomysłów - a potem jeden spacer, jeden głupi spacer drogą numer 5; pieprzony Bryan Smith w swoim pieprzonym dodge'u odwraca wzrok, by skarcić psa - nie patrzy przed siebie pięć cholernych sekund - i biedny durny Stephen King, walnięty zderzakiem jego wozu, szybuje w powietrzu jak szmaciana lalka.

„Jedna sekunda nieuwagi i zmienia się całe życie”.

Jego ciało wciąż było zdeformowane - roztrzaskana marionetka, którą kiepsko poskładano. Miał zniekształconą twarz. Niesprawną nogę. Jeszcze ten naciągnięty mięsień karku i ramienia. Wyjaśniał Tabicie i setkom lekarzy: to tak, jakby się dostało skurczu w karku i ramieniu; normalnie, kiedy człowiek nimi poruszy, powoli przechodzi. Ale u niego nie przechodziło. Wciąż bolesne uczucie ściągnięcia. W najgorszych momentach miał wrażenie, jakby łopatka jego lewego ramienia była z żelaza, a dwa mięśnie poprzeczne w karku zbijały się w piłki tenisowe. A potem po głowie zaczynały mu chodzić pająki.

Czasami podłączał induktor na promienie alfa do koniuszka ucha i trzymał go tak przez godzinę albo nosił na szyi niebieską opaskę magnetyczną HoMedics; na noc wkładał kołnierz ocieplający Thermoskinu, żeby rozgrzać mięśnie. Próbował techniki Alexandra; próbował akupunktury. Teraz chcieli, żeby przetestował urządzenie do odbarczania, które (za trzy tysiące dolców!) wyciągnęłoby mu głowę z ramion za pomocą obciążnika o wadze pięćdziesięciu funtów, a wszystko dlatego, że pieprzony Bryan Smith miał ochotę pogadać z psem.

Poważnie myślał o tym, żeby zabić tego Smitha. Och, taki właśnie telefon chciałby odebrać z redakcji „Bangor Daily News”:

- Panie King, tu Renée Obsrayweb; słyszał pan, że kierowcę, który pana potrącił, Bryana Smitha, znaleziono dziś martwego?

- Mój Boże. Żartuje pani? Nic o tym nie słyszałem.

- Koroner mówi, że obcięto mu penisa, posmarowano sosem mięsnym i podano jego rottweilerowi.

- Niesamowite.

- No właśnie, a potem w szyję wbito mu trzydziestocentymetrowe stalowe szpikulce.

- Mój Boże, żyjemy w chorym świecie.

- I ten człowiek, jeszcze żywy, został zamknięty w piwnicy ze swoim rottweilerem, który mniej więcej po tygodniu go zżarł. Policja znalazła w rękach szkieletu wydanie Worka kości w twardej oprawie, z dedykacją: „Mam nadzieję, że szatan ci wybaczy, bo ja nigdy - S. K. „. Mógłby pan to skomentować?

- To straszna tragedia dla całego stanu Maine. „Maine: Tak powinno wyglądać życie!”

Och, mógł napuścić na tego dupka dziesięć tysięcy prawników. Bo dzwoniło do niego dziesięć tysięcy napalonych prawników, wręcz błagając, by mogli reprezentować go pro bono („prze srano”, jak mówiła Tabitha), bo w ten sposób mieli szansę zdobyć sławę. Ale, nieee, bard z Bangor zamierzał wybrać najbardziej spektakularną drogę, jak doniosły gazety, i powierzył prowadzenie sprawy prokuratorowi okręgowemu: „sześć miesięcy w zawieszeniu za «stworzenie zagrożenia dla życia»„! Plus utrata prawa jazdy na rok. I to by było na tyle!

Przez ponad rok King wyobrażał sobie, że co rano Smith tu jest; czeka ze swoją laską, z psem i tą cholerną szparą między zębami; siedzi w kombi na końcu West Broadway; czai się z lornetką i obserwuje podjazd przed domem Kinga. „Tym razem naprawdę dopadnę skurwiela, cha, cha, cha. Mam rację, Pocisk, piesku? Bum, bum!”

Potem, wiosną 2000 roku, odebrał telefon z CNN informujący, że Bryan Smith, wiek czterdzieści trzy lata, zmarł w swoim domu z „niewiadomego powodu”. Ale nawet jego śmierć nie uspokoiła Kinga. Irracjonalna wściekłość nie wygasła, podobnie jak nie ustąpiły dolegliwości powypadkowe.

King przemówił głośno do pustej kuchni:

- I tu, miły czytelniku, następuje najbardziej drastyczna część. Od tego wypadku pan Stephen King nie może uprawiać seksu ze swoją żoną. Ani z nikim innym. Nawet ze zdjęciem nastoletniego bikini.

No. Powiedział to. Ta straszna i kosmicznie nieważna prawda poszła w świat. Co takiego napisał John Updike? (To mistrz kontemplacji fiuta, owszem, ale czasami udawało mu się wysmażyć jakiś zgrabny tekst). Updike tak scharakteryzował swoje pisarstwo: „Po cóż zapisuję te kartki, jeśli nie po to, żeby - w drodze jakiejś subiektywnej fotosyntezy oddać moją winę Naturze, gdzie nie ma czegoś takiego jak wina?”.

Tak, Updike był doskonałym kandydatem do medalu National Book Foundation za wybitne osiągnięcia w służbie literatury amerykańskiej. Oczywiście, Updike nie napisał pięćsetdwudziestosześciostronicowej powieści o nawiedzonym plymoucie z pięćdziesiątego ósmego roku, który rozjeżdża ludzi, ale, do licha, Terrorysta to całkiem niezłe dzieło jak na początek! Przynajmniej przypomina cholerny thriller... Chryste, gdyby Updike napisał książkę z jakąś uchwytną fabułą, National Book Foundation chyba musiałaby mu odebrać medal: „Sorry, John, przyznajemy go Cormakowi McCarthy'emu za nową książkę Krew na krwi. Widziałeś ją? To tysiąctrzystustronicowa powieść zawierająca jedno zdanie. Kurwa, to dopiero jest kawał poezji!”.

Zgorzkniały Joe, nazywała go Tabitha.

„Oto nasz Zgorzkniały Joe, Zwolnił trochę, bo już po!”

Tabitha twierdziła też, że wcale nie z powodu jego impotencji „potrzebuje trochę przestrzeni”...

- Zamieniasz się w Joego Odludka - powiedziała. - Nigdzie nie chodzisz i tracą na tym twoje książki, Stephen. Otwierasz pocztę w lateksowych rękawiczkach. Nie widzisz, że to chore?

- Po prostu doktor Brown dał mi ich od cholery. Tylko usiłuję...

- To jest chore, Stephen. Mówię ci to, bo cię kocham.

Stała w kuchni i nie potrafiła spojrzeć mu w oczy; wciąż piękne ciemne włosy okalały jej pełną twarz.

Na tablicy samochodu zabawki, który sobie sprawił, karawanu marki Cadillac z sześćdziesiątego czwartego roku, widniały litery: BNGRBRNT. Miał to być list miłosny do Tabby: jego BB, Bangorskiej Brunetki, ale kiedy patrzył na niego dziś, słyszał w uszach: Bangorski Bankrut.

Kupił wydanie „Sport Illustrated” z kostiumami kąpielowymi, bo miał nadzieję, że widok ich zawartości pobudzi jego uwiędłą męskość. Mógł równie dobrze oglądać zdjęcia przedstawiające potworności w Abu Ghraib. „Cycadela z Brooklynu, lat osiemnaście, urodzona w Middleton w stanie Ohio, ale wychowana w Charlotte. Żyję dla: ...milionów starszych facetów, którym bym nawet nie powiedziała « cześć », a którzy brandzlują się nad moim bikini w purpurowe groszki. Rodzice są bardzo ze mnie dumni”.

Doktor Brown powiedział, że to uraz psychiczny, nie fizyczny.

- Wróci ci apetyt - zapewnił go, uśmiechając się.

King odpowiedział uśmiechem - uśmiechem beznadziejnie przegranego.

Nic dziwnego, że teraz wyszukiwał przez Google foty bikini dla nastolatek...

Tabitha twierdziła, że abstynencja seksualna nie stanowi dla niej problemu.

- Chętnie bym się do ciebie przytuliła, Stevie, ale ty nawet tego nie chcesz. Odwracasz się ode mnie; czuję to.

Czego chciał?

Chciał, żeby Cycadela z Brooklynu, lat osiemnaście, niezapowiedzianie zjawiła się u niego w szlafroku.

Boże, był w rozsypce.

Przeszedł do swojego gabinetu. Leżało tam broszurowe wydanie Pani Bovary, którą usiłował przeczytać na spotkanie męskiego klubu książki. Zgubił poprzedni egzemplarz prawdopodobnie w gabinecie fizykoterapeuty. Przeczytał pierwszy z brzegu fragment:

...na tym czole pokrytym zimnymi kroplami... w nieprzytomnych źrenicach, w uścisku ramion jest coś ostatecznego, niepokojącego i ponurego...

Znowu hałas na górze.

„Och, zejdź i zabij mnie już. - Zamknął oczy. - Zabij mnie i skończmy z tym. Co mi możesz zrobić? Nie wszystek umrę... „

Żałośni pisarze, jak Stephen King w swoich zapaćkanych okularach i z bolącą szyją, obrzmiałą od wstrzeliwanych zastrzyków, byli wrzucani do pudeł i zakopywani głęboko w ziemi jak odpady nuklearne. Ale ich twórczość żyła.

Potrzebny był mu jakiś nowy pomysł.

Nowy pomysł pozwoliłby mu wrócić do równowagi psychicznej; uratowałby jego duszę; pomógłby mu odzyskać Tabithę...

Zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się informacja: „New York Times”.

Czy skomentowałby śmierć Sue Grafton w krótkiej wypowiedzi dla „Book Review”, towarzyszącej artykułowi Janet Evanovich o tejże pisarce?

Jasna sprawa.

- Ale wie pan co? - powiedział King. - Zanim zaimprowizuję jakiś panegiryk, chciałbym poznać szczegóły jej śmierci.

- Nikt ich nie zna - odparł męski głos. - Jechała bezpośrednim pociągiem z Wenecji do Paryża. Ta podróż była czymś w rodzaju spóźnionego prezentu urodzinowego. Co najmniej troje pasażerów twierdzi, że widziało ją w towarzystwie siwowłosego mężczyzny; dwoje z nich utrzymuje, że był to komik Steve Martin, choć nie ma żadnych dowodów, które by potwierdzały obecność w pociągu pasażera o takim nazwisku. Rzecznik prawdziwego Steve'a Martina mówi, że nie zbliżył się on nawet do Orient Expressu.

- Czy z pociągu nie wysiadł ktoś podobny do Steve'a Martina?

- Nikt nie przypomina sobie czegoś takiego. Wszyscy pamiętają natomiast, że Grafton chorowała tej nocy. Przez całą noc biegała do toalety. W każdym razie pociąg przyjeżdża na Gare de l'Est około jedenastej i wtedy oddaje się pasażerom paszporty; wszyscy je odebrali - oprócz Grafton. Jej przedział był pusty. Pomyśleli: dobra, jest chora. Siedzi w toalecie. Nie chcieli jej przeszkadzać i wprawiać w zażenowanie. Ale nie, zniknęła. Nie zgłosiła się po paszport. Przepadła. A pociąg według rozkładu jazdy nie zatrzymywał się nigdzie po drodze.

- A poza rozkładem?

- Według informacji linii Venice-Simplon Orient Express - też nie.

- A co z jej ciałem?

- Następnego dnia, w niedzielę, dwaj turyści wędrujący po górach pod Meiringen...

- W Szwajcarii.

- Na wysokości Interlaken; mam przed sobą mapę; nad jeziorem Brienz. Otóż ci dwaj faceci w skórzanych spodniach, z laskami, uprawiający to, co w tamtych rejonach uprawiają wszyscy dorośli mężczyźni w skórzanych spodniach i z laskami, nagle zobaczyli, tuż przy wodospadzie, jeden z tych małych notesów adresowych. Na pierwszej stronie widniał odręczny podpis: „Własność Sue Grafton”, a poniżej oba jej adresy, w Kentucky i Kalifornii. A poza tym cały notes jest pusty.

- Pusty notes adresowy?

- Właśnie. Ani jednego adresu. A pod „S” znajdowała się wiadomość dla jej męża Stephena.

- Jeszcze jeden Stephen?

- Co takiego?

- Nic - odparł King. - Myślę głośno. S jak spisek. Co zawierała ta wiadomość?

- Mąż nie chce ujawnić treści. Chociaż szwajcarski policjant, z którym rozmawiałem i który widział tę notatkę, mówi, że była nie dłuższa niż na trzy zdania. A ostatnie brzmiało: „Nie zapomnij karmić kotów”.

- Jezu, to była ostatnia rzecz, o jakiej myślała przed śmiercią? Znaleziono jej ciało?

- Zmasakrowane. Na dnie wodospadu. Z obrączką na palcu.

- Co robiła przy wodospadzie?

- Nikt tego nie wie. Pociąg nie zatrzymuje się w pobliżu wodospadu Reichenbach. To co z tą wypowiedzią?

- Dobra. - King wyjrzał przez kraty w oknie kuchennym. Na trawniku był brązowy królik. - „Sue Grafton zrewolucjonizowała współczesną powieść detektywistyczną. Wniosła do niej świeży powiew, sarkazm, wrażliwość klasową, które charakteryzują postać współczesnej kobiety detektywa w naszym obecnym wyobrażeniu. Była wyjątkowa. Absolutnie niezastąpiona. Ż jak żal... I proszę podpisać to tak: Stephen King, którego ostatnie przemówienie na uroczystości wręczenia medalu National Book Foundation za wybitne osiągnięcia w służbie literatury amerykańskiej jest dostępne na płycie CD w ofercie Amazon.

- Nie wiem, czy się zmieści.

- Niech się pan postara.

- Dobrze. Świetne to Ż jak żal. Może zrobimy z tego nagłówek.

- Niech pan sprawdzi, czy weszło „absolutnie niezastąpiona”.

- A przy okazji, słyszałem, że Putnam szuka pisarza, który by pociągnął serię. Czy pana by to interesowało?

- Byłbym zaszczycony.

King znalazł swój egzemplarz Ostatniej zagadki Sherlocka Holmesa i odszukał w nim pamiętny opis wodospadu Reichenbach:

Muszę przyznać, że to miejsce budzi grozę. Potok, wezbrany tającym śniegiem, leci w dół z zawrotnej wysokości, a bryzgi unoszą się nad nim jak dym nad płonącym domem. Wąwóz, do którego spada, to przepaść otoczona połyskliwymi, czarnymi jak węgiel skałami...

Najpierw Sherlock Holmes i profesor Moriarty spadli w tę straszliwą przepaść, a teraz, zdaje się, także Sue Grafton.

Ale jak to się stało?

W pociągu, który nie zatrzymywał się w pobliżu wodospadu Reichenbach?

Odezwał się w nim jakiś dawny głos. Otworzyły się stare, skrzypiące drzwi, a za nimi w blasku słońca zajaśniał King rozpoznał go natychmiast - pomysł na nową książkę.

- O rany! - powiedział głośno.

„Włącz mnie do składu, trenerze, gotów jestem do gry”.

3

WIECZNIE
KOCHANA,
WIECZNIE
SZCZUPŁA

Madame Danielle Schuelein-Steel Lazard Zugelder Toth Treina y Perkins nie była zadowolona. Przede wszystkim nie była zadowolona, że ma takie długie nazwisko. Była zamężna pięć razy i chociaż nie żałowała ani minuty żadnego z tych małżeństw, ich lista wydawała się już podejrzanie długa - zwłaszcza że akurat nie miała męża. Świat gotów był pomyśleć - co takiego? - że jest kapryśna? Zdesperowana? Słaba?

Ta myśl ją rozśmieszyła. Była przecież Danielle Schuelein: nowojorską Żydówką o ramionach jak wieszaki, z warkoczykami, w tenisówkach, w mikromini. Dziewczyną, która przeszła długą drogę od pracy sekretarskiej dla supergirls, przeobrażając się w najpoczytniejszą powieściopisarkę w historii amerykańskiego rynku wydawniczego - w Danielle Steel. Słowo steel - „stal” - zawsze do niej przemawiało, brzmiało ostro. Steel było jak płaszcz, który nosiła przed światem i który jej służył. Teraz nazwisko to ściągnęło konsjerża imieniem Georges i kierownika room-service'u do jej apartamentu na drugim piętrze hotelu „Ritz”.

- Madame Steel, ogromnie mi przykro...

- „Przykro” niczego nie załatwia - oznajmiła ze swojego tronu z poduszek na łóżku. - Jak Georges może poświadczyć, zatrzymuję się w „Ritzu” od pięćdziesiątego siódmego roku, kiedy ojciec przywiózł mnie tu jako małą dziewczynkę. Wydałam w tym hotelu setki tysięcy dolarów.

- Madame, proszę, niech pani...

- I rano zamówiłam owoce do pokoju, dla przyjaciół. Nie dość, że obsługa była marna - jakieś podrzędne owoce - proszę tylko popatrzeć! Proszę popatrzeć na te jabłka. Na te winogrona. Czy to ma być „Ritz”? Najlepszy hotel na świecie? Więc nie dość, że obsługa była marna, to jeszcze zostałam obciążona... - Tu urwała dramatycznie, by spojrzeć na rachunek. - Sumą stu pięćdziesięciu pięciu euro!

- Madame Steel - powiedział kierownik, który zgiął się tak nisko, że nie widać już było jego twarzy. - To oburzające. Jakaś straszliwa pomyłka. Nie powinna pani w ogóle za to płacić. Mam nadzieję, że przyjmie pani...

- Przyjeżdżam tu od pięćdziesiątego siódmego roku!

- Madame Steel, pozwoli pani, że podrę ten rachunek? Proszę mi pozwolić go podrzeć.

Wręczyła mu rachunek.

- I przyśle mi pan porządne owoce? Chciałabym również trochę orzechów, sery i te małe kwadratowe czekoladki z „La Maison du Chocolat”.

- W jednej chwili, madame Steel.

- I... Georges?

- Tak, madame Steel, co mogę dla pani zrobić?

- Och! - rzuciła Steel, zwracając się do Curtis, trochę zbyt poważnej kobiety pod trzydziestkę, która przeprowadzała z nią wywiad dla „Poets and Writers”. - To właśnie lubię: gdy ludzie pytają mnie: „Co mogę dla ciebie zrobić, Danielle?” Bo zawsze jest odwrotnie. Możesz mi załatwić agenta literackiego? Możesz mi podesłać wydawcę? Możesz dla mnie zdobyć buty od Coco? Możesz mi zarezerwować stolik w „La Coupole”? Dlatego lubię, gdy to mnie pytają: „Co mogę dla ciebie zrobić, Danielle?”

Curtis posłusznie zapisała to w czarnym, poważnie wyglądającym notatniku, bez którego nigdzie się nie ruszała.

- Proszę tylko wyrazić życzenie - powiedział Georges.

W jego głosie brzmiało rozbawienie i autentyczna czułość.

- Po pierwsze... - zaczęła Danielle. Drobna, ciemnowłosa, niemal tonęła w wielkim łożu, a mimo to zdumiewająco skutecznie potrafiła sterroryzować wszystkich obecnych w pokoju. Wystarczała sama jej obecność. - Odtwarzacz CD jest zepsuty. Nie mogę wydobyć z niego tej cholernej płyty. Słuchaliśmy Toksycznych panów w wersji audio: kompletny tekst, bez skrótów, na dwunastu płytach, czytany przez mówiącą te słowa, koszmar, jeśli chodzi o nagrywanie; zrobiliśmy to zeszłego lata w Montecatini. Mój Boże, w tym studiu musiało być ze trzydzieści stopni, ale cóż, jestem artystką, ciężka praca to dla mnie chleb powszedni. Zdobyliśmy nominację do nagrody Złote Słuchawki; ale przegraliśmy z Judy Kaye, która nagrała Y jak Yidl Mitn Fidl, możecie uwierzyć? A to zagadka! Przegraliśmy z książką z cyklu! Wierzyć się nie chce.

- Słyszała pani, że ona się zabiła? - zapytała Curtis.

- Słodziutka, znowu: do kogo ta mowa. Pamiętaj, z kim rozmawiasz.

Curtis pospiesznie próbowała się zrehabilitować.

- Oczywiście, że słyszałam o jej samobójstwie. Jak myślisz, słodziutka, do kogo dzwonili, żeby uzyskać wypowiedź? Powiedziałam „International Herald Tribune”, że „świat beletrystyki stracił wielką reprezentantkę”. Starannie dobrałam słowa. Byłam przygotowana na ten telefon. Świat beletrystyki, chwytacie? Ze względu na te jej kryminały według alfabetu. Ale debil, który tam pracuje jako redaktor, zmienił to na „świat literacki stracił największą reprezentantkę”. Świat literacki! O mój Boże, wyszłam na idiotkę. Jakby Sue Grafton można było porównać z... no, na przykład Mitchem Albomem. Ale, słuchajcie, śmierć każdego to dla mnie wielka strata. Mówię poważnie. - Położyła dłoń na piersi. - Jak powiedział Wiktor Hugo... chciałabym was zabrać do muzeum w jego domu przy Place des Vosges - mój Boże, człowiek czuje się jak przeniesiony do przeszłości, a po drugiej stronie ulicy jest piekarnia, w której pieką te boskie ciastka duńskie z nadzieniem malinowym; w każdym razie, jak powiedział Wiktor Hugo: „Nikt nie zabija tego, co kocha. Śmierć każdego człowieka zmniejsza obszar wyspy. Każda śmierć to kawałek ziemi”. Strasznie boleję nad jej śmiercią, ale jednocześnie muszę powiedzieć, że była to smutna, zagubiona, nieszczęśliwa, skupiona na sobie i niestety w dużej mierze niepoczytalna pisarka, której talent nie dorównywał rozmiarom twórczości. Ale wszystko jedno, to wielka strata! Wielka strata! Poezja straty! Co takiego pamiętnego powiedział Fitzgerald na zakończenie Gatsby'ego? „Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość”. Nie cytuj mnie, słodziutka.

Curtis odłożyła długopis.

- I, moja droga, wydmuchaj nos, co? Chusteczki są na stole. To twoje pociąganie nosem doprowadza mnie do szału. Więc, Georges, odtwarzacz CD się zepsuł i telewizor chyba też, sama nie wiem, bo obraz jest za szeroki.

- Za szeroki?

Włączył odbiornik.

- Tak, wszystko jest prostokątne. Wygląda dziwnie.

- To plazma, madame Steel; ekran ma taki kształt.

- Nie podoba mi się. Zróbcie coś z tym, żeby wyglądało jak na normalnym ekranie.

- Wezwę serwis, ale nie jestem pewien...

- Płacę trzy tysiące trzysta euro za noc, więc możecie się trochę wysilić.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi i w tym samym momencie zadzwonił telefon.

Drzwi się otworzyły i mężczyzna w średnim wieku wtoczył wózek ze srebrnym kubełkiem pełnym lodu, w którym tkwiła butelka wina. Miał rzadkie siwe włosy, okrągłe wysokie czoło i szeroki nos zawodowego boksera. Curtis przyjrzała mu się uważniej. Kogoś jej przypominał; kogoś z gazet; kogoś uwikłanego w skandal... Mężczyzna jakby się trochę przestraszył, że w pokoju jest tyle ludzi.

- Excusez-moi - szepnął, kolejno obrzucając spojrzeniem zebranych: Danielle Steel siedzącą na łóżku, Curtis w fotelu, Georges'a próbującego zmienić rozmiary obrazu na ekranie telewizora, kierownika ciągnącego wózek z nędznie wyglądającymi owocami, a także Marcela i Cécélie, którzy siedzieli przy wygaszonym kominku. (Byli to masażysta i pielęgniarka pani Steel, sprowadzeni z San Francisco). Z łazienki wychodziły właśnie rozchichotane dwudziestotrzyletnie bliźniaczki, Erin i Dana, również ściągnięte z San Francisco. Miały identyczne ciemne okulary w grubych oprawkach, identyczne tenisówki, identyczne limonkowozielone podkoszulki bez rękawów i identyczne tatuaże w stylu Jamesa Baldwina na wewnętrznej stronie przedramion. Mieszkały w apartamencie 220 i Bóg wie, co łączyło te surrealistyczne androginiczne brunetki, w takich samych srebrnych naszyjnikach, które kupiła im Steel. Nazywała te dziewczyny swoimi „maszynistkami” i „redaktorkami”. Większość ludzi z jej otoczenia była przekonana, że to one piszą za nią książki. Wszystko wskazywało na to, że były też Barbarą Cartland, Mary Higgins Clark i Tonym Kushnerem.

- Co to ma być, do cholery? - zapytała Danielle, patrząc na kubełek z lodem.

Telefon dzwonił uparcie.

- Z ukłonami od dyrekcji - powiedział kelner, który przywiózł wino. Podał jej małą kremową wizytówkę hotelową.

- Depuis combien de temps travaillez-vous ici? - zapytał Georges.

- Juste une semaine - odparł kelner i wyszedł.

Danielle odebrała wreszcie telefon.

- Tak, jest tutaj. Curtis, jakiś Cyrano de Bergerac do ciebie? Żarty sobie ze mnie robisz? Jasne, że możesz go tu poprosić. - Odłożyła słuchawkę. - Gdzie, do diabła, jest mój szlafrok? Cécélie, przynieś mi szlafrok. W pokoju niebieskim. Niebieski szlafrok. Pamiętasz to, Georges? - Zaśpiewała: - Will have a blue room/a new room/for two room... Nie pamiętasz? Co wy, ludzie, wiecie? Cécélie, szlafrok! I kto to jest ten Cyrano de Bergerac? Jakiś twój chłopak, o którym nie wiemy, słodziutka?

Curtis zarumieniła się lekko.

- Nie, chodzi o ten drugi wywiad, o którym pani mówiłam.

- Jaki znowu wywiad?

- Do artykułu dla „Cahiers du Cinéma”. Ukrywa się pod nazwiskiem Cyrano de Bergerac, żeby zwieść prasę.

- Mój Boże! - wykrzyknęła Steel. - Chcesz powiedzieć, że to Depardieu? Gérard Depardieu idzie do mojego pokoju, a ja leżę tu w tej przeklętej piżamie! Cécélie! Mój szlafrok! Moja peruka! - Pobiegła do łazienki. - Moja biżuteria!

- Idę z nim zaraz na lunch do „Angeliny” - zauważyła Curtis.

- Chwileczkę! Chwileczkę! - Steel wysunęła głowę z łazienki. - Powiedz mu, że za godzinę dołączę do was na gorącą czekoladę. Nie wychodźcie stamtąd, zanim przyjdę!

- Nie wiem, czy wywiad zajmie nam aż godzinę.

- Oczaruj go, słodziutka. I wydmuchaj nos.

Georges otworzył drzwi i ukazała się potężna postać Gérarda Depardieu. Ubrany był w białą koszulę z rozpiętym pod szyją kołnierzykiem i letni garnitur o najbledszym z możliwych odcieniu limonki. W zamierzonym kontraście do idealnie skrojonego garnituru miał na nogach tenisówki.

Bliźniaczki Dana i Erin jednocześnie z wrażenia zaczerpnęły powietrza.

- Monsieur Depardieu? - zapytał Georges.

- Jak powiedziałem już dziesięciu tysiącom kobiet tak - odparł Depardieu. Uśmiechnął się ujmująco i uścisnął Georges'owi dłoń. - Mam się tu spotkać z... - Zerknął na karteczkę - Curtisem Sittenfeldem.

- To ja jezdem - odezwała się Curtis, próbując wstać z fotela. Jej różowo-zielony długi wisior zaczepił się o podłokietnik i pociągnął ją do tyłu tak, że prawie znowu usiadła. Była też boleśnie świadoma, że wyraziła się niepoprawnie.

- Proszę mi wybaczyć zaskoczenie - powiedział Depardieu. - Myślałem, że Curtis to męskie imię.

- W Ameryce przeważnie tak - odparła, uzmysławiając sobie, że z jej odpowiedzi wynika, iż w Europie jest inaczej. W duchu drugi raz przeklęła swoją głupotę.

Uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń.

„Elektryzujący” - podyktował jej instynkt dziennikarki. „Skupił swoją osobą uwagę wszystkich obecnych w pokoju”. Miała świadomość, że jakiś jej głos wewnętrzny już pisze artykuł, niemal wbrew jej woli, i uśmiechnęła się, nie tyle do Depardieu, ile z zadowolenia, że tkwi w niej taka moc. Od jak dawna zdawała sobie sprawę z tego swojego daru? Od szkoły podstawowej, pomyślała, gdy już jako dziecko (siedmio-, ośmioletnie?) czuła, że jest wyjątkowa i jej misją (celem?) jest przemierzać tę planetę z niewidzialnym notatnikiem, gromadząc zapiski w sobie. Była, słowami Toma Stopparda, „szczęściarą, która piórem albo pędzlem potrafi oddać czyjąś postać z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową wiernością”.

„Samiec alfa” - dyktował dalej głos wewnętrzny i miała wielką ochotę zapisać to w notatniku, ale nie chciała zbytnio zwracać na siebie uwagi. Od pierwszej chwili było widać, że jest on znakomitością. Nie zetknąwszy się z nim wcześniej, można by bez wahania wskazać go podczas konfrontacji policyjnej jako gwiazdora filmowego. Z powodu wyraźnej, ukierunkowanej heteroseksualnie męskości, jaką emanował? Pewności siebie? Swobody? Otaczającej go aury bogactwa i sukcesu, pod wpływem której sama, o dziwo, stała się świadoma własnej kobiecości: rozkwitającej kobiecości? Przez większość chmurnych trzydziestu lat, które przeżyła, czuła się jak podlotek na zabawie, przy którym nikt nie chce siedzieć. Oczywiście, po dwudziestce napisała Szkołę uczuć, bestseller według notowań „New York Timesa”, taki hit, że na jej stronie internetowej sprzedawano różowo-zielony pasek z okładki! Wciąż jednak czuła, nie, wiedziała, że jej czytelnicy zachowują wobec niej dziwną rezerwę. Kupowali Szkołę uczuć w tysiącach egzemplarzy wszyscy ci prymusi ze szkół średnich, którzy pragnęli odnaleźć samych siebie na jej stronach, i przeważnie reagowali złością albo rozczarowaniem, bo jakoś się na nich nie odnajdywali. Nie ukrywali tego przed nią na spotkaniach autorskich, gdy podchodzili z prośbą o dedykację, ani w listach, które jej przysyłali. „Książka jest dobrze napisana, ale nienawidziłam Lee. To taka jęcząca suka... Miałam ochotę jej powiedzieć, żeby się zamknęła, skończyła z tym biadoleniem i przestała zastanawiać się nad sobą za każdym razem, gdy podciera sobie dupę”.

Boże, czy inni liczący się amerykańscy pisarze też dostawali takie listy? Curtis była tą zaproszoną do stołu możnych tego świata, która dziwnie pachnie, za bardzo się stara, z tymi swoimi krzywymi zębami i niezgrabnymi butami. Dziewczyną z odsłoniętym brzuchem, zbyt grubą, by go pokazywać, lecz mimo to podejmującą takie próby. Ale chociaż śmiano się z niej za plecami albo jej nienawidzono („Curtis, nie wiedzieliśmy, że też chciałaś pójść na koncert”), to właśnie ona napisała tę książkę; to ona wzięła na warsztat całą tę grozę i nędzę Cincinnati, cały ten codzienny psychiczny terror panujący w szkole Groton, i w tyglu własnej smutnej świadomości przekształciła w coś, co - jak czuła, nie, wiedziała - było trwałą pozycją w literaturze amerykańskiej. Był to, jak przenikliwie stwierdził Wally Lamb, „głos równie autentyczny jak Salingerowskiego Holdena Caulfielda czy Micka Kelly'ego McCullers”. Nie czytała wprawdzie Carson McCullers, ale podobało jej się to porównanie. (Któregoś wieczoru na TCN próbowała obejrzeć ekranizację Gościa weselnego, ale zasnęła). Pomyślała, że taka pochlebna opinia Wally'ego Lamba zapewni jej zajawkę w Klubie Książki Oprah, ale, niestety, nie dostąpiła tego szczytu. Miała nadzieję, że nowa książka, Mężczyzna moich marzeń, w końcu otworzy jej drzwi do programu Oprah. Zasiadłaby w studiu w Chicago, Oprah swoim zwyczajem śmiałaby się życzliwie, z wyrozumiałością, a widzowie ustawialiby się w kolejce do mikrofonu, żeby zadawać Curtis pytania:

- Curtis, z nikim nie identyfikowałam się bardziej niż z Hannah Gravener. Ona to ja. (Wybuchając płaczem). Curtis, uwielbiam tę książkę.

- Możemy iść? - zapytał Depardieu.

- Oczywiście - odparła Curtis, walcząc z różowo-zielonym wisiorem, który zaczepił się o narzutę.

Naturalnie, taki tekst jak „Curtis, uwielbiam tę książkę” w skrytości ducha pragnęła słyszeć z ust mężczyzn - a przynajmniej jednego mężczyzny, któregoś z tych popapranych fanów załączających do listu swoje „nagie” zdjęcia. I była przekonana, że dzięki tej nowej książce coś takiego się stanie. Wcale nie pragnęła poślubić jakiegoś literata, który przypominałby lekko niedogolonego Matthew McConaugheya; melancholijny poeta, demon seksu, z rozchylonym kołnierzykiem, w stetsonie - okay, za kogoś takiego w ostateczności mogłaby wyjść bez bólu. Ale najbardziej ze wszystkiego pragnęła znaleźć kogoś, kto pożądałby jej namiętnie; kogoś, komu serce zabiłoby szybciej na jej widok. Kto zamiast: „Wygląda lepiej na skrzydełku książki”, pomyślałby: „Wygląda jak...” No jak? Jak ktoś z końską szczęką?

- Idziemy do „Angeliny”, tak? - zapytał Depardieu.

- Chwileczkę! - z łazienki doszedł ostry głos Steel.

Drzwi gwałtownie się otworzyły i Danielle stanęła w nich teatralnie. Miała na sobie szlafrok w kolorze burgunda, idealnie ufryzowaną perukę i złote kolczyki w kształcie wielkich kół. Usta starannie pociągnęła szminką, włożyła też bransoletkę w kolorze miedzi i wielki miedziany naszyjnik, który wyglądał jak płot z łańcuchów.

- Jestem wrakiem! Wrakiem człowieka! Beznadziejnie wypaloną, skończoną pisarką. Zniszczoną przez czas.

- Ależ skąd, madame, nigdy! - wykrzyknął Depardieu.

- Cudowny z pana kłamca! Niech Bóg panu wynagrodzi. Pozwoli pan, że się przedstawię. Je m'appelle Danielle Steel.

- Ta Danielle Steel, autorka tych wszystkich książek? - zapytał Depardieu.

- Łącznie pięćset pięćdziesiąt milionów egzemplarzy, ale kto by to liczył!

- Pięćset pięćdziesiąt milionów plus jeden. Właśnie zakupiłem Pierwszy bal.

Przyłożyła rękę do serca.

- Bardzo mi pan pochlebia, monsieur Depardieu.

- Proszę mówić mi Géri.

- Wobec tego pan musi nazywać mnie Danni.

- Zacząłem czytać tę książkę wczoraj wieczorem. To twoje największe dzieło z dotychczasowych.

- Moje największe dzieło to zawsze to, które dopiero napiszę - powiedziała Steel, wchodząc do pokoju. - Ale musisz przyznać, że Olympia Crawford Rubenstein jest chyba najciekawszą ze wszystkich moich bohaterek. To dobra lekcja dla ciebie, ma petite Curtis. Jeśli czytelnicy nie kochają twojej bohaterki, to nic z tego nie będzie. A bohaterka Szkoły uczuć... Nie mówię, że książka nie jest wspaniale napisana, moja droga. Boże, oddałabym życie, żeby być w twoim wieku i mieć na swoim koncie takie zdanie: „ - Jak się okazuje, świetnie robisz laskę - powiedział, a ja poczułam się bardziej dumna, niż gdybym dostała A z testu z matematyki”. Wyborne! Ale, moja droga, ta twoja bohaterka... jak ona ma na imię ? Jacqueline?

- Lee.

- Owszem, to wspaniała postać, tylko taka... nie wiem, jak to powiedzieć po angielsku... przyciężka - o, właśnie, przyciężka, do tego stopnia, że trudno jest... i nie mam na myśli, że jest przyciężka dosłownie, nie, broń Boże, wcale nie. Przyciężka metaforycznie. Jest jakby przytłaczająca i drętwa, rozumiesz? Czterysta trzy strony z coraz bardziej odstręczającą narratorką? To bardzo męczące, moja droga. Jak dobrze wie mon petit Géri, jeśli widz nie ma ochoty przespać się z głównym aktorem czy aktorką, nie przyjdzie na film ani na sztukę. Oczywiście, w przypadku Gériego każda kobieta na widowni chce się z nim przespać.

- I większość z nich, niestety, się przespała - zauważył Depardieu.

- Właśnie - stwierdziła Steel w stylu lektora zapowiadającego nadchodzące atrakcje: - To mężczyzna, którego pragną wszyscy.

- I wszyscy mają - dodał Depardieu z uśmiechem lubieżnego satyra.

- Paramount zarezerwował sobie prawo do ekranizacji Szkoły uczuć - zauważyła trochę sztywno Sittenfeld.

- Zarezerwował, cóż, wszyscy wiemy, co to znaczy.

Pieniądze za nic. Money for nothing.

- And your chicks for free - uzupełnił Depardieu.

Oboje się zaśmiali.

- Spójrz na tę twarz! - rzuciła Steel. Chwyciła go za policzki. - Każda kobieta na świecie kocha go za tę twarz. Czy można je winić ?

W odczuciu Danielle Steel czas jakby nagle się zatrzymał i w niemal oślepiającym twórczym przebłysku zobaczyła przed sobą wizję swojej nowej książki - zobaczyła ją tak, jak podobno Mozart widział muzykę: skończoną i w całości, jeszcze zanim napisał pierwszą nutę. Miała już nawet tytuł: Wiecznie kochana, wiecznie szczupła.

Pospiesznie wyprawiła Curtis i Depardieu do „Angeliny”, zamierzając dołączyć do nich za godzinę na chocolat africain, bo ogarnęła ją twórcza gorączka. Odesłała wszystkich pozostałych poza bliźniaczkami Erin i Daną, które chichotały na kozetce. Zdjęła perukę i rzuciła ją w ich stronę.

Steel wciąż pracowała na zwykłej maszynie do pisania. Lubiła tradycyjny gutenbergowski stukot klawiszy i ciężar metalowych czcionek, które spadały na papier w ogniu jej wyobraźni. Stara olivetti stała przy jej łóżku na czymś, co przypominało szpitalny wózek na kółkach; przysunęła ją teraz do siebie, wkręciła staroświecki beżowy papier z kalką i zaczęła szaleńczo stukać w klawisze.

Danielle Steel

Wiecznie kochana, wiecznie szczupła

Gériemu

„I komu by się śniło, że miłość przyjdzie szósty raz w życiu?”

D. S.

Zarys

ON: stylowy gwiazdor filmowy. Mówi się, że miał siedem tysięcy kobiet, ALE NIGDY NIE PRZEŻYŁ PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI!!! Francuz/Amerykanin. Ripley de Rochefort? Radziwiłł? Przyjaciele nazywają go Rick. Jest właścicielem klubu. „Cafe Parisien” u Ricka. Jego twarz wygląda jak...

Wbiła wzrok w miejsce, gdzie stał Depardieu, i na usta cudownie, pięknie spłynęło jej idealne słowo.

... rzeźbiona.

Jego mięśnie [coś tam, coś tam] pod garniturem od Armaniego -

Przymknęła oczy i znowu go sobie wyobraziła

- prężyły się pod garniturem od Armaniego.

Pomodliła się cicho do muzy zsyłającej natchnienie.

ONA: Powieściopisarka, autorka bestsellerów, która prawie już skończyła z pisarstwem. Odnajduje miłość w książkach, ALE NIGDY W PRAWDZIWYM ŻYCIU! Była zamężna pięć dwa razy. Jej obecnym partnerem jest bezwzględny międzynarodowy wydawca w typie Ruperta Murdocha. Przyzwoity człowiek, ale zero seksu i trochę przyciężki.

TA DRUGA: młoda asystentka. Zdolna, ale męcząca. Pisze artykuł o Ricku.

Jej obecny partner jest bez wyrazu jak herbatka ziołowa. Obie kobiety namiętnie zakochują się w Ricku mimo jego reputacji.

Jest to typ drania, któremu nie mogą się oprzeć. Niebezpieczny facet. Namiętność, której im POTRZEBA.

FABUŁA: Trójkąt miłosny! Wybierze młodość czy doświadczenie? Doświadczenie również = $!

Obie kobiety walczą jak kocice, by go zdobyć. Żonglerka obecnymi partnerami!

Początkowo myślimy, że Depardieu Rick prowadzi grę z obiema. (Seks znacznie lepszy z dojrzałą kobietą!). Ale stopniowo - trzysta stron? - widzimy, że SIĘ ZAKOCHAŁ. Zakochuje się W OBU. Na zabój. Nigdy wcześniej nic takiego mu się nie zdarzyło.

Wyciągnęła kartkę z maszyny i idąc do łazienki, żeby wziąć prysznic, podała Erin i Danie.

- Popracujcie nad tym - powiedziała. - Trzeba by dodać groźbę ciąży, może scenę w sali sądowej, no i chyba mamy następną powieść.

W łazience z kurków trysnęła woda.

- Ale odjazd - powiedziała Erin, przesuwając wzrokiem po konspekcie.

- Jak się kończy? - zapytała Dana. - Którą w końcu wybierze?

Danielle wystawiła głowę zza drzwi łazienki. Wokół niej unosiła się para.

- Nie dowiemy się tego przez następne dwadzieścia cztery godziny, moje drogie. - Zaśmiała się łobuzersko. Boże, moje życie jest jak powieść Danielle Steel!

Curtis Sittenfeld szła u boku Gérarda Depardieu schodami wyłożonymi czerwono-czarno-złotym marokańskim dywanem. Minęli wielki gobelin przedstawiający scenę pasterską z postaciami grającymi na fletach i wzdłuż poręczy z kutego żelaza zeszli do marmurowego holu. Na ścianie wykuty był napis: „César Ritz 1850-1918”, a nad nim wisiała skromna podobizna w mosiądzu. Zegar nad wizerunkiem złoty, z rzymskimi cyframi, przypominający gigantyczną cebulę - wskazywał południe. Depardieu uścisnął ręce kilku fanom. (Rzeczywiście wszyscy od razu go rozpoznawali). Curtis wzięła z recepcji „International Herald Tribune”. Czekała chwilę, podczas gdy Depardieu złożył kilka autografów. Śmiał się i mówił trochę po francusku, a trochę po angielsku. Szedł lekko skulony jak zawodowy sportowiec gotów do gry. Wzrok Curtis spoczął na wspaniałym błękitnym dywanie, który rozciągał się od głównego wejścia aż do drzwi jadalni, sięgając marmurowych kolumn: w różowe żyłki na tle w odcieniu café au lait. Deseń marmuru wyglądał jak morska piana - a może surowa wołowina poprzecinana żółtawym tłuszczem i żyłami z zakrzepłą krwią.

Depardieu znowu ujął ją pod ramię, silniej, niż mogłaby się spodziewać; przeszli przez drzwi obrotowe, pokonali trzy stopnie pokryte czerwonym dywanem i wyszedłszy przez otwartą bramę z kutego żelaza, znaleźli się pod okrągłą białą markizą, na której widniały jasnoniebieskie litery tworzące napis: „Ritz Paris”.

Turyści robili zdjęcia i Curtis usłyszała, jak wśród tłumu poniosło się nazwisko Depardieu.

Nagle dotarło do niej z całą ostrością, co znaczy słowo „celebryta”, i przez chwilę wyobraziła sobie, że sama jest celebrytką. „Sławna amerykańska powieściopisarka Curtis Sittenfeld widziana u boku starzejącego się aktora filmowego”. Boże, dopomóż, w Ameryce była już znana, choć od niedawna, i intuicja jej mówiła, że po publikacji Mężczyzny moich marzeń znajdzie się w szeregach naprawdę znaczących pisarzy. Właściwie już się do nich zaliczała. Co takiego napisała o niej w tekście na okładkę Alice Munro? „Czuje się, że jest to pisarka, która nie próbuje cię omamić... To odważna, pokrzepiająca powieść”. Daniel Menaker stwierdził, że to zaszczyt uzyskać taką opinię od Munro; rzadko zdarza jej się wypowiadać na temat beletrystyki. A jednak - pomyślała Sittenfeld, idąc z Depardieu przez Place Vendôme - w tej opinii czuło się pewną powściągliwość. Pisarz, który nie próbuje cię omamić? Co to, na litość boską, ma znaczyć? Chyba tylko to, że w gruncie rzeczy się go nie lubi? Podobnie jak narratora - też trochę odstręczającego - przyciężkiego, topornego, który za bardzo się stara. Brzmiało to jak ostrożny, wręcz dwuznaczny komplement. A dalszy ciąg? Odważna, nowatorska powieść? Znowu asekuranctwo. Określenie „odważny” to szyfr: ona świadomie jest niesympatyczna. (Dziwne, bo w jej przekonaniu Hannah Gravener była ogromnie sympatyczna; tak sympatyczna, że czytelnicy powinni się w niej wręcz zakochać). A pokrzepiająca? Jakiej opinii nie chciałoby się usłyszeć o poważnej powieści? Pokrzepiająca? Co to, do diabła, znaczy? Pokrzepiająca może być dietetyczna coca-cola. Curtis wolałaby, aby Munro powiedziała: „Pokochałam tę książkę. W chwili gdy skończyłam ją czytać, chciałam zadzwonić do Curtis Sittenfeld. Chciałam jej wyznać: uwielbiam twoją książkę, kochanie”.

Depardieu tymczasem opowiadał o filmie, który miał kręcić, i Sittenfeld wiedziała, że powinna słuchać, aby zbierać materiał do artykułu, ale Paryż tak działał na wszystkie jej zmysły, że nie mogła się skupić. Uzmysłowiła sobie, że właśnie za sprawą tej odstręczającej („odważnej”) części swojej natury powiedziała:

- Spójrz na te wszystkie dachy wokół. - Wskazała na kolumnę Napoleona pośrodku ośmiokąta, jaki stanowił plac. Nazywają je dachami mansardowymi, bo wynalazł je Jules Hardouin-Mansart. Mansart z „t” na końcu.

Depardieu spojrzał na pomnik.

- W dzieciństwie śpiewaliśmy piosenkę o tym pomniku. - I nagle zaśpiewał musicalowym, prawie operowym głosem: - Ahl qu'on est fier d'être français quand on regarde la Colonne! Tak go nazywaliśmy. La Colonne. Kolumna.

- Cudownie.

- O monument vengeur, trophée indélébile.

- Indélébile to piękne słowo.

- Piękne tylko w twoich ustach. - Uścisnął jej ramię znacząco.

Indélébile byłoby świetnym określeniem w notce reklamowej na okładkę - pomyślała. Hannah Gravener, bohaterka Sittenfeld, to głos tak wyjątkowy i tak niezapomniany, że można delektować się nim jeszcze długo po przeczytaniu powieści.

Dlaczego nikt z nich nie napisał czegoś takiego?

- Popatrz. - Wskazała tym razem na drugą stronę placu. - Tam, gdzie remontują budynki. - Dziesięć łukowych drzwi i odpowiadające im okna zasłonięto olbrzymim płótnem na wysokość czterech pięter. - Narysowali zarysy tych drzwi i okien na płótnie i zgadza się idealnie. Spójrz, wygląda to identycznie jak prawdziwe drzwi i okna po przeciwnej stronie. Tylko w Paryżu możliwe jest coś takiego. Wykonanie pięknego płótna dla samej idei piękna.

- Ależ ty jesteś spostrzegawcza.

- W Ameryce sprzedaliby to miejsce na reklamę. Walnęliby tu olbrzymiego krokodyla Lacoste.

- Jakiego koloru masz oczy? - zapytał Depardieu.

Skręcili w lewo, w Rue de Castiglione, i znowu w lewo, w Rue de Rivoli. Ulica ta, ze swoim długim szeregiem starych kamienic w kolorze piasku, z balkonami nad ciągiem sklepów, wydała się Curtis idealną scenerią dla jej życia. Po drugiej stronie kilka gołębi zerwało się do lotu z czarnego żelaznego ogrodzenia parku. Za wysokimi latarniami, które kiedyś musiały być gazowe, zobaczyła drzewa.

Lubiła wstawać wcześnie, kilka godzin przed Danielle, i siadywać w Tuileries, w cieniu tych drzew, na jednym z pary prostych metalowych krzeseł, po lewej stronie. Czytała „Guardiana”, którego kupowała w księgarni angielskiej.

W portfelu trzymała paragony:

W. H. Smith France S. A. S., 248 Rue de Rivoli, 7500l Paris, tel.: 01 44 77 88 99

„Pariscope” 0,40

„Guardian” 3,40

Total TTC TVA 0% 3,40

Especes 10,00

Rendu 6,60

Merci de votre visite et à bientôt.

Każdy paragon ma własną melodię, pomyślała, własny tajemny język. Zachowała też ten od Walgreena w Filadelfii, zanim wybrała się w tę podróż.

F TRJUN CNDM 3S 5,99

F TRJUN CNDM 3S 5,99

CMPBK 100 SH 0,79 SALE

CMPBK 100 SH 0,79 SALE

CMPBK 100 SH 0,79 SALE

Dwie paczki prezerwatyw i trzy podręczniki szkolne o tym, jak pisać wypracowania! Gdyby samolot się rozbił, jej rodzice i przyjaciele mieliby zabawę, dociekając, co mogą znaczyć te pozycje na paragonie.

- Cała Curtis, cała ona - powiedziałaby siostra. - Zawsze przygotowana na wszystko.

Bogiem a prawdą kupno prezerwatyw było trochę głupotą, ale nie znała słowa po francusku i nie chciała potem rumienić się w jakiejś małej paryskiej aptece z zielonym błyskającym neonem nad wejściem.

Straszna prawda wyglądała tak - i wstyd się jej było przyznać do tego nawet przed samą sobą - że nigdy nie przeżyła prawdziwego stosunku z mężczyzną. Zadowoliła kilku facetów - powiedzmy, garstkę. („Zadowoliła” było sztywniackim słowem, zalatującym boraksem i mokrymi prześcieradłami). Ją też zadowoliło kilku facetów, ale ta intensywna, nabrzmiała chwila, gdy kobieta widzi jakiegoś niedogolonego, spiętego nieszczęśnika w trakcie ejakulacji między jej nogami, jeszcze jej się nie zdarzyła. Jakoś nie miała okazji zaznać tej wątpliwej przyjemności. Z wyboru. I nagle, idąc Rue de Rivoli w kierunku „Angeliny”, uświadomiła sobie, że na jej życie najbardziej ze wszystkiego rzutuje strach przed ciążą. Ten strach przed utratą wolności, rezygnacją z kariery, z otwierających się przed nią perspektyw - na skutek trzysekundowego zbliżenia z facetem, którego pewnie nawet nie darzyłaby sympatią - to było dla niej nie do zniesienia.

Napisała Szkołę uczuć, powieść o nie tak bardzo ambitnej dziewczynie, która staje w obliczu „ostrych podziałów klasowych w Ameryce” (Jennifer Egan, autorka Spójrz na mnie); napisała Mężczyznę moich marzeń o nie tak bardzo ambitnej dziewczynie, która kończy college i dostaje pierwszą pracę w ośrodku terapeutycznym w Albuquerque; musiała jednak zmierzyć się jeszcze z duchem, który wprawiał w ruch to wszystko: z dziewczyną, której największym pragnieniem od czasu szkoły podstawowej było wydanie czegoś drukiem. Dziewczyną, która rozsyłała tuzin kopert ze swoimi tekstami tygodniowo. Dziewczyną, która pisała listy z podziękowaniami do wydawców odrzucających jej utwory. („Ogromnie doceniam rzeczowość Pańskiej odpowiedzi...”) Dziewczyną, która w wieku piętnastu lat bombardowała „Seventeen” swoimi opowiadaniami! Dziewczyną, której życie było żywym esejem dla „Salonu”, a może dla „This American Life”. I zdobywcą nagrody Michener-Copernicus Society of America.

To była osobowość warta zanalizowania. To był temat na następną książkę.

- ...problem z okularami do czytania - ciągnął Depardieu - kiedy jest się, jak ja, mężczyzną w średnim wieku, polega na tym, że korzystając z toalety w celu oddania moczu, patrzy się w dół, żeby sprawdzić, czy już po wszystkim, a wtedy okulary wpadają ci do muszli! - Dotknął okularów w stylu Clarka Kenta, które miał na nosie. - Nie chciałabyś wiedzieć, gdzie lądowały te!

Rue de Rivoli - postanowiła. Tak będzie się nazywała ta nowa powieść - właściwie nowela, i całe sto stron wypełnią myśli bohaterki. Jest przed trzydziestką - i idzie Rue de Rivoli od Castiglione w stronę Luwru. Będzie to historia w stylu Virginii Woolf. Pogrążamy się w myślach bohaterki, gdy mija kolejne sklepiki z pamiątkami i narożne kafejki. „Podczas jednego krótkiego spaceru, trwającego może z dwadzieścia minut, Sittenfeld potrafi przedstawić - metodą, jakiej nie sposób poddać analizie - jakie to uczucie być młodą i pełną życia dziewczyną na początku dwudziestego pierwszego wieku”. (Tu jakieś sławne nazwisko).

- Możliwość pracy z Soderberghiem i ze Scarlett Johansson jednocześnie... jesteśmy na miejscu... to marzenie każdego współczesnego aktora.

Drzwi u „Angeliny” były otwarte i do środka napływało czyste sierpniowe powietrze. Na ladach od frontu stały ociekające sokiem malinowym ciastka. W ciągu sekundy wszyscy zwrócili spojrzenia na wchodzącego Gérarda Depardieu, który jakby tego nie zauważał.

- Poprosimy stolik gdzieś z tyłu - powiedział. - Dołączy do nas madame Danielle Steel.

- To dla nas zaszczyt.

- Tak się cieszę, że jestem tu z tobą - rzucił, idąc w kierunku wskazanego stolika. - Jestem pełen podziwu dla ciebie.

- Czytałeś moją powieść ?

- Sekundkę, chérie - powiedział i pokazując na ręce, dał znać, że chciałby je umyć.

Toalety u „Angeliny” mieściły się na piętrze i gdy Depardieu pomknął po kręconych schodach, Curtis usiadła przy małym stoliku i rzuciła okiem na „International Herald Tribune”, którą zabrała ze sobą. Gazeta przedrukowywała artykuły z „New York Timesa” i tego rana Sittenfeld ze zdumieniem zobaczyła, na stronie poświęconej kulturze, swoje maleńkie zdjęcie. Aż zaparło jej dech. Rozejrzała się po restauracji, żeby sprawdzić, czy jeszcze ktoś czyta tę gazetę. Obok zdjęcia widniał nagłówek: Krótkowzroczna bohaterka, która uważa się za pępek świata, nie widzi drogi do miłości, Janet Maslin.

Curtis przełknęła głośno ślinę. Zrobiło jej się niedobrze.

„...jej pierwsza powieść, prowokująco pospolita Szkoła uczuć...

„...przeciętność w ujęciu Sittenfeld jest jeszcze bardziej żenująca za drugim razem...”

W pomieszczeniu nagle jakby zabrakło powietrza i blask, opromieniający jej wejście z Depardieu, zgasł. Ktoś położył przed nią kartę dań.

- Merci - powiedziała automatycznie, przesuwając wzrok w dół szpalty.

„...jej bohaterkę wyróżnia głównie to, że ma niewyczerpane zasoby egocentryzmu i skłonności do rozczulania się nad sobą...”

„...płaska narracja w czasie teraźniejszym ma stwarzać wrażenie intymności...”

Do oczu napłynęły jej łzy. Ponownie rozejrzała się po sali. Depardieu już schodził. Goście siedzieli wokół, popijając gorącą czekoladę i jedząc ciastka, a tymczasem ona przeżywała najgorszy koszmar, jaki mogła sobie wyobrazić: publiczne upokorzenie.

Maslin przytaczała kolejne zdania i każde z nich, wyrwane z kontekstu, brzmiało jeszcze bardziej niedorzecznie niż poprzednie.

„...Hannah uświadamia sobie, jak bardzo poduszka w dotyku przypomina pianę...”

„To dlatego Hannah zakochała się w Oliverze: bo wyjął jej drzazgę”.

„...książka nie dowodzi niczego innego. Jej świat jest naprawdę taki ciasny”.

- Coś ciekawego? - zapytał Depardieu. - Umieram z głodu! Zamówiłaś już?

Nie mogła nawet na niego spojrzeć i miała wrażenie, że cały jej apetyt, jak krew, dosłownie wyciekł na podłogę.

Złożyła gazetę i rzuciła ją pod krzesło.

Przy drzwiach zapanowało poruszenie. Do restauracji weszła w pełnej gali Danielle Steel z całą swoją obstawą: Daną i Erin, masażystą i pielęgniarką.

- O Boże! - jęknęła Curtis, widząc szpetną Amerykankę i jej świtę. - Będziemy musieli się przesiąść do większego stolika.

- Słuchaj - powiedział Depardieu i, o zgrozo, sięgnął pod jej krzesło, by wziąć gazetę. - Chyba nigdy nie zostaniemy sami, więc mam dla ciebie propozycję.

- Propozycję?

Wyjął długopis marki Waterman i napisał w rożku gazety: „Le Dauphin”, Rue St. Honoré/Place André Malraux. Umówmy się tam na kolację, powiedzmy o dziesiątej? Nie za późno?

- Nie, nie.

- Przyjdź do tej restauracji. - Wskazał gazetę. - Powiesz, że jesteś umówiona ze mną. Dobra? - Ujął ją za rękę. - Mam dla ciebie coś specjalnego.

- Coś specjalnego?

Zaśmiał się i krótkim grubym palcem wskazał zdjęcie w gazecie.

- Trochę podobna do ciebie!

W całej sali rozległ się głos Danielle:

- Dzięki Bogu, nie spóźniliśmy się! Charles, chocolat africain dla wszystkich przy moim stole. Całej siódemki!

- Nie lubię gorącej czekolady - wtrąciła Curtis.

- Pracujesz ze mną, słodziutka.

Curtis miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Siłą powstrzymała wymioty. Poruszył ją nie tyle krytyczny ton artykułu, ile zawarte w nim rażąco niesłuszne uwagi. Krótkowzroczna bohaterka, która uważa się za pępek świata?! Więc każda poważna powieść, która stawia sobie za cel przedstawienie wewnętrznego życia bohatera, to wyraz krótkowzroczności i egocentryzmu?

Curtis wstała.

- Przepraszam, ale nagle zrobiło mi się strasznie gorąco. Muszę pójść do łazienki.

Danielle właśnie rozpoczęła tyradę, głośno krytykując menu:

- Kiedyś podawali tu solę. Uwielbiam solę. Dlaczego zrezygnowali z tej cholernej soli - nie mam pojęcia.

Depardieu zwrócił się do Curtis:

- Dobrze się czujesz, moja droga?

Sprawiał wrażenie naprawdę zaniepokojonego.

- Nic jej nie będzie - odparła Steel.

Curtis niemal wbiegła na schody, ale jej różowo-zielony wisior zawadził o poręcz i mało brakowało, a byłaby upadła.

Zamknęła się w łazience. Były tam ręczniki z nazwą „Angelina”, wyszytą pośrodku złotą nicią. Zwilżyła jeden z nich, po czym otarła twarz i szyję. Kiedy uniosła wzrok do lustra, ze zdumieniem zobaczyła, że wygląda całkiem dobrze, na zdrową i opanowaną. Jak dawna Curtis. Nic się nie zmieniła od czasu, gdy miała siedemnaście lat. Rozluźniła mięśnie policzków i odniosła wrażenie, że na jej twarzy pojawił się wyraz przebaczenia. „Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma” - zacytowała w myśli.

Sprawdziwszy, czy drzwi są zamknięte na zasuwkę, przetarła okulary, by lepiej się sobie przyjrzeć.

- Przeżyjesz to - powiedziała głośno.

Rozpięła bluzkę do samego dołu i wilgotnym, chłodnym ręcznikiem przetarła ramiona, szyję, piersi i brzuch. Stwierdziła, że widok własnego na wpół obnażonego ciała lekko ją podnieca. Dlatego zwykle po wyjściu spod prysznica szybko się ubierała. Tym razem jednak pozwoliła sobie ogarnąć wzrokiem mroczną, nawet zaokrągloną tu i tam postać, która przed nią stała. Światło wpadające przez boczne okienko i odbijające się od białych kafelków na ścianach było miękkie i szczególnie korzystne. Nawet jej brzuch wydawał się ładny i gdy tak patrzyła na swój pępek, przyszło jej na myśl, że jest w ciele jeden otwór pozbawiony funkcji seksualnych. Usta miały być kuszące. Uszy z ich maleńkimi zakamarkami, przypominające pączek kwiatu, ozdobione błyszczącymi srebrnymi punkcikami - przyciągać wzrok mężczyzny motyla. Ale nieszczęsny pępek - tak seksualnie neutralny jak wielki palec u stopy czy odcisk opuszka - był tylko kaprysem rozrzutnej natury.

Pukanie do drzwi wyrwało ją z zamyślenia.

- Jesteś tam?

Sittenfeld, z lekkim poczuciem winy, zapięła bluzkę.

W drzwiach „Angeliny” pojawił się posłaniec od „Ritza” z dużą kopertą, pracowicie oklejoną nalepkami firmy kurierskiej. Wdał się w ożywioną rozmowę z kierownikiem sali, a potem ruszył w kierunku Steel.

- Madame, pardon, proszę to podpisać.

- Korekta! - jęknęła Steel tak głośno, że wszyscy zwrócili na nią spojrzenie.

Prawdę mówiąc, wiedziała, że już wcześniej zlustrowali ją od stóp do głów: jej „wysłużoną” torebkę z miękkiej skóry, od Gucciego, wielkie brylantowe kolczyki Chintamani w kształcie kluczy wiolinowych, brylantowy pierścionek do kompletu, też Chintamani, przedstawiający trzy pary splątanych lornetek operowych - tak duży, że nie mogła zgiąć środkowego palca. Miała na sobie prostą, elegancką sukienkę bez rękawów, Dolce & Gabbana, z jedwabiu w wiśnie, na czarnych wąziutkich ramiączkach i z czarną prążkowaną koronką wokół dekoltu. Jej kolor - wiedziała to - podkreślały pięknie buty od Coco, ze skóry cielęcej, o lakierowanych noskach. Choć wyglądały wspaniale, to nawet krótki spacer spod „Ritza” spowodował otarcie na pięcie i skończył się niemal wypadkiem samochodowym. Gdy przechodziła przez Rue d'Alger, obcas jej prawego buta uwiązł w kratce ściekowej. „Evan!” - wrzasnęła, chwiejąc się na nogach. Nie mogła zrobić kroku. Z tłumu wyłonił się masażysta i w końcu ją uwolnił.

- Kto ma długopis? Szybko, dajcie mi długopis! Czekam! Gdzie moja teczka z materiałami do pisania?! Moja teczka!

Bliźniaczki Dana i Erin podały jej poważnie wyglądającą teczkę Chanel ze skóry aligatora.

- Zamierzasz robić korektę tu, przy stole? - zapytała Curtis.

- Wstrzymują produkcję, dopóki tego nie zatwierdzę.

Danielle rozdarła kopertę FedExu i ostrożnie wyjęła zawartość. Ukazał się plik starannie ułożonych zdjęć formatu dwadzieścia osiem na trzydzieści sześć centymetrów.

- Dla moich czytelników - wyjaśniała Depardieu - fotografia na okładce ma kluczowe znaczenie. Géri, musisz mi pomóc. Potrzebujemy jednego zdjęcia na okładkę i zupełnie innego do reklamy w czterech kolorach na rozkładówce. - Zwróciła się do Dany i Erin: - Dacie mi ten długopis, czy nie?! Muszę zrobić korektę koloru.

Bliźniaczki nerwowo grzebały w teczce, kolejno wyjmując z niej lusterka, tubki z podkładem, szminki, kremy odmładzające.

- Och, na miłość boską, zrobię to konturówką do ust powiedziała, blednąc z przerażenia na widok pierwszej fotografii. - O-mój-Boże!

Ciemnobrązową konturówką maznęła duże X na prawie monochromatycznym zdjęciu, które przedstawiało ją w wersji bywalczyni Carnaby Street: miała na sobie obszerny biały dwurzędowy wełniany płaszcz od Nicholasa Ghesquière'a, w którym wyglądała jak David Byrne w Stop Making Sense. Ten potężny biały namiot uzupełniały czarne skórzane rękawiczki, czarne botki do kolan i czarny melonik à la Oliver Hardy, wyższy niż długość całej jej twarzy.

Wzięła następne zdjęcie i wręcz krzyknęła.

Kelner na ten dźwięk aż upuścił stos talerzy.

- Potwór z Newark! - zawołała. - Nawet byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że jest przerażające. - Na zdjęciu można ją było zobaczyć w puszystej peruce z brązowymi lokami, ubraną w czarny płaszcz we wzór pantery, od Prady, czarne aksamitne spodnie, też w panterę, czarne kaszmirowe getry i beret od Marca Jacobsa, który przypominał gigantyczną siatkę na włosy. By spotęgować zimowy charakter tej kreacji, usta miała pomalowane czarną jak smoła szminką, a paznokcie - czarnym lakierem. - Wyglądam jak wywłoka z Syberii.

- Żadne z tych zdjęć w najmniejszym stopniu nie oddaje twojego uroku - zauważył Depardieu.

- Słyszałyście? - rzuciła Steel do Dany i Erin. - Słyszałyście, co ten facet powiedział? Zmieniam testament. Natychmiast. Géri dostaje patka phillippe'a.

- Merci.

- Dwadzieścia sześć tysięcy trzysta euro. Ale kto by to liczył? Hmmm... - Przyjrzała się następnemu zdjęciu. - Ma ktoś okulary? Tylko szybko! - Podczas gdy bliźniaczki znowu przeszukiwały teczkę, Depardieu podał jej własne okulary do czytania. - Wielkie dzięki. - Powąchała oprawki. Uwielbiam zapach twojej wody kolońskiej. Co myślisz o tym? Nada się na okładkę?

Zdjęcie ukazywało ją z rozwianymi włosami, które opadały kaskadą na ramiona; miała na nim jedynie bladoróżowy stanik z koronką i majtki biodrówki.

Zapadła długa chwila milczenia i w końcu Sittenfeld stwierdziła:

- Odważne.

- Odważne? Co, do licha, masz na myśli?

- Tylko że... no wiesz... to odważne i pokrzepiające.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Że kobieta w pewnym wieku nie może się tak pokazywać?

- Nie, ja...

- Masz pojęcie, jaką forsę widać na tym zdjęciu? Mogłabym wybudować ci dom, słodziutka, za pieniądze władowane w thermage, botoks i restylane - nie mówiąc już o waginoplastyce - na które w tej chwili patrzysz, więc zrób mi tę uprzejmość i powściągnij złośliwy uśmieszek na swojej buźce.

- Myślę, że wiem, o co jej chodzi - wtrącił Depardieu. O to, czy jest to odpowiednie zdjęcie na okładkę książki.

- Chyba muszę znowu pójść do toalety - powiedziała Sittenfeld i w pośpiechu odeszła od stolika.

- Hmmm - mruknęła Steel, wciąż uważnie przyglądając się zdjęciu. - Może masz rację. Zachowam je do reklamy w „Book Review”.

- Wyglądasz cudownie - powiedział Depardieu. - Ale nigdy nie widziałem, żebyś wyglądała inaczej.

- Dziewczęta, wykorzystamy to w tekście na okładkę.

- Mogę prosić o moje okulary?

Dotknął jej ręki.

Steel wymownie włożyła do ust jedną z końcówek oprawki.

- Przyjdziesz wieczorem do mojego pokoju na kolację?

Skinął głową.

- Tak, tylko wcześnie - powiedział. - Jutro od rana pracujemy. Szósta?

Ściszyła głos.

- My z kolei popracujemy do późna. Dziesiąta.

- Ósma?

- Dziewiąta - powiedziała, jakby to było najseksowniejsze słowo, jakie kiedykolwiek wypowiedziano w Paryżu.

Curtis Sittenfeld, ubrana - jak liczyła - w co najmniej kuszący biały sweter i jasnoniebieską bluzkę na guziki, siedziała sama w „Häagen-Dazs” na lewym brzegu Sekwany. Była zbyt zdenerwowana, by zjeść coś bardziej konkretnego na obiad, a poza tym wyobrażała sobie, że prawdziwy posiłek będzie o dziesiątej wieczorem w „Le Dauphin”. Tego dnia była już tam kilka razy, pod pretekstem, że chciałaby zobaczyć menu. Okazało się, że jest to przytulna kameralna restauracyjka po prawej stronie Rue Saint Honoré, wczesnym wieczorem jeszcze zamknięta. W witrynie można było zobaczyć cały szereg nagród i rekomendacji. To, że zdecydowała się na specjalność zakładu, antrykot (porcja dla dwojga), uznała za dowód jednej ze swoich paskudniejszych wad: nieustającej potrzeby przewidywania wszystkich możliwości.

Było to wyczerpujące i dobijające.

Zamówiła dwie gałki lodów, czekoladowych i czekoladowo-piernikowych, i teraz, gdy postawiono przed nią kubek z woskowanego kartonu, wyglądały na zbyt duże, zbyt słodkie, zbyt przesadne - nawet trochę mdlące. Mimo to zjadła je. Co tam, u licha. Sierpień w Paryżu. Whom canlrun to?

Popatrzyła na paragon.

Häagen-Dazs

96 BS ST GERMAIN

75005

1 COMPO 2 BOULES 5.00

I wciąż miała nadzieję, że poczuje czyjąś rękę na ramieniu. „Przepraszam, jest pani Amerykanką? Zobaczyłem, że siedzi pani sama, i pomyślałem... cóż, jeśli nie przeszkadzam... że mógłbym przysiąść się do pani”.

Gdy wyszła, wybiegł za nią przystojny młody Francuz w zielonej wojskowej koszuli z krótkimi rękawami.

- Przepraszam panią - rzucił.

Odwróciła się.

Miał ledwie widoczny wąsik.

- Chyba zostawiła to pani.

Podał jej przewodnik po Paryżu Marco Polo, który wypadł jej z torebki.

- Bardzo panu dziękuję.

Uśmiechnął się, po czym wrócił do środka. Wiedziała, że ten mężczyzna już nigdy w życiu o niej nie pomyśli.

Była jednak pewna, że sama często będzie o nim myślała. Może nawet wystąpi on w maleńkim epizodzie jej następnej powieści.

Po drugiej stronie ulicy, za pomnikiem Dantona, zwróconego dramatycznie na prawo, odbywała się jakaś akcja protestacyjna. Słyszała głosy wzmocnione przez megafon; zobaczyła czerwony sztandar z czarną prasowanką, tworzącą cytat z Wiktora Hugo. Nie włożywszy okularów, wytężyła wzrok, żeby odczytać słowa:

... Je me sens la frén... (materiał owinął się wokół drzewa) ... de tous les hommes et l'hâte de tous les peuples.

Wykupiła godzinę w kafejce internetowej w wilgotnym wąskim pasażu.

XS Arena St. Michel

Username: jfvuik

Password: uggnvt

Temps: 1 h

Caissier: DouDou

Pomyślała, że może już przyszły współczujące komentarze w związku z tą druzgocącą recenzją w „Heraldzie”. Listy kondolencyjne od przyjaciół i wydawców... teraz mogłyby zaważyć nawet głosy jej matki i siostry.

Nic. Dostała siedem wiadomości, ale wszystko to były reklamy. Sześciopak zamówionej przez nią wody Poland Spring miał przyjść jutro.

Ani jednego życzliwego słowa.

Czyżby mieli nadzieję, że nie widziała tego tekstu?

„Po co jej psuć pobyt w Paryżu?”

Po jednej recenzji - pomyślała - Curtis Sittenfeld stała się trędowata. Każdy, kto był z nią w jakikolwiek sposób związany, czuł już woń porażki, jaka ją otaczała.

Trzymaj się od niej z daleka. To zero. Wczoraj Wunderkind, dzisiaj nikt.

Na Rue Serpente znalazła sklep z pamiątkami filmowymi „Ciné Renet” i pomyślała, że mogłaby kupić coś specjalnego dla Depardieu. W środku unosił się cudowny zapach starych plakatów i pożółkłych czasopism. Przez chwilę żałowała, że nie przyjechała do Paryża z kimś, kto zrobiłby jej zdjęcie, jak buszuje w tym magicznym sklepie. Świetnie nadałoby się na okładkę książki.

Kupiła za osiemnaście euro numer „Cahiers du Cinéma” z 1984 roku. Było tu wydanie poświęcone życiu i twórczości François Truffaut. Była zadowolona z tego zakupu. (No dobra, wzięła też pocztówkę z Depardieu w roli Cyrana. Mogli się potem z tego pośmiać. „Słyszałam, że wielkość męskiego nosa jest proporcjonalna do rozmiarów ego” - powiedziałaby prowokująco). Jak, do diabła, Maslin mogła jej zarzucić zapatrzenie w siebie? Boże, nie mogła tego przełknąć! Właśnie kupiła stare czasopismo, które spodobałoby się jemu; nie zrobiła tego dla siebie. Musiała wykazać wielki hart ducha, żeby nie wysmażyć e-maila pod adres jmaslin@nytimes.org. Chciała zaprotestować przeciwko niesłusznym zarzutom. Mogłaby obronić każde zdanie, które przytoczyła Maslin. W „wyjął jej drzazgę” nie chodziło wcale o wyjmowanie drzazgi, na miłość boską. Chodzi o to, że jeden krótki moment może, przy odrobinie refleksji, stać się nośnym symbolem.

- Była pani na grobie Truffaut? - zapytał po angielsku sprzedawca z uroczą wymową; domyślił się, że jest Amerykanką. Był po trzydziestce. Bardzo krótko ostrzyżone włosy. Pomyślała, że facet wygląda raczej na zawodowego biegacza niż na pracownika sklepu z pamiątkami filmowymi. Cimetière de Montmartre. Na wzgórzu. Bardzo piękny cmentarz.

- Naprawdę?

- Idealnie płaska czarna marmurowa płyta. Żadnego pomnika. W otoczeniu starych, okazałych grobów. Heine. Berlioz. I wśród nich ta płyta. Prawie czysta. Z bliska widać skromny napis: François Truffaut. 1932-1984. I to wszystko. Nic więcej. I zawsze kwiaty. Kiedykolwiek się przyjdzie, zawsze świeże kwiaty.

- Urocze.

- Jest pani wielbicielką Truffaut ? - Wskazał wydanie „Cahiers du Cinéma”.

- Raczej mój przyjaciel.

- Pięćdziesiąt dwa lata. Straszne. Straszne.

- Co było powodem śmierci?

- Nikt dokładnie nie wie. Godard mówi, że był on zmęczony życiem. Czy to możliwe? Widziała pani Zielony pokój Truffaut?

Pokręciła głową.

- Tak człowiek żegna się z życiem.

Stojąc w tym sklepie i patrząc w oczy tego poety za ladą, nagle poczuła, że zaraz się rozpłacze.

W pokoju 2002 w „Ritzu” płonęło sześćdziesiąt siedem świec wotywnych. Powietrze przesycone było zapachem wanilii i płynu do kąpieli Vitabath. Za tą wonną katedralną iluminacją stali Danielle Steel i Gérard Depardieu. „Czas się zatrzymał” - pomyślała Steel, która w ostatnich ulotnych sekundach racjonalnego myślenia przekształcała to tableau w wielką literaturę.

Depardieu szybko zerknął na zegarek. Potem zbliżył się o krok.

Steel stała nieruchomo jak głaz; jak czujne zwierzę, które albo zabije, albo zostanie zabite. Nie dbała szczególnie o to, czy zdarzy się to pierwsze, czy drugie. Wokół niej unosił się zapach piżma i róży niczym woń jej własnego pożądania. Za sprawą zwiększającej objętość pianki Chanel jej włosy zamieniły się we wzburzoną przez wiatr grzywę kusicielki. Miała na sobie kreację od Alexandra McQueena luźny sweter koloru konopi z tak wielkim golfem, że sięgał aż do pasa. Okalał jej szyję, jakby stanowił oddzielną część garderoby, odsłaniając eliptyczną połać piersi, które wyłaniały się spod niego, nieujęte biustonoszem. Rękawy swetra były tak długie, że wystawały z nich tylko czubki palców. Skórzany pasek obejmował jej talię jakieś piętnaście centymetrów nad brzegiem swetra, który opadał na obcisłą sukienkę we wzór tygrysa, sięgającą kolan. Buty od Vuittona na wysokich obcasach idealnie pasowały kolorem do swetra. Sukienka układała się doskonale. Była jak jej druga skóra, jak sztandar jej własnej prymitywnej cielesności. Czym zresztą był „Ritz”, jeśli nie wyrąbaną w lesie polaną, maleńką, wzniesioną przez człowieka dwupiętrową platformą nad dzikim gąszczem ulic? Mogliby równie dobrze znajdować się w samym środku amazońskich lasów deszczowych. On, wciąż w limonkowozielonej sportowej marynarce od Armaniego, mógł być pierwszym mężczyzną na ziemi. Ona zaś była najzwyklejszą kobietą, pierwszą, ostatnią i wieczną, i wiedziała, czuła, że emanuje żądzą, lękiem i nienasyconym pragnieniem, by złączyć się z tym samcem, który przed nią stał.

- Przepraszam, że się spóźniłem - rzekł. - I muszę wyjść przed dziesiątą. Jutro mam zdjęcia u Soderbergha.

Zrobił kolejny krok do przodu.

Chciała go zatrzymać. Chciała go zatrzymać, gdy wtulił gorącą twarz w łuk jej odsłoniętej szyi. Chciała mu powiedzieć, żeby zaczekał. Chciała powiedzieć: „Nie spiesz się”. Ale najgorsze było to, że nie chciała, by zaczekał. Nie chciała, by się nie spieszył. Pokrył jej twarz pocałunkami i pomyślała: „Po to ludzkość zbudowała Paryż: żeby jeden gwałtowny, dziki mężczyzna - ze swoją rzeźbioną twarzą, muskułami prężącymi się pod tkaniną nieskazitelnej marynarki od Armaniego - mógł posiąść tę jedną kobietę”. Jej kobiecość rozkwitła w jego ramionach, rozwinęła się i w zadziwieniu osiągnęła pełnię. To była natura. To był instynkt. Poza jej kontrolą. On uniósł ją i poczuła się dziwnie bezcielesna. Nie mogła się dłużej opierać.

Czuła, że opada na łóżko. Mogłaby opaść na łoże z liści w ogrodzie Edenu. Nic nie mówił. Pragnął jej i ona pragnęła jego. To było takie proste. Nie mogła się dłużej opierać. Złączyła ich potęga wszechświata. Rozebrał ją. Chciała go zatrzymać. Ale nie chciała go zatrzymać. Zanim pojęła, jak to się stało, oboje byli nadzy, a on kochał się z nią. I choć ich światy były tak odległe od siebie, oboje wiedzieli, że odnaleźli się wzajemnie. Był to cud, że Bóg ich złączył, więc przywarli do siebie, tonąc w namiętności.

Spojrzał na nią, a w jego oczach jaśniała miłość. Rzekł:

- Prezerwatywa chyba pękła.

Było dziesięć po dziesiątej i Curtis Sittenfeld stała przed restauracją „Le Dauphin” w paryskim deszczu, czekając na mężczyznę, z którym się umówiła. Dwie Francuzki około dwudziestki zajechały smartem i zaparkowały na zdumiewająco małej przestrzeni. Zanim wyłoniły się z samochodu, dostrzegła niebieski blask telefonu komórkowego, należącego do tej, która siedziała za kierownicą. Wysiadły: papierosy, telefony komórkowe i obcisłe czarne sukienki; ruszyły przez Place André Malraux, stukając obcasami. Przystanęły pośrodku, dwie ciemne sylwetki, i ponownie odczytały esemesy. Sittenfeld pomyślała: tego wieczoru w Paryżu wszyscy młodzi ludzie umawiają się na randki. Czuło się to w powietrzu; był to drugi punkt programu: najpierw retrospektywa Ernsta Lubitscha w „Le Campo”, a potem główna atrakcja: zdzieranie ubrań, podniecające wyzwolenie ciał. Zaśmiała się, rozbawiona zarówno urokiem tego rytuału, jak i jego groteskową przewidywalnością. Wszyscy wiedzieli, jaki będzie koniec sztuki.

Zaczęła czuć chodnik pod swoimi ciężkimi, niezgrabnymi butami. Chłód ulicy powoli przenikał jej stopy. Potem dotarły do niej otaczające ją dźwięki: szum wiatru łopoczącego płócienną markizą „Le Dauphin”, nagły wybuch śmiechu dochodzący z baru. Kiedy drzwi się otworzyły, usłyszała miękki szczęk sztućców i kieliszków, a także głos Billie Holiday z płyty CD: Comes a mousey/You can chase it with the broom.

Gdyby wytężyła słuch, usłyszałaby nawet własny oddech; wyobraziła sobie, że bicie serca również. Comes love/There ain't nothing you can do!

- Curtis! - usłyszała głos z głębi ulicy.

Z miejsca, gdzie stała, zobaczyła w oddali, po lewej stronie Rue Saint Honoré, sylwetkę Gérarda Depardieu.

„Biegnie do mnie” - pomyślała. I nagle zdała sobie sprawę, że kocha go - w jakiś dziwny, niebudzący wątpliwości i zupełnie irracjonalny sposób.

Nadzwyczajne!

- Dzięki Bogu, że jeszcze tu jesteś - powiedział. Prawie stracił dech. - Tak się bałem, że nie zaczekasz.

Był jak mały chłopiec: głos mu się łamał, miał zmierzwione włosy, ledwie wetkniętą w spodnie koszulę.

Curtis pomyślała: kocham go, bo to mój piękny, subtelny chłopiec.

Gérard Depardieu zajmował apartament przy Rue Goethe, prawie naprzeciwko Musée d'Art Moderne, gdzie Sittenfeld niegdyś stała w kolejce, żeby obejrzeć wystawę Bonnarda. Rue Goethe była cichą, obsadzoną drzewami ulicą, która przypominała jej elegantsze rejony Manhattanu. Mogła wyobrazić sobie, że przy niej mieszka, przechodzi krętymi bocznymi alejkami obok centrum sztuki, z butelką wody Evian w dłoni i mnóstwem czasu przed sobą.

Tego wieczoru jednak leżała przywiązana do jednego ze słupków antycznego łoża z drewna wiśniowego, które praktycznie wypełniało całe mieszkanie Depardieu. Była naga, nadgarstki miała związane własnym różowo-zielonym wisiorem i spoczywała z twarzą wciśniętą w niepościelony materac. Depardieu, z chłopięcym poczuciem winy, wyjaśnił, że pościel jest w praniu.

Pod sufitem obracał się po trochę zwichrowanej orbicie głośno pracujący wiatrak. Przypominał jej płytę winylową na lekko wypaczonym talerzu obrotowym.

- Spodoba ci się! - powiedział Depardieu. Był wciąż kompletnie ubrany i kiedy spojrzała przez ramię („ograniczona swoboda ruchów” - odnotowała; co niewątpliwie było oznaką starzenia), zobaczyła, że zsunął się z łóżka i wyjmuje z komody jakieś urządzenie przypominające rozmiarem elektryczną miotłę. - Dzięki temu poczujesz się w pełni kobietą - stwierdził. - To sekret, który zna każda Francuzka.

Usłyszała, że Depardieu z wysiłkiem uruchamia coś, co warczy jak rozrusznik spalinowej kosiarki do trawy. Wykonał trzy próby, zanim silnik zaskoczył.

- Sąsiedzi nie będą się skarżyć? - zapytała najgłośniej, jak mogła.

- Żartujesz? Wpisują się na listę oczekujących, żeby to ode mnie pożyczyć. No dobra, ma chérie.

Delikatnie nałożył jej na głowę wygłuszające hałas słuchawki.

- Znacznie lepiej, co? - usłyszała jego stłumiony głos.

Było rzeczywiście lepiej; z ciekawością kronikarza zerknęła przez ramię („ograniczona swoboda ruchów”) i zobaczyła, że do maszyny, zbyt ciężkiej, by mógł utrzymać ją obiema rękami, podłączony jest gumowy przyrząd w truskawkowym kolorze, rozmiaru latarki, który obraca się jak wiertło. Depardieu cudownie powoli zbliżył go do niej.

- Teraz, gdy czytelnicy zapytają cię, co to jest miłość zauważył - powiesz im!

- Co im powiem?

- Powiesz im po prostu: Pan Wiertaczek.

Ponownie obróciła głowę w stronę słupka i przypomniała sobie fragment swojej książki, zacytowany w recenzji przez Janet Maslin: „...Hannah uświadamia sobie, jak bardzo poduszka w dotyku przypomina pianę... „ Nie było to złe zdanie, zwłaszcza gdy zrównoważyć jego syntaktyczny rytm z dalszym ciągiem: „potem uświadamia sobie, jak duszno jest w pokoju”. Słowo „duszno” dobrze brzmiało w tym kontekście - tak czuła - bo nawiązywało do duszących ram życia samej Hannah.

Usłyszała, że Depardieu zwiększa obroty urządzenia jak dentysta przygotowujący wiertło.

Z policzkiem opartym na poduszce, uświadomiła sobie, że rzeczywiście w dotyku przypomina ona pianę. Zastanowiła się przez krótką chwilę, czy w Targecie można kupić takie poduszki. Wzięłaby od razu dwie. Jedną dla siebie, a drugą dla mamy.

Basen w „Ritzu” znajduje się w podziemnej części budynku. Schodzi się tam po kilku ciągach krętych schodów, mijając biura administracji, i przeszedłszy przez coś w rodzaju cementowego brodzika, obok jacuzzi, trafia się do pomieszczenia z basenem.

Danielle i Curtis umówiły się tu przed śniadaniem, żeby popływać, i obie były milczące i zamyślone - jakby emocje z poprzedniego wieczoru, które je przepełniały, nie pozostawiły już miejsca na słowa.

Steel myślała o obrączkach ślubnych.

Sittenfeld zastanawiała się, jak powiedzieć po francusku: „Muszę pójść do ginekologa”.

Basen, ze swoimi smukłymi, eleganckimi grecko-rzymskimi kolumnami, był tak dobrze oświetlony, jakby znajdował się na dworze. Marmurowe ściany pokryte były dwoma olbrzymimi freskami: wytworne panie o długich szyjach, w niebieskich i żółtawych togach, stały na balkonach, z których rozciągał się widok na cyprysy. W wysięgnikach w kształcie ramion, wychodzących z każdego filaru, tkwiły czarne lampy z białymi abażurami. Antyczny motyw powtarzał się na wysokim suficie. Na jego obrzeżach wiły się pędy winorośli. Pośrodku znajdowało się malowidło przedstawiające rozświetlone słońcem chmury. Wokół nich można było zobaczyć kilka ubranych w togi postaci, które jakby spoglądały w dół na basen.

W pomieszczeniu nie było nikogo poza Steel i Sittenfeld, które pływały w turkusowej wodzie. Gdzieś z boku kręcił się siwowłosy mężczyzna z obsługi.

Rozległ się szczęk, jakby ktoś zamykał drzwi na klucz. Zabrzmiał tak donośnie w tej akustycznej sali, że Sittenfeld odwróciła się ze strachem.

Nic.

Woda była cudownie ciepła.

Sittenfeld przypomniała sobie, że rok wcześniej w tym basenie utonęła Pamela Harriman. Zastanowiło ją, czy goście hotelowi unikają teraz tego miejsca.

Dochodziły do niej dźwięki muzyki klasycznej, trochę zbyt przyciszone.

- Co za noc! - westchnęła Steel.

Unosiła się na plecach. Była w białym czepku i różowym dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, który włożyła do zdjęcia na okładkę swojej najnowszej książki. Sittenfeld miała na sobie skromniejszy, pomarańczowy kostium jednoczęściowy. Również pływała na plecach, zastanawiając się, czy po randce z Panem Wiertaczkiem stanie się bezpłodna na resztę życia, czy tylko będzie musiała poddać się kolonoskopii. Potem zanurkowała pod wodę i zaczęła marzyć, że znajdzie tu ukrytą bramę - tajemne wyjście, które pozwoli jej uciec od wszystkich Danielle Steel tego świata. Jak miała napisać artykuł o tej babie dla „Poets and Wirkers”? Przebywała z nią cały tydzień, i prawdę mówiąc, nie była w stanie jej słuchać. Miała już dość Steel, „Timesa”, książek, siebie samej i tej wyczerpującej świadomości, że musi być stale czujna, uważna, by zbierać trafne spostrzeżenia do swojego następnego eseju. „Curtis, tu A.O. Scott z «New York Timesa»... prosimy pisarzy, by wymienili trzy najbardziej znaczące powieści, wydane w ciągu ostatniego stulecia, i mam nadzieję, że się przyłączysz. Artykuł będzie zatytułowany: W poszukiwaniu tego, co najlepsze.

Wysłała mu e-mail z odpowiedzią:

Ulisses, James Joyce.

Szkoła uczuć, Curtis Sittenfeld.

Mężczyzna moich marzeń, Curtis Sittenfeld (w druku).

Przypominało to głosowanie na najpopularniejsze osoby w szkole. Trzeba było tylko podbić liczbę głosów. Ale może Scott zadzwonił też do Maslin. Może jej recenzja była rewanżem za arogancję Sittenfeld. Ale przecież to nie arogancja. Tylko autoironia. Dobra, półautoironia. Szkoła uczuć to naprawdę niezwykła książka. Oprócz Zabić drozda nie przychodził jej do głowy lepszy debiut literacki. A i tak wszyscy wiedzieli, że Zabić drozda napisał Capote.

Steel zaś czuła się pusta. Pragnęła poczuć się pełna życia, pełna możliwości, lecz przepełniała ją typowa postkoitalna pustka. A może pustka poswetrowogolfowa. Przyszedł ranek. Wstało słońce... i co jej pozostało po tym pożądaniu? Po tej zwierzęcej żądzy? Po tym prymitywnym akcie kopulacji na pustyni samotności? Co z tego miała? Sukienkę w tygrysi wzór, porwaną na strzępy? Pękniętą prezerwatywę? Kiedy próbowała się skupić na wspomnieniu jego męskości, coraz mniej przypominała jej ona berło, a bardziej rozmiękłego hot doga. Oj. Ile jeszcze książek mogła napisać? Ilu wywiadów udzielić takim niezgrabnym gówniarom jak ta? Ile kupić kolczyków? Ile nowych par butów? Gdyby tak mogła unosić się tu bez końca, to może wreszcie, za kilka tysięcy lat, jej nieszczęsne ciało zaczęłoby się odmykać, przestałoby odczuwać te wszystkie pragnienia, potrzebować tylu rzeczy?

Siwowłosy mężczyzna z obsługi w swoim czarnym służbowym smokingu przyciągnął wózek z ręcznikami. Zgarbiony, wiekowy. „Musi tu być od czasów rzymskich” - pomyślała Steel. Obsługując bogatych i wpływowych w zamian za napiwki. To było naprawdę smutne.

Steel i Sittenfeld pływały obie przy brzegu basenu. Potem ciężko wygramoliły się z wody i usiadły na jego krawędzi.

Mężczyzna powoli odwrócił do nich twarz.

Sittenfeld zorientowała się pierwsza.

Mężczyzna uśmiechał się szeroko.

Był to Steve Martin.

Przewrócił oczami i wyrecytował komicznie, jednym tchem jak zwariowany akwizytor:

- Czym mogę paniom służyć! Może czymś w ręczniku! Taaaak! - Potem znowu wyszczerzył się w uśmiechu halloweenowej dyni i zrobił zeza: - Cha, cha, cha, CHA, cha!

4

MEIN
LIEBLING,
MEIN ROSE

Nawet „Bangor Daily News” (prawdopodobnie najgorsza gazeta w Ameryce) zamieściła na pierwszej stronie tę informację. Znalazła się tuż pod anonsem „Amerykański Festiwal Folkowy w Bangor już za cztery dni!” i nieco po prawej od doniesienia: „Wrzucenie w zeszłym tygodniu zamrożonego świńskiego łba do meczetu w Lewinston bardzo zdenerwowało muzułmanów w środkowym Maine... „

Artykuł, który przykuł uwagę Stephena Kinga tego hałaśliwego przedpołudnia - goście z Projektowania Trawników Chimichanga jeździli pod oknami, wte i wewte, wielką kosiarką - nosił tytuł: Śmierć pisarek jak z powieści Reuters. Poniżej widniał tekst: „Wczoraj po południu w jacuzzi paryskiego hotelu «Ritz» znaleziono prawie niemożliwe do zidentyfikowania szkielety pisarek Danielle Steel i Curtis Sittenfeld (Szkoła uczuć). W zbrodni, która mogłaby się zrodzić w umyśle Stephena Kinga...”

- Dzięki za przypomnienie mojego nazwiska - powiedział głośno King. „Umysł Stephena Kinga”. Ludzie rzucali te słowa, jakby jego umysł był czymś w rodzaju wielkiego złośliwego guza, który usadowił się w miejscu głowy. Półżartobliwie zaproponował TNT, żeby następny cykl jego filmów zatytułować: W dupie Stephena Kinga. Sugerował nawet tytuł pierwszej opowieści: Największe wypróżnienie w Bangor. Zaczął je już pisać: zarodki kosmitów wywołują masową falę komunizacji w Maine, która przekształca się w epidemię niepowstrzymanej sraczki. W całym stanie, w szkołach, zakładach przemysłowych, klubach młodzieżowych, nikt nic innego nie robi, tylko gania do kibla. Oczyszczalnie ścieków nie nadążają z robotą. To jak huragan Katrina sraczki. Film dokumentalny w stylu Spikea Lee: Dzień, w którym przelały się toalety Tylko dla białych: wypróżnienie na trzy cztery. Kolejki do przenośnych kibli, ciągnące się przez siedem przecznic. Znaki ostrzegawcze: „Nie wypróżniać się do jezior i potoków. To zabronione i stanowi ryzyko dla zdrowia!”. Oczywiście, trudno było odczytać ten napis, bo ginął w stercie gówna o wysokości sześciu metrów. Ta historia była pewnie zbyt groteskowa dla telewizji państwowej, ale pomyślał, że zawsze może ją sprzedać wydawnictwu Pogrobowiec. Ci to kupią wszystko.

„Według informacji uzyskanych od policji obie pisarki były przykute łańcuchami do pustaków na dnie jacuzzi. Jak twierdzą policyjni specjaliści z laboratorium chemicznego, ktoś za pomocą pompy napełnił jacuzzi lodowatym kwasem siarkowym.

Kiedy dyrekcji «Ritza» udało się w końcu otworzyć zamknięte drzwi pomieszczenia z basenem, a było to około godziny czternastej, konsjerż Georges Gharbi ujrzał przerażający, wręcz niewiarygodny widok. « Cuchnęło chemikaliami. Woda w jacuzzi była żółtawobrązowa. Nad nią unosiły się jakieś opary. W jacuzzi znajdowały się dwa szkielety. Ich kostki przykute były łańcuchami do pustaków».

Jedno z ciał, zidentyfikowane przez pracowników hotelu, należało do bestsellerowej autorki romansów, pisarki Danielle Steel, lat sześćdziesiąt. Drugie - jak się okazało - do Curtis Sittenfeld, lat trzydzieści, która zatrzymała się w hotelu, żeby napisać artykuł o pani Steel dla « Poets and Writers ».

Pani Steel miała wyciągnięte ręce, jakby przed śmiercią próbowała się wydostać z jacuzzi. Ciało panny Sittenfeld było skulone, z głową zwróconą w stronę pępka”.

King poczuł, że trzęsą mu się ręce, gdy przerzucał gazetę, by zajrzeć na stronę A28, gdzie zamieszczono więcej szczegółów. Od rana dzwonił telefon; nie podnosił jednak słuchawki. Wiedział, że to dziennikarze proszący o komentarz.

Zaczęła mu drżeć prawa noga.

Najpierw w wodospadzie Reichenbach straciła życie Sue Grafton. Potem, zaledwie tydzień później, zamordowane zostały Steel i Sittenfeld. Chyba że to najdziwaczniejszy przypadek zbiorowego samobójstwa, jakie widział świat. Ale miał okazję poznać Danielle Steel. Niemożliwe, żeby ta ambitna baba kiedykolwiek sama się zabiła. Dopóki była jeszcze do napisania kolejna wersja Pulsującego miłością sromu wykluczone.

Grafton nie żyje, Steel nie żyje, Sittenfeld nie żyje... przypominało to jakąś straszną parodię literacką.

King powędrował do kuchni i zaparzył sobie kolejną filiżankę herbatki ziołowej o smaku lukrecji, którą zaleciła mu jego specjalistka od akupunktury, twierdząc, że pomoże mu na alergię. Pił napar trzy razy dziennie. Ale poza koszmarnym bólem głowy nie widział efektów. Biedna doktor Chang! Ledwie rozumiała po angielsku.

- Jak pańska śledziona? - zapytała go poprzedniego dnia i znowu zdumiały go tajemnice wschodniej medycyny, bo spojrzawszy na jego język i paznokcie, niczym jakiś drobniutki magik potrafiła zdiagnozować dolegliwości wewnętrzne.

- Śledziona w porządku - odparł. - Ale szyja i ramię nie dają mi żyć.

Pokiwała energicznie głową i dalej wbijała małe igły w jego czaszkę i nogi. Po pięciu minutach znowu zapytała:

- Pańska śledziona? Też pisze jak pan?

- Moja ślubna żona?

- Tak, pańska śledziona.

To tyle, jeśli chodzi o tajemnice wschodniej medycyny.

A w zeszłym tygodniu przyszły wyniki badania krwi, które wykazały, że ma lekki niedobór fosforu: 2,2 mg/Dl. W swoim starym niezawodnym kompendium wiedzy Uzdrawiającej mocy witamin, minerałów i ziół Reader's Digest - wyczytał, że niedobór fosforu występuje nader rzadko. Może świadczyć o problemach z nerkami albo jelitami... Boże, nie dość, że został potrącony przez dodge'a, to jeszcze miał raka nerek. Kiedy patrzył w lustro, widział nieogolony, wychudły cień dawnego siebie. To było naprawdę przerażające.

Poprzedniego dnia rano wysłuchał w radiu wywiadu na temat płyty jazzowej Walking with Wazmo - wazmo najwyraźniej oznaczało w slangu pewność siebie i niezależność.

Spojrzał na swoje stare zdjęcie na okładce Christine, które przedstawiało go na masce tamtego plymoutha pod garażem z napisem Exit only i podpisane było: „Stephen King i jego przyjaciel”. Siedział tam ze splecionymi dłońmi, w wysokich ciężkich butach, lotniczych goglach, z ciemnymi włosami i jego głupkowaty uśmieszek, osłaniający szparę między zębami, mówił: „Taaa, stary, ma się to wazmo. Napisałem następny hit. Nakręciłem następny film. I znowu znalazłem się na okładce «Newsweeka» (Fenomen Stephena Kinga).

Chryste, kiedyś był fenomenem. Teraz jednak stał się jak gruszka do irygacji, miał niedobór fosforu i żył za kratami w oknach, a jedyna kobieta, którą tak omamił, że go pokochała, w końcu się na nim poznała i odeszła na dobre.

- Stephen, nie mogę z tobą być, za bardzo ci odbija. Chcesz pisać, a potem kompletnie odcinasz się od świata. Coś tu jest nie tak. O czym będziesz pisać?

- Tabby, to nie ty dałaś mi Listy do młodego poety? Pamiętasz to? „I nawet gdybyś był w więzieniu, przez którego mury nie dochodzą żadne dźwięki tego świata - czy nie miałbyś wciąż swojego dzieciństwa, tego królewskiego bogactwa, tej skarbnicy wspomnień?”

- O czym ty mówisz, Stephen?

- Wczuwam się, Tabby. Staję się Marlowem.

I gdy wypowiedział te słowa, pomyślał: „Jezu, naprawdę wariuję”.

Jak ona wytrzymała z nim przez dwadzieścia pięć lat? Pomyślał o niej: o jej kręconych włosach, zarysie ust, zapachu skóry.

Chciał paść na kolana i błagać ją o przebaczenie.

Był sam w tym pieprzonym domu, który stał się więzieniem, a pan Pierwsza Dziesiątka z psem Pociskiem miał już go na liście. Jego nazwisko musiało na niej być. Byli tam wszyscy autorzy bestsellerów - jeden po drugim. Hej, nawet walczyłby o to, aby znaleźć się wśród nich, zapłaciłby za to. Który z tej zgrai drugorzędnych pisarzyn nie dostał się na nią? Jakiś marny plagiator, jak T. Coraghessan Boyle? Jezu, ten to powinien zostać zabity już za samo pretensjonalne nazwisko. Dobra, on, King, na pewno figurował na liście. Na szczycie listy. Ale jaki był motyw tych zabójstw? (Peter Sellers jako inspektor Clouseau: „Moutyyyw? Jakiii moutyyyw? Kto by taaam zawracał sobieee głowęęę moutyweeem?”). Zazdrość? Zemsta? A może morderca to ktoś w typie Roberta Jamesa Wallera? Jakiś gość, który nie ma szansy dostać się na listę bestsellerów po raz drugi? I to doprowadza go do szału? To może być dobry punkt wyjścia. Albo jakiś psychopatyczny fundamentalista, który uważa literaturę popularną za nieczystą? Wyrżnąć niewiernych! Zabić Curtis Sittenfeld! Taaa, to wyjaśniałoby cholernie wiele rzeczy. „Zwolennicy literackiego dżihadu zapowiadają, że zabiją Michiko Kakutani, gdy tylko nauczą się wymawiać jej nazwisko”.

Ostrożnie otworzył frontowe drzwi i idąc zygzakiem, by ujść przed ewentualnymi kulami snajpera, wyjął pocztę szybko zamknął za sobą ekran z siatki i główne drzwi, po czym ponownie włączył alarm.

Wciągnął purpurowe rękawiczki z lateksu, a potem przesunął licznikiem Geigera nad korespondencją. Żaden skurwysyn nie załatwi go polonem-210.

Miał nadzieję, że zobaczy list od Tabithy: jej surowe pismo, wyraźnie pochylone w prawo litery. Ale w poczcie były tylko zwykłe oferty kart kredytowych i kupony na wyścigi w Bangor.

Od miesiąca liczył, że dostanie wyciąg z karty wjazdowej na autostrady i wytropi, dokąd pojechała Tabitha - rozłoży mapę na podłodze jadalni i znajdzie każdy punkt inkasowania opłat na autostradzie, każdy most, jakim przejechała. Ale nie dostał żadnego wyciągu. Może poprosić, żeby przesłali mu go e-mailem? Oczywiście, to by oznaczało, że musi przypomnieć sobie hasło - co było zupełną niemożliwością teraz, gdy miał ich osiemdziesiąt cztery.

Wśród korespondencji zobaczył paczkę. Nadawcą był niejaki Shoop. Czyli jego szurnięty przyjaciel Kim, który prowadził księgarnię gdzieś w Pensylwanii. W kopercie znalazł broszurę zatytułowaną Seks w pojedynkę: Radość kochania się ze sobą. Na karteczce przylepionej do okładki przeczytał: „Steve, wiem, że i tak masz pełne ręce roboty, ale może sprawię Ci tym przyjemność - Kimmy”.

„Dzięki, Kim”. Teraz będę mógł spędzać jeszcze więcej czasu na waleniu konia. Albo umrę, próbując to zrobić. Przerzucił kartki i przeczytał dedykację autora: „Tę książkę dedykuję samemu sobie. Gdybym nie kochał się ze sobą, nigdy bym jej nie napisał”.

Może takiej twórczości powinien się poświęcić. Sześćdziesiąt lat brandzlowania: wspomnienia wraz z pudelkiem chusteczek higienicznych - jako dodatek specjalny film DVD z Kirsten Dunst, stojącą w deszczu w Spidermanie z cyfrowo powiększonymi sutkami, plus poszerzony komentarz autora.

Dzięki, Shoop. Dzięki za przypomnienie, że siedzę sam w tym domu z zakurzoną szufladą pełną starych numerów „Hustlera”. Świerszczyki, tak nazywał je Lenny Bruce. Zaśmiał się, gdy wyobraził sobie czasopisma na stojakach w kiosku ułożone według działów: hobby, rozrywka, sport, sztuka, świerszczyki. Pod żadnym ze stojaków nie ma klientów, tylko pod jednym stoi grupa czternastolatków, którzy w ciemnych okularach z powagą kartkują „Cipkę Powszechną”.

Pośród korespondencji był też rachunek telefoniczny z Working Assets. „Tak, zaokrągliłem należność w górę!” co miesiąc głosiło hasło u dołu rachunku, zachęcając do przekazywania nadwyżki na fundusz charytatywny - i co miesiąc inaczej przerabiał to radosne stwierdzenie. Przed dwoma miesiącami napisał: „Tak, zaokrągliłem należność w dół”. I z przyjemnością zmniejszył sumę o trzydzieści pięć centów. W zeszłym miesiącu zaś nabazgrał: „Tak, zaokrągliłem należność w górę, ale poszedłem po rozum do głowy i powściągnąłem swoją rozrzutność”. Miał nadzieję, że bawił jakąś anonimową urzędniczkę w centrali w Minnesocie (niewzruszoną absolwentkę college'u, imieniem Shannon, która biedowała przez semestr, kończąc powieść Pomaluj podłogę na żółto i tańcz!). Prawdę mówiąc, zdawał sobie sprawę, że jego redakcyjne uwagi na rachunku pewnie budziły tylko zdziwienie jakiegoś ważącego sto czterdzieści kilogramów ciołka-matołka, który patrzył na nie przez półtorej minuty: Ktoś cóś tu napisał”. Debil jak ten pieprzony dupek, co go potrącił.

„Tu ptaszek-szpiegasek, który obserwuje pieprzonych debili. Ptaszek-szpiegasek, który obserwuje CIEBIE. Zachowałeś się dziś jak PIEPRZONY DEBIL?”

King powrócił wspomnieniami do Flock, of Watchbirds Munro Leafa, czerwonej książeczki dla dzieci, którą miał w dzieciństwie. W tej książeczce, z ilustracjami przedstawiającymi czerwono-czarne, wyraźnie zatroskane ptaszki, upominano dzieci, żeby SIĘ NIE POPISYWAŁY, NIE BYŁY BEZMYŚLNE, LENIWE, NIE PŁAKAŁY W ŁÓŻECZKU, NIE MARUDZIŁY PRZY JEDZENIU. „To Leniuch. Nie wstanie rano z łóżka, dopóki go ktoś z niego nie wyciągnie. Wszyscy o tym zapomnieli, więc przespał Boże Narodzenie i ominęła go cała zabawa. Byłeś dziś LENIUCHEM?”

Skrzywiony maluch z czerwonym nosem leży w łóżku, ma zamknięte oczy, z tyłu widać świąteczną choinkę z zapalonymi lampkami.

Pięćdziesiąt lat minęło, a on wciąż to pamiętał.

Wciąż się bał, że może okazać się LENIUCHEM. Pewnie dlatego tak wiele pisał. Za dużo, cholera. Ale może teraz wreszcie nadejdzie ona. Nadejdzie jego siódma fala.

Siedział tu i pisał książki, które wszyscy mieli w dupie. Nawet jego agentka literacka określiła Komórkę jako „frapującą”. Co to za lukrowany kit? „Frapująca”. To znaczy: moja asystentka ją przerzuciła. Mógłbyś napisać coś trochę bardziej... sama nie wiem, współczesnego, Stephen?

Taaa, a ty mogłabyś mi obciągnąć współcześnie druta?

Tu Stephen King, facet, który kiedyś kroczył z wazmo.

Tu ptaszek-szpiegasek, który obserwuje człowieka SAMOTNEGO.

Tu ptaszek-szpiegasek, który obserwuje człowieka PRZERAŻONEGO.

Tu ptaszek-szpiegasek, który obserwuje człowieka ZDESPEROWANEGO.

- Tabby, Tabby, Tabby - wyrwało mu się jej imię.

„Tabby, ratuj mnie”.

Od jakiegoś fana Zielonej mili dostał w paczce stare krzesło elektryczne, które ustawił w nieużywanym kącie salonu. Usiadł teraz na nim. Padały na niego cienie krat okiennych. Poczuł się mały i skazany na przegraną. Wrócił do przeglądania poczty. Drugą stronę rachunku (89,67 $ - Pieprzcie się, nie zaokrągliłem należności w górę) stanowił wykaz rozmów Tabby z telefonu komórkowego. Ostatnie połączenie miało miejsce ósmego sierpnia. Ósemka to szczęśliwa liczba w mitologii chińskiej. Wszyscy świeżo upieczeni kierowcy w Chinach ubiegali się o to, by mieć ósemkę na tablicy rejestracyjnej. Trzy połączenia z ósmego sierpnia. Wszystkie przychodzące. Pierwsze: jedna minuta. Jedenasta trzydzieści trzy. Drugie: jedna minuta. Dwunasta jeden. Trzecie: dwadzieścia siedem minut. Czternasta. Zadzwonił pod numer „przyjaznej obsługi klienta” (800-362-7127), żeby spróbować uzyskać więcej informacji o połączeniach przychodzących.

Tak, takie informacje są w bazie. Proszę poczekać chwilę.

- Czy rozmawiam z panem Stephenem Kingiem? - zapytał męski głos.

- Tak, to ja.

- Ten pisarz Stephen King?

- Jego kuzyn.

- Aha. Jeśli będzie pan rozmawiał z kuzynem, powie mu pan, że uwielbiam Bastion? Czytałem pełną wersję. Zajęło mi to całe lato.

- Miło słyszeć.

- Uwielbiam tę książkę. Ale trochę rozczarowało mnie zakończenie.

- Trochę pana rozczarowało.

- Taaa, wszyscy ci źli ludzie giną od bomby nuklearnej. Wydało mi się to, sam nie wiem, jakieś takie zbyt wygodne.

- Naprawdę?

- Taaa, no bo co, przebrnąłem przez te dziewięćset stron i nagle wszystko się kończy, tak zwyczajnie i po prostu? Cała ta wielka wojna dobra ze złem? Człowiek spodziewa się, że nastąpi jakaś wielka scena, Armagedon. Słyszał pan, to taka fantastyczna epicka bitwa. A tu on się z tego wywija, a źli ludzie bum, wylatują w powietrze.

- A co by pan chciał? Żebym napisał kolejne tysiąc stron?

- Mówię tylko, że na końcu czułem się oszukany.

- I co mam wobec tego zrobić? Napisać od nowa tę pieprzoną książkę?

- Słuchaj pan, po prostu jako czytelnik wyrażam swoją opinię.

- A prosiłem o to? Pytałem tylko, skąd wyszły te pieprzone połączenia.

- Z numeru dwieście siedem pięćset dwadzieścia sześć...

- Zna pan nazwisko jego właściciela?

- Komputer podaje „dane zastrzeżone”.

- A pięćset dwadzieścia sześć to jaki rejon?

Stukot klawiszy.

- Okolice Swans Island.

King zapisał na marginesie rachunku Working Assets.

- Hej, przepraszam, że nie podoba mi się to zakończenie.

- Wie pan co? - odparł King. - Niech pan napisze lepsze.

- Nie powiedziałem, że...

- A zanim pan spróbuje, wie pan, co może pan zrobić? Napisać lepszy akapit.

- Panie King...

- A zanim to pan zrobi, niech pan spróbuje napisać lepsze zdanie niż ja.

- Przecież nie powiedziałem, że...

King się rozłączył.

„Nie trać panowania nad sobą, Steve” - usłyszał w głowie głos Tabithy. „Tylko dostarczasz argumentów przeciw sobie”.

Miała rację. Zawsze miała rację.

Wsunął lewy nadgarstek w skórzany pasek na oparciu krzesła elektrycznego.

Przeciągnął palcem po liście numerów telefonicznych, pod które dzwoniła. Dziewięć na dziesięć należało do jej przyjaciółki Katyi z Camden, Maine, Camden, Maine, Camden, Maine, Camden, Maine. O czym one, do diabła, mogły rozmawiać codziennie?

Odpowiedź: o nim.

Rozmawiały o niepoczytalnym paranoiku, w którego się zamieniał, o tym, że Tabitha nie wytrzyma ani minuty dłużej w tym domu wariatów.

Kogo, u licha, mogła znać na Swans Island?

„To niedobre miejsce” - usłyszał głos podświadomości.

Nigdy tam nie był, ale wyspa miała opinię podejrzanej. Trzydziestominutowa przeprawa promem z Mount Desert Island. Za nazwą Swans Island krył się jakiś bogaty, ekscentryczny odludek, który lubił samotność; który nie zapraszał gości; który nie odnosił się przyjaźnie do ludzi przybywających promem.

Kiedy dokładnie Tabitha odeszła? („Stephen, nie mogę z tobą być, za bardzo ci odbija. Chcesz pisać, a potem kompletnie odcinasz się od świata. Coś tu jest nie tak”). Wydało mu się, że to mogło być właśnie ósmego sierpnia.

I w ciągu trzech tygodni nigdzie nie dzwoniła?

A kto mógł dzwonić do niej ze Swans Island i rozmawiać przez dwadzieścia siedem minut?

Jej kochanek.

Dlaczego na liście połączeń nie ma żadnych innych dłuższych połączeń?

Bo była ostrożna.

Wszystkie te cholerne telefony do Camden! Może nie były do Katyi? Może Katya elektronicznie przekierowywała je do kogoś innego. Do Kochasia na Swans Island? Pana Twardego Kutasa z Polerowanego Drewna, pijącego tylko białe wino.

Niecierpliwie zerwał się z krzesła elektrycznego i poszedł niemal na ślepo do gabinetu Tabby. Ciemnego. Uporządkowanego. Oprawione w ramki okładki Small World, The Trap, Caretakers i Grimoire - jej pierwszego tomiku wierszy. Na ścianie po prawej stronie wisiała, też oprawiona, recenzja z „Publisher's Weekly” i plakat filmowy Skradzionych pocałunków Truffaut. Na plakacie - w odcieniach czerwieni widniało duże zbliżenie kobiecych ust i zębów. Widać też było część nosa. Ale oczu już nie. Było to - pomyślał - bardzo zmysłowe zdjęcie i zaczął się zastanawiać, czym miało przemawiać do kobiet. Może działało na tej samej zasadzie co kwiaty Georgii O'Keeffe, przypominające waginy. Może dlatego kobiety tak lubią brodatych mężczyzn; ten zarost wokół otwartych ust; to tak, jakby mówiło się do cipki.

Może Tabby by wróciła, gdyby znowu zapuścił brodę.

Albo gdyby pisał swoje powieści w nowym wiele mówiącym układzie typograficznym:

Nazywała się

Tabitha, ale lubiła,

gdy mówiono do niej Emma.

W hołdzie dla arcydzieła

Flauberta. I w jakiś intymny sposób

czuła duchową więź z tą biedną smutną

romantyczną istotą, dusząc się w biednym

smutnym mieście, wśród małostkowej

burżuazji, bezdusznej klasy średniej,

w tej jałowej podmiejskiej pustyni

filistynów, beznadziejnym,

beznamiętnym krajobrazie

Bangor.

O, po czymś takim na pewno zaprosiliby go do Good Morning, America.

- Panie King, pańska powieść jest taka sugestywna - zachłysnęłaby się Diane Sawyer. - Jako kobieta, patrząc na Emmę, mam wrażenie, jakbym widziała samą siebie.

Może opublikowałby to w odcinkach w „Hustlerze”? Albo w „Wymiocinach Miejskich”? Przypomniał mu się nagłówek, jakim kiedyś opatrywał swoje opowiadania, kiedy zaczął je rozsyłać do wydawców: „Prawo pierwodruku serii”. Jakby ktoś gdzieś był zainteresowany kupnem praw do epickiego cyklu tych śmieci, które wydobywały się z niego bez ustanku: tajni agenci leżą uwięzieni pod tajemniczymi wiszącymi lampami, które paraliżują im tylko układ nerwowy podlegający woli - tak że jedynym sposobem ucieczki jest plastyczne wyobrażenie sobie intensywnego wysiłku fizycznego. Agent zaczyna wtedy oddychać szybciej, nieznacznie, bardzo powoli zwiększając tempo, aż w końcu może skierować wydychane powietrze na lampę i wprawić ją w ruch wahadłowy. Najpierw maleńkie wychylenie. Potem coraz większe. Za każdym razem, gdy paraliżujący snop światła na chwilę przesuwa się w bok, oddech agenta staje się silniejszy, aż po pięciu godzinach bujania lampa wychyla się tak daleko, że agent może zebrać tyle siły woli, by zsunąć się ze stołu - i uciec!

Takie opowiadanie wysłał do „New Yorkera”, kiedy był nastolatkiem.

Pamiętał, że z całego tygodnia tylko niedziela była dla niego dniem prawdziwego odpoczynku, bo tylko wtedy nie otrzymywał odpowiedzi odmownych - kopert o wymiarach dwadzieścia pięć na trzydzieści trzy, które pojawiały się co rano w jego skrzynce pocztowej.

Odmowy ze „Startling Mystery Stories”.

Gdzieś w tym domu był jeszcze stary żółty tom w twardej oprawie, z czarnym tytułem na okładce: Informator literacki 1970. King przeczytał go strona po stronie tak dokładnie i z taką uwagą jak katalog Johnsona Smitha, gdy miał jedenaście lat - kupił wtedy za dolara Jak zostać Handcuff Kingiem i Mystery Manem. „Zadziwiające magiczne sztuczki, każda warta dziesięć dolarów, dla każdego, kto chce wykorzystywać je zawodowo”.

I czyż w końcu nie wyrósł na Handcuff Kinga i Mystery Mana? Czyż przez całe życie nie prezentował czytelnikom zadziwiających magicznych sztuczek? I nie wyjaśniał ich potem? Nie pokazywał fantastycznych numerów i nie tłumaczył, jak je wykonał? Nie było bardziej sugestywnych opowieści.

Jego wzrok powrócił do plakatu Skradzionych pocałunków i przedstawionych na nim kobiecych ust... Tabitha uwielbiała stare filmy Truffaut. Płakała, czytając jego nekrolog w „Bangor Daily News”. Miała wszystkie DVD; cały zestaw filmów z Antoine'em Doinelem.

Do Kinga te filmy szczególnie nie przemawiały, ale podobało mu się, że jej się podobają. Podziwiał to jej uwielbienie; podziwiał jej inteligencję; jej poczucie humoru. Grali w taką grę zaczerpniętą z jednego odcinka Rewolweru i melonika, który Tabitha szczególnie lubiła, a mianowicie z Jokera. Emma Peel zostaje sterroryzowana przez szaleńca w starym domu. Wytworny John Steed ratuje ją - do muzyki ze starej winylowej płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów, Mein Liebling, mein Rose - uderzając napastnika w głowę gigantyczną kartą do gry!

Kiedy King wracał do domu choćby z pięciominutowego wypadu do centrum, Tabby jako Emma wzdychała, mówiąc:

- Stephen... To była noc...

A on jako John Steed, elegancki wybawca, odpowiadał:

- Już ranek... mgła się rozwiała... zaczerpnijmy świeżego powietrza.

Chryste, zanim ją poznał, nie wiedział nawet, kto to jest Truffaut. Oglądał do drugiej w nocy Motel Hell w cyklu „Creature Features” na WAGM. Dzięki niej dowiedział się też o Seymourze Glassie, o Paulu Simonie. Śpiewali razem tę zaginioną piosenkę, z którą Simon wystąpił u Dicka Cavetta:

Let me live in your city,

The rivers are pretty,

I'm just a traveler,

Eating' up my travelin time.

Spojrzał na drewniany stojak z płytami CD. Z całą tą wspaniałą badziewną muzyką z dawnych lat: Vanilla Fudge, The Beat Goes On!

Kiedy świat był młodszy.

Były to zachwycająco absurdalne wspomnienia - i absolutnie bezsensowne bez niej.

Mein Liebling, mein Rose.

„To była noc”.

„Już ranek... mgła się rozwiała... zaczerpnijmy świeżego powietrza”.

Klon z pierwszymi zawiązkami liści, oświetlony słońcem późnego przedpołudnia, rzucał falujące cienie przez kraty w oknach. Cienie te poruszały się po całym pokoju - nawet na suficie. Był Dzień tryfidów i pędy wina powoli zbliżały się do niego. Robiło to tym bardziej niepokojące wrażenie, że w domu panowała cisza. Coś z zewnątrz próbowało dostać się do środka. Gdyby nie udało mu się przez zakratowane okna, spróbowałoby...

Zadzwonił telefon.

Linia prywatna.

Odczekał cztery dzwonki i wtedy odebrał.

- Stephen! Tu Tom Clancy!

Źle było słychać - głos mówiący z telefonu komórkowego chwilami zanikał.

- Stephen, myślę, że ktoś próbuje zabić...

Potem na linii rozległ się szum; moment całkowitej ciszy; i wreszcie głos Clancy'ego, który krzyczał: „Konsultant, konsultant!”, aż wszystko ucichło.

Cienie pulsowały w całym pomieszczeniu. Sieć wokół niego zaczęła się zaciskać. Poczuł, że nie może oddychać.

Musiał zrobić to, czego bał się najbardziej.

Musiał opuścić ten dom.

Otworzył pilotem drzwi garażu i wyjechał samochodem na podjazd. Siedział za kierownicą swojego starego czarnego karawanu z wizerunkiem The Prisoners. Wóz musiał należeć kiedyś do tego dawnego zespołu rockowego; na drzwiach wymalowane były postacie czterech jego członków, stojących za kratami w graustarskiej scenerii, jak w ostatnim kadrze dawnego serialu telewizyjnego Prisoner.

BNGRBRNT.

Słyszał chrzęst ciężkich opon na makadamie.

Elektryczna brama na końcu podjazdu otwarła się ze zgrzytem: był to głośny, złowróżbny dźwięk, który powiedział mu, że to jego ostatnia w życiu podróż samochodem.

Gdy skręcił w West Broadway, uświadomił sobie, że nawet nie wie, dokąd się kieruje.

„Nigdy tu nie wrócisz” - powiedziała brama, zatrzaskując się za nim.

Wyraźnie drżały mu ręce.

Przypomniał mu się ostatni telefon Tabithy.

Swan's Island.

5

CAŁE TO
WIELKIE
BUM-BUM

Tom Clancy słuchał Jerry'ego Orbacha, który śpiewał Try to Remember z pierwotnej inscenizacji The Fantasticks. Gdy Orbach doszedł do słów: Try to remember/when life was so tender/that love was an ember/about to billow, Clancy się rozpłakał.

Zza jego biurka rozciągał się widok na zatokę. Na blacie w rogu stał mały kolorowy telewizor, nastawiony na Fox News, ze ściszonym dźwiękiem. Na dole ekranu przesuwał się pasek z tekstem dla niesłyszących.

Niebieskie szkła jego okularów zniekształcały naturalne barwy zatoki. Białe kamyki na plaży sprawiały wrażenie większych przez tę swoją biel; brązowe, które je otaczały, wydawały się szare.

„Informacje z ostatniej chwili” - głosił napis na ekranie telewizora, ale Clancy ledwie to zarejestrował. W prawym uchu miał miniaturowy telefon bezprzewodowy, ale na niego też prawie nie zwracał uwagi. Myślami był gdzie indziej: w pokoju bez okien. W pokoju z dwoma długimi stołami. Przy każdym z nich stało sześć foteli; wszystkie stanowiska wyposażone były w sześciocalowe monitory PVM-9L3 o wysokiej rozdzielczości, mosiężne lampy biurkowe i aparaty telefoniczne. Cała aparatura audio i wideo była podłączona na pozór standardowymi przewodami RG1180, które prowadziły do czegoś, co wyglądało jak szafa ścienna. W tej szafie o regulowanej temperaturze i wilgotności stało biurko, ergonomiczny fotel oraz przeszklona półka, w której znajdowały się, na oko sądząc, zwykłe przenośne twarde dyski. Tak naprawdę jednak mieścił się w niej najdoskonalszy i najbardziej skomplikowany system szyfrujący, jaki mógł stworzyć umysł człowieka, wspomagany trzydziestoma miliardami dolarów. Tylko czworo ludzi na tej planecie rozumiało znaczenie algorytmów kryjących się za tym systemem, zdawało sobie sprawę, jak ważny może się on okazać, gdyby POTUS (President of the United States) musiał prowadzić wojnę z tego pozbawionego okien pomieszczenia w bunkrze za swoim ranchem. Czwórkę tę stanowili: Varun Singh, naukowiec z Massachusetts Institute of Technology, twórca przełomowego paradygmatu szyfrującego w ciągach bitowych, który legł u podstawy projektu MANGO LASSI WRÓĆ; dwaj naukowcy z Triptych Lab w Langley; i Jack Ryan junior.

„Każdy twój telefon jest ważny dla Verizonu i ta rozmowa może być nagrywana dla celów kontroli jakości naszych usług. Proszę się nie rozłączać”. Ze słuchawki nadal płynęła muzyka klasyczna, przedzielana reklamami o taniej ofercie cyfrowej linii abonenckiej.

- Konsultant! - wrzasnął Clancy do telefonu.

Wciąż dźwięki muzyki.

- Konsultant! - powtórzył głośno.

Wiedział, że standardowo stosowany przez Verizon komercyjny system identyfikacji głosu 6SJ7GT umożliwia krzyczącemu klientowi („chcę rozmawiać z żywym człowiekiem!, chcę rozmawiać z konsultantem!”) obejście automatycznej telefonii i zajęcie miejsca na końcu elektronicznej kolejki, oczekującej na zgłoszenie się przepracowanej istoty ludzkiej z centrali.

- Konsultant!

W końcu trzask. Muzyka się urwała i zastąpił ją elektroniczny sygnał połączenia wewnętrznego. A potem:

- Tu Centrum Rozwiązywania Problemów Verizon Communications. Przy telefonie Scarlett. W czym mogę pomóc?

- Słuchaj, Scarlett - powiedział Clancy. - Dzwonię w sprawie zakłóceń na linii. Słyszysz je? Ten telefon jest od tygodnia praktycznie nie do użytku. Od tygodnia, za który płacę. Zgłaszam to już siódmy raz. I problem nie leży w aparacie. Rozumiemy się? Zajrzałem do skrzynki telefonicznej i wszystko sprawdziłem. Problem jest gdzieś na linii. To na linii jest problem.

- Bardzo mi przykro, że nadal ma pan...

- Posłuchaj, Scarlett. Mogę cię o coś zapytać? Gdzie się znajdujecie?

Krótkie milczenie, a potem:

- Tu Centrum Rozwiązywania Problemów Verizon Communications.

- Tak, to już wiem, Scarlett. Ale pytam o co innego: gdzie się znajdujecie? W Ameryce?

- Proszę pana, tu Centrum Rozwiązywania...

- Jesteś w Indiach?

- Proszę pana, nie jestem upoważniona...

- Jesteś w Indiach? Tak czy nie?

- ...Tak, proszę pana, jestem w Indiach.

- I Scarlett to hinduskie imię?

- Naprawdę nazywam się inaczej.

- A jak się nazywasz naprawdę ?

- ...Deepa.

- Dobra, Deepa, posłuchaj, nie mam nic do ciebie. Jesteś na pewno uczciwą młodą kobietą, która zarabia na życie. W porządku. Tak to wygląda w Ameryce. W Bombaju. I gdzie indziej. Wiem też, że niewiele możesz zrobić: musisz przestrzegać procedur, prawda? Odhaczasz małe pola na ekranie? Próbujesz załatwić w godzinę jak najwięcej klientów, żeby mieć wyniki? Dobra, w porządku. Rozumiem to. Ale rzecz w tym, że przerobiłem już sześć takich Deep jak ty, tak? Wysłuchałem wszystkich standardowych tekstów. A problem jest wciąż nierozwiązany. Słyszysz te zakłócenia? Muszę się domyślać, co mówisz.

- Proszę pana, ja...

- Posłuchaj, Deepa, słonko. Chcę, żebyś mnie połączyła ze swoim szefem w Ameryce, dobra? Nie mam nic przeciwko tobie ani twojemu krajowi. Uwielbiam wegetariańskie samosy. Ale muszę porozmawiać z kimś w Ameryce.

- Chwileczkę. Przełączę pana na czekanie.

- Nie przełączaj mnie na czekanie!

- Tylko na minutę, proszę pana, a potem połączę pana z....

- Nie przełączaj mnie...

Trzask. Potem znowu Mozart.

- Konsultant! Konsultant!

W tym momencie jego wzrok zarejestrował najnowsze informacje Foxa w telewizji. Na ekranie widniało czarno-białe zdjęcie reżysera filmowego François Truffaut, który miał na nim jakieś dwadzieścia lat, w dłoni trzymał papierosa i siedział przy stole z Alfredem Hitchcockiem, gestykulującym żywo podczas dyskusji o filmie. Potem pokazano materiał z jakiegoś starego cmentarza, gdzie najwyraźniej odbywała się ekshumacja. Clancy podkręcił dźwięk.

„...Sądzono, że ciało legendarnego reżysera filmowego François Truffaut zostało pochowane. Były plany, żeby przenieść jego szczątki pod specjalny pomnik przed Cinémathèque Française w Palais de Chaillot, naprzeciwko wieży Eiffla, który Truffaut tak lubił. Złożył zresztą hołd Cinémathèque w słynnym ujęciu, którym rozpoczyna się jego obraz Skradzione pocałunki z 1969 roku”.

Potem wyemitowano fragment filmu: Charles Trenet śpiewa Que reste t-il de nos amours, widać skwer, potem kamera przesuwa się w lewo, ukazując podwójny ciąg schodów prowadzących do Cinémathèque Française. Kartka na drzwiach informuje po francusku, że muzeum jest zamknięte do odwołania - aluzja polityczna do sprawy Henriego Langlois.

„Jednak - ciągnął reporter - francuskie władze ze zdumieniem odkryły, że zwłoki Truffaut, pochowanego tu, na Cimetière de Montmartre, w 1984 roku, najwyraźniej skradziono”.

Materiał filmowy przedstawiał teraz dźwig, księdza i grupę policjantów na cmentarzu.

„Jakimś dziwacznym trafem, który mógłby się zrodzić w umyśle samego mistrza suspensu... - i tu pokazano Simona Oaklanda, grającego rolę psychiatry w Psychozie - pogrzebano obciążoną trumnę”.

Clancy znowu ściszył dźwięk i nacisnął Play na swoim odtwarzaczu CD. Pianino, harfa, bas. I ponownie młody Jerry Orbach zaśpiewał: Try to remember a time in September...

Usiłował powrócić do pisania powieści na komputerze. Przeniósł spojrzenie na hasło, które przykleił nad biurkiem, by go inspirowało: „Jak by to zrobił Lustbader?” W jego uchu wciąż tkwił telefon.

To powieść - pomyślał - która nie tylko umocni jego pozycję jako lepszego pisarza politycznego niż John le Carré, ale na pewno także pomoże mu zdobyć stanowisko w gabinecie prezydenta. Wpłynie na politykę międzynarodową i międzynarodowe działania wojenne. Pomyślał, że zatytułuje ją Mission Impossible: Wykonano! Jej koncepcja oparta była na planie, według którego należało przeprowadzić i wygrać wojny w Iraku oraz Afganistanie. Stanowiła jego dokładną kopię. Daty i godziny. Rozmieszczenie sil. Środki bezpieczeństwa na granicy pakistańskiej. Wszystkie detale. Dokładne liczby. Mapa drogowa, którą należało się posłużyć. Stratedzy w Pentagonie będą przekazywać ją sobie jeszcze na etapie wydruku komputerowego (wszystkie tysiąc dziewięćset jedenaście stron), jakby to był święty Graal. Senatorzy będą się na nią powoływać podczas wystąpień. Hugo Chavez będzie rozdawać jej bezpłatne egzemplarze na ulicach Nowego Orleanu wraz z pojemnikami oleju opałowego Tupperware do ogrzewania domów. Opublikują ją w odcinkach na łamach, Jane's Defence Weekly”. I w końcu zadzwoni Prezydent. Będzie rozmawiał osobiście, rozparty w wykonanym na zamówienie fotelu, z oparciem wzmocnionym warstwami kevlaru Duponta jako dodatkowym zabezpieczeniem przed pociskami, które mogłyby przebić się przez grube szyby z poliwęglanu, rozszczepiające światło z trawnika przed Białym Domem.

- Tommy, tak się zastanawiałem, czy moglibyśmy porozmawiać. W cztery oczy, tylko ty i ja...

Clancy westchnął. Potem zalogował się na amazon.com i napisał kolejną krytyczną recenzję Pieśni misji Johna le Carrégo.

Hezbollahtrach!

Recenzent: Makdi-El Sadr (na wschód od sunnizmu i na zachód od szyizmu)

Może jestem po prostu radykalnym duchownym islamskim i zadzieram nosa nad burką od mojej dziewczyny, ale może ktoś mi wyjaśni, o co, do licha, chodzi w tym niezrozumiałym steku bzdur? Le Carré, przy swoich literackich pretensjach, mógłby wziąć parę lekcji od Toma Clancy'ego, jeśli chce być pisarzem przez duże P! Szkoda, że nie mogę przyznać tej książce ZERO gwiazdek. Poza tym ktoś z Little & Brown mógłby wyłożyć trochę kasy i zatrudnić redaktora z prawdziwego zdarzenia! Halo, proszę państwa! Zdarzenie nie pisze się przez ż (s. 101).

Była dziesiąta rano i Clancy przełączył się z odtwarzacza CD na WOMR (Outer Cape Radio 87.1 FM), gdzie właśnie nadawano Democracy Now!

Amy Goodman oznajmiła na antenie: „Tu stacja Pacifica i Democracy Now!. Potem głos reportera tłumaczący z libańskiego: „Zeszłej nocy usłyszeliśmy nadlatujące samoloty izraelskie. Było nas w pokoju pięćdziesiąt osób, około trzydzieściorga dzieci... Większość dzieci zginęła”. Wejście Amy Goodman: „Ofiary w Kanie. Świat zwrócił się do ONZ, żeby zbadała sprawę izraelskich zbrodni wojennych... I druga część wywiadu z Mohammedem Mahtzo Miehle, autorem książki Walczący z lewatywą: przesłuchanie od dupy strony w Guantánamo.

Słuchał tego programu, bo wkurzał go swoimi sloganowymi uproszczeniami i tępym liberalizmem: taaa, negocjujmy ze zwolennikami dżihadu - usiądźmy i porozmawiajmy z ludźmi, którzy detonują bomby na weselach - ludźmi, którzy nalewają do butelek po Wash and Go coś z Podręcznika anarchisty, żeby wysadzić samolot pełen studentów. Taaa, Amy, na ile pogrzebów idziesz dzisiaj? A może byłaś zbyt zajęta wciskaniem swoich materiałów jurorom Peabody Awards?

Tak go to rozwścieczyło, że zaczął krążyć po pokoju, słuchając dalej.

Zadzwonił telefon.

- Pan Clancy...

Na linii tym razem nie było żadnych zakłóceń.

- Hej, wy z Verizonu, dzięki Bogu, naprawiliście wreszcie to...

Nie dokończył, bo nagle instynkt podpowiedział mu, że przez mały bezprzewodowy telefon nie rozmawia bynajmniej z firmą telekomunikacyjną.

- Jeśli miłe ci życie - powiedział męski głos - będziesz o północy na szczycie pomnika.

- Kto mówi?

- I, panie Clancy... Ta rozmowa może być nagrywana dla celów kontroli jakości.

Zakłócenia na linii telefonicznej powróciły. Połączenie było skończone.

Clancy stał jak skamieniały i poczuł, że wzbiera w nim jednocześnie panika i furia.

„...o północy na szczycie pomnika...”

Odwrócił się i z roztargnieniem ogarnął wzrokiem ten jeden jedyny pokój na piętrze swojego letniego domu. Zawsze czul się w nim jak w celi klasztornej: biurko, łóżko, mała kuchenka, kominek z cegieł osmalonych dymem, kanapa, dywanik, oprawione powiększenie okładki Kupa wszystkich strachów Toma Clancy'ego, kabina prysznicowa nawiedzana przez pająki, stare, rozchwiane regały na książki, świece cytronelowe.

Poprzednim właścicielem domku był pisarz A. H. Z. Carr i na półkach wciąż stały zalatujące stęchlizną książki w broszurowym wydaniu, z których kiedyś musiał korzystać: Język włoski - szybki kurs bez pomocy nauczyciela niejakiego A. Vavolizzy, wydane nakładem Authentic Publications. Żółknące czasopisma, które kiedyś drukowały jego opowiadania: „Ellery Queens Mystery Magazine”, lipiec 1964. „Trzydzieści dwie strony więcej! Nowa minipowieść - w całości! A. H. Z. Carr Morderstwo na waszyngtońskim przyjęciu - tajemnicza śmierć znanego felietonisty politycznego... osadzona w realiach życia waszyngtońskiej elity - senatorów, generałów, dyplomatów - no i plotki!”

Clancy poczuł, że pęka mu głowa, i położył się na złożonej różowej narzucie. Głos Amy Goodman dalej emitował nagłówki.

Kolejny pisarz?

Kolejne zabójstwo?

Czyż nie wiedział w głębi ducha, że to on będzie następną ofiarą?

Bo kto inny mógłby nią być?

Jeśli ktoś zabijał najbardziej kasowych pisarzy na świecie, to kogo miał wybrać? Johna le Carré? Jezu, ten facet nie napisał żadnej powieści, która nadawałaby się do czytania, od Druciarza, krawca... A zresztą i ta była za długa o dwieście stron. Spójrzmy prawdzie w oczy, gość nie napisał porządnej powieści od czasu Z przejmującego zimna.

O jaki pomnik chodzi? - pomyślał nagle. Miał pojechać do DC i o północy stawić się pod pomnikiem w Waszyngtonie? Szwendać się po parku z bezdomnymi? Żeby - gdy będzie czekał na Zabójcę Bestsellerowych Pisarzy - jakiś pomylony ćpun poderżnął mu gardło?

Przecież nie urodził się wczoraj, czytał gazety.

Sue Grafton, Danielle Steel, Curtis jak jej tam?

Ktoś naprawdę nie lubił pisarzy. A ci jeszcze byli gówno warci. Teraz zabójca dobierał się do tuzów literatury, jak Clancy. Dlaczego, na miłość boską, nie załatwił le Carrégo ?

Choćby dla samej praktyki. Facet pewnie słuchał Democracy Now!

Krytykanci! Prześmiewcy! Zadowoleni z siebie, dławią się tą swoją nieznośną ironią. Rzygać się chce. Al Franken, Noam Chomsky, Michael Moore i najgroźniejszy dziś dziennikarz na powierzchni ziemi, Frank Rich. Prezydent powinien pozwać „Timesa” do sądu nie tylko za ujawnienie sprawy gromadzenia baz danych przez firmy telekomunikacyjne („Konsultant!”), ale także za to, że publikuje teksty tego pieprzonego Franka Richa. Niech facet wraca do „Arts and Leisure”! Niech do końca życia radośnie recenzuje Ojo-joj! Yo-Yo-Ma gra największe przeboje rapu. Tylko wara mu od polityki. Mel Gibson miał rację, twierdząc, że wszystkie wojny wywołują Żydzi. To tacy żydowscy pisarze jak Rich powodują ferment. I żydowscy redaktorzy. I żydowscy wydawcy. Ta cała wspólnota żydowska! Nie chciałby być jak Borat, ale jego następna książka, pomyślał, ujawni spisek syjonistycznych mediów... tytuł roboczy: Kryptorzezak. (Jerry Goniff z Pogrobowca powiedział, że to superpomysł, gdy rozmawiali przed rokiem na Buchenwaldzkich Targach Książki).

Clancy poprawił okulary przeciwsłoneczne z niebieskimi szkłami i zapiął na suwak czerwoną wiatrówkę z wyszytym na piersi napisem „USS Uran Zubożony” oraz flagą amerykańską na plecach, opatrzoną hasłem: „Okres połowicznego półrozpadu tych barw nie trwa dziesięć tysięcy lat!”.

Spojrzał na zegar, wyłączając jednocześnie Amy Goodman. Było południe. Znowu usłyszał w głowie złowróżbny głos:

„Jeśli życie ci miłe, będziesz o północy na szczycie pomnika”.

Zostało mu dwanaście godzin.

„Clancy, gdyby to były naprawdę ostatnie godziny w twoim życiu, jak spojrzałbyś na świat?”

Co takiego powiedział Jimmy Stewart w filmie Mr Smith jedzie do Waszyngtonu? „Staraj się przeżyć życie tak, jakbyś właśnie wyszedł z tunelu...”

Pójdzie na policję.

W każdej powieści Pani Prawomyślna pytała zawsze: „Chyba powinniśmy pójść na policję?”. A Pan Mistrz Kierownicy Ucieka odpowiadał nieodmiennie: „Nie uwierzą nam”. Ale w tym przypadku Clancy zamierzał włączyć w to policję. Znali go; uwielbiali jego książki. Mieliby pozwolić mu zginąć na swoim dyżurze?

Przekręcił klucz w dwóch tytanowych zamkach Medico, które strzegły jego kryjówki na piętrze, i zszedł po drewnianych schodach z boku domu. Trzymał się mocno barierki, na wypadek gdyby zabójca podpiłował stopnie, a następnie lekko je podkleił.

Na parterze nikt akurat nie mieszkał. Za kilka tygodni miała przyjechać jego żona Alexandra. Ale na razie była zajęta wysadzaniem w powietrze ośrodków badań nad komórkami macierzystymi. To on nauczył ją tej sztuczki: oczyszczony azotan amonu detonowany iskrą cezu za pomocą fal telefonii komórkowej. To prawda, że kilku laborantów zostało poważnie rannych podczas jej ostatniej akcji, ale Clancy pocieszał ją, mówiąc, żeby pomyślała o tych zamrożonych embrionach, które uratowali. („Zbudź się, Ameryko, embriony się rozmrażają!”).

Gdy schodził po cedrowych stopniach, zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście pozostało mu jeszcze tylko dwanaście godzin życia. A jeśli nie zdąży napisać Mission Impossible: Wykonano!? Miał nadzieję, że w tym wypadku książka zostanie uznana za jego nieukończone arcydzieło... jego Tajemnicę Edwina Drooda. A Kryptorzezak? Miałby go nawet nie zacząć? Odejdzie jak Flaubert, który zbliżał się do ostatniego zdania Bouvarda i Pécucheta, ale nigdy go nie napisał. Dobra, Tom Clancy może nie otrzymał francuskiej Legii Honorowej, ale niewątpliwie dostrzegł w Pani Bovary parodię świata. Kiedy Flaubert wyszydzał hipokryzję filistyńskiej burżuazji, Clancy czuł, że odnosi się dokładnie do oszukańczych praktyk zadowolonych z siebie liberałów i postępowców, którzy teraz szli obok niego Bang Street pieprzeni Obcy - te politycznie oświecone hordy ze swoimi iPodami, włosami postawionymi na żel, z letnią opalenizną przez okrągły rok, w bawełnianych bluzach, kolorowych klapkach japonkach, z pełnymi zadowolenia uśmiechami, które mówiły: „Golę się tylko w środy i jestem zbyt wyluzowany, żeby wkładać koszulę w spodnie”. Siedzieli ze swoimi laptopami na publicznych ławkach, zajęci bardzo pilnymi sprawami, ale tak, żeby wszyscy widzieli.

Znalazł się na Commercial Street. Ruch uliczny i hałas się wzmogły: muzyka z lat osiemdziesiątych dochodząca z baru, osiłek w czapce bejsbolówce, z miniaturowym buldogiem kroczącym siedemdziesiąt centymetrów za nim bez smyczy - facet zbyt postępowy, by się obejrzeć i sprawdzić, czy jego piesek nie został przejechany przez taksówkę z Mercedes Cab Company. Nie, pomyślał Clancy, nasz osiłek jest na to zbyt oświecony... to byłaby wina taryfiarza, nie jego tępego egocentryzmu. Oto długowłosa kobieta w sukience chłopce, grająca przed biblioteką na naturalnych rozmiarów złotej harfie - i sklep z pamiątkami dla turystów, w rodzaju nalepek na tylny zderzak: „Klub Tyci-Tyci Cycuś” czy „Każdy może wdepnąć w Busha”. Breloczek do kluczy z wizerunkiem Prezydenta i elektronicznym odliczaniem dni do końca jego kadencji. To przecież głowa państwa, na miłość boską! W jakim innym kraju pozwolono by na takie jawne drwiny?

Pomyślał: jako dziecko wielbiłem wręcz Prezydenta.

Wciąż go wielbił - nie konkretnego człowieka, tylko zwierzchnika sił zbrojnych, naczelnego dowódcę. A swojego dowódcy się nie krytykuje. Ty jako szary obywatel jesteś na końcu łańcucha dowodzenia. Tego właśnie ci postępowcy powinni się nauczyć: zamykać mordy. Dobrze czy źle, tak działa organizacja; tak działa kraj. Przyznaje się pewną władzę żołnierzowi, policjantowi, wyższemu oficerowi - a potem trzeba mu zejść z drogi i pozwolić, żeby robił swoje, a nie przeszkadzać niekończącym się mikromenedżmentem, niekonstruktywną krytyką i różnymi formami protestów.

Poprawił okulary lotnicze na nosie i ruszył dalej na zachód Commercial Street. Taka pieprzona Ameryka Południowa! Trzysta lat politycznych protestów, marszów na stolicę, koszulki z Che Guevarą - i co z tego mają? Na całym kontynencie średnią płacę w wysokości trzydziestu ośmiu centawów. Ludzie ciągle jeżdżą buickami z pięćdziesiątego piątego roku i mieszkają w slumsach z żużlobetonu. Kolejny zamach. Kolejny przewrót polityczny. Kolejny faszystowski dyktator, który sześć miesięcy później będzie wykrwawiał się w swoim el camino, podziurawiony dwustu sześćdziesięcioma siedmioma kulami. Niech żyje la libertad! A teraz zbierzmy się razem i przeprowadźmy wywiad z nowym faszystowskim przywódcą podczas fiesta del Amy Goodman! I hej, jeśli już tu wszyscy jesteście, zaprotestujmy przeciwko eksperymentom na zwierzętach, klitoridektomii i dziurze ozonowej!

Zatrzymał się przy budce telefonicznej na nabrzeżu i wystukał numer swojej karty kredytowej. Słońce odbijało się od białych kadłubów statków do obserwacji wielorybów. Kiedy usłyszał sygnał zgłoszenia, wybrał numer Stephena Kinga w Bangor. Pauza. A potem cichy, odległy sygnał oczekiwania na połączenie.

- Stephen, to Tom Clancy. Myślę, że ktoś próbuje mnie zabić.

Połączenie zostało przerwane.

Ktoś kontroluje moje rozmowy telefoniczne. Nawet z automatu.

Turyści i miejscowi tłoczyli się wokół niego, gdy ruszył West Endem: narkomani, świry, zboczeńcy, pieprzeni liberałowie. Następny przystanek: upadek cywilizacji. Winda już niżej nie jedzie: miasteczko Deprawacja. Wszyscy zalatują kremami do opalania Neutrogeny i zbyt długim próżnowaniem.

Nienawidził ich nieskazitelnie białych zębów. Nienawidził ich błękitnych oczu. Nienawidził ich lodów w rożkach.

Wszedł do księgarni i bez wahania odnalazł w dziale nowości jedyny egzemplarz Pieśni misji Johna le Carrégo. Jak nazwała ją Michiko Kakutani? „Mocno uproszczony, czarno-biały thriller”? „Statyczny i przegadany”? Niech ją Bóg błogosławi. Wysłał za tę złą recenzję trzydzieści pięć dolarów do „Timesa” na fundusz dla najbardziej potrzebujących. Kiedy zjechała Pynchona, wysłał stówę.

Odwrócił powieść le Carrégo tak, żeby nie było widać grzbietu - była pięknie ukryta między czwartą częścią irackiej trylogii Boba Woodwarda (Bush: Idiota czy co?) a biografią Imusa (Szkoda, że jest dziwką).

Ruszył dalej, niemal na oślep. Skręcił w wąską ulicę i skierował się prosto do Château de Vincennes, obskurnego, na wpół zapadniętego dwupiętrowego budynku naprzeciwko Atlantic House. Był w nim niedorobiony pensjonat, niedorobiona galeria sztuki i niedorobiony kabaret.

Musiał wstukać trzycyfrowy kod, żeby uzyskać wstęp do foyer. Kiedyś w białej drewnianej budce musiał dyżurować jakiś zmanierowany maître, teraz stał tam mocno opalony, dobrze zbudowany młody blondyn, mający na sobie tylko czarne kąpielówki i grubą warstwę tapety na twarzy. Kąpielówki ozdobione były czerwonym emenemsem z napisem: „Rozpływa się w ustach, a nie w dłoni”.

- Robi się tu gorąco, prawda? - zapytał młody człowiek pogodnie.

Clancy patrzył na niego z lodowatą pogardą, a przynajmniej taką miał nadzieję.

- Nazwisko? - westchnął młodzieniec.

- Flaubert.

Chłopak wpisał nazwisko do komputera.

- Mamy dwoje Flaubertów. Gustawa i Xenę.

- Gustaw.

- Prosto po schodach, Gustawie. Mi casa es su casa. Wykonał ręką nieznaczny gest, który mówił „czy jak tam”.

- Dostanę kaptur?

Młody człowiek zajrzał do skrzyni pod ladą.

- Mam czerwony, czarny albo w barwach narodowych.

- Czarny. Macie chyba mój skrypt w rejestrze?

- Jaki tytuł?

- Sumienie konserwatysty.

Dwadzieścia minut później Tom Clancy, w samym tylko czarnym skórzanym kapturze, stał przykuty kajdankami do starego żelaznego kaloryfera. Okna małego pomieszczenia na drugim piętrze pomalowano na czarno, ale warstwa farby była cienka i nierówna, więc popołudniowe słońce Provincetown mimo wszystko przenikało do wnętrza, rozjaśniając je przyćmionym, mętnym, nieprzyjemnym światłem. Z sąsiedniego pokoju dochodziły dźwięki muzyki pogrzebowej.

Drobna postać, ubrana od stóp do głów w czarny skórzany obcisły strój nabijany ćwiekami, okładała Clancy'ego drewnianym kijem o metalowych kolcach. Jej głos brzmiał piskliwie i Clancy pomyślał, że to chłopak jeszcze przed mutacją. Ale przynajmniej dzieciak miał silną rękę.

- Jak się nazywasz, bo nie zapamiętałem? - zapytał Clancy.

- AC/DC.

- Korzystasz z mojego skryptu, prawda?

- Tak, znam go na pamięć.

- Mogę cię o coś zapytać? - rzucił Clancy, próbując otrzeć pot zalewający mu oczy. - Co to za żałobna muzyka?

- To z sąsiedniego pokoju. Jest tam trumna dla gości, którzy lubią udawać pieprzone trupy.

- ...w porządku.

- Niektórzy to mają naprawdę nasrane.

Clancy zastanowił się nad tym.

- To chyba kiepska zabawa - zgrywać trupa.

- Nie jest tak źle. Przez większość czasu się śpi. Człowiek nie musi udawać, że sprawia mu to frajdę i tak dalej.

To znaczy, ma przecież być martwy, no nie?

- Zaczynajmy.

Postać w skórzanym kombinezonie spojrzała na wymięty skrypt, który wcześniej dostarczył Clancy.

- Jesteś konserwatystą, tak?

- Tak.

- Dobra. - Postać w skórzanym kombinezonie nagle odczytała gniewnym, dramatycznym tonem: - Ty kłamliwe konserwatywne ścierwo!

Łup!

- Musisz zostać ukarany, pieprzony zwolenniku New American Century! Ty obciągający mętom drugi Paulu Wolfowitzu!

Łup!

- Przepraszam! - jęknął Clancy.

- Przepraszam! Nie ma żadnego „przepraszam”, panie „Przyjmą Nas jak Wybawców”.

Łup!

- Przepraszam. Działałem w dobrej wierze.

- Panie „Przyjmą Nas Kwiatami”!

Łup!

- Nie wiedziałem!

- Saddam miał czterdzieści pięć ton wąglika? Gdzie? Może w dupie ?

Łup!

- Zgodnie z doktryną to miała być łatwizna.

- Chcesz wiedzieć, co to znaczy łatwizna, ty zbrodniarzu wojenny, wierny widzu Foxa?

Łup! Łup!

- Trzy tysiące Amerykanów poległo, ilu jest jeszcze rannych, ty głosicielu wartości rodzinnych, ty antygejowska szmato!

Łup! Łup! Łup!

- Już dość, proszę - błagał Clancy.

- Dlaczego nie błagasz jak ci, którzy musieli błagać w Guantánamo, kiedy przywiązano ich do rur kanalizacyjnych?

- Nigdy nie wyraziłem na to zgody.

- Dobra, a na to wyraziłeś zgodę, ty pieprzony poprawiaczu Konwencji Genewskiej!

Łup! Łup! Łup! Łup!

Po zakończeniu sesji zamaskowana postać rozkuła Clancy'ego, który był posiniaczony i spocony.

- Dobra robota - powiedział z uznaniem. Uważał, że była to zasłużona pochwała.

- To nietrudne, gdy skrypt jest dobrze napisany - zauważyła postać, która ściągnęła kaptur i potrząsnęła długimi blond włosami.

Uśmiechnęła się do Clancy ego.

Rozpoznał ją natychmiast.

Była to Ann Coulter.

- A.C. z D.C. - zauważył Clancy.

Kiwnęła głową i znowu się uśmiechnęła.

- Może miałabyś ochotę coś zjeść? - zapytał Clancy.

- Przykro mi. Za pięć minut mam następnego klienta.

- To ktoś, kogo znam?

Ściszyła głos do szeptu.

- Trent Lott.

- O rany! A ten co?

- Jedyne, co mogę powiedzieć, to, że nosi sztucznego penisa.

Clancy'emu przeszła wściekłość, gdy opuszczał Château de Vincennes, ale bał się nadal. Na wypadek gdyby się okazało, że to rzeczywiście ostatni dzień jego życia, postanowił przynajmniej spędzić pozostałe mu jeszcze godziny sensownie.

Ruszył Shank Panter Road i zabawił jakiś czas na posterunku policji w Provincetown. Obrzuciwszy spojrzeniem stroje gliniarzy: ich jaskrawożółte koszule z krótkimi rękawami i czarne plastikowe kaski rowerowe, pomyślał, że równie dobrze mógł prosić o ochronę muppety. („Weźmy się wszyscy za ręce, zaśpiewajmy Ulicę Sezamkową i wyobraźmy sobie, jak źli ludzie roztapiają się i zamieniają w karmel! Zaczynamy, kochaniutcy!”).

Mimo to zapewnili go, że obstawią pomnik Pielgrzyma po zamknięciu parku, czyli po trzeciej. (Bo o jaki inny pomnik mogło chodzić?). I będą pełnić przy nim straż przez całą noc - oczywiście z przerwą o dziewiętnastej trzydzieści, żeby obejrzeć wznowienie Camille Charlesa Ludlama w Nowym Teatrze Provincetown. „To ostatni spektakl - widziałeś go, Tom? O Boże, ale ubaw...”

Zostawią drzwi do wieży otwarte, żeby mógł o północy wejść po stu szesnastu stopniach. Na górze będzie czekało w ukryciu jeszcze dwóch policjantów.

Zmitrężył trochę czasu w restauracji wegetariańskiej, którą lubił - „Tofu a Go-Go”. Wprawdzie zwykle nie działała już po dziewiątej wieczorem, ale Simone, krótko ostrzyżona kobieta z kolczykiem w nosie, która tam pracowała, uwielbiała jego powieści. To moja publiczność, pomyślał: napakowane lesby o twardym tyłku, które potrafią przyrządzić zabójcze burrito z mąki pytlowej. Może powinien skończyć z pisaniem. Żyć z licencji na swoje gry wideo: Stłucz moją konserwatywną dupę kijem nabijanym ćwiekami! Nierekomendowana konserwatystom poniżej dziewiątego roku życia.

Zaletą „Tofu a Go-Go” było to, że knajpa znajdowała się na pierwszym piętrze z tarasem i jeśli siedziało się przy barierce, można było obserwować, samemu nie będąc widzianym, ruch na Commercial Street. Widok spacerowiczów i jeżdżących na rolkach - czyżby nostalgia? - wydał mu się tego wieczoru jednocześnie niedorzeczny i niewiarygodnie kruchy. „Niewiarygodnie kruchy” nie było określeniem, które by często wychodziło z jego ust. Częściej wypowiadał: „M29 z tłumikiem HALO Gemtechu”. Ale tego wieczoru wręcz... mu się narzuciło: te butelki wody, gołe nogi, ulotki reklamujące Vari Jean Merman... niewiarygodnie kruche. Może sprawił to fakt, że jego życie było w niebezpieczeństwie. W nastrój refleksyjny wprawiła go albo myśl o bliskiej śmierci, albo łomot, jaki spuściła mu Ann Coulter. Boże, życie było dziwaczne. Na każdym zakręcie pokusa, żeby uciec. Czym były te niekończące się pościgi, które opisywał raz po raz, jeśli nie pragnieniem ucieczki? I kim był Jack Ryan, jeśli nie alter ego samego Toma Clancy'ego, który w końcu znalazł się po drugiej stronie muru - muru przezorności, odpowiedzialności, zobowiązań, przewidywalności. Nic dziwnego, że czytelnicy zamawiali jego książki, zanim się jeszcze ukazały.

„Tom, pozwól mi się wyrwać na dwadzieścia godzin z mojego życia zastępcy kierownika serwisu w Hyannis Honda. Pozwól mi zniknąć w twojej książce”.

Ulubionym sklepem Clancy'ego w Provincetown były Gadżety Marines: tajemniczy, przesycony dziwnymi woniami sklep ze starzyzną, w którym sprzedawano dzwonki, boje, kombinezony do nurkowania czy bezużyteczne, ale bardzo przemawiające do wyobraźni akcesoria militarne. Były tam stosy masek gazowych, w których sześćdziesiąt lat wcześniej prawdopodobnie ginęli niemieccy żołnierze; kosze z czapkami wojskowymi i pagonami od mundurów, odznaki policyjne w trudnych do wymówienia językach, hełmy żołnierskie pomalowane na niebiesko, z wypisanym atramentem nazwiskiem, wciąż widocznym na pasku pod brodą, pudła z martensami w nietypowych rozmiarach, kulki do gry, okulary do czytania za dolara dziewięćdziesiąt osiem, kubły na śmieci pełne czarnych „pałek policyjnych z nylonu” - krótkich i pełnowymiarowych, do rozwalania łbów. Były stare zestawy pierwszej pomocy. Jasnopomarańczowe podkoszulki bez rękawów, z białym napisem z szablonu: „Gadżety Marines”. Boa z piór w tęczowych kolorach. Kamizelki ratunkowe. Kombinezon do nurkowania. Pianino.

Z tyłu, w szklanych gablotach, leżała naprawdę niebezpiecznie wyglądająca broń: malajskie noże ofiarne o czarnych ostrzach, w kształcie litery „S”; składane pałki; noże o rubinowych rączkach i ząbkowanych ostrzach jak piłki do metalu; i liberyjskie noże rytualne, z niklowym trzonkiem, o ostrzu w kształcie korkociągu szerokości siedem i pół centymetra, do wyrywania wrogom jeszcze ciepłych serc.

Clancy kupił prawie wszystkie te narzędzia do walki wręcz i ostatnie godziny przed północą spędził w garażu, przypinając je do paska, nóg, ramion, pleców. Pomyślał, że gdyby przechodził przez kontrolę na lotnisku, maszyna do wykrywania metalu by oszalała. Taśmą izolacyjną przykleił do łydek jeszcze dwa noże. Na haczyku przy pasku zawiesił liberyjski nóż. Włożył trzywoltowe baterie litowe CRI23 do noktowizora typu D-321 B Generation 3 Grade-A Dual Tube. Zawiesił go na szyi i ukrył pod wiatrówką. „Musisz wyglądać jak turysta” - powiedział sobie. Jak potężny, nierozgarnięty, trochę zagubiony turysta, który właśnie zaparkował swojego suva na parkingu Duarte - cztery dolary za pierwsze trzy godziny, płatne z góry.

Była dwudziesta trzecia.

Policja pożyczyła mu jedno ze swoich walkie-talkie. Clancy się zaśmiał. Była to tania, wysłużona motorola X11; coś, co można by sobie wziąć z magazynu sieci RadioShack. Pokręcił głową, gdy piknęła wśród trzasków w eterze. Każdy idiota z teledetektorem mógł przechwycić sygnał. Boże, był chroniony przez Toys R Us. Wydział Policji Provincetown - prezent od firmy Mattel. Pewnie obezwładniają napastników pistoletami na wodę.

- Stój, bo cię zmoczę!

- Dobra, poddaję się! Tylko nie zamocz mi zamszowej kurtki, dobra?

- To prawdziwy zamsz?

- Tak.

- Boże, nigdy wcześniej nie widziałem takiego koloru.

Tacy faceci mieli go bronić. Jezu, równie dobrze mógł wezwać na pomoc skautów.

Podzwaniając przy każdym kroku, ruszył Bradford Street, minął pocztę, Nowy Teatr i pensjonaty z informacją „Przyjmujemy waszych milusińskich” pod szyldem. Wszystkie miały w nazwach przymiotniki typu „swojski” czy „przytulny”. Kiedy wyobraził sobie akty dzikiej rozpusty, jakie odbywały się za ścianami tych swojskich, przytulnych pieleszy, pomyślał, że bardziej stosowne byłyby nazwy w rodzaju: „Chez Autozamartwica” czy „Stary Zajazd pod Pedałującą Parką”. Brzęk. Brzęk. Brzęk. Cały czas towarzyszył mu groteskowy akompaniament podzwaniających noży, pałki policyjnej i noktowizora. Był pół człowiekiem, a pół bronią. Robot Commando w czerwonej wiatrówce i bejsbolówce z napisem „U.S.S. Reluctant”, będącej prezentem od Stephena Kinga, który wiedział, jak bardzo Clancy podziwia Mister Robertsa. Ale nie film! Powieść. Wciąż płakał, gdy podporucznik Pulver dostaje ostatni list od Robertsa - a potem telegram z wiadomością, że Roberts został zabity - nawet nie podczas walki, bo zawalił się na niego dach. Straty uboczne. Była to jedna z tych autentycznych, czystych chwil prawdy. Niemożliwego do wyrażenia bólu. Tom Heggen opisał ją w wieku dwudziestu pięciu lat, rok czy dwa przed samobójczą śmiercią, biedak. Jemu, Tomowi Clancy'emu, jeszcze nigdy coś takiego się nie udało. Nie, on tylko pobrzękiwał, podzwaniał i łomotał. Jak o Jane Austen napisał sir Walter Scott: „W każdej chwili mogę zdobyć się na wielkie bum-bum; ale nie dano mi tej niezwykłej umiejętności, dzięki której zwykłe rzeczy i zwykłe postaci stają się interesujące za sprawą prawdziwości opisu i zawartych w nim uczuć”. On też potrafił zdobyć się na „wielkie bum-bum” - dzięki specjalistycznej broni, o której dowiadywał się z „Jane's Defence Weekly”. Ale efekt, jaki Heggen bez trudu uzyskał, ukazując bezsensowną śmierć porucznika (podporucznika) Douglasa A. Robertsa, która nastąpiła poza sceną - ten rodzaj poezji zawsze był dla Clancy'ego nieosiągalny. Mimo że powoływał do życia osiemsetstronicowe, wielkie, grzmiące giganty. Może tym razem mu się to uda, w Mission Impossible: Wykonano! W scenie finałowej. Jack Ryan junior ginie poza sceną. Jego bliski kumpel, porucznik (podporucznik) Blis Kumpelski, czyta list typu „z żalem zawiadamiamy”. (Uwaga dla siebie: dopracować postać kumpla). Ale przecież Jack Ryan junior był samotnikiem. Na tym polegała jego wielkość. Dobra, jego kumpel ma kumpla - i to ten kumpel zostaje zabity. Albo prawie zabity. Jack Ryan junior ratuje ich wszystkich w brawurowej finałowej scenie - przy ostrzale z karabinów maszynowych - albo lepiej z helikoptera. Uwieszony pod helikopterem z karabinem maszynowym! Cholera, to będzie naprawdę dobre. Pieprzyć Mister Robertsa.

Clancy miał przed oczami obraz człowieka w tradycyjnym stroju arabskim, z karabinem maszynowym w ręce siekącego po wszystkim dookoła - gdy nagle stanął na ulicy jak wryty. Dokładnie naprzeciwko Lembas Health Food. Miał zapamiętać to miejsce. Ten moment, kiedy przyszedł mu do głowy najlepszy pomysł w życiu: fabuła książki, dzięki której przejdzie do potomności.

Zamknął oczy i usłyszał własny oddech. Słyszał też szaleńcze cykanie świerszczy.

Obraz stał się wyraźniejszy: człowiekiem w stroju arabskim był Jack Ryan. Miał na twarzy makijaż, który nadawał mu wygląd mieszkańca Środkowego Wschodu. (Jimmy Stewart i ten facet z autobusu w Człowieku, który wiedział za dużo?). Wyciąga spod fezu karabin maszynowy - i wali z niego z prędkością trzech i pół pocisku na sekundę. Ostrzeliwuje cały stół...

...to Ostatnia Wieczerza...

Jack Ryan junior został wysłany, żeby zapobiec ukrzyżowaniu Chrystusa.

Cholera, to będzie większa rzecz niż Kod Leonarda da Vinci.

Ryan za pomocą wehikułu czasu został wysłany do Betlejem. Zatrzymuje Jezusa na ulicy - zaciąga go do winiarni, szarpie za ramiona i próbuje mu wyjaśnić, co się stanie.

- Słuchaj, jestem Jack Ryan junior! Z przyszłości! Uwierz mi! Jutro umrzesz!

Jezus patrzy na niego. Ma najsmutniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział świat. Mądre oczy, które wiedzą, co to cierpienie, zanim jeszcze ugodzi go śmiertelny cios.

- Oczywiście, że jutro umrę - odpowiada Jezus spokojnie. - Myślisz, że tego nie wiem?

- Posłuchaj! Nie możesz umrzeć! Nie tym razem.

- Nie rozumiesz? Muszę umrzeć.

- Och, zamknij się, co?

Jack zaciąga go w ciemny kąt i robi mu zastrzyk usypiający. („Ojcze w niebiesiech, wybacz mi, że uśpiłem Twojego Syna. Przysięgam, że to tylko na jakiś czas. Wierz mi, Żydzi w przyszłości będą to robić codziennie”).

Pomocnicy Jacka ukrywają Jezusa w podziemiach miejscowej synagogi.

Tymczasem Jack maluje na ciemno twarz, wkłada brązowe soczewki kontaktowe i przykleja sobie sztuczną brodę, żeby wyglądać jak On. Znajduje dom z mezuzą. Wkłada szatę Jezusa, a potem jak natchniony idzie powoli ulicami.

Żebracy podchodzą do niego i zadają mu święte pytania:

- Powiedz mi, Jezu, czy istnieje odpowiednie błogosławieństwo dla cara?

Potem: Ostatnia Wieczerza z Ryanem pośrodku stołu, przebranym za Księcia Pokoju.

Brzęk kielichów z winem. Stół zastawiony jagnięciną, macą i świeżo utartym chrzanem.

- Fuj! - mówi Piotr. - Ależ to draństwo przeczyściło mi zatoki.

Jego przyjaciel Paweł próbuje nakłonić uczniów, żeby zainwestowali w jego nowy produkt:

- Myślę, żeby nazwać go Migdałowy Przysmak. Co o tym sądzicie?

- Jedno ci powiem, to nie to co chałwa.

Ryan wstaje i zaczyna poważnie:

- Jeden z was mnie zdradzi.

Przy stole zapada grobowa cisza.

Jego słowa wiszą w powietrzu - niepodważalne oskarżenie.

- I - ciągnie Ryan - nie będę czekał, żeby się dowiedzieć, kto jest tym pieprzonym zdrajcą!

Wyjmuje spomiędzy fałd szaty karabin maszynowy - I cały stół eksploduje w ogniu pocisków razem z faszerowanym karpiem po żydowsku. Kielichy wylatują w powietrze, naczynia stołowe pękają. Jasne szaty ciemnieją od krwi.

- Ja tylko powiedziałem, że to nie chałwa... - zaczyna jeden z uczniów, ale urywa w pół zdania, gdy jego twarz zamienia się w krwawą miazgę.

Jęki konających.

Leje się krew. Cieknie wino. Powietrze jest gorące, unosi się w nim pył roztrzaskanego drewna i woń kordytu.

Dym się powoli rozwiewa. Ryan stoi pośrodku stołu ze swoim wciąż naładowanym AK47. Pozostali albo nie żyją, albo dogorywają.

Stop-klatka.

To będzie na okładce książki, pomyślał Clancy.

Tytuł roboczy: Trzydzieści sekund w Betlejem.

Zarezerwuj sobie udział w Prawdziwej Ostatniej Wieczerzy.

Jutro rano zadzwoni w tej sprawie do Spielberga. Oczywiście, czytał, że Spielberg jest teraz zajęty własnym filmem o zemście Za ile glos? - opowieścią o fikcyjnym reżyserze filmowym, który kolejno zabija wszystkich członków Akademii, bo nie przyznali mu Oscara za Monachium.

Odezwała się krótkofalówka, wyrywając Clancy'ego z zamyślenia.

- Wszyscy gracze na miejscach. TomCat, podaj swoje położenie.

Piii.

Clancy odpowiedział:

- Tu TomCat. Moje położenie: trzysta metrów od celu.

Celem był pomnik Pielgrzyma, spektakularnie podświetlony od dołu. Wokół niego, w pasie szerokości około stu pięćdziesięciu metrów, rozciągał się gęsty las, który otoczono drutem kolczastym, żeby ograniczyć dostęp nastolatkom z motocyklami terenowymi, opaskami na głowę i telefonami komórkowymi. Do pomnika dojeżdżało się mroczną uliczką o nazwie High Pole Hill i Clancy'emu miejsce to wydało się niebezpiecznie ciemne. Noktowizor nie rejestrował ciepła ludzkiego ciała w swoim zasięgu, ale Clancy pomyślał, że ma do czynienia z przeciwnikiem na tyle inteligentnym, że mógł posłużyć się osłoną albo urządzeniem do maskowania pulsu.

Pokonał następną przecznicę, idąc Winslow Street spacerowym krokiem, w przebraniu lekko korpulentnego turysty - korpulentnego z powodu arsenału broni, jaki miał przy sobie.

Winslow Street prowadzi dość ostro pod górę. Ogrodzenie i las otaczający pomnik znajdują się po prawej stronie. Po lewej stoi kilka uroczych starych domów - przez otwarte okna widać antyczną lampę z abażurem od Tiffany'ego i francuską tabliczkę z nazwą ulicy: Rue de Winslow. Na szczycie wzgórza, również po lewej stronie, znajduje się przysadzisty ceglany budynek szkoły średniej Provincetown wielki zegar na froncie zatrzymał się na drugiej pięćdziesiąt pięć. A po prawej stronie - wznoszący się siedemdziesiąt siedem metrów nad ziemią pomnik, który góruje nad całym Provincetown - wielkie granitowe ramię wyciągnięte do księżyca. Nocne niebo miało głęboką barwę granatu i kamienna wieża z rzygaczami i kolumnowym zwieńczeniem wyraźnie się na nim odznaczała. Tej nocy wydawała się krzywa, lekko przechylona w stronę Clancy'ego w sposób złowrogi i jednocześnie zapraszający. Gdyby diabeł przybrał postać budynku - pomyślał Clancy - wyglądałby właśnie tak.

Cementowe stopnie prowadziły do głównego wejścia, które oczywiście było zamknięte.

Zgodnie z planem dwaj policjanci mieli być w wieży, a dwaj - patrolować teren.

Nawet przy użyciu noktowizora Clancy nie wykrył w pobliżu ich obecności i stwierdził, że albo są tacy sprawni, albo nie żyją.

Tabliczka dla zwiedzających informowała, że w wieży nie ma windy, na górę prowadzi sto szesnaście stopni z sześćdziesięcioma podestami. Wiedział, że w środku będzie gorąco i ciemno - tylko po kilka żarówek małej mocy na każdym z sześćdziesięciu podestów... A jeśli napastnik dostał się do tablicy rozrządowej i wyłączył światło w całej wieży, do samego szczytu?

Miał noktowizor.

Ale noktowizor nie przeniknie granitu. Nie zajrzy na wyższe piętro.

Clancy przebiegł obok głównego wejścia ku pogrążonej w ciemnościach High Pole Street.

Ogrodzenie było niższe przed pojemnikiem na odpady przemysłowe; w tym miejscu nie było drutu kolczastego i zgodnie z umową policja postawiła tu małą czarną drabinę.

Choć był już człowiekiem w średnim wieku, wspiął się po drabinie lekko i zręcznie. Serce waliło mu jak młotem, ale ręce i stopy poruszały się sprawnie.

Był dumny ze swojej znajomości tego fachu; no bo, do licha, opisywał podobne sceny tysiące razy.

- Orzeł wylądował - zameldował cicho i z pewnym skrępowaniem do krótkofalówki. Prawie łysy orzeł.

W blasku reflektorów, które oświetlały potężną wieżę, można było dostrzec drogę dla obsługi wyciętą wśród drzew.

Za nim rozległ się jakiś szmer.

Odwrócił się i przez ułamek sekundy zobaczył żółtą koszulę; usłyszał trzask łamanej gałązki i czarna drabina policyjna zniknęła.

Dobrze - pomyślał. Wszystko jak w książce. Możliwie utrudnić napastnikowi dostęp na teren działań, jeśli dotąd tam nie przeniknął, i postarać się, żeby musiał przy tym narobić jak najwięcej hałasu. To znaczyło, że napastnikiem był jakiś on. A może Ann Coulter w swojej czarnej koktajlowej sukience. „Tom, nie chcę cię zabić. Chcę jedynie ścisnąć ci jądra tym dziadkiem do orzechów”.

Tylko spokojnie.

Idąc między drzewami, zobaczył, że główne wejście do wieży zostało zastawione czymś, co wygląda jak wielkie żelazne drzwi przeciwpożarowe. Zobaczył wrzeciądz - ale kłódki nie dostrzegł. Drzwi były uchylone - na jakieś pięć centymetrów po ciemniejszej stronie.

Clancy miał nadzieję, że policja nie wymontowała zamka. Podstawowe zasady sztuki nakazywały, żeby ktoś z obstawy na zewnątrz wyjął zamek, zastępując go drewnianą atrapą Myerwooda. Dzięki temu drzwi nie budziłyby podejrzeń, a twój człowiek mógł je wyłamać jednym mocniejszym kopem, gdyby musiał uciec.

Czy ci faceci nie czytają książek?

Nie, są zbyt zajęci, przygotowując się do Drag Bingo.

Musi napisać specjalną serię powieści dla Provincetown: Zasady bezpieczeństwa wewnętrznego dla ciot i wujów z sąsiedztwa.

- Tu TomCat. Słyszycie mnie?

Brak odpowiedzi.

Świerszcze mówiły do niego: „...śmierć, śmierć, czeka cię śmierć...”

„Tej nocy, jeszcze tej nocy czeka cię śmierć... „

Gówno prawda. Nie zamierzał umrzeć, dopóki nie napisze Trzydziestu sekund w Betlejem. Gdy ta książka się ukaże, zostanie zaproszony przez papieża do Watykanu. Sam osobiście odczyta ją po raz pierwszy na papieskim szczycie w Bazylice św. Piotra. „Chciałbym zadedykować tę lekturę mojemu agentowi literackiemu, Solowi Schlesingerowi, i Jezusowi Chrystusowi: dwóm Żydom, których naprawdę podziwiam”.

- Tu TomCat. Hej, wy, wyjęliście zamek? Odbiór?

- Droga wolna - usłyszał odpowiedź w krótkofalówce.

„Zakończ sprawę, Clancy” - powiedział sobie. Załatw to raz na zawsze. Zabij tego przeklętego świra, zanim dopadnie następnego powieściopisarza. „Masz do dyspozycji czterech gliniarzy i jesteś uzbrojony po zęby”.

Poruszył ręką w prawej kieszeni. Jego place dotknęły lufy nielegalnej broni w posiadaniu cywila: opracowanego i wykonanego na zamówienie CIA subminiaturowego pistoletu Lombard z pełnowymiarowym celownikiem optycznym. Był on wzorowany na serii Odyssey, której produkcję wstrzymano w atmosferze skandalu - broni zaprojektowanej specjalnie dla zamachowców, choć nikt nie mógł przyznać tego publicznie. Lombard był jeszcze mniejszy, lżejszy i miał zabójczo dokładny celownik optyczny Zeissa, wyposażony w cyfrowe dostrajanie trajektorii lufy do położenia celu, ruchu celu i ruchów samego pistoletu. Jeśli przez jedną dwudziestą sekundy nie drgnęła ci ręka, bo tyle trwało ustawienie celownika i wciśnięcie iglicy, cel był twój. Nie było miejsca na spekulacje ani ryzyko spudłowania, chyba że cel poruszał się z większą prędkością niż światło.

Czy będzie miał te pięć i pięć dziesiątych sekundy, niezbędnych, żeby wyciągnąć pistolet z kieszeni, a potem zamontować i skalibrować celownik?

Pieprzone pięć i pięć dziesiątych sekundy.

Nie chciał wejść do ciemnego pomieszczenia z nielegalną tajną bronią - na widoku i załadowaną - ale, do diabła, w starciu z tym skurwysynem potrzebował czegoś więcej niż liberyjskiego noża.

- TomCat. Jestem w gnieździe - rzucił do krótkofalówki.

Brak odpowiedzi.

„Wszyscy czterej gliniarze już nie żyją” - pomyślał.

Znalazł się w środku.

Poczuł pod stopami dywan. A potem kamień.

Zapach kamienia.

Wystarczająco dużo światła z pojedynczej piętnastowatowej żarówki, żeby dostrzec ciemny otwór po lewej stronie... schody prowadzące sześćdziesiąt pięter w górę. Sześćdziesiąt podestów. Sto szesnaście stopni.

- TomCat, wchodzę.

Znowu brak odpowiedzi. Potem usłyszał głos, który przestraszył go w ciemności:

- Droga wolna.

Przypiął krótkofalówkę do paska.

W prawej ręce trzymał pistolet, a w lewej liberyjski nóż ten pokryty niklem korkociąg.

Jestem gotów zabić skurwysyna.

Na siódmym piętrze poczuł, że się zadyszał. Schody były bardziej strome, niż przypuszczał, i coraz ciężej mu się szło.

W okolicach szesnastego piętra usłyszał muzykę. Pomyślał, że mu się śni, ale na dwudziestym drugim piętrze dźwięki przybrały na sile. Melodia grana na skrzypcach, powtarzająca się jak jakaś szalona dziecięca piosenka. Zdecydowanie dobiegała z góry.

- Tu TomCat. Skąd ta muzyka? Odbiór.

- Droga wolna.

Co to, do diabła, ma znaczyć: „droga wolna”?

Pytał o muzykę, a odpowiedź brzmiała „droga wolna”?

Potem pomyślał: napastnik nagrał cyfrowo głos gliny mówiącego: „Droga wolna”. Biedak leżał teraz gdzieś w kącie z poderżniętym gardłem - albo został wyrzucony na zewnątrz. Ale jak można było stąd kogoś wyrzucić? Żadnych drzwi naokoło, jeśli zaś chodzi o okna - w wieży znajdowało się tylko kilka wąskich pionowych szczelin w kamieniu, nie szerszych niż ręka Clancy ego, a i one miały kraty na zewnątrz, żeby dzieci nie wyrzucały butelek po soczkach Snapple z wysokości siedemdziesięciu siedmiu metrów, chcąc usłyszeć, jak rozbijają się na głowach rodziców.

Przez wąskie okienka można było dostrzec reflektory i zaczerpnąć świeżego nocnego powietrza. W blasku reflektorów uwidaczniała się też sieć pęknięć w kamiennym murze: stary pył i snopy halogenów. Jak w tym filmie Hitchcocka z pajęczyną światła na schodach. I Clancy miał skończyć jak ta agentka na początku Trzydziestu dziewięciu kroków, która pada na stół Roberta Donata z nożem kuchennym tkwiącym pod obojczykiem. „Tyh luci nic nie pofstrzyma. Musssisz działać szypko!... działać szypko... działać szypko... „

Nagle zorientował się, skąd zna tę muzykę.

Był to motyw przewodni Bernarda Herrmanna z Zawrotu głowy.

Bardzo zabawne, ty chuju.

Oczywiście.

Wspinaczka po schodach starego hiszpańskiego kościoła.

Ktoś spada z dachu, tylko nie pamiętał już kto.

Przynajmniej miał do czynienia z mordercą niepozbawionym poczucia humoru.

Clancy szedł teraz szybciej. Był zły; był wściekły.

Robiło się coraz goręcej. Kamienne mury, ze światłem dochodzącym przez szczeliny, coraz bardziej zalatywały stęchlizną, starością, wrogością.

Muzyka stawała się głośniejsza. To musi być odtwarzacz CD nastawiony na powtórkę, pomyślał. Albo na dachu znajdowała się cała orkiestra Universal Studios. Stawka według tabel związkowych. I to weekendowa. Chryste, jego śmierć będzie kosztować faceta ze sto tysięcy.

Jakiś rumor.

Piętro wyżej.

I jeszcze wyżej.

Clancy aktywował celownik. „Namierz cel” - zobaczył niesamowicie niebieskie polecenie u dołu okularu.

- Ktoś biegnie. Na wysokości pięćdziesiątego piętra zgłosił.

Brak odpowiedzi.

- Czy to podejrzany? - zapytał.

„Jesteś sam, Clancy”.

Dlaczego ten facet biegnie? Coś poszło nie tak. Zorientował się, że na zewnątrz i w środku jest policja.

A tu nie ma się gdzie ukryć. Żadnych drzwi. Wind. Łazienek. Tylko kamień, jak w celi więziennej.

„Załatw go” - pomyślał Clancy. Załatw go, bo będzie biegł i biegł.

Facet zabił Grafton. Zabił Steel i Sittenfeld.

I na tym się skończy.

Bo trafił na cholernego Toma Clancy'ego.

Znowu hałas.

Pospieszne kroki w górę - Clancy pokonał zakręt na schodach i zobaczył, wreszcie zobaczył nogę znikającą za następnym podestem.

Zaczął biec za napastnikiem.

„Cel w zasięgu wzroku”.

Zagonić go prosto w ramiona dwóch gliniarzy na dachu.

Chłodniejsze powietrze.

Na pięćdziesiątym ósmym piętrze znajdował się okratowany taras widokowy - zabezpieczony dodatkowo grubą plastikową szybą, tak porysowaną, że niewiele można było przez nią zobaczyć.

Drzwi ze sklejki na końcu tarasu były otwarte. Zamek został wyłamany. Na drzwiach widniał napis: „Wstęp wzbroniony”.

To były ostatnie schody i najwyraźniej stąd dochodziła muzyka.

Panowały kompletne ciemności.

Założył noktowizor, który wyglądał jak futurystyczne okulary przeciwsłoneczne. W polu widzenia nie zarejestrował niczyjej obecności.

Ruszył ostatnim odcinkiem schodów i znalazł się na samej górze pomnika Pielgrzyma. Nie było tu krat ani plastikowych szyb, tylko kamienne patio o powierzchni prawie pięciu metrów kwadratowych, otoczone czterema kamiennymi kolumnami, które podtrzymywały dach. Kolumny wznosiły się na wysokość jakichś dziewięciu metrów. Wiał silny wiatr. Nie było się czego przytrzymać.

Po drugiej stronie patio stało na ziemi coś, co okazało się przenośnym radiomagnetofonem o dużej mocy. Clancy widział z daleka czerwoną diodę LED pilota. Urządzenie odtwarzało w kółko główny temat muzyczny z Zawrotu głowy.

Coś w kącie przykuło jego uwagę. Ciało. Żółta koszula. Były tam dwa ciała: gliniarzy z Provincetown. Nie potrafił powiedzieć, czy są martwi, czy uśpieni. Po szyi za uchem każdego z nich spływała cienka strużka krwi.

- Straty w ludziach! - warknął do krótkofalówki. Dwaj wyeliminowani! Na dachu!

Przestraszył go jakiś ruch i upuścił krótkofalówkę, która upadła na twardą kamienną podłogę; oprawa rozbiła się, a bateria poszybowała w powietrze.

Odwrócił się i ujrzał najbardziej przerażający widok w życiu. Miał wrażenie, że zobaczył siebie - ubranego prawie identycznie: taka sama czerwona wiatrówka z nylonu, taka sama czapka, taki sam noktowizor. Człowiek ten patrzył na Provincetown.

Clancy, ten prawdziwy, zdjął noktowizor, żeby lepiej widzieć.

- Co, do...

Mężczyzna w czerwonej wiatrówce, stojący przy oknie, zrobił krok w stronę otwartej przestrzeni, jakby miał skoczyć.

- Nie! - wrzasnął Clancy.

Tamten zrobił drugi krok.

Melodia zaczęła się od nowa.

Wiatr łopotał nylonową wiatrówką.

- Stój ! - zawołał Clancy.

Mężczyzna zatrzymał się nad krawędzią, gdy nagle z ciemności wyłoniła się druga para rąk i wypchnęła go przez okno.

„O mój Boże!”

Clancy spojrzał w dół i w jednej strasznej sekundzie usłyszał, jak człowiek w wiatrówce pada na ziemię niczym popsuty latawiec.

Odwrócił się szybko.

Zobaczył zbliżającą się do niego parę rąk. Należały do mężczyzny w czarnym garniturze i białej koszuli. O włosach białych jak papier.

Rozpoznał tego człowieka, ale nie wierzył własnym oczom.

Był to Steve Martin.

Clancy uniósł pistolet i wystrzelił w panice.

Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, były ręce Martina, które sięgały ku niemu.

I ostatnią rzeczą, którą usłyszał, był jego szalony śmiech:

- Cha, cha, cha, CHA, cha!

6

COŚ
W RODZAJU
CUDU

Stephen King się bał. Jakby wyjazd za bramę West Broadway 47 w Bangor nie był dla niego wystarczającym przeżyciem - Żegnajcie, żelazne sztaby! Żegnajcie, żelazne pajęczyny! - to jeszcze usłyszał w radiu pogodny głos, informujący, że „legendarny autor thrillerów high-tech”, Tom Clancy, zeszłej nocy prawdopodobnie rzucił się ze szczytu pomnika Pielgrzyma w Provincetown w stanie Massachusetts. Tego samego popołudnia Clancy rzekomo zgłosił się na policję, która obstawiła pomnik i okolice. Oficerowie jednak twierdzili później, że sam Clancy napadł ich i uśpił. Odzyskawszy przytomność, znaleźli jego zwłoki, strasznie zmasakrowane, bo spadając z wysoka, nadziały się na ozdobną barierkę u stóp pomnika. O śmierci Clancy'ego powiadomiono jego byłą żonę Wandę oraz...

King pogłośnił radio w czarnym karawanie, ale spikerka o pogodnym głosie w WKIT-FM przeszła do wiadomości lokalnych.

Przejętemu autentycznym współczuciem Kingowi ścisnęło się serce, kiedy usłyszał o „zmasakrowanym” ciele, które nadziało się na „ozdobną barierkę”.

Ale naprawdę przeraziło go co innego - to, że lampka temperatury oleju alarmująco zaświeciła się na czerwono, a wskaźnik poziomu płynu w chłodnicy gwałtownie wychylił się w prawo. Lampka zapaliła się gdzieś w okolicach Ellsworth; King jechał na południe drogą 1A. Było po piątej i zbliżał się zachód słońca. W głowie tłukła mu się jedna myśl: „Gdzie ja o tej porze znajdę mechanika?”.

Do kogo mógł zadzwonić?

Tabitha była Bóg wie gdzie - miał nadzieję, że na Swans Island, ale były to tylko czcze domysły.

„I jeszcze jedno, panie King - powiedział w jego wyobraźni policjant łudząco podobny do Jacka Webba - czy zanim żona zniknęła, mieliście państwo jakieś problemy małżeńskie?”

Westchnął.

„A ma pan parę godzin?”

„Interesują mnie tylko fakty, panie King”.

Przypomniał sobie bilard elektryczny z czasów swojej młodości, z wizerunkiem detektywa w cienkim krawacie, który patrzy na kobietę okrytą jedynie ręcznikiem kąpielowym. „Interesują mnie wyłącznie fakty, proszę pani. Gołe fakty”. Niepokojące było, że wciąż to pamiętał - po pięćdziesięciu latach. „Może w duszy zawsze mamy dziesięć lat” pomyślał... I siedzimy w swoim pokoju z adapterem dawnego typu, na siedemdziesiąt osiem obrotów. Ta stara winylowa płyta Jerry'ego Lewisa, który śpiewał The Noisy Eater, powtarzając refren swoim okropnym, nosowym, skrzeczącym głosem: Oh, well, no matter.

Gdzie na zadupiu w Maine miał sobotniego wieczoru wypożyczyć samochód? Albo znaleźć taksówkę, która zawiozłaby go do Bass Harbor? To jest prawdziwy horror, pomyślał. Niech się schowają te wszystkie filmowe kity: tajemnicze amulety, cygańskie klątwy i pradawne demony zamieszkujące dawno zamknięte szyby kopalniane - prawdziwy horror to co innego: utknąć w jakiejś dziurze na prowincji, bez samochodu, bez przyjaciół, bez rodziny, na którą można by liczyć, nie mając jak wrócić do domu. Nie przychodził mu do głowy nikt, kto mógłby po niego przyjechać.

Chryste, popełnił błąd, wyjeżdżając z domu. Nie był przygotowany na wyprawę w świat... Czuł się, jakby jechał w zwolnionym tempie przez krainę Dziwolągów. Wszystko, na co spojrzał, wydawało się dziwaczne: bliźnięta Azjaci, których minął, wyjeżdżając z Bangor - ubrani identycznie, w takie same czerwone koszule, z takimi samymi telefonami komórkowymi przyciśniętymi do uszu. Wystawy sklepowe zbyt krzykliwe, zastawione zdjęciami modelek, które nie przypominały istot ludzkich. „Tak zaczyna wyglądać świat, kiedy przebywasz na nim zbyt długo”. Bezzębne kobiety z nadwagą - siostry? - na poboczu drogi sprzedające jagody - trzy dolary za pintę. Międzynarodowa Hodowla Bakterii E. coli. Zakład Dezynsekcji i Deratyzacji z wielkim ohydnym insektem z gipsu sztukatorskiego na dachu. Wymówił głośno słowo „truciciele” i zrobiło mu się niedobrze. Minął supermarket ze sprzętem medycznym i farmaceutycznym: King Kolon.

Wskaźnik temperatury już całkiem wychylił się na prawo i King wiedział, że musi się zatrzymać - zaparkować pod rampą tego cyrku Dziwolągów.

Na tablicy widniała nazwa miejscowości: Dedham. Zajechał szeroką żwirową drogą pod dawną stadninę koni, jak głosił wyblakły napis. Oprócz zarośniętych trawą zabudowań i psiej budy nic tam więcej nie było.

Opisywał taką scenerię setki razy. „Dach był z prawej strony zapadnięty, co nadawało budynkowi złowrogi wygląd, typowy dla wszystkich dawno opuszczonych miejsc...” I małżeństwo w środku, pomyślał: dwoje sympatycznych nieudaczników, którzy okazują się wyznawcami szatana. Później w powieści szatan zwróci się przeciwko nim, gdy zmęczy go ich bojaźliwość. Sprawi, że facetowi spuchną jaja - do rozmiaru balonów z helem; a piersi kobiety staną się tak masywne, że będzie musiała je nosić w wiklinowych koszach. Potem nieszczęśnicy zostaną na zawsze wypędzeni z piekła. Boleśnie doświadczeni, będą błąkać się po ziemskim padole jako żywe ucieleśnienie zrobionych w jajo i w balona.

King pokręcił głową. Niebezpiecznie tracił kontakt ze światem.

Budynek, przed który zajechał, był jednopiętrowy, kryty gontem w kolorze rdzy. Frontowe drzwi stały otworem, więc krzyknął do środka:

- Halo! Jest tam kto?

Na podjeździe zauważył czarną jettę. Obszedł dom, kierując się do tylnych drzwi - one również były otwarte - i ponownie zawołał:

- Halo! Halo!

Na podwórku stały puste psie budy, choć skądś dochodziło szczekanie psa. Do gospodarstwa należały też zarośnięty ogród i stodoła. Ze stodoły wyszła para ludzi po dwudziestce. Można ich było określić jako sympatycznych nieudaczników. Dziewczyna była grubokoścista, miała okrągłą twarz i krótkie popielatoblond włosy. Ubrana w obcisłą bluzkę bez ramion i dżinsy, na ramieniu miała tatuaż przedstawiający mężczyznę z głową diabła. Chłopak był znacznie szczuplejszy, nieogolony, o ciemnych włosach i oczach. Trzymał w ręce puszkę piwa.

- Hej, strasznie przepraszam, że was nachodzę - zaczął King. - Silnik mi się przegrzał.

- Stary, jeździsz karawanem?

- Nie ma tam żadnego trupa. W każdym razie nic o tym nie wiem.

- Kto to są ci Prizonersi?

- Zespół rockowy, do którego chyba kiedyś należał samochód.

- O jeny!

Dziewczyna powiedziała coś szeptem. Potem zapytała głośno:

- Pan Stephen King, prawda?

- Tak, to ja.

- Mówiłam ci - powiedziała do chłopaka. - Właśnie oglądaliśmy w telewizji pana kawałki. Opowieści Stephena Kinga z cyklu Tajemnica i wyobraźnia.

- Ucieczkosny i koszmary.

- No właśnie.

- Taaa - dodał facet. - To było do chrzanu.

- Nie podobało wam się?

Popatrzyli na siebie.

- Widzieliśmy tylko kilka pierwszych odcinków - wymijająco powiedziała dziewczyna.

- Ale nie podobało wam się?

- To nie tak - wyjaśniła. - Nie powiedziałam, że nam się nie podobało.

- Ale przestaliście oglądać?

Chłopak przyglądał się samochodowi.

- No, powiedzcie. Co sądzicie o tym cyklu? Naprawdę chciałbym wiedzieć - nalegał King.

- KGO - rzucił chłopak, nadal lustrując samochód.

- Co takiego?

- Komputerowo generowany obraz. Za dużo KGO. To tak, jakby cała seria była jednym wielkim efektem specjalnym. - Podrapał się po zaroście. - Ale czy ja wiem, nie znam się na telewizji.

Zatrąbił przejeżdżający samochód.

- Trąbi na mnie - poskarżyła się dziewczyna.

- Ale wydaje mi się, że cały cykl był przeładowany efektami specjalnymi - ciągnął chłopak. - Jakby poszczególne historie były tylko pretekstem dla speców od efektów specjalnych, żeby pokazać kolejnego kota bez oczu, kolejnego ożywającego ołowianego żołnierzyka, kolejnego węża, który przebija się z podziemi przez chodnik. Stary, taki kit już na nikim nie robi wrażenia, kapujesz? Kiedy możesz wszystko, kiedy ściany potrafią krwawić, a woda występować z wanny, to już mało co człowieka bierze. To jakby się oglądało serię obrazków. I nic, zero efektu. Mamy dwuwymiarowych bohaterów, którzy ani nie mówią, ani nie zachowują się jak ludzie - i takie cyborgi trafiają na potwory, które w ogóle nie są straszne. Stary, po prostu jako widz z nikim się nie identyfikujesz. Nie ma żadnej postaci, o którą byś się niepokoił. To, stary, jak różnica między oryginalnym japońskim Ringu Hideo Nakaty, subtelnym, opartym na sile sugestii i tych wszystkich niepokojących freudowskich podtekstach, a The Ring Gore Verbinskiego - no wiesz, tym amerykańskim remakiem - który jest jak jakaś gówniana kreskówka, z niesympatyczną matką i równie niesympatycznym synem wśród tej całej generowanej komputerowo krwi. To znaczy, stary, może cię to bawić jako podróba koszmarów Wesa Cravena, ale cię nie wciąga. A cały etyczny rdzeń oryginału, który zasadza się na pytaniu: „Kogo jesteś gotów zabić, żeby ocalić siebie?” - a to, facet, zasadnicze pytanie - to wszystko się gubi. W remake'u, facet, całe moralne jądro oryginału rozmywa się w przesłodzonym, sentymentalnym widowisku rodem ze studia DreamWorks, który nie jest nawet efektowny. Rozumiesz? Walą tę całą muzykę Johna Williamsa, dopóki widzowie w końcu nie dadzą się przekonać, że coś tam może czują. Albo, facet, przypomnij sobie coś takiego jak Nawiedzony Shirley Jackson. Co tam mamy? Absolutnie nic. Tylko sugestie, facet: skrzypienie schodów, cień na ścianie, a ty, o Jezu, siedzisz na krawędzi fotela i gryziesz palce. A choćby Rebeka. Pamiętasz? Nic tam nie ma. Same sugestie. I to przeraża najbardziej. Nic się nie dzieje, a serce wali ci jak młotem. I porównaj to, facet, z Ucieczkosnami Stephena Kinga - nie bierz tego do siebie, ale cały ten cykl to jakieś pieprzone żarty. Ale, jak powiedziałem, nie musisz słuchać moich opinii. Nie znam się na telewizji. Jestem bezrobotny, jeśli chcesz wiedzieć, stary.

- Dobra - odparł King cicho.

- Masz jakąś szmatę? Zajrzę do chłodnicy. I mogę dolać ci trochę wody szlauchem; może jakoś dokulasz się do stacji benzynowej.

- O tej porze wszystkie stacje są już zamknięte - powiedziała dziewczyna.

Facet z pomocy drogowej AAA nie był w stanie uruchomić silnika.

- Mogę podłączyć pana do mojego akumulatora. Albo zmienić koło - stwierdził. - Ale na to nic nie poradzę. Słyszy pan? Z akumulatorem jest wszystko w porządku. Ale rozrusznik nie działa.

- Co może pan zrobić?

- Pięć kilometrów mogę pana poholować za friko, ale potem to już będzie kosztowało dwa dolary za kilometr.

- Myślę, że to alternator, stary - odezwał się brodaty chłopak. - Alternator albo termostat. Trzeba go rozgrzać. Wiem, że to brzmi niedorzecznie. Ale czasami dzięki temu termostat zaczyna działać, jeśli się zablokował.

W warsztacie samochodowym Kellera w Dedham, gdzie King utknął w towarzystwie Mike'a, właściciela i pracownika, wręcz urywały się wszystkie trzy telefony.

Zbliżała się noc.

Miał zepsuty wóz. W Dedham nie było taksówek. Sobotniego wieczoru w środku Maine nie należało się spodziewać, że jakaś wypożyczalnia samochodów będzie czynna. W wypożyczalni Enterprise w Bangor nikt nie odbierał telefonu, a kiedy King wykręcił numer centrali krajowej, powiedziano mu, że biura otwierają dopiero w poniedziałek o godzinie dziewiątej. Pomyślał, że gdyby miał w głowie kamerę filmową (i zresztą często mu się zdawało, że ją ma), to właśnie unosi się ona na wysięgniku, ukazując go zdesperowanego na podniszczonym czarnym fotelu biurowym, przy małym kuchennym stole obok automatu z nieciekawie wyglądającymi preclami, które śmierdziały tak, jakby moczyły się w smarze. Plama oleju na cementowej podłodze. Dekalkomanie na oknie: „Holowanie AAA 24 h. Naprawa samochodów osobowych i ciężarowych. Oficjalny przedstawiciel. Od poniedziałku do piątku w godz. 9-17. Soboty w godz. 10-13”. Trzy telefony, które dzwonią bez przerwy: jeden stacjonarny na biurku i dwa komórkowe.

- Jezu Chryste - powiedział Mike Keller. - Nie odpuszczą nam. Tu warsztat samochodowy Kellera... dobrze... proszę im powiedzieć, że przyjedziemy, ale za jakieś czterdzieści minut, bo Pete zmienia koło w West Franklin. Drugi telefon komórkowy. - Boże święty. - Zerknął na numer. - Scott, gdzie, do diabła, jesteś? - Zwrócił się do Kinga: - Proszę posłuchać, zajrzę do pańskiego wozu, gdy trochę się uspokoi. Niech mi pan da kilka minut. Mój drugi syn powinien tu zaraz być. Ale w soboty ma wyścigi. Zasuwam tu od samego rana. Nie jadłem lunchu ani obiadu.

- Może zje pan precle? - zapytał King. - Niech pan sobie weźmie kilka.

- Pokażę panu, co można z nimi zrobić.

Keller zaniósł precel na zaplecze biura, gdzie próbował nim nakarmić iguanę w wysokiej zielonej klatce.

- No, chodź, Gory. Wyłaź z wody i wsuwaj.

Jedno z biurek było białe. Drugie, wciśnięte obok, z komputerem na blacie - czarne. Szafki na akta - też czarne. Do łazienki prowadziły tłuste ślady butów. Wiszący w oknie indiański kilim zasłaniał wnętrze biura przed wzrokiem ciekawskich klientów. Tablica korkowa cała obwieszona kluczykami do samochodów. Keller zalatywał wonią potu i oleju silnikowego.

Gdyby kamera na wysięgniku uniosła się jeszcze wyżej pomyślał King - byłoby widać jego biedny zepsuty karawan, odholowany przed biuro. Czerwono-biały napis głosił: „Zakaz parkowania przez całą dobę”. Z miejsca, gdzie dawniej znajdował się wjazd do garażu, usunięto kanał najazdowy, a bramę zabito sześcioma wielkimi płytami ze sklejki - belka stropowa, na której się wspierały, wystawała do przodu jak dziób okrętu. Dwie opony oparte o siebie. Płyta pilśniowa długości prawie dwóch metrów, złamany drewniany pal, kompresor spalinowy wśród zwojów starych czarnych szlauchów, mały biały pies leżący na kamieniach i petach papierosowych, przywiązany do sprężarki powietrza przed kubłem na odpady przemysłowe...

King zamknął oczy. Było mu gorąco i czuł się bezradny. A telefony wciąż dzwoniły. „Możemy go ściągnąć, ale najwcześniej za pięćdziesiąt minut... przefaksuj wiadomość”.

To jest horror, pomyślał. Sam, bez nikogo bliskiego, w sobotni wieczór w Dedham w stanie Maine. Bez samochodu. Bez telefonu komórkowego. Nawet gdyby go miał, nie wiedziałby, do kogo zadzwonić... kobieta, z którą spędził życie... odeszła... pewnie z ulgą, że nie musi już z nim być, że może wreszcie słuchać swojej muzyki, koniec z Johnem Fogertym i jego Centerfieldem. Koniec z neurozami męża, z jego głupią, żałosną małostkowością i z tą całą rutyną, w której człowiek się dusi.

Powiedział głośno:

- Tabby, ratuj mnie.

- Nie za dobrze to wygląda - oświadczył Keller. Zanurzył brudny palec w otwartej chłodnicy i obejrzał go ze spokojem kogoś, kto zajmuje się silnikami od sześćdziesięciu lat. - Olej. Widzi pan tu na górze? I proszę spojrzeć na tę ciecz. Jakiś osad.

- Co to znaczy?

- Cóż, nie powinno być oleju w układzie chłodniczym. Olej panu wycieka. Czyli prawdopodobnie puścił główny zawór.

- Zatrzymałem się, gdy silnik zaczął się przegrzewać.

- Jak długo jechał pan z takim rozgrzanym?

- Tylko kilka minut.

- Więcej nie trzeba. Bo widzi pan, silnik jest wykonany z dwóch różnych stopów metali, które rozszerzają się w innym tempie, kiedy są gorące. I trach. - Wskazał na swoje brudne ręce. - Załatwił pan zawór.

- Możecie coś z tym zrobić?

- Nie, nie, nie. To kupa roboty. Właściwie trzeba rozebrać cały silnik.

- Żarty pan sobie ze mnie robi?

- Mówimy o robocie na dwa tygodnie. Co najmniej. Będę musiał odholować pana w poniedziałek do warsztatu General Motors w Ellsworth.

„Koszmar w Dedham” - pomyślał King.

Pomysł dobry, tylko za dużo generowanych komputerowo obrazów.

- Dokąd pan jedzie ?

- Na Swans Island.

- A po cholerę?

- Jest tam moja żona.

- To dlaczego ona nie przyjedzie do pana?

- Nie wie, że tu jestem. Rozeszliśmy się.

Keller zastanawiał się przez chwilę. W biurze znowu dzwonił telefon.

- O tej porze prom już i tak nie kursuje.

- Mogę się jakoś dostać do Bass Harbor? Chyba znajdę tam nocleg.

- Był pan kiedyś w Bass Harbor? To dziura. Nabrzeże do połowu ryb, pizzeria, sklep z modelami rakiet i szczere pole. Nie ma tam żadnych hoteli.

- Czy mogę dostać się tam dziś wieczorem? Na pewno coś znajdę. Ktoś wynajmie mi pokój.

- Dlaczego musi pan tam być jeszcze dziś?

- Posłuchaj pan. Jeśli moja żona przeprawiła się promem na wyspę, to pewnie zostawiła na przystani samochód. A mam przy sobie kluczyki do jej wozu. Zresztą muszę ją odnaleźć. Mam powód, proszę mi wierzyć.

Keller podrapał się po brodzie. Zadzwonił jego telefon komórkowy. Mechanik sprawdził numer na wyświetlaczu.

- Pete, uporałeś się z tą gumą w West Franklin? Słuchaj, Pete, chcesz zarobić trochę forsy? Jest tu Stephen King. Ten pisarz. Uhm. Musi się jeszcze dziś wieczór dostać do Bass Harbor. Dobra. Na Mount Desert Island. Myślę, że to będzie co najmniej półtorej godziny w jedną stronę. Interesuje cię to? Pomyślmy... - Spojrzał na Kinga. - Dwa dolary dwadzieścia pięć za kilometr?

King skinął głową. Dzięki Bogu, miał przy sobie trochę gotówki. Uwzględniając napiwek dla faceta.

- Dobra. Bass Harbor. W porządku. - Odwrócił się do Kinga. - Chyba da radę. Musi najpierw zadzwonić do żony i sprawdzić, czy nie będzie jej potrzebny. Może tu być za jakieś dwadzieścia minut.

W biurze znowu zadzwonił telefon.

- Jezu Chryste!

King usiadł w zdezelowanym czarnym fotelu biurowym i podał wszystkie informacje potrzebne do odholowania samochodu - w tym numer swojej karty Visa i zastrzeżony numer telefonu domowego. Nie mógł uwierzyć, że zostawia te dane w jakimś biurze pomocy drogowej w Dedham. Pomyślał, że w poniedziałek wszyscy z rodziny Kellera będą jeździć nowiutkimi wozami o napędzie hybrydowym, z telewizorami high-definition w bagażnikach.

„Ten facet jest milionerem, tato. Nie ubędzie mu”.

Dwadzieścia minut zamieniło się w godzinę z kwadransem.

W chwili desperacji King zadzwonił na telefon komórkowy Tabithy. Ręce mu drżały. Nie odebrała, ale usłyszał jej głos: „Nie mogę teraz rozmawiać. Proszę zostawić wiadomość”.

Nie był w stanie wydusić słowa.

Z Dedham do Ellsworth, z Ellsworth do Trenton.

Lądowisko ze starym dwupłatowcem oferujące loty wycieczkowe dla turystów. Wszechobecne wal-marty.

Knajpa serwująca homary w Trenton była otwarta i King poprosił Pete'a, żeby się zatrzymał. Kupił dwie bułki z homarem. W restauracji pachniało dymem drzewnym; na zewnątrz na sześciu paleniskach stało sześć żeliwnych garnków z wrzącą wodą, a w nich pękały i skwierczały homary w siatkach. King nagle pomyślał, że chętnie by się tu zatrudnił. Mógłby spędzić resztę życia, wstawiając homary na ogień i zdejmując je z niego. Przynosić drewno. Dokładać do ognia. Gawędzić z turystami i wypytywać ich, skąd pochodzą.

Gdyby była tu z nim Tabby, poprosiłby panią w zielonej sukience na ramiączkach o szklankę kostek lodu. Tabby lubiła ssać lód. Wrzucała go do białego wina. Nie mogła jeździć na tylnym siedzeniu samochodu; robiło jej się niedobrze. Stale opuszczała osłonę przeciwsłoneczną, żeby przejrzeć się w lusterku.

Jak leciała ta piosenka Sinatry? Things I found hard to praise/Right now would seem sublime.

Pete, kierowca pick-upa, którym jechali, miał pod czterdziestkę. Cienkie rude włosy. Był, pomyślał King, beznadziejnym poczciwcem w typie Li'l Abnera: miły, solidny, bezwzględnie wykorzystywany przez ludzi z otoczenia, którzy wiedzieli, że nie potrafi nikomu niczego odmówić. Zjadł swoją bułkę z homarem, gdy przejechali przez most prowadzący do Mount Desert Island - Peter wymawiał to jak „deser”.

- Zwykle nie jadam humarów - wyznał. - Za drogie.

Bułka z homarem kosztowała trzynaście dolarów i King chętnie mu ją zafundował.

Pete opowiadał o swojej matce:

- Ma osiemsiąt jeden lat. Zabieram ją na zakupy w sobotnie przedpołudnia. A potem jedziemy na pchli targ. A tam to trzy, cztery godziny jak obszył. Musi obejrzeć każdą jedną rzecz.

- Dobry z pana syn. Jak tam bułka, smakuje?

- Pychota. A moja bratowa nie chciała już swojego psa. To śliczny mały irlandzki collie, tak się chyba ta rasa nazywa, więc prosiła mnie, żebym go oddał do psiego schroniska; ale wiedziała, że tego nie zrobię. Więc tera ja mam tę małą. Prawie ją zadeptałem dziś rano. - Zaśmiał się i ugryzł kolejny kęs bułki. - Bo mała lubi spać w pralni, wie pan? Wywleka całe pranie. No, i prawie ją dziś rozdeptałem. Śpi też w moim łóżku. Włazi pod kołdrę. I cały czas tam siedzi. Wciąż się boję, że się tam zadusi. Więc bez przerwy sprawdzam, czy jeszcze dycha.

Jakaś mieścina po prawej, dalej drogą 102, facet na trawniku zawalonym starymi gratami: tary do prania, tablice rejestracyjne, butelki, zepsute pułapki na homary, kaski tropikalne, skrzynki na narzędzia, obciążniki do sieci, boje, fotele z wikliny, buty wojskowe i radio na fale krótkie marki Zenith Wavemagnet, które musiało już przetrwać na dworze ze dwanaście zim.

Drewno opałowe na sprzedaż. Po dwa dolary wiązka.

Dentysta.

Zamiast „Brak wolnych miejsce” napis na drewnianej tabliczce: „Przepraszamy”.

- Co to jest? - zapytał King. Wskazał małą plastikową figurkę wiszącą na lusterku wstecznym. Była to męska postać z głową diabła. - Widziałem coś takiego już wcześniej.

- To Gory - odparł Pete. - Ma odstraszać złego.

- Sam wygląda złowróżbnie. - King przyjrzał się figurce z plastiku.

- Gory Niemowa.

- To znaczy?

- A ja tam wiem? Ktoś taki jak Wielka Stopa, Sasquatch i tak dalej, rozumie pan. Podobno żyje na wyspie, o tam. Na Little Cranberry. A może na Swans Island.

- Nigdy o nim nie słyszałem.

- A ja słyszę przez całe życie. Mój kumpel Bobby w Bass Harbor... facet hoduje przepiórki. I mówi, że Gory w nocy zabija te jego ptaki. Rano leżą martwe, z wyssaną krwią.

- I pan w to wierzy?

- Mówię mu, że to pewnie lis. Albo wilk.

- Wilki piją krew?

- A ja tam wiem? Gdzie się pan zatrzyma w Bass Harbor?

- Muszę przeprawić się promem na Swans Island. Boże, ależ jestem zmęczony!

- Prom już dziś nie kursuje. Ruszy jutro o dziewiątej. Chociaż nie wiem, czy w ogóle działa w niedziele. Mogę zadzwonić do Bobby'ego. Przenocowałby pana. Jeśli nie przeszkadzają panu przepiórki.

- Przepiórki mi nie przeszkadzają - powiedział King, wciąż spoglądając na figurkę. - Natomiast trochę niepokoi mnie Gory Niemowa.

Przy drodze 102A zaczęły się pojawiać czarno-białe znaki z napisem: „Prom na Swans Island”.

Kolejne miejscowości: Manset. Seawall.

Od Blue Hill Bay na zachodzie powiała zimna bryza. Domy widziało się coraz rzadziej. Latarni też było mniej. Szerokie połacie wyschniętej trawy wydawały się szare w świetle księżyca. Potem nagle ostra woń przynęty na ryby - i z tuzin samochodów na piaszczystym parkingu nad wodą.

King usłyszał łoskot fal uderzających o kamienisty brzeg. Dźwięk ten brzmiał zimno. Groźnie.

I wtedy go zobaczył.

- Niech się pan zatrzyma, Pete!

King wyskoczył z wozu. W szeregu samochodów przed budynkiem na przystani promowej stało czarne bmw jego żony.

Była tu.

Stała na tej ziemi.

Próbował włożyć zapasowy klucz do zamka. Obrócił go. W samochodzie unosił się jej zapach. Uruchomił silnik; jednocześnie włączyły się klimatyzacja i odtwarzacz CD. „Tym właśnie różni się kobieta od mężczyzny” - pomyślał. Kobiety zostawiają włączone te wszystkie sprzęty i urządzenia; mężczyźni - nigdy. Był to jeden z owych absurdalnych przykładów odmienności płci - jak filtr w suszarce. Mężczyźni czyszczą go po wysuszeniu choćby jednej skarpetki. Kobiety czekają, aż będzie można wydziergać sweter z kłaków, które się na nim zbiorą.

„Za to właśnie ją kochasz, Stephen”.

Z odtwarzacza CD popłynęły dźwięki koncertu Laury Nyro w Fillmore z 1971 roku; Tabitha specjalnie pojechała do Nowego Jorku, żeby go obejrzeć - „kompletnie naćpana”, jak się przyznała. Tabby łobuzica. Miał tysiąc określeń na jej żywy temperament: Joe w Gorącej Wodzie Kąpany. Złośnica. Pyskacz Baba.

Zakładka Alibrisu na przednim siedzeniu. Z zapisanym jej ręką numerem telefonu na Swans Island: to ostatnie zarejestrowane połączenie.

Oczywiście, jej telefon nie działał na wyspie. Dlatego go nie odbierała, kiedy dzwonił do niej od Kellera.

Zamknął samochód. Za wycieraczką tkwił kwit parkingowy. Pomyślał, że później sprawdzi datę.

- Wszystko w porządku? - zapytał Pete. Silnik pick-upa wciąż pracował, reflektory rozświetlały noc pełną ciem i świerszczy.

- Jeszcze chwilę - poprosił King.

Podszedł do budynku obok przystani promowej, ten jednak okazał się zamknięty. Prom najwyraźniej został na noc zacumowany gdzieś indziej. Nad wejściem paliła się żółta lampka, która oświetlała wyblakły rozkład kursowania promu: pięć przepraw dziennie zimą; sześć latem. Przemoczona kartka z informacją dla turystów: na Swans Island nie ma restauracji, sklepów z alkoholem, ośrodków rekreacyjnych, punktów handlowych, szlaków turystycznych, publicznych ścieżek rowerowych i publicznych plaży.

„Jak miło” - pomyślał King.

Kolejna tabliczka informowała, że rejs na wyspę promem „Kapitan Henry Lee” trwa około trzydziestu minut.

Ktoś się zbliżał - schodził łagodnym, usianym kamieniami stokiem wzgórza. Był to mężczyzna w średnim wieku; miał na sobie niebieską koszulę, dżinsy na szelkach i kapelusz z szerokim rondem; w dłoni trzymał laskę ze skórzanym paskiem na nadgarstek.

King już słyszał w wyobraźni, jak ochrzciłaby go Tabby: Ragtime Kowboj.

W tej chwili zrozumiał, że do końca życia będzie rozbrzmiewał mu w głowie głos Tabby. I prywatny kod, jakim się porozumiewali. To było jak zaszyfrowana wiadomość, którą przekazali sobie w swoich pierwszych wydanych książkach. On wpisywał jej dedykację: „Z wyrazami mojej wielkiej miłości - Stephen” - a potem, poczynając od strony dwudziestej trzeciej (miał dwadzieścia trzy lata, gdy rozpoczęli tę zabawę), stawiał kropkę pod którąś z liter. Zaznaczał w ten sposób odpowiednie litery co trzy strony. Jego wiadomość brzmiała zawsze tak samo: K-O-C-H-A-M-C-I-Ę.

W trawie za Ragtime Kowbojem rozległ się szelest - śladem mężczyzny podążały cztery nakrapiane tłuste ptaki.

- Pan Stephen King?

- Tak.

- Jestem Bobby. Bobby Whyte. - Wyciągnął rękę.

Jak na zawołanie ptak w wysokiej trawie zaśpiewał przeciągle: „Bob-bobłajt!”, tak głośno i wyraźnie, że efekt był komiczny.

- Cicho, Hoppy! - nakazał Ragtime Kowboj. - Mieszkam tam. - Wskazał mały domek, który wyglądał jak żywcem przeniesiony z francuskiej prowincji. - Może pan trochę odpocząć, dopóki nie znajdziemy kogoś, kto zabierze pana na wyspę.

- Ma pan łódź?

- Tak - odparł Bobby. - Ale już tam nie pływam.

- Dlaczego?

Wzruszył ramionami. Dźgnął laską miękką ziemię.

- Ci, co płyną na Swans Island, już nie wracają.

„Bob-bobłajt!” - na potwierdzenie jego słów zaśpiewała przepiórka.

- Deek! Hoppy! Cicho!

- Chce mi pan powiedzieć, że są porywani?

- Nie wiem - powiedział Bobby i rzucił przepiórkom trochę ziarna. - Zna pan niejakiego Kena Laya? Tego z Enronu?

- Umarł zeszłego lata, dobrze mówię?

Bobby kiwnął głową, patrząc na dołki w ziemi, które robił końcem laski.

- Mogę powiedzieć panu coś? Przysięgam na Boga, że widziałem Kena Laya na promie wczoraj rano o siódmej trzydzieści.

Dzyń, dzyń - rozległ się dźwięk dzwonka i zza wzgórza wyłoniła się kolejna postać, tym razem na rowerze dziecięcym.

- Mój brat Robby - wyjaśnił Bobby.

King, ze swoim bezbłędnym wyczuciem absurdu, zauważył rozbawiony, że bracia Whyte'owie są bliźniakami, i to podobnymi do siebie jak dwie krople wody. Każdy z nich nosił dżinsy na szelkach i słomiany kapelusz z dużym rondem. Robby miał na sobie niebieską koszulę z kory i okulary przeciwsłoneczne. W koszyku za siodełkiem roweru wiózł stadko przepiórek, którym najwyraźniej bardzo podobała się ta przejażdżka.

- To Stephen King - wyjaśnił Bobby.

- Facet, uwielbiam Mroczną Wieżę - powiedział Robby. - Czytałem całą serię.

- Dziękuję - odparł King i uścisnął mu rękę, która okazała się większa i chłodniejsza, niż przypuszczał.

- To kiedy możemy się spodziewać Jeszcze Mroczniejszej Wieży?

- Już wkrótce! - odrzekł King.

- Bo ja zamawiam w przedsprzedaży w Amazonie! - wyznał Robby.

- Super.

Bracia Whyte'owie mieszkali w krytym gontem domku z ceglanym kominem przy drzwiach frontowych. Komin, do połowy porośnięty bluszczem, zwieńczony był czymś, co przypominało klatkę na ptaki; tamtędy uchodził dym. Duże dwuskrzydłowe drzwi były otwarte na oścież, tak że przepiórki swobodnie wchodziły do środka i wychodziły. W gęstej trawie stała mała ciężarówka, która wyglądała na porzuconą. Na masce widniał wyblakły czerwony napis: „Trucizna!”.

Przed przebudową w domku mieściła się stajnia. Surowe drewniane deski zostały pomalowane na biało, ale dziury po sękach i szpary były ciemne. Belki stropowe również pociągnięto białą farbą. Pod ukośnym sufitem stało jedno szerokie łóżko, drugie, wąskie, znajdowało się przy maleńkiej łazience.

King usiadł przy stole kuchennym.

Bracia usadowili się na kanapie.

Nad stołem wisiała dawna lampa naftowa, przerobiona na elektryczną, i jej ciemna, upstrzona odchodami insektów żarówka była jedynym źródłem światła w pomieszczeniu.

Pod zlewem stała psia miska z ziarnem, które dziobały przepiórki.

- Żyjecie z hodowli tych ptaków? - zapytał King, który z wdzięcznością popijał porter marki Geary, którym go poczęstowali.

Z podwórka doszedł głośny gwizd: „Bob-bobłajt!”

Bobby - w białej koszuli, bez okularów - odchylił głowę i rzucił:

- Just listen to the bobwhite!

Robby - koszula z kory, okulary - natychmiast dodał:

- He could never sing right.

I nagle obaj zanucili półgłosem:

- Just listen to the Bob White/He never could sing right/You should hip him to the latest sound/And the talk that's going round.

- Well, I was talking to the parakeet/And he said, Man, now about that beat.

- How about that beat?

- Hey, bob white! Ain't you gonna swing tonight?

- Several people heard the albatros...

- Yes?

- Whisper: Robert is on the sauce!

- I know for a fact he's on the wagon.

- Bobwhite! Nothing but a neophyte.

- Bob, what's that word mean?

- Amateur.

Obaj wybuchli śmiechem jak dzieci, choć byli już po czterdziestce, i rozbawieni wili się na kanapie.

- Uwielbiamy tę starą płytę Johnny'ego Mercera/Bobby'ego Darina - wyjaśnił Bobby (niebieska koszula). - Niczego innego nie słuchamy. Znamy całą na pamięć.

- Sounds like a train song if you ask me! - dodał Robby (koszula z kory); i znowu zaczęli śpiewać a cappella:

- My cutey's due at 2.22/She is coming through on DC-2.

- You've got a girl in space!

- I met each Boeing jet/But she hasn't shown up yet.

- Try the airport!

King przyglądał się temu z pełnym rozbawienia niedowierzaniem.

- Jeśli nie dacie rady wyżyć z hodowli przepiórek, zawsze możecie wystąpić w Amerykańskim Idolu.

- Raczej w BigBrotherze, w specjalnym wydaniu z bliźniakami.

- Nie żyjemy z przepiórek - powiedział Bobby. - Sprzedajemy je myśliwym. Szkolą na nich swoje psy. A niektórzy je jedzą.

- To dobre mięso - zauważył Robby. Z rozczuleniem wziął w dłonie jedną z przepiórek. - Ale my byśmy ich nie tknęli.

- Naszych milusińskich? Traktujemy je jak zwierzątka domowe.

- A ludzie kupują je jako zwierzątka domowe?

- Nie, to nasze zwierzątka.

- Sprzedajemy też talrepy. - Podał Kingowi jeden z nich, ze wzorem w przepiórki.

- Niech pan weźmie. Na pamiątkę.

- Nie zapomnę was, możecie mi wierzyć. - King przypiął do talrepu kluczyki samochodowe. - I waszych zwariowanych ptaków.

- Zarabiamy na czymś innym.

- Zajmujemy się dezynsekcją i deratyzacją.

- A tak, widziałem waszą furgonetkę.

- Taaa, no wie pan: szczury, karaluchy, różne robactwo. Tylko nie zabijamy ptaków.

- Żadnych ptaków.

- I macie robotę?

- Aż za dużo. W tej szopie jest tyle trucizny, że moglibyśmy wytruć na Swans Island wszystko, co się rusza.

- Co wcale nie byłoby takie głupie - zauważył Bobby.

- A co się tam dzieje? - zapytał King.

Bracia spojrzeli na siebie.

Z zewnątrz dobiegło głośne:

„Bob-bobłajt!”

- Listen to the hohwhite - powiedział Bobby.

- He could never sing right! - zaśpiewał Robby.

Następnego ranka King stał na nabrzeżu Bass Harbor, czekając na prywatną motorówkę, która miała go zabrać na Swans Island. O tej wczesnej porze przepiórki były szczególnie aktywne i na porośniętych trawą polach słychać było ich krzyki. „Bob-bobłajt!”

Bracia Whyte'owie umościli Kingowi posłanie na hamaku pod krytym gontem daszkiem przeciwsłonecznym z moskitierą (spełniającą swoje zadanie tylko częściowo), którą rozpięto na słupkach. Ale King nie mógł spać. Jak trafnie określił to Makbet, serce miał pełne skorpionów. Bał się Swans Island; przerażała go suma, jaką zapłaci za naprawę samochodu; niepokoili sympatyczni bracia Whyte'owie, którzy mogli go w nocy otruć i rzucić na pożarcie swoim mięsożernym przepiórkom. Gdy niebo pojaśniało wraz ze świtem, zobaczył w miejscu, gdzie zbiegały się sznury, nazwę producenta: Hatteras Hammlock.

Whyte'owie byli zbyt wystraszeni, żeby zabrać go na Swan's Island, ale znali kogoś, kto mógł się tego podjąć - nazywali go naukowcem, chociaż nie umieli wyjaśnić, jaką dziedzinę nauki uprawia.

- Michael Liguori - rzucił Robby. - Wszyscy tu nazywają go Gnomem.

Jego brat dodał:

- Zawsze nosi przy sobie taki aluminiowy neseser.

Liguori powiedział braciom, że chętnie przewiezie Kinga na Swans Island swoją motorówką. King zaoferował mu za to sto dolarów - zapłacę, gdy tylko znajdę bankomat ale facet nie chciał przyjąć pieniędzy; oświadczył, że jest przyrodnikiem; rano i tak wybiera się na wyspę.

- Rano, to znaczy o której?

- Piąta trzydzieści?

Motorówka Liguoriego - mała łódź wiosłowa z silnikiem zewnętrznym - zjawiła się punktualnie.

King zszedł po metalowej drabince do rozchybotanej łajby.

Liguori serdecznie uścisnął mu rękę.

W łodzi rzeczywiście leżał słynny metalowy neseser. Liguori był wysokim mężczyzną, wzrostu ponad metr osiemdziesiąt, o szerokich ramionach, przed sześćdziesiątką. Miał ogoloną głowę i małe czarne znamię z tyłu czaszki, tak wydatne, że King stale brał je za muchę. Nosił grube ciemne wąsy. Ubrany był w szorty khaki, koszulę khaki z telefonem przypiętym klipsem na wysokości piersi i sandały. Miał w sobie coś - pomyślał King - co przywodziło na myśl żołnierza: był silny, poważny i szorstki, wyglądał nawet na kogoś trochę tępawego, kto byłby zdolny zabić cię bez chwili wahania, gdyby dostał taki rozkaz.

- To z-z-zaszczyt poznać pana - powiedział Liguori, który sterował łodzią według kompasu, gdy jeszcze nie było widać wyspy. - Robby m-m-mówił mi, że zaczyna p-p-pan pracę nad Jeszcze Mroczniejszą Wieżą.

Bardzo się jąkał.

- Tak powiedziałem mojemu wydawcy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

- Chyba czytałem gdzieś, że p-p-przechodzi pan na emeryturę.

- Taki miałem zamiar. Ale wie pan, jak to jest, człowiek budzi się któregoś rana i widzi przed oczyma pomysł na nową książkę. Potem fabuła się komplikuje. To jak jakiś wirus, którego trzeba się pozbyć, bo inaczej zabije nosiciela.

- Brzmi jak klątwa.

- Nie klątwa - wyjaśnił King. - Wcale nie. Bardziej jak maszyna, której nie można wyłączyć. Wyciągasz wtyczkę, a ona wciąż pisze, zdanie po zdaniu. Podobno Richard Rodgers powiedział kiedyś, że gdyby codziennie nie komponował muzyki, dostałby zaparcia. Dziwne. To wręcz przymus fizyczny. A czym pan się zajmuje, Liguori?

- Jestem naukowcem. Badam teorie mowy.

- Mowa delfinów?

- C-c-coś w tym rodzaju.

- Bracia Whyte'owie mówili mi, że nazywają tu pana Gnomem. Zastanawiam się dlaczego - jest pan takim potężnym facetem.

Liguori wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

- A dlaczego łysego ludzie nazywają Kudłaczem? Zwrócił twarz ku rozbryzgującej się wodzie, porannemu słońcu i wzburzonym zielonobiałym falom. - Czasami można tu zobaczyć foki. - A potem rzucił: - Mogę o coś pana zapytać, panie King? Jeśli to nie moja sprawa, proszę powiedzieć, dobra?

King uśmiechnął się, czekając na pytanie w stylu: „Skąd pan bierze pomysły na książki?” - co było uprzejmą formą zapytania: „Jakim trzeba być popaprańcem, żeby wymyślać takie chore rzeczy?”. Albo: „Jakiego świństwa się najarałeś, siadając do pisania Cujo?.

Tymczasem, o dziwo, pytanie brzmiało:

- Niech mi pan powie, panie Bachman, nie znudziło się panu bycie Stephenem Kingiem?

King innym wzrokiem spojrzał na tego z pozoru niegrzeszącego bystrością faceta - z ogoloną głową i znamieniem przypominającym muchę.

- Bachman... - powtórzył miękko.

Było to oczywiście nawiązanie do serii broszurowych powieści, które wydał pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych pod pseudonimem Richard Bachman. Były to książki do supermarketów: krwawe thrillery z okropnymi okładkami w ówczesnym stylu! Szał - powieść Richarda Bachmana. Długowłosy chłopak z wielką klamrą przy pasku, siedzący na biurku nauczyciela. Nogi ofiary mordu, kobiety, spódnica zadarta tak wysoko, jak pozwalała wrażliwość klienta supermarketu. I rozwlekłe, groteskowo melodramatyczne hasła: „Za sprawą jego zwyrodniałego umysłu spokojna sala lekcyjna zamienia się w krainę terroru”. Sygnet serii w górnym rogu - 1977, cena: dolar pięćdziesiąt.

Tyle były warte, dolara pięćdziesiąt - pomyślał. Te psychologicznie naciągane opowieści, które pisał w deszczowe weekendy jakby w gorączce, trudnej teraz dla niego do wyobrażenia. Jak pod wpływem wirusa. Jeśli się go nie wyrzuci z siebie, zabije nosiciela. Potem był Wielki marsz (już dolar dziewięćdziesiąt pięć): „W Ameryce przyszłości najpopularniejszą dziedziną sportu jest maraton - przerażająca, makabryczna wizja tego, co może nastąpić”. Jedyne, co naprawdę mroziło krew w żyłach w tej powieści, to założenie, że stara lady Houlihan, stojąca w bangorskiej aptece po środki przeczyszczające, będzie wiedziała, co, do diabła, znaczy „makabra”. Ostatni bastion Barta Dawesa (dwa dolary czterdzieści pięć): „Jego życie stanęło na drodze walca - ale on nie ustąpi”. I wart już całe dwa dolary pięćdziesiąt - Uciekinier, który stał się podstawą filmowego klasyka: „Witajcie w Ameryce 2035 roku, kiedy to najlepsi nie startują do wyścigu o fotel prezydencki. Startują do wyścigu o życie”.

Do czasu, gdy napisał Chudszego, Steven Brown, pracownik księgarni i literat jednocześnie, domyślił się, kim jest Richard Bachman, i zabawa się skończyła.

- Ile razy pisarz może zmieniać swój wizerunek? - zapytał Liguori. - Ile razy musi to robić ?

King spojrzał na morze.

- Dużo pan o mnie wie.

- Już mówiłem: interesuje mnie język. Pytał pan o mój przydomek? To nie Gnom. Tylko Noam.

- Aha. Jak Noam Chomsky.

- Mój ojciec, Alfonso Liguori junior, s-s-studiował z Chomskim na University of Pennsylvania. Później jako asystenci prowadzili razem badania na Harvardzie. W pięćdziesiątym piątym mój ojciec dołączył do niego na MIT. Współpracowali ze sobą nad przełomowym referatem Logiczne struktury teorii lingwistycznej.

- Czy to nie wtedy Chomsky dokonał przewrotu w lingwistyce?

- Tak. Struktury syntaktyczne. Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty siódmy. Gramatyka transformacyjna. Studia lingwistyczne zupełnie się zmieniły. Mój ojciec i Chomsky nie r-r-rozmawiali już wtedy ze sobą.

King zachichotał.

- Dwaj lingwiści nie rozmawiają ze sobą. To jak z książki. Niezbyt dobrej książki. Później zekranizowanej w nieudanym sitcomie.

- Interesują mnie pisarze. A klienta, którego reprezentuję, interesują jeszcze bardziej.

- Kim jest pański klient?

- To człowiek, który chce złożyć panu propozycję.

- A dlaczego nie zrobi tego sam?

- Woli, żeby inni mówili w jego imieniu.

King zwrócił się w stronę Liguoriego.

- Porywa mnie pan?

- Wręcz przeciwnie. Zabieram pana na s-s-spotkanie z żoną.

I uruchomił silnik.

W końcu ukazała się wyspa. Widać było wysoki klif, a na nim gęsty las. Obraz ten był jak tableau w żywych kolorach podstawowych: głęboka zieleń wzgórz, błękit wzburzonego morza, czerwony kajak, łopoczący niebiesko-biały płócienny daszek domu na klifie. Słoneczny, wesoły, zapraszający.

- I co pan o tym sądzi? - zapytał Liguori.

- Przypomina miejsce, do którego zabrali Patricka McGoohana.

- To ładne p-p-porównanie. Na wyspie są trzy wioski: Atlantic, Minturn i Swans Island. Ludzie mieszkają tu zaledwie od jakichś dwustu lat: rybacy, emeryci; mają nawet małą drukarnię.

- A gdzie jest to miejsce, o którym pan mówił?

- Posiadłość znajduje się w zachodniej części wyspy, z dala od miasteczek i od turystów. To prywatny teren.

- Należący do pańskiego tajemniczego klienta.

- Między innymi.

- Trudno mi to sobie wyobrazić.

Liguori skierował łódź na lewo, omijając bardziej zaludnioną część wyspy.

- Mój klient założył Posiadłość, żeby mieć gdzie się schronić.

- Miejsce, z którego nie ma ucieczki?

- Dlaczego chciałby pan stamtąd uciec, panie King? Co p-p-pana czeka na brzegu? Kolejna negatywna recenzja Komórki w „Sunday Times Book Review”?

- Hej, w codziennym wydaniu „Timesa” nie była taka zła.

- ...kolejny rachunek... kolejne zobowiązanie... kolejny wywiad z kolejnym dziennikarzem o wrażliwości...

- ...cholernej deski klozetowej...

- Jedno z tych wspaniałych określeń S-S-Salingera, prawda?

- Nie powie mi pan, że Salinger też jest na wyspie?

- Już mówiłem, że nie mogę odpowiadać na takie pytania - byłoby to z-z-zaprzeczeniem idei Posiadłości. Mój klient jednak oferuje panu, panie King, coś, co przypomina raj. Miejsce schronienia. Jak to napisał Tennessee Williams? „Szczelinę w skale świata, w której można się skryć”?

- Jest pan świetnie oczytany jak na złego człowieka.

- Nie j-j-jestem złym człowiekiem.

- Jest pan tylko jego współpracownikiem?

Liguori się uśmiechnął.

- Chce pan wiedzieć, kto jest tym z-z-złym człowiekiem? Mechanik z Dedham, który powie panu w poniedziałek rano, że rozwalił pan główny zawór i naprawa będzie kosztowała dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące, jeśli dopisze panu szczęście. Zły jest świat na tamtym brzegu, tak zdradziecki, pełen szaleńców i bandytów, że musi pan mieszkać w domu z kratami w oknach i systemem alarmowym za siedemdziesiąt pięć tysięcy dolców.

- Sto siedemdziesiąt pięć tysięcy. Jeśli mogę zapytać: skąd ma pan tyle informacji o mnie?

- Komputery zostawiają długi ślad, panie King. Podobnie jak karty kredytowe. Ale m-m-mówiłem panu, nie jestem złym człowiekiem.

- W porządku. Nic już nie powiem. To kto jest tym złym?

- Złym człowiekiem jest krytyk, który zarzuca panu, że pańska ostatnia książka nie jest tak dobra jak poprzednie. A o następnej pisze, że brakuje jej tej „pasji”, jaką odznaczała się książka, którą zjechał przed miesiącem.

- Wiem coś o tym.

- Niech pan sobie tylko wyobrazi. Żadnych składek ubezpieczeniowych do zapłacenia. Żadnych podziękowań na uroczystym obiedzie National Book Foundation za medal, którego nikt z jurorów nie chciał panu przyznać...

- Złamasy. Najpierw przyznają ci nagrodę, a potem połowa z nich na swoich stronach internetowych pomstuje, że na nią nie zasłużyłeś.

- Proszę za to wyobrazić sobie miejsce, gdzie może pan pisać, jeśli ma pan ochotę - ale nie musi pan - i nikt nie mówi: „Co się stało ze Stephenem Kingiem?”. Gdzie może pan publikować, jeśli pan chce. Oczywiście to, co pan napisze, zostanie „odnalezione” i wydane „pośmiertnie”. W ten sposób, proszę mi wierzyć, nie wypadnie pan z kursu. Weźmy takiego Trumana C-C-Capote. Czyż co roku nie pojawia się jego kolejna „odnaleziona wczesna powieść?

- Czy Capote jest na wyspie?

- Nie mogę odpowiedzieć, dopóki tkwi pan w królestwie żywych.

- Brzmi to złowieszczo.

Liguori wskazał klif: biało-niebieskie daszki domów były wyraźne i ostre jak świeżo wybite monety.

- Czy to wygląda złowieszczo?

- Nie - odparł King. Patrzył na stado ptaków, być może żurawi, które jednocześnie zerwały się do lotu i na intensywnie niebieskim niebie utworzyły klucz jak opiłki żelaza przyciągane przez magnes. - Wygląda tak jak w moich marzeniach.

- Wielu wybitnych pisarzy i artystów d-d-dokonało takiego wyboru, przed jakim pan stoi.

- Ilu?

Liguori przyłożył palec do ust.

- Chwileczkę. Ci wszyscy pisarze, o których ostatnio czytałem? Ci, którzy zostali zamordowani w tajemniczych okolicznościach? Sugeruje pan, że...

Liguori ponownie położył palec na ustach i pokręcił głową - jakby chciał powiedzieć: „Nie wolno mi o tym rozmawiać”.

King wrócił myślą do informacji, które podano w gazetach. Grafton zniknęła w „straszliwej przepaści”, czyli w odmętach wodospadu Reichenbach. Steel i Sittenfeld rozpuściły się w kwasie siarkowym, który napuszczono do jacuzzi. Clancy roztrzaskał się o barierkę; oczywiście mógł to być ktoś inny, tylko w ubraniu Clancy'ego i z jego dokumentami, żeby identyfikacja nie budziła wątpliwości.

- Panie Liguori - powiedział King. - Mówił pan, że zabiera mnie na spotkanie z żoną?

- Bardzo możliwe.

- Mogę żyć bez wydawania książek; mogę żyć bez czytelników; mogę nawet żyć - Boże, wybacz mi, że to mówię bez moich uroczych dzieci. Zdaję sobie sprawę, że w wieku trzydziestu paru lat miałyby w dupie rodziców, gdyby nie byli oni niewyczerpanym źródłem kasy i nie wyciągali ich z kolejnych nieudanych małżeństw, kolejnych klęsk zawodowych. A kiedy rodzice umierają - oby szybko - oznacza to dla nich tylko jeszcze więcej forsy. Godzę się z tym. Na wszystkich tak działa wizja pieniędzy. Ale nie godzę się na to, że mógłbym już nigdy nie zobaczyć Tabby. Nie chcę grać na pańskich uczuciach, Liguori, ale jedyną rzeczą, na jaką nie mogę się zgodzić, jest rozstanie z Tabby. I, proszę mi wierzyć, zabiłbym pana, gdyby zrobił jej pan krzywdę. Nie zastanawiałbym się ani sekundy. Zabiłbym pana, gdyby próbował pan nie dopuścić do mojego spotkania z żoną.

- Teraz właśnie jej pan nie widzi.

- Ale mam taką możliwość. Mogę ją odzyskać.

- Nie pomyślałbym, że ma pan w sobie tyle r-r-romantyzmu czy heroizmu.

- Zdziwiłby się pan, gdyby pan wiedział, jaki jestem uczuciowy.

- To dlaczego nie napisze pan o tym?

- Bo gdy czytelnicy wykładają dwadzieścia dziewięć dolarów na książkę Stephena Kinga, chcą opowieści o gościu, któremu wbito w oczy druty do dziergania; chcą trupów wstających z wanny; chcą, żeby dział zwrotów w Best Buy prowadził szatan; chcą, żeby na dębach wisiały zdechłe koty; chcą dwustustronicowej sceny pościgu, podczas której szary człowiek, jeden z nich, próbuje uciec przed wrzeszczącym umarlakiem. I chcą tego cały czas od nowa.

- A o czym pan chciałby pisać?

- Nie mam ochoty pisać o niczym szczególnym. Czasami myślę, że chciałbym wymazywać słowa. Chcę ciszy. Chwilami wydaje mi się, że na świecie jest za dużo słów.

- Więc niech pan rzuci pisanie.

- I co miałbym robić? - zapytał King ze złością, a nawet pewną desperacją w głosie. - Siedzieć przez cały dzień na pańskiej wspaniałej wyspie, obserwować ptaki i trzepać konia w kajaku? - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Właściwie to wcale nie brzmi tak źle.

- A ten wielki, podły świat, o tam? Świat zapowiedziany w Jeszcze Mroczniejszej Wieży?

- Och, pieprzyć Mroczną Wieżę. Nigdy nie lubiłem tego cyklu. Czułem się jak cieśla, wie pan? Jakbym robił krzesło. To dobrze wykonane krzesło; jestem dumny z moich umiejętności zawodowych. Dostarczam towarów dobrej jakości. Ale było to krzesło, którego świat nie potrzebuje ani nawet za bardzo nie chce.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Liguori.

Przycumował łódź do małej prywatnej przystani na dalszym, zachodnim brzegu wyspy.

„Nie wysiadaj - pomyślał King. - Wykop tego cholernego jąkałę, świśnij łódź i spierdalaj stąd”.

- Proszę za mną - powiedział ciepło Liguori.

- Wino jest miejscowe - wyjaśnił Steve Martin. Przyniósł dwa kieliszki na srebrnej tacy. - Będzie panu smakowało. - W eleganckim czarnym letnim garniturze i białej koszuli bez krawata równie dobrze mógłby być kelnerem w pensjonacie w Bass Harbor. - Jestem zagorzałym wielbicielem pana twórczości.

- Dziękuję - odparł King.

- To coś, w co można wierzyć - ciągnął Martin. - A tak trudno dziś wierzyć w cokolwiek, prawda? Weźmy religię. Nie można traktować jej serio, bo wydaje się tak mitologiczna i arbitralna. Z drugiej strony nauka to czysty empiryzm i z istoty rzeczy wyklucza metafizykę. Chyba już nie miałbym w co wierzyć, gdyby nie mój biorytm astrologiczny.

King znał ten dowcip, ale zmusił się do uśmiechu.

- Pochwała z pana ust wiele dla mnie znaczy. Jestem wielkim fanem pana filmów. Zwłaszcza wcześniejszych, tych zabawnych.

Martin uśmiechnął się enigmatycznie i zniknął w dużym wiktoriańskim domu letniskowym.

- Więc Steve Martin pracuje dla pana?

- Jest moim wspólnikiem. Potrzebuję dobrze sytuowanych przyjaciół, żeby przeprowadzić moje zadanie.

- A na czym polega pańskie zadanie? - King pociągnął łyk wina. Naprawdę było niezłe. Nie powinien był pić, ale co tam, do diabła! Właśnie, „do diabła” to było dobre zakończenie kwestii.

Liguori zaśmiał się i pogładził wąs. Od jego łysej czaszki odbijało się słońce.

- Przeprowadzam ludzi.

- A zwłoki, które odkryto? Te, które zostały tak zmasakrowane, aby wzięto je za ciała pisarzy? Jestem z natury ciekawski i chciałbym wiedzieć, skąd pochodzą. Igor porywa je z brukowanych ulic Londynu?

- Tak jak powiedziałem, przeprowadzam ludzi. Zarówno żywych, jak i u-u-umarłych.

- Rabuje pan groby czy morduje? - zapytał King.

- Zdaje się, że i-i-interesują pana głównie szczegóły techniczne.

- Jestem pisarzem. Chciałbym znać detale.

- Niech się pan jeszcze napije, panie King. Potem przejdziemy do detali.

- Jeszcze jedno pytanie. Co jest w tym neseserze?

Liguori poklepał aluminiową walizeczkę.

- Pańska umowa. Chyba nie sądzi pan, że robimy coś bez umowy, prawda?

- Umowa na zniknięcie?

- Musi być podstawa prawna, żeby w razie śmierci mógł pan przekazać pięćdziesiąt procent swojego majątku na ochronę przyrody Swans Island.

- Pięćdziesiąt procent?

- Och, naszym zdaniem to bardziej niż fair. Biorąc pod uwagę zyski, jakie pański majątek musi przynieść? Trwałą wartość pańskich praw autorskich? Pięćdziesiąt procent zapewni pana rodzinie godziwe życie. A pozostałe pięćdziesiąt procent? Cóż... - Wskazał piękne otoczenie, w jakim siedzieli. - Czy można nie kochać przyrody?

Szli przez dobrze utrzymany trawnik na stoku wzgórza. Pośrodku stała stara żeliwna pompa z cedrowym wiadrem. Liguori napompował trochę wody i przemył nią twarz.

- Studnia artezyjska. - Wypił łyk. - Woda d-d-dociera tu prosto z Maine.

Ze wzgórza za ich plecami dobiegł bardzo dziwny dźwięk.

Był to śpiew - rhythmandbluesowy śpiew, charakterystyczny dla grup wokalnych z lat trzydziestych i czterdziestych. Stawał się coraz głośniejszy i dołączył do niego odgłos jadących wrotek i rolek. King spojrzał w stronę szczytu wzgórza i za drzewami zobaczył sylwetki czterech Murzynów w białych garniturach z czarnymi muszkami. Z kieszeni na piersi wystawały im czarne chusteczki. Nie szli, tylko jechali po chodniku z prędkością jakichś piętnastu kilometrów na godzinę.

Nucili teraz na głosy, a jeden z nich mówił do rytmu:

- If I didn't care, honey chile, more than words could say. If I didn't care, would I feel this way? Darling, if this isn't love, then why do I thrill so much? And what is it that makes my head go round and round, while my heart just stands still so much?

King zamrugał oczami z niedowierzaniem.

- Boże święty, nie powiesz mi chyba, że są tu Ink Spots!

- Nie - odparł Liguori, też patrząc na szczyt wzgórza. Ink Spots już dawno nie istnieją. To są Ink-bots.

- Roboty?

- Coś w tym rodzaju. Pełnią rolę cybernetycznej ochrony, patrolują Posiadłość dzień i noc. Są wyposażeni w broń laserową. Nie możemy r-r-ryzykować, że ktoś obcy dostanie się na nasz teren.

- I śpiewają?

Glos Kinga najwyraźniej został wykryty przez Ink-boty, bo śpiewacy w jednej chwili zamilkli. Cztery dobrze ubrane roboty zastygły w bezruchu, odwróciły się, jednocześnie sięgnęły po długą broń, z wyglądu elektroniczną, i wymierzyły ją w Kinga. Na lufach zalśniło słońce.

- Wszystko w porządku, Bill. - Liguori powiedział szybko do czegoś, co wyglądało na telefon komórkowy, a co odpiął od paska. - Ivory, Charlie, Orville - to swój.

Roboty na rolkach natychmiast ruszyły w dalszą drogę i podjęły przerwaną piosenkę, jakby cyfrowe odtwarzacze muzyki w ich głowach zostały na nowo uruchomione.

Bill Kenny, tenor o eterycznym głosie, rozłożył ramiona i zaśpiewał ostatnią zwrotkę:

- And would I be sure that this is love beyond compaaaaaaaaaaaaaaaaaaare!

Would all this be true,

If I didn't care for you?

I cała grupa pojechała na drugą stronę wzgórza.

- Ten ich śpiew to taki nasz mały żart - zauważył Liguori.

- „Nasz” to znaczy czyj? - zapytał King. - Kto zarządza tym wszystkim?

- Mój brat - odparł Liguori. - Niestety, nie może mówić, więc ja załatwiam sprawy organizacyjne.

Na polanę wyszedł zgrabny jelonek; uroczo chwiał się na smukłych niepewnych nogach. Wyglądał jak szary chart.

- Mój brat zajmuje się raczej przyrodą.

Rozległ się szybki, groźnie brzmiący świst, jakby ciosu karate, i jelonek padł na ziemię. Natychmiast zjawił się przy nim... jak to opisać... niby-człowiek: potężny, wzrostu prawie dwóch metrów - biała koszula, czarne spodnie - i przykląkł obok biednego zwierzęcia. King nie widział jego głowy, ale zobaczył, że człowiek ten rozszarpuje jelonka zębami. Pożerał go żywcem.

Potem musiał poczuć woń Kinga, bo zwrócił się ku niemu.

Kingowi dosłownie zaparło dech w piersi. Instynktownie zakrył dłonią usta.

Istota, na którą patrzył, miała masywne męskie ciało, ale głowę wielkiego jaszczura: duże czarne oczy i wydatną paszczę z przerażającymi zębami. Był to człowiek z łbem dinozaura. Prehistorycznej iguany. Jego nozdrza rozdęły się, gdy zwęszył Kinga. Pysk otworzył się i na białą koszulę pociekła krew. Stworzenie uniosło łeb i spojrzało na Kinga pytająco.

King stał jak skamieniały.

- Panie King - odezwał się Liguori. - Chciałbym panu p-p-przedstawić mojego nieszczęsnego brata.

Ostatnią rzeczą, jaką King zobaczył, był pysk stwora, który rzucił się na niego.

Obudził się, gdy jakaś kobieta, mniej więcej siedemdziesięcioletnia, przyłożyła mu do czoła niebieski plastikowy worek z lodem.

Do pokoju, który sprawiał wrażenie sanatoryjnego, wpadało słońce. Widząc drzewa za oknem, zorientował się, że jest wciąż na terenie Posiadłości.

- Biedny chłopiec - powiedziała kobieta i po minucie King uzmysłowił sobie, że widział ją już wcześniej: była smutna, pełna współczucia, wciąż piękna.

- Chyba zemdlałem - zauważył King.

- Nie zemdlałeś - powiedziała kobieta z wyraźnym nowojorskim akcentem. - To było wino, mój drogi Hamlecie, wino. - Spojrzała na niego z przebiegłym uśmieszkiem na ustach. - Jeszcze się nie nauczyłeś, że gdy zły facet mówi: „Niech pan spróbuje wina”, skończysz z twarzą w spaghetti?

- Pani Anne Bancroft, prawda?

- A ty co myślałeś? Że pudel jej babki?

- Sądziłem, że...

- Nie umarłam. Zdziwiony, co? Upozorowałam swoją śmierć, jak reszta. - Ułożyła świeże kwiaty w wazonie. - Nic mi nie jest. Po prostu musiałam uciec od Mela.

King zastanawiał się nad tym przez chwilę.

- Myślałem, że życie z Melem Brooksem to jeden wielki ubaw.

- Jeden wielki niekończący się ubaw - poprawiła go. - I to najbardziej wyczerpujący z możliwych. Wiesz, co mu się stało? Dostał czegoś w rodzaju żydowskiego zespołu Tourette'a. Nie mógł przestać! To jego reakcja na świat, która się zautonomizowała. Wychodzimy na kolację; przynoszą nam rachunek, a on mówi: „Nie przyjmuję go. To dopiero ich pierwsza oferta”. Pyta, co zamawiam. „Kurczak z chowu wolnowybiegowego brzmi nieźle” - odpowiadam. A on zaczyna: „Nie podoba mi się określenie «chów wolnowybiegowy». Daje kurczakowi za dużo nadziei. Lepiej by brzmiało: «zaduszony, z ukręconym łbem»„. Co? Pierwszy raz słyszysz ten greps? Bardzo zabawny, prawda? Bawi może nawet za dziesiątym razem - „Nie przyjmuję tego rachunku. To dopiero ich pierwsza oferta” - ale, na miłość boską, pomyśl: dziesięć, dwadzieścia lat tego samego grepsu; czterdzieści! - i mam ochotę go zabić; mam ochotę krzyczeć: „Skończmy już z tym pieprzonym kurczakiem!”. Więc upozorowałam swoją śmierć. - Pokręciła głową. - Pewnie na pogrzebie też się wygłupiał. - Zaczęła przedrzeźniać Mela Brooksa: - „Wiecie, że ten pogrzeb kosztował mnie więcej niż wesele? Powinienem był darować sobie ślub z całą resztą i przeskoczyć od razu do pogrzebu. Oszczędziłbym z pół miliona dolarów i nie musiałbym pisać tych wszystkich podziękowań: «Dziękuję ci za certyfikat oszczędnościowy na dwadzieścia pięć dolarów, ty faszysto». Ciekawe, czy będę musiał pisać też podziękowania po tym pogrzebie. Aj-waj! Do grabarza: «Sposób, w jaki trzymał pan szpadel, był niezwykle profesjonalny. Bardzo panu dziękuj껄. - Ujęła głowę w dłonie. - Kochałam go, naprawdę go kochałam, ale co za dużo, to niezdrowo.

- I dobrze ci się tu mieszka? Na wyspie? Z dala od wszystkiego, co było ci bliskie?

Zastanawiała się nad tym przez chwilę, wygładzając pościel.

- Brakuje mi chleba od Nate 'n' Al's. W Maine nie mogę dostać miękkiego żytniego pieczywa. Jest tu zbyt po gojowsku. Zdecydowanie nie koszer, jak powiedziałby Mel. Ale podoba mi się ta cisza. Naprawdę. Podoba mi się cykanie świerszczy. Podoba mi się, że przez całą noc można słuchać szumu oceanu. To tak, jakby się słuchało jakiejś wiadomości. Ach, skoro już mowa o wiadomościach, twoja żona prosiła, żebym przekazała ci to... - Sięgnęła do torby z napisem „Maine Public Radio”. - Mówiła, że próbujesz ją skończyć od roku. - Wyjęła kieszonkowe wydanie Pani Bovary, którą rzeczywiście usiłował przeczytać. - Nie był to jakiś egzemplarz, to był jego egzemplarz - aż po pożółkłe kartki i „S. King” wypisane czerwonym długopisem na pierwszej stronie. Jesienią miał poprowadzić Bangorski Klub Męskiej Książki. Zanotował już sobie na wewnętrznej stronie okładki:

„- miniaturysta

- dar obserwacji/metafory

- drobne zmysłowe szczegóły, które oddają nastrój poszczególnych scen”.

- Dziękuję.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, więc zmienił temat rozmowy, próbując odwrócić uwagę Bancroft.

- Opowiedz o tym czymś, co zobaczyłem. Czy on naprawdę nazwał go bratem?

- Och, chodzi ci o niego - powiedziała Bancroft. Obawiam się, że to faktycznie jego brat - w pewnym sensie. Trochę trudno to wytłumaczyć...

Zaczęła opowieść i King udawał, że bezmyślnie przerzuca kartki Pani Bovary. Zatrzymał się niby przypadkiem na stronie dwudziestej trzeciej. To tu zawsze zaczynały się zaszyfrowane wiadomości, jakie przekazywali sobie z Tabby; romantyczna gra, którą prowadził z nią od czasu, gdy skończył dwadzieścia trzy lata.

W środku, nieznacznie po prawej stronie, znajdowały się słowa „moneta trzyfrankowa”. Niebieskim długopisem Tabby postawiła kropkę pod pierwszą literą „t”. Postarał się ją zapamiętać, bo nie mógł niczego zapisać. Litery szyfru powinny występować na co trzeciej stronie.

- Wiesz, co to jest OBE? - zapytała Bancroft.

- Czy to nie to, czego przyjęcia odmówił John Lennon?

Order of the British Empire?

- Out of body experience, podróż astralna - wyjaśniła. Myślałam, że kto jak kto, ale ty będziesz wiedział.

- Stale przynoszę rozczarowania, co?

Otworzył książkę na stronie dwudziestej szóstej - na lewej kolumnie. Kropka na pożółkłej kartce wskazywała literę „o” w zdaniu - „Karol nie mógł zostać dłużej”.

Pierwsze słowo brzmiało więc: „To”. Tabbita przemawiała do niego.

Bancroft przysunęła bliżej łóżka krzesło, na którym siedziała.

- Czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? Czy jesteś zajęty wymyślaniem następnego grepsu, jak Mel?

- Słucham.

- Nasz gospodarz, Michael Liguori, jest pra-, pra-, pra Bóg wie, którym pieprzonym pra - wnukiem Alfonsa Liguoriego.

- Powinienem wiedzieć, kto to był?

King znalazł się na stronie dwudziestej dziewiątej.

W słowie „jaśnie pani” zaznaczone było „j”.

- Słuchaj i ucz się, mistrzu makabry. Alfons Liguori był księdzem, Włochem z pochodzenia. To dość znana historia. W tysiąc siedemset siedemdziesiątym czwartym roku przygotowywał się do mszy, gdy nagle stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, oznajmił wiernym, że był przy łożu śmierci papieża Klemensa XIV. Papież Klemens właśnie umierał - w Rzymie, odległym o cztery dni drogi. No cóż, po prostu jeszcze jeden stuknięty makaroniarz. Jak cała moja rodzina. Ale oto przychodzi wieść, że rzeczywiście papież Klemens umarł i ludzie z jego otoczenia z całą pewnością widzieli przy jego łożu Liguoriego. Który rozmawiał z nim. Przyłączył się do jego modlitwy.

- Czyli co?

King przerzucił kartki na stronę trzydziestą drugą.

W słowach „pan Bartłomiej” Tabby zaznaczyła „e”.

- Czyli był w dwóch miejscach jednocześnie. I w obu miał na to świadków. Słuchasz? Ogłoszono go świętym. Był to jeden z pierwszych autentycznych przypadków bilokacji.

- Out of body experience?

- Właśnie. Jak ci ludzie w stanie śmierci klinicznej, którzy widzą siebie z góry? Którzy unoszą się pod sufitem i widzą, jak ktoś stwierdza ich śmierć?

Na stronie trzydziestej piątej kropkami zaznaczone były dwie litery w słowach „paryski tłum”: „s” i „t”.

Tabby się spieszyła - bała się, że nie zdąży przekazać wiadomości. Stawała się nieostrożna.

- To wręcz powszechne zjawisko - stwierdziła Bancroft. - W Norwegii opowiada się historie o vardoger - sobowtórach. Szkoci mają taslach. W Cumberlandzie istnieją zjawy zwane swaths, są to ludzie-cienie, którzy chodzą za nami. W staroangielskim odpowiada temu słowo fetch - widmo. W niemieckim Doppelganger.

- Fascynujące - zauważył King, który ledwie jej słuchał.

Przerzucił kartki na stronę trzydziestą ósmą. Tym razem kropka znajdowała się pod „z” w słowach „pole pszenicy”.

T-O-J-E-S-T... „To jest z... „

- Jesteś pisarzem. Przypomnij sobie historię literatury. Doktor Jekyll i pan Hyde. Dorian Gray.

- Poe - dodał King. - Kafka. Dostojewski. Czy nie napisał czegoś pod tytułem Sobowtór?

- Zobacz, co Liguori przyniósł ci do czytania.

Wskazała stolik przy łóżku. King zerknął na stos starych czasopism. Był wśród nich „British Journal of Medical Psychology” z 1934 roku. Asem pik zaznaczono artykuł zatytułowany Tajemniczy sobowtór. Jego psychologiczne znaczenie S.M. Colemana. King zerknął do tekstu i zobaczył, że pomarańczowym markerem zaznaczono fragmenty dotyczące Guy de Maupassanta: „Siedząc przy stole w swoim gabinecie... Maupassant odwrócił się i nie był wcale zdziwiony, gdy zobaczył samego siebie, jak wchodzi, siada... poprosił zjawę, żeby powiedziała, co przed chwilą napisał”.

Z 1955 roku pochodził „Journal of Nervous and Mental Disease”. Karta z dżokerem tkwiła w artykule Todda i Dewhursta Sobowtór. Psychopatologia i psychofizjologia.

Ktoś zanotował na marginesie: „1955. Wystąpienia przeciwko powszechnej gramatyce Chomskiego”.

King zapytał:

- I naprawdę zamierzasz tu mieszkać do końca życia? Chcesz przysporzyć cierpień rodzinie tylko po to, żeby uciec od Mela?

- Przede wszystkim prawie nie mam już rodziny - wyjaśniła. - Tych kilku niedobitków jest pewnie równie zmęczonych mną jak ja nimi. Brzmi to bezdusznie. Ale ja jestem dość bezduszna. Człowiek staje się taki na starość. A jeśli już mowa o nauce: Liguori chce, żebym spróbowała nauczyć jego brata języka migowego.

- Próbujesz uczyć to coś?

Bancroft przewróciła oczami.

- Myślę, że nasz gospodarz naoglądał się za dużo starych filmów.

- Masz jakieś osiągnięcia?

Ściszyła głos.

- Między nami mówiąc, to jak próby uczenia pieprzonego kołka w płocie. Jesteś głodny? Zamówię ci lunch.

Podała mu drukowaną kartę dań.

- Mamy kurczaka albo łososia.

- Z chowu wolnowybiegowego? - zapytał.

Pokręciła głową.

- Nie lubię tego określenia: „z chowu wolnowybiegowego”. Daje kurczakowi zbyt wiele nadziei.

King od niechcenia zajrzał na czterdziestą pierwszą stronę Pani Bovary.

„A” w słowach „na górze okrągłej łydki”. Strona czterdziesta czwarta. „S” w słowach „sama Bovary”. Strona czterdziesta siódma. „A” w słowie „szansa”.

Poczuł się tak, jakby ktoś włączył termostat w jego sercu.

T-O-J-E-S-T-Z-A-S-A... „To jest zasa... „

Na stronie pięćdziesiątej nie było już żadnej zaznaczonej litery. Tabby musiała skończyć.

- Przepraszam - powiedział King, zdejmując nogi z łóżka. - Chryste, ale boli. - Wsunął stopy w trapery. - Posłuchaj, zjem za chwilę, ale muszę w trybie pilnym pójść do łazienki.

Bancroft wskazała drzwi.

- W korytarzu.

- Ten lód świetnie mi zrobił - stwierdził King, przykładając worek do czoła. - Wielkie dzięki. Zaraz wracam.

Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem jej wzroku, cisnął worek z lodem w kąt i zaczął biec tak szybko, jak tylko potrafi człowiek prawie rozjechany kiedyś przez pick-upa.

Najpierw korytarzem.

Potem po szerokich drewnianych schodach na pierwsze piętro.

W głównym holu nie było nikogo prócz mężczyzny w niebieskiej siatkowej koszuli z krótkimi rękawami, który nachylał się nad czymś, co wyglądało jak biurko konsjerżki. Rozmawiał przez telefon komórkowy.

Obok niego stał wsparty o krzesło mężczyzna, na oko Europejczyk, w kaszmirowym swetrze barwy limonki, z artystycznie okręconym wokół szyi szalikiem.

King odniósł wrażenie, że gdzieś już ich widział.

Zwolnił, idąc jak gdyby nigdy nic w stronę drzwi, które stały otwarte na oścież niczym w wiejskim domu. Były to staroświeckie drzwi z taflą szkła pośrodku - gałka też była szklana, oszlifowana jak pryzmat - i błyszczała w słońcu zapraszająco.

King był pewien, że facet, który rozmawia przez telefon komórkowy, to Kenneth Lay, były szef Enronu. Lay mówił ze śmiechem:

- Babcia chyba znowu zamarznie tej zimy.

- Dzień dobry - powiedział King.

Lay zasalutował mu, unosząc dwa palce.

King ruszył w kierunku blasku słońca. Odwrócił się na moment i zobaczył, że Europejczyk w szaliku podjął rozmowę z Layem. Miał łagodny głos i wyraźny francuski akcent.

- Ludzie mają sentymentalny stosunek do wspomnień z dzieciństwa - mówił - ale przeważnie dzieciństwo to koszmar, z którego chcesz się jak najszybciej wyrwać.

I nagle King uzmysłowił sobie, kim jest ten człowiek; jego nazwisko powróciło do niego jak z dalekiej przeszłości.

Był to François Truffaut, „nieżyjący” francuski reżyser. Miał posiwiałe włosy, ale był jak najbardziej żywy.

Truffaut tymczasem ciągnął dalej:

- Koszmar samotności, bez żadnej pokrewnej duszy.

King wyszedł na zewnątrz.

Poczuł zawrót głowy, gdy rozejrzał się w palącym słońcu po tym zielonym raju z cykadami i czapeczkami żołędzi.

François Truffaut - pomyślał. Jezu Chryste, kto tu jeszcze jest? Elvis, przygotowujący w kuchni masło orzechowe i kanapki z bananami? Uh, tank yo, maam.

„Idź przed siebie, Stephen - powiedział sobie. - Idź dalej”.

W innych częściach wyspy byli już turyści: w Swan's Island, Minturn, Atlantic. Są tam pensjonaty, w ogóle muszą być jacyś ludzie, i to wielu; jeśli będzie trzeba, ucieknie kajakiem.

Szedł teraz w stronę wierzchołka wzgórza.

Na wyspie musi też być policja.

Czy powinien podjąć próbę odnalezienia Tabby? Ratowania jej w pojedynkę? Co takiego Tabby mu mówiła? Że do kobiet bardziej przemawia heroizm niż troskliwość.

Chodzi o przetrwanie gatunku. Jeśli wyciskasz dla niej sok z pomarańczy, jesteś pierdołą i mięczakiem, natomiast jeżeli rozwalisz własnoręcznie ścianę, by przetkać rurę kanalizacyjną, aż ubabrasz sobie ręce po łokcie i będziesz cuchnął jak kupa gnoju, wtedy weźmie cię do łóżka.

Dobra, dowiedzie jej, że jest odważny.

Ale jak ma ją odnaleźć?

Jak ma ją wyratować z łap Monster Boya?

Zaczął biec przez las.

Musi dotrzeć do jakichś przedstawicieli porządku publicznego.

„Uciekaj z tej wyspy, Stephen”.

A potem zadzwonić do FBI.

I do „New York Timesa”.

I do Amy Goodman z Democracy Now!

I co im powie?

„Moja żona zaznaczyła litery w Pani Bovary, które utworzyły wiadomość: To jest zasa... „

- To jest zasa?

- Na pewno chciała napisać „zasadzka”.

- Skąd ta pewność, panie King? Skąd pan w ogóle wie, że to ona zaznaczyła te litery?

- Po prostu wiem, okay? A co miała mi przekazać: „To jest zasada”, „zasadnicza sprawa”, „zasadowo-kwasowy roztwór”? Moja żona jest w niebezpieczeństwie. Obstawcie wyspę. Tam szaleje potwór!

To ich przekona.

„Tylko fakty, proszę pani. Gołe fakty”.

Ścieżka na wzgórzu przeszła w chodnik usiany czapeczkami żołędzi. King wziął sobie jedną z nich na szczęście.

Żołędzie to był kolejny kod, jakim posługiwali się z Tabby. Oznaczały zakończenie kolejnej książki, którą pisał latem i życzenia od Tabithy, żeby jesienią przyniosła mu ona sukces.

Zszedł ze ścieżki w las. Trudniej było mu tamtędy iść: przyroda z powrotem zawłaszcza sobie Posiadłość. Ale musiał dostać się do bardziej zaludnionej części wyspy. Znajdzie jakiś telefon. Lay miał komórkę, która najwyraźniej działała. Musi tu być policja.

Wszystko wokół niego wyglądało jak trujący bluszcz. Każdy nakrapiany pająk na drzewie był nosicielem wirusa Ebola. Wirusa marburskiego. Filowirusa.

Trafił rękami na coś metalowego.

Ogrodzenie wokół Posiadłości. Sięgało mu sporo nad głowę, a na górze rozciągnięty był jeszcze drut kolczasty.

Pomyślał: „Gdybym był młodszy, próbowałbym się na nie wdrapać”. A potem stwierdził: „Masz pięćdziesiąt dziewięć lat, Stephen, i musisz to zrobić”.

Z niesprawną nogą, bolącą szyją i w traperach. A jak przejdzie przez drut kolczasty?

Rzuć na niego koszulę.

Rozpiął ją i zatknął w tylną kieszeń spodni.

Stephen, co ty, u diabła, robisz?

Jego trapery były zbyt szerokie, żeby włożyć czubek w ogrodzenie. Zdjął więc buty, związał sznurowadłami i zawiesił sobie na szyi.

A potem zaczął się wdrapywać.

Człowiek pierwotny.

Naga małpa.

Był Edem z Wybawienia. Wspina się na szczyt góry, uciekając przed superpojebem.

Pocił się i był bez koszuli; czuł, jak bije jego biedne serce.

Jestem na to za stary.

Bolały go ręce. Był w żałosnej formie; po tym wypadku stał się wrakiem człowieka - starą babą ze sklepu spożywczego: „Młody człowieku, mógłbyś mi zdjąć majonez z tej półki na górze? Nie wiem, dlaczego stawiają je tak wysoko”.

Palcami w białych skarpetkach wymacał w końcu jakiś mały punkt podparcia w ogrodzeniu z drutem kolczastym i zaczął wspinać się powoli, stopa za stopą.

Straszliwie bolało go ramię.

„James Bond w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat - pomyślał. - « Cięcie! Znowu muszę na siusiu. Sorki »„.

Znalazł się już na tyle wysoko, że mógł rzucić koszulę na drut kolczasty, gdzie zawisła jak porwana flaga. Dawała niewielką ochronę przed kolcami.

Ale był już prawie na górze.

Wtedy jednak rozległ się jakiś hałas - coś jak łożysko kulkowe? Nie. Rolki.

A potem śpiew:

I like java sweet and hot,

Whoops, Mr. Moto, I'm a coffee pot!

Z trudem odwrócił głowę i zobaczył Ink-boty w białych garniturach, które nadjeżdżały wyłożoną płytami chodnikowymi ścieżką - z wyciągniętą bronią laserową.

Minęły go.

Nie, nie minęły.

Zatrzymały się. Zrobiły w tył zwrot. I strzeliły mu w szyję czymś pomarańczowym, paląco-piekącym.

Sztuczka czternasta z Jak zostać Handcuff Kingiem i Mystery Manem nazywa się Numer z krzesłem.

„Wykonujący tę sztuczkę pokazuje zwykłe krzesło i bawełnianą linę. Potem siada na krześle, prosząc grupę wybranych spośród publiczności osób, żeby przywiązały go do niego. Gdy jest już przywiązany, umieszcza się przed nim zasłonę i w stosunkowo krótkim czasie pojawia się on przed publicznością wyswobodzony”.

Do Kinga powróciło wspomnienie tej książeczki z dzieciństwa, wydanej przez Johnson Smith Company, gdy Liguori wiązał go długim sznurem.

King rzeczywiście został przywiązany do krzesła, bawełniany sznur oplatał go od stóp do głów.

Książeczka z magicznymi sztuczkami zalecała trzymać nogi lekko rozstawione i maksymalnie napiąć mięśnie ramion i klatki piersiowej, gdy jest się wiązanym.

Usiłował więc wypiąć pierś jak jakiś Tarzan z idiotycznego filmu, podczas gdy Liguori mocno ściągał sznur. King poczuł, że nie może oddychać. Wciąż był bez koszuli i bez butów, piekł go kark.

Siedział pośrodku dużego, ciemnego pomieszczenia na planie koła. Przypominało salę wystawową w muzeum. Może to zresztą było dawne muzeum: wokół w ścianach znajdowały się okna z grubego szkła, a za każdym widać było jakąś naturalną scenerię - jak dioramy w muzeum historii naturalnej z tapirami, Eskimosami i mrowiskami.

Nad głową miał wielką ciemną kopułę i pomyślał, że musiało tu kiedyś być obserwatorium. W sklepieniu dostrzegł spoinę; dawniej pewnie kopuła otwierała się, ukazując gwiazdy i planety. Ze ścian płynęła muzyka; dziwna muzyka medytacyjna.

Kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, King dostrzegł krążącego w ciemnościach potwora - pół człowieka, pół jaszczura. Widział jego białą koszulę i te wodniste czarne oczy. Przypomniał sobie tatuaż na ramieniu dziewczyny, która wezwała dla niego pomoc drogową. Przypomniał sobie plastikową figurkę w ciężarówce.

Potwora trzymała za rękę Anne Bancroft. Próbowała ułożyć jego dłoń tak, by mógł porozumiewać się językiem migowym.

- P-O-D-Ł-O-G-A - powiedziała i odpowiednio ustawiała pięć jego niezgrabnych palców, które bardziej przypominały szpony. Przyciągnęła rękę potwora do podłogi, żeby uzmysłowić mu znaczenie słowa. Potem powiedziała: K-S-I-Ą-Ż-K-A - i z niewielkiego metalowego stolika wzięła, jak King zorientował się natychmiast, wydanie jego własnego Jak pisać ze zdjęciem drzwi schronu przeciwhuraganowego na okładce. Znowu zmusiła potwora, by pokazał palcami właściwe znaki, a potem wcisnęła mu książkę do ręki. Ten wydal pomruk niezadowolenia i rzucił ją na podłogę.

- Mój b-b-brat Gori nie lubi cz-cz-czytać - zauważył Liguori, wyłaniając się z ciemności. Na jego czaszce zabłysło słońce.

Podniósł książkę i odwrócił ją, pokazując zdjęcie Kinga po wypadku: zbolałego, bladego, ze zmarszczoną twarzą i ze sterczącym kosmykiem włosów nad czołem.

- Popatrz! - powiedział Liguori do brata. Wskazał Kinga, a potem fotografię na okładce.

Potwór zbliżył się i wziął książkę do rąk. Popatrzył na zdjęcie, następnie przesunął po nim pazurami. „Wyciągnął łapę i dotknął czoła Kinga. King poczuł jego woń; zalatywało od niego żółwiem.

Pysk potwora przypominał krokodyla albo prehistorycznego gada. Był oślizgły i pokryty łuskami. Na końcu nosa znajdowały się dziurki. Miał małe diabelskie uszy. W jego czarnych oczkach było coś dziwnie ludzkiego, jakby strach.

Potwór zaczął przerzucać zadrukowane kartki - jedna po drugiej - sprawiając wrażenie coraz bardziej rozzłoszczonego. Zaczął je drzeć. Wydawał przy tym okropne dźwięki, jakby próbował coś powiedzieć, jakby próbował krzyczeć.

- B-b-biedaczek - rzucił Liguori.

Potwór położył na metalowym stoliku to, co pozostało z książki; na chwilę zniknął w mroku i wrócił z czarnym gumowym wężykiem. Kinga doleciał zapach nafty. W jednej chwili potwór oblał nią książkę, a w następnej przyniósł paskudnie wyglądający czarny metalowy palnik i skierował na stolik wielki płomień. King poczuł falę gorąca na piersi. Stwór machał palnikiem jak sikawką strażacką, a King patrzył, jak jego „pamiętnik rzemieślnika” płonie, jak kartki zwijają się w ogniu.

Jeśli o potworze można powiedzieć, że się uśmiecha, to uśmiechał się właśnie wtedy.

King zamknął oczy przed napływem gorąca, woni nafty i całym tym ohydnym widokiem.

- Dość tego, Gori - powiedział Liguori surowo.

Bancroft wzięła spod stołu cebrzyk z wodą i starannie zgasiła ogień. Potem odprowadziła Goriego w mrok.

Na stoliku pozostały dymiące resztki książki.

- Nie l-l-lubi pisarzy - wyjaśnił Liguori. - R-r-reprezentują to, czego on nie potrafi. To znaczy rozumieją słowa.

- Jest analfabetą? - zapytał King.

- Nie. Niewątpliwie urodził się ze zdolnością nauki mowy.

- Słyszy?

- Chyba tak. Kiedy był młodszy, słyszał na pewno. Jak jest teraz, nie wiem. Ale na wszelki wypadek stale puszczamy muzykę.

Ze ścian płynęła senna, relaksacyjna muzyka w stylu zen, taka, jaką się słyszy w sklepach z książkami o tematyce ezoterycznej.

- Jako dziecko był inny - ciągnął dalej Liguori. - Podobno w wieku sześciu lat zaczął mówić. Umiał powiedzieć „woda”. To znaczy mówił „woha”, ale miał na myśli wodę; wiedział, co to znaczy. A przynajmniej tak sądził mój ojciec. Myślę, że wciąż gdzieś to w nim tkwi.

- Czy od urodzenia tak wygląda?

King starał się napinać i rozluźniać mięśnie ramion oraz piersi - sprawdzając, czy więzy wiotczeją.

- Mój ojciec był potomkiem Alfonsa Liguoriego, założyciela zakonu redemptorystów, i jak przed laty zdarzało się to w Amalfi, kiedy Alfonso popadał w trans i przenosił się do Rzymu, on też uprawiał, jak mówił, „wędrówki w przestrzeni”. Projekcja astralna. Out of body experience. Zdaje się, że naukowcy określają to teraz terminem „sen na jawie”.

- Słyszałem o tym. - King poczuł, że sznur na jego piersi i nogach lekko się obsuwa. „Niech facet mówi dalej, odwróć jego uwagę”. - Było o tym w filmie, nazywał się chyba Życie świadome? Ale co projekcja astralna ma wspólnego ze stanem pańskiego brata?

- Podczas jednej z bilokacji mojego ojca jego drugie ja, tak zwane duchowe ja, najwyraźniej odbyło stosunek z młodą pracownicą sklepu w Portlandzie. Dziewczyna była dziewicą. Przysięgała, że to niepokalane poczęcie. Potem zamknięto biedaczkę w zakładzie psychiatrycznym. - Liguori wskazał w mrok, gdzie stał jego brat. - To jej dziecko.

- Niesamowite - powiedział King, który nie wierzył w ani jedno jego słowo. Jakaś nieszczęsna nastolatka z Portlandu puściła się w latach sześćdziesiątych, zaszła w ciążę, próbowała ją usunąć domowym sposobem i oto rezultat.

Albo pieprzyła się z krokodylem.

- Po sześciu miesiącach czy coś koło tego brat stracił wszelkie zdolności do nauki języka - opowiadał Liguori. Po trzech latach Chomsky powiedział mojemu ojcu, że nic z tego nie będzie. Umysł dziecka nie miał według niego wdrukowanej gramatyki powszechnej.

- Co to jest gramatyka powszechna? - zapytał King.

Sznur na jego prawym ramieniu wyraźnie się rozluźnił. Jeśli jeszcze trochę popracuje, uda mu się je uwolnić.

„...i w stosunkowo krótkim czasie pojawia się on przed publicznością wyswobodzony”.

- Wierzy pan w Boga, panie King?

- W lepsze dni tak - wierzę.

- Mój ojciec, Alfonso Liguori junior, wierzył w Boga. To decydowało o tym, kim był. Odrzucił koncepcję powszechnej gramatyki, głoszoną przez Chomskiego. To znaczy teorię, że istoty ludzkie rodzą się z zespołem połączeń neuronowych odpowiedzialnych za naukę języka, że mają w mózgu coś w rodzaju zaprogramowanej struktury głębokiej. Chomsky uważał, że ludzie, i tylko ludzie, posiadają zdolność nauki języka na takiej samej zasadzie, na jakiej w trakcie ewolucji wykształcili ramiona, a nie skrzydła: że rodzą się z tym, są genetycznie w nią wyposażeni. Że te schematy pochodzą z wewnątrz. Natomiast mój ojciec wierzył, że systemy, które Chomsky nazywał strukturami głębokimi, pochodzą z zewnątrz. Że przyswoiliśmy sobie wzór, zasadę, strukturę wszechświata, który nas otacza. Nieświadomie ją wchłaniamy i dlatego umiemy mówić. Krótko mówiąc, panie King, uczymy się mówić od Boga. Za sprawą inteligencji, która przenika wszystko dookoła.

King nawet zaczął słuchać.

- Kiedy Bóg zapragnął usłyszeć piękną mowę, zaszczepił odpowiednie zdolności wiejskiemu chłopakowi z Anglii i narodził się William Szekspir. Kiedy zapragnął usłyszeć piękną melodię, zaszczepił odpowiednie zdolności synowi żydowskiego lekarza i narodził się Richard Rodgers. Rozumie pan?

W głosie Liguoriego była natarczywość - a w oczach pojawił się błysk szaleństwa.

Tymczasem King zauważył kątem oka jakiś ruch za jednym z okien w ścianach. Obserwował go stamtąd mężczyzna w czerwonej wiatrówce i w czapce, z dłońmi opartymi na szybie. King rozpoznał w nim Toma Clancy'ego.

Gdyby jego serce potrafiło mówić, mruknęłoby: o kurwa.

Za innym z okien stała kobieta - przyglądała się sobie w szybie i poprawiała kolczyki.

To była Danielle Steel.

- Chomsky powiedział mojemu ojcu, że jego nieszczęsny, dziwny, zdeformowany syn nigdy nie nauczy się mówić. Nigdy nie nauczy się czytać, rozumieć. Będzie zamknięty w więzieniu swojego ciała na zawsze. Twierdził, że mojemu bratu brakuje tych połączeń, syntaktycznych struktur gramatyki powszechnej. Poradził ojcu, żeby unicestwił potwora. Tak go nazywał: potworem. Ale ojciec w-w-wierzył w Boga, który może wszystko. Wierzył we wszechświat pełen cudów.

- Dlaczego porwał pan tych wszystkich pisarzy?

- Porwałem ich, bo tak zażyczył sobie mój brat.

King poczuł, że jeszcze pięć centymetrów i oswobodzi palce prawej ręki.

- Pański brat życzy sobie, aby byli torturowani?

- Nikogo tu się nie t-t-torturuje, panie King.

- Jest tutaj moja żona? Porwał pan ją? Nic panu nie zrobiła.

- Porwaliśmy ją, żeby zwabić tu pana, panie King.

King wyplątał ze sznura prawą dłoń i zaczął rozwiązywać palcami węzły na lewym nadgarstku.

- Żeby mnie torturować?

- Nikt tu nikogo nie torturuje, panie King. Wskazał poszczególne okna - klatki, pomyślał King - wokół pokoju. - Wszyscy są zadowoleni. Zdrowi. Żyją normalnie. Tylko nie mogą pisać. Nie mogą rozmawiać ze sobą. Każdy ma piękne biurko z drewna wiśniowego. Ale ani jednego pióra. Czy to nie tragiczne? Ani jednej kartki. Żadnego radia. Żadnego telefonu.

- To chore - stwierdził King.

Liguori mocno uderzył go w twarz.

- To sprawiedliwe. Mój brat chce, żeby poczuli to, co on czuje. Chce, żeby te fontanny słów, te monstra, które nie mogą przestać pisać, poczuły, jak to jest - być na zawsze uwięzionym w swoim wnętrzu. Wiecznie milczeć. Nic nie wydawać. Przez całe noce i dnie. Tak jak mój brat. Dlatego znalazł się pan tutaj. - Wskazał wszystkich pisarzy. Jest pan tu z powodu niesprawiedliwego Boga, który odmówił mojemu bratu tego, czego biedak pragnął najbardziej. Daru porozumiewania się.

- Dobra, pieprz się! - wykrzyknął King. - To mój dar porozumiewania!

Zerwał się z miejsca i częściowo wyzwolił z pęt. Łokciem słabo uderzył Liguoriego w pierś i obrócił się; nogi miał wciąż przywiązane do krzesła.

- Tabby! - zawołał najgłośniej, jak mógł.

Powlókł się do drzwi, ale drogę zastąpił mu Gori Niemowa, którego jaszczurzy pysk znalazł się tak blisko, że King poczuł ciepło jego oddechu i tę okropną żółwią woń.

Gori otworzył pysk. King zobaczył czarne prążki na jego podniebieniu.

Muzyka - uspokajająca muzyka zen, która wypełniała pomieszczenie - nagle ucichła.

Talrep w czarno-białe przepiórki zaczął wibrować w jego kieszeni jak jeden z tych elektronicznych sygnalizatorów, które w restauracjach daje się klientom oczekującym na stolik.

Spoza pokoju doszedł huk eksplozji. I błysk światła z góry.

Liguori spojrzał na sufit. Najwyraźniej czuł, że coś jest nie tak.

I rzeczywiście działo się coś dziwnego. Spoina w sklepieniu zaczęła się rozwierać; maszyneria dawnego obserwatorium zazgrzytała, ożywając niechętnie - jaskrawe południowe słońce powoli wnikało do środka coraz szerszym pasmem. Ukazało się błękitne niebo. Gori wcisnął się w kąt sali jak wampir, który chowa się przed nadejściem poranka.

Potem, po kilku sekundach dziwnej ciszy, pomieszczenie wypełniła zupełnie inna muzyka: piosenka orkiestry swingowej z lat trzydziestych, w wykonaniu wokalistki, może Mildred Bailey:

Mr. Bob, don't you know things have changed?

You're behind time with the melody you always sing.

All the birds have their songs rearranged,

Better get smart, whatcha gotta do today is swing!

Przez poszerzającą się szczelinę w sklepieniu zjechały na linach dwie postaci. King pomyślał, że wyglądają jak jacyś komandosi w typie Toma Cruise'a z Mission: Impossible, ale zamiast czarnych skórzanych kombinezonów ludzie ci mieli na sobie dżinsy na szelkach i słomiane kapelusze o dużych rondach. Zabrzmiała następna zwrotka:

I was talkiri to the whippoorwill,

He says you got a corny trill,

Bob White!

Watch a gonna swing tonight?

Mimo wiejskiego stroju bracia Whyte'owie wylądowali z idealną precyzją komandosów skrytobójców, mierząc do Liguoriego z karabinków snajperskich.

- Stój, bo strzelam! - wrzasnął Bobby. - Agencja Bezpieczeństwa Cioć i Wujów!

Liguori sięgnął ręką po pistolet przy pasku i wyciągnął go do połowy, gdy bracia Whyte'owie jednocześnie strzelili mu w głowę. Ich broń była prawie niesłyszalna.

Na czole Liguoriego pojawiły się dwie małe czerwone dziurki; upadł, jakby zdziwiony, na kolana, podczas gdy Mildred Bailey śpiewała dalej:

Even the owl Tells me you're fowl,

Singin those lullabye notes.

Potem gdzieś w mroku pojawił się przeraźliwie biały błysk, któremu towarzyszył syk i dym - jak wtedy, gdy spala się wstążkę magnezową.

Ktoś wystrzelił z broni laserowej.

Bob Whyte osunął się na podłogę. Pojawił się następny błysk, a wtedy drugi z braci krzyknął i upadł jak długi.

Lufa broni laserowej wciąż żarzyła się niebieskawym światłem, gdy trzymający ją mężczyzna wyszedł z ciemności. Na nogach miał ogromne buty. Jego biała koszula i siwe włosy zajaśniały w słońcu, które wpadało przez szczelinę w sklepieniu.

- Che, che, che, CHE, che! - zaśmiał się.

Był to Steve Martin.

W pokoju rozległ się straszliwy ryk - zwierzęcy ryk. Był to groźny i desperacki odgłos.

- Gori! - zawołała Bancroft.

Potwór wył dziko. Stał nieruchomo, patrząc na zabitego brata. Ciało Liguoriego leżało już w kałuży krwi.

- Gori! - po raz drugi wykrzyknęła Bancroft, ale stwór jej nie słyszał.

Uniósł ręce do uszu, jakby chciał się odciąć od tego straszliwego świata. Zaczął krążyć po pomieszczeniu jak ktoś, kto próbuje się modlić. Z jego wielkich czarnych oczu spływały łzy.

Pochylił się nad ciałem brata i dotknął jego krwawiącego czoła. Potem uniósł pysk ku sufitowi, wyrzucił ramiona w górę i zawył rozdzierająco.

Bancroft, desperacko próbując wyrwać go ze stanu rozpaczy, zawołała ponownie:

- Gori!

Stwór wziął pistolet Liguoriego i przystawił sobie do łba.

- Gori, nie! - krzyknęła; chwyciła wiadro z wodą i chlusnęła nią w potwora.

Stworzenie zamarło na chwilę: zdesperowane, ociekając wodą, zaskoczone, wściekłe, załamane.

Bancroft, jak robiła to już tysiąc razy, automatycznie zmusiła je, żeby ułożyło palce w odpowiedni znak języka migowego.

- Woda. W-O-D-A - powiedziała. - Woda. To ma swoją nazwę.

I wtedy nastąpił cud. Potwór zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomacał wodę i King zauważył, że jego pysk ma inny wyraz, jakby rozświetlił go jakiś nieznany wcześniej wewnętrzny blask, jakby toczyła się w jego duszy jakaś walka; wargi potwora zadrżały, jak gdyby usiłował przypomnieć sobie coś, co ich mięśnie kiedyś potrafiły. W końcu po latach milczenia z trudem wydał słaby dźwięk.

- Woha. Woha - wymamrotał. Potem powtórzył: Woha. Woha.

Dotknął mokrej koszuli, mokrego pyska. Potem powiedział coś w języku migowym.

Bancroft podeszła do niego i odpowiedziała na migi.

- T-A-K - szepnęła.

Powtórzyła ruchy palców.

- T-A-K.

Uklękła i wzięła potwora za rękę, ale on ją wyrwał, wyswobodził z jej uścisku, zdumiony, być może, swoją budzącą się świadomością. Potem opadł na podłogę i zaczął jej dotykać.

Bancroft znowu wzięła go za rękę i pokazała w języku migowym:

- Z-I-E-M-I-A.

Stwór powtórzył na migi.

- Tak! - powiedziała. - Och, mój kochany Gori.

Potwór odwrócił się w stronę ciała Liguoriego. Wyciągnął rękę. Bancroft ułożyła mu palce i powiedziała jednocześnie:

- B-R-A-T.

Potwór powtórzył znaki.

- Tak! Tak!

Płacząc z bólu po stracie brata i jednocześnie z radości wywołanej swoim odkryciem, zwrócił się w kierunku metalowego stolika, na którym tliły się pozostałości Jak pisać Kinga.

- K-S-I-Ą-Ż-K-A - pokazała na migi Bancroft.

Potwór powtórzył znaki. Potem przerzucił ocalałe kartki Jak pisać. Wskazał drobne linijki pisma. Wyciągnął rękę.

Bancroft powiedziała na migi:

- S-Ł-O-W-A.

Potwór wskazał następną kartkę.

Bancroft ruchami rąk powtórzyła:

- S-Ł-O-W-A.

Stwór pokazał w języku migowym:

- S-Ł-O-W-A.

- Dobrze!

W końcu otworzył książkę na resztkach strony sześćdziesiątej ósmej i wskazał fragment.

Bancroft spojrzała na tekst: „które rozpuściły się, kiedy uderzyła w nie gorąca woda...”

Przesunęła palcami potwora po słowie „woda”, a potem nakłoniła go, żeby powiedział w języku migowym:

- W-O-D-A.

Gori spojrzał na tekst. Na słowo „woda”. Przeciągnął po nim palcem. Potem przesunął palcem po swojej mokrej koszuli.

- Tak, Gori!

I znowu dotknął palcem wyrazu w książce.

- Tak!

Gori odrzucił głowę w tył i zawył.

Gdy rozgrywała się ta dziwna scena, King zdołał zrzucić pozostałe więzy. Zaszedł od tyłu Steve'a Martina, uniósł złączone dłonie i jak młotem z całej siły uderzył go w głowę.

Martin zachwiał się, śmiesznie tupiąc butami klauna, i upadł. Upuścił broń, którą King natychmiast przechwycił.

Była jeszcze ciepła i znacznie lżejsza, niż przypuszczał.

Wymierzył lufę w głowę Martina.

- Dlaczego to robisz? - zapytał King.

Martin zaczął szarpać kołnierzyk, próbując złapać oddech. Wciąż rozciągnięty na ziemi, odpowiedział:

- Chce pan wiedzieć, dlaczego to robię? Dlaczego ja „bystry, przystępny myśliciel o dużej sile oddziaływania”? Dobra, powiem panu. Wiem, że to brzmi jak obowiązkowa w każdej książce czy filmie „spowiedź złego człowieka przed śmiercią”, ale co tam! Niech będzie. Miesiąc temu dostałem pocztą skrypt od mojego agenta. Z przylepioną karteczką tej treści: „Steve, to może nie jest ROXANNE, ale pomyśl, czyby tego nie wziąć, choćby po to, aby przypomnieć swoje nazwisko”. Wie pan, co to było ? Fałszywa dwunastka III! Jezu Chryste! Myślałem, że nie mogę upaść już niżej niż do remake'u Różowej pantery. Co, może jeszcze nakręćmy nową Gorączkę złota? Albo The Bank Dick! Czy według pokolenia Jackass każdego komika da się zastąpić? Pokolenia, któremu wydaje się, że zwalenie kupy do kibla w supermarkecie jest szczytem ekspresji artystycznej? Nie mogłem już przyjąć czegoś takiego. Spojrzałem na ten skrypt. Powiedziałem sobie: „Raczej zostanę pomagierem jakiegoś potwora psychopaty, torturującego najpopularniejszych pisarzy w Ameryce, niż zagram w Fałszywej dwunastce III. Mam jeszcze resztki godności”.

- Zachowaj tę mowę na galę z okazji wręczenia Kennedy Awards - powiedział King. Załadował broń laserową. Nie wiem, czy zabiję cię z tego, czy tylko ogłuszę, ale, szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodzi.

Nacisnął spust. Towarzyszył temu nie tyle świst, ile dźwięk, który zabrzmiał jak wazmo!

Głowę Martina poraziła białoniebieska błyskawica i nagle jego ciało wylądowało trzydzieści metrów dalej, szyja wygięła się w łuk, usta otworzyły, a zza kołnierzyka wydobył się dym.

King poczuł się jak Rambo.

Kobiety lubią się pieprzyć z gierojami - przypomniał sobie.

Wycelował lufę w górną część przeszklonej klatki Toma Clancy. Wazmo! I gruba szyba się rozprysła.

- Dobry strzał, żołnierzu! - zawołał Clancy i zeskoczył na podłogę. Natychmiast podszedł do braci Whyte'ów i wziął jeden z ich pistoletów. - No, to teraz jest nas dwóch, stary.

Następnym strzałem King roztrzaskał klatkę Danielle Steel.

„To babsko zaraz rzuci się na mnie” - pomyślał King.

Powie: „Och, Stephen, jak mogę ci się odwdzięczyć?”

A on spojrzy na nią z miłością i powie: „Przestań pisać”.

Kolejnym strzałem rozbił szybę w celi Curtis Sittenfeld, która wyłoniła się z obłoku dymu, ogarnęła wzrokiem dziwną scenę, jaką miała przed sobą: potwora, jego nauczycielkę, strzaskane szkło, broń w rękach mężczyzn, niebieskie niebo w górze - i pomyślała: „Nikt już i tak nie czyta recenzji w wydaniach codziennych. A w Random House mają dość pozytywnych opinii, by wystarczyło na całostronicową reklamę książki”.

W następnej klatce znajdował się młody mężczyzna w cylindrze, czarnym garniturze z czasów Dickensa i białej koszuli z żabotem. Miał przypięty znaczek z numerem 48. King nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna, ale miał pewność, że już go widział. Był przykuty kajdankami do słupa w swojej sypialni i śpiewał: Dem bones, dem bones, dem bones dry!

Strzał z lasera rozbił szybę.

Młody człowiek uchylił przed Kingiem cylindra - najlepiej, jak potrafił.

- Dziś narodziłem się na nowo.

Za następną szybą, którą King rozbił z dziką przyjemnością, uwięziona była Sue Grafton; ominęło ją jednak całe przedstawienie, bo siedziała w toalecie, cierpiąc na kolejny atak biegunki.

Pozostało jeszcze jedno okno po lewej stronie.

- Kocham moje kochanie! - zawołał King i rozbił szybę w drobny mak.

Posypało się szkło. I zapadła cisza.

Z dymu wyłoniła się Tabitha King.

Miała na sobie swój czerwony sweter. Wyglądała w nim jak kardynał. Wokół jej szeroko otwartych oczu, pełnych ciekawości, a nawet rozbawienia, wiły się czarne loki. Sprawiała wrażenie zmęczonej; King zauważył cienie pod jej oczami.

Przez chwilę patrzyli na siebie.

I nagle muzyka się zmieniła; zamiast Boba White'a rozległa się jakby melodia ze starej niemieckiej płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów: Mein Liebling, mein Rose.

Tabitha westchnęła.

- Stephen... To była noc...

A on odparł słowami Johna Steeda:

- Już ranek... mgła się rozwiała... zaczerpnijmy świeżego powietrza.

Uniósł ją w ramionach. Pocałowała go.

Ale potem musiał ją postawić na ziemię. Chyba jednak powinna trochę schudnąć.

7

OSTATNI
PROBLEM

Proponuję - powiedział François Truffaut wieczorem przy kolacji, którą sam z wielkim staraniem przygotował - żeby państwo rozważyli jeszcze zamiar jak najszybszego powrotu do domu.

Pisarze zebrali się wokół dwóch złączonych ze sobą drewnianych stołów na trawniku Posiadłości. Słońce już zachodziło; powietrze powoli się ochładzało.

Bracia Whyte'owie leżeli tuż obok na szezlongach. Byli ranni, ale w dobrych nastrojach.

Steve Martin nie żył.

Liguori nie żył.

Kenneth Lay uciekł motorówką.

U szczytu stołu, obok Anne Bancroft, siedział Gori. Aktorka pełniła rolę jego tłumaczki. Właśnie wyjaśniała, dlaczego nie lubi określenia „kurczak z chowu wolnowybiegowego”.

Po przeciwnej stronie stołu stał Truffaut.

- Wznieśmy toast - zaproponował. - I mam jeszcze jedną skromną propozycję.

Sue Grafton, Tom Clancy, Danielle Steel i Curtis Sittenfeld unieśli kieliszki z białym winem. Stephen King i Tabitha, czule objęci, poszli za ich przykładem. King z rozrzewnieniem zauważył, że żona wrzuciła do wina kostki lodu.

- Za naszego łaskawego gospodarza, jeszcze niedawno Goriego Niemowę, a obecnie Goriego Wymownego. - Truffaut akcentował ostatnią sylabę imienia Gori. Bancroft przetłumaczyła toast na język migowy. - Teraz, gdy jego zły i, mam wrażenie, obłąkany brat nie żyje, Gori odzyskał dar mowy i w końcu stał się sobą.

Kiedy Bancroft przetłumaczyła jego słowa, Goriemu łzy napłynęły do oczu i otarł je serwetką. Uniósł rękę, jakby chciał powiedzieć: „Proszę, już dość”.

Wszyscy wypili za jego zdrowie.

- Ale pan Gori nie może mieszkać w dużym skupisku ludzi - ciągnął Truffaut. - Jak Victor de l'Aveyron, dzikie dziecko z mojego filmu L'Enfant sauvage, wychował się w otoczeniu pozbawionym uprzedzeń i ograniczeń myślowych, jakie panują w społeczeństwie. Rzucenie go w ten świat byłoby przejawem wielkiego okrucieństwa. Spotkałby go ostracyzm; odizolowano by go, może nawet pozbawiono życia. Monsieur Gori, jeśli dobrze zrozumiałem, woli więc zostać na wyspie, zachować Posiadłość i mieszkać w niej. Szczerze mówiąc, rozumiem go.

- Racja, słusznie!

Truffaut poprawił czarny fular za kołnierzykiem kaszmirowego swetra w kolorze limonki.

- Ja nie zostanę tu ani sekundy - zauważyła Steel.

- Dlaczego? - zapytał Truffaut.

- Słuchaj, słodziutki, jesteś fantastycznym facetem i wierz mi, gdybyś był trochę młodszy, zastawiłabym na ciebie sidła, ale jeśli chodzi o twoją propozycję, odpowiedź brzmi: nie, dziękuję. Mam moją galerię sztuki. W przyszłym tygodniu podpisuję książki na cel dobroczynny w Sausalito i w niektórych muszę pozmieniać dedykacje.

- Dobrze, madame Steel, proszę robić, co pani uważa za stosowne.

- A z kolei w moim fachu - stwierdził Clancy - czyli w literaturze szpiegowskiej, trzeba być na szpicy. Le Carré pisze i publikuje. Rok po roku, pieprzony. Pomysł na nową książkę, który przyszedł mi do głowy, mógłby stracić na aktualności.

- A ja chcę się zobaczyć z moim chłopakiem - wyjaśniła Sittenfeld.

Wszyscy zwrócili się ku niej z pytaniem w oczach: „Jakim chłopakiem?”.

- Z Bradem... Wymieniałam go w podziękowaniach Mężczyzny moich marzeń. Zbiera dla mnie „Sunday Times Book Reviews”. Chciałam sprawdzić, czy moje typy... to znaczy... jakie książki weszły do pierwszej setki... hitów współczesnej prozy. A.O. Scott prosił mnie, żebym podała swoje... byłam chyba najmłodszą osobą, do której się zwrócił...

- Mogą państwo robić, co tylko zechcą - oświadczył Truffaut. - Ale proszę przez chwilę pomyśleć, w jak niezwykłej sytuacji się znaleźliśmy... Nasze rodziny sądzą, że nie żyjemy. Niektóre już nas opłakały. Wzniosły nam rozmaite pomniki. Naprawdę zamierzacie stanąć teraz przed bliskimi i oznajmić: „Nie tylko żyję, ale zgodziłem się upozorować własną śmierć, żeby od was uciec”? Co prawda obietnica ucieczki okazała się zwodnicza - ale wszystkich nas skusiła. Mnie na pewno. To ona zwabiła nas w to odległe miejsce. A kiedy znalazłem się tu i zobaczyłem tę straszliwą pułapkę na pisarzy, zdecydowałem się... i wstydzę się tego najbardziej w życiu... zdecydowałem się pójść na współpracę z moimi porywaczami, żeby zachować życie i wolność. Byłem jak ci biedni Żydzi w obozach koncentracyjnych, którzy zaprzedali duszę, żeby przeżyć. Mam nadzieję, że pewnego dnia zdołacie mi przebaczyć.

- Ja też nie jestem bez winy, bo cię zdradziłam - powiedziała Bancroft. Otarła łzy z oczu.

Przetłumaczyła to wszystko Goriemu, który pokręcił głową i ze wzburzeniem odpowiedział w języku migowym.

- On mówi: „Musicie sobie nawzajem wybaczyć. To ja ponoszę całą winę”.

- Ależ nie, nie! - zakrzyknęli zebrani.

- To nie twoja wina!

- To wina twojego brata!

- On ponosi całą odpowiedzialność!

Bancroft przetłumaczyła:

- Mówi, że pozwolił na to wszystko.

- Nie, wcale nie!

- Monsieur Gori ma rację, twierdząc, że musimy sobie nawzajem wybaczyć - powiedział Truffaut. - Wszyscy wszystkim.

- Wszystkim poza tą gnidą Kenem Layem - stwierdził Clancy.

- Właśnie - potwierdził Truffaut. - Poza Kenem Layem. Jemu nie możemy wybaczyć, jeśli chcemy być ludźmi. Ale mam taką propozycję: zostańmy tutaj. Wszyscy. Razem. Ukryci przed światem. Wolni od obowiązków! Od podatku dochodowego! Od zaborczych partnerów! I niewdzięcznych dzieci! Zastanówcie się. Liguori już zadysponował naszymi majątkami. Połowa dla rodziny, połowa na ochronę przyrody Swans Island, czyli teraz, jakkolwiek by na to patrzeć, na nas samych. Możemy tu mieszkać, w tym raju na uboczu, i żyć z honorariów. Nasze rodziny są zabezpieczone. Możemy więc cieszyć się tu prawie idealną wolnością. Swobodnie myśleć, swobodnie pisać, nawet swobodnie publikować. Pośmiertnie! Pomyślcie o tym, proszę! To raj dla tych, którzy są na tyle mądrzy, by go docenić.

EPILOG

CINÉMA
VERITÉ

Padał śnieg. Truffaut był ogromnie zadowolony, bo ładnie to wyglądało w obiektywie. Szedł przez las w długim wełnianym płaszczu, z tych, jakie niegdyś nosili amerykańscy detektywi. Na głowie miał borsalino, które podarował mu Godard. Obok niego maszerował Gori, niosąc bez wysiłku ciężki statyw z kamerą wideo wysokiej rozdzielczości. Zapis cyfrowy pozwalał Truffaut na samodzielną obróbkę filmu, bez pomocy laboratoriów w studiu.

Wszyscy pisarze zostali. Przynajmniej na tę pierwszą zimę. Wieczorami palili ogniska; zjeżdżali na sankach ze wzgórz. Można by odnieść wrażenie, że są w czymś pomiędzy kurortem narciarskim a ośrodkiem pracy twórczej.

Ponieważ coraz więcej książek istniało w postaci elektronicznej, a Internet zaczynał podlegać kontroli prawicowych reżimów dążących do ograniczenia wolności słowa, Truffaut uważał za konieczne, by mieszkańcy Posiadłości uczyli się literatury na pamięć. Mieli być w przyszłości żywą biblioteką, która przetrwa konglomerat mediów i monopol korporacyjny. Swans Island stanie się ostatnią placówką niczym nieograniczonej twórczości artystycznej, a on, Truffaut, udokumentuje ten proces.

Truffaut i Gori szli z kamerą i statywem w delikatnie prószącym śniegu, starając się zebrać jak najwięcej materiału filmowego.

Nad zamarzniętym strumieniem sfilmowali Toma Clancy'ego w czarnym płaszczu i rosyjskiej czapce. Szedł sam, czytając na głos powieść, którą trzymał w rękach:

- Russia House. John le Carré. Przy szerokiej moskiewskiej ulicy, niecałe dwieście metrów od Dworca Leningradzkiego, na piętrze ohydnego, przeładowanego ozdobami hotelu wzniesionego za Stalina w stylu znanym wśród moskwiczan jako empire czasów zarazy...” - Clancy zaśmiał się głośno. - Ten facet nawet nieźle pisze!

- Coupez! - zawołał Truffaut.

Clancy domyślił się, że to dwusylabowe warknięcie oznacza po francusku „cięcie”. Brzmiało jak „kuu-pee”.

Z drugiej strony nadeszła Sue Grafton, która czytała na głos książkę w miękkiej oprawie:

- Zdrowy żołądek w sześć tygodni. Doktor Ronald Hoffman”.

Zrobiła się zadymka. Stephen King siedział sam w pustej altanie. Wiatr nawiewał śnieg do środka.

Gdy Truffaut zaczął go filmować, King wrócił na pierwszą stronę powieści, którą trzymał w grubych zimowych rękawicach. Na jego brodzie osiadały płatki śniegu; czuł, jak topnieją pod wpływem ciepła jego skóry.

- Kamera! - wykrzyknął Truffaut.

- „Mały świat - przeczytał Stephen King. - Powieść Tabithy King”. - Przewrócił kartkę. „Mojemu Boogiemanowi”.

Do oczu napłynęły mu łzy.

- Coupez! - zawołał Truffaut.

W ostatniej półgodzinie przed zachodem słońca - Gori nazywał tę porę magiczną - Truffaut znalazł Curtis Sittenfeld, która ubrana w kurtkę z kapturem stała pośród brzóz. Drzewa w niezapomniany sposób kontrastowały z bielą śniegu. „Wyblakła wizja Wyetha” - pomyślała Sittenfeld, ale odrzuciła to określenie jako zbyt nachalną aliterację.

Jasnoróżowa wstążka na okładce trzymanej przez nią powieści w niezapomniany sposób kontrastowała z białą kurtką.

- Kamera!

Otworzyła książkę i przeczytała:

- Szkoła uczuć. Powieść. Curtis Sittenfeld”. Poczekaj chwilę.

- Coupez!

Zmarszczyła czoło.

- Czy nie powinnam była powiedzieć: „Powieść autorstwa Curtis Sittenfeld”? Nie jest tak napisane, ale czy nie sądzisz, że w ten sposób byłoby wiadomo, że jestem autorką? Że Curtis Sittenfeld to nie nazwa wydawnictwa?

- Kamera!

Znowu zmarszczyła czoło.

- Wiesz, pracuję nad czymś, co chyba nadałoby się do sfilmowania. - Wyjęła spod kurtki kilka zapisanych ręcznie kartek. - Myślę, że to byłoby coś bardziej dla facetów. Co o tym myślisz? - Uśmiechnęła się. - Roboczy tytuł brzmi: W poszukiwaniu pana Wiertaczka.

- Coupez!

Na polanie niedaleko brzegu wyspy stała Danielle Steel, pozując do zdjęcia. Tabitha King fotografowała ją swoim małym aparatem cyfrowym.

- Kamera! - zawołał Truffaut.

Steel zsunęła z ramion futro z norek i uniósłszy ręce, stanęła na tle białych choinek tylko w staniku i majtkach.

- Sama nie wiem - powiedziała. - Czy wygląda to, no wiesz, wystarczająco pośmiertnie?

Spłoszone głosem Truffautd, nad wodę wzniosło się stado długonogich ptaków, pewnie z setka. Ich sylwetki zarysowały się na prawie bezchmurnym niebie. Bez żadnego polecenia Gori zwrócił ku nim kamerę wideo, utrwalając ich odlot i zimowe krzyki.

- Złapałeś to? - zapytał Truffaut.

Gori odwrócił wzrok od wizjera i pokazał na migi:

- Ujęcie z wysięgnika.

- Ujęcie z wysięgnika - powtórzył głośno Truffaut.

I jeśli można powiedzieć, że gad się uśmiechnął, to Gori właśnie się uśmiechał.

Truffaut poczuł, że serce mu topnieje, gdy spojrzał na przyjaciela i usłyszał, jak śnieg sypie cicho na wszystkich: na żywych, umarłych i Tych, co Publikują.

Wszystkie fragmenty Pani Bovary Gustawa Flauberta w przekładzie Anieli Micińskiej.

Arthur Conan Doyle, Ostatnia zagadka Sherlocka Holmesa, przekład Tadeusz Evert.

Wędrujący ze mnie gość,

Ze mnie gość, ze mnie gość,

Wędrujący ze mnie gość,

Ze mnie, ze mnie gość.

Vladimir Nabokov, Pamięci, przemów, przekład Anna Kołyszko.

Rób wokół siebie zamęt, by nie zauważyli: gdzie ten jego talent?

To nie ja, nie ja, żaden ze mnie milionera syn!

I farciarz to nie do mnie rym!

Włącz mnie do składu, trenerze/Gotów jestem do gry!

Chwila w słońcu.

Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przekład Ariadna Demkowska-Bohdziewicz.

- Od kiedy pan tu pracuje?

- Od tygodnia.

Weźmiemy niebieski pokój, nowy pokój, dla dwojga pokój.

Curtis Sittenfeld, Szkoła uczuć, przekład Katarzyna Karłowska.

Pieniądze za nic, a panienki za darmo.

Ach, jakże jest się dumnym z bycia Francuzem, kiedy się patrzy na Kolumnę!

O pomniku zemsty, trofeum niezniszczalne.

William Szekspir, Kupiec wenecki, przekład Leon Ulrich.

Do kogóż mam biec?

Czuję się szaleństwem... wszystkich ludzi i pędem wszystkich narodów...

Idzie myszka/Miotłą możesz przegnać ją.

Idzie miłość/Na to nic już nie poradzisz!

Pobędę, pozwól, w twoim mieście, rzeki tu ładne nareszcie, jestem tylko w podróży, jako podróżnik mitrężąc czas.

Zapamiętaj błogi ten czas, gdy miłość jak żar/gotowa była przemienić się w ogień.

Zapamiętaj tamten wrzesień...

Mój dom jest twoim domem.

Och, dobra, wszystko jedno.

O tym, co kiedyś mnie wkurzało, teraz myślę z sentymentem.

- Boba White'a kto posłucha/Ten wie, że do muzyki nigdy nie miał ucha/Przydałoby się najnowsze dźwięki podsunąć mu/i to, co się gada tu.

- Cóż, z papugą zamieniłem kilka słów/a ona powiedziała mi: „Stary, o rytmie mów”.

- Co, o rytmie znów?

- Przepiórze słysz! Nie będziesz swingował dziś.

- Sporo ludzi albatrosa słyszało...

- Tak?

- Jak szepnął: „Robert jest uwalony, jak zdarzało się mało!”.

- Wiem to na pewno, że jest na wozie.

- Bob White-przepiór! To neofity wzór.

- Bob co znaczy to słowo?

- Amatooor.

- Brzmi jak piosenka na pożegnanie, jeśli idzie o moje zdanie!

- Moje kochanie wyrusza: druga dwadzieścia dwie/przylatuje w DC-2, się wie.

- Masz dziewczynę w kosmosie!

- Wychodziłem na każdy Boeinga odrzutowiec/ale jak dotąd jej nie było, to wiedz.

- Spróbuj na lotnisku!

Gdybym nie kochał, maleńka, bardziej, niż słowa mogą wyrazić, gdybym nie kochał, czy coś takiego bym czuł? Miła, jeśli nie kocham, to czemu tak drżę? I czemu tak kręci się w głowie i kręci, a serce nagle zamiera?

Czy byłbym pewny, że to miłość niezrównana,

Czy wszystko to bym czuł,

Gdybym nie kochał cię?

O, wielkie dzięki, psze pani.

Lubię kawę, gorącą i słodką/oj, panie Moto, jam dzbanek do kawy!

Panie Bobie, nie wiesz, że rzeczy się pozmieniały?

Z melodiami, które ciągle śpiewasz, jesteś niedzisiejszy.

Wszystkie ptaszki dźwięki przearanżowały,

Posłuchaj, dzisiaj swing jest najmodniejszy!

Z lelkiem raz pogadałem,

Mówi, że twój trel trąci banałem,

White! Bobie!

Co zaswingujesz dzisiaj sobie?

Nawet sowa

Mówi, że znana ci ptasia mowa,

gdy śpiewasz nuty kołysanki.

Kości, kości, suche kościotrupa kości!

John le Carré, The Russia House, przekład Ewa Życieńska.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kto wymyślił coronavirusa Ameryka
Iluminaci Masoni czyli kto rządzi Ameryką
Jerzy Robert Nowak Kto Jest Kim W Lobby Filosemickim
Kto jest kim w lobby filosemickim Jerzy Robert Nowak
Jerzy Robert Nowak Kto Jest Kim W Lobby Filosemickim
prof dr hab Jerzy Robert Nowak Kto jest kim w lobby filosemickim
Jerzy Robert Nowak Kto jest kim w lobby filosemickim „Tygodnik Nasza Polska”, 1996 Warszawa ISSN 142
Najslawniejsi pisarze i poeci
Prof dr hab Jerzy Robert Nowak Kto jest kim w lobby filosemickim
MURZYNI W USA PISARZE AMERYKAŃSCY O RASIZMIE W USA Książka i Wiedza 1951
Amerykański wymiar bezpieczeństwa
Ewangelie Agrafa (wypowiedzi przypisane Jezusowi) u pisarzy muzułmańskich

więcej podobnych podstron