CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W którym zaczyna się błądzić
Nie bez pewnego wzruszenia rozpoczynam opowiadanie o niezwykłych przygodach Józefa Rouletabille. On sam do dziś sprzeciwiał się temu tak zdecydowanie, że straciłem już nadzieją na opublikowanie kiedykolwiek tej najciekawszej w ciągu ostatnich piętnastu lat historii kryminalnej. Sądzę nawet, że czytelnicy nie poznaliby nigdy całej prawdy o zagadkowej, pełnej dramatycznych momentów sprawie „Żółtego Pokoju" (związanej nierozerwalnie z imieniem mego przyjaciela) — gdyby nie przypadek. Z okazji odznaczenia znakomitego profesora Stangersona stopniem Wielkiego Krzyża Legii Honorowej pewna gazeta wieczorna w artykule, nędznym przez swą ignorancję czy też perfidną zuchwałość, wskrzesiła tę straszną historię, którą Józef Rouletabille uważał za zapomnianą na zawsze. Żółty Pokój! Kto dzisiaj pamięta jeszcze sprawę, dla której piętnaście lat temu zużyto przecież tyle atramentu? W Paryżu zapomina się szybko! Czyż nie zapomniano nawet afery Nayves'a i tragicznej śmierci małego Mehaldo? A przecież wówczas czytelnicy byli tak pochłonięci tymi procesami, że nawet kryzys ministerialny, który wybuchł w tym samym czasie, przeszedł zupełnie nie zauważony.
Otóż sprawa „Żółtego Pokoju", wcześniejsza o kilka lat od afery Nayves'a, zdobyła jeszcze większy rozgłos. Cały świat przez szereg miesięcy interesował się tą zagadką, najtrudniejszą do wyjaśnienia ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wystawiały na próbę bystrość naszej policji i sumienia sędziów. Rozwiązania poszukiwał każdy. Był to jakby dramatyczny rebus, który z zapałem rozszyfrowywała stara Europa i młoda Ameryka. Naprawdę nie wiem — i wolno mi tak twierdzić, ponieważ nie wypływa to z autorskiej zarozumiałości (powtarzam tylko fakty, na które dzięki wyjątkowym dokumentom mogę rzucić nowe światło) — czy w rzeczywistości, a nawet w fantazjach autora „Podwójnego zabójstwa przy ulicy Morgue", samego Edgara Poe, lub przebiegłego Conan Doyle'a, monża by znaleźć coś równie tajemniczego jak prawdziwa tajemnica Żółtego Pokoju.
To, czego nikt nie mógł rozwiązać, odgadł osiemnastoletni Józef Rouletabille, w owym czasie skromny reporter wielkiego dziennika. Ale gdy przyniósł na rozprawę sądową klucz do tej zagadki, nie powiedział całej prawdy. Nie dodał nic ponad to, co było konieczne, by wytłumaczyć sprawy niewytłumaczone i uwolnić niewinnego człowieka. Powody, dla których przemilczał resztę, dzisiaj już nie istnieją. Sądzę nawet, że przyjaciel mój ma obowiązek mówić. Czytelnicy dowiedzą się więc wszystkiego. Nie przedłużając wstępu opowiem wam o zagadce „Żółtego Pokoju" tak, jak przedstawiała się ona oczom całego świata nazajutrz po tragedii w zamku Glandier.
25 października 1892 roku „Temps" donosił w wiadomościach z ostatniej chwili:
OHYDNA ZBRODNIA W ZAMKU GLANDIER
POŁOŻONYM NA SKRAJU LASU ŚWIĘTEJ GENOWEFY, OBOK STACJI EP1NAY-SUR-ORGE.
Dzisiejszej nocy, gdy profesor Stangerson pracował w laboratorium, usiłowano zamordować jego córkę, śpiącą w przyległym pokoju. Lekarze walczą o życie panny Stangerson.
Wyobrażacie sobie poruszenie, jakie ogarnęło Paryż. W tym okresie świat naukowy był bardzo zainteresowany badaniami profesora Stangersona i jego córki. Prace te, pierwsze, jakie podjęto w dziedzinie radiologii, miały doprowadzić później państwa Curie do odkrycia radu. Oczekiwano właśnie sensacyjnego referatu, który profesor Stangerson miał wygłosić w Akademii Nauk na temat nowej teorii „O rozproszeniu materii''. Teoria ta miała wstrząsnąć podstawami całej oficjalnej nauki, która od długiego czasu opiera sic; mi zasadzie: w naturze nic nie ginie i nic nie powstaje z niczego.
Następnego dnia poranne dzienniki zapełniły się opisami dramatu. Między innymi ,,Matin" zamieścił artykuł zatytułowany:
NIEZWYKŁA ZBRODNIA
Oto jedyne szczegóły — pisze anonimowy sprawozdawca „Matin" — jakie udało nam się uzyskać w sprawie zbrodni w zamku Glandier.
Stan depresji, w jakim znajduje się profesor Stangerson, oraz brak jakichkolwiek informacji z ust ofiary uniemożliwiają władzom sądowym i nam ustalenie okoliczności zbrodni. W chwili obecnej trudno nawet wyobrazić sobie, co zaszło w Żółtym Pokoju, gdzie znaleziono na podłodze umierającą pannę Stangerson.
Mogliśmy tylko zaczerpnąć języka od ojca Jakuba, jak we wsi nazywają starego sługę rodziny Stangerson. Ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju jednocześnie z profesorem. Laboratorium i Żółty Pokój znajdują się w pawilonie w głębi parku, oddalonym około trzystu metrów od zamku.
,,Było właśnie pól do pierwszej w nocy — opowiada nam ten zacny człowiek. — Znajdowałem się w laboratorium, bo pan Stangerson pracował jeszcze, gdy zdarzył się ten wypadek. Przez cały wieczór ustawiałem i czyściłem przyrządy, czekając, aż profesor wyjdzie, aby położyć się spać. Panna Matylda pracowała z ojcem do północy. Gdy zegar wybił dwunastą, wstała i pocałowała naszego pana, życząc mu dobrej nocy. Do mnie powiedziała: »Dobranoc, ojcze Jakubie« i otworzyła drzwi Żółtego Pokoju. Słyszeliśmy obaj, że zamykała je za sobą na klucz i na zasuwę.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu i powiedziałem do pana:
»Panienka zamyka się na wszystkie spusty. Na pewno boi się Zwierzątka Bożego«.
Pan nie usłyszał mnie nawet, tak był zajęty, ale z dworu odpowiedziało mi natrętne miauczenie — poznałem od razu krzyk Zwierzątka Bożego, od którego każdemu przeszłyby ciarki. »Czy znów tej nocy przeszkodzi nam spać?« — pomyślałem.
Trzeba panu wiedzieć, że do końca października mieszkam zwykle na stryszku nad Żółtym Pokojem, żeby panienka nie zostawała sama w nocy. To był pomysł panienki, aby spędzać lato w pawilonie. Panienka uważa, że jest on weselszy od zamku, więc od czterech lat, to znaczy odkąd został wybudowany, zawsze wiosną tam się przeprowadza. Wraca do zamku, gdy nadchodzi zima, bo w Żółtym Pokoju nie ma pieca.
Po odejściu panny Matyldy pan Stangerson i ja pozostaliśmy sami w laboratorium.
Było cicho, pan pracował przy biurku. Ja, skończywszy zajęcia, siedziałem na krześle, patrzyłem na pana i mówiłem sobie: »Co za człowiek! Jaka inteligencja! Jaka wiedza!« Zwracam uwagę panów na to, że nie robiliśmy żadnego hałasu, z czego morderca zapewne wywnioskował, że wyszliśmy.
W chwili gdy zegar wydzwonił pół do pierwszej, usłyszeliśmy rozpaczliwy krzyk z Żółtego Pokoju. Był to głos panienki: »Morderca! Morderca! Na pomoc!« Rozległy się strzały rewolwerowe, a potem hałas przewracanych mebli, jak by toczyła się walka. Później znów głos panienki: »Morderca! Na pomoc! Ojcze! Ojcze!«
Wyobrażacie sobie, panowie, jak gwałtownie pan Stangerson i ja rzuciliśmy się do drzwi.
Niestety! Drzwi były zamknięte od wewnątrz na wszystkie spusty. Zamknęła je sama panienka — na klucz i na zasuwę! Próbowaliśmy je wyważyć, ale były mocne. Pan Stangerson szalał.
Słyszeliśmy zduszony głos panienki: »Na pomoc! Na pomoc!« Pan Stangerson walił z całej siły w drzwi, płakał z wściekłości, rozpaczy i bezradności. Wtedy wpadła mi do głowy pewna myśl. »Morderca ucieknie przez okno! — krzyknąłem. — Lecę do okna«. Wybiegłem z pawilonu, pędząc jak wariat. Na nieszczęście Żółty Pokój ma okno od strony pola, a mur parkowy dochodzi do samego pawilonu, nie mogłem więc natychmiast znaleźć się pod oknem. Aby się tam dostać, trzeba było najpierw wyjść z parku. Biegłem w stronę furtki i po drodze spotkałem dozorców, małżeństwo Bernier, przywołanych strzałami i naszym krzykiem. W dwóch słowach wyjaśniłem im sytuację. Kazałem odźwiernemu biec do pana Stanger sona, a jego żonie poleciłem iść ze mną i otworzyć mi furtkę parkową. W pięć minut później staliśmy przed oknem Żółtego Pokoju. Księżyc był w pełni, spostrzegłem od razu, że okno nie było otwierane. Nie tylko kraty, ale nawet okiennice poza kratami były zamknięte tak, jak je sam zamknąłem tego wieczora. Zrobiłem to, jak co wieczór, chociaż panienka, wiedząc, że jestem zmęczony i przepracowany, powiedziała, że sama zamknie. Zastałem je więc tak jak zwykle — założone od wewnątrz żelaznym prętem. Morderca nie wszedł tędy i tą drogą nie mógł uciekać. Ale ja także nie mogłem wejść przez okno.
Nieszczęście! Można było stracić głowę.
Drzwi pokoju zamknięte na klucz od wewnątrz, okiennice w jednym oknie zamknięte także od wewnątrz, za okiennicami nienaruszone kraty. Kraty, pomiędzy którymi nie przesunąłby pan ręki... Za nimi panienka wzywająca pomocy. A raczej nie, nic już nie słychać. Może umarła... Słyszę tylko, jak w głębi pawilonu pan Stangerson usiłuje wyważyć drzwi.
Pobiegliśmy z powrotem do pawilonu. Drzwi trzymały się ciągle, pomimo szaleńczych ciosów pana Stangersona i odźwiernego.
Wreszcie ustąpiły pod naszymi wściekłymi uderzeniami i... co zobaczyliśmy?
Muszę dodać, ze odźwierna trzymała lampę laboratoryjną za nami, lampę tak silną, że oświetlała cały pokój. Trzeba panu również wiedzieć, że Żółty Pokój jest zupełnie mały. Panienka kazała tam wstawić tylko dość szerokie żelazne łóżko, mały stolik, stoliczek nocny i toaletkę z dwoma krzesłami.
Toteż w świetle wielkiej lampy zobaczyliśmy wszystko od pierwszego rzutu oka:
Panienka leżała w nocnej koszuli na podłodze, wśród okropnego nieładu.
Poprzewracane stoliki i krzesła wskazywały na to, że rozegrała się tu prawdziwa walka. Widać było, że panienkę wyciągnięto z łóżka. Była zalana krwią.
Skóra na szyi, ze strasznymi śladami palców, była prawie porozrywana paznokciami. Na prawej skroni rana, z której płynęła strużka krwi, tworząc na podłodze małą kałużę.
Gdy pan Stangerson spostrzegł córkę w tym stanie, rzucił się do niej z krzykiem takiej rozpaczy, że litość brała słuchać. Przekonał się, że nieszczęśliwa oddycha jeszcze, i zajął się tylko nią. My szukaliśmy mordercy! Przysięgam panu, że gdybyśmy znaleźli nikczemnika, który chciał zabić naszą panią, bylibyśmy go zmaltretowali. Ale jak wytłumaczyć fakt, że go nie było? Uciekł? To przekraczało wszelką wyobraźnię. Nikogo pod łóżkiem, nikogo za szafą, wszędzie pusto. Znaleźliśmy tyj ko jego ślady: krwawy znak szerokiej, męskiej dłoni na ścianie i drzwiach, dużą chustkę bez żadnych inicjałów, czerwoną od krwi, stary beret i na podłodze wiele świeżych śladów męskich butów. Człowiek, który tu był, miał wielkie nogi, i stopy jego pozostawiły czarne jak sadza odbicia. Którędy wszedł ten człowiek? Jak uciekł? Niech pan pamięta, że w Żółtym Pokoju nie ma pieca. Nie mógł również wydostać się przez wąskie drzwi, na których progu stała odźwierna z lampą, podczas gdy odźwierny i ja szukaliśmy zbrodniarza w małym kwadracie pokoju. Tu nie było się gdzie ukryć i w końcu rzeczywiście nie znaleźliśmy nikogo. Za wyważonymi i opartymi o ścianę drzwiami nie mógł się nikt schować — sami się o tym przekonaliśmy! Również niemożliwa była ucieczka przez zakratowane okno z zamkniętymi okiennicami, których nawet nie dotykano.
Więc jak?... zaczynałem już wierzyć w diabła!
Ale oto odnajdujemy na podłodze mój rewolwer! Tak jest, mój własny rewolwer... To przywróciło mi poczucie rzeczywistości. Diabeł nie potrzebowałby kraść mego rewolweru, aby zabić panienkę. Człowiek, który był tutaj, musiał najpierw wejść na strych, wziąć rewolwer z mojej szuflady i posłużyć się nim do swych strasznych celów. Stwierdziliśmy tedy, oglądając magazynek, że morderca wystrzelił dwukrotnie. W każdym razie, proszę pana, miałem szczęście w tym wielkim nieszczęściu, że pan Stangerson znajdował się w swoim laboratorium, gdy została popełniona zbrodnia, i mógł stwierdzić na własne oczy, że ja byłem tam także. Po tej historii z rewolwerem nie wiem, do czego byśmy doszli. Byłbym już pewno pod kluczem. Wymiar sprawiedliwości niewiele potrzebuje, aby posłać człowieka na szafot".
Redaktor „Matin" uzupełnił ten wywiad następującą notatką:
Pozwoliliśmy, nie przerywając, opowiedzieć ojcu Jakubowi własnymi słowami to, co wiedział o zbrodni w Żółtym Pokoju. Powtórzyliśmy wiernie nawet zwroty, jakich użył; pominęliśmy tylko, z uwagi na czytelników, bezustanne lamentacje, którymi przeplatał swe opowiadanie. Są one zrozumiałe, ojcze Jakubie. Są zrozumiałe, bo kochałeś bardzo swoją panią. Chcesz tylko oczyścić się od podejrzenia i nie przestajesz tego powtarzać, szczególnie od chwili znalezienia rewolweru. Masz do tego prawo, a my nie widzieliśmy w tym nic złego.
Chcieliśmy zadać jeszcze wiele pytań ojcu Jakubowi — pełne nazwisko starego sługi brzmi: — Jakub Ludwik Moustier — ale szukano go właśnie z polecenia sędziego śledczego, który przeprowadzał swe badania w dużej sali zamkowej. Do zamku nie mogliśmy się dostać, a cała Dąbrowa strzeżona jest przez kilku policjantów, którzy uważnie wyszukują wszelkie ślady mogące prowadzić do pawilonu i, być może, do odkrycia zbrodniarza. Chcieliśmy także wypytać odźwiernych, ale nie udało się ich odnaleźć. Wreszcie czekaliśmy w oberży, położonej w pewnej odległości od zamku, na wyjście pana de Marquet, sędziego śledczego w Corbeil. O pół do szóstej zobaczyliśmy go w towarzystwie pisarza sądowego. Zanim wsiadł do powozu, zdołaliśmy mu zadać następujące pytanie:
„Czy mógłby pan udzielić nam w tej sprawie kilku wyjaśnień, jeśli to nie stoi w sprzeczności z instrukcjami, jakie pan otrzymał?"
„Nic pewnego nie mogę powiedzieć — odrzekł. — Jest to najdziwniejsza sprawa, jaką znam. Czasem nam się wydaje, że już coś wiemy, a tymczasem nie wiemy nic".
Spytaliśmy pana Marquet, co przez to rozumie. Udzielił nam odpowiedzi, której wagę oceni każdy:
„Jeśli nie uda nam się niczego dorzucić do dowodów rzeczowych zebranych dzisiaj, obawiam się, że tajemnica otaczająca straszny zamach, którego ofiarą padła panna Stangerson, nie zostanie wyjaśniona.
Wierząc w rozum ludzki, nie należy jednak tracić nadziei. Być może dokładne badania ścian, sufitu i podłogi Żółtego Pokoju, którym poświęcę się od jutra, udowodnią nam, że nie trzeba nigdy wątpić w logikę faktów.
Zagadka przedstawia się tak:
Wiemy, którędy zbrodniarz wszedł — przez drzwi, po czym ukrył się pod łóżkiem, czekając na pannę Stangerson. Ale którędy wyszedł? Jakim sposobem mógł się wymknąć? Co myśleć, jeśli nie znajdziemy ani zapadni, ani sekretnych drzwi, ani skrytki, ani żadnego innego otworu? Jeśli badając ściany i nawet burząc je — ponieważ pan Stangerson i ja jesteśmy zdecydowani posunąć się nawet do rozebrania pawilonu — nie odkryjemy żadnego przejścia możliwego dla istoty ludzkiej lub jakiegokolwiek stworzenia i jeśli w suficie nie ma otworu ani pod podłogą nie kryje się piwnica — trzeba będzie, jak mówi ojciec Jakub, u w i e r z y ć w diabła".
W artykule tym, który wybrałem jako najbardziej interesujący ze wszystkich wydrukowanych następnego dnia po wypadku, anonimowy dziennikarz nadmienia, że wyglądało to tak, jak by sędzia śledczy kładł specjalny nacisk na ostatnie zdanie: Trzeba będzie uwierzyć w diabła”.
Artykuł kończył się słowami:
Chcieliśmy się dowiedzieć, co ojciec Jakub określa jako ,,krzyk Zwierzątka Bożego". Właściciel oberży „Pod Basztą" wyjaśnił nam, że tak nazywają szczególnie złowrogie skrzeczenie, jakie wydaje niekiedy w nocy kot pewnej starej kobiety, zwanej we wsi Matką Klęczącą. Matka Klęcząca jest czymś w rodzaju świętej i zamieszkuje lepiankę w głębi lasu, niedaleko groty Świętej Genowefy.
Żółty Pokój, Zwierzątko Boże, Matka Klęcząca, diabeł, święta Genowefa, ojciec Jakub — oto plątanina, którą rozwikła nam jutro uderzenie oskarda w ścianę. A przynajmniej miejmy taką nadzieję, „wierząc w rozum ludzki" według słów sędziego śledczego. Przypuszcza się, że panna Stangerson, która nie odzyskała przytomności i powtarza wyraźnie jedno słowo: „Morderca! Morderca! Morderca!" — nie przeżyje nocy...
Wreszcie, w ostatniej chwili, ten sam dziennik zawiadamiał, że naczelnik Sûreté wezwał z Londynu sławnego inspektora Fryderyka Larsana wysłanego tam w celu rozwiązania sprawy kradzieży papierów wartościowych.
ROZDZIAŁ DRUGI
W którym po raz pierwszy pojawia się Józef Rouletabille
Przypominam sobie, jakby to było wczoraj, wejście młodego Rauletabille'a tego ranka do mego pokoju. Było około ósmej, leżałem jeszcze w łóżku, czytając artykuł o zbrodni w Głandier.
Ale przede wszystkim muszą przedstawić państwu mego przyjaciela.
Poznałem Józefa Rouletabille, gdy był jeszcze skromnym reporterem. W tym czasie rozpoczynałem pracą w adwokaturze i miałem często okazję spotykać go w kuluarach wydziału śledczego, gdy szedłem prosić o pozwolenie na widzenie do więzienia Mazas lub Saint-Lazare. Miał on, jak się to mówi, „twardy łeb". Jego głowa była okrągła jak kula i myślę, że dlatego koledzy z prasy nadali mu przezwisko, które już pozostało przy nim i które on uczynił sławnym: Rouletabille. „Widziałeś Rouletabille'a?" „Patrz, oto święty Rouletabille!". Rouletabille był czerwony jak pomidor, raz wesoły jak szczygieł, raz poważny jak papież. W jaki sposób w tym wieku — gdy widziałem go po raz pierwszy, miał szesnaście i pół roku — zarabiał już na życie piórem? Można by zapytać o to, gdyby ci, co byli blisko niego, nie znali początku jego kariery.
W czasie „Sprawy kobiety pociętej na kawałki na ulicy Oberkampf" (jeszcze jedna zapomniana historia!) przyniósł do naczelnego redaktora „Epoki" (gazety rywalizującej z „Matin”) lewą nogę ofiary. Nogi tej brakowało w koszu, w którym znaleziono nieszczęsne szczątki.
Policja szukała jej na próżno od ośmiu dni. Młody Rouletabille znalazł nogę w ścieku, w którym nikomu nie przyszłoby do głowy jej szukać. W tym celu zaangażował się do jednej z ekip czyścicieli kanałów tworzonych przez zarząd miejski Paryża. Miały one usuwać spustoszenia spowodowane wyjątkowym przyborem wód Sekwany.
Gdy redaktor naczelny otrzymał poszukiwaną nogę i zrozumiał, jaki ciąg inteligentnych dedukcji doprowadził Rouletabille'a, prawie dziecko, do jej odkrycia, popatrzył na niego z podziwem. Zachwycił go zarówno policyjny spryt w tym szesnastoletnim umyśle, jak i możność pochwalenia się w rubryce morderstw „lewą nogą z ulicy Oberkampf'.
— Ta noga zwróci na mnie oczy całego świata! — wykrzyknął.
A gdy już powierzył ponury pakunek lekarzowi sądowemu współpracującemu z redakcją „Epoki", zapytał tego, który miał być wkrótce Rouletabille'em, ile chciałby zarabiać jako początkujący reporter w dziale drobnych wiadomości.
— Dwieście franków miesięcznie — odparł skromnie młody człowiek, zaskoczony aż do utraty tchu podobną propozycją.
— Dostanie pan dwieście pięćdziesiąt — powiedział redaktor naczelny. — Rozgłosi pan tylko wszystkim, że współpracuje pan z redakcją już od miesiąca. To jasne, że nie pan będzie odkrywcą „lewej nogi z ulicy Oberkampf”, ale „Epoka”. Tutaj, mój młody przyjacielu, jednostka jest niczym, dziennik — wszystkim.
W ten sposób przyjął nowego redaktora.
Na progu pokoju zatrzymał go jednak, aby zapytać, jak się nazywa.
— Józef Josephin.
— Nazwisko do niczego — zawyrokował naczelny redaktor — ale ponieważ wiadomości pan nie będzie podpisywał, więc to nie ma znaczenia.
Gołowąsy redaktor natychmiast zdobył sobie wielu przyjaciół. Był usłużny i pełen świetnego humoru, który zachwycał gorliwych i rozbrajał zazdrosnych. W kawiarni Barreau, gdzie redaktorzy działu drobnych wiadomości zbierali się przed wejściem do sądu lub do prefektury w poszukiwaniu swych codziennych sensacji, zaczął wyrabiać sobie opinię rozgarniętego, umiejącego przekroczyć drzwi gabinetu samego naczelnika Sûreté. Gdy jakaś sprawa wymagała trudu, a Rouletabille'owi — posiadał już teraz to przezwisko — polecił ją redaktor naczelny jako zadanie bojowe, rozwiązywał je przechytrzając niejednokrotnie najbardziej znanych inspektorów.
W tejże kawiarni Barreau zawarłem z nim bliższą znajomość. Adwokaci karni i dziennikarze nie są wcale nieprzyjaciółmi. Jedni potrzebują reklamy, drudzy informacji. Porozmawialiśmy chwilą i od razu nabrałem wielkiej sympatii dla tego dzielnego chłopca, zwanego Rouletabille.
Był to młodzieniec o inteligencji żywej i oryginalnej. A przy tym ten zaskakujący sposób myślenia!
Niedługo potem zacząłem pisywać kronikę sądową w ,,Cri du Boulevard”. Moje wejście do dziennikarstwa umocniło nić przyjaźni, jaka już nawiązała się między Rouletabille'm i mną. Poza tym mój nowy przyjaciel wpadł na pomysł pisania drobnych notatek sądowych, które podpisywał Business w swoim dzienniku ,,Epoka”, więc często dostarczałem mu wiadomości z sądu, których potrzebował.
Tak minęły prawie dwa lata. Im lepiej go poznawałem, tym bardziej lubiłem, bo poza zewnętrznym szaleńczym i beztroskim humorem odkryłem w nim niespotykaną w tym wieku dojrzałość. Zwykle był bardzo wesoły, nawet zbyt wesoły, a jednak wiele razy zdarzyło mi się znaleźć go pogrążonego w głębokim smutku. Chciałem się dowiedzieć przyczyny tej zmienności nastrojów, ale za każdym razem zaczynał się śmiać i w ogóle nie odpowiadał. Pewnego dnia, zapytany o swoich rodziców, o których nie mówił nigdy, pożegnał mnie, udając, że nie dosłyszał pytania.
W tym czasie wybuchła sprawa Żółtego Pokoju, która miała nie tylko postawić go w rzędzie najlepszych reportażystów, ale także uczynić pierwszym w świecie detektywem. Tak podwójne uzdolnienia nie powinny nikogo zaskoczyć: weźmy pod uwagę fakt, że prasa codzienna zaczęła właśnie się przekształcać i stawać tym, czym jest dzisiaj: kroniką kryminalną. Zrzędliwi mają powód do skargi; ja sądzę, że trzeba się z tego cieszyć. Nigdy nie będzie za wiele publicznej czy prywatnej walki ze zbrodnią. Niektórzy twierdzą, że prasa przez mówienie o zbrodni będzie do niej pobudzała. Ale istnieją ludzie — prawda? — przy których nigdy nie ma się racji!
Tego ranka, 26 października 1892 roku, Rouletabille wpadł do mego pokoju. Był jeszcze bardziej czerwony niż zazwyczaj, oczy wychodziły mu, jak się to mówi, z orbit. Wydawał się niezwykle podniecony, gorączkowo wymachiwał egzemplarzem „Matin".
— I cóż, mój drogi Sinclair? — zawołał. — Czytałeś?!
— O zbrodni w Glandier?
— Tak! Żółty Pokój! Co o tym myślisz?
— Do licha! Myślę, że diabeł albo Zwierzątko Boże popełniło zbrodnię!
— Mów poważnie.
— Dobrze, powiem ci! Nie bardzo wierzę w zbrodniarzy, którzy uciekają przez mury. Ojciec Jakub, według mnie, popełnił błąd pozostawiając narzędzie zbrodni, a ponieważ mieszka nad pokojem panny Stangerson, więc badanie architektoniczne, którym sędzia śledczy zajmie się dzisiaj, da nam klucz do zagadki. Dowiemy się, jakim wyjściem normalnym lub przez jakie ukryte drzwiczki poczciwiec mógł wśliznąć się natychmiast po napadzie do laboratorium pana Stangersona, który niczego nie zauważył. Cóż mogę ci powiedzieć?
— To tylko hipoteza!
Rouletabille rozsiadł się w fotelu, wyjął swą nieodłączną fajkę i palił ją przez kilka chwil w milczeniu, aby uspokoić opanowujące go podniecenie. Wreszcie odezwał się:
— Młodzieńcze — powiedział tonem, którego bolesnej ironii nie spróbuję nawet wyrazić — młodzieńcze, jesteś adwokatem i nie wątpię w twój talent uwalniania winnych; ale gdybyś pewnego dnia został sędzią śledczym, z jaką łatwością skazywałbyś niewinnych! Jesteś naprawdę zdolny!
Po czym pociągnął energicznie fajkę i odezwał się znowu:
— Nie znajdą żadnej zapadni. Tajemnica Żółtego Pokoju stanie się jeszcze bardziej tajemnicza. Dlatego właśnie mnie ona interesuje. Sędzia śledczy ma rację: nie widziano nigdy sprawy dziwniejszej od tej zbrodni.
— Czy domyślasz się już, jaką drogą zbrodniarz mógł się wymknąć? — zapytałem go.
— Ani trochę — odpowiedział Rouletabille. — Na razie ani trochę. Ale mam już pewną myśl co do tego rewolweru, na przykład. Rewolweru nie używał zbrodniarz.
— Któż go więc, na Boga, używał?
— Ach! No, panna Stangerson.
— Nic nie rozumiem — powiedziałem — a raczej dotychczas nic nie zrozumiałem.
Rouletabille wzruszył ramionami.
— Czy nic cię nie zaskoczyło w artykule ,.Matin"?
— Doprawdy nic. Wszystko, o czym jest tam mowa, wydało mi się jednakowo dziwne.
— No dobrze, ale... A drzwi zamknięte na klucz?
— To jedyna normalna rzecz w całym opisie.
— Naprawdę? A zasuwa?
— Zasuwa?
— Zasuwa zamknięta od wewnątrz? Te środki ostrożności podjęte przez pannę Stangerson? Według mnie panna Stangerson wiedziała, że powinna się czegoś obawiać, i próbowała się zabezpieczyć. Wzięła nawet po kryjomu rewolwer ojca Jakuba. Na pewno nie chciała nikogo przestraszyć; a zwłaszcza nie chciała przerazić swego ojca. To, czego panna Stangerson się obawiała — nadeszło. Broniła się, wywiązała się walka, i panna dosyć zręcznie posłużyła się rewolwerem, raniąc zbrodniarza w rękę. W ten sposób tłumaczy się odbicie szerokiej, okrwawionej dłoni na ścianie i drzwiach, dłoni człowieka, który prawie po omacku szukał wyjścia, aby uciec. Ale panna Stangerson nie strzeliła wystarczająco szybko, by uchronić się od strasznego ciosu, który zadano jej w prawą skroń.
— Więc panna Stangerson została zraniona w skroń nie strzałem rewolwerowym?
— Dziennik o tym nie mówi, a co do mnie, to myślę, że nie. Wydaje mi się bowiem logiczne, że rewolwer służył pannie Stangerson przeciwko mordercy. A więc jaką broń miał zbrodniarz? To uderzenie w skroń zdaje się świadczyć, że chciał zabić pannę Stangerson... po nieudanej próbie uduszenia jej. Morderca musiał wiedzieć, że na strychu mieszka ojciec Jakub, i to jest jednym z powodów, dla których, sądzę, chciał działać cichą bronią, może pałką albo młotkiem.
— Wszystko to — powiedziałem — nie tłumaczy nam, jakim sposobem nasz morderca wyszedł z Żółtego Pokoju.
— Oczywiście — odpowiedział Rouletabille wstając. — A ponieważ trzeba to wyjaśnić, jadę do zamku w Glandier i zabieram cię ze sobą.
— Mnie?!
— Tak, drogi przyjacielu, jesteś mi potrzebny. „Epoka" zdecydowanie poleciła mi tę sprawę i zależy mi na tym, by wyświetlić ją jak najszybciej.
— Ale na co ja się tam przydam?
— Pan Robert Darzac jest w zamku w Glandier.
— To prawda... jego rozpacz musi być bezgraniczna.
— Muszę z nim pomówić! — Rouletabille powiedział to zdanie tonem, który mnie zastanowił.
— Czy... czy... spodziewasz się czegoś interesującego z jego strony? — spytałem.
— Tak.
Więcej nie chciał powiedzieć. Przeszedł do salonu, prosząc, abym się pospieszył z ubieraniem. Znałem Roberta Darzaka. Pomogłem mu w ważnej sprawie prawnej w procesie cywilnym, gdy byłem jeszcze sekretarzem mecenasa,, pana Barbet-Dela- tour. Robert Darzac, który miał wówczas lat czterdzieści, był profesorem fizyki na Sorbonie. Był on w bliskich stosunkach ze Stangersonami, ponieważ po siedmiu latach wytrwałych starań miał zostać mężem panny Stangerson, osoby już niemłodej (musiała mieć około 35 lat), ale ciągle jeszcze uderzająco pięknej.
Ubierając się, zawołałem do Rouletabille'a, który niecierpliwił się w salonie:
— Czy wyrobiłeś już sobie pogląd w sprawie pozycji społecznej zbrodniarza?
— Taki — odpowiedział. — Uważam go za człowieka jeśli nie światowego, to w każdym razie z wyższych sfer. To zresztą tylko wrażenie...
— Co wywołało to wrażenie?
— Och! — odparł młody człowiek — zniszczony beret, pospolita chustka i ślady ordynarnych butów na podłodze.
— Rozumiem! — powiedziałem. — Nie pozostawia się za sobą tylu śladów, gdyby miały wyrażać prawdę.
— Będą jeszcze z ciebie ludzie, mój drogi Sinclair! — zawyrokował Roulletabille.
ROZDZIAŁ TRZECI
Człowiek przeszedł poprzez okiennice jak cień
W pół godziny później znalazłem się z Rouletabille' em na dworcu Orleańskim. Czekaliśmy na pociąg, który miał nas dowieźć do Epinay-sur-Orge. Na dworzec przybyli także urzędnicy sądowi z Corbeil w osobie pana de Marquet i jego pisarza. Obaj spędzili noc w Paryżu, chcąc w La Scali zobaczyć próbę generalną rewii, której autorem był pan de Marquet, ukrywający się pod skromnym pseudonimem: Castigat Ridendo.
Ten szlachetnie wyglądający starzec, zazwyczaj bardzo uprzejmy i pełen galanterii, w całym swym życiu miał tylko jedną namiętność: teatr. W karierze sądowej rzeczywiście interesowały go tylko te sprawy, które mogły dostarczyć tematu przynajmniej do jednoaktowej sztuki.
Dzięki koligacjom rodzinnym mógł pretendować do najwyższych stanowisk w sądownictwie, w rzeczywistości jednak pracował tylko po to, aby przekroczyć progi romantycznego Porte-Saint-Martin lub zamyślonego Odeonu.
Jak doskonale musiał się maskować, aby być sędzią śledczym w Corbeil i równocześnie jako Castigat Ridendo podpisywać małe nieprzyzwoite jednoaktówki w Scali,
Sprawa Żółtego Pokoju przez swą tajemniczość musiała oczarować umysł tak... literacki.
— Zainteresowała go też ogromnie. Pan de Marquet oddał się jej z zapałem. Ale nie jako urzędnik sądowy dochodzący prawdy, tylko jako amator powikłań dramatycznych, którego cała uwaga nastawiona jest na tajemniczą intrygę i który najbardziej obawia się końca ostatniego aktu, kiedy to wszystko się wyjaśnia.
Właśnie w chwili gdyśmy go spostrzegli, usłyszałem, jak mówił z westchnieniem do swego protokolanta:
— Byleby tylko, drogi panie Maleine, przedsiębiorca budowlany, który ma badać sufit i ściany Żółtego Pokoju, nie zburzył nam swym młotem tej pięknej tajemnicy!
— Niech się pan nie obawia — odpowiedział Maleine. — Możliwe, że jego młot zburzy pawilon, ale nasza sprawa pozostanie nietknięta. Opukiwałem ściany, zbadałem sufit i podłogę. Znam się na tymi Nie mylę się! Możemy być spokojni.
Uspokoiwszy w ten sposób zwierzchnika, pan Maleine lekkim ruchem głowy wskazał na nas. Twarz sędziego zmarszczyła się, a gdy spostrzegł zbliżającego się z uchylonym kapeluszem Rouletabille'a, pospieszył na peron i wskoczył do pociągu, rzucając półgłosem do protokolanta: — Żadnych dziennikarzy.
— Rozumiem — odpowiedział pan Maleine i zatrzymał biegnącego Rouletabille'a, aby go nie dopuścić do przedziału, zajętego przez sędziego śledczego.
— Przepraszam pana. Ten przedział jest zarezerwowany.
— Jestem dziennikarzem, redaktorem „Epoki" — powiedział mój młody przyjaciel pełen grzeczności i ukłonów — mam kilka słów do powiedzenia panu de Marquet. Wiem, że jest bardzo zajęty śledztwem, ale jego śledztwo mnie zupełnie nie interesuje. Może mi pan wierzyć. Nie jestem kronikarzem od rozjechanych psów — oznajmił młody Rouletabille, wyrażając równocześnie skrzywieniem warg swoją nieskończoną pogardę dla „wypadków policyjnych". — Jestem recenzentem teatralnym. A ponieważ dziś wieczorem mam napisać recenzję z rewii w La Scala...
— Pan będzie łaskaw wejść... Bardzo proszę — powiedział z ukłonem protokolant. Rouletabille był już w przedziale, a ja za nim. Usiadłem obok niego.
Pan Maleine wskoczył i zamknął drzwi. Marquet spojrzał na swego sekretarza.
— Drogi panie — zaczął Rouletabille. — Jeśli przekroczyłem zakaz wchodzenia — proszę się nie gniewać na tego dzielnego człowieka. Pragnąłem mówić nie z panem Marquet, ale z panem Castigat Ridendo. Pozwoli pan, że złożę wyrazy uznania! Będąc sprawozdawcą teatralnym „Epoki"... — Tu przedstawił najpierw mnie, później siebie samego.
Pan de Marquet niespokojnym ruchem pogłaskał spiczastą bródkę. Wytłumaczył Rouletabille'owi, w kilku słowach, że jest autorem zbyt skromnym, by pragnąć publicznie zdekonspirowania pseudonimu. Wyraził również nadzieję, że entuzjazm dziennikarza dla sztuki dramatycznej nie doprowadzi do odsłonięcia przed czytelnikami tajemnicy pana Castigat Ridendo, w rzeczywistości sędziego śledczego w Corbeil.
— Dzieło autora dramatycznego — dodał po dłuższym wahaniu — mogłoby zaszkodzić dziełu urzędnika sądowego, szczególnie na prowincji, gdzie jest się trochę rutynistą.
— Może pan zaufać mej dyskrecji! — zawołał Rouletabille wznosząc ręce do góry, jak by brał niebo na świadka.
Pociąg właśnie ruszył...
— Jedziemy! — zawołał sędzia śledczy, zaskoczony, że podróżujemy razem z nim.
— Tak, panie sędzio. Prawda ruszyła w drogę — powiedział z miłym uśmiechem reporter. — W drogę do zamku Glandier. Piękna sprawa, panie de Marquet. Piękna sprawa I
— Ciemna sprawa. Niewiarygodna, niezbadana, niewytłumaczona sprawa. Najbardziej jednak obawiam się tego, panie Rouletabille, aby dziennikarze nie wmieszali się do niej, pragnąc ją wytłumaczyć...
Mój przyjaciel zrozumiał aluzję.
— Tak — powiedział spokojnie. — Tego należy się spodziewać. Wtrącają się do wszystkiego. Jeśli chodzi o mnie, rozmawiam z panem tylko przez przypadek, panie sędzio. Czysty przypadek zetknął mnie z panem, właśnie w pańskim przedziale.
— Dokąd więc pan jedzie? — zapytał pan de Marquet.
— Do zamku Glandier — odpowiedział bez zająknięcia Rouletabille.
Pan de Marquet podskoczył.
— Nie wejdzie pan tam, panie Rouletabille!
— Zamierza pan mi w tym przeszkodzić? — zapytał mój przyjaciel gotowy do walki.
— Ależ nie! Za bardzo cenię prasę i dziennikarzy, żeby im cokolwiek utrudniać, ale pan Stangerson zabronił wpuszczać obcych do domu. Jego drzwi są dobrze strzeżone. Wczoraj ani jeden dziennikarz nie przekroczył bramy Glandier!
— Tym lepiej — odparł Rouletabille. — Przybywam w samą porę.
Pan de Marquet zacisnął tylko wargi, aby zachować całkowite milczenie. Rozchmurzył się dopiero wtedy, gdy Rouletabille nie chcąc go dalej niepokoić oświadczył, że jedziemy do Glandier, by uścisnąć dłoń „starego przyjaciela". Tym mianem określił Roberta Darzaka, którego, być może, widział tylko raz w życiu.
— Biedny Robert! — ciągnął młody reporter. — Biedny Robert... Może tego nie przeżyć... Bardzo kochał pannę Stangerson...
— To prawda. Darzac bardzo rozpacza. Aż przykro na to patrzeć — wyrwało się, jakby niechętnie, panu de Marquet.
— Ale czy jest jakaś nadzieja na uratowanie panny Stangersen?
— Nie tracimy tej nadziei. Profesor mówił mi wczoraj, że gdyby ona umarła, nie przeżyłby tego. Byłaby to niepowetowana strata dla nauki!
— Czy rana na skroni jest poważna?
— Bardzo! To w ogóle cud, że nie umarła od razu! Cios był zadany z taką siłą!...
— A więc to nie kula rewolwerowa zraniła pannę Stangerson? — zapytał Rouletabille, rzucając mi triumfalne spojrzenie.
Pan de Marquet wyglądał na zakłopotanego.
— Tego nie powiedziałem. Zresztą, nie chcę nic mówić i nic więcej nie powiem — bąknął i odwrócił się do swego sekretarza jak by nas w ogóle nie znał.
Ale uwolnić się od Roulolabille'a nie było łatwo. Zbliżył się do sędziego śledczego i pokazując numer „Malin", rzekł:
— Jest jedna rzecz, panie sędzio, o którą mogę zapytać pana bez popełnienia niedyskrecji. Czytał pan na pewno artykuł w „Matin”. Moim zdaniem jest bezsensowny.
— Nic podobnego!
— Jak to? Więc Żółty Pokój ma tylko jedno zakratowane okno, z którego sztaby nie oderwano, i jedyne drzwi, które wyważono... i nie znaleziono w nim zbrodniarza?
— A właśnie, panie Rouletabille. A właśnie. W tym tkwi tajemnica!
Rouletabille nie powiedział nic więcej, zagłębił się w rozmyślaniach. Tak upłynął kwadrans. Kiedy powrócił myślami do nas, spytał sędziego:
— Jak była uczesana tego wieczoru panna Stangerson?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział pan de Marquet.
— To ma ogromne znaczenie — zawyrokował Rouletabille. — Włosy z przedziałkiem, zaczesane na uszy, prawda? Jestem pewien, że tego tragicznego wieczoru miała uczesanie z przedziałkiem.
— A więc jest pan w błędzie, panie Rouletabille! — odpowiedział sędzia śledczy. — Panna Stangerson miała włosy zaczesane zupełnie do góry i zwinięte na czubku głowy w kok. Zdaje się, że to jej zwykłe uczesanie. Czoło całkowicie odkryte... mogę pana o tym zapewnić, ponieważ długo badaliśmy jej ranę. Na włosach nie było krwi... a nikt nie dotykał uczesania od chwili zamachu.
— Jest pan tego pewien? Jest pan pewien, że panna Stangerson w chwili Wypadku nie była uczesana na uszy?
— Jestem zupełnie pewny — powtórzył sędzia z uśmiechem. — Słyszę jeszcze słowa lekarza: „To wielka szkoda, że panna Stangerson miała zwyczaj zczesywania włosów z czoła. Gdyby się czesała z przedziałkiem, cios byłby osłabiony". A swoją drogą... to dziwne, że pan przywiązuje znaczenie...
— Och! Jeśli nie miała uczesania zakrywającego uszy... — jęknął Rouletabille — do czego dojdziemy? do czego dojdziemy? Muszę się dowiedzieć...
Zrobił zmartwioną minę.
— Czy rana na skroni jest ciężka?
— Ciężka.
— Więc w końcu jaką bronią była zadana?
— To już należy do tajemnic śledztwa.
— Czy znaleźliście tę broń?
Sędzia nie odpowiedział.
— A rana na szyi?
Tu sędzia śledczy był łaskaw nam zdradzić, że rana na szyi jest poważna. Pozwala sądzić, zgodnie ze zdaniem lekarzy, że gdyby zbrodniarz ściskał gardło kilka sekund dłużej, panna Stangerson umarłaby przez uduszenie.
— Cała ta sprawa, tak jak ją relacjonuje „Matin" — podjął zapalczywie Rouletabille — wydaje mi się coraz bardziej niezrozumiała. Czy może mi pan powiedzieć, panie sędzio, jakie są wyjścia w pawilonie? Jakie są drzwi i okna?
— Jest ich pięć — odpowiedział pan de Marquet, kaszlnąwszy parę razy, ale nie sprzeciwiając się już chęci opowiedzenia ze szczegółami tej nieprawdopodobnie tajemniczej historii. — Jest ich pięć, w tym drzwi do sieni są jedynymi drzwiami wejściowymi. Zawsze zamknięte automatycznie, mogą być otwierane od wewnątrz i z zewnątrz tylko dwoma specjalnymi kluczami, z których jeden ma ojciec Jakub, drugi pan Stangerson. Panna Stangerson nie potrzebuje klucza, ponieważ ojciec Jakub mieszka w pawilonie, a w ciągu dnia nie opuszcza ona profesora.
Gdy wszyscy czworo wyważywszy drzwi dostali się wreszcie do Żółtego Pokoju, drzwi wejściowe z sieni były jak zawsze zamknięte, a klucz od nich znajdował się w kieszeni pana Stangersona i ojca Jakuba. W pawilonie są cztery okna: jedno w Żółtym Pokoju, dwa w laboratorium i jedno w sieni.
Okno od Żółtego Pokoju i to od laboratorium wychodzą na pole; tylko sień ma okno od strony ogrodu.
— Właśnie tędy zbrodniarz uciekł z pawilonu! — zawołał Rouletabille.
— Skąd pan wie? — zapytał pan de Marquet, obrzucając mego przyjaciela niespokojnym spojrzeniem.
— Później dowiemy się, w jaki sposób zbrodniarz wymknął się z Żółtego Pokoju — odparł Rouletabille — ale pawilon musiał opuścić przez okno w sieni!
— Jeszcze raz pytam: skąd pan o tym wie?
— O, mój Boże! Przecież to bardzo proste. Jeśli nie mógł uciec drzwiami wejściowymi, musiał wydostać się przez jedno z okien. Oczywiście, aby mógł przez nie przejść, musiało być nie okratowane. Okno Żółtego Pokoju jest zakratowane, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości; dwa okna laboratorium muszą być zakratowane, dla tej samej przyczyny. Ponieważ zbrodniarz mimo wszystko uciekł, przypuszczam, że znalazł okno bez krat, a takie jest właśnie okno w sieni, które wychodzi na park, czyli jest wewnątrz posiadłości. Cudów nie ma.
— Tak — powiedział pan de Marquet — ale nie mógł pan przewidzieć, że jedyne nie zakratowane okno w sieni posiada mocne żelazne okiennice. Otóż te żelazne okiennice były zamknięte od wewnątrz na żelazną zasuwę. A jednak mamy dowody na to, że zbrodniarz rzeczywiście uciekł z pawilonu właśnie tędy. Siady krwi na wewnętrznej ścianie i na okiennicach, ślady stóp na ziemi, całkowicie podobne do tych, które zmierzyłem w Żółtym Pokoju, dowodzą, że zbrodniarz uciekł tą drogą. W jaki sposób to zrobił, jeśli okiennice pozostały od wewnątrz zamknięte? Przeszedł przez nie jak duch! I wreszcie rzeczą najbardziej zdumiewającą ze wszystkiego nie są odnalezione ślady uciekającego mordercy, ale fakt, że nie można sobie nawet wyobrazić, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju ani jak przeszedł przez laboratorium i znalazł się w sieni! Tak, panie Rouletabille, ta sprawa graniczy z halucynacją... Piękna sprawą... Spodziewamy się, że klucza od niej nie znajdziemy długo, długo...
— Czego pan się spodziewa, panie sędzio?
Pan de Marquet poprawił się:
— Nie spodziewam się, ale myślę...
— Czy można było zamknąć okno od wewnątrz po ucieczce zbrodniarza? — zapytał Rouletabille.
— Oczywiście, ale wydaje mi się to jednocześnie naturalne i niewytłumaczalne, chyba że był wspólnik lub wspólnicy... a nie widzę ich...
Po chwili milczenia sędzia dorzucił:
— Ach, gdyby panna Stangerson czuła się dziś na tyle dobrze, żeby można było ją zapytać...
Rouletabille, dążąc za swoją myślą, zapytał:
— A strych? Nie ma żadnego otworu na strychu?
— Tak, tego rzeczywiście nie brałem w rachubę; strych ma sześć otworów: na górze jest małe okienko, raczej lufcik, który pan Stangerson kazał okratować także, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości. W nim, jak i w oknach na parterze, kraty pozostały nie tknięte. Okiennice, które otwierają się oczywiście do wewnątrz, były zamknięte. Zresztą nie odkryliśmy niczego, co by pozwalało przypuszczać, że zbrodniarz przeszedł przez strych.
— A więc pan, panie sędzio, nie wątpi, że zbrodniarz uciekł przez okno w sieni, chociaż nie wiadomo jakim sposobem?
— Wszystkie dowody...
— Ja też tak sądzę — przytaknął poważnie Rouletabille.
Po chwili milczenia podjął znowu:
— Jeśli nie znalazł pan na strychu żadnych śladów mordercy, takich jak na przykład czarne ślady stóp, na które zwrócono uwagę w Żółtym Pokoju — powinien pan dojść do wniosku, że to nie on skradł rewolwer ojca Jakuba!
— Poza śladami ojca Jakuba nie ma żadnych innych śladów na strychu — powiedział sędzia kiwając znacząco głową. Po chwili dokończył swą myśl: — Ojciec Jakub był z panem Stangersonem... Miał szczęście...
— A więc jaką rolę odegrał w dramacie rewolwer ojca Jakuba? Wygląda na to, że broń nie zraniła panny Stangerson, tylko samego zbrodniarza...
Nie odpowiadając na to kłopotliwe pytanie pan de Marquet oznajmił, że w Żółtym Pokoju znaleziono dwie kule: jedną w ścianie, na której odciśnięta jest czerwona męska dłoń — drugą w suficie.
— O! w suficie!... w suficie? To bardzo ciekawe... W suficie — powtórzył półgłosem Rouletabille i zaczął palić w milczeniu, otaczając się kłębami dymu. Gdy dojechaliśmy do Epinay-sur-Orge musiałem szarpnąć go za ramię, żeby sprowadzić go z obłoków na peron.
Tu urzędnik sądowy i jego protokolant skłonili się, dając nam do zrozumienia, że mają nas już dość, po czym szybko wsiedli do czekającego powozu.
— Ile czasu trzeba iść piechotą do zamku Glan- dier? — zapytał Rouletabille zawiadowcę.
— Nie spiesząc się, półtorej godziny... godzinę i trzy kwadranse — odpowiedział.
Rouletabille spojrzał na słońce i z zadowoleniem biorąc mnie pod ramię, powiedział:
— Idziemy. Potrzebuję ruchu.
— A więc? — zapytałem. — Coś ci świta?
— Och, nie! — odpowiedział. — Wszystko jest jeszcze bardziej zagmatwane niż przedtem. Ale mam pewną myśl...
— Mów szybko!
— Tymczasem nie mogę nic powiedzieć... Moja hipoteza jest kwestią życia łub śmierci przynajmniej dwóch osób!
— Wierzysz we wspólników?
— Nie!
Milczeliśmy przez chwilę.
— To szczęście — odezwał się znów Rouletabille — że spotkaliśmy sędziego śledczego i jego sekretarza... A co? Przypominasz sobie, co ci mówiłem o rewolwerze?
Szedł z opuszczoną głową, z rękami w kieszeniach i pogwizdywał. Po chwili usłyszałem, jak mruczał:
— Biedna kobieta...
— Żal ci panny Stangerson?
— Tak, to szlachetna i godna współczucia kobieta. Silny, bardzo silny charakter... tak sądzę... tak przypuszczam.
— Znasz pannę Stangerson?
— Nie... widziałem ją jeden raz.
— Więc dlaczego mówisz, że to silny charakter?
— Stawiła czoło mordercy, broniła się dzielnie... a szczególnie... szczególnie z powodu kuli w suficie.
Spojrzałem na niego, zapytując się w duchu, czy kpi sobie ze mnie lub czy przypadkiem nie oszalał. Ale spostrzegłem, że młody człowiek nie ma wcale ochoty do śmiechu, a inteligentny błysk jego małych okrągłych oczu upewnił mnie o stanie jego umysłu. Byłem zresztą przyzwyczajony do jego zaskakujących uwag... Zaskakujących, nieprzeniknionych i i tajemniczych do chwili, gdy w kilku szybko wypowiedzianych i jasnych zdaniach rozwijał mi swą myśl. Wtedy nagle wszystko stawało się proste: słowa, które wymówił i które wydawały mi się pozbawione sensu, łączyły się łatwo i tak logicznie, że nie mogłem pojąć, dlaczego nie zrozumiałem ich wcześniej.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na łonie dzikiej natury
Zamek Glandier jest jednym z najstarszych zamków w dzielnicy Ile-de-France, w której wznoszą się jeszcze świetne mury z epoki feudalizmu. Zbudowany przez Filipa Pięknego w samym sercu lasów, widoczny jest na kilkaset metrów z drogi, prowadzącej z miasteczka Sainte-Geneviéve-des-Bois do Montlhéry. Nad masą rozpadających się budowli góruje stara baszta. Turysta, który wdrapie się po jej chwiejnych stopniach, wydostaje się na maleńką platformę, na której w XVII wieku z polecenia Georgesa Philigerta z Sequigny, pana na Glandier, Maison Neuves i innych włościach, zbudowano istniejącą do dziś latarnię w brzydkim stylu rococo. W odległości trzech mil widać stąd górującą nad równiną wyniosłą wieżę w Montlhéry. Baszta i wieża spoglądają na siebie po tylu wiekach: może ponad zieleniejącymi lasami opowiadają sobie najstarsze legendy z historii Francji? Mówią, że baszta w Glandier czuwa nad cieniem bohaterskim i świętym, cieniem dobrej patronki Paryża, przed którą cofnął się Attyla. W starych lochach zamku śpi snem wiecznym święta Genowefa. Latem przychodzą tu zakochani, snują marzenia i składają sobie przysięgi na jej grobie, przybranym niezapominajkami.
Niedaleko grobu jest studnia, wypełniona, jak mówią, cudowną wodą. Wdzięczne matki cudownie uleczonych dzieci wzniosły tu statuę świętej Genowefy i zawieszają u jej stóp maleńkie buciki lub czapeczki.
W tym właśnie miejscu, które zdaje się należeć całkowicie do przeszłości, zamieszkał profesor Stangerson i jego córka, aby pracować nad przyszłością nauki.
Ustronie w głębi lasów spodobało się im od razu. Jako świadków swych prac i nadziei mieli tu tylko stare kamienie i wielkie dęby. Glandier, dawniej „Glandierum", nazywało się tak od wielkiej ilości żołędzi, które od wieków zbierano w okolicy. Posiadłość ta, zaniedbana lub nawet opuszczona przez właścicieli, odzyskała dziki, pierwotny wygląd i tylko' budynki zachowały ślady dziwnych przemian: wieki wycisnęły na nich swe piętno. Każdy fragment architektury nasuwa wspomnienie jakiegoś straszliwego wypadku, jakichś krwawych wydarzeń. Może dlatego zamek, w którym schroniła się teraz nauka, wydawał się od dawna przeznaczony na widownię rzeczy tajemniczych, trwogi i śmierci.
Mówiąc o tym, nie mogę obronić się przed refleksją:
Jeśli zatrzymałem się przez kilka chwil nad tym smutnym obrazem Glandier, to nie dlatego, że znalazłem właśnie okazję do stworzenia atmosfery niezbędnej dla dramatów, które rozgrywają się przed oczami czytelników. Moją pierwszą troską w całej tej sprawie jest prostota, największa, na jaką mnie tylko stać. Nie mam żadnych pretensji do autorstwa. Kto mówi: „autor", mówi zawsze po trosze: ,,literat”, a tajemnica Żółtego Pokoju jest, dzięki Bogu, dostatecznie tragiczna w swej prawdziwej grozie, aby przejść do literatury! Jestem i chcę pozostać jedynie wiernym sprawozdawcą! Chcąc zdać sprawę z wydarzeń, umieszczam je w ramach, w których się rozegrały, to wszystko.
Wracam do pana Stangersona. Gdy kupił tę posiadłość prawie piętnaście lat przed dramatem, który nas zajmuje, zamek Glandier był nie zamieszkany od dawna. Drugi stary zamek w okolicy, zbudowany w XIV wieku przez Jana z Belmont, był także opuszczony, zaś cała okolica prawie bezludna. Kilka domów na skraju drogi prowadzącej do Corbeil, jedna oberża „Pod Basztą” ofiarowująca woźnicom przelotną gościnność — to niemalże wszystko, co przypominało cywilizację w tej opuszczonej miejscowości, jakich niewiele można spotkać o kilka mil od stolicy. Ale właśnie to odosobnienie zadecydowało o wyborze profesora i jego córki. Pan Stangerson był już znanym naukowcem. Wrócił z Ameryki, gdzie jego prace zyskały znaczny rozgłos. Książka wydana w Filadelfii o „Rozkładzie materii pod działaniem elektryczności" wywołała protest całego świata naukowego.
Pan Stangerson był Francuzem amerykańskiego pochodzenia. Ważne sprawy spadkowe zatrzymywały go przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych. Pracował tam w dalszym ciągu nad dziełem rozpoczętym we Francji i powrócił, aby je skończyć po uprzednim podjęciu wielkiego spadku. Wszystkie jego procesy zostały szczęśliwie zakończone bądź przez sądy przyznające mu wygraną, bądź przez korzystne transakcje. Majątek ten witał z radością. Profesor Stangerson mógłby zarabiać miliony dolarów, wykorzystując lub pozwalając wyzyskać dwa czy trzy ze swych odkryć chemicznych, dotyczących nowych procesów farbowania. On jednak czuł wstręt do korzystania w swym własnym interesie z pięknego daru wynalazczości, jaki otrzymał od natury. Uważał zawsze, że jego talent nie należy do niego. Poczytywał sobie za swój obowiązek oddać go ludziom, toteż wszystko, co jego wynalazki stworzyły, stawało się — dzięki tym filantropijnym zapatrywaniom — własnością publiczną. Jeśli nie próbował nawet ukrywać zadowolenia z nieoczekiwanego majątku, który pozwalał mu poświęcić się aż do ostatnich dni życia swojej namiętności dla czystej nauki, to dlatego, że profesor cieszył się nim jeszcze z innej przyczyny. Panna Stangerson, w chwili gdy ojciec powrócił z Ameryki i kupił Glandier, miała dwadzieścia lat. Była ładniejsza, niż można by sobie wyobrazić: łączyła w sobie cały wdzięk paryżanki po matce, zmarłej przy jej urodzeniu, ze świetnością i bogactwem młodej krwi amerykańskiej swego dziadka, Williama Stanger- sona. Dziadek jej, mieszkaniec Filadelfii, czyniąc zadość wymaganiom rodziny, w chwili swego małżeństwa z późniejszą matką znanego profesora przyjął obywatelstwo francuskie. To tłumaczy francuską narodowość profesora Stangersona.
Matylda Stangerson, urocza dwudziestoletnia blondynka o błękitnych oczach, mlecznej cerze i doskonałym zdrowiu, była jedną z najładniejszych panien na wydaniu, jakimi mógł się poszczycić stary i nowy kontynent. Obowiązkiem ojca, pomimo łatwego do przewidzenia bólu z powodu nieuniknionego rozstania, było myśleć o małżeństwie córki, nie mógł więc być niezadowolony z niespodziewanej fortuny,
Mimo to zaszył się wraz z córką w Glandier w chwili, gdy znajomi spodziewali się, że wprowadzi pannę Matyldę w wielki świat. Ci, co go odwiedzali, nie ukrywali swego zdumienia. Na pytania profesor odpowiadał:
— Taka jest wola mojej córki. Niczego jej nie odmawiam. Ona wybrała Glandier!
Młoda panna zapytywana o to samo, odpowiadała spokojnie:
— Gdzie by się nam lepiej pracowało niż na tym odludziu?
Panna Matylda już wtedy współpracowała ze swym ojcem. Nie można było jednak przewidzieć, że ta namiętność do nauki doprowadzi do odrzucenia wszelkich partii, jakie jej ofiarowano w ciągu piętnastu lat.
Choć ojciec i córka żyli w takim odosobnieniu, musieli się pokazywać na niektórych oficjalnych przyjęciach i w pewnych okresach roku w dwóch czy trzech znajomych salonach, w których sława profesora i piękność Matyldy budziły sensację. Z początku wyjątkowa obojętność młodej panny nie odstraszała starających się, ale po kilku latach zniechęcili się wszyscy. Tylko jeden z łagodnym uporem trwał przy swych zamiarach i zasłużył na miano „wiecznego narzeczonego", które przyjął z melancholią: był nim Robert Darzac. Teraz panna Stangerson nie była już tak młoda i mogło się wydawać, że jeśli nie uznawała konieczności wyjścia za mąż aż dotąd, nie odkryje jej już nigdy. Ten argument widocznie nie przedstawiał wartości dla Roberta Darzaka, ponieważ nie zaprzestawał wcale swych starań — jeśli można nazwać „staraniem" delikatną i czułą troskliwość, jaką otaczał tę trzydziestopięcioletnią kobietę, która pozostała panną i oznajmiła, że nie zamierza wychodzić za mąż. Nagle, kilka tygodni przed znanymi nam wypadkami, pewna wieść, tak nieprawdopodobna, że nie zwrócono na nią najpierw uwagi, rozeszła się po Paryżu: panna Stangerson zgodziła się wreszcie uwieńczyć nie gasnące uczucia Roberta Darzaka. Trzeba było jednak uzyskać potwierdzenie samego Roberta Darzaka, by uznano wreszcie, że może być trochę prawdy w tak nieprawdopodobnej pogłosce. Wreszcie sam pan Stangerson zechciał oznajmić, wychodząc pewnego dnia z Akademii Nauk, że ślub jego córki z Robertem Darzakiem odbędzie się w gronie najbliższych w zamku Glandier, gdy tylko jego córka i on zakończą sprawozdanie podsumowujące wszystkie ich prace nad „Rozproszeniem materii”. Młode małżeństwo zamieszka w Glandier i zięć dołączy swą pracę do dzieła, któremu ojciec i córka poświęcili całe życie. Świat naukowy nie zdążył jeszcze przyjść do siebie po tej nowinie, gdy dowiedziano się o zamachu na życie panny Stangerson w fantastycznych okolicznościach, które opowiedzieliśmy. Nasza wizyta w zamku miała za cel bardziej jeszcze sprecyzować te okoliczności.
Nie wahałem się zaznajomić czytelników z tymi retrospektywnymi szczegółami, które poznałem w dalszym ciągu mego sprawozdania ze sprawy Roberta Darzaka: chciałem, aby przekraczając próg Żółtego Pokoju wiedzieli to samo, co ja.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W którym Rouletabille zwraca się do Roberta Darzaka ze słowami wywołującymi skutek
Rouletabille i ja szliśmy przez kilka minut wzdłuż muru, otaczającego rozległą posiadłość pana Stangersona, i już widzieliśmy bramę wjazdową, gdy zwrócił naszą uwagę jakiś osobnik, pochylony nad ziemią i wyglądający na tak zajętego, że nie zauważył nawet naszej obecności. Raz się nachylał, kładąc się prawie na ziemię, to znów wyprostowywał i badał uważnie mur; później patrzył na swoją dłoń, stąpał wielkimi krokami, zaczynał biec i znów patrzył na swoją prawą dłoń. Rouletabille zatrzymał mnie gwałtownie.
— Pst! Fryderyk Larsan pracuje. Nie przeszkadzajmy mu!
Józef Rouletabille miał wielkie uznanie dla znanego detektywa. Ja nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana, ale znałem go z opinii, jaką się cieszył. Sprawa złotych sztabek z mennicy, którą wyświetlił, gdy wszyscy już zwątpili w rozwiązanie, aresztowanie włamywaczy do kas pancernych Powszechnego Banku Kredytowego uczyniły jego nazwisko niemalże popularnym. Uchodził więc w okresie, gdy Józef Rouletabille nie dał jeszcze nadzwyczajnych dowodów swego wyjątkowego talentu, za umysł zdolny do rozwikłania kłębka najbardziej zawiłych, tajemniczych i ponurych zbrodni. Jego sława rozeszła się na cały świat. Często nawet policja Londynu, Berlina czy Ameryki wzywała go na pomoc, gdy miejscowi inspektorzy i detektywi wyczerpali swe pomysły i sposoby. Nie zdziwiono się więc, gdy od początku tajemniczej sprawy Żółtego Pokoju naczelnik Sûreté postanowił wezwać telegraficznie z Londynu swego znakomitego współpracownika. Fryderyk Larsan był wezwany ostatnio do Anglii w sprawie wielkiej afery skradzionych dokumentów. Telegram brzmiał: Wracać natychmiast. Fryderyk, zwany Wielkim Fredem, wiedząc już z doświadczenia, że skoro go wzywają, muszą bardzo potrzebować jego pomocy, wsiadł w dyliżans i oto Rouletabille i ja spotkaliśmy go tego ranka już przy pracy. Wkrótce zrozumieliśmy, na czym ona polegała. To, czego nie przestawał obserwować w prawej dłoni, było zegarkiem, a Fryderyk Larsan wyglądał na bardzo zajętego liczeniem minut. Później zawrócił, raz jeszcze powtórzył swój marsz, zatrzymał się dopiero przy furcie do parku, znów spojrzał na zegarek, schował go do kieszeni, zniechęcony wzruszył ramionami, pchnął furtkę i wszedł do parku. Zamknął furtkę na klucz, podniósł głowę i dopiero wtedy spostrzegł nas pomiędzy sztachetami. Rouletabille podbiegł do niego. Ja za nim. Fryderyk Larsan czekał.
— Panie Fredzie — powiedział Rouletabille zdejmując kapelusz i pochylając się z głębokim szacunkiem wypływającym z rzeczywistego uznania, jakie młody reporter żywił dla słynnego detektywa. — Chcieliśmy się dowiedzieć, czy pan Robert Darzac jest teraz w zamku? Jeden z jego przyjaciół z prokuratury paryskiej chciał z nim mówić.
— Nie wiem, panie Rouletabille — odpowiedział Fred potrząsając ręką mego przyjaciela. Miał już okazję spotkać go kilkakrotnie w trakcie swych najtrudniejszych dochodzeń. — Nie widziałem go.
— Trzeba będzie zapytać dozorców — rzekł Rouletabille wskazując mały domek z cegły, z zamkniętymi oknami, który niewątpliwie służył za mieszkanie dla wiernych stróżów posiadłości.
— Dozorcy nic panu nie powiedzą, panie Rouletabille.
— Dlaczego?
— Ponieważ pół godziny temu zostali aresztowani.
— Aresztowani! — zawołał Rouletabille. — A więc to oni są mordercami?
Fryderyk Larsan wzruszył ramionami.
— Kiedy nie można zatrzymać mordercy — powiedział z miną najbardziej pogardliwą — zawsze można pozwolić sobie na luksus zatrzymania wspólników.
— To pan kazał ich zatrzymać, panie Fredzie?
— Ach, nie! To przypadek! Ja nie kazałem ich aresztować po pierwsze dlatego, że jestem prawie pewny, że nie brali udziału w tej sprawie, a po drugie dlatego, że...
— Że co? — zapytał niespokojnie Rouletabille.
— Dlatego, że... nic — powiedział Larsan potrząsając głową.
— ...Ponieważ nie było wspólników — odpowiedział Rouletabille.
Fryderyk Larsan zatrzymał się patrząc z zainteresowaniem na reportera.
— Ach, więc ma pan już jakąś koncepcję w tej sprawie? Ciekawe, zwłaszcza że nic pan nie widział... Jeszcze pan tu nie był...
— Ale będę!
— Wątpię. Jest wyraźny zakaz!
— Wejdę, jeśli pomoże mi pan zobaczyć się z Robertem Darzakiem. Niech pan to zrobi dla mnie... Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi... Bardzo pana proszę, panie Fredzie.,. Proszę sobie przypomnieć piękny artykuł, jaki napisałem o panu przy okazji „Sztabek złota". Jeśli pan tak łaskaw, jedno maleńkie słówko Robertowi Darzakowi...
Twarz Rouletabille'a była w tym momencie rzeczywiście komiczna. Wyrażała tak nieprzepartą chęć przekroczenia progu, za którym rozegrała się jakaś nadzwyczajna tajemnica, prosiła tak wymownie wyrazem nie tylko ust i oczu, ale i wszystkich pozostałych rysów, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Fryderyk Larsan zachował swą powagę nie dłużej ode mnie.
A jednak stojąc za furtką spokojnie chował klucz do swojej kieszeni. Obserwowałem go. Był to mężczyzna mogący mieć lat pięćdziesiąt. Głowa piękna, o siwiejących włosach, matowej cerze i ostrym profilu. Czoło miał wydatne, podbródek i policzki starannie wygolone, wargi bez wąsów, delikatnie podkreślone. Oczy, trochę małe i okrągłe, patrzyły prosto przenikliwym spojrzeniem, które zaskakiwało i niepokoiło.
Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, ogólny wygląd miał elegancki i sympatyczny. Nie miał nic z pospolitego detektywa. Był wielkim artystą w swojej specjalności. Wiedział o tym. Czuło się, że ma wysokie pojęcie o sobie samym. Rozmawiał tonem sceptyka i człowieka rozczarowanego. Jego dziwny zawód zetknął go z tyloma zbrodniami, że byłoby raczej niezrozumiałe, gdyby nie „stępił trochę jego wrażliwości" — jak to określił Rouletabille.
Na odgłos nadjeżdżającego z tyłu powozu. Larsan odwrócił głowę. Poznaliśmy kabriolet sędziego śledczego i jego protokolanta ze stacji Epinay.
— Proszę — powiedział Fryderyk Larsan. — Chcieliście panowie mówić z Robertem Darzakiem. Oto i on! — Powóz zatrzymał się właśnie przed furtką, a Robert Darzac poprosił Fryderyka Larsana, aby otworzył mu furtkę. Spieszył się bardzo i miał niewiele czasu na dojazd do Epinay, aby złapać najbliższy pociąg do Paryża. W tej chwili spostrzegł mnie.
Gdy Larsan otwierał furtkę, Darzac zapytał, co sprowadza mnie do Glandier w tak tragicznej chwili. Zauważyłem, że był okropnie blady i nieskończony ból malował mu się na twarzy.
— Czy panna Stangerson czuje się lepiej? — zapytałem szybko.
— Tak — odpowiedział. — Może ją uratują... Muszę ją uratować!
Nie dokończył: „albo umrę", ale wyczuwało się koniec tego zdania na jego bezkrwistych wargach. Teraz wtrącił się Rouletabille.
— Spieszy się pan. Muszę jednak pomówić z panem! Mam panu do zakomunikowania kilka bardzo ważnych informacji!
— Czy mogę pana opuścić? — przerwał Fryderyk Larsan, zwracając się do Roberta Darzaka. — Ma pan klucz, czy życzy pan sobie, aby dać panu ten?
— Dziękuję, mam klucz. Sam zamknę furtkę!
Larsan oddalił się szybko w kierunku zamku, który widać było o kilkaset metrów. Robert Darzac zniecierpliwiony zmarszczył brwi. Przedstawiłem Rouletabille'a, jako swego przyjaciela, ale gdy się dowiedział, że młody człowiek jest dziennikarzem, spojrzał na mnie z wyrazem wielkiego wyrzutu. Wytłumaczył się koniecznością przybycia w ciągu dwudziestu minut do Epinay, ukłonił się i smagnął konia.
W tej chwili, ku memu głębokiemu zdumieniu, Józef Rouletabille chwycił uzdę, powstrzymał silną ręką mały pojazd, wymawiając jednocześnie zdanie pozbawione dla mnie większego sensu:
— „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości”.
Słowa te nie przebrzmiały na wargach Rouletabille'a, gdy zauważyłem, że Robert Darzac zbladł jeszcze bardziej, a oczy jego patrzyły na młodego człowieka z przerażeniem. Natychmiast wysiadł z powozu i w jakimś niewytłuma-czalnym bezładzie wymamrotał:
— Chodźmy! Chodźmy!
Po czym nagle powtórzył ze wściekłością w głosie:
— Chodźmy, panowie! Chodźmy!
Zawrócił drogą, która prowadziła do zamku; nie odezwał się już ani słowem. Rouletabille poszedł za nim, w dalszym ciągu trzymając konia za uzdę. Powiedziałem kilka słów do Darzaka, ale mi nie odpowiedział. Spojrzałem pytająco na Rouletabille'a: zdawał się mnie nie widzieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W głębi dąbrowy
Doszliśmy do zamku. Stara baszta łączyła się z całkowicie przerobioną za Ludwika XIV częścią budynku przez nowoczesną główną część budynku w stylu Viollet-le-Duc, w której znajdowało się główne wejście. Nie widziałem nigdy czegoś równie oryginalnego i równie brzydkiego, a zwłaszcza tak zaskakującego w swej architekturze, jak ten dziwaczny zlepek różnych stylów. Była to budowla olbrzymia i przykuwająca uwagę.
Zbliżywszy się, zobaczyliśmy dwóch żandarmów spacerujących przed małymi otwartymi drzwiczkami prowadzącymi do baszty. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że na parterze, który dawniej służył jako więzienie, a później jako rupieciarnia, zamknięto teraz odźwiernych, małżonków Bernier.
Robert Darzac wprowadził nas przez szerokie drzwi, ocienione markizą. Rouletabille, który powierzył konia i powozik służącemu, nie spuszczał oczu z Darzaka. Poszedłem za jego wzrokiem i spostrzegłem, że był skierowany wyłącznie na zasłonięte rękawiczkami ręce profesora Sorbony... Gdy znaleźliśmy się w małym saloniku pełnym starych mebli, Robert Darzac dosyć szorstko zagadnął Rouletabille'a:
— Proszę mówić. Czego pan chce ode mnie?
Reporter odpowiedział równie ostro:
— Uścisnąć pańską dłoń!
Darzac cofnął się:
— Co to ma znaczyć?
Widocznie zrozumiał coś, co i ja pojąłem w tej samej chwili: mój przyjaciel posądzał go o ohydną zbrodnię!
Musiał mu się przypomnieć ślad okrwawionej ręki na ścianie Żółtego Pokoju. Widziałem, jak ten człowiek o twarzy tak szlachetnej i spojrzeniu tak zazwyczaj uczciwym, dziwnie zadrżał w tej chwili.
Wyciągnął prawą dłoń i rzekł wskazując na mnie:
— Jest pan przyjacielem pana Sinclaira, który oddał mi wielką i niespodziewaną przysługę w pewnej słusznej sprawie, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić panu podania ręki.
Rouletabille nie ujął wyciągniętej ręki, tylko powiedział, kłamiąc z niezrównaną zuchwałością:
— Przeżyłem kilka lat w Rosji, skąd przywiozłem zwyczaj nieprzyjmowania nigdy dłoni tego, kto mi ją podaje w rękawiczce.
Myślałem, że profesor Sorbony okaże wzburzenie, które zaczynało go opanowywać, ale stało się inaczej — z widocznym wysiłkiem opanował się, zdjął rękawiczki i pokazał obydwie dłonie.
Nie było na nich nawet śladu zranienia.
— Czy jest pan już zadowolony?
— Nie! — odpowiedział Rouletabille. — Drogi przyjacielu — dodał zwracając się do mnie — muszę cię poprosić, abyś zostawił nas na chwilę samych.
Ukłoniłem się i wyszedłem, zaskoczony tym, co widziałem i słyszałem. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego Robert Darzac nie wyrzucił za drzwi mego zuchwałego, niegrzecznego 1 głupiego przyjaciela.
Życzyłem mu tego za podejrzenia, które doprowadziły do żenującej sceny z rękawiczkami.
Spacerowałem przed zamkiem około dwudziestu minut, próbując uporządkować sobie wypadki tego ranka. Nie udało mi się to. Jaką koncepcję miał Rouletabille? Czy to możliwe, aby uważał Roberta Darzaca z mordercę?
Jak można było przypuścić, że człowiek, który za kilka dni miał się ożenić z panną Stangerson, zakradł się do Żółtego Pokoju, aby zamordować swą narzeczoną? Wreszcie pozostawało zagadką, w jaki sposób morderca wyszedł z Żółtego Pokoju.
Dopóki tajemnica, która mnie wydawała się niewytłumaczalna, nie zostanie wyjaśniona, uważałem, że nie wolno nam było nikogo posądzać.
Co wreszcie oznaczało owo bezsensowne zdanie, które dotąd dźwięczało mi w uszach: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości”. Spieszno mi było znaleźć się sam na sam z Rouletabille'em, aby go o to zapytać.
W tej chwili młody człowiek z Robertem Darzakiem opuścili zamek. Niesłychane! Od pierwszego rzutu oka poznałem, że byli w najlepszej komitywie!
— Idziemy do Żółtego Pokoju — powiedział Rouletabille. — Chodź z nami. Zatrzymuję cię na cały dzień. Śniadanie zjemy we wsi.
— Może zjecie panowie śniadanie tutaj, razem ze mną...
— Nie, dziękujemy — odparł młody człowiek. — Zjemy w oberży „Pod Basztą”.
— Będziecie się źle czuli... Nic tam nie znajdziecie...
— Tak pan sądzi? Mam nadzieję coś tam dostać — odpowiedział Rouletabille. — Po śniadaniu wrócimy znów do pracy... Napiszę artykuł, a ty będziesz łaskaw dostarczyć go do redakcji.
— Nie wracasz razem ze mną?
— Nie. Przenocuję tutaj!
Spojrzałem na Rouletabille'a. Mówił poważnie, a Robert Darzac nie wydał się bynajmniej tym zdumiony.
Przechodząc koło wieży, posłyszeliśmy szlochanie.
— Czemu uwięziono tych ludzi? — zapytał Rouletabille.
— To trochę z mojej winy — powiedział pan Darzac. — Zrobiłem uwagę wczoraj sędziemu śledczemu, że jest niewyjaśnione, jak odźwierni mieli czas, posłyszawszy strzały rewolwerowe, ubrać się i przebiec przestrzeń dość znaczną, która dzieli ich mieszkanie od pawilonu i wszystko to w ciągu dwóch minut; bo nie upłynęło więcej jak dwie minuty między strzałami a chwilą, w której spotkał ich ojciec Jakub.
— Oczywiście, to podejrzane — przyznał Rouletabille — i byli ubrani?
— Otóż to, co jest nie do uwierzenia... byli ubrani całkowicie: dokładnie i ciepło... Nie brakowało nic w ich odzieniu. Kobieta była w sabotach, ale on miał obuwie sznurowane. Przy tym utrzymują, że pokładli się, jak co dzień o dziewiątej wieczór. Przybyły dziś z rana sędzia śledczy, który zaopatrzył się w Paryżu w rewolwer tego samego kalibru, co użyty w zbrodni (bo nie chce dotykać rewolweru, który ma być zachowany na dowód w sprawie) polecił swemu pisarzowi strzelić zeń dwa razy w żółtym pokoju, gdy okno i drzwi były zamknięte.
Byliśmy z nim w mieszkaniu odźwiernych; nie słyszeliśmy nic... nic słyszeć niepodobna. Odźwierni przeto kłamali, to nie pozostawia żadnej wątpliwości... Oni byli gotowi, byli już na dworze niedaleko pawilonu, czekali na coś... Z pewnością, nie oskarża się ich, że są wykonawcami czynu, ale ich współudział nie jest nieprawdopodobny. Pan de Marquet kazał ich uwięzić niezwłocznie.
— Gdyby oni byli współwinni — mówił powoli Rouletabille — przybyliby nieubrani, albo raczej nie przybyliby wcale. Kiedy się ktoś rzuca w ręce sprawiedliwości z tyloma świadectwami współwiny, to znaczy, że nie jest współwinnym. Nie wierzę we współwinowajców w tej sprawie.
— A więc czemu byli na dworze o północy? Niech powiedzą!
— Widocznie mają przyczynę milczenia. Trzeba się dowiedzieć jaką... Nawet jeśli nie są współwinni, to mieć może pewne znaczenie. Wszystko jest ważne, co się zdarzy w czasie podobnej nocy.
Przeszliśmy właśnie stary most, rzucony przez rzekę i weszliśmy w część parku, zwaną Dąbrową.
Były tam dęby stuletnie. Jesień już pokurczyła pożółkłe liście, a wysokie konary czarne i wężowate, wydawały się strasznymi grzywami, węzłami olbrzymich powikłanych gadów, jakie rzeźbiarz starożytny poskręcał na głowie swej Meduzy. Ta miejscowość, którą panna Stangerson zamieszkiwała latem, znajdując ją wesołą, wydała się nam smutna i żałobna. Grunt był czarny, grząski od niedawnych deszczów i gnijących martwych liści; pnie drzew były czarne; nawet niebo niebo nad naszymi głowami było w żałobie, zasnute wielkimi ołowianymi chmurami.
I oto w tym ponurym i opuszczonym ustroniu spostrzegliśmy białe ściany pawilonu. Dziwaczny budynek bez okien (nie było ich widać z miejsca, w którym nam się ukazał). Jedyne maleńkie drzwi wskazywały wejście. Można by go nazwać grobowcem, jakimś mauzoleum w głębi opuszczonego lasu. W miarę jak się zbliżaliśmy, odgadywaliśmy jego rozkład.
Budynek ten czerpał całe światło, jakiego potrzebował, od strony południowej, to znaczy od przeciwnej strony posiadłości, od strony pola. Po zamknięciu małych drzwiczek do parku profesor Stangerson i jego córka znaj-dowali tu idealne ustronie, w którym mogli poświęcić się pracy i marzeniom. Zresztą nakreślę zaraz plan pawilonu.
Miał tylko parter, do którego wchodziło się po kilku schodkach, i dosyć wysoki strych. Strychem zajmować się nie będziemy. Przedstawiam więc czytelnikom tylko uproszczony plan parteru.
Plan był nakreślony przez samego Rouletabille'a. Sprawdziłem, nie brakowało w nim ani jednej linii, ani jednej informacji mogącej być pomocną w rozwiązaniu zagadki postawionej przed sprawiedliwością.
Znając historię wypadku i plan, czytelnicy będą wiedzieli tyle samo, ile wiedział Rouletabille, gdy wszedł po raz pierwszy do pawilonu i zapytał jak każdy: którędy zbrodniarz mógł uciec z Żółtego Pokoju? Przed wejściem na trzy schodki, prowadzące do pawilonu Rouletabille zatrzymał nas i zapytał nagle Roberta Darzaka:
— Jakie mogły być motywy zbrodni?
— Według mnie, nie ma co do nich żadnej wątpliwości — powiedział narzeczony panny Stangerson z wielkim smutkiem. — Siady palców, głębokie zadrapania na piersiach i szyi panny Stangerson wskazują na to, że nędznik usiłował popełnić ohydną zbrodnię. Lekarze specjaliści, którzy wczoraj badali te ślady, potwierdzają, że zadane zostały tą samą ręką, której okrwawiony ślad pozostał na ścianie. Była to wielka dłoń, panie Rouletabille. Nie zmieściłaby się w mojej rękawiczce — dodał z gorzkim uśmiechem.
1. Żółty Pokój z jednym zakratowanym oknem i jednymi drzwiami, prowadzącymi do laboratorium.
2. Laboratorium z dwoma dużymi, zakratowanymi oknami i dwojgiem drzwi. Jedne drzwi prowadzą do sieni, drugie do Żółtego Pokoju.
3.Sień z oknem bez krat i drzwiami wyjściowymi do parku.
4.Umywalnia.
5.Schody na strych.
6.Jedyny, szeroki kominek w pawilonie, służący do doświadczeń laboratoryjnych.
— Tylko czy ta czerwona ręka — wtrąciłem — nie mogła być śladem okrwawionych palców panny Stangerson, która dotknęła ściany i osuwając się pozostawiła rozmazany znak swojej zakrwawionej dłoni?
— Gdy podnoszono pannę Stangerson, nie miała nawet śladu krwi na dłoniach — odpowiedział pan Darzac.
— A więc teraz staje się pewne — powiedziałem — że to panna Stangerson była uzbrojona w rewolwer ojca Jakuba, ponieważ ona właśnie zraniła zbrodniarza w rękę. Widocznie spodziewała się czegoś lub kogoś...
— Możliwe.
— A pan nikogo nie podejrzewa?
— Nie... — odpowiedział Darzac, spoglądając na Rouleta-bille'a.
Wówczas Rouletabille zwrócił się do mnie:
— Trzeba, żebyś wiedział, przyjacielu, że dochodzenie jest trochę bardziej zaawansowane, niż zechciał nam to zdradzić ów tajemniczy pan de Marquet. Śledztwo ustaliło już nie tylko fakt, że rewolwer był bronią, którą posłużyła się panna Stangerson, ale również zna broń, która służyła do napaści i do uderzenia panny Stangerson. Jest to, jak mi powiedział pan Darzac, „kość barania". Dlaczego pan de Marquet otacza tajemnicą kość baranią? Oczywiście dla ułatwienia poszukiwań pracownikom Sûreté. Zapewne wyobraża sobie, że odnajdziemy między szumowinami Paryża jej właściciela, znanego z umiejętności posługiwania się tą bronią, najokrutniejszą wśród wynalazków natury. A zresztą, czy można wiedzieć, co się dzieje w mózgu sędziego śledczego? — dodał Rouletabille z lekką ironią.
— A zatem znaleziono kość baranią w Żółtym Pokoju? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział Robert Darzac — obok łóżka. Ale bardzo proszę, nie mówcie o tym nikomu. Pan de Marquet żądał zachowania tajemnicy. — (Potrząsnąłem głową). — Ta olbrzymia kość barania, której głowica lub raczej kolanko, było jeszcze zupełnie czerwone od krwi z rany, jaką zadano pannie Stangerson. Jest to stara kość i sądząc z wyglądu, musiała służyć w niejednej zbrodni. Tak przypuszcza pan de Marquet, który posłał ją do analizy, do miejskiego laboratorium w Paryżu. Twierdzi, że odkrył na niej nie tylko krew ostatniej ofiary, ale i rdzawe znaki, które nie są niczym innym, jak tylko świadectwem dawnych zbrodni.
— Barania kość w ręku wprawnego zbrodniarza jest straszną bronią — powiedział Rouletabille — o wiele bardziej skuteczną i pewną niż ciężki młot.
— Ten nędznik dowiódł tego — rzekł z bólem Robert Darzac. — Kość zraniła ciężko czoło panny Stangerson. Głowica pasuje doskonale do rany. Według mnie, rana byłaby śmiertelna, gdyby zbrodniarz nie został zaskoczony strzałem ofiary. Zraniony w rękę, rzucił kość i uciekł... Niestety, cios został już zadany i panna Stangerson była umierająca. Gdyby trafiła go pierwszym strzałem, uniknęłaby uderzenia kością... Na pewno chwyciła rewolwer za późno. Pierwszy strzał chybił, kula utkwiła w suficie. Dopiero drugi był celny...
Mówiąc to Robert Darzac zapukał do drzwi pawilonu. Czy mam was zapewniać o niecierpliwości, z jaką czekałem na obejrzenie miejsca zbrodni? Niecierpliwiłem się i mimo całego zainteresowania, jakie wzbudziła historia o baraniej kości, oburzał mnie fakt przeciągania naszej rozmowy przed zamkniętymi wciąż drzwiami pawilonu.
Wreszcie otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna. Poznałem ojca Jakuba. Wyglądał na lat sześćdziesiąt. Długa biała broda, białe włosy, na nich baskijski beret, ubranie z brązowego weluru, miejscami wytarte, saboty na nogach. Gderliwy wyraz twarzy, dość odpychającej, która jednak rozjaśniła się na widok Roberta Darzaka.
— To moi przyjaciele — powiedział po prostu nasz przewodnik. — Czy nie ma nikogo w pawilonie, ojcze Jakubie?
— Nie wolno mi nikogo wpuszczać, panie Robercie, ale zakaz na pewno nie dotyczy pana. Po co to zresztą? Panowie z policji widzieli już wszystko, co było do zobaczenia. Zrobili dosyć szkiców i protokołów...
— Przepraszam, panie Jakubie — rzekł Rouletabille. — Chciałbym panu zadać jedno pytanie.
— Słucham, młody człowieku, jeśli będę mógł odpowiedzieć...
— Czy wasza pani tego wieczoru miała włosy uczesane z przedziałkiem? Przedzielone i opadające na czoło?
— Nie, młodzieńcze. Moja pani nie czesała się nigdy tak, jak pan mówi, ani tego wieczoru ani żadnego innego. Miała włosy zaczesane do góry jak zwykle, tak że widać było jej piękne czoło, czyste jak u dziecka.
Rouletabille mruknął coś i natychmiast przystąpił do oględzin drzwi. Obejrzał automatyczny zamek. Stwierdził, że drzwi te nie mogły nigdy pozostawać otwarte i trzeba było używać klucza, aby je otworzyć. Później weszliśmy do sieni, czyli do małego jasnego pomieszczenia z posadzką w czerwone kwadraty.
— Ach! To przez to okno uciekł zbrodniarz — powiedział Rouletabille.
— Prawdopodobnie, panie, przypuśćmy. Ale gdyby uciekł tędy, bylibyśmy go widzieli. Nie jesteśmy ślepi, ani pan Stangerson, ani ja, ani dozorcy, których uwięziono. Dlaczego więc nie zamknięto do więzienia i mnie z racji mego rewolweru? Rouletabille otworzył tymczasem okno i oglądał okiennice.
— Były zamknięte w chwili zbrodni?
— Od wewnątrz, na żelazną zasuwę — powiedział ojciec Jakub — a jednak jestem zupełnie pewien, że zbrodniarz przeszedł przez nie...
— Czy są ślady krwi?
— Tak, tu, na kamieniu, na zewnątrz. Ale czyjej krwi?
— O! — zawołał Rouletabille. — Widać ślady człowieka. Tu, na drodze. Ziemia była bardzo grząska... Zbadam je natychmiast!
— Zbyteczne — wtrącił ojciec Jakub. — Zbrodniarz nie przeszedł tędy.
— A którędy?
— I ja bym chciał to wiedzieć!
Rouletabille wszystko widział, wszystko wywąchał. Ukląkł i szybko przejrzał poplamione kafle w sieni. Ojciec Jakub mówił dalej: Nic pan nie znajdzie, młodzieńcze... Nic nie znaleziono... Teraz to już za trudno. Wchodziło tu wielu ludzi... Nie pozwalają mi umyć posadzki... ale w dniu zbrodni szorowałem ją całą, sam, własnoręcznie... i gdyby zbrodniarz przeszedł tędy w swoich chodakach, byłoby widać. Dosyć śladów tych buciorów zostawił w pokoju panienki...
Rouletabille podniósł się i zapytał:
— Kiedy po raz ostatni myliście podłogę? — patrzył na ojca Jakuba wzrokiem, przed którym nic się nie ukryje.
— No przecież mówię panu: w dzień samej zbrodni. Około pół do szóstej... kiedy panienka poszła z ojcem na spacer przed obiadem, który jedli w laboratorium. Następnego dnia, gdy przyjechał pan sędzia, mógł zobaczyć wszystkie ślady kroków na ziemi, jakby plamy atramentu na białym papierze... Ale ani w laboratorium, ani w sieni, gdzie posadzki lśniły jak lustro, nie znaleziono tych śladów... Odnaleziono je za oknem na dworze. Zbrodniarz musiał przebić sufit Żółtego Pokoju, przejść przez strych, przebić dach i zeskoczyć akurat koło okna z sieni... Tak... ale ani w suficie Żółtego Pokoju ani na moim strychu nie ma z pewnością dziury... A więc widzicie, panowie: nic nie wiemy i na pewno nigdy nie będziemy wiedzieli. To diabelska tajemnica.
Rouletabille ukląkł znowu, prawie na wprost drzwi małej umywalni, które otwierały się do sieni. W tej pozycji pozostał co najmniej przez minutą.
— I cóż? — zapytałem, gdy wstał.
— Och, nic specjalnie ważnego. Kropla krwi — odpowiedział i zwrócił się do ojca Jakuba:
— Czy gdy zaczynaliście myć podłogę w laboratorium i w sieni, okno w sieni było otwarte?
— Otworzyłem je, ponieważ napaliłem dla pana w kominku laboratoryjnym węglem drzewnym. Rozniecałem ogień gazetami i nadymiło się, więc otworzyłem okno w laboratorium i właśnie to okno w sieni, żeby zrobić przeciąg. Później zamknąłem okno w laboratorium, a w sieni zostawiłem otwarte. A potem wyszedłem na chwilę do zamku po ścierkę. Wróciłem, jak już powiedziałem, około pół do szóstej i zabrałem się do mycia posadzki. Po umyciu wyszedłem znowu, zostawiając w dalszym ciągu okno otwarte. Wreszcie, gdy ostatni raz wchodziłem do pawilonu, okno było zamknięte, a pan i panienka pracowali w laboratorium.
— Pewnie pan Stangerson i panienka zamknęli okno wchodząc?
— Na pewno.
— Nie pytaliście ich o to?
— Nie.
Rzuciwszy okiem na umywalnię i schody prowadzące na strych, Rouletabille, dla którego zdawaliśmy się nie istnieć, przeszedł do laboratorium.
Przyznaję, że poszedłem za nim z dużym niepokojem. Robert Darzac pilnie obserwował każdy ruch mego przyjaciela... Ja zaś skierowałem spojrzenie w stronę drzwi Żółtego Pokoju. Były zamknięte lub raczej przymknięte, jeśli tak można określić to, co stwierdziłem niezwłocznie: były wpół wyważone. Uszkodzili je ci, co rzucili się na nie w chwili dramatu.
Mój młody przyjaciel prowadził swą pracę metodycznie. Bez jednego słowa badał pomieszczenie, w którym znajdowaliśmy się. Było ono obszerne i jasne. Dwa duże okna, zabezpieczone kratami, wychodziły na pole. Przesieka w lesie; wspaniały widok na całą dolinę, równinę kończącą się konturami dużego miasta, widocznego zapewne na horyzoncie w pogodne dni. Ale dziś cały teren tonął w błocie, szarość przesłaniała niebo — a ślady krwi znaczyły ten pokój.
Jedną ścianę laboratorium zajmował szeroki kominek, tygle i zwykłe piecyki do różnorodnych doświadczeń chemicznych. Porozstawiane wszędzie retorty, przyrządy fizyczne, stoły zarzucone fiolkami, papierami, rękopisami, silnik elektryczny, baterie. Aparat — według słów Roberta Darzaka — używany przez profesora Stangersona do wykazania rozszczepialności materii pod działaniem światła słonecznego itd... Wzdłuż ścian szafy kryte lub szklone, pozwalające dostrzec mikroskopy, specjalne aparaty fotograficzne... nieprawdopodobna ilość kryształów...
Rouletabille wetknął nos w kominek. Końcem palca grzebał w tygielkach. Nagle wyprostował się: trzymał w ręku maleńki skrawek na wpół spalonego papieru...
Właśnie rozmawialiśmy przy oknie, kiedy podszedł do nas i rzekł:
— Proszę schować to dla nas, panie Darzac.
Pochyliłem się nad kawałkiem zrudziałego papieru, który Robert Darzac wziął z ręki Rouletabille'a. Pozostały tu czytelne tylko te słowa:
plebania... ni... wdzięku, ani ogr... ze swej wspaniałości... Na dole data: 23 październik.
Już dwa razy w ciągu owego ranka zaskoczyły mnie te bezsensowne słowa. I znów wywołały ten sam piorunujący skutek na profesorze Sorbony. Pierwszym odruchem Darzaka było spojrzenie rzucone w stronę ojca Jakuba. Ale ten nie patrzył na nas, zajęty oglądaniem drugiego okna... Wówczas narzeczony panny Stangerson wyjął portfel i drżącą ręką chowając papier, westchnął cicho: — Mój Boże!
Tymczasem Rouletabille wcisnął się do kominka, a raczej stojąc na cegłach piecyka uważnie badał kominek, który ku górze zwężał się i na pięćdziesiąt centymetrów nad jego głową zamykał zupełnie żelaznym sklepieniem wmurowanym w cegły. Przechodziły przez nie trzy rury, każda po piętnaście centymetrów średnicy.
— Tędy przejść nie mógł — oświadczył młody człowiek zeskakując. — Zresztą, gdyby nawet tego próbował, całe to żelastwo zleciałoby na ziemię.
— Nie... Nie... Nie tutaj trzeba szukać...
Obejrzał meble i otworzył drzwi od szaf. Później
przyszła kolej na okna, które uznał za „nie do przebycia". Przy drugim oknie natknął się na ojca Jakuba pogrążonego w rozmyślaniach.
— No cóż, ojcze Jakubie? Na co tak patrzycie? — zapytał.
— Patrzę na agenta policji, który nie przestaje obchodzić stawu. Jeszcze jeden spryciarz, ale nie zajdzie dalej niż inni.
— Gdybyście znali Fryderyka Larsana, ojcze Jakubie — powiedział Rouletabille, potrząsając głową ze smutkiem — nie mówilibyście tak... Jeśli ktoś znajdzie zbrodniarza, to można wierzyć, że właśnie on — westchnął.
— Zanim się go odnajdzie, trzeba wiedzieć, jak się go zgubiło — odpowiedział z uporem ojciec Jakub.
Wreszcie doszliśmy do drzwi Żółtego Pokoju.
— Oto drzwi, za którymi coś się wydarzyło — powiedział Rouletabille z powagą, która w każdej innej okoliczności byłaby bardzo komiczna.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W którym Rouletabille wchodzi pod łóżko
Rouletabille otworzył drzwi Żółtego Pokoju i zatrzymał się na progu, mówiąc ze wzruszeniem, które zrozumiałem dopiero później: „Ach! perfumy Czarnej Damy!” Pokój był ciemny. Ojciec Jakub chciał otworzyć okiennice, ale Rouletabille powstrzymał go:
— Czy zbrodni dokonano w zupełnej ciemności?— zapytał.
— Nie, młodzieńcze, myślę, że nie. Panienka" lubiła mieć lampkę nocną na stoliku. Zapalałem ją każdego wieczoru, zanim udała się na spoczynek. Gdy nadchodził wieczór, służyłem jej jak pokojówka. Prawdziwa pokojowa przychodziła dopiero rano. Panienka pracuje do późnej nocy.
— Gdzie jest stół, na którym była lampa? Daleko od łóżka?
— Dosyć daleko.
— Czy możecie ją teraz zapalić?
— Lampka jest rozbita, a oliwa wylała się z niej, gdy stolik upadł. Prócz lampki wszystko pozostało w takim stanie jak zwykle. Mogę otworzyć okiennice i sam pan zobaczy...
— Czekajcie!
Rouletabille wrócił do laboratorium, zamknął okiennice obydwu okien i drzwi do sieni. Gdy znaleźliśmy się w zupełnej ciemności, zapalił świeczkę, podał ją ojcu Jakubowi, prosząc, aby stanął z nią na środku Żółtego Pokoju w miejscu, gdzie tamtej nocy paliła się lampa. Ojciec Jakub, w filcowych pantoflach, wszedł do Żółtego Pokoju ze świecą i wtedy, w jej nikłym blasku, rozróżniliśmy leżące na posadzce przedmioty, łóżko w kącie i refleks lustra zawieszonego na ścianie przy łóżku.
— Wystarczy! Możecie otworzyć okiennice! — odezwał się po chwili Rouletabille.
— Nie wchodźcie tu, panowie — prosił ojciec Jakub. Moglibyście zostawić ślady butów... a nie trzeba niczego zmieniać. Pan sędzia mówił, że nie trzeba... no, tylko tak mówił, bo on nie ma tu już nic do roboty.
Otworzył okiennice. Blade światło z zewnątrz ukazało złowrogi nieład wśród szafranowych ścian. Podłoga Żółtego Pokoju, w odróżnieniu od sieni i laboratorium, gdzie były kafle, pokryta była żółtą matą, zajmującą prawie cały pokój — od łóżka do toalety, jedynych zresztą mebli stojących jeszcze na własnych nogach.
Na środku pokoju okrągły stół, nocny stolik i dwa krzesła były przewrócone. Na macie widać było dużą plamę krwi pochodzącą, według ojca Jakuba, z rany na czole panny Stangerson. Oprócz tego ślady krwi rozsiane były po trosze wszędzie, jakby towarzysząc wyraźnym śladom stóp, szerokich czarnych stóp zbrodniarza. Wszystko wskazywało na to, że krew pochodziła z rany człowieka, który odcisnął swą czerwoną dłoń na ścianie. Na ścianie były i inne ślady tej ręki, ale dużo mniej wyraźne. Ten ślad był odbiciem grubej, okrwawionej męskiej dłoni.
Nie mogłem powstrzymać okrzyku:
— Spójrzcie na to! Człowiek, który tak mocno odcisnął swą rękę na ścianie, musiał znajdować się w ciemności i na pewno sądził, że znalazł drzwi. Chcąc je pchnąć, oparł się tak mocno, że pozostawił na tapecie niezmiernie oskarżający znak. Nie sądzę, żeby na świecie było wiele takich rąk. Duże i silne, wszystkie palce prawie jednakowo długie... Brak wielkiego palca. Mamy tylko odbicie dłoni. Ale kiedy pójdziemy za nim — ciągnąłem — zobaczymy, jak dłoń oparta o ścianę maca, szuka drzwi... Znajduje je... szuka zamka...
— Wszystko by się zgadzało — przerwał drwiąco Rouletabille — tylko ani na zamku, ani na zasuwie nie ma krwi...
— To niczego nie dowodzi — odpowiedziałem stanowczo. — Mógł otworzyć zamek i zasuwę lewą ręką, co byłoby zupełnie naturalne, ponieważ prawa była zraniona...
— Ależ on niczego nie otworzył! — wykrzyknął znów ojciec Jakub. — Chyba nie jesteśmy szaleńcami! Było nas czworo, kiedy wyważyliśmy drzwi.
— Jaka dziwna ręka... — powtórzyłem. — Spójrzcie, jaka dziwna jest ta ręka...
— Zupełnie normalna — odparł Rouletabille. — Rysunek jest zniekształcony, bo się rozmazał na ścianie. Ten człowiek oparł o ścianę skaleczoną rękę. Powinien mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu.
— Z czego wnioskujesz?
— Z wysokości śladu ręki na ścianie...
Teraz mój przyjaciel zajął się okrągłym otworem w murze — miejscem po kuli.
— Kula trafiła wprost — powiedział — czyli ani z góry, ani z dołu.
Zwrócił jeszcze naszą uwagę na fakt, że otwór był kilka centymetrów niżej na ścianie niż odbicie dłoni. Oglądając drzwi pochylił się nad zamkiem i zasuwą. Stwierdził, że z zewnątrz musiano mocno napierać, bo co prawda zamek i zasuwa były jeszcze w drzwiach — jedne zamknięte, drugie odsunięte, ale dwa zamki w murze były już niemal wyrwane, wisiały na jednej śrubie. Młody redaktor z „Epoki" zbadał je uważnie, przytrzymał drzwi, zbadał je z dwóch stron, upewnił się, że nie było żadnej możliwości zamknięcia lub otworzenia zasuwy od zewnątrz oraz że podczas zamachu klucz tkwił w zamku od wewnątrz. Później upewnił się jeszcze raz, że gdy klucz tkwił w zamku od wewnątrz, z drugiej strony nie można było go otworzyć innym kluczem. Wreszcie sprawdził, czy w drzwiach nie było żadnego automatycznego zamknięcia... krótko mówiąc, były to najzwyklejsze drzwi zaopatrzone w mocny zamek i zasuwę. Drzwi, które pozostały zamknięte. Powiedział: „w porządku”, po czym siadł na podłodze i szybko zdjął obuwie. W skarpetkach wszedł do pokoju. Pierwszą jego czynnością było pochylenie się nad przewróconymi meblami i dokładne ich zbadanie. Patrzyliśmy na niego w milczeniu. Ojciec Jakub powtarzał z coraz większą ironią:
— Oj, chłopcze, chłopcze... Zadajesz sobie tylko trudu...
Rouletabille podniósł głowę:
— Mówiliście prawdę, ojcze Jakubie. Wasza pani nie miała tego wieczoru włosów zaczesanych na czoło. To ja okazałem się głupcem, myśląc tak. — I zwinnie jak wąż wśliznął się pod łóżko.
Ojciec Jakub powtórzył:
— I pomyśleć tylko, proszę pana, że zbrodniarz sch*ował się pod tym łóżkiem. Był tam już o dziesiątej, gdy wszedłem zamknąć okiennice i zapalić lampkę. Później ani pan Stangerson, ani panna Matylda, ani ja nie wychodziliśmy z laboratorium aż do chwili zamachu.
Spod łóżka rozległ się głos Rouletabille'a:
— O której godzinie pan Stangerson i panienka weszli do laboratorium po raz ostatni?
— O szóstej.
Rouletabille ciągnął dalej:
— Tak, on wszedł tutaj, to pewne... Zresztą tylko tutaj można było się schować... Czy zaglądaliście pod łóżko po wyważeniu drzwi?
— Natychmiast. Odsunęliśmy je nawet zupełnie.
— A między materacami sprawdzaliście?
— Był tylko jeden materac i na nim położono pannę Matyldę. Dozorca i pan Stangerson przenieśli go zaraz do laboratorium. Pod materacem były tylko sprężyny, które nie mogły ukryć niczego ani nikogo. Wreszcie niech pan pomyśli, że nas było czworo i nic się przed nami nie mogło ukryć. Pokój jest mały, nie zastawiony meblami, a w pawilonie wszystko było zamknięte.
Odważyłem się na wysunięcie pewnej hipotezy.
— Może wynieśliście go razem z materacem? Albo w materacu? Wszystko jest możliwe w sprawie tak tajemniczej. Pan Stangerson i dozorca, przerażeni, mogli nie spostrzec, że przenoszą podwójny ciężar... A jeśli dozorca jest wspólnikiem?... Rzucam to przypuszczenie bez względu na jego wartość. Mogłoby ono wytłumaczyć wiele rzeczy, a szczególnie fakt, że w laboratorium i w sieni nie ma śladów kroków, które są w pokoju. Gdy przenoszono panienkę z laboratorium do zamku, położono materac na chwilę przy oknie, pozwalając uciec mordercy...
— I co jeszcze? Co jeszcze wymyślisz? — rzucił mi zachęcająco spod łóżka Rouletabille. Zmieszałem się.
— Rzeczywiście... nic nie wiadomo... ale wszystko wydaje się możliwe...
— Na tę samą myśl wpadł sędzia śledczy — rzekł ojciec Jakub — i starannie zbadał materac. Potem śmiał się ze swego pomysłu, tak jak pański przyjaciel śmieje się w tej chwili, bo przecież to nie był materac z podwójnym spodem. Zresztą, gdyby w materacu był człowiek, toby go zobaczono!
Musiałem też się roześmiać z samego siebie, rzeczywiście palnąłem głupstwo. Ale gdzie się zaczyna i gdzie kończy absurd w takiej sprawie? Tylko mój przyjaciel był zdolny odpowiedzieć na to pytanie.
— Ojcze Jakubie! — zawołał reporter spod łóżka — czy ten dywan był dobrze przejrzany?
— Przez nas samych, młodzieńcze — odparł ojciec Jakub. — Kiedy nie znaleźliśmy zbrodniarza, zadaliśmy sobie pytanie, czy w podłodze nie ma jakiegoś otworu...
— Nie ma — odpowiedział Rouletabille. — Czy tu jest piwnica?
— Nie ma. Ale to nas nie powstrzymało i nie przeszkodziło panu sędziemu, a szczególnie jego sekretarzowi zbadać podłogi, deska po desce, tak jak by pod nami była piwnica...
Wreszcie ukazał się reporter. Oczy mu błyszczały, nozdrza drgały, wyglądał jak młode zwierzę powracające z udanej wyprawy. Pozostał na czworakach. W myśli nie mogłem go określić lepiej jak: piękny myśliwski pies na tropie jakiejś zdumiewająco rzadkiej zwierzyny. Węszył ślady człowieka, człowieka, którego obiecał przynieść swemu panu, redaktorowi naczelnemu „Epoki''. Bo nie zapominajmy, że Józef Rouletabille był dziennikarzem.
Na czworakach badał wszystkie kąty pokoju, niemal obwąchiwał wszystko, widział wszystko: i te drobiazgi, na które zwróciliśmy uwagę, i to, czego nie dostrzegliśmy, a co mogło mieć wielkie znaczenie.
Toaleta była zwykłym stolikiem na czterech nogach; niepodobna było przekształcić jej w chwilową nawet kryjówkę. Ani jednej szafy... Panna Stangerson miała swą garderobę w zamku. Nos i ręce Rouletabille'a posuwały się wzdłuż ścian zbudowanych w całości z grubej cegły. Gdy skończył ze ścianami i przesunął już swe zręczne palce po całej powierzchni żółtej tapety, zajął się sufitem. Wszedł na krzesło postawione na toalecie i przesunął wokół tę pomysłową podstawę. Gdy opukał sufit i obejrzał starannie ślad drugiej kuli, zbliżył się do okna, zbadał raz jeszcze kraty i okiennice, solidne i nienaruszone. Wreszcie sapnął z zadowoleniem i zadecydował, że „teraz jest już spokojny".
— Sam pan widzi, jak panienka była pozamykana, gdy ją napadnięto i gdy wzywała naszej pomocy... — jęknął ojciec Jakub.
— Tak — rzekł reporter ocierając spocone czoło. — Żółty Pokój był zamknięty jak kasa pancerna.
— Rzeczywiście — zauważyłem. — Dlatego jest to najbardziej zdumiewająca zagadka, jaką znam. Nawet w fantazjach. W „Podwójnej zbrodni przy ulicy Morgue" Edgara Poe nie ma czegoś podobnego. Miejsce zbrodni było co prawda wystarczająco zamknięte na to, żeby nie mógł uciec człowiek, ale było jeszcze okno, przez które mógł się wśliznąć sprawca zbrodni — małpa. Tu nie ma mowy o żadnym otworze jakiegokolwiek rodzaju. Zamknięte drzwi, zamknięte okiennice, zamknięte okno! Nawet mucha nie mogłaby się przedostać.
— Rzeczywiście! Rzeczywiście! — przyznał Rouletabille ocierając czoło, spocone bardziej chyba z wysiłku umysłowego niż fizycznego. — Rzeczywiście! To wielka tajemnica.
— Zwierzątko Boże... — wyszeptał ojciec Jakub. — Nawet gdyby popełniło zbrodnię, nie mogłoby uciec. Słyszycie je? Cicho!... — dał znak, abyśmy umilkli.
Z ręką wyciągniętą w kierunku bliskiego lasu nadsłuchiwał czegoś, czego my nie słyszeliśmy.
— Uciekło... — szepnął wreszcie. — Trzeba by je zabić. To zwierzę sprowadzi na nas nieszczęście, ale... to jest Zwierzątko Boże; każdej nocy przychodzi modlić się na grobie świętej Genowefy... nikt nie śmie go ruszyć z obawy, że Matka Klęcząca rzuci na niego urok...
— Jak wielkie jest Zwierzątko Boże?
— Jak duży jamnik... to potwór, mówię panu! Kilka razy zadawałem sobie pytanie, czy to nie ono pochwyciło pazurami za gardło naszą panienkę... Ale Zwierzątko Boże nie nosi butów, nie strzela z rewolweru i nie ma takiej dłoni! — wykrzyknął ojciec Jakub wskazując jeszcze raz czerwony ślad ręki na ścianie. — A zresztą spostrzeżono by je tak samo jak człowieka i tak samo jak człowiek byłoby zamknięte w pokoju i pawilonie...
— Oczywiście — powiedziałem. — Zanim obejrzeliśmy Żółty Pokój, i ja także się zastanawiałem, czy to nie kot Matki Klęczącej.
— Ty także! — zawołał Rouletabille.
— A ty? — spytałem.
— Ja nie, ani przez chwilę... Odkąd przeczytałem artykuł w ,,Matin", wiem, że tego nie zrobiło zwierzę. Przysięgam, że rozegrała się tu straszna tragedia! Ale nie mówicie nic o znalezionym berecie ani chustce, ojcze Jakubie?
— Sędzia je zabrał... — odpowiedział stary z wahaniem.
— Nie widziałem ani chustki, ani beretu, ale mogę wam powiedzieć, jak wyglądają — powiedział bardzo serio reporter.
— O, pan jest bardzo sprytny... — Ojciec Jakub zakaszlał z zakłopotaniem.
— Chustka była duża, niebieska w czerwone paski, a beret stary, baskijski... Taki jak ten — dorzucił Rouletabille, wskazując na głowę ojca Jakuba.
— To prawda... pan jest jasnowidzem. — Ojciec Jakub próbował się uśmiechnąć, ale daremnie. — Skąd pan wiedział, że chustka jest niebieska w czerwone paski?
— Gdyby nie była niebieska w czerwone paski, nie znaleziono by jej wcale!
Nie zajmując się już więcej ojcem Jakubem, mój przyjaciel wyjął z kieszeni kawałek białego papieru i nożyczki, pochylił się nad śladami butów, przyłożył papier do jednego z nich i zaczął wycinać. Otrzymał w ten sposób papierową stopę o bardzo wyraźnym kształcie. Dał ją mnie, prosząc, abym jej nie zgubił. Teraz odwrócił się do okna i pokazując ojcu Jakubowi Fryderyka Larsana, który chodził ciągle nad brzegiem stawu, zapytał niespokojnie, czy on już był w Żółtym Pokoju.
— Nie — odpowiedział Robert Darzac, który nie powiedział ani słowa od chwili, gdy Rouletabille podał mu kawałek popalonego papieru. — Twierdzi, że nie musi oglądać Żółtego Pokoju, że zbrodniarz wyszedł z niego w sposób zupełnie naturalny i że wytłumaczy to dzisiaj wieczorem.
Rzecz dziwna. Słuchając słów Roberta Darzaka, Rouletabille zbladł.
— Czyżby Fryderyk Larsan odkrył już prawdę, którą ja dopiero przeczuwam? — szepnął. — Fryderyk Larsan to mocny człowiek... i tęga głowa... podziwiam go... Ale tu nie wystarczy zręczność doświadczonego detektywa. Trzeba nam więcej: Trzeba być logicznym, tak logicznym, zrozumcie mnie dobrze, jak Bóg był logiczny, gdy powiedział: 2 + 2 = 4. Chodzi o to, aby umieć posłużyć się rozumem w sposób właściwy.
Powiedziawszy to, wybiegł z pawilonu, przejęty myślą, że wielki, sławny Fred może uprzedzić go w wyjaśnieniu zagadki Żółtego Pokoju.
Dogoniłem go na progu.
— Stój! Uspokój się!... — zawołałem. — Nie jesteś zadowolony?
— O, tak... — odpowiedział z głębokim westchnieniem. — Jestem bardzo zadowolony. Odkryłem wiele...
— Ze zjawisk moralnych czy materialnych?
— Kilka wskazówek natury moralnej i jedną materialną. Popatrz na przykład na to.
Z kieszeni kamizelki wyjął szybko kawałek papieru, który musiał ukryć tam podczas wyprawy pod łóżko. Miał w nim zawinięty jeden jasny, kobiecy włos.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W którym sędzia śledczy przesłuchuje panną Stangerson
W pięć minut później Józef Rouletabille pochylał się nad śladami stóp odkrytymi w parku, pod samym oknem sieni. W tej chwili dobiegł do nas służący z zamku i zawołał do Roberta Darzaka, wychodzącego z pawilonu:
— Panie Robercie! Sędzia śledczy przesłuchuje teraz właśnie panienkę!
Robert Darzac przeprosił nas szybko i pobiegł w kierunku zamku. Towarzyszył mu służący.
— Jeśli trup mówi — rzekłem — sprawa staje się ciekawa.
— Trzeba się dowiedzieć — powiedział mój przyjaciel. — Chodźmy do zamku! — I pociągnął mnie za sobą. Ale policjant stojący w sieni zamku zabronił nam wejść na schody pierwszego piętra.
Musieliśmy czekać. W tym czasie w pokoju ofiary zamachu rozgrywała się taka scena:
Lekarz domowy, stwierdziwszy, że panna Stangerson czuje się dużo lepiej, ale obawiając się pogorszenia, które uniemożliwiłoby przesłuchanie, czuł się w obowiązku zawiadomić o tym sędziego śledczego. Ten postanowił przeprowadzić natychmiast krótki wywiad. Przy przesłuchaniu obecny był pan de Marquet, jego protokolant, pan Stangerson i lekarz. Tekst wywiadu dostałem później, już w czasie procesu.
Oto on, w swej całej prawniczej oschłości,
Pytanie: Czy jest pani zdolna, bez specjalnego zmęczenia, podać nam kilka szczegółów w sprawie strasznego napadu, którego ofiarą pani padła?
Odpowiedź: Czuję się dużo lepiej i mogę panu powiedzieć wszystko, co wiem. Gdy weszłam do swego pokoju nie spostrzegłam nic niezwykłego...
Pytanie: Przepraszam, jeśli pani pozwoli, ja będę stawiał pytania, a pani będzie odpowiadała. To panią mniej zmęczy niż długie opowiadanie.
Odpowiedź: Proszę bardzo.
Pytanie: Co pani robiła w ciągu tego dnia? Chciałbym wiedzieć wszystko tak dokładnie i drobiazgowo, jak tylko jest to możliwe. Chciałbym znać każdy pani ruch w tym dniu.
Odpowiedź: Wstałam późno, o dziesiątej, ponieważ oboje z ojcem wróciliśmy w nocy po obiedzie i przyjęciu wydanym na cześć delegatów Akademii Nauk w Filadelfii przez prezydenta.
Gdy wyszłam ze swego pokoju o pół do jedenastej, ojciec był już w laboratorium. Pracowaliśmy razem do południa, później spacerowaliśmy przez pół godziny po parku. Śniadanie zjedliśmy w zamku. Potem znów półgodzinny spacer do wpół do drugiej, jak co dzień. Po spacerze wróciliśmy do laboratorium. Tu zastaliśmy pokojówkę sprzątającą mój pokój. Weszłam do Żółtego Pokoju, aby dać jej kilka drobnych poleceń, po czym pokojówka opuściła pawilon, a ja wróciłam do pracy z ojcem.
O piątej udaliśmy się znowu na spacer i herbatę.
Pytanie: Czy przed wyjściem o piątej wchodziła pani do swego pokoju?
O d p o w i e d ź: Nie, ale wchodził tam ojciec. Prosiłam go o kapelusz.
Pytanie: Nie znalazł pan tam nic podejrzanego?
Pan Stangerson: Zupełnie nic.
Pytanie: To prawie pewne, że zbrodniarza nie było jeszcze o tej porze pod łóżkiem. Czy drzwi do pokoju były zamknięte na klucz, gdy pani wychodziła?
Odpowiedź: Nie. Nie mieliśmy powodu zamykać...
Pytanie: Na jak długo opuściliście państwo pawilon?
Odpowiedź: Na blisko godzinę.
Pytanie: W tym czasie na pewno zbrodniarz dostał się do pawilonu. Ale którędy? Tego nie wiadomo. Znaleziono wprawdzie w parku ślady kroków, które odchodzą od okna w sieni, ale nie znaleziono takich, które przychodzą. Czy okno w sieni było otwarte, czy wychodziła pani z ojcem?
Odpowiedź: Nie przypominam sobie.
Pan Stangerson: Było zamknięte.
Pytanie: A gdy państwo wracali?
Panna Stangerson: Nie zwróciłam uwagi.
Pan Stangerson: Było zamknięte. Przypominam sobie dobrze, bo wchodząc powiedziałem głośno: „W czasie naszej nieobecności ojciec Jakub mógł otworzyć okno".
Pytanie: To dziwne... Dziwne... Niech pan pamięta, że według słów ojca Jakuba, w czasie nieobecności państwa otworzył je, zanim sam wyszedł. Państwo wrócili o szóstej do laboratorium i wzięli się znów do pracy?
Pan Stangerson: Tak, panie sędzio.
Pytanie: I nie opuszczała pani laboratorium aż do chwili wejścia do swego pokoju?
Pan Stangerson: Ani moja córka, ani ja. Mieliśmy pilną pracę, i nie chcieliśmy stracić nawet minuty. W tym wypadku wszystkie inne sprawy stają się nieważne.
Pytanie: Czy państwo jedli obiad w laboratorium?
Odpowiedź: Tak, z tej samej przyczyny.
Pytanie: Czy taki jest zwyczaj?
Odpowiedź: Nie, jadamy tam rzadko.
Pytanie: Czy zbrodniarz mógł wiedzieć, że będziecie państwo jedli obiad tego wieczoru w laboratorium?
Pan Stangerson: Czy ja wiem? Nie, nie sądzę, panie sędzio. Postanowiliśmy zjeść obiad w laboratorium dopiero, gdy wracaliśmy o szóstej do pawilonu. Po drodze podszedł do nas gajowy i zatrzymał mnie; chciał, abym z nim obejrzał tę część lasu, którą przeznaczyłem na wyrąb. Nie miałem czasu, więc przełożyłem ten obowiązek na następny dzień; wtedy też poprosiłem gajowego, aby poszedł do zamku i uprzedził kamerdynera, że będziemy jedli obiad w laboratorium. Gajowy odszedł spełnić moje polecenie, a ja podążyłem za córką, której dałem klucz od pawilonu. Zostawiła go w drzwiach z zewnątrz, sama zaś była już przy pracy.
Pytanie: O której godzinie weszła pani do swego pokoju?
Odpowiedź: O północy.
Pytanie: Czy ojciec Jakub wchodził wieczorem do Żółtego Pokoju?
O d p o w i e d ź: Tak, aby zamknąć okiennice ł zapalić lampkę, jak każdego wieczoru...
Pytanie: Czy zauważył coś podejrzanego?
Odpowiedź: Byłby nam o tym powiedział.
Ojciec Jakub jest uczciwym człowiekiem i bardzo mnie kocha.
Pytanie: Czy pan potwierdza, że ojciec Jakub później nie wychodził z laboratorium i że przez cały czas był razem z panem?
Pan Stangerson: Jestem tego pewien. Nie mam żadnych wątpliwości!
Pytanie: Czy natychmiast po wejściu do swego pokoju zamknęła pani drzwi na klucz i zasuwę? Po co zachowała pani tyle ostrożności, wiedząc, że ojciec i służący są obok? Czyżby lękała się pani czegoś?
Odpowiedź: Mój ojciec miał niedługo wrócić do zamku, a ojciec Jakub położyć się spać. Poza tym rzeczywiście czegoś się obawiałam.
Pytanie: Obawy pani sięgały tak daleko, że pożyczyła pani sobie rewolwer ojca Jakuba, nic mu o tym nie mówiąc?
Odpowiedź: Tak, to prawda. Nie chciałam nikogo przestraszyć, tym bardziej że moje obawy mogły być zupełnie nieuzasadnione.
Pytanie: Czego się pani obawiała?
Odpowiedź: Nie umiem tego określić dokładnie. Od kilku nocy wydawało mi się, że słyszę w parku i poza parkiem, w okolicy pawilonu, niezwykłe szmery, czasem kroki, trzaskanie gałązek. W nocy poprzedzającej napad, około trzeciej, po powrocie z pałacu Elizejskiego, stałam przez chwilę w oknie i byłam przekonana, że widzę cienie...
Pytanie: Ile cieni?
Odpowiedź: Dwa cienie, kręcące się wokół stawu... Później księżyc się schował i nic już nie widziałam. Każdego roku o tej porze przenosiłam się już do mego mieszkania w zamku i wracałam do zimowych zajęć, ale tym razem powiedziałam sobie, że nie opuszczę pawilonu, dopóki ojciec nie skończy referatu dla Akademii Nauk. Nie chciałam, żeby ta ważna, a tak pilna praca została zakłócona przez zmianę naszych zwykłych zajęć. Rozumie pan, że nie chciałam mówić ojcu o dziecinnych obawach ani powierzyć ich Jakubowi, który nie umiałby ich zachować przy sobie. Ponieważ wiedziałam, że ojciec Jakub ma rewolwer w szufladzie nocnego stolika, wykorzystałam w ciągu dnia chwilę jego nieobecności, aby szybko pobiec na strych i wynieść broń. Schowałam ją do szuflady swego nocnego stolika.
Pytanie: Czy ma pani wrogów?
Odpowiedź: Nie.
Pytanie: Rozumie pani chyba, że te wyjątkowe ostrożności są zaskakujące.
Pan Stangerson: Rzeczywiście, moje dziecko. To bardzo dziwne.
Odpowiedź: Mówię panu, że od dwóch nocy byłam niespokojna. Bardzo niespokojna.
Pan Stangerson: Powinnaś była mi o tym powiedzieć. Popełniłaś niewybaczalny błąd. Uniknęlibyśmy nieszczęścia!
Pytanie: Czy po zamknięciu drzwi Żółtego Pokoju położyła się pani spać?
Odpowiedź: Tak. Byłam bardzo zmęczona i zasnęłam od razu.
Pytanie: Czy lampka pozostała zapalona?
Odpowiedź: Tak, ale ona daje bardzo słabe światło.
Pytanie: Proszę powiedzieć, co zaszło dalej?
Odpowiedź: Nie wiem, czy długo spałam, ale nagle... obudziłam się... Krzyknęłam głośno...
Pan Stangerson: Tak... straszny krzyk... „Morderca!" Dźwięczy mi jeszcze w uszach...
Pytanie: A więc krzyknęła pani głośno i...?
Odpowiedź: Jakiś człowiek był w moim pokoju. Rzucił się na mnie, chwycił rękami za szyję, próbował mnie udusić. Już się dusiłam, gdy nagle moja ręka trafiła do otwartej szuflady stolika, w której schowałam przygotowany do strzału rewolwer. W tej chwili mężczyzna wyciągnął mnie z łóżka na podłogę i machnął mi nad głową czymś w rodzaju maczugi. Zdążyłam wystrzelić. Jednocześnie poczułam uderzenie, straszne uderzenie w głowę. Wszystko to odbyło się dużo szybciej, niż mogłabym panu opowiedzieć, panie sędzio. Więcej nie wiem nic.
Pytanie: Nic więcej! Nie wie pani nic o sposobie, w jaki zbrodniarz mógł się wydostać z pokoju?
Odpowiedź: Nie wiem... Nic więcej nie wiem. Nie można wiedzieć, co się dzieje wokół nas, gdy się jest nieprzytomnym.
Pytanie: Czy człowiek ten był niski czy wysoki?
Odpowiedź: Widziałam tylko cień. Wydawał mi się ogromny.
Pytanie: Nie może nam pani udzielić żadnych dalszych wskazówek?
Odpowiedź: Nic więcej nie wiem, panie sędzio. Jakiś człowiek rzucił się na mnie, ja do niego strzeliłam... Nie wiem nic więcej...
Na tym kończy się wywiad z panną Stangerson.
Józef Rouletabille cierpliwie czekał na Roberta Darzaka, który wkrótce przyszedł. Był w pokoju przyległym do pokoju panny Stangerson, słyszał całą rozmowę i powtórzył ją memu przyjacielowi z dokładnością, wiernością i posłuszeństwem, które zastanowiły mnie raz jeszcze. Notował szybko cały wywiad, mógł więc przytoczyć prawie dosłownie pytania i odpowiedzi.
Rzeczywiście — Robert Darzac wyglądał na sekretarza mego młodego przyjaciela i postępował jak ktoś, kto nie może mu niczego odmówić i gotów dla niego pracować. Fakt zamknięcia okna zastanowił bardzo reportera, tak jak przedtem sędziego śledczego. Poza tym poprosił Roberta Darzaka o powtórzenie przebiegu zajęć pana i panny Stangerson w dniu dramatu, tak jak to zeznawali sędziemu. Okoliczność jedzenia obiadu w laboratorium zainteresowała go w najwyższym stopniu. Kazał sobie dwa razy powtórzyć, aby się upewnić, w jaki sposób gajowy dowiedział się o tym, że profesor i jego córka jedzą obiad w laboratorium.
Gdy Robert Darzac umilkł, powiedziałem:
— Przesłuchanie to niewiele posuwa sprawę naprzód.
— Cofa ją — rzekł Robert Darzac.
— Ono ją wyświetla...— stwierdził zamyślony Rouletabille.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Reporter i detektyw
Zawróciliśmy wszyscy trzej w stronę pawilonu.
Sto metrów przed budynkiem reporter zatrzymał nas i wskazując małe krzewy po prawej stronie, powiedział:
— Stąd wyskoczył zbrodniarz, aby wejść do pawilonu.
Ponieważ między wielkimi dębami było więcej krzewów tego rodzaju, zapytałem, dlaczego zbrodniarz wybrał właśnie te, a nie inne.
Rouletabille odpowiedział wskazując na ścieżkę biegnącą tuż przy krzakach i prowadzącą do drzwi pawilonu.
— Ścieżka, jak widzisz, jest wysypana żwirem. Zbrodniarz musiał przejść tędy, ponieważ na mokrej ziemi nie znaleziono śladów jego kroków prowadzących do pawilonu. Skrzydeł nie miał. Szedł po żwirze, który toczył się pod jego obuwiem nie zachowując śladów. Zresztą później po ścieżce przeszło jeszcze wiele innych stóp, bo jest to najkrótsza droga z pawilonu do zamku. Krzaki roślin, które nie giną w zimie — laurów, i trzmieliny — zapewniły zbrodniarzowi doskonałą kryjówkę: mógł tu oczekiwać odpowiedniej chwili, aby dostać się do pawilonu. Człowiek ukryty za krzakami widział wychodzącego pana Stangersona z córką, a później ojca Jakuba. Ścieżka wysypana jest prawie do okną z sieni. Jeden ze śladów równoległych do ściany, jakie zauważyliśmy przed chwilą, a który ja widziałem już przedtem, dowodzi, że zbrodniarz musiał zrobić tylko jeden krok, aby znaleźć się naprzeciw otwartego przez ojca Jakuba okna do sieni. Wówczas wspiął się na palce i wskoczył do sieni.
— Po tym wszystkim i to jest możliwe — rzekłem.
— Po tym wszystkim co? Możliwe?! — krzyknął Rouletabille wpadając nagle w złość, którą wywołałem zupełnie nieświadomie. — Dlaczego mówisz: po tym wszystkim... to jest zupełnie możliwe?!
Przeprosiłem go, ale był za bardzo rozzłoszczony, aby mnie słuchać.
Oświadczył, że podziwia bojaźliwą przezorność, z jaką niektórzy ludzie (czyli ja) podchodzą do najprostszych problemów, nie mając nigdy odwagi powiedzieć „tak" lub „nie". Ten gatunek inteligencji prowadzi ich do takich samych wyników, jakie by osiągnęli, gdyby natura zapomniała napełnić ich czaszki odrobiną szarej substancji. Ponieważ wyglądałem na zgnębionego, mój młodszy przyjaciel, biorąc mnie pod rękę zapewnił, że wcale nie mówił tego do mnie i że bardzo mnie szanuje.
— Ale — podjął — czasem zbrodnią jest nie myśleć, gdy można to robić. Jeśli w sprawie żwiru nie rozumuję tak, jak powinienem — dodał — to chyba będę musiał uwierzyć w podróże powietrzne. — Mój drogi, lotnictwo nie jest jeszcze tak powszechne, żebym mógł podejrzewać, że zbrodniarz spadł z nieba. Nie mów mi, że coś jest możliwe, tylko dlatego, że niemożliwością jest coś innego. Wiemy już, iż człowiek ten wszedł przez okno, i wiemy również, kiedy wszedł. O piątej, podczas spaceru profesora z córką. Z faktu obecności pokojówki, która sprzątała Żółty Pokój o wpół do drugiej, w chwili powrotu profesora i jego córki, możemy wnioskować, że o tej godzinie zbrodniarza nie było jeszcze w pokoju pod łóżkiem. Oczywiście jeśli pokojówka nie jest jego wspólniczką. Co pan o tym sądzi, panie Darzac?
Robert Darzac zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc, że jest przekonany o wierności pokojówki, dziewczyny bardzo uczciwej i przywiązanej do panny Stangerson.
— Poza tym — dodał — o piątej pan Stangerson wszedł do pokoju po kapelusz córki.
— Tak, jeszcze to — rzekł Rouletabille.
— A więc człowiek ten wszedł przez okno po piątej, tak jak mówiłeś — odezwałem się. — Dobrze. Ale po co w takim razie zamknął okno? Przecież musiało to zwrócić uwagę tych, którzy je otworzyli?
— Możliwe, że okno nie zostało od razu zamknięte — odpowiedział reporter. — Jeśli je zamknął, to dlatego, że ta wysypana żwirem ścieżka zakręca w odległości dwudziestu pięciu metrów od pawilonu. A także z powodu trzech dębów rosnących w tym miejscu.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Robert Darzac, słuchając z natężoną uwagą Rouletabille'a.
— Wytłumaczę to panu w odpowiedniej chwili. Sądzę, że wyjawiłem ważną rzecz w tej sprawie. Oczywiście jeśli moja hipoteza jest słuszna.
— A jaka jest pana hipoteza?
— Nigdy jej pan nie usłyszy, jeśli nie okaże się prawdziwa. To zbyt poważna sprawa, nie mogę ujawniać swoich przypuszczeń, dopóki są tylko przypuszczeniami.
— Czy ma pan już wyrobiony sąd o zbrodniarzu?
— Nie, panie Darzac. Nie wiem, kto jest zbrodniarzem, ale proszę się nie obawiać: będę wiedział!
Zauważyłem, że Robert Darzac był bardzo przejęty. Podejrzewałem nawet, że zapewnienie Rouletabille'a wcale go nie ucieszyło. Ale dlaczego, jeśli rzeczywiście obawiał się odkrycia zbrodniarza, pomagał reporterowi w poszuki-waniach? Mój młody przyjaciel musiał odnieść to samo wrażenie, bo zapytał brutalnie:
— Czy panu się nie podoba to, że odkryję zbrodniarza?
— Chciałbym go zabić własną ręką! — zawołał narzeczony panny Stangerson z zaskakującą gwałtownością.
— Wierzę panu — powiedział poważnie Rouletabille. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
Przechodziliśmy obok krzaków, o których reporter mówił przed chwilą. Wszedłem tam i pokazałem mu widoczne ślady człowieka, który tu się ukrył. I tym razem Rouletabille miał rację.
— Ależ taki Taki — powiedział — mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości, o takich samych możliwościach jak my. Wszystko musi się wyjaśnić. — Powiedziawszy to zażądał ode mnie papierowej stopy, którą mi powierzył.
Przyłożył ją do wyraźnego śladu za krzakami, później podnosząc się bąknął: „Do licha". Myślałem, że teraz pójdzie po śladach odchodzących od okna w sieni, ale on odciągnął nas dość daleko w lewo, mówiąc, że nie ma potrzeby wodzić dalej nosem po błocie, ponieważ wie już dokładnie, którędy uciekał zbrodniarz.
— Poszedł pięćdziesiąt metrów aż do końca muru, później przeskoczył przez płot i fosę, naprzeciw małej ścieżki prowadzącej nad staw. To najprostsza droga stąd nad staw.
— Skąd wiesz, że poszedł nad staw?
— Ponieważ Fryderyk Larsan nie opuszcza jego brzegów od rana. Musiał tam natrafić na ciekawe wskazówki.
W kilka minut później znaleźliśmy się nad stawem. Była to maleńka tafla błotnistej wody, otoczona trzcinami, na której kołysało się jeszcze kilka wątłych liści nenufarów. Wielki Fred na pewno zauważył nasze przyjście, ale widocznie interesowaliśmy go mało, bo nie zwrócił na nas uwagi. W dalszym ciągu poruszał końcem laski coś, czego nie widzieliśmy.
— Spójrzcie — rzekł Rouletabille — są tu nowe ślady uciekającego człowieka. Okrążają staw, zawracają i giną wreszcie koło ścieżki łączącej staw z drogą do Epinay. Ten człowiek uciekał do Paryża.
— Dlaczego tak sądzisz? — przerwałem. — Przecież na ścieżce nie ma śladów?
— Dlaczego? Są tu ślady, których się spodziewałem! — wykrzyknął, wskazując bardzo wyraźne odbicie eleganckiego bucika.
— Panie Fredzie — zwrócił się do Fryderyka Lar- sana — czy te ślady są tu od chwili odkrycia zbrodni?
— Tak, młody człowieku. Zostały odnalezione z dużym nakładem starań — odpowiedział Fred nie podnosząc głowy. — Widzi pan, są kroki przychodzące i odchodzące...
— Ten człowiek miał rower! — zawołał reporter.
Teraz, po obejrzeniu śladów roweru, którym towarzyszyły przychodzące i odchodzące ślady eleganckiego bucika, uważałem, że mogę się wtrącić.
— Rower tłumaczy zniknięcie śladów prostych, ordynarnych chodaków zbrodniarza — powiedziałem. — Zbrodniarz w ciężkich butach wsiadł na rower! Jego wspólnik, mężczyzna w eleganckim obuwiu, czekał na niego nad brzegiem stawu z rowerem. -Czy należy przypuszczać, że zbrodniarz wykonywał polecenie człowieka w eleganckim obuwiu?
— Nie! Nie! — zaprzeczył Rouletabille z dziwnym uśmiechem. — Spodziewałem się tych śladów od początku. Mam je, nie opuszczę ich! To są ślady zbrodniarza!
— Ale te drugie? Co o nich sądzisz?
— To są także ślady zbrodniarza.
— Więc było ich dwóch?
— Nie! Był tylko jeden. Nie miał wspólnika.
— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — zawołał ze swego miejsca Fryderyk Larsan.
— Patrzcie — zawołał młody reporter wskazując na ziemię podeptaną ciężkimi podeszwami. — W tym miejscu usiadł i zdjął chodaki, które włożył dla zmylenia śledztwa; później zabrał je na pewno z sobą i pozostał już we własnym obuwiu. Doszedł do drogi prowadząc rower. Nie ryzykował jazdy na rowerze po tej niewygodnej ścieżce. Dowodzi tego lekki i wahający się ślad roweru na rozmiękłej ziemi. Gdyby zbrodniarz siedział na rowerze, koła zagłębiłyby się bardziej w ziemi. Nie, nie... był tylko jeden człowiek: morderca!
— Brawo! Brawo! — odezwał się znów wielki Fred. Zbliżył się nagle do nas, stanął przed Robertem Darzakiem i rzekł:
— Gdybyśmy tu mieli rower... moglibyśmy sprawdzić słuszność rozumowania tego młodego człowieka. Panie Robercie, nie wie pan, czy w zamku nie ma jakiegoś roweru?
— Nie — odpowiedział Darzac. — Nie ma żadnego. Swój rower odwiozłem do Paryża cztery dni temu, kiedy byłem w zamku po raz ostatni przed zbrodnią.
— Szkoda! — odparł Fred tonem bardzo chłodnym i zwrócił się do Rouletabille'a: — Jeśli tak dalej pójdzie, zobaczy pan, że dojdziemy do wspólnych wniosków. Czy pan już wie, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z Żółtego Pokoju?
— Tak — odpowiedział mój przyjaciel. — Mam pewną koncepcję...
— Ja także — ciągnął Fred. — Powinniśmy myśleć jednakowo, bo w tej sprawie nie ma dwóch sposobów rozumowania. Czekam na przyjazd mego szefa, aby wyjaśnić ją sędziemu śledczemu.
— Ach! Ma przyjechać naczelnik Sûreté?
— Tak, dziś po południu. Chcę wobec sędziego śledczego przeprowadzić w laboratorium konfrontację ze wszystkimi, którzy grali lub mogli grać jakąś rolę w dramacie. Zapowiada się to bardzo interesująco. Szkoda, że pan nie może być przy tym.
— Będę! — stwierdził Rouletabille.
— Naprawdę?... jest pan nadzwyczajny... w pańskim wieku... — odpowiedział detektyw tonem nie pozbawionym pewnej ironii. — Mógłby pan być świetnym detektywem... gdyby pan miał trochę więcej rutyny, gdyby był pan mniej posłuszny swemu instynktowi i... guzom swego czoła. Obserwowałem to już wiele razy, panie Rouletabille: pan za dużo dedukuje... Nie pozwala pan prowadzić się własnym obserwacjom... Co pan powie na przykład o zakrwawionej chustce i czerwonej ręce na ścianie? Pan widział czerwony ślad — ja widziałem tylko chustkę... Słucham?
— Cóż — rzekł trochę zaskoczony Rouletabille — zbrodniarz został zraniony w dłoń przez pannę Stangerson.
— Al Obserwacja prostacka i instynktowna... Niech pan uważa, jest pan zbyt naiwnie logiczny, panie Rouletabille. Logika zaprowadzi pana na zły trop, jeśli będzie ją pan traktował tak prymitywnie. W wielu wypadkach trzeba posługiwać się nią łagodnie i z pewnym marginesem. Ma pan rację mówiąc o rewolwerze panny Stangerson. Ofiara strzelała, to pewne. Ale jest pan w błędzie twierdząc, że zraniła zbrodniarza w rękę...
— Jestem tego pewny! — zawołał Rouletabille.
— Błędna obserwacja... — przerwał Fred niewzruszony. — Błędna obserwacja! Badanie chustki, niezliczone małe, okrągłe, szkarłatne plamy wyglądające jak krople, które odnajduję na śladach stóp, a powstałe w chwili, gdy stawiano stopę na ziemi, dowodzą, że zbrodniarz nie był ranny. Zbrodniarzowi ciekła krew z nosa!
Wielki Fred mówił to poważnie. Nie mogłem powstrzymać okrzyku.
Reporter patrzył na Freda, który mu się przyglądał, po czym odezwał się:
— Człowiek, któremu płynęła krew z nosa na rękę i chustkę, wytarł dłoń o ścianę. To bardzo ważne — dodał — bo zbrodniarz nie musi być ranny w rękę, aby być zbrodniarzem. — Rouletabille zamyślił się głęboko, po chwili rzekł: — Jest coś dużo groźniejszego od prymitywnej logiki, panie Larsan. Jest to pewna dyspozycja umysłowa niektórych detektywów, która pozwala im w dobrej wierze na łagodne naginanie logiki do potrzeb ich własnych koncepcji. Pan ma już swoje wyobrażenie o zbrodniarzu, niech pan nie przeczy, panie Fredzie I Pański zbrodniarz nie powinien być ranny w rękę, bo w przeciwnym razie pańska koncepcja upadłaby sama przez się. Szukał pan czegoś innego i co innego pan znalazł. To niebezpieczny system. Bardzo niebezpieczny! Polega on na wyimaginowaniu sobie zbrodniarza i wyszukaniu potrzebnych dowodów. To pana może wyprowadzić w pole. Niech pan się strzeże pomyłki, która czyha na pana!
Rouletabille, uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach, mierzył wielkiego Freda swymi małymi, złośliwymi i szyderczymi oczkami. Fryderyk Larsan spoglądał w milczeniu na smyka, który uważał się za silniejszego niż on. Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i odszedł dużymi krokami, uderzając w kamienie przydrożne swą wielką laską.
Rouletabille popatrzył za odchodzącym; potem odwrócił ku nam roześmianą i triumfującą twarz.
— Pobiję go! — zawołał. — Pobiję Wielkiego Freda, chociaż jest taki silny! Pobiję wszystkich! Rouletabille jest najsilniejszy! Wielki Fred, znany, sławny, olbrzymi Fred — rozumuje jak niezdara! Niezdara! Niezdara!
Zakreślił nogą taneczny ruch i nagle zatrzymał się. Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Utkwione było w Robercie Darzaku, który ze zmienioną twarzą patrzył na ścieżkę. Między jego śladami i śladami eleganckiego obuwia nie było żadnej różnicy! Myśleliśmy, że zemdleje. Jego rozszerzone z przerażenia źrenice unikały nas przez chwilę, podczas gdy prawa dłoń nerwowym ruchem szarpała brodę, okalającą szlachetną, łagodną i pełną rozpaczy twarz. Wreszcie opanował się. Słabym głosem powiedział, że musi wrócić do zamku, po czym ukłonił się i odszedł.
— Do diabła! — syknął Rouletabille. I on wydawał się zaskoczony. Wyciągnął z portfelu kawałek białego papieru i wyciął nożyczkami kształt eleganckiego obuwia zbrodniarza według modelu na ziemi. Później przeniósł tę papierową formę na ślady bucików Darzaka. Pasowały doskonale. Reporter podniósł się i powtórzył: — Do diabła!...
Nie miałem odwagi powiedzieć słowa. Wyobrażałem sobie, że to, co się kłębiło teraz w głowie Rouletabille'a, musiało dotyczyć bardzo poważnych spraw.
— Ja jednak wierzę... — powiedział — że Robert Darzac jest człowiekiem szlachetnym.
Pociągnął mnie do oberży „Pod Basztę", którą dostrzegliśmy o kilometr dalej przy drodze, obok małej kępy drzew.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego”
Oberża „Pod Basztą" nie wyglądała pięknie, ale lubię te rudery o poczerniałych przez lata i dym belkach, owe oberże z epoki dyliżansów; walące się budowle, które niedługo będą już tylko wspomnieniem. Należą one do przeszłości, związane są z historią, coś z niej przechowują i nasuwają myśli o starych baśniach i pełnych przygód podróżach.
Spostrzegłem od razu, że oberża „Pod Basztą" liczyła sobie co najmniej ze dwa wieki. Kamień i gips odpadł gdzieniegdzie z mocnej drewnianej konstrukcji, której wiązania w kształcie X i V dzielnie jeszcze podtrzymywały stary dach. Ten osunął się lekko na swych krokwiach, tak jak osuwa się czapka na czoło pijaka. Ponad wejściem skrzypiał na jesiennym wietrze blaszany szyld. Miejscowy artysta namalował na nim coś w rodzaju wieży ze spiczastym dachem i latarnią, taką jaką widzieliśmy w zamku Glandier. Pod szyldem, na progu, stał człowiek z miną dość odpychającą, zatopiony w ponurych myślach, jeśli sądzić ze zmarszczonego czoła i gniewnie ściągniętych, gęstych brwi. Gdy znaleźliśmy się obok niego, raczył nas spostrzec i zapytać w sposób mało zachęcający, czy sobie czegoś życzymy. Był to najwidoczniej mało sympatyczny właściciel tego uroczego domostwa. Gdy wyraziliśmy nadzieję na otrzymanie śniadania, oświadczył, że nie ma nic do jedzenia i będzie mu bardzo trudno nam dogodzić. Mówiąc to patrzył na nas wzrokiem pełnym nieufności, której nie umiałem sobie wytłumaczyć.
— Może pan nas wpuści — rzekł Rouletabille — nie jesteśmy z policji.
— Nie boję się policji — odpowiedział człowiek. — Nie boję się nikogo!
Dawałem znaki memu przyjacielowi, że lepiej się nie napraszać, ale jemu najwidoczniej zależało na wejściu do oberży, bo przesunął się pod ramieniem mężczyzny i już był w izbie.
— Chodź! — zawołał. — Tu jest bardzo przyjemnie!
Rzeczywiście. Na kominku płonęły szczapy drzewa. Zbliżyliśmy się i wyciągnęliśmy ręce do ognia: tego ranka czuło się już nadchodzącą zimę.
Izba była dość duża, stały w niej dwa ciężkie, drewniane stoły, kilka stołków i lada, na której wabiły oko butelki z sokiem i wódką. Trzy okna wychodziły na drogę. Lśniąca reklama na ścianie polecała, pod rysunkiem młodej paryżanki podnoszącej kieliszek, aperitify z nowego wermutu. Na gzymsie wysokiego kominka oberżysta ustawił dużą ilość garnków i dzbanów z gliny i fajansu.
— To piękny kominek, można by w nim wspaniale upiec kurczę — rzekł Rouletabille.
— Nie mamy kurcząt — odpowiedział właściciel — ani nawet marnego królika.
— Wiem o tym. „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego" — powiedział Rouletabille jakimś szczególnym, żartobliwym tonem.
Przyznaję, że nie zrozumiałem tego zdania.
Dlaczego Rouletabille mówił do tego człowieka: „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego" i dlaczego oberżysta usłyszawszy to rzucił przekleństwo, ale natychmiast umilkł i podporządkował się naszym życzeniom tak samo potulnie jak Robert Darzac, gdy usłyszał przypominające proroctwo słowa: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości?" Mój przyjaciel potrafił widocznie porozumiewać się z ludźmi przy pomocy zdań zupełnie niezrozumiałych.
Podzieliłem się z nim tymi spostrzeżeniami, ale roześmiał się. Wolałbym, aby mi wytłumaczył, on jednak położył tylko palec na wargach, dając mi do zrozumienia, że nie tylko sam nie chce mówić, ale i mnie zaleca milczenie. Tymczasem właściciel otworzył małe drzwiczki i zawołał, aby mu podano pół tuzina jaj i kawałek polędwicy. Polecenie zostało wkrótce spełnione przez młodą, bardzo uprzejmą kobietę o ślicznych, jasnych włosach i pięknych, wielkich oczach, które patrzyły na nas z ciekawością.
— Wynoś się stąd! — zawołał szorstko oberżysta. — I żebym cię tu nie widział, jak przyjdzie Zielony Człowiek.
Kobieta znikła. Rouletabille zabrał się do jaj, które mu przyniesiono w misce; i mięsa podanego na talerzu; umieścił je z całą ostrożnością obok siebie na kominku, zdjął patelnię i ruszt zawieszony nad ogniskiem i zaczął ubijać omlet, czekając, aż usmaży się befsztyk. Zażądał jeszcze dwóch butelek dobrego jabłecznika i zdawał się interesować gospodarzem tym mniej, im bardziej gospodarz interesował się nim. Człowiek ten przeszywał go wzrokiem, to znów patrzył na mnie ze źle ukrywanym niepokojem. Pozwalał nam spokojnie przygotowywać jedzenie. Nasze nakrycia położył koło okna. Nagle usłyszałem, jak mruknął:
— Aha! Otóż i on! — i wściekły, z twarzą wyrażającą dziką nienawiść, podszedł do okna i wyjrzał na drogę.
Nie musiałem uprzedzać o tym Rouletabille'a, sam zostawił omlet i podążył za gospodarzem do okna.
Stanąłem obok niego. Jakiś człowiek, ubrany w zielone welurowe ubranie i okrągłą czapkę tego samego koloru, zbliżał się spokojnym krokiem, paląc fajkę. Niósł przewieszoną przez ramię fuzję i poruszał się ze swobodą prawie salonową. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, włosy i wąsy miał szpakowate. Nosił binokle. Był uderzająco piękny. Przechodząc koło oberży zawahał się, jakby zastanawiając się, czy wejść. Rzucił spojrzenie w naszą stronę, wypuścił kilka kłębów dymu z fajki i tym samym niedbałym krokiem poszedł dalej.
Spojrzeliśmy na gospodarza. Błyszczące oczy, zaciśnięte pięści i drgające usta wskazywały, że jest bardzo wzburzony.
— Dobrze zrobił, że tu dzisiaj nie wszedł — syknął.
— Co to za człowiek? — zapytał Rouletabille przewracając omlet,
— Zielony Człowiek — burknął oberżysta. — Pan go nie zna? Tym lepiej dla pana. To nic niewarta znajomość... gajowy pana Stangersona.
— Zdaje się, że nie bardzo go pan lubi? — zapytał reporter.
— Nikt we wsi go nie lubi, proszę pana. Jest zarozumiały. Podobno miał kiedyś majątek i nie może nikomu przebaczyć, że musiał iść na służbę, aby żyć. Bo gajowy to taki sam sługa jak każdy inny, prawda? Daję słowo! Tymczasem ktoś mógłby powiedzieć, że to on jest właścicielem Glandier, że cała ziemia i lasy należą do niego. Nie pozwoli biedakowi zjeść kawałka chleba na trawie — na jego trawie!
— Zachodzi tu czasem?
Przychodzi aż za często. Ale ja dam mu do zrozumienia, że nie podoba mi się jego gęba. Jeszcze przed miesiącem nie napraszał mi się tutaj. Oberża „Pod Basztą" nie istniała dla niego. Nie miał czasu. Pewnie dlatego, że chodził w zaloty do gospodyni „Trzech Lilii" w Saint Michel. Teraz coś się popsuło w miłości, więc szuka rozrywek gdzie indziej. Dziwkarz! Latawiec! nicpoń!... żaden uczciwy człowiek nie może go znieść!... Nawet dozorcy w zamku nie mogli patrzeć na Zielonego Człowieka!
— A czy dozorcy w zamku to uczciwi ludzie, panie gospodarzu?
— Może mi pan mówić ojcze Mateuszu, tak się nazywam... I jakem Mateusz, przysięgam, że dozorcy są uczciwymi ludźmi.
— A jednak aresztowano ich.
— Cóż z tego? Nie chcę się mieszać do cudzych spraw, ale...
— A co, ojcze Mateuszu, sądzicie o tej zbrodni?
— O zamachu na biedną panienkę? To dzielna osoba, lubiano ją we wsi... Co ja myślę?...
— Tak, co wy o tym myślicie?
— Może nic... a może i dużo... To nikogo nie powinno obchodzić.
— Nawet mnie? — nalegał Rouletabille.
Oberżysta popatrzył na niego z ukosa, chrząknął i odpowiedział: — Nawet pana...
Omlet był gotowy. Usiedliśmy przy stole i jedliśmy w milczeniu. Nagle drzwi się otworzyły i na progu ukazała się stara, oparta na kiju kobieta, ubrana w łachmany, z trzęsącą się głową i kosmykami siwych włosów opadającymi na czoło.
— A, jesteście, Matko Klęcząca! Już dawno nie przychodziliście — rzekł gospodarz.
— Chorowałam... byłam bliska śmierci — powiedziała stara. — Może czasem macie jakie resztki dla Zwierzątka Bożego? — z tymi słowami weszła do gospody, a za nią wsunął się niewiarygodnie wielki kot. Zwierzę spojrzało na nas i miauknęło tak rozpaczliwie, że poczułem dreszcze. Nie słyszałem nigdy równie złowrogiego głosu. Jakby przywołany tym miauknięciem, wszedł do izby jakiś mężczyzna. Był to Zielony Człowiek. Ukłonił się nam salutując i usiadł przy sąsiednim stole.
— Szklankę jabłecznika, ojcze Mateuszu.
Gdy Zielony Człowiek wszedł, ojciec Mateusz poderwał się i ruszył ku niemu, po chwili jednak opanował się i odpowiedział:
— Nie ma jabłecznika. Ostatnią butelkę dałem tym panom.
— To dajcie mi szklankę białego wina — nie okazując żadnego zdziwienia rzekł Zielony Człowiek.
— Nie ma białego wina. Nic nie ma. Nic nie ma! — powtórzył głucho.
— A jak się czuje pani Mateuszowa? — zagadnął przybysz.
Na to pytanie oberżysta zacisnął pięści, odwrócił się do Zielonego Człowieka i z taką twarzą, jak by zaraz chciał się brać do bicia, bąknął:
— Dziękuję. Czuje się dobrze.
A więc młoda kobieta o wielkich oczach była żoną tego wstrętnego gbura i brutala, który obok wszystkich wad fizycznych posiadał poważną wadę charakteru: zazdrość.
Oberżysta trzasnąwszy drzwiami wypadł z izby, Matka Klęcząca stała ciągle wsparta na swym kiju, z kotem u spódnicy. Zielony Człowiek zagadnął ją:
— Byliście chora, Matko Klęcząca? Nie widać was było chyba z osiem dni.
— Tak, panie gajowy. Podniosłam się tylko trzy razy, aby pomodlić się do świętej Genowefy, naszej dobrej patronki. Resztę czasu przeleżałam na swoim barłogu. Nie ma komu mnie doglądać, tylko Zwierzątko Boże...
— Nie opuszczało was?
— Dzień i noc siedziało przy mnie.
— Jesteście tego pewna?
— Jak zbawienia!
— Więc jak to się stało, Matko Klęcząca, że słyszano krzyk Zwierzątka Bożego w dzień zbrodni?
Matka Klęcząca stanęła przed gajowym i stuknęła kijem w podłogę.
— Nie wiem! Chcecie, żebym wam coś powiedziała? Nie ma na świecie drugiego zwierzęcia, które miałoby taki głos... A tymczasem w noc zbrodni ja także słyszałam krzyk Zwierzątka Bożego na dworze. A ono leżało na moich kolanach, panie gajowy, i nie zamiauczało ani razu. Przysięgam panu! Gdy to usłyszałam, przeżegnałam się, panie, jak bym usłyszała diabła.
Patrzyłem na gajowego, gdy zadawał to ostatnie pytanie, i jestem w błędzie, jeśli nie dostrzegłem na jego ustach szyderczego uśmiechu. W tej chwili dobiegł do nas hałas gwałtownej kłótni. Wydawało się nawet, że usłyszeliśmy głuche uderzenia, jak by kogoś bito. Zielony Człowiek zerwał się i skoczył śmiało ku drzwiom obok kominka, ale one otworzyły się same i w progu stanął oberżysta.
— Niech się pan nie obawia, panie gajowy. To moją żonę zęby bolą — powiedział i roześmiał się głośno.
— Macie, Matko Klęcząca — rzekł podając staruszce zawiniątko — to płucka dla waszego kota!
Stara skwapliwie chwyciła pakunek i wyszła. Za nią wyśliznął się kot.
— Nie chcecie mi nic podać? — zapytał Zielony Człowiek.
Teraz już ojciec Mateusz nie panował nad wściekłością:
— Nic nie ma dla pana! Nie ma nic! Niech się pan wynosi!
Zielony Człowiek spokojnie napełnił fajkę, zapalił ją, po czym skłonił się nam i wyszedł. Ledwie zdążył przestąpić próg, ojciec Mateusz zatrzasnął za nim drzwi i odwrócił się do nas z krwią nabiegły- mi oczami i pianą na ustach. Wskazując pięścią drzwi, syknął:
— Nie wiem, kim pan jest, pan, który przyszedłeś mi powiedzieć: „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego". Ale jeśli to was interesuje: on jest mordercą! — powiedziawszy to, wyszedł. Rouletabille wrócił do kominka i rzekł:
— Teraz usmażymy befsztyk. Co sądzisz o jabłeczniku? Jest trochę cierpki, tak jak lubię.
Tego dnia nie zobaczyliśmy już ojca Mateusza. Zupełna cisza panowała w oberży, gdy wychodziliśmy, zostawiając na stole pięć franków.
Rouletabille zmusił mnie do natychmiastowego przejścia prawie mili wokół posiadłości profesora Stangersona. Zatrzymał się na dziesięć minut obok chaty węglarzy w lesie świętej Genowefy na zakręcie małej, czarnej od sadzy dróżki, która prowadzi do drogi łączącej Epinay z Corbeil. Twierdził, że zanim zbrodniarz przedostał się na teren posiadłości, na pewno przeszedł tędy, można to było wywnioskować ze stanu jego obuwia.
— Nie wierzysz w to, że gajowy jest zamieszany w tę sprawę? — zapytałem.
— Dowiemy się później — odpowiedział. — Nie obchodzi mnie, co mówił oberżysta. Mówił z nienawiścią. Nie dla Zielonego Człowieka zaprowadziłem cię na śniadanie „Pod Basztę"!
Z tymi słowami Rouletabille bardzo ostrożnie podszedł do domku przy furcie, służącego jako mieszkanie dla uwięzionych rano dozorców. Z podziwu godną zręcznością przedostał się przez otwarte okienko do wewnątrz: po dziesięciu minutach wyszedł i powiedział: „Do licha!" A to w jego ustach znaczyło bardzo wiele.
Gdy znaleźliśmy się znów na drodze do zamku, zauważyliśmy wielki ruch przy furcie. Zajechał jakiś powóz, a ludzie z zamku wyszli na jego spotkanie.
— To naczelnik Sûreté — Rouletabille wskazał wysiadającego. — Zobaczymy teraz, co Fryderyk Larsan ma na wątrobie i czy jest przebieglejszy od innych...
Za powozem naczelnika jechały trzy inne, zapełnione reporterami, którzy chcieli także dostać się do parku. Ale przy furcie stali dwaj policjanci z poleceniem niewpuszczania nikogo. Naczelnik Sûreté uspokoił niecierpliwość reporterów, przyrzekając, że wieczorem udzieli prasie wiadomości, oczywiście o ile nie przyniesie to szkody dalszemu śledztwu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W którym Fryderyk Larsan tłumaczy, w jaki sposób zbrodniarz mógł wyjść z Żółtego Pokoju
Wśród masy papierów, dokumentów, wyjątków z dzienników i akt, jakimi rozporządzam w sprawie Tajemnicy Żółtego Pokoju, znajduje się dokument szczególnie ciekawy.
Jest to protokół ze słynnego przesłuchania świadków, które miało miejsce tego popołudnia w laboratorium profesora Stangersona. Odbywało się ono w obecności naczelnika Sûreté. Sprawozdanie to zawdzięczamy protokolantowi pana Maleine, który idąc za przykładem sędziego śledczego, w wolnych chwilach zajmował się twórczością literacką.
Miało być ono częścią książki, która nigdy się nie ukazała, a miała nosić tytuł: „Moje przesłuchania".
Ofiarował mi to sprawozdanie sam autor wkrótce po rozwiązaniu zagadki.
Oto ono. Nie jest to tylko sucha relacja z pytań i odpowiedzi. Protokolant notował tu często swoje osobiste wrażenia.
OPOWIADANIE PROTOKOLANTA SĄDOWEGO
Już od godziny — opowiada autor — sędzia śledczy i ja znajdowaliśmy się w Żółtym Pokoju wraz z przedsiębiorcą, który według planów profesora Stangersona budował pawilon. Przedsiębiorca przybył z jednym robotnikiem. Pan de Marquet kazał robotnikowi oczyścić ściany, to znaczy zerwać zupełnie tapety. Uderzenia młotków i oskardów udowodniły nam, że żaden otwór nie istnieje. Długo ostukiwano podłogę i sufit. Nie odkryliśmy nic. Pan de Marquet był zachwycony i powtarzał: — Co za sprawa, panie przedsiębiorco! Co za sprawa! Zobaczy pan, że nigdy się nie dowiemy, jak zbrodniarz wyszedł z tego pokoju.
Nagle rozpromieniony pan de Marquet raczył so- pie przypomnieć, że jego obowiązkiem jest jednak szukać rozwiązania. Wezwał więc sierżanta policji i rzekł:
— Idźcie do zamku i poproście pana Roberta Darzaka, aby przyszedł do laboratorium. Ojciec Jakub niech także przyjdzie. Każcie swoim ludziom przyprowadzić oboje dozorców.
W pięć minut później wszyscy zebrali się w laboratorium. Przybyły do Glandier naczelnik Sûreté przyszedł również. Siedziałem przy biurku pana Stangersona, gotowy do pracy, kiedy pan de Marquet wystąpił z małą przemową, równie orginalną jak niespodziewaną:
— Ponieważ dotychczasowe śledztwo — rzekł — nie dało żadnych wyników, więc jeśli państwo pozwolą, odrzucimy tym razem stary system przesłuchiwania. Nie będę was wzywał kolejno. Wszyscy zostaniemy tutaj: pan Stangerson, pan Robert Darzac, ojciec Jakub, oboje dozorcy, pan naczelnik Sûreté, pan protokolant i ja. Będziemy wszyscy na jednakowych prawach. Dozorcy zechcą na chwilę zapomnieć, że są aresztowani. Będziemy rozmawiali. Zaprosiłem tu wszystkich na rozmowę. Jesteśmy na miejscu zbrodni — o czym więc możemy mówić, jeśli nie o niej. Mówmy więc. Mówmy dużo, inteligentnie lub głupio. Powiedzmy wszystko, co przyjdzie nam do głowy. Bez metody, bo metoda nie doprowadziła nas do niczego. Odwołuję się z gorącą prośbą do wielkiego boga — Przypadku. Zaczynajmy!
Po czym, przechodząc obok mnie szepnął:
— No co, wyobraża pan sobie, co za scena? Wymyśliłby pan kiedy coś takiego? Zrobię z tego jednoaktówkę do „Wodewilu" — zatarł ręce z zadowoleniem.
Spojrzałem na pana Stangersona. Lekarze orzekli, że panna Stangerson może przeżyć zadane rany. Ale nadzieja nie starła ze szlachetnej twarzy profesora wyrazu wielkiego cierpienia. Ten człowiek był przeświadczony o śmierci swej córki i to go załamało. Jego niebieskie oczy, jasne i łagodne, wyrażały nieskończony smutek. Miałem okazję kilkakrotnie widzieć pana Stangersona w czasie uroczystości publicznych. Uderzył mnie wtedy wyraz tych oczu, czystych jak u dziecka. Było to spojrzenie marzycielskie, wzniosłe i nierzeczywiste, spojrzenie wynalazcy lub obłąkanego. Obok niego widziano zawsze jego córkę. Podobno nigdy się nie rozłączali.
Panna Stangerson, która miała wówczas trzydzieści pięć lat wyglądając zaledwie na trzydzieści, poświęciła się całkowicie nauce. Jej królewska uroda bez jednej zmarszczki, zwycięska wobec czasu i miłości, ciągle jeszcze budziła zachwyt. Czy mogłem wówczas przewidzieć, że pewnego dnia znajdę się u wezgłowia jej łóżka ze swymi papierami, że zobaczę ją prawie umierającą, gdy będzie opowiadać nam z wysiłkiem najbardziej potworną i najbardziej tajemniczą historię, jaką słyszałem w ciągu mojej pracy? Czy mogłem przewidzieć, że tak jak dzisiejszego popołudnia, znajdę się naprzeciw zrozpaczonego ojca, który daremnie usiłuje wytłumaczyć sobie, jakim sposobem morderca jego córki zdołał mu się wymknąć?
— Zaczynamy, panie Stangerson — rzekł pan de Marquet z powagą — proszę usiąść dokładnie na tym samym miejscu, na którym znajdował się pan, gdy córka pana wyszła do swego pokoju.
Pan Stangerson podniósł się i usiadł w odległości pięćdziesięciu centymetrów od drzwi Żółtego Pokoju. Mówił głosem bezbarwnym, jakby martwym.
— Tu się znajdowałem. Koło godziny jedenastej, po zakończeniu małego doświadczenia chemicznego w piecykach laboratoryjnych, przesunąłem tutaj swoje biurko, ponieważ ojciec Jakub, który spędził wieczór na czyszczeniu niektórych przyrządów, potrzebował miejsca na ich ułożenie. Moja córka pracowała przy tym samym biurku. Gdy wstała, pocałowała mnie, pożegnała ojca Jakuba, a następnie musiała przecisnąć się z trudem między biurkiem i drzwiami, aby wejść do swego pokoju. To panu udowodni, że byłem bardzo blisko miejsca, w którym usiłowano popełnić zbrodnię.
— Co się stało z tym biurkiem? — przerwałem, posłuszny życzeniu szefa, aby wtrącać się do „rozmowy". — Co się stało z biurkiem, gdy pan usłyszał krzyk: „Morderca!" i strzały rewolwerowe?
— Aby przedostać się do drzwi, odepchnęliśmy je pod ścianę — odpowiedział ojciec Jakub — prawie na to samo miejsce, gdzie stoi teraz, panie protokolancie.
Ciągnąłem dalej swoje rozumowanie, które zresztą uważałem tylko za hipotezę.
— Czy biurko stało tak blisko drzwi, że człowiek, wychodzący chyłkiem z pokoju, mógł wśliznąć się pod nie i przejść niepostrzeżony?
— Pan ciągle zapomina o tym — wtrącił pan Stangerson ze znużeniem — że moja córka zamknęła drzwi na klucz i zasuwę, że drzwi pozostały zamknięte i że myśmy dobijali się do nich od momentu zbrodniczego napadu. Byliśmy przy drzwiach, gdy toczyła się walka mego biednego dziecka z mordercą. Odgłosy tej walki dochodziły do nas, słyszeliśmy moją nieszczęśliwą córkę duszącą się pod naciskiem palców, których krwawe ślady pozostały na jej szyi. Chociaż napad był nagły, my byliśmy równie prędcy i natychmiast znaleźliśmy się pod drzwiami, które dzieliły nas od miejsca dramatu.
Wstałem, podszedłem do drzwi i zbadałem je bardzo uważnie jeszcze raz. Później odszedłem zniechęcony.
— Wyobraźcie sobie — rzekłem — że dolna część drzwi może być otwarta bez otwierania całych drzwi, a zagadka zostanie rozwiązana. Niestety, to ostatnie przypuszczenie jest nie do przyjęcia po zbadaniu drzwi. Są to mocne i grube drzwi dębowe, zbudowane tak, że tworzą niepodzielną całość. Widać to mimo uszkodzeń spowodowanych przy ich wyważaniu.
— O tak — zawołał ojciec Jakub — to stare, mocne drzwi przeniesione tutaj z zamku. Teraz już się takich nie robi. Musieliśmy użyć żelaznej sztaby, aby dać im radę we czworo, bo dozorczyni też nam pomagała. To dzielna kobieta, panie sędzio. Przykro patrzeć, że teraz są aresztowani.
Ojciec Jakub nie skończył jeszcze mówić, gdy płacze i skargi dozorców rozpoczęły się od nowa. Nigdy nie widziałem tak płaczliwych oskarżonych. Patrzyłem na nich ze wstrętem; nawet zakładając ich niewinność nie mogłem zrozumieć, dlaczego obojgu zabrakło opanowania w obliczu nieszczęścia. W podobnych wypadkach spokój znaczy więcej niż wszystkie łzy, jakie wylewają najczęściej symulanci i hipokryci.
— Dość tych płaczów, powtarzam raz jeszcze! — zawołał pan de Marquet. — We własnym interesie powiedzcie nam, co robiliście pod oknami pawilonu w czasie, gdy mordowano waszą panią? Znajdowaliście się obok pawilonu, gdy spotkał was ojciec Jakub.
— Szliśmy na spacer... — wyjąkali oboje. Kobieta dodała: — Ach, gdybyśmy go złapali, miałby za swoje...
I tym razem nie udało nam się wyciągnąć od nich nawet dwóch rozsądnych zdań. Wypierali się gwałtownie, wzywali Boga i wszystkich świętych na świadków, że byli w łóżku, gdy usłyszeli strzał.
— Były dwa strzały, nie jeden. Widzicie sami, jak kłamiecie. Jeśli usłyszeliście jeden, musieliście usłyszeć i drugi.
— Dobry Boże! Panie sędzio, myśmy słyszeli tylko drugi. Pewnie spaliśmy jeszcze, gdy strzelono pierwszy raz...
— A jednak były dwa strzały — rzekł ojciec Jakub. — Jestem pewien, że w rewolwerze magazynek był pełny. Znaleźliśmy dwie wypalone łuski, dwie kule i słyszeliśmy zza drzwi dwa strzały. Prawda, panie profesorze?
— Tak — potwierdził pan Stangerson — były dwa strzały. Najpierw jeden głuchy, później drugi, głośny.
— Dlaczego wciąż kłamiecie? — zawołał pan de Marquet, zwracając się do dozorców. — Myślicie, że policja jest tak głupia jak wy? Wszystko dowodzi, że w chwili dramatu byliście na dworze, blisko pawilonu. Co robiliście tam? Nie chcecie powiedzieć? Milczenie potwierdza wasz udział w napadzie. — Z kolei zwrócił się do pana Stangersona: — Nie mogę sobie inaczej wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza, jak tylko przy pomocy tych dwojga. Natychmiast po wyważeniu drzwi, gdy pan zajął się swym nieszczęśliwym dzieckiem, dozorca z żoną ułatwili ucieczkę nędznikowi, który prześliznął się poza nimi, przeszedł do okna w sieni i wyskoczył do parku. Dozorca zamknął za nim okno i okiennice. Same się przecież nie zamknęły. Oto, co ja myślę. Jeśli ktoś wyobraża to sobie inaczej, niech mówi.
— To nieprawdopodobne — powiedział pan Stangerson. — Nie wierzę w winę ani współudział dozorców, chociaż nie rozumiem, co mogli robić o tej porze w parku. Powtarzam: to nieprawdopodobne, ponieważ dozorczyni trzymała lampę i nie ruszyła się z progu pokoju, kiedy ja nachylałem się nad córką. Byłoby niemożliwością wejść albo wyjść z tego pokoju nie przechodząc przez ciało mojej córki i nie potykając się o nie. To niemożliwe, ponieważ ojcu Jakubowi i dozorcy wystarczyło spojrzeć na pokój i pod łóżko, co i ja zrobiłem wchodząc, aby widzieć, że w pokoju nie było nikogo poza moim umierającym dzieckiem.
— A co pan o tym myśli, panie Darzac? Pan jeszcze nic nie mówił — zapytał sędzia.
Robert Darzac odparł, że nic w tej sprawie nie ma do powiedzenia.
— A pan, naczelniku?...
Pan Dax, naczelnik Sûreté, aż do tej chwili tylko słuchał i oglądał pokój. Wreszcie raczył się odezwać:
— Zanim znajdzie się zbrodniarz, trzeba odnaleźć motyw zbrodni. To nas trochę posunie naprzód.
— Panie naczelniku, wygląda, że zbrodnia została popełniona z niskich pobudek — odpowiedział pan de Marquet. — Ślady zostawione przez mordercę, ordynarna chustka i zniszczony beret, pozwalają sądzić, że zbrodniarz nie należał do wyższych klas społecznych. Może dozorcy mogliby to nam wyjaśnić?...
Naczelnik Sûreté zwrócił się do pana Stangersona i ciągnął dalej zimnym tonem, będącym, moim zdaniem, dowodem głębokiej inteligencji i silnego charakteru: i
— Czy panna Stangerson miała wkrótce wyjść za mąż?
Profesor spojrzał ze smutkiem na Roberta Darzaka.
— Tak, za mego przyjaciela, którego rad bym nazwać synem... za Roberta Darzaka.
— Panna Stangerson czuje się dużo lepiej i szybko wyleczy się ze swych ran. Małżeństwo będzie tylko opóźnione, prawda? — badał szef Sûreté.
— Mam nadzieję.
— Jak to? Nie jest pan tego pewien?
Pan Stangerson umilkł. Robert Darzac był zmieszany. Zauważyłem to po drżeniu jego ręki, szarpiącej łańcuszek zegarka. Nic nie ujdzie mojej uwagi. Pan Dax zakaszlał podobnie jak pan de Marquet, gdy jest zakłopotany:
— Pan rozumie — rzekł — że w tak zawiłej sprawie nie możemy niczego pominąć. Musimy wiedzieć o wszystkim, nawet o najmniejszej, najbłahszej rzeczy dotyczącej ofiary... Wskazówki, na pozór nieznaczne... Dlaczego przypuszcza pan teraz, że to małżeństwo może nie dojść do skutku, skoro mamy prawie pewność uratowania życia panny Stangerson? Powiedział pan: mam nadzieję. Ta nadzieja wygląda jak wątpliwość. Dlaczego pan wątpi?
Pan Stangerson odrzekł z widocznym wysiłkiem:
— Tak. Ma pan rację... Lepiej, aby pan wiedział wszystko. Zresztą, Robert Darzac będzie tego samego zdania.
Robert Darzac, którego bladość w tej chwili wydawała mi się nienaturalna, potwierdził ruchem głowy, że podziela zdanie profesora. Nie był w stanie wykrztusić słowa.
— Musi pan wiedzieć, panie naczelniku — mówił dalej pan Stangerson — że córka moja postanowiła nigdy mnie nie opuszczać i dotrzymywała tego mimo moich próśb. Wiele razy namawiałem ją na małżeństwo. Uważałem to za swój obowiązek. Roberta Darzaka znaliśmy od dawna. Robert Darzac kocha moją córkę.
Przez pewien czas miałem prawo wierzyć, że i on jest kochany, kiedy z radością usłyszałem z ust córki, że w końcu zgadza się na małżeństwo, którego tak pragnąłem.
Jestem już stary. Była to szczęśliwa chwila, gdy dowiedziałem się wreszcie, że po mojej śmierci będzie miała obok siebie kogoś, kogo kocham i szanuję za wielkie serce i wiedzę, i kto będzie ją kochał i podejmie z nią naszą wspólną pracę. Tymczasem, na dwa dni przed wypadkiem, nie wiem z jakiego powodu, moja córka powiedziała mi, że nie poślubi Roberta Darzaka.
Zapadło ciężkie milczenie.
—Czy panna Stangerson nie dała panu żadnego wyjaśnienia? — zapytał pan Dax. — Nie wyjawiła w ogóle powodu?
— Powiedziała mi, że jest już za stara na małżeństwo... że czekała zbyt długo... że zastanowiła się dobrze... że szanuje i kocha nawet Roberta Darzaka, ale woli, żeby sprawy pozostały tak, jak były dotychczas. Powiedziała także, że będzie szczęśliwa widząc, iż więzy czystej przyjaźni, jaka łączyła nas z Robertem Darzakiem, zacieśniają się jeszcze bardziej, ale o małżeństwie nie chce już nigdy słyszeć.
— To dziwne — mruknął pan Dax.
— Dziwne — powtórzył pan de Marquet.
Pan Stangerson odrzekł z bladym i chłodnym uśmiechem:
— Motywu zbrodni trzeba szukać gdzie indziej...
— W każdym razie — powiedział zniecierpliwiony pan Dax — nie jest nim kradzież.
— O, tego jesteśmy pewni! — wykrzyknął sędzia śledczy.
W tej chwili drzwi laboratorium otworzyły się.
Sierżant, policji podał sędziemu śledczemu jakiś bilet! Pan de Marquet przeczytał go i wykrzyknął: — Tego już za wiele!
— Co to takiego? — zapytał naczelnik Sûreté.
— Kartka od pewnego reportera z „Epoki”, pana Józefa Rouletabille. Pisze on: „Jednym z motywów zbrodni była kradzież".
Naczelnik Sûreté uśmiechnął się:
— Ach, młody Rouletabille... Słyszałem już o nim, uchodzi za geniusza... Niech mu pan pozwoli wejść, panie sędzio.
Wpuszczono Józefa Rouletabille. Poznałem go dziś rano w pociągu wiozącym nas do Epinay-sur -Orge. Dostał się do naszego przedziału wbrew mej woli. Przyznaję się szczerze, że jego maniery, swoboda, jego dawanie do zrozumienia, że domyśla się czegoś w sprawie, w której sprawiedliwość niczego nie może dociec, uprzedziły mnie do niego. W ogóle nie lubię dziennikarzy, to warchoły i tupeciarze, których unikać trzeba jak zarazy. Ten gatunek ludzi uważa, że wszystko im wolno, i nie szanuje niczego. Gdy ma się nieszczęście zgodzić z nimi w jakiejś sprawie i pozwolić im się zbliżyć, stają się natychmiast napastliwi.
Ten wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, a bezczelność, z jaką nas wypytywał i dyskutował z nami, sprawiła, że wydawał mi się wyjątkowo wstrętny.'
Zresztą miał szczególny sposób prowadzenia rozmowy: po prostu kpił z nas sobie. Wiem dobrze, że „Epoka" jest wpływową gazetą, z którą trzeba żyć w zgodzie, ale nawet ona zrobiłaby lepiej nie biorąc szczeniaków na redaktorów.
Józef Rouletabille wszedł do laboratorium, ukłonił się nam i zaczekał, aż pan de Marquet zapyta go o wyjaśnienie.
— Pan twierdzi — rzekł sędzia — że zna motyw zbrodni? I że tym motywem, mimo wszystko, była kradzież?
— Nie, panie sędzio. Wcale nie twierdzę, że motywem zbrodni była kradzież, i nie wierzę w. to.
— Cóż więc znaczy ten bilet?
— Mówi on o tym, jednym z motywów była kradzież.
— Z czego pan to wywnioskował?
— Jeśli zechcecie mi panowie towarzyszyć, pokażę wam dowody.
I młody człowiek zaproponował, abyśmy przeszli za nim do sieni. Poszliśmy. Tutaj skierował się w stronę umywalni i poprosił sędziego, aby ukląkł obok niego. Światło przedostawało się do umywalni przez oszklone drzwi od sieni i gdy drzwi te były otwarte, było w niej zupełnie jasno. Pan de Marquet i Józef Rouletabille uklękli na progu. Reporter wskazał jakieś miejsce na kaflach podłogi.
— Ojciec Jakub nie mył tej posadzki od dłuższego czasu — rzekł. — Widać to po kurzu, który ją pokrywa. Teraz proszę spojrzeć na te dwa ślady szerokich stóp i na czarny pył, który znaczy wszędzie kroki zbrodniarza. Ten pył jest miałem węglowym ze ścieżki, wiodącej przez las w Epinay do Glandier. Wie pan, że jest tam wioska węglarzy, którzy produkują duże ilości węgla drzewnego. Otóż co zrobił zbrodniarz: dostał się tutaj po południu, gdy w pawilonie nie było nikogo, i popełnił kradzież.
— Ale jaką kradzież? Co ukradł? Jakie pan ma dowody kradzieży?
— Na ślad kradzieży naprowadziło mnie... — ciągnął dalej dziennikarz.
— Toi — przerwał pan de Marquet, ciągle jeszcze klęcząc na podłodze.
— Taki — odrzekł Rouletabille.
Pan de Marquet wyjaśnił nam, że rzeczywiście na zakurzonej posadzce obok śladu stóp jest świeży ślad ciężkiego prostokątnego pakunku. Można było z łatwością rozpoznać odbicie sznurka, którym był owiązany.
— To pan jednak wszedł tutaj, panie Rouletabille? Zabroniłem ojcu Jakubowi wpuszczać kogokolwiek. Miał pilnować pawilonu.
— Proszę się nie gniewać na ojca Jakuba. Przyszedłem tu z panem Robertem Darzakiem.
— Ach, tak... — powiedział sędzia niezadowolony, rzucając z ukosa spojrzenie na Roberta Darzaka, który ciągle milczał.
— Gdy zobaczyłem ślady po pakunku obok śladów stóp, byłem już pewny kradzieży — mówił dalej Rouletabille. — Złodziej nie przychodziłby przecież z paczką. Zrobił ją tutaj z przedmiotów bez wątpienia skradzionych i postawił w kącie, żeby zabrać ją w chwili ucieczki. Obok tej paczki położył swoje ciężkie obuwie. Proszę spojrzeć: nie ma śladów, które prowadziłyby do tych butów; a buty stały jeden przy drugim, tak jak się je stawia po zdjęciu z nóg. Teraz jest zrozumiałe, że zbrodniarz uciekając z Żółtego Pokoju, nie zostawił śladów stóp ani w laboratorium, ani w sieni. Kiedy wszedł za pierwszym razem do Żółtego Pokoju, zdjął obuwie, zapewne dlatego, że go krępowało, albo dlatego, że nie chciał robić hałasu. Siady jego przejścia przez sień i przez laboratorium zostały zmyte przez ojca Jakuba. To nasuwa nam przypuszczenie o wejściu zbrodniarza przez otwarte okno do sieni podczas pierwszej nieobecności ojca Jakuba, przed myciem podłogi, które nastąpiło o piątej trzydzieści.
Zdjąwszy obuwie zbrodniarz zaniósł je do umywalni, przechylił się przez próg i postawił buty koło paczki. Dlatego na powłoce kurzu nie ma śladu stopy gołej albo ubranej w skarpetkę... czy nawet w inny pantofel. Buty zostawił więc obok paczki. W tej chwili kradzież była już dokonana. Teraz człowiek ten wraca do Żółtego Pokoju i wślizguje się pod łóżko, gdzie ślad jego ciała jest dokładnie widoczny na podłodze, a nawet na macie, która była w tym miejscu lekko zwinięta i bardzo pognieciona. Nawet świeżo wyrwane źdźbła słomy świadczą o wejściu zbrodniarza pod łóżko.
— Tak, tak, o tym wiemy... — rzekł pan de Marquet.
— Ten powrót pod łóżko dowodzi — ciągnął dalej błyskotliwy adept dziennikarstwa — że kradzież nie była jedynym powodem przyjścia tego człowieka. Nie mówcie mi, że schronił się tam spostrzegłszy przez okno w sieni nadchodzącego ojca Jakuba albo pana lub pannę Stangerson. Byłoby mu dużo pewniej wejść na strych i w ukryciu oczekiwać okazji do ucieczki. Nie, nie... On chciał wejść do Żółtego Pokoju...
Teraz odezwał się naczelnik Sûreté:
— Zupełnie nieźle, młody człowieku. Gratuluję panu. Chociaż nie wiemy jeszcze, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł, znamy już krok po kroku jego drogę tutaj. Wiemy także, co zrobił: ukradł. Ale co ukradł?
— Rzeczy wyjątkowo cenne — odpowiedział reporter.
W tej chwili usłyszeliśmy krzyk w laboratorium. Dobiegliśmy tam i znaleźliśmy pana Stangersona, który z błędnymi oczami i drżącymi rękami wskazywał nam jakąś szafkę, wyglądającą na biblioteczkę. Otworzył ją — była pusta. Profesor upadł na fotel, stojący przy biurku, i jęknął: — Jeszcze raz mnie okradziono.
Ciężka łza popłynęła mu po policzku.
— Nie mówcie o tym ani słowa mojej córce... Zmartwiłaby się jeszcze bardziej niż ja... — Westchnął głęboko i dodał bolesnym tonem, którego nigdy nie zapomnę: — Zresztą to wszystko nieważne, byleby ona żyła...
— Będzie żyła — powiedział głosem dziwnie wzruszonym Robert Darzac.
— A my odnajdziemy skradzione przedmioty — dodał pan Dax. — Co było w tej szafce?
— Dwadzieścia lat mego życia albo raczej naszego życia, mojej córki i mego — odpowiedział głucho profesor. — Od dwudziestu lat przechowywaliśmy tutaj najcenniejsze dokumenty, najważniejsze sprawozdania z naszych doświadczeń i prac. Był to wybór ze wszystkich dokumentów znajdujących się w tym pokoju. Niepowetowana strata dla nas i, śmiem twierdzić, dla nauki. Wszystkie etapy, przez które musiałem przejść, aby dojść do udowodnienia niszczenia materii, były przez nas zanotowane, zobrazowane fotografiami i wykresami. Złożyliśmy je tutaj. Szkice trzech naszych aparatów: jeden do badania utraty materii pod wpływem pól szybko- zmiennych przez ciała elektryzowane; drugi do uwidocznienia utraty elektryczności pod działaniem energii rozłożonej, zawartej w gazach palnych, trzeci — bardzo złożony, nowy eliminator kondensator różniczkowy. Cały zbiór naszych wzorów, ilustrujący własności podstawowe tworzyw pośrednich między ciałami stałymi i gazami. Dwadzieścia lat doświadczeń nad chemią i nieznanymi równoważnikami pierwiastków, rękopis, który miałem wydać pod tytułem: „Wrażliwość metali". I czy ja wiem, co jeszcze? Człowiek, który tu przyszedł, zabrał mi wszystko, moją córkę i moje dzieło... Serce i duszę...
Sławny Stangerson płakał jak dziecko. Otoczyliśmy go w milczeniu, wzruszeni wielkim cierpieniem. Robert Darzac oparty o fotel profesora, na próżno usiłował ukryć łzy. Przez chwilę wydawał mi się nawet sympatyczny, mimo odrazy, która instynktownie obudziła się we mnie do tego zagadkowego człowieka, jego dziwnego zachowania i niewytłumaczonego niepokoju.
Tylko jeden Józef Rouletabille zbliżył się spokojnie do pustej szafy, tak jak by jego drogocenny czas i „posłannictwo na ziemi" nie pozwalały mu zatrzymać się nad ludzkim nieszczęściem. Przerwał uroczyste milczenie, którym uczciliśmy tragedię wielkiego Stangersona, i udzielił nam kilku zupełnie zbędnych informacji o tym, jak poprzez jednoczesne odkrycie śladów w umywalni, o których pisałem wyżej, i opróżnionej cennej szafki w laboratorium doszedł do wykrycia kradzieży. Mówił, że gdy wszedł do laboratorium, pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był dziwny kształt tego mebla, jego solidność, jego żelazna konstrukcja, chroniąca od ognia, a przy tym fakt, że w drzwiach takiej szafy, przeznaczonej do przechowywania czegoś wyjątkowo ważnego, tkwił klucz. Zazwyczaj kasy pancernej nie zostawia się otwartej. Ponadto ten sam mały kluczyk z miedzianą główką, bardzo skomplikowany w kształcie, który zwrócił uwagę Józefa Rouletabille'a, uśpił naszą. Nam, choć nie jesteśmy już dziećmi, obecność klucza w zamku nasuwa myśl o bezpieczeństwie. U Józefa Rouletabille, widocznie geniusza, obecność klucza w zamku budzi myśl o kradzieży. Przekonaliśmy się, że miał rację.
Pan de Marquet wydawał się z tego powodu bardzo zakłopotany: nie wiedział, czy ma się cieszyć z odkrycia czy też martwić, że to nie on sam wpadł na nowe tropy zbrodniarza. Nasz zawód przynosi ze sobą takie gorycze, ale nie mamy prawa być małodusznymi; gdy chodzi o dobro ogólne, musimy schować do kieszeni miłość własną. Tak więc pan de Marquet opanował się i uznał za stosowne przyłączyć swe komplementy do pochwał pana Daxa, który nie szczędził ich Rouletabille'owi.
Nicpoń wzruszył tylko ramionami, mówiąc:
— Nie ma za co.
Byłbym z przyjemnością wymierzył mu policzek, szczególnie w chwili, gdy dorzucił:
— Trzeba by było tylko zapytać pana Stangersona, kto zwykle opiekował się tym kluczykiem.
— Moja córka. Nie rozstawała się z nim nigdy — odpowiedział pan Stangerson.
— Ach! Ależ to zmienia postać rzeczy i nie zgadza się z rozumowaniem pana Rouletabille'a! — zawołał pan de Marquet. — Jeśli ten klucz miała zawsze panna Stangerson, morderca musiał czekać na nią tej nocy, aby ukraść klucz, i kradzież zostałaby popełniona dopiero po morderstwie. A po dokonaniu morderstwa były w laboratorium cztery osoby. Stanowczo nic już nie rozumiem. — Po czym powtórzył zrozpaczonym tonem: — Nic nie rozumiem!
Musiało to być dla niego szczytem upojenia, bo pan de Marquet jest najszczęśliwszy wtedy, kiedy „nic nie rozumie”.
— Kradzież — odpowiedział reporter — mogła mieć miejsce tylko przed morderstwem. To jest pewne ze względów, o których wszyscy wiemy. Gdy zbrodniarz wszedł do pawilonu, miał już przy sobie klucz z miedzianą główką.
— To niemożliwe — powiedział łagodnie pan Stangerson.
— Nawet bardzo możliwe, jest na to dowód.
Wcielony diabeł wyjął teraz z kieszeni numer
„Epoki” z 21 października i pokazując nam ogłoszenie, przeczytał:
— „Wczoraj, w wielkich magazynach Louvre'u zgubiono woreczek z czerwonego atłasu. Woreczek ten zawierał różne przedmioty, między innymi mały kluczyk z miedzianą główką. Znalazcy zostanie wypłacona wysoka nagroda. Wiadomości proszę kierować na adres: poste-restante M.A.T.H.S.N. biuro Nr 40”. Czy te inicjały nie kryją panny Stangerson? — ciągnął reporter. — Czy kluczyk z miedzianą główką nie jest tym właśnie kluczykiem? Zawsze czytałem ogłoszenia. W moim zawodzie, jak i w pańskim, panie sędzio, trzeba zawsze czytać drobne ogłoszenia... Odkrywa się w nich tyle spraw... i klucze od tylu spraw. Nie zawsze mają one miedziane główki, ale są nie mniej interesujące. To ogłoszenie zainteresowało mnie szczególnie tajemniczością, jaką otaczała ów niewinny przedmiot kobieta, która go zgubiła. Obiecywała wysoką nagrodę! Jak jej musiało zależeć na tym kluczyku! Przypomniałem sobie te sześć liter: M.A.T.H.S.N. Cztery pierwsze wskazały mi natychmiast imię. Na pewno, myślałem, Math, Mathilde... osoba, która zgubiła kluczyk o miedzianej główce, ma na imię Matylda. Ale nie mogłem zrozumieć dwóch ostatnich liter. Odrzuciłem więc gazetę i zająłem się inną sprawą... Kiedy w cztery dni później wieczorne gazety oznajmiły wielkimi literami o zamachu na życie panny Matyldy Stangerson, bez wielkiego wysiłku skojarzyłem imię Matyldy, z literami' z ogłoszenia. Trochę zaciekawiony, zażądałem w administracji numeru z tego dnia. Zapomniałem dwóch ostatnich liter: S.N. Kiedy je odczytałem, nie mogłem powstrzymać okrzyku: Stangerson! Wskoczyłem do fiakra i popędziłem do biura pocztowego Nr 40. Zapytałem: Czy macie list z takim adresatem: M.A.T.H.S.N.? Urzędnik odpowiedział: „Nie". A gdy nalegałem, aby jeszcze poszukał, dodał: „Mój panie! Co za żarty! Miałem list z literami M.A.T.H.S.N., ale oddałem go trzy dni temu pewnej damie, która go zażądała. Dziś z kolei pan przychodzi po ten list. Przedwczoraj jakiś mężczyzna żądał go ode mnie równie natarczywie. Mam już dość tych głupich żartów!" Zapytałem urzędnika o te dwie osoby, które już zgłaszały się po list, ale albo wolał się uchylić od odpowiedzi, bojąc się, że i tak już za dużo powiedział, albo rzeczywiście był zdenerwowany mimowolnym żartem. Nie odpowiedział mi...
Rouletabille umilkł. Milczeliśmy wszyscy. Każdy wyciągnął wnioski z dziwnej historii na poczcie. Wydawało się, że teraz trzymamy mocną nić, po której będzie można dojść do kłębka tej zagadkowej sprawy.
Pan Stangerson rzekł:
— Jest prawie pewne, że moja córka zgubiła ten klucz i nie chciała mi o tym powiedzieć, aby zaoszczędzić mi zmartwień. Prosiła znalazcę o wiadomość na poste-restante. Widocznie obawiała się, że podając nasz adres, zdradziłaby przede mną fakt utraty klucza. To bardzo logiczne i naturalne, ponieważ byłem już raz okradziony, panowie.
— Gdzie? Kiedy? — zapytał naczelnik Sûreté.
— Wiele lat temu, w Ameryce, w Filadelfii. Skradziono z mego laboratorium tajemnicę dwóch wynalazków, które mogły stać się dobrem narodu... Nie tylko nie dowiedziałem się nigdy, kto je zabrał, ale nigdy więcej nie usłyszałem o przedmiocie kradzieży. Pewnie dlatego, że dla pokrzyżowania planów złodzieja, sam ofiarowałem owe dwa wynalazki na użytek publiczny, czyniąc kradzież bezużyteczną. Od tego czasu jestem bardzo ostrożny. Tak dalece ostrożny, że gdy pracuję, zamykam się szczelnie. Kraty w oknach, odosobnienie pawilonu, szafka, w której sam skonstruowałem specjalny zamek, jedyny klucz — wszystko to jest wynikiem mojego smutnego doświadczenia.
— Bardzo interesujące — oświadczył pan Dax, a Józef Rouletabille zapytał o szczegóły dotyczące woreczka.
Ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub nie widzieli go od paru dni. W kilka godzin później dowiedzieliśmy się od samej panny Stangerson, że woreczek został jej skradziony lub sama go zgubiła i że istotnie tak było, jak przypuszczał jej ojciec. 23 października była w urzędzie pocztowym Nr 40. Doręczony jej list zawierał tylko niewłaściwy żart. Spaliła go natychmiast. Wracając do naszego przesłuchania czy też raczej „rozmowy”, muszę zaznaczyć, że naczelnik Sûreté zapytał pana Stangersona, w jakich okolicznościach jego córka pojechała do Paryża 20 października, w dniu zgubienia woreczka. Dowiedzieliśmy się wówczas, że pojechała do stolicy w towarzystwie Roberta Darzaka, który wrócił do zamku dopiero następnego dnia po napadzie. Fakt, że Robert Darzac był obok panny Stangerson w wielkich magazynach Louvre'u w chwili, gdy zginął woreczek, nie mógł przejść nie zauważony. Trzeba przyznać, że zwróciliśmy na to baczną uwagę.
Rozmowa między urzędnikami sądowymi, oskarżonymi, świadkami i dziennikarzem dobiegała końca, gdy nastąpiła prawdziwie teatralna niespodzianka, w guście pana de Marquet. Sierżant policji zameldował, że Fryderyk Larsan prosi o pozwolenie wejścia. Wpuszczono go natychmiast.
Wszedł trzymając w ręce parę ciężkich, zabłoconych butów, które rzucił na podłogę w laboratorium.
— Oto buty, w których przyszedł zbrodniarz! — rzekł. — Poznajecie je, ojcze Jakubie?
Ojciec Jakub pochylił się nad cuchnącą skórą i z przerażeniem poznał swoje stare trzewiki, które niedawno rzucił w kąt na strychu. Teraz był tak przejęty, że musiał wyjąć chustkę, by ukryć w niej swoje wrażenie.
Wtedy Fryderyk Larsan wskazał tę chustkę i rzekł:
— Jest i chustka, zadziwiająco podobna do tej, którą znaleziono w Żółtym Pokoju.
— Tak... wiem o tym dobrze... — wyjąkał ojciec Jakub — one są prawie jednakowe...
— Wreszcie — ciągnął dalej Fryderyk Larsan — stary beret baskijski, znaleziony w Żółtym Pokoju, mógł kiedyś nakrywać głowę ojca Jakuba. Wszystko to, panie naczelniku i panie sędzio, dowodzi, według mnie... trzymajcie się, dobry człowieku! - zawołał do słaniającego się ojca Jakuba — wszystko to dowodzi, że zbrodniarz chciał ukryć swoje prawdziwe oblicze. Zrobił to w sposób dość niezręczny lub tak się nam tylko wydaje, ponieważ jesteśmy pewni, że ojciec Jakub, który nie odstępował pana Stangersona, nie jest zbrodniarzem. Ale wyobraźmy sobie, że pan Stangerson nie przerywał swojej pracy tego wieczoru i że po odejściu córki wrócił natychmiast do zamku; panna Stangerson została napadnięta, gdy nie było nikogo w laboratorium, a ojciec Jakub spał na swym stryszku. Nikt nie miałby wtedy wątpliwości, że mordercą jest ojciec Jakub. Zawdzięcza swoje ocalenie tylko temu, że dramat wydarzył się za wcześnie. Zbrodniarz myślał na pewno, wnioskując z ciszy panującej obok, że w laboratorium nie ma już nikogo i chwila działania nadeszła... Człowiek, który przedostał się tu tak tajemniczo i zostawił takie ślady obciążające ojca Jakuba, był bez wątpienia zadomowiony tutaj.
O której godzinie dokładnie wszedł? Po południu? Wieczorem? Nie umiem powiedzieć! Tylko człowiek zżyty ze sprawami i ludźmi tego pawilonu mógł wejść do Żółtego Pokoju o właściwej porze.
— Przecież nie mógł wejść, gdy w laboratorium byli ludzie? — zawołał pan de Marquet.
— Cóż my możemy wiedzieć, proszę pana? — od-. powiedział Larsan. — W laboratorium jedzono obiad, wchodziła i wychodziła służba... Robiono doświadczenie chemiczne, które mogło między godziną dziesiątą a jedenastą zatrzymać pana Stangersona, jego córkę i ojca Jakuba wokół piecyków... w tym kącie koło kominka. Kto mi powie, że zbrodniarz... domownik, tak, domownik... nie wykorzystał tej chwili, aby wśliznąć się do Żółtego Pokoju, zd ją wszy przedtem buty w umywalni?
— To nieprawdopodobne — rzekł pan Stangerson.
— Ale nie niemożliwe... Ja nic nie twierdzę... Jego wyjście to już inna sprawa. Jak mógł się wymknąć? Najbardziej naturalnie w świecie! — W tej chwili Fryderyk Larsan umilkł. Ta chwila wydała się nam bardzo długa. Oczekiwaliśmy jego słów ze zrozumiałą niecierpliwością.
— Nie wchodziłem do Żółtego Pokoju — odezwał się wreszcie Fryderyk Larsan — ale przypuszczam, że panowie upewnili się, że można wyjść z niego tylko przez drzwi. A więc zbrodniarz przyszedł przez drzwi. Jeśli inna droga jest niemożliwa, musiała być ta. Popełnił zbrodnię i wyszedł przez drzwi. Kiedy? Wtedy gdy było mu najłatwiej, w momencie zupełnie zrozumiałym, tak zrozumiałym, że nie może być innego wytłumaczenia. Zbadajmy więc wszystkie momenty, jakie nastąpiły po zbrodni. W pierwszej chwili pod drzwiami znaleźli się pan Stangerson i ojciec Jakub gotowi zagrodzić mu drogę. Później ojciec Jakub odchodzi, a pan Stangerson zostaje sam pod drzwiami. Następnie przybywa dozorca. Wreszcie, przed drzwiami znajduje się pan Stangerson, dozorca, jego żona i ojciec Jakub. Później drzwi zostają wyważone i Żółty Pokój zdobyty. Ucieczka była najbardziej możliwa w chwili, gdy przed drzwiami było najmniej osób. Był moment, gdy była tylko jedna osoba: wtedy kiedy pan Stangerson został sam. Chyba że założymy współudział ojca Jakuba, w co ja nie wierzę, bo nie wychodziłby z pawilonu oglądać okno Żółtego Pokoju, gdyby widział otwierające się drzwi i wychodzącego zbrodniarza.
A więc drzwi otworzyły się, gdy pan Stangerson był sam, i człowiek ten wyszedł. Tu musimy przyjąć, że pan Stangerson miał poważne powody, żeby nie zatrzymywać zbrodniarza ani nie kazać go zatrzymać, ponieważ pozwolił przejść mu do okna w sieni, a następnie zamknął je za nim. Potem, spodziewając się powrotu ojca Jakuba, który powinien był zastać ten sam stan rzeczy, panna Stangerson, ciężko ranna, za namową ojca zapewne, znalazła jeszcze siły, aby zamknąć znów drzwi Żółtego Pokoju na klucz i zasuwę. Później zemdlona upadła na podłogę. Nie wiemy, kto popełnił zbrodnię. Nie wiemy czyimi, jakiego nędznika ofiarami są pan i panna Stangerson, ale nie ma wątpliwości, że oni to wiedzą. Musi to być straszna tajemnica, jeśli ojciec, pozwoliwszy zbrodniarzowi zbiec, nie waha się zostawić umierającej córki za drzwiami, które ona sama za sobą zamyka. Ale w żaden inny sposób nie można wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza z Żółtego Pokoju!
Milczenie, jakie zapadło po tym olśniewającym a zarazem dramatycznym wyjaśnieniu, miało w sobie coś przerażającego. Współczuliśmy wszyscy znakomitemu profesorowi, zmuszonemu przez bezlitosną logikę Fryderyka Larsana do wyjaśnienia prawdy swego cierpienia lub do jeszcze bardziej wymownego milczenia. Pełen rozpaczy wstał i wyciągnął rękę ruchem tak uroczystym, że pochyliliśmy głowy, jakby wobec świętości. Wtedy doniosłym głosem wypowiedział słowa, które zdawały się wyczerpywać wszystkie jego siły.
— Przysięgam na życie umierającej córki, że nie odchodziłem od tych drzwi ani na chwilę, odkąd usłyszałem rozpaczliwy krzyk mego dziecka! Przysięgam, że te drzwi nie otworzyły się, gdy byłem sam w laboratorium, i wreszcie, gdy wszedłem z moimi trzema służącymi do Żółtego Pokoju, zbrodniarza w nim nie było! Przysięgam, że nie znam zbrodniarza!
Czy mam mówić, że mimo całego patosu tej przysięgi, nie uwierzyliśmy słowom pana Stangersona? Fryderyk Larsan odsłonił nam prawdę: nie było powodu tracić jej tak szybko.
Gdy pan de Marquet oznajmił, że rozmowa została skończona, i zbieraliśmy się już do opuszczenia laboratorium, młody reporter, ten żółtodziób Józef Rouletabille zbliżył się do pana Stangersona i uścisnął mu dłoń z wielkim szacunkiem. Usłyszałem, jak mówił:
— Wierzę panu.
Przerywam cytowanie opowiadania pana Maleine, protokolanta sądowego z Corbeil. Nie muszę informować czytelników, że wszystko, co wydarzyło się w laboratorium, powtórzył mi natychmiast z całą dokładnością sam Rouletabille.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Laska Fryderyka Larsana
Zamierzałem opuścić zamek około szóstej wieczorem, zabierając artykuł, który mój przyjaciel napisał pośpiesznie w małym saloniku, oddanym nam do dyspozycji przez Roberta Darzaka.
Rouletabille miał nocować w zamku korzystając z zaskakującej gościnności, jaką nam okazywał Robert Darzac, którego w tym smutnym okresie pan Stangerson obarczył wszystkimi kłopotami domowymi. Rouletabille postanowił odprowadzić mnie aż na stację w Epinay. Przechodząc przez park powiedział:
— Fryderyk Larsan to rzeczywiście tęga głowa. Zupełnie zasłużył na swoją reputację. Czy wiesz, jak doszedł do odnalezienia butów ojca Jakuba? Obok miejsca, gdzie spostrzegliśmy ślady eleganckich bucików, a utraciliśmy ślady ciężkich chodaków, w świeżej ziemi zauważył prostokątne wgłębienie, wskazujące na to, że niedawno leżał tu kamień. Larsan zaczął go szukać, ale nie znalazł, wywnioskował z tego natychmiast, że musiał on posłużyć zbrodniarzowi jako balast do utopienia butów na dnie stawu. Butów, których chciał się pozbyć. Wniosek Freda był słuszny, poszukiwania potwierdziły go! A ja nie zwróciłem uwagi na ten élad po kamieniu! Ale za to wpadłem na coś innego: mimo fałszywych tropów, jakie pozostawił za sobą zbrodniarz, i śladów czarnych stóp, pokrywających się z wymiarami stóp ojca Jakuba (sprawdziłem to bez jego wiedzy na podłodze w Żółtym Pokoju) — stwierdziłem, że łotr chciał rzucić podejrzenie na starego sługę.
Dlatego powiedziałem ojcu Jakubowi, że znaleziony w fatalnym pokoju beret musiał być podobny do jego beretu, a chustka taka sama jak ta, której używał. Co do tego jesteśmy zgodni z Larsanem, ale dalej już nie. I to będzie straszne. Jego rozumowanie jest fałszywe, a ja będę musiał je obalić „niczym"!
Byłem zdumiony tonem głębokiej powagi, z jaką mój młody przyjaciel wymówił ostatnie słowa. Powtórzył raz jeszcze:
— Tak... straszne, straszne... Ale czy rzeczywiście walczy się „niczym", gdy walczy się myślą?...
Zapadła już noc. Przechodziliśmy właśnie obok zamku. Na pierwszym piętrze jedno z okien było półotwarte. Sączące się z niego słabe światło i jakieś głosy zwróciły naszą uwagę. Zbliżyliśmy się aż do drzwi pod oknem. Rouletabille objaśnił szeptem, że należy ono do pokoju panny Stangerson. Hałas, który nas zatrzymał, na chwilę przycichł, później podniósł się znowu... Były to jakieś tłumione jęki... Udało nam się usłyszeć tylko trzy wyraźnie dobiegające słowa: „Mój biedny Robercie". Rouletabille położył mi rękę na ramieniu i szepnął do ucha:
— Gdybyśmy mogli wiedzieć, o czym się w tym pokoju mówi, moje poszukiwania byłyby szybko skończone... — i rozejrzał się wokół.
Otaczała nas wieczorna ciemność; nie widzieliśmy nic poza wąskim, okolonym drzewami trawnikiem, który ciągnął się za zamkiem. Jęki znowu ucichły.
— Ponieważ nic nie można usłyszeć, trzeba przynajmniej spróbować zobaczyć — odezwał się Rouletabille i dając mi znak, żebym szedł cicho, pociągnął mnie za sobą na trawnik, do pnia wysokiej brzozy, której biały kształt widać było w ciemnościach. Brzoza rosła na wprost budzącego nasze zainteresowanie okna, a jej gałęzie wyrastały prawie na wysokość pierwszego piętra zamku. Z pewnością można z nich było widzieć, co się dzieje w pokoju panny Stangerson. I chyba to miał na myśli Rouletabille, kiedy kazał mi stać cicho, podczas gdy sam, obejmując pień swymi młodymi, silnymi ramionami, rozpoczynał wspinaczkę na drzewo. Wkrótce skrył się między gałęziami i znów zapanowało milczenie. Uchylone okno naprzeciwko mnie było ciągle oświetlone. Na jego tle nie widziałem żadnego poruszającego się cienia. Drzewo nade mną stało milczące. Czekałem.
Nagle spośród gałęzi dobiegły do moich uszu słowa:
— Proszę bardzo.
— Ach, nie, pan będzie łaskaw pierwszy!
Jacyś dwaj ludzie rozmawiali wysoko, ponad moją głową... Robili sobie grzeczności! Jakież było moje zdumienie, gdy spostrzegłem na gładkiej kolumnie drzewa ludzkie postacie, które szybko stanęły na ziemi. Rouletabille wchodził na drzewo sam, a zeszło dwóch ludzi!
— Dobry wieczór, panie Sinclair.
Był to Fryderyk Larsan... Detektyw zajmował już punkt obserwacyjny, na którym mój młody przyjaciel spodziewał się być sam. Żaden z nich nie przejął się moim zdumieniem. Zrozumiałem, że z wysokości swego obserwatorium musieli być świadkami jakiejś rozpaczliwej, a pełnej czułości sceny między leżącą w swym łóżku panną Stangerson i Robertem Darzakiem, klęczącym u jej wezgłowia. Teraz każdy z detektywów zdawał się wyciągać bardzo sprytne i różne wnioski. Łatwo było spostrzec, że ta scena wzruszyła Rouletabille'a i nastawiła go przychylnie dla Darzaka, podczas gdy Larsan stwierdził tylko doskonałą hipokryzję u narzeczonego panny Stangerson...
Gdy dochodziliśmy do furtki w parku, Larsan zatrzymał nas okrzykiem:
— Moja laska!
— Zapomniał pan laski? — zapytał Rouletabille.
— Tak! — odpowiedział detektyw. — Zostawiłem ją pod drzewem! — I odszedł, mówiąc, że zaraz nas dogoni.
— Przypominasz sobie laskę Fryderyka Larsana? — zapytał reporter, gdy zostaliśmy sami. — Jest to zupełnie nowa laska... nie widziałem jej u niego nigdy przedtem... Zdaje się, że mu na niej bardzo zależy... nie zostawia jej ani na chwilę... Można by powiedzieć, że się boi, aby nie wpadła w obce ręce... Aż do dzisiaj nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana z laską. Skąd on ją wytrzasnął? To nie jest normalne, aby człowiek, który dotychczas laski nie używał, nie mógł bez niej zrobić jednego kroku nazajutrz po zbrodni w Glandier! W dniu naszego przyjazdu do zamku, kiedy nas spostrzegł, schował zegarek do kieszeni i podniósł z ziemi laskę ruchem, do którego, być może niesłusznie, nie przywiązywałem żadnego znaczenia.
Byliśmy już poza parkiem; Rouletabille milczał. Jego myśli skupiały się na pewno wokół znaczenia laski Fryderyka Larsana. Jakby na potwierdzenie tego rzekł:
— Fryderyk Larsan przyjechał do Glandier przede mną; rozpoczął swoje badania także przede mną; miał czas dowiedzieć się tego, czego ja nie wiem, i odnaleźć to, czego ja nie znalazłem... Gdzie on znalazł tę laskę?...
Później dorzucił:
— Możliwe, że jego podejrzenia, więcej niż podejrzenia: jego rozumowanie, które zmierza zdecydowanie przeciw Robertowi Darzakowi, jest oparte na czymś materialnym, dotykalnym, czego on dotyka, a ja nie... Miałaby to być laska? Gdzież on, do diabła, mógł znaleźć tę laskę?
W Epinay musieliśmy zaczekać dwadzieścia minut na pociąg; weszliśmy do bufetu. Prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi za nami i ukazał się wymachujący laską Fryderyk Larsan.
— Odnalazłem ją — zawołał z uśmiechem.
Usiedliśmy we trzech przy stoliku. Rouletabille
nie spuszczał oczu z laski. Był nią tak zajęty, że nie zauważył porozumiewawczych znaków, jakie wymienił Fryderyk Larsan z kolejarzem, młodym człowiekiem, którego podbródek zdobiła mała, roz- targana, jasna bródka. Urzędnik wstał, zapłacił rachunek, ukłonił się i wyszedł. Nie przywiązywałbym do tego porozumienia żadnej wagi, gdyby nie to, że w kilka dni później spotkałem tego samego kolejarza o jasnej brodzie w jednej z najtragiczniejszych chwil naszego opowiadania. Dowiedziałem się wtedy, że był on agentem Larsana i miał za zadanie obserwować podróżnych przyjeżdżających i odjeżdżających ze stacji w Epinay-sur-Orge. Larsan nie zaniedbywał niczego, co mogło być mu potrzebne.
Spojrzałem na Rouletabille'a.
— Panie Fredzie — powiedział — odkąd ma pan tę laskę? O ile sobie przypominam, zawsze pan chodził z rękami w kieszeniach...
— Dostałem ją w prezencie — odpowiedział detektyw.
— Chyba niedawno? — zapytał Rouletabille.
— Nie, ofiarowano mi ją w Londynie...
— A, rzeczywiście, wrócił pan z Londynu, panie Fredzie... Czy mogę obejrzeć tę laskę?...
— Oczywiście — i Larsan podał ją Rouletabille'owi.
Była to duża laska z żółtego bambusu, z dziobem kruka i złotą obrączką. Rouletabille oglądał ją dokładnie.
— Oo! — rzekł szyderczo, podnosząc głowę — ofiarowano panu w Londynie laskę francuską.
— Możliwe — odpowiedział Fred niezmieszany.
— Proszę przeczytać markę, napisano tutaj maleńkimi literami: Cassette, 6 bis, Opera...
— Mogą Francuzi prać bieliznę w Londynie, mogą i Anglicy kupować swe laski w Paryżu — odrzekł Fred.
Rouletabille zwrócił mu laskę.
Gdy mój przyjaciel umieścił mnie już w przedziale, zapytał:
— Zapamiętałeś adres?
— Tak. Cassette, 6 bis, Opera. Możesz liczyć na mnie, jutro otrzymasz ode mnie kilka słów.
Tego samego wieczoru widziałem się ze sprzedawcą lasek i parasoli, panem Cassette, po czym napisałem do przyjaciela:
Mężczyzna odpowiadający doskonale rysopisowi Roberta Darzaka, tego samego wzrostu, lekko pochylony, z brodą, w beżowym palcie i meloniku, kupował laskę podobną do tej, która nas interesuje, w dniu napadu około ósmej wieczorem. Pan Cassette od dwóch lat nie sprzedał takiej laski. Laska Freda jest nowa. A więc jest to ta, którą ma w rękach. On jej nie mógł kupować, bo tego dnia był w Londynie. Myślę tak jak i ty, że znalazł ją przy okazji czegoś, co dotyczy Roberta Darzaka... Ale jeśli zbrodniarz był w Żółtym Pokoju od piątej czy szóstej, jak twierdzisz, a dramat rozegrał się około północy, kupno tej laski stwarza niezawodne alibi dla Roberta Darzaka.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości“
W osiem dni po opisanych wypadkach, dnia 2 listopada otrzymałem w swym mieszkaniu w Paryżu depeszę takiej treści:
Przyjeżdżaj do Glandier pierwszym pociągiem.
Przywieź rewolwery. Pozdrowienia. Rouletabille.
Jak już chyba pisałem, byłem wtedy młodym aplikantem adwokackim i niemal nie miałem spraw. Chodziłem do sądu raczej, aby oswoić się z moim zawodem, niż by bronić wdów i sierot. Nie dziwiło mnie więc wcale, że Rouletabille rozporządzał w ten sposób moim czasem; wiedział zresztą, jak interesowały mnie jego dziennikarskie przygody, a szczególnie sprawa Glandier. Od ośmiu dni nie miałem żadnych wiadomości oprócz niezliczonych plotek w gazetach i kilku krótkich notatek Rouletabille'a w „Epoce". Dotyczyły one uderzenia „baranią kością" i donosiły, że analiza śladów znajdujących się na kości wykazała rzeczywiście ludzką krew. Były to ślady świeże — z krwi panny Stangerson, i stare, pochodzące widocznie z innych zbrodni popełnionych zapewne przed kilkoma laty.
Możecie się łatwo domyślić, że sprawa ta poruszyła prasę całego świata. Żadna ze słynnych zbrodni nie wzbudziła takiego zainteresowania. Wydawało mi się jednak, że dochodzenie nie posuwa się wcale naprzód. Byłbym więc bardzo uszczęśliwiony ponownym zaproszeniem do Glandier, gdyby depesza nie zawierała słów: Przywieź rewolwery! To mnie zastanowiło. Jeśli Rouletabille telegrafuje mi, abym przywiózł broń, to widocznie przewidywał konieczność jej użycia. Wyznaję bez wstydu: nie jestem bohaterem. Ale cóż! chodziło przecież o przyjaciela w niebezpieczeństwie, który bez wątpienia wzywał mnie na pomoc. Nie wahałem się już i upewniwszy się, że jedyny pistolet, jaki posiadałem, jest w dobrym stanie, udałem się na dworzec Orleański. W drodze przyszło mi do głowy, że mam tylko jeden rewolwer, a depesza Rouletabille'a mówi o rewolwerach. Wszedłem więc do sklepu z bronią i kupiłem doskonały rewolwer, który postanowiłem ofiarować przyjacielowi.
Miałem nadzieję spotkać Rouletabille'a na stacji w Epinay, ale nie było go. Czekał na mnie jedynie kabriolet, którym szybko dojechałem do Glandier. Przy furcie nie było nikogo. Dopiero na progu zamku spostrzegłem młodego człowieka. Przywitał mnie przyjacielskim gestem ręki, po czym uścisnął, pytając serdecznie, jak się czuję.
Gdy znaleźliśmy się już w dobrze nam znanym saloniku, Rouletabille rzekł:
— Kiepsko idzie!
— Co idzie kiepsko?
— Wszystko!
— Podszedł do mnie i szepnął mi na ucho:
— Fryderyk Larsan wyraźnie oskarża Roberta Darzaka.
Nie mogło mnie to zaskoczyć; dotąd pamiętałem jeszcze, jak narzeczony panny Stangerson zbladł na widok śladów swych stóp.
Mimo to zauważyłem natychmiast:
— Dobrze! A laska?
— Laska! Jest zawsze w rękach Fryderyka Lar- sana, który nie rozstaje się z nią!
— Ale... czy ona nie daje alibi Robertowi Darzakowi?
— Żadnego! Pan Darzac, dyskretnie zapytany przeze mnie, powiedział, że nie kupował laski u Cassette'a ani tego wieczoru, ani żadnego innego...
Zresztą, nie ręczę za nic. Robert Darzac zachowuje tak dziwne milczenie, że nie wiadomo zupełnie, co o tym myśleć!
— Fryderyk Larsan uważa tę laskę za bardzo cenny dowód... Ale dlaczego? Przecież, ze względu na godzinę kupna, nie mogła znajdować się w rękach zbrodniarza...
— Godzina kupna nie przeszkodzi Larsanowi... Nie musi przecież przyjąć mojej koncepcji, która wprowadza zbrodniarza do Żółtego Pokoju między godziną piątą a szóstą. Cóż mu szkodzi określić jego wejście na czas między dziesiątą a jedenastą w nocy? Właśnie o tej porze pan i panna Stangerson przy pomocy ojca Jakuba przeprowadzili doświadczenia chemiczne w części laboratorium zajętej przez piecyki.
Larsan twierdzi, że zbrodniarz prześliznął się poza nimi, jakkolwiek wygląda to zupełnie nieprawdopodobnie... mówił już o tym sędziemu śledczemu... Rozumowanie to, rozpatrywane dokładnie, jest nielogiczne, i człowiek zżyty z gospodarzami i zadomowiony — jeśli jest zadomowiony — powinien był wiedzieć, że profesor niedługo opuści pawilon, wobec czego bezpieczniej będzie odłożyć swe zamierzenia aż do jego wyjścia... Po co ryzykowałby przejście przez laboratorium, gdy profesor tam był? I wreszcie kiedy ów „domownik” mógł wejść do pawilonu? Trzeba by to wszystko wyjaśnić, zanim przyjmie się fantazję Larsana. Jeśli chodzi o mnie — nie traciłem nad nią czasu, bo mam własny nieomylny system, nie pozwalający mi zajmować się tymi urojeniami. Ponieważ jednak w tej chwili muszę jeszcze milczeć, a Larsan nieraz mówi... wszystko mogłoby się skończyć obciążeniem Roberta Darzaka... Gdyby mnie tu nie było!... — dorzucił z dumą młody człowiek. — Przeciw Robertowi Darzakowi są też i inne poszlaki, groźniejsze od tej historii z laską, która dla mnie jest niezrozumiała. Tym bardziej niezrozumiała, że Larsan bez skrępowania pokazuje się z laską w obecności Roberta Darzaka, do którego miałaby należeć 1 Rozumiem wiele w systemie Larsana, ale jeszcze nie zrozumiałem znaczenia laski.
— Fryderyk Larsan ciągle jest w zamku?
— Tak, nie opuszcza go ani na chwilę! Na prośbę pana Stangersona nocuje tutaj, tak jak i ja. Pan Stangerson robi dla niego tyle, ile Robert Darzac dla mnie. Ponieważ pan Stangerson został oskarżony, że zna zbrodniarza i pomagał mu w ucieczce, chce widocznie ułatwić swemu oskarżycielowi zebranie dowodów prowadzących do odkrycia prawdy. Tak samo postępuje Robert Darzac wobec mnie.
— Ale ty jesteś przekonany o niewinności Roberta Darzaka?
— Przez chwilę myślałem o możliwości jego winy. Wtedy, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Teraz nadszedł czas, abym ci opowiedział, co zaszło tutaj między mną a Robertem Darzakiem.
Rouletabille przerwał i zapytał, czy przywiozłem broń. Pokazałem mu dwa rewolwery. Obejrzał je i rzekł: „Doskonale", po czym oddał mi je.
— Będą nam potrzebne?
— Dzisiejszego wieczoru na pewno. Spędzimy noc tutaj, nie masz nic przeciw temu?
— Ależ skąd — odpowiedziałem z takim grymasem, że rozśmieszyłem Rouletabille'a.
— Dość! — przerwał. — Nie pora na śmiech. Mówmy poważnie. Przypominasz sobie to zdanie, które brzmiało jak „Sezamie otwórz się" w tym zamku pełnym tajemnic?
— Tak — odpowiedziałem. — Pamiętam doskonale: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". To samo zdanie znalazłeś na skrawku spalonego papieru między węglami w laboratorium.
— Tak. Na dolnym skrawku papieru ogień oszczędził datę: 23 października. Zapamiętaj tę datę, jest bardzo ważna. A teraz wytłumaczę ci, co się kryje w tym dziwacznym zdaniu. Czy wiesz, że w wigilię zbrodni, czyli 23-go, pan i panna Stangerson byli na przyjęciu w Pałacu Elizejskim? Zdaje mi się, że byli tam nawet na obiedzie. W każdym razie byli na przyjęciu. Widziałem ich tam. Byłem tam również, z obowiązku dziennikarskiego. Miałem przeprowadzić wywiad z jednym z uczonych Akademii Filadelfijskiej, których goszczono. Aż do owego dnia nigdy nie widziałem pana ani panny Stangerson. Siedziałem w salonie, poprzedzającym salon Ambasadorów, i zmęczony, potrącany przez tyle znakomitych osobistości, pogrążyłem się w zadumie. Nagle poczułem zapach perfum Czarnej Damy. Zapytasz mnie: „Co to są perfumy Czarnej Damy?" Niech ci wystarczy, że są to perfumy, które bardzo lubiłem, ponieważ używała ich pewna dama, zawsze czarno ubrana, która w latach mego dzieciństwa okazywała mi prawdziwie macierzyńską dobroć. Dama, tego dnia lekko uperfumowana „zapachem Czarnej Damy", miała białą suknię i była bardzo piękna. Nie mogłem się powstrzymać, wstałem i ruszyłem za nią i jej perfumami. Prowadził tę piękność pod rękę jakiś starzec. Wszyscy odwracali się za nimi, usłyszałem szept: „To profesor Stangerson i jego córka!" W ten sposób dowiedziałem się, za kim idę. Wreszcie spotkali Roberta Darzaka, którego znałem z widzenia. Profesor Stangerson, który równocześnie spotkał jednego z uczonych amerykańskich, Artura Williama Rance, siadł z nim w fotelach w wielkiej galerii, a Robert Darzac zaprowadził pannę Stangerson do oranżerii. Poszedłem za nimi. Wieczór był ciepły; drzwi do ogrodu otwarte. Panna Stangerson zarzuciła na ramiona lekką pelerynkę i widziałem dobrze, że to właśnie ona prosiła Darzaka, aby jej towarzyszył w przechadzce do wątpliwego ustronia ogrodu. Śledziłem ich bez przerwy, zaintrygowany silnym wzruszeniem, które okazywał pan Darzac. Szli wolno wzdłuż muru, który się ciągnie przy alei Marigny. Poszedłem główną aleją. Posuwałem się równolegle z nimi. A potem przeszedłem trawnik, aby przeciąć im drogę. Noc była ciemna, trawa tłumiła moje kroki. Zatrzymali się w chwiejnym blasku latarni gazowej. Pochyleni oboje nad kartką papieru, którą trzymała panna Stangerson, czytali coś z wielkim zainteresowaniem. Zatrzymałem się także. Otaczała mnie ciemność i cisza. Nie spostrzegli mnie. Wtedy usłyszałem wyraźnie, jak panna Stangerson powtarzała, składając papier: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości!" Wymówiła to tonem szyderczym i zrozpaczonym, po czym wy- buchnęła tak strasznym nerwowym śmiechem, że zdanie to pozostanie mi na zawsze w uszach. Ale warto zapamiętać również zdanie wypowiedziane przez Roberta Darzaka: „A więc, aby cię zdobyć, muszę popełnić zbrodnię?" Robert Darzac był bardzo podniecony, ujął rękę panny Stangerson, podniósł ją do ust i po ruchu jego ramion zdawało mi się, że płacze. Potem oddalili się. Kiedy wróciłem do wielkiej galerii, nie widziałem już profesora Sorbony i nie spotkałem go więcej, aż w Glandier, po zbrodniczym zamachu. Widziałem natomiast państwa Stangerson i delegatów z Filadelfii. Panna Stangerson siedziała obok Artura Rance, który z ożywieniem mówił coś do niej. Jego oczy błyszczały dziwnym blaskiem. Myślę, że panna Stangerson nie słuchała nawet tego, co jej opowiadał, bo twarz jej wyrażała najzupełniejszą obojętność. Artur William Rance to sangwinik o twarzy krostowatej, lubiący bardzo dżin. Kiedy państwo Stangerson odjechali, podszedł do zatłoczonego bufetu i nie opuszczał go już. Zbliżyłem się do niego i oddałem mu parę usług w tłoku. Podziękował mi i oznajmił, że wyjeżdża do Ameryki za trzy dni, t.j. 26 października, to znaczy nazajutrz po zbrodni. Rozmawiałem z nim o Filadelfii. Powiedział mi, że mieszka w Filadelfii od 25 lat i że tam właśnie poznał znakomitego profesora i jego córkę. W tym miejscu zabrał się do szampana. Myślałem, że nigdy nie przestanie go pić. Gdy odchodziłem, był prawie pijany. Tak spędziłem wieczór, drogi przyjacielu. Nie wiem, dzięki jakiemu przeczuciu obraz pana Roberta Darzaka i panny Stangerson nie opuszczał mnie w nocy. Możesz się chyba domyślić, jakie wrażenie wywarła na mnie wiadomość o morderstwie panny Stangerson. Jakże mogłem nie pamiętać tych słów: „Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" Ale nie to zdanie zacytowałem Robertowi Darzakowi, kiedy go spotkałem w Glandier, tylko to, które panna Stangerson czytała z kartki; to, gdzie jest mowa o plebanii i czarującym ogrodzie. Wystarczyło, aby nam otworzono na oścież drzwi zamku. Czy w owej chwili myślałem, że pan Robert Darzac jest mordercą? Nie! tego chyba nie myślałem. W owej chwili nie myślałem poważnie o niczym. Miałem tak mało danych. Ale trzeba było, aby mi dowiódł natychmiast, że nie był raniony w rękę. Kiedy znaleźliśmy się sami, opowiedziałem mu to, co przez przypadek usłyszałem z jego rozmowy z panną Stangerson w Ogrodzie Elizejskim. Powtórzyłem: „Czy mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" Był zakłopotany, ale naturalnie mniej niż poprzednim zdaniem o „plebanii". Jednak naprawdę przeraził się dopiero wtedy, kiedy z ust moich dowiedział się, że w dniu, w którym spotkał się z panną Stangerson w Pałacu Elizejskim, ona po południu była w urzędzie pocztowym Nr 40 po list. Zapewne ten sam list, który potem czytali wspólnie w ogrodzie Elizejskim. To przypuszczenie potwierdziło mi zresztą odnalezienie, przypomnij sobie, pomiędzy węglami w laboratorium strzępka tego listu z datą 23 października. List był pisany i odebrany z poczty tego samego dnia. Nie ma wątpliwości, że jeszcze tej samej nocy, po powrocie, panna Stangerson usiłowała spalić kompromitujący dokument. Na próżno pan Darzac zaprzecza, jakoby to pismo miało jakikolwiek związek ze zbrodnią. Powiedziałem mu, że w takiej sytuacji nie ma on prawa ukrywać przed sądem historii z listem, o którego ogromnej doniosłości jestem przekonany. Utwierdza mnie w tym przekonaniu pełen rozpaczy głos panny Stangerson, mówiącej owo zdanie, i to, że on, jej narzeczony, płakał i groził zbrodnią. Robert Darzac był coraz bardziej przerażony. Postanowiłem wykorzystać moją przewagę.
— Miał się pan ożenić! — rzekłem niedbale, nawet nie patrząc na niego — i małżeństwo naraz staje się niemożliwością z winy autora tego listu. A bezpośrednio po odczytaniu listu mówił pan, że tylko zbrodnia umożliwi panu zdobycie panny Stangerson. Ktoś więc stoi między panem a panną Stangerson, ktoś broni jej wyjścia za mąż, chce ją zabić, zanim wyjdzie ona za mąż.
Skończyłem tę przemowę słowami:
— Teraz pozostaje tylko, aby mi pan wyjawił imię zbrodniarza!
Musiałem mówić rzeczy bardzo ważne. Gdy podniosłem wzrok na Roberta Darzaka, zobaczyłem twarz zupełnie zmienioną, czoło zroszone potem i oczy pełne przerażenia.
— Chcę pana prosić o jedno — powiedział. — Może się to panu wydać bezsensowne, ale jestem gotów za to oddać życie: niech pan nie mówi przed sądem, co pan widział i słyszał w Ogrodzie Elizejskim... ani wobec sędziów, ani przed nikim innym. Przysięgam panu, że jestem niewinny. Czuję i wiem, że mi pan wierzy, ale wolałbym raczej zostać posądzony, niż zwrócić uwagę sędziów na to zdanie: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". Sędziowie nie mogą wiedzieć o tych słowach! Cała sprawa jest w pana rękach, oddaję ją panu, ale niech pan zapomni ów wieczór w Pałacu Elizejskim. Będzie pan miał sto innych dróg, które pana doprowadzą do odkrycia zbrodniarza, otworzę je panu, pomogę. Chce pan tu zamieszkać? Jadać i sypiać tutaj? Czuwać nad moimi czynami i nad czynami innych? Będzie pan w Glandier jak u siebie w domu, ale niech pan zapomni o wieczorze w Pałacu Elizejskim.
Rouletabille zatrzymał się, aby odpocząć nieco. Dopiero teraz zrozumiałem dziwne zachowanie pana Roberta Darzaka w stosunku do mego przyjaciela i łatwość, z jaką tenże zadomowił się na miejscu zbrodni. Wszystko, czego się dowiedziałem, pobudziło jeszcze bardziej moją ciekawość. Co się działo w Glandier w ciągu tego tygodnia? Mój przyjaciel napomknął przecież, że znalazły się teraz przeciwko Darzakowi poszlaki groźne inaczej niż laska odnaleziona przez Larsana.
— Wszystko zdaje się obracać przeciw niemu — odezwał się reporter — jego położenie staje się nad wyraz poważne. A co najgorsze, Robert Darzac zdaje się tym zupełnie nie niepokoić. Nic go nie obchodzi poza zdrowiem panny Stangerson, które w istocie poprawiało się z każdym dniem, aż do momentu, kiedy zdarzyło się coś jeszcze bardziej tajemniczego niż Tajemnica Żółtego Pokoju!
— To niemożliwe! — zawołałem. — Co może być bardziej zagadkowe od zbrodni w Żółtym Pokoju?
— Powróćmy najpierw do Roberta Darzaka — rzekł Rouletabille, uspokajając mnie. — Powiedziałem ci, że wszystko zwraca się przeciwko niemu. Siady eleganckich bucików, odnalezione przez Fryderyka Larsana, wyglądają na ślady narzeczonego panny Stangerson. Siad roweru może być śladem jego roweru; ta sprawa była zbadana. Odkąd ma ten rower, zostawiał go zawsze w pałacu. Po co odprowadził go do Paryża właśnie w takiej chwili? Czy nie miał zamiaru wracać już do zamku? Czy zerwanie projektowanego małżeństwa miało pociągnąć za sobą również zerwanie stosunków towarzyskich ze Stangersonami? Każdy z nich mówił, że stosunki te miały być zachowane. Fryderyk Larsan przypuszcza jednak, że wszystko było zerwane. Od dnia, w którym pan Robert Darzac towarzyszył pannie Stangerson do wielkich magazynów Louvre'u, aż do następnego dnia po dokonaniu zbrodni nie było eks-narzeczonego w Glandier. Należy pamiętać, że panna Stangerson zgubiła swój woreczek i klucz z miedzianą główką, będąc właśnie w towarzystwie Roberta Darzaka. Od tego dnia aż do wieczoru w Pałacu Elizejskim panna Stangerson i profesor Sorbony nie widywali się. A może pisywali do siebie? Panna Stangerson jeździła do urzędu pocztowego Nr 40 po list, który Fryderyk Larsan uważa za list od Roberta Darzaka. Nie wiedząc bowiem, co się działo w Pałacu Elizejskim, sądzi, że to właśnie Robert Darzac celem przełamania postanowień panny Stangerson skradł woreczek z kluczykiem. Przywłaszczył sobie najcenniejsze papiery jej ojca, aby zwrócić je pod warunkiem małżeństwa. Wszystko to byłoby hipotezą wątpliwą, a nawet absurdalną, gdyby nie fakt daleko poważniejszy. Najpierw dziwna rzecz, której i ja zrozumieć nie mogę: mężczyzną, który dopytywał się o list, odebrany w przeddzień przez pannę Stangerson, był rzeczywiście sam Darzac. Rysopis tego mężczyzny najzupełniej odpowiada wyglądowi pana Roberta Darzaka. Ten, na pytanie postawione przez sędziego śledczego w celu prostego wyjaśnienia, zaprzecza, że był na poczcie; i ja wierzę Robertowi Darzakowi, bo jeśli to nawet on pisał list — o co go zresztą nie posądzam — to przecież wiedział, że panna Stangerson go odebrała. Czytała mu go w Ogrodzie Elizejskim. A więc nie on był 24-go na poczcie Nr 40, żądając listu, którego już tam nie było. Moim zdaniem jest ktoś dziwnie do niego podobny, właśnie ów złodziej woreczka, który w piśmie tym żądał czegoś od jego właścicielki, panny Stangerson — czegoś, czego nie otrzymał. Musiał być tym zdziwiony i zastanawiał się, czy wysłany przez niego list z napisem na kopercie: M.A.T.H.S.N. został odebrany. Dlatego właśnie poszedł na pocztę i natarczywie domagał się listu. Odszedł wściekły. List odebrano, a to, czego żądał, nie zostało mu dane! Czego żądał? Tego nikt nie wie oprócz panny Stangerson. W każdym razie dowiadujemy się na drugi dzień, że w nocy napadnięto na pannę Stangerson i, co wykryłem nazajutrz, równocześnie okradziono profesora za pomocą kluczyka, który był przedmiotem owego listu na poste- restante. Tak więc, zdaje mi się, że człowiek, który był w urzędzie pocztowym, musiał być zbrodniarzem. Całe to rozumowanie, w motywach postępowania człowieka w urzędzie pocztowym najlogiczniejsze w świecie, Fryderyk Larsan uznaje, ale — odnosi je do Roberta Darzaka. Domyślasz się, że sędzia śledczy, Larsan i ja zrobiliśmy wszystko, aby otrzymać z urzędu pocztowego dokładne szczegóły o dziwnym kliencie z dnia 24 października. Ale nie można było ustalić, ani skąd przyszedł, ani dokąd odszedł! Poza tym opisem, upodabniającym go do Roberta Darzaka, żadnych szczegółów! Ogłosiłem w największych dziennikach:
Wysoka nagroda dla dorożkarza, który rankiem 24 października, około godziny 10 odwiózł pasażera do urzędu pocztowego Nr 40. Zgłoszenia w redakcji „Epoki" pod M. R.
Daremny trud! Może ten człowiek przyszedł pieszo. Nie wiadomo. Z pośpiechu jednak należało się domyślać, że przybył dorożką. W moim ogłoszeniu nie dawałem rysopisu, zachęcając w ten sposób wszystkich dorożkarzy, którzy mogli w tej godzinie odwozić pasażerów do urzędów pocztowych, aby zgłosili się do mnie. Ani jeden nie przyszedł. Dniem i nocą zadaję sobie pytanie: „Kim jest ów człowiek, tak dziwnie podobny do Roberta Darzaka, który kupował laskę znajdującą się teraz w posiadaniu Fryderyka Larsana?" A przy tym, co najważniejsze, Robert Darzac, który miał wykład w Sorbonie o tej samej godzinie, o której jego sobowtór zjawił się w urzędzie pocztowym — wykładu tego nie miał. Zastąpił go jeden z przyjaciół. A na pytanie, jak spędził ten czas, odpowiada, że spacerował po Lasku Bulońskim. Co myślisz o profesorze, który zastępcę posyła na wykład, a sam przechadza się po Lasku Bulońskim? Poza tym trzeba ci wiedzieć, że jeśli Robert Darzac przyznaje się jeszcze, że rankiem 24 października przechadzał się po Lasku Bulońskim, to o tym, jak spędził czas w nocy z 24 na 25 nie chce powiedzieć ani słowa!...
Fryderykowi Larsanowi, który żądał od niego tej informacji, odpowiedział spokojnie, że to, co robił w tym czasie w Paryżu, do niego nie należy. W odpowiedzi Fryderyk Larsan zaprzysiągł zupełnie głośno, że teraz on sam postara się dowiedzieć, jak ten czas został zużyty. Wszystko to, jak się zdaje, dostarcza pewnego pokrycia hipotezom wielkiego Freda; tym bardziej że teraz fakt obecności Roberta Darzaka w Żółtym Pokoju zgadza się z wyjaśnieniem Larsana o sposobie ucieczki zbrodniarza. Pan Stangerson mógł go wypuścić, chcąc uniknąć skandalu! Zresztą tę hipotezę uważam za fałszywą. Sprowadzi ona na manowce Fryderyka Larsana, co nie byłoby niepożądane, gdyby nie szło o niewinnego człowieka! Teraz pozostaje pytanie, czy ta hipoteza naprawdę tylko zwodzi Fryderyka Larsana. Otóż to! Otóż to! Otóż to!
— Być może, że Larsan ma rację! — zawołałem przerywając Rouletabille'owi. — Czy jesteś pewien niewinności Roberta Darzaka? Mnie się wydaje, że tych dziwnych poszlak jest za wiele...
— Poszlaki — odpowiedział — to najgorszy wróg prawdy!
— Cóż dziś myśli o tym sędzia śledczy?
— Pan de Marquet waha się uznać winę Roberta Darzaka nie opartą na żadnym dowodzie. Miałby przeciwko sobie nie tylko całą opinię publiczną, nie mówiąc już o Sorbonie, ale jeszcze pana i pannę Stangerson. Ona jest zakochana w Darzaku. Chociaż nie rozpoznała zbrodniarza, trudno byłoby przekonać wszystkich, że nie mogła rozpoznać Roberta Darzaka, gdyby to właśnie on okazał się przestępcą. W Żółtym Pokoju zapewne było ciemno, ale wszakże oświetlała go mała nocna lampka. Nie zapominajmy o tym.
Oto, mój przyjacielu, jak przedstawiała się sytuacja, gdy przed trzema dniami, albo raczej trzema nocami, zdarzył się ten dziwny wypadek, o którym ci zaraz opowiem.
Koniec części pierwszej
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Dziś wieczorem, spodziewam się zbrodniarza”
— Muszę — powiedział Rouletabille — zaprowadzić cię w to miejsce, żebyś zrozumiał, a raczej żebyś się przekonał, że tego nie można zrozumieć. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie, którego wszyscy szukają; wiem, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z Żółtego Pokoju bez pomocy wspólnika i bez pomocy pana Stangersona. Nie mogę wyjawić swej hipotezy, dopóki nie upewnię się, kto jest zbrodniarzem, ale myślę, że jest ona słuszna, a już w każdym razie tłumaczy wszystko w sposób zupełnie logiczny i prosty. To, co zaszło w zamku przed trzema dniami, wydawało mi się w ciągu pierwszej doby zupełnie nieprawdopodobne. Hipoteza, która przyszła mi do głowy, jest taka, że chwilami wolałbym raczej nic nie rozumieć!
Po tych słowach młody reporter zaproponował mi spacer wokół zamku. Pod naszymi stopami szeleściły zeschłe liście. Były to jedyne dźwięki, jakie słyszałem. Zamek wydawał się zupełnie opuszczony. Stare mury, stojąca woda w fosach otaczających basztę, ziemia pokryta gnijącymi trawami i czarne konary drzew dodawały posępnego wyglądu temu tajemniczemu miejscu. Przechodząc koło baszty spotkaliśmy Zielonego Człowieka — gajowego, który minął nas i nawet się nie ukłonił, jak byśmy nie istnieli. Wyglądał tak samo jak podczas pierwszego spotkania w oberży ojca Mateusza. Miał przewieszoną przez ramię fuzję, fajkę w zębach i binokle na nosie.
— Niezły ptaszek — szepnął Rouletabille.
— Rozmawiałeś z nim? — zapytał.
— Tak, ale nic nie można z niego wyciągnąć. Burknie coś pod nosem, ruszy ramionami i odchodzi. Mieszka na pierwszym piętrze baszty, w wielkim pokoju służącym dawniej za oratorium. Siedzi w nim jak niedźwiedź, wychodzi tylko z fuzją. Uprzejmie rozmawia jedynie z dziewczętami. W nocy często wstaje pod pozorem ścigania kłusowników. Podejrzewam go, że ma jakieś czułe spotkania. Jego kochanką była Sylwia, pokojówka panny Stangerson, a teraz zaleca się do oberżystki, żony Mateusza. Ale Mateusz pilnuje swej żony i myślę, że Zielony Człowiek nie ma żadnej szansy zbliżenia się do niej. Dlatego jest coraz bardziej milczący i ponury. Przystojny mężczyzna! Dba o siebie, wygląda elegancko... Kobiety w promieniu czterech mil szaleją za nim!
Minęliśmy basztę wieńczącą lewe skrzydło i znaleźliśmy się po drugiej stronie zamku. Rouletabille, pokazując okno należące do apartamentu panny Stangerson, rzekł:
— Gdybyś przechodził tędy przedwczoraj, o godzinie pierwszej w nocy, zobaczyłbyś swego przyjaciela na szczycie drabiny, gotującego się wejść przez okno.
Gdy ze zdumieniem zapytałem o powód tych nocnych wyczynów, zwrócił moją uwagę na zewnętrzny rozkład zamku. Weszliśmy do środka.
— Teraz oprowadzę cię po pierwszym piętrze prawego skrzydła — rzekł mój przyjaciel. — Tam właśnie mieszkam.
Rouletabille dał mi znak, żebym wszedł za nim po szerokich schodach na pierwsze piętro. Znaleźliśmy się w długiej i wysokiej galerii. Ciągnęła się ona przez cały gmach, a okna jej wychodziły na północną stronę. Profesor Stangerson mieszkał w lewym skrzydle zamku, panna Stangerson miała swój apartament w prawym skrzydle. Ruszyliśmy galerią prawego skrzydła. Wąski chodnik rozciągnięty na lśniącej posadzce tłumił odgłosy naszych kroków. Rouletabille szeptem polecił mi stąpać na palcach, ponieważ mijaliśmy właśnie pokoje panny Stangerson. Wyjaśnił, że apartament jej składa się z sypialni, przedpokoju, łazienki, buduaru i salonu. Pokoje były między sobą połączone drzwiami. Drzwi do galerii były tylko w salonie i przedpokoju.
PLAN PIERWSZEGO PIĘTRA ZAMKU
1. Miejsce, w którym stał Fryderyk Larsan
2. Miejsce, w którym stał ojciec Jakub
3. Miejsce, w którym stał pan Stangerson
4. Okno, przez które wszedł Rouletabille
5. Okno, które Rouletabille zastał otwarte, kiedy wyszedł ze swego pokoju. Zamknął je. Wszystkie pozostałe okna i drzwi były zamknięte.
6. Taras, mieszczący się nad narożnym pokojem na parterze.
Galeria ciągnęła się prosto aż do wschodniej ściany zamku, gdzie kończyła się wysokim oknem. (Nr 2 na planie). Na dwóch trzecich swej długości krzyżowała się z drugą galerią, wiodącą wzdłuż zakręcającego prawego skrzydła zamku. Dla uniknięcia niejasności będziemy nazywać galerię zakończoną oknem w ścianie wschodniej — galerią prawą, a tę, która zakręca pod kątem prostym wraz ze skrzydłem zamku — galerią boczną. Na skrzyżowaniu dwóch galerii znajdował się pokój Rouletabille'a, obok niego pokój Larsana. Drzwi obydwóch pokoi wychodziły na galerię boczną, natomiast drzwi mieszkania panny Stangerson były w galerii prawej.
Rouletabille otworzył drzwi do swego pokoju, przepuścił mnie, po czym zamknął drzwi na klucz. Nagle, zanim jeszcze zdążyłem rozejrzeć się wokoło, krzyknął zdumiony, pokazując leżące na stoliku binokle.
— Co to ma znaczyć?! Co tu robią te binokle?
Nie umiałem odpowiedzieć.
— Chyba że... — powiedział — chyba że te binokle... są tym, czego szukam... Chyba że są to szkła dalekowidza!...
Chwycił je gwałtownie. Sprawdził palcami wypukłość i spojrzał na mnie przerażony.
— Och! Och! — powtórzył jeszcze raz, jakby zaskoczony jakąś szaleńczą myślą. Wstał, chwycił mnie za ramię, zaśmiał się nienaturalnie i zawołał: — Oszaleję przez te okulary! Widzisz, teoretycznie jest to możliwe, ale praktycznie niemożliwe... albo prawie niemożliwe...
W tej chwili ktoś zastukał do drzwi. Rouletabille otworzył. Weszła dozorczyni, którą widziałem już raz, kiedy prowadzono ją na przesłuchanie do pawilonu. Zdziwiło mnie to. Myślałem, że dozorcy są wciąż jeszcze uwięzieni.
— W szparze posadzki — rzekła kobieta cicho.
— Dziękuję — powiedział Rouletabille.
Kobieta wyszła. Starannie zamknął za nią drzwi i zwracając się do mnie z błędnym wyrazem twarzy, wymówił niezrozumiałe słowa:
— Ponieważ teoretycznie jest to możliwe, więc i praktycznie mogłoby też być!... A jeśli praktycznie możliwe... Niesłychane!
Przerwałem ten monolog.
— Dozorcy są już wolni? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział. — Postarałem się o to. Potrzebuję zaufanych ludzi. Ta kobieta jest mi zupełnie oddana, a jej mąż poszedłby dla mnie w ogień... Ponieważ są to szkła dalekowidza, będę potrzebował ludzi oddanych, którzy dla mnie daliby się zabić!
— O?! — zagadnąłem — to już nie żarty! Kiedy trzeba będzie dać się zabić?
— Dziś wieczorem! Muszę ci zdradzić, że dziś wieczorem spodziewam się zbrodniarza.
— Zbrodniarza?! Naprawdę wieczorem oczekujesz zbrodniarza? Znasz go?
— Być może... Chociaż nie mogę twierdzić stanowczo, że go znam. Teoretyczne wyobrażenie, jakie mam o nim, jest tak straszne, że przypuszczalnie się mylę... Mam nadzieję, wielką nadzieję, że to pomyłka...
— Jeżeli jeszcze przed pięcioma minutami nie znałeś zbrodniarza, jak mogłeś spodziewać się go wieczorem?
— Wiem, że musi przyjść! — Rouletabille powoli napełnił fajkę i zapalił. Było to zapowiedzią ciekawej opowieści. W tej chwili ktoś przeszedł korytarzem przed naszymi drzwiami. Rouletabille zamarł. Kroki oddaliły się.
— Czy Fryderyk Larsan jest w swoim pokoju? — zapytałem.
— Nie — odrzekł mój przyjaciel. — Nie ma go. Musiał wyjechać do Paryża. Tropi ciągle Roberta Darzaka, który dziś rano wyjechał także do Paryża. To się wszystko źle skończy! Przewiduję w tym tygodniu aresztowanie Roberta Darzaka... Niestety, wszystko przemawia przeciw niemu... zdarzenia, rzeczy i ludzie... Każda godzina przynosi nowe oskarżenie... Sędzia śledczy jest tym zaskoczony i przerażony! Rozumiem, że można być zaskoczonym... Można!
— Fryderyk Larsan nie jest nowicjuszem!
— Tak! — rzekł Rouletabille z lekko zaskakującym skrzywieniem. — Myślałem, że Wielki Fred jest silniejszy! Oczywiście, nie jest debiutantem... Miałem dla niego wiele uznania, dopóki nie poznałem jego metod pracy. Są godne pożałowania. Swoją opinię zawdzięcza tylko zręczności! Brak mu umiejętności rozumowania... Teoretyczna strona jego hipotez jest uboga...
Patrzyłem na Rouletabille'a i nie mogłem opanować uśmiechu słuchając, jak ten osiemnastoletni wyrostek krytykuje pięćdziesięcioletniego człowieka, uznanego za najzdolniejszego detektywa Europy.
— Uśmiechasz się? — rzekł Rouletabille. — Nie masz racji. Przysięgam ci, że go pokonam! I to z wielkim trzaskiem... Muszę się jednak spieszyć. Larsan ma kolosalne szanse, które mu daje Darzac. Dziś wieczorem zwiększą się one jeszcze bardziej... Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy zbrodniarz przychodzi do zamku, Robert Darzac jest nieobecny i nie chce powiedzieć, gdzie się znajdował w tym czasie.
— Za każdym razem, gdy zbrodniarz przychodzi do zamku?! — zawołałem. — A więc on wraca?
— Tak. W ciągu tej nocy, gdy zdarzył się wypadek ...
Miałem usłyszeć o wypadku, o którym Rouletabille wspominał już przed pół godziną, nie opowiadając mi jednak szczegółowo. Wiedziałem, że nie należy go poganiać.
W krótkich, urywanych zdaniach nakreślił mi historię, która wprawiła mnie w osłupienie. Rzeczywiście, nawet zjawiska tak niezbadanej gałęzi wiedzy jak hipnotyzm nie są bardziej tajemnicze od ucieczki zbrodniarza czterem ludziom gotowym do schwytania go. Wydawało mi się, że sprawa ta należy do sfery zjawisk nadprzyrodzonych. Tymczasem, gdybym miał umysł Rouletabille'a, znalazłbym zupełnie proste wytłumaczenie. Ze wszystkich tajemnic Glandier najciekawszą był sposób, w jaki wyjaśnił je Rouletabille. Ale któż mógłby pochwalić się takim umysłem i takimi guzami na czole! Nie widziałem takich nigdy u nikogo innego. Podobne guzy, choć mniej wydatne, zdobiły tylko czoło słynnego Fryderyka Larsana. Kształt czoła Rouletabille'a, jeśli tak określić można, wprost rzucał się w oczy.
Pomiędzy papierami, jakie po rozprawie sądowej wręczył mi ten młody człowiek, znajduje się notatnik zawierający dokładne sprawozdanie dotyczące zniknięcia zbrodniarza i refleksje, jakie zdarzenie to nasunęło memu przyjacielowi. Wolę je czytelnikowi przytoczyć, niż powtarzać naszą rozmowę, ponieważ nie chciałbym napisać w tej historii ani jednego słowa, które ściśle nie odpowiadałoby prawdzie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obława (wyjątek z notatnika Józefa Rouletabille)
Dzisiejszej nocy, to znaczy z 29 na 30 października — pisze Józef Rouletabille — obudziłem się około godziny pierwszej. Właściwie obudził mnie jakiś hałas na dworze. Było to ponure miauczenie Zwierzątka Bożego rozlegające się w głębi parku. Wstałem i otworzyłem okno: wiatr, zimno, deszcz, zupełne ciemności i... cisza. Zamknąłem okno. Dziwaczny wrzask znów przerwał nocną ciszę. Nałożyłem szybko spodnie i marynarkę. Pogoda była straszna; komuż w taką noc chciałoby się naśladować w pobliżu zamku miauczenie kota Matki Klęczącej? Zabrałem gruby kij, jedyną broń, jaką posiadałem, i cicho otworzyłem drzwi. Znalazłem się w galerii. Oświetlona była dobrze naftową lampą z silnym reflektorem. Ale płomień lampy chwiał się, jak by w galerii był przeciąg. Odwróciłem się; za mną, na końcu galerii bocznej, z której prowadziły drzwi do pokoju Larsana i mojego, znajdowało się okno. Było otwarte. Kto je otworzył? Lub kto je tak pozostawił? Podszedłem do okna i wychyliłem się. O jeden metr poniżej okna znajduje się taras, stanowiący jednocześnie dach małego pokoiku na parterze. W razie potrzeby można z okna zeskoczyć na taras i stamtąd przedostać się na dziedziniec zamkowy. Ten, kto wybierałby tę drogę, nie miałby, oczywiście, klucza od drzwi wejściowych. Dlaczego myślałem o tych nocnych wyczynach gimnastycznych? Czyżby z powodu otwartego okna? Przecież mogło to być zwykłe niedbalstwo służącego. Zamknąłem okno kpiąc w duchu z siebie. Nagle dobiegł mnie nowy krzyk Zwierzątka Bożego. I znów cisza. Nawet deszcz przestał uderzać o szyby. W zamku wszyscy spali. Bardzo ostrożnie posuwałem się po chodniku. Dochodząc do zakrętu galerii, wysunąłem najpierw głowę rozglądając się uważnie. I tu lampa z reflektorem oświetlała dokładnie wszystko: trzy fotele, obrazy na ścianach... Po co tu przyszedłem? Nigdy zamek nie wydawał się spokojniejszy... Uśpiony. Jakiś instynkt popychał mnie w stronę pokoju panny Stangerson. Coś wołało we mnie: „Idź do pokoju panny Stangerson!" Spojrzałem na chodnik i spostrzegłem, że przede mną biegną ślady stóp, dochodzące do pokoju panny Stangerson. Stopy te przyniosły błoto z dworu. Przyjrzałem się im uważnie. Przerażające! Były to te same „eleganckie" ślady co nad stawem — ślady zbrodniarza! Poznałem je! Wszedł tu w tę słotną noc z ogrodu. Jeśli przez okno można było wyjść na taras — można było i wejść tędy. Zbrodniarz był jeszcze w zamku, bo ślady nie wracały! Wszedł przez okno, przeszedł obok pokoju Fryderyka Lar- sana i mojego, po czym skręcił w prawo i idąc przez prawą galerię wszedł do apartamentu panny Stangerson. Stanąłem przed drzwiami prowadzącymi do przedpokoju panny Stangerson. Były uchylone. Pchnąłem je bez najmniejszego szmeru, wszedłem do przedpokoju i pod samymi drzwiami pokoju spostrzegłem wychodzącą z niego smugę światła, Nadsłuchiwałem... Nic! żadnego odgłosu, nawet oddechu! Chciałem wiedzieć, koniecznie wiedzieć, co się dzieje w zupełnej ciszy za tymi drzwiami. Rzut oka na zamek upewnił mnie, że drzwi są zamknięte z tamtej strony na klucz. Za tymi drzwiami był zbrodniarz! Musiał tam być! Czy i tym razem uda mu się umknąć? Wszystko zależało ode mnie. Zimna krew i żadnego fałszywego kroku! Trzeba było zajrzeć do tego pokoju. Czy wejść do niego przez salon panny Stangerson? Musiałbym przejść następnie przez buduar. Tymczasem zbrodniarz mógłby uciec przez drzwi prowadzące do galerii. Właśnie przez te, przy których sam teraz stanąłem. Pomyślałem, że tego wieczoru jeszcze nie popełniono zbrodni, albowiem w buduarze panowała zupełna cisza. W czasie choroby panny Stangerson sypiały tam dwie służące. Byłem prawie pewny, że zbrodniarz jest w zamku. Może więc należało w tej chwili ostrzec je o tym?- Może złoczyńca ucieknie, a ja uratuję życie pannie Stangerson? Ale jeśli dzisiejszy nocny gość nie jest mordercą? Otworzono drzwi, aby mu pozwolić wejść. Kto je otworzył i kto zamknął? Ktoś wszedł do tego pokoju przez drzwi, które panna Stangerson co wieczór zamykała od wewnątrz. Któż je więc otworzył, aby wpuścić zbrodniarza? Dwie wierne służące — stara pokojówka i jej córka Sylwia? To zupełnie nieprawdopodobne! Zresztą one śpią w buduarze, a panna Stangerson — jak twierdzi Robert Darzac — niespokojna i ostrożna, sama czuwa nad swym bezpieczeństwem, odkąd na tyle lepiej się czuje, że może zrobić kilka kroków po swym pokoju. Nie widziałem, żeby wychodziła z niego. Ten niepokój Roberta Darzac, nagły lęk i ostrożność panny Stangerson zastanawiają mnie. Nie ma wątpliwości, że przed napadem w Żółtym Pokoju nieszczęsna oczekiwała zbrodniarza. Czyżby czekała na niego i dzisiejszego wieczoru? Kto ostrożnie przekręcił ten klucz i wpuścił zbrodniarza? Czyżby sama panna Stangerson? Tylko ona mogła i powinna była się obawiać wizyty zbrodniarza, chociaż mogła także mieć powody, aby mu otworzyć te drzwi. Mogła być również zmuszona do ich otworzenia! Jak więc nazwać te niesamowite spotkania?
Spotkania ze zbrodnią? Nie były to spotkania miłosne. Jestem przekonany, że panna Stangerson kocha Roberta Darzac.
Myśli te przebiegły mi przez głowę jak błyskawica. Wiedzieć! Wiedzieć! Jeśli za tymi drzwiami panuje cisza, to znaczy, że tak być musi! Może moja interwencja przyniesie więcej szkody niż pożytku?... Czy ja wiem? A może właśnie to zadecyduje o zbrodni? Chciałbym wiedzieć nie przerywając tej ciszy!
Wyszedłem z przedpokoju i idąc głównymi schodami znalazłem się w sieni. Najostrożniej, jak potrafiłem, zbliżyłem się do małego pokoiku na parterze, w którym od czasu wypadku sypiał ojciec Jakub. Zastałem go ubranego, z oczami rozszerzonymi strachem. Gdy mnie zobaczył, nie zdziwił się. Powiedział, że wstał słysząc miauczenie Zwierzątka Bożego i czyjeś kroki w parku pod jego oknem. Przez szybę dojrzał poruszający się czarny cień. Zapytałem, czy ma jakąś broń. Nie miał żadnej od chwili, gdy sędzia śledczy zabrał mu rewolwer. Wyszliśmy do parku przez małe boczne drzwi. Przesuwając się pod ścianą zamku doszliśmy do okna panny Stangerson. Tu kazałem zostać ojcu Jakubowi, a sam, korzystając z tego, że chmura na chwilę przysłoniła księżyc, stanąłem na wprost okna, ale poniżej padającego z niego światła. Okno było otwarte. Prawdopodobnie przez ostrożność: żeby móc przez nie uciec, gdyby ktoś wszedł przez drzwi.
Ależ ten, kto uciekałby tą drogą, z łatwością skręciłby sobie karki Czyżby zbrodniarz miał sznur? Musiał chyba wszystko przewidzieć! Ach, wiedzieć, co się dzieje w tym pokoju, co kryje ta cisza! Wróciłem do ojca Jakuba i szepnąłem: „drabinę". W pierwszej chwili pomyślałem o drzewie, które tydzień temu służyło mi za punkt obserwacyjny, ale natychmiast zauważyłem, że tym razem okno było uchylone w ten sposób, że z drzewa nie widziałbym nic. Poza tym chciałem nie tylko widzieć, ale także słyszeć i działać. Ojciec Jakub, ogromnie wystraszony i przejęty, zniknął w ciemnościach. Wrócił bez drabiny, przywołując mnie ruchem ręki. Kiedy podszedłem, szepnął:
— Proszę iść za mną!
Okrążyliśmy basztę.
— Poszedłem po drabinę do izby w baszcie — rzekł ojciec Jakub — służącej za skład dla ogrodnika i dla mnie. Drzwi baszty były otwarte, a z drabiny ani śladu! Wyszedłem i oto gdzie ją dostrzegłem!
Wskazał mi drugi kraniec dziedzińca. Przy blasku księżyca zobaczyłem drabinę opartą o mur tarasu, pod oknem, które przed chwilą znalazłem otwarte. Nie widziałem drabiny z góry, zasłaniał mi ją taras. Po drabinie łatwo było wejść do bocznej galerii i byłem pewny, że właśnie tą drogą przedostał się nieznajomy. Zbliżyliśmy się do niej i w chwili, gdy mieliśmy już ją zabrać, ojciec Jakub wskazał na uchylone drzwi małego pokoju, którego dachem był ów taras. Ojciec Jakub pchnął lekko drzwi i szepnął:
— Nie ma go!
— Kogo?
— Gajowego — szepnął. — Sypia tu, odkąd remontują basztę. — Po czym znaczącym ruchem wskazał uchylone drzwi, drabinę, taras i okno, które sam zamknąłem. O czym myślałem wówczas? Czy w ogóle przyszło mi coś do głowy? Raczej czułem... Tak, czułem! Jeśli gajowy jest na górze, w pokoju (chociaż oprócz drabiny i pustego pokoju nic na to nie wskazywało), musiał wejść po drabinie przez okno! Pokoje znajdujące się obok jego nowego mieszkania zajęte są na kuchnię i spiżarnię oraz mieszkanie kucharki i kamerdynera. Nie mógł więc przejść przez nie, chcąc dostać się do wnętrza zamku. Jeśli po drabinie wszedł gajowy, to łatwo mu było pod jakimkolwiek pozorem spowodować wczoraj, aby okno w galerii zostało uchylone w ten sposób, żeby móc je otworzyć i wskoczyć do wnętrza. Otwarte okno zacieśniało bardzo możliwości poszukiwania zbrodniarza. Musiał to być domownik, chyba że morderca ma wspólnika, w co nie wierzę... chyba że panna Stangerson sama pilnowała, aby okno pozostało uchylone... Jakaż to straszna tajemnica mogła zmusić pannę Stangerson do ułatwienia drogi zbrodniarzowi?... Wziąłem drabinę i przeszliśmy na tyły zamku. Okno pokoju panny Stangerson było ciągle otwarte, a między zapuszczonymi firankami pozostała szpara, przez którą padała długa smuga światła aż na trawnik, do tego miejsca, w którym właśnie się zatrzymałem. Przystawiłem drabinę do okna pokoju. Byłem prawie pewien, że nie zrobię żadnego hałasu. Ojciec Jakub pozostał na dole, a ja wraz z moim kijem wszedłem cicho po szczeblach. Wstrzymałem oddech. Ostrożnie stawiałem stopy. Nagle w połowie drogi zatrzymał mnie krzyk Zwierzątka Bożego. Zdawało mi się, że rozległ się w odległości kilku metrów. Sygnał? Czyżby wspólnik zbrodniarza spostrzegł mnie na drabinie? Może krzykiem tym przywołuje zbrodniarza do okna? Jestem zgubiony! Ktoś stał w oknie! Tak, to on! Czułem jego obecność ponad sobą, słyszałem jego oddech! Nie mogłem spojrzeć na niego. Nawet najmniejszy ruch mógł mnie zdradzić. Zobaczy mnie? Wychyli się i spojrzy w ciemność? Nie! Już odchodzi... nie zauważył... Słyszałem jego ciężkie kroki... Wspiąłem się o dalszych kilka szczebli... Głową sięgnąłem już wysokości okna. Zajrzałem przez szparę między firankami. Jakiś człowiek siedział przy biurku panny Stangerson i pisał. Był odwrócony do mnie plecami. Paląca się przed nim świeca zniekształcała jego sylwetkę. Widziałem tylko wielkie plecy. Zdumiałem się: panny Stangerson nie było w pokoju. Jej łóżko było nietknięte. Gdzie spała tej nocy? Na pewno w sąsiednim pokoju ze służącymi. Ucieszyłem się, że znalazłem tego człowieka samego. Mogłem z czystym sumieniem przygotować pościg. Ale kim był ów mężczyzna, który siedział i pisał tak spokojnie, jak przy swoim biurku? Gdyby nie ślady w galerii, otwarte okno i drabina pod nim, przypuszczałbym, że nie ma w tym nic niezwykłego, że przyszedł tu zwyczajnie, z przyczyn, których tylko ja nie znałem. A przecież nie wątpiłem już, że tajemniczy nieznajomy był tym samym, który zadał morderczy cios pannie Stangerson w Żółtym Pokoju. Chciałem zobaczyć jego twarz! Schwycić go! Ale gdybym wskoczył teraz do pokoju, mógł uciec przez drzwi do przedpokoju albo do buduaru, a stamtąd przez salon do galerii. Straciłbym go z oczu. Tymczasem teraz był blisko, jak w klatce. Zastanawiałem się, co robi samotnie w pokoju panny Stangerson? Co pisze? Do kogo pisze?...
Zszedłem na dół i wraz z Jakubem wróciłem do zamku. Następnie poprosiłem ojca Jakuba, aby obudził pana Stangersona i zaczekał na mnie u profesora, nie mówiąc mu jednak nic przed moim przyjściem. Sam — chociaż nie miałem na to ochoty — poszedłem obudzić Fryderyka Larsana. Wolałbym działać indywidualnie i samemu wygrać sprawę pod nosem śpiącego Larsana. Ale ojciec Jakub i pan Stangerson są starzy, a ja nie jestem najmocniej zbudowany... Mogło mi zabraknąć sił... Larsan był zwinny i doświadczony w podobnych wypadkach. Kiedy zapukałem, detektyw otworzył mi drzwi z miną głupawo-zdziwioną, z zapuchniętymi od snu oczami. Wyrażał ochotę wyproszenia mnie za drzwi, kładąc wszystko na karb mojej dziennikarskiej fantazji. Musiałem przysiąc, że w pokoju panny Stangerson rzeczywiście ktoś jest.
— To dziwne — powiedział. — Byłem przekonany, że zostawiłem go wczoraj po południu w Paryżu.
Ubrał się szybko, wziął rewolwer i wyszliśmy do galerii.
— Gdzie on jest? — zapytał Larsan.
— W pokoju panny Stangerson.
— A ona?
— Nie ma jej tam.
— Chodźmy!
— Nie! Na pierwszy szmer ucieknie! Ma trzy drogi odwrotu! Okno, przedpokój i buduar, w którym są kobiety...
— Będę strzelał.
— A jeśli pan chybi? Jeśli go pan tylko zrani? Może uciec. On na pewno też jest uzbrojony!... Niech mi pan pozwoli kierować pościgiem. Odpowiadam za wszystko.
— Jak pan sobie życzy — odpowiedział uprzejmie.
Upewniwszy się tedy, że wszystkie okna są szczelnie zamknięte, zatrzymałem Fryderyka Larsana na końcu bocznej galerii, pod oknem, przedtem otwartym, a zamkniętym przeze mnie. Powiedziałem do Freda:
— Dopóki nie zawołam, w żadnym wypadku proszę się stąd nie ruszać. Mam sto procent pewności, że zbrodniarz pobiegnie tędy, gdy będziemy go ścigali. Tędy wszedł przygotowując sobie ucieczkę. Ma pan niebezpieczny posterunek.
— A gdzie będzie pański? — zapytał Fred.
— Wtargnę do pokoju i napędzę panu tego człowieka!
— Proszę wziąć mój rewolwer — zawołał Fred. — Wezmę laskę pana!
— Dziękuję — odrzekłem. — Jest pan odważny!
Wziąłem rewolwer. Miałem się znaleźć sam na sam ze złoczyńcą, rewolwer dodawał mi więc otuchy. Zostawiłem Freda przy oknie (oznaczonym na planie numerem 5) i bardzo cicho zakradłem się przez lewe skrzydło zamku do mieszkania pana Stangersona. Zastałem go z ojcem Jakubem, który zgodnie z moim poleceniem powiedział swemu panu tylko tyle, że należy się ubrać. W kilku słowach objaśniłem mu, co zaszło. Profesor wziął swój rewolwer i poszedł ze mną. Znaleźliśmy się wszyscy trzej w galerii. Od chwili jak pozostawiłem zbrod- niarza przy biurku panny Matyldy, upłynęło najwyżej dziesięć minut. Pan Stangerson chciał natychmiast tam wtargnąć i zabić nędznika — to było zrozumiałe! Wytłumaczyłem mu jednak, że nie można ryzykować. Łotr mógłby nam umknąć żywy. Gdy zaręczyłem profesorowi, że jego córki nie ma w pokoju i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, uspokoił się i pozwolił mi kierować całą akcją. Panu Stangersonowi i ojcu Jakubowi powiedziałem, że mają biec z pomocą dopiero wtedy, gdy ich zawołam lub gdy usłyszą strzał. Ojca Jakuba postawiłem na końcu galerii prawej, przy oknie. (Okno nr 2). Wybrałem to miejsce, spodziewając się, że zbrodniarz będzie uciekał przez galerię, aby dopaść okna, które zostawił otwarte. Jeśli się tak stanie, na skrzyżowaniu galerii zobaczy, że okno jest strzeżone przez Fryderyka Larsana. Pobiegnie wtedy dalej, prosto przez prawą galerię. Tu natknie się na ojca Jakuba, który przeszkodzi mu wyskoczyć przez okno. Tak powinien zachować się zbrodniarz, jeżeli — o czym byłem przekonany — znał teren. Pod tym jedynym oknem było coś w rodzaju przypory. Wszystkie pozostałe okna w galerii znajdowały się wysoko ponad fosą. Skok z nich groził skręceniem karku. Drzwi i okna były dobrze zamknięte. Nawet te prowadzące do rupieciarni przy końcu prawej galerii. Sam je sprawdziłem.
Wyznaczywszy posterunek ojca Jakuba, zatrzymałem pana Stangersona przy schodach, obok drzwi do przedpokoju córki. Przypuszczałem, że gdy wpadnę do pokoju, zbrodniarz będzie uciekał raczej tą drogą niż przez buduar, w którym spały służące i którego drzwi panna Stangerson na pewno zamknęła na klucz. Domyśliłem się, że schowała się w buduarze przed spodziewaną wizytą mordercy. W każdym wypadku uciekinier wpadnie do galerii, w której wszystkie możliwe wyjścia obstawione były przez moich ludzi. Z lewej strony spotka pana Stangersona. Rzuci się więc w prawo, w kierunku galerii bocznej, gdzie zresztą sam sobie przygotował odwrót. Na skrzyżowaniu spostrzeże jednocześnie z prawej strony Fryderyka Larsana, stojącego na końcu galerii bocznej, i na wprost ojca Jakuba na końcu galerii prawej. Pan Stangerson i ja będziemy go ścigali z tyłu. W ten sposób zbrodniarz znajdzie się w pułapce! Nie ucieknie nam! Plan ten wydawał mi się mądry, prosty i pewny. Każdy inny w chwili walki rozdzieliłby nas — ten nas łączył w jednym miejscu, które określić mogłem z matematyczną dokładnością. Tym miejscem było skrzyżowanie dróg galerii. Rozstawiwszy w ten sposób wszystkich, wyszedłem z zamku, wziąłem drabinę, oparłem ją o mur i wspiąłem się po niej z rewolwerem w dłoni.
Informuję drobiazgowo i dokładnie o wszystkich szczegółach ataku, który został zaplanowany i wykonany dużo szybciej, niż mógłbym to pisać. Opisując to tak szczegółowo, chcę się upewnić, że nie opuściłem żadnej okoliczności, w której stała się ta dziwna rzecz. Dowodziła ona wymowniej niż wszystkie teorie profesora Stangersona o możliwości gwałtownej dematerializacji.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zagadkowe zniknięcie zbrodniarza (ciąg dalszy notatek Józefa Rouletabille)
I oto znów znalazłem się na drabinie — pisze dalej Rouletabille — skąd pełen niepokoju zajrzałem przez szparę między firankami. Byłem ciekaw, co teraz robi zbrodniarz. Czy jeszcze ciągle odwrócony plecami pisze coś przy biurku? A może... może go już nie ma? Jeśli tak, to którędy mógł uciec? Przecież ja jestem w posiadaniu jego drabiny. Całą siłą woli opanowałem się i wysunąłem głowę ponad parapet okna. Był! Widziałem znów jego wielkie plecy, wyolbrzymione cieniem świeczki. Stała teraz na podłodze, a człowiek pochylał się nad nią. Dziwaczna pozycja, ale jakże wygodna dla mnie! Odetchnąłem. Wspiąłem się jeszcze o dwa szczeble, lewą ręką chwyciłem framugę okna... Serce waliło mi jak młot. Rewolwer trzymałem w zębach. Teraz z kolei prawą ręką chwyciłem framugę, gwałtownie podciągnąłem się w górę i oparłem na rękach... Jeszcze tylko drabina!... Musiałem na niej za mocno stanąć i zanim zdążyłem oderwać stopy od szczebli, poczułem, że drabina się obsuwa, ociera o mur i przewraca na ziemię. Ale ja, klęcząc już na kamiennym parapecie, błyskawicznie wyprostowałem się w oknie. Zbrodniarz był jeszcze szybszy! Gdy tylko usłyszał zgrzyt drabiny, jego wielkie plecy drgnęły. Wyprostował się i odwrócił do mnie... Zobaczyłem jego twarz... Czy widziałem ją dobrze? Stojąca na podłodze świeczka oświetlała tylko jego nogi. Powyżej wszystko było ciemne. Zobaczyłem zarośniętą głowę, brodę, obłąkane oczy, bladą twarz i faworyty barwy — o ile mogłem rozpoznać — rudej... Nie znałem tej twarzy! Takie przynajmniej odniosłem w mroku pierwsze wrażenie. Tej twarzy nie znałem albo nie poznawałem jej!... Teraz należało działać błyskawicznie, jak burza, jak huragan! Tymczasem ruchy miałem skrępowane. Gdy opierając się na rękach i kolanach usiłowałem utrzymać się na oknie, nieznajomy spostrzegł mnie, poderwał się i rzucił do ucieczki! Jak przypuszczałem, dopadł drzwi prowadzących do przedpokoju. Zdążył je otworzyć. Biegnąc tuż za nim z rewolwerem w ręku, zawołałem:
— Stać!
Pędem przemierzając pokój zdążyłem jeszcze zauważyć na biurku list. W przedpokoju niemal dopadłem uciekającego. Otwarcie drzwi zabrało mu sekundę czasu. Już go prawie dotknąłem. Ale zbrodniarz w ostatniej chwili zatrzasnął mi przed nosem drzwi do galerii. Wyskoczyłem za nim. Obok mnie biegł pan Stangerson. Dzieliło nas wszystkiego trzy metry. Nieznajomy uciekał, jak się tego spodziewałem, przez prawą galerię.
— Jakub! Fred! Do mnie! — wołałem.
Nie mógł uciec! Wydałem okrzyk radości i zwycięstwa! Tymczasem uciekający dopadł skrzyżowania dwóch galerii na dwie sekundy przed przewidywanym spotkaniem. Tu nastąpiło zderzenie: pan Stangerson i ja z jednej strony, ojciec Jakub z drugiej, Larsan z trzeciej. Wpadliśmy na siebie, niemal przewracając się. Uciekiniera nie było!
Popatrzyliśmy na siebie zdumieni jak wobec czegoś nadprzyrodzonego, z wyrazem osłupienia w oczach. Nieznajomego nie było!
Co się z nim stało? Gdzie się podział?
Zawróciliśmy jak obłąkani. Obejrzeliśmy wszystkie kąty galerii. Obejrzeliśmy wszystkie okna galerii. Były szczelnie zamknięte. A zresztą, jak mógłby je otworzyć? Byłoby to jeszcze bardziej zagadkowe niż jego zniknięcie.
Gdzie się podział? Nie mógł się wydostać ani przez drzwi, ani przez okno, ani w żaden inny sposób. Wszystkie drogi obstawiliśmy! Przyznaję, że czułem się zupełnie zdruzgotany! Galeria była oświetlona. Nie istniał żaden ukryty otwór ani zakamarek, gdzie można by było się schować! Odsunęliśmy do ścian wszystkie fotele, zajrzeliśmy za obrazy. Zajrzelibyśmy nawet do wazonów, gdyby stały w galerii. Nikogo tam nie było! Nikogo!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tajemnicza galeria
Panna Stangerson stanęła na progu swego pokoju — ciągnął dalej w swych zapiskach Rouletabille. — Staliśmy właśnie przy jej drzwiach, w galerii, gdzie spotkało nas to niezrozumiałe zjawisko. Bywają chwile, gdy czuję się bezradny. W głowie miałem pustkę. Cała konstrukcja logiczna mego rozumowania zawaliła się. Dręczyła mnie świadomość krachu rozsądku, uczucie, które wyjaławiało, wytrącało z równowagi moje myślące normalnymi, ludzkimi kategoriami „ja".
Na szczęście Matylda Stangerson stanęła na progu swego pokoju. Zobaczyłem ją i to wprowadziło jakiś ład w moich myślach. Oddychałem tym samym powietrzem co ona, oddychałem perfumami Czarnej Damy. Droga Czarna Dama, której nigdy już nie odnajdę! Dobry Boże, oddałbym dziesięć lat, oddałbym połowę życia, by zobaczyć jeszcze raz Czarną Damę. Niestety. Tylko od czasu do czasu odnajduję podobny zapach perfum. Siad wyczuwalny tylko dla mnie, ślad mego dzieciństwa. To właśnie bolesne wspomnienie twych perfum, Czarna Damo, przywiodło mnie do stojącej w bieli kobiety, bladej i pięknej, która zatrzymała się na progu tajemniczej galerii. Jej wspaniałe, upięte na karku, złociste włosy pozwalały dostrzec czerwoną gwiazdę na skroni. Bliznę po ranie, od której mogła umrzeć.
Gdy zaczynałem zajmować się tą sprawą, wyobrażałem sobie, że w ową tragiczną noc panna Stangerson miała uczesanie z przedziałem. Ale przecież przed wejściem do Żółtego Pokoju nic innego nie mogłem stwierdzić.
Teraz, po tym tajemniczym wypadku w galerii, przestałem w ogóle myśleć. Stałem osłupiały wobec pojawienia się panny Stangerson, bladej i tak pięknej. Ubrana w peniuar olśniewającej białości, wydawała się zjawą, pięknym złudzeniem... Ojciec chwycił ją w ramiona, objął czule, jak by odzyskiwał ją raz jeszcze. Tak, mógł jeszcze raz stracić córkę I Zabrakło mu odwagi, aby zadawać jej pytania. Wprowadził pannę Matyldę do pokoju. Weszliśmy za nimi chcąc ostatecznie czegoś się dowiedzieć. Drzwi do buduaru były otwarte. Dwie wystraszone twarze służących wychyliły się ku nam.
— Co oznacza ten hałas? — zapytała panna Stangerson.
Tej nocy nie miała zamiaru spać w swym pokoju.
Położyła się razem ze swymi służącymi. Wszystkie trzy zamknęły się w buduarze. Od czasu nocnego napadu nawiedzało ją często uczucie lęku, zupełnie zresztą zrozumiałe. Któż pojmie, dlaczego tej właśnie nocy, gdy przyszedł nieznajomy, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności była zamknięta ze swymi służącymi? Kto zrozumie, dlaczego się nie zgodziła, aby w jej salonie spał pan Stangerson, chociaż była pełna obaw? Kto zrozumie, dlaczego zniknął list, który leżał przed chwilą na stole w pokoju? Ten, kto zastanowiłby się nad tym, odpowiedziałby: Panna Stangerson spodziewała się wizyty zbrodniarza i nie mogła jej zapobiec... Nie uprzedziła nikogo, ponieważ chodziło o to, aby zbrodniarz został nierozpoznany... nierozpoznany dla ojca... nierozpoznany dla wszystkich... z wyjątkiem Roberta Darzaka. Robert Darzac musiał go już znać. Może znał go dawniej? Nie należy zapominać zdania, które wypowiedział w Pałacu Elizejskim:
— Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?
Któż miał zostać ofiarą zbrodni, jeśli nie ów nieznajomy?
Nie wolno też zapominać odpowiedzi Darzaka na moje pytanie:
— Czy panu się nie podoba, że to ja odnajdę zbrodniarza?
— Zabiłbym go własnymi rękami! — rzekł mi wtedy.
Powtórzyłem:
— Nie odpowiedział mi pan na pytanie.
I w tym kryła się prawda. Robert Darzac dobrze znał zbrodniarza. Bał się, że go odkryję, chociaż sam chciał go zabić! Ułatwił mi dochodzenie z dwóch przyczyn: ponieważ zmusiłem go do tego i po drugie — aby zapewnić lepszą opiekę Matyldzie.
Stałem w jej pokoju. Patrzyłem na nią i na miejsce, gdzie przed chwilą leżał list. Panna Stangerson zabrała go. Był do niej, oczywiście... Nieszczęśliwa, drżała pełna niepokoju. Drżała słuchając fantastycznej opowieści o wizycie zbrodniarza w jej pokoju i pościgu za nim. Widać było, że uspokoiła się dopiero w chwili, gdy usłyszała, że zbrodniarz, jakimś nieznanym sposobem, zdołał nam zbiec.
Zapadło głębokie milczenie. Byliśmy tam wszyscy i wszyscy widzieliśmy ją; jej ojciec, Larsan, ojciec Jakub i ja. Jakie myśli krążyły wokół niej w tej ciszy? Po wydarzeniach dzisiejszego wieczoru, po zagadkowej historii w galerii, po niezwykle tajemniczej wizycie zbrodniarza w jej pokoju, u niej... Wydawało mi się, że wszystkie myśli, począwszy od łych, które lęgły się w głowie ojca Jakuba aż do powstających w mózgu pana Stangersona — wszystkie one dałyby się sprowadzić do słów: „Zdradź nam tajemnicę, którą znasz! Wytłumacz, a może zdołamy cię uratować".
Jakże ją chciałem ratować! Ratować od niej samej i od tamtego... Czułem, że oczy napełniają mi się łzami na myśl o tej tak skrzętnie ukrywanej tajemnicy.
Stała tu, owiana zapachem perfum Czarnej Damy! Widziałem ją, byłem w jej pokoju, do którego nie chciała mnie wpuścić, w którym mogła swobodnie milczeć. Od momentu tragedii w Żółtym Pokoju krążyliśmy wokół tej nieprzeniknionej i milczącej kobiety, żeby dowiedzieć się tego, co ona wiedziała. Nasze pragnienia i usiłowania odkrycia całej prawdy musiały być dla niej dodatkową męką. Kto mógł zaręczyć, że odkrywając jej tajemnicę nie wywołam jeszcze straszniejszego dramatu? Kto mógł zapewnić, że ona nie zginie? Przecież mogła umrzeć, a my nie wiedzielibyśmy nic. Albo raczej byliby tacy, którzy by nie wiedzieli... Ale ja... gdybym wiedział kto — wiedziałbym wszystko. Kto? Kto? Nie wiedząc kto, muszę milczeć przez wzgląd na nią. Nie ulega wątpliwości, że Matylda wiedziała, w jaki sposób morderca uciekł z Żółtego Pokoju. A jednak milczała. Dlaczego ja miałbym mówić? Gdybym wiedział kto — powiedziałbym tylko jej!
Patrzyła na nas martwo, tak jak by nikogo nie było w pokoju. Milczenie przerwał pan Stangerson. Powiedział, że odtąd nie opuści mieszkania córki. Wobec tej stanowczej decyzji nie pomogły jej sprzeciwy. Pan Stangerson nie ustąpił. Oświadczył, że sprowadzi się jeszcze tej nocy. Po czym troszcząc się o jej zdrowie, zaczął jej robić wymówki, że wstała. Przemawiał jak do małego dziecka. Uśmiechał się, nie wiedząc już, co mówi, co robi. Sławny profesor stracił głowę. Powtarzał bez związku te same słowa... Był zupełnie roztrzęsiony. Podobnie było z nami. Panna Stangerson powiedziała tylko pełnym rozpaczy głosem:
— Ojcze! Mój ojcze...
Starzec wybuchnął płaczem. Ojciec Jakub hałaśliwie wycierał nos, Fryderyk Larsan odwrócił się, by ukryć wzruszenie... I ja nie wytrzymywałem tego napięcia. Nie mogłem skupić myśli, nie mogłem rozumować. Byłem u kresu wytrzymałości. Pełen obrzydzenia dla siebie.
Fryderyk Larsan, tak jak i ja, po raz pierwszy od chwili wypadku w Żółtym Pokoju znalazł się w towarzystwie panny Stangerson. Od dawna obaj nalegaliśmy na przesłuchanie nieszczęsnej, ale nie uzyskaliśmy zgody. Panna Stangerson była za słaba, aby nas przyjąć, a pytania sędziego i tak bardzo ją męczyły. Można było wyczytać w tym również niechęć dla naszych poszukiwań. Mnie to nie dziwiło, ale Larsana zawsze zastanawiało. Fryderyk Larsan i ja mieliśmy o zbrodni zupełnie różne zdania.
Oni płakali! Ja natomiast nie przestawałem powtarzać sobie w duchu: Wyjaśnię sprawę! Uratuję ją wbrew niej samej! Uratuję nie kompromitując jej! Nie dopuszczę do tego, żeby „on" przemówił. Jaki „on"? O N? Zbrodniarz! Schwycić go i zamknąć mu usta! Robert Darzac mówił: „Żeby zamknąć mu usta — trzeba go zabić". Wniosek nasuwa się sam. Ale czy mam prawo zabić mordercę panny Stangerson? Nie. Nawet gdybym miał okazję? Przyszłość pokaże, czy ON istnieje rzeczywiście, czy jest z krwi i kości... Przyszłość pokaże go martwego, jeśli nie można będzie schwytać go żywym! Jak powiedzieć o tym kobiecie, która nas nawet nie zauważa, przejęta rozpaczą swego ojca? Jak jej dać do zrozumienia, że zrobię wszystko, by ją ocalić?
Podszedłem do niej. Chciałem mówić, błagać, prosić o zaufanie do mnie. W kilku słowach, zrozumiałych tylko dla niej i dla mnie chciałem wyrazić, że wiem, jakim sposobem zbrodniarz wydostał się z Żółtego Pokoju... Że odgadłem już połowę jej sekretu, że całym sercem jej współczuję...
Ale właśnie w tej chwili panna Stangerson gestem poprosiła, abyśmy pozostawili ją samą. Gest ten wyrażał znużenie i chęć natychmiastowego odpoczynku. Pan Stangerson podziękował nam i poprosił, żebyśmy wrócili do swych pokoi. Ukłoniliśmy się i poprzedzani przez ojca Jakuba wróciliśmy do galerii. Słyszałem, jak Fryderyk Larsan mruczał po drodze: „Dziwne, dziwne...", po czym ruchem ręki zaprosił mnie do swego pokoju. Na progu zatrzymał się i powiedział do ojca Jakuba:
— Widzieliście go dobrze?
— Kogo? — zapytał ojciec Jakub.
— Tego człowieka.
— Czy go widziałem? Tak. Miał wielką, rudą brodę i rude wąsy.
— Mnie się także tak wydawało — wtrąciłem.
— I mnie! — powiedział Fryderyk Larsan.
Wielki Fred i ja pozostaliśmy sami, aby omówić
wypadki. Rozmawialiśmy godzinę, rozpatrując je od wszystkich stron. Sądząc z pytań, jakie mi stawiał, i wyjaśnień, które dawał — Fred jest zdania, że człowiek ten ukrył się w jakimś sekretnym przejściu, które znał; nawiasem mówiąc, przeczy to temu, co widziałem ja i co widział sam Larsan.
— Ów tajemniczy jegomość zna zamek! — powtarzał mi detektyw — zna go dobrze!
— Jest to człowiek wysoki, dobrze zbudowany...
— Zbudowany tak jak trzeba... — mruknął Fred.
— Rozumiem — powiedziałem — ale czym pan wytłumaczy tę rudą brodę i wąsy?
— Nienaturalnie wielka ta broda, nieprawdziwe te wąsy. Po prostu sztuczne! — stwierdził Fryderyk Larsan.
— Łatwo tak powiedzieć. Myśli pan ciągle o Robercie Darzaku? Nie może się pan jakoś wyzwolić od tego wrażenia, Jestem przekonany o niewinności Darzaka!
— Tym lepiej... Życzę mu jak najlepiej, ale niestety wszystko temu przeczy. Czy zauważył pan ślady na dywanie? Chodźmy je obejrzeć!
— Widziałem! To ślady eleganckich butów znad stawu.
— Czyli ślady Roberta Darzac. Chyba pan temu nie zaprzeczy?
— Oczywiście... możemy się jednak mylić...
— Czy zauważył pan, że ślady tych stóp nie zawracają? Goniony przez nas wszystkich człowiek wybiegając z pokoju nie pozostawił żadnych śladów...
— Mógł być w tym pokoju od kilku godzin. Błoto na butach mogło wyschnąć, a poza tym mógł biec na czubkach palców. Raczej widziało się go, niż słyszało...
Przerwałem nagle tę bezsensowną, niegodną nas gadaninę. Dałem Larsanowi znak, żeby posłuchał.
— Na dole... drzwi się zamknęły!...
Zeszliśmy na dół, przed zamek. Zaprowadziłem
Larsana do małego pokoju pod tarasem. Pokazałem mu teraz zamknięte, a przedtem otwarte drzwi, przez szpary których sączyło się światło.
— Gajowy — rzekł Fred.
— Chodźmy — szepnąłem.
Byłem zdecydowany... ale zdecydowany na co? Czy zdawałem sobie sprawę, o co mi chodzi? Czy byłem zdecydowany uwierzyć, że winny jest gajowy? Czy wierzyłem w to? Gwałtownie zapukałem do drzwi.
Może ten powrót do izby gajowego wyda się komuś spóźniony, może po ucieczce zbrodniarza naszym pierwszym obowiązkiem było systematyczne przeszukanie każdego kąta wokół zamku, parku i w całej okolicy.
Gdyby postawiono nam taki zarzut, moglibyśmy tylko odpowiedzieć, że nieznajomy przepadł w galerii w tak nieprawdopodobny sposób, jak by się nagle zdematerializował. Uciekł w chwili, gdy prawie dotykaliśmy go, gdy już mieliśmy go w rękach. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że odnajdziemy go w ciemnościach nocy, w parku... Zresztą, powiedziałem wam już, że zniknięcie jego było dla mnie podobne do uderzenia obuchem.
Zapukałem do drzwi. Otworzyły się natychmiast. Gajowy zapytał nas spokojnym głosem, czego sobie życzymy. Był w koszuli, miał właśnie kłaść się spać. Łóżko nie było jeszcze pościelone. Weszliśmy. Zapytałem ze zdziwieniem:
— Nie spał pan jeszcze?
— Nie — odpowiedział szorstko. — Obchodziłem las i park. Właśnie wróciłem. Teraz już się kładę. Dobranoc!
— Chwileczkę — zacząłem. — Niedawno przy pańskim oknie stała drabina...
— Drabina? Nie widziałem żadnej drabiny! Dobranoc!
I całkiem po prostu wyprosił nas z pokoju. Za drzwiami popatrzyłem na Larsana. Miał minę nieprzeniknioną.
— I cóż? — zapytałem.
— I cóż? — odpowiedział Larsan.
— Czy panu to nic nie nasuwa?
Był wyraźnie w złym humorze. Wchodząc do zamku słyszałem, jak mruczał:
— Byłoby to bardzo, bardzo dziwne, gdybym się mylił w tej sprawie.
Zdawało mi się, że to zdanie było zaadresowane bardziej do mnie niż do niego.
— Tak czy tak, niedługo nasza ciekawość będzie zaspokojona. Rano powinno się wszystko wyjaśnić — dorzucił.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rouletabille zakreśla koło na czole
Pożegnaliśmy się melancholijnym uściskiem dłoni. Byłem szczęśliwy, że udało mi się wzbudzić pewne wątpliwości w tym umyśle oryginalnym i wyjątkowo inteligentnym, ale pracującym bez żadnej metody. Nie kładłem się już. O wschodzie słońca wyszedłem przed zamek. Obszedłem go wokół, badając ślady wiodące do niego lub odchodzące na zewnątrz. Ale wszystkie były tak zatarte i pogmatwane, że niczego nie mogłem z nich wywnioskować. Zresztą, podkreślam raz jeszcze, nie przypisuję decydującej roli zewnętrznym śladom, jakie zbrodniarz pozostawia po sobie. Metoda, która wnioski o zbrodniarzu wyciąga ze śladów jego stóp, Jest najbardziej prymitywna. Istnieje wiele identycznych ze sobą śladów. Mogą dać pierwsze wskazówki, ale w żadnym wypadku nie wolno traktować ich jako wystarczający dowód.
Niemniej jednak w wielkiej rozterce wyszedłem na dziedziniec i pochylony nad śladami, wszystkimi śladami, jakie tam były, pytałem je o tę pierwszą wskazówkę, której potrzebowałem, aby zaczepić się o coś rozsądnego, o coś, co pozwoliłoby logicznie rozpatrzyć wydarzenia w tajemniczej galerii. Rozumować? Jak rozumować? Ba, rozumować właściwie. Zrozpaczony siadłem na kamieniu na dziedzińcu. To, co robiłem od przeszło godziny, było najpodlejszą robotą nawet dla zwykłego policjanta! Jak pierwszy lepszy inspektor szedłem po kilku tropach, które mogły mi powiedzieć, co zechcę, i zmusić mnie do myślenia według własnych wskazówek.
Czułem się głupszy i bardziej godny pogardy niż stworzeni przez współczesnych pisarzy detektywi Sûreté... detektywi, którzy kształcili się na lekturze Edgara Poe lub Conan Doyle'a. Ach, wy detektywi literaccy, którzy wysnuwacie góry głupoty z jednego śladu na piasku, z jednego śladu ręki na murze.
I ciebie to dotyczy, Fryderyku Larsanie. Za dużo czytałeś Conan Doyle'a, mój stary. Sherlock Holmes nauczył cię robić głupstwa, pomyłki większe niż te, o których czyta się w książkach. To one doprowadzają do aresztowania niewinnego człowieka. Swoją Conan Doyle'owską metodą potrafiłeś przekonać sędziego śledczego, szefa Sûreté, wszystkich! Oczekujesz ostatecznego dowodu... ostatecznego... Podaj więc, nieszczęśniku, pierwszy dowód!
To, co ci mówią zmysły, nie może być dowodem. Ja także pochylam się nad rzeczywistymi śladami, ale jedynie po to, aby poprzez nie wejść w krąg zakreślony przez mój rozum. Jakże często krąg ten wydaje mi się za ciasny, za wąski... Ale nawet ciasny krąg rozumu jest olbrzymi, ponieważ zawiera tylko prawdę. Zapewniam, dowody zewnętrzne były tylko mymi pomocnikami, nigdy panami. Nigdy nie zrobiły ze mnie mechanicznie działającej istoty, straszniejszej niż człowiek bez oczu — człowieka, który widzi źle. Oto dlaczego, Fryderyku Larsanie, przezwycięża twój błąd i twoje prymitywne rozumowanie.
I cóż? Dzisiejszej nocy po raz pierwszy w tajemniczej galerii zaszedł fakt, który wydaje się przekraczać zakreślone przez mój rozum koło. I oto bredzę z nosem przy ziemi, jak prosię szukające w błocie odpadków. No, Rouletabille, przyjacielu, głowa do góry! Niemożliwe, aby wypadek w galerii wychodził rzeczywiście poza krąg zakreślony twoim rozumem. I ty o tym wiesz! Głowa do góry!... Obiema rękami ściśnij guzy twego czoła i przypomnij sobie, że gdy zakreślałeś w swym umyśle krąg, tak jak rysuje się na papierze figurę geometryczną, podszedłeś do sprawy właściwie.
Wejdź teraz ponownie do tajemniczej galerii i opierając się na twoim właściwym sposobie i twojej racji, jak Fryderyk Larsan opiera się na lasce, szybko udowodnij, że Wielki Fred jest głupcem.
(...) Józef Rouletabille
30 październik, południe.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem... Z rozpaloną głową wszedłem znów do galerii i chociaż nie znalazłem żadnych dodatkowych śladów, właściwy sposób mego rozumowania wskazał mi rzecz tak straszną, że całą siłą woli musiałem się opanować, aby nie upaść.
Ach! Trzeba będzie zmobilizować jeszcze dużo siły, aby odkryć dowody, które zmieszczą się, będą musiały się zmieścić w kręgu zakreślonym przez guzy mego czoła.
Józef Rouletabille
30 październik, północ.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Rouletabille zaprasza mnie na śniadanie do oberży „Pod Basztą"
Dopiero o wiele później wręczył mi Rouletabille zeszyt, w którym zaraz następnego ranka po owej nocy opisał tajemnicze wydarzenia w galerii. Kiedy przybyłem do Glandier, opowiedział mi z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, o czym i wy teraz wiecie. Zrozumiałem, na co przeznaczył w tym tygodniu kilkugodzinny pobyt w Paryżu, w czasie którego praktycznie nie dowiedział się niczego. Zagadkowy wypadek w galerii miał miejsce w nocy z 29 na 30 października, to znaczy trzy dni przed moim przyjazdem do zamku. Wezwany depeszą mego przyjaciela 2 listopada, przyjechałem do Glandier przywożąc rewolwery.
Siedziałem w pokoju Rouletabille'a, który właśnie zakończył swe opowiadanie. Mówiąc nie przestawał się bawić wypukłymi szkłami binokli, które znalazł na stoliku. Z radością, jaką wyjawiał manipulując tymi szkłami dalekowidza, wnioskowałem, że właśnie one stanowią jeden z namacalnych dowodów, niezbędnych do zamknięcia kręgu zakreślonego przez jego umysł.
Ten dziwaczny i jedyny w swoim rodzaju sposób, w jaki tłumaczył mi całą sprawę, używając skrótów doskonale pasujących do toku jego myśli, nie zaskakiwał mnie już. Często jednak trzeba było odgadywać myśli mego przyjaciela, żeby zrozumieć całość dowodu. O, nie zawsze było łatwo pojąć zamysły Józefa Rouletabille!
Sposób rozumowania tego żółtodzioba był jedną z najciekawszych rzeczy, jakie kiedykolwiek obserwowałem. Rouletabille szedł z nim przez życie, nie domyślając się nawet, jakie budził zdumienie, więcej: osłupienie! Ludzie odwracali za nim głowy, zatrzymywali się, chcieli uważnie przyjrzeć się tej oryginalnej postaci.
Zamiast pytać, skąd jest ten człowiek i do czego zmierza? — pytali: „Skąd się bierze rozumowanie Józefa Rouletabille'a i do czego ono prowadzi?"
Sam Rouletabille nie domyślał się oryginalności własnego sposobu myślenia, więc wcale mu to nie przeszkadzało i kroczył przez życie jak każdy zwykły śmiertelnik. Człowiek nieprzeciętny nie podejrzewa nawet swojej oryginalności i czuje się zupełnie dobrze w swoim środowisku. Z prostotą dziecka, nieświadomego swej odrębności umysłowej, wyraża i tłumaczy zjawiska przy pomocy jakichś logicznych skrótów, których inni, nie obdarzeni równie doskonałymi zmysłami, zrozumieć nie potrafią.
Gdy Józef Rouletabille zapytał mnie o zdanie, odpowiedziałem, że pytanie to sprawia mi kłopot. Zaproponował, żebym spróbował wyciągnąć wnioski z tego, co mi opowiedział. Zgodziłem się.
— Punktem wyjścia mego rozumowania — powiedziałem— jest nie ulegający wątpliwości fakt: zbrodniarz, którego ścigaliście, był w czasie pogoni przez moment w galerii... Na razie tyle.
— Zacząłeś dobrze! — zawołał. — Nie powinieneś jednak zatrzymywać się tak szybko! Pomyśl jeszcze trochę!
— Spróbuję. W momencie, gdy był w galerii, i później, kiedy przepadł — nie mógł przeniknąć ani przez drzwi, ani przez okno. Musiał więc wymknąć się jakimś innym przejściem.
Rouletabille patrzył na mnie ze współczuciem, uśmiechając się niedbale, po czym nie omieszkał mnie poinformować, że ciągle rozumuję jak niezdara.
— Co mówię, niezdara... Rozumujesz jak Fryderyk Larsan!
Rouletabille przechodził na zmianę okresy uwielbienia i niechęci dla Fryderyka Larsana. Czasem wołał:
— On jest naprawdę wielki!
A czasem jęczał:
— Co za głupiec!
Zaobserwowałem, że było to zależne od tego, czy odkrycia Fryderyka Larsana pokrywały się z rozumowaniem mego przyjaciela, czy nie. Były to jednak tylko drobne słabości szlachetnego charakteru tego wielkiego dziecka.
Później zaproponował mi spacer po parku. Gdy przechodziliśmy przez dziedziniec w kierunku wyjścia, hałas otwieranych okiennic zmusił nas do odwrócenia głowy. W lewym skrzydle zamku w oknie pierwszego piętra ujrzeliśmy szkarłatną i dokładnie wygoloną twarz, której nie znałem.
— Patrz! — mruknął Rouletabille — Artur Rance!
Opuścił głowę, przyśpieszył kroku i słyszałem
tylko, jak mruczał przez zęby:
— A więc i on był tutaj tej nocy? Po co przyjechał?
Gdy odeszliśmy już dość daleko od zamku, zapytałem go, kim jest Artur Rance i skąd go zna. Przypomniał mi poranną opowieść i oznajmił, że Artur Rance jest właśnie tym Filadelfijczykiem, z którym tak dużo pił podczas przyjęcia w Pałacu Elizejskim.
— Ależ on chyba miał wyjechać z Francji? — zapytałem.
— Tak! Dlatego właśnie jestem zaskoczony widząc go tutaj. Nie tylko we Francji, ale na dodatek w Glandier! Na pewno nie przyjechał dzisiejszej nocy, musiał więc przyjechać wczoraj przed obiadem. Że też go nie widziałem! Jak to się mogło stać, że dozorcy mnie nie zawiadomili?
Zwróciłem mu uwagę, że nie powiedział mi jeszcze, w jaki sposób uwolnił dozorców.
Zbliżaliśmy się właśnie do ich mieszkania. Oboje Bernier zobaczyli nas z daleka. Miły uśmiech rozjaśnił ich szerokie twarze. Wydawało się, że zapomnieli już o przykrościach aresztu. Mój młody przyjaciel zapytał ich, o której godzinie przybył Artur Rance. Odpowiedzieli, że nie wiedzą nic o obecności Artura Rance w zamku. Miał przyjechać wczoraj wieczorem, ale oni nie otwierali bramy. Słyszeli, że Artur Rance bardzo lubi chodzić i nawet nie chciał, by wysyłać po niego wóz. Miał zwyczaj wysiadać na stacji małego miasteczka Saint-Michel i stamtąd piechotą iść przez las do zamku. Przechodził przez grotę Świętej Genowefy, później przeskakiwał niskie ogrodzenie i w ten sposób dostawał się do parku Glandier. Zauważyłem, że w miarę opowiadania stróżki twarz Rouletabille'a chmurzyła się. Był niezadowolony — i zdaje się, że niezadowolony z siebie samego. Widocznie drażnił go fakt, że pracując na miejscu i przeprowadzając z taką skrupulatnością badania nad rzeczami i mieszkańcami Glandier, dopiero teraz się dowiedział, jaką drogą Artur Rance miał zwyczaj przychodzić do zamku.
— Mówicie, że pan Artur Rance zawsze tędy przybywał do zamku... A kiedy był tu po raz ostatni? — zapytał pochmurnie.
— Nie możemy powiedzieć tego zupełnie dokładnie — odpowiedział Bernier. — Kiedy byliśmy w areszcie, nie docierały do nas żadne wiadomości, a poza tym jak ten pan tu przyjeżdżał, to nigdy nie wchodził przez naszą bramę. Pewnie opuszcza zamek również tą drogą.
— A czy możecie powiedzieć, kiedy tu był po raz pierwszy?
— O tak, proszę pana. To było dziewięć lat temu.
— A więc dziewięć lat temu był po raz pierwszy we Francji! — powiedział Rouletabille. — I od tej pory ile razy przyjeżdżał do Glandier?
— Trzy razy.
— Kiedy był ostatnio za waszej pamięci?
— Osiem dni przed wypadkiem w Żółtym Pokoju!
Rouletabille zapytał jeszcze zagadkowo, zwracając się wyłącznie do dozorczyni:
— W szparze podłogi?
— W szparze podłogi — odpowiedziała.
— Dziękuję — rzekł Rouletabille. — Bądźcie przygotowani na dzisiejszy wieczór.
Ostatnie zdanie powiedział z palcem na ustach, nakazując w ten sposób spokój i milczenie. Wyszliśmy do parku i skierowaliśmy się do oberży „Pod Basztą".
— Jadasz w tej oberży? — zapytałem.
— Czasami.
— Ale jesz również w zamku?
— Tak, Larsan i ja każemy sobie podawać raz w jego, raz w moim pokoju.
— Czy pan Stangerson nigdy nie towarzyszy wam przy posiłkach?
— Nigdy.
— Czy wasza obecność w zamku nie jest dla niego męcząca?
— Nie wiem. W każdym razie zachowuje się tak, jak byśmy go nie krępowali.
— Nigdy was o nic nie pyta?
— Wciąż pozostaje pod wrażeniem tej nocy, kiedy stał za drzwiami Żółtego Pokoju, w którym usiłowano zamordować jego córkę, a potem wyważył drzwi i nie znalazł zbrodniarza! Jest przekonany, że jeśli on sam nie może zrozumieć ani odkryć niczego, my tym bardziej tego nie dokonamy. Nie, od chwili oskarżenia Larsana postanowił nie sprzeciwiać się naszym hipotezom.
Rouletabille zagłębił się w swych rozmyślaniach. Dopiero po chwili zauważył mnie ponownie i opowiedział, w jaki sposób uwolnił małżeństwo dozorców.
— Przed kilkoma dniami poszedłem do pana Stangersona z kartką papieru, żeby napisał na niej następujące słowa: „Zobowiązuję się, bez względu na to, co zeznają, nie zwalniać z pracy moich dwojga wiernych dozorców — Berniera i jego żony". Wytłumaczyłem mu, że dzięki tej kartce skłonię dozorcę i jego żonę do mówienia. Zapewniłem go, że nie brali żadnego udziału w zbrodni. Byłem zresztą o tym przekonany. Sędzia śledczy pokazał to oświadczenie Bernierom. Nie obawiając się już o posadę, przemówili, zeznając to, czego się spodziewałem. Opowiedzieli, że po kryjomu polowali na terenie posiadłości pana Stangersona. Był to okres polowań, dlatego w chwili wypadku znaleźli się niedaleko pawilonu. Króliki złapane w posiadłości pana Stangersona sprzedawali właścicielowi oberży „Pod Basztą", ten sprzedawał je swym gościom lub odprzedawał do Paryża. Tak wygląda prawda. Odgadłem ją już pierwszego dnia.
Przypomnij sobie, co powiedziałem w oberży „Pod Basztą": „Teraz trzeba by zjeść coś krwistego". Usłyszałem to zdanie tego samego ranka przed bramą parku. Słyszałeś je również, ale nie zwróciłeś na nie uwagi. Przypominasz sobie, że gdy zbliżaliśmy się do bramy, zatrzymaliśmy się na widok człowieka, który chodził tam i z powrotem na zewnątrz muru okalającego park, patrząc niespokojnie na zegarek. Tym człowiekiem był Fryderyk Larsan. Otóż stojący poza nami na progu oberży właściciel mówił do kogoś, kto znajdował się wewnątrz: „Teraz trzeba by zjeść coś krwistego".
Dlaczego to „teraz"? Gdy ktoś, tak jak ja, szuka najbardziej tajemniczej prawdy, niczego nie pomija. Trzeba znaleźć sens w każdej rzeczy. Przyjechaliśmy do małej wioski wstrząśniętej zbrodnią. Logika nasuwała mi przypuszczenie, że każde zdanie tu wypowiedziane może mieć związek z wypadkiem. „Teraz" oznaczało dla mnie „od momentu zbrodni". Od chwili rozpoczęcia badań szukałem związku między tym zdaniem i dramatem, jaki się rozegrał. Poszliśmy na śniadanie „Pod Basztę". Powtórzyłem swobodnie to zdanie i zorientowałem się z zakłopotania i zdziwienia ojca Mateusza, że — przynajmniej, jeśli o niego chodzi — nie przesadziłem znaczenia tych słów. Wtedy dowiedziałem się o uwięzieniu dozorców. Ojciec Mateusz opowiadał nam o nich, tak jak się mówi o starych znajomych, których się żałuje. Powiedziałem sobie: „teraz", skoro dozorcy są aresztowani, „trzeba by zjeść coś krwistego". Nie ma dozorców, brak dziczyzny. Jak doszedłem do tej hipotezy o dziczyźnie? Wyraźna nienawiść ojca Mateusza do gajowego pana Stangersona, nienawiść — jak przypuszczałem — podzielana przez dozorców, nasunęła mi całkiem zwyczajnie myśl o kłusownictwie. Otóż, według wszystkich danych, dozorcy nie mogli być w swoich łóżkach w chwili dramatu. Po cóż więc tej nocy byli na dworze? Jako uczestnicy napadu? Nie chciałem w to wierzyć. Już wówczas przypuszczałem, że zbrodniarz nie miał wspólnika i że cały dramat krył się w tajemnicy, jaka łączyła pannę Stangerson i mordercę, a dozorcy nie mieli w tym żadnego udziału. Dlaczego tak myślałem, wyjaśnię ci później. W kwestii dozorców kłusownictwo tłumaczyło wszystko, Szukałem tylko dowodów kłusownictwa w ich mieszkaniu. Wśliznąłem się, jak wiesz, do ich domku. Pod łóżkiem odkryłem sidła i druty.
„Do diabła! — pomyślałem — Oto co ich sprowadziło w nocy do parku"! Nie dziwiło mnie wcale ich milczenie przed sędzią ani to, że pod tak ciężkim zarzutem jak udział w zbrodni nie przyznali się od razu do kłusownictwa. Kłusownictwo uratowałoby ich co prawda od sądu przysięgłych, ale wypędziłoby z zamku. Ponieważ byli całkowicie pewni swej niewinności, mieli nadzieję, że wszystko się wyjaśni i w dalszym ciągu nikt o kłusownictwie się nie dowie. Mieli zawsze możność w ostatniej chwili powiedzieć o nim! Pokazując im zobowiązanie pana Stangersona przyśpieszyłem przyznanie się do kłusownictwa. Dali wszystkie niezbędne dowody i zostali wypuszczeni na wolność. Czują dla mnie wielką wdzięczność. Dlaczego nie uwolniłem ich wcześniej? Ponieważ nie byłem pewien, czy uprawiali tylko kłusownictwo. Chciałem zbadać teren.
Moje przekonanie potwierdzało się w miarę upływu dni. Po wypadku w tajemniczej galerii potrzebowałem pomocy ludzi zaufanych. Postanowiłem nie zwlekając zjednać sobie dozorców i uwolniłem ich z więzienia. To wszystko!
Raz jeszcze mogłem podziwiać prostotę rozumowania, które pozwoliło odnaleźć prawdę w sprawie dozorców! Oczywiście, sprawa była drobna, ale ze swej strony myślałem, że pewnego dnia ten młody człowiek z tą samą prostotą spróbuje wytłumaczyć nam okropną noc w Żółtym Pokoju oraz wypadek w galerii.
Weszliśmy do oberży „Pod Basztą". Tym razem nie zastaliśmy tam właściciela, tylko jego żonę, która przyjęła nas z miłym uśmiechem. Opisałem już salę w oberży i uroczą gospodynię, jasnowłosą, o pięknych oczach, która niezwłocznie zajęła się naszym śniadaniem.
— Jak się miewa ojciec Mateusz? — zapytał Rouletabille.
— Niewiele lepiej, panie, niewiele lepiej... Ciągle leży w łóżku.
— Reumatyzm ciągle mu jeszcze dokucza?
— Och, i jak! Ostatniej nocy musiałam mu zrobić zastrzyk z morfiny. To jedyny środek na uśmierzenie bólu.
Mówiła głosem słodkim; wszystko w niej wyrażało łagodność. Była to rzeczywiście piękna kobieta o wielkich, podkrążonych oczach i ospałych ruchach. Ojciec Mateusz musiał być szczęśliwy. Ale ona? Czy mogła być szczęśliwa z tym zreumatyzowanym mrukiem? Scena, której świadkami byliśmy poprzednio, potwierdziła nasze podejrzenia co do jego charakteru. A jednak w całym zachowaniu tej kobiety było coś, co zupełnie nie znamionowało rozpaczy. Wyszła do kuchni, aby przygotować posiłek, zostawiając nam na stole butelkę doskonałego jabłecznika. Rouletabille nalał go do kubków, napełnił fajkę, zapalił i wreszcie z całym spokojem wyjaśnił mi, dlaczego wezwał mnie do Glandier.
— Tak... — powiedział, śledząc zamyślonym wzrokiem kłęby dymu, unoszące się z fajki. — Tak... przyjacielu, dzisiejszego wieczoru oczekuję zbrodniarza...
Nastąpiła chwila milczenia, której nie śmiałem przerwać.
— Wczoraj wieczorem — podjął Rouletabille — gdy kładłem się już spać, zapukał do moich drzwi Robert Darzac. Otworzyłem. Zwierzył mi się, że musi wyjechać jutro rano, to znaczy dzisiaj rano do Paryża. Przyczyna, która zmusza go do tej podróży, jest jednocześnie stanowcza i tajemnicza. Stanowcza — ponieważ musi tę podróż odbyć, i tajemnicza — ponieważ nie może wyjawić mi jej celu. „Wyjeżdżam — rzekł — chociaż oddałbym połową życia, aby w tej chwili nie opuszczać panny Stangerson!"
Nie ukrywał przede mną, że znów spodziewał się jakiegoś niebezpieczeństwa.
— Jutro w nocy stanie się coś... czego się spodziewam... a jednak muszę wyjechać! Nie mogę wrócić do Glandier wcześniej niż pojutrze rano!
Pytałem go, co to znaczy, ale powiedział mi tylko tyle, że myśl o bliskim niebezpieczeństwie nasuwa mu związek istniejący między jego nieobecnością w zamku a zamachami na pannę Stangerson. Tej nocy, kiedy ścigaliśmy zbrodniarza w galerii, nie było go w Glandier. Także w czasie zamachu w Żółtym Pokoju nie mógł być w Glandier i — jak nam wiadomo — rzeczywiście tam nie był. Przynajmniej tak wynikało z jego oficjalnego oświadczenia. Jeśli po dwóch takich wypadkach dziś miał znowu opuścić Glandier, działo się to widocznie z woli silniejszej niż jego własna. Pomyślałem tak i podzieliłem się z nim tą obserwacją. Odpowiedział tylko:
— Możliwe...
Zapytałem, czy panna Stangerson kazała mu wyjeżdżać. Przysiągł, że nie i że decyzję wyjazdu podjął samodzielnie, bez żadnych inspiracji panny Matyldy. Powiedział mi o swoich podejrzeniach tylko z powodu tej dziwnej zbieżności wydarzeń, którą sam spostrzegł i na którą zwrócił mu nawet uwagę sędzia śledczy.
— Jeśli coś się stanie pannie Stangerson — powiedział — będzie to straszne dla nas obojga! Dla niej, bo zagrozi jej życiu, a dla mnie, bo w razie napadu nie będę mógł jej bronić, a w najlepszym razie nie będę mógł później powiedzieć, gdzie spędziłem noc. Doskonale zdaję sobie sprawę z podejrzeń, które ciążą na mnie. Sędzia śledczy i pan Fryderyk Larsan nie są dalecy od uznania mnie winnym! Ten ostatni zwłaszcza śledził mnie ostatnio, gdy udałem się do Paryża. Trudno mi było uwolnić się od niego!
— Dlaczego nie zdradzi pan nazwiska zbrodniarza?! — zawołałem nagle — przecież pan je zna!
Robert Darzac zmieszał się. Odpowiedział z wahaniem:
— Ja?... Ja?... znam nazwisko mordercy? A któż by mi je powiedział?
Odpowiedziałem szybko:
— Panna Stangerson!
Teraz zbladł strasznie, wydawało się, że zemdleje. To było celne pociągnięcie! Panna Matylda i on znają nazwisko zbrodniarza! Kiedy przyszedł do siebie, powiedział:
— Odkąd pan tu przyjechał, mogłem poznać pańską wyjątkową inteligencję i pańską bezwzględną szczerość! Zwracam się więc do pana z prośbą o pewną przysługę. Być może, niesłusznie obawiam się jutrzejszej nocy napadu, ale trzeba przewidzieć wszystko... Błagam, niech pan temu zapobiegnie! Niech pan podejmie wszystkie środki, aby ochronić pannę Stangerson... Proszę zabezpieczyć wejście do jej pokoju. Proszę czuwać koło jej drzwi! Człowiek, którego się obawiamy, jest obdarzony nadzwyczajną przebiegłością, nie mającą sobie równej na świecie! Przebiegłość ta ocali go nawet wówczas, gdy pan będzie czuwał. Niemożliwe bowiem, aby ON nie wiedział, że pan czuwa! Jeśli będzie wiedział, że pan czuwa, nie podejmie niczego!
— Mówił pan o tym z panem Stangersonem?
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chcę, aby powiedział mi to, co pan przed chwilą: że znam nazwisko zbrodniarza! Jeśli pan jest zaskoczony moim twierdzeniem, że „zbrodniarz przyjdzie prawdopodobnie jutro", jak byłby nim zdumiony pan Stangerson! Może przecież nie uwierzyć, że moje ponure przewidywania oparte są tylko na zbiegu przypadków. I wydawałoby mu się to dziwne... Mówię to wszystko panu, panie Rouletabille, ponieważ darzę pana wielkim zaufaniem. Wiem, że pan... pan mnie nie oskarża.
— Nieszczęśliwy człowiek — ciągnął dalej Rouletabille — odpowiedział mi, jak mógł, gorączkowo i bez ładu. Cierpiał! Współczułem mu, tym bardziej że doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, iż prędzej się da zabić, niż powie, kto jest mordercą. Podobnie panna Stangerson: raczej pozwoli się zamordować, niż wyda nieznajomego z Żółtego Pokoju i galerii zamkowej! Człowiek ten musi szachować ją lub ich oboje w jakiś niezwykły sposób. Niczego bardziej się nie boją niż tego, że pan Stangerson dowie się, iż jego córka jest usidlona przez własnego mordercę. Dałem Darzakowi do zrozumienia, że wyjaśnił mi wystarczająco wiele i że nie zamierzam go dalej męczyć, jeśli sam nie zechce mi już nic dodać. Przyrzekłem czuwać i nie kłaść się spać tej nocy. Nalegał, abym stworzył barierę nie do przebycia wokół pokoju panny Stangerson, wokół jej buduaru, w którym spały dwie służące, i wokół salonu, w którym, od chwili wypadku w tajemniczej galerii, sypiał pan Stangerson. Słowem, wokół całego apartamentu.
Było jasne, że Darzakowi zależało nie tylko na tym, żeby uniemożliwić komukolwiek wejście do pokoju panny Stangerson; on chciał, żebym to zrobił w sposób demonstracyjny i odstraszył zbrodniarza, który powinien natychmiast zniknąć.
Tak wytłumaczyłem sobie słowa, którymi mnie pożegnał.
— Gdy wyjadę, będzie pan mógł uprzedzić pana Stangersona, ojca Jakuba, Fryderyka Larsana i wszystkich w pałacu, że obawia się pan tej nocy napadu, W ten sposób zorganizuje pan pogotowie, które w oczach wszystkich będzie wyłącznie pana pomysłem.
Wyszedł. Biedny, nieszczęśliwy człowiek! Nie wiedział, co mówić; a ja pozostałem milczący i spokojny, tylko wyraz moich oczu zdradzał, że odgadłem już trzy czwarte jego tajemnicy! Trzeba było być zupełnie bezradnym, aby przyjść do mnie w takiej chwili i opuszczać pannę Stangerson, wiedząc o straszliwym zbiegu okoliczności.
Po jego wyjściu zamyśliłem się. Myślałem o tym, że trzeba będzie stać się bardziej przebiegłym od samej przebiegłości, aby człowiek, który miał przyjść tej nocy do pokoju panny Stangerson, nawet przez jedną sekundę nie przypuszczał, iż jest oczekiwany. Jedno było pewne: trzeba mu przeszkodzić wejść nawet za cenę zabójstwa, ale jednocześnie należy pozwolić mu się zbliżyć na tyle, aby wyraźnie zobaczyć jego twarz, żywą lub umarłą! Trzeba raz sprawę zakończyć! Trzeba uwolnić pannę Stangerson od niebezpieczeństwa wiszącego wciąż nad nią.
— Tak, mój przyjacielu — stwierdził Rouletabille, kładąc swą fajkę na stole i wychylając kieliszek. — Trzeba wyraźnie zobaczyć jego twarz, aby być pewnym, czy wchodzi ona w koło zakreślone w moim mózgu.
W tym momencie zjawiła się oberżystka, niosąc tradycyjny omlet na słoninie. Była w doskonałym humorze.
— Ona jest dużo weselsza — powiedział mi Rouletabille — gdy ojca Mateusza przykuje do łóżka reumatyzm, niż gdy jest zdrów!
Ale mnie nie w głowie były żarty Rouletabille'a ani uśmiech oberżystki; pochłaniały mnie ostatnie słowa mego młodego przyjaciela i dziwne postępowanie Roberta Darzac.
Gdy mój towarzysz skończył omlet i znów zostaliśmy sami, ćmiąc fajki, Rouletabille podjął opowiadanie:
— Kiedy dziś o pierwszej wysyłałem ci depeszę, opierałem się tylko na słowach Roberta Darzac: „Zbrodniarz przyjdzie prawdopodobnie następnej nocy". Teraz mogę ci powiedzieć, że przyjdzie na pewno! Tak, teraz ja go oczekuję! Ja go oczekuję!
— Co ci dało tę pewność? Czy przypadkiem nie...?
— Nie mów nic — przerwał mi z uśmiechem Rouletabille. — Nic nie mów, bo powiesz głupstwo. Jestem tego pewien od pół do jedenastej rano; to znaczy, że zdobyłem to przekonanie przed twoim przyjazdem, a więc zanim zobaczyliśmy w oknie zamku Artura Rance'a.
— Ach, tak... — powiedziałem — naprawdę... mimo to raz jeszcze pytam, skąd jesteś tego pewien, i to właśnie od pół do jedenastej?
— Ponieważ o tej godzinie znalazłem dowód, że panna Stangerson robi równie usilne starania, aby tej nocy pozwolić zbrodniarzowi wejść do swego pokoju, co Robert Darzac — aby do tego nie dopuścić.
— Och! — wykrzyknąłem — czy to możliwe?
I dodałem ciszej:
— Mówiłeś mi przedtem, że panna Stangerson kocha Roberta Darzaka?
— Mówiłem ci. To prawda.
— Więc nie wydaje ci się dziwne...?
— Wszystko w tej sprawie jest dziwne, mój przyjacielu, ale wierz mi, że te dziwne sprawy, które znasz, są niczym wobec tych, które cię czekają.
— Należy przyjąć — powiedziałem jeszcze — że panna Stangerson i jej morderca porozumiewają się. Chociażby listownie.
— Przyjmij więc to, mój przyjacielu, przyjmij! Nie ryzykujesz nic. Opowiedziałem ci historię listu na stole panny Stangerson, listu pozostawionego przez mordercę w noc wypadku w galerii. List ten przepadł... w kieszeni panny Stangerson. Kto może zaręczyć, że zbrodniarz nie zmuszał jej listownie do następnego spotkania? Upewniwszy się o wyjeździe Roberta Darzaka mógł ją zawiadomić, że spotkanie to ma nastąpić właśnie najbliższej nocy.
Mój przyjaciel uśmiechnął się. Czasem zastanawiałem się, czy przypadkiem nie kpi sobie ze mnie.
Nagle drzwi oberży otworzyły się. Rouletabille zerwał się gwałtownie, jak gdyby porwany prądem elektrycznym.
— Pan Artur Rance! — zawołał.
Artur Rance stanął przed nami, kłaniając się flegmatycznie.
— Poznaje mnie pan? — zapytał Rouletabille,
— Doskonale — odpowiedział Artur Rance. — Poznaję małego chłopca z bufetu.
Na to określenie Rouletabille sponsowiał.
— Wyszedłem ze swego pokoju — mówił Rance — aby uścisnąć pańską dłoń. Jest pan uczonym małym chłopcem!
Amerykanin wyciągnął rękę. Rouletabille rozchmurzył się błyskawicznie i uścisnął ją z uśmiechem. Przedstawił mnie i zaprosił gościa do stołu.
— Nie, dziękuję. Zjem śniadanie z panem Stangersonem.
Artur Rance mówił po francusku doskonale, prawie bez obcego akcentu.
— Myślałem, że nie będę miał już okazji pana spotkać! Zdaje się, że miał pan zamiar opuścić nasz kraj nazajutrz lub dwa dni po przyjęciu w Pałacu Elizejskim?
Rouletabille i ja, pozornie obojętni, chwytaliśmy bardzo uważnie każde słowo Amerykanina.
Wygolona fioletowa twarz tego człowieka, ciężkie powieki, nerwowe odruchy — wszystko wskazywało alkoholika. Jakim sposobem to ponure indywiduum mogło być partnerem dla pana Stangersona? Jakże mógł wejść w zażyłość ze znanym profesorem?
Dopiero w kilka dni później dowiedziałem się od Fryderyka Larsana, który był równie zdziwiony i zaintrygowany obecnością Amerykanina w zamku, że Artur Rance wpadł w alkoholizm od piętnastu lat, czyli od chwili wyjazdu profesora i jego córki z Filadelfii. Stangersonowie znali Artura Rance i podczas pobytu w Ameryce często bywali u niego. Jest to jeden z najwybitniejszych frenologów Nowego Świata. Dzięki odkrywczym doświadczeniom i pomysłowości, rozwinął on poważnie naukę Galla i Lavatera. Na korzyść Artura Rance przemawia fakt oddania kiedyś wielkiej przysługi pannie Stangerson: z narażeniem własnego życia zatrzymał rozpędzone konie jej powozu. Tym należy tłumaczyć serdeczność, z jaką przyjęto go w Glandier. Prawdopodobnie w następstwie tego wypadku między Arturem Rance a córką profesora nawiązała się przyjaźń, nie oparta zresztą na jakimś głębszym uczuciu. Skąd czerpał te wiadomości Fryderyk Larsan? Tego nam nie zdradził, wydawał się jednak być pewny tego, co mówi.
Gdybyśmy znali te szczegóły w chwili, gdy Artur Rance spotkał nas w oberży „Pod Basztą", być może jego obecność w zamku mniej by nas zaintrygowała. Nie wiedzieliśmy jednak o nim nic i dlatego przywiązywaliśmy tyle znaczenia do jego osoby.
Amerykanin wyglądał na 45 lat. Na pytanie Rouletabille'a odpowiedział po prostu:
— Gdy się dowiedziałem o zbrodni, opóźniłem swój powrót do Ameryki. Chciałem przed wyjazdem upewnić się, że panna Stangerson nie jest śmiertelnie ranna. Nie odjadę, dopóki zupełnie nie wyzdrowieje.
Teraz Artur Rance objął prowadzenie rozmowy, zręcznie unikając odpowiedzi na pewne pytania Rouletabille'a. Wyjawił nam natomiast, nieproszony, swoje poglądy na dramat Żółtego Pokoju. O ile dobrze zrozumiałem, nie różniły się one zasadniczo od poglądów Fryderyka Larsana. Amerykanin również sądził, że Darzac był zamieszany w tę sprawę. Nie powiedział tego wprost, ale i nie ukrywał, co leżało u podstaw jego argumentacji. Powiedział, że wie, ile wysiłku włożył Rouletabille w rozwiązanie tej zagadki. Zakomunikował nam, że pan Stangerson wtajemniczył go w wydarzenia, jakie miały miejsce w galerii. Słuchając go, można było się domyślić, że obciążał wszystkim Roberta Darzaka. Kilkakrotnie z ubolewaniem powtórzył, że Darzac był właśnie nieobecny w zamku, gdy stało się nieszczęście. Zrozumieliśmy, co chciał przez to powiedzieć. Wreszcie oświadczył, że Robert Darzac miał dobry pomysł, sprowadzając na miejsce Józefa Rouletabille, który z pewnością w najbliższych dniach odkryje mordercę. Ostatnie zdanie wymówił z wyraźną ironią, po czym podniósł się, ukłonił i wyszedł.
Rouletabille popatrzył na niego przez okno i rzekł:
— Bałwan!
— Sądzisz, że spędzi noc w zamku? — zapytałem go.
Ku memu zdumieniu reporter odpowiedział, że jest mu to zupełnie obojętne.
Nie będę opisywał, co robiliśmy przez całe popołudnie. Niech wam wystarczy informacja, że poszliśmy do lasu na spacer, i że Rouletabille zaprowadził mnie do groty Świętej Genowefy. Później przez cały czas spaceru mówił o wszystkim, z wyjątkiem spraw, które go wyłącznie zajmowały. Nadszedł wieczór. Byłem bardzo zdziwiony widząc, że dziennikarz nie podejmuje żadnych przygotowań. Zrobiłem na ten temat uwagę, gdy wieczorem, już po zapadnięciu zmierzchu, znaleźliśmy się w jego pokoju. Odpowiedział, że wszystko jest już przygotowane i że tym razem zbrodniarz nie może mu uciec. Przypomniałem mu zniknięcie człowieka w galerii, wyrażając przypuszczenie, że identyczny wypadek może się powtórzyć. Odpowiedział, że się tego spodziewa i że właśnie tylko to chciałby przeżyć tej nocy. Nie nalegałem więcej, znając z doświadczenia bezowocność dalszych namów. Szepnął mi, że on i dozorcy od rana pilnują zamku i nikt nie zbliży się tu bez jego wiedzy. Dlatego jest tak spokojny o wszystkich jego mieszkańców.
Zegarek wskazywał właśnie godzinę szóstą trzydzieści, gdy Rouletabille podniósł się i skinął na mnie. Nie podejmował żadnych środków ostrożności, nie próbował nawet tłumić hałasu kroków ani nie zalecał mi milczenia. Poprowadził mnie poprzez galerię. Tak dotarliśmy do galerii prawej i zeszliśmy ze schodów. Następnie udaliśmy się galerią lewego skrzydła, mijając apartamenty profesora Stangersona. Na jej końcu, przed wejściem na wieżę, znajdował się pokój zajmowany przez Artura Rance. Wiedzieliśmy o tym, ponieważ w południe zobaczyliśmy Amerykanina właśnie w oknie tego pokoju, wychodzącym na dziedziniec. Drzwi pokoju były w czołowej ścianie galerii, ponieważ kończył on galerię. Tak więc wejście do niego znajdowało się naprzeciw wschodniego okna, tego samego, gdzie poprzednio stał na posterunku ojciec Jakub. Odwróciwszy się plecami do tych drzwi, można było widzieć galerię w całej jej długości; lewe skrzydło, podest i prawe skrzydło. Niewidoczna była tylko galeria skręcająca, nazwana przez nas galerią boczną.
— Tę krętą galerię — powiedział Rouletabille — zachowuję dla siebie. Ty, kiedy ci wskażę, staniesz tutaj.
Wprowadził mnie do małego, czarnego pokoiku w kształcie trójkąta — znajdował się on na lewym skosie od drzwi do pokoju Artura Rance. Mogłem stąd obserwować wszystko, co się działo w galerii, z taką łatwością, jak bym stał przed drzwiami Artura Rance. A jednocześnie strzegłem również drzwi Amerykanina.
Drzwi gabinetu, który stał się moim punktem obserwacyjnym, miały przezroczyste szybki. W galerii zapalono wszystkie lampy. W gabinecie było ciemno. Wymarzony posterunek dla szpiega. Bo cóż innego miałem tu robić, jeśli nie szpiegować? A może byłem tylko zwykłym policjantem? Czułem oczywisty wstręt do tej pracy, bo zadawała gwałt naturalnym instynktom, a przy tym obrażała godność mego zawodu. Zżymałem się na myśl, że mógłby mnie tak zobaczyć Prezes Rady Adwokackiej. Jeśli się weźmie pod uwagę moje funkcje w Pałacu Sprawiedliwości, co powiedziałaby Rada Adwokacka? Rouletabille nawet nie przypuszczał, że mógłbym odmówić mu usługi, o którą mnie prosił. Nie odmówiłem mu jej. Po pierwsze dlatego, że bałem się okazać tchórzem w jego oczach, po drugie dlatego, że — jak sądziłem — wszędzie wolno mi było po amatorsku szukać prawdy. I wreszcie dlatego, że było za późno, aby się wycofać. Czemu wcześniej nie miałem tych skrupułów? Ponieważ ciekawość moja była silniejsza od wszystkiego! Dodam jeszcze, że chciałem przyczynić się do uratowania życia kobiecie i żadne zawodowe przepisy nie mogły mi tego zabronić.
Wracaliśmy przez galerię. Gdy doszliśmy do apartamentów panny Stangerson, drzwi do salonu otworzyły się, pchnięte przez kamerdynera, który usługiwał przy stole. Pan Stangerson od trzech dni jadał kolację razem z córką, w salonie na pierwszym piętrze. Przez moment widzieliśmy pannę Stangerson; korzystając z nieobecności służącego i z tego, że ojciec jej schylił się po upuszczony przez nią przedmiot, pośpiesznie wlała do szklanki pana Stangersona zawartość jakiejś fiolki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Na czatach
Ten gest, który mnie zaskoczył, Rouletabille'a specjalnie nie zdziwił. Znaleźliśmy się znów w jego pokoju, nie mówiąc ani słowa o zdarzeniu, którego byliśmy przypadkowymi świadkami. Rouletabille dał mi ostatnie wskazówki. Najpierw mieliśmy zjeść kolację, a po kolacji miałem się udać do czarnego gabinetu i czekać tam tak długo, jak długo będzie trzeba, aby coś zobaczyć.
— Gdybyś cokolwiek zobaczył wcześniej ode mnie — tłumaczył mi mój przyjaciel — musisz mnie ostrzec. Jeśli człowiek ten wejdzie do galerii prawej inną drogą niż przez boczną galerię, zobaczysz go wcześniej, ponieważ widzisz cały korytarz, a ja mogę obserwować tylko boczną galerię. Aby mnie ostrzec, rozwiążesz tylko firankę w oknie, umieszczonym najbliżej czarnego gabinetu. Firanka opadnie sama, zasłaniając okno. W ten sposób powstanie ciemny kwadrat tam, gdzie przedtem był jasny, ponieważ galeria jest oświetlona. Aby to zrobić, wystarczy wyciągnąć rękę z czarnego gabinetu. Z galerii bocznej, prostopadłej do galerii prawej, mogę obserwować oświetlone okna galerii. Gdy jasny kwadrat, o którym mówimy, stanie się ciemny, będę już wiedział, co to znaczy.
— I co wtedy?
— Wtedy ujrzysz mnie u wylotu galerii bocznej.
— I co mam zrobić?
— Pójdziesz natychmiast za tym człowiekiem. Będę naprzeciw niego i zobaczę, czy twarz jego wchodzi w krąg...
— ...zakreślony w twoim mózgu — dokończyłem z lekkim uśmiechem.
— Dlaczego się śmiejesz? Zupełnie niepotrzebnie! A zresztą korzystaj z tych kilku chwil rozrywki, które ci pozostały. Zapewniam cię, że wkrótce nie będziesz miał już okazji do śmiechu.
— A jeśli ten człowiek ucieknie?
— Tym lepiej — odpowiedział flegmatycznie Rouletabille. — Nie chodzi mi o to, by go złapać. Będzie mógł uciekać po schodach, a potem przez przedsionek na parterze... i to zanim ty z końca galerii zdążysz dojść do schodów. Pozwolę mu uciekać, gdy tylko zobaczę jego twarz. To wszystko, czego mi trzeba: zobaczyć jego twarz! Później postaram się już o to, aby umarł dla panny Stangerson, nawet jeśli fizycznie pozostanie żywy. Gdybym go zatrzymał, panna Stangerson i Robert Darzac nigdy by mi tego nie wybaczyli. A mnie zależy na ich przyjaźni, to dzielni ludzie. Gdy zobaczyłem pannę Stangerson wlewającą do szklanki swego ojca narkotyk, aby mu zapewnić spokojną noc, a jednocześnie uniemożliwić podsłuchanie rozmowy, którą zamierzała przeprowadzić ze swym mordercą — zrozumiałem, że jej wdzięczność dla mnie zniknęłaby w jednej chwili, gdybym przed jej ojcem postawił człowieka z Żółtego Pokoju z rękami związanymi, ale z otwartymi ustami. Może to wielkie szczęście, że ów człowiek zniknął tamtej nocy jak zaczarowany. Uświadomiłem to sobie właśnie wtedy. Dowiedziawszy się o tym, panna Stangerson nagle się rozpromieniła. Zrozumiałem, że aby ratować nieszczęsną, trzeba go nie tyle schwytać, ile w jakikolwiek sposób zmusić do milczenia. Ale zabić człowieka?... Zabić człowieka?... to nie jest byle co! Poza tym to do mnie nie należy, tym bardziej że nie będę miał okazji. Z drugiej strony, trudno mi będzie zmusić go do milczenia, skoro panna Stangerson nie wtajemniczyła mnie w istotę sprawy. Byłaby to niewątpliwa próba odgadnięcia wszystkiego z niczego. Na szczęście, mój przyjacielu, odgadłem już lub raczej wyrozumowałem wszystko i teraz chcę tylko, aby pokazał mi twarz, która weszła by...
— ...w koło...
— Zapewniam cię, że nie zdziwi mnie ta twarz!
— Myślałem, że widziałeś ją już tego wieczoru, gdy wskoczyłeś do pokoju!
— Widziałem niewyraźnie... świeca stała na podłodze i oprócz tego ta broda...
— Sądzisz, że dzisiejszego wieczoru nie będzie jej miał?
— Przypuszczam, że tak... ale galeria jest oświetlona i poza tym teraz już wiem, albo przynajmniej domyślam się, że oczy moje zobaczą...
— Jeśli chodzi tylko o to, by go zobaczyć i pozwolić mu uciec, to dlaczego jesteśmy uzbrojeni?
— Ponieważ, mój drogi, nieznajomy z Żółtego Pokoju może podejrzewać, że ja wiem, a wtedy zdolny jest do wszystkiego. I trzeba się będzie bronić!
— Jesteś pewny, że przyjdzie wieczorem?
— Tak pewny, jak tego, że cię tu widzę! Panna Stangerson o pół do jedenastej rano najzręczniej w świecie zwolniła na dzisiejszą noc swoje służące, dając im na 24 godziny urlop pod błahym pretekstem. Chce, aby podczas ich nieobecności czuwał przy niej tylko ojciec, śpiący w jej buduarze. Pan Stangerson przyjął tę nową funkcję z wyraźną radością. Wyjazd Darzaca po tym, co mi powiedział, i wyjątkowa zapobiegliwość panny Stangerson, aby zostać samą, nie pozostawiają wątpliwości. Panna Stangerson przygotowuje wizytę zbrodniarza, której tak się obawiał Robert Darzac.
— To przerażające!
— Tak!
— Więc chciała uśpić ojca i dlatego wlała mu coś do herbaty?
— Tak.
— Podsumowując, tylko my dwaj jesteśmy przygotowani na wydarzenia dzisiejszej nocy?
— Jest nas czworo; na wszelki wypadek czuwają dozorca i jego żona. Sądzę, że nie będą potrzebni w czasie obserwacji. Ale mogą być nam potrzebni potem, jeśli dojdzie do strzelaniny.
— Sądzisz, że może dojść do strzelaniny?
— Tak, jeśli ON tego zechce!
— Dlaczego więc nie uprzedzić ojca Jakuba. Nie korzystasz już z jego usług?
— Nie! — odpowiedział szorstko Rouletabille.
Milczałem przez chwilę. Później, pragnąc poznać
myśli Rouletabille'a, zapytałem bez ogródek:
— A gdyby zawiadomić Artura Rance? Mógłby nam służyć wielką pomocą?
— Ach! — zawołał Rouletabille ze złością — chciałbyś wszystkich wtajemniczyć w sprawy panny Stangerson? Chodźmy na kolację, już czas! Dziś jemy u Freda Larsana, jeśli tylko nie jest w pogoni za Darzakiem. Nie opuszcza go ani na krok! Jeśli nie ma go w zamku teraz, pewien jestem, że będzie w nocy! Chcę obalić tego człowieka!
W tym momencie usłyszeliśmy hałas w przyległym pokoju.
— To musi być on! — powiedział Rouletabille.
— Zapomniałem cię spytać... — odezwałem się raz jeszcze — przy tym policjancie ani słowa o nocnej wyprawie, prawda?
— Naturalnie! Działamy sami, na naszą osobistą odpowiedzialność!
— I cała chwała dla nas?
Rouletabille, śmiejąc się, odpowiedział:
— Rzekłeś, pyszałku!
Kolację jedliśmy z Fryderykiem Larsanem w jego pokoju. Czekał już na nas. Powiedział, że właśnie wrócił, i zaprosił nas do stołu. Kolacja przeszła w najlepszym nastroju. Byłem przekonany, że ich rzekoma wesołość wypływała z dobrego samopoczucia, i Rouletabille'a, i Fryderyka Larsana. Każdy z nich sądził, że odkrył prawdę. Rouletabille poinformował wielkiego Freda, że przybyłem w odwiedziny z własnej inicjatywy, on zaś zatrzymał mnie do pomocy w ciężkiej pracy, jaką podjął się wykonać tej nocy dla „Epoki". Powiedział, że do Paryża wrócę pociągiem o jedenastej, odwożąc jego artykuł, rodzaj felietonu, w którym przedstawi główne wypadki tajemniczej afery w Glandier. Larsan uśmiechnął się niedowierzająco, jak człowiek, który nie tak szybko da się wystrychnąć na dudka, ale przez grzeczność nie wtrąca swych uwag do spraw, które go nie dotyczą. Z tysiącem ostrożności w doborze słów, a nawet intonacji, rozprawiali dość długo o przyczynach obecności Artura Rance w zamku, o jego przeszłości w Ameryce, którą chcieliby poznać lepiej, a szczególnie o stosunkach, jakie istniały między nim a panną Stangerson. W pewnej chwili Larsan, który wydał mi się cierpiący, powiedział z wysiłkiem:
— Sądzę, panie Rouletabille, że nie mamy już wiele roboty w Glandier i niewiele nocy tu prześpimy.
— Mnie się też tak wydaje, panie Fredzie.
— Uważa pan, przyjacielu, że sprawa jest skończona?
— Tak, moim zdaniem jest skończona. Nic nowego już się nie dowiemy — odpowiedział Rouletabille.
— Zna pan winowajcę? — zapytał Larsan.
— A pan?
— Tak.
— Ja także — powiedział Rouletabille.
— Czyżby chodziło o tę samą osobę?
— Nie sądzę, jeśli pan nie zmienił swej koncepcji — odpowiedział młody dziennikarz i dorzucił z przekonaniem: — pan Darzac jest szlachetnym człowiekiem!
— Jest pan tego pewien? — zapytał Larsan. — Ja jestem przekonany o czymś zupełnie przeciwnym. A więc czeka nas walka!
— Tak! Walka! I przekonam pana, Wielki Fredzie!
— Młodość nie zna zwątpień — rzekł Larsan, z uśmiechem podając mi dłoń.
Rouletabille powtórzył jak echo:
— Nie zna...
Nagle Larsan, który wstał, by nas pożegnać, przycisnął dłoń do piersi i zachwiał się. Aby nie upaść, oparł się na Rouletabille'u. Był bardzo blady.
— Och! — szepnął — cóż to? Czyżby mnie chciano otruć?
Wodził po nas błędnym wzrokiem. Daremnie wypytywaliśmy go. Nic więcej nie odpowiedział... opadł tylko na fotel. Nie mogliśmy wydobyć z niego ani słowa. Byliśmy ogromnie zaniepokojeni i o niego, i o nas. Jedliśmy przecież te same potrawy. Zajęliśmy się nim. Teraz nie wyglądał już na cierpiącego. Głowa opadła mu ciężko na ramię, a senne powieki zakryły oczy. Rouletabille pochylił się nad jego piersią i przyłożył ucho do serca. Kiedy się podniósł, twarz miał spokojną, ale tym razem niezwykle zdumioną.
Szepnął tylko:
— Larsan śpi!
Po czym zamknął drzwi do jego pokoju i zaprowadził mnie do siebie.
— Narkotyk? — zapytałem. — Czy panna Stangerson chce uśpić wszystkich dzisiejszej nocy?
— Być może — odpowiedział Rouletabille, myśląc o czymś innym.
— Ale my! — zawołałem. — Któż może zaręczyć, że nie zażyliśmy tego samego narkotyku?
— Źle się czujesz? — zapytał z zimną krwią Rouletabille.
— Nie, bynajmniej.
— Chce ci się spać?
— Zupełnie nie.
— A więc, przyjacielu, zapal to doskonałe cygaro!
I podał mi hawanę pierwszego gatunku, którą dostał od Roberta Darzac; sam zapalił swoją nieodłączną fajkę. Bez jednego słowa przesiedzieliśmy tak do godziny dziesiątej. Zagłębiony w fotelu Rouletabille palił bez przerwy z zatroskaną miną i nic nie mówiącym spojrzeniem. O dziesiątej zdjął buty i dał mi znak; zrozumiałem, że powinienem zrobić to samo. Kiedy byliśmy już w skarpetkach, Rouletabille powiedział tak cicho, że raczej odgadywałem słowa, niż usłyszałem:
— Rewolwer...
Wyjąłem rewolwer z kieszeni marynarki.
— Odbezpiecz! — rzekł jeszcze.
Odbezpieczyłem.
Wówczas skierował się do drzwi i bardzo cicho je otworzył; ani skrzypnęły. Znaleźliśmy się w bocznej galerii. Rouletabille znowu dał mi znak. Zrozumiałem, że teraz powinienem zająć swój posterunek w czarnym gabinecie. Gdy oddalałem się już od niego, przybliżył się, raz jeszcze uścisnął mnie, po czym z taką samą ostrożnością wrócił do swego pokoju. Zdziwiony i trochę zaniepokojony tymi czułościami, doszedłem do galerii prawej. Przebyłem ją bez przeszkód. Minąłem schody i posuwałem się dalej galerią lewego skrzydła, aż do czarnego gabinetu. Przed wejściem do niego obejrzałem sznur u firanki w oknie. Rzeczywiście wystarczyło tylko dotknąć go palcem, aby ciężka firanka opadła zakrywając Rouletabille'owi oświetlony kwadrat okna — nasz umówiony znak. Przechodząc koło drzwi Artura Rance, usłyszałem odgłos kroków. Jeszcze nie spał. Dlaczego był w zamku, a nie jadł obiadu z panem Stangersonem i jego córką? Nie widziałem go przy stole w chwili, gdy przypadkiem spostrzegliśmy gest panny Stangerson.
Ukryłem się w czarnym gabinecie. Czułem się doskonale. Widziałem wzdłuż całą galerię, oświetloną jak w dzień. Nic z tego, co miało się wydarzyć, nie mogło ujść mojej uwagi. Ale co miało się stać? Może coś bardzo ważnego. Z niepokojem przypomniałem sobie znów czułości Rouletabille'a. Tak obejmuje się przyjaciół tylko w chwilach ważnych lub niebezpiecznych. Czyżby groziło mi niebezpieczeństwo? Zacisnąłem dłoń na rękojeści rewolweru. Czekałem. Nie jestem bohaterem, ale nie jestem i tchórzem! Czekałem tak około godziny, nie dostrzegając nic godnego uwagi. Deszcz, który zaczął gwałtownie padać koło dziewiątej wieczorem — ustał. Mój przyjaciel uprzedził mnie, że prawdopodobnie przed północą, a nawet przed pierwszą w nocy, nic się nie będzie działo. Tymczasem nie później niż o pół do jedenastej otworzyły się drzwi pokoju Artura Rance. Usłyszałem leciutkie skrzypienie zawiasów. Można by powiedzieć, że ktoś z największą ostrożnością popchnął drzwi do środka. Pozostały przez chwilę otwarte — przez chwilę, która wydała mi się wiecznością. Gdy drzwi były otwarte, nie mogłem, niestety, widzieć ani tego, co się dzieje w pokoju, ani tego, co działo się za drzwiami. Usłyszałem tylko dziwny dźwięk dobiegający z parku. Powtórzył się trzykrotnie. Nie zwracałem na niego większej uwagi, niż zazwyczaj przywiązuje się do miauczenia kotów błąkających się nocą po dachu. Ale za trzecim razem miauknięcie było tak czyste i tak donośne, że przypomniałem sobie wszystko to, co opowiadano mi o krzyku Zwierzątka Bożego. Mimo woli zadrżałem: krzyk ten towarzyszył dotychczas wszystkim dramatom, jakie rozegrały się w Glandier. W tej chwili zobaczyłem człowieka, który zamykał drzwi od zewnątrz. Zrazu nie mogłem go poznać, ponieważ był odwrócony plecami i pochylał się nad jakąś dużą paką.
Człowiek zamknął drzwi i niosąc pakę zawrócił się w stronę czarnego gabinetu. Wtedy poznałem go. Mężczyzną, który o tej godzinie opuścił pokój Artura Rance, był gajowy. Zielony Człowiek! Miał na sobie ten sam strój, w którym widziałem go pierwszego dnia po przyjeździe do Glandier na drodze koło oberży „Pod Basztą" i dziś rano przy wejściu do zamku. Nie miałem już żadnych wątpliwości. Widziałem go bardzo wyraźnie. Miał twarz niespokojną. Gdy po raz czwarty zabrzmiał na dworze krzyk Zwierzątka Bożego, postawił skrzynię w galerii i zbliżył się do drugiego okna, licząc od czarnego gabinetu. Bojąc się zdradzić swą obecność, nie odważyłem się zrobić żadnego ruchu. Tymczasem on podszedł do okna, oparł czoło o matową szybę i patrzył na ciemny park. Pozostał tak przez pół godziny. Noc była jasna, rozświetlona księżycem, niekiedy znikającym za kłębami chmur. Zielony Człowiek podniósł dwa razy rękę — dawał znaki, których zupełnie nie rozumiałem. Później odszedł od okna, podniósł pakę i skierował się galerią ku schodom. Rouletabille uprzedził mnie: „Gdy cokolwiek zobaczysz, spuść sznur". Zobaczyłem, ale czy to właśnie było wydarzenie, na które czekał? Nie moja to sprawa. Miałem tylko wypełnić zlecenie. Z bijącym sercem odwiązałem sznur. Gajowy doszedł do schodów, ale zamiast iść dalej galerią prawego skrzydła — jak się tego spodziewałem — ku memu wielkiemu zdumieniu schodził schodami, kierując się do sieni. Co teraz robić? Ogłupiały patrzyłem na ciężką firankę, która zasłoniła okno. Znak był dany, ale nie widziałem Rouletabille'a u wylotu bocznej galerii. Nie zaszło niej nikt się nie ukazał. Byłem bezradny. Minęło pół godziny, które wydało mi się nieskończonością! Co teraz zrobić, gdybym nawet coś zobaczył? Sygnał dałem, nie mogę go więc powtórzyć. Z drugiej strony, wchodząc w tej chwili do galerii, mogłem pokrzyżować wszystkie plany Rouletabille'a. Zresztą nic sobie nie miałem do wyrzucenia i jeśli zaszło coś, czego nie spodziewał się mój przyjaciel, mógł mieć pretensję tylko do siebie.
Nie mając żadnego skutecznego sposobu zawiadomienia go, zaryzykowałem na całego. Wyszedłem z gabinetu i ciągle jeszcze w skarpetkach, odmierzając kroki i nasłuchując, skierowałem się do bocznej galerii. Nie zastałem w niej nikogo. Zbliżyłem się do drzwi pokoju Rouletabille'a. Nastawiłem ucha. Nic! Zapukałem lekko. Cisza. Nacisnąłem klamkę... Drzwi otworzyły się... i wszedłem do pokoju. Na posadzce, rozciągnięty jak długi, leżał Rouletabille.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Niespodziewany trup
Z niewypowiedzianą trwogą pochyliłem się nad ciałem reportera i z radością stwierdziłem, że tylko spał! Spał snem głębokim i chorobliwym, takim, jakim zasypiał Fryderyk Larsan. A więc i jego pokonał wprowadzony do naszego pokarmu narkotyk. Jakże jednak ja nie uległem temu samemu lekowi? Domyślałem się, że narkotyk ten musiał być rozpuszczony w naszym winie lub wodzie. To tłumaczyło wszystko: nie pijam przy jedzeniu. Obdarzony przez naturę przedwczesną otyłością, jestem, jak się to mówi — na suchej diecie. Potrząsnąłem silnie Rouletabille'em, ale nawet nie otworzył oczu. Ten sen musiał być dziełem panny Stangerson! Domyślała się na pewno, że bardziej jeszcze niż ojca, powinna była się obawiać obecności tego młodego człowieka, który wszystko przewidział i wszystko wiedział. Przypomniałem sobie, że przy podawaniu lokaj polecił nam doskonały gatunek chablis, zapewne pochodzącego ze stołu profesora i jego córki, Upłynął dobry kwadrans. Wobec tych wyjątkowych okoliczności, gdy powinniśmy być niezwykle czujni, zdecydowałem się na radykalne środki. Wy- lałem dzbanek wody na głowę Rouletabille'a. Otworzył oczy. Biedne martwe oczy bez życia i wyrazu. Ale czyż nie było to pierwsze zwycięstwo? Chciałem doprowadzić je do końca, wymierzyłem mu więc parę policzków i postawiłem na nogi. Co za szczęście! Wyprostował się w moich ramionach i usłyszałem, jak szepnął:
— Dalej, tylko nie rób tyle hałasu.
Policzkować go bezgłośnie wydawało mi się rzeczą niemożliwą. Zacząłem go szczypać i potrząsać, aż wreszcie mógł już samodzielnie utrzymać się na nogach. Byliśmy uratowani.
— Uśpiono mnie — powiedział. — Ach, przeżyłem ohydny kwadrans, zanim się poddałem... Ale to już minęło. Nie odchodź!
Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się straszny krzyk — prawdziwy głos śmierci!
— Nieszczęście! — ryknął Rouletabille. — Za późno!
Rzucił się do drzwi, ale był jeszcze dość słaby. Zatoczył się tylko pod mur. Tymczasem ja wypadłem do galerii i z rewolwerem w dłoni biegłem jak szalony w stronę pokoju panny Stangerson. Gdy mijałem skrzyżowanie korytarzy — zobaczyłem jakiegoś człowieka opuszczającego apartament panny Stangerson. W kilku susach dopadł schodów.
Nie panując już nad swymi odruchami, strzeliłem!... Strzał z ogłuszającym łoskotem przeszedł przez galerię, ale tajemniczy człowiek, nie zważając na to, w szalonym tempie zbiegał już po schodach! Biegłem za nim, krzycząc:
— Stać! Stać, bo strzelam!
Gdy dopadłem schodów, zobaczyłem nadbiegającego z głębi lewego skrzydła Artura Rance.
— Kto tu? Kto tu? — krzyczał niespokojny.
Prawie równocześnie znaleźliśmy się na parterze. Okno w sieni było otwarte; na jego tle rysowała się dokładnie postać znikającego człowieka; wypaliliśmy w jego stronę z naszych rewolwerów; był nie dalej, niż 10 metrów przed nami. Zachwiał się. Myśleliśmy, że upadnie. Wyskoczyliśmy obaj przez okno. Tymczasem człowiek zaczął uciekać z nową siłą. Byłem w skarpetkach, Amerykanin boso, nie mogliśmy liczyć, że go dogonimy, skoro nasze rewolwery nie pomogły. Wystrzeliliśmy ostatnie naboje, on uciekał w dalszym ciągu. Kierował się w prawy róg dziedzińca, ku końcowi prawego skrzydła zamku, w zaułek otoczony fosą i wysokimi sztachetami. Niemożliwością było wydostać się stamtąd. Zaułek nie miał innego wyjścia poza drzwiczkami małego pokoiku, zamieszkałego teraz przez gajowego. Człowiek, choć z pewnością raniony naszymi kulami, miał już dwadzieścia metrów przewagi. Nagle za nami, nad naszymi głowami otworzyło się okno galerii i usłyszeliśmy głos Rouletabille'a, krzyczącego rozpaczliwie:
— Strzelaj! Bernier! Strzelaj!
Jasną, księżycową noc przecięło w tej chwili jeszcze jedno światło. W jego blasku zobaczyliśmy ojca Bernier, mierzącego w drzwiach wieży z fuzji.
Dobrze wypalił. Cień zniknął. Ale ponieważ dopadł węgła prawego skrzydła pałacu, zniknął z drugiej strony narożnika. Widzieliśmy, jak niknął rozciągając się na ziemi za rogiem muru. Nie mogliśmy zobaczyć go dokładnie. Bernier, Artur Rance i ja nadbiegliśmy tam w dwadzieścia sekund później. U naszych stóp leżał martwy człowiek.
Larsan, rozbudzony widocznie przez krzyki i strzały z narkotycznego snu, otworzył okno pokoju i krzyczał jak przedtem Artur Rance.
— Kto tam? Co się dzieje?
A my? My pochyliliśmy się nad tajemniczym martwym cieniem zbrodniarza. W tej chwili dogonił nas Rouletabille, teraz już całkiem przytomny. Krzyknąłem:
— Zabity! Zabity!
— Tym lepiej! — powiedział. — Zanieście go do sieni zamkowej... Albo nie... — poprawił się. — Nie, nie, złóżmy go w pokoju gajowego.
Zastukał do drzwi gajowego... Nikt nie odpowiedział. Oczywiście wcale mnie to nie dziwiło.
— Widocznie go nie ma — powiedział reporter. — Byłby wyszedł. Zanieśmy ciało do sieni.
W chwili gdy dobiegliśmy do martwego kształtu, zrobiło się bardzo ciemno. Wielka chmura zasłoniła księżyc. Dotykając nieboszczyka nie rozpoznawaliśmy jego rysów. A przecież chcieliśmy zobaczyć go jak najszybciej. Zjawił się ojciec Jakub i pomógł przenieść zwłoki do sieni. Tu złożyliśmy je na pierwszym stopniu schodów. Przenosząc zwłoki poczułem na rękach gorącą krew, cieknącą z ran.
Ojciec Jakub pobiegł do kuchni i wrócił z latarnią. Pochylił się nad twarzą zabitego. Poznaliśmy gajowego! Tego, którego właściciel oberży „Pod Basztą” nazywał Zielonym Człowiekiem i którego godzinę wcześniej widziałem wychodzącego z paczką z pokoju Artura Rance. Ale to, co spostrzegłem, mogłem powiedzieć tylko jednemu Rouletabille'owi. Uczyniłem to później.
Nie mogę pominąć milczeniem niezmiernego zdumienia — powiem nawet — okrutnego zawodu, jaki dał się odczytać z twarzy Józefa Rouletabille'a i Fryderyka Larsana, który w międzyczasie zszedł do sieni. Dotykali go, oglądali martwą twarz i powtarzali jeden przez drugiego: „Niemożliwe! To niemożliwe!"
Rouletabille wykrzyknął nawet:
— Niech to wszyscy diabli...!
Ojciec Jakub okazał swój żal przy akompaniamencie śmiesznych i bezsensownych lamentów. Twierdził, że to pomyłka i że gajowy nie mógł być mordercą swej pani. Zmusiliśmy go do milczenia. Gdyby zabito mu syna, nie mógłby bardziej rozpaczać. Pewno umyślnie przesadzał, nie chcąc, aby go posądzono o radość z powodu tej dramatycznej śmierci. Było bowiem powszechnie wiadomo, że ojciec Jakub nienawidził gajowego. Zauważyłem, że pośród nas wszystkich nie ubranych i nie obutych, w skarpetkach lub boso — on jeden był normalnie ubrany.
Ale Rouletabille nie pozostawił nieboszczyka w spokoju. Klęcząc na kamiennej posadzce sieni, przy świetle latarni ojca Jakuba, rozbierał gajowego. Rozpiął mu koszulę na piersiach, skąd płynęła krew. I nagle, biorąc latarnię z rąk ojca Jakuba, oświetlił z bliska otwartą ranę. Potem podniósł się i powiedział dziwnym tonem, pełnym gorzkiej ironii:
— Myślicie, że zabiliście go waszymi kulami i śrutem? On umarł od ciosu noża w serce.
Raz jeszcze pomyślałem, że Rouletabille zwariował. Pochyliłem się nad nieboszczykiem. Przekonałem się naocznie, że na ciele gajowego nie było żadnej rany od postrzału. Okolica serca była rozcięta ostrym nożem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Podwójny trop
Nie ochłonąłem jeszcze ze zdziwienia, w które wprawiło mnie to zaskakujące odkrycie, gdy mój młody przyjaciel uderzył mnie po ramieniu i powiedział:
— Idziemy I
— Dokąd? — zapytałem.
— Do mego pokoju.
— Co masz zamiar robić?
— Zastanawiać się!
Przyznam, że jeśli o mnie chodzi, byłem zupełnie niezdolny nie tylko do zastanawiania się, ale w ogóle do myślenia. W czasie tej tragicznej nocy, po wypadkach równie przerażających, jak niezrozumiałych, gdy panna Stangerson walczyła ze śmiercią, a na dziedzińcu znaleziono zwłoki gajowego, tylko Józef Rouletabille mógł wpaść na pomysł „zastanawiania się"! Robił to jednak z zimną krwią wielkiego dowódcy w samym środku bitwy. Zamknął za nami drzwi swego pokoju, wskazał mi fotel, sam usiadł naprzeciwko i... oczywiście zapalił fajkę.
Patrzyłem na niego, obserwowałem, jak rozmyśla, i zasnąłem. Był już dzień, gdy się obudziłem. Mój zegarek wskazywał godzinę ósmą. Fotel naprzeciw mnie stał pusty. Rouletabille'a w pokoju nie było. Podniosłem się rozprostowując kości, gdy otworzyły się drzwi i wszedł mój przyjaciel. Z jego miny wywnioskowałem natychmiast, że podczas mego snu nie tracił czasu.
— Co z panną Stangerson? — zapytałem od razu.
— Stan bardzo groźny, ale nie beznadziejny.
— Dawno wyszedłeś z pokoju?
— O świcie.
— Pracowałeś?
— Dużo.
— Odkryłeś coś?
— Podwójny, bardzo ciekawy ślad kroków, który mógłby mi sprawić kłopot...
— Ale ci nie sprawił?
— Nie!
— Wyjaśnia ci on coś?
— Tak!
— W sprawie niewytłumaczonej śmierci gajowego?
— Tak. Teraz w tej śmierci nie ma nic zagadkowego. Dziś rano, spacerując wokół zamku, odkryłem dwa wyraźne rodzaje śladów, pozostawionych w nocy, jedne obok drugich. Mówię: jedne obok drugich, bo rzeczywiście nie mogło być inaczej. Gdyby jedne ze śladów dążyły za drugimi, postępując tą samą drogą, pokrywałyby się czasem. Tak nie jest. Siady zupełnie nie pokrywają się ze sobą. Nigdzie się nie łączą. Podwójny trop opuścił wszystkie inne pośrodku dziedzińca, wychodząc z niego i kierując się ku dąbrowie. A kiedy opuszczałem dziedziniec z oczami utkwionymi w ziemię, przyłączył się do mnie Fryderyk Larsan. Bardzo się zainteresował moim spostrzeżeniem. Istotnie, zasługiwało na to, aby się nim zająć. Po wypadku w Żółtym Pokoju odnaleziono także podwójne ślady: odbicie grubych butów i eleganckich pantofli. Ale wtedy te ślady butów łączyły się na brzegu stawu ze śladami pantofli i ginęły. Ja i Larsan stwierdziliśmy, że obydwa rodzaje śladów należały do tej samej osoby, która zmieniła tylko obuwie. Teraz odbicia pospolite i eleganckie szły równolegle. Podobne stwierdzenie mogło zachwiać moimi poprzednimi przekonaniami. Larsan wydawał się myśleć tak samo jak ja. Pochyleni, „obwąchiwaliśmy" te ślady niczym psy na tropie. Wyjąłem z portfela moje papierowe stopy. Ta, którą wyciąłem ze śladu chodaków ojca Jakuba odnalezionych przez Larsana, pasowała doskonale do jednego z tropów, które mieliśmy przed oczami. Druga stopa, będąca modelem podeszew eleganckich pantofli, również pasowała do drugiej pary śladów. Tylko czubek bucika był trochę inny niż nad brzegiem stawu. Nie wywnioskowaliśmy z tego, że ślady zostawił ten sam człowiek, ale też nie mogliśmy być pewni, że to nie on je zostawił. Nieznajomy mógł po prostu nosić inne buty. Siedząc podwójny ślad wyszliśmy z dąbrowy i znaleźliśmy się nad brzegiem znanego ci stawu. Tym jednak razem żadne kroki nie zatrzymywały się. Biegły dalej małą ścieżką, kończącą się na szosie do Epinay. Niestety, żwir szosy nie pokazał nam już niczego. Bez słowa powróciliśmy do zamku. Rozstaliśmy się na dziedzińcu, by znów się spotkać przed drzwiami pokoju ojca Jakuba. Stary sługa był w łóżku. Spostrzegliśmy natychmiast, że ubranie, które rzucił na krzesło, było w opłakanym stanie, a buty, bardzo podobne do tych, które znaliśmy — nadzwyczaj zabłocone. Nie mógł ich zabłocić przenosząc zwłoki gajowego z końca podwórza do sieni czy szukając latarni w kuchni. Nie mógł się wtedy tak ubrudzić ani zmoczyć ubrania, ponieważ w chwili wypadku deszcz nie padał. Padał natomiast przed i po nim. Twarz poczciwca wyrażała zaniepokojenie. Od samego początku jego mrugające oczy patrzyły na nas ze strachem. Zaryliśmy go wypytywać. Najpierw odpowiedział, że położył się natychmiast po przybyciu do zamku lekarza, którego wezwał pan Stangerson. Kiedy udowodniliśmy mu, że to oczywiste kłamstwo, przyciśnięty do muru przyznał wreszcie, że wychodził z zamku, Zapytaliśmy go najpierw o przyczynę wyjścia. Odpowiedział, że bolała go głowa i chciał odetchnąć świeżym powietrzem. Twierdził jednak, że nie odchodził dalej niż do dąbrowy. Wtedy opisaliśmy mu dokładnie całą drogę, jaką przeszedł, tak dokładnie, jak byśmy go wtedy widzieli. Starzec drżąc podniósł się na swym posłaniu.
— Nie byliście sami! — zawołał Larsan.
Wówczas ojciec Jakub zapytał:
— Widzieliście je?
— Co? — zapytałem.
— Czarne widmo!
Po czym opowiedział nam, że od kilku nocy widuje czarne widmo. Z wybiciem północy pojawiało ,się ono w parku i zwinnie przemykało między drzewami. Zdawało się przenikać ich pnie. Już dwa razy ojciec Jakub, spostrzegłszy zjawiające się w świetle księżyca widmo, odważnie ruszał w pogoń za tym dziwnym zjawiskiem. Przedwczoraj znikło za węgłem baszty w chwili, gdy je właśnie dogonił. Wreszcie tej nocy, kiedy wyszedł z zamku, przejęty nową zbrodnią, zobaczył nagle wynurzający się pośrodku dziedzińca czarny cień. Przemknął blisko niego, skręcił ku dąbrowie, minął ją i zatrzymał się na skraju drogi do Epinay. Tam nagle zniknął.
— Nie widzieliście twarzy? — zapytał Larsan.
— Nie. Widziałem tylko czarną zasłonę...
— I po tym, co się wydarzyło w galerii, nie rzuciliście się na niego?
— Nie mogłem! Czułem się okropnie! Ledwo za nim szedłem!
— Nie szliście za nim! — powiedziałem. — Ojcze Jakubie!
Mój głos stawał się coraz groźniejszy: — Szliście razem z widmem aż do drogi, jedno obok drugiego!
— Nieprawda! — krzyknął. — Zawróciłem, gdy tylko zaczęło padać. Nie wiem, co się stało z czarnym zjawiskiem...
Odwrócił oczy ode mnie. Wyszliśmy. Na dworze zapytałem Larsana:
— Wspólnik?
Larsan wzruszył ramionami.
— Kto wie? Czy można wiedzieć coś pewnego w tej dziwnej historii? Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przysiągłbym, że nie było wspólnika!
Pożegnał mnie oświadczając, że natychmiast opu- szcza zamek i jedzie do Epinay.
Rouletabille skończył swe opowiadanie. Zapytałem:
I cóż? Jakie wnioski z tego wszystkiego. Bo ja nie mam żadnych. Nic nie wiem! A ty? Co ty wiesz?
— Wszystko! — wykrzyknął. — Wiem wszystko! Nigdy nie widziałem go tak rozpromienionego.
Wstał i mocno uścisnął mi rękę.
— Wytłumacz mi — prosiłem.
— Chodźmy się dowiedzieć o zdrowie panny Stangerson — powiedział tylko.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Rouletabille zna dwie połowy zbrodniarza
Po raz drugi panna Stangerson uniknęła śmierci. Na nieszczęście, czuła się teraz dużo gorzej niż poprzednio. Trzy pchnięcia nożem w piersi, zadane jej przez zbrodniarza, sprawiły, że przez długi czas walczyła ze śmiercią. Gdy wreszcie życie okazało się silniejsze i można było mieć nadzieję, że nieszczęśliwa kobieta jeszcze raz wymknie się okrutnemu przeznaczeniu, okazało się, że chociaż z każdym dniem była silniejsza fizycznie, jej umysł zupełnie nie powracał do zdrowia. Najmniejsza wzmianka o strasznej tragedii wprowadzała ją w stan zamroczenia, a aresztowanie Roberta Darzac, które nastąpiło w zamku Glandier następnego dnia po odkryciu trupa gajowego — pogorszyło jeszcze stan, w jakim znajdował się jej żywy dotychczas umysł. Robert Darzac wrócił do zamku około pół do dziesiątej. Widziano go, jak biegł przez park z rozwianymi włosami, niedbale ubrany, zabłocony, słowem — w opłakanym stanie. Był śmiertelnie blady. Staliśmy z Rouletabille'em w oknie galerii. Spostrzegł nas i krzyknął z rozpaczą:
— Przybyłem za późno!
Rouletabille odkrzyknął mu:
— Żyje!
W minutę później Robert Darzac wchodził już do pokoju panny Stangerson. Słyszeliśmy przez drzwi jego łkanie.
— Fatum — jęknął Rouletabille. — Jacyż to piekielni bogowie przynoszą nieszczęście tej rodzinie? Gdyby mnie nie uśpiono, uratowałbym pannę Stangerson od tego człowieka i zmusiłbym go do milczenia na zawsze... A gajowy żyłby...
Robert Darzac wrócił do nas. W oczach miał łzy. Rouletabille opowiedział mu wszystko: jak przygotował akcję, by uratować pannę Stangerson i jego jak ułożył wszystko, żeby usunąć tego człowieka po rozpoznaniu jego twarzy, i jak jego plan został utopiony w krwi z powodu narkotyku.
— Ach, gdyby pan rzeczywiście miał do mnie zaufanie — powiedział cicho młody człowiek — gdyby pan przekonał pannę Stangerson, żeby mi ufała... Ale tu nikt nikomu nie ufa... córka nie ufa ojcu, narzeczona narzeczonemu... Kiedy chcę uniemożliwić wejście zbrodniarzowi, ona przygotowuje wszystko, aby dać się zamordować! Dowlokłem się do jej pokoju półprzytomny, spóźniony i dopiero widok nieszczęsnej, zalanej krwią kobiety otrzeźwił mnie zupełnie...
Na prośbę Roberta Darzac Rouletabille odtworzył tę scenę. Gdy my goniliśmy zbrodniarza przez sień i podwórze, Rouletabille, trzymając się ścian, dotarł do pokoju ofiary. Drzwi były otwarte. Kiedy wszedł, panna Stangerson leżała bez znaku życia, z oczami zamkniętymi, na wpół oparta o biurko. Jej peniuar był czerwony od krwi płynącej z piersi. Oszołomionemu narkotykiem Rouletabille'owi wydawało się, że przeżywa jakiś okropny, senny koszmar. Automatycznie wrócił do galerii, otworzył okno, zawiadomił nas o zbrodni i kazał strzelać. Wrócił do pokoju. Minął pusty buduar, wszedł do salonu, do którego drzwi były otwarte, zbliżył się do pana Stangersona rozciągniętego na kanapie i potrząsając za ramię, obudził go tak, jak przed chwilą ja obudziłem jego. Pan Stangerson podniósł się. Miał błędne oczy. Pozwolił się zaprowadzić do pokoju córki. Kiedy ją spostrzegł, krzyknął rozdzierająco. Oprzytomniał! Oprzytomniał! Teraz obaj, zbierając swe wątłe siły, przenieśli ofiarę do łóżka...
Rouletabille chciał nas jak najszybciej odnaleźć, żeby się czegoś dowiedzieć. Zatrzymał się jednak przy biurku... Na podłodze stała paczka... duża paczka. Skąd znalazła się tu, przy biurku? Opakowanie było rozerwane. Rouletabille pochylił się nad nią: papiery, papiery, fotografie. Przeczytał: „Nowy elektroskopiczny kondensator różniczkowy", „Właściwości podstawowe substancji pośredniej między materią ważką i nieważkim eterem". Cóż to za okropna ironia! W chwili morderstwa jego córki, złoczyńca zwraca profesorowi Stangersonowi wszystkie te niepotrzebne papierzyska, które jutro pochłonie ogień!
Rankiem po owej okropnej nocy ponownie powitaliśmy pana de Marquet, pisarza i policjantów. Byliśmy wszyscy przesłuchiwani z wyjątkiem — naturalnie — tej, która znajdowała się w stanie zbliżonym do letargu. Rouletabille umówił się ze mną, że powiemy tylko to, co będziemy chcieli. Pilnowałem się, aby nie wspomnieć o mym posterunku w czarnym gabinecie ani o historii z narkotykami; Słowem, postanowiliśmy milczeć o wszystkim, co mogłoby nasunąć .podejrzenie, że spodziewaliśmy się czegokolwiek, czy że panna Stangerson czekała na zbrodniarza. Nieszczęśliwa mogłaby przypłacić życiem wykrycie tajemnicy, jaką otaczała swego mordercę! Nie wydawało nam się konieczne mówić o tym poświęceniu. Artur Rance opowiedział wszystkim z zaskakującą naturalnością, że widział gajowego ostatni raz około godziny jedenastej wieczorem.
— Przyszedł do mego pokoju — powiedział — po walizkę, którą miał odnieść następnego dnia o pierwszej na dworzec Saint-Michel, i zasiedział się przy rozmowie o polowaniu i kłusownictwie.
Artur William Rance rzeczywiście miał opuścić Glandier rankiem i według swego zwyczaju, udać się do Saint-Michel piechotą. Skorzystał więc z rannego wyjazdu gajowego do miasteczka, aby uwolnić się od bagażu. Była to właśnie ta paczka, którą niósł Zielony Człowiek, gdy widziałem go wychodzącego z pokoju Rance'a.
Musiałem w to uwierzyć, ponieważ pan Stangerson potwierdził jego słowa. Dodał jeszcze, że nie miał przyjemności wieczorem gościć przy stole swego przyjaciela, ponieważ ten około piątej po południu pożegnał się ostatecznie z córką i z nim. Artur Rance czuł się niedobrze i poprosił, żeby mu podano herbatę do pokoju. Dozorca Bernier, zapytany przez Rouletabille'a, zeznał, że tej nocy mieli razem z gajowym ścigać kłusowników i naznaczyli sobie spotkanie niedaleko dąbrowy (temu stwierdzeniu gajowy nie mógł już zaprzeczyć). Widząc, że gajowy nie nadchodzi, Bernier sam wyszedł naprzeciw niego. Kiedy mijał małe drzwiczki na dziedzińcu i znalazł się na wysokości baszty, spostrzegł, że jakiś człowiek biegnie z całych sił ku krańcowi prawego skrzydła zamku. W tym samym momencie za uciekającym rozległy się strzały rewolwerowe. W oknie galerii ukazał się Rouletabille. Poznał Berniera i jego fuzję. Krzyknął, aby strzelał. Bernier wypalił z gotowej do strzału fuzji i był przekonany, że trafił uciekającego. Był nawet pewien, że go zabił, aż do chwili, kiedy Rouletabille rozpiął koszulę zmarłego i okazało się, że został on zabity pchnięcem noża. Trudno było to wszystko zrozumieć.
— Chyba że — mówił Bernier — trup nie był wcale trupem człowieka, który uciekał i do którego strzelaliśmy. Wobec tego nasz uciekinier musiał być gdzieś blisko. A przecież w kącie podwórza, gdzie staliśmy skupieni wokół zwłok, nie było miejsca dla nikogo umarłego lub żywego, kogo byśmy nie spostrzegli!
Tak mówił ojciec Bernier. Ale sędzia śledczy odpowiedział, że musiało być wtedy bardzo ciemno: nie mogliśmy przecież rozpoznać twarzy gajowego i dlatego trzeba było przenieść go do sieni... Ojciec Bernier odpowiedział na to, że gdyby nawet nie zauważyli tego „kogoś", musieliby chyba przejść po nim, tak ciasny jest ten kąt podwórza. Wreszcie, nie licząc trupa, w kącie podwórza było nas pięciu. Niemożliwe, aby ktoś nam się wymknął. Jedyne drzwi, jakie tam wychodzą, prowadzą do pokoju gajowego, ale i one były zamknięte. Klucz od nich znaleziono w kieszeni gajowego.
Chociaż rozumowanie Berniera na pierwszy rzut oka wydawało się logiczne, prowadziło jednak do stwierdzenia, że z broni palnej został zastrzelony człowiek zmarły od pchnięcia nożem. Ale sędzia śledczy nie zastanawiał się nad tym dłużej. Dla wszystkich było jasne: wysoki urzędnik sądowy był przekonany, że przegapiliśmy zbiega. W jego mniemaniu, znaleziony trup nie miał nic wspólnego z naszą sprawą. Trup gajowego należał według niego do zupełnie innej sprawy. Chciał nam tego niezwłocznie dowieść. Możliwe, że ta nowa sprawa odpowiadała jego wyobrażeniom o obyczajach gajowego, o jego odwiedzinach i niedawnym romansie, jaki nawiązał z żoną właściciela oberży ,,Pod Basztą". Zgadzał się także z zeznaniami, jakie mu złożono o pogróżkach ojca Mateusza pod adresem gajowego. O pierwszej w południe ojciec Mateusz, mimo bólów reumatycznych i protestów żony, został aresztowany i przewieziony pod silną eskortą do Cor- beil. Co prawda nie natrafiono u oberżysty na nic kompromitującego-, ale poprzedniego dnia, w obecności woźniców, groził gajowemu śmiercią, a to kompromitowało go bardziej, niż gdyby znaleziono w jego sienniku nóż, którym został zabity Zielony Człowiek!
Byliśmy zaskoczeni ilością wypadków równie strasznych, jak niewytłumaczalnych. Nasze zdumienie doszło do zenitu, gdy zobaczyliśmy powracającego do domu Fryderyka Larsana, który wyjechał zaraz po przybyciu sędziego śledczego i teraz wracał w towarzystwie zawiadowcy stacji. Staliśmy właśnie w sieni z Arturem Rance, dyskutując na temat winy ojca Mateusza. Był to raczej monolog Rance'a. Widząc Rouletabille'a pogrążonego w odległych marzeniach, nie przywiązywałem wagi do tego, co mówił Amerykanin. Tymczasem sędzia śledczy i pisarz sądowy siedzieli w zielonym saloniku, w którym Robert Darzac zaznajamiał nas z wypadkami, gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy do Glandier. Wezwany przez sędziego ojciec Jakub był w saloniku; Robert Darzac znajdował się na górze, w pokoju panny Stangerson, z panem Stangersonem i lekarzami. Fryderyk Larsan razem z zawiadowcą wszedł do sieni. Rouletabille i ja rozpoznaliśmy go od razu po małej, jasnej bródce.
— Popatrz! Zawiadowca z Epinay-sur-Orge! — zawołałem i spojrzałem na Fryderyka Larsana, który odpowiedział z uśmiechem:
— Tak, tak, ma pan rację. Zawiadowca z Epinay- -sur-Orge!
Po czym kazał policjantowi, który stał przed drzwiami salonu, zaanonsować swój powrót sędziemu śledczemu.
Ojciec Jakub wyszedł natychmiast, a wprowadzeni zostali Fryderyk Larsan i zawiadowca. Upłynęło dziesięć minut.
Drzwi salonu otworzyły się, policjant, wezwany uprzednio przez sędziego, opuścił pokój, wszedł po schodach na górę i zaraz wrócił. Stając w otwartych drzwiach, powiedział:
— Panie sędzio, Robert Darzac nie chce zejść!
— Jak to? Nie chce!? — krzyknął pan de Marcjuet.
— Nie chce. Mówi, że nie może opuścić panny Stangerson w takim stanie.
— Zgoda! — rzekł pan de Marquet. — Nie chce on przyjść do nas, my pójdziemy do niego!
Pan de Marquet i policjant wyszli, dając znak Fryderykowi Larsanowi i zawiadowcy, aby im towarzyszyli. Rouletabille i ja zamykaliśmy pochód. Tak znaleźliśmy się przed drzwiami pokoju panny Stangerson. Pan de Marquet zapukał. Otworzyła pokojówka. Była to Sylwia, młoda służąca z płowymi włosami, opadającymi w nieładzie na wystraszoną twarz.
— Czy jest pan Stangerson? — zapytał sędzia.
— Tak, proszę pana...
— Powiedz, że pragnę z nim mówić!
Sylwia cofnęła się do pokoju, po czym wyszedł uczony; płakał. Przykro było na niego patrzeć.
— Czego panowie jeszcze chcą ode mnie? — zapytał sędziego. — Czy w chwili tak bolesnej nie możecie dać mi spokoju?
— Muszę rozmówić się natychmiast z Robertem Darzakiem! — rzekł sędzia. — Czy może pan skłonić go do opuszczenia pokoju panny Stangerson? W przeciwnym razie w imieniu prawa zmuszony będę przekroczyć ten próg!
Profesor nie odpowiedział; spojrzał tylko na sędziego, policjanta i wszystkich pozostałych, jak ofiara na swego kata, i szybko powrócił do pokoju. Robert Darzac wyszedł natychmiast. Był blady i przygnębiony, ale gdy za Fryderykiem Larsanem zobaczył zawiadowcę, twarz mu się zmieniła jeszcze bardziej; oczy stały się błędne i mimo zimnej krwi, jaka go cechowała, nie mógł powstrzymać głuchego jęku.
Zauważyliśmy wszyscy tragiczny skurcz tej zbolałej twarzy. Nie potrafiliśmy powstrzymać współczującego westchnienia. Czuliśmy, że jesteśmy świadkami czegoś ostatecznego, czegoś, co zadecyduje o zgubie Roberta Darzaka. Tylko Fryderyk Larsan miał rozpromienioną twarz i okazywał radość myśliwskiego psa, który wreszcie dopadł swej ofiary. Pan de Marquet wskazał Robertowi Darzac młodego urzędnika z jasną bródką i zapytał:
— Poznaje pan tego pana?
— Poznaję — odpowiedział Robert Darzac głosem, który na próżno próbował opanować. — To jest zawiadowca stacji z Epinay-sur-Orge.
— Ten młody człowiek — ciągnął dalej pan de Marquet wskazując zawiadowcę — oświadcza, że widział pana wysiadającego z pociągu w Epinay...
— ...tej nocy — dokończył Robert Darzac — o godzinie pół do jedenastej. To prawda!
Zapanowała cisza, która zaciążyła nad wszystkim.
— Panie Darzac — podjął sędzia śledczy tonem pełnym bolesnego wzruszenia — panie Darzac, po co przyjeżdżał pan tej nocy do Epinay-sur-Orge, czyli do miejscowości odległej tylko o kilka kilometrów od miejsca, w którym dokonano napadu na pannę Stangerson?
Robert Darzac milczał. Nie opuszczając głowy zamknął oczy. Może po to, aby ukryć ból, a może, aby nie wyczytano w jego oczach całej tajemnicy.
— Panie Darzac — nalegał pan de Marquet — czy mógłby mi pan zdać sprawę, co robił pan tej nocy?
Robert Darzac otworzył oczy. Wyglądał, jak by odzyskiwał panowanie nad sobą.
— Nie, panie sędzio.
— Niech się pan zastanowi. Jeśli będzie się pan upierał przy tym dziwacznym milczeniu, będę zmuszony zatrzymać pana do swej dyspozycji!
— Nie mogę nic powiedzieć!
— W imieniu prawa aresztuję pana, panie Darzac!
Sędzia nie dopowiedział jeszcze tych słów, gdy zobaczył jakiś nagły gest Rouletabille'a w stronę Roberta Darzaka. Chciał widocznie coś powiedzieć, ale ten jednym ruchem zamknął mu usta. Zresztą policjant zbliżył się już do aresztowanego.
W tej samej chwili rozległo się rozpaczliwe wołanie:
— Robercie! Robercie!
Poznaliśmy głos panny Stangerson. Wszyscy zadrżeli na ten okrzyk bólu! Nawet Larsan pobladł! Darzac wbiegł do pokoju panny Stangerson. Sędzia, policjant i Larsan stanęli za nim. Rouletabille i ja zostaliśmy na korytarzu. Był to zatrważający widok. Panna Stangerson z śmiertelnie bladą twarzą, mimo protestów lekarzy i ojca podniosła się z pościeli. Wyciągnęła ręce do Roberta Darzaka, na którego ramionach położyli swe dłonie Larsan i policjant. Oczy jej były szeroko otwarte... widziała... rozumiała... wyszeptała jedno słowo... słowo, które zamarło na bladych i bezkrwistych wargach, nie słyszane przez nikogo. Upadła zemdlona.
Darzaka natychmiast wyprowadzono z pokoju. W oczekiwaniu na powóz, po który poszedł Larsan, zatrzymaliśmy się w sieni. Pan de Marquet, chociaż przywykł do podobnych scen, miał łzy w oczach. Korzystając z momentu ogólnego wzruszenia, Rouletabille powiedział do Roberta Darzaka:
— Nie będzie się pan bronił?
— Nie! — odpowiedział więzień.
— A więc ja pana obronię!
— To się panu nie uda — stwierdził nieszczęsny ze smutnym uśmiechem. — To, czego nie mogliśmy zrobić my, panna Stangerson i ja, panu się nie uda.
— Na pewno mi się uda!
Głos Rouletabille'a był dziwnie spokojny i pewny.
— Zrobię to, panie Robercie — ciągnął dalej — ponieważ wiem więcej od pana.
— Nie mówmy już o tym — mruknął Darzac prawie ze złością.
— O, niech pan będzie spokojny, powiem tylko tyle, ile będzie trzeba, aby pana ocalić!
— Młody człowieku, jeśli pan chce mieć prawo do mej wdzięczności, proszę nic nie mówić.
Rouletabille potrząsnął tylko głową i przysunął się bliżej do oskarżonego.
— Niech pan posłucha, co panu powiem — rzekł cicho. — Mam nadzieję, że wzbudzi to pana zaufanie do mnie. Pan, być może, zna tylko nazwisko zbrodniarza, panna Stangerson wie tylko połowę o zbrodniarzu, a ja — ja wiem wszystko o nim. Znam całego zbrodniarza!
Robert Darzac otworzył oczy: nie zrozumiał ani słowa z tego, co mówił Rouletabille.
Tymczasem nadjechał powóz sprowadzony przez Fryderyka Larsana. Wsiadł do niego Robert Darzac z policjantem. Na koźle pozostał Larsan. Aresztanta odwieziono do Corbeil.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Rouletabille wyrusza w podróż
Opuściliśmy Glandier tego samego wieczoru. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni, nic nas tu już nie trzymało. Oświadczyłem, że wyrzekam się rozwiązania tylu zagadek, na co Rouletabille, klepiąc mnie przyjaźnie po ramieniu, oświadczył, że nie będzie już niczego szukał w Glandier, ponieważ wszystkiego się dowiedział. Około ósmej rano przyjechaliśmy do Paryża. Pośpiesznie zjedliśmy śniadanie, po czym zmęczeni rozstaliśmy się, umawiając się na następny ranek u mnie. O oznaczonej godzinie Rouletabille wszedł do mego pokoju. Ubrany był w kraciasty angielski garnitur, na głowie miał czapkę, a w ręku trzymał torbę podróżną. Już w progu oznajmił mi, że wyjeżdża.
— Na jak długo? — zapytałem.
— Na miesiąc lub dwa. To zależy!
Nie miałem odwagi pytać dalej.
— Czy wiesz — powiedział — jakie słowo wymówiła panna Stangerson, zanim zemdlała?
— Nie, nikt tego nie usłyszał.
— Owszem — odrzekł Rouletabille — ja usłyszałem. Powiedziała Darzakowi: „mów"!
— Więc Darzac będzie mówił?
— Nigdy!
Chciałem przedłużyć rozmowę, ale on uścisnął mi tylko rękę i życzył zdrowia. Zapytałem jeszcze:
— Nie obawiasz się, aby w czasie twej nieobecności nie popełniono nowej zbrodni?
— Odkąd Robert Darzac jest w areszcie, niczego już się nie obawiam.
Wyrzekłszy te dziwne słowa odszedł. Ujrzałem go dopiero w sądzie, podczas procesu Roberta Darzaka, kiedy stanął przed barierą, by wytłumaczyć rzecz pozornie niewytłumaczalną!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Józef Rouletabille oczekiwany jest z niecierpliwością
15 stycznia, to znaczy w dwa i pół miesiąca po tragicznych wypadkach, które opisywałem, „Epoka" na pierwszej stronie opublikowała sensacyjny artykuł następującej treści:
Sąd przysięgłych departamentu Seine-et-Oise został dziś zwołany dla rozpatrzenia jednej z najbardziej tajemniczych spraw, jakie znają roczniki sądowe. Nigdy jeszcze proces nie opierał się na tylu niejasnych, niezrozumiałych i niewytłumaczalnych poszlakach. Mimo to akt oskarżenia nie zawahał się posadzić na ławie oskarżonych człowieka ogólnie szanowanego i poważanego, kochanego przez wszystkich, którzy go znali, młodego uczonego, nadzieję francuskiej nauki, człowieka oddanego całym sercem uczciwej pracy. Gdy w Paryżu dowiedziano się o aresztowaniu Roberta Darzaka, ze wszystkich stron rozległ się jednomyślny okrzyk protestu. Sorbona ogłosiła protest, wyrażający przekonanie o niewinności narzeczonego panny Stangerson. Sam profesor Stangerson oświadczył publicznie, że władze sądowe popełniły błąd i nie ma żadnych wątpliwości, iż gdyby ofiara zbrodni mogła mówić, zażądałaby od dwunastu sędziów departamentu Seine-et-Oise uwolnienia człowieka, którego chciała poślubić, a dla którego akt oskarżenia żądał wyroku śmierci. Należy oczekiwać, że panna Stangerson w najbliższym czasie odzyska równowagę umysłową, którą chwilowo zachwiały niezwykłe wypadki w Glandier. Czyżby miała ją na zawsze stracić, dowiadując się, że człowiek, którego kocha, zginął z ręki kata? To pytanie adresujemy do sędziów, którzy dziś będą rozpatrywać tę sprawę!
Jesteśmy zdecydowani nie dopuścić do tego, aby dwunastu szanowanych, uczciwych ludzi popełniło okropną pomyłkę! Z pewnością niezwykłe poszlaki, zbiegi okoliczności, niezrozumiałe milczenie oskarżonego, zagadkowo spędzany czas, brak jakiegokolwiek alibi — mogły doprowadzić prokuraturę do tego, że po bezowocnym poszukiwaniu prawdy gdzie indziej, postanowiono ją znaleźć tutaj.
Poszlaki na pozór bardzo obciążają Roberta Darzaka, trudno się więc dziwić, że dał im się zwieść tak wytrawny i zdolny detektyw jak Fryderyk Larsan. Trzeba mu to wybaczyć. Wszystko dotychczas oskarżało Roberta Darzaka przed władzami sądowymi; dziś przed sądem my będziemy go bronić. Przyniesiemy przed barierę dla świadków światło, które wyjaśni całą tajemnicę Glandier. Znamy prawdę.
Jeśli wcześniej nie zabieraliśmy głosu, to tylko dlatego, że wymagało tego dobro sprawy. Nasi czytelnicy jeszcze nie zapomnieli sensacyjnych anonimowych artykułów, które publikowaliśmy w sprawie „Lewej nogi z ulicy Oberkampf", w sprawie słynnej kradzieży w „Crédit Universel" czy o aferze „Złotych sztab w mennicy”. Artykuły te pozwalały przewidzieć prawdę, zanim jeszcze godna podziwu pomysłowość Fryderyka Larsana zdążyła ją całkiem odsłonić. Badania te prowadził nasz najmłodszy redaktor, dziewiętnastoletni Józef Rouletabille, który jutro sianie się sławny. Po wypadku w Glandier nasz młody reporter, szturmem zdobywając wszystkie drzwi, zamieszkał w zamku, do którego żaden inny dziennikarz nie mógł się dostać. Razem z Fryderykiem Larsanem poszukiwał prawdy i z przerażeniem dojrzał błąd, który pogrążył geniusz znakomitego detektywa! Próbował zawrócić go z fałszywego ślad u. Ale wielki Fred Larsan nie chciał słuchać rad młodego reportera! Dziś wiemy już, dokąd to pomyłka wielkiego detektywa zaprowadziła Roberta Darzaka!
Trzeba, aby Francja wiedziała, aby wiedział cały świat, iż tego samego wieczoru, kiedy aresztowano Roberta Darzaka, Józef Rouletabille zjawił się w biurze naszego redaktora naczelnego i powiedział: „Wyjeżdżam! Nie mogę określić, jak długo mnie nie będzie — może miesiąc, może dwa lub trzy, może nie wrócę nigdy... Oto list! Gdybym nie wrócił do dnia, w którym Robert Darzac stanie przed sądem, proszę przedłożyć ów list sądowi po przesłuchaniu świadków. Porozumie się pan w tej sprawie z adwokatem Roberta Darzaka. Robert Darzac jest niewinny! W liście jest nazwisko zbrodniarza. Nie ma w nim dostatecznych dowodów, jadę ich szukać, ale jest tu niezbite wytłumaczenie winy zbrodniarza!"
Nasz redaktor wyjechał. Przez długi czas nie mieliśmy od niego żadnej wiadomości. Osiem dni temu przyszedł do redaktora naczelnego jakiś człowiek. „Postępujcie według instrukcji Józefa Rouletabille — powiedział. — Jeśli zajdzie potrzeba, w liście tym jest prawda!" — Nieznajomy nie chciał ujawnić swego nazwiska. Dzisiaj, dnia 15 stycznia, staniemy wobec sędziów! Józef Rouletabille nie wrócił! Może już nigdy nie wróci! Prasa ma także swoich bohaterów, ofiary ` obowiązku. Być może, Józef Rouletabille zginął! Potrafimy go pomścić! Dziś po południu nasz redaktor naczelny stanie przed sądem przysięgłych w Wersalu z listem, zawierającym prawdziwe nazwisko zbrodniarza!
Artykuł otwierało zdjęcie Rouletabille'a.
Paryżanie, którzy dnia tego wybrali się do Wersalu na proces zwany „Tajemnicą Żółtego Pokoju", na pewno do dziś pamiętają, jaki tłum falował na stacji Saint-Lazare. W pociągu zabrakło miejsc, trzeba było doczepić dodatkowe wagony. Artykuł w „Epoce" zaskakiwał, podniecał ciekawość, a zamiłowanie do dyskusji doprowadził do sprzeczek. Publiczność podzieliła się na entuzjastów Józefa Rouletabille'a i fanatycznych zwolenników Fryderyka Larsana. Rzecz dziwna, zacietrzewienie tych ludzi wywoływał nie fakt ewentualności skazania niewinnego człowieka, ale ich prymitywne hipotezy o „Tajemnicy Żółtego Pokoju". Każdy miał własne wytłumaczenie i tylko takie uważał za słuszne! Wszyscy, którzy tłumaczyli zbrodnię tak, jak to czynił Fryderyk Larsan, nawet nie przypuszczali, aby można było wątpić w przenikliwość popularnego detektywa; ci zaś, co mieli jakieś inne rozwiązanie zagadki, uważali, że jest ono zgodne z koncepcją Józefa Rouletabille, której zresztą nie znali. „Larsaniści" i „Rouletabiliści" z numerem „Epoki" w ręku dyskutowali i kłócili się nawet na schodach Pałacu Sprawiedliwości w Wersalu, nawet w sali sądowej. Sprowadzono dodatkową służbę porządkową. Nieprzeliczony tłum, nie mogący pomieścić się w pałacu, stał aż do wieczora przed gmachem, otoczony kordonem wojska i policji, chciwy wiadomości, przychylny najbardziej fantastycznym plotkom.
W czasie posiedzenia ucichł w pewnej chwili hałas; w przystępie szaleństwa profesor Stangerson oświadczył, że jest mordercą swej córki! Zdenerwowanie osiągnęło szczyt! Oczekiwano wciąż przybycia Rouletabille'a. Ludziom wydawało się, że znają go i rozpoznają. Gdy w pewnej chwili jakiś młody człowiek, z kartą wstępu w ręku, przeszedł przez wolną przestrzeń oddzielającą tłum od Pałacu Sprawiedliwości, zamieszanie wzmogło się. Tłum zbił się jeszcze mocniej. Padły okrzyki: „Rouletabille! Oto Rouletabille". Wszystkich świadków, choć trochę podobnych do fotografii opublikowanej w „Epoce", również brano za Rouletabille'a. Hasłem do nowych manifestacji stało się przybycie redaktora naczelnego „Epoki". Jedni wiwatowali, drudzy gwizdali. W tłumie było wiele kobiet.
W sali posiedzeń rozprawa toczyła się pod przewodnictwem pana Racoux. Był to urzędnik obarczony wszelkimi przesądami swego zawodu. Wezwano świadków. Byłem w ich liczbie, podobnie jak wszyscy ci, którzy w mniejszym lub większym stopniu stykali się z tajemnicą Glandier; pan Stangerson, postarzały od chwili wypadku o dziesięć lat, zmieniony do niepoznania, Larsan, Artur William Rance z zawsze promiennym obliczem, ojciec Jakub, ojciec Mateusz, który doprowadzony został w kajdankach na rękach między dwoma policjantami, zalana łzami pani Mateuszowi, Bernierowie, dwie służące, kamerdyner, wszyscy mieszkańcy zamku, pracownik pocztowy z urzędu Nr 40, dyżurny ruchu na stacji Epinay, kilku przyjaciół pana i panny Stangerson oraz wszyscy świadkowie ze strony Roberta Darzaka. Miałem szczęście być przesłuchany jako jeden z pierwszych świadków. Umożliwiło mi to wysłuchanie prawie całego procesu.
Nie muszę opisywać tłoku, jaki panował na sali. Adwokaci siedzieli na stopniach trybunału, za sędziami przysięgłymi, odzianymi w czerwone togi. Obok zajęli miejsca przedstawiciele sąsiednich okręgów. Robert Darzac siedział między policjantami na ławie oskarżonych. Był tak spokojny, tak wyniosły i piękny, że sala przyjęła go raczej szmerem podziwu niż współczucia. Zaraz po przybyciu pochylił się do swego adwokata, Henri-Roberta, który w asyście sekretarza, pana André Hesse, przeglądał akta. Spodziewano się, że pan Stangerson przywita się z oskarżonym, ale świadkowie musieli natychmiast opuścić salę, nie było więc czasu na tę sensacyjną demonstrację. W chwili gdy sędziowie zajmowali miejsca, sala zwróciła baczną uwagę na szybką wymianę zdań między Henri-Robertem a redaktorem „Epoki". Ten ostatni zajął miejsce w pierwszym rzędzie ław przeznaczonych dla publiczności. Niektórzy byli zaskoczeni, że redaktor „Epoki" nie jest razem ze świadkami w ich sali.
Odczytanie aktu oskarżenia odbyło się, jak zawsze, bez żadnych emocji. Nie relacjonuję tu długiego szeregu pytań, jakie sąd zadał Robertowi Darzakowi. Odpowiadał w sposób bardzo naturalny i zarazem — tajemniczy. Wszystko, co mógł powiedzieć, wydawało się naturalne, wszystko, co przemilczał, wydawało się dla niego straszne, nawet w oczach tych, którzy „czuli" jego niewinność. Jego milczenie w miejscach, które znamy, obracało się przeciw niemu. Dobrze wiedział, że musi się to dla niego skończyć tragicznie; a jednak wytrzymywał oskarżenia przewodniczącego trybunału sędziów i przysięgłych. Tłumaczono mu, że w tym wypadku milczenie równoznaczne jest ze śmiercią.
— Dobrze — odpowiedział — zniosę i to, choć jestem niewinny!
Adwokat Henri-Robert bardzo zręcznie wykorzystał tę wypowiedź, aby zwrócić uwagę na wielkość charakteru swego klienta. Zauważył, że tylko bohaterskie dusze powodują się tak daleko idącymi względami etycznymi. Znakomity adwokat całkowicie tym trafił do serc tych, którzy znali Roberta Darzaka, ale pozostawali chwiejni.
Minęła już jedna przerwa w posiedzeniu, zaczęło się przesłuchiwanie świadków, a Rouletabille'a ciągle nie było. Kiedy tylko otwierały się drzwi, wszystkie oczy kierowały się na nie, a później na redaktora „Epoki", który siedział nieporuszony na swym miejscu. Wreszcie zobaczono, jak wkłada rękę do kieszeni i wyjmuje list. Głośny szmer przebiegł przez salę.
Nie mam zamiaru przedstawiać tu szczegółów procesu. Dosyć obszernie opowiedziałem wszystkie etapy tej sprawy, by nie musieć ponownie relacjonować wypadków. Przechodzę więc od razu do momentu prawdziwie dramatycznego. Nadszedł on w chwili, gdy adwokat Henri-Robert zadał kilka pytań ojcu Mateuszowi, który stojąc między dwoma żandarmami przed barierką bronił się przed zarzutem zabójstwa Zielonego Człowieka. Żona ojca Mateusza, wezwana i skonfrontowana z nim, wśród łkań wyznała, że była przyjaciółką gajowego, czego zresztą domyślał się jej mąż. Upewniała jednak, że mąż jej nie brał udziału w zamordowaniu Zielonego Człowieka. Henri-Robert zwrócił się wówczas do trybunału, aby zechciał niezwłocznie przesłuchać w tej sprawie Fryderyka Larsana.
— W krótkiej rozmowie, jaką miałem z Fryderykiem Larsanem podczas przerwy — powiedział adwokat — Fryderyk Larsan dał mi do zrozumienia, że można wyjaśnić śmierć gajowego bez udziału ojca Mateusza. Byłoby ciekawe poznać hipotezę pana Larsana.
Wprowadzono Fryderyka Larsana. Swój pogląd na tę sprawę wyłuszczył bardzo dokładnie:
— Nie widzę żadnej potrzeby — powiedział — mieszania w to wszystko ojca Mateusza. Powiedziałem o tym panu de Marquet, ale widocznie mordercze pogróżki tego człowieka wprowadziły zamęt w rozumowanie sędziego śledczego. Według mnie napastnik panny Stangerson i morderca gajowego jest jedną i tą samą osobą. Strzelano do niedoszłego mordercy panny Stangerson w chwili, gdy uciekał przez dziedziniec. Można było sądzić, że został trafiony lub zabity. W rzeczywistości jednak zachwiał się on tylko; gdy znikał za węgłem skrzydła zamku, musiał spostrzec gajowego, który z pewnością chciał mu przeszkodzić w ucieczce. Zbrodniarz trzymał jeszcze w ręku nóż, którym zranił pannę Stangerson. I ten sam nóż wbił gajowemu w serce. Gajowy padł martwy!
To proste tłumaczenie miało pozory prawdy, tym bardziej że wielu z tych, którzy interesowali się tajemnicą w Glandier, rozumowało podobnie. Rozległy się szmery uznania.
— A co się stało ze zbrodniarzem? — zapytał przewodniczący.
— Widocznie ukrył się w jakimś ciemnym kącie dziedzińca i po odejściu ludzi, przenoszących ciało, wymknął się z podwórza.
W tej chwili wśród stojącej publiczności rozległ się młodzieńczy głos. Pośród ogólnego zaskoczenia padły słowa:
— Zgadzam się z Fryderykiem Larsanem co do pchnięcia nożem w serce! Nie podzielam jednak jego opinii co do sposobu, w jaki zbrodniarz ukrył się w zaułku dziedzińca!
Wszyscy odwrócili twarze, woźni nawoływali do ciszy.
Przewodniczący zapytał z gniewem, kto śmiał się odezwać, i nie słuchając odpowiedzi kazał natychmiast usunąć z sali intruza. W tej chwili usłyszano raz jeszcze ten sam głos:
— To ja, panie przewodniczący! To ja, Józef Rouletabille!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W którym, Józef Rouletabille staje w pełnej chwale
Zapanowało okropne zamieszanie. Rozległy się krzyki mdlejących kobiet. Nie zwracano uwagi na majestat Sprawiedliwości. Tłum oszalał. Każdy chciał zobaczyć Józefa Rouletabille. Przewodniczący groził, że każe opuścić salę, ale nikt go nie słuchał. Tymczasem Rouletabille przekroczył balustradę, dzielącą go od publiczności, i torując sobie drogę łokciami, podszedł do redaktora naczelnego „Epoki”. Objął go serdecznie, wziął z jego dłoni list, schował go do kieszeni, wcisnął się między kratki dla części zarezerwowanej dla sędziów, przeskoczył barierę dla świadków, popychany i popychający, z uśmiechniętą, wesołą twarzą, przypominający szkarłatną kulę, którą rozjaśniał jeszcze inteligentny blask dużych, okrągłych oczu. Miał na sobie ten sam angielski garnitur, w którym wyjeżdżał, ale tym razem w opłakanym stanie. Na ramionach miał płaszcz, czapkę podróżną trzymał w ręku.
— Przepraszam bardzo, panie przewodniczący — powiedział. — Okręt się spóźnił! Wracam z Ameryki. Jestem Józef Rouletabille!
Rozległ się wybuch śmiechu. Ludzie byli uradowani z przybycia tego urwisa. Wydawało się, że wszystkim spadł z serca olbrzymi kamień. Odetchnęli. Mieli zaufanie do niego, wierzyli, że przyniósł rzeczywiście prawdę, że znał prawdę!
Ale przewodniczący był wściekły.
— Ach! Jest pan Józefem Rouletabille! —rzekł.— Doskonale. Nauczę pana, młody człowieku, kpić sobie ze sprawiedliwości! Zanim trybunał rozpatrzy pańską sprawę, zatrzymuję pana do dyspozycji sądowej na mocy przysługującej mi władzy!
— Ależ panie przewodniczący, marzyłem tylko o tym, aby być do dyspozycji sprawiedliwości!... Przyszedłem tu po to, aby oddać się do dyspozycji sprawiedliwości!... Jeśli moje wejście spowodowało pewne zamieszanie, proszę Wysoki Trybunał o przebaczenie. Proszę mi wierzyć, panie przewodniczący, że nikt bardziej ode mnie nie szanuje sprawiedliwości! A dostałem się tu tak, jak mogłem.
Zaczął się śmiać. Za nim roześmieli się wszyscy.
— Wyprowadzić go! — polecił przewodniczący.
Teraz już jednak wtrącił się pan Henri-Robert.
Rozpoczął od usprawiedliwienia młodego człowieka, wskazał, jak szlachetne pobudki nim kierują, wytłumaczył przewodniczącemu, że byłoby niewłaściwe zamykać teraz w areszcie świadka, który nocował w Glandier podczas całego tajemniczego tygodnia, świadka, który twierdził, że udowodni niewinność oskarżonego i wskaże nazwisko zbrodniarza.
— Pan nam powie nazwisko mordercy? — zapytał zaskoczony, ale ciągłe jeszcze sceptycznie usposobiony przewodniczący.
— Oczywiście, panie przewodniczący. Po to tylko tu przyszedłem! — odpowiedział Rouletabille.
Wśród publiczności zerwały się oklaski, ale energiczna interwencja woźnych przywróciła spokój.
— Józef Rouletabille — powiedział Henri-Robert — nie jest zgłoszony zgodnie z przepisami jako świadek, ale mam nadzieję, że pan przewodniczący skorzysta z przysługujących mu praw i powoła go dodatkowo.
— Dobrze — odpowiedział przewodniczący — przesłuchamy go. Najpierw jednak skończymy to...
Teraz przerwał sędziemu prokurator:
— Wysoki Sądzie, może będzie lepiej, jeśli ten młodzieniec natychmiast nam powie nazwisko człowieka, którego oskarża o zbrodnię?
Przewodniczący z ironiczną obojętnością zgodził się na tę propozycję.
— Jeżeli pan prokurator przywiązuje jakieś znaczenie do zeznań pana Józefa Rouletabille, nie mam nic przeciwko temu, aby świadek ujawnił nam natychmiast nazwisko „swego" mordercy.
Zaległa cisza. Rouletabille milczał, patrząc życzliwie na Roberta Darzaka, którego twarz po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia rozprawy wyrażała ożywienie i bolesne oczekiwanie.
— A więc słuchamy, panie Rouletabille — powtórzył przewodniczący. — Czekamy na nazwisko zbrodniarza!
Rouletabille sięgnął spokojnie do kieszeni marynarki, wyjął z niej olbrzymią cebulę-zegarek, spojrzał na niego i rzekł:
— Panie przewodniczący, przed szóstą trzydzieści nie mogę panu wyjawić nazwiska zbrodniarza. Mamy przed sobą jeszcze cztery długie godziny!
Na sali rozległ się szmer zdziwienia i niezadowolenia. Kilku adwokatów powiedziało głośno:
— Kpi sobie z nas!
Przewodniczący miał minę rozradowaną; panowie Henri-Robert i André Hesse byli znudzeni.
— Ta zabawa trwa już za długo — oświadczył przewodniczący. — Proszę wrócić na salę świadków. Zatrzymuję pana do naszej dyspozycji.
Rouletabille zaprotestował:
— Zapewniam pana, panie przewodniczący — zawołał głosem dźwięcznym i donośnym — zapewniam pana, że gdy ujawnię nazwisko zbrodniarza, zrozumie pan, że nie mogłem go zdradzić przed godziną szóstą trzydzieści. Daję na to słowo honoru! Słowo Józefa Rouletabille... Tymczasem jednak udzielę panom kilku wyjaśnień w sprawie zabójstwa gajowego... Pan Fryderyk Larsan, który mnie widział w Glandier, mógłby zaświadczyć, z jaką starannością badałem całą tę sprawę. Mogę być przeciwnego niż on zdania i uważać, że spowodował aresztowanie człowieka niewinnego, ale na pewno Fryderyk Larsan nie wątpi w moją uczciwość ani w znaczenie moich odkryć, które często pokrywały się z jego obserwacjami!
Fryderyk Larsan odezwał się:
— Panie przewodniczący, byłoby ciekawe wysłuchać wypowiedzi pana Józefa Rouletabille; tym bardziej że jest on innego zdania, niż ja, w tej sprawie!
Szmer aprobaty towarzyszył słowom detektywa. Przyjmował pojedynek jak dobry gracz. Zapowiadała się ciekawa walka między dwoma umysłami, które z całym zapałem zajęły się tym samym tragicznym problemem i doszły do dwu różnych wniosków.
Korzystając z tego, że przewodniczący milczał, Fryderyk Larsan ciągnął dalej:
— Tak więc, obaj jesteśmy zdania, że to napastnik panny Stangerson zadał gajowemu morderczy cios nożem. Ponieważ jednak różnimy się w kwestii sposobu ucieczki zbrodniarza z tego krańca podwórza, byłoby ciekawe, jak ucieczkę tę tłumaczy pan Rouletabille.
— Oczywiście — przytaknął mój przyjaciel. — To będzie ciekawe!
Znów cała sala zabrzmiała śmiechem.
Przewodniczący oznajmił natychmiast, że jeśli podobne hałasy będą się powtarzały, nie omieszka wypełnić swej groźby i opróżni salę.
— Doprawdy — zakończył — nie widzę powodu do śmiechu.
— Ja także — powiedział Rouletabille.
Ludzie siedzący przede mną wpychali sobie chusteczki do ust, by powtórnie nie wybuchnąć śmiechem.
— A więc — rzekł przewodniczący. — Słyszał pan, młody człowieku, co mówił Fryderyk Larsan? W jaki sposób, zdaniem pana, zbrodniarz uciekł z dziedzińca?
Rouletabille spojrzał na żonę oberżysty, która patrzyła na niego smutnie.
— Ponieważ pani Mateuszowa — powiedział — zechciała wyznać swe sympatie dla gajowego...
— Łajdaczka! — wykrzyknął ojciec Mateusz.
— Wyprowadzić ojca Mateusza — rozkazał przewodniczący.
Wyprowadzono ojca Mateusza. Rouletabille mówił dalej;
— Ponieważ sama to wyznała, mogę państwu powiedzieć, że w nocy miewała spotkania z gajowym na pierwszym piętrze baszty, w pokoju, który dawniej służył jako oratorium. Spotkania te były szczególnie częste w ostatnim czasie, gdy ojca Mateusza przykuł do łóżka reumatyzm. Zastrzyk morfiny stosowany w odpowiedniej chwili dawał ojcu Mateuszowi spokój i sen, a jego żonie zapewniał kilka godzin swobody, podczas których mogła opuścić swój dom. Pani Mateuszowa przychodziła do zamku w nocy, owinięta w wielki, czarny szal. Upodabniał on ją do ciemnego widma, które wielokrotnie mąciło noce ojca Jakuba. Uprzedzając przyjaciela o swym przybyciu, pani Mateuszowa naśladowała mianowicie kota Matki Klęczącej, starej wróżbiarki z Sainte-Geneviève-des-Bois. Gajowy schodził natychmiast ze swej baszty i otwierał kochance maleńkie drzwiczki. Niedawno rozpoczęto remont baszty, ale spotkania odbywały się nadal w dawnym pokoju gajowego, w tejże baszcie: nowy pokój na końcu prawego skrzydła zamku, przydzielony chwilowo nieszczęsnemu słudze, był oddzielony od mieszkania kamerdynera i kucharki tylko cienkim przepierzeniem.
Tej nocy pani Mateuszowa opuściła gajowego w najlepszym zdrowiu. Kochankowie, nie mając sobie nic więcej do powiedzenia, wyszli razem z baszty... Zdobyłem te szczegóły, panie przewodniczący, badając następnego dnia rano ślady na dziedzińcu.
Dozorca Bernier, którego postawiłem z fuzją na straży pod basztą i któremu dam okazję wyjaśnić to państwu osobiście, nie mógł widzieć tego, co się działo na dziedzińcu. Przybył więc nieco później, na odgłos strzałów rewolwerowych, i wystrzelił także. Zaczęło się od tego, że gajowy i pani Mateuszowa stali wśród niczym nie zamąconej nocy na dziedzińcu, czule się żegnając. Pani Mateuszowa kierowała swe kroki w stronę otwartej furtki dziedzińca, gajowy zaś wracał z zamiarem położenia się spać w małej przybudówce na końcu prawego skrzydła zamku. Dochodził właśnie do drzwi, gdy rozległy się strzały. Zaniepokojony zawrócił, tą samą drogą i był już na zakręcie prowadzącym do prawego skrzydła zamku, gdy rzucił się na niego jakiś cień, zadając mu śmiertelny cios. Gajowy padł martwy. Jego ciało zostało natychmiast zabrane przez ludzi, którzy niosąc zamordowanego sądzili, że schwytali mordercę.
Co robiła w tym czasie pani Mateuszowa? Zaskoczona strzałami i zbiegowiskiem, starała się pozostać jak najmniej widoczna na ciemnym dziedzińcu. Jest on dość duży, więc pani Mateuszowa, stojąc blisko furty, mogła go opuścić nie zauważona. Ale nie wyszła. Została i widziała, jak przenoszono trupa. Z łatwym do zrozumienia przerażeniem w sercu, wiedziona rozpaczliwym przeczuciem, doszła do sieni zamkowej, spojrzała na oświetlone lampą ojca Jakuba schody i spostrzegła leżące na nich ciało swego przyjaciela. Zobaczyła je i uciekła. Czy ojciec Jakub ją poznał? W każdym razie ruszył za czarnym widmem, które spędziło już kilka razy sen z jego powiek. Nawet tej nocy przed zbrodnią, gdy obudził go krzyk Zwierzątka Bożego, ujrzał przez okno czarną postać. Ubrał się szybko i dlatego gdy my wnosiliśmy trupa gajowego, wszedł do sieni całkowicie ubrany. Tym razem postanowił nareszcie spojrzeć prosto w twarz czarnemu zjawisku. Rozpoznał zjawę. Ojciec Jakub był starym przyjacielem pani Mateuszowej. Zwierzyła mu się ze swych nocnych spotkań i błagała o pomoc w tak tragicznej chwili. Jej samopoczucie musiało być żałosne: dopiero co ujrzała trupa swego kochanka. Ojciec Jakub wzruszył się i odprowadził biedaczkę przez dąbrowę, poza obręb parku, obok stawu, aż do skraju szosy prowadzącej do Epinay, skąd miała już tylko kilka kroków do siebie. Sam wrócił do zamku. Zdając sobie sprawę z konsekwencji prawnych, jakie groziły kochance gajowego, gdyby wyszła na jaw jej obecność w zamku tej nocy, w miarę możliwości usiłował zataić przed nami ów dramatyczny epizod. Nie muszę — dodał Rouletabille — prosić pani Mateuszowej ani ojca Jakuba o uzupełnienie tej relacji. Wiem, że wszystko odbyło się w sposób opisany przeze mnie. Odwołam się tylko do pamięci Fryderyka Larsana, który zrozumie, jak dowiedziałem się o tym, ponieważ następnego dnia rano widział mnie pochylonego nad podwójnym śladem stóp idących obok siebie; śladem stóp ojca Jakuba i pani Mateuszowej!
Tu Rouletabille zwrócił się do stojącej przed barierką pani Mateuszowej i ukłonił się uprzejmie.
— Siady stóp pani — powiedział — są dziwnie podobne do śladów eleganckich butów zbrodniarza...
Pani Mateuszowa drgnęła i z przerażeniem spojrzała na młodego reportera. Co chciał przez to powiedzieć? Co śmiał powiedzieć?
— Ma pani stopę elegancką, długą, może nawet za długą jak na kobietę. Noski wąskich bucików pani są podobne do szpiców butów zbrodniarza...
Wśród audytorium powstało pewne poruszenie. Rouletabille ruchem ręki uciszył gwar. Można by bez przesady powiedzieć, że on teraz kierował rozprawą.
— Spieszę dodać — rzekł — że identyfikacja śladów nie daje wiele w podobnych sprawach; detektyw, który opiera swój system pracy na takich zewnętrznych oznakach, nie budując równocześnie własnej koncepcji, szybko popełnia błędy. Robert Darzac ma także stopę podobną do stopy zbrodniarza, a jednak nie jest zbrodniarzem!
Nowe poruszenie wśród audytorium. Przewodniczący zwraca się do oberżystki:
— Czy tego wieczoru tak właśnie rozegrały się wypadki?
— Tak, panie przewodniczący — odpowiedziała. — Można by sądzić, że pan Rouletabille szedł za nami.
— Więc widział świadek zbrodniarza uciekającego na kraniec prawego skrzydła zamku?
— Tak. A w minutę później zobaczyłam zabitego gajowego.
— A co się stało ze zbrodniarzem? Została pani sama na dziedzińcu, musiała więc go pani widzieć! Przecież on nie wiedział o pani obecności i mógł swobodnie uciekać...
— Nikogo nie widziałam, panie przewodniczący — wyjąkała Mateuszowa. — Noc była bardzo ciemna...
— Wystarczy! — rzekł przewodniczący. — Jak uciekł zbrodniarz, wytłumaczy nam świadek Rouletabille.
— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast młody człowiek z taką pewnością siebie, że nawet przewodniczący musiał się uśmiechnąć.
Rouletabille podjął swoją relację:
— Jest nieprawdopodobne, by zbrodniarz mógł uciec normalnie z tego końca podwórza, na który wpadł, kiedy straciliśmy go z oczu. Gdybyśmy go nawet nie zauważyli, na pewno zderzylibyśmy się z nim w małym i pustym kącie podwórza, otoczonym fosą i wysokimi sztachetami. Zbrodniarz musiałby wpaść na nas albo my na niego. Ten kwadrat podwórka był prawie równie szczelnie zamknięty jak Żółty Pokój, zagradzała go fosa, sztachety i my sami!
— Jeśli ów człowiek był wewnątrz tego kwadratu, proszę nam wytłumaczyć, czemu nie znaleźliście go! Pytam o to świadka już od pół godziny!
Rouletabille raz jeszcze wyjął z kieszeni kamizelki zegarek, popatrzył nań spokojnie i powiedział:
— Panie przewodniczący! Może pan mnie pytać jeszcze przez trzy i pół godziny. Nie mogę odpowiedzieć panu na to pytanie aż do godziny szóstej trzydzieści.
Tym razem szmer na sali nie wyrażał ani wrogości, ani rozczarowania. Nabrano zaufania do Rouletabiile'a. Zaczynano mu wierzyć. Wszystkich bawiło to, że przewodniczącemu sądu wyznaczył godzinę, jak by chodziło o spotkanie z kolegą.
Sam przewodniczący zadał sobie najpierw pytanie, czy nie powinien się obrazić, ale szybko przyłączył się do ogólnej wesołości, wywołanej przez tego smyka. Rouletabille umiał wzbudzać sympatię, którą podzielał nawet przewodniczący. Zresztą Rouletabile tak dokładnie wytłumaczył rolę pani Ma- teuszowej w tajemniczej sprawie i tak dobrze wyjaśnił każdy jej ruch owej nocy, że pan Racoux czuł się zobowiązany traktować go poważnie.
— Dobrze, świadku Rouletabille — powiedział, — Jak sobie świadek życzy. Ale niech mi się świadek nie pokazuje przed pół do siódmej!
Rouletabille ukłonił się i kiwając głową pospieszył do poczekalni dla świadków.
Szukał mnie wzrokiem, ale mnie nie zauważył. Zacząłem się chyłkiem przeciskać przez otaczający tłum i prawie jednocześnie z nim wyszedłem z sali posiedzeń. Powitał mnie z wylewną serdecznością. Był uradowany i rozgadany, radośnie potrząsał moją ręką.
— Nie pytam cię — powiedziałem — po co jeździłeś do Ameryki! Na pewno odpowiedziałbyś mi, jak przewodniczącemu, że nic nie możesz mówić do szóstej trzydzieści.
— Nie, mój drogi! Nie! Tobie powiem zaraz, po co tam jeździłem, jesteś moim przyjacielem; otóż po prostu szukałem nazwiska drugiej połowy zbrodniarza!
— Nie rozumiem! Nazwiska drugiej połowy...?
— Właśnie! Gdy opuściliśmy Glandier po raz ostatni, znałem już oba oblicza zbrodniarza i nazwisko jednej jego połowy. W Ameryce szukałem właśnie tego drugiego nazwiska!
W tym momencie weszliśmy do poczekalni dla świadków. Wszyscy podeszli do Rouletabille'a z oznakami życzliwości. Reporter był bardzo uprzejmy, jedynie wobec Artura Rance zachowywał wyraźną .obojętność. Gdy Fryderyk Larsan wszedł na salę, Rouletabille wymienił z nim przyjacielski uścisk dłoni. Musiał być przekonany o swym zwycięstwie, jeśli okazywał mu tyle sympatii! Larsan, pewny siebie, uśmiechał się i zapytał, w jakim celu reporter jeździł do Ameryki. Wówczas mój przyjaciel wziął go pod ramię i opowiedział kilka wesołych anegdot z podróży. W pewnej chwili oddalili się ; zaczęli rozmowę o sprawach poważniejszych. Opuściłem ich dyskretnie. Byłem bardzo ciekaw, co się dzieje na sali rozpraw, gdzie w dalszym ciągu przesłuchiwano świadków. Wróciłem na swoje miejsce i od razu zauważyłem, że publiczność nie przywiązuje już żadnego praktycznego znaczenia do tego, co się teraz działo, i z niecierpliwością oczekuje godziny szóstej trzydzieści.
Właśnie wybiła szósta trzydzieści, gdy wezwano Józefa Rouletabille. Trudno byłoby opisać wzruszenie, z jakim tłum wpatrywał się w barierkę. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Robert Darzac dźwignął się z ławy. Był blady jak trup.
Przewodniczący rzekł z powagą:
— Nie żądam od świadka złożenia przysięgi. Nie był pan oficjalnie zgłoszony jako świadek. Ale mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jakie znaczenie mieć będą wypowiedziane tutaj słowa... —
I z pewną groźbą w głosie dodał: — Przynajmniej dla pana, jeśli nie dla innych!
Rouletabille popatrzył na niego niezmieszany:
— Tak jest, panie przewodniczący!
— A zatem — podjął przewodniczący — mówiliśmy o małym kącie podwórza, gdzie miał się ukryć zbrodniarz. Obiecał nam pan o godzinie szóstej trzydzieści powiedzieć, w jaki sposób zbrodniarz wydostał się z tego kąta, oraz podać jego nazwisko. Jest godzina szósta trzydzieści pięć, świadku Rouletabille, a my nadal niczego nie wiemy!
— Otóż — wśród zupełnej ciszy zaczął mój przyjaciel — jak już mówiłem, ta część dziedzińca była zamknięta i zbrodniarz nie mógł się z niej wydostać nie zauważony. To prawda. Kiedy byliśmy w tym zaułku podwórza, zbrodniarz był jeszcze z nami.
— I nie zauważyliście go? Tu jest właśnie luka w akcie oskarżenia...
— Widzieliśmy, panie przewodniczący! — zawołał Rouletabille.
— I nie schwytaliście go?
— Nie, ponieważ tylko ja wiedziałem, że on jest zbrodniarzem! A zależało mi na tym, żeby go nie aresztować. Nie miałem jeszcze wtedy żadnego dowodu prócz własnego rozumu! Tylko mój rozum dowodził mi, że zbrodniarzem jest ten właśnie człowiek. Dużo czasu straciłem na to, żeby dziś przed sądem przysięgłych przynieść niezbite dowody, które — przysięgam! — wystarczą wszystkim!
— Niechże świadek mówi! Proszę nam ujawnić nazwisko zbrodniarza — rzekł przewodniczący.
— Znajdzie je pan przewodniczący między nazwiskami tych, którzy byli w kącie dziedzińca — odpowiedział nie spiesząc się Rouletabille.
Na sali zaczęto się niecierpliwić.
— Nazwisko! Nazwisko! — rozległ się pomruk.
Rouletabille powiedział teraz tonem zasługującym na ostrą naganę:
— Ociągam się trochę z wyjawieniem nazwiska, ponieważ mam pewne powody.... panie przewodniczący!
— Nazwisko! Nazwisko! — powtarzał tłum.
— Spokój! — burknął woźny.
— Proszę natychmiast ujawnić nam nazwisko zbrodniarza — powiedział przewodniczący. — W kącie podwórza znajdowali się: zabity gajowy... Czy on był zbrodniarzem?
— Nie, panie przewodniczący.
— Ojciec Jakub?
— Nie.
— Dozorca Bernier?
— Nie.
— Pan Sinclair?
— Nie, panie przewodniczący.
— A więc Artur Rance? Został tylko Artur Rance i pan! Pan chyba nie jest zbrodniarzem?
— Nie, panie przewodniczący.
— A więc oskarża pan Artura Rance?
— Nie, panie przewodniczący.
— Nie rozumiem, do czego pan zmierza! Przecież nikogo więcej nie było w tej części podwórza!
— Owszem, panie przewodniczący. W istocie nikogo więcej nie było w zaułku dziedzińca ani pod nim! Ale był ktoś nad nim, ktoś, kto wychylił się z okna...
— Fryderyk Larsan! — zawołał przewodniczący.
— Fryderyk Larsan! — odpowiedział dźwięcznym głosem Rouletabille. I odwracając się do publiczności, wśród której słychać już było protesty, powtórzył z siłą, jakiej się po nim nie spodziewałem: — Fryderyk Larsan jest zbrodniarzem!
Na sali zapanowała nieopisana wrzawa. Było w niej zaskoczenie, zdumienie, przerażenie, niedowierzanie, ale również i entuzjazm dla tego młodego człowieka, który zuchwale rzucił podobne oskarżenie. Przewodniczący nie próbował nawet uspokoić publiczności, czekając, aż ucichnie sama, dzięki energicznemu nawoływaniu tych, którzy natychmiast chcieli wiedzieć więcej. Wyraźnie usłyszano głos Roberta Darzaka, który osuwając się na ławę, powiedział:
— To niemożliwe! On oszalał!
— Świadek ośmiela się — zawołał przewodniczący — oskarżać Fryderyka Larsana! Sam świadek widzi, jakie są tego skutki! Nawet Robert Darzac uważa, że świadek zwariował! Musi nam świadek podać dowody.
— Dowody? Żąda pan dowodów? Dam panu przewodniczącemu wystarczający dowód — odpowiedział ostro Rouletabille. — Proszę wezwać Fryderyka Larsana!
— Woźny! — zawołał przewodniczący. — Wprowadzić Fryderyka Larsana!
Woźny pobiegł do poczekalni dla świadków, otworzył ją i wszedł do środka. Drzwi pozostały otwarte. Utkwione w nich były wszystkie oczy. Po chwili stanął na środku sali i rzekł:
— Panie przewodniczący, Fryderyka Larsana nie ma. Wyszedł około czwartej i już nie wrócił!
— Oto mój dowód! — zwycięsko zawołał Rouletabille.
— Jaki dowód? Proszę wytłumaczyć! — zapytał przewodniczący.
— Niezbity dowód — odpowiedział młody reporter. — Czy nie rozumie pan, panie przewodniczący, że to po prostu ucieczka? Przysięgam, że Larsan już nie wróci. Nigdy więcej nie zobaczycie Fryderyka Larsana, Wielkiego Freda!
Na sali ponownie podniósł się zgiełk.
— Czy mógł dać lepszą odpowiedź od tej, jaką dał, panie przewodniczący? Nie odpowiada! Nigdy już nie odpowie! Ja oskarżam Larsana o zbrodnię, a ON ucieka! Uważa pan, że to nie jest odpowiedź?
— Nie, nie chcemy w to wierzyć! Nie wierzymy, że Larsan uciekł! Po co miałby uciekać? Przecież nie wiedział, że pan go oskarży!
— Owszem, wiedział! Sam mu to powiedziałem kilka godzin temu.
— Powiedział mu pan? Świadek twierdzi, że Larsan jest mordercą, i dał mu świadek szansę ucieczki?
— Tak jest, panie przewodniczący. Zrobiłem to — odparł z dumą Rouletabille. — Nie działam w imieniu prawa ani jako funkcjonariusz policji. Jestem zwykłym dziennikarzem i aresztowanie ludzi nie należy do mego zawodu. Szukam prawdy na swój sposób — to moja sprawa. Wy strzeżecie obywateli, jak potraficie, i to jest wasza sprawa. Nie ja będę dostarczał głów dla kata. Jeśli pan, panie przewodniczący, jest obrońcą sprawiedliwości — a jest pan nim na pewno — przyzna mi pan rację. Czy nie powiedziałem przedtem, że słysząc nazwisko zbrodniarza zrozumie pan, dlaczego nie mogłem ujawnić go przed szóstą trzydzieści? Obliczyłem, że tyle czasu potrzeba, aby uprzedzić Larsana, pozwolić mu złapać pociąg czwarta siedemnaście i dojechać do Paryża, gdzie zdoła już się ukryć. Godzina na przejazd, godzina i kwadrans na zatarcie za sobą śladów! Tak powstał termin szósta trzydzieści. Fryderyka Larsana nie znajdziecie — oświadczył Rouletabille patrząc na Roberta Darzaka — jest na to za sprytny. Ten człowiek zawsze wam umyka, chociaż poszukujecie go od dawna. Jeśli jest słabszy ode mnie — dodał z uśmiechem, chociaż nikt nie miał ochoty dzielić jego wesołości — zawsze jeszcze jest silniejszy od policji całego świata. Ten człowiek, który już od czterech lat pracuje w Sûreté i zasłynął jako Fryderyk Larsan, występuje również pod nazwiskiem dobrze wam znanym. Fryderyk Larsan, panie przewodniczący, to inaczej — Ballmeyer!
— Ballmeyer! — krzyknął przewodniczący.
— Ballmeyer! — zawołał zrywając się Robert Darzac — Ballmeyer! Więc to prawda!
— O, panie Darzac? Teraz już nie twierdzi pan, że jestem szalony?
Ballmeyer! Ballmeyer! Tylko to jedno słowo nieskończenie powtarzało się na sali. Przewodniczący zarządził przerwę.
Wyobrażacie sobie, wśród jakiego ożywienia przeszła ta przerwa. Publiczność miała się czym pasjonować. Wszystkich zaskoczyły zeznania Rouletabille'a. Ballmeyer! Przed kilkoma tygodniami rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Tymczasem Ballmeyer wymknął się śmierci tak, jak przez całe życie wymykał się policji. Czy trzeba komukolwiek wyliczać godne wyczyny Ballmeyera? Przez dwadzieścia lat dostarczały one materiału kronice sądowej i rubryce niezwykłych wypadków. Jeśli ktoś nawet zapomniał o sprawie Żółtego Pokoju, to imię Ballmeyera na pewno nie zatarło się w niczyjej pamięci. Był to typ oszusta z wielkiego świata, wielki dżentelmen i zręczny kuglarz. A równocześnie nie było bandyty bardziej okrutnego i zuchwałego. Przyjmowany w najlepszych towarzystwach, wchodził do najbardziej zamkniętych kół, bezczeszcząc honor rodzin i z niezrównanym mistrzostwem kradnąc pieniądze wspólnikom. W trudniejszych wypadkach nie wahał się przed użyciem noża czy kości baraniej. Nie wahał się nigdy! Żadne przedsięwzięcie nie było ponad jego siły. Gdy jeden jedyny raz wpadł w ręce sprawiedliwości, uciekł w dniu swego procesu, rzucając eskortującym go strażnikom pieprz w oczy. Później okazało się, że w dniu ucieczki, gdy najlepsi agenci Sûreté tropili jego ślady — on najspokojniej w świecie, bez żadnej maski, oglądał premierę w Teatrze Francuskim. Później opuścił Francję i zaczął działać w Ameryce. Pewnego pięknego dnia policja stanu Ohio chwyciła w swe ręce tego wytrawnego bandytę, ale już nazajutrz uciekł jej znowu... Tomy można by pisać o Ballmeyerze!
I to ten człowiek stał się słynnym Fryderykiem Larsanem. A w dodatku ów smyk, znając przeszłość Ballmeyera, pozwolił mu raz jeszcze zadrwić sobie ze społeczeństwa: ułatwił mu ucieczkę! Za ten ostatni czyn mogę tylko podziwiać Rouletabille'a, ponieważ wiem, że pragnął uwolnić Roberta Darzaka i pannę Stangerson od bandyty, nie dopuszczając go równocześnie do głosu.
Jeszcze nie ochłonięto ze zdumienia, gdy rozległy się głosy:
— Przypuśćmy nawet, że mordercą jest Fryderyk Larsan! Ale to nie tłumaczy, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju!
Rozprawę wznowiono.
Wezwano Rouletabille'a i podjęto przesłuchanie.
Rozpoczął przewodniczący.
— Świadek mówił nam przed chwilą, że z zaułka podwórza ucieczka była niemożliwa. Przyjmuję wraz ze świadkiem, że ponieważ Fryderyk Larsan wyjrzał oknem swego pokoju, znajdował się tym samym w zaułku dziedzińca, nad wami. Ale aby znaleźć się w oknie, musiał jakimś sposobem wyjść z tego zaułka. Musiał z niego uciec! W jaki sposób mógł to zrobić?
Rouletabille:
— Powiedziałem, że nie mógł wydostać się stamtąd normalną drogą. Wydostał się więc „anormalnie". Powiedziałem już, że ta część podwórza była zamknięta prawie jak Żółty Pokój. Prawie, ale niezupełnie, ponieważ można było wdrapać się po murze — rzecz niemożliwa w Żółtym Pokoju — przeskoczyć na taras i podczas gdy my pochylaliśmy się nad ciałem gajowego, z tarasu przedostać się do galerii przez okno. Stąd Larsana dzielił już tylko jeden krok do jego pokoju; otworzył okno i odezwał się do nas. Dla takiego akrobaty jak Ballmeyer była to dziecinna zabawa. Oto, panie przewodniczący, dowód na poparcie moich słów — Rouletabille wyjął z kieszeni marynarki małą paczuszkę. Był w niej zawinięty niewielki kołek.
— Ten kołek doskonale pasuje do otworu w klamrze, podtrzymującej taras. Larsan, który przewidział wszystko i przygotował wszystkie możliwe sposoby ucieczki ze swego pokoju — umieścił ten kołek na pewien czas w klamrze. Jedną nogę postawił na kamieniu leżącym w kącie, drugą na kołku. Jedną ręką chwycił za gzyms drzwi gajowego, drugą za gzyms okalający taras i w ten sposób Fryderyk Larsan przepadł... bez trudu, ponieważ jest on bardzo zręczny, a tego wieczoru nie był uśpiony żadnym narkotykiem, jak nam to usiłował wmówić. Jedliśmy z nim obiad, panie przewodniczący, i przy deserze Fryderyk Larsan udał, że zapada w sen narkotyczny. Było mu to potrzebne po to, aby następnego dnia nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że Józef Rouletabille, jedząc obiad z Larsanem, został uśpiony narkotykiem! Skoro znaleźliśmy się w tej samej sytuacji, podejrzenia nie mogły go już dotyczyć i kierowały się gdzie indziej. Tymczasem mnie, panie przewodniczący, pięknie i dokładnie uśpił sam Larsan! Gdybym nie był znalazł się w tym godnym pożałowania stanie, Larsan nigdy nie wszedłby do pokoju panny Stangerson i nie wydarzyłoby się nieszczęście!...
Robert Darzac nie mógł powstrzymać głębokiego westchnienia.
— Rozumie pan — dodał Rouletabille — że śpiąc tak blisko niego, ogromnie go krępowałem tej nocy! Larsan wiedział lub przypuszczał, że będę czuwał! Oczywiście ani przez sekundę nie sądził, że go podejrzewam! Mogłem go jednak nakryć w chwili, kiedy przechodził ze swego pokoju do buduaru panny Stangerson. Tej nocy czekał, aż zasnę, licząc, że mój przyjaciel Sinclair zajmie się cuceniem mnie w moim pokoju. Dopiero wówczas wyszedł od siebie. W dziesięć minut później usłyszałem krzyk śmiertelnie rannej panny Stangerson!
— Co skierowało podejrzenie świadka na osobę Fryderyka Larsana? — zapytał przewodniczący.
— Wskazało mi go właściwe podejście do sprawy, panie przewodniczący, więc zwróciłem na niego specjalną uwagę. Jest on jednak straszliwie sprytny, a ja nie przewidziałem środka nasennego. Tak, wskazało mi go właściwe podejście do sprawy! Potrzebowałem jeszcze dowodu, chciałem zobaczyć to, co już zrozumiałem.
— Co świadek rozumie przez „właściwe podejście do sprawy"?
— O, panie przewodniczący! Każda sprawa ma swoją dobrą i złą stronę. Rozwiązać ją można tylko opierając się na tej dobrej. To jest ta, która nigdy nie zawiedzie, cokolwiek by się zrobiło. Następnego dnia po tajemniczych wypadkach w galerii, gdy czułem się jak ostatni głupiec, który nie umie myśleć i nie wie, od czego zacząć — w momencie gdy schylałem się nad każdym widocznym śladem, ocknąłem się nagle i odkryłem właściwe podejście do sprawy. Zrozumiałem, że zbrodniarz, któregośmy ścigali, tym razem nie mógł uciec z galerii ani „normalnie" ani „anormalnie". Właśnie wtedy, zakreślając w moim umyśle koło, zamknąłem w nim całą zagadkę. Wokół niej wypisałem płonącymi literami: ponieważ zbrodniarz nie mógł wyjść poza ten krąg — musi być wewnątrz niego. Logika kazała mi przypuszczać, że zbrodniarzem jest ktoś z nas: ojciec Jakub, pan Stangerson, Fryderyk Larsan albo ja sam! A więc razem ze zbrodniarzem pięć osób. Ale wewnątrz zakreślonego przeze mnie koła, to znaczy w galerii „materialnie" było tylko cztery osoby. Wiedziałem już, że piąta nie mogła stamtąd uciec! A więc, powiedziałem sobie, między tymi czterema jest jedna osoba o dwóch twarzach — własnej i mordercy. Dlaczego dotychczas tego nie zauważyłem? Po prostu dlatego, że sam nie spostrzegłem tej podwójnej gry. Za kim wśród tych czterech osób objętych moim kołem ukrywał się zbrodniarz, tak że go jeszcze nie zdemaskowałem? Na pewno nie za osobami, które widziałem równocześnie z nim. Jednocześnie w galerii widziałem kolejno: zbrodniarza i pana Stangersona, ojca Jakuba i zbrodniarza, wreszcie siebie i zbrodniarza. Zbrodniarzem nie mógł więc być ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub, ani ja. Gdybym ja był zbrodniarzem, wiedziałbym o tym, prawda, panie przewodniczący? Zastanowiłem się więc, czy jednocześnie widziałem zbrodniarza i Fryderyka Larsana? Nie! Upłynęły dwie sekundy, w czasie których nie widziałem uciekiniera. Ten bowiem o dwie sekundy wcześniej niż pan Stangerson, ojciec Jakub i ja dopadł skrzyżowania galerii. Otóż właśnie ta krótka chwila wystarczyła Larsanowi, by wpaść do bocznej galerii, jednym ruchem ręki ściągnąć sztuczną brodę, odwrócić się i wpaść na nas, jakby w pościgu za zbrodniarzem. Nie takie sztuki potrafi robić Ballmeyer! Dla niego to była tylko zabawa polegająca na tym, by raz pokazać się pannie Stangerson z rudą brodą, a innym razem zawiadowcy stacji z przyklejoną ciemną brodą, upodabniającą go do Roberta Darzaka, człowieka, któremu zaprzysiągł zemstę. Tak, to właśnie było właściwe podejście do sprawy. Ukazało mi ono dwie osoby lub raczej dwa oblicza tej samej osoby. Dwa oblicza, których nigdy nie widziałem jednocześnie; Fryderyka Larsana i nieznajomego, którego śledziłem. Te dwie twarze należały do jednej, tajemniczej i groźnej istoty, której szukałem: do mordercy! Przyznaję, że to odkrycie mną wstrząsnęło! Starałem się jak najszybciej wrócić do równowagi, zająć się namacalnymi śladami, śladami zewnętrznymi, które dotąd wprowadzały mnie tylko w błąd zamiast w zakreślony przeze mnie krąg. Jakież to namacalne fakty odwodziły mnie owej nocy od ostatecznego posądzenia Fryderyka Larsana?
Po pierwsze: kiedy zobaczyłem nieznajomego w pokoju panny Stangerson, pobiegłem do pokoju Fryderyka Larsana, gdzie zastałem go śpiącego.
Po drugie: drabina przy oknie.
Po trzecie: zgodnie z moim poleceniem Fryderyk Larsan stał na końcu galerii bocznej, kiedy uprzedziłem go, że wtargnę do pokoju panny Stangerson, aby schwytać zbrodniarza. Gdy po chwili znalazłem się w jej pokoju, zastałem tam znów nieznajomego.
Pierwsze spostrzeżenie zupełnie mnie nie zdziwiło. Być może, że w czasie, kiedy schodziłem z drabiny po raz pierwszy, nieznajomy zrealizował już swoje zamierzenie. Podczas gdy ja wracałem do zamku, on również wrócił do swego pokoju, szybko się rozebrał i gdy zapukałem do drzwi, zobaczyłem jedynie zaspaną twarz Fryderyka Larsana...
Drugi ślad: drabina. Nie sprawiła mi także większego kłopotu. Oczywiście, jeśli Larsan był zbrodniarzem, nie potrzebował wspinać się po drabinie, by wejść do zamku. Mieszkał przecież obok mnie. Ale drabina miała sugerować, że zbrodniarz przyszedł z zewnątrz. O to właśnie chodziło Larsanowi, ponieważ w zamku nie było Roberta Darzac! Zresztą, w wypadku niepomyślnego obrotu sprawy drabina mogła ułatwić Larsanowi ucieczkę.
Ale trzeci fakt zbił mnie zupełnie z tropu. Ustawiając Larsana na końcu bocznej galerii, nie mogłem przypuszczać, że skorzysta z chwili, gdy pójdę do lewego skrzydła zamku po pana Stangersona i ojca Jakuba — aby wrócić do pokoju panny Stangerson! To był bardzo niebezpieczny krok! Ryzykował wpadkę! Morderca wiedział o tym.... i ledwie zdołał umknąć... nie zdążył wrócić na swoje miejsce, jak się tego na pewno spodziewał.
Musiał mieć bardzo ważną przyczynę, aby wrócić do tego pokoju, przyczynę, którą uświadomił sobie nagle, po moim odejściu. Inaczej nie dawałby mi swego rewolweru. Gdy ustawiałem ojca Jakuba w galerii prawej, byłem oczywiście przekonany, że Larsan trwa na posterunku przy końcu galerii bocznej. Ojciec Jakub, którego zresztą nie wtajemniczałem w żadne szczegóły, przechodząc przez skrzyżowanie galerii nie spojrzał nawet, czy Larsan jest na swoim miejscu, czy nie. Nie było w tym nic dziwnego: ojciec Jakub myślał tylko o tym, żeby szybko wykonać moje polecenie. Jaki powód mógł zmusić Larsana do powtórnych odwiedzin pokoju? Myślę, że chodziło tu o jakiś istotny dowód jego obecności w tym pokoju, dowód, który mógł go zdradzić. Musiał zostawić tam coś dla siebie ważnego. Ale co? I czy odnalazł to, czego szukał? Przypomniałem sobie stojącą na podłodze świecę i pochylonego nad nią człowieka. Poprosiłem sprzątającą ten pokój panią Bernier, żeby przeszukała go. Właśnie ona znalazła binokle. Te oto binokle, panie przewodniczący!
W tym momencie Rouletabille wyjął z paczuszki znane nam binokle.
— Byłem zaskoczony! Nigdy nie widziałem Larsana w binoklach. Jeśli ich nie używał, to znaczy, że nie były mu potrzebne. Tym bardziej nie używałby ich w chwili, gdy musiał mieć zapewnioną swobodę ruchów. Co oznaczały te binokle? Nie, nie mieściły się one w moim kole. Chyba że były przeznaczone dla dalekowidza — myśl ta przyszła mi nagle do głowy! Rzeczywiście, nigdy jeszcze nie widziałem Larsana piszącego albo czytającego. Mógł więc być dalekowidzem! W Sûreté potwierdzono, że jest on dalekowidzem, znano jego binokle! Binokle dalekowidza znalezione w pokoju panny Stangerson po tajemniczym wydarzeniu w galerii mogły być groźnym dowodem rzeczowym, obciążającym Larsana. To właśnie tłumaczyło jego powrót do pokoju, i rzeczywiście Larsan-Ballmeyer był dalekowidzem, a te binokle, rozpoznane w Sûreté, należały do niego! Teraz już pan przewodniczący widzi — ciągnął dalej Rouletabille — na czym polega mój system. Nie doszukuję się prawdy w zewnętrznych śladach, żądam tylko, aby nie przeczyły prawdzie, którą wskazuje mi właściwe podejście do sprawy. Aby upewnić się całkowicie co do winy Larsana — bo Larsan-zbrodniarz był przypadkiem wyjątkowym, wymagającym wiarygodnego potwierdzenia — chciałem mimo wszystko zobaczyć jego twarz. Za to właśnie zostałem ukarany! Myślę, że była to kara za niedowierzanie własnemu rozumowi, któremu powinienem był zaufać od chwili wypadki w galerii. Panna Stangerson została powtórnie zraniona...
Rouletabille zamilkł i począł wycierać nos. Był mocno wzruszony.
— Co Larsan, zdaniem świadka, robił w tym pokoju? — zapytał przewodniczący. — Dlaczego usiłował dwukrotnie zamordować pannę Stangerson?
— Z miłości, panie przewodniczący!...
— Taka była, według pana, rzeczywista przyczyna?
— Tak, to była przyczyna bezsporna i wystarczająca. Był w niej szaleńczo zakochany i z tego głównego powodu, oraz z wielu innych, zdolny był do każdej zbrodni.
— Czy panna Stangerson wiedziała o tym?
— Tak, ale równocześnie nie wiedziała, że człowiekiem, który ją prześladuje, jest właśnie Fryderyk Larsan. W przeciwnym razie Larsan nie zamieszkałby w zamku, a po wypadku w galerii nie wchodziłby razem z nami do jej pokoju. Zresztą przypominam sobie, jak stał z opuszczoną głową w cieniu... Zapewne wypatrywał zgubionych binokli. Panna Stangerson znosiła prześladowania i napaści Larsana, występującego pod nazwiskiem i w przebraniu, którego nie znamy. Ona jednak musiała wiedzieć...
— A oskarżony Darzac? — zapytał przewodniczący — może oskarżonemu panna Stangerson mówiła coś na ten temat? Dlaczegóż by miała nikomu o tym nie mówić? To przecież mogło naprowadzić na ślad zbrodniarza, a oskarżonemu, jeśli jest niewinny, mogło zaoszczędzić przykrości ławy oskarżonych!
— Panna Stangerson nie mówiła mi nic — odrzekł Darzac.
— Czy to, co zeznaje ów młody człowiek, wydaje się oskarżonemu prawdopodobne? — zapytał przewodniczący.
Robert Darzac powtórzył z uporem:
— Panna Stangerson nic mi nie mówiła.
— A jak świadek tłumaczy fakt, że w noc zabójstwa gajowego morderca odniósł profesorowi Stangersonowi skradzione papiery? — to pytanie przewodniczący skierował do Rouletabille'a. — Jak świadek wytłumaczy wejście zbrodniarza do zamkniętego pokoju panny Stangerson?
— Myślę, że na to pytanie łatwo odpowiedzieć. Człowiek tego typu, co Larsan-Ballmeyer, mógł bez trudu sam dorobić lub kazać dorobić potrzebne klucze... Co się tyczy kradzieży dokumentów, sądzę, że w pierwszej chwili Larsan w ogóle o nich nie myślał... Siedząc wszędzie pannę Stangerson, zdecydowany nie dopuścić do jej małżeństwa z Robertem Darzakiem, towarzyszy im w odwiedzinach wielkich magazynów Louvre'u i tam właśnie zdobywa woreczek panny Stangerson. Nie wiadomo, czy panna Matylda zgubiła go, czy też pozwoliła sobie ukraść. W woreczku był klucz z miedzianą główką. Początkowo Larsan nie znał wartości tego klucza, ale poznał ją szybko z ogłoszenia, jakie właścicielka zamieściła w gazecie. Napisał do niej na poste-restante. W liście prosił o spotkanie, dając równocześnie do zrozumienia, że obecny posiadacz woreczka jest tym samym, który od pewnego czasu prześladuje ją swoją miłością. Nie otrzymał odpowiedzi. Poszedł więc do urzędu pocztowego Nr 40 sprawdzić, czy list został odebrany. Był ucharakteryzowany na Roberta Darzaka. Zdecydowany na wszystko, byle tylko zdobyć pannę Stangerson, przygotował tę mistyfikację po to, aby w razie niepowodzenia jego planów, podejrzenie mogło paść na Roberta Darzaka. Powiedziałem: „w razie niepowodzenia jego planów", ale sądzę, że Larsan w tym momencie jeszcze nie myślał o zbrodni. W każdym razie nie zapomniał o niczym, co by mogło skompromitować Darzaka w oczach narzeczonej. Larsan jest prawie równego wzrostu z Robertem Darzakiem i nosi niemal ten sam rozmiar butów. W razie potrzeby mógł bez trudu odrysować ślad jego stopy i według tego wzoru zamówić sobie pantofle, które potem nosił. Dla Larsana-Ballmeyera to igraszka.
A więc odpowiedzi na list nie było, nie doszło do spotkania, ale w kieszeni pozostał ukryty mały, drogocenny kluczyk. Skoro panna Stangerson nie przyszła do niego, postanowił pójść do niej. Plan miał ułożony od dawna. Znał rozkład Glandier i pawilonu. Pewnego popołudnia, gdy panna Stangerson wyszła z ojcem na spacer, a ojca Jakuba również nie było w domu, Larsan dostał się do pawilonu przez okno w sieni. Przez chwilę był sam, miał więc pełną swobodę ruchów... Rozejrzał się po meblach... Jeden z nich, bardzo dziwny, w kształcie podobny do kasy pancernej, miał maleńki zamek... To go zaciekawiło! Nosił przy sobie skradziony kluczyk, pomyślał więc o nim. Spróbował go przekręcić — drzwi otworzyły się... Papiery! Musiały być bardzo cenne, jeśli zamknięto je w tym dziwnym schowku i tak się troszczono o kluczyk od niego. Te papiery mogły się przydać... jakiś szantaż... tak, mogły one pomóc w jego miłosnych planach. Zapakował je szybko i złożył w umywalni. Między wyprawą do pawilonu a morderstwem gajowego Larsan znalazł czas, aby je przejrzeć. Co z nimi zrobić? — zapytał sam siebie. Mogły go tylko skompromitować. Ostatniej nocy przeniósł je do zamku. Może żywił nadzieję, że zwracając papiery, stanowiące dorobek dwudziestu lat pracy, otrzyma od panny Stangerson coś w zamian? W takim mózgu lęgnąć się mogła każda myśl. W każdym razie faktem jest, że przeniósł papiery. Uwolnił się od nich!
Rouletabille zakaszlał. Był wyraźnie zakłopotany. Widocznie obawiał się, aby w tym fragmencie swych wyjaśnień nie ujawnić przypadkiem prawdziwych powodów okrutnego postępowania Larsana w stosunku do panny Stangerson. Przeprowadzony przez niego dowód był z pewnością za mało przekonywający, na co pan Racoux niewątpliwie zwróciłby uwagę, gdyby nie przebiegły jak małpa Rouletabille.
— A teraz przejdźmy do wytłumaczenia tajemnicy Żółtego Pokoju! — zawołał.
Na sali rozległ się hałas przesuwanych krzeseł. Przepychano się nawzajem, nawoływano energicznie: — Cicho! Cisza! — Zainteresowanie doszło do szczytu.
— Wydaje mi się — rzekł przewodniczący — że według hipotezy świadka, tajemnica Żółtego Pokoju została w pełni wyjaśniona. Wytłumaczył nam ją również sam Fryderyk Larsan, fałszując tylko osoby i podstawiając Roberta Darzaka na swoje miejsce. To jasne, że drzwi Żółtego Pokoju otworzyły się w chwili, gdy pan Stangerson był sam, i że profesor pozwolił uciec człowiekowi, który stamtąd wyszedł. Być może uczynił tak na prośbę córki, dla uniknięcia skandalu!
— Nie, panie przewodniczący — żywo zaprzeczył Rouletabille — zapomina pan, że panna Stangerson była nieprzytomna, a więc nie mogła o nic prosić, że w tym stanie nie mogła zamknąć ponownie zamka ani zasuwy... Zapomina pan również, że pan Stangerson przysiągł na głowę swej umierającej córki, że drzwi nie były otwierane!
— Ależ to jedyna możliwość wytłumaczenia tej historii! Żółty Pokój był zamknięty niczym kasa pancerna. Posługując się pana określeniem, zbrodniarz nie mógł wydostać się z niego ani w „normalny" ani w „nienormalny" sposób. Po wejściu do pokoju nie znaleziono w nim nikogo. Musiał więc uciec!
— Niekoniecznie, panie przewodniczący!
— Jak to?
— Nie musiał uciekać, bo go już tam nie było!
Na sali znów powstała wrzawa.
— Jak to nie było?
— Oczywiście, że nie! Nie mógł tam być, więc go nie było. Chodzi tylko, panie przewodniczący, o właściwe podejście do sprawy!
— A ślady, które tam zostawił? — zaprotestował przewodniczący.
— Oto właśnie niewłaściwe podejście do sprawy!... Panie przewodniczący, jeżeli podejść do tej zagadki od właściwej strony, okaże się, że od chwili gdy panna Stangerson zamknęła się w swoim pokoju, aż do chwili wyważenia drzwi, ucieczka zbrodniarza z Żółtego Pokoju była niemożliwa. Nie znaleziono go tam, ponieważ od momentu zamknięcia do momentu otwarcia drzwi zbrodniarza w pokoju nie było!
— A ślady?
— Ach! Siady to znów tylko zewnętrzne znamiona, dzięki którym popełnia się tyle pomyłek sądowych. Powtarzam: przy rozumowaniu nie można opierać się wyłącznie na nich. Najpierw trzeba pomyśleć, a dopiero później sprawdzić, czy zewnętrzne ślady mogą wejść w krąg rozumowania... Zatoczyłem niewielki krąg niezaprzeczalnej prawdy i twierdzę: zbrodniarza w Żółtym Pokoju nie było! Dlaczego sądziliśmy, że tam był? Ponieważ zostały ślady jego pobytu. Ależ on mógł tam być wcześniej.
Rozum podpowiada mi nawet, że musiał tam być wcześniej! Zbadajmy ślady, porównajmy z tym, co już wiemy, a zobaczymy, czy potwierdzą one fakt, że zbrodniarz był w Żółtym Pokoju wcześniej: zanim panna Stangerson zamknęła się w nim samotnie. Po przeczytaniu artykułu w ,,Matin" i rozmowie z sędzią śledczym w pociągu z Paryża do Epinay-Sur- -Orge, doszedłem do wniosku, że Żółty Pokój był zamknięty z matematyczną dokładnością. Wobec tego zbrodniarz musiał go opuścić przed północą: o północy weszła tam panna Stangerson. Znalezione dowody rzeczowe zdecydowanie przeczyły memu rozumowaniu. Panna Stangerson sama nie próbowała pozbawić się życia, zresztą ślady dowodziły, że samobójstwo było wykluczone. Twierdzę, że zbrodniarz był wcześniej. Jakim więc sposobem panna Stangerson mogła zostać napadnięta później? A może jej się tylko wydawało, że została napadnięta później? Wydało mi się słuszne rozłożyć tę sprawę na dwa etapy, oddzielone od siebie kilkoma godzinami: pierwszy, kiedy rzeczywiście usiłowano zamordować pannę Stangerson, co zresztą ona ukryła przed wszystkimi; i drugi etap, w czasie którego przeżyła straszny koszmar senny, ci zaś, co byli w laboratorium, sądzili, że właśnie ją mordowano. Wówczas jeszcze nie byłem w Żółtym Pokoju. Jakie obrażenia odniosła panna Stangerson? Stwierdzono ślady palców na szyi i straszną ranę na skroni. Siady na szyi nie sprawiły mi kłopotu: mogły powstać wcześniej, a panna Stangerson tylko zręcznie ukryła je pod kołnierzem, zarzutką, wszystko jedno pod czym. W chwili gdy zdecydowałem się podzielić sprawę na dwa etapy, musiałem założyć, że panna Stangerson ukryła wszystkie wypadki, jakie rozegrały się w pierwszym etapie. Musiała mieć po temu bardzo ważny powód. Nawet ojcu nic nie powiedziała. Sędziemu śledczemu musiała oczywiście opowiedzieć o napadzie tak, jak by miał on miejsce w nocy, to znaczy w czasie drugiego etapu. Była do tego zmuszona, w przeciwnym razie ojciec zadałby jej pytanie: „Dlaczego to ukrywałaś?" Co oznaczało milczenie po pierwszym napadzie?
A więc ukryła rany na szyi. Pozostała jednak straszna rana na skroni. Tego już nie mogłem zrozumieć. Zwłaszcza gdy się dowiedziałem, że znaleziono w pokoju kość baranią, narzędzie zbrodni. Panna Stangerson nie mogła ukrywać, że ją zraniono. Tymczasem rana musiała powstać w czasie pierwszego etapu, ponieważ wymagała obecności zbrodniarza. Wyobraziłem sobie, że rana była dużo mniejsza, niż mówiono. Ale tutaj pomyliłem się. Myślałem po prostu, że panna Stangerson ukryła ją pod nisko zaczesanymi włosami. Jeśli chodzi o ślad dłoni, odbity na murze przez ranionego zbrodniarza, to oczywiście powstał on wcześniej. Zbrodniarz został zraniony przez pannę Stangerson w czasie pierwszego etapu, gdy był jeszcze w pokoju. Wszystkie ślady pobytu zbrodniarza pochodzą również z pierwszego etapu: kość barania, czarne ślady stóp, beret, chustka, krew na ścianie, drzwiach i podłodze... Oczywiście zostały tam jeszcze, bo panna Stangerson nie chciała, aby się ktoś o tym dowiedział, a sama nie zdążyła ich sprzątnąć. To mnie naprowadziło na myśl, że między pierwszym i drugim etapem upłynęło niewiele czasu. Gdyby między pierwszym a drugim etapem mogła wejść na chwilę do pokoju, byłaby niewątpliwie schowała dowody rzeczowe leżące na podłodze: kość baranią, beret i chustkę. Ale nawet tego nie próbowała: ojciec był cały czas razem z nią w laboratorium. W pokoju znalazła się dopiero o północy. Ktoś jednak tam był o godzinie dziesiątej: ojciec Jakub każdego wieczoru zamykał okiennice i zapalał lampkę. Panna Stangerson przygnębiona i zajęta pracą w laboratorium zapomniała na pewno, że ojciec Jakub tego wieczoru wejdzie jak co dzień do jej pokoju. Nieomal w ostatniej chwili poprosiła, aby się nie fatygował! Żeby tam nie wchodził! Tak twierdził artykuł w „Matin". Mimo próśb ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju, ale było już ciemno i nic nie zauważył. Panna Stangerson musiała przeżyć wtedy straszliwe dwie minuty. Myślę jednak, że w pełni nie zdawała sobie sprawy, jak wiele śladów zostawił zbrodniarz. Zapewne znalazła tylko czas, aby zasłonić sobie szyję i wyjść z pokoju. Gdyby wiedziała, że na podłodze pozostały kość, beret i chustka, byłaby je sprzątnęła nawet o północy. Ale nie zauważyła nic. Rozebrała się i położyła przy słabym świetle lampki nocnej. Była zmęczona wrażeniami i strachem, który nie opuszczał jej w tym pokoju.
Teraz musiałem przejść do drugiego etapu, który trwał od chwili, gdy panna Stangerson znalazła się sama w pokoju, aż do momentu, w którym okazało się, że nie ma w nim zbrodniarza. Do swego rozumowania musiałem już wprowadzić dowody rzeczowe. Należało je jednak najpierw ustalić. Strzały padły w drugim etapie. Usłyszano wołanie: „Na pomoc! Morderca!" Kto mógł mi wskazać właściwą drogę i podpowiedzieć trafne podejście do sprawy? Krzyk w pokoju, w którym nie było zbrodniarza, mógł być wywołany po prostu sennym przywidzeniem. Ale słychać było jeszcze hałas przewracanych mebli... Wyobraźmy sobie... muszę wyobrazić sobie taką scenę: panna Stangerson śpi. We śnie dręczy ją straszne popołudniowe wydarzenie... Koszmar senny staje się coraz wyrazistszy... widzi zbliżającego się do niej zbrodniarza... Krzyczy więc: „Morderca! Na pomoc!" Ręka machinalnie szuka rewolweru na stoliku, to znaczy tam, gdzie panna Stangerson położyła go przed snem. Szukając rewolweru popycha stolik tak mocno, że go przewraca. Rewolwer uderza o podłogę, pada strzał, kula grzęźnie w suficie. Od pierwszej chwili kula w suficie wydawała mi się przypadkiem. Właśnie ona nasunęła mi możliwość wypadku, zgadzała się z hipotezą snu i była jednym z pierwszych dowodów, potwierdzających moje przypuszczenie, że napad miał miejsce wcześniej, tylko panna Stangerson ukryła go dzięki swemu silnemu charakterowi. Koszmarny sen... strzał... Panna Stangerson budzi się przerażona, próbuje wstać, ale pada na ziemię przewracając sprzęty i woła zdławionym głosem: „Morderca! Na pomoc!" Mówiono, że w nocy, czyli w drugiej fazie padły dwa strzały. Według mnie, to znaczy według mojej tezy — były dwa. Dwa strzały, ale jeden strzał w pierwszym etapie, następny zaś w drugim. Wcześniejszy ranił zbrodniarza, późniejszy zaś był następstwem koszmarnego snu. Skąd pewność, że w nocy padły dwa strzały? Słyszano je przecież pośród hałasu przewracanych mebli. W czasie przesłuchiwania pan Stangerson mówił o pierwszym, wcześniejszym, głuchym strzale i drugim, późniejszym, głośnym. Może za ów głuchy strzał wzięto upadek nocnego stolika z marmurowym blatem? To tłumaczenie wydaje się prawdziwe.
Utwierdziłem się w tym, gdy Bernier i jego żona zeznali, że chociaż byli bardzo blisko pawilonu, słyszeli tylko jeden strzał. Zeznali tak sędziemu śledczemu. Tak więc, gdy po raz pierwszy wchodziłem do Żółtego Pokoju, miałem już prawie odtworzone obie fazy dramatu. Nie mieściła się tylko w moim rozumowaniu poważna rana na skroni. Nie mogła być ona zadana przez zbrodniarza baranią kością w czasie pierwszej fazy. Była zbyt poważna na to, żeby panna Stangerson mogła ją ukryć pod włosami, tym bardziej że niczym ich nie przewiązywała. Rana musiała więc powstać w ciągu nocy. Rozwiązania tej zagadki szukałem w Żółtym Pokoju — i Żółty Pokój dał mi na nią odpowiedź.
Rouletabille wydobył znów ze swej paczuszki złożony na cztery części kawałek białego papieru. Wyjął z niego jakiś niewidoczny przedmiot, ujął w dwa palce i podając przewodniczącemu powiedział:
— Oto, panie przewodniczący, włos. Jasny włos umazany krwią. Włos panny Stangerson... Był przylepiony do rogu przewróconego w nocy marmurowego blatu stolika. Cały ten róg był zakrwawiony. Nieduży czerwony skrawek, ale jakże wiele znaczący! Upewnił mnie on, że panna Stangerson zrywając się z przerażeniem z łóżka, całą siłą uderzyła głową o róg marmurowego blatu, raniąc się w skroń. Jeden włos przykleił się do niego. Lekarze orzekli, że panna Stangerson została uderzona narzędziem tłukącym. Ponieważ znaleziono baranią kość, sędzia śledczy uznał ją natychmiast za przyczynę rany. Tymczasem róg stolika może być także narzędziem tłukącym, o czym nie pomyśleli ani lekarze, ani sędzia śledczy. I ja mógłbym przeoczyć tę możliwość, gdyby nie moja metoda...
Na sali znów rozległy się oklaski, ale ucichły szybko, ponieważ Rouletabille ciągnął dalej:
— Pozostawało mi dowiedzieć się tylko (poza nazwiskiem zbrodniarza — odkryłem je w kilka dni później), o której godzinie rozegrała się pierwsza faza dramatu. Dowiedziałem się tego z zeznań panny Stangerson, chociaż były one celowo zagmatwane, aby zmylić sędziego śledczego i pana Stangersona. Panna Stangerson podawała dokładny rozkład zajęć owego dnia. Przyjęliśmy wówczas, że zbrodniarz dostał się do pawilonu między godziną piątą a szóstą. Załóżmy, że profesor z córką wrócili do pracy o szóstej piętnaście. Należało więc szukać między piątą a szóstą piętnaście. Ale o piątej profesor towarzyszył córce. Dramat mógł się rozegrać tylko wtedy, kiedy była ona sama. Trzeba więc było w tym krótkim odcinku czasu znaleźć taki moment. Znajduję go w protokole z przesłuchania panny Stangerson. Zanotowano tam, że profesor z córką wrócili do laboratorium około szóstej. Pan Stangerson powiedział przecież: „W tej chwili spostrzegł mnie gajowy i zatrzymał na moment". Tak więc profesor rozmawiał z gajowym o wyrębie drzewa, a panna Stangerson wróciła do laboratorium sama. Wynika to z oświadczenia pana Stangersona: „Rozstałem się z gajowym i podążyłem za córką. Zastałem ją już przy pracy".
A zatem dramat rozegrał się właśnie w ciągu tych kilku minut. To nie ulega wątpliwości. Wyobrażam sobie dokładnie tę scenę: panna Stangerson wraca do pawilonu i wchodzi do swego pokoju, aby zostawić kapelusz. W tym momencie spostrzega bandytę — swojego prześladowcę. Był on już od dłuższego czasu w pawilonie. Zapewne całą sprawę ułożył tak, aby rozegrała się w nocy. Zdjął więc krępujące go obuwie ojca Jakuba, jak to już wyjaśniłem sędziemu śledczemu, dokonał kradzieży papierów, o czym wspomniałem przed chwilą, i kiedy ojciec Jakub zabrał się do mycia podłogi w sieni i laboratorium, wśliznął się pod łóżko... Czas mu się dłużył... Po odejściu ojca Jakuba wyszedł z ukrycia, pokręcił się po laboratorium, zajrzał do sieni, rzucił okiem na ogród. Wtedy właśnie wśród szarzejącego zmierzchu dnia zobaczył samotnie nadchodzącą pannę Stangerson. Nigdy nie odważyłby się napaść na nią o tej porze, gdyby się nie upewnił, że jest sama. Widocznie pan Stangerson zatrzymał się z gajowym na zakręcie ścieżki, gdzie rośnie kępa drzew, zasłaniająca ich przed oczami nędznika. Plan był gotów. Sam na sam z panną Stangerson, w pustym pawilonie, czuł się bezpieczniej niż w nocy, gdy na strychu spał ojciec Jakub. Okno w sieni zamknął. To tłumaczy fakt, że ani profesor, ani gajowy nie słyszeli strzału. Następnie bandyta wrócił do Żółtego Pokoju, gdzie po chwili weszła również panna Stangerson. Teraz wypadki potoczyły się już błyskawicznie. Panna Stangerson krzyknęła lub chciała krzyknąć, kiedy mężczyzna chwycił ją za gardło. Być może udusiłby ją... Ale w ostatniej chwili ręka panny Stangerson trafiła do szufladki nocnego stolika, gdzie ukryty był rewolwer: na wszelki wypadek, w obawie przed pogróżkami tego człowieka. W chwili gdy zbrodniarz zamierzył się już nad jej głową baranią kością — padł strzał. Kula raniła napastnika w rękę: narzędzie mordu wypadło. Kość barania, umazana krwią bandyty, potoczyła się po podłodze. Zbrodniarz zachwiał się. Opierając się o ścianę odbił na niej czerwony ślad dłoni, po czym uciekł w obawie przed następnym strzałem... Panna Stangerson widziała, jak przebiegł przez laboratorium... Później nasłuchiwała w sieni — długo nie wyskakiwał przez okno... Kiedy wyskoczył, pobiegła za nim i zamknęła okno. Czy ojciec jej był świadkiem tej całej historii? Czy słyszał strzał? Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, niepokoiła się o ojca... Obdarzona niezwykłą siłą woli, postanowiła ukryć przed nim wszystko, jeśli wystarczy jej na to czasu... Gdy pan Stangerson wrócił do laboratorium, zastał córkę pochyloną już nad biurkiem, przy pracy. Drzwi do Żółtego Pokoju były zamknięte!
Teraz Rouletabille zwrócił się do Roberta Darzaka.
— Zna pan prawdę! — zawołał. — Niech pan zaprzeczy, jeśli sprawy miały się inaczej.
— Nic nie wiem — odpowiedział Robert Darzac.
— Jest pan bohaterem! — rzekł Rouletabille, krzyżując ręce na piersiach. — Ale gdyby panna Stangerson była zdolna zrozumieć, o co pana oskarżają, zwolniłaby pana z danego słowa, na pewno prosiłaby, żeby opowiedział pan wszystko, co ona wyjawiła panu. Sama przy szłaby pana bronić!
Robert Darzac nie poruszył się, nie powiedział ani słowa. Popatrzył tylko ze smutkiem na Rouletabille'a.
— Ponieważ nie ma tu panny Stangerson — powiedział dziennikarz — ja muszę ją zastąpić. Niech mi pan wierzy, że najlepszym sposobem uratowania panny Stangerson jest uniewinnienie pana!
Burzą oklasków przyjęto ostatnie zdanie. Przewodniczący nawet nie próbował uciszać entuzjazmu sali. Robert Darzac był uratowany! Wystarczyło spojrzeć na przysięgłych, żeby się o tym przekonać! Zachowanie ich świadczyło o tym wymownie!
Wreszcie zabrał głos przewodniczący:
— Jaka tajemnica, zdaniem świadka, zmuszała pannę Stangerson do ukrywania zamachu na jej życie? Dlaczego ukrywała zbrodniarza przed ojcem?
— Tego nie wiem! — odrzekł Rouletabille. — To już nie moja sprawa.
Przewodniczący zwrócił się znowu do Roberta Darzaka:
— Czy oskarżony w dalszym ciągu odmawia odpowiedzi na pytanie, co robił w czasie napadów na pannę Stangerson?
— Nie mam nic do dodania, panie przewodniczący...
Przewodniczący zwrócił z kolei pytające spojrzenie na Rouletabille'a.
— Można przypuszczać, panie przewodniczący, że wyjazdy Roberta Darzaka są ściśle związane z tajemnicą panny Stangerson. Dlatego też uważa się on za zobowiązanego do milczenia. Proszę sobie wyobrazić, że Larsan, który robił wszystko, by skierować podejrzenie na Roberta Darzaka, wyznaczał mu spotkania w tym czasie, na kiedy planował napad. Miały one mieć miejsce w podejrzanych melinach i dlatego muszą pozostać w tajemnicy. Robert Darzac raczej pozwoli wydać na siebie wyrok, niż wyjawi cokolwiek, co ma związek z sekretem panny Stangerson. Larsan jest dostatecznie sprytny, by to wykorzystać.
Przewodniczący, już prawie przekonany, zapytał jeszcze z ciekawości:
— Co to może być za sekret?
— Na to pytanie nie mogę, niestety, panu odpowiedzieć — odrzekł Rouletabille z ukłonem — ale myślę, że sąd wie już teraz dostatecznie dużo, by uwolnić Roberta Darzaka... Chyba, że Larsan wróci! Nie spodziewam się jednak tego! — dodał, wybuchając pogodnym śmiechem. Sala zawtórowała mu.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedział przewodniczący. — Przyjmując założenie świadka, można zrozumieć, dlaczego Larsan chciał skierować podejrzenie na Roberta Darzaka. Ale jaki mógł mieć cel, kierując je także na ojca Jakuba?
— Cel policjanta. Aby okazać swoją przebiegłość, niszczył dowody, które sam uprzednio przygotował. To bardzo proste. Trick ten służył mu często do odwracania podejrzeń od samego siebie. Uniewinniał jednego, by natychmiast oskarżyć drugiego. Taka sprawę jak ta musiały poprzedzić długie przygotowania. Zapewniam pana, że Larsan przestudiował wszystkie możliwości i poznał wszystkich zainteresowanych. Jeśli chce pan wiedzieć, jak dalece był zorientowany, powiem panu, że przez pewien czas był nawet pośrednikiem między laboratorium Sûreté a profesorem Stangersonem, któremu powierzono pewne doświadczenia. Przed pierwszym zamachem dwukrotnie był w pawilonie. Był tak ucha- rakteryzowany, że ojciec Jakub go nie poznał. Larsan znalazł wtedy okazję, by skraść parę starych sabotów ojca Jakuba i jego zużyty beret, zwinięte razem w chustkę i przeznaczone dla jednego z przyjaciół ojca Jakuba, węglarza, mieszkającego przy drodze do Epinay.
Po napadzie ojciec Jakub poznał te przedmioty, nie wyjawił jednak tego natychmiast. Były one zbyt kompromitujące — dlatego był taki zmiesza- ny, gdy rozmawialiśmy z nim. Wszystko jest jasne jak słońce — sam Larsan przyznałby mi rację. Zrobiłby to zapewne z przyjemnością, bo chociaż to bandyta, w co nikt już chyba nie wątpi, w swoim fachu jest artystą. To jego stara metoda. W sprawie „Powszechnego kredytu” i „Złotych sztabek w mennicy" postąpił tak samo. Należałoby zrewidować wyroki w tych sprawach, panie przewodniczący, bo odkąd Ballmeyer-Larsan pracował w Sûreté, skazano kilku niewinnych ludzi.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Który dowodzi, że nie zawsze myśli się o wszystkim
Wielkie poruszenie, hałas, brawa. Mecenas Henri-Robert stawia wniosek, aby sprawę odroczyć do następnego posiedzenia dla podjęcia decyzji; wniosek adwokata popiera prokurator. Sprawa zostaje odroczona. Następnego dnia Robert Darzac zostaje zwolniony tymczasowo, a sprawa ojca Mateusza w pełni umorzona. Poszukiwania Larsana nie odniosły rezultatu. Robert Darzac został wreszcie w pełni zrehabilitowany, zwolniony od posądzenia i grożącej mu odpowiedzialności. Po wizycie u panny Stangerson odzyskał nadzieję, że dzięki starannej opiece dojdzie ona z powrotem do zdrowia psychicznego.
Tymczasem bohaterem dnia był Rouletabille. Kiedy opuszczał Pałac Sprawiedliwości, tłum niósł go w triumfalnym pochodzie. Wszystkie gazety świata publikowały jego zeznania i fotografię. Mały reporter, który przeprowadził tyle wywiadów z innymi ludźmi, teraz udzielał ich sam i był sławny. Muszą jednak stwierdzić, że nie przewróciło mu to w głowie. Po wesołym obiedzie „Pod psem-palaczem" wyjechaliśmy razem z Wersalu. W pociągu zacząłem zadawać przyjacielowi pytania, które cisnęły mi się na wargi już w czasie posiłku. Wtedy jednak powstrzymywałem się, wiedząc, że Rouletabille nie lubi pracować podczas jedzenia.
— Mój drogi — zacząłem — sprawa Larsana jest niezwykła, godna twego wielkiego umysłu...
Przerwał, prosząc, abym wyrażał się prościej. Dodał, że byłby niepocieszony, gdyby tak nieprzeciętna inteligencja jak moja wpadła w otchłań głupoty jedynie z racji uwielbienia dla niego.
— A więc przystępuję do rzeczy — kontynuowałem trochę zmieszany — wszystko, co dotychczas usłyszałem, nie tłumaczy mi w ogóle, czemu wyjeżdżałeś do Ameryki. Jeśli cię dobrze zrozumiałem, to w chwili wyjazdu z Glandier, wiedziałeś już wszystko o Fryderyku Larsanie. Wiedziałeś, że Larsan jest przestępcą, i nie miałeś wątpliwości co do jego zbrodniczych planów.
— Doskonale! A ty? — odpowiedział Rouletabille pytaniem na pytanie. — Nie domyślałeś się niczego?
— Niczego.
— Nieprawdopodobne!
— Ależ mój drogi, ukrywałeś tak starannie swoje przypuszczenia. Jak mogłem domyślić się czegoś... Czy kiedy przyjechałem do Glandier z rewolwerami podejrzewałeś już Larsana?
— Tak. Doszedłem do tego rozmyślając nad tajemniczym wypadkiem w galerii. Powrót Larsana do pokoju panny Stangerson wyjaśniły mi dopiero znalezione binokle dalekowidza. Moje podejrzenia były tylko teoretyczne, a myśl o Larsanie jako o zbrodniarzu wydawała mi się tak straszna, że zanim ośmieliłem się posunąć dalej w rozumowaniu, szukałem potwierdzenia w dowodach rzeczowych. Przypuszczenie to niepokoiło mnie jednak i często mówiłem ci o detektywie w sposób, który powinien był obudzić twoją czujność. Nie mówiłem ci już, że „jest na dobrym tropie” lub „że się myli”. Twierdziłem tylko, że jego system jest nędzny; i kiedy ty uważałeś go za policjanta, ja myślałem już o nim jak o prawdziwym bandycie. Przypomnij sobie — gdy zestawiałeś wszystkie dowody przeciwko Robertowi Darzakowi, powiedziałem ci: „Wszystko to wydaje się potwierdzać hipotezę Wielkiego Freda. Ale ja myślę, że to fałszywa hipoteza, że prowadzi ona na błędną drogę". Po czym dodałem tonem, który powinien był cię zaskoczyć: „A może ta hipoteza rzeczywiście wprowadza w błąd Fryderyka Larsana? Być może! Być może!" To „być może" powinno było zmusić cię do zastanowienia — kryło się w tym całe moje podejrzenie. Podawałem w wątpliwość, czy rzeczywiście hipoteza Larsana wprowadzała go w błąd? Jeśli nie jego, to może nas miała zwieść? Patrzyłem wtedy na ciebie, ale twoja twarz nie wyrażała zaniepokojenia. Nic nie zrozumiałeś. Byłem zachwycony. Do chwili znalezienia binokli posądzenie Larsana o zbrodnię było tylko absurdalną hipotezą. Ale po ich odkryciu wyjaśnił się powrót Larsana do apartamentu panny Stangerson. Sam widziałeś moją radość i uniesienie... Och! przypominam sobie dobrze ten moment! Jak wariat biegałem po pokoju, wołając: „Obalę Wielkiego Freda! Obalę go z wielkim hukiem!" Słowa te odnosiły się do bandyty. Tego wieczoru, gdy na prośbę Roberta Darzaka miałem czuwać przed pokojem panny Stangerson, siedziałem przy stole z Larsanem, nie podejmując żadnych środków ostrożności. Byłem spokojny, ponieważ znajdował się naprzeciw mnie. W tym momencie powinieneś był się domyślić, że obawiałem się tylko tego człowieka. Kiedy rozmawialiśmy o nadejściu zbrodniarza, powiedziałem: „Jestem pewien, że Fryderyk Larsan będzie w nocy". Jest jeszcze jeden kapitalny dowód, który mógł, a nawet powinien był upewnić nas od razu: dowód rzeczowy, który oskarżał Fryderyka Larsana, a na który nie zwróciliśmy uwagi: Czy pamiętasz jego laskę? Tak, poza całym rozumowaniem, które prowadziło logicznie do oskarżenia Larsana, była jeszcze historia z laską, zdradzająca go przed uważnym obserwatorem. Powiem ci, że byłem ogromnie zdziwiony, że Larsan w czasie śledztwa nie wyciągnął tej laski jako argumentu przeciwko Robertowi Darzakowi. Czyż nie była kupiona w wieczór poprzedzający zbrodniczą noc przez człowieka rysopisem odpowiadającego Darzakowi? Zapytałem Larsana o laskę, zanim jeszcze zdążył wyjechać na zawsze. Odpowiedział, że nigdy nie miał takiego zamiaru, a w jego planach laska nie miała odgrywać żadnej roli obciążającej Roberta Darzaka. Twierdził, że zaskoczyliśmy go w restauracji dworcowej w Epinay, dowodząc mu kłamstwa. Pamiętasz? Utrzymywał, że nabył ją w Londynie. Tymczasem wytłoczona marka firmowa dowodziła, że laska pochodzi z Paryża. Dlaczego wtedy zamiast myśleć: „Fred kłamie. W Londynie nie mógł dostać paryskiej laski" — nie pomyśleliśmy: „Fred kłamie. Nie był w Londynie w dniu zbrodni, bo kupił tę laskę w Paryżu". Fred był wtedy w Paryżu! To już nowe podejrzenie. Z twojego wywiadu u Cas- sette'a dowiedzieliśmy się, że laskę kupił człowiek ubrany jak Robert Darzac. Prawdziwy Robert Darzac zapewnił nas, że laski nie kupował. Z wydarzenia w urzędzie pocztowym Nr 40 wywnioskowaliśmy, że w Paryżu jest człowiek podobny z wyglądu do Roberta Darzaka. Zadaliśmy więc sobie pytanie, kto w przebraniu Darzaka kupował laskę w dniu zbrodni wieczorem? Tę samą laskę, którą miał w ręku Larsan? Dlaczego nie powiedzieliśmy sobie wtedy: „A może nieznajomym przebranym za Darzaka był sam Fred"? Fakt, że był detektywem, na pewno nie sprzyjał podobnej hipotezie, ale kiedy spostrzegliśmy zawziętość, z jaką gromadził dowody przeciwko Robertowi Darzakowi, nienawiść, z jaką go prześladował, mogliśmy się już zastanowić nad kłamstwem Freda na temat laski, której nie mógł kupić w Londynie. Nawet jeśli ją znalazł w Paryżu, kłamstwo było istotne. Wszyscy — nawet jego zwierzchnik — sądzili, że jest w Londynie! Tymczasem on... kupuje laskę w Paryżu! Ale dlaczego nie użył jej ani razu jako dowodu rzeczowego, który obciążałby Roberta Darzaka? Bardzo proste. Tak proste, że nawet o tym nie pomyśleliśmy. Larsan kupił laskę, ponieważ ranny w rękę, chciał mieć ją ciągle zajętą, nie otwierać jej i nie pokazywać rany wewnątrz dłoni. Rozumiesz? Sam mi o tym powiedział. Pamiętasz, jak często ci powtarzałem, że nigdy nie rozstaje się z laską. Wydawało mi się to dziwne. Nawet przy stole, kiedy jadł ze mną obiad, wypuszczał ją tylko wtedy, kiedy brał widelec. Wszystkie te szczegóły przyszły mi namyśl, gdy zastanawiałem się nad Larsanem. Ale odkryłem je zbyt późno, aby móc się nimi posłużyć. Działo się to tego wieczoru, gdy Larsan udawał przed nami, że zasypia. Pochyliłem się i bardzo ostrożnie obejrzałem jego dłoń. Dostrzegłem tylko kawałek gazy zakrywający bliznę po lekkim zranieniu. Pomyślałem, że mogła powstać w każdych okolicznościach. Mimo to była ona wtedy dla mnie jeszcze jednym dowodem rzeczowym mieszczącym się w kręgu mego rozumowania. Larsan powiedział mi dzisiaj, że kula drasnęła go tylko lekko, wywołując jednak silny upływ krwi.
Gdybyśmy byli bardziej podejrzliwi w stosunku do twierdzeń Larsana, gdybyśmy mu się wydali bardziej niebezpieczni, być może dla odwrócenia podejrzeń skorzystałby z wymyślonej przez nas historii z laską, aby obciążyć Roberta Darzaka. Wypadki potoczyły się jednak tak szybko, że nie myśleliśmy o niej więcej. W każdym razie zaniepokoiliśmy Larsana, nawet o tym nie wiedząc.
— Wobec tego — przerwałem — po co ubrał się jak Robert Darzac? Dlaczego miał na sobie brązowe palto i kapelusz?...
— Ponieważ wracał właśnie z nieudanego napadu. Za każdym razem, kiedy tylko szykował się do nowej zbrodni, w wiadomym ci celu charakteryzował się na Roberta Darzaka. Teraz przeszkadzała mu już tylko zraniona ręka. Przechodząc przez rue de l'Opéra wpadł na pomysł kupna laski. Myśl tę natychmiast zrealizował. O godzinie ósmej człowiek o wyglądzie Roberta Darzaka kupił laskę, którą ja znajduję w ręku Freda Larsana! I wyobraź sobie, ja, który odkryłem, że o tej porze było już po napadzie, ja, od początku przekonany o niewinności Roberta Darzaka, jeszcze nie podejrzewałem Larsana! Bywają chwile...
— Bywają chwile — powiedziałem — gdy największa inteligencja...
Rouletabille zamknął mi usta... Jeszcze go o coś pytałem, ale spostrzegłem, że mnie nie słucha... Spał. Z trudem obudziłem go w Paryżu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Tajemnica panny Stangerson
W ciągu następnego dnia miałem okazję zapytać go raz jeszcze, po co jeździł do Ameryki. Nie powiedział mi nic więcej niż za pierwszym razem w pociągu, po czym zmienił temat rozmowy. Dopiero któregoś dnia powiedział:
— Zrozum, musiałem poznać prawdziwe oblicze Freda Larsana!
— Oczywiście — zgodziłem się — ale dlaczego szukałeś go aż w Ameryce?
Zapalił fajkę i odwrócił się. Zdałem sobie nagle sprawę, że poruszyłem problem związany z tajemnicą panny Stangerson. Rouletabille widocznie się domyślił, że tajemnica, która tak tragicznie wiązała pannę Stangerson z Larsanem, musiała mieć swój początek w Ameryce. We Francji nie można było jej wytłumaczyć w żaden sposób. Ruszył więc do Ameryki. Tam właśnie dowiedział się, kim był Larsan, i zdobył materiały potrzebne do zamknięcia mu ust. Był również w Filadelfii. Cóż to więc zmuszało do milczenia pannę Stangerson i Roberta Darzaka? Po upływie tylu lat, po szeregu artykułów w prasie, teraz, gdy pan Stangerson już wie o wszystkim i wszystko zdążył przebaczyć, czas ją wyjawić.
Jest to bardzo krótka historia, która wszystko dopowiada do końca. Zwłaszcza że znaleźli się i tacy, co oskarżali pannę Stangerson, kobietę, która od samego początku tej sprawy była jej nieszczęsną ofiarą.
Historia zaczęła się w czasach, gdy panna Stangerson jako młoda dziewczyna mieszkała z ojcem w Filadelfii. Tutaj, na przyjęciu u jednego z przyjaciół ojca, poznała rodaka, Francuza, który oczarował ją zachowaniem, dowcipem, subtelnością i uczuciem. Uchodził za bogatego. Kiedy poprosił znanego profesora o rękę córki, ten zasięgnął informacji o panu Jean Roussel i od razu zorientował się, że ma do czynienia z niebieskim ptakiem. Domyślacie się już zapewne, że Jean Roussel to jedno z wcieleń słynnego Ballmeyera, ściganego we Francji i ukrywającego się w Ameryce. Oczywiście pan Stangerson nie wiedział o tym, a tym bardziej jego córka. Miała to odkryć dopiero w następujących okolicznościach: pan Stangerson nie tylko odmówił ręki córki, ale zabronił natrętowi wstępu do swego domu. Młodziutka Matylda, zakochana po uszy, nie widząca poza nim świata, była do głębi oburzona. Swego niezadowolenia nie ukrywała przed ojcem, który dla uspokojenia nerwów wysłał ją na wieś do ciotki, mieszkającej w Cincinnati nad brzegiem Ohio. Ale i tu Jean odnalazł Matyldę. Mimo szacunku dla ojca, panna Stangerson zwodząc czujność starej ciotki uciekła z Jeanem Roussel. Korzystając z ułatwień amerykańskiego prawodawstwa zdecydowali się wziąć jak najszybciej ślub. Tak też zrobili. Uciekli niedaleko, do Louisville. Pewnego ranka zastukano do ich drzwi. Była to policja, która przyszła aresztować Jeana Roussel! Nie pomogły protesty i krzyki pani Matyldy. Poinformowano ją tylko, że mąż jej jest aż nadto słynnym Ballmeyerem. Po nieudanej próbie samobójstwa, zrozpaczona Matylda wróciła do ciotki, witana z nieopisaną radością. Staruszka od tygodnia nie przestawała szukać Matyldy, bojąc się o całej sprawie zawiadomić ojca. Matylda wymusiła na ciotce przysięgę, że pan Stangerson nigdy się o tym nie dowie! Ciotka usłuchała jej: sama czuła się winna. Po miesiącu skruszona Matylda wróciła do ojca. Rozczarowana w miłości, chciała tylko jednego: nigdy więcej nie słyszeć o swoim mężu, straszliwym Ballmeyerze, samej sobie przebaczyć fałszywy krok, poświęcić życie ojcu i uczciwej pracy. Dotrzymała danego sobie przyrzeczenia. I w chwili gdy wyznała już wszystko Robertowi Darzakowi, gdy uwierzyła, że Ballmeyer zginął (mówiono o tym dużo), gdy wreszcie po tylu latach pokuty przyznała sobie prawo do poślubienia serdecznego przyjaciela — los wskrzesił Jeana Roussel-Ballmeyera, jej tragiczną młodość. Zawiadomił ją, że nie pozwoli nigdy na małżeństwo z Robertem Darzakiem i że ciągle jeszcze ją kocha, co, niestety, było prawdą.
Panna Stangerson nie zawahała się wyznać tego narzeczonemu. Pokazała mu list, w którym Jean Roussel vel Fryderyk Larsan vel Ballmeyer przypominał jej pierwsze szczęśliwe godziny, spędzone w małej uroczej plebanii w Louisville: „...plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". Nędznik pisał, że jest bogaty, i żądał, żeby tam przyjechała. Panna Stangerson oświadczyła Robertowi Darzakowi, że jeśli o tej hańbie dowie się ojciec — ona popełni samobójstwo. Robert Darzac przysiągł ukochanej, że zmusi „Amerykanina" do milczenia groźbą lub siłą, a jeśli zajdzie potrzeba, gotów jest nawet popełnić zbrodnię. Miał jednak za mało siły, aby wypełnić obietnicę, i byłby niechybnie przegrał, gdyby nie mały, dzielny Rouletabille,
A panna Stangerson? Cóż mogła zdziałać wobec tego łotra? Groził jej, więc miała się na baczności. Za pierwszym razem, kiedy tylko stanął przed nią w Żółtym Pokoju, próbowała go zabić. Na swoje nieszczęście nie trafiła. Odtąd stała się ofiarą niewidzialnej istoty, która rządzić nią mogła aż do śmierci, która bez jej wiedzy zamieszkała w jej domu i która, o ironio, „w imię miłości" naznaczała jej spotkania.
Za pierwszym razem odmówiła widzenia, którego zbrodniarz żądał w liście wysłanym z urzędu pocztowego Nr 40. Rezultatem odmowy był dramat, jaki rozegrał się w Żółtym Pokoju. Po raz drugi żądał spotkania w liście przesłanym pocztą w czasie jej rekonwalescencji. Odmówiła powtórnie, zamykając się dla pewności ze służącymi w swym buduarze. W liście tym nędznik uprzedzał Matyldę, że skoro ona ze względu na stan zdrowia nie może wychodzić — przyjdzie do niej sam tej nocy o ściśle oznaczonej godzinie. Równocześnie domagał się, aby ułatwiła mu to, jeśli chce uniknąć skandalu. Matylda Stangerson wiedząc, że po Ballmeyerze można się wszystkiego spodziewać, pozostawiła mu otwarty swój pokój. Wtedy to właśnie miało miejsce „tajemnicze" zdarzenie w galerii. Za trzecim razem również ona przygotowała spotkanie. Zanim opuścił pusty pokój panny Stangerson owej nocy, kiedy miał miejsce wypadek w galerii, Larsan — jak pamiętamy — napisał ostatni list i zostawił go na biurku swej ofiary. W liście tym żądał raz jeszcze bezpośredniego spotkania, wyznaczając datę i godzinę. Obiecał odnieść papiery jej ojca, grożąc jednak ich spaleniem, jeśli Matylda znów będzie się ukrywała. Nie wątpiła, że nędznik jest w posiadaniu drogocennych dokumentów; było to tylko powtórzenie zręcznej kradzieży, o którą posądzała go już w Filadelfii. Wtedy to właśnie z biurka profesora zginęły bardzo ważne zapiski. Znała Jeana Roussell dość dobrze, żeby wiedzieć, co się stanie, jeśli nie ulegnie jego życzeniom; cała praca, wszystkie wysiłki i naukowe nadzieje zamienią się w popiół. Postanowiła raz jeszcze spotkać się z człowiekiem, który był jej mężem, i spróbować zmusić go do rozwagi... Można sobie wyobrazić, co zaszło dalej. Błagania Matyldy, brutalność Larsana... On żądał, żeby się wyrzekła Darzaka. Ona wyznała, że kocha Darzaka. Larsan zranił Matyldę Stangerson, chcąc skazać Darzaka na śmierć. Był sprytny, uważał, że ocali go maska Larsana, za którą się krył, podczas gdy tamten... tamten nie będzie się mógł wykazać żadnym alibi. Rachuby Ballmeyera były bardzo precyzyjne, a pobudki bardzo proste. Larsan dyrygował Robertem Darzakiem tak jak Matyldą; tą samą bronią, tym samym' sposobem. W listach pisanych w formie rozkazów donosił, że gotów jest zwrócić całą korespondencję, rozpocząć układy, nawet zniknąć z pola widzenia — za niewielką cenę przybycia na spotkanie. Ale Darzac musiał się na nie stawiać pod groźbą natychmiastowego opublikowania tajemnicy. Matylda zaś musiała znosić wizyty zbrodniarza. W tym samym czasie, gdy Ballmeyer zjawiał się u Matyldy jako morderca, Robert przyjeżdżał do Epinay, gdzie oczekiwał go wspólnik Larsana, nędzna kreatura ze światka przestępców, drań, którego spotkamy pewnego dnia. Siłą zatrzymywał Roberta Darzaka, kazał mu tracić czas, aby w ten sposób uwikłać go w „zbieg" przypadków, z których jutro nie będzie mógł zdać sprawy i będzie musiał powędrować na ławę oskarżonych po karę śmierci.
Przewidując wszystko, Ballmeyer nie wziął jedynie w rachubę Józefa Rouletabille.
Nie na tym jednak kończy się tajemnica Żółtego Pokoju, którą w Ameryce odkrywał krok za krokiem Rouletabille.
Znamy młodego reportera, wiemy już, jak bogatymi informacjami dysponował dla wyjaśnienia historii panny Stangerson i Jeana Roussel. O Arturze Rance dowiedział się natychmiast wszystkiego w Filadelfii; uzyskał informacje o jego poświęceniu i o nagrodzie, jakiej za nie zażądał. Pogłoska o jego małżeństwie z panną Stangerson obiegła wszystkie salony w Filadelfii. Niedyskrecja młodego uczonego, nieustanne oferty, którymi nawet w Europie męczył pannę Stangerson, burzliwe życie, jakie prowadził pod pretekstem topienia smutku — wszystko to było źródłem niechęci Rouletabille'a dla Artura Rance, dlatego tak chłodno powitał go w sali świadków. Rouletabille zorientował się zresztą od razu, że Artur Rance nie miał nic wspólnego ze sprawą Larsan — Stangerson. Odkrył natomiast w Ameryce niezwykły romans Jeana Roussel z panną Stangerson. Kim był Jean Roussel?
Z Filadelfii Rouletabille pojechał do Cincinnati, śladami Matyldy. Tu odnalazł starą ciotkę i skłonił ją do mówienia; wiadomość o aresztowaniu Ballmeyera wszystko mu wyjaśniła. W Louisville obejrzał plebanię — maleńki, śliczny domek, utrzymany w starym stylu kolonialnym, który rzeczywiście nie stracił nic ze swego uroku. Później podążył śladami Ballmeyera; z więzienia do więzienia, z galer na galery, od zbrodni do zbrodni. Wreszcie gdy wsiadł w nowojorskim porcie na statek do Europy, dowiedział się, że z tego samego portu mniej więcej przed pięciu laty odpływał do Francji Ballmeyer z papierami niejakiego Larsana, szanowanego francuskiego przemysłowca z Nowego Orleanu, którego sam zamordował.
Czy wiecie już teraz wszystko? Jeszcze nie. Panna Stangerson ze swym mężem, Jeanem Roussel, miała dziecko. Chłopczyk przyszedł na świat w domu starej ciotki, która urządziła wszystko tak składnie, że nikt w Ameryce o tym nie wiedział. Co się stało z tym chłopcem? To już jest inna historia, o której kiedyś wam opowiem.
Mniej więcej w dwa miesiące po tych wypadkach spotkałem Rouletabille'a, melancholijnie siedzącego na ławce w Pałacu Sprawiedliwości.
— O czym rozmyślasz, chłopcze? — zapytałem go. — Masz bardzo smutną minę. Co porabiają twoi przyjaciele?
— Jakich to ja mam przyjaciół prócz ciebie? — odrzekł.
— Na przykład Robert Darzac...
— Na pewno!...
— Panna Stangerson... Jak się czuje panna Stangerson?
— Dużo lepiej... dużo lepiej...
— A więc nie masz powodu do smutku!
— Mam powód — powiedział — myślę o perfumach Czarnej Damy...
— Perfumy Czarnej Damy! Powtarzasz to ciągle! Wytłumacz mi wreszcie, dlaczego cię to tak prześladuje?
— Może opowiem ci to kiedyś... pewnego dnia...— rzekł z westchnieniem Rouletabille.
KONIEC
Prekursor frenologii, lekarz niemiecki zm. 1828 r.
Poeta i filozof szwedzki, twórca systemu „fizjonomii”