Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux

 


 


 


 


 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA



 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY



W którym zaczyna się błądzić



 


Nie bez pewnego wzruszenia rozpoczynam opo­wiadanie o niezwykłych przygodach Józefa Roule­tabille. On sam do dziś sprzeciwiał się temu tak zdecydowanie, że straciłem już nadzieją na opubli­kowanie kiedykolwiek tej najciekawszej w ciągu ostatnich piętnastu lat historii kryminalnej. Sądzę nawet, że czytelnicy nie poznaliby nigdy całej praw­dy o zagadkowej, pełnej dramatycznych momentów sprawie „Żółtego Pokoju" (związanej nierozerwalnie z imieniem mego przyjaciela) — gdyby nie przypa­dek. Z okazji odznaczenia znakomitego profesora Stangersona stopniem Wielkiego Krzyża Legii Ho­norowej pewna gazeta wieczorna w artykule, nędznym przez swą ignorancję czy też perfidną zuchwałość, wskrzesiła tę straszną historię, którą Józef Rouletabille uważał za zapomnianą na zawsze. Żółty Pokój! Kto dzisiaj pamięta jeszcze sprawę, dla której piętnaście lat temu zużyto przecież tyle atramentu? W Paryżu zapomina się szybko! Czyż nie zapomniano nawet afery Nayves'a i tragicznej śmierci małego Mehaldo? A przecież wówczas czy­telnicy byli tak pochłonięci tymi procesami, że na­wet kryzys ministerialny, który wybuchł w tym samym czasie, przeszedł zupełnie nie zauważony. 

Otóż sprawa „Żółtego Pokoju", wcześniejsza o kilka lat od afery Nayves'a, zdobyła jeszcze wię­kszy rozgłos. Cały świat przez szereg miesięcy interesował się tą zagadką, najtrudniejszą do wy­jaśnienia ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wysta­wiały na próbę bystrość naszej policji i sumienia sędziów. Rozwiązania poszukiwał każdy. Był to jakby dramatyczny rebus, który z zapałem rozszyf­rowywała stara Europa i młoda Ameryka. Naprawdę nie wiem — i wolno mi tak twierdzić, ponieważ nie wypływa to z autorskiej zarozumiałości (powtarzam tylko fakty, na które dzięki wyjątkowym dokumen­tom mogę rzucić nowe światło) — czy w rzeczywi­stości, a nawet w fantazjach autora „Podwójnego zabójstwa przy ulicy Morgue", samego Edgara Poe, lub przebiegłego Conan Doyle'a, monża by znaleźć coś równie tajemniczego jak prawdziwa tajemnica Żółtego Pokoju.

To, czego nikt nie mógł rozwiązać, odgadł osiem­nastoletni Józef Rouletabille, w owym czasie skrom­ny reporter wielkiego dziennika. Ale gdy przyniósł na rozprawę sądową klucz do tej zagadki, nie powiedział całej prawdy. Nie dodał nic ponad to, co było konieczne, by wytłumaczyć sprawy niewytłumaczo­ne i uwolnić niewinnego człowieka. Powody, dla których przemilczał resztę, dzisiaj już nie istnieją. Sądzę nawet, że przyjaciel mój ma obowiązek mó­wić. Czytelnicy dowiedzą się więc wszystkiego. Nie przedłużając wstępu opowiem wam o zagadce „Żół­tego Pokoju" tak, jak przedstawiała się ona oczom całego świata nazajutrz po tragedii w zamku Glandier. 

25 października 1892 roku „Temps" donosił w wiadomościach z ostatniej chwili:

 

OHYDNA ZBRODNIA W ZAMKU GLANDIER 


POŁOŻONYM NA SKRAJU LASU ŚWIĘTEJ GENOWEFY, OBOK STACJI EP1NAY-SUR-ORGE.



 



Dzisiejszej nocy, gdy profesor Stangerson praco­wał w laboratorium, usiłowano zamordować jego córkę, śpiącą w przyległym pokoju. Lekarze walczą o życie panny Stangerson. 

Wyobrażacie sobie poruszenie, jakie ogarnęło Pa­ryż. W tym okresie świat naukowy był bardzo zainteresowany badaniami profesora Stangersona i jego córki. Prace te, pierwsze, jakie podjęto w dziedzinie radiologii, miały doprowadzić później państwa Curie do odkrycia radu. Oczekiwano wła­śnie sensacyjnego referatu, który profesor Stanger­son miał wygłosić w Akademii Nauk na temat nowej teorii „O rozproszeniu materii''. Teoria ta miała wstrząsnąć podstawami całej oficjalnej nauki, która od długiego czasu opiera sic; mi zasadzie: w naturze nic nie ginie i nic nie powstaje z niczego. 

Następnego dnia poranne dzienniki zapełniły się opisami dramatu. Między innymi ,,Matin" zamieścił artykuł zatytułowany:

NIEZWYKŁA ZBRODNIA



Oto jedyne szczegóły — pisze anonimowy spra­wozdawca „Matin" — jakie udało nam się uzyskać w sprawie zbrodni w zamku Glandier. 

Stan depresji, w jakim znajduje się profesor Stan­gerson, oraz brak jakichkolwiek informacji z ust ofiary uniemożliwiają władzom sądowym i nam ustalenie okoliczności zbrodni. W chwili obecnej trudno nawet wyobrazić sobie, co zaszło w Żółtym Pokoju, gdzie znaleziono na podłodze umierającą pannę Stangerson. 

Mogliśmy tylko zaczerpnąć języka od ojca Jaku­ba, jak we wsi nazywają starego sługę rodziny Stan­gerson. Ojciec Jakub wszedł do Żółtego Pokoju jednocześnie z profesorem. Laboratorium i Żółty Pokój znajdują się w pawilonie w głębi parku, od­dalonym około trzystu metrów od zamku.


,,Było właśnie pól do pierwszej w nocy — opowia­da nam ten zacny człowiek. — Znajdowałem się w laboratorium, bo pan Stangerson pracował jesz­cze, gdy zdarzył się ten wypadek. Przez cały wie­czór ustawiałem i czyściłem przyrządy, czekając, aż profesor wyjdzie, aby położyć się spać. Panna Ma­tylda pracowała z ojcem do północy. Gdy zegar wybił dwunastą, wstała i pocałowała naszego pana, życząc mu dobrej nocy. Do mnie powiedziała: »Do­branoc, ojcze Jakubie« i otworzyła drzwi Żółtego Pokoju. Słyszeliśmy obaj, że zamykała je za sobą na klucz i na zasuwę. 

Nie mogłem powstrzymać uśmiechu i powiedzia­łem do pana:


»Panienka zamyka się na wszystkie spusty. Na pewno boi się Zwierzątka Bożego«. 

Pan nie usłyszał mnie nawet, tak był zajęty, ale z dworu odpowiedziało mi natrętne miauczeniepoznałem od razu krzyk Zwierzątka Bożego, od któ­rego każdemu przeszłyby ciarki. »Czy znów tej nocy przeszkodzi nam spać?«pomyślałem. 

Trzeba panu wiedzieć, że do końca października mieszkam zwykle na stryszku nad Żółtym Pokojem, żeby panienka nie zostawała sama w nocy. To był pomysł panienki, aby spędzać lato w pawilonie. Pa­nienka uważa, że jest on weselszy od zamku, więc od czterech lat, to znaczy odkąd został wybudowa­ny, zawsze wiosną tam się przeprowadza. Wraca do zamku, gdy nadchodzi zima, bo w Żółtym Pokoju nie ma pieca.  

Po odejściu panny Matyldy pan Stangerson i ja pozostaliśmy sami w laboratorium.


Było cicho, pan pracował przy biurku. Ja, skoń­czywszy zajęcia, siedziałem na krześle, patrzyłem na pana i mówiłem sobie: »Co za człowiek! Jaka inte­ligencja! Jaka wiedza!« Zwracam uwagę panów na to, że nie robiliśmy żadnego hałasu, z czego mor­derca zapewne wywnioskował, że wyszliśmy.


W chwili gdy zegar wydzwonił pół do pierwszej, usłyszeliśmy rozpaczliwy krzyk z Żółtego Pokoju. Był to głos panienki: »Morderca! Morderca! Na po­moc!« Rozległy się strzały rewolwerowe, a potem hałas przewracanych mebli, jak by toczyła się wal­ka. Później znów głos panienki: »Morderca! Na po­moc! Ojcze! Ojcze!« 

Wyobrażacie sobie, panowie, jak gwałtownie pan Stangerson i ja rzuciliśmy się do drzwi.


Niestety! Drzwi były zamknięte od wewnątrz na wszystkie spusty. Zamknęła je sama panienkana klucz i na zasuwę! Próbowaliśmy je wyważyć, ale były mocne. Pan Stangerson szalał. 

Słyszeliśmy zduszony głos panienki: »Na pomoc! Na pomoc!« Pan Stangerson walił z całej siły w drzwi, płakał z wściekłości, rozpaczy i bezradno­ści. Wtedy wpadła mi do głowy pewna myśl. »Mor­derca ucieknie przez okno!krzyknąłem.Lecę do okna«. Wybiegłem z pawilonu, pędząc jak wariat. Na nieszczęście Żółty Pokój ma okno od strony pola, a mur parkowy dochodzi do samego pawilonu, nie mogłem więc natychmiast znaleźć się pod oknem. Aby się tam dostać, trzeba było najpierw wyjść z parku. Biegłem w stronę furtki i po drodze spot­kałem dozorców, małżeństwo Bernier, przywołanych strzałami i naszym krzykiem. W dwóch słowach wyjaśniłem im sytuację. Kazałem odźwiernemu biec do pana Stanger sona, a jego żonie poleciłem iść ze mną i otworzyć mi furtkę parkową. W pięć minut później staliśmy przed oknem Żółtego Pokoju. Księ­życ był w pełni, spostrzegłem od razu, że okno nie było otwierane. Nie tylko kraty, ale nawet okien­nice poza kratami były zamknięte tak, jak je sam zamknąłem tego wieczora. Zrobiłem to, jak co wie­czór, chociaż panienka, wiedząc, że jestem zmęczo­ny i przepracowany, powiedziała, że sama zamknie. Zastałem je więc tak jak zwyklezałożone od wewnątrz żelaznym prętem. Morderca nie wszedł tędy i tą drogą nie mógł uciekać. Ale ja także nie mogłem wejść przez okno. 

Nieszczęście! Można było stracić głowę.


Drzwi pokoju zamknięte na klucz od wewnątrz, okiennice w jednym oknie zamknięte także od we­wnątrz, za okiennicami nienaruszone kraty. Kraty, pomiędzy którymi nie przesunąłby pan ręki... Za nimi panienka wzywająca pomocy. A raczej nie, nic już nie słychać. Może umarła... Słyszę tylko, jak w głę­bi pawilonu pan Stangerson usiłuje wyważyć drzwi.  

Pobiegliśmy z powrotem do pawilonu. Drzwi trzy­mały się ciągle, pomimo szaleńczych ciosów pana Stangersona i odźwiernego.


Wreszcie ustąpiły pod naszymi wściekłymi ude­rzeniami i... co zobaczyliśmy?


Muszę dodać, ze odźwierna trzymała lampę labo­ratoryjną za nami, lampę tak silną, że oświetlała cały pokój. Trzeba panu również wiedzieć, że Żółty Pokój jest zupełnie mały. Panienka kazała tam wsta­wić tylko dość szerokie żelazne łóżko, mały stolik, stoliczek nocny i toaletkę z dwoma krzesłami.


Toteż w świetle wielkiej lampy zobaczyliśmy wszystko od pierwszego rzutu oka:


Panienka leżała w nocnej koszuli na podłodze, wśród okropnego nieładu.


Poprzewracane stoliki i krzesła wskazywały na to, że rozegrała się tu prawdziwa walka. Widać by­ło, że panienkę wyciągnięto z łóżka. Była zalana krwią.


Skóra na szyi, ze strasznymi śladami palców, była prawie porozrywana paznokciami. Na prawej skroni rana, z której płynęła strużka krwi, tworząc na pod­łodze małą kałużę.


Gdy pan Stangerson spostrzegł córkę w tym sta­nie, rzucił się do niej z krzykiem takiej rozpaczy, że litość brała słuchać. Przekonał się, że nieszczęśliwa oddycha jeszcze, i zajął się tylko nią. My szukaliś­my mordercy! Przysięgam panu, że gdybyśmy znaleźli nikczemnika, który chciał zabić naszą panią, bylibyśmy go zmaltretowali. Ale jak wytłumaczyć fakt, że go nie było? Uciekł? To przekraczało wszel­ką wyobraźnię. Nikogo pod łóżkiem, nikogo za sza­fą, wszędzie pusto. Znaleźliśmy tyj ko jego ślady: krwawy znak szerokiej, męskiej dłoni na ścianie i drzwiach, dużą chustkę bez żadnych inicjałów, czerwoną od krwi, stary beret i na podłodze wiele świeżych śladów męskich butów. Człowiek, który tu był, miał wielkie nogi, i stopy jego pozostawiły czarne jak sadza odbicia. Którędy wszedł ten czło­wiek? Jak uciekł? Niech pan pamięta, że w Żółtym Pokoju nie ma pieca. Nie mógł również wydostać się przez wąskie drzwi, na których progu stała odźwierna z lampą, podczas gdy odźwierny i ja szu­kaliśmy zbrodniarza w małym kwadracie pokoju. Tu nie było się gdzie ukryć i w końcu rzeczywiście nie znaleźliśmy nikogo. Za wyważonymi i opartymi o ścianę drzwiami nie mógł się nikt schowaćsa­mi się o tym przekonaliśmy! Również niemożliwa była ucieczka przez zakratowane okno z zamknię­tymi okiennicami, których nawet nie dotykano. 

Więc jak?... zaczynałem już wierzyć w diabła!


Ale oto odnajdujemy na podłodze mój rewolwer! Tak jest, mój własny rewolwer... To przywróciło mi poczucie rzeczywistości. Diabeł nie potrzebowałby kraść mego rewolweru, aby zabić panienkę. Czło­wiek, który był tutaj, musiał najpierw wejść na strych, wziąć rewolwer z mojej szuflady i posłużyć się nim do swych strasznych celów. Stwierdziliśmy tedy, oglądając magazynek, że morderca wystrze­lił dwukrotnie. W każdym razie, proszę pana, mia­łem szczęście w tym wielkim nieszczęściu, że pan Stangerson znajdował się w swoim laboratorium, gdy została popełniona zbrodnia, i mógł stwierdzić na własne oczy, że ja byłem tam także. Po tej his­torii z rewolwerem nie wiem, do czego byśmy do­szli. Byłbym już pewno pod kluczem. Wymiar spra­wiedliwości niewiele potrzebuje, aby posłać czło­wieka na szafot". 

 


Redaktor „Matin" uzupełnił ten wywiad następu­jącą notatką:  

Pozwoliliśmy, nie przerywając, opowiedzieć ojcu Jakubowi własnymi słowami to, co wiedział o zbro­dni w Żółtym Pokoju. Powtórzyliśmy wiernie nawet zwroty, jakich użył; pominęliśmy tylko, z uwagi na czytelników, bezustanne lamentacje, którymi prze­platał swe opowiadanie. Są one zrozumiałe, ojcze Jakubie. Są zrozumiałe, bo kochałeś bardzo swoją panią. Chcesz tylko oczyścić się od podejrzenia i nie przestajesz tego powtarzać, szczególnie od chwili znalezienia rewolweru. Masz do tego prawo, a my nie widzieliśmy w tym nic złego.


Chcieliśmy zadać jeszcze wiele pytań ojcu Jakubowipełne nazwisko starego sługi brzmi:Ja­kub Ludwik Moustierale szukano go właśnie z polecenia sędziego śledczego, który przeprowa­dzał swe badania w dużej sali zamkowej. Do zamku nie mogliśmy się dostać, a cała Dąbrowa strzeżona jest przez kilku policjantów, którzy uważnie wyszu­kują wszelkie ślady mogące prowadzić do pawilonu i, być może, do odkrycia zbrodniarza. Chcieliśmy także wypytać odźwiernych, ale nie udało się ich odnaleźć. Wreszcie czekaliśmy w oberży, położonej w pewnej odległości od zamku, na wyjście pana de Marquet, sędziego śledczego w Corbeil. O pół do szóstej zobaczyliśmy go w towarzystwie pisarza są­dowego. Zanim wsiadł do powozu, zdołaliśmy mu zadać następujące pytanie: 

„Czy mógłby pan udzielić nam w tej sprawie kil­ku wyjaśnień, jeśli to nie stoi w sprzeczności z in­strukcjami, jakie pan otrzymał?" 

„Nic pewnego nie mogę powiedziećodrzekł.Jest to najdziwniejsza sprawa, jaką znam. Czasem nam się wydaje, że już coś wiemy, a tymczasem nie wiemy nic". 

Spytaliśmy pana Marquet, co przez to rozumie. Udzielił nam odpowiedzi, której wagę oceni każdy:


„Jeśli nie uda nam się niczego dorzucić do dowo­dów rzeczowych zebranych dzisiaj, obawiam się, że tajemnica otaczająca straszny zamach, którego ofia­rą padła panna Stangerson, nie zostanie wyjaśniona.


Wierząc w rozum ludzki, nie należy jednak tracić nadziei. Być może dokładne badania ścian, sufitu i podłogi Żółtego Pokoju, którym poświęcę się od jutra, udowodnią nam, że nie trzeba nigdy wątpić w logikę faktów. 

Zagadka przedstawia się tak:


Wiemy, którędy zbrodniarz wszedłprzez drzwi, po czym ukrył się pod łóżkiem, czekając na pannę Stangerson. Ale którędy wyszedł? Jakim sposobem mógł się wymknąć? Co myśleć, jeśli nie znajdziemy ani zapadni, ani sekretnych drzwi, ani skrytki, ani żadnego innego otworu? Jeśli badając ściany i na­wet burząc jeponieważ pan Stangerson i ja je­steśmy zdecydowani posunąć się nawet do rozebra­nia pawilonunie odkryjemy żadnego przejścia możliwego dla istoty ludzkiej lub jakiegokolwiek stworzenia i jeśli w suficie nie ma otworu ani pod podłogą nie kryje się piwnicatrzeba będzie, jak mówi ojciec Jakub, u w i e r z y ć w diabła". 

 


W artykule tym, który wybrałem jako najbar­dziej interesujący ze wszystkich wydrukowanych następnego dnia po wypadku, anonimowy dzienni­karz nadmienia, że wyglądało to tak, jak by sędzia śledczy kładł specjalny nacisk na ostatnie zdanie: Trzeba będzie uwierzyć w diabła”.

Artykuł kończył się słowami:

 

Chcieliśmy się dowiedzieć, co ojciec Jakub okre­śla jako ,,krzyk Zwierzątka Bożego". Właściciel oberży „Pod Basztą" wyjaśnił nam, że tak nazywają szczególnie złowrogie skrzeczenie, jakie wydaje nie­kiedy w nocy kot pewnej starej kobiety, zwanej we wsi Matką Klęczącą. Matka Klęcząca jest czymś w rodzaju świętej i zamieszkuje lepiankę w głębi lasu, niedaleko groty Świętej Genowefy. 

Żółty Pokój, Zwierzątko Boże, Matka Klęcząca, diabeł, święta Genowefa, ojciec Jakuboto pląta­nina, którą rozwikła nam jutro uderzenie oskarda w ścianę. A przynajmniej miejmy taką nadzieję, „wierząc w rozum ludzki" według słów sędziego śledczego. Przypuszcza się, że panna Stangerson, która nie odzyskała przytomności i powtarza wyraź­nie jedno słowo: „Morderca! Morderca! Morder­ca!" — nie przeżyje nocy... 

 


Wreszcie, w ostatniej chwili, ten sam dziennik za­wiadamiał, że naczelnik Sûreté wezwał z Londynu sławnego inspektora Fryderyka Larsana wysłanego tam w celu rozwiązania sprawy kradzieży papierów wartościowych.

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI



W którym po raz pierwszy pojawia się Józef Rouletabille 



 

Przypominam sobie, jakby to było wczoraj, wej­ście młodego Rauletabille'a tego ranka do mego pokoju. Było około ósmej, leżałem jeszcze w łóżku, czytając artykuł o zbrodni w Głandier.

Ale przede wszystkim muszą przedstawić pań­stwu mego przyjaciela.

Poznałem Józefa Rouletabille, gdy był jeszcze skromnym reporterem. W tym czasie rozpoczyna­łem pracą w adwokaturze i miałem często okazję spotykać go w kuluarach wydziału śledczego, gdy szedłem prosić o pozwolenie na widzenie do więzie­nia Mazas lub Saint-Lazare. Miał on, jak się to mówi, „twardy łeb". Jego głowa była okrągła jak kula i myślę, że dlatego koledzy z prasy nadali mu prze­zwisko, które już pozostało przy nim i które on uczy­nił sławnym: Rouletabille. „Widziałeś Rouletabille’a?" „Patrz, oto święty Rouletabille!". Rouletabille był czerwony jak pomidor, raz wesoły jak szczygieł, raz poważny jak papież. W jaki sposób w tym wie­ku — gdy widziałem go po raz pierwszy, miał szes­naście i pół roku — zarabiał już na życie piórem? Można by zapytać o to, gdyby ci, co byli blisko nie­go, nie znali początku jego kariery. 

W czasie „Sprawy kobiety pociętej na kawałki na ulicy Oberkampf" (jeszcze jedna zapomniana histo­ria!) przyniósł do naczelnego redaktora „Epoki" (ga­zety rywalizującej z „Matin”) lewą nogę ofiary. Nogi tej brakowało w koszu, w którym znaleziono nieszczęsne szczątki.

Policja szukała jej na próżno od ośmiu dni. Mło­dy Rouletabille znalazł nogę w ścieku, w którym ni­komu nie przyszłoby do głowy jej szukać. W tym celu zaangażował się do jednej z ekip czyścicieli kanałów tworzonych przez zarząd miejski Paryża. Miały one usuwać spustoszenia spowodowane wy­jątkowym przyborem wód Sekwany.

Gdy redaktor naczelny otrzymał poszukiwaną no­gę i zrozumiał, jaki ciąg inteligentnych dedukcji doprowadził Rouletabille'a, prawie dziecko, do jej odkrycia, popatrzył na niego z podziwem. Zachwycił go zarówno policyjny spryt w tym szesnastoletnim umyśle, jak i możność pochwalenia się w rubryce morderstw „lewą nogą z ulicy Oberkampf'.

— Ta noga zwróci na mnie oczy całego świata! — wykrzyknął.

A gdy już powierzył ponury pakunek lekarzowi sądowemu współpracującemu z redakcją „Epoki", zapytał tego, który miał być wkrótce Rouletabille'em, ile chciałby zarabiać jako początkujący re­porter w dziale drobnych wiadomości. 

— Dwieście franków miesięcznie — odparł skrom­nie młody człowiek, zaskoczony aż do utraty tchu podobną propozycją. 

— Dostanie pan dwieście pięćdziesiąt — powie­dział redaktor naczelny. — Rozgłosi pan tylko wszystkim, że współpracuje pan z redakcją już od miesiąca. To jasne, że nie pan będzie odkrywcą „le­wej nogi z ulicy Oberkampf”, ale „Epoka”. Tutaj, mój młody przyjacielu, jednostka jest niczym, dzien­nik — wszystkim. 

W ten sposób przyjął nowego redaktora.

Na progu pokoju zatrzymał go jednak, aby zapy­tać, jak się nazywa.

— Józef Josephin. 

— Nazwisko do niczego — zawyrokował naczel­ny redaktor — ale ponieważ wiadomości pan nie będzie podpisywał, więc to nie ma znaczenia. 

Gołowąsy redaktor natychmiast zdobył sobie wie­lu przyjaciół. Był usłużny i pełen świetnego humoru, który zachwycał gorliwych i rozbrajał zazdrosnych. W kawiarni Barreau, gdzie redaktorzy działu drob­nych wiadomości zbierali się przed wejściem do sądu lub do prefektury w poszukiwaniu swych co­dziennych sensacji, zaczął wyrabiać sobie opinię rozgarniętego, umiejącego przekroczyć drzwi gabinetu samego naczelnika Sûreté. Gdy jakaś sprawa wy­magała trudu, a Rouletabille'owi — posiadał już te­raz to przezwisko — polecił ją redaktor naczelny jako zadanie bojowe, rozwiązywał je przechytrzając niejednokrotnie najbardziej znanych inspektorów. 

W tejże kawiarni Barreau zawarłem z nim bliższą znajomość. Adwokaci karni i dziennikarze nie są wcale nieprzyjaciółmi. Jedni potrzebują reklamy, drudzy informacji. Porozmawialiśmy chwilą i od ra­zu nabrałem wielkiej sympatii dla tego dzielnego chłopca, zwanego Rouletabille.

Był to młodzieniec o inteligencji żywej i orygi­nalnej. A przy tym ten zaskakujący sposób myśle­nia!

Niedługo potem zacząłem pisywać kronikę sądo­wą w ,,Cri du Boulevard”. Moje wejście do dzien­nikarstwa umocniło nić przyjaźni, jaka już nawiąza­ła się między Rouletabille'm i mną. Poza tym mój nowy przyjaciel wpadł na pomysł pisania drobnych notatek sądowych, które podpisywał Business w swoim dzienniku ,,Epoka”, więc często dostarcza­łem mu wiadomości z sądu, których potrzebo­wał. 

Tak minęły prawie dwa lata. Im lepiej go pozna­wałem, tym bardziej lubiłem, bo poza zewnętrznym szaleńczym i beztroskim humorem odkryłem w nim niespotykaną w tym wieku dojrzałość. Zwykle był bardzo wesoły, nawet zbyt wesoły, a jednak wiele razy zdarzyło mi się znaleźć go pogrążonego w głę­bokim smutku. Chciałem się dowiedzieć przyczyny tej zmienności nastrojów, ale za każdym razem za­czynał się śmiać i w ogóle nie odpowiadał. Pew­nego dnia, zapytany o swoich rodziców, o których nie mówił nigdy, pożegnał mnie, udając, że nie do­słyszał pytania. 

W tym czasie wybuchła sprawa Żółtego Pokoju, która miała nie tylko postawić go w rzędzie naj­lepszych reportażystów, ale także uczynić pierw­szym w świecie detektywem. Tak podwójne uzdol­nienia nie powinny nikogo zaskoczyć: weźmy pod uwagę fakt, że prasa codzienna zaczęła właśnie się przekształcać i stawać tym, czym jest dzisiaj: kro­niką kryminalną. Zrzędliwi mają powód do skargi; ja sądzę, że trzeba się z tego cieszyć. Nigdy nie będzie za wiele publicznej czy prywatnej walki ze zbrodnią. Niektórzy twierdzą, że prasa przez mówie­nie o zbrodni będzie do niej pobudzała. Ale istnieją ludzie — prawda? — przy których nigdy nie ma się racji!

Tego ranka, 26 października 1892 roku, Rouleta­bille wpadł do mego pokoju. Był jeszcze bardziej czerwony niż zazwyczaj, oczy wychodziły mu, jak się to mówi, z orbit. Wydawał się niezwykle pod­niecony, gorączkowo wymachiwał egzemplarzem „Matin".

— I cóż, mój drogi Sinclair? — zawołał. — Czy­tałeś?!

— O zbrodni w Glandier? 

— Tak! Żółty Pokój! Co o tym myślisz? 

— Do licha! Myślę, że diabeł albo Zwierzątko Boże popełniło zbrodnię! 

— Mów poważnie. 

— Dobrze, powiem ci! Nie bardzo wierzę w zbrod­niarzy, którzy uciekają przez mury. Ojciec Jakub, według mnie, popełnił błąd pozostawiając narzę­dzie zbrodni, a ponieważ mieszka nad pokojem pan­ny Stangerson, więc badanie architektoniczne, któ­rym sędzia śledczy zajmie się dzisiaj, da nam klucz do zagadki. Dowiemy się, jakim wyjściem normal­nym lub przez jakie ukryte drzwiczki poczciwiec mógł wśliznąć się natychmiast po napadzie do labo­ratorium pana Stangersona, który niczego nie za­uważył. Cóż mogę ci powiedzieć? 

— To tylko hipoteza! 

Rouletabille rozsiadł się w fotelu, wyjął swą nie­odłączną fajkę i palił ją przez kilka chwil w mil­czeniu, aby uspokoić opanowujące go podniecenie. Wreszcie odezwał się:

— Młodzieńcze — powiedział tonem, którego bo­lesnej ironii nie spróbuję nawet wyrazić — mło­dzieńcze, jesteś adwokatem i nie wątpię w twój ta­lent uwalniania winnych; ale gdybyś pewnego dnia został sędzią śledczym, z jaką łatwością skazywał­byś niewinnych! Jesteś naprawdę zdolny! 

Po czym pociągnął energicznie fajkę i odezwał się znowu:

— Nie znajdą żadnej zapadni. Tajemnica Żółtego Pokoju stanie się jeszcze bardziej tajemnicza. Dla­tego właśnie mnie ona interesuje. Sędzia śledczy ma rację: nie widziano nigdy sprawy dziwniejszej od tej zbrodni. 

— Czy domyślasz się już, jaką drogą zbrodniarz mógł się wymknąć? — zapytałem go. 

— Ani trochę — odpowiedział Rouletabille. — Na razie ani trochę. Ale mam już pewną myśl co do tego rewolweru, na przykład. Rewolweru nie uży­wał zbrodniarz. 

— Któż go więc, na Boga, używał? 

— Ach! No, panna Stangerson. 

— Nic nie rozumiem — powiedziałem — a ra­czej dotychczas nic nie zrozumiałem. 

Rouletabille wzruszył ramionami.

— Czy nic cię nie zaskoczyło w artykule ,.Ma­tin"? 

— Doprawdy nic. Wszystko, o czym jest tam mo­wa, wydało mi się jednakowo dziwne. 

— No dobrze, ale... A drzwi zamknięte na klucz? 

— To jedyna normalna rzecz w całym opisie. 

— Naprawdę? A zasuwa? 

— Zasuwa?  

— Zasuwa zamknięta od wewnątrz? Te środki ostrożności podjęte przez pannę Stangerson? We­dług mnie panna Stangerson wiedziała, że powinna się czegoś obawiać, i próbowała się zabezpieczyć. Wzięła nawet po kryjomu rewolwer ojca Jakuba. Na pewno nie chciała nikogo przestraszyć; a zwłasz­cza nie chciała przerazić swego ojca. To, czego panna Stangerson się obawiała — nadeszło. Broniła się, wywiązała się walka, i panna dosyć zręcznie po­służyła się rewolwerem, raniąc zbrodniarza w rękę. W ten sposób tłumaczy się odbicie szerokiej, okrwa­wionej dłoni na ścianie i drzwiach, dłoni człowieka, który prawie po omacku szukał wyjścia, aby uciec. Ale panna Stangerson nie strzeliła wystarczająco szybko, by uchronić się od strasznego ciosu, który zadano jej w prawą skroń. 

— Więc panna Stangerson została zraniona w skroń nie strzałem rewolwerowym? 

— Dziennik o tym nie mówi, a co do mnie, to myślę, że nie. Wydaje mi się bowiem logiczne, że rewolwer służył pannie Stangerson przeciwko mor­dercy. A więc jaką broń miał zbrodniarz? To ude­rzenie w skroń zdaje się świadczyć, że chciał zabić pannę Stangerson... po nieudanej próbie uduszenia jej. Morderca musiał wiedzieć, że na strychu miesz­ka ojciec Jakub, i to jest jednym z powodów, dla których, sądzę, chciał działać cichą bronią, może pałką albo młotkiem.  

— Wszystko to — powiedziałem — nie tłumaczy nam, jakim sposobem nasz morderca wyszedł z Żół­tego Pokoju. 

— Oczywiście — odpowiedział Rouletabille wsta­jąc. — A ponieważ trzeba to wyjaśnić, jadę do zamku w Glandier i zabieram cię ze sobą. 

— Mnie?! 

— Tak, drogi przyjacielu, jesteś mi potrzebny. „Epoka" zdecydowanie poleciła mi tę sprawę i za­leży mi na tym, by wyświetlić ją jak najszybciej. 

— Ale na co ja się tam przydam? 

— Pan Robert Darzac jest w zamku w Glandier. 

— To prawda... jego rozpacz musi być bezgra­niczna. 

— Muszę z nim pomówić! — Rouletabille powie­dział to zdanie tonem, który mnie zastanowił. 

— Czy... czy... spodziewasz się czegoś interesu­jącego z jego strony? — spytałem. 

— Tak. 

Więcej nie chciał powiedzieć. Przeszedł do sa­lonu, prosząc, abym się pospieszył z ubieraniem. Znałem Roberta Darzaka. Pomogłem mu w ważnej sprawie prawnej w procesie cywilnym, gdy byłem jeszcze sekretarzem mecenasa,, pana Barbet-Dela- tour. Robert Darzac, który miał wówczas lat czter­dzieści, był profesorem fizyki na Sorbonie. Był on w bliskich stosunkach ze Stangersonami, ponieważ po siedmiu latach wytrwałych starań miał zostać mężem panny Stangerson, osoby już niemłodej (mu­siała mieć około 35 lat), ale ciągle jeszcze uderza­jąco pięknej.

Ubierając się, zawołałem do Rouletabille'a, który niecierpliwił się w salonie:

— Czy wyrobiłeś już sobie pogląd w sprawie po­zycji społecznej zbrodniarza? 

— Taki — odpowiedział. — Uważam go za czło­wieka jeśli nie światowego, to w każdym razie z wyższych sfer. To zresztą tylko wrażenie... 

— Co wywołało to wrażenie? 

— Och! — odparł młody człowiek — zniszczony beret, pospolita chustka i ślady ordynarnych butów na podłodze. 

— Rozumiem! — powiedziałem. — Nie pozosta­wia się za sobą tylu śladów, gdyby miały wyrażać prawdę. 

— Będą jeszcze z ciebie ludzie, mój drogi Sin­clair! — zawyrokował Roulletabille. 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI



Człowiek przeszedł poprzez okiennice jak cień



 


W pół godziny później znalazłem się z Rouleta­bille’ em na dworcu Orleańskim. Czekaliśmy na po­ciąg, który miał nas dowieźć do Epinay-sur-Orge. Na dworzec przybyli także urzędnicy sądowi z Corbeil w osobie pana de Marquet i jego pisarza. Obaj spędzili noc w Paryżu, chcąc w La Scali zobaczyć próbę generalną rewii, której autorem był pan de Marquet, ukrywający się pod skromnym pseudoni­mem: Castigat Ridendo. 

Ten szlachetnie wyglądający starzec, zazwyczaj bardzo uprzejmy i pełen galanterii, w całym swym życiu miał tylko jedną namiętność: teatr. W karie­rze sądowej rzeczywiście interesowały go tylko te sprawy, które mogły dostarczyć tematu przynaj­mniej do jednoaktowej sztuki.

Dzięki koligacjom rodzinnym mógł pretendować do najwyższych stanowisk w sądownictwie, w rze­czywistości jednak pracował tylko po to, aby przekroczyć progi romantycznego Porte-Saint-Martin lub zamyślonego Odeonu.

Jak doskonale musiał się maskować, aby być sędzią śledczym w Corbeil i równocześnie jako Castigat Ridendo podpisywać małe nieprzyzwoite jednoaktówki w Scali, 

Sprawa Żółtego Pokoju przez swą tajemniczość musiała oczarować umysł tak... literacki.

— Zainteresowała go też ogromnie. Pan de Marquet oddał się jej z zapałem. Ale nie jako urzędnik sądo­wy dochodzący prawdy, tylko jako amator powi­kłań dramatycznych, którego cała uwaga nastawio­na jest na tajemniczą intrygę i który najbardziej obawia się końca ostatniego aktu, kiedy to wszystko się wyjaśnia.

Właśnie w chwili gdyśmy go spostrzegli, usłysza­łem, jak mówił z westchnieniem do swego protoko­lanta:

— Byleby tylko, drogi panie Maleine, przedsię­biorca budowlany, który ma badać sufit i ściany Żółtego Pokoju, nie zburzył nam swym młotem tej pięknej tajemnicy! 

— Niech się pan nie obawia — odpowiedział Ma­leine. — Możliwe, że jego młot zburzy pawilon, ale nasza sprawa pozostanie nietknięta. Opukiwałem ściany, zbadałem sufit i podłogę. Znam się na tymi Nie mylę się! Możemy być spokojni.  

Uspokoiwszy w ten sposób zwierzchnika, pan Maleine lekkim ruchem głowy wskazał na nas. Twarz sędziego zmarszczyła się, a gdy spostrzegł zbliża­jącego się z uchylonym kapeluszem Rouletabille’a, pospieszył na peron i wskoczył do pociągu, rzuca­jąc półgłosem do protokolanta: — Żadnych dzien­nikarzy.

— Rozumiem — odpowiedział pan Maleine i za­trzymał biegnącego Rouletabille’a, aby go nie do­puścić do przedziału, zajętego przez sędziego śled­czego. 

— Przepraszam pana. Ten przedział jest zarezer­wowany. 

— Jestem dziennikarzem, redaktorem „Epoki" — powiedział mój młody przyjaciel pełen grzeczności i ukłonów — mam kilka słów do powiedzenia panu de Marquet. Wiem, że jest bardzo zajęty śledz­twem, ale jego śledztwo mnie zupełnie nie intere­suje. Może mi pan wierzyć. Nie jestem kronikarzem od rozjechanych psów — oznajmił młody Rouleta­bille, wyrażając równocześnie skrzywieniem warg swoją nieskończoną pogardę dla „wypadków poli­cyjnych". — Jestem recenzentem teatralnym. A po­nieważ dziś wieczorem mam napisać recenzję z re­wii w La Scala... 

— Pan będzie łaskaw wejść... Bardzo proszę — powiedział z ukłonem protokolant. Rouletabille był już w przedziale, a ja za nim. Usiadłem obok niego.  

Pan Maleine wskoczył i zamknął drzwi. Marquet spojrzał na swego sekretarza.

— Drogi panie — zaczął Rouletabille. — Jeśli przekroczyłem zakaz wchodzenia — proszę się nie gniewać na tego dzielnego człowieka. Pragnąłem mówić nie z panem Marquet, ale z panem Castigat Ridendo. Pozwoli pan, że złożę wyrazy uznania! Będąc sprawozdawcą teatralnym „Epoki"... — Tu przedstawił najpierw mnie, później siebie samego. 

Pan de Marquet niespokojnym ruchem pogłaskał spiczastą bródkę. Wytłumaczył Rouletabille'owi, w kilku słowach, że jest autorem zbyt skromnym, by pragnąć publicznie zdekonspirowania pseudoni­mu. Wyraził również nadzieję, że entuzjazm dzien­nikarza dla sztuki dramatycznej nie doprowadzi do odsłonięcia przed czytelnikami tajemnicy pana Castigat Ridendo, w rzeczywistości sędziego śled­czego w Corbeil. 

— Dzieło autora dramatycznego — dodał po dłuższym wahaniu — mogłoby zaszkodzić dziełu urzędnika sądowego, szczególnie na prowincji, gdzie jest się trochę rutynistą. 

— Może pan zaufać mej dyskrecji! — zawołał Rouletabille wznosząc ręce do góry, jak by brał nie­bo na świadka. 

Pociąg właśnie ruszył...

— Jedziemy! — zawołał sędzia śledczy, zaskoczo­ny, że podróżujemy razem z nim.  

— Tak, panie sędzio. Prawda ruszyła w drogę — powiedział z miłym uśmiechem reporter. — W dro­gę do zamku Glandier. Piękna sprawa, panie de Marquet. Piękna sprawa I 

— Ciemna sprawa. Niewiarygodna, niezbadana, niewytłumaczona sprawa. Najbardziej jednak oba­wiam się tego, panie Rouletabille, aby dziennikarze nie wmieszali się do niej, pragnąc ją wytłumaczyć... 

Mój przyjaciel zrozumiał aluzję.

— Tak — powiedział spokojnie. — Tego należy się spodziewać. Wtrącają się do wszystkiego. Jeśli chodzi o mnie, rozmawiam z panem tylko przez przypadek, panie sędzio. Czysty przypadek zetknął mnie z panem, właśnie w pańskim przedziale. 

— Dokąd więc pan jedzie? — zapytał pan de Marquet. 

— Do zamku Glandier — odpowiedział bez za­jąknięcia Rouletabille. 

Pan de Marquet podskoczył.

— Nie wejdzie pan tam, panie Rouletabille! 

— Zamierza pan mi w tym przeszkodzić? — za­pytał mój przyjaciel gotowy do walki. 

— Ależ nie! Za bardzo cenię prasę i dziennikarzy, żeby im cokolwiek utrudniać, ale pan Stangerson zabronił wpuszczać obcych do domu. Jego drzwi są dobrze strzeżone. Wczoraj ani jeden dziennikarz nie przekroczył bramy Glandier!  

— Tym lepiej — odparł Rouletabille. — Przyby­wam w samą porę. 

Pan de Marquet zacisnął tylko wargi, aby zacho­wać całkowite milczenie. Rozchmurzył się dopiero wtedy, gdy Rouletabille nie chcąc go dalej niepo­koić oświadczył, że jedziemy do Glandier, by uścis­nąć dłoń „starego przyjaciela". Tym mianem okre­ślił Roberta Darzaka, którego, być może, widział tyl­ko raz w życiu.

— Biedny Robert! — ciągnął młody reporter. — Biedny Robert... Może tego nie przeżyć... Bardzo kochał pannę Stangerson... 

— To prawda. Darzac bardzo rozpacza. Aż przy­kro na to patrzeć — wyrwało się, jakby niechęt­nie, panu de Marquet. 

— Ale czy jest jakaś nadzieja na uratowanie panny Stangersen? 

— Nie tracimy tej nadziei. Profesor mówił mi wczoraj, że gdyby ona umarła, nie przeżyłby tego. Byłaby to niepowetowana strata dla nauki! 

— Czy rana na skroni jest poważna? 

— Bardzo! To w ogóle cud, że nie umarła od ra­zu! Cios był zadany z taką siłą!... 

— A więc to nie kula rewolwerowa zraniła pannę Stangerson? — zapytał Rouletabille, rzucając mi triumfalne spojrzenie. 

Pan de Marquet wyglądał na zakłopotanego.

— Tego nie powiedziałem. Zresztą, nie chcę nic mówić i nic więcej nie powiem — bąknął i odwró­cił się do swego sekretarza jak by nas w ogóle nie znał. 

Ale uwolnić się od Roulolabille'a nie było łatwo. Zbliżył się do sędziego śledczego i pokazując nu­mer „Malin", rzekł: 

— Jest jedna rzecz, panie sędzio, o którą mogę zapytać pana bez popełnienia niedyskrecji. Czytał pan na pewno artykuł w „Matin”. Moim zdaniem jest bezsensowny. 

— Nic podobnego! 

— Jak to? Więc Żółty Pokój ma tylko jedno za­kratowane okno, z którego sztaby nie oderwano, i jedyne drzwi, które wyważono... i nie znaleziono w nim zbrodniarza? 

— A właśnie, panie Rouletabille. A właśnie. W tym tkwi tajemnica! 

Rouletabille nie powiedział nic więcej, zagłębił się w rozmyślaniach. Tak upłynął kwadrans. Kiedy powrócił myślami do nas, spytał sędziego:

— Jak była uczesana tego wieczoru panna Stangerson?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział pan de Marquet. 

— To ma ogromne znaczenie — zawyrokował Rouletabille. — Włosy z przedziałkiem, zaczesane na uszy, prawda? Jestem pewien, że tego tragiczne­go wieczoru miała uczesanie z przedziałkiem.  

— A więc jest pan w błędzie, panie Rouleta­bille! — odpowiedział sędzia śledczy. — Panna Stan­gerson miała włosy zaczesane zupełnie do góry i zwinięte na czubku głowy w kok. Zdaje się, że to jej zwykłe uczesanie. Czoło całkowicie odkryte... mogę pana o tym zapewnić, ponieważ długo bada­liśmy jej ranę. Na włosach nie było krwi... a nikt nie dotykał uczesania od chwili zamachu. 

— Jest pan tego pewien? Jest pan pewien, że panna Stangerson w chwili Wypadku nie była ucze­sana na uszy? 

— Jestem zupełnie pewny — powtórzył sędzia z uśmiechem. — Słyszę jeszcze słowa lekarza: „To wielka szkoda, że panna Stangerson miała zwyczaj zczesywania włosów z czoła. Gdyby się czesała z przedziałkiem, cios byłby osłabiony". A swoją drogą... to dziwne, że pan przywiązuje znaczenie... 

— Och! Jeśli nie miała uczesania zakrywającego uszy... — jęknął Rouletabille — do czego dojdzie­my? do czego dojdziemy? Muszę się dowiedzieć... 

Zrobił zmartwioną minę.

— Czy rana na skroni jest ciężka? 

— Ciężka. 

— Więc w końcu jaką bronią była zadana? 

— To już należy do tajemnic śledztwa. 

— Czy znaleźliście tę broń? 

Sędzia nie odpowiedział.

— A rana na szyi?  

Tu sędzia śledczy był łaskaw nam zdradzić, że rana na szyi jest poważna. Pozwala sądzić, zgod­nie ze zdaniem lekarzy, że gdyby zbrodniarz ściskał gardło kilka sekund dłużej, panna Stangerson umarłaby przez uduszenie.

— Cała ta sprawa, tak jak ją relacjonuje „Ma­tin" — podjął zapalczywie Rouletabille — wydaje mi się coraz bardziej niezrozumiała. Czy może mi pan powiedzieć, panie sędzio, jakie są wyjścia w pawilonie? Jakie są drzwi i okna? 

— Jest ich pięć — odpowiedział pan de Marquet, kaszlnąwszy parę razy, ale nie sprzeciwiając się już chęci opowiedzenia ze szczegółami tej nieprawdo­podobnie tajemniczej historii. — Jest ich pięć, w tym drzwi do sieni są jedynymi drzwiami wejścio­wymi. Zawsze zamknięte automatycznie, mogą być otwierane od wewnątrz i z zewnątrz tylko dwoma specjalnymi kluczami, z których jeden ma ojciec Jakub, drugi pan Stangerson. Panna Stangerson nie potrzebuje klucza, ponieważ ojciec Jakub mieszka w pawilonie, a w ciągu dnia nie opuszcza ona pro­fesora. 

Gdy wszyscy czworo wyważywszy drzwi dostali się wreszcie do Żółtego Pokoju, drzwi wejściowe z sieni były jak zawsze zamknięte, a klucz od nich znajdował się w kieszeni pana Stangersona i ojca Jakuba. W pawilonie są cztery okna: jedno w Żół­tym Pokoju, dwa w laboratorium i jedno w sieni.

Okno od Żółtego Pokoju i to od laboratorium wy­chodzą na pole; tylko sień ma okno od strony ogrodu.

— Właśnie tędy zbrodniarz uciekł z pawilonu! — zawołał Rouletabille. 

— Skąd pan wie? — zapytał pan de Marquet, obrzucając mego przyjaciela niespokojnym spojrze­niem. 

— Później dowiemy się, w jaki sposób zbrodniarz wymknął się z Żółtego Pokoju — odparł Rouleta­bille — ale pawilon musiał opuścić przez okno w sieni! 

— Jeszcze raz pytam: skąd pan o tym wie? 

— O, mój Boże! Przecież to bardzo proste. Jeśli nie mógł uciec drzwiami wejściowymi, musiał wy­dostać się przez jedno z okien. Oczywiście, aby mógł przez nie przejść, musiało być nie okratowane. Okno Żółtego Pokoju jest zakratowane, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości; dwa okna labo­ratorium muszą być zakratowane, dla tej samej przyczyny. Ponieważ zbrodniarz mimo wszystko uciekł, przypuszczam, że znalazł okno bez krat, a ta­kie jest właśnie okno w sieni, które wychodzi na park, czyli jest wewnątrz posiadłości. Cudów nie ma. 

— Tak — powiedział pan de Marquet — ale nie mógł pan przewidzieć, że jedyne nie zakratowane okno w sieni posiada mocne żelazne okiennice. Otóż te żelazne okiennice były zamknięte od wewnątrz na żelazną zasuwę. A jednak mamy dowody na to, że zbrodniarz rzeczywiście uciekł z pawilonu wła­śnie tędy. Siady krwi na wewnętrznej ścianie i na okiennicach, ślady stóp na ziemi, całkowicie podob­ne do tych, które zmierzyłem w Żółtym Pokoju, dowodzą, że zbrodniarz uciekł tą drogą. W jaki sposób to zrobił, jeśli okiennice pozostały od we­wnątrz zamknięte? Przeszedł przez nie jak duch! I wreszcie rzeczą najbardziej zdumiewającą ze wszystkiego nie są odnalezione ślady uciekającego mordercy, ale fakt, że nie można sobie nawet wy­obrazić, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju ani jak przeszedł przez laboratorium i znalazł się w sieni! Tak, panie Rouletabille, ta sprawa graniczy z halucynacją... Piękna sprawą... Spodziewamy się, że klucza od niej nie znajdziemy długo, długo... 

— Czego pan się spodziewa, panie sędzio? 

Pan de Marquet poprawił się:

— Nie spodziewam się, ale myślę... 

— Czy można było zamknąć okno od wewnątrz po ucieczce zbrodniarza? — zapytał Rouletabille. 

— Oczywiście, ale wydaje mi się to jednocześnie naturalne i niewytłumaczalne, chyba że był wspól­nik lub wspólnicy... a nie widzę ich... 

Po chwili milczenia sędzia dorzucił:

— Ach, gdyby panna Stangerson czuła się dziś na tyle dobrze, żeby można było ją zapytać... 

Rouletabille, dążąc za swoją myślą, zapytał:

— A strych? Nie ma żadnego otworu na strychu? 

— Tak, tego rzeczywiście nie brałem w rachubę; strych ma sześć otworów: na górze jest małe okienko, raczej lufcik, który pan Stangerson kazał okratować także, ponieważ wychodzi na zewnątrz posiadłości. W nim, jak i w oknach na parterze, kraty pozostały nie tknięte. Okiennice, które otwierają się oczy­wiście do wewnątrz, były zamknięte. Zresztą nie odkryliśmy niczego, co by pozwalało przypuszczać, że zbrodniarz przeszedł przez strych. 

— A więc pan, panie sędzio, nie wątpi, że zbrodniarz uciekł przez okno w sieni, chociaż nie wiadomo jakim sposobem? 

— Wszystkie dowody... 

— Ja też tak sądzę — przytaknął poważnie Rou­letabille. 

Po chwili milczenia podjął znowu:

— Jeśli nie znalazł pan na strychu żadnych śla­dów mordercy, takich jak na przykład czarne ślady stóp, na które zwrócono uwagę w Żółtym Poko­ju — powinien pan dojść do wniosku, że to nie on skradł rewolwer ojca Jakuba! 

— Poza śladami ojca Jakuba nie ma żadnych in­nych śladów na strychu — powiedział sędzia ki­wając znacząco głową. Po chwili dokończył swą myśl: — Ojciec Jakub był z panem Stangersonem... Miał szczęście... 

— A więc jaką rolę odegrał w dramacie rewolwer ojca Jakuba? Wygląda na to, że broń nie zraniła panny Stangerson, tylko samego zbrodniarza... 

Nie odpowiadając na to kłopotliwe pytanie pan de Marquet oznajmił, że w Żółtym Pokoju znale­ziono dwie kule: jedną w ścianie, na której od­ciśnięta jest czerwona męska dłoń — drugą w su­ficie.

— O! w suficie!... w suficie? To bardzo ciekawe... W suficie — powtórzył półgłosem Rouletabille i za­czął palić w milczeniu, otaczając się kłębami dymu. Gdy dojechaliśmy do Epinay-sur-Orge musiałem szarpnąć go za ramię, żeby sprowadzić go z obłoków na peron. 

Tu urzędnik sądowy i jego protokolant skłonili się, dając nam do zrozumienia, że mają nas już dość, po czym szybko wsiedli do czekającego powozu.

— Ile czasu trzeba iść piechotą do zamku Glan- dier? — zapytał Rouletabille zawiadowcę. 

— Nie spiesząc się, półtorej godziny... godzinę i trzy kwadranse — odpowiedział. 

Rouletabille spojrzał na słońce i z zadowoleniem biorąc mnie pod ramię, powiedział:

— Idziemy. Potrzebuję ruchu. 

— A więc? — zapytałem. — Coś ci świta? 

— Och, nie! — odpowiedział. — Wszystko jest jeszcze bardziej zagmatwane niż przedtem. Ale mam pewną myśl... 

— Mów szybko!  

— Tymczasem nie mogę nic powiedzieć... Moja hipoteza jest kwestią życia łub śmierci przynajmniej dwóch osób! 

— Wierzysz we wspólników? 

— Nie! 

Milczeliśmy przez chwilę.

— To szczęście — odezwał się znów Rouleta­bille — że spotkaliśmy sędziego śledczego i jego sekretarza... A co? Przypominasz sobie, co ci mó­wiłem o rewolwerze? 

Szedł z opuszczoną głową, z rękami w kiesze­niach i pogwizdywał. Po chwili usłyszałem, jak mruczał:

— Biedna kobieta... 

— Żal ci panny Stangerson? 

— Tak, to szlachetna i godna współczucia ko­bieta. Silny, bardzo silny charakter... tak sądzę... tak przypuszczam. 

— Znasz pannę Stangerson? 

— Nie... widziałem ją jeden raz. 

— Więc dlaczego mówisz, że to silny charakter? 

— Stawiła czoło mordercy, broniła się dzielnie... a szczególnie... szczególnie z powodu kuli w su­ficie. 

Spojrzałem na niego, zapytując się w duchu, czy kpi sobie ze mnie lub czy przypadkiem nie oszalał. Ale spostrzegłem, że młody człowiek nie ma wcale ochoty do śmiechu, a inteligentny błysk jego małych okrągłych oczu upewnił mnie o stanie jego umysłu. Byłem zresztą przyzwyczajony do jego za­skakujących uwag... Zaskakujących, nieprzeniknio­nych i i tajemniczych do chwili, gdy w kilku szyb­ko wypowiedzianych i jasnych zdaniach rozwijał mi swą myśl. Wtedy nagle wszystko stawało się proste: słowa, które wymówił i które wydawały mi się pozbawione sensu, łączyły się łatwo i tak logicz­nie, że nie mogłem pojąć, dlaczego nie zrozumiałem ich wcześniej.

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY



Na łonie dzikiej natury



 


Zamek Glandier jest jednym z najstarszych zam­ków w dzielnicy Ile-de-France, w której wznoszą się jeszcze świetne mury z epoki feudalizmu. Zbudo­wany przez Filipa Pięknego w samym sercu lasów, widoczny jest na kilkaset metrów z drogi, prowa­dzącej z miasteczka Sainte-Geneviéve-des-Bois do Montlhéry. Nad masą rozpadających się budowli góruje stara baszta. Turysta, który wdrapie się po jej chwiejnych stopniach, wydostaje się na maleń­ką platformę, na której w XVII wieku z polecenia Georgesa Philigerta z Sequigny, pana na Glandier, Maison Neuves i innych włościach, zbudowano istniejącą do dziś latarnię w brzydkim stylu roco­co. W odległości trzech mil widać stąd górującą nad równiną wyniosłą wieżę w Montlhéry. Baszta i wie­ża spoglądają na siebie po tylu wiekach: może ponad zieleniejącymi lasami opowiadają sobie naj­starsze legendy z historii Francji? Mówią, że baszta w Glandier czuwa nad cieniem bohaterskim i świętym, cieniem dobrej patronki Paryża, przed którą cofnął się Attyla. W starych lochach zamku śpi snem wiecznym święta Genowefa. Latem przy­chodzą tu zakochani, snują marzenia i składają sobie przysięgi na jej grobie, przybranym niezapominaj­kami.

Niedaleko grobu jest studnia, wypełniona, jak mówią, cudowną wodą. Wdzięczne matki cudownie uleczonych dzieci wzniosły tu statuę świętej Geno­wefy i zawieszają u jej stóp maleńkie buciki lub czapeczki.

W tym właśnie miejscu, które zdaje się należeć całkowicie do przeszłości, zamieszkał profesor Stan­gerson i jego córka, aby pracować nad przyszłością nauki.

Ustronie w głębi lasów spodobało się im od razu. Jako świadków swych prac i nadziei mieli tu tylko stare kamienie i wielkie dęby. Glandier, dawniej „Glandierum", nazywało się tak od wielkiej ilości żołędzi, które od wieków zbierano w okolicy. Po­siadłość ta, zaniedbana lub nawet opuszczona przez właścicieli, odzyskała dziki, pierwotny wygląd i tyl­ko' budynki zachowały ślady dziwnych przemian: wieki wycisnęły na nich swe piętno. Każdy frag­ment architektury nasuwa wspomnienie jakiegoś straszliwego wypadku, jakichś krwawych wyda­rzeń. Może dlatego zamek, w którym schroniła się teraz nauka, wydawał się od dawna przeznaczo­ny na widownię rzeczy tajemniczych, trwogi i śmierci.

Mówiąc o tym, nie mogę obronić się przed refle­ksją:

Jeśli zatrzymałem się przez kilka chwil nad tym smutnym obrazem Glandier, to nie dlatego, że zna­lazłem właśnie okazję do stworzenia atmosfery nie­zbędnej dla dramatów, które rozgrywają się przed oczami czytelników. Moją pierwszą troską w całej tej sprawie jest prostota, największa, na jaką mnie tylko stać. Nie mam żadnych pretensji do autorstwa. Kto mówi: „autor", mówi zawsze po trosze: ,,literat”, a tajemnica Żółtego Pokoju jest, dzięki Bogu, do­statecznie tragiczna w swej prawdziwej grozie, aby przejść do literatury! Jestem i chcę pozostać jedy­nie wiernym sprawozdawcą! Chcąc zdać sprawę z wydarzeń, umieszczam je w ramach, w których się rozegrały, to wszystko.

Wracam do pana Stangersona. Gdy kupił tę posia­dłość prawie piętnaście lat przed dramatem, który nas zajmuje, zamek Glandier był nie zamieszkany od dawna. Drugi stary zamek w okolicy, zbudowany w XIV wieku przez Jana z Belmont, był także opu­szczony, zaś cała okolica prawie bezludna. Kilka domów na skraju drogi prowadzącej do Corbeil, jedna oberża „Pod Basztą” ofiarowująca woźnicom przelotną gościnność — to niemalże wszystko, co przypominało cywilizację w tej opuszczonej miejsco­wości, jakich niewiele można spotkać o kilka mil od stolicy. Ale właśnie to odosobnienie zadecydo­wało o wyborze profesora i jego córki. Pan Stanger­son był już znanym naukowcem. Wrócił z Ameryki, gdzie jego prace zyskały znaczny rozgłos. Książka wydana w Filadelfii o „Rozkładzie materii pod dzia­łaniem elektryczności" wywołała protest całego świata naukowego.

Pan Stangerson był Francuzem amerykańskiego pochodzenia. Ważne sprawy spadkowe zatrzymy­wały go przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych. Pracował tam w dalszym ciągu nad dziełem rozpo­czętym we Francji i powrócił, aby je skończyć po uprzednim podjęciu wielkiego spadku. Wszystkie jego procesy zostały szczęśliwie zakończone bądź przez sądy przyznające mu wygraną, bądź przez ko­rzystne transakcje. Majątek ten witał z radością. Profesor Stangerson mógłby zarabiać miliony dola­rów, wykorzystując lub pozwalając wyzyskać dwa czy trzy ze swych odkryć chemicznych, dotyczą­cych nowych procesów farbowania. On jednak czuł wstręt do korzystania w swym własnym interesie z pięknego daru wynalazczości, jaki otrzymał od natury. Uważał zawsze, że jego talent nie należy do niego. Poczytywał sobie za swój obowiązek od­dać go ludziom, toteż wszystko, co jego wynalazki stworzyły, stawało się — dzięki tym filantropijnym zapatrywaniom — własnością publiczną. Jeśli nie próbował nawet ukrywać zadowolenia z nieoczeki­wanego majątku, który pozwalał mu poświęcić się aż do ostatnich dni życia swojej namiętności dla czystej nauki, to dlatego, że profesor cieszył się nim jeszcze z innej przyczyny. Panna Stangerson, w chwili gdy ojciec powrócił z Ameryki i kupił Glandier, miała dwadzieścia lat. Była ładniejsza, niż można by sobie wyobrazić: łączyła w sobie cały wdzięk paryżanki po matce, zmarłej przy jej uro­dzeniu, ze świetnością i bogactwem młodej krwi amerykańskiej swego dziadka, Williama Stanger- sona. Dziadek jej, mieszkaniec Filadelfii, czyniąc zadość wymaganiom rodziny, w chwili swego mał­żeństwa z późniejszą matką znanego profesora przy­jął obywatelstwo francuskie. To tłumaczy francuską narodowość profesora Stangersona.

Matylda Stangerson, urocza dwudziestoletnia blondynka o błękitnych oczach, mlecznej cerze i doskonałym zdrowiu, była jedną z najładniejszych panien na wydaniu, jakimi mógł się poszczycić stary i nowy kontynent. Obowiązkiem ojca, pomimo łatwego do przewidzenia bólu z powodu nieuniknio­nego rozstania, było myśleć o małżeństwie córki, nie mógł więc być niezadowolony z niespodziewa­nej fortuny,

Mimo to zaszył się wraz z córką w Glandier w chwili, gdy znajomi spodziewali się, że wprowadzi pannę Matyldę w wielki świat. Ci, co go odwie­dzali, nie ukrywali swego zdumienia. Na pytania profesor odpowiadał:

— Taka jest wola mojej córki. Niczego jej nie odmawiam. Ona wybrała Glandier! 

Młoda panna zapytywana o to samo, odpowiada­ła spokojnie:

— Gdzie by się nam lepiej pracowało niż na tym odludziu? 

Panna Matylda już wtedy współpracowała ze swym ojcem. Nie można było jednak przewidzieć, że ta namiętność do nauki doprowadzi do odrzuce­nia wszelkich partii, jakie jej ofiarowano w ciągu piętnastu lat.

Choć ojciec i córka żyli w takim odosobnieniu, musieli się pokazywać na niektórych oficjalnych przyjęciach i w pewnych okresach roku w dwóch czy trzech znajomych salonach, w których sława profesora i piękność Matyldy budziły sensację. Z początku wyjątkowa obojętność młodej panny nie odstraszała starających się, ale po kilku latach znie­chęcili się wszyscy. Tylko jeden z łagodnym uporem trwał przy swych zamiarach i zasłużył na miano „wiecznego narzeczonego", które przyjął z melan­cholią: był nim Robert Darzac. Teraz panna Stan­gerson nie była już tak młoda i mogło się wydawać, że jeśli nie uznawała konieczności wyjścia za mąż aż dotąd, nie odkryje jej już nigdy. Ten argument widocznie nie przedstawiał wartości dla Roberta Darzaka, ponieważ nie zaprzestawał wcale swych starań — jeśli można nazwać „staraniem" delikatną i czułą troskliwość, jaką otaczał tę trzydziestopię­cioletnią kobietę, która pozostała panną i oznajmiła, że nie zamierza wychodzić za mąż. Nagle, kilka tygodni przed znanymi nam wypadkami, pewna wieść, tak nieprawdopodobna, że nie zwrócono na nią najpierw uwagi, rozeszła się po Paryżu: panna Stangerson zgodziła się wreszcie uwieńczyć nie gasnące uczucia Roberta Darzaka. Trzeba było jed­nak uzyskać potwierdzenie samego Roberta Darza­ka, by uznano wreszcie, że może być trochę prawdy w tak nieprawdopodobnej pogłosce. Wreszcie sam pan Stangerson zechciał oznajmić, wychodząc pew­nego dnia z Akademii Nauk, że ślub jego córki z Robertem Darzakiem odbędzie się w gronie naj­bliższych w zamku Glandier, gdy tylko jego córka i on zakończą sprawozdanie podsumowujące wszy­stkie ich prace nad „Rozproszeniem materii”. Młode małżeństwo zamieszka w Glandier i zięć dołączy swą pracę do dzieła, któremu ojciec i córka po­święcili całe życie. Świat naukowy nie zdążył je­szcze przyjść do siebie po tej nowinie, gdy dowie­dziano się o zamachu na życie panny Stangerson w fantastycznych okolicznościach, które opowie­dzieliśmy. Nasza wizyta w zamku miała za cel bardziej jeszcze sprecyzować te okoliczności.  

Nie wahałem się zaznajomić czytelników z tymi retrospektywnymi szczegółami, które poznałem w dalszym ciągu mego sprawozdania ze sprawy Roberta Darzaka: chciałem, aby przekraczając próg Żółtego Pokoju wiedzieli to samo, co ja.

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY



W którym Rouletabille zwraca się do Roberta Darzaka ze słowami wywołującymi skutek



 


Rouletabille i ja szliśmy przez kilka minut wzdłuż muru, otaczającego rozległą posiadłość pana Stangersona, i już widzieliśmy bramę wjazdową, gdy zwrócił naszą uwagę jakiś osobnik, pochylony nad ziemią i wyglądający na tak zajętego, że nie zauważył nawet naszej obecności. Raz się nachylał, kładąc się prawie na ziemię, to znów wyprostowy­wał i badał uważnie mur; później patrzył na swoją dłoń, stąpał wielkimi krokami, zaczynał biec i znów patrzył na swoją prawą dłoń. Rouletabille zatrzymał mnie gwałtownie.

— Pst! Fryderyk Larsan pracuje. Nie przeszka­dzajmy mu! 

Józef Rouletabille miał wielkie uznanie dla zna­nego detektywa. Ja nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana, ale znałem go z opinii, jaką się cieszył. Sprawa złotych sztabek z mennicy, którą wyświetlił, gdy wszyscy już zwątpili w rozwiązanie, aresztowanie włamywaczy do kas pancernych Powszech­nego Banku Kredytowego uczyniły jego nazwisko niemalże popularnym. Uchodził więc w okresie, gdy Józef Rouletabille nie dał jeszcze nadzwyczajnych dowodów swego wyjątkowego talentu, za umysł zdolny do rozwikłania kłębka najbardziej zawiłych, tajemniczych i ponurych zbrodni. Jego sława ro­zeszła się na cały świat. Często nawet policja Lon­dynu, Berlina czy Ameryki wzywała go na pomoc, gdy miejscowi inspektorzy i detektywi wyczerpali swe pomysły i sposoby. Nie zdziwiono się więc, gdy od początku tajemniczej sprawy Żółtego Poko­ju naczelnik Sûreté postanowił wezwać telegrafi­cznie z Londynu swego znakomitego współpracow­nika. Fryderyk Larsan był wezwany ostatnio do Anglii w sprawie wielkiej afery skradzionych do­kumentów. Telegram brzmiał: Wracać natych­miast. Fryderyk, zwany Wielkim Fredem, wiedząc już z doświadczenia, że skoro go wzywają, muszą bardzo potrzebować jego pomocy, wsiadł w dyliżans i oto Rouletabille i ja spotkaliśmy go tego ranka już przy pracy. Wkrótce zrozumieliśmy, na czym ona polegała. To, czego nie przestawał obserwować w prawej dłoni, było zegarkiem, a Fryderyk Larsan wyglądał na bardzo zajętego liczeniem minut. Póź­niej zawrócił, raz jeszcze powtórzył swój marsz, zatrzymał się dopiero przy furcie do parku, znów spojrzał na zegarek, schował go do kieszeni, zniechęcony wzruszył ramionami, pchnął furtkę i wszedł do parku. Zamknął furtkę na klucz, podniósł głowę i dopiero wtedy spostrzegł nas pomiędzy sztacheta­mi. Rouletabille podbiegł do niego. Ja za nim. Fry­deryk Larsan czekał. 

— Panie Fredzie — powiedział Rouletabille zdej­mując kapelusz i pochylając się z głębokim szacun­kiem wypływającym z rzeczywistego uznania, jakie młody reporter żywił dla słynnego detektywa. — Chcieliśmy się dowiedzieć, czy pan Robert Darzac jest teraz w zamku? Jeden z jego przyjaciół z pro­kuratury paryskiej chciał z nim mówić. 

— Nie wiem, panie Rouletabille — odpowiedział Fred potrząsając ręką mego przyjaciela. Miał już okazję spotkać go kilkakrotnie w trakcie swych naj­trudniejszych dochodzeń. — Nie widziałem go. 

— Trzeba będzie zapytać dozorców — rzekł Rouletabille wskazując mały domek z cegły, z zam­kniętymi oknami, który niewątpliwie służył za mie­szkanie dla wiernych stróżów posiadłości. 

— Dozorcy nic panu nie powiedzą, panie Roule­tabille. 

— Dlaczego? 

— Ponieważ pół godziny temu zostali areszto­wani. 

— Aresztowani! — zawołał Rouletabille. — A więc to oni są mordercami? 

Fryderyk Larsan wzruszył ramionami.

— Kiedy nie można zatrzymać mordercy — po­wiedział z miną najbardziej pogardliwą — zawsze można pozwolić sobie na luksus zatrzymania wspól­ników. 

— To pan kazał ich zatrzymać, panie Fredzie? 

— Ach, nie! To przypadek! Ja nie kazałem ich aresztować po pierwsze dlatego, że jestem prawie pewny, że nie brali udziału w tej sprawie, a po drugie dlatego, że... 

— Że co? — zapytał niespokojnie Rouletabille. 

— Dlatego, że... nic — powiedział Larsan potrzą­sając głową. 

— ...Ponieważ nie było wspólników — odpowie­dział Rouletabille. 

Fryderyk Larsan zatrzymał się patrząc z zainte­resowaniem na reportera.

— Ach, więc ma pan już jakąś koncepcję w tej sprawie? Ciekawe, zwłaszcza że nic pan nie wi­dział... Jeszcze pan tu nie był...

— Ale będę! 

— Wątpię. Jest wyraźny zakaz! 

— Wejdę, jeśli pomoże mi pan zobaczyć się z Robertem Darzakiem. Niech pan to zrobi dla mnie... Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi... Bardzo pana proszę, panie Fredzie.,. Proszę sobie przypomnieć piękny artykuł, jaki napisałem o panu przy okazji „Sztabek złota". Jeśli pan tak łaskaw, jedno maleńkie słówko Robertowi Darzakowi...  

Twarz Rouletabille'a była w tym momencie rze­czywiście komiczna. Wyrażała tak nieprzepartą chęć przekroczenia progu, za którym rozegrała się jakaś nadzwyczajna tajemnica, prosiła tak wymow­nie wyrazem nie tylko ust i oczu, ale i wszystkich pozostałych rysów, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Fryderyk Larsan zachował swą powagę nie dłużej ode mnie.

A jednak stojąc za furtką spokojnie chował klucz do swojej kieszeni. Obserwowałem go. Był to męż­czyzna mogący mieć lat pięćdziesiąt. Głowa piękna, o siwiejących włosach, matowej cerze i ostrym pro­filu. Czoło miał wydatne, podbródek i policzki starannie wygolone, wargi bez wąsów, delikatnie podkreślone. Oczy, trochę małe i okrągłe, patrzyły prosto przenikliwym spojrzeniem, które zaskakiwa­ło i niepokoiło. 

Średniego wzrostu, dobrze zbudowany, ogólny wygląd miał elegancki i sympatyczny. Nie miał nic z pospolitego detektywa. Był wielkim artystą w swojej specjalności. Wiedział o tym. Czuło się, że ma wysokie pojęcie o sobie samym. Rozmawiał tonem sceptyka i człowieka rozczarowanego. Jego dziwny zawód zetknął go z tyloma zbrodniami, że byłoby raczej niezrozumiałe, gdyby nie „stępił tro­chę jego wrażliwości" — jak to określił Rouleta­bille.  

Na odgłos nadjeżdżającego z tyłu powozu. Larsan odwrócił głowę. Poznaliśmy kabriolet sędziego śledczego i jego protokolanta ze stacji Epinay.

— Proszę — powiedział Fryderyk Larsan. — Chcieliście panowie mówić z Robertem Darzakiem. Oto i on! — Powóz zatrzymał się właśnie przed fur­tką, a Robert Darzac poprosił Fryderyka Larsana, aby otworzył mu furtkę. Spieszył się bardzo i miał niewiele czasu na dojazd do Epinay, aby złapać najbliższy pociąg do Paryża. W tej chwili spostrzegł mnie. 

Gdy Larsan otwierał furtkę, Darzac zapytał, co sprowadza mnie do Glandier w tak tragicznej chwili. Zauważyłem, że był okropnie blady i nieskończony ból malował mu się na twarzy.

— Czy panna Stangerson czuje się lepiej? — za­pytałem szybko. 

— Tak — odpowiedział. — Może ją uratują... Muszę ją uratować! 

Nie dokończył: „albo umrę", ale wyczuwało się koniec tego zdania na jego bezkrwistych wargach. Teraz wtrącił się Rouletabille.

— Spieszy się pan. Muszę jednak pomówić z pa­nem! Mam panu do zakomunikowania kilka bardzo ważnych informacji! 

— Czy mogę pana opuścić? — przerwał Fryderyk Larsan, zwracając się do Roberta Darzaka. — Ma pan klucz, czy życzy pan sobie, aby dać panu ten? 

— Dziękuję, mam klucz. Sam zamknę furtkę! 

Larsan oddalił się szybko w kierunku zamku, który widać było o kilkaset metrów. Robert Darzac zniecierpliwiony zmarszczył brwi. Przedstawiłem Rouletabille'a, jako swego przyjaciela, ale gdy się dowiedział, że młody człowiek jest dziennikarzem, spojrzał na mnie z wyrazem wielkiego wyrzutu. Wytłumaczył się koniecznością przybycia w ciągu dwudziestu minut do Epinay, ukłonił się i smagnął konia.

W tej chwili, ku memu głębokiemu zdumieniu, Józef Rouletabille chwycił uzdę, powstrzymał silną ręką mały pojazd, wymawiając jednocześnie zdanie pozbawione dla mnie większego sensu:

— „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości”. 

Słowa te nie przebrzmiały na wargach Rouleta­bille'a, gdy zauważyłem, że Robert Darzac zbladł jeszcze bardziej, a oczy jego patrzyły na młodego człowieka z przerażeniem. Natychmiast wysiadł z powozu i w jakimś niewytłuma-czalnym bezładzie wymamrotał:

— Chodźmy! Chodźmy! 

Po czym nagle powtórzył ze wściekłością w gło­sie:

— Chodźmy, panowie! Chodźmy!  

Zawrócił drogą, która prowadziła do zamku; nie odezwał się już ani słowem. Rouletabille poszedł za nim, w dalszym ciągu trzymając konia za uzdę. Powiedziałem kilka słów do Darzaka, ale mi nie odpowiedział. Spojrzałem pytająco na Rouletabille'a: zdawał się mnie nie widzieć.

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY



W głębi dąbrowy 



 


Doszliśmy do zamku. Stara baszta łączyła się z całkowicie przerobioną za Ludwika XIV częścią budynku przez nowoczesną główną część budynku w stylu Viollet-le-Duc, w której znajdowało się główne wejście. Nie widziałem nigdy czegoś równie oryginalnego i równie brzydkiego, a zwłaszcza tak zaskakującego w swej architekturze, jak ten dziwa­czny zlepek różnych stylów. Była to budowla olbrzy­mia i przykuwająca uwagę.

Zbliżywszy się, zobaczyliśmy dwóch żandarmów spacerujących przed małymi otwartymi drzwiczka­mi prowadzącymi do baszty. Wkrótce dowiedzieli­śmy się, że na parterze, który dawniej służył jako więzienie, a później jako rupieciarnia, zamknięto teraz odźwiernych, małżonków Bernier.

Robert Darzac wprowadził nas przez szerokie drzwi, ocienione markizą. Rouletabille, który powie­rzył konia i powozik służącemu, nie spuszczał oczu z Darzaka. Poszedłem za jego wzrokiem i spostrzegłem, że był skierowany wyłącznie na zasłonięte rę­kawiczkami ręce profesora Sorbony... Gdy znaleźliś­my się w małym saloniku pełnym starych mebli, Robert Darzac dosyć szorstko zagadnął Rouletabil­le'a:

— Proszę mówić. Czego pan chce ode mnie? 

Reporter odpowiedział równie ostro:

— Uścisnąć pańską dłoń! 

Darzac cofnął się:

— Co to ma znaczyć? 

Widocznie zrozumiał coś, co i ja pojąłem w tej samej chwili: mój przyjaciel posądzał go o ohydną zbrodnię!

Musiał mu się przypomnieć ślad okrwawionej ręki na ścianie Żółtego Pokoju. Widziałem, jak ten czło­wiek o twarzy tak szlachetnej i spojrzeniu tak za­zwyczaj uczciwym, dziwnie zadrżał w tej chwili.

Wyciągnął prawą dłoń i rzekł wskazując na mnie:

— Jest pan przyjacielem pana Sinclaira, który oddał mi wielką i niespodziewaną przysługę w pew­nej słusznej sprawie, więc nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić panu podania ręki. 

Rouletabille nie ujął wyciągniętej ręki, tylko po­wiedział, kłamiąc z niezrównaną zuchwałością:

— Przeżyłem kilka lat w Rosji, skąd przywiozłem zwyczaj nieprzyjmowania nigdy dłoni tego, kto mi ją podaje w rękawiczce. 

Myślałem, że profesor Sorbony okaże wzburzenie, które zaczynało go opanowywać, ale stało się ina­czej — z widocznym wysiłkiem opanował się, zdjął rękawiczki i pokazał obydwie dłonie.

Nie było na nich nawet śladu zranienia.

— Czy jest pan już zadowolony? 

— Nie! — odpowiedział Rouletabille. — Drogi przyjacielu — dodał zwracając się do mnie — mu­szę cię poprosić, abyś zostawił nas na chwilę sa­mych. 

Ukłoniłem się i wyszedłem, zaskoczony tym, co widziałem i słyszałem. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego Robert Darzac nie wyrzucił za drzwi mego zuchwałego, niegrzecznego 1 głupiego przyjaciela.

Życzyłem mu tego za podejrzenia, które dopro­wadziły do żenującej sceny z rękawiczkami.

Spacerowałem przed zamkiem około dwudziestu minut, próbując uporządkować sobie wypadki tego ranka. Nie udało mi się to. Jaką koncepcję miał Rouletabille? Czy to możliwe, aby uważał Roberta Darzaca z mordercę?

Jak można było przypuścić, że człowiek, który za kilka dni miał się ożenić z panną Stangerson, za­kradł się do Żółtego Pokoju, aby zamordować swą narzeczoną? Wreszcie pozostawało zagadką, w jaki sposób morderca wyszedł z Żółtego Pokoju.

Dopóki tajemnica, która mnie wydawała się nie­wytłumaczalna, nie zostanie wyjaśniona, uważałem, że nie wolno nam było nikogo posądzać.  

Co wreszcie oznaczało owo bezsensowne zdanie, które dotąd dźwięczało mi w uszach: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości”. Spieszno mi było znaleźć się sam na sam z Rouletabille'em, aby go o to zapytać.

W tej chwili młody człowiek z Robertem Darzakiem opuścili zamek. Niesłychane! Od pierwszego rzutu oka poznałem, że byli w najlepszej komity­wie!

— Idziemy do Żółtego Pokoju — powiedział Rouletabille. — Chodź z nami. Zatrzymuję cię na cały dzień. Śniadanie zjemy we wsi. 

— Może zjecie panowie śniadanie tutaj, razem ze mną... 

— Nie, dziękujemy — odparł młody człowiek. — Zjemy w oberży „Pod Basztą”. 

— Będziecie się źle czuli... Nic tam nie znaj­dziecie... 

— Tak pan sądzi? Mam nadzieję coś tam do­stać — odpowiedział Rouletabille. — Po śniadaniu wrócimy znów do pracy... Napiszę artykuł, a ty będziesz łaskaw dostarczyć go do redakcji. 

— Nie wracasz razem ze mną? 

— Nie. Przenocuję tutaj! 

Spojrzałem na Rouletabille’a. Mówił poważnie, a Robert Darzac nie wydał się bynajmniej tym zdumiony.

Przechodząc koło wieży, posłyszeliśmy szlochanie.

— Czemu uwięziono tych ludzi? — zapytał Rouletabille.

— To trochę z mojej winy — powiedział pan Darzac. — Zrobiłem uwagę wczoraj sędziemu śledczemu, że jest niewyjaśnione, jak odźwierni mieli czas, posłyszawszy strzały rewolwerowe, ubrać się i przebiec przestrzeń dość znaczną, która dzieli ich mieszkanie od pawilonu i wszystko to w ciągu dwóch minut; bo nie upłynęło więcej jak dwie minuty między strzałami a chwilą, w której spotkał ich ojciec Jakub.

— Oczywiście, to podejrzane — przyznał Rouletabille — i byli ubrani?

— Otóż to, co jest nie do uwierzenia... byli ubrani całkowicie: dokładnie i ciepło... Nie brakowało nic w ich odzieniu. Kobieta była w sabotach, ale on miał obuwie sznurowane. Przy tym utrzymują, że pokładli się, jak co dzień o dziewiątej wieczór. Przybyły dziś z rana sędzia śledczy, który zaopatrzył się w Paryżu w rewolwer tego samego kalibru, co użyty w zbrodni (bo nie chce dotykać rewolweru, który ma być zachowany na dowód w sprawie) polecił swemu pisarzowi strzelić zeń dwa razy w żółtym pokoju, gdy okno i drzwi były zamknięte.

Byliśmy z nim w mieszkaniu odźwiernych; nie słyszeliśmy nic... nic słyszeć niepodobna. Odźwierni przeto kłamali, to nie pozostawia żadnej wątpliwości... Oni byli gotowi, byli już na dworze niedaleko pawilonu, czekali na coś... Z pewnością, nie oskarża się ich, że są wykonawcami czynu, ale ich współudział nie jest nieprawdopodobny. Pan de Marquet kazał ich uwięzić niezwłocznie.

— Gdyby oni byli współwinni — mówił powoli Rouletabille — przybyliby nieubrani, albo raczej nie przybyliby wcale. Kiedy się ktoś rzuca w ręce sprawiedliwości z tyloma świadectwami współwiny, to znaczy, że nie jest współwinnym. Nie wierzę we współwinowajców w tej sprawie.

— A więc czemu byli na dworze o północy? Niech powiedzą!

— Widocznie mają przyczynę milczenia. Trzeba się dowiedzieć jaką... Nawet jeśli nie są współwinni, to mieć może pewne znaczenie. Wszystko jest ważne, co się zdarzy w czasie podobnej nocy.

Przeszliśmy właśnie stary most, rzucony przez rzekę i weszliśmy w część parku, zwaną Dąbrową.

Były tam dęby stuletnie. Jesień już pokurczyła pożółkłe liście, a wysokie konary czarne i wężowate, wydawały się strasznymi grzywami, węzłami olbrzymich powikłanych gadów, jakie rzeźbiarz starożytny poskręcał na głowie swej Meduzy. Ta miejscowość, którą panna Stangerson zamieszkiwała latem, znajdując ją wesołą, wydała się nam smutna i żałobna. Grunt był czarny, grząski od niedawnych deszczów i gnijących martwych liści; pnie drzew były czarne; nawet niebo niebo nad naszymi głowami było w żałobie, zasnute wielkimi ołowianymi chmurami.

I oto w tym ponurym i opuszczonym ustroniu spo­strzegliśmy białe ściany pawilonu. Dziwaczny bu­dynek bez okien (nie było ich widać z miejsca, w którym nam się ukazał). Jedyne maleńkie drzwi wskazywały wejście. Można by go nazwać grobow­cem, jakimś mauzoleum w głębi opuszczonego lasu. W miarę jak się zbliżaliśmy, odgadywaliśmy jego rozkład. 

Budynek ten czerpał całe światło, jakiego potrze­bował, od strony południowej, to znaczy od prze­ciwnej strony posiadłości, od strony pola. Po zam­knięciu małych drzwiczek do parku profesor Stan­gerson i jego córka znaj-dowali tu idealne ustronie, w którym mogli poświęcić się pracy i marzeniom. Zresztą nakreślę zaraz plan pawilonu.

Miał tylko parter, do którego wchodziło się po kilku schodkach, i dosyć wysoki strych. Strychem zajmować się nie będziemy. Przedstawiam więc czytelnikom tylko uproszczony plan parteru.

Plan był nakreślony przez samego Rouletabille'a. Sprawdziłem, nie brakowało w nim ani jednej linii, ani jednej informacji mogącej być pomocną w roz­wiązaniu zagadki postawionej przed sprawiedli­wością.

Znając historię wypadku i plan, czytelnicy będą wiedzieli tyle samo, ile wiedział Rouletabille, gdy wszedł po raz pierwszy do pawilonu i zapytał jak każdy: którędy zbrodniarz mógł uciec z Żółtego Po­koju? Przed wejściem na trzy schodki, prowadzące do pawilonu Rouletabille zatrzymał nas i zapytał nagle Roberta Darzaka:

— Jakie mogły być motywy zbrodni? 

— Według mnie, nie ma co do nich żadnej wątpliwości — powiedział narzeczony panny Stanger­son z wielkim smutkiem. — Siady palców, głębokie zadrapania na piersiach i szyi panny Stangerson wskazują na to, że nędznik usiłował popełnić ohy­dną zbrodnię. Lekarze specjaliści, którzy wczoraj badali te ślady, potwierdzają, że zadane zostały tą samą ręką, której okrwawiony ślad pozostał na ścianie. Była to wielka dłoń, panie Rouletabille. Nie zmieściłaby się w mojej rękawiczce — dodał z gorz­kim uśmiechem. 

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1. Żółty Pokój z jednym zakratowanym oknem i jednymi drzwiami, pro­wadzącymi do laboratorium. 

2. Laboratorium z dwoma dużymi, zakratowanymi oknami i dwojgiem drzwi. Jedne drzwi prowadzą do sieni, drugie do Żółtego Pokoju. 

3.Sień z oknem bez krat i drzwiami wyjściowymi do parku. 

4.Umywalnia. 

5.Schody na strych. 

6.Jedyny, szeroki kominek w pawilonie, służący do doświadczeń labora­toryjnych. 

 

— Tylko czy ta czerwona ręka — wtrąciłem — nie mogła być śladem okrwawionych palców panny Stangerson, która dotknęła ściany i osuwając się pozostawiła rozmazany znak swojej zakrwawionej dłoni? 

— Gdy podnoszono pannę Stangerson, nie miała nawet śladu krwi na dłoniach — odpowiedział pan Darzac. 

— A więc teraz staje się pewne — powiedzia­łem — że to panna Stangerson była uzbrojona w re­wolwer ojca Jakuba, ponieważ ona właśnie zrani­ła zbrodniarza w rękę. Widocznie spodziewała się czegoś lub kogoś... 

— Możliwe. 

— A pan nikogo nie podejrzewa? 

— Nie... — odpowiedział Darzac, spoglądając na Rouleta-bille'a. 

Wówczas Rouletabille zwrócił się do mnie:

— Trzeba, żebyś wiedział, przyjacielu, że docho­dzenie jest trochę bardziej zaawansowane, niż ze­chciał nam to zdradzić ów tajemniczy pan de Mar­quet. Śledztwo ustaliło już nie tylko fakt, że rewol­wer był bronią, którą posłużyła się panna Stangerson, ale również zna broń, która służyła do napaści i do uderzenia panny Stangerson. Jest to, jak mi powie­dział pan Darzac, „kość barania". Dlaczego pan de Marquet otacza tajemnicą kość baranią? Oczy­wiście dla ułatwienia poszukiwań pracownikom Sûreté. Zapewne wyobraża sobie, że odnajdziemy między szumowinami Paryża jej właściciela, zna­nego z umiejętności posługiwania się tą bronią, naj­okrutniejszą wśród wynalazków natury. A zresztą, czy można wiedzieć, co się dzieje w mózgu sędzie­go śledczego? — dodał Rouletabille z lekką ironią. 

— A zatem znaleziono kość baranią w Żółtym Pokoju? — zapytałem. 

— Tak — odpowiedział Robert Darzac — obok łóżka. Ale bardzo proszę, nie mówcie o tym nikomu. Pan de Marquet żądał zachowania tajemnicy. — (Potrząsnąłem głową). — Ta olbrzymia kość bara­nia, której głowica lub raczej kolanko, było jeszcze zupełnie czerwone od krwi z rany, jaką zadano pan­nie Stangerson. Jest to stara kość i sądząc z wyglądu, musiała służyć w niejednej zbrodni. Tak przypuszcza pan de Marquet, który posłał ją do analizy, do miej­skiego laboratorium w Paryżu. Twierdzi, że odkrył na niej nie tylko krew ostatniej ofiary, ale i rdzawe znaki, które nie są niczym innym, jak tylko świa­dectwem dawnych zbrodni. 

— Barania kość w ręku wprawnego zbrodniarza jest straszną bronią — powiedział Rouletabille — o wiele bardziej skuteczną i pewną niż ciężki młot. 

— Ten nędznik dowiódł tego — rzekł z bólem Robert Darzac. — Kość zraniła ciężko czoło panny Stangerson. Głowica pasuje doskonale do rany. Według mnie, rana byłaby śmiertelna, gdyby zbro­dniarz nie został zaskoczony strzałem ofiary. Zra­niony w rękę, rzucił kość i uciekł... Niestety, cios został już zadany i panna Stangerson była umiera­jąca. Gdyby trafiła go pierwszym strzałem, unik­nęłaby uderzenia kością... Na pewno chwyciła re­wolwer za późno. Pierwszy strzał chybił, kula utkwiła w suficie. Dopiero drugi był celny... 

Mówiąc to Robert Darzac zapukał do drzwi pawi­lonu. Czy mam was zapewniać o niecierpliwości, z jaką czekałem na obejrzenie miejsca zbrodni? Nie­cierpliwiłem się i mimo całego zainteresowania, ja­kie wzbudziła historia o baraniej kości, oburzał mnie fakt przeciągania naszej rozmowy przed zam­kniętymi wciąż drzwiami pawilonu.

Wreszcie otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna. Poznałem ojca Jakuba. Wyglądał na lat sześćdzie­siąt. Długa biała broda, białe włosy, na nich baskij­ski beret, ubranie z brązowego weluru, miejscami wytarte, saboty na nogach. Gderliwy wyraz twarzy, dość odpychającej, która jednak rozjaśniła się na widok Roberta Darzaka.

— To moi przyjaciele — powiedział po prostu nasz przewodnik. — Czy nie ma nikogo w pawilo­nie, ojcze Jakubie? 

— Nie wolno mi nikogo wpuszczać, panie Rober­cie, ale zakaz na pewno nie dotyczy pana. Po co to zresztą? Panowie z policji widzieli już wszystko, co było do zobaczenia. Zrobili dosyć szkiców i pro­tokołów... 

— Przepraszam, panie Jakubie — rzekł Rouleta­bille. — Chciałbym panu zadać jedno pytanie. 

— Słucham, młody człowieku, jeśli będę mógł od­powiedzieć... 

— Czy wasza pani tego wieczoru miała włosy uczesane z przedziałkiem? Przedzielone i opadające na czoło? 

— Nie, młodzieńcze. Moja pani nie czesała się nigdy tak, jak pan mówi, ani tego wieczoru ani żadnego innego. Miała włosy zaczesane do góry jak zwykle, tak że widać było jej piękne czoło, czyste jak u dziecka. 

Rouletabille mruknął coś i natychmiast przystąpił do oględzin drzwi. Obejrzał automatyczny zamek. Stwierdził, że drzwi te nie mogły nigdy pozostawać otwarte i trzeba było używać klucza, aby je otwo­rzyć. Później weszliśmy do sieni, czyli do małego jasnego pomieszczenia z posadzką w czerwone kwadraty.

— Ach! To przez to okno uciekł zbrodniarz — po­wiedział Rouletabille. 

— Prawdopodobnie, panie, przypuśćmy. Ale gdy­by uciekł tędy, bylibyśmy go widzieli. Nie jesteśmy ślepi, ani pan Stangerson, ani ja, ani dozorcy, któ­rych uwięziono. Dlaczego więc nie zamknięto do więzienia i mnie z racji mego rewolweru? Rouletabille otworzył tymczasem okno i oglądał okiennice. 

— Były zamknięte w chwili zbrodni? 

— Od wewnątrz, na żelazną zasuwę — powie­dział ojciec Jakub — a jednak jestem zupełnie pe­wien, że zbrodniarz przeszedł przez nie... 

— Czy są ślady krwi? 

— Tak, tu, na kamieniu, na zewnątrz. Ale czyjej krwi? 

— O! — zawołał Rouletabille. — Widać ślady człowieka. Tu, na drodze. Ziemia była bardzo grzą­ska... Zbadam je natychmiast! 

— Zbyteczne — wtrącił ojciec Jakub. — Zbrod­niarz nie przeszedł tędy. 

— A którędy? 

— I ja bym chciał to wiedzieć! 

Rouletabille wszystko widział, wszystko wywąchał. Ukląkł i szybko przejrzał poplamione kafle w sieni. Ojciec Jakub mówił dalej:  Nic pan nie znajdzie, młodzieńcze... Nic nie znaleziono... Teraz to już za trudno. Wchodziło tu wielu ludzi... Nie pozwalają mi umyć posadzki... ale w dniu zbrodni szorowałem ją całą, sam, własno­ręcznie... i gdyby zbrodniarz przeszedł tędy w swo­ich chodakach, byłoby widać. Dosyć śladów tych buciorów zostawił w pokoju panienki... 

Rouletabille podniósł się i zapytał:

— Kiedy po raz ostatni myliście podłogę? — pa­trzył na ojca Jakuba wzrokiem, przed którym nic się nie ukryje. 

— No przecież mówię panu: w dzień samej zbro­dni. Około pół do szóstej... kiedy panienka poszła z ojcem na spacer przed obiadem, który jedli w la­boratorium. Następnego dnia, gdy przyjechał pan sędzia, mógł zobaczyć wszystkie ślady kroków na ziemi, jakby plamy atramentu na białym papierze... Ale ani w laboratorium, ani w sieni, gdzie posadzki lśniły jak lustro, nie znaleziono tych śladów... Od­naleziono je za oknem na dworze. Zbrodniarz mu­siał przebić sufit Żółtego Pokoju, przejść przez strych, przebić dach i zeskoczyć akurat koło okna z sieni... Tak... ale ani w suficie Żółtego Pokoju ani na moim strychu nie ma z pewnością dziury... A więc widzicie, panowie: nic nie wiemy i na pew­no nigdy nie będziemy wiedzieli. To diabelska ta­jemnica. 

Rouletabille ukląkł znowu, prawie na wprost drzwi małej umywalni, które otwierały się do sieni. W tej pozycji pozostał co najmniej przez minutą.

— I cóż? — zapytałem, gdy wstał. 

— Och, nic specjalnie ważnego. Kropla krwi — odpowiedział i zwrócił się do ojca Jakuba: 

— Czy gdy zaczynaliście myć podłogę w labora­torium i w sieni, okno w sieni było otwarte? 

— Otworzyłem je, ponieważ napaliłem dla pana w kominku laboratoryjnym węglem drzewnym. Roz­niecałem ogień gazetami i nadymiło się, więc otwo­rzyłem okno w laboratorium i właśnie to okno w sieni, żeby zrobić przeciąg. Później zamknąłem okno w laboratorium, a w sieni zostawiłem otwarte. A potem wyszedłem na chwilę do zamku po ścierkę. Wróciłem, jak już powiedziałem, około pół do szó­stej i zabrałem się do mycia posadzki. Po umyciu wyszedłem znowu, zostawiając w dalszym ciągu okno otwarte. Wreszcie, gdy ostatni raz wchodziłem do pawilonu, okno było zamknięte, a pan i panienka pracowali w laboratorium. 

— Pewnie pan Stangerson i panienka zamknęli okno wchodząc? 

— Na pewno. 

— Nie pytaliście ich o to? 

— Nie. 

Rzuciwszy okiem na umywalnię i schody prowa­dzące na strych, Rouletabille, dla którego zdawa­liśmy się nie istnieć, przeszedł do laboratorium.

Przyznaję, że poszedłem za nim z dużym niepoko­jem. Robert Darzac pilnie obserwował każdy ruch mego przyjaciela... Ja zaś skierowałem spojrzenie w stronę drzwi Żółtego Pokoju. Były zamknięte lub raczej przymknięte, jeśli tak można określić to, co stwierdziłem niezwłocznie: były wpół wyważone. Uszkodzili je ci, co rzucili się na nie w chwili dra­matu.

Mój młody przyjaciel prowadził swą pracę meto­dycznie. Bez jednego słowa badał pomieszczenie, w którym znajdowaliśmy się. Było ono obszerne i jasne. Dwa duże okna, zabezpieczone kratami, wy­chodziły na pole. Przesieka w lesie; wspaniały wi­dok na całą dolinę, równinę kończącą się konturami dużego miasta, widocznego zapewne na horyzoncie w pogodne dni. Ale dziś cały teren tonął w błocie, szarość przesłaniała niebo — a ślady krwi znaczyły ten pokój.

Jedną ścianę laboratorium zajmował szeroki ko­minek, tygle i zwykłe piecyki do różnorodnych do­świadczeń chemicznych. Porozstawiane wszędzie re­torty, przyrządy fizyczne, stoły zarzucone fiolkami, papierami, rękopisami, silnik elektryczny, baterie. Aparat — według słów Roberta Darzaka — używa­ny przez profesora Stangersona do wykazania rozszczepialności materii pod działaniem światła sło­necznego itd... Wzdłuż ścian szafy kryte lub szklone, pozwalające dostrzec mikroskopy, specjalne aparaty fotograficzne... nieprawdopodobna ilość kryszta­łów...

Rouletabille wetknął nos w kominek. Końcem pal­ca grzebał w tygielkach. Nagle wyprostował się: trzymał w ręku maleńki skrawek na wpół spalonego papieru...

Właśnie rozmawialiśmy przy oknie, kiedy pod­szedł do nas i rzekł:

— Proszę schować to dla nas, panie Darzac. 

Pochyliłem się nad kawałkiem zrudziałego papie­ru, który Robert Darzac wziął z ręki Rouletabille'a. Pozostały tu czytelne tylko te słowa:

plebania... ni... wdzięku, ani ogr... ze swej wspa­niałości... Na dole data: 23 październik.

Już dwa razy w ciągu owego ranka zaskoczyły mnie te bezsensowne słowa. I znów wywołały ten sam piorunujący skutek na profesorze Sorbony. Pierwszym odruchem Darzaka było spojrzenie rzu­cone w stronę ojca Jakuba. Ale ten nie patrzył na nas, zajęty oglądaniem drugiego okna... Wówczas narzeczony panny Stangerson wyjął portfel i drżą­cą ręką chowając papier, westchnął cicho: — Mój Boże!

Tymczasem Rouletabille wcisnął się do kominka, a raczej stojąc na cegłach piecyka uważnie badał kominek, który ku górze zwężał się i na pięćdzie­siąt centymetrów nad jego głową zamykał zupełnie żelaznym sklepieniem wmurowanym w cegły. Przechodziły przez nie trzy rury, każda po piętnaście centymetrów średnicy.

— Tędy przejść nie mógł — oświadczył młody człowiek zeskakując. — Zresztą, gdyby nawet te­go próbował, całe to żelastwo zleciałoby na ziemię. 

— Nie... Nie... Nie tutaj trzeba szukać... 

Obejrzał meble i otworzył drzwi od szaf. Później

przyszła kolej na okna, które uznał za „nie do prze­bycia". Przy drugim oknie natknął się na ojca Ja­kuba pogrążonego w rozmyślaniach.

— No cóż, ojcze Jakubie? Na co tak patrzycie? — zapytał. 

— Patrzę na agenta policji, który nie przestaje obchodzić stawu. Jeszcze jeden spryciarz, ale nie zajdzie dalej niż inni. 

— Gdybyście znali Fryderyka Larsana, ojcze Ja­kubie — powiedział Rouletabille, potrząsając głową ze smutkiem — nie mówilibyście tak... Jeśli ktoś znajdzie zbrodniarza, to można wierzyć, że właśnie on — westchnął. 

— Zanim się go odnajdzie, trzeba wiedzieć, jak się go zgubiło — odpowiedział z uporem ojciec Ja­kub. 

Wreszcie doszliśmy do drzwi Żółtego Pokoju.

— Oto drzwi, za którymi coś się wydarzyło — powiedział Rouletabille z powagą, która w każdej innej okoliczności byłaby bardzo komiczna. 

 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY



W którym Rouletabille wchodzi pod łóżko



 


Rouletabille otworzył drzwi Żółtego Pokoju i za­trzymał się na progu, mówiąc ze wzruszeniem, któ­re zrozumiałem dopiero później: „Ach! perfumy Czar­nej Damy!” Pokój był ciemny. Ojciec Jakub chciał otworzyć okiennice, ale Rouletabille powstrzy­mał go:

— Czy zbrodni dokonano w zupełnej ciemno­ści?— zapytał. 

— Nie, młodzieńcze, myślę, że nie. Panienka" lu­biła mieć lampkę nocną na stoliku. Zapalałem ją każdego wieczoru, zanim udała się na spoczynek. Gdy nadchodził wieczór, służyłem jej jak pokojów­ka. Prawdziwa pokojowa przychodziła dopiero ra­no. Panienka pracuje do późnej nocy. 

— Gdzie jest stół, na którym była lampa? Daleko od łóżka? 

— Dosyć daleko. 

— Czy możecie ją teraz zapalić? 

— Lampka jest rozbita, a oliwa wylała się z niej, gdy stolik upadł. Prócz lampki wszystko pozostało w takim stanie jak zwykle. Mogę otworzyć okien­nice i sam pan zobaczy... 

— Czekajcie! 

Rouletabille wrócił do laboratorium, zamknął okiennice obydwu okien i drzwi do sieni. Gdy zna­leźliśmy się w zupełnej ciemności, zapalił świecz­kę, podał ją ojcu Jakubowi, prosząc, aby stanął z nią na środku Żółtego Pokoju w miejscu, gdzie tamtej nocy paliła się lampa. Ojciec Jakub, w filco­wych pantoflach, wszedł do Żółtego Pokoju ze świe­cą i wtedy, w jej nikłym blasku, rozróżniliśmy leżące na posadzce przedmioty, łóżko w kącie i refleks lustra zawieszonego na ścianie przy łóżku.

— Wystarczy! Możecie otworzyć okiennice! — odezwał się po chwili Rouletabille. 

— Nie wchodźcie tu, panowie — prosił ojciec Jakub. Moglibyście zostawić ślady butów... a nie trzeba niczego zmieniać. Pan sędzia mówił, że nie trzeba... no, tylko tak mówił, bo on nie ma tu już nic do roboty. 

Otworzył okiennice. Blade światło z zewnątrz ukazało złowrogi nieład wśród szafranowych ścian. Podłoga Żółtego Pokoju, w odróżnieniu od sieni i laboratorium, gdzie były kafle, pokryta była żół­tą matą, zajmującą prawie cały pokój — od łóżka do toalety, jedynych zresztą mebli stojących jesz­cze na własnych nogach.

Na środku pokoju okrągły stół, nocny stolik i dwa krzesła były przewrócone. Na macie widać było dużą plamę krwi pochodzącą, według ojca Jakuba, z rany na czole panny Stangerson. Oprócz tego ślady krwi rozsiane były po trosze wszędzie, jakby towarzysząc wyraźnym śladom stóp, szerokich czar­nych stóp zbrodniarza. Wszystko wskazywało na to, że krew pochodziła z rany człowieka, który odcis­nął swą czerwoną dłoń na ścianie. Na ścianie były i inne ślady tej ręki, ale dużo mniej wyraźne. Ten ślad był odbiciem grubej, okrwawionej męskiej dłoni.

Nie mogłem powstrzymać okrzyku:

— Spójrzcie na to! Człowiek, który tak mocno odcisnął swą rękę na ścianie, musiał znajdować się w ciemności i na pewno sądził, że znalazł drzwi. Chcąc je pchnąć, oparł się tak mocno, że pozosta­wił na tapecie niezmiernie oskarżający znak. Nie sądzę, żeby na świecie było wiele takich rąk. Duże i silne, wszystkie palce prawie jednakowo długie... Brak wielkiego palca. Mamy tylko odbicie dłoni. Ale kiedy pójdziemy za nim — ciągnąłem — zo­baczymy, jak dłoń oparta o ścianę maca, szuka drzwi... Znajduje je... szuka zamka... 

— Wszystko by się zgadzało — przerwał drwią­co Rouletabille — tylko ani na zamku, ani na za­suwie nie ma krwi... 

— To niczego nie dowodzi — odpowiedziałem stanowczo. — Mógł otworzyć zamek i zasuwę le­wą ręką, co byłoby zupełnie naturalne, ponieważ prawa była zraniona... 

— Ależ on niczego nie otworzył! — wykrzyknął znów ojciec Jakub. — Chyba nie jesteśmy szaleń­cami! Było nas czworo, kiedy wyważyliśmy drzwi. 

— Jaka dziwna ręka... — powtórzyłem. — Spójrz­cie, jaka dziwna jest ta ręka... 

— Zupełnie normalna — odparł Rouletabille. — Rysunek jest zniekształcony, bo się rozmazał na ścianie. Ten człowiek oparł o ścianę skaleczoną rękę. Powinien mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu. 

— Z czego wnioskujesz? 

— Z wysokości śladu ręki na ścianie... 

Teraz mój przyjaciel zajął się okrągłym otworem w murze — miejscem po kuli.

— Kula trafiła wprost — powiedział — czyli ani z góry, ani z dołu. 

Zwrócił jeszcze naszą uwagę na fakt, że otwór był kilka centymetrów niżej na ścianie niż odbicie dłoni. Oglądając drzwi pochylił się nad zamkiem i zasuwą. Stwierdził, że z zewnątrz musiano mocno napierać, bo co prawda zamek i zasuwa były jeszcze w drzwiach — jedne zamknięte, drugie odsunięte, ale dwa zamki w murze były już niemal wyrwane, wisiały na jednej śrubie. Młody redaktor z „Epoki" zbadał je uważnie, przytrzymał drzwi, zbadał je z dwóch stron, upewnił się, że nie było żadnej możliwości zamknięcia lub otworzenia zasuwy od ze­wnątrz oraz że podczas zamachu klucz tkwił w zam­ku od wewnątrz. Później upewnił się jeszcze raz, że gdy klucz tkwił w zamku od wewnątrz, z dru­giej strony nie można było go otworzyć innym klu­czem. Wreszcie sprawdził, czy w drzwiach nie było żadnego automatycznego zamknięcia... krótko mó­wiąc, były to najzwyklejsze drzwi zaopatrzone w mocny zamek i zasuwę. Drzwi, które pozostały zamknięte. Powiedział: „w porządku”, po czym siadł na podłodze i szybko zdjął obuwie. W skarpetkach wszedł do pokoju. Pierwszą jego czynnością było pochylenie się nad przewróconymi meblami i dokładne ich zbadanie. Patrzyliśmy na niego w milczeniu. Ojciec Jakub powtarzał z coraz większą ironią:

— Oj, chłopcze, chłopcze... Zadajesz sobie tylko trudu... 

Rouletabille podniósł głowę:

— Mówiliście prawdę, ojcze Jakubie. Wasza pani nie miała tego wieczoru włosów zaczesanych na czoło. To ja okazałem się głupcem, myśląc tak. — I zwinnie jak wąż wśliznął się pod łóżko. 

Ojciec Jakub powtórzył:

— I pomyśleć tylko, proszę pana, że zbrodniarz sch*ował się pod tym łóżkiem. Był tam już o dzie­siątej, gdy wszedłem zamknąć okiennice i zapalić lampkę. Później ani pan Stangerson, ani panna Matylda, ani ja nie wychodziliśmy z laboratorium aż do chwili zamachu. 

Spod łóżka rozległ się głos Rouletabille'a:

— O której godzinie pan Stangerson i panienka weszli do laboratorium po raz ostatni? 

— O szóstej. 

Rouletabille ciągnął dalej:

— Tak, on wszedł tutaj, to pewne... Zresztą tyl­ko tutaj można było się schować... Czy zaglądaliście pod łóżko po wyważeniu drzwi? 

— Natychmiast. Odsunęliśmy je nawet zupełnie. 

— A między materacami sprawdzaliście? 

— Był tylko jeden materac i na nim położono pannę Matyldę. Dozorca i pan Stangerson przenieśli go zaraz do laboratorium. Pod materacem były tyl­ko sprężyny, które nie mogły ukryć niczego ani nikogo. Wreszcie niech pan pomyśli, że nas było czworo i nic się przed nami nie mogło ukryć. Pokój jest mały, nie zastawiony meblami, a w pawilonie wszystko było zamknięte. 

Odważyłem się na wysunięcie pewnej hipotezy.

— Może wynieśliście go razem z materacem? Albo w materacu? Wszystko jest możliwe w spra­wie tak tajemniczej. Pan Stangerson i dozorca, prze­rażeni, mogli nie spostrzec, że przenoszą podwójny ciężar... A jeśli dozorca jest wspólnikiem?... Rzu­cam to przypuszczenie bez względu na jego war­tość. Mogłoby ono wytłumaczyć wiele rzeczy, a szczególnie fakt, że w laboratorium i w sieni nie ma śladów kroków, które są w pokoju. Gdy prze­noszono panienkę z laboratorium do zamku, położo­no materac na chwilę przy oknie, pozwalając uciec mordercy... 

— I co jeszcze? Co jeszcze wymyślisz? — rzucił mi zachęcająco spod łóżka Rouletabille.      Zmieszałem się. 

— Rzeczywiście... nic nie wiadomo... ale wszyst­ko wydaje się możliwe... 

— Na tę samą myśl wpadł sędzia śledczy — rzekł ojciec Jakub — i starannie zbadał materac. Potem śmiał się ze swego pomysłu, tak jak pański przyja­ciel śmieje się w tej chwili, bo przecież to nie był materac z podwójnym spodem. Zresztą, gdyby w ma­teracu był człowiek, toby go zobaczono!  

Musiałem też się roześmiać z samego siebie, rze­czywiście palnąłem głupstwo. Ale gdzie się zaczy­na i gdzie kończy absurd w takiej sprawie? Tylko mój przyjaciel był zdolny odpowiedzieć na to py­tanie.

— Ojcze Jakubie! — zawołał reporter spod łóż­ka — czy ten dywan był dobrze przejrzany? 

— Przez nas samych, młodzieńcze — odparł oj­ciec Jakub. — Kiedy nie znaleźliśmy zbrodniarza, zadaliśmy sobie pytanie, czy w podłodze nie ma ja­kiegoś otworu...  

— Nie ma — odpowiedział Rouletabille. — Czy tu jest piwnica? 

— Nie ma. Ale to nas nie powstrzymało i nie przeszkodziło panu sędziemu, a szczególnie jego sekretarzowi zbadać podłogi, deska po desce, tak jak by pod nami była piwnica... 

Wreszcie ukazał się reporter. Oczy mu błyszczały, nozdrza drgały, wyglądał jak młode zwierzę powra­cające z udanej wyprawy. Pozostał na czworakach. W myśli nie mogłem go określić lepiej jak: piękny myśliwski pies na tropie jakiejś zdumiewająco rzad­kiej zwierzyny. Węszył ślady człowieka, człowieka, którego obiecał przynieść swemu panu, redaktoro­wi naczelnemu „Epoki''. Bo nie zapominajmy, że Józef Rouletabille był dziennikarzem.

Na czworakach badał wszystkie kąty pokoju, nie­mal obwąchiwał wszystko, widział wszystko: i te drobiazgi, na które zwróciliśmy uwagę, i to, czego nie dostrzegliśmy, a co mogło mieć wielkie zna­czenie.

Toaleta była zwykłym stolikiem na czterech no­gach; niepodobna było przekształcić jej w chwilową nawet kryjówkę. Ani jednej szafy... Panna Stan­gerson miała swą garderobę w zamku. Nos i ręce Rouletabille’a posuwały się wzdłuż ścian zbudowa­nych w całości z grubej cegły. Gdy skończył ze ścianami i przesunął już swe zręczne palce po całej powierzchni żółtej tapety, zajął się sufitem. Wszedł na krzesło postawione na toalecie i przesunął wo­kół tę pomysłową podstawę. Gdy opukał sufit i obejrzał starannie ślad drugiej kuli, zbliżył się do okna, zbadał raz jeszcze kraty i okiennice, so­lidne i nienaruszone. Wreszcie sapnął z zadowole­niem i zadecydował, że „teraz jest już spokojny". 

— Sam pan widzi, jak panienka była pozamy­kana, gdy ją napadnięto i gdy wzywała naszej po­mocy... — jęknął ojciec Jakub. 

— Tak — rzekł reporter ocierając spocone czo­ło. — Żółty Pokój był zamknięty jak kasa pan­cerna. 

— Rzeczywiście — zauważyłem. — Dlatego jest to najbardziej zdumiewająca zagadka, jaką znam. Nawet w fantazjach. W „Podwójnej zbrodni przy ulicy Morgue" Edgara Poe nie ma czegoś podob­nego. Miejsce zbrodni było co prawda wystarczają­co zamknięte na to, żeby nie mógł uciec człowiek, ale było jeszcze okno, przez które mógł się wśliz­nąć sprawca zbrodni — małpa. Tu nie ma mowy o żadnym otworze jakiegokolwiek rodzaju. Zamknię­te drzwi, zamknięte okiennice, zamknięte okno! Na­wet mucha nie mogłaby się przedostać. 

— Rzeczywiście! Rzeczywiście! — przyznał Roule­tabille ocierając czoło, spocone bardziej chyba z wy­siłku umysłowego niż fizycznego. — Rzeczywiście! To wielka tajemnica. 

— Zwierzątko Boże... — wyszeptał ojciec Jakub. — Nawet gdyby popełniło zbrodnię, nie mogło­by uciec. Słyszycie je? Cicho!... — dał znak, abyśmy umilkli. 

Z ręką wyciągniętą w kierunku bliskiego lasu nadsłuchiwał czegoś, czego my nie słyszeliśmy.

— Uciekło... — szepnął wreszcie. — Trzeba by je zabić. To zwierzę sprowadzi na nas nieszczęście, ale... to jest Zwierzątko Boże; każdej nocy przy­chodzi modlić się na grobie świętej Genowefy... nikt nie śmie go ruszyć z obawy, że Matka Klęcząca rzuci na niego urok... 

— Jak wielkie jest Zwierzątko Boże? 

— Jak duży jamnik... to potwór, mówię panu! Kilka razy zadawałem sobie pytanie, czy to nie ono pochwyciło pazurami za gardło naszą panien­kę... Ale Zwierzątko Boże nie nosi butów, nie strze­la z rewolweru i nie ma takiej dłoni! — wykrzyknął ojciec Jakub wskazując jeszcze raz czerwony ślad ręki na ścianie. — A zresztą spostrzeżono by je tak samo jak człowieka i tak samo jak człowiek byłoby zamknięte w pokoju i pawilonie... 

— Oczywiście — powiedziałem. — Zanim obej­rzeliśmy Żółty Pokój, i ja także się zastanawiałem, czy to nie kot Matki Klęczącej. 

— Ty także! — zawołał Rouletabille. 

— A ty? — spytałem. 

— Ja nie, ani przez chwilę... Odkąd przeczytałem artykuł w ,,Matin", wiem, że tego nie zrobiło zwierzę. Przysięgam, że rozegrała się tu straszna trage­dia! Ale nie mówicie nic o znalezionym berecie ani chustce, ojcze Jakubie? 

— Sędzia je zabrał... — odpowiedział stary z wa­haniem. 

— Nie widziałem ani chustki, ani beretu, ale mo­gę wam powiedzieć, jak wyglądają — powiedział bardzo serio reporter. 

— O, pan jest bardzo sprytny... — Ojciec Jakub zakaszlał z zakłopotaniem. 

— Chustka była duża, niebieska w czerwone pas­ki, a beret stary, baskijski... Taki jak ten — do­rzucił Rouletabille, wskazując na głowę ojca Ja­kuba.

— To prawda... pan jest jasnowidzem. — Ojciec Jakub próbował się uśmiechnąć, ale daremnie. — Skąd pan wiedział, że chustka jest niebieska w czer­wone paski? 

— Gdyby nie była niebieska w czerwone paski, nie znaleziono by jej wcale! 

Nie zajmując się już więcej ojcem Jakubem, mój przyjaciel wyjął z kieszeni kawałek białego papie­ru i nożyczki, pochylił się nad śladami butów, przy­łożył papier do jednego z nich i zaczął wycinać. Otrzymał w ten sposób papierową stopę o bardzo wyraźnym kształcie. Dał ją mnie, prosząc, abym jej nie zgubił. Teraz odwrócił się do okna i pokazu­jąc ojcu Jakubowi Fryderyka Larsana, który chodził ciągle nad brzegiem stawu, zapytał niespokojnie, czy on już był w Żółtym Pokoju.

— Nie — odpowiedział Robert Darzac, który nie powiedział ani słowa od chwili, gdy Rouletabille podał mu kawałek popalonego papieru. — Twierdzi, że nie musi oglądać Żółtego Pokoju, że zbrodniarz wyszedł z niego w sposób zupełnie naturalny i że wytłumaczy to dzisiaj wieczorem. 

Rzecz dziwna. Słuchając słów Roberta Darzaka, Rouletabille zbladł.

— Czyżby Fryderyk Larsan odkrył już prawdę, którą ja dopiero przeczuwam? — szepnął. — Fry­deryk Larsan to mocny człowiek... i tęga głowa... podziwiam go... Ale tu nie wystarczy zręczność doświadczonego detektywa. Trzeba nam więcej: Trzeba być logicznym, tak logicznym, zrozumcie mnie dobrze, jak Bóg był logiczny, gdy powiedział:  2 + 2 = 4. Chodzi o to, aby umieć posłużyć się ro­zumem w sposób właściwy. 

Powiedziawszy to, wybiegł z pawilonu, przejęty myślą, że wielki, sławny Fred może uprzedzić go w wyjaśnieniu zagadki Żółtego Pokoju.

Dogoniłem go na progu.

— Stój! Uspokój się!... — zawołałem. — Nie je­steś zadowolony? 

— O, tak... — odpowiedział z głębokim westch­nieniem. — Jestem bardzo zadowolony. Odkryłem wiele...  

— Ze zjawisk moralnych czy materialnych? 

— Kilka wskazówek natury moralnej i jedną materialną. Popatrz na przykład na to. 

Z kieszeni kamizelki wyjął szybko kawałek pa­pieru, który musiał ukryć tam podczas wyprawy pod łóżko. Miał w nim zawinięty jeden jasny, kobie­cy włos.

 

ROZDZIAŁ ÓSMY



W którym sędzia śledczy przesłuchuje panną Stangerson



 



W pięć minut później Józef Rouletabille pochylał się nad śladami stóp odkrytymi w parku, pod sa­mym oknem sieni. W tej chwili dobiegł do nas służący z zamku i zawołał do Roberta Darzaka, wy­chodzącego z pawilonu:

— Panie Robercie! Sędzia śledczy przesłuchuje teraz właśnie panienkę! 

Robert Darzac przeprosił nas szybko i pobiegł w kierunku zamku. Towarzyszył mu służący.

— Jeśli trup mówi — rzekłem — sprawa staje się ciekawa. 

— Trzeba się dowiedzieć — powiedział mój przy­jaciel. — Chodźmy do zamku! — I pociągnął mnie za sobą. Ale policjant stojący w sieni zamku zabro­nił nam wejść na schody pierwszego piętra. 

Musieliśmy czekać. W tym czasie w pokoju ofia­ry zamachu rozgrywała się taka scena:

Lekarz domowy, stwierdziwszy, że panna Stangerson czuje się dużo lepiej, ale obawiając się po­gorszenia, które uniemożliwiłoby przesłuchanie, czuł się w obowiązku zawiadomić o tym sędziego śledczego. Ten postanowił przeprowadzić natych­miast krótki wywiad. Przy przesłuchaniu obec­ny był pan de Marquet, jego protokolant, pan Stan­gerson i lekarz. Tekst wywiadu dostałem później, już w czasie procesu.

Oto on, w swej całej prawniczej oschłości,

Pytanie: Czy jest pani zdolna, bez specjalnego zmęczenia, podać nam kilka szczegółów w sprawie strasznego napadu, którego ofiarą pani padła? 

Odpowiedź: Czuję się dużo lepiej i mogę pa­nu powiedzieć wszystko, co wiem. Gdy weszłam do swego pokoju nie spostrzegłam nic niezwy­kłego... 

Pytanie: Przepraszam, jeśli pani pozwoli, ja będę stawiał pytania, a pani będzie odpowiadała. To panią mniej zmęczy niż długie opowiadanie. 

Odpowiedź: Proszę bardzo. 

Pytanie: Co pani robiła w ciągu tego dnia? Chciałbym wiedzieć wszystko tak dokładnie i dro­biazgowo, jak tylko jest to możliwe. Chciałbym znać każdy pani ruch w tym dniu. 

Odpowiedź: Wstałam późno, o dziesiątej, ponieważ oboje z ojcem wróciliśmy w nocy po obiedzie i przyjęciu wydanym na cześć delega­tów Akademii Nauk w Filadelfii przez prezydenta. 

Gdy wyszłam ze swego pokoju o pół do jedenastej, ojciec był już w laboratorium. Pracowaliśmy razem do południa, później spacerowaliśmy przez pół go­dziny po parku. Śniadanie zjedliśmy w zamku. Po­tem znów półgodzinny spacer do wpół do drugiej, jak co dzień. Po spacerze wróciliśmy do labora­torium. Tu zastaliśmy pokojówkę sprzątającą mój pokój. Weszłam do Żółtego Pokoju, aby dać jej kilka drobnych poleceń, po czym pokojówka opu­ściła pawilon, a ja wróciłam do pracy z ojcem.

O piątej udaliśmy się znowu na spacer i herbatę.

Pytanie: Czy przed wyjściem o piątej wcho­dziła pani do swego pokoju? 

O d p o w i e d ź: Nie, ale wchodził tam ojciec. Prosiłam go o kapelusz.

Pytanie: Nie znalazł pan tam nic podejrza­nego? 

Pan Stangerson: Zupełnie nic. 

Pytanie: To prawie pewne, że zbrodniarza nie było jeszcze o tej porze pod łóżkiem. Czy drzwi do pokoju były zamknięte na klucz, gdy pani wycho­dziła? 

Odpowiedź: Nie. Nie mieliśmy powodu za­mykać... 

Pytanie: Na jak długo opuściliście państwo pa­wilon? 

Odpowiedź: Na blisko godzinę. 

Pytanie: W tym czasie na pewno zbrodniarz dostał się do pawilonu. Ale którędy? Tego nie wia­domo. Znaleziono wprawdzie w parku ślady kro­ków, które odchodzą od okna w sieni, ale nie zna­leziono takich, które przychodzą. Czy okno w sieni było otwarte, czy wychodziła pani z ojcem? 

Odpowiedź: Nie przypominam sobie. 

Pan Stangerson: Było zamknięte. 

Pytanie: A gdy państwo wracali? 

Panna Stangerson: Nie zwróciłam uwagi. 

Pan Stangerson: Było zamknięte. Przypo­minam sobie dobrze, bo wchodząc powiedziałem głośno: „W czasie naszej nieobecności ojciec Jakub mógł otworzyć okno". 

Pytanie: To dziwne... Dziwne... Niech pan pa­mięta, że według słów ojca Jakuba, w czasie nie­obecności państwa otworzył je, zanim sam wyszedł. Państwo wrócili o szóstej do laboratorium i wzięli się znów do pracy? 

Pan Stangerson: Tak, panie sędzio. 

Pytanie: I nie opuszczała pani laboratorium aż do chwili wejścia do swego pokoju? 

Pan Stangerson: Ani moja córka, ani ja. Mieliśmy pilną pracę, i nie chcieliśmy stracić na­wet minuty. W tym wypadku wszystkie inne spra­wy stają się nieważne. 

Pytanie: Czy państwo jedli obiad w labora­torium? 

Odpowiedź: Tak, z tej samej przyczyny.  

Pytanie: Czy taki jest zwyczaj? 

Odpowiedź: Nie, jadamy tam rzadko. 

Pytanie: Czy zbrodniarz mógł wiedzieć, że bę­dziecie państwo jedli obiad tego wieczoru w labo­ratorium? 

Pan Stangerson: Czy ja wiem? Nie, nie sądzę, panie sędzio. Postanowiliśmy zjeść obiad w laboratorium dopiero, gdy wracaliśmy o szóstej do pawilonu. Po drodze podszedł do nas gajowy i zatrzymał mnie; chciał, abym z nim obejrzał tę część lasu, którą przeznaczyłem na wyrąb. Nie mia­łem czasu, więc przełożyłem ten obowiązek na na­stępny dzień; wtedy też poprosiłem gajowego, aby poszedł do zamku i uprzedził kamerdynera, że bę­dziemy jedli obiad w laboratorium. Gajowy odszedł spełnić moje polecenie, a ja podążyłem za córką, której dałem klucz od pawilonu. Zostawiła go w drzwiach z zewnątrz, sama zaś była już przy pracy. 

Pytanie: O której godzinie weszła pani do swe­go pokoju? 

Odpowiedź: O północy. 

Pytanie: Czy ojciec Jakub wchodził wieczorem do Żółtego Pokoju? 

O d p o w i e d ź: Tak, aby zamknąć okiennice ł zapalić lampkę, jak każdego wieczoru...

Pytanie: Czy zauważył coś podejrzanego? 

Odpowiedź: Byłby nam o tym powiedział.  

Ojciec Jakub jest uczciwym człowiekiem i bardzo mnie kocha.

Pytanie: Czy pan potwierdza, że ojciec Jakub później nie wychodził z laboratorium i że przez cały czas był razem z panem? 

Pan Stangerson: Jestem tego pewien. Nie mam żadnych wątpliwości! 

Pytanie: Czy natychmiast po wejściu do swego pokoju zamknęła pani drzwi na klucz i zasuwę? Po co zachowała pani tyle ostrożności, wiedząc, że ojciec i służący są obok? Czyżby lękała się pani czegoś? 

Odpowiedź: Mój ojciec miał niedługo wrócić do zamku, a ojciec Jakub położyć się spać. Poza tym rzeczywiście czegoś się obawiałam. 

Pytanie: Obawy pani sięgały tak daleko, że pożyczyła pani sobie rewolwer ojca Jakuba, nic mu o tym nie mówiąc? 

Odpowiedź: Tak, to prawda. Nie chciałam ni­kogo przestraszyć, tym bardziej że moje obawy mogły być zupełnie nieuzasadnione. 

Pytanie: Czego się pani obawiała? 

Odpowiedź: Nie umiem tego określić dokła­dnie. Od kilku nocy wydawało mi się, że słyszę w parku i poza parkiem, w okolicy pawilonu, nie­zwykłe szmery, czasem kroki, trzaskanie gałązek. W nocy poprzedzającej napad, około trzeciej, po powrocie z pałacu Elizejskiego, stałam przez chwilę w oknie i byłam przekonana, że widzę cienie... 

Pytanie: Ile cieni? 

Odpowiedź: Dwa cienie, kręcące się wokół stawu... Później księżyc się schował i nic już nie widziałam. Każdego roku o tej porze przenosiłam się już do mego mieszkania w zamku i wracałam do zimowych zajęć, ale tym razem powiedziałam sobie, że nie opuszczę pawilonu, dopóki ojciec nie skończy referatu dla Akademii Nauk. Nie chciałam, żeby ta ważna, a tak pilna praca została zakłócona przez zmianę naszych zwykłych zajęć. Rozumie pan, że nie chciałam mówić ojcu o dziecinnych oba­wach ani powierzyć ich Jakubowi, który nie umiał­by ich zachować przy sobie. Ponieważ wiedziałam, że ojciec Jakub ma rewolwer w szufladzie nocnego stolika, wykorzystałam w ciągu dnia chwilę jego nieobecności, aby szybko pobiec na strych i wy­nieść broń. Schowałam ją do szuflady swego noc­nego stolika. 

Pytanie: Czy ma pani wrogów? 

Odpowiedź: Nie. 

Pytanie: Rozumie pani chyba, że te wyjątkowe ostrożności są zaskakujące. 

Pan Stangerson: Rzeczywiście, moje dziec­ko. To bardzo dziwne. 

Odpowiedź: Mówię panu, że od dwóch nocy byłam niespokojna. Bardzo niespokojna.  

Pan Stangerson: Powinnaś była mi o tym powiedzieć. Popełniłaś niewybaczalny błąd. Uni­knęlibyśmy nieszczęścia! 

Pytanie: Czy po zamknięciu drzwi Żółtego Pokoju położyła się pani spać? 

Odpowiedź: Tak. Byłam bardzo zmęczona i zasnęłam od razu. 

Pytanie: Czy lampka pozostała zapalona? 

Odpowiedź: Tak, ale ona daje bardzo słabe światło. 

Pytanie: Proszę powiedzieć, co zaszło dalej? 

Odpowiedź: Nie wiem, czy długo spałam, ale nagle... obudziłam się... Krzyknęłam głośno... 

Pan Stangerson: Tak... straszny krzyk... „Morderca!" Dźwięczy mi jeszcze w uszach... 

Pytanie: A więc krzyknęła pani głośno i...? 

Odpowiedź: Jakiś człowiek był w moim po­koju. Rzucił się na mnie, chwycił rękami za szyję, próbował mnie udusić. Już się dusiłam, gdy nagle moja ręka trafiła do otwartej szuflady stolika, w któ­rej schowałam przygotowany do strzału rewolwer. W tej chwili mężczyzna wyciągnął mnie z łóżka na podłogę i machnął mi nad głową czymś w ro­dzaju maczugi. Zdążyłam wystrzelić. Jednocześnie poczułam uderzenie, straszne uderzenie w głowę. Wszystko to odbyło się dużo szybciej, niż mogła­bym panu opowiedzieć, panie sędzio. Więcej nie wiem nic.  

Pytanie: Nic więcej! Nie wie pani nic o spo­sobie, w jaki zbrodniarz mógł się wydostać z po­koju? 

Odpowiedź: Nie wiem... Nic więcej nie wiem. Nie można wiedzieć, co się dzieje wokół nas, gdy się jest nieprzytomnym. 

Pytanie: Czy człowiek ten był niski czy wy­soki? 

Odpowiedź: Widziałam tylko cień. Wydawał mi się ogromny. 

Pytanie: Nie może nam pani udzielić żadnych dalszych wskazówek? 

Odpowiedź: Nic więcej nie wiem, panie sę­dzio. Jakiś człowiek rzucił się na mnie, ja do niego strzeliłam... Nie wiem nic więcej... 

Na tym kończy się wywiad z panną Stangerson.

Józef Rouletabille cierpliwie czekał na Roberta Darzaka, który wkrótce przyszedł. Był w pokoju przyległym do pokoju panny Stangerson, słyszał całą rozmowę i powtórzył ją memu przyjacielowi z dokładnością, wiernością i posłuszeństwem, które zastanowiły mnie raz jeszcze. Notował szybko cały wywiad, mógł więc przytoczyć prawie dosłownie pytania i odpowiedzi.

Rzeczywiście — Robert Darzac wyglądał na se­kretarza mego młodego przyjaciela i postępował jak ktoś, kto nie może mu niczego odmówić i gotów dla niego pracować. Fakt zamknięcia okna zastanowił bardzo reportera, tak jak przedtem sędziego śled­czego. Poza tym poprosił Roberta Darzaka o po­wtórzenie przebiegu zajęć pana i panny Stangerson w dniu dramatu, tak jak to zeznawali sędziemu. Okoliczność jedzenia obiadu w laboratorium zain­teresowała go w najwyższym stopniu. Kazał sobie dwa razy powtórzyć, aby się upewnić, w jaki spo­sób gajowy dowiedział się o tym, że profesor i jego córka jedzą obiad w laboratorium.

Gdy Robert Darzac umilkł, powiedziałem:

— Przesłuchanie to niewiele posuwa sprawę na­przód. 

— Cofa ją — rzekł Robert Darzac. 

— Ono ją wyświetla...— stwierdził zamyślony Rouletabille. 

 

 

 



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Reporter i detektyw



 

Zawróciliśmy wszyscy trzej w stronę pawilonu.

Sto metrów przed budynkiem reporter zatrzymał nas i wskazując małe krzewy po prawej stronie, powiedział:

— Stąd wyskoczył zbrodniarz, aby wejść do pa­wilonu. 

Ponieważ między wielkimi dębami było więcej krzewów tego rodzaju, zapytałem, dlaczego zbrod­niarz wybrał właśnie te, a nie inne.

Rouletabille odpowiedział wskazując na ścieżkę biegnącą tuż przy krzakach i prowadzącą do drzwi pawilonu.

— Ścieżka, jak widzisz, jest wysypana żwirem. Zbrodniarz musiał przejść tędy, ponieważ na mo­krej ziemi nie znaleziono śladów jego kroków pro­wadzących do pawilonu. Skrzydeł nie miał. Szedł po żwirze, który toczył się pod jego obuwiem nie zachowując śladów. Zresztą później po ścieżce przeszło jeszcze wiele innych stóp, bo jest to najkrótsza droga z pawilonu do zamku. Krzaki roślin, które nie giną w zimie — laurów, i trzmieliny — zapewniły zbrodniarzowi doskonałą kryjówkę: mógł tu ocze­kiwać odpowiedniej chwili, aby dostać się do pa­wilonu. Człowiek ukryty za krzakami widział wy­chodzącego pana Stangersona z córką, a później ojca Jakuba. Ścieżka wysypana jest prawie do okną z sieni. Jeden ze śladów równoległych do ściany, jakie zauważyliśmy przed chwilą, a który ja wi­działem już przedtem, dowodzi, że zbrodniarz mu­siał zrobić tylko jeden krok, aby znaleźć się naprze­ciw otwartego przez ojca Jakuba okna do sieni. Wówczas wspiął się na palce i wskoczył do sieni. 

— Po tym wszystkim i to jest możliwe — rze­kłem. 

— Po tym wszystkim co? Możliwe?! — krzyknął Rouletabille wpadając nagle w złość, którą wywo­łałem zupełnie nieświadomie. — Dlaczego mówisz: po tym wszystkim... to jest zupełnie możliwe?! 

Przeprosiłem go, ale był za bardzo rozzłoszczony, aby mnie słuchać.

Oświadczył, że podziwia bojaźliwą przezorność, z jaką niektórzy ludzie (czyli ja) podchodzą do naj­prostszych problemów, nie mając nigdy odwagi po­wiedzieć „tak" lub „nie". Ten gatunek inteligencji prowadzi ich do takich samych wyników, jakie by osiągnęli, gdyby natura zapomniała napełnić ich czaszki odrobiną szarej substancji. Ponieważ wy­glądałem na zgnębionego, mój młodszy przyjaciel, biorąc mnie pod rękę zapewnił, że wcale nie mówił tego do mnie i że bardzo mnie szanuje.

— Ale — podjął — czasem zbrodnią jest nie myś­leć, gdy można to robić. Jeśli w sprawie żwiru nie rozumuję tak, jak powinienem — dodał — to chyba będę musiał uwierzyć w podróże powietrzne. — Mój drogi, lotnictwo nie jest jeszcze tak powszechne, że­bym mógł podejrzewać, że zbrodniarz spadł z nieba. Nie mów mi, że coś jest możliwe, tylko dlatego, że niemożliwością jest coś innego. Wiemy już, iż czło­wiek ten wszedł przez okno, i wiemy również, kiedy wszedł. O piątej, podczas spaceru profesora z córką. Z faktu obecności pokojówki, która sprzątała Żółty Pokój o wpół do drugiej, w chwili powrotu profe­sora i jego córki, możemy wnioskować, że o tej godzinie zbrodniarza nie było jeszcze w pokoju pod łóżkiem. Oczywiście jeśli pokojówka nie jest jego wspólniczką. Co pan o tym sądzi, panie Darzac? 

Robert Darzac zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc, że jest przekonany o wierności pokojówki, dziew­czyny bardzo uczciwej i przywiązanej do panny Stangerson.

— Poza tym — dodał — o piątej pan Stangerson wszedł do pokoju po kapelusz córki. 

— Tak, jeszcze to — rzekł Rouletabille. 

— A więc człowiek ten wszedł przez okno po piątej, tak jak mówiłeś — odezwałem się. — Dobrze. Ale po co w takim razie zamknął okno? Przecież musiało to zwrócić uwagę tych, którzy je otwo­rzyli? 

— Możliwe, że okno nie zostało od razu zamknię­te — odpowiedział reporter. — Jeśli je zamknął, to dlatego, że ta wysypana żwirem ścieżka zakręca w odległości dwudziestu pięciu metrów od pawi­lonu. A także z powodu trzech dębów rosnących w tym miejscu. 

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Robert Darzac, słuchając z natężoną uwagą Rouletabille'a. 

— Wytłumaczę to panu w odpowiedniej chwili. Sądzę, że wyjawiłem ważną rzecz w tej sprawie. Oczywiście jeśli moja hipoteza jest słuszna. 

— A jaka jest pana hipoteza? 

— Nigdy jej pan nie usłyszy, jeśli nie okaże się prawdziwa. To zbyt poważna sprawa, nie mogę ujawniać swoich przypuszczeń, dopóki są tylko przypuszczeniami. 

— Czy ma pan już wyrobiony sąd o zbrodniarzu? 

— Nie, panie Darzac. Nie wiem, kto jest zbrod­niarzem, ale proszę się nie obawiać: będę wiedział! 

Zauważyłem, że Robert Darzac był bardzo prze­jęty. Podejrzewałem nawet, że zapewnienie Rouletabille’a wcale go nie ucieszyło. Ale dlaczego, jeśli rzeczywiście obawiał się odkrycia zbrodniarza, pomagał reporterowi w poszuki-waniach? Mój młody przyjaciel musiał odnieść to samo wrażenie, bo za­pytał brutalnie: 

— Czy panu się nie podoba to, że odkryję zbrod­niarza? 

— Chciałbym go zabić własną ręką! — zawołał narzeczony panny Stangerson z zaskakującą gwał­townością. 

— Wierzę panu — powiedział poważnie Rouleta­bille. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. 

Przechodziliśmy obok krzaków, o których repor­ter mówił przed chwilą. Wszedłem tam i pokazałem mu widoczne ślady człowieka, który tu się ukrył. I tym razem Rouletabille miał rację.

— Ależ taki Taki — powiedział — mamy do czy­nienia z człowiekiem z krwi i kości, o takich sa­mych możliwościach jak my. Wszystko musi się wyjaśnić. — Powiedziawszy to zażądał ode mnie papierowej stopy, którą mi powierzył. 

Przyłożył ją do wyraźnego śladu za krzakami, później podnosząc się bąknął: „Do licha". Myśla­łem, że teraz pójdzie po śladach odchodzących od okna w sieni, ale on odciągnął nas dość daleko w lewo, mówiąc, że nie ma potrzeby wodzić dalej nosem po błocie, ponieważ wie już dokładnie, któ­rędy uciekał zbrodniarz.

— Poszedł pięćdziesiąt metrów aż do końca muru, później przeskoczył przez płot i fosę, naprzeciw małej ścieżki prowadzącej nad staw. To najprostsza droga stąd nad staw. 

— Skąd wiesz, że poszedł nad staw? 

— Ponieważ Fryderyk Larsan nie opuszcza jego brzegów od rana. Musiał tam natrafić na ciekawe wskazówki. 

W kilka minut później znaleźliśmy się nad sta­wem. Była to maleńka tafla błotnistej wody, oto­czona trzcinami, na której kołysało się jeszcze kil­ka wątłych liści nenufarów. Wielki Fred na pewno zauważył nasze przyjście, ale widocznie intereso­waliśmy go mało, bo nie zwrócił na nas uwagi. W dalszym ciągu poruszał końcem laski coś, czego nie widzieliśmy.

— Spójrzcie — rzekł Rouletabille — są tu nowe ślady uciekającego człowieka. Okrążają staw, za­wracają i giną wreszcie koło ścieżki łączącej staw z drogą do Epinay. Ten człowiek uciekał do Paryża. 

— Dlaczego tak sądzisz? — przerwałem. — Prze­cież na ścieżce nie ma śladów? 

— Dlaczego? Są tu ślady, których się spodziewa­łem! — wykrzyknął, wskazując bardzo wyraźne od­bicie eleganckiego bucika. 

— Panie Fredzie — zwrócił się do Fryderyka Lar- sana — czy te ślady są tu od chwili odkrycia zbrodni? 

— Tak, młody człowieku. Zostały odnalezione z dużym nakładem starań — odpowiedział Fred nie podnosząc głowy. — Widzi pan, są kroki przycho­dzące i odchodzące... 

— Ten człowiek miał rower! — zawołał reporter. 

Teraz, po obejrzeniu śladów roweru, którym to­warzyszyły przychodzące i odchodzące ślady ele­ganckiego bucika, uważałem, że mogę się wtrącić.

— Rower tłumaczy zniknięcie śladów prostych, ordynarnych chodaków zbrodniarza — powiedzia­łem. — Zbrodniarz w ciężkich butach wsiadł na ro­wer! Jego wspólnik, mężczyzna w eleganckim obu­wiu, czekał na niego nad brzegiem stawu z rowe­rem. -Czy należy przypuszczać, że zbrodniarz wy­konywał polecenie człowieka w eleganckim obuwiu? 

— Nie! Nie! — zaprzeczył Rouletabille z dziw­nym uśmiechem. — Spodziewałem się tych śladów od początku. Mam je, nie opuszczę ich! To są ślady zbrodniarza! 

— Ale te drugie? Co o nich sądzisz? 

— To są także ślady zbrodniarza. 

— Więc było ich dwóch? 

— Nie! Był tylko jeden. Nie miał wspólnika. 

— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — zawołał ze swego miejsca Fryderyk Larsan. 

— Patrzcie — zawołał młody reporter wskazując na ziemię podeptaną ciężkimi podeszwami. — W tym miejscu usiadł i zdjął chodaki, które włożył dla zmylenia śledztwa; później zabrał je na pewno z so­bą i pozostał już we własnym obuwiu. Doszedł do drogi prowadząc rower. Nie ryzykował jazdy na rowerze po tej niewygodnej ścieżce. Dowodzi tego lekki i wahający się ślad roweru na rozmiękłej zie­mi. Gdyby zbrodniarz siedział na rowerze, koła zagłębiłyby się bardziej w ziemi. Nie, nie... był tyl­ko jeden człowiek: morderca!

— Brawo! Brawo! — odezwał się znów wielki Fred. Zbliżył się nagle do nas, stanął przed Rober­tem Darzakiem i rzekł: 

— Gdybyśmy tu mieli rower... moglibyśmy spraw­dzić słuszność rozumowania tego młodego człowie­ka. Panie Robercie, nie wie pan, czy w zamku nie ma jakiegoś roweru? 

— Nie — odpowiedział Darzac. — Nie ma żad­nego. Swój rower odwiozłem do Paryża cztery dni temu, kiedy byłem w zamku po raz ostatni przed zbrodnią. 

— Szkoda! — odparł Fred tonem bardzo chłod­nym i zwrócił się do Rouletabille'a: — Jeśli tak da­lej pójdzie, zobaczy pan, że dojdziemy do wspól­nych wniosków. Czy pan już wie, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z Żółtego Pokoju? 

— Tak — odpowiedział mój przyjaciel. — Mam pewną koncepcję... 

— Ja także — ciągnął Fred. — Powinniśmy my­śleć jednakowo, bo w tej sprawie nie ma dwóch spo­sobów rozumowania. Czekam na przyjazd mego sze­fa, aby wyjaśnić ją sędziemu śledczemu.  

— Ach! Ma przyjechać naczelnik Sûreté? 

— Tak, dziś po południu. Chcę wobec sędziego śledczego przeprowadzić w laboratorium konfron­tację ze wszystkimi, którzy grali lub mogli grać jakąś rolę w dramacie. Zapowiada się to bardzo interesująco. Szkoda, że pan nie może być przy tym. 

— Będę! — stwierdził Rouletabille. 

— Naprawdę?... jest pan nadzwyczajny... w pań­skim wieku... — odpowiedział detektyw tonem nie pozbawionym pewnej ironii. — Mógłby pan być świetnym detektywem... gdyby pan miał trochę wię­cej rutyny, gdyby był pan mniej posłuszny swemu instynktowi i... guzom swego czoła. Obserwowałem to już wiele razy, panie Rouletabille: pan za dużo dedukuje... Nie pozwala pan prowadzić się własnym obserwacjom... Co pan powie na przykład o za­krwawionej chustce i czerwonej ręce na ścianie? Pan widział czerwony ślad — ja widziałem tylko chustkę... Słucham? 

— Cóż — rzekł trochę zaskoczony Rouletabille — zbrodniarz został zraniony w dłoń przez pannę Stan­gerson. 

— Al Obserwacja prostacka i instynktowna... Niech pan uważa, jest pan zbyt naiwnie logiczny, panie Rouletabille. Logika zaprowadzi pana na zły trop, jeśli będzie ją pan traktował tak prymityw­nie. W wielu wypadkach trzeba posługiwać się nią łagodnie i z pewnym marginesem. Ma pan rację mówiąc o rewolwerze panny Stangerson. Ofiara strzelała, to pewne. Ale jest pan w błędzie twier­dząc, że zraniła zbrodniarza w rękę... 

— Jestem tego pewny! — zawołał Rouletabille. 

— Błędna obserwacja... — przerwał Fred niewzru­szony. — Błędna obserwacja! Badanie chustki, nie­zliczone małe, okrągłe, szkarłatne plamy wygląda­jące jak krople, które odnajduję na śladach stóp, a powstałe w chwili, gdy stawiano stopę na ziemi, dowodzą, że zbrodniarz nie był ranny. Zbrodniarzo­wi ciekła krew z nosa! 

Wielki Fred mówił to poważnie. Nie mogłem po­wstrzymać okrzyku.

Reporter patrzył na Freda, który mu się przyglą­dał, po czym odezwał się:

— Człowiek, któremu płynęła krew z nosa na rękę i chustkę, wytarł dłoń o ścianę. To bardzo ważne — dodał — bo zbrodniarz nie musi być ran­ny w rękę, aby być zbrodniarzem. — Rouletabille zamyślił się głęboko, po chwili rzekł: — Jest coś dużo groźniejszego od prymitywnej logiki, panie Larsan. Jest to pewna dyspozycja umysłowa nie­których detektywów, która pozwala im w dobrej wierze na łagodne naginanie logiki do potrzeb ich własnych koncepcji. Pan ma już swoje wyobraże­nie o zbrodniarzu, niech pan nie przeczy, panie Fre­dzie I Pański zbrodniarz nie powinien być ranny w rękę, bo w przeciwnym razie pańska koncepcja upadłaby sama przez się. Szukał pan czegoś innego i co innego pan znalazł. To niebezpieczny system. Bardzo niebezpieczny! Polega on na wyimaginowa­niu sobie zbrodniarza i wyszukaniu potrzebnych dowodów. To pana może wyprowadzić w pole. Niech pan się strzeże pomyłki, która czyha na pana! 

Rouletabille, uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach, mierzył wielkiego Freda swymi małymi, złośliwy­mi i szyderczymi oczkami. Fryderyk Larsan spo­glądał w milczeniu na smyka, który uważał się za silniejszego niż on. Wzruszył ramionami, ukłonił się nam i odszedł dużymi krokami, uderzając w ka­mienie przydrożne swą wielką laską.

Rouletabille popatrzył za odchodzącym; potem odwrócił ku nam roześmianą i triumfującą twarz.

— Pobiję go! — zawołał. — Pobiję Wielkiego Freda, chociaż jest taki silny! Pobiję wszystkich! Rouletabille jest najsilniejszy! Wielki Fred, znany, sławny, olbrzymi Fred — rozumuje jak niezdara! Niezdara! Niezdara! 

Zakreślił nogą taneczny ruch i nagle zatrzymał się. Poszedłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Utkwio­ne było w Robercie Darzaku, który ze zmienioną twarzą patrzył na ścieżkę. Między jego śladami i śladami eleganckiego obuwia nie było żadnej róż­nicy! Myśleliśmy, że zemdleje. Jego rozszerzone z przerażenia źrenice unikały nas przez chwilę, podczas gdy prawa dłoń nerwowym ruchem szarpała brodę, okalającą szlachetną, łagodną i pełną roz­paczy twarz. Wreszcie opanował się. Słabym głosem powiedział, że musi wrócić do zamku, po czym ukło­nił się i odszedł.

— Do diabła! — syknął Rouletabille. I on wyda­wał się zaskoczony. Wyciągnął z portfelu kawałek białego papieru i wyciął nożyczkami kształt ele­ganckiego obuwia zbrodniarza według modelu na ziemi. Później przeniósł tę papierową formę na ślady bucików Darzaka. Pasowały doskonale. Re­porter podniósł się i powtórzył: — Do diabła!... 

Nie miałem odwagi powiedzieć słowa. Wyobra­żałem sobie, że to, co się kłębiło teraz w głowie Rouletabille'a, musiało dotyczyć bardzo poważnych spraw.

— Ja jednak wierzę... — powiedział — że Robert Darzac jest człowiekiem szlachetnym. 

Pociągnął mnie do oberży „Pod Basztę", którą do­strzegliśmy o kilometr dalej przy drodze, obok małej kępy drzew.

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



„Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego”




 


Oberża „Pod Basztą" nie wyglądała pięknie, ale lubię te rudery o poczerniałych przez lata i dym belkach, owe oberże z epoki dyliżansów; walące się budowle, które niedługo będą już tylko wspomnieniem. Należą one do przeszłości, związane są z historią, coś z niej przechowują i nasuwają my­śli o starych baśniach i pełnych przygód podró­żach.

Spostrzegłem od razu, że oberża „Pod Basztą" liczyła sobie co najmniej ze dwa wieki. Kamień i gips odpadł gdzieniegdzie z mocnej drewnianej konstrukcji, której wiązania w kształcie X i V dziel­nie jeszcze podtrzymywały stary dach. Ten osunął się lekko na swych krokwiach, tak jak osuwa się czapka na czoło pijaka. Ponad wejściem skrzypiał na jesiennym wietrze blaszany szyld. Miejscowy artysta namalował na nim coś w rodzaju wieży ze spiczas­tym dachem i latarnią, taką jaką widzieliśmy w zamku Glandier. Pod szyldem, na progu, stał człowiek z miną dość odpychającą, zatopiony w ponurych myślach, jeśli sądzić ze zmarszczonego czoła i gniew­nie ściągniętych, gęstych brwi. Gdy znaleźliśmy się obok niego, raczył nas spostrzec i zapytać w spo­sób mało zachęcający, czy sobie czegoś życzymy. Był to najwidoczniej mało sympatyczny właściciel tego uroczego domostwa. Gdy wyraziliśmy nadzieję na otrzymanie śniadania, oświadczył, że nie ma nic do jedzenia i będzie mu bardzo trudno nam dogo­dzić. Mówiąc to patrzył na nas wzrokiem pełnym nieufności, której nie umiałem sobie wytłuma­czyć.

— Może pan nas wpuści — rzekł Rouletabille — nie jesteśmy z policji. 

— Nie boję się policji — odpowiedział czło­wiek. — Nie boję się nikogo! 

Dawałem znaki memu przyjacielowi, że lepiej się nie napraszać, ale jemu najwidoczniej zależało na wejściu do oberży, bo przesunął się pod ramieniem mężczyzny i już był w izbie.

— Chodź! — zawołał. — Tu jest bardzo przy­jemnie! 

Rzeczywiście. Na kominku płonęły szczapy drze­wa. Zbliżyliśmy się i wyciągnęliśmy ręce do ognia: tego ranka czuło się już nadchodzącą zimę.

Izba była dość duża, stały w niej dwa ciężkie, drewniane stoły, kilka stołków i lada, na której wabiły oko butelki z sokiem i wódką. Trzy okna wy­chodziły na drogę. Lśniąca reklama na ścianie po­lecała, pod rysunkiem młodej paryżanki podnoszą­cej kieliszek, aperitify z nowego wermutu. Na gzym­sie wysokiego kominka oberżysta ustawił dużą ilość garnków i dzbanów z gliny i fajansu.

— To piękny kominek, można by w nim wspania­le upiec kurczę — rzekł Rouletabille. 

— Nie mamy kurcząt — odpowiedział właści­ciel — ani nawet marnego królika. 

— Wiem o tym. „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego" — powiedział Rouletabille jakimś szcze­gólnym, żartobliwym tonem. 

Przyznaję, że nie zrozumiałem tego zdania.

Dlaczego Rouletabille mówił do tego człowieka: „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego" i dla­czego oberżysta usłyszawszy to rzucił przekleń­stwo, ale natychmiast umilkł i podporządkował się naszym życzeniom tak samo potulnie jak Robert Darzac, gdy usłyszał przypominające proroctwo sło­wa: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości?" Mój przyjaciel po­trafił widocznie porozumiewać się z ludźmi przy pomocy zdań zupełnie niezrozumiałych.

Podzieliłem się z nim tymi spostrzeżeniami, ale roześmiał się. Wolałbym, aby mi wytłumaczył, on jednak położył tylko palec na wargach, dając mi do zrozumienia, że nie tylko sam nie chce mówić, ale i mnie zaleca milczenie. Tymczasem właściciel otworzył małe drzwiczki i zawołał, aby mu podano pół tuzina jaj i kawałek polędwicy. Polecenie zostało wkrótce spełnione przez młodą, bardzo uprzejmą ko­bietę o ślicznych, jasnych włosach i pięknych, wiel­kich oczach, które patrzyły na nas z ciekawoś­cią.

— Wynoś się stąd! — zawołał szorstko oberży­sta. — I żebym cię tu nie widział, jak przyjdzie Zielony Człowiek. 

Kobieta znikła. Rouletabille zabrał się do jaj, któ­re mu przyniesiono w misce; i mięsa podanego na talerzu; umieścił je z całą ostrożnością obok siebie na kominku, zdjął patelnię i ruszt zawieszony nad ogniskiem i zaczął ubijać omlet, czekając, aż usmaży się befsztyk. Zażądał jeszcze dwóch butelek dobre­go jabłecznika i zdawał się interesować gospoda­rzem tym mniej, im bardziej gospodarz interesował się nim. Człowiek ten przeszywał go wzrokiem, to znów patrzył na mnie ze źle ukrywanym niepoko­jem. Pozwalał nam spokojnie przygotowywać je­dzenie. Nasze nakrycia położył koło okna. Nagle usłyszałem, jak mruknął:

— Aha! Otóż i on! — i wściekły, z twarzą wyra­żającą dziką nienawiść, podszedł do okna i wyjrzał na drogę. 

Nie musiałem uprzedzać o tym Rouletabille'a, sam zostawił omlet i podążył za gospodarzem do okna.

Stanąłem obok niego. Jakiś człowiek, ubrany w zie­lone welurowe ubranie i okrągłą czapkę tego same­go koloru, zbliżał się spokojnym krokiem, paląc fajkę. Niósł przewieszoną przez ramię fuzję i po­ruszał się ze swobodą prawie salonową. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, włosy i wąsy miał szpako­wate. Nosił binokle. Był uderzająco piękny. Prze­chodząc koło oberży zawahał się, jakby zastanawia­jąc się, czy wejść. Rzucił spojrzenie w naszą stronę, wypuścił kilka kłębów dymu z fajki i tym samym niedbałym krokiem poszedł dalej.

Spojrzeliśmy na gospodarza. Błyszczące oczy, za­ciśnięte pięści i drgające usta wskazywały, że jest bardzo wzburzony.

— Dobrze zrobił, że tu dzisiaj nie wszedł — syk­nął. 

— Co to za człowiek? — zapytał Rouletabille przewracając omlet, 

— Zielony Człowiek — burknął oberżysta. — Pan go nie zna? Tym lepiej dla pana. To nic niewarta znajomość... gajowy pana Stangersona. 

— Zdaje się, że nie bardzo go pan lubi? — zapy­tał reporter. 

— Nikt we wsi go nie lubi, proszę pana. Jest za­rozumiały. Podobno miał kiedyś majątek i nie może nikomu przebaczyć, że musiał iść na służbę, aby żyć. Bo gajowy to taki sam sługa jak każdy inny, prawda? Daję słowo! Tymczasem ktoś mógłby powiedzieć, że to on jest właścicielem Glandier, że cała ziemia i lasy należą do niego. Nie pozwoli bie­dakowi zjeść kawałka chleba na trawie — na jego trawie! 

— Zachodzi tu czasem? 

Przychodzi aż za często. Ale ja dam mu do zro­zumienia, że nie podoba mi się jego gęba. Jeszcze przed miesiącem nie napraszał mi się tutaj. Oberża „Pod Basztą" nie istniała dla niego. Nie miał czasu. Pewnie dlatego, że chodził w zaloty do gospodyni „Trzech Lilii" w Saint Michel. Teraz coś się popsu­ło w miłości, więc szuka rozrywek gdzie indziej. Dziwkarz! Latawiec! nicpoń!... żaden uczciwy czło­wiek nie może go znieść!... Nawet dozorcy w zamku nie mogli patrzeć na Zielonego Człowieka! 

— A czy dozorcy w zamku to uczciwi ludzie, pa­nie gospodarzu? 

— Może mi pan mówić ojcze Mateuszu, tak się nazywam... I jakem Mateusz, przysięgam, że do­zorcy są uczciwymi ludźmi. 

— A jednak aresztowano ich. 

— Cóż z tego? Nie chcę się mieszać do cudzych spraw, ale... 

— A co, ojcze Mateuszu, sądzicie o tej zbrodni? 

— O zamachu na biedną panienkę? To dzielna osoba, lubiano ją we wsi... Co ja myślę?... 

— Tak, co wy o tym myślicie?  

— Może nic... a może i dużo... To nikogo nie po­winno obchodzić. 

— Nawet mnie? — nalegał Rouletabille. 

Oberżysta popatrzył na niego z ukosa, chrząknął i odpowiedział: — Nawet pana...

Omlet był gotowy. Usiedliśmy przy stole i jedli­śmy w milczeniu. Nagle drzwi się otworzyły i na progu ukazała się stara, oparta na kiju kobieta, ubrana w łachmany, z trzęsącą się głową i kosmy­kami siwych włosów opadającymi na czoło.

— A, jesteście, Matko Klęcząca! Już dawno nie przychodziliście — rzekł gospodarz. 

— Chorowałam... byłam bliska śmierci — powie­działa stara. — Może czasem macie jakie resztki dla Zwierzątka Bożego? — z tymi słowami weszła do gospody, a za nią wsunął się niewiarygodnie wielki kot. Zwierzę spojrzało na nas i miauknęło tak rozpaczliwie, że poczułem dreszcze. Nie słysza­łem nigdy równie złowrogiego głosu. Jakby przy­wołany tym miauknięciem, wszedł do izby jakiś męż­czyzna. Był to Zielony Człowiek. Ukłonił się nam salutując i usiadł przy sąsiednim stole. 

— Szklankę jabłecznika, ojcze Mateuszu. 

Gdy Zielony Człowiek wszedł, ojciec Mateusz po­derwał się i ruszył ku niemu, po chwili jednak opa­nował się i odpowiedział:

— Nie ma jabłecznika. Ostatnią butelkę dałem tym panom.  

— To dajcie mi szklankę białego wina — nie okazując żadnego zdziwienia rzekł Zielony Czło­wiek. 

— Nie ma białego wina. Nic nie ma. Nic nie ma! — powtórzył głucho. 

— A jak się czuje pani Mateuszowa? — zagadnął przybysz. 

Na to pytanie oberżysta zacisnął pięści, odwró­cił się do Zielonego Człowieka i z taką twarzą, jak by zaraz chciał się brać do bicia, bąknął:

— Dziękuję. Czuje się dobrze. 

A więc młoda kobieta o wielkich oczach była żoną tego wstrętnego gbura i brutala, który obok wszystkich wad fizycznych posiadał poważną wadę charakteru: zazdrość.

Oberżysta trzasnąwszy drzwiami wypadł z izby, Matka Klęcząca stała ciągle wsparta na swym kiju, z kotem u spódnicy. Zielony Człowiek zagadnął ją: 

— Byliście chora, Matko Klęcząca? Nie widać was było chyba z osiem dni. 

— Tak, panie gajowy. Podniosłam się tylko trzy razy, aby pomodlić się do świętej Genowefy, naszej dobrej patronki. Resztę czasu przeleżałam na swoim barłogu. Nie ma komu mnie doglądać, tylko Zwie­rzątko Boże... 

— Nie opuszczało was? 

— Dzień i noc siedziało przy mnie.  

— Jesteście tego pewna? 

— Jak zbawienia! 

— Więc jak to się stało, Matko Klęcząca, że słyszano krzyk Zwierzątka Bożego w dzień zbrod­ni? 

Matka Klęcząca stanęła przed gajowym i stuknę­ła kijem w podłogę.

— Nie wiem! Chcecie, żebym wam coś powiedzia­ła? Nie ma na świecie drugiego zwierzęcia, które miałoby taki głos... A tymczasem w noc zbrodni ja także słyszałam krzyk Zwierzątka Bożego na dwo­rze. A ono leżało na moich kolanach, panie gajowy,  i nie zamiauczało ani razu. Przysięgam panu! Gdy to usłyszałam, przeżegnałam się, panie, jak bym usłyszała diabła. 

Patrzyłem na gajowego, gdy zadawał to ostatnie pytanie, i jestem w błędzie, jeśli nie dostrzegłem na jego ustach szyderczego uśmiechu. W tej chwili dobiegł do nas hałas gwałtownej kłótni. Wydawało się nawet, że usłyszeliśmy głuche uderzenia, jak by kogoś bito. Zielony Człowiek zerwał się i sko­czył śmiało ku drzwiom obok kominka, ale one otworzyły się same i w progu stanął oberżysta.

— Niech się pan nie obawia, panie gajowy. To moją żonę zęby bolą — powiedział i roześmiał się głośno. 

— Macie, Matko Klęcząca — rzekł podając sta­ruszce zawiniątko — to płucka dla waszego kota!  

Stara skwapliwie chwyciła pakunek i wyszła. Za nią wyśliznął się kot.

— Nie chcecie mi nic podać? — zapytał Zielony Człowiek. 

Teraz już ojciec Mateusz nie panował nad wście­kłością:

— Nic nie ma dla pana! Nie ma nic! Niech się pan wynosi! 

Zielony Człowiek spokojnie napełnił fajkę, za­palił ją, po czym skłonił się nam i wyszedł. Ledwie zdążył przestąpić próg, ojciec Mateusz zatrzasnął za nim drzwi i odwrócił się do nas z krwią nabiegły- mi oczami i pianą na ustach. Wskazując pięścią drzwi, syknął:

— Nie wiem, kim pan jest, pan, który przysze­dłeś mi powiedzieć: „Teraz trzeba będzie zjeść coś krwistego". Ale jeśli to was interesuje: on jest mor­dercą! — powiedziawszy to, wyszedł. Rouletabille wrócił do kominka i rzekł: 

— Teraz usmażymy befsztyk. Co sądzisz o ja­błeczniku? Jest trochę cierpki, tak jak lubię. 

Tego dnia nie zobaczyliśmy już ojca Mateusza. Zupełna cisza panowała w oberży, gdy wychodzi­liśmy, zostawiając na stole pięć franków.

Rouletabille zmusił mnie do natychmiastowego przejścia prawie mili wokół posiadłości profesora Stangersona. Zatrzymał się na dziesięć minut obok chaty węglarzy w lesie świętej Genowefy na zakrę­cie małej, czarnej od sadzy dróżki, która prowadzi do drogi łączącej Epinay z Corbeil. Twierdził, że za­nim zbrodniarz przedostał się na teren posiadłości, na pewno przeszedł tędy, można to było wywniosko­wać ze stanu jego obuwia.

— Nie wierzysz w to, że gajowy jest zamieszany w tę sprawę? — zapytałem. 

— Dowiemy się później — odpowiedział. — Nie obchodzi mnie, co mówił oberżysta. Mówił z niena­wiścią. Nie dla Zielonego Człowieka zaprowadziłem cię na śniadanie „Pod Basztę"! 

Z tymi słowami Rouletabille bardzo ostrożnie pod­szedł do domku przy furcie, służącego jako mieszka­nie dla uwięzionych rano dozorców. Z podziwu godną zręcznością przedostał się przez otwarte okienko do wewnątrz: po dziesięciu minutach wy­szedł i powiedział: „Do licha!" A to w jego ustach znaczyło bardzo wiele.

Gdy znaleźliśmy się znów na drodze do zamku, zauważyliśmy wielki ruch przy furcie. Zajechał jakiś powóz, a ludzie z zamku wyszli na jego spot­kanie.

— To naczelnik Sûreté — Rouletabille wskazał wysiadającego. — Zobaczymy teraz, co Fryderyk Larsan ma na wątrobie i czy jest przebieglejszy od innych...  

Za powozem naczelnika jechały trzy inne, zapeł­nione reporterami, którzy chcieli także dostać się do parku. Ale przy furcie stali dwaj policjanci z pole­ceniem niewpuszczania nikogo. Naczelnik Sûreté uspokoił niecierpliwość reporterów, przyrzekając, że wieczorem udzieli prasie wiadomości, oczywiście o ile nie przyniesie to szkody dalszemu śledztwu. 

 

 

 



ROZDZIAŁ JEDENASTY



W którym Fryderyk Larsan tłumaczy, w jaki sposób zbrodniarz mógł wyjść z Żółtego Pokoju



Wśród masy papierów, dokumentów, wyjątków z dzienników i akt, jakimi rozporządzam w sprawie Tajemnicy Żółtego Pokoju, znajduje się dokument szczególnie ciekawy.

Jest to protokół ze słynnego przesłuchania świad­ków, które miało miejsce tego popołudnia w labora­torium profesora Stangersona. Odbywało się ono w obecności naczelnika Sûreté. Sprawozdanie to zawdzięczamy protokolantowi pana Maleine, któ­ry idąc za przykładem sędziego śledczego, w wol­nych chwilach zajmował się twórczością literacką.

Miało być ono częścią książki, która nigdy się nie ukazała, a miała nosić tytuł: „Moje przesłuchania".

Ofiarował mi to sprawozdanie sam autor wkrótce po rozwiązaniu zagadki.

Oto ono. Nie jest to tylko sucha relacja z pytań i odpowiedzi. Protokolant notował tu często swoje osobiste wrażenia. 

 

 

OPOWIADANIE PROTOKOLANTA SĄDOWEGO



 



Już od godziny — opowiada autor — sędzia śled­czy i ja znajdowaliśmy się w Żółtym Pokoju wraz z przedsiębiorcą, który według planów profesora Stangersona budował pawilon. Przedsiębiorca przy­był z jednym robotnikiem. Pan de Marquet kazał ro­botnikowi oczyścić ściany, to znaczy zerwać zupeł­nie tapety. Uderzenia młotków i oskardów udowodni­ły nam, że żaden otwór nie istnieje. Długo ostukiwa­no podłogę i sufit. Nie odkryliśmy nic. Pan de Marquet był zachwycony i powtarzał: — Co za sprawa, panie przedsiębiorco! Co za sprawa! Zoba­czy pan, że nigdy się nie dowiemy, jak zbrodniarz wyszedł z tego pokoju.

Nagle rozpromieniony pan de Marquet raczył so- pie przypomnieć, że jego obowiązkiem jest jednak szukać rozwiązania. Wezwał więc sierżanta policji i rzekł: 

— Idźcie do zamku i poproście pana Roberta Da­rzaka, aby przyszedł do laboratorium. Ojciec Jakub niech także przyjdzie. Każcie swoim ludziom przy­prowadzić oboje dozorców. 

W pięć minut później wszyscy zebrali się w la­boratorium. Przybyły do Glandier naczelnik Sûreté przyszedł również. Siedziałem przy biurku pana Stangersona, gotowy do pracy, kiedy pan de Mar­quet wystąpił z małą przemową, równie orginalną jak niespodziewaną:

— Ponieważ dotychczasowe śledztwo — rzekł — nie dało żadnych wyników, więc jeśli państwo po­zwolą, odrzucimy tym razem stary system przesłu­chiwania. Nie będę was wzywał kolejno. Wszyscy zostaniemy tutaj: pan Stangerson, pan Robert Da­rzac, ojciec Jakub, oboje dozorcy, pan naczelnik Sûreté, pan protokolant i ja. Będziemy wszyscy na jednakowych prawach. Dozorcy zechcą na chwilę zapomnieć, że są aresztowani. Będziemy rozmawiali. Zaprosiłem tu wszystkich na rozmowę. Jesteśmy na miejscu zbrodni — o czym więc możemy mówić, jeśli nie o niej. Mówmy więc. Mówmy dużo, inte­ligentnie lub głupio. Powiedzmy wszystko, co przyj­dzie nam do głowy. Bez metody, bo metoda nie doprowadziła nas do niczego. Odwołuję się z go­rącą prośbą do wielkiego boga — Przypadku. Za­czynajmy! 

Po czym, przechodząc obok mnie szepnął:

— No co, wyobraża pan sobie, co za scena? Wy­myśliłby pan kiedy coś takiego? Zrobię z tego jedno­aktówkę do „Wodewilu" — zatarł ręce z zadowo­leniem. 

Spojrzałem na pana Stangersona. Lekarze orzekli, że panna Stangerson może przeżyć zadane rany. Ale nadzieja nie starła ze szlachetnej twarzy profesora wyrazu wielkiego cierpienia. Ten człowiek był przeświadczony o śmierci swej córki i to go zała­mało. Jego niebieskie oczy, jasne i łagodne, wyrażały nieskończony smutek. Miałem okazję kilka­krotnie widzieć pana Stangersona w czasie uro­czystości publicznych. Uderzył mnie wtedy wyraz tych oczu, czystych jak u dziecka. Było to spoj­rzenie marzycielskie, wzniosłe i nierzeczywiste, spojrzenie wynalazcy lub obłąkanego. Obok niego widziano zawsze jego córkę. Podobno nigdy się nie rozłączali.

Panna Stangerson, która miała wówczas trzydzie­ści pięć lat wyglądając zaledwie na trzydzieści, poświęciła się całkowicie nauce. Jej królewska uro­da bez jednej zmarszczki, zwycięska wobec czasu i miłości, ciągle jeszcze budziła zachwyt. Czy mo­głem wówczas przewidzieć, że pewnego dnia znajdę się u wezgłowia jej łóżka ze swymi papierami, że zobaczę ją prawie umierającą, gdy będzie opowia­dać nam z wysiłkiem najbardziej potworną i naj­bardziej tajemniczą historię, jaką słyszałem w ciągu mojej pracy? Czy mogłem przewidzieć, że tak jak dzisiejszego popołudnia, znajdę się naprzeciw zroz­paczonego ojca, który daremnie usiłuje wytłuma­czyć sobie, jakim sposobem morderca jego córki zdołał mu się wymknąć? 

— Zaczynamy, panie Stangerson — rzekł pan de Marquet z powagą — proszę usiąść dokładnie na tym samym miejscu, na którym znajdował się pan, gdy córka pana wyszła do swego pokoju. 

Pan Stangerson podniósł się i usiadł w odległości pięćdziesięciu centymetrów od drzwi Żółtego Pokoju. Mówił głosem bezbarwnym, jakby mar­twym.

— Tu się znajdowałem. Koło godziny jedenastej, po zakończeniu małego doświadczenia chemiczne­go w piecykach laboratoryjnych, przesunąłem tu­taj swoje biurko, ponieważ ojciec Jakub, który spę­dził wieczór na czyszczeniu niektórych przyrządów, potrzebował miejsca na ich ułożenie. Moja córka pracowała przy tym samym biurku. Gdy wstała, po­całowała mnie, pożegnała ojca Jakuba, a następnie musiała przecisnąć się z trudem między biurkiem i drzwiami, aby wejść do swego pokoju. To panu udowodni, że byłem bardzo blisko miejsca, w któ­rym usiłowano popełnić zbrodnię. 

— Co się stało z tym biurkiem? — przerwałem, posłuszny życzeniu szefa, aby wtrącać się do „roz­mowy". — Co się stało z biurkiem, gdy pan usły­szał krzyk: „Morderca!" i strzały rewolwerowe? 

— Aby przedostać się do drzwi, odepchnęliśmy je pod ścianę — odpowiedział ojciec Jakub — pra­wie na to samo miejsce, gdzie stoi teraz, panie protokolancie. 

Ciągnąłem dalej swoje rozumowanie, które zre­sztą uważałem tylko za hipotezę.

— Czy biurko stało tak blisko drzwi, że człowiek, wychodzący chyłkiem z pokoju, mógł wśliznąć się pod nie i przejść niepostrzeżony?  

— Pan ciągle zapomina o tym — wtrącił pan Stangerson ze znużeniem — że moja córka zamknę­ła drzwi na klucz i zasuwę, że drzwi pozostały zamknięte i że myśmy dobijali się do nich od mo­mentu zbrodniczego napadu. Byliśmy przy drzwiach, gdy toczyła się walka mego biednego dziecka z mor­dercą. Odgłosy tej walki dochodziły do nas, sły­szeliśmy moją nieszczęśliwą córkę duszącą się pod naciskiem palców, których krwawe ślady pozosta­ły na jej szyi. Chociaż napad był nagły, my by­liśmy równie prędcy i natychmiast znaleźliśmy się pod drzwiami, które dzieliły nas od miejsca dra­matu. 

Wstałem, podszedłem do drzwi i zbadałem je bar­dzo uważnie jeszcze raz. Później odszedłem znie­chęcony.

— Wyobraźcie sobie — rzekłem — że dolna część drzwi może być otwarta bez otwierania całych drzwi, a zagadka zostanie rozwiązana. Niestety, to ostatnie przypuszczenie jest nie do przyjęcia po zba­daniu drzwi. Są to mocne i grube drzwi dębowe, zbu­dowane tak, że tworzą niepodzielną całość. Widać to mimo uszkodzeń spowodowanych przy ich wy­ważaniu. 

— O tak — zawołał ojciec Jakub — to stare, mocne drzwi przeniesione tutaj z zamku. Teraz już się takich nie robi. Musieliśmy użyć żelaznej sztaby, aby dać im radę we czworo, bo dozorczyni też nam pomagała. To dzielna kobieta, panie sędzio. Przy­kro patrzeć, że teraz są aresztowani. 

Ojciec Jakub nie skończył jeszcze mówić, gdy płacze i skargi dozorców rozpoczęły się od nowa. Nigdy nie widziałem tak płaczliwych oskarżonych. Patrzyłem na nich ze wstrętem; nawet zakładając ich niewinność nie mogłem zrozumieć, dlaczego obojgu zabrakło opanowania w obliczu nieszczę­ścia. W podobnych wypadkach spokój znaczy wię­cej niż wszystkie łzy, jakie wylewają najczęściej symulanci i hipokryci.

— Dość tych płaczów, powtarzam raz jeszcze! — zawołał pan de Marquet. — We własnym interesie powiedzcie nam, co robiliście pod oknami pawilonu w czasie, gdy mordowano waszą panią? Znajdowa­liście się obok pawilonu, gdy spotkał was ojciec Jakub. 

— Szliśmy na spacer... — wyjąkali oboje. Ko­bieta dodała: — Ach, gdybyśmy go złapali, miałby za swoje... 

I tym razem nie udało nam się wyciągnąć od nich nawet dwóch rozsądnych zdań. Wypierali się gwałtownie, wzywali Boga i wszystkich świętych na świadków, że byli w łóżku, gdy usłyszeli strzał.

— Były dwa strzały, nie jeden. Widzicie sami, jak kłamiecie. Jeśli usłyszeliście jeden, musieliście usłyszeć i drugi.  

— Dobry Boże! Panie sędzio, myśmy słyszeli tylko drugi. Pewnie spaliśmy jeszcze, gdy strzelono pierwszy raz... 

— A jednak były dwa strzały — rzekł ojciec Ja­kub. — Jestem pewien, że w rewolwerze magazynek był pełny. Znaleźliśmy dwie wypalone łuski, dwie kule i słyszeliśmy zza drzwi dwa strzały. Prawda, panie profesorze? 

— Tak — potwierdził pan Stangerson — były dwa strzały. Najpierw jeden głuchy, później drugi, głośny. 

— Dlaczego wciąż kłamiecie? — zawołał pan de Marquet, zwracając się do dozorców. — Myślicie, że policja jest tak głupia jak wy? Wszystko dowo­dzi, że w chwili dramatu byliście na dworze, blisko pawilonu. Co robiliście tam? Nie chcecie powie­dzieć? Milczenie potwierdza wasz udział w napa­dzie. — Z kolei zwrócił się do pana Stangersona: — Nie mogę sobie inaczej wytłumaczyć ucieczki zbrod­niarza, jak tylko przy pomocy tych dwojga. Na­tychmiast po wyważeniu drzwi, gdy pan zajął się swym nieszczęśliwym dzieckiem, dozorca z żoną ułatwili ucieczkę nędznikowi, który prześliznął się poza nimi, przeszedł do okna w sieni i wyskoczył do parku. Dozorca zamknął za nim okno i okiennice. Same się przecież nie zamknęły. Oto, co ja my­ślę. Jeśli ktoś wyobraża to sobie inaczej, niech mówi.  

— To nieprawdopodobne — powiedział pan Stan­gerson. — Nie wierzę w winę ani współudział do­zorców, chociaż nie rozumiem, co mogli robić o tej porze w parku. Powtarzam: to nieprawdopodobne, ponieważ dozorczyni trzymała lampę i nie ruszyła się z progu pokoju, kiedy ja nachylałem się nad córką. Byłoby niemożliwością wejść albo wyjść z tego pokoju nie przechodząc przez ciało mojej córki i nie potykając się o nie. To niemożliwe, po­nieważ ojcu Jakubowi i dozorcy wystarczyło spoj­rzeć na pokój i pod łóżko, co i ja zrobiłem wchodząc, aby widzieć, że w pokoju nie było nikogo poza mo­im umierającym dzieckiem. 

— A co pan o tym myśli, panie Darzac? Pan jeszcze nic nie mówił — zapytał sędzia. 

Robert Darzac odparł, że nic w tej sprawie nie ma do powiedzenia.

— A pan, naczelniku?... 

Pan Dax, naczelnik Sûreté, aż do tej chwili tylko słuchał i oglądał pokój. Wreszcie raczył się ode­zwać:

— Zanim znajdzie się zbrodniarz, trzeba odna­leźć motyw zbrodni. To nas trochę posunie naprzód. 

— Panie naczelniku, wygląda, że zbrodnia zosta­ła popełniona z niskich pobudek — odpowiedział pan de Marquet. — Ślady zostawione przez morder­cę, ordynarna chustka i zniszczony beret, pozwalają sądzić, że zbrodniarz nie należał do wyższych klas społecznych. Może dozorcy mogliby to nam wyja­śnić?... 

Naczelnik Sûreté zwrócił się do pana Stangersona i ciągnął dalej zimnym tonem, będącym, moim zda­niem, dowodem głębokiej inteligencji i silnego cha­rakteru: i

— Czy panna Stangerson miała wkrótce wyjść za mąż? 

Profesor spojrzał ze smutkiem na Roberta Da­rzaka.

— Tak, za mego przyjaciela, którego rad bym na­zwać synem... za Roberta Darzaka. 

— Panna Stangerson czuje się dużo lepiej i szyb­ko wyleczy się ze swych ran. Małżeństwo będzie tylko opóźnione, prawda? — badał szef Sûreté. 

— Mam nadzieję. 

— Jak to? Nie jest pan tego pewien? 

Pan Stangerson umilkł. Robert Darzac był zmie­szany. Zauważyłem to po drżeniu jego ręki, szar­piącej łańcuszek zegarka. Nic nie ujdzie mojej uwagi. Pan Dax zakaszlał podobnie jak pan de Mar­quet, gdy jest zakłopotany:

— Pan rozumie — rzekł — że w tak zawiłej sprawie nie możemy niczego pominąć. Musimy wie­dzieć o wszystkim, nawet o najmniejszej, najbłah­szej rzeczy dotyczącej ofiary... Wskazówki, na po­zór nieznaczne... Dlaczego przypuszcza pan teraz, że to małżeństwo może nie dojść do skutku, skoro mamy prawie pewność uratowania życia panny Stangerson? Powiedział pan: mam nadzieję. Ta na­dzieja wygląda jak wątpliwość. Dlaczego pan wątpi? 

Pan Stangerson odrzekł z widocznym wysiłkiem:

— Tak. Ma pan rację... Lepiej, aby pan wiedział wszystko. Zresztą, Robert Darzac będzie tego same­go zdania. 

Robert Darzac, którego bladość w tej chwili wy­dawała mi się nienaturalna, potwierdził ruchem gło­wy, że podziela zdanie profesora. Nie był w stanie wykrztusić słowa.

— Musi pan wiedzieć, panie naczelniku — mówił dalej pan Stangerson — że córka moja postanowiła nigdy mnie nie opuszczać i dotrzymywała tego mi­mo moich próśb. Wiele razy namawiałem ją na małżeństwo. Uważałem to za swój obowiązek. Ro­berta Darzaka znaliśmy od dawna. Robert Darzac kocha moją córkę. 

Przez pewien czas miałem prawo wierzyć, że i on jest kochany, kiedy z radością usłyszałem z ust córki, że w końcu zgadza się na małżeństwo, które­go tak pragnąłem.

Jestem już stary. Była to szczęśliwa chwila, gdy dowiedziałem się wreszcie, że po mojej śmierci bę­dzie miała obok siebie kogoś, kogo kocham i sza­nuję za wielkie serce i wiedzę, i kto będzie ją ko­chał i podejmie z nią naszą wspólną pracę. Tymczasem, na dwa dni przed wypadkiem, nie wiem z jakiego powodu, moja córka powiedziała mi, że nie poślubi Roberta Darzaka.

Zapadło ciężkie milczenie.

—Czy panna Stangerson nie dała panu żadnego wyjaśnienia? — zapytał pan Dax. — Nie wyjawiła w ogóle powodu?

— Powiedziała mi, że jest już za stara na małżeń­stwo... że czekała zbyt długo... że zastanowiła się dobrze... że szanuje i kocha nawet Roberta Darzaka, ale woli, żeby sprawy pozostały tak, jak były do­tychczas. Powiedziała także, że będzie szczęśliwa widząc, iż więzy czystej przyjaźni, jaka łączyła nas z Robertem Darzakiem, zacieśniają się jeszcze bar­dziej, ale o małżeństwie nie chce już nigdy słyszeć. 

— To dziwne — mruknął pan Dax. 

— Dziwne — powtórzył pan de Marquet. 

Pan Stangerson odrzekł z bladym i chłodnym uśmiechem:

— Motywu zbrodni trzeba szukać gdzie indziej... 

— W każdym razie — powiedział zniecierpliwio­ny pan Dax — nie jest nim kradzież. 

— O, tego jesteśmy pewni! — wykrzyknął sędzia śledczy. 

W tej chwili drzwi laboratorium otworzyły się.

Sierżant, policji podał sędziemu śledczemu jakiś bilet! Pan de Marquet przeczytał go i wykrzy­knął: — Tego już za wiele!

— Co to takiego? — zapytał naczelnik Sûreté. 

— Kartka od pewnego reportera z „Epoki”, pana Józefa Rouletabille. Pisze on: „Jednym z motywów zbrodni była kradzież". 

Naczelnik Sûreté uśmiechnął się:  

— Ach, młody Rouletabille... Słyszałem już o nim, uchodzi za geniusza... Niech mu pan pozwoli wejść, panie sędzio. 

Wpuszczono Józefa Rouletabille. Poznałem go dziś rano w pociągu wiozącym nas do Epinay-sur -Orge. Dostał się do naszego przedziału wbrew mej woli. Przyznaję się szczerze, że jego maniery, swo­boda, jego dawanie do zrozumienia, że domyśla się czegoś w sprawie, w której sprawiedliwość niczego nie może dociec, uprzedziły mnie do niego. W ogóle nie lubię dziennikarzy, to warchoły i tupeciarze, których unikać trzeba jak zarazy. Ten gatunek lu­dzi uważa, że wszystko im wolno, i nie szanuje ni­czego. Gdy ma się nieszczęście zgodzić z nimi w jakiejś sprawie i pozwolić im się zbliżyć, stają się natychmiast napastliwi.

Ten wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat, a bez­czelność, z jaką nas wypytywał i dyskutował z na­mi, sprawiła, że wydawał mi się wyjątkowo wstrętny.'

Zresztą miał szczególny sposób prowadzenia roz­mowy: po prostu kpił z nas sobie. Wiem dobrze, że „Epoka" jest wpływową gazetą, z którą trzeba żyć w zgodzie, ale nawet ona zrobiłaby lepiej nie bio­rąc szczeniaków na redaktorów.

Józef Rouletabille wszedł do laboratorium, ukło­nił się nam i zaczekał, aż pan de Marquet zapyta go o wyjaśnienie.

— Pan twierdzi — rzekł sędzia — że zna motyw zbrodni? I że tym motywem, mimo wszystko, była kradzież? 

— Nie, panie sędzio. Wcale nie twierdzę, że mo­tywem zbrodni była kradzież, i nie wierzę w. to. 

— Cóż więc znaczy ten bilet? 

— Mówi on o tym, jednym z motywów była kradzież. 

— Z czego pan to wywnioskował? 

— Jeśli zechcecie mi panowie towarzyszyć, po­każę wam dowody. 

I młody człowiek zaproponował, abyśmy przeszli za nim do sieni. Poszliśmy. Tutaj skierował się w stronę umywalni i poprosił sędziego, aby ukląkł obok niego. Światło przedostawało się do umywalni przez oszklone drzwi od sieni i gdy drzwi te były otwarte, było w niej zupełnie jasno. Pan de Marquet i Józef Rouletabille uklękli na progu. Reporter wskazał jakieś miejsce na kaflach podłogi.

— Ojciec Jakub nie mył tej posadzki od dłuż­szego czasu — rzekł. — Widać to po kurzu, który ją pokrywa. Teraz proszę spojrzeć na te dwa ślady szerokich stóp i na czarny pył, który znaczy wszędzie kroki zbrodniarza. Ten pył jest miałem węglo­wym ze ścieżki, wiodącej przez las w Epinay do Glandier. Wie pan, że jest tam wioska węglarzy, którzy produkują duże ilości węgla drzewnego. Otóż co zrobił zbrodniarz: dostał się tutaj po po­łudniu, gdy w pawilonie nie było nikogo, i popełnił kradzież. 

— Ale jaką kradzież? Co ukradł? Jakie pan ma dowody kradzieży? 

— Na ślad kradzieży naprowadziło mnie... — ciągnął dalej dziennikarz. 

— Toi — przerwał pan de Marquet, ciągle jesz­cze klęcząc na podłodze. 

— Taki — odrzekł Rouletabille. 

Pan de Marquet wyjaśnił nam, że rzeczywiście na zakurzonej posadzce obok śladu stóp jest świeży ślad ciężkiego prostokątnego pakunku. Można było z łatwością rozpoznać odbicie sznurka, którym był owiązany.

— To pan jednak wszedł tutaj, panie Rouleta­bille? Zabroniłem ojcu Jakubowi wpuszczać kogo­kolwiek. Miał pilnować pawilonu. 

— Proszę się nie gniewać na ojca Jakuba. Przy­szedłem tu z panem Robertem Darzakiem. 

— Ach, tak... — powiedział sędzia niezadowolo­ny, rzucając z ukosa spojrzenie na Roberta Darza­ka, który ciągle milczał.  

— Gdy zobaczyłem ślady po pakunku obok śla­dów stóp, byłem już pewny kradzieży — mówił dalej Rouletabille. — Złodziej nie przychodziłby przecież z paczką. Zrobił ją tutaj z przedmiotów bez wątpienia skradzionych i postawił w kącie, żeby zabrać ją w chwili ucieczki. Obok tej paczki położył swoje ciężkie obuwie. Proszę spojrzeć: nie ma śla­dów, które prowadziłyby do tych butów; a buty stały jeden przy drugim, tak jak się je stawia po zdjęciu z nóg. Teraz jest zrozumiałe, że zbrodniarz uciekając z Żółtego Pokoju, nie zostawił śladów stóp ani w laboratorium, ani w sieni. Kiedy wszedł za pierwszym razem do Żółtego Pokoju, zdjął obu­wie, zapewne dlatego, że go krępowało, albo dlatego, że nie chciał robić hałasu. Siady jego przejścia przez sień i przez laboratorium zostały zmyte przez ojca Jakuba. To nasuwa nam przypuszczenie o wej­ściu zbrodniarza przez otwarte okno do sieni pod­czas pierwszej nieobecności ojca Jakuba, przed myciem podłogi, które nastąpiło o piątej trzy­dzieści. 

Zdjąwszy obuwie zbrodniarz zaniósł je do umy­walni, przechylił się przez próg i postawił buty koło paczki. Dlatego na powłoce kurzu nie ma śladu stopy gołej albo ubranej w skarpetkę... czy nawet w inny pantofel. Buty zostawił więc obok paczki. W tej chwili kradzież była już dokonana. Teraz człowiek ten wraca do Żółtego Pokoju i wślizguje się pod łóżko, gdzie ślad jego ciała jest dokładnie widoczny na podłodze, a nawet na macie, która była w tym miejscu lekko zwinięta i bardzo po­gnieciona. Nawet świeżo wyrwane źdźbła słomy świadczą o wejściu zbrodniarza pod łóżko.

— Tak, tak, o tym wiemy... — rzekł pan de Mar­quet. 

— Ten powrót pod łóżko dowodzi — ciągnął da­lej błyskotliwy adept dziennikarstwa — że kradzież nie była jedynym powodem przyjścia tego człowie­ka. Nie mówcie mi, że schronił się tam spostrzegłszy przez okno w sieni nadchodzącego ojca Jakuba albo pana lub pannę Stangerson. Byłoby mu dużo pew­niej wejść na strych i w ukryciu oczekiwać okazji do ucieczki. Nie, nie... On chciał wejść do Żółtego Pokoju... 

Teraz odezwał się naczelnik Sûreté:

— Zupełnie nieźle, młody człowieku. Gratuluję panu. Chociaż nie wiemy jeszcze, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł, znamy już krok po kroku jego drogę tutaj. Wiemy także, co zrobił: ukradł. Ale co ukradł? 

— Rzeczy wyjątkowo cenne — odpowiedział re­porter. 

W tej chwili usłyszeliśmy krzyk w laboratorium. Dobiegliśmy tam i znaleźliśmy pana Stangersona, który z błędnymi oczami i drżącymi rękami wska­zywał nam jakąś szafkę, wyglądającą na biblioteczkę. Otworzył ją — była pusta. Profesor upadł na fotel, stojący przy biurku, i jęknął: — Jeszcze raz mnie okradziono.

Ciężka łza popłynęła mu po policzku.

— Nie mówcie o tym ani słowa mojej córce... Zmartwiłaby się jeszcze bardziej niż ja... — Wes­tchnął głęboko i dodał bolesnym tonem, którego nigdy nie zapomnę: — Zresztą to wszystko nie­ważne, byleby ona żyła... 

— Będzie żyła — powiedział głosem dziwnie wzruszonym Robert Darzac. 

— A my odnajdziemy skradzione przedmioty — dodał pan Dax. — Co było w tej szafce? 

— Dwadzieścia lat mego życia albo raczej na­szego życia, mojej córki i mego — odpowiedział głucho profesor. — Od dwudziestu lat przechowy­waliśmy tutaj najcenniejsze dokumenty, najważ­niejsze sprawozdania z naszych doświadczeń i prac. Był to wybór ze wszystkich dokumentów znajdują­cych się w tym pokoju. Niepowetowana strata dla nas i, śmiem twierdzić, dla nauki. Wszystkie etapy, przez które musiałem przejść, aby dojść do udowod­nienia niszczenia materii, były przez nas zanotowa­ne, zobrazowane fotografiami i wykresami. Złoży­liśmy je tutaj. Szkice trzech naszych aparatów: jeden do badania utraty materii pod wpływem pól szybko- zmiennych przez ciała elektryzowane; drugi do uwidocznienia utraty elektryczności pod działaniem energii rozłożonej, zawartej w gazach palnych, trze­ci — bardzo złożony, nowy eliminator kondensator różniczkowy. Cały zbiór naszych wzorów, ilustru­jący własności podstawowe tworzyw pośrednich między ciałami stałymi i gazami. Dwadzieścia lat doświadczeń nad chemią i nieznanymi równoważni­kami pierwiastków, rękopis, który miałem wydać pod tytułem: „Wrażliwość metali". I czy ja wiem, co jeszcze? Człowiek, który tu przyszedł, zabrał mi wszystko, moją córkę i moje dzieło... Serce i duszę... 

Sławny Stangerson płakał jak dziecko. Otoczy­liśmy go w milczeniu, wzruszeni wielkim cierpie­niem. Robert Darzac oparty o fotel profesora, na próżno usiłował ukryć łzy. Przez chwilę wydawał mi się nawet sympatyczny, mimo odrazy, która instynktownie obudziła się we mnie do tego zagad­kowego człowieka, jego dziwnego zachowania i nie­wytłumaczonego niepokoju.

Tylko jeden Józef Rouletabille zbliżył się spokoj­nie do pustej szafy, tak jak by jego drogocenny czas i „posłannictwo na ziemi" nie pozwalały mu zatrzymać się nad ludzkim nieszczęściem. Przerwał uroczyste milczenie, którym uczciliśmy tragedię wielkiego Stangersona, i udzielił nam kilku zupeł­nie zbędnych informacji o tym, jak poprzez jednocze­sne odkrycie śladów w umywalni, o których pisa­łem wyżej, i opróżnionej cennej szafki w laborato­rium doszedł do wykrycia kradzieży. Mówił, że gdy wszedł do laboratorium, pierwszą rzeczą, która go uderzyła, był dziwny kształt tego mebla, jego solid­ność, jego żelazna konstrukcja, chroniąca od ognia, a przy tym fakt, że w drzwiach takiej szafy, prze­znaczonej do przechowywania czegoś wyjątkowo ważnego, tkwił klucz. Zazwyczaj kasy pancernej nie zostawia się otwartej. Ponadto ten sam mały klu­czyk z miedzianą główką, bardzo skomplikowany w kształcie, który zwrócił uwagę Józefa Rouletabille'a, uśpił naszą. Nam, choć nie jesteśmy już dziećmi, obecność klucza w zamku nasuwa myśl o bezpieczeństwie. U Józefa Rouletabille, widocznie geniusza, obecność klucza w zamku budzi myśl o kradzieży. Przekonaliśmy się, że miał rację. 

Pan de Marquet wydawał się z tego powodu bar­dzo zakłopotany: nie wiedział, czy ma się cieszyć z odkrycia czy też martwić, że to nie on sam wpadł na nowe tropy zbrodniarza. Nasz zawód przynosi ze sobą takie gorycze, ale nie mamy prawa być ma­łodusznymi; gdy chodzi o dobro ogólne, musimy schować do kieszeni miłość własną. Tak więc pan de Marquet opanował się i uznał za stosowne przy­łączyć swe komplementy do pochwał pana Daxa, który nie szczędził ich Rouletabille'owi.

Nicpoń wzruszył tylko ramionami, mówiąc:

— Nie ma za co. 

Byłbym z przyjemnością wymierzył mu policzek, szczególnie w chwili, gdy dorzucił:  

— Trzeba by było tylko zapytać pana Stangerso­na, kto zwykle opiekował się tym kluczykiem. 

— Moja córka. Nie rozstawała się z nim nigdy — odpowiedział pan Stangerson. 

— Ach! Ależ to zmienia postać rzeczy i nie zga­dza się z rozumowaniem pana Rouletabille'a! — za­wołał pan de Marquet. — Jeśli ten klucz miała zaw­sze panna Stangerson, morderca musiał czekać na nią tej nocy, aby ukraść klucz, i kradzież zostałaby popełniona dopiero po morderstwie. A po dokonaniu morderstwa były w laboratorium cztery osoby. Sta­nowczo nic już nie rozumiem. — Po czym powtórzył zrozpaczonym tonem: — Nic nie rozumiem! 

Musiało to być dla niego szczytem upojenia, bo pan de Marquet jest najszczęśliwszy wtedy, kiedy „nic nie rozumie”.

— Kradzież — odpowiedział reporter — mogła mieć miejsce tylko przed morderstwem. To jest pew­ne ze względów, o których wszyscy wiemy. Gdy zbrodniarz wszedł do pawilonu, miał już przy sobie klucz z miedzianą główką.

— To niemożliwe — powiedział łagodnie pan Stangerson. 

— Nawet bardzo możliwe, jest na to dowód. 

Wcielony diabeł wyjął teraz z kieszeni numer

„Epoki” z 21 października i pokazując nam ogło­szenie, przeczytał:

— „Wczoraj, w wielkich magazynach Louvre'u zgubiono woreczek z czerwonego atłasu. Woreczek ten zawierał różne przedmioty, między innymi mały kluczyk z miedzianą główką. Znalazcy zostanie wy­płacona wysoka nagroda. Wiadomości proszę kie­rować na adres: poste-restante M.A.T.H.S.N. biuro Nr 40”. Czy te inicjały nie kryją panny Stanger­son? — ciągnął reporter. — Czy kluczyk z miedzia­ną główką nie jest tym właśnie kluczykiem? Zawsze czytałem ogłoszenia. W moim zawodzie, jak i w pań­skim, panie sędzio, trzeba zawsze czytać drobne ogłoszenia... Odkrywa się w nich tyle spraw... i klu­cze od tylu spraw. Nie zawsze mają one miedziane główki, ale są nie mniej interesujące. To ogłoszenie zainteresowało mnie szczególnie tajemniczością, ja­ką otaczała ów niewinny przedmiot kobieta, która go zgubiła. Obiecywała wysoką nagrodę! Jak jej musiało zależeć na tym kluczyku! Przypomniałem sobie te sześć liter: M.A.T.H.S.N. Cztery pierwsze wskazały mi natychmiast imię. Na pewno, myśla­łem, Math, Mathilde... osoba, która zgubiła kluczyk o miedzianej główce, ma na imię Matylda. Ale nie mogłem zrozumieć dwóch ostatnich liter. Odrzuci­łem więc gazetę i zająłem się inną sprawą... Kiedy w cztery dni później wieczorne gazety oznajmiły wielkimi literami o zamachu na życie panny Matyl­dy Stangerson, bez wielkiego wysiłku skojarzyłem imię Matyldy, z literami' z ogłoszenia. Trochę za­ciekawiony, zażądałem w administracji numeru z tego dnia. Zapomniałem dwóch ostatnich liter: S.N. Kiedy je odczytałem, nie mogłem powstrzymać okrzyku: Stangerson! Wskoczyłem do fiakra i po­pędziłem do biura pocztowego Nr 40. Zapytałem: Czy macie list z takim adresatem: M.A.T.H.S.N.? Urzędnik odpowiedział: „Nie". A gdy nalegałem, aby jeszcze poszukał, dodał: „Mój panie! Co za żarty! Miałem list z literami M.A.T.H.S.N., ale od­dałem go trzy dni temu pewnej damie, która go za­żądała. Dziś z kolei pan przychodzi po ten list. Przedwczoraj jakiś mężczyzna żądał go ode mnie równie natarczywie. Mam już dość tych głupich żartów!" Zapytałem urzędnika o te dwie osoby, któ­re już zgłaszały się po list, ale albo wolał się uchy­lić od odpowiedzi, bojąc się, że i tak już za dużo powiedział, albo rzeczywiście był zdenerwowany mimowolnym żartem. Nie odpowiedział mi... 

Rouletabille umilkł. Milczeliśmy wszyscy. Każdy wyciągnął wnioski z dziwnej historii na poczcie. Wydawało się, że teraz trzymamy mocną nić, po której będzie można dojść do kłębka tej zagadko­wej sprawy.

Pan Stangerson rzekł:

— Jest prawie pewne, że moja córka zgubiła ten klucz i nie chciała mi o tym powiedzieć, aby za­oszczędzić mi zmartwień. Prosiła znalazcę o wiado­mość na poste-restante. Widocznie obawiała się, że podając nasz adres, zdradziłaby przede mną fakt utraty klucza. To bardzo logiczne i naturalne, po­nieważ byłem już raz okradziony, panowie. 

— Gdzie? Kiedy? — zapytał naczelnik Sûreté. 

— Wiele lat temu, w Ameryce, w Filadelfii. Skra­dziono z mego laboratorium tajemnicę dwóch wy­nalazków, które mogły stać się dobrem narodu... Nie tylko nie dowiedziałem się nigdy, kto je zabrał, ale nigdy więcej nie usłyszałem o przedmiocie kradzieży. Pewnie dlatego, że dla pokrzyżowania planów złodzieja, sam ofiarowałem owe dwa wyna­lazki na użytek publiczny, czyniąc kradzież bezuży­teczną. Od tego czasu jestem bardzo ostrożny. Tak dalece ostrożny, że gdy pracuję, zamykam się szczelnie. Kraty w oknach, odosobnienie pawilonu, szafka, w której sam skonstruowałem specjalny zamek, jedyny klucz — wszystko to jest wynikiem mojego smutnego doświadczenia. 

— Bardzo interesujące — oświadczył pan Dax, a Józef Rouletabille zapytał o szczegóły dotyczące woreczka. 

Ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub nie widzieli go od paru dni. W kilka godzin później dowiedzieli­śmy się od samej panny Stangerson, że woreczek został jej skradziony lub sama go zgubiła i że istot­nie tak było, jak przypuszczał jej ojciec. 23 października była w urzędzie pocztowym Nr 40. Doręczony jej list zawierał tylko niewłaściwy żart. Spaliła go natychmiast. Wracając do naszego przesłuchania czy też raczej „rozmowy”, muszę zaznaczyć, że na­czelnik Sûreté zapytał pana Stangersona, w jakich okolicznościach jego córka pojechała do Paryża 20 października, w dniu zgubienia woreczka. Dowie­dzieliśmy się wówczas, że pojechała do stolicy w towarzystwie Roberta Darzaka, który wrócił do zamku dopiero następnego dnia po napadzie. Fakt, że Robert Darzac był obok panny Stangerson w wielkich magazynach Louvre'u w chwili, gdy zginął woreczek, nie mógł przejść nie zauważony. Trzeba przyznać, że zwróciliśmy na to baczną uwagę.

Rozmowa między urzędnikami sądowymi, oskar­żonymi, świadkami i dziennikarzem dobiegała końca, gdy nastąpiła prawdziwie teatralna niespodzianka, w guście pana de Marquet. Sierżant policji zameldo­wał, że Fryderyk Larsan prosi o pozwolenie wejścia. Wpuszczono go natychmiast.

Wszedł trzymając w ręce parę ciężkich, zabłoco­nych butów, które rzucił na podłogę w laborato­rium.

— Oto buty, w których przyszedł zbrodniarz! — rzekł. — Poznajecie je, ojcze Jakubie? 

Ojciec Jakub pochylił się nad cuchnącą skórą i z przerażeniem poznał swoje stare trzewiki, które niedawno rzucił w kąt na strychu. Teraz był tak przejęty, że musiał wyjąć chustkę, by ukryć w niej swoje wrażenie.

Wtedy Fryderyk Larsan wskazał tę chustkę i rzekł:

— Jest i chustka, zadziwiająco podobna do tej, którą znaleziono w Żółtym Pokoju. 

— Tak... wiem o tym dobrze... — wyjąkał ojciec Jakub — one są prawie jednakowe... 

— Wreszcie — ciągnął dalej Fryderyk Larsan — stary beret baskijski, znaleziony w Żółtym Pokoju, mógł kiedyś nakrywać głowę ojca Jakuba. Wszy­stko to, panie naczelniku i panie sędzio, dowodzi, według mnie... trzymajcie się, dobry człowieku! - zawołał do słaniającego się ojca Jakuba — wszy­stko to dowodzi, że zbrodniarz chciał ukryć swoje prawdziwe oblicze. Zrobił to w sposób dość niezrę­czny lub tak się nam tylko wydaje, ponieważ jes­teśmy pewni, że ojciec Jakub, który nie odstępował pana Stangersona, nie jest zbrodniarzem. Ale wy­obraźmy sobie, że pan Stangerson nie przerywał swojej pracy tego wieczoru i że po odejściu córki wrócił natychmiast do zamku; panna Stangerson została napadnięta, gdy nie było nikogo w labora­torium, a ojciec Jakub spał na swym stryszku. Nikt nie miałby wtedy wątpliwości, że mordercą jest oj­ciec Jakub. Zawdzięcza swoje ocalenie tylko temu, że dramat wydarzył się za wcześnie. Zbrodniarz myślał na pewno, wnioskując z ciszy panującej obok, że w laboratorium nie ma już nikogo i chwila działania nadeszła... Człowiek, który przedostał się tu tak tajemniczo i zostawił takie ślady obciążające ojca Jakuba, był bez wątpienia zadomowiony tutaj. 

O której godzinie dokładnie wszedł? Po południu? Wieczorem? Nie umiem powiedzieć! Tylko człowiek zżyty ze sprawami i ludźmi tego pawilonu mógł wejść do Żółtego Pokoju o właściwej porze.

— Przecież nie mógł wejść, gdy w laboratorium byli ludzie? — zawołał pan de Marquet. 

— Cóż my możemy wiedzieć, proszę pana? — od-. powiedział Larsan. — W laboratorium jedzono obiad, wchodziła i wychodziła służba... Robiono doświadczenie chemiczne, które mogło między go­dziną dziesiątą a jedenastą zatrzymać pana Stan­gersona, jego córkę i ojca Jakuba wokół piecyków... w tym kącie koło kominka. Kto mi powie, że zbrod­niarz... domownik, tak, domownik... nie wykorzystał tej chwili, aby wśliznąć się do Żółtego Pokoju, zd ją wszy przedtem buty w umywalni? 

— To nieprawdopodobne — rzekł pan Stanger­son. 

— Ale nie niemożliwe... Ja nic nie twierdzę... Jego wyjście to już inna sprawa. Jak mógł się wym­knąć? Najbardziej naturalnie w świecie! — W tej chwili Fryderyk Larsan umilkł. Ta chwila wydała się nam bardzo długa. Oczekiwaliśmy jego słów ze zrozumiałą niecierpliwością. 

— Nie wchodziłem do Żółtego Pokoju — odezwał się wreszcie Fryderyk Larsan — ale przypuszczam, że panowie upewnili się, że można wyjść z niego tylko przez drzwi. A więc zbrodniarz przyszedł przez drzwi. Jeśli inna droga jest niemożliwa, mu­siała być ta. Popełnił zbrodnię i wyszedł przez drzwi. Kiedy? Wtedy gdy było mu najłatwiej, w mo­mencie zupełnie zrozumiałym, tak zrozumiałym, że nie może być innego wytłumaczenia. Zbadajmy więc wszystkie momenty, jakie nastąpiły po zbrodni. W pierwszej chwili pod drzwiami znaleźli się pan Stangerson i ojciec Jakub gotowi zagrodzić mu dro­gę. Później ojciec Jakub odchodzi, a pan Stanger­son zostaje sam pod drzwiami. Następnie przybywa dozorca. Wreszcie, przed drzwiami znajduje się pan Stangerson, dozorca, jego żona i ojciec Jakub. Póź­niej drzwi zostają wyważone i Żółty Pokój zdobyty. Ucieczka była najbardziej możliwa w chwili, gdy przed drzwiami było najmniej osób. Był moment, gdy była tylko jedna osoba: wtedy kiedy pan Stan­gerson został sam. Chyba że założymy współudział ojca Jakuba, w co ja nie wierzę, bo nie wychodził­by z pawilonu oglądać okno Żółtego Pokoju, gdyby widział otwierające się drzwi i wychodzącego zbrodniarza. 

A więc drzwi otworzyły się, gdy pan Stangerson był sam, i człowiek ten wyszedł. Tu musimy przy­jąć, że pan Stangerson miał poważne powody, żeby nie zatrzymywać zbrodniarza ani nie kazać go za­trzymać, ponieważ pozwolił przejść mu do okna w sieni, a następnie zamknął je za nim. Potem, spo­dziewając się powrotu ojca Jakuba, który powinien był zastać ten sam stan rzeczy, panna Stangerson, ciężko ranna, za namową ojca zapewne, znalazła jeszcze siły, aby zamknąć znów drzwi Żółtego Po­koju na klucz i zasuwę. Później zemdlona upadła na podłogę. Nie wiemy, kto popełnił zbrodnię. Nie wiemy czyimi, jakiego nędznika ofiarami są pan i panna Stangerson, ale nie ma wątpliwości, że oni to wiedzą. Musi to być straszna tajemnica, jeśli ojciec, pozwoliwszy zbrodniarzowi zbiec, nie waha się zostawić umierającej córki za drzwiami, które ona sama za sobą zamyka. Ale w żaden inny spo­sób nie można wytłumaczyć ucieczki zbrodniarza z Żółtego Pokoju!

Milczenie, jakie zapadło po tym olśniewającym a zarazem dramatycznym wyjaśnieniu, miało w so­bie coś przerażającego. Współczuliśmy wszyscy znakomitemu profesorowi, zmuszonemu przez bez­litosną logikę Fryderyka Larsana do wyjaśnienia prawdy swego cierpienia lub do jeszcze bardziej wymownego milczenia. Pełen rozpaczy wstał i wy­ciągnął rękę ruchem tak uroczystym, że pochyliliś­my głowy, jakby wobec świętości. Wtedy doniosłym głosem wypowiedział słowa, które zdawały się wy­czerpywać wszystkie jego siły.

— Przysięgam na życie umierającej córki, że nie odchodziłem od tych drzwi ani na chwilę, odkąd usłyszałem rozpaczliwy krzyk mego dziecka! Przy­sięgam, że te drzwi nie otworzyły się, gdy byłem sam w laboratorium, i wreszcie, gdy wszedłem z mo­imi trzema służącymi do Żółtego Pokoju, zbrodnia­rza w nim nie było! Przysięgam, że nie znam zbrod­niarza! 

Czy mam mówić, że mimo całego patosu tej przy­sięgi, nie uwierzyliśmy słowom pana Stangersona? Fryderyk Larsan odsłonił nam prawdę: nie było po­wodu tracić jej tak szybko.

Gdy pan de Marquet oznajmił, że rozmowa zosta­ła skończona, i zbieraliśmy się już do opuszczenia laboratorium, młody reporter, ten żółtodziób Józef Rouletabille zbliżył się do pana Stangersona i uścis­nął mu dłoń z wielkim szacunkiem. Usłyszałem, jak mówił:

— Wierzę panu. 

 

 

Przerywam cytowanie opowiadania pana Maleine, protokolanta sądowego z Corbeil. Nie muszę informować czytelników, że wszystko, co wydarzy­ło się w laboratorium, powtórzył mi natychmiast z całą dokładnością sam Rouletabille.

 

 

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY



Laska Fryderyka Larsana



 


Zamierzałem opuścić zamek około szóstej wieczo­rem, zabierając artykuł, który mój przyjaciel napisał pośpiesznie w małym saloniku, oddanym nam do dyspozycji przez Roberta Darzaka.

Rouletabille miał nocować w zamku korzystając z zaskakującej gościnności, jaką nam okazywał Ro­bert Darzac, którego w tym smutnym okresie pan Stangerson obarczył wszystkimi kłopotami domo­wymi. Rouletabille postanowił odprowadzić mnie aż na stację w Epinay. Przechodząc przez park powie­dział:

— Fryderyk Larsan to rzeczywiście tęga głowa. Zupełnie zasłużył na swoją reputację. Czy wiesz, jak doszedł do odnalezienia butów ojca Jakuba? Obok miejsca, gdzie spostrzegliśmy ślady elegan­ckich bucików, a utraciliśmy ślady ciężkich choda­ków, w świeżej ziemi zauważył prostokątne wgłę­bienie, wskazujące na to, że niedawno leżał tu kamień. Larsan zaczął go szukać, ale nie znalazł, wywnioskował z tego natychmiast, że musiał on posłużyć zbrodniarzowi jako balast do utopienia butów na dnie stawu. Butów, których chciał się po­zbyć. Wniosek Freda był słuszny, poszukiwania po­twierdziły go! A ja nie zwróciłem uwagi na ten élad po kamieniu! Ale za to wpadłem na coś innego: mimo fałszywych tropów, jakie pozostawił za sobą zbrodniarz, i śladów czarnych stóp, pokrywających się z wymiarami stóp ojca Jakuba (sprawdziłem to bez jego wiedzy na podłodze w Żółtym Pokoju) — stwierdziłem, że łotr chciał rzucić podejrzenie na starego sługę. 

Dlatego powiedziałem ojcu Jakubowi, że znale­ziony w fatalnym pokoju beret musiał być podobny do jego beretu, a chustka taka sama jak ta, której używał. Co do tego jesteśmy zgodni z Larsanem, ale dalej już nie. I to będzie straszne. Jego rozumo­wanie jest fałszywe, a ja będę musiał je obalić „ni­czym"!

Byłem zdumiony tonem głębokiej powagi, z jaką mój młody przyjaciel wymówił ostatnie słowa. Po­wtórzył raz jeszcze:

— Tak... straszne, straszne... Ale czy rzeczywiś­cie walczy się „niczym", gdy walczy się myślą?... 

Zapadła już noc. Przechodziliśmy właśnie obok zamku. Na pierwszym piętrze jedno z okien było półotwarte. Sączące się z niego słabe światło i jakieś głosy zwróciły naszą uwagę. Zbliżyliśmy się aż do drzwi pod oknem. Rouletabille objaśnił szep­tem, że należy ono do pokoju panny Stangerson. Hałas, który nas zatrzymał, na chwilę przycichł, później podniósł się znowu... Były to jakieś tłumione jęki... Udało nam się usłyszeć tylko trzy wyraźnie dobiegające słowa: „Mój biedny Robercie". Roule­tabille położył mi rękę na ramieniu i szepnął do ucha:

— Gdybyśmy mogli wiedzieć, o czym się w tym pokoju mówi, moje poszukiwania byłyby szybko skończone... — i rozejrzał się wokół. 

Otaczała nas wieczorna ciemność; nie widzieliś­my nic poza wąskim, okolonym drzewami trawni­kiem, który ciągnął się za zamkiem. Jęki znowu ucichły.

— Ponieważ nic nie można usłyszeć, trzeba przy­najmniej spróbować zobaczyć — odezwał się Rou­letabille i dając mi znak, żebym szedł cicho, pocią­gnął mnie za sobą na trawnik, do pnia wysokiej brzozy, której biały kształt widać było w ciemno­ściach. Brzoza rosła na wprost budzącego nasze za­interesowanie okna, a jej gałęzie wyrastały prawie na wysokość pierwszego piętra zamku. Z pewno­ścią można z nich było widzieć, co się dzieje w po­koju panny Stangerson. I chyba to miał na myśli Rouletabille, kiedy kazał mi stać cicho, podczas gdy sam, obejmując pień swymi młodymi, silnymi ramionami, rozpoczynał wspinaczkę na drzewo. Wkrótce skrył się między gałęziami i znów zapano­wało milczenie. Uchylone okno naprzeciwko mnie było ciągle oświetlone. Na jego tle nie widziałem żadnego poruszającego się cienia. Drzewo nade mną stało milczące. Czekałem. 

Nagle spośród gałęzi dobiegły do moich uszu słowa:

— Proszę bardzo. 

— Ach, nie, pan będzie łaskaw pierwszy! 

Jacyś dwaj ludzie rozmawiali wysoko, ponad mo­ją głową... Robili sobie grzeczności! Jakież było moje zdumienie, gdy spostrzegłem na gładkiej ko­lumnie drzewa ludzkie postacie, które szybko stanę­ły na ziemi. Rouletabille wchodził na drzewo sam, a zeszło dwóch ludzi!

— Dobry wieczór, panie Sinclair. 

Był to Fryderyk Larsan... Detektyw zajmował już punkt obserwacyjny, na którym mój młody przy­jaciel spodziewał się być sam. Żaden z nich nie przejął się moim zdumieniem. Zrozumiałem, że z wy­sokości swego obserwatorium musieli być świadka­mi jakiejś rozpaczliwej, a pełnej czułości sceny między leżącą w swym łóżku panną Stangerson i Robertem Darzakiem, klęczącym u jej wezgłowia. Teraz każdy z detektywów zdawał się wyciągać bardzo sprytne i różne wnioski. Łatwo było spo­strzec, że ta scena wzruszyła Rouletabille'a i nastawiła go przychylnie dla Darzaka, podczas gdy Lar­san stwierdził tylko doskonałą hipokryzję u narze­czonego panny Stangerson...

Gdy dochodziliśmy do furtki w parku, Larsan zatrzymał nas okrzykiem:

— Moja laska! 

— Zapomniał pan laski? — zapytał Rouletabille. 

— Tak! — odpowiedział detektyw. — Zostawiłem ją pod drzewem! — I odszedł, mówiąc, że zaraz nas dogoni. 

— Przypominasz sobie laskę Fryderyka Larsa­na? — zapytał reporter, gdy zostaliśmy sami. — Jest to zupełnie nowa laska... nie widziałem jej u niego nigdy przedtem... Zdaje się, że mu na niej bardzo zależy... nie zostawia jej ani na chwilę... Można by powiedzieć, że się boi, aby nie wpadła w obce ręce... Aż do dzisiaj nie widziałem nigdy Fryderyka Larsana z laską. Skąd on ją wytrzasnął? To nie jest normalne, aby człowiek, który dotych­czas laski nie używał, nie mógł bez niej zrobić jednego kroku nazajutrz po zbrodni w Glandier! W dniu naszego przyjazdu do zamku, kiedy nas spostrzegł, schował zegarek do kieszeni i podniósł z ziemi laskę ruchem, do którego, być może nie­słusznie, nie przywiązywałem żadnego znacze­nia. 

Byliśmy już poza parkiem; Rouletabille milczał. Jego myśli skupiały się na pewno wokół znaczenia laski Fryderyka Larsana. Jakby na potwierdzenie tego rzekł:

— Fryderyk Larsan przyjechał do Glandier prze­de mną; rozpoczął swoje badania także przede mną; miał czas dowiedzieć się tego, czego ja nie wiem, i odnaleźć to, czego ja nie znalazłem... Gdzie on znalazł tę laskę?... 

Później dorzucił:

— Możliwe, że jego podejrzenia, więcej niż po­dejrzenia: jego rozumowanie, które zmierza zdecy­dowanie przeciw Robertowi Darzakowi, jest oparte na czymś materialnym, dotykalnym, czego on do­tyka, a ja nie... Miałaby to być laska? Gdzież on, do diabła, mógł znaleźć tę laskę? 

W Epinay musieliśmy zaczekać dwadzieścia mi­nut na pociąg; weszliśmy do bufetu. Prawie w tej samej chwili otworzyły się drzwi za nami i ukazał się wymachujący laską Fryderyk Larsan.

— Odnalazłem ją — zawołał z uśmiechem. 

Usiedliśmy we trzech przy stoliku. Rouletabille

nie spuszczał oczu z laski. Był nią tak zajęty, że nie zauważył porozumiewawczych znaków, jakie wymienił Fryderyk Larsan z kolejarzem, młodym człowiekiem, którego podbródek zdobiła mała, roz- targana, jasna bródka. Urzędnik wstał, zapłacił ra­chunek, ukłonił się i wyszedł. Nie przywiązywał­bym do tego porozumienia żadnej wagi, gdyby nie to, że w kilka dni później spotkałem tego samego kolejarza o jasnej brodzie w jednej z najtragiczniej­szych chwil naszego opowiadania. Dowiedziałem się wtedy, że był on agentem Larsana i miał za zada­nie obserwować podróżnych przyjeżdżających i od­jeżdżających ze stacji w Epinay-sur-Orge. Larsan nie zaniedbywał niczego, co mogło być mu potrze­bne.

Spojrzałem na Rouletabille'a.

— Panie Fredzie — powiedział — odkąd ma pan tę laskę? O ile sobie przypominam, zawsze pan cho­dził z rękami w kieszeniach... 

— Dostałem ją w prezencie — odpowiedział de­tektyw. 

— Chyba niedawno? — zapytał Rouletabille. 

— Nie, ofiarowano mi ją w Londynie... 

— A, rzeczywiście, wrócił pan z Londynu, panie Fredzie... Czy mogę obejrzeć tę laskę?... 

— Oczywiście — i Larsan podał ją Rouletabille'owi. 

Była to duża laska z żółtego bambusu, z dziobem kruka i złotą obrączką. Rouletabille oglądał ją do­kładnie.

— Oo! — rzekł szyderczo, podnosząc głowę — ofiarowano panu w Londynie laskę francuską. 

— Możliwe — odpowiedział Fred niezmieszany. 

— Proszę przeczytać markę, napisano tutaj ma­leńkimi literami: Cassette, 6 bis, Opera... 

— Mogą Francuzi prać bieliznę w Londynie, mogą i Anglicy kupować swe laski w Paryżu — odrzekł Fred. 

Rouletabille zwrócił mu laskę.

Gdy mój przyjaciel umieścił mnie już w prze­dziale, zapytał:

— Zapamiętałeś adres? 

— Tak. Cassette, 6 bis, Opera. Możesz liczyć na mnie, jutro otrzymasz ode mnie kilka słów. 

Tego samego wieczoru widziałem się ze sprze­dawcą lasek i parasoli, panem Cassette, po czym na­pisałem do przyjaciela:

 

Mężczyzna odpowiadający doskonale rysopiso­wi Roberta Darzaka, tego samego wzrostu, lekko pochylony, z brodą, w beżowym palcie i meloniku, kupował laskę podobną do tej, która nas interesuje, w dniu napadu około ósmej wieczorem. Pan Cas­sette od dwóch lat nie sprzedał takiej laski. Laska Freda jest nowa. A więc jest to ta, którą ma w rę­kach. On jej nie mógł kupować, bo tego dnia był w Londynie. Myślę tak jak i ty, że znalazł ją przy okazji czegoś, co dotyczy Roberta Darzaka... Ale jeśli zbrodniarz był w Żółtym Pokoju od piątej czy szóstej, jak twierdzisz, a dramat rozegrał się około północy, kupno tej laski stwarza niezawodne alibi dla Roberta Darzaka. 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY



„Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości“ 



 

W osiem dni po opisanych wypadkach, dnia 2 lis­topada otrzymałem w swym mieszkaniu w Paryżu depeszę takiej treści:

Przyjeżdżaj do Glandier pierw­szym pociągiem.


 Przywieź rewolwe­ry. Pozdrowienia. Rouletabille.


 

Jak już chyba pisałem, byłem wtedy młodym apli­kantem adwokackim i niemal nie miałem spraw. Chodziłem do sądu raczej, aby oswoić się z moim zawodem, niż by bronić wdów i sierot. Nie dziwiło mnie więc wcale, że Rouletabille rozporządzał w ten sposób moim czasem; wiedział zresztą, jak intere­sowały mnie jego dziennikarskie przygody, a szcze­gólnie sprawa Glandier. Od ośmiu dni nie miałem żadnych wiadomości oprócz niezliczonych plotek w gazetach i kilku krótkich notatek Rouletabille'a w „Epoce". Dotyczyły one uderzenia „baranią kością" i donosiły, że analiza śladów znajdujących się na kości wykazała rzeczywiście ludzką krew. Były to ślady świeże — z krwi panny Stangerson, i sta­re, pochodzące widocznie z innych zbrodni popeł­nionych zapewne przed kilkoma laty.

Możecie się łatwo domyślić, że sprawa ta poruszy­ła prasę całego świata. Żadna ze słynnych zbrodni nie wzbudziła takiego zainteresowania. Wydawało mi się jednak, że dochodzenie nie posuwa się wcale naprzód. Byłbym więc bardzo uszczęśliwiony ponow­nym zaproszeniem do Glandier, gdyby depesza nie zawierała słów: Przywieź rewolwery! To mnie zastanowiło. Jeśli Rouletabille telegrafuje mi, abym przywiózł broń, to widocznie przewidywał ko­nieczność jej użycia. Wyznaję bez wstydu: nie jes­tem bohaterem. Ale cóż! chodziło przecież o przyja­ciela w niebezpieczeństwie, który bez wątpienia wzywał mnie na pomoc. Nie wahałem się już i upew­niwszy się, że jedyny pistolet, jaki posiadałem, jest w dobrym stanie, udałem się na dworzec Orleań­ski. W drodze przyszło mi do głowy, że mam tylko jeden rewolwer, a depesza Rouletabille'a mówi o re­wolwerach. Wszedłem więc do sklepu z bronią i ku­piłem doskonały rewolwer, który postanowiłem ofia­rować przyjacielowi. 

Miałem nadzieję spotkać Rouletabille'a na stacji w Epinay, ale nie było go. Czekał na mnie jedynie kabriolet, którym szybko dojechałem do Glandier. Przy furcie nie było nikogo. Dopiero na progu zam­ku spostrzegłem młodego człowieka. Przywitał mnie przyjacielskim gestem ręki, po czym uścisnął, py­tając serdecznie, jak się czuję.

Gdy znaleźliśmy się już w dobrze nam znanym saloniku, Rouletabille rzekł:

— Kiepsko idzie! 

— Co idzie kiepsko? 

— Wszystko! 

— Podszedł do mnie i szepnął mi na ucho: 

— Fryderyk Larsan wyraźnie oskarża Roberta Darzaka. 

Nie mogło mnie to zaskoczyć; dotąd pamiętałem jeszcze, jak narzeczony panny Stangerson zbladł na widok śladów swych stóp.

Mimo to zauważyłem natychmiast:

— Dobrze! A laska? 

— Laska! Jest zawsze w rękach Fryderyka Lar- sana, który nie rozstaje się z nią! 

— Ale... czy ona nie daje alibi Robertowi Darzakowi? 

— Żadnego! Pan Darzac, dyskretnie zapytany przeze mnie, powiedział, że nie kupował laski u Cassette'a ani tego wieczoru, ani żadnego in­nego...  

Zresztą, nie ręczę za nic. Robert Darzac zachowu­je tak dziwne milczenie, że nie wiadomo zupełnie, co o tym myśleć!

— Fryderyk Larsan uważa tę laskę za bardzo cen­ny dowód... Ale dlaczego? Przecież, ze względu na godzinę kupna, nie mogła znajdować się w rękach zbrodniarza... 

— Godzina kupna nie przeszkodzi Larsanowi... Nie musi przecież przyjąć mojej koncepcji, która wprowadza zbrodniarza do Żółtego Pokoju między godziną piątą a szóstą. Cóż mu szkodzi określić jego wejście na czas między dziesiątą a jedenastą w no­cy? Właśnie o tej porze pan i panna Stangerson przy pomocy ojca Jakuba przeprowadzili doświadczenia chemiczne w części laboratorium zajętej przez pie­cyki. 

Larsan twierdzi, że zbrodniarz prześliznął się poza nimi, jakkolwiek wygląda to zupełnie nieprawdo­podobnie... mówił już o tym sędziemu śledczemu... Rozumowanie to, rozpatrywane dokładnie, jest nie­logiczne, i człowiek zżyty z gospodarzami i zadomo­wiony — jeśli jest zadomowiony — powinien był wiedzieć, że profesor niedługo opuści pawilon, wo­bec czego bezpieczniej będzie odłożyć swe zamie­rzenia aż do jego wyjścia... Po co ryzykowałby przejście przez laboratorium, gdy profesor tam był? I wreszcie kiedy ów „domownik” mógł wejść do pawilonu? Trzeba by to wszystko wyjaśnić, zanim przyjmie się fantazję Larsana. Jeśli chodzi o mnie — nie traciłem nad nią czasu, bo mam własny nie­omylny system, nie pozwalający mi zajmować się tymi urojeniami. Ponieważ jednak w tej chwili mu­szę jeszcze milczeć, a Larsan nieraz mówi... wszyst­ko mogłoby się skończyć obciążeniem Roberta Da­rzaka... Gdyby mnie tu nie było!... — dorzucił z du­mą młody człowiek. — Przeciw Robertowi Darzakowi są też i inne poszlaki, groźniejsze od tej histo­rii z laską, która dla mnie jest niezrozumiała. Tym bardziej niezrozumiała, że Larsan bez skrępowania pokazuje się z laską w obecności Roberta Darzaka, do którego miałaby należeć 1 Rozumiem wiele w sys­temie Larsana, ale jeszcze nie zrozumiałem znacze­nia laski.

— Fryderyk Larsan ciągle jest w zamku? 

— Tak, nie opuszcza go ani na chwilę! Na prośbę pana Stangersona nocuje tutaj, tak jak i ja. Pan Stangerson robi dla niego tyle, ile Robert Darzac dla mnie. Ponieważ pan Stangerson został oskarżo­ny, że zna zbrodniarza i pomagał mu w ucieczce, chce widocznie ułatwić swemu oskarżycielowi ze­branie dowodów prowadzących do odkrycia praw­dy. Tak samo postępuje Robert Darzac wobec mnie. 

— Ale ty jesteś przekonany o niewinności Ro­berta Darzaka? 

— Przez chwilę myślałem o możliwości jego winy. Wtedy, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. Teraz nadszedł czas, abym ci opowiedział, co za­szło tutaj między mną a Robertem Darzakiem. 

Rouletabille przerwał i zapytał, czy przywiozłem broń. Pokazałem mu dwa rewolwery. Obejrzał je i rzekł: „Doskonale", po czym oddał mi je.

— Będą nam potrzebne? 

— Dzisiejszego wieczoru na pewno. Spędzimy noc tutaj, nie masz nic przeciw temu? 

— Ależ skąd — odpowiedziałem z takim gryma­sem, że rozśmieszyłem Rouletabille'a. 

— Dość! — przerwał. — Nie pora na śmiech. Mówmy poważnie. Przypominasz sobie to zdanie, które brzmiało jak „Sezamie otwórz się" w tym zamku pełnym tajemnic? 

— Tak — odpowiedziałem. — Pamiętam doskona­le: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". To samo zdanie zna­lazłeś na skrawku spalonego papieru między węgla­mi w laboratorium. 

— Tak. Na dolnym skrawku papieru ogień oszczę­dził datę: 23 października. Zapamiętaj tę datę, jest bardzo ważna. A teraz wytłumaczę ci, co się kryje w tym dziwacznym zdaniu. Czy wiesz, że w wigilię zbrodni, czyli 23-go, pan i panna Stangerson byli na przyjęciu w Pałacu Elizejskim? Zdaje mi się, że byli tam nawet na obiedzie. W każdym razie byli na przyjęciu. Widziałem ich tam. Byłem tam również, z obowiązku dziennikarskiego. Miałem przeprowa­dzić wywiad z jednym z uczonych Akademii Fila­delfijskiej, których goszczono. Aż do owego dnia nigdy nie widziałem pana ani panny Stangerson. Siedziałem w salonie, poprzedzającym salon Amba­sadorów, i zmęczony, potrącany przez tyle znako­mitych osobistości, pogrążyłem się w zadumie. Nagle poczułem zapach perfum Czarnej Damy. Zapytasz mnie: „Co to są perfumy Czarnej Damy?" Niech ci wystarczy, że są to perfumy, które bardzo lubiłem, ponieważ używała ich pewna dama, zawsze czarno ubrana, która w latach mego dzieciństwa okazywała mi prawdziwie macierzyńską dobroć. Dama, tego dnia lekko uperfumowana „zapachem Czarnej Da­my", miała białą suknię i była bardzo piękna. Nie mogłem się powstrzymać, wstałem i ruszyłem za nią i jej perfumami. Prowadził tę piękność pod rę­kę jakiś starzec. Wszyscy odwracali się za nimi, usłyszałem szept: „To profesor Stangerson i jego córka!" W ten sposób dowiedziałem się, za kim idę. Wreszcie spotkali Roberta Darzaka, którego zna­łem z widzenia. Profesor Stangerson, który równo­cześnie spotkał jednego z uczonych amerykańskich, Artura Williama Rance, siadł z nim w fotelach w wielkiej galerii, a Robert Darzac zaprowadził pan­nę Stangerson do oranżerii. Poszedłem za nimi. Wie­czór był ciepły; drzwi do ogrodu otwarte. Panna Stangerson zarzuciła na ramiona lekką pelerynkę i widziałem dobrze, że to właśnie ona prosiła Da­rzaka, aby jej towarzyszył w przechadzce do wątpli­wego ustronia ogrodu. Śledziłem ich bez przerwy, zaintrygowany silnym wzruszeniem, które okazy­wał pan Darzac. Szli wolno wzdłuż muru, który się ciągnie przy alei Marigny. Poszedłem główną ale­ją. Posuwałem się równolegle z nimi. A potem prze­szedłem trawnik, aby przeciąć im drogę. Noc by­ła ciemna, trawa tłumiła moje kroki. Zatrzymali się w chwiejnym blasku latarni gazowej. Pochyle­ni oboje nad kartką papieru, którą trzymała panna Stangerson, czytali coś z wielkim zainteresowaniem. Zatrzymałem się także. Otaczała mnie ciemność i ci­sza. Nie spostrzegli mnie. Wtedy usłyszałem wy­raźnie, jak panna Stangerson powtarzała, składając papier: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzię­ku ani ogród ze swej wspaniałości!" Wymówiła to tonem szyderczym i zrozpaczonym, po czym wy- buchnęła tak strasznym nerwowym śmiechem, że zdanie to pozostanie mi na zawsze w uszach. Ale warto zapamiętać również zdanie wypowiedziane przez Roberta Darzaka: „A więc, aby cię zdobyć, muszę popełnić zbrodnię?" Robert Darzac był bar­dzo podniecony, ujął rękę panny Stangerson, pod­niósł ją do ust i po ruchu jego ramion zdawało mi się, że płacze. Potem oddalili się. Kiedy wróciłem do wielkiej galerii, nie widziałem już profesora Sorbony i nie spotkałem go więcej, aż w Glandier, po zbrodniczym zamachu. Widziałem natomiast państwa Stangerson i delegatów z Filadelfii. Panna Stanger­son siedziała obok Artura Rance, który z ożywie­niem mówił coś do niej. Jego oczy błyszczały dziw­nym blaskiem. Myślę, że panna Stangerson nie słu­chała nawet tego, co jej opowiadał, bo twarz jej wy­rażała najzupełniejszą obojętność. Artur William Rance to sangwinik o twarzy krostowatej, lubiący bardzo dżin. Kiedy państwo Stangerson odjechali, podszedł do zatłoczonego bufetu i nie opuszczał go już. Zbliżyłem się do niego i oddałem mu parę usług w tłoku. Podziękował mi i oznajmił, że wyjeżdża do Ameryki za trzy dni, t.j. 26 października, to znaczy nazajutrz po zbrodni. Rozmawiałem z nim o Filadel­fii. Powiedział mi, że mieszka w Filadelfii od 25 lat i że tam właśnie poznał znakomitego profesora i je­go córkę. W tym miejscu zabrał się do szampana. Myślałem, że nigdy nie przestanie go pić. Gdy od­chodziłem, był prawie pijany. Tak spędziłem wie­czór, drogi przyjacielu. Nie wiem, dzięki jakiemu przeczuciu obraz pana Roberta Darzaka i panny Stangerson nie opuszczał mnie w nocy. Możesz się chyba domyślić, jakie wrażenie wywarła na mnie wiadomość o morderstwie panny Stangerson. Jakże mogłem nie pamiętać tych słów: „Czyż mam po­pełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" Ale nie to zda­nie zacytowałem Robertowi Darzakowi, kiedy go spotkałem w Glandier, tylko to, które panna Stan­gerson czytała z kartki; to, gdzie jest mowa o ple­banii i czarującym ogrodzie. Wystarczyło, aby nam otworzono na oścież drzwi zamku. Czy w owej chwili myślałem, że pan Robert Darzac jest mor­dercą? Nie! tego chyba nie myślałem. W owej chwili nie myślałem poważnie o niczym. Miałem tak mało danych. Ale trzeba było, aby mi dowiódł na­tychmiast, że nie był raniony w rękę. Kiedy zna­leźliśmy się sami, opowiedziałem mu to, co przez przypadek usłyszałem z jego rozmowy z panną Stan­gerson w Ogrodzie Elizejskim. Powtórzyłem: „Czy mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć?" Był za­kłopotany, ale naturalnie mniej niż poprzednim zda­niem o „plebanii". Jednak naprawdę przeraził się dopiero wtedy, kiedy z ust moich dowiedział się, że w dniu, w którym spotkał się z panną Stangerson w Pałacu Elizejskim, ona po południu była w urzę­dzie pocztowym Nr 40 po list. Zapewne ten sam list, który potem czytali wspólnie w ogrodzie Eli­zejskim. To przypuszczenie potwierdziło mi zresztą odnalezienie, przypomnij sobie, pomiędzy węglami w laboratorium strzępka tego listu z datą 23 paź­dziernika. List był pisany i odebrany z poczty tego samego dnia. Nie ma wątpliwości, że jeszcze tej sa­mej nocy, po powrocie, panna Stangerson usiło­wała spalić kompromitujący dokument. Na próżno pan Darzac zaprzecza, jakoby to pismo miało jakikolwiek związek ze zbrodnią. Powiedziałem mu, że w takiej sytuacji nie ma on prawa ukrywać przed sądem historii z listem, o którego ogromnej donios­łości jestem przekonany. Utwierdza mnie w tym przekonaniu pełen rozpaczy głos panny Stangerson, mówiącej owo zdanie, i to, że on, jej narzeczony, płakał i groził zbrodnią. Robert Darzac był coraz bardziej przerażony. Postanowiłem wykorzystać moją przewagę. 

— Miał się pan ożenić! — rzekłem niedbale, na­wet nie patrząc na niego — i małżeństwo naraz staje się niemożliwością z winy autora tego listu. A bez­pośrednio po odczytaniu listu mówił pan, że tylko zbrodnia umożliwi panu zdobycie panny Stanger­son. Ktoś więc stoi między panem a panną Stan­gerson, ktoś broni jej wyjścia za mąż, chce ją za­bić, zanim wyjdzie ona za mąż. 

Skończyłem tę przemowę słowami:

— Teraz pozostaje tylko, aby mi pan wyjawił imię zbrodniarza! 

Musiałem mówić rzeczy bardzo ważne. Gdy pod­niosłem wzrok na Roberta Darzaka, zobaczyłem twarz zupełnie zmienioną, czoło zroszone potem i oczy pełne przerażenia. 

— Chcę pana prosić o jedno — powiedział. — Może się to panu wydać bezsensowne, ale jestem gotów za to oddać życie: niech pan nie mówi przed sądem, co pan widział i słyszał w Ogrodzie Elizejskim... ani wobec sędziów, ani przed nikim innym. Przysięgam panu, że jestem niewinny. Czuję i wiem, że mi pan wierzy, ale wolałbym raczej zostać posą­dzony, niż zwrócić uwagę sędziów na to zdanie: „Plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". Sędziowie nie mogą wiedzieć o tych słowach! Cała sprawa jest w pana rękach, oddaję ją panu, ale niech pan zapomni ów wieczór w Pałacu Elizejskim. Będzie pan miał sto innych dróg, które pana doprowadzą do odkrycia zbrodniarza, otworzę je panu, pomogę. Chce pan tu zamieszkać? Jadać i sypiać tutaj? Czuwać nad moimi czynami i nad czynami innych? Będzie pan w Glan­dier jak u siebie w domu, ale niech pan zapomni o wieczorze w Pałacu Elizejskim. 

Rouletabille zatrzymał się, aby odpocząć nieco. Dopiero teraz zrozumiałem dziwne zachowanie pana Roberta Darzaka w stosunku do mego przyjaciela i łatwość, z jaką tenże zadomowił się na miejscu zbrodni. Wszystko, czego się dowiedziałem, pobu­dziło jeszcze bardziej moją ciekawość. Co się działo w Glandier w ciągu tego tygodnia? Mój przyjaciel napomknął przecież, że znalazły się teraz przeciwko Darzakowi poszlaki groźne inaczej niż laska odna­leziona przez Larsana. 

— Wszystko zdaje się obracać przeciw niemu — odezwał się reporter — jego położenie staje się nad wyraz poważne. A co najgorsze, Robert Darzac zda­je się tym zupełnie nie niepokoić. Nic go nie ob­chodzi poza zdrowiem panny Stangerson, które w istocie poprawiało się z każdym dniem, aż do mo­mentu, kiedy zdarzyło się coś jeszcze bardziej ta­jemniczego niż Tajemnica Żółtego Pokoju! 

— To niemożliwe! — zawołałem. — Co może być bardziej zagadkowe od zbrodni w Żółtym Po­koju? 

— Powróćmy najpierw do Roberta Darzaka — rzekł Rouletabille, uspokajając mnie. — Powiedzia­łem ci, że wszystko zwraca się przeciwko niemu. Siady eleganckich bucików, odnalezione przez Fry­deryka Larsana, wyglądają na ślady narzeczonego panny Stangerson. Siad roweru może być śladem jego roweru; ta sprawa była zbadana. Odkąd ma ten rower, zostawiał go zawsze w pałacu. Po co od­prowadził go do Paryża właśnie w takiej chwili? Czy nie miał zamiaru wracać już do zamku? Czy zerwanie projektowanego małżeństwa miało pociąg­nąć za sobą również zerwanie stosunków towarzy­skich ze Stangersonami? Każdy z nich mówił, że stosunki te miały być zachowane. Fryderyk Larsan przypuszcza jednak, że wszystko było zerwane. Od dnia, w którym pan Robert Darzac towarzyszył pan­nie Stangerson do wielkich magazynów Louvre'u, aż do następnego dnia po dokonaniu zbrodni nie by­ło eks-narzeczonego w Glandier. Należy pamiętać, że panna Stangerson zgubiła swój woreczek i klucz z miedzianą główką, będąc właśnie w towarzystwie Roberta Darzaka. Od tego dnia aż do wieczoru w Pałacu Elizejskim panna Stangerson i profesor Sorbony nie widywali się. A może pisywali do sie­bie? Panna Stangerson jeździła do urzędu poczto­wego Nr 40 po list, który Fryderyk Larsan uważa za list od Roberta Darzaka. Nie wiedząc bowiem, co się działo w Pałacu Elizejskim, sądzi, że to właśnie Robert Darzac celem przełamania postanowień pan­ny Stangerson skradł woreczek z kluczykiem. Przy­właszczył sobie najcenniejsze papiery jej ojca, aby zwrócić je pod warunkiem małżeństwa. Wszystko to byłoby hipotezą wątpliwą, a nawet absurdalną, gdy­by nie fakt daleko poważniejszy. Najpierw dziwna rzecz, której i ja zrozumieć nie mogę: mężczyzną, który dopytywał się o list, odebrany w przeddzień przez pannę Stangerson, był rzeczywiście sam Da­rzac. Rysopis tego mężczyzny najzupełniej odpowia­da wyglądowi pana Roberta Darzaka. Ten, na py­tanie postawione przez sędziego śledczego w celu prostego wyjaśnienia, zaprzecza, że był na poczcie; i ja wierzę Robertowi Darzakowi, bo jeśli to nawet on pisał list — o co go zresztą nie posądzam — to przecież wiedział, że panna Stangerson go odebrała. Czytała mu go w Ogrodzie Elizejskim. A więc nie on był 24-go na poczcie Nr 40, żądając listu, któ­rego już tam nie było. Moim zdaniem jest ktoś dziwnie do niego podobny, właśnie ów złodziej worecz­ka, który w piśmie tym żądał czegoś od jego właścicielki, panny Stangerson — czegoś, czego nie otrzymał. Musiał być tym zdziwiony i zastanawiał się, czy wysłany przez niego list z napisem na ko­percie: M.A.T.H.S.N. został odebrany. Dlatego wła­śnie poszedł na pocztę i natarczywie domagał się listu. Odszedł wściekły. List odebrano, a to, czego żądał, nie zostało mu dane! Czego żądał? Tego nikt nie wie oprócz panny Stangerson. W każdym razie dowiadujemy się na drugi dzień, że w nocy napad­nięto na pannę Stangerson i, co wykryłem nazajutrz, równocześnie okradziono profesora za pomocą klu­czyka, który był przedmiotem owego listu na poste- restante. Tak więc, zdaje mi się, że człowiek, który był w urzędzie pocztowym, musiał być zbrodnia­rzem. Całe to rozumowanie, w motywach postępo­wania człowieka w urzędzie pocztowym najlogicz­niejsze w świecie, Fryderyk Larsan uznaje, ale — odnosi je do Roberta Darzaka. Domyślasz się, że sędzia śledczy, Larsan i ja zrobiliśmy wszystko, aby otrzymać z urzędu pocztowego dokładne szczegóły o dziwnym kliencie z dnia 24 października. Ale nie można było ustalić, ani skąd przyszedł, ani dokąd odszedł! Poza tym opisem, upodabniającym go do Roberta Darzaka, żadnych szczegółów! Ogłosiłem w największych dziennikach: 

 

Wysoka nagroda dla dorożkarza, który rankiem 24 października, około godziny 10 odwiózł pasażera do urzędu pocztowego Nr 40. Zgłoszenia w redakcji „Epoki" pod M. R.


Daremny trud! Może ten człowiek przyszedł pie­szo. Nie wiadomo. Z pośpiechu jednak należało się domyślać, że przybył dorożką. W moim ogłoszeniu nie dawałem rysopisu, zachęcając w ten sposób wszystkich dorożkarzy, którzy mogli w tej godzinie odwozić pasażerów do urzędów pocztowych, aby zgłosili się do mnie. Ani jeden nie przyszedł. Dniem i nocą zadaję sobie pytanie: „Kim jest ów człowiek, tak dziwnie podobny do Roberta Darzaka, który kupował laskę znajdującą się teraz w posiadaniu Fryderyka Larsana?" A przy tym, co najważniejsze, Robert Darzac, który miał wykład w Sorbonie o tej samej godzinie, o której jego sobowtór zjawił się w urzędzie pocztowym — wykładu tego nie miał. Zastąpił go jeden z przyjaciół. A na pytanie, jak spędził ten czas, odpowiada, że spacerował po Lasku Bulońskim. Co myślisz o profesorze, który zastępcę posyła na wykład, a sam przechadza się po Lasku Bulońskim? Poza tym trzeba ci wiedzieć, że jeśli Robert Darzac przyznaje się jeszcze, że rankiem 24 października przechadzał się po Lasku Bulońskim, to o tym, jak spędził czas w nocy z 24 na 25 nie chce powiedzieć ani słowa!...  

Fryderykowi Larsanowi, który żądał od niego tej informacji, odpowiedział spokojnie, że to, co robił w tym czasie w Paryżu, do niego nie należy. W od­powiedzi Fryderyk Larsan zaprzysiągł zupełnie głoś­no, że teraz on sam postara się dowiedzieć, jak ten czas został zużyty. Wszystko to, jak się zdaje, do­starcza pewnego pokrycia hipotezom wielkiego Fre­da; tym bardziej że teraz fakt obecności Roberta Darzaka w Żółtym Pokoju zgadza się z wyjaśnieniem Larsana o sposobie ucieczki zbrodniarza. Pan Stan­gerson mógł go wypuścić, chcąc uniknąć skandalu! Zresztą tę hipotezę uważam za fałszywą. Sprowadzi ona na manowce Fryderyka Larsana, co nie byłoby niepożądane, gdyby nie szło o niewinnego człowie­ka! Teraz pozostaje pytanie, czy ta hipoteza na­prawdę tylko zwodzi Fryderyka Larsana. Otóż to! Otóż to! Otóż to!

— Być może, że Larsan ma rację! — zawołałem przerywając Rouletabille'owi. — Czy jesteś pewien niewinności Roberta Darzaka? Mnie się wydaje, że tych dziwnych poszlak jest za wiele... 

— Poszlaki — odpowiedział — to najgorszy wróg prawdy! 

— Cóż dziś myśli o tym sędzia śledczy? 

— Pan de Marquet waha się uznać winę Roberta Darzaka nie opartą na żadnym dowodzie. Miałby przeciwko sobie nie tylko całą opinię publiczną, nie mówiąc już o Sorbonie, ale jeszcze pana i pannę Stangerson. Ona jest zakochana w Darzaku. Cho­ciaż nie rozpoznała zbrodniarza, trudno byłoby prze­konać wszystkich, że nie mogła rozpoznać Rober­ta Darzaka, gdyby to właśnie on okazał się prze­stępcą. W Żółtym Pokoju zapewne było ciemno, ale wszakże oświetlała go mała nocna lampka. Nie za­pominajmy o tym. 

Oto, mój przyjacielu, jak przedstawiała się sy­tuacja, gdy przed trzema dniami, albo raczej trzema nocami, zdarzył się ten dziwny wypadek, o którym ci zaraz opowiem.

 


 


Koniec części pierwszej


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 



 



 



CZĘŚĆ DRUGA



 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY



„Dziś wieczorem, spodziewam się zbrodniarza”



 

— Muszę — powiedział Rouletabille — zaprowa­dzić cię w to miejsce, żebyś zrozumiał, a raczej żebyś się przekonał, że tego nie można zrozumieć. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie, którego wszyscy szukają; wiem, w jaki sposób zbrodniarz wyszedł z Żółtego Pokoju bez pomocy wspólnika i bez po­mocy pana Stangersona. Nie mogę wyjawić swej hipotezy, dopóki nie upewnię się, kto jest zbrod­niarzem, ale myślę, że jest ona słuszna, a już w każ­dym razie tłumaczy wszystko w sposób zupełnie logiczny i prosty. To, co zaszło w zamku przed trze­ma dniami, wydawało mi się w ciągu pierwszej do­by zupełnie nieprawdopodobne. Hipoteza, która przyszła mi do głowy, jest taka, że chwilami wolał­bym raczej nic nie rozumieć! 

Po tych słowach młody reporter zaproponował mi spacer wokół zamku. Pod naszymi stopami sze­leściły zeschłe liście. Były to jedyne dźwięki, jakie słyszałem. Zamek wydawał się zupełnie opuszczony. Stare mury, stojąca woda w fosach otaczających basztę, ziemia pokryta gnijącymi trawami i czarne konary drzew dodawały posępnego wyglądu temu tajemniczemu miejscu. Przechodząc koło baszty spot­kaliśmy Zielonego Człowieka — gajowego, który minął nas i nawet się nie ukłonił, jak byśmy nie istnieli. Wyglądał tak samo jak podczas pierwszego spotkania w oberży ojca Mateusza. Miał przewieszo­ną przez ramię fuzję, fajkę w zębach i binokle na nosie.

— Niezły ptaszek — szepnął Rouletabille. 

— Rozmawiałeś z nim? — zapytał. 

— Tak, ale nic nie można z niego wyciągnąć. Burknie coś pod nosem, ruszy ramionami i odchodzi. Mieszka na pierwszym piętrze baszty, w wielkim pokoju służącym dawniej za oratorium. Siedzi w nim jak niedźwiedź, wychodzi tylko z fuzją. Uprzejmie rozmawia jedynie z dziewczętami. W nocy często wstaje pod pozorem ścigania kłusowników. Podej­rzewam go, że ma jakieś czułe spotkania. Jego ko­chanką była Sylwia, pokojówka panny Stangerson, a teraz zaleca się do oberżystki, żony Mateusza. Ale Mateusz pilnuje swej żony i myślę, że Zielony Czło­wiek nie ma żadnej szansy zbliżenia się do niej. Dlatego jest coraz bardziej milczący i ponury. Przy­stojny mężczyzna! Dba o siebie, wygląda elegan­cko... Kobiety w promieniu czterech mil szaleją za nim!  

Minęliśmy basztę wieńczącą lewe skrzydło i zna­leźliśmy się po drugiej stronie zamku. Rouletabille, pokazując okno należące do apartamentu panny Stangerson, rzekł:

— Gdybyś przechodził tędy przedwczoraj, o go­dzinie pierwszej w nocy, zobaczyłbyś swego przy­jaciela na szczycie drabiny, gotującego się wejść przez okno. 

Gdy ze zdumieniem zapytałem o powód tych noc­nych wyczynów, zwrócił moją uwagę na zewnętrzny rozkład zamku. Weszliśmy do środka.

— Teraz oprowadzę cię po pierwszym piętrze prawego skrzydła — rzekł mój przyjaciel. — Tam właśnie mieszkam. 

Rouletabille dał mi znak, żebym wszedł za nim po szerokich schodach na pierwsze piętro. Znaleźliśmy się w długiej i wysokiej galerii. Ciągnęła się ona przez cały gmach, a okna jej wychodziły na półno­cną stronę. Profesor Stangerson mieszkał w lewym skrzydle zamku, panna Stangerson miała swój apartament w prawym skrzydle. Ruszyliśmy galerią prawego skrzydła. Wąski chodnik rozciągnięty na lśniącej posadzce tłumił odgłosy naszych kroków. Rouletabille szeptem polecił mi stąpać na palcach, ponieważ mijaliśmy właśnie pokoje panny Stanger­son. Wyjaśnił, że apartament jej składa się z sy­pialni, przedpokoju, łazienki, buduaru i salonu. Po­koje były między sobą połączone drzwiami. Drzwi do galerii były tylko w salonie i przedpokoju.

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PLAN PIERWSZEGO PIĘTRA ZAMKU

1.  Miejsce, w którym stał Fryderyk Larsan 

2.  Miejsce, w którym stał ojciec Jakub 

3.  Miejsce, w którym stał pan Stangerson 

4.  Okno, przez które wszedł Rouletabille 

5. Okno, które Rouletabille zastał otwarte, kiedy wyszedł ze swego pokoju. Zamknął je. Wszystkie pozostałe okna i drzwi były zamknięte. 

6.  Taras, mieszczący się nad narożnym pokojem na parterze. 

 

Ga­leria ciągnęła się prosto aż do wschodniej ściany zamku, gdzie kończyła się wysokim oknem. (Nr 2 na planie). Na dwóch trzecich swej długości krzy­żowała się z drugą galerią, wiodącą wzdłuż zakrę­cającego prawego skrzydła zamku. Dla uniknięcia niejasności będziemy nazywać galerię zakończoną oknem w ścianie wschodniej — galerią prawą, a tę, która zakręca pod kątem prostym wraz ze skrzydłem zamku — galerią boczną. Na skrzyżowaniu dwóch galerii znajdował się pokój Rouletabille'a, obok nie­go pokój Larsana. Drzwi obydwóch pokoi wychodzi­ły na galerię boczną, natomiast drzwi mieszkania panny Stangerson były w galerii prawej.

Rouletabille otworzył drzwi do swego pokoju, przepuścił mnie, po czym zamknął drzwi na klucz. Nagle, zanim jeszcze zdążyłem rozejrzeć się woko­ło, krzyknął zdumiony, pokazując leżące na stoliku binokle.

— Co to ma znaczyć?! Co tu robią te binokle? 

Nie umiałem odpowiedzieć.

— Chyba że... — powiedział — chyba że te bino­kle... są tym, czego szukam... Chyba że są to szkła dalekowidza!... 

Chwycił je gwałtownie. Sprawdził palcami wypu­kłość i spojrzał na mnie przerażony.

— Och! Och! — powtórzył jeszcze raz, jakby zaskoczony jakąś szaleńczą myślą. Wstał, chwycił mnie za ramię, zaśmiał się nienaturalnie i zawo­łał: — Oszaleję przez te okulary! Widzisz, teorety­cznie jest to możliwe, ale praktycznie niemożliwe... albo prawie niemożliwe... 

W tej chwili ktoś zastukał do drzwi. Rouletabille otworzył. Weszła dozorczyni, którą widziałem już raz, kiedy prowadzono ją na przesłuchanie do pa­wilonu. Zdziwiło mnie to. Myślałem, że dozorcy są wciąż jeszcze uwięzieni.

— W szparze posadzki — rzekła kobieta cicho. 

— Dziękuję — powiedział Rouletabille. 

Kobieta wyszła. Starannie zamknął za nią drzwi i zwracając się do mnie z błędnym wyrazem twa­rzy, wymówił niezrozumiałe słowa:

— Ponieważ teoretycznie jest to możliwe, więc i praktycznie mogłoby też być!... A jeśli praktycz­nie możliwe... Niesłychane! 

Przerwałem ten monolog.

— Dozorcy są już wolni? — zapytałem. 

— Tak — odpowiedział. — Postarałem się o to. Potrzebuję zaufanych ludzi. Ta kobieta jest mi zu­pełnie oddana, a jej mąż poszedłby dla mnie w ogień... Ponieważ są to szkła dalekowidza, będę potrzebował ludzi oddanych, którzy dla mnie daliby się zabić! 

— O?! — zagadnąłem — to już nie żarty! Kiedy trzeba będzie dać się zabić? 

— Dziś wieczorem! Muszę ci zdradzić, że dziś wieczorem spodziewam się zbrodniarza. 

— Zbrodniarza?! Naprawdę wieczorem oczeku­jesz zbrodniarza? Znasz go? 

— Być może... Chociaż nie mogę twierdzić stanowczo, że go znam. Teoretyczne wyobrażenie, jakie mam o nim, jest tak straszne, że przypuszczal­nie się mylę... Mam nadzieję, wielką nadzieję, że to pomyłka...

— Jeżeli jeszcze przed pięcioma minutami nie znałeś zbrodniarza, jak mogłeś spodziewać się go wieczorem? 

— Wiem, że musi przyjść! — Rouletabille po­woli napełnił fajkę i zapalił. Było to zapowiedzią ciekawej opowieści. W tej chwili ktoś przeszedł ko­rytarzem przed naszymi drzwiami. Rouletabille za­marł. Kroki oddaliły się. 

— Czy Fryderyk Larsan jest w swoim pokoju? — zapytałem. 

— Nie — odrzekł mój przyjaciel. — Nie ma go. Musiał wyjechać do Paryża. Tropi ciągle Roberta Darzaka, który dziś rano wyjechał także do Paryża. To się wszystko źle skończy! Przewiduję w tym tygodniu aresztowanie Roberta Darzaka... Niestety, wszystko przemawia przeciw niemu... zdarzenia, rzeczy i ludzie... Każda godzina przynosi nowe oskar­żenie... Sędzia śledczy jest tym zaskoczony i prze­rażony! Rozumiem, że można być zaskoczonym... Można! 

— Fryderyk Larsan nie jest nowicjuszem! 

— Tak! — rzekł Rouletabille z lekko zaskakują­cym skrzywieniem. — Myślałem, że Wielki Fred jest silniejszy! Oczywiście, nie jest debiutantem... Miałem dla niego wiele uznania, dopóki nie poznałem jego metod pracy. Są godne pożałowania. Swo­ją opinię zawdzięcza tylko zręczności! Brak mu umiejętności rozumowania... Teoretyczna strona je­go hipotez jest uboga...

Patrzyłem na Rouletabille'a i nie mogłem opano­wać uśmiechu słuchając, jak ten osiemnastoletni wy­rostek krytykuje pięćdziesięcioletniego człowieka, uznanego za najzdolniejszego detektywa Europy.

— Uśmiechasz się? — rzekł Rouletabille. — Nie masz racji. Przysięgam ci, że go pokonam! I to z wielkim trzaskiem... Muszę się jednak spieszyć. Larsan ma kolosalne szanse, które mu daje Darzac. Dziś wieczorem zwiększą się one jeszcze bardziej... Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy zbrod­niarz przychodzi do zamku, Robert Darzac jest nie­obecny i nie chce powiedzieć, gdzie się znajdował w tym czasie. 

— Za każdym razem, gdy zbrodniarz przychodzi do zamku?! — zawołałem. — A więc on wraca? 

— Tak. W ciągu tej nocy, gdy zdarzył się wy­padek ... 

Miałem usłyszeć o wypadku, o którym Rouleta­bille wspominał już przed pół godziną, nie opowia­dając mi jednak szczegółowo. Wiedziałem, że nie należy go poganiać.

W krótkich, urywanych zdaniach nakreślił mi historię, która wprawiła mnie w osłupienie. Rzeczy­wiście, nawet zjawiska tak niezbadanej gałęzi wiedzy jak hipnotyzm nie są bardziej tajemnicze od ucieczki zbrodniarza czterem ludziom gotowym do schwytania go. Wydawało mi się, że sprawa ta na­leży do sfery zjawisk nadprzyrodzonych. Tymcza­sem, gdybym miał umysł Rouletabille'a, znalazłbym zupełnie proste wytłumaczenie. Ze wszystkich ta­jemnic Glandier najciekawszą był sposób, w jaki wyjaśnił je Rouletabille. Ale któż mógłby pochwalić się takim umysłem i takimi guzami na czole! Nie widziałem takich nigdy u nikogo innego. Podobne guzy, choć mniej wydatne, zdobiły tylko czoło słyn­nego Fryderyka Larsana. Kształt czoła Rouletabille'a, jeśli tak określić można, wprost rzucał się w oczy.

Pomiędzy papierami, jakie po rozprawie sądowej wręczył mi ten młody człowiek, znajduje się no­tatnik zawierający dokładne sprawozdanie doty­czące zniknięcia zbrodniarza i refleksje, jakie zda­rzenie to nasunęło memu przyjacielowi. Wolę je czytelnikowi przytoczyć, niż powtarzać naszą roz­mowę, ponieważ nie chciałbym napisać w tej histo­rii ani jednego słowa, które ściśle nie odpowiadało­by prawdzie.

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI



Obława (wyjątek z notatnika Józefa Rouletabille)



 

Dzisiejszej nocy, to znaczy z 29 na 30 paździer­nika — pisze Józef Rouletabille — obudziłem się około godziny pierwszej. Właściwie obudził mnie ja­kiś hałas na dworze. Było to ponure miauczenie Zwierzątka Bożego rozlegające się w głębi parku. Wstałem i otworzyłem okno: wiatr, zimno, deszcz, zupełne ciemności i... cisza. Zamknąłem okno. Dzi­waczny wrzask znów przerwał nocną ciszę. Nało­żyłem szybko spodnie i marynarkę. Pogoda była straszna; komuż w taką noc chciałoby się naślado­wać w pobliżu zamku miauczenie kota Matki Klę­czącej? Zabrałem gruby kij, jedyną broń, jaką po­siadałem, i cicho otworzyłem drzwi. Znalazłem się w galerii. Oświetlona była dobrze naftową lampą z silnym reflektorem. Ale płomień lampy chwiał się, jak by w galerii był przeciąg. Odwróciłem się; za mną, na końcu galerii bocznej, z której prowadziły drzwi do pokoju Larsana i mojego, znajdowało się okno. Było otwarte. Kto je otworzył? Lub kto je tak pozostawił? Podszedłem do okna i wychyliłem się. O jeden metr poniżej okna znajduje się taras, sta­nowiący jednocześnie dach małego pokoiku na par­terze. W razie potrzeby można z okna zeskoczyć na taras i stamtąd przedostać się na dziedziniec zamkowy. Ten, kto wybierałby tę drogę, nie miał­by, oczywiście, klucza od drzwi wejściowych. Dlaczego myślałem o tych nocnych wyczynach gim­nastycznych? Czyżby z powodu otwartego okna? Przecież mogło to być zwykłe niedbalstwo służące­go. Zamknąłem okno kpiąc w duchu z siebie. Nagle dobiegł mnie nowy krzyk Zwierzątka Bożego. I znów cisza. Nawet deszcz przestał uderzać o szyby. W zamku wszyscy spali. Bardzo ostrożnie posuwa­łem się po chodniku. Dochodząc do zakrętu galerii, wysunąłem najpierw głowę rozglądając się uważ­nie. I tu lampa z reflektorem oświetlała dokładnie wszystko: trzy fotele, obrazy na ścianach... Po co tu przyszedłem? Nigdy zamek nie wydawał się spokojniejszy... Uśpiony. Jakiś instynkt popychał mnie w stronę pokoju panny Stangerson. Coś wo­łało we mnie: „Idź do pokoju panny Stangerson!" Spojrzałem na chodnik i spostrzegłem, że przede mną biegną ślady stóp, dochodzące do pokoju pan­ny Stangerson. Stopy te przyniosły błoto z dworu. Przyjrzałem się im uważnie. Przerażające! Były to te same „eleganckie" ślady co nad stawem — ślady zbrodniarza! Poznałem je! Wszedł tu w tę słotną noc z ogrodu. Jeśli przez okno można było wyjść na taras — można było i wejść tędy. Zbrodniarz był jeszcze w zamku, bo ślady nie wracały! Wszedł przez okno, przeszedł obok pokoju Fryderyka Lar- sana i mojego, po czym skręcił w prawo i idąc przez prawą galerię wszedł do apartamentu panny Stangerson. Stanąłem przed drzwiami prowadzącymi do przedpokoju panny Stangerson. Były uchylone. Pchnąłem je bez najmniejszego szmeru, wszedłem do przedpokoju i pod samymi drzwiami pokoju spostrzegłem wychodzącą z niego smugę światła, Nadsłuchiwałem... Nic! żadnego odgłosu, nawet oddechu! Chciałem wiedzieć, koniecznie wie­dzieć, co się dzieje w zupełnej ciszy za ty­mi drzwiami. Rzut oka na zamek upewnił mnie, że drzwi są zamknięte z tamtej stro­ny na klucz. Za tymi drzwiami był zbrodniarz! Musiał tam być! Czy i tym razem uda mu się umknąć? Wszystko zależało ode mnie. Zimna krew i żadnego fałszywego kroku! Trzeba było zajrzeć do tego pokoju. Czy wejść do niego przez salon panny Stangerson? Musiałbym przejść następnie przez bu­duar. Tymczasem zbrodniarz mógłby uciec przez drzwi prowadzące do galerii. Właśnie przez te, przy których sam teraz stanąłem. Pomyślałem, że tego wieczoru jeszcze nie popełniono zbrodni, albowiem w buduarze panowała zupełna cisza. W czasie choroby panny Stangerson sypiały tam dwie służące. Byłem prawie pewny, że zbrodniarz jest w zamku. Może więc należało w tej chwili ostrzec je o tym?- Może złoczyńca ucieknie, a ja uratuję życie pannie Stangerson? Ale jeśli dzisiejszy nocny gość nie jest mordercą? Otworzono drzwi, aby mu pozwolić wejść. Kto je otworzył i kto zamknął? Ktoś wszedł do tego pokoju przez drzwi, które panna Stanger­son co wieczór zamykała od wewnątrz. Któż je więc otworzył, aby wpuścić zbrodniarza? Dwie wier­ne służące — stara pokojówka i jej córka Sylwia? To zupełnie nieprawdopodobne! Zresztą one śpią w buduarze, a panna Stangerson — jak twierdzi Robert Darzac — niespokojna i ostrożna, sama czu­wa nad swym bezpieczeństwem, odkąd na tyle lepiej się czuje, że może zrobić kilka kroków po swym po­koju. Nie widziałem, żeby wychodziła z niego. Ten niepokój Roberta Darzac, nagły lęk i ostrożność panny Stangerson zastanawiają mnie. Nie ma wątpli­wości, że przed napadem w Żółtym Pokoju nie­szczęsna oczekiwała zbrodniarza. Czyżby czekała na niego i dzisiejszego wieczoru? Kto ostrożnie przekręcił ten klucz i wpuścił zbrodniarza? Czyżby sama panna Stangerson? Tylko ona mogła i po­winna była się obawiać wizyty zbrodniarza, cho­ciaż mogła także mieć powody, aby mu otworzyć te drzwi. Mogła być również zmuszona do ich otwo­rzenia! Jak więc nazwać te niesamowite spotkania?

Spotkania ze zbrodnią? Nie były to spotkania mi­łosne. Jestem przekonany, że panna Stangerson ko­cha Roberta Darzac.

Myśli te przebiegły mi przez głowę jak błyska­wica. Wiedzieć! Wiedzieć! Jeśli za tymi drzwiami panuje cisza, to znaczy, że tak być musi! Może moja interwencja przyniesie więcej szkody niż pożytku?... Czy ja wiem? A może właśnie to zadecyduje o zbrod­ni? Chciałbym wiedzieć nie przerywając tej ciszy!

Wyszedłem z przedpokoju i idąc głównymi scho­dami znalazłem się w sieni. Najostrożniej, jak potra­fiłem, zbliżyłem się do małego pokoiku na parterze, w którym od czasu wypadku sypiał ojciec Jakub. Zastałem go ubranego, z oczami rozszerzonymi stra­chem. Gdy mnie zobaczył, nie zdziwił się. Powie­dział, że wstał słysząc miauczenie Zwierzątka Bo­żego i czyjeś kroki w parku pod jego oknem. Przez szybę dojrzał poruszający się czarny cień. Zapyta­łem, czy ma jakąś broń. Nie miał żadnej od chwili, gdy sędzia śledczy zabrał mu rewolwer. Wyszli­śmy do parku przez małe boczne drzwi. Przesuwa­jąc się pod ścianą zamku doszliśmy do okna panny Stangerson. Tu kazałem zostać ojcu Jakubowi, a sam, korzystając z tego, że chmura na chwilę przy­słoniła księżyc, stanąłem na wprost okna, ale po­niżej padającego z niego światła. Okno było otwar­te. Prawdopodobnie przez ostrożność: żeby móc przez nie uciec, gdyby ktoś wszedł przez drzwi.

Ależ ten, kto uciekałby tą drogą, z łatwością skrę­ciłby sobie karki Czyżby zbrodniarz miał sznur? Musiał chyba wszystko przewidzieć! Ach, wiedzieć, co się dzieje w tym pokoju, co kryje ta cisza! Wró­ciłem do ojca Jakuba i szepnąłem: „drabinę". W pierwszej  chwili pomyślałem o drzewie, które tydzień temu służyło mi za punkt obserwacyjny, ale natychmiast zauważyłem, że tym razem okno było uchylone w ten sposób, że z drzewa nie widziałbym nic. Poza tym chciałem nie tylko widzieć, ale także słyszeć i działać. Ojciec Jakub, ogromnie wystra­szony i przejęty, zniknął w ciemnościach. Wrócił bez drabiny, przywołując mnie ruchem ręki. Kiedy podszedłem, szepnął:

— Proszę iść za mną! 

Okrążyliśmy basztę.

— Poszedłem po drabinę do izby w baszcie — rzekł ojciec Jakub — służącej za skład dla ogrodni­ka i dla mnie. Drzwi baszty były otwarte, a z dra­biny ani śladu! Wyszedłem i oto gdzie ją dostrze­głem! 

Wskazał mi drugi kraniec dziedzińca. Przy blas­ku księżyca zobaczyłem drabinę opartą o mur tara­su, pod oknem, które przed chwilą znalazłem otwar­te. Nie widziałem drabiny z góry, zasłaniał mi ją taras. Po drabinie łatwo było wejść do bocznej ga­lerii i byłem pewny, że właśnie tą drogą przedo­stał się nieznajomy. Zbliżyliśmy się do niej i w chwili, gdy mieliśmy już ją zabrać, ojciec Ja­kub wskazał na uchylone drzwi małego pokoju, któ­rego dachem był ów taras. Ojciec Jakub pchnął lekko drzwi i szepnął:

— Nie ma go! 

— Kogo? 

— Gajowego — szepnął. — Sypia tu, odkąd re­montują basztę. — Po czym znaczącym ruchem wska­zał uchylone drzwi, drabinę, taras i okno, które sam zamknąłem. O czym myślałem wówczas? Czy w ogóle przyszło mi coś do głowy? Raczej czułem... Tak, czułem! Jeśli gajowy jest na górze, w pokoju (chociaż oprócz drabiny i pustego pokoju nic na to nie wskazywało), musiał wejść po drabinie przez okno! Pokoje znajdujące się obok jego nowego mieszkania zajęte są na kuchnię i spiżarnię oraz mieszkanie kucharki i kamerdynera. Nie mógł więc przejść przez nie, chcąc dostać się do wnętrza zam­ku. Jeśli po drabinie wszedł gajowy, to łatwo mu było pod jakimkolwiek pozorem spowodować wczo­raj, aby okno w galerii zostało uchylone w ten spo­sób, żeby móc je otworzyć i wskoczyć do wnętrza. Otwarte okno zacieśniało bardzo możliwości poszu­kiwania zbrodniarza. Musiał to być domownik, chyba że morderca ma wspólnika, w co nie wierzę... chyba że panna Stangerson sama pilnowała, aby okno pozostało uchylone... Jakaż to straszna tajem­nica mogła zmusić pannę Stangerson do ułatwienia drogi zbrodniarzowi?... Wziąłem drabinę i przeszli­śmy na tyły zamku. Okno pokoju panny Stanger­son było ciągle otwarte, a między zapuszczonymi firankami pozostała szpara, przez którą padała dłu­ga smuga światła aż na trawnik, do tego miejsca, w którym właśnie się zatrzymałem. Przystawiłem drabinę do okna pokoju. Byłem prawie pewien, że nie zrobię żadnego hałasu. Ojciec Jakub pozostał na dole, a ja wraz z moim kijem wszedłem cicho po szczeblach. Wstrzymałem oddech. Ostrożnie sta­wiałem stopy. Nagle w połowie drogi zatrzymał mnie krzyk Zwierzątka Bożego. Zdawało mi się, że rozległ się w odległości kilku metrów. Sygnał? Czyżby wspólnik zbrodniarza spostrzegł mnie na drabinie? Może krzykiem tym przywołuje zbrod­niarza do okna? Jestem zgubiony! Ktoś stał w oknie! Tak, to on! Czułem jego obecność ponad sobą, sły­szałem jego oddech! Nie mogłem spojrzeć na nie­go. Nawet najmniejszy ruch mógł mnie zdradzić. Zobaczy mnie? Wychyli się i spojrzy w ciemność? Nie! Już odchodzi... nie zauważył... Słyszałem jego ciężkie kroki... Wspiąłem się o dalszych kilka szczebli... Głową sięgnąłem już wysokości okna. Zajrzałem przez szparę między firankami. Jakiś człowiek siedział przy biurku panny Stangerson i pisał. Był odwrócony do mnie plecami. Paląca się przed nim świeca zniekształcała jego sylwetkę. Widziałem tylko wielkie plecy. Zdumiałem się: panny Stangerson nie było w pokoju. Jej łóżko było nietknięte. Gdzie spała tej nocy? Na pewno w są­siednim pokoju ze służącymi. Ucieszyłem się, że zna­lazłem tego człowieka samego. Mogłem z czystym sumieniem przygotować pościg. Ale kim był ów mężczyzna, który siedział i pisał tak spokojnie, jak przy swoim biurku? Gdyby nie ślady w galerii, otwarte okno i drabina pod nim, przypuszczałbym, że nie ma w tym nic niezwykłego, że przyszedł tu zwyczajnie, z przyczyn, których tylko ja nie zna­łem. A przecież nie wątpiłem już, że tajemniczy nie­znajomy był tym samym, który zadał morderczy cios pannie Stangerson w Żółtym Pokoju. Chcia­łem zobaczyć jego twarz! Schwycić go! Ale gdybym wskoczył teraz do pokoju, mógł uciec przez drzwi do przedpokoju albo do buduaru, a stamtąd przez salon do galerii. Straciłbym go z oczu. Tymczasem teraz był blisko, jak w klatce. Zastanawiałem się, co robi samotnie w pokoju panny Stangerson? Co pisze? Do kogo pisze?...

Zszedłem na dół i wraz z Jakubem wróciłem do zamku. Następnie poprosiłem ojca Jakuba, aby obu­dził pana Stangersona i zaczekał na mnie u profe­sora, nie mówiąc mu jednak nic przed moim przyj­ściem. Sam — chociaż nie miałem na to ochoty — poszedłem obudzić Fryderyka Larsana. Wolałbym działać indywidualnie i samemu wygrać sprawę pod nosem śpiącego Larsana. Ale ojciec Jakub i pan Stangerson są starzy, a ja nie jestem najmocniej zbudowany... Mogło mi zabraknąć sił... Larsan był zwinny i doświadczony w podobnych wypadkach. Kiedy zapukałem, detektyw otworzył mi drzwi z mi­ną głupawo-zdziwioną, z zapuchniętymi od snu oczami. Wyrażał ochotę wyproszenia mnie za drzwi, kładąc wszystko na karb mojej dziennikarskiej fan­tazji. Musiałem przysiąc, że w pokoju panny Stan­gerson rzeczywiście ktoś jest.

— To dziwne — powiedział. — Byłem przekona­ny, że zostawiłem go wczoraj po południu w Paryżu. 

Ubrał się szybko, wziął rewolwer i wyszliśmy do galerii.

— Gdzie on jest? — zapytał Larsan. 

— W pokoju panny Stangerson. 

— A ona? 

— Nie ma jej tam. 

— Chodźmy! 

— Nie! Na pierwszy szmer ucieknie! Ma trzy drogi odwrotu! Okno, przedpokój i buduar, w którym są kobiety... 

— Będę strzelał. 

— A jeśli pan chybi? Jeśli go pan tylko zrani? Może uciec. On na pewno też jest uzbrojony!... Niech mi pan pozwoli kierować pościgiem. Odpowiadam za wszystko. 

— Jak pan sobie życzy — odpowiedział uprzej­mie.  

Upewniwszy się tedy, że wszystkie okna są szczelnie zamknięte, zatrzymałem Fryderyka Larsa­na na końcu bocznej galerii, pod oknem, przedtem otwartym, a zamkniętym przeze mnie. Powiedziałem do Freda:

— Dopóki nie zawołam, w żadnym wypadku pro­szę się stąd nie ruszać. Mam sto procent pewności, że zbrodniarz pobiegnie tędy, gdy będziemy go ści­gali. Tędy wszedł przygotowując sobie ucieczkę. Ma pan niebezpieczny posterunek. 

— A gdzie będzie pański? — zapytał Fred. 

— Wtargnę do pokoju i napędzę panu tego czło­wieka! 

— Proszę wziąć mój rewolwer — zawołał Fred. — Wezmę laskę pana! 

— Dziękuję — odrzekłem. — Jest pan odważny! 

Wziąłem rewolwer. Miałem się znaleźć sam na sam ze złoczyńcą, rewolwer dodawał mi więc otu­chy. Zostawiłem Freda przy oknie (oznaczonym na planie numerem 5) i bardzo cicho zakradłem się przez lewe skrzydło zamku do mieszkania pana Stangersona. Zastałem go z ojcem Jakubem, który zgodnie z moim poleceniem powiedział swemu panu tylko tyle, że należy się ubrać. W kilku słowach objaśniłem mu, co zaszło. Profesor wziął swój re­wolwer i poszedł ze mną. Znaleźliśmy się wszyscy trzej w galerii. Od chwili jak pozostawiłem zbrod- niarza przy biurku panny Matyldy, upłynęło naj­wyżej dziesięć minut. Pan Stangerson chciał na­tychmiast tam wtargnąć i zabić nędznika — to było zrozumiałe! Wytłumaczyłem mu jednak, że nie mo­żna ryzykować. Łotr mógłby nam umknąć żywy. Gdy zaręczyłem profesorowi, że jego córki nie ma w pokoju i że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, uspokoił się i pozwolił mi kierować całą akcją. Pa­nu Stangersonowi i ojcu Jakubowi powiedziałem, że mają biec z pomocą dopiero wtedy, gdy ich za­wołam lub gdy usłyszą strzał. Ojca Jakuba posta­wiłem na końcu galerii prawej, przy oknie. (Okno nr 2). Wybrałem to miejsce, spodziewając się, że zbrodniarz będzie uciekał przez galerię, aby dopaść okna, które zostawił otwarte. Jeśli się tak stanie, na skrzyżowaniu galerii zobaczy, że okno jest strze­żone przez Fryderyka Larsana. Pobiegnie wtedy da­lej, prosto przez prawą galerię. Tu natknie się na ojca Jakuba, który przeszkodzi mu wyskoczyć przez okno. Tak powinien zachować się zbrodniarz, je­żeli — o czym byłem przekonany — znał teren. Pod tym jedynym oknem było coś w rodzaju przy­pory. Wszystkie pozostałe okna w galerii znajdowa­ły się wysoko ponad fosą. Skok z nich groził skrę­ceniem karku. Drzwi i okna były dobrze zamknięte. Nawet te prowadzące do rupieciarni przy końcu prawej galerii. Sam je sprawdziłem.

Wyznaczywszy posterunek ojca Jakuba, zatrzymałem pana Stangersona przy schodach, obok drzwi do przedpokoju córki. Przypuszczałem, że gdy wpa­dnę do pokoju, zbrodniarz będzie uciekał raczej tą drogą niż przez buduar, w którym spały służące i którego drzwi panna Stangerson na pewno zam­knęła na klucz. Domyśliłem się, że schowała się w buduarze przed spodziewaną wizytą mordercy. W każdym wypadku uciekinier wpadnie do galerii, w której wszystkie możliwe wyjścia obstawione by­ły przez moich ludzi. Z lewej strony spotka pana Stangersona. Rzuci się więc w prawo, w kierunku galerii bocznej, gdzie zresztą sam sobie przygoto­wał odwrót. Na skrzyżowaniu spostrzeże jednocześ­nie z prawej strony Fryderyka Larsana, stojącego na końcu galerii bocznej, i na wprost ojca Jakuba na końcu galerii prawej. Pan Stangerson i ja będziemy go ścigali z tyłu. W ten sposób zbrodniarz znajdzie się w pułapce! Nie ucieknie nam! Plan ten wydawał mi się mądry, prosty i pewny. Każdy inny w chwili walki rozdzieliłby nas — ten nas łączył w jednym miejscu, które określić mogłem z matematyczną do­kładnością. Tym miejscem było skrzyżowanie dróg galerii. Rozstawiwszy w ten sposób wszystkich, wy­szedłem z zamku, wziąłem drabinę, oparłem ją  o mur i wspiąłem się po niej z rewolwerem w dłoni. 

Informuję drobiazgowo i dokładnie o wszystkich szczegółach ataku, który został zaplanowany i wykonany dużo szybciej, niż mógłbym to pisać. Opi­sując to tak szczegółowo, chcę się upewnić, że nie opuściłem żadnej okoliczności, w której stała się ta dziwna rzecz. Dowodziła ona wymowniej niż wszystkie teorie profesora Stangersona o możliwo­ści gwałtownej dematerializacji.

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI



Zagadkowe zniknięcie zbrodniarza (ciąg dalszy notatek Józefa Rouletabille)



 

I oto znów znalazłem się na drabinie — pisze dalej Rouletabille — skąd pełen niepokoju zajrza­łem przez szparę między firankami. Byłem ciekaw, co teraz robi zbrodniarz. Czy jeszcze ciągle od­wrócony plecami pisze coś przy biurku? A może... może go już nie ma? Jeśli tak, to którędy mógł uciec? Przecież ja jestem w posiadaniu jego drabi­ny. Całą siłą woli opanowałem się i wysunąłem głowę ponad parapet okna. Był! Widziałem znów jego wielkie plecy, wyolbrzymione cieniem świecz­ki. Stała teraz na podłodze, a człowiek pochylał się nad nią. Dziwaczna pozycja, ale jakże wygodna dla mnie! Odetchnąłem. Wspiąłem się jeszcze o dwa szczeble, lewą ręką chwyciłem framugę okna... Ser­ce waliło mi jak młot. Rewolwer trzymałem w zę­bach. Teraz z kolei prawą ręką chwyciłem framugę, gwałtownie podciągnąłem się w górę i oparłem na rękach... Jeszcze tylko drabina!... Musiałem na niej za mocno stanąć i zanim zdążyłem oderwać stopy od szczebli, poczułem, że drabina się obsuwa, ocie­ra o mur i przewraca na ziemię. Ale ja, klęcząc już na kamiennym parapecie, błyskawicznie wyprosto­wałem się w oknie. Zbrodniarz był jeszcze szyb­szy! Gdy tylko usłyszał zgrzyt drabiny, jego wiel­kie plecy drgnęły. Wyprostował się i odwrócił do mnie... Zobaczyłem jego twarz... Czy widziałem ją dobrze? Stojąca na podłodze świeczka oświetlała tylko jego nogi. Powyżej wszystko było ciemne. Zo­baczyłem zarośniętą głowę, brodę, obłąkane oczy, bladą twarz i faworyty barwy — o ile mogłem roz­poznać — rudej... Nie znałem tej twarzy! Takie przynajmniej odniosłem w mroku pierwsze wraże­nie. Tej twarzy nie znałem albo nie poznawałem jej!... Teraz należało działać błyskawicznie, jak bu­rza, jak huragan! Tymczasem ruchy miałem skrę­powane. Gdy opierając się na rękach i kolanach usiłowałem utrzymać się na oknie, nieznajomy spo­strzegł mnie, poderwał się i rzucił do ucieczki! Jak przypuszczałem, dopadł drzwi prowadzących do przedpokoju. Zdążył je otworzyć. Biegnąc tuż za nim z rewolwerem w ręku, zawołałem:

— Stać! 

Pędem przemierzając pokój zdążyłem jeszcze za­uważyć na biurku list. W przedpokoju niemal do­padłem uciekającego. Otwarcie drzwi zabrało mu sekundę czasu. Już go prawie dotknąłem. Ale zbrod­niarz w ostatniej chwili zatrzasnął mi przed nosem drzwi do galerii. Wyskoczyłem za nim. Obok mnie biegł pan Stangerson. Dzieliło nas wszystkiego trzy metry. Nieznajomy uciekał, jak się tego spodziewa­łem, przez prawą galerię.

— Jakub! Fred! Do mnie! — wołałem. 

Nie mógł uciec! Wydałem okrzyk radości i zwy­cięstwa! Tymczasem uciekający dopadł skrzyżowa­nia dwóch galerii na dwie sekundy przed przewidy­wanym spotkaniem. Tu nastąpiło zderzenie: pan Stangerson i ja z jednej strony, ojciec Jakub z dru­giej, Larsan z trzeciej. Wpadliśmy na siebie, niemal przewracając się. Uciekiniera nie było!

Popatrzyliśmy na siebie zdumieni jak wobec czegoś nadprzyrodzonego, z wyrazem osłupienia w oczach. Nieznajomego nie było!

Co się z nim stało? Gdzie się podział?

Zawróciliśmy jak obłąkani. Obejrzeliśmy wszy­stkie kąty galerii. Obejrzeliśmy wszystkie okna ga­lerii. Były szczelnie zamknięte. A zresztą, jak mógł­by je otworzyć? Byłoby to jeszcze bardziej zagadko­we niż jego zniknięcie.

Gdzie się podział? Nie mógł się wydostać ani przez drzwi, ani przez okno, ani w żaden inny spo­sób. Wszystkie drogi obstawiliśmy! Przyznaję, że czułem się zupełnie zdruzgotany! Galeria była oświetlona. Nie istniał żaden ukryty otwór ani za­kamarek, gdzie można by było się schować! Odsu­nęliśmy do ścian wszystkie fotele, zajrzeliśmy za obrazy. Zajrzelibyśmy nawet do wazonów, gdyby stały w galerii. Nikogo tam nie było! Nikogo!

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY



Tajemnicza galeria



 

Panna Stangerson stanęła na progu swego po­koju — ciągnął dalej w swych zapiskach Roule­tabille. — Staliśmy właśnie przy jej drzwiach, w ga­lerii, gdzie spotkało nas to niezrozumiałe zjawisko. Bywają chwile, gdy czuję się bezradny. W głowie miałem pustkę. Cała konstrukcja logiczna mego ro­zumowania zawaliła się. Dręczyła mnie świadomość krachu rozsądku, uczucie, które wyjaławiało, wy­trącało z równowagi moje myślące normalnymi, ludzkimi kategoriami „ja".

Na szczęście Matylda Stangerson stanęła na pro­gu swego pokoju. Zobaczyłem ją i to wprowadziło jakiś ład w moich myślach. Oddychałem tym samym powietrzem co ona, oddychałem perfumami Czarnej Damy. Droga Czarna Dama, której nigdy już nie odnajdę! Dobry Boże, oddałbym dziesięć lat, oddał­bym połowę życia, by zobaczyć jeszcze raz Czarną Damę. Niestety. Tylko od czasu do czasu odnajduję podobny zapach perfum. Siad wyczuwalny tylko dla mnie, ślad mego dzieciństwa. To właśnie boles­ne wspomnienie twych perfum, Czarna Damo, przy­wiodło mnie do stojącej w bieli kobiety, bladej i pięknej, która zatrzymała się na progu tajemniczej galerii. Jej wspaniałe, upięte na karku, złociste wło­sy pozwalały dostrzec czerwoną gwiazdę na skro­ni. Bliznę po ranie, od której mogła umrzeć.

Gdy zaczynałem zajmować się tą sprawą, wyob­rażałem sobie, że w ową tragiczną noc panna Stan­gerson miała uczesanie z przedziałem. Ale przecież przed wejściem do Żółtego Pokoju nic innego nie mogłem stwierdzić.

Teraz, po tym tajemniczym wypadku w galerii, przestałem w ogóle myśleć. Stałem osłupiały wobec pojawienia się panny Stangerson, bladej i tak pię­knej. Ubrana w peniuar olśniewającej białości, wy­dawała się zjawą, pięknym złudzeniem... Ojciec chwycił ją w ramiona, objął czule, jak by odzyski­wał ją raz jeszcze. Tak, mógł jeszcze raz stracić córkę I Zabrakło mu odwagi, aby zadawać jej py­tania. Wprowadził pannę Matyldę do pokoju. We­szliśmy za nimi chcąc ostatecznie czegoś się dowie­dzieć. Drzwi do buduaru były otwarte. Dwie wy­straszone twarze służących wychyliły się ku nam.

— Co oznacza ten hałas? — zapytała panna Stan­gerson. 

Tej nocy nie miała zamiaru spać w swym pokoju.

Położyła się razem ze swymi służącymi. Wszystkie trzy zamknęły się w buduarze. Od czasu nocnego napadu nawiedzało ją często uczucie lęku, zupełnie zresztą zrozumiałe. Któż pojmie, dlaczego tej wła­śnie nocy, gdy przyszedł nieznajomy, dzięki szczę­śliwemu zbiegowi okoliczności była zamknięta ze swymi służącymi? Kto zrozumie, dlaczego się nie zgodziła, aby w jej salonie spał pan Stangerson, chociaż była pełna obaw? Kto zrozumie, dlaczego zniknął list, który leżał przed chwilą na stole w pokoju? Ten, kto zastanowiłby się nad tym, od­powiedziałby: Panna Stangerson spodziewała się wizyty zbrodniarza i nie mogła jej zapobiec... Nie uprzedziła nikogo, ponieważ chodziło o to, aby zbrodniarz został nierozpoznany... nierozpoznany dla ojca... nierozpoznany dla wszystkich... z wyją­tkiem Roberta Darzaka. Robert Darzac musiał go już znać. Może znał go dawniej? Nie należy zapominać zdania, które wypowiedział w Pałacu Elizejskim:

— Czyż mam popełnić zbrodnię, aby cię zdobyć? 

Któż miał zostać ofiarą zbrodni, jeśli nie ów nie­znajomy?

Nie wolno też zapominać odpowiedzi Darzaka na moje pytanie:

— Czy panu się nie podoba, że to ja odnajdę zbrodniarza? 

— Zabiłbym go własnymi rękami! — rzekł mi wtedy.  

Powtórzyłem:

— Nie odpowiedział mi pan na pytanie. 

I w tym kryła się prawda. Robert Darzac dobrze znał zbrodniarza. Bał się, że go odkryję, chociaż sam chciał go zabić! Ułatwił mi dochodzenie z dwóch przyczyn: ponieważ zmusiłem go do tego i po dru­gie — aby zapewnić lepszą opiekę Matyldzie.

Stałem w jej pokoju. Patrzyłem na nią i na miej­sce, gdzie przed chwilą leżał list. Panna Stangerson zabrała go. Był do niej, oczywiście... Nieszczęśliwa, drżała pełna niepokoju. Drżała słuchając fantasty­cznej opowieści o wizycie zbrodniarza w jej poko­ju i pościgu za nim. Widać było, że uspokoiła się dopiero w chwili, gdy usłyszała, że zbrodniarz, ja­kimś nieznanym sposobem, zdołał nam zbiec.

Zapadło głębokie milczenie. Byliśmy tam wszyscy i wszyscy widzieliśmy ją; jej ojciec, Larsan, ojciec Jakub i ja. Jakie myśli krążyły wokół niej w tej ciszy? Po wydarzeniach dzisiejszego wieczoru, po zagadkowej historii w galerii, po niezwykle tajem­niczej wizycie zbrodniarza w jej pokoju, u niej... Wydawało mi się, że wszystkie myśli, począwszy od łych, które lęgły się w głowie ojca Jakuba aż do powstających w mózgu pana Stangersona — wszy­stkie one dałyby się sprowadzić do słów: „Zdradź nam tajemnicę, którą znasz! Wytłumacz, a może zdołamy cię uratować".

Jakże ją chciałem ratować! Ratować od niej sa­mej i od tamtego... Czułem, że oczy napełniają mi się łzami na myśl o tej tak skrzętnie ukrywanej tajemnicy.

Stała tu, owiana zapachem perfum Czarnej Da­my! Widziałem ją, byłem w jej pokoju, do którego nie chciała mnie wpuścić, w którym mogła swobo­dnie milczeć. Od momentu tragedii w Żółtym Pokoju krążyliśmy wokół tej nieprzeniknionej i milczącej kobiety, żeby dowiedzieć się tego, co ona wiedzia­ła. Nasze pragnienia i usiłowania odkrycia całej prawdy musiały być dla niej dodatkową męką. Kto mógł zaręczyć, że odkrywając jej tajemnicę nie wy­wołam jeszcze straszniejszego dramatu? Kto mógł zapewnić, że ona nie zginie? Przecież mogła umrzeć, a my nie wiedzielibyśmy nic. Albo raczej byliby tacy, którzy by nie wiedzieli... Ale ja... gdybym wie­dział kto — wiedziałbym wszystko. Kto? Kto? Nie wiedząc kto, muszę milczeć przez wzgląd na nią. Nie ulega wątpliwości, że Matylda wiedziała, w jaki sposób morderca uciekł z Żółtego Pokoju. A jednak milczała. Dlaczego ja miałbym mówić? Gdybym wiedział kto — powiedziałbym tylko jej!

Patrzyła na nas martwo, tak jak by nikogo nie było w pokoju. Milczenie przerwał pan Stangerson. Powiedział, że odtąd nie opuści mieszkania córki. Wobec tej stanowczej decyzji nie pomogły jej sprze­ciwy. Pan Stangerson nie ustąpił. Oświadczył, że sprowadzi się jeszcze tej nocy. Po czym troszcząc się o jej zdrowie, zaczął jej robić wymówki, że wstała. Przemawiał jak do małego dziecka. Uśmie­chał się, nie wiedząc już, co mówi, co robi. Sławny profesor stracił głowę. Powtarzał bez związku te same słowa... Był zupełnie roztrzęsiony. Podobnie było z nami. Panna Stangerson powiedziała tylko pełnym rozpaczy głosem:

— Ojcze! Mój ojcze... 

Starzec wybuchnął płaczem. Ojciec Jakub hała­śliwie wycierał nos, Fryderyk Larsan odwrócił się, by ukryć wzruszenie... I ja nie wytrzymywałem tego napięcia. Nie mogłem skupić myśli, nie mogłem ro­zumować. Byłem u kresu wytrzymałości. Pełen obrzydzenia dla siebie.

Fryderyk Larsan, tak jak i ja, po raz pierwszy od chwili wypadku w Żółtym Pokoju znalazł się w to­warzystwie panny Stangerson. Od dawna obaj na­legaliśmy na przesłuchanie nieszczęsnej, ale nie uzyskaliśmy zgody. Panna Stangerson była za sła­ba, aby nas przyjąć, a pytania sędziego i tak bardzo ją męczyły. Można było wyczytać w tym również niechęć dla naszych poszukiwań. Mnie to nie dzi­wiło, ale Larsana zawsze zastanawiało. Fryderyk Larsan i ja mieliśmy o zbrodni zupełnie różne zda­nia.

Oni płakali! Ja natomiast nie przestawałem po­wtarzać sobie w duchu: Wyjaśnię sprawę! Uratuję ją wbrew niej samej! Uratuję nie kompromitując jej! Nie dopuszczę do tego, żeby „on" przemówił. Jaki „on"? O N? Zbrodniarz! Schwycić go i zamknąć mu usta! Robert Darzac mówił: „Żeby zamknąć mu usta — trzeba go zabić". Wniosek nasuwa się sam. Ale czy mam prawo zabić mordercę panny Stangerson? Nie. Nawet gdybym miał okazję? Przy­szłość pokaże, czy ON istnieje rzeczywiście, czy jest z krwi i kości... Przyszłość pokaże go martwego, jeśli nie można będzie schwytać go żywym! Jak powiedzieć o tym kobiecie, która nas nawet nie zauważa, przejęta rozpaczą swego ojca? Jak jej dać do zrozumienia, że zrobię wszystko, by ją ocalić?

Podszedłem do niej. Chciałem mówić, błagać, pro­sić o zaufanie do mnie. W kilku słowach, zrozumia­łych tylko dla niej i dla mnie chciałem wyrazić, że wiem, jakim sposobem zbrodniarz wydostał się z Żółtego Pokoju... Że odgadłem już połowę jej sekretu, że całym sercem jej współczuję...

Ale właśnie w tej chwili panna Stangerson gestem poprosiła, abyśmy pozostawili ją samą. Gest ten wyrażał znużenie i chęć natychmiastowego odpo­czynku. Pan Stangerson podziękował nam i poprosił, żebyśmy wrócili do swych pokoi. Ukłoniliśmy się i poprzedzani przez ojca Jakuba wróciliśmy do ga­lerii. Słyszałem, jak Fryderyk Larsan mruczał po drodze: „Dziwne, dziwne...", po czym ruchem ręki zaprosił mnie do swego pokoju. Na progu zatrzymał się i powiedział do ojca Jakuba:

— Widzieliście go dobrze? 

— Kogo? — zapytał ojciec Jakub. 

— Tego człowieka. 

— Czy go widziałem? Tak. Miał wielką, rudą brodę i rude wąsy. 

— Mnie się także tak wydawało — wtrąciłem. 

— I mnie! — powiedział Fryderyk Larsan. 

Wielki Fred i ja pozostaliśmy sami, aby omówić

wypadki. Rozmawialiśmy godzinę, rozpatrując je od wszystkich stron. Sądząc z pytań, jakie mi stawiał, i wyjaśnień, które dawał — Fred jest zdania, że człowiek ten ukrył się w jakimś sekretnym przej­ściu, które znał; nawiasem mówiąc, przeczy to temu, co widziałem ja i co widział sam Larsan.

— Ów tajemniczy jegomość zna zamek! — po­wtarzał mi detektyw — zna go dobrze! 

— Jest to człowiek wysoki, dobrze zbudowany... 

— Zbudowany tak jak trzeba... — mruknął Fred. 

— Rozumiem — powiedziałem — ale czym pan wytłumaczy tę rudą brodę i wąsy? 

— Nienaturalnie wielka ta broda, nieprawdziwe te wąsy. Po prostu sztuczne! — stwierdził Fryderyk Larsan. 

— Łatwo tak powiedzieć. Myśli pan ciągle o Ro­bercie Darzaku? Nie może się pan jakoś wyzwolić od tego wrażenia, Jestem przekonany o niewinności Darzaka!

— Tym lepiej... Życzę mu jak najlepiej, ale nie­stety wszystko temu przeczy. Czy zauważył pan ślady na dywanie? Chodźmy je obejrzeć! 

— Widziałem! To ślady eleganckich butów znad stawu. 

— Czyli ślady Roberta Darzac. Chyba pan temu nie zaprzeczy? 

— Oczywiście... możemy się jednak mylić... 

— Czy zauważył pan, że ślady tych stóp nie za­wracają? Goniony przez nas wszystkich człowiek wybiegając z pokoju nie pozostawił żadnych śla­dów... 

— Mógł być w tym pokoju od kilku godzin. Bło­to na butach mogło wyschnąć, a poza tym mógł biec na czubkach palców. Raczej widziało się go, niż słyszało... 

Przerwałem nagle tę bezsensowną, niegodną nas gadaninę. Dałem Larsanowi znak, żeby posłuchał.

— Na dole... drzwi się zamknęły!... 

Zeszliśmy na dół, przed zamek. Zaprowadziłem

Larsana do małego pokoju pod tarasem. Pokazałem mu teraz zamknięte, a przedtem otwarte drzwi, przez szpary których sączyło się światło.

— Gajowy — rzekł Fred. 

— Chodźmy — szepnąłem.  

Byłem zdecydowany... ale zdecydowany na co? Czy zdawałem sobie sprawę, o co mi chodzi? Czy byłem zdecydowany uwierzyć, że winny jest gajo­wy? Czy wierzyłem w to? Gwałtownie zapukałem do drzwi.

Może ten powrót do izby gajowego wyda się komuś spóźniony, może po ucieczce zbrodniarza naszym pierwszym obowiązkiem było systematycz­ne przeszukanie każdego kąta wokół zamku, parku i w całej okolicy.

Gdyby postawiono nam taki zarzut, moglibyśmy tylko odpowiedzieć, że nieznajomy przepadł w ga­lerii w tak nieprawdopodobny sposób, jak by się nagle zdematerializował. Uciekł w chwili, gdy pra­wie dotykaliśmy go, gdy już mieliśmy go w rękach. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że odnajdziemy go w ciemnościach nocy, w parku... Zresztą, powie­działem wam już, że zniknięcie jego było dla mnie podobne do uderzenia obuchem.

Zapukałem do drzwi. Otworzyły się natychmiast. Gajowy zapytał nas spokojnym głosem, czego sobie życzymy. Był w koszuli, miał właśnie kłaść się spać. Łóżko nie było jeszcze pościelone. Weszliśmy. Za­pytałem ze zdziwieniem:

— Nie spał pan jeszcze? 

— Nie — odpowiedział szorstko. — Obchodziłem las i park. Właśnie wróciłem. Teraz już się kładę. Dobranoc!  

— Chwileczkę — zacząłem. — Niedawno przy pańskim oknie stała drabina... 

— Drabina? Nie widziałem żadnej drabiny! Do­branoc! 

I całkiem po prostu wyprosił nas z pokoju. Za drzwiami popatrzyłem na Larsana. Miał minę nie­przeniknioną.

— I cóż? — zapytałem. 

— I cóż? — odpowiedział Larsan. 

— Czy panu to nic nie nasuwa? 

Był wyraźnie w złym humorze. Wchodząc do zam­ku słyszałem, jak mruczał:

— Byłoby to bardzo, bardzo dziwne, gdybym się mylił w tej sprawie. 

Zdawało mi się, że to zdanie było zaadresowane bardziej do mnie niż do niego.

— Tak czy tak, niedługo nasza ciekawość będzie zaspokojona. Rano powinno się wszystko wyja­śnić — dorzucił. 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY



Rouletabille zakreśla koło na czole



 

Pożegnaliśmy się melancholijnym uściskiem dło­ni. Byłem szczęśliwy, że udało mi się wzbudzić pewne wątpliwości w tym umyśle oryginalnym i wyjątkowo inteligentnym, ale pracującym bez żad­nej metody. Nie kładłem się już. O wschodzie słoń­ca wyszedłem przed zamek. Obszedłem go wokół, badając ślady wiodące do niego lub odchodzące na zewnątrz. Ale wszystkie były tak zatarte i po­gmatwane, że niczego nie mogłem z nich wywnioskować. Zresztą, podkreślam raz jeszcze, nie przypi­suję decydującej roli zewnętrznym śladom, jakie zbrodniarz pozostawia po sobie. Metoda, która wnioski o zbrodniarzu wyciąga ze śladów jego stóp, Jest najbardziej prymitywna. Istnieje wiele identy­cznych ze sobą śladów. Mogą dać pierwsze wska­zówki, ale w żadnym wypadku nie wolno traktować ich jako wystarczający dowód.

Niemniej jednak w wielkiej rozterce wyszedłem na dziedziniec i pochylony nad śladami, wszystkimi śladami, jakie tam były, pytałem je o tę pierwszą wskazówkę, której potrzebowałem, aby zaczepić się  o coś rozsądnego, o coś, co pozwoliłoby logicznie rozpatrzyć wydarzenia w tajemniczej galerii. Ro­zumować? Jak rozumować? Ba, rozumować właści­wie. Zrozpaczony siadłem na kamieniu na dziedziń­cu. To, co robiłem od przeszło godziny, było najpo­dlejszą robotą nawet dla zwykłego policjanta! Jak pierwszy lepszy inspektor szedłem po kilku tropach, które mogły mi powiedzieć, co zechcę, i zmusić mnie do myślenia według własnych wskazówek. 

Czułem się głupszy i bardziej godny pogardy niż stworzeni przez współczesnych pisarzy detektywi Sûreté... detektywi, którzy kształcili się na lekturze Edgara Poe lub Conan Doyle'a. Ach, wy detektywi literaccy, którzy wysnuwacie góry głupoty z jedne­go śladu na piasku, z jednego śladu ręki na murze.

I ciebie to dotyczy, Fryderyku Larsanie. Za dużo czytałeś Conan Doyle'a, mój stary. Sherlock Holmes nauczył cię robić głupstwa, pomyłki większe niż te,  o których czyta się w książkach. To one doprowa­dzają do aresztowania niewinnego człowieka. Swoją Conan Doyle'owską metodą potrafiłeś przekonać sę­dziego śledczego, szefa Sûreté, wszystkich! Oczeku­jesz ostatecznego dowodu... ostatecznego... Podaj więc, nieszczęśniku, pierwszy dowód!  

To, co ci mówią zmysły, nie może być dowodem. Ja także pochylam się nad rzeczywistymi śladami, ale jedynie po to, aby poprzez nie wejść w krąg zakreślony przez mój rozum. Jakże często krąg ten wydaje mi się za ciasny, za wąski... Ale nawet ciasny krąg rozumu jest olbrzymi, ponieważ zawiera tylko prawdę. Zapewniam, dowody zewnętrzne by­ły tylko mymi pomocnikami, nigdy panami. Nigdy nie zrobiły ze mnie mechanicznie działającej istoty, straszniejszej niż człowiek bez oczu — człowieka, który widzi źle. Oto dlaczego, Fryderyku Larsanie, przezwycięża twój błąd i twoje prymitywne rozu­mowanie.

I cóż? Dzisiejszej nocy po raz pierwszy w tajemni­czej galerii zaszedł fakt, który wydaje się przekra­czać zakreślone przez mój rozum koło. I oto bredzę z nosem przy ziemi, jak prosię szukające w błocie odpadków. No, Rouletabille, przyjacielu, głowa do góry! Niemożliwe, aby wypadek w galerii wycho­dził rzeczywiście poza krąg zakreślony twoim ro­zumem. I ty o tym wiesz! Głowa do góry!... Obiema rękami ściśnij guzy twego czoła i przypomnij sobie, że gdy zakreślałeś w swym umyśle krąg, tak jak rysuje się na papierze figurę geometryczną, pod­szedłeś do sprawy właściwie. 

Wejdź teraz ponownie do tajemniczej galerii  i opierając się na twoim właściwym sposobie i twojej racji, jak Fryderyk Larsan opiera się na las­ce, szybko udowodnij, że Wielki Fred jest głup­cem. 

(...) Józef Rouletabille


30 październik, południe.

 

Jak postanowiłem, tak zrobiłem... Z rozpaloną głową wszedłem znów do galerii i chociaż nie zna­lazłem żadnych dodatkowych śladów, właściwy sposób mego rozumowania wskazał mi rzecz tak straszną, że całą siłą woli musiałem się opanować, aby nie upaść.

Ach! Trzeba będzie zmobilizować jeszcze dużo siły, aby odkryć dowody, które zmieszczą się, będą musiały się zmieścić w kręgu zakreślonym przez gu­zy mego czoła.

Józef Rouletabille


30 październik, północ.

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY



Rouletabille zaprasza mnie na śniadanie do oberży „Pod Basztą"



 

Dopiero o wiele później wręczył mi Rouletabille zeszyt, w którym zaraz następnego ranka po owej nocy opisał tajemnicze wydarzenia w galerii. Kiedy przybyłem do Glandier, opowiedział mi z najdro­bniejszymi szczegółami wszystko, o czym i wy teraz wiecie. Zrozumiałem, na co przeznaczył w tym ty­godniu kilkugodzinny pobyt w Paryżu, w czasie którego praktycznie nie dowiedział się niczego. Zagadkowy wypadek w galerii miał miejsce w no­cy z 29 na 30 października, to znaczy trzy dni przed moim przyjazdem do zamku. Wezwany depeszą me­go przyjaciela 2 listopada, przyjechałem do Glan­dier przywożąc rewolwery.

Siedziałem w pokoju Rouletabille'a, który właśnie zakończył swe opowiadanie. Mówiąc nie przestawał się bawić wypukłymi szkłami binokli, które znalazł na stoliku. Z radością, jaką wyjawiał manipulując tymi szkłami dalekowidza, wnioskowałem, że właśnie one stanowią jeden z namacalnych dowodów, niezbędnych do zamknięcia kręgu zakreślonego przez jego umysł.

Ten dziwaczny i jedyny w swoim rodzaju sposób, w jaki tłumaczył mi całą sprawę, używając skrótów doskonale pasujących do toku jego myśli, nie za­skakiwał mnie już. Często jednak trzeba było od­gadywać myśli mego przyjaciela, żeby zrozumieć całość dowodu. O, nie zawsze było łatwo pojąć zamysły Józefa Rouletabille!

Sposób rozumowania tego żółtodzioba był jedną z najciekawszych rzeczy, jakie kiedykolwiek obser­wowałem. Rouletabille szedł z nim przez życie, nie domyślając się nawet, jakie budził zdumienie, wię­cej: osłupienie! Ludzie odwracali za nim głowy, zatrzymywali się, chcieli uważnie przyjrzeć się tej oryginalnej postaci.

Zamiast pytać, skąd jest ten człowiek i do czego zmierza? — pytali: „Skąd się bierze rozumowanie Józefa Rouletabille'a i do czego ono prowadzi?"

Sam Rouletabille nie domyślał się oryginalności własnego sposobu myślenia, więc wcale mu to nie przeszkadzało i kroczył przez życie jak każdy zwy­kły śmiertelnik. Człowiek nieprzeciętny nie podej­rzewa nawet swojej oryginalności i czuje się zu­pełnie dobrze w swoim środowisku. Z prostotą dziecka, nieświadomego swej odrębności umysło­wej, wyraża i tłumaczy zjawiska przy pomocy jakichś logicznych skrótów, których inni, nie obda­rzeni równie doskonałymi zmysłami, zrozumieć nie potrafią.

Gdy Józef Rouletabille zapytał mnie o zdanie, odpowiedziałem, że pytanie to sprawia mi kłopot. Zaproponował, żebym spróbował wyciągnąć wnio­ski z tego, co mi opowiedział. Zgodziłem się.

— Punktem wyjścia mego rozumowania — po­wiedziałem— jest nie ulegający wątpliwości fakt: zbrodniarz, którego ścigaliście, był w czasie pogoni przez moment w galerii... Na razie tyle. 

— Zacząłeś dobrze! — zawołał. — Nie powinie­neś jednak zatrzymywać się tak szybko! Pomyśl jeszcze trochę! 

— Spróbuję. W momencie, gdy był w galerii, i później, kiedy przepadł — nie mógł przeniknąć ani przez drzwi, ani przez okno. Musiał więc wymknąć się jakimś innym przejściem. 

Rouletabille patrzył na mnie ze współczuciem, uśmiechając się niedbale, po czym nie omieszkał mnie poinformować, że ciągle rozumuję jak nie­zdara.

— Co mówię, niezdara... Rozumujesz jak Fryde­ryk Larsan! 

Rouletabille przechodził na zmianę okresy uwiel­bienia i niechęci dla Fryderyka Larsana. Czasem wołał:

— On jest naprawdę wielki!  

A czasem jęczał:

— Co za głupiec! 

Zaobserwowałem, że było to zależne od tego, czy odkrycia Fryderyka Larsana pokrywały się z rozu­mowaniem mego przyjaciela, czy nie. Były to jednak tylko drobne słabości szlachetnego charakteru tego wielkiego dziecka.

Później zaproponował mi spacer po parku. Gdy przechodziliśmy przez dziedziniec w kierunku wyj­ścia, hałas otwieranych okiennic zmusił nas do od­wrócenia głowy. W lewym skrzydle zamku w oknie pierwszego piętra ujrzeliśmy szkarłatną i dokładnie wygoloną twarz, której nie znałem.

— Patrz! — mruknął Rouletabille — Artur Rance! 

Opuścił głowę, przyśpieszył kroku i słyszałem

tylko, jak mruczał przez zęby:

— A więc i on był tutaj tej nocy? Po co przy­jechał? 

Gdy odeszliśmy już dość daleko od zamku, zapy­tałem go, kim jest Artur Rance i skąd go zna. Przypomniał mi poranną opowieść i oznajmił, że Artur Rance jest właśnie tym Filadelfijczykiem, z którym tak dużo pił podczas przyjęcia w Pałacu Elizejskim.

— Ależ on chyba miał wyjechać z Francji? — zapytałem. 

— Tak! Dlatego właśnie jestem zaskoczony widząc go tutaj. Nie tylko we Francji, ale na dodatek w Glandier! Na pewno nie przyjechał dzisiejszej nocy, musiał więc przyjechać wczoraj przed obia­dem. Że też go nie widziałem! Jak to się mogło stać, że dozorcy mnie nie zawiadomili?

Zwróciłem mu uwagę, że nie powiedział mi je­szcze, w jaki sposób uwolnił dozorców.

Zbliżaliśmy się właśnie do ich mieszkania. Oboje Bernier zobaczyli nas z daleka. Miły uśmiech rozja­śnił ich szerokie twarze. Wydawało się, że zapom­nieli już o przykrościach aresztu. Mój młody przy­jaciel zapytał ich, o której godzinie przybył Artur Rance. Odpowiedzieli, że nie wiedzą nic o obec­ności Artura Rance w zamku. Miał przyjechać wczoraj wieczorem, ale oni nie otwierali bramy. Słyszeli, że Artur Rance bardzo lubi chodzić i nawet nie chciał, by wysyłać po niego wóz. Miał zwyczaj wysiadać na stacji małego miasteczka Saint-Michel i stamtąd piechotą iść przez las do zamku. Przecho­dził przez grotę Świętej Genowefy, później przeska­kiwał niskie ogrodzenie i w ten sposób dostawał się do parku Glandier. Zauważyłem, że w miarę opowiadania stróżki twarz Rouletabille'a chmurzyła się. Był niezadowolony — i zdaje się, że niezado­wolony z siebie samego. Widocznie drażnił go fakt, że pracując na miejscu i przeprowadzając z taką skrupulatnością badania nad rzeczami i mieszkań­cami Glandier, dopiero teraz się dowiedział, jaką drogą Artur Rance miał zwyczaj przychodzić do zamku.

— Mówicie, że pan Artur Rance zawsze tędy przybywał do zamku... A kiedy był tu po raz osta­tni? — zapytał pochmurnie. 

— Nie możemy powiedzieć tego zupełnie dokła­dnie — odpowiedział Bernier. — Kiedy byliśmy w areszcie, nie docierały do nas żadne wiadomości, a poza tym jak ten pan tu przyjeżdżał, to nigdy nie wchodził przez naszą bramę. Pewnie opuszcza za­mek również tą drogą. 

— A czy możecie powiedzieć, kiedy tu był po raz pierwszy? 

— O tak, proszę pana. To było dziewięć lat temu. 

— A więc dziewięć lat temu był po raz pierwszy we Francji! — powiedział Rouletabille. — I od tej pory ile razy przyjeżdżał do Glandier? 

— Trzy razy. 

— Kiedy był ostatnio za waszej pamięci? 

— Osiem dni przed wypadkiem w Żółtym Po­koju! 

Rouletabille zapytał jeszcze zagadkowo, zwraca­jąc się wyłącznie do dozorczyni:

— W szparze podłogi? 

— W szparze podłogi — odpowiedziała. 

— Dziękuję — rzekł Rouletabille. — Bądźcie przygotowani na dzisiejszy wieczór.  

Ostatnie zdanie powiedział z palcem na ustach, nakazując w ten sposób spokój i milczenie. Wysz­liśmy do parku i skierowaliśmy się do oberży „Pod Basztą".

— Jadasz w tej oberży? — zapytałem. 

— Czasami. 

— Ale jesz również w zamku? 

— Tak, Larsan i ja każemy sobie podawać raz w jego, raz w moim pokoju. 

— Czy pan Stangerson nigdy nie towarzyszy wam przy posiłkach? 

— Nigdy. 

— Czy wasza obecność w zamku nie jest dla nie­go męcząca? 

— Nie wiem. W każdym razie zachowuje się tak, jak byśmy go nie krępowali. 

— Nigdy was o nic nie pyta? 

— Wciąż pozostaje pod wrażeniem tej nocy, kie­dy stał za drzwiami Żółtego Pokoju, w którym usi­łowano zamordować jego córkę, a potem wyważył drzwi i nie znalazł zbrodniarza! Jest przekonany, że jeśli on sam nie może zrozumieć ani odkryć ni­czego, my tym bardziej tego nie dokonamy. Nie, od chwili oskarżenia Larsana postanowił nie sprzeci­wiać się naszym hipotezom. 

Rouletabille zagłębił się w swych rozmyślaniach. Dopiero po chwili zauważył mnie ponownie i opowiedział, w jaki sposób uwolnił małżeństwo dozor­ców.

— Przed kilkoma dniami poszedłem do pana Stangersona z kartką papieru, żeby napisał na niej na­stępujące słowa: „Zobowiązuję się, bez względu na to, co zeznają, nie zwalniać z pracy moich dwojga wiernych dozorców — Berniera i jego żony". Wytłu­maczyłem mu, że dzięki tej kartce skłonię dozorcę i jego żonę do mówienia. Zapewniłem go, że nie brali żadnego udziału w zbrodni. Byłem zresztą o tym przekonany. Sędzia śledczy pokazał to oświadczenie Bernierom. Nie obawiając się już o posadę, przemó­wili, zeznając to, czego się spodziewałem. Opowie­dzieli, że po kryjomu polowali na terenie posiadłości pana Stangersona. Był to okres polowań, dlatego w chwili wypadku znaleźli się niedaleko pawilonu. Króliki złapane w posiadłości pana Stangersona sprzedawali właścicielowi oberży „Pod Basztą", ten sprzedawał je swym gościom lub odprzedawał do Paryża. Tak wygląda prawda. Odgadłem ją już pierwszego dnia.

Przypomnij sobie, co powiedziałem w oberży „Pod Basztą": „Teraz trzeba by zjeść coś krwiste­go". Usłyszałem to zdanie tego samego ranka przed bramą parku. Słyszałeś je również, ale nie zwróci­łeś na nie uwagi. Przypominasz sobie, że gdy zbliża­liśmy się do bramy, zatrzymaliśmy się na widok człowieka, który chodził tam i z powrotem na zewnątrz muru okalającego park, patrząc niespokojnie na zegarek. Tym człowiekiem był Fryderyk Larsan. Otóż stojący poza nami na progu oberży właści­ciel mówił do kogoś, kto znajdował się wewnątrz: „Teraz trzeba by zjeść coś krwistego".

Dlaczego to „teraz"? Gdy ktoś, tak jak ja, szuka najbardziej tajemniczej prawdy, niczego nie pomija. Trzeba znaleźć sens w każdej rzeczy. Przyjecha­liśmy do małej wioski wstrząśniętej zbrodnią. Logi­ka nasuwała mi przypuszczenie, że każde zdanie tu wypowiedziane może mieć związek z wypadkiem. „Teraz" oznaczało dla mnie „od momentu zbrodni". Od chwili rozpoczęcia badań szukałem związku między tym zdaniem i dramatem, jaki się rozegrał. Poszliśmy na śniadanie „Pod Basztę". Powtórzyłem swobodnie to zdanie i zorientowałem się z zakłopo­tania i zdziwienia ojca Mateusza, że — przynaj­mniej, jeśli o niego chodzi — nie przesadziłem zna­czenia tych słów. Wtedy dowiedziałem się o uwię­zieniu dozorców. Ojciec Mateusz opowiadał nam o nich, tak jak się mówi o starych znajomych, któ­rych się żałuje. Powiedziałem sobie: „teraz", skoro dozorcy są aresztowani, „trzeba by zjeść coś krwis­tego". Nie ma dozorców, brak dziczyzny. Jak do­szedłem do tej hipotezy o dziczyźnie? Wyraźna nie­nawiść ojca Mateusza do gajowego pana Stangersona, nienawiść — jak przypuszczałem — podziela­na przez dozorców, nasunęła mi całkiem zwyczajnie myśl o kłusownictwie. Otóż, według wszystkich danych, dozorcy nie mogli być w swoich łóżkach w chwili dramatu. Po cóż więc tej nocy byli na dworze? Jako uczestnicy napadu? Nie chciałem w to wierzyć. Już wówczas przypuszczałem, że zbrod­niarz nie miał wspólnika i że cały dramat krył się w tajemnicy, jaka łączyła pannę Stangerson i mor­dercę, a dozorcy nie mieli w tym żadnego udziału. Dlaczego tak myślałem, wyjaśnię ci później. W kwe­stii dozorców kłusownictwo tłumaczyło wszystko, Szukałem tylko dowodów kłusownictwa w ich mieszkaniu. Wśliznąłem się, jak wiesz, do ich domku. Pod łóżkiem odkryłem sidła i druty.

„Do diabła! — pomyślałem — Oto co ich sprowa­dziło w nocy do parku"! Nie dziwiło mnie wcale ich milczenie przed sędzią ani to, że pod tak cięż­kim zarzutem jak udział w zbrodni nie przyznali się od razu do kłusownictwa. Kłusownictwo uratowało­by ich co prawda od sądu przysięgłych, ale wy­pędziłoby z zamku. Ponieważ byli całkowicie pewni swej niewinności, mieli nadzieję, że wszystko się wyjaśni i w dalszym ciągu nikt o kłusownictwie się nie dowie. Mieli zawsze możność w ostatniej chwili powiedzieć o nim! Pokazując im zobowiąza­nie pana Stangersona przyśpieszyłem przyznanie się do kłusownictwa. Dali wszystkie niezbędne dowody i zostali wypuszczeni na wolność. Czują dla mnie wielką wdzięczność. Dlaczego nie uwolniłem ich wcześniej? Ponieważ nie byłem pewien, czy upra­wiali tylko kłusownictwo. Chciałem zbadać teren.

Moje przekonanie potwierdzało się w miarę upły­wu dni. Po wypadku w tajemniczej galerii potrze­bowałem pomocy ludzi zaufanych. Postanowiłem nie zwlekając zjednać sobie dozorców i uwolniłem ich z więzienia. To wszystko!

Raz jeszcze mogłem podziwiać prostotę rozumo­wania, które pozwoliło odnaleźć prawdę w sprawie dozorców! Oczywiście, sprawa była drobna, ale ze swej strony myślałem, że pewnego dnia ten młody człowiek z tą samą prostotą spróbuje wytłumaczyć nam okropną noc w Żółtym Pokoju oraz wypadek w galerii.

Weszliśmy do oberży „Pod Basztą". Tym razem nie zastaliśmy tam właściciela, tylko jego żonę, która przyjęła nas z miłym uśmiechem. Opisałem już salę w oberży i uroczą gospodynię, jasnowłosą, o pięknych oczach, która niezwłocznie zajęła się naszym śniadaniem.

— Jak się miewa ojciec Mateusz? — zapytał Rouletabille. 

— Niewiele lepiej, panie, niewiele lepiej... Ciągle leży w łóżku. 

— Reumatyzm ciągle mu jeszcze dokucza? 

— Och, i jak! Ostatniej nocy musiałam mu zro­bić zastrzyk z morfiny. To jedyny środek na uśmie­rzenie bólu.  

Mówiła głosem słodkim; wszystko w niej wyraża­ło łagodność. Była to rzeczywiście piękna kobieta o wielkich, podkrążonych oczach i ospałych ru­chach. Ojciec Mateusz musiał być szczęśliwy. Ale ona? Czy mogła być szczęśliwa z tym zreumatyzowanym mrukiem? Scena, której świadkami byliś­my poprzednio, potwierdziła nasze podejrzenia co do jego charakteru. A jednak w całym zachowaniu tej kobiety było coś, co zupełnie nie znamionowało rozpaczy. Wyszła do kuchni, aby przygotować po­siłek, zostawiając nam na stole butelkę doskonałe­go jabłecznika. Rouletabille nalał go do kubków, na­pełnił fajkę, zapalił i wreszcie z całym spoko­jem wyjaśnił mi, dlaczego wezwał mnie do Glan­dier.

— Tak... — powiedział, śledząc zamyślonym wzro­kiem kłęby dymu, unoszące się z fajki. — Tak... przyjacielu, dzisiejszego wieczoru oczekuję zbrod­niarza... 

Nastąpiła chwila milczenia, której nie śmiałem przerwać.

— Wczoraj wieczorem — podjął Rouletabille — gdy kładłem się już spać, zapukał do moich drzwi Robert Darzac. Otworzyłem. Zwierzył mi się, że mu­si wyjechać jutro rano, to znaczy dzisiaj rano do Paryża. Przyczyna, która zmusza go do tej podró­ży, jest jednocześnie stanowcza i tajemnicza. Sta­nowcza — ponieważ musi tę podróż odbyć, i tajemnicza — ponieważ nie może wyjawić mi jej celu. „Wyjeżdżam — rzekł — chociaż oddałbym połową życia, aby w tej chwili nie opuszczać panny Stan­gerson!"

Nie ukrywał przede mną, że znów spodziewał się jakiegoś niebezpieczeństwa.

— Jutro w nocy stanie się coś... czego się spo­dziewam... a jednak muszę wyjechać! Nie mogę wrócić do Glandier wcześniej niż pojutrze rano! 

Pytałem go, co to znaczy, ale powiedział mi tylko tyle, że myśl o bliskim niebezpieczeństwie nasuwa mu związek istniejący między jego nieobecnością w zamku a zamachami na pannę Stangerson. Tej nocy, kiedy ścigaliśmy zbrodniarza w galerii, nie było go w Glandier. Także w czasie zamachu w Żół­tym Pokoju nie mógł być w Glandier i — jak nam wiadomo — rzeczywiście tam nie był. Przynajmniej tak wynikało z jego oficjalnego oświadczenia. Jeśli po dwóch takich wypadkach dziś miał znowu opuścić Glandier, działo się to widocznie z woli silniejszej niż jego własna. Pomyślałem tak i podzieliłem się z nim tą obserwacją. Odpowiedział tylko:

— Możliwe... 

Zapytałem, czy panna Stangerson kazała mu wy­jeżdżać. Przysiągł, że nie i że decyzję wyjazdu pod­jął samodzielnie, bez żadnych inspiracji panny Ma­tyldy. Powiedział mi o swoich podejrzeniach tylko z powodu tej dziwnej zbieżności wydarzeń, którą sam spostrzegł i na którą zwrócił mu nawet uwagę sędzia śledczy.

— Jeśli coś się stanie pannie Stangerson — po­wiedział — będzie to straszne dla nas obojga! Dla niej, bo zagrozi jej życiu, a dla mnie, bo w razie na­padu nie będę mógł jej bronić, a w najlepszym ra­zie nie będę mógł później powiedzieć, gdzie spędzi­łem noc. Doskonale zdaję sobie sprawę z podejrzeń, które ciążą na mnie. Sędzia śledczy i pan Fryde­ryk Larsan nie są dalecy od uznania mnie winnym! Ten ostatni zwłaszcza śledził mnie ostatnio, gdy udałem się do Paryża. Trudno mi było uwolnić się od niego! 

— Dlaczego nie zdradzi pan nazwiska zbrodnia­rza?! — zawołałem nagle — przecież pan je zna!

Robert Darzac zmieszał się. Odpowiedział z wa­haniem:

— Ja?... Ja?... znam nazwisko mordercy? A któż by mi je powiedział? 

Odpowiedziałem szybko:

— Panna Stangerson! 

Teraz zbladł strasznie, wydawało się, że zemdle­je. To było celne pociągnięcie! Panna Matylda i on znają nazwisko zbrodniarza! Kiedy przyszedł do sie­bie, powiedział:

— Odkąd pan tu przyjechał, mogłem poznać pań­ską wyjątkową inteligencję i pańską bezwzględną szczerość! Zwracam się więc do pana z prośbą o pewną przysługę. Być może, niesłusznie obawiam się jutrzejszej nocy napadu, ale trzeba przewidzieć wszystko... Błagam, niech pan temu zapobiegnie! Niech pan podejmie wszystkie środki, aby ochronić pannę Stangerson... Proszę zabezpieczyć wejście do jej pokoju. Proszę czuwać koło jej drzwi! Człowiek, którego się obawiamy, jest obdarzony nadzwyczaj­ną przebiegłością, nie mającą sobie równej na świecie! Przebiegłość ta ocali go nawet wówczas, gdy pan będzie czuwał. Niemożliwe bowiem, aby ON nie wiedział, że pan czuwa! Jeśli będzie wiedział, że pan czuwa, nie podejmie niczego!

— Mówił pan o tym z panem Stangersonem? 

— Nie. 

— Dlaczego? 

— Ponieważ nie chcę, aby powiedział mi to, co pan przed chwilą: że znam nazwisko zbrodniarza! Jeśli pan jest zaskoczony moim twierdzeniem, że „zbrodniarz przyjdzie prawdopodobnie jutro", jak byłby nim zdumiony pan Stangerson! Może przecież nie uwierzyć, że moje ponure przewidywania opar­te są tylko na zbiegu przypadków. I wydawałoby mu się to dziwne... Mówię to wszystko panu, panie Rouletabille, ponieważ darzę pana wielkim zaufa­niem. Wiem, że pan... pan mnie nie oskarża. 

— Nieszczęśliwy człowiek — ciągnął dalej Roule­tabille — odpowiedział mi, jak mógł, gorączkowo i bez ładu. Cierpiał! Współczułem mu, tym bardziej że doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, iż prędzej się da zabić, niż powie, kto jest morder­cą. Podobnie panna Stangerson: raczej pozwoli się zamordować, niż wyda nieznajomego z Żółtego Po­koju i galerii zamkowej! Człowiek ten musi szacho­wać ją lub ich oboje w jakiś niezwykły sposób. Niczego bardziej się nie boją niż tego, że pan Stan­gerson dowie się, iż jego córka jest usidlona przez własnego mordercę. Dałem Darzakowi do zrozumie­nia, że wyjaśnił mi wystarczająco wiele i że nie zamierzam go dalej męczyć, jeśli sam nie zechce mi już nic dodać. Przyrzekłem czuwać i nie kłaść się spać tej nocy. Nalegał, abym stworzył barierę nie do przebycia wokół pokoju panny Stangerson, wokół jej buduaru, w którym spały dwie służące, i wokół salonu, w którym, od chwili wypadku w ta­jemniczej galerii, sypiał pan Stangerson. Słowem, wokół całego apartamentu.

Było jasne, że Darzakowi zależało nie tylko na tym, żeby uniemożliwić komukolwiek wejście do pokoju panny Stangerson; on chciał, żebym to zro­bił w sposób demonstracyjny i odstraszył zbrodnia­rza, który powinien natychmiast zniknąć.

Tak wytłumaczyłem sobie słowa, którymi mnie pożegnał.

— Gdy wyjadę, będzie pan mógł uprzedzić pa­na Stangersona, ojca Jakuba, Fryderyka Larsana i wszystkich w pałacu, że obawia się pan tej nocy napadu, W ten sposób zorganizuje pan pogotowie, które w oczach wszystkich będzie wyłącznie pana pomysłem.

Wyszedł. Biedny, nieszczęśliwy człowiek! Nie wie­dział, co mówić; a ja pozostałem milczący i spo­kojny, tylko wyraz moich oczu zdradzał, że odgad­łem już trzy czwarte jego tajemnicy! Trzeba było być zupełnie bezradnym, aby przyjść do mnie w ta­kiej chwili i opuszczać pannę Stangerson, wiedząc o straszliwym zbiegu okoliczności.

Po jego wyjściu zamyśliłem się. Myślałem o tym, że trzeba będzie stać się bardziej przebiegłym od samej przebiegłości, aby człowiek, który miał przyjść tej nocy do pokoju panny Stangerson, na­wet przez jedną sekundę nie przypuszczał, iż jest oczekiwany. Jedno było pewne: trzeba mu prze­szkodzić wejść nawet za cenę zabójstwa, ale jedno­cześnie należy pozwolić mu się zbliżyć na tyle, aby wyraźnie zobaczyć jego twarz, żywą lub umarłą! Trzeba raz sprawę zakończyć! Trzeba uwolnić pan­nę Stangerson od niebezpieczeństwa wiszącego wciąż nad nią.

— Tak, mój przyjacielu — stwierdził Rouleta­bille, kładąc swą fajkę na stole i wychylając kie­liszek. — Trzeba wyraźnie zobaczyć jego twarz, aby być pewnym, czy wchodzi ona w koło zakreślone w moim mózgu.

W tym momencie zjawiła się oberżystka, niosąc tradycyjny omlet na słoninie. Była w doskonałym humorze.

— Ona jest dużo weselsza — powiedział mi Roule­tabille — gdy ojca Mateusza przykuje do łóżka reu­matyzm, niż gdy jest zdrów! 

Ale mnie nie w głowie były żarty Rouletabille'a ani uśmiech oberżystki; pochłaniały mnie ostatnie słowa mego młodego przyjaciela i dziwne postępo­wanie Roberta Darzac.

Gdy mój towarzysz skończył omlet i znów zosta­liśmy sami, ćmiąc fajki, Rouletabille podjął opowia­danie:

— Kiedy dziś o pierwszej wysyłałem ci depeszę, opierałem się tylko na słowach Roberta Darzac: „Zbrodniarz przyjdzie prawdopodobnie następnej nocy". Teraz mogę ci powiedzieć, że przyjdzie na pewno! Tak, teraz ja go oczekuję! Ja go ocze­kuję! 

— Co ci dało tę pewność? Czy przypadkiem nie...? 

— Nie mów nic — przerwał mi z uśmiechem Rouletabille. — Nic nie mów, bo powiesz głupstwo. Jestem tego pewien od pół do jedenastej rano; to znaczy, że zdobyłem to przekonanie przed twoim przyjazdem, a więc zanim zobaczyliśmy w oknie zamku Artura Rance'a.  

— Ach, tak... — powiedziałem — naprawdę... mi­mo to raz jeszcze pytam, skąd jesteś tego pewien, i to właśnie od pół do jedenastej?  

— Ponieważ o tej godzinie znalazłem dowód, że panna Stangerson robi równie usilne starania, aby tej nocy pozwolić zbrodniarzowi wejść do swego pokoju, co Robert Darzac — aby do tego nie do­puścić. 

— Och! — wykrzyknąłem — czy to możliwe? 

I dodałem ciszej:

— Mówiłeś mi przedtem, że panna Stangerson kocha Roberta Darzaka? 

— Mówiłem ci. To prawda. 

— Więc nie wydaje ci się dziwne...? 

— Wszystko w tej sprawie jest dziwne, mój przy­jacielu, ale wierz mi, że te dziwne sprawy, które znasz, są niczym wobec tych, które cię czekają. 

— Należy przyjąć — powiedziałem jeszcze — że panna Stangerson i jej morderca porozumiewają się. Chociażby listownie. 

— Przyjmij więc to, mój przyjacielu, przyjmij! Nie ryzykujesz nic. Opowiedziałem ci historię listu na stole panny Stangerson, listu pozostawionego przez mordercę w noc wypadku w galerii. List ten przepadł... w kieszeni panny Stangerson. Kto może zaręczyć, że zbrodniarz nie zmuszał jej listownie do następnego spotkania? Upewniwszy się o wy­jeździe Roberta Darzaka mógł ją zawiadomić, że spotkanie to ma nastąpić właśnie najbliższej nocy. 

Mój przyjaciel uśmiechnął się. Czasem zastana­wiałem się, czy przypadkiem nie kpi sobie ze mnie.

Nagle drzwi oberży otworzyły się. Rouletabille ze­rwał się gwałtownie, jak gdyby porwany prądem elektrycznym.

— Pan Artur Rance! — zawołał. 

Artur Rance stanął przed nami, kłaniając się flegmatycznie.

— Poznaje mnie pan? — zapytał Rouletabille, 

— Doskonale — odpowiedział Artur Rance. — Poznaję małego chłopca z bufetu. 

Na to określenie Rouletabille sponsowiał.

— Wyszedłem ze swego pokoju — mówił Ran­ce — aby uścisnąć pańską dłoń. Jest pan uczonym małym chłopcem! 

Amerykanin wyciągnął rękę. Rouletabille roz­chmurzył się błyskawicznie i uścisnął ją z uśmie­chem. Przedstawił mnie i zaprosił gościa do stołu.

— Nie, dziękuję. Zjem śniadanie z panem Stangersonem. 

Artur Rance mówił po francusku doskonale, pra­wie bez obcego akcentu.

— Myślałem, że nie będę miał już okazji pana spotkać! Zdaje się, że miał pan zamiar opuścić nasz kraj nazajutrz lub dwa dni po przyjęciu w Pałacu Elizejskim? 

Rouletabille i ja, pozornie obojętni, chwytaliśmy bardzo uważnie każde słowo Amerykanina.

Wygolona fioletowa twarz tego człowieka, ciężkie powieki, nerwowe odruchy — wszystko wskazywało alkoholika. Jakim sposobem to ponure indywi­duum mogło być partnerem dla pana Stangersona? Jakże mógł wejść w zażyłość ze znanym profeso­rem?

Dopiero w kilka dni później dowiedziałem się od Fryderyka Larsana, który był równie zdziwiony i zaintrygowany obecnością Amerykanina w zamku, że Artur Rance wpadł w alkoholizm od piętnastu lat, czyli od chwili wyjazdu profesora i jego córki z Filadelfii. Stangersonowie znali Artura Rance i podczas pobytu w Ameryce często bywali u niego. Jest to jeden z najwybitniejszych frenologów No­wego Świata. Dzięki odkrywczym doświadczeniom i pomysłowości, rozwinął on poważnie naukę Galla1 i Lavatera2 . Na korzyść Artura Rance przemawia fakt oddania kiedyś wielkiej przysługi pannie Stan­gerson: z narażeniem własnego życia zatrzymał rozpędzone konie jej powozu. Tym należy tłuma­czyć serdeczność, z jaką przyjęto go w Glandier. Prawdopodobnie w następstwie tego wypadku mię­dzy Arturem Rance a córką profesora nawiązała się przyjaźń, nie oparta zresztą na jakimś głębszym uczuciu. Skąd czerpał te wiadomości Fryderyk Lar­san? Tego nam nie zdradził, wydawał się jednak być pewny tego, co mówi.

Gdybyśmy znali te szczegóły w chwili, gdy Artur Rance spotkał nas w oberży „Pod Basztą", być mo­że jego obecność w zamku mniej by nas zaintrygo­wała. Nie wiedzieliśmy jednak o nim nic i dlatego przywiązywaliśmy tyle znaczenia do jego osoby.

Amerykanin wyglądał na 45 lat. Na pytanie Rouletabille'a odpowiedział po prostu:

— Gdy się dowiedziałem o zbrodni, opóźniłem swój powrót do Ameryki. Chciałem przed wyjazdem upewnić się, że panna Stangerson nie jest śmier­telnie ranna. Nie odjadę, dopóki zupełnie nie wy­zdrowieje.

Teraz Artur Rance objął prowadzenie rozmowy, zręcznie unikając odpowiedzi na pewne pytania Rouletabille'a. Wyjawił nam natomiast, nieproszo­ny, swoje poglądy na dramat Żółtego Pokoju. O ile dobrze zrozumiałem, nie różniły się one zasadniczo od poglądów Fryderyka Larsana. Amerykanin rów­nież sądził, że Darzac był zamieszany w tę sprawę. Nie powiedział tego wprost, ale i nie ukrywał, co leżało u podstaw jego argumentacji. Powiedział, że wie, ile wysiłku włożył Rouletabille w rozwiąza­nie tej zagadki. Zakomunikował nam, że pan Stan­gerson wtajemniczył go w wydarzenia, jakie mia­ły miejsce w galerii. Słuchając go, można było się domyślić, że obciążał wszystkim Roberta Darzaka. Kilkakrotnie z ubolewaniem powtórzył, że Darzac był właśnie nieobecny w zamku, gdy stało się nie­szczęście. Zrozumieliśmy, co chciał przez to powiedzieć. Wreszcie oświadczył, że Robert Darzac miał dobry pomysł, sprowadzając na miejsce Józefa Rouletabille, który z pewnością w najbliższych dniach odkryje mordercę. Ostatnie zdanie wymówił z wyraźną ironią, po czym podniósł się, ukłonił i wyszedł.

Rouletabille popatrzył na niego przez okno i rzekł:

— Bałwan! 

— Sądzisz, że spędzi noc w zamku? — zapyta­łem go. 

Ku memu zdumieniu reporter odpowiedział, że jest mu to zupełnie obojętne.

Nie będę opisywał, co robiliśmy przez całe popo­łudnie. Niech wam wystarczy informacja, że po­szliśmy do lasu na spacer, i że Rouletabille zaprowa­dził mnie do groty Świętej Genowefy. Później przez cały czas spaceru mówił o wszystkim, z wyjąt­kiem spraw, które go wyłącznie zajmowały. Nad­szedł wieczór. Byłem bardzo zdziwiony widząc, że dziennikarz nie podejmuje żadnych przygotowań. Zrobiłem na ten temat uwagę, gdy wieczorem, już po zapadnięciu zmierzchu, znaleźliśmy się w jego pokoju. Odpowiedział, że wszystko jest już przygo­towane i że tym razem zbrodniarz nie może mu uciec. Przypomniałem mu zniknięcie człowieka w ga­lerii, wyrażając przypuszczenie, że identyczny wy­padek może się powtórzyć. Odpowiedział, że się tego spodziewa i że właśnie tylko to chciałby prze­żyć tej nocy. Nie nalegałem więcej, znając z do­świadczenia bezowocność dalszych namów. Szepnął mi, że on i dozorcy od rana pilnują zamku i nikt nie zbliży się tu bez jego wiedzy. Dlatego jest tak spokojny o wszystkich jego mieszkańców.

Zegarek wskazywał właśnie godzinę szóstą trzy­dzieści, gdy Rouletabille podniósł się i skinął na mnie. Nie podejmował żadnych środków ostroż­ności, nie próbował nawet tłumić hałasu kroków ani nie zalecał mi milczenia. Poprowadził mnie poprzez galerię. Tak dotarliśmy do galerii prawej i zeszli­śmy ze schodów. Następnie udaliśmy się galerią lewego skrzydła, mijając apartamenty profesora Stangersona. Na jej końcu, przed wejściem na wieżę, znajdował się pokój zajmowany przez Artura Ran­ce. Wiedzieliśmy o tym, ponieważ w południe zo­baczyliśmy Amerykanina właśnie w oknie tego po­koju, wychodzącym na dziedziniec. Drzwi pokoju były w czołowej ścianie galerii, ponieważ kończył on galerię. Tak więc wejście do niego znajdowało się naprzeciw wschodniego okna, tego samego, gdzie poprzednio stał na posterunku ojciec Jakub. Od­wróciwszy się plecami do tych drzwi, można było widzieć galerię w całej jej długości; lewe skrzydło, podest i prawe skrzydło. Niewidoczna była tylko galeria skręcająca, nazwana przez nas galerią bocz­ną.

— Tę krętą galerię — powiedział Rouletabille — zachowuję dla siebie. Ty, kiedy ci wskażę, staniesz tutaj.

Wprowadził mnie do małego, czarnego pokoiku w kształcie trójkąta — znajdował się on na lewym skosie od drzwi do pokoju Artura Rance. Mogłem stąd obserwować wszystko, co się działo w galerii, z taką łatwością, jak bym stał przed drzwiami Artu­ra Rance. A jednocześnie strzegłem również drzwi Amerykanina.

Drzwi gabinetu, który stał się moim punktem ob­serwacyjnym, miały przezroczyste szybki. W ga­lerii zapalono wszystkie lampy. W gabinecie było ciemno. Wymarzony posterunek dla szpiega. Bo cóż innego miałem tu robić, jeśli nie szpiegować? A mo­że byłem tylko zwykłym policjantem? Czułem oczy­wisty wstręt do tej pracy, bo zadawała gwałt na­turalnym instynktom, a przy tym obrażała godność mego zawodu. Zżymałem się na myśl, że mógłby mnie tak zobaczyć Prezes Rady Adwokackiej. Jeśli się weźmie pod uwagę moje funkcje w Pałacu Sprawiedliwości, co powiedziałaby Rada Adwokac­ka? Rouletabille nawet nie przypuszczał, że mógł­bym odmówić mu usługi, o którą mnie prosił. Nie odmówiłem mu jej. Po pierwsze dlatego, że bałem się okazać tchórzem w jego oczach, po drugie dla­tego, że — jak sądziłem — wszędzie wolno mi było po amatorsku szukać prawdy. I wreszcie dlatego, że było za późno, aby się wycofać. Czemu wcześniej nie miałem tych skrupułów? Ponieważ ciekawość moja była silniejsza od wszystkiego! Dodam jeszcze, że chciałem przyczynić się do uratowania życia ko­biecie i żadne zawodowe przepisy nie mogły mi tego zabronić.

Wracaliśmy przez galerię. Gdy doszliśmy do apartamentów panny Stangerson, drzwi do salonu otworzyły się, pchnięte przez kamerdynera, który usługiwał przy stole. Pan Stangerson od trzech dni jadał kolację razem z córką, w salonie na pierw­szym piętrze. Przez moment widzieliśmy pannę Stangerson; korzystając z nieobecności służącego i z tego, że ojciec jej schylił się po upuszczony przez nią przedmiot, pośpiesznie wlała do szklanki pana Stangersona zawartość jakiejś fiolki.

 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY



Na czatach



 

Ten gest, który mnie zaskoczył, Rouletabille'a specjalnie nie zdziwił. Znaleźliśmy się znów w jego pokoju, nie mówiąc ani słowa o zdarzeniu, którego byliśmy przypadkowymi świadkami. Rouletabille dał mi ostatnie wskazówki. Najpierw mieliśmy zjeść kolację, a po kolacji miałem się udać do czarnego gabinetu i czekać tam tak długo, jak długo będzie trzeba, aby coś zobaczyć.

— Gdybyś cokolwiek zobaczył wcześniej ode mnie — tłumaczył mi mój przyjaciel — musisz mnie ostrzec. Jeśli człowiek ten wejdzie do galerii prawej inną drogą niż przez boczną galerię, zoba­czysz go wcześniej, ponieważ widzisz cały kory­tarz, a ja mogę obserwować tylko boczną galerię. Aby mnie ostrzec, rozwiążesz tylko firankę w oknie, umieszczonym najbliżej czarnego gabinetu. Firan­ka opadnie sama, zasłaniając okno. W ten sposób powstanie ciemny kwadrat tam, gdzie przedtem był jasny, ponieważ galeria jest oświetlona. Aby to zro­bić, wystarczy wyciągnąć rękę z czarnego gabi­netu. Z galerii bocznej, prostopadłej do galerii pra­wej, mogę obserwować oświetlone okna galerii. Gdy jasny kwadrat, o którym mówimy, stanie się ciemny, będę już wiedział, co to znaczy.

— I co wtedy? 

— Wtedy ujrzysz mnie u wylotu galerii bocznej. 

— I co mam zrobić? 

— Pójdziesz natychmiast za tym człowiekiem. Bę­dę naprzeciw niego i zobaczę, czy twarz jego wcho­dzi w krąg... 

— ...zakreślony w twoim mózgu — dokończyłem z lekkim uśmiechem. 

— Dlaczego się śmiejesz? Zupełnie niepotrzebnie! A zresztą korzystaj z tych kilku chwil rozrywki, które ci pozostały. Zapewniam cię, że wkrótce nie będziesz miał już okazji do śmiechu. 

— A jeśli ten człowiek ucieknie? 

— Tym lepiej — odpowiedział flegmatycznie Rou­letabille. — Nie chodzi mi o to, by go złapać. Bę­dzie mógł uciekać po schodach, a potem przez przed­sionek na parterze... i to zanim ty z końca galerii zdążysz dojść do schodów. Pozwolę mu uciekać, gdy tylko zobaczę jego twarz. To wszystko, czego mi trzeba: zobaczyć jego twarz! Później postaram się już o to, aby umarł dla panny Stangerson, nawet jeśli fizycznie pozostanie żywy. Gdybym go zatrzymał, panna Stangerson i Robert Darzac nigdy by mi tego nie wybaczyli. A mnie zależy na ich przyjaźni, to dzielni ludzie. Gdy zobaczyłem pan­nę Stangerson wlewającą do szklanki swego ojca narkotyk, aby mu zapewnić spokojną noc, a jedno­cześnie uniemożliwić podsłuchanie rozmowy, któ­rą zamierzała przeprowadzić ze swym mordercą — zrozumiałem, że jej wdzięczność dla mnie zniknę­łaby w jednej chwili, gdybym przed jej ojcem po­stawił człowieka z Żółtego Pokoju z rękami związa­nymi, ale z otwartymi ustami. Może to wielkie szczęście, że ów człowiek zniknął tamtej nocy jak zaczarowany. Uświadomiłem to sobie właśnie wte­dy. Dowiedziawszy się o tym, panna Stangerson na­gle się rozpromieniła. Zrozumiałem, że aby rato­wać nieszczęsną, trzeba go nie tyle schwytać, ile w jakikolwiek sposób zmusić do milczenia. Ale za­bić człowieka?... Zabić człowieka?... to nie jest byle co! Poza tym to do mnie nie należy, tym bardziej że nie będę miał okazji. Z drugiej strony, trudno mi będzie zmusić go do milczenia, skoro panna Stan­gerson nie wtajemniczyła mnie w istotę sprawy. Byłaby to niewątpliwa próba odgadnięcia wszyst­kiego z niczego. Na szczęście, mój przyjacielu, od­gadłem już lub raczej wyrozumowałem wszystko i teraz chcę tylko, aby pokazał mi twarz, która weszła by...

— ...w koło...

— Zapewniam cię, że nie zdziwi mnie ta twarz! 

— Myślałem, że widziałeś ją już tego wieczoru, gdy wskoczyłeś do pokoju! 

— Widziałem niewyraźnie... świeca stała na po­dłodze i oprócz tego ta broda... 

— Sądzisz, że dzisiejszego wieczoru nie będzie jej miał? 

— Przypuszczam, że tak... ale galeria jest oświet­lona i poza tym teraz już wiem, albo przynajmniej domyślam się, że oczy moje zobaczą... 

— Jeśli chodzi tylko o to, by go zobaczyć i po­zwolić mu uciec, to dlaczego jesteśmy uzbrojeni? 

— Ponieważ, mój drogi, nieznajomy z Żółtego Pokoju może podejrzewać, że ja wiem, a wtedy zdolny jest do wszystkiego. I trzeba się będzie bro­nić! 

— Jesteś pewny, że przyjdzie wieczorem? 

— Tak pewny, jak tego, że cię tu widzę! Panna Stangerson o pół do jedenastej rano najzręczniej w świecie zwolniła na dzisiejszą noc swoje służące, dając im na 24 godziny urlop pod błahym preteks­tem. Chce, aby podczas ich nieobecności czuwał przy niej tylko ojciec, śpiący w jej buduarze. Pan Stangerson przyjął tę nową funkcję z wyraźną ra­dością. Wyjazd Darzaca po tym, co mi powiedział, i wyjątkowa zapobiegliwość panny Stangerson, aby zostać samą, nie pozostawiają wątpliwości. Panna Stangerson przygotowuje wizytę zbrodniarza, któ­rej tak się obawiał Robert Darzac.  

— To przerażające! 

— Tak! 

— Więc chciała uśpić ojca i dlatego wlała mu coś do herbaty? 

— Tak. 

— Podsumowując, tylko my dwaj jesteśmy przy­gotowani na wydarzenia dzisiejszej nocy? 

— Jest nas czworo; na wszelki wypadek czuwa­ją dozorca i jego żona. Sądzę, że nie będą potrzeb­ni w czasie obserwacji. Ale mogą być nam potrzeb­ni potem, jeśli dojdzie do strzelaniny. 

— Sądzisz, że może dojść do strzelaniny? 

— Tak, jeśli ON tego zechce! 

— Dlaczego więc nie uprzedzić ojca Jakuba. Nie korzystasz już z jego usług? 

— Nie! — odpowiedział szorstko Rouletabille. 

Milczałem przez chwilę. Później, pragnąc poznać

myśli Rouletabille'a, zapytałem bez ogródek:

— A gdyby zawiadomić Artura Rance? Mógłby nam służyć wielką pomocą?

— Ach! — zawołał Rouletabille ze złością — chciałbyś wszystkich wtajemniczyć w sprawy pan­ny Stangerson? Chodźmy na kolację, już czas! Dziś jemy u Freda Larsana, jeśli tylko nie jest w pogoni za Darzakiem. Nie opuszcza go ani na krok! Jeśli nie ma go w zamku teraz, pewien jestem, że będzie w nocy! Chcę obalić tego człowieka!

W tym momencie usłyszeliśmy hałas w przy­ległym pokoju.

— To musi być on! — powiedział Rouletabille. 

— Zapomniałem cię spytać... — odezwałem się raz jeszcze — przy tym policjancie ani słowa o noc­nej wyprawie, prawda? 

— Naturalnie! Działamy sami, na naszą osobistą odpowiedzialność! 

— I cała chwała dla nas? 

Rouletabille, śmiejąc się, odpowiedział:

— Rzekłeś, pyszałku! 

Kolację jedliśmy z Fryderykiem Larsanem w je­go pokoju. Czekał już na nas. Powiedział, że właśnie wrócił, i zaprosił nas do stołu. Kolacja przeszła w najlepszym nastroju. Byłem przekonany, że ich rzekoma wesołość wypływała z dobrego samopoczu­cia, i Rouletabille'a, i Fryderyka Larsana. Każdy z nich sądził, że odkrył prawdę. Rouletabille po­informował wielkiego Freda, że przybyłem w odwie­dziny z własnej inicjatywy, on zaś zatrzymał mnie do pomocy w ciężkiej pracy, jaką podjął się wy­konać tej nocy dla „Epoki". Powiedział, że do Pa­ryża wrócę pociągiem o jedenastej, odwożąc jego artykuł, rodzaj felietonu, w którym przedstawi główne wypadki tajemniczej afery w Glandier. Lar­san uśmiechnął się niedowierzająco, jak człowiek, który nie tak szybko da się wystrychnąć na dudka, ale przez grzeczność nie wtrąca swych uwag do spraw, które go nie dotyczą. Z tysiącem ostrożności w doborze słów, a nawet intonacji, rozprawiali dość długo o przyczynach obecności Artura Rance w zam­ku, o jego przeszłości w Ameryce, którą chcieliby poznać lepiej, a szczególnie o stosunkach, jakie istniały między nim a panną Stangerson. W pewnej chwili Larsan, który wydał mi się cierpiący, po­wiedział z wysiłkiem:

— Sądzę, panie Rouletabille, że nie mamy już wiele roboty w Glandier i niewiele nocy tu prze­śpimy. 

— Mnie się też tak wydaje, panie Fredzie. 

— Uważa pan, przyjacielu, że sprawa jest skoń­czona? 

— Tak, moim zdaniem jest skończona. Nic no­wego już się nie dowiemy — odpowiedział Roule­tabille. 

— Zna pan winowajcę? — zapytał Larsan. 

— A pan? 

— Tak. 

— Ja także — powiedział Rouletabille. 

— Czyżby chodziło o tę samą osobę? 

— Nie sądzę, jeśli pan nie zmienił swej koncep­cji — odpowiedział młody dziennikarz i dorzucił z przekonaniem: — pan Darzac jest szlachetnym człowiekiem!  

— Jest pan tego pewien? — zapytał Larsan. — Ja jestem przekonany o czymś zupełnie przeciw­nym. A więc czeka nas walka! 

— Tak! Walka! I przekonam pana, Wielki Fre­dzie! 

— Młodość nie zna zwątpień — rzekł Larsan, z uśmiechem podając mi dłoń. 

Rouletabille powtórzył jak echo:

— Nie zna... 

Nagle Larsan, który wstał, by nas pożegnać, przy­cisnął dłoń do piersi i zachwiał się. Aby nie upaść, oparł się na Rouletabille'u. Był bardzo blady.

— Och! — szepnął — cóż to? Czyżby mnie chcia­no otruć? 

Wodził po nas błędnym wzrokiem. Daremnie wy­pytywaliśmy go. Nic więcej nie odpowiedział... opadł tylko na fotel. Nie mogliśmy wydobyć z nie­go ani słowa. Byliśmy ogromnie zaniepokojeni i o niego, i o nas. Jedliśmy przecież te same po­trawy. Zajęliśmy się nim. Teraz nie wyglądał już na cierpiącego. Głowa opadła mu ciężko na ramię, a senne powieki zakryły oczy. Rouletabille pochylił się nad jego piersią i przyłożył ucho do serca. Kie­dy się podniósł, twarz miał spokojną, ale tym ra­zem niezwykle zdumioną.

Szepnął tylko:

— Larsan śpi!  

Po czym zamknął drzwi do jego pokoju i zaprowa­dził mnie do siebie.

— Narkotyk? — zapytałem. — Czy panna Stangerson chce uśpić wszystkich dzisiejszej nocy? 

— Być może — odpowiedział Rouletabille, my­śląc o czymś innym. 

— Ale my! — zawołałem. — Któż może zarę­czyć, że nie zażyliśmy tego samego narkotyku? 

— Źle się czujesz? — zapytał z zimną krwią Rouletabille. 

— Nie, bynajmniej. 

— Chce ci się spać? 

— Zupełnie nie. 

— A więc, przyjacielu, zapal to doskonałe cy­garo! 

I podał mi hawanę pierwszego gatunku, którą dostał od Roberta Darzac; sam zapalił swoją nie­odłączną fajkę. Bez jednego słowa przesiedzieliśmy tak do godziny dziesiątej. Zagłębiony w fotelu Rou­letabille palił bez przerwy z zatroskaną miną i nic nie mówiącym spojrzeniem. O dziesiątej zdjął bu­ty i dał mi znak; zrozumiałem, że powinienem zro­bić to samo. Kiedy byliśmy już w skarpetkach, Rouletabille powiedział tak cicho, że raczej odgady­wałem słowa, niż usłyszałem:

— Rewolwer...

Wyjąłem rewolwer z kieszeni marynarki.

— Odbezpiecz! — rzekł jeszcze.  

Odbezpieczyłem.

Wówczas skierował się do drzwi i bardzo ci­cho je otworzył; ani skrzypnęły. Znaleźliśmy się w bocznej galerii. Rouletabille znowu dał mi znak. Zrozumiałem, że teraz powinienem zająć swój po­sterunek w czarnym gabinecie. Gdy oddalałem się już od niego, przybliżył się, raz jeszcze uścisnął mnie, po czym z taką samą ostrożnością wrócił do swego pokoju. Zdziwiony i trochę zaniepokojony tymi czułościami, doszedłem do galerii prawej. Prze­byłem ją bez przeszkód. Minąłem schody i posuwa­łem się dalej galerią lewego skrzydła, aż do czar­nego gabinetu. Przed wejściem do niego obejrza­łem sznur u firanki w oknie. Rzeczywiście wystar­czyło tylko dotknąć go palcem, aby ciężka firan­ka opadła zakrywając Rouletabille'owi oświetlo­ny kwadrat okna — nasz umówiony znak. Przecho­dząc koło drzwi Artura Rance, usłyszałem odgłos kroków. Jeszcze nie spał. Dlaczego był w zamku, a nie jadł obiadu z panem Stangersonem i jego cór­ką? Nie widziałem go przy stole w chwili, gdy przy­padkiem spostrzegliśmy gest panny Stangerson.

Ukryłem się w czarnym gabinecie. Czułem się doskonale. Widziałem wzdłuż całą galerię, oświet­loną jak w dzień. Nic z tego, co miało się wydarzyć, nie mogło ujść mojej uwagi. Ale co miało się stać? Może coś bardzo ważnego. Z niepokojem przypom­niałem sobie znów czułości Rouletabille'a. Tak obejmuje się przyjaciół tylko w chwilach ważnych lub niebezpiecznych. Czyżby groziło mi niebezpieczeństwo? Zacisnąłem dłoń na rękojeści rewolweru. Cze­kałem. Nie jestem bohaterem, ale nie jestem i tchó­rzem! Czekałem tak około godziny, nie dostrzega­jąc nic godnego uwagi. Deszcz, który zaczął gwał­townie padać koło dziewiątej wieczorem — ustał. Mój przyjaciel uprzedził mnie, że prawdopodobnie przed północą, a nawet przed pierwszą w nocy, nic się nie będzie działo. Tymczasem nie później niż o pół do jedenastej otworzyły się drzwi pokoju Artura Rance. Usłyszałem leciutkie skrzypienie zawiasów. Można by powiedzieć, że ktoś z naj­większą ostrożnością popchnął drzwi do środka. Po­zostały przez chwilę otwarte — przez chwilę, któ­ra wydała mi się wiecznością. Gdy drzwi były otwarte, nie mogłem, niestety, widzieć ani tego, co się dzieje w pokoju, ani tego, co działo się za drzwia­mi. Usłyszałem tylko dziwny dźwięk dobiegający z parku. Powtórzył się trzykrotnie. Nie zwracałem na niego większej uwagi, niż zazwyczaj przywiązu­je się do miauczenia kotów błąkających się nocą po dachu. Ale za trzecim razem miauknięcie było tak czyste i tak donośne, że przypomniałem sobie wszystko to, co opowiadano mi o krzyku Zwierzątka Bożego. Mimo woli zadrżałem: krzyk ten towarzy­szył dotychczas wszystkim dramatom, jakie roze­grały się w Glandier. W tej chwili zobaczyłem człowieka, który zamykał drzwi od zewnątrz. Zrazu nie mogłem go poznać, ponieważ był odwrócony plecami i pochylał się nad jakąś dużą paką.

Człowiek zamknął drzwi i niosąc pakę zawrócił się w stronę czarnego gabinetu. Wtedy poznałem go. Mężczyzną, który o tej godzinie opuścił pokój Artura Rance, był gajowy. Zielony Człowiek! Miał na sobie ten sam strój, w którym widziałem go pierwszego dnia po przyjeździe do Glandier na dro­dze koło oberży „Pod Basztą" i dziś rano przy wej­ściu do zamku. Nie miałem już żadnych wątpliwo­ści. Widziałem go bardzo wyraźnie. Miał twarz nie­spokojną. Gdy po raz czwarty zabrzmiał na dwo­rze krzyk Zwierzątka Bożego, postawił skrzynię w galerii i zbliżył się do drugiego okna, licząc od czarnego gabinetu. Bojąc się zdradzić swą obec­ność, nie odważyłem się zrobić żadnego ruchu. Tym­czasem on podszedł do okna, oparł czoło o matową szybę i patrzył na ciemny park. Pozostał tak przez pół godziny. Noc była jasna, rozświetlona księży­cem, niekiedy znikającym za kłębami chmur. Zie­lony Człowiek podniósł dwa razy rękę — dawał znaki, których zupełnie nie rozumiałem. Później od­szedł od okna, podniósł pakę i skierował się gale­rią ku schodom. Rouletabille uprzedził mnie: „Gdy cokolwiek zobaczysz, spuść sznur". Zobaczyłem, ale czy to właśnie było wydarzenie, na które czekał? Nie moja to sprawa. Miałem tylko wypełnić zlecenie. Z bijącym sercem odwiązałem sznur. Gajowy doszedł do schodów, ale zamiast iść dalej galerią prawego skrzydła — jak się tego spodziewałem — ku memu wielkiemu zdumieniu schodził schodami, kierując się do sieni. Co teraz robić? Ogłupiały patrzyłem na ciężką firankę, która zasłoniła okno. Znak był dany, ale nie widziałem Rouletabille'a u wylotu bocznej galerii. Nie zaszło niej nikt się nie ukazał. Byłem bezradny. Minęło pół godziny, które wydało mi się nieskończonością! Co teraz zro­bić, gdybym nawet coś zobaczył? Sygnał dałem, nie mogę go więc powtórzyć. Z drugiej strony, wchodząc w tej chwili do galerii, mogłem pokrzyżo­wać wszystkie plany Rouletabille’a. Zresztą nic so­bie nie miałem do wyrzucenia i jeśli zaszło coś, cze­go nie spodziewał się mój przyjaciel, mógł mieć pretensję tylko do siebie.

Nie mając żadnego skutecznego sposobu zawia­domienia go, zaryzykowałem na całego. Wyszedłem z gabinetu i ciągle jeszcze w skarpetkach, odmie­rzając kroki i nasłuchując, skierowałem się do bocz­nej galerii. Nie zastałem w niej nikogo. Zbliżyłem się do drzwi pokoju Rouletabille'a. Nastawiłem ucha. Nic! Zapukałem lekko. Cisza. Nacisnąłem klamkę... Drzwi otworzyły się... i wszedłem do po­koju. Na posadzce, rozciągnięty jak długi, leżał Rouletabille.

 

 

 



ROZDZIAŁ ÓSMY



Niespodziewany trup



 

Z niewypowiedzianą trwogą pochyliłem się nad ciałem reportera i z radością stwierdziłem, że tylko spał! Spał snem głębokim i chorobliwym, takim, ja­kim zasypiał Fryderyk Larsan. A więc i jego po­konał wprowadzony do naszego pokarmu narko­tyk. Jakże jednak ja nie uległem temu samemu le­kowi? Domyślałem się, że narkotyk ten musiał być rozpuszczony w naszym winie lub wodzie. To tłu­maczyło wszystko: nie pijam przy jedzeniu. Obda­rzony przez naturę przedwczesną otyłością, jestem, jak się to mówi — na suchej diecie. Potrząsnąłem silnie Rouletabille'em, ale nawet nie otworzył oczu. Ten sen musiał być dziełem panny Stangerson! Do­myślała się na pewno, że bardziej jeszcze niż ojca, powinna była się obawiać obecności tego młodego człowieka, który wszystko przewidział i wszystko wiedział. Przypomniałem sobie, że przy podawaniu lokaj polecił nam doskonały gatunek chablis, zapewne pochodzącego ze stołu profesora i jego cór­ki, Upłynął dobry kwadrans. Wobec tych wyjątko­wych okoliczności, gdy powinniśmy być niezwykle czujni, zdecydowałem się na radykalne środki. Wy- lałem dzbanek wody na głowę Rouletabille'a. Otwo­rzył oczy. Biedne martwe oczy bez życia i wyrazu. Ale czyż nie było to pierwsze zwycięstwo? Chciałem doprowadzić je do końca, wymierzyłem mu więc pa­rę policzków i postawiłem na nogi. Co za szczęście! Wyprostował się w moich ramionach i usłyszałem, jak szepnął:

— Dalej, tylko nie rób tyle hałasu. 

Policzkować go bezgłośnie wydawało mi się rze­czą niemożliwą. Zacząłem go szczypać i potrząsać, aż wreszcie mógł już samodzielnie utrzymać się na nogach. Byliśmy uratowani.

— Uśpiono mnie — powiedział. — Ach, przeżyłem ohydny kwadrans, zanim się poddałem... Ale to już minęło. Nie odchodź! 

Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się straszny krzyk — prawdziwy głos śmierci!

— Nieszczęście! — ryknął Rouletabille. — Za późno! 

Rzucił się do drzwi, ale był jeszcze dość słaby. Zatoczył się tylko pod mur. Tymczasem ja wypad­łem do galerii i z rewolwerem w dłoni biegłem jak szalony w stronę pokoju panny Stangerson. Gdy mijałem skrzyżowanie korytarzy — zobaczyłem jakiegoś człowieka opuszczającego apartament pan­ny Stangerson. W kilku susach dopadł schodów.

Nie panując już nad swymi odruchami, strzeli­łem!... Strzał z ogłuszającym łoskotem przeszedł przez galerię, ale tajemniczy człowiek, nie zważając na to, w szalonym tempie zbiegał już po schodach! Biegłem za nim, krzycząc:

— Stać! Stać, bo strzelam! 

Gdy dopadłem schodów, zobaczyłem nadbiegają­cego z głębi lewego skrzydła Artura Rance.

— Kto tu? Kto tu? — krzyczał niespokojny. 

Prawie równocześnie znaleźliśmy się na parte­rze. Okno w sieni było otwarte; na jego tle ryso­wała się dokładnie postać znikającego człowieka; wypaliliśmy w jego stronę z naszych rewolwerów; był nie dalej, niż 10 metrów przed nami. Zachwiał się. Myśleliśmy, że upadnie. Wyskoczyliśmy obaj przez okno. Tymczasem człowiek zaczął uciekać z nową siłą. Byłem w skarpetkach, Amerykanin boso, nie mogliśmy liczyć, że go dogonimy, skoro nasze rewolwery nie pomogły. Wystrzeliliśmy ostatnie na­boje, on uciekał w dalszym ciągu. Kierował się w prawy róg dziedzińca, ku końcowi prawego skrzydła zamku, w zaułek otoczony fosą i wysoki­mi sztachetami. Niemożliwością było wydostać się stamtąd. Zaułek nie miał innego wyjścia poza drzwiczkami małego pokoiku, zamieszkałego teraz przez gajowego. Człowiek, choć z pewnością raniony naszymi kulami, miał już dwadzieścia metrów przewagi. Nagle za nami, nad naszymi głowami otworzyło się okno galerii i usłyszeliśmy głos Rouletabille'a, krzyczącego rozpaczliwie:

— Strzelaj! Bernier! Strzelaj! 

Jasną, księżycową noc przecięło w tej chwili jeszcze jedno światło. W jego blasku zobaczyliś­my ojca Bernier, mierzącego w drzwiach wieży z fuzji.

Dobrze wypalił. Cień zniknął. Ale ponieważ do­padł węgła prawego skrzydła pałacu, zniknął z dru­giej strony narożnika. Widzieliśmy, jak niknął roz­ciągając się na ziemi za rogiem muru. Nie mogliśmy zobaczyć go dokładnie. Bernier, Artur Rance i ja nadbiegliśmy tam w dwadzieścia sekund później. U naszych stóp leżał martwy człowiek.

Larsan, rozbudzony widocznie przez krzyki i strza­ły z narkotycznego snu, otworzył okno pokoju i krzyczał jak przedtem Artur Rance.

— Kto tam? Co się dzieje? 

A my? My pochyliliśmy się nad tajemniczym martwym cieniem zbrodniarza. W tej chwili dogo­nił nas Rouletabille, teraz już całkiem przytomny. Krzyknąłem:

— Zabity! Zabity! 

— Tym lepiej! — powiedział. — Zanieście go do sieni zamkowej... Albo nie... — poprawił się. — Nie, nie, złóżmy go w pokoju gajowego. 

Zastukał do drzwi gajowego... Nikt nie odpowie­dział. Oczywiście wcale mnie to nie dziwiło.

— Widocznie go nie ma — powiedział reporter. — Byłby wyszedł. Zanieśmy ciało do sieni.

W chwili gdy dobiegliśmy do martwego kształ­tu, zrobiło się bardzo ciemno. Wielka chmura za­słoniła księżyc. Dotykając nieboszczyka nie rozpo­znawaliśmy jego rysów. A przecież chcieliśmy zoba­czyć go jak najszybciej. Zjawił się ojciec Jakub i pomógł przenieść zwłoki do sieni. Tu złożyliśmy je na pierwszym stopniu schodów. Przenosząc zwło­ki poczułem na rękach gorącą krew, cieknącą z ran.

Ojciec Jakub pobiegł do kuchni i wrócił z latar­nią. Pochylił się nad twarzą zabitego. Poznaliśmy gajowego! Tego, którego właściciel oberży „Pod Basztą” nazywał Zielonym Człowiekiem i którego godzinę wcześniej widziałem wychodzącego z pacz­ką z pokoju Artura Rance. Ale to, co spostrzegłem, mogłem powiedzieć tylko jednemu Rouletabille'owi. Uczyniłem to później.

Nie mogę pominąć milczeniem niezmiernego zdu­mienia — powiem nawet — okrutnego zawodu, jaki dał się odczytać z twarzy Józefa Rouletabille’a i Fry­deryka Larsana, który w międzyczasie zszedł do sie­ni. Dotykali go, oglądali martwą twarz i powtarzali jeden przez drugiego: „Niemożliwe! To niemoż­liwe!"

Rouletabille wykrzyknął nawet:

— Niech to wszyscy diabli...! 

Ojciec Jakub okazał swój żal przy akompaniamen­cie śmiesznych i bezsensownych lamentów. Twier­dził, że to pomyłka i że gajowy nie mógł być mor­dercą swej pani. Zmusiliśmy go do milczenia. Gdyby zabito mu syna, nie mógłby bardziej rozpaczać. Pew­no umyślnie przesadzał, nie chcąc, aby go posądzo­no o radość z powodu tej dramatycznej śmierci. Było bowiem powszechnie wiadomo, że ojciec Ja­kub nienawidził gajowego. Zauważyłem, że pośród nas wszystkich nie ubranych i nie obutych, w skar­petkach lub boso — on jeden był normalnie ubrany.

Ale Rouletabille nie pozostawił nieboszczyka w spokoju. Klęcząc na kamiennej posadzce sieni, przy świetle latarni ojca Jakuba, rozbierał gajowe­go. Rozpiął mu koszulę na piersiach, skąd płynęła krew. I nagle, biorąc latarnię z rąk ojca Jakuba, oświetlił z bliska otwartą ranę. Potem podniósł się i powiedział dziwnym tonem, pełnym gorzkiej ironii:

— Myślicie, że zabiliście go waszymi kulami i śrutem? On umarł od ciosu noża w serce. 

Raz jeszcze pomyślałem, że Rouletabille zwario­wał. Pochyliłem się nad nieboszczykiem. Przekona­łem się naocznie, że na ciele gajowego nie było żad­nej rany od postrzału. Okolica serca była rozcięta ostrym nożem.

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Podwójny trop



 

Nie ochłonąłem jeszcze ze zdziwienia, w które wprawiło mnie to zaskakujące odkrycie, gdy mój młody przyjaciel uderzył mnie po ramieniu i po­wiedział:

— Idziemy I 

— Dokąd? — zapytałem. 

— Do mego pokoju. 

— Co masz zamiar robić? 

— Zastanawiać się! 

Przyznam, że jeśli o mnie chodzi, byłem zupeł­nie niezdolny nie tylko do zastanawiania się, ale w ogóle do myślenia. W czasie tej tragicznej nocy, po wypadkach równie przerażających, jak niezrozu­miałych, gdy panna Stangerson walczyła ze śmiercią, a na dziedzińcu znaleziono zwłoki gajowego, tylko Józef Rouletabille mógł wpaść na pomysł „zastana­wiania się"! Robił to jednak z zimną krwią wiel­kiego dowódcy w samym środku bitwy. Zamknął za nami drzwi swego pokoju, wskazał mi fotel, sam usiadł naprzeciwko i... oczywiście zapalił fajkę.

Patrzyłem na niego, obserwowałem, jak rozmyśla, i zasnąłem. Był już dzień, gdy się obudziłem. Mój zegarek wskazywał godzinę ósmą. Fotel naprzeciw mnie stał pusty. Rouletabille'a w pokoju nie było. Podniosłem się rozprostowując kości, gdy otworzyły się drzwi i wszedł mój przyjaciel. Z jego miny wy­wnioskowałem natychmiast, że podczas mego snu nie tracił czasu.

— Co z panną Stangerson? — zapytałem od razu. 

— Stan bardzo groźny, ale nie beznadziejny. 

— Dawno wyszedłeś z pokoju? 

— O świcie. 

— Pracowałeś? 

— Dużo. 

— Odkryłeś coś? 

— Podwójny, bardzo ciekawy ślad kroków, który mógłby mi sprawić kłopot... 

— Ale ci nie sprawił? 

— Nie! 

— Wyjaśnia ci on coś? 

— Tak! 

— W sprawie niewytłumaczonej śmierci gajo­wego? 

— Tak. Teraz w tej śmierci nie ma nic zagadko­wego. Dziś rano, spacerując wokół zamku, odkryłem dwa wyraźne rodzaje śladów, pozostawionych w nocy, jedne obok drugich. Mówię: jedne obok drugich, bo rzeczywiście nie mogło być inaczej. Gdyby jedne ze śladów dążyły za drugimi, postępując tą samą drogą, pokrywałyby się czasem. Tak nie jest. Siady zupełnie nie pokrywają się ze sobą. Nigdzie się nie łączą. Podwójny trop opuścił wszystkie inne pośrod­ku dziedzińca, wychodząc z niego i kierując się ku dąbrowie. A kiedy opuszczałem dziedziniec z ocza­mi utkwionymi w ziemię, przyłączył się do mnie Fryderyk Larsan. Bardzo się zainteresował moim spostrzeżeniem. Istotnie, zasługiwało na to, aby się nim zająć. Po wypadku w Żółtym Pokoju odnale­ziono także podwójne ślady: odbicie grubych butów i eleganckich pantofli. Ale wtedy te ślady butów łączyły się na brzegu stawu ze śladami pantofli i ginęły. Ja i Larsan stwierdziliśmy, że obydwa ro­dzaje śladów należały do tej samej osoby, która zmieniła tylko obuwie. Teraz odbicia pospolite i eleganckie szły równolegle. Podobne stwierdzenie mogło zachwiać moimi poprzednimi przekonaniami. Larsan wydawał się myśleć tak samo jak ja. Pochy­leni, „obwąchiwaliśmy" te ślady niczym psy na tro­pie. Wyjąłem z portfela moje papierowe stopy. Ta, którą wyciąłem ze śladu chodaków ojca Jakuba od­nalezionych przez Larsana, pasowała doskonale do jednego z tropów, które mieliśmy przed oczami. Druga stopa, będąca modelem podeszew eleganc­kich pantofli, również pasowała do drugiej pary śladów. Tylko czubek bucika był trochę inny niż nad brzegiem stawu. Nie wywnioskowaliśmy z tego, że ślady zostawił ten sam człowiek, ale też nie mogliś­my być pewni, że to nie on je zostawił. Nieznajomy mógł po prostu nosić inne buty. Siedząc podwójny ślad wyszliśmy z dąbrowy i znaleźliśmy się nad brze­giem znanego ci stawu. Tym jednak razem żadne kroki nie zatrzymywały się. Biegły dalej małą ścież­ką, kończącą się na szosie do Epinay. Niestety, żwir szosy nie pokazał nam już niczego. Bez słowa po­wróciliśmy do zamku. Rozstaliśmy się na dziedziń­cu, by znów się spotkać przed drzwiami pokoju ojca Jakuba. Stary sługa był w łóżku. Spostrzegliśmy na­tychmiast, że ubranie, które rzucił na krzesło, było w opłakanym stanie, a buty, bardzo podobne do tych, które znaliśmy — nadzwyczaj zabłocone. Nie mógł ich zabłocić przenosząc zwłoki gajowego z koń­ca podwórza do sieni czy szukając latarni w kuchni. Nie mógł się wtedy tak ubrudzić ani zmoczyć ubra­nia, ponieważ w chwili wypadku deszcz nie padał. Padał natomiast przed i po nim. Twarz poczciwca wyrażała zaniepokojenie. Od samego początku jego mrugające oczy patrzyły na nas ze strachem. Za­ryliśmy go wypytywać. Najpierw odpowiedział, że położył się natychmiast po przybyciu do zamku lekarza, którego wezwał pan Stangerson. Kiedy udowodniliśmy mu, że to oczywiste kłamstwo, przy­ciśnięty do muru przyznał wreszcie, że wychodził z zamku, Zapytaliśmy go najpierw o przyczynę wyj­ścia. Odpowiedział, że bolała go głowa i chciał ode­tchnąć świeżym powietrzem. Twierdził jednak, że nie odchodził dalej niż do dąbrowy. Wtedy opisa­liśmy mu dokładnie całą drogę, jaką przeszedł, tak dokładnie, jak byśmy go wtedy widzieli. Starzec drżąc podniósł się na swym posłaniu.

— Nie byliście sami! — zawołał Larsan. 

Wówczas ojciec Jakub zapytał:

— Widzieliście je? 

— Co? — zapytałem. 

— Czarne widmo! 

Po czym opowiedział nam, że od kilku nocy wi­duje czarne widmo. Z wybiciem północy pojawia­ło ,się ono w parku i zwinnie przemykało między drzewami. Zdawało się przenikać ich pnie. Już dwa razy ojciec Jakub, spostrzegłszy zjawiające się w świetle księżyca widmo, odważnie ruszał w po­goń za tym dziwnym zjawiskiem. Przedwczoraj zni­kło za węgłem baszty w chwili, gdy je właśnie dogonił. Wreszcie tej nocy, kiedy wyszedł z zamku, przejęty nową zbrodnią, zobaczył nagle wynurzają­cy się pośrodku dziedzińca czarny cień. Przemknął blisko niego, skręcił ku dąbrowie, minął ją i zatrzy­mał się na skraju drogi do Epinay. Tam nagle znik­nął.

— Nie widzieliście twarzy? — zapytał Larsan. 

— Nie. Widziałem tylko czarną zasłonę...  

— I po tym, co się wydarzyło w galerii, nie rzu­ciliście się na niego? 

— Nie mogłem! Czułem się okropnie! Ledwo za nim szedłem! 

— Nie szliście za nim! — powiedziałem. — Ojcze Jakubie! 

Mój głos stawał się coraz groźniejszy: — Szliście razem z widmem aż do drogi, jedno obok drugiego!

— Nieprawda! — krzyknął. — Zawróciłem, gdy tylko zaczęło padać. Nie wiem, co się stało z czar­nym zjawiskiem... 

Odwrócił oczy ode mnie. Wyszliśmy. Na dworze zapytałem Larsana:

— Wspólnik? 

Larsan wzruszył ramionami.

— Kto wie? Czy można wiedzieć coś pewnego w tej dziwnej historii? Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przysiągłbym, że nie było wspól­nika! 

Pożegnał mnie oświadczając, że natychmiast opu- szcza zamek i jedzie do Epinay.

Rouletabille skończył swe opowiadanie. Zapyta­łem:

I cóż? Jakie wnioski z tego wszystkiego. Bo ja nie mam żadnych. Nic nie wiem! A ty? Co ty wiesz?

— Wszystko! — wykrzyknął. — Wiem wszystko! Nigdy nie widziałem go tak rozpromienionego. 

Wstał i mocno uścisnął mi rękę.

— Wytłumacz mi — prosiłem. 

— Chodźmy się dowiedzieć o zdrowie panny Stangerson — powiedział tylko. 

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



Rouletabille zna dwie połowy zbrodniarza



 

Po raz drugi panna Stangerson uniknęła śmierci. Na nieszczęście, czuła się teraz dużo gorzej niż po­przednio. Trzy pchnięcia nożem w piersi, zadane jej przez zbrodniarza, sprawiły, że przez długi czas walczyła ze śmiercią. Gdy wreszcie życie okazało się silniejsze i można było mieć nadzieję, że niesz­częśliwa kobieta jeszcze raz wymknie się okrutne­mu przeznaczeniu, okazało się, że chociaż z każdym dniem była silniejsza fizycznie, jej umysł zupełnie nie powracał do zdrowia. Najmniejsza wzmianka o strasznej tragedii wprowadzała ją w stan zamro­czenia, a aresztowanie Roberta Darzac, które nastą­piło w zamku Glandier następnego dnia po odkryciu trupa gajowego — pogorszyło jeszcze stan, w jakim znajdował się jej żywy dotychczas umysł. Robert Darzac wrócił do zamku około pół do dziesiątej. Widziano go, jak biegł przez park z rozwianymi włosami, niedbale ubrany, zabłocony, słowem —  w opłakanym stanie. Był śmiertelnie blady. Staliś­my z Rouletabille'em w oknie galerii. Spostrzegł nas i krzyknął z rozpaczą:

— Przybyłem za późno! 

Rouletabille odkrzyknął mu:

— Żyje! 

W minutę później Robert Darzac wchodził już do pokoju panny Stangerson. Słyszeliśmy przez drzwi jego łkanie.

— Fatum — jęknął Rouletabille. — Jacyż to pie­kielni bogowie przynoszą nieszczęście tej rodzinie? Gdyby mnie nie uśpiono, uratowałbym pannę Stan­gerson od tego człowieka i zmusiłbym go do milczenia na zawsze... A gajowy żyłby... 

Robert Darzac wrócił do nas. W oczach miał łzy. Rouletabille opowiedział mu wszystko: jak przygo­tował akcję, by uratować pannę Stangerson i jego jak ułożył wszystko, żeby usunąć tego człowieka po rozpoznaniu jego twarzy, i jak jego plan został utopiony w krwi z powodu narkotyku.

— Ach, gdyby pan rzeczywiście miał do mnie zau­fanie — powiedział cicho młody człowiek — gdyby pan przekonał pannę Stangerson, żeby mi ufała... Ale tu nikt nikomu nie ufa... córka nie ufa ojcu, na­rzeczona narzeczonemu... Kiedy chcę uniemożliwić wejście zbrodniarzowi, ona przygotowuje wszystko, aby dać się zamordować! Dowlokłem się do jej po­koju półprzytomny, spóźniony i dopiero widok nieszczęsnej, zalanej krwią kobiety otrzeźwił mnie zu­pełnie...

Na prośbę Roberta Darzac Rouletabille odtworzył tę scenę. Gdy my goniliśmy zbrodniarza przez sień i podwórze, Rouletabille, trzymając się ścian, dotarł do pokoju ofiary. Drzwi były otwarte. Kiedy wszedł, panna Stangerson leżała bez znaku życia, z oczami zamkniętymi, na wpół oparta o biurko. Jej peniuar był czerwony od krwi płynącej z piersi. Oszołomio­nemu narkotykiem Rouletabille'owi wydawało się, że przeżywa jakiś okropny, senny koszmar. Automa­tycznie wrócił do galerii, otworzył okno, zawiado­mił nas o zbrodni i kazał strzelać. Wrócił do pokoju. Minął pusty buduar, wszedł do salonu, do którego drzwi były otwarte, zbliżył się do pana Stangersona rozciągniętego na kanapie i potrząsając za ramię, obudził go tak, jak przed chwilą ja obudziłem jego. Pan Stangerson podniósł się. Miał błędne oczy. Po­zwolił się zaprowadzić do pokoju córki. Kiedy ją spostrzegł, krzyknął rozdzierająco. Oprzytomniał! Oprzytomniał! Teraz obaj, zbierając swe wątłe siły, przenieśli ofiarę do łóżka...

Rouletabille chciał nas jak najszybciej odnaleźć, żeby się czegoś dowiedzieć. Zatrzymał się jednak przy biurku... Na podłodze stała paczka... duża pacz­ka. Skąd znalazła się tu, przy biurku? Opakowanie było rozerwane. Rouletabille pochylił się nad nią: papiery, papiery, fotografie. Przeczytał: „Nowy elektroskopiczny kondensator różniczkowy", „Właści­wości podstawowe substancji pośredniej między ma­terią ważką i nieważkim eterem". Cóż to za okropna ironia! W chwili morderstwa jego córki, złoczyńca zwraca profesorowi Stangersonowi wszystkie te nie­potrzebne papierzyska, które jutro pochłonie ogień!

Rankiem po owej okropnej nocy ponownie powi­taliśmy pana de Marquet, pisarza i policjantów. By­liśmy wszyscy przesłuchiwani z wyjątkiem — na­turalnie — tej, która znajdowała się w stanie zbli­żonym do letargu. Rouletabille umówił się ze mną, że powiemy tylko to, co będziemy chcieli. Pilnowa­łem się, aby nie wspomnieć o mym posterunku w czarnym gabinecie ani o historii z narkotykami; Słowem, postanowiliśmy milczeć o wszystkim, co mogłoby nasunąć .podejrzenie, że spodziewaliśmy się czegokolwiek, czy że panna Stangerson czekała na zbrodniarza. Nieszczęśliwa mogłaby przypłacić życiem wykrycie tajemnicy, jaką otaczała swego mordercę! Nie wydawało nam się konieczne mówić o tym poświęceniu. Artur Rance opowiedział wszy­stkim z zaskakującą naturalnością, że widział gajo­wego ostatni raz około godziny jedenastej wieczo­rem.

— Przyszedł do mego pokoju — powiedział — po walizkę, którą miał odnieść następnego dnia o pierwszej na dworzec Saint-Michel, i zasiedział się przy rozmowie o polowaniu i kłusownictwie.

Artur William Rance rzeczywiście miał opuścić Glandier rankiem i według swego zwyczaju, udać się do Saint-Michel piechotą. Skorzystał więc z ran­nego wyjazdu gajowego do miasteczka, aby uwolnić się od bagażu. Była to właśnie ta paczka, którą niósł Zielony Człowiek, gdy widziałem go wychodzącego z pokoju Rance'a.

Musiałem w to uwierzyć, ponieważ pan Stanger­son potwierdził jego słowa. Dodał jeszcze, że nie miał przyjemności wieczorem gościć przy stole swe­go przyjaciela, ponieważ ten około piątej po połu­dniu pożegnał się ostatecznie z córką i z nim. Artur Rance czuł się niedobrze i poprosił, żeby mu podano herbatę do pokoju. Dozorca Bernier, zapytany przez Rouletabille'a, zeznał, że tej nocy mieli razem z ga­jowym ścigać kłusowników i naznaczyli sobie spot­kanie niedaleko dąbrowy (temu stwierdzeniu gajo­wy nie mógł już zaprzeczyć). Widząc, że gajowy nie nadchodzi, Bernier sam wyszedł naprzeciw niego. Kiedy mijał małe drzwiczki na dziedzińcu i znalazł się na wysokości baszty, spostrzegł, że jakiś człowiek biegnie z całych sił ku krańcowi prawego skrzydła zamku. W tym samym momencie za uciekającym rozległy się strzały rewolwerowe. W oknie galerii ukazał się Rouletabille. Poznał Berniera i jego fuzję. Krzyknął, aby strzelał. Bernier wypalił z gotowej do strzału fuzji i był przekonany, że trafił uciekającego. Był nawet pewien, że go zabił, aż do chwili, kiedy Rouletabille rozpiął koszulę zmarłego i okazało się, że został on zabity pchnięcem noża. Trudno było to wszystko zrozumieć.

— Chyba że — mówił Bernier — trup nie był wcale trupem człowieka, który uciekał i do którego strzelaliśmy. Wobec tego nasz uciekinier musiał być gdzieś blisko. A przecież w kącie podwórza, gdzie staliśmy skupieni wokół zwłok, nie było miejsca dla nikogo umarłego lub żywego, kogo byśmy nie spostrzegli! 

Tak mówił ojciec Bernier. Ale sędzia śledczy od­powiedział, że musiało być wtedy bardzo ciemno: nie mogliśmy przecież rozpoznać twarzy gajowego i dlatego trzeba było przenieść go do sieni... Ojciec Bernier odpowiedział na to, że gdyby nawet nie zau­ważyli tego „kogoś", musieliby chyba przejść po nim, tak ciasny jest ten kąt podwórza. Wreszcie, nie licząc trupa, w kącie podwórza było nas pięciu. Niemożliwe, aby ktoś nam się wymknął. Jedyne drzwi, jakie tam wychodzą, prowadzą do pokoju ga­jowego, ale i one były zamknięte. Klucz od nich znaleziono w kieszeni gajowego.

Chociaż rozumowanie Berniera na pierwszy rzut oka wydawało się logiczne, prowadziło jednak do stwierdzenia, że z broni palnej został zastrzelony człowiek zmarły od pchnięcia nożem. Ale sędzia śledczy nie zastanawiał się nad tym dłużej. Dla wszystkich było jasne: wysoki urzędnik sądowy był przekonany, że przegapiliśmy zbiega. W jego mnie­maniu, znaleziony trup nie miał nic wspólnego z na­szą sprawą. Trup gajowego należał według niego do zupełnie innej sprawy. Chciał nam tego niezwłocz­nie dowieść. Możliwe, że ta nowa sprawa odpowia­dała jego wyobrażeniom o obyczajach gajowego, o jego odwiedzinach i niedawnym romansie, jaki nawiązał z żoną właściciela oberży ,,Pod Basztą". Zgadzał się także z zeznaniami, jakie mu złożono o pogróżkach ojca Mateusza pod adresem gajowe­go. O pierwszej w południe ojciec Mateusz, mimo bólów reumatycznych i protestów żony, został are­sztowany i przewieziony pod silną eskortą do Cor- beil. Co prawda nie natrafiono u oberżysty na nic kompromitującego-, ale poprzedniego dnia, w obec­ności woźniców, groził gajowemu śmiercią, a to kompromitowało go bardziej, niż gdyby znaleziono w jego sienniku nóż, którym został zabity Zielony Człowiek!

Byliśmy zaskoczeni ilością wypadków równie strasznych, jak niewytłumaczalnych. Nasze zdumie­nie doszło do zenitu, gdy zobaczyliśmy powracają­cego do domu Fryderyka Larsana, który wyjechał zaraz po przybyciu sędziego śledczego i teraz wra­cał w towarzystwie zawiadowcy stacji. Staliśmy właśnie w sieni z Arturem Rance, dyskutując na te­mat winy ojca Mateusza. Był to raczej monolog Rance'a. Widząc Rouletabille'a pogrążonego w odległych marzeniach, nie przywiązywałem wagi do tego, co mówił Amerykanin. Tymczasem sędzia śledczy i pisarz sądowy siedzieli w zielonym salo­niku, w którym Robert Darzac zaznajamiał nas z wypadkami, gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy do Glandier. Wezwany przez sędziego ojciec Jakub był w saloniku; Robert Darzac znajdował się na górze, w pokoju panny Stangerson, z panem Stangersonem i lekarzami. Fryderyk Larsan razem z za­wiadowcą wszedł do sieni. Rouletabille i ja rozpo­znaliśmy go od razu po małej, jasnej bródce.

— Popatrz! Zawiadowca z Epinay-sur-Orge! — zawołałem i spojrzałem na Fryderyka Larsana, któ­ry odpowiedział z uśmiechem: 

— Tak, tak, ma pan rację. Zawiadowca z Epinay- -sur-Orge! 

Po czym kazał policjantowi, który stał przed drzwiami salonu, zaanonsować swój powrót sędzie­mu śledczemu.

Ojciec Jakub wyszedł natychmiast, a wprowadze­ni zostali Fryderyk Larsan i zawiadowca. Upłynęło dziesięć minut.

Drzwi salonu otworzyły się, policjant, wezwany uprzednio przez sędziego, opuścił pokój, wszedł po schodach na górę i zaraz wrócił. Stając w otwartych drzwiach, powiedział:

— Panie sędzio, Robert Darzac nie chce zejść!  

— Jak to? Nie chce!? — krzyknął pan de Marcjuet. 

— Nie chce. Mówi, że nie może opuścić panny Stangerson w takim stanie. 

— Zgoda! — rzekł pan de Marquet. — Nie chce on przyjść do nas, my pójdziemy do niego! 

Pan de Marquet i policjant wyszli, dając znak Fryderykowi Larsanowi i zawiadowcy, aby im to­warzyszyli. Rouletabille i ja zamykaliśmy pochód. Tak znaleźliśmy się przed drzwiami pokoju panny Stangerson. Pan de Marquet zapukał. Otworzyła pokojówka. Była to Sylwia, młoda służąca z płowy­mi włosami, opadającymi w nieładzie na wystraszo­ną twarz.

— Czy jest pan Stangerson? — zapytał sędzia. 

— Tak, proszę pana... 

— Powiedz, że pragnę z nim mówić! 

Sylwia cofnęła się do pokoju, po czym wyszedł uczony; płakał. Przykro było na niego patrzeć.

— Czego panowie jeszcze chcą ode mnie? — za­pytał sędziego. — Czy w chwili tak bolesnej nie mo­żecie dać mi spokoju? 

— Muszę rozmówić się natychmiast z Robertem Darzakiem! — rzekł sędzia. — Czy może pan skło­nić go do opuszczenia pokoju panny Stangerson? W przeciwnym razie w imieniu prawa zmuszony będę przekroczyć ten próg! 

Profesor nie odpowiedział; spojrzał tylko na sędziego, policjanta i wszystkich pozostałych, jak ofia­ra na swego kata, i szybko powrócił do pokoju. Ro­bert Darzac wyszedł natychmiast. Był blady i przy­gnębiony, ale gdy za Fryderykiem Larsanem zoba­czył zawiadowcę, twarz mu się zmieniła jeszcze bardziej; oczy stały się błędne i mimo zimnej krwi, jaka go cechowała, nie mógł powstrzymać głuchego jęku.

Zauważyliśmy wszyscy tragiczny skurcz tej zbo­lałej twarzy. Nie potrafiliśmy powstrzymać współ­czującego westchnienia. Czuliśmy, że jesteśmy świadkami czegoś ostatecznego, czegoś, co zadecy­duje o zgubie Roberta Darzaka. Tylko Fryderyk Larsan miał rozpromienioną twarz i okazywał ra­dość myśliwskiego psa, który wreszcie dopadł swej ofiary. Pan de Marquet wskazał Robertowi Darzac młodego urzędnika z jasną bródką i zapytał:

— Poznaje pan tego pana? 

— Poznaję — odpowiedział Robert Darzac gło­sem, który na próżno próbował opanować. — To jest zawiadowca stacji z Epinay-sur-Orge. 

— Ten młody człowiek — ciągnął dalej pan de Marquet wskazując zawiadowcę — oświadcza, że widział pana wysiadającego z pociągu w Epinay... 

— ...tej nocy — dokończył Robert Darzac —  o godzinie pół do jedenastej. To prawda! 

Zapanowała cisza, która zaciążyła nad wszystkim.

— Panie Darzac — podjął sędzia śledczy tonem pełnym bolesnego wzruszenia — panie Darzac, po co przyjeżdżał pan tej nocy do Epinay-sur-Orge, czyli do miejscowości odległej tylko o kilka kilo­metrów od miejsca, w którym dokonano napadu na pannę Stangerson?

Robert Darzac milczał. Nie opuszczając głowy zamknął oczy. Może po to, aby ukryć ból, a może, aby nie wyczytano w jego oczach całej tajemnicy.

— Panie Darzac — nalegał pan de Marquet — czy mógłby mi pan zdać sprawę, co robił pan tej nocy? 

Robert Darzac otworzył oczy. Wyglądał, jak by odzyskiwał panowanie nad sobą.

— Nie, panie sędzio. 

— Niech się pan zastanowi. Jeśli będzie się pan upierał przy tym dziwacznym milczeniu, będę zmu­szony zatrzymać pana do swej dyspozycji! 

— Nie mogę nic powiedzieć! 

— W imieniu prawa aresztuję pana, panie Da­rzac! 

Sędzia nie dopowiedział jeszcze tych słów, gdy zobaczył jakiś nagły gest Rouletabille'a w stronę Roberta Darzaka. Chciał widocznie coś powiedzieć, ale ten jednym ruchem zamknął mu usta. Zresztą policjant zbliżył się już do aresztowanego.

W tej samej chwili rozległo się rozpaczliwe wo­łanie:

— Robercie! Robercie!  

Poznaliśmy głos panny Stangerson. Wszyscy za­drżeli na ten okrzyk bólu! Nawet Larsan pobladł! Darzac wbiegł do pokoju panny Stangerson. Sędzia, policjant i Larsan stanęli za nim. Rouletabille i ja zostaliśmy na korytarzu. Był to zatrważający wi­dok. Panna Stangerson z śmiertelnie bladą twarzą, mimo protestów lekarzy i ojca podniosła się z poś­cieli. Wyciągnęła ręce do Roberta Darzaka, na któ­rego ramionach położyli swe dłonie Larsan i poli­cjant. Oczy jej były szeroko otwarte... widziała... rozumiała... wyszeptała jedno słowo... słowo, któ­re zamarło na bladych i bezkrwistych wargach, nie słyszane przez nikogo. Upadła zemdlona.

Darzaka natychmiast wyprowadzono z pokoju. W oczekiwaniu na powóz, po który poszedł Larsan, zatrzymaliśmy się w sieni. Pan de Marquet, chociaż przywykł do podobnych scen, miał łzy w oczach. Korzystając z momentu ogólnego wzruszenia, Roule­tabille powiedział do Roberta Darzaka:

— Nie będzie się pan bronił? 

— Nie! — odpowiedział więzień. 

— A więc ja pana obronię! 

— To się panu nie uda — stwierdził nieszczęsny ze smutnym uśmiechem. — To, czego nie mogliśmy zrobić my, panna Stangerson i ja, panu się nie uda. 

— Na pewno mi się uda! 

Głos Rouletabille'a był dziwnie spokojny i pewny.

— Zrobię to, panie Robercie — ciągnął dalej — ponieważ wiem więcej od pana. 

— Nie mówmy już o tym — mruknął Darzac pra­wie ze złością. 

— O, niech pan będzie spokojny, powiem tylko tyle, ile będzie trzeba, aby pana ocalić! 

— Młody człowieku, jeśli pan chce mieć prawo do mej wdzięczności, proszę nic nie mówić. 

Rouletabille potrząsnął tylko głową i przysunął się bliżej do oskarżonego.

— Niech pan posłucha, co panu powiem — rzekł cicho. — Mam nadzieję, że wzbudzi to pana zaufa­nie do mnie. Pan, być może, zna tylko nazwisko zbrodniarza, panna Stangerson wie tylko połowę  o zbrodniarzu, a ja — ja wiem wszystko o nim. Znam całego zbrodniarza! 

Robert Darzac otworzył oczy: nie zrozumiał ani słowa z tego, co mówił Rouletabille.

Tymczasem nadjechał powóz sprowadzony przez Fryderyka Larsana. Wsiadł do niego Robert Da­rzac z policjantem. Na koźle pozostał Larsan. Aresztanta odwieziono do Corbeil.

 

 

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY



Rouletabille wyrusza w podróż



 

Opuściliśmy Glandier tego samego wieczoru. By­liśmy z tego bardzo zadowoleni, nic nas tu już nie trzymało. Oświadczyłem, że wyrzekam się rozwią­zania tylu zagadek, na co Rouletabille, klepiąc mnie przyjaźnie po ramieniu, oświadczył, że nie będzie już niczego szukał w Glandier, ponieważ wszystkie­go się dowiedział. Około ósmej rano przyjechaliśmy do Paryża. Pośpiesznie zjedliśmy śniadanie, po czym zmęczeni rozstaliśmy się, umawiając się na nastę­pny ranek u mnie. O oznaczonej godzinie Roule­tabille wszedł do mego pokoju. Ubrany był w kra­ciasty angielski garnitur, na głowie miał czapkę, a w ręku trzymał torbę podróżną. Już w progu oznajmił mi, że wyjeżdża.

— Na jak długo? — zapytałem. 

— Na miesiąc lub dwa. To zależy! 

Nie miałem odwagi pytać dalej.

— Czy wiesz — powiedział — jakie słowo wymó­wiła panna Stangerson, zanim zemdlała? 

— Nie, nikt tego nie usłyszał. 

— Owszem — odrzekł Rouletabille — ja usłysza­łem. Powiedziała Darzakowi: „mów"! 

— Więc Darzac będzie mówił? 

— Nigdy! 

Chciałem przedłużyć rozmowę, ale on uścisnął mi tylko rękę i życzył zdrowia. Zapytałem jeszcze:

— Nie obawiasz się, aby w czasie twej nieobec­ności nie popełniono nowej zbrodni? 

— Odkąd Robert Darzac jest w areszcie, niczego już się nie obawiam. 

Wyrzekłszy te dziwne słowa odszedł. Ujrzałem go dopiero w sądzie, podczas procesu Roberta Da­rzaka, kiedy stanął przed barierą, by wytłumaczyć rzecz pozornie niewytłumaczalną!

 

 

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY



Józef Rouletabille oczekiwany jest z niecierpliwością



 

15 stycznia, to znaczy w dwa i pół miesiąca po tragicznych wypadkach, które opisywałem, „Epoka" na pierwszej stronie opublikowała sensacyjny ar­tykuł następującej treści:

 

Sąd przysięgłych departamentu Seine-et-Oise zo­stał dziś zwołany dla rozpatrzenia jednej z najbar­dziej tajemniczych spraw, jakie znają roczniki sądowe. Nigdy jeszcze proces nie opierał się na tylu niejasnych, niezrozumiałych i niewytłumaczal­nych poszlakach. Mimo to akt oskarżenia nie za­wahał się posadzić na ławie oskarżonych człowie­ka ogólnie szanowanego i poważanego, kochanego przez wszystkich, którzy go znali, młodego uczonego, nadzieję francuskiej nauki, człowieka oddanego ca­łym sercem uczciwej pracy. Gdy w Paryżu dowie­dziano się o aresztowaniu Roberta Darzaka, ze wszy­stkich stron rozległ się jednomyślny okrzyk pro­testu. Sorbona ogłosiła protest, wyrażający przekonanie o niewinności narzeczonego panny Stangerson. Sam profesor Stangerson oświadczył publicznie, że władze sądowe popełniły błąd i nie ma żadnych wątpliwości, iż gdyby ofiara zbrodni mogła mówić, zażądałaby od dwunastu sędziów departamentu Seine-et-Oise uwolnienia człowieka, którego chcia­ła poślubić, a dla którego akt oskarżenia żądał wy­roku śmierci. Należy oczekiwać, że panna Stanger­son w najbliższym czasie odzyska równowagę umysłową, którą chwilowo zachwiały niezwykłe wy­padki w Glandier. Czyżby miała ją na zawsze stra­cić, dowiadując się, że człowiek, którego kocha, zginął z ręki kata? To pytanie adresujemy do sę­dziów, którzy dziś będą rozpatrywać tę sprawę! 

Jesteśmy zdecydowani nie dopuścić do tego, aby dwunastu szanowanych, uczciwych ludzi popełniło okropną pomyłkę! Z pewnością niezwykłe poszlaki, zbiegi okoliczności, niezrozumiałe milczenie oskar­żonego, zagadkowo spędzany czas, brak jakiegokol­wiek alibi — mogły doprowadzić prokuraturę do tego, że po bezowocnym poszukiwaniu prawdy gdzie indziej, postanowiono ją znaleźć tutaj. 

Poszlaki na pozór bardzo obciążają Roberta Darzaka, trudno się więc dziwić, że dał im się zwieść tak wytrawny i zdolny detektyw jak Fryderyk Lar­san. Trzeba mu to wybaczyć. Wszystko dotychczas oskarżało Roberta Darzaka przed władzami sądowymi; dziś przed sądem my będziemy go bronić. Przy­niesiemy przed barierę dla świadków światło, które wyjaśni całą tajemnicę Glandier. Znamy prawdę.   

Jeśli wcześniej nie zabieraliśmy głosu, to tylko dla­tego, że wymagało tego dobro sprawy. Nasi czytel­nicy jeszcze nie zapomnieli sensacyjnych anonimo­wych artykułów, które publikowaliśmy w sprawie „Lewej nogi z ulicy Oberkampf", w sprawie słynnej kradzieży w „Crédit Universel" czy o aferze „Zło­tych sztab w mennicy”. Artykuły te pozwalały prze­widzieć prawdę, zanim jeszcze godna podziwu po­mysłowość Fryderyka Larsana zdążyła ją całkiem odsłonić. Badania te prowadził nasz najmłodszy re­daktor, dziewiętnastoletni Józef Rouletabille, który jutro sianie się sławny. Po wypadku w Glandier nasz młody reporter, szturmem zdobywając wszy­stkie drzwi, zamieszkał w zamku, do którego żaden inny dziennikarz nie mógł się dostać. Razem z Fry­derykiem Larsanem poszukiwał prawdy i z przera­żeniem dojrzał błąd, który pogrążył geniusz zna­komitego detektywa! Próbował zawrócić go z fał­szywego ślad u. Ale wielki Fred Larsan nie chciał słuchać rad młodego reportera! Dziś wiemy już, do­kąd to pomyłka wielkiego detektywa zaprowadziła Roberta Darzaka! 

Trzeba, aby Francja wiedziała, aby wiedział cały świat, iż tego samego wieczoru, kiedy aresztowano Roberta Darzaka, Józef Rouletabille zjawił się w biurze naszego redaktora naczelnego i powie­dział: „Wyjeżdżam! Nie mogę określić, jak długo mnie nie będziemoże miesiąc, może dwa lub trzy, może nie wrócę nigdy... Oto list! Gdybym nie wró­cił do dnia, w którym Robert Darzac stanie przed sądem, proszę przedłożyć ów list sądowi po prze­słuchaniu świadków. Porozumie się pan w tej spra­wie z adwokatem Roberta Darzaka. Robert Darzac jest niewinny! W liście jest nazwisko zbrodniarza. Nie ma w nim dostatecznych dowodów, jadę ich szukać, ale jest tu niezbite wytłumaczenie winy zbrodniarza!" 

Nasz redaktor wyjechał. Przez długi czas nie mie­liśmy od niego żadnej wiadomości. Osiem dni temu przyszedł do redaktora naczelnego jakiś człowiek. „Postępujcie według instrukcji Józefa Rouleta­billepowiedział.Jeśli zajdzie potrzeba, w liście tym jest prawda!"Nieznajomy nie chciał ujawnić swego nazwiska. Dzisiaj, dnia 15 stycznia, staniemy wobec sędziów! Józef Rouletabille nie wrócił! Może już nigdy nie wróci! Prasa ma także swoich boha­terów, ofiary ‘ obowiązku. Być może, Józef Roule­tabille zginął! Potrafimy go pomścić! Dziś po południu nasz redaktor naczelny stanie przed sądem przysięgłych w Wersalu z listem, zawierającym prawdziwe nazwisko zbrodniarza! 

 

Artykuł otwierało zdjęcie Rouletabille'a.

Paryżanie, którzy dnia tego wybrali się do Wer­salu na proces zwany „Tajemnicą Żółtego Pokoju", na pewno do dziś pamiętają, jaki tłum falował na stacji Saint-Lazare. W pociągu zabrakło miejsc, trze­ba było doczepić dodatkowe wagony. Artykuł w „Epoce" zaskakiwał, podniecał ciekawość, a za­miłowanie do dyskusji doprowadził do sprzeczek. Publiczność podzieliła się na entuzjastów Józefa Rouletabille'a i fanatycznych zwolenników Fryde­ryka Larsana. Rzecz dziwna, zacietrzewienie tych ludzi wywoływał nie fakt ewentualności skazania niewinnego człowieka, ale ich prymitywne hipotezy  o „Tajemnicy Żółtego Pokoju". Każdy miał własne wytłumaczenie i tylko takie uważał za słuszne! Wszy­scy, którzy tłumaczyli zbrodnię tak, jak to czynił Fryderyk Larsan, nawet nie przypuszczali, aby mo­żna było wątpić w przenikliwość popularnego dete­ktywa; ci zaś, co mieli jakieś inne rozwiązanie za­gadki, uważali, że jest ono zgodne z koncepcją Józefa Rouletabille, której zresztą nie znali. „Larsaniści" i „Rouletabiliści" z numerem „Epoki" w rę­ku dyskutowali i kłócili się nawet na schodach Pałacu Sprawiedliwości w Wersalu, nawet w sali sądowej. Sprowadzono dodatkową służbę porządko­wą. Nieprzeliczony tłum, nie mogący pomieścić się w pałacu, stał aż do wieczora przed gmachem, oto­czony kordonem wojska i policji, chciwy wiadomo­ści, przychylny najbardziej fantastycznym plotkom.  

W czasie posiedzenia ucichł w pewnej chwili hałas; w przystępie szaleństwa profesor Stangerson oświadczył, że jest mordercą swej córki! Zdener­wowanie osiągnęło szczyt! Oczekiwano wciąż przy­bycia Rouletabille'a. Ludziom wydawało się, że zna­ją go i rozpoznają. Gdy w pewnej chwili jakiś młody człowiek, z kartą wstępu w ręku, przeszedł przez wolną przestrzeń oddzielającą tłum od Pałacu Sprawiedliwości, zamieszanie wzmogło się. Tłum zbił się jeszcze mocniej. Padły okrzyki: „Rouleta­bille! Oto Rouletabille". Wszystkich świadków, choć trochę podobnych do fotografii opublikowanej w „Epoce", również brano za Rouletabille'a. Has­łem do nowych manifestacji stało się przybycie re­daktora naczelnego „Epoki". Jedni wiwatowali, drudzy gwizdali. W tłumie było wiele kobiet.

W sali posiedzeń rozprawa toczyła się pod prze­wodnictwem pana Racoux. Był to urzędnik obarczo­ny wszelkimi przesądami swego zawodu. Wezwano świadków. Byłem w ich liczbie, podobnie jak wszy­scy ci, którzy w mniejszym lub większym stopniu stykali się z tajemnicą Glandier; pan Stangerson, postarzały od chwili wypadku o dziesięć lat, zmie­niony do niepoznania, Larsan, Artur William Rance z zawsze promiennym obliczem, ojciec Jakub, ojciec Mateusz, który doprowadzony został w kajdankach na rękach między dwoma policjantami, zalana łza­mi pani Mateuszowi, Bernierowie, dwie służące, kamerdyner, wszyscy mieszkańcy zamku, pracow­nik pocztowy z urzędu Nr 40, dyżurny ruchu na stacji Epinay, kilku przyjaciół pana i panny Stangerson oraz wszyscy świadkowie ze strony Roberta Darzaka. Miałem szczęście być przesłuchany jako jeden z pierwszych świadków. Umożliwiło mi to wysłuchanie prawie całego procesu.

Nie muszę opisywać tłoku, jaki panował na sali. Adwokaci siedzieli na stopniach trybunału, za sę­dziami przysięgłymi, odzianymi w czerwone togi. Obok zajęli miejsca przedstawiciele sąsiednich okrę­gów. Robert Darzac siedział między policjantami na ławie oskarżonych. Był tak spokojny, tak wy­niosły i piękny, że sala przyjęła go raczej szmerem podziwu niż współczucia. Zaraz po przybyciu po­chylił się do swego adwokata, Henri-Roberta, który w asyście sekretarza, pana André Hesse, przeglądał akta. Spodziewano się, że pan Stangerson przywita się z oskarżonym, ale świadkowie musieli natych­miast opuścić salę, nie było więc czasu na tę sen­sacyjną demonstrację. W chwili gdy sędziowie zaj­mowali miejsca, sala zwróciła baczną uwagę na szybką wymianę zdań między Henri-Robertem a re­daktorem „Epoki". Ten ostatni zajął miejsce w pier­wszym rzędzie ław przeznaczonych dla publiczno­ści. Niektórzy byli zaskoczeni, że redaktor „Epoki" nie jest razem ze świadkami w ich sali.

Odczytanie aktu oskarżenia odbyło się, jak zawsze, bez żadnych emocji. Nie relacjonuję tu dłu­giego szeregu pytań, jakie sąd zadał Robertowi Darzakowi. Odpowiadał w sposób bardzo naturalny  i zarazem — tajemniczy. Wszystko, co mógł powie­dzieć, wydawało się naturalne, wszystko, co prze­milczał, wydawało się dla niego straszne, nawet w oczach tych, którzy „czuli" jego niewinność. Jego milczenie w miejscach, które znamy, obracało się przeciw niemu. Dobrze wiedział, że musi się to dla niego skończyć tragicznie; a jednak wytrzymywał oskarżenia przewodniczącego trybunału sędziów i przysięgłych. Tłumaczono mu, że w tym wypadku milczenie równoznaczne jest ze śmiercią. 

— Dobrze — odpowiedział — zniosę i to, choć jestem niewinny! 

Adwokat Henri-Robert bardzo zręcznie wykorzy­stał tę wypowiedź, aby zwrócić uwagę na wielkość charakteru swego klienta. Zauważył, że tylko bo­haterskie dusze powodują się tak daleko idącymi względami etycznymi. Znakomity adwokat całko­wicie tym trafił do serc tych, którzy znali Roberta Darzaka, ale pozostawali chwiejni.

Minęła już jedna przerwa w posiedzeniu, zaczęło się przesłuchiwanie świadków, a Rouletabille'a ciągle nie było. Kiedy tylko otwierały się drzwi, wszystkie oczy kierowały się na nie, a później na redaktora „Epoki", który siedział nieporuszony na swym miej­scu. Wreszcie zobaczono, jak wkłada rękę do kieszeni i wyjmuje list. Głośny szmer przebiegł przez salę.

Nie mam zamiaru przedstawiać tu szczegółów pro­cesu. Dosyć obszernie opowiedziałem wszystkie etapy tej sprawy, by nie musieć ponownie relacjo­nować wypadków. Przechodzę więc od razu do momentu prawdziwie dramatycznego. Nadszedł on w chwili, gdy adwokat Henri-Robert zadał kilka pytań ojcu Mateuszowi, który stojąc między dwoma żandarmami przed barierką bronił się przed zarzu­tem zabójstwa Zielonego Człowieka. Żona ojca Mateusza, wezwana i skonfrontowana z nim, wśród łkań wyznała, że była przyjaciółką gajowego, cze­go zresztą domyślał się jej mąż. Upewniała jednak, że mąż jej nie brał udziału w zamordowaniu Zie­lonego Człowieka. Henri-Robert zwrócił się wów­czas do trybunału, aby zechciał niezwłocznie prze­słuchać w tej sprawie Fryderyka Larsana.

— W krótkiej rozmowie, jaką miałem z Frydery­kiem Larsanem podczas przerwy — powiedział adwokat — Fryderyk Larsan dał mi do zrozumienia, że można wyjaśnić śmierć gajowego bez udziału ojca Mateusza. Byłoby ciekawe poznać hipotezę pa­na Larsana. 

Wprowadzono Fryderyka Larsana. Swój pogląd na tę sprawę wyłuszczył bardzo dokładnie:

— Nie widzę żadnej potrzeby — powiedział — mieszania w to wszystko ojca Mateusza. Powiedziałem o tym panu de Marquet, ale widocznie morder­cze pogróżki tego człowieka wprowadziły zamęt w rozumowanie sędziego śledczego. Według mnie napastnik panny Stangerson i morderca gajowego jest jedną i tą samą osobą. Strzelano do niedoszłe­go mordercy panny Stangerson w chwili, gdy ucie­kał przez dziedziniec. Można było sądzić, że został trafiony lub zabity. W rzeczywistości jednak za­chwiał się on tylko; gdy znikał za węgłem skrzydła zamku, musiał spostrzec gajowego, który z pewno­ścią chciał mu przeszkodzić w ucieczce. Zbrodniarz trzymał jeszcze w ręku nóż, którym zranił pannę Stangerson. I ten sam nóż wbił gajowemu w serce. Gajowy padł martwy!

To proste tłumaczenie miało pozory prawdy, tym bardziej że wielu z tych, którzy interesowali się tajemnicą w Glandier, rozumowało podobnie. Roz­legły się szmery uznania.

— A co się stało ze zbrodniarzem? — zapytał przewodniczący. 

— Widocznie ukrył się w jakimś ciemnym kącie dziedzińca i po odejściu ludzi, przenoszących ciało, wymknął się z podwórza. 

W tej chwili wśród stojącej publiczności rozległ się młodzieńczy głos. Pośród ogólnego zaskoczenia padły słowa:

— Zgadzam się z Fryderykiem Larsanem co do pchnięcia nożem w serce! Nie podzielam jednak jego opinii co do sposobu, w jaki zbrodniarz ukrył się w zaułku dziedzińca!

Wszyscy odwrócili twarze, woźni nawoływali do ciszy.

Przewodniczący zapytał z gniewem, kto śmiał się odezwać, i nie słuchając odpowiedzi kazał natych­miast usunąć z sali intruza. W tej chwili usłyszano raz jeszcze ten sam głos:

— To ja, panie przewodniczący! To ja, Józef Rouletabille! 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY



W którym, Józef Rouletabille staje w pełnej chwale 



 


Zapanowało okropne zamieszanie. Rozległy się krzyki mdlejących kobiet. Nie zwracano uwagi na majestat Sprawiedliwości. Tłum oszalał. Każdy chciał zobaczyć Józefa Rouletabille. Przewodniczą­cy groził, że każe opuścić salę, ale nikt go nie słu­chał. Tymczasem Rouletabille przekroczył balustra­dę, dzielącą go od publiczności, i torując sobie drogę łokciami, podszedł do redaktora naczelnego „Epo­ki”. Objął go serdecznie, wziął z jego dłoni list, schował go do kieszeni, wcisnął się między kratki dla części zarezerwowanej dla sędziów, przeskoczył barierę dla świadków, popychany i popychający, z uśmiechniętą, wesołą twarzą, przypominający szkarłatną kulę, którą rozjaśniał jeszcze inteligentny blask dużych, okrągłych oczu. Miał na sobie ten sam angielski garnitur, w którym wyjeżdżał, ale tym razem w opłakanym stanie. Na ramionach miał płaszcz, czapkę podróżną trzymał w ręku.

— Przepraszam bardzo, panie przewodniczący — powiedział. — Okręt się spóźnił! Wracam z Amery­ki. Jestem Józef Rouletabille! 

Rozległ się wybuch śmiechu. Ludzie byli urado­wani z przybycia tego urwisa. Wydawało się, że wszystkim spadł z serca olbrzymi kamień. Ode­tchnęli. Mieli zaufanie do niego, wierzyli, że przy­niósł rzeczywiście prawdę, że znał prawdę!

Ale przewodniczący był wściekły.

— Ach! Jest pan Józefem Rouletabille! —rzekł.— Doskonale. Nauczę pana, młody człowieku, kpić sobie ze sprawiedliwości! Zanim trybunał roz­patrzy pańską sprawę, zatrzymuję pana do dyspo­zycji sądowej na mocy przysługującej mi władzy! 

— Ależ panie przewodniczący, marzyłem tylko  o tym, aby być do dyspozycji sprawiedliwości!... Przyszedłem tu po to, aby oddać się do dyspozycji sprawiedliwości!... Jeśli moje wejście spowodowało pewne zamieszanie, proszę Wysoki Trybunał o przebaczenie. Proszę mi wierzyć, panie przewod­niczący, że nikt bardziej ode mnie nie szanuje spra­wiedliwości! A dostałem się tu tak, jak mogłem. 

Zaczął się śmiać. Za nim roześmieli się wszyscy.

— Wyprowadzić go! — polecił przewodniczący. 

Teraz już jednak wtrącił się pan Henri-Robert.

Rozpoczął od usprawiedliwienia młodego człowieka, wskazał, jak szlachetne pobudki nim kierują, wytłu­maczył przewodniczącemu, że byłoby niewłaściwe zamykać teraz w areszcie świadka, który nocował w Glandier podczas całego tajemniczego tygodnia, świadka, który twierdził, że udowodni niewinność oskarżonego i wskaże nazwisko zbrodniarza.

— Pan nam powie nazwisko mordercy? — zapy­tał zaskoczony, ale ciągłe jeszcze sceptycznie uspo­sobiony przewodniczący. 

— Oczywiście, panie przewodniczący. Po to tyl­ko tu przyszedłem! — odpowiedział Rouletabille. 

Wśród publiczności zerwały się oklaski, ale ener­giczna interwencja woźnych przywróciła spokój.

— Józef Rouletabille — powiedział Henri-Robert — nie jest zgłoszony zgodnie z przepisami jako świadek, ale mam nadzieję, że pan przewodniczący skorzysta z przysługujących mu praw i powoła go dodatkowo. 

— Dobrze — odpowiedział przewodniczący — przesłuchamy go. Najpierw jednak skończymy to... 

Teraz przerwał sędziemu prokurator:

— Wysoki Sądzie, może będzie lepiej, jeśli ten młodzieniec natychmiast nam powie nazwisko czło­wieka, którego oskarża o zbrodnię? 

Przewodniczący z ironiczną obojętnością zgodził się na tę propozycję.

— Jeżeli pan prokurator przywiązuje jakieś zna­czenie do zeznań pana Józefa Rouletabille, nie mam nic przeciwko temu, aby świadek ujawnił nam na­tychmiast nazwisko „swego" mordercy.  

Zaległa cisza. Rouletabille milczał, patrząc życz­liwie na Roberta Darzaka, którego twarz po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia rozprawy wyrażała ożywienie i bolesne oczekiwanie.

— A więc słuchamy, panie Rouletabille — po­wtórzył przewodniczący. — Czekamy na nazwisko zbrodniarza!

Rouletabille sięgnął spokojnie do kieszeni mary­narki, wyjął z niej olbrzymią cebulę-zegarek, spoj­rzał na niego i rzekł:

— Panie przewodniczący, przed szóstą trzydzie­ści nie mogę panu wyjawić nazwiska zbrodniarza. Mamy przed sobą jeszcze cztery długie godziny! 

Na sali rozległ się szmer zdziwienia i niezadowo­lenia. Kilku adwokatów powiedziało głośno:

— Kpi sobie z nas! 

Przewodniczący miał minę rozradowaną; pano­wie Henri-Robert i André Hesse byli znudzeni.

— Ta zabawa trwa już za długo — oświadczył przewodniczący. — Proszę wrócić na salę świad­ków. Zatrzymuję pana do naszej dyspozycji. 

Rouletabille zaprotestował:

— Zapewniam pana, panie przewodniczący — zawołał głosem dźwięcznym i donośnym — zapew­niam pana, że gdy ujawnię nazwisko zbrodniarza, zrozumie pan, że nie mogłem go zdradzić przed go­dziną szóstą trzydzieści. Daję na to słowo honoru! Słowo Józefa Rouletabille... Tymczasem jednak udzielę panom kilku wyjaśnień w sprawie zabój­stwa gajowego... Pan Fryderyk Larsan, który mnie widział w Glandier, mógłby zaświadczyć, z jaką sta­rannością badałem całą tę sprawę. Mogę być prze­ciwnego niż on zdania i uważać, że spowodował aresztowanie człowieka niewinnego, ale na pewno Fryderyk Larsan nie wątpi w moją uczciwość ani w znaczenie moich odkryć, które często pokrywały się z jego obserwacjami!

Fryderyk Larsan odezwał się:

— Panie przewodniczący, byłoby ciekawe wysłu­chać wypowiedzi pana Józefa Rouletabille; tym bar­dziej że jest on innego zdania, niż ja, w tej spra­wie! 

Szmer aprobaty towarzyszył słowom detektywa. Przyjmował pojedynek jak dobry gracz. Zapowia­dała się ciekawa walka między dwoma umysłami, które z całym zapałem zajęły się tym samym tra­gicznym problemem i doszły do dwu różnych wniosków.

Korzystając z tego, że przewodniczący milczał, Fryderyk Larsan ciągnął dalej:

— Tak więc, obaj jesteśmy zdania, że to napast­nik panny Stangerson zadał gajowemu morderczy cios nożem. Ponieważ jednak różnimy się w kwestii sposobu ucieczki zbrodniarza z tego krańca podwó­rza, byłoby ciekawe, jak ucieczkę tę tłumaczy pan Rouletabille.  

— Oczywiście — przytaknął mój przyjaciel. — To będzie ciekawe! 

Znów cała sala zabrzmiała śmiechem.

Przewodniczący oznajmił natychmiast, że jeśli po­dobne hałasy będą się powtarzały, nie omieszka wy­pełnić swej groźby i opróżni salę.

— Doprawdy — zakończył — nie widzę powodu do śmiechu. 

— Ja także — powiedział Rouletabille. 

Ludzie siedzący przede mną wpychali sobie chus­teczki do ust, by powtórnie nie wybuchnąć śmie­chem.

— A więc — rzekł przewodniczący. — Słyszał pan, młody człowieku, co mówił Fryderyk Larsan? W jaki sposób, zdaniem pana, zbrodniarz uciekł z dziedzińca? 

 

 

Rouletabille spojrzał na żonę oberżysty, która patrzyła na niego smutnie.

— Ponieważ pani Mateuszowa — powiedział — zechciała wyznać swe sympatie dla gajowego... 

— Łajdaczka! — wykrzyknął ojciec Mateusz. 

— Wyprowadzić ojca Mateusza — rozkazał prze­wodniczący. 

Wyprowadzono ojca Mateusza. Rouletabille mó­wił dalej;

— Ponieważ sama to wyznała, mogę państwu powiedzieć, że w nocy miewała spotkania z gajowym na pierwszym piętrze baszty, w pokoju, który dawniej służył jako oratorium. Spotkania te były szczególnie częste w ostatnim czasie, gdy ojca Ma­teusza przykuł do łóżka reumatyzm. Zastrzyk mor­finy stosowany w odpowiedniej chwili dawał ojcu Mateuszowi spokój i sen, a jego żonie zapewniał kilka godzin swobody, podczas których mogła opu­ścić swój dom. Pani Mateuszowa przychodziła do zamku w nocy, owinięta w wielki, czarny szal. Upodabniał on ją do ciemnego widma, które wielo­krotnie mąciło noce ojca Jakuba. Uprzedzając przy­jaciela o swym przybyciu, pani Mateuszowa naśla­dowała mianowicie kota Matki Klęczącej, starej wróżbiarki z Sainte-Geneviève-des-Bois. Gajowy schodził natychmiast ze swej baszty i otwierał ko­chance maleńkie drzwiczki. Niedawno rozpoczęto remont baszty, ale spotkania odbywały się nadal w dawnym pokoju gajowego, w tejże baszcie: nowy pokój na końcu prawego skrzydła zamku, przydzie­lony chwilowo nieszczęsnemu słudze, był oddzie­lony od mieszkania kamerdynera i kucharki tylko cienkim przepierzeniem.

Tej nocy pani Mateuszowa opuściła gajowego w najlepszym zdrowiu. Kochankowie, nie mając so­bie nic więcej do powiedzenia, wyszli razem z basz­ty... Zdobyłem te szczegóły, panie przewodniczący, badając następnego dnia rano ślady na dziedzińcu.

Dozorca Bernier, którego postawiłem z fuzją na straży pod basztą i któremu dam okazję wyjaśnić to państwu osobiście, nie mógł widzieć tego, co się działo na dziedzińcu. Przybył więc nieco później, na odgłos strzałów rewolwerowych, i wystrzelił tak­że. Zaczęło się od tego, że gajowy i pani Mateuszo­wa stali wśród niczym nie zamąconej nocy na dzie­dzińcu, czule się żegnając. Pani Mateuszowa kiero­wała swe kroki w stronę otwartej furtki dziedziń­ca, gajowy zaś wracał z zamiarem położenia się spać w małej przybudówce na końcu prawego skrzydła zamku. Dochodził właśnie do drzwi, gdy rozległy się strzały. Zaniepokojony zawrócił, tą sa­mą drogą i był już na zakręcie prowadzącym do prawego skrzydła zamku, gdy rzucił się na niego ja­kiś cień, zadając mu śmiertelny cios. Gajowy padł martwy. Jego ciało zostało natychmiast zabrane przez ludzi, którzy niosąc zamordowanego sądzili, że schwytali mordercę.

Co robiła w tym czasie pani Mateuszowa? Zasko­czona strzałami i zbiegowiskiem, starała się pozostać jak najmniej widoczna na ciemnym dziedzińcu. Jest on dość duży, więc pani Mateuszowa, stojąc blisko furty, mogła go opuścić nie zauważona. Ale nie wy­szła. Została i widziała, jak przenoszono trupa. Z ła­twym do zrozumienia przerażeniem w sercu, wiedzio­na rozpaczliwym przeczuciem, doszła do sieni zam­kowej, spojrzała na oświetlone lampą ojca Jakuba schody i spostrzegła leżące na nich ciało swego przyjaciela. Zobaczyła je i uciekła. Czy ojciec Ja­kub ją poznał? W każdym razie ruszył za czarnym widmem, które spędziło już kilka razy sen z jego powiek. Nawet tej nocy przed zbrodnią, gdy obudził go krzyk Zwierzątka Bożego, ujrzał przez okno czar­ną postać. Ubrał się szybko i dlatego gdy my wno­siliśmy trupa gajowego, wszedł do sieni całkowi­cie ubrany. Tym razem postanowił nareszcie spoj­rzeć prosto w twarz czarnemu zjawisku. Rozpoznał zjawę. Ojciec Jakub był starym przyjacielem pani Mateuszowej. Zwierzyła mu się ze swych nocnych spotkań i błagała o pomoc w tak tragicznej chwili. Jej samopoczucie musiało być żałosne: dopiero co ujrzała trupa swego kochanka. Ojciec Jakub wzru­szył się i odprowadził biedaczkę przez dąbrowę, po­za obręb parku, obok stawu, aż do skraju szosy pro­wadzącej do Epinay, skąd miała już tylko kilka kroków do siebie. Sam wrócił do zamku. Zdając sobie sprawę z konsekwencji prawnych, jakie groziły ko­chance gajowego, gdyby wyszła na jaw jej obecność w zamku tej nocy, w miarę możliwości usiłował za­taić przed nami ów dramatyczny epizod. Nie mu­szę — dodał Rouletabille — prosić pani Mateuszo­wej ani ojca Jakuba o uzupełnienie tej relacji. Wiem, że wszystko odbyło się w sposób opisany przeze mnie. Odwołam się tylko do pamięci Fry­deryka Larsana, który zrozumie, jak dowiedziałem się o tym, ponieważ następnego dnia rano widział mnie pochylonego nad podwójnym śladem stóp idą­cych obok siebie; śladem stóp ojca Jakuba i pani Mateuszowej!

Tu Rouletabille zwrócił się do stojącej przed ba­rierką pani Mateuszowej i ukłonił się uprzejmie.

— Siady stóp pani — powiedział — są dziwnie podobne do śladów eleganckich butów zbrodnia­rza... 

Pani Mateuszowa drgnęła i z przerażeniem spoj­rzała na młodego reportera. Co chciał przez to po­wiedzieć? Co śmiał powiedzieć?

— Ma pani stopę elegancką, długą, może nawet za długą jak na kobietę. Noski wąskich bucików pani są podobne do szpiców butów zbrodniarza... 

Wśród audytorium powstało pewne poruszenie. Rouletabille ruchem ręki uciszył gwar. Można by bez przesady powiedzieć, że on teraz kierował roz­prawą.

— Spieszę dodać — rzekł — że identyfikacja śla­dów nie daje wiele w podobnych sprawach; detek­tyw, który opiera swój system pracy na takich ze­wnętrznych oznakach, nie budując równocześnie własnej koncepcji, szybko popełnia błędy. Robert Darzac ma także stopę podobną do stopy zbrodnia­rza, a jednak nie jest zbrodniarzem! 

Nowe poruszenie wśród audytorium. Przewod­niczący zwraca się do oberżystki:

— Czy tego wieczoru tak właśnie rozegrały się wypadki? 

— Tak, panie przewodniczący — odpowiedzia­ła. — Można by sądzić, że pan Rouletabille szedł za nami. 

— Więc widział świadek zbrodniarza uciekają­cego na kraniec prawego skrzydła zamku? 

— Tak. A w minutę później zobaczyłam zabite­go gajowego. 

— A co się stało ze zbrodniarzem? Została pani sama na dziedzińcu, musiała więc go pani widzieć! Przecież on nie wiedział o pani obecności i mógł swobodnie uciekać... 

— Nikogo nie widziałam, panie przewodniczą­cy — wyjąkała Mateuszowa. — Noc była bardzo ciemna... 

— Wystarczy! — rzekł przewodniczący. — Jak uciekł zbrodniarz, wytłumaczy nam świadek Roule­tabille. 

— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast mło­dy człowiek z taką pewnością siebie, że nawet prze­wodniczący musiał się uśmiechnąć. 

Rouletabille podjął swoją relację:

— Jest nieprawdopodobne, by zbrodniarz mógł uciec normalnie z tego końca podwórza, na który wpadł, kiedy straciliśmy go z oczu. Gdybyśmy go nawet nie zauważyli, na pewno zderzylibyśmy się z nim w małym i pustym kącie podwórza, otoczonym fosą i wysokimi sztachetami. Zbrodniarz mu­siałby wpaść na nas albo my na niego. Ten kwadrat podwórka był prawie równie szczelnie zamknięty jak Żółty Pokój, zagradzała go fosa, sztachety i my sami!

— Jeśli ów człowiek był wewnątrz tego kwadra­tu, proszę nam wytłumaczyć, czemu nie znaleźliście go! Pytam o to świadka już od pół godziny! 

Rouletabille raz jeszcze wyjął z kieszeni kami­zelki zegarek, popatrzył nań spokojnie i powiedział:

— Panie przewodniczący! Może pan mnie pytać jeszcze przez trzy i pół godziny. Nie mogę odpo­wiedzieć panu na to pytanie aż do godziny szóstej trzydzieści. 

Tym razem szmer na sali nie wyrażał ani wro­gości, ani rozczarowania. Nabrano zaufania do Rouletabiile'a. Zaczynano mu wierzyć. Wszystkich ba­wiło to, że przewodniczącemu sądu wyznaczył go­dzinę, jak by chodziło o spotkanie z kolegą.

Sam przewodniczący zadał sobie najpierw pyta­nie, czy nie powinien się obrazić, ale szybko przy­łączył się do ogólnej wesołości, wywołanej przez tego smyka. Rouletabille umiał wzbudzać sympatię, którą podzielał nawet przewodniczący. Zresztą Rouletabile tak dokładnie wytłumaczył rolę pani Ma- teuszowej w tajemniczej sprawie i tak dobrze wy­jaśnił każdy jej ruch owej nocy, że pan Racoux czuł się zobowiązany traktować go poważnie.

— Dobrze, świadku Rouletabille — powiedział, — Jak sobie świadek życzy. Ale niech mi się świadek nie pokazuje przed pół do siódmej! 

Rouletabille ukłonił się i kiwając głową pospie­szył do poczekalni dla świadków.

 

 

Szukał mnie wzrokiem, ale mnie nie zauważył. Zacząłem się chyłkiem przeciskać przez otaczają­cy tłum i prawie jednocześnie z nim wyszedłem z sali posiedzeń. Powitał mnie z wylewną serdecz­nością. Był uradowany i rozgadany, radośnie po­trząsał moją ręką.

— Nie pytam cię — powiedziałem — po co jeździ­łeś do Ameryki! Na pewno odpowiedziałbyś mi, jak przewodniczącemu, że nic nie możesz mówić do szóstej trzydzieści. 

— Nie, mój drogi! Nie! Tobie powiem zaraz, po co tam jeździłem, jesteś moim przyjacielem; otóż po prostu szukałem nazwiska drugiej połowy zbrod­niarza! 

— Nie rozumiem! Nazwiska drugiej połowy...? 

— Właśnie! Gdy opuściliśmy Glandier po raz ostatni, znałem już oba oblicza zbrodniarza i na­zwisko jednej jego połowy. W Ameryce szukałem właśnie tego drugiego nazwiska! 

W tym momencie weszliśmy do poczekalni dla świadków. Wszyscy podeszli do Rouletabille'a z oznakami życzliwości. Reporter był bardzo uprzejmy, jedynie wobec Artura Rance zachowywał wy­raźną .obojętność. Gdy Fryderyk Larsan wszedł na salę, Rouletabille wymienił z nim przyjacielski uścisk dłoni. Musiał być przekonany o swym zwy­cięstwie, jeśli okazywał mu tyle sympatii! Larsan, pewny siebie, uśmiechał się i zapytał, w jakim celu reporter jeździł do Ameryki. Wówczas mój przyja­ciel wziął go pod ramię i opowiedział kilka weso­łych anegdot z podróży. W pewnej chwili oddalili się ; zaczęli rozmowę o sprawach poważniejszych. Opuściłem ich dyskretnie. Byłem bardzo ciekaw, co się dzieje na sali rozpraw, gdzie w dalszym ciągu przesłuchiwano świadków. Wróciłem na swoje miejsce i od razu zauważyłem, że publiczność nie przywiązuje już żadnego praktycznego znaczenia do tego, co się teraz działo, i z niecierpliwością oczekuje godziny szóstej trzydzieści.

 

 

Właśnie wybiła szósta trzydzieści, gdy wezwano Józefa Rouletabille. Trudno byłoby opisać wzrusze­nie, z jakim tłum wpatrywał się w barierkę. Wszys­cy słuchali z zapartym tchem. Robert Darzac dźwig­nął się z ławy. Był blady jak trup.

Przewodniczący rzekł z powagą:

— Nie żądam od świadka złożenia przysięgi. Nie był pan oficjalnie zgłoszony jako świadek. Ale mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jakie znacze­nie mieć będą wypowiedziane tutaj słowa... —

I z pewną groźbą w głosie dodał: — Przynajmniej dla pana, jeśli nie dla innych! 

Rouletabille popatrzył na niego niezmieszany:

— Tak jest, panie przewodniczący! 

— A zatem — podjął przewodniczący — mówi­liśmy o małym kącie podwórza, gdzie miał się ukryć zbrodniarz. Obiecał nam pan o godzinie szóstej trzy­dzieści powiedzieć, w jaki sposób zbrodniarz wy­dostał się z tego kąta, oraz podać jego nazwisko. Jest godzina szósta trzydzieści pięć, świadku Roule­tabille, a my nadal niczego nie wiemy! 

— Otóż — wśród zupełnej ciszy zaczął mój przy­jaciel — jak już mówiłem, ta część dziedzińca była zamknięta i zbrodniarz nie mógł się z niej wydo­stać nie zauważony. To prawda. Kiedy byliśmy w tym zaułku podwórza, zbrodniarz był jeszcze z nami. 

— I nie zauważyliście go? Tu jest właśnie luka w akcie oskarżenia... 

— Widzieliśmy, panie przewodniczący! — zawo­łał Rouletabille. 

— I nie schwytaliście go? 

— Nie, ponieważ tylko ja wiedziałem, że on jest zbrodniarzem! A zależało mi na tym, żeby go nie aresztować. Nie miałem jeszcze wtedy żadnego dowodu prócz własnego rozumu! Tylko mój rozum dowodził mi, że zbrodniarzem jest ten właśnie czło­wiek. Dużo czasu straciłem na to, żeby dziś przed sądem przysięgłych przynieść niezbite dowody, któ­re — przysięgam! — wystarczą wszystkim!

— Niechże świadek mówi! Proszę nam ujawnić nazwisko zbrodniarza — rzekł przewodniczący. 

— Znajdzie je pan przewodniczący między na­zwiskami tych, którzy byli w kącie dziedzińca — odpowiedział nie spiesząc się Rouletabille. 

Na sali zaczęto się niecierpliwić.

— Nazwisko! Nazwisko! — rozległ się pomruk. 

Rouletabille powiedział teraz tonem zasługują­cym na ostrą naganę:

— Ociągam się trochę z wyjawieniem nazwiska, ponieważ mam pewne powody.... panie przewodni­czący! 

— Nazwisko! Nazwisko! — powtarzał tłum. 

— Spokój! — burknął woźny. 

— Proszę natychmiast ujawnić nam nazwisko zbrodniarza — powiedział przewodniczący. — W ką­cie podwórza znajdowali się: zabity gajowy... Czy on był zbrodniarzem? 

— Nie, panie przewodniczący. 

— Ojciec Jakub? 

— Nie. 

— Dozorca Bernier? 

— Nie. 

— Pan Sinclair?  

— Nie, panie przewodniczący. 

— A więc Artur Rance? Został tylko Artur Rance  i pan! Pan chyba nie jest zbrodniarzem? 

— Nie, panie przewodniczący. 

— A więc oskarża pan Artura Rance? 

— Nie, panie przewodniczący. 

— Nie rozumiem, do czego pan zmierza! Prze­cież nikogo więcej nie było w tej części podwórza! 

— Owszem, panie przewodniczący. W istocie ni­kogo więcej nie było w zaułku dziedzińca ani pod nim! Ale był ktoś nad nim, ktoś, kto wychylił się z okna... 

— Fryderyk Larsan! — zawołał przewodniczący. 

— Fryderyk Larsan! — odpowiedział dźwięcznym głosem Rouletabille. I odwracając się do publicz­ności, wśród której słychać już było protesty, po­wtórzył z siłą, jakiej się po nim nie spodziewa­łem: — Fryderyk Larsan jest zbrodniarzem! 

Na sali zapanowała nieopisana wrzawa. Było w niej zaskoczenie, zdumienie, przerażenie, niedo­wierzanie, ale również i entuzjazm dla tego młodego człowieka, który zuchwale rzucił podobne oskarże­nie. Przewodniczący nie próbował nawet uspokoić publiczności, czekając, aż ucichnie sama, dzięki energicznemu nawoływaniu tych, którzy natych­miast chcieli wiedzieć więcej. Wyraźnie usłyszano głos Roberta Darzaka, który osuwając się na ławę, powiedział:

— To niemożliwe! On oszalał! 

— Świadek ośmiela się — zawołał przewodniczą­cy — oskarżać Fryderyka Larsana! Sam świadek widzi, jakie są tego skutki! Nawet Robert Darzac uważa, że świadek zwariował! Musi nam świadek podać dowody. 

— Dowody? Żąda pan dowodów? Dam panu prze­wodniczącemu wystarczający dowód — odpowie­dział ostro Rouletabille. — Proszę wezwać Fryde­ryka Larsana! 

— Woźny! — zawołał przewodniczący. — Wpro­wadzić Fryderyka Larsana! 

Woźny pobiegł do poczekalni dla świadków, otworzył ją i wszedł do środka. Drzwi pozostały otwarte. Utkwione w nich były wszystkie oczy. Po chwili stanął na środku sali i rzekł:

— Panie przewodniczący, Fryderyka Larsana nie ma. Wyszedł około czwartej i już nie wrócił! 

— Oto mój dowód! — zwycięsko zawołał Roule­tabille. 

— Jaki dowód? Proszę wytłumaczyć! — zapytał przewodniczący. 

— Niezbity dowód — odpowiedział młody repor­ter. — Czy nie rozumie pan, panie przewodniczą­cy, że to po prostu ucieczka? Przysięgam, że Larsan już nie wróci. Nigdy więcej nie zobaczycie Fryde­ryka Larsana, Wielkiego Freda! 

Na sali ponownie podniósł się zgiełk.

— Czy mógł dać lepszą odpowiedź od tej, jaką dał, panie przewodniczący? Nie odpowiada! Nigdy już nie odpowie! Ja oskarżam Larsana o zbrodnię, a ON ucieka! Uważa pan, że to nie jest odpo­wiedź? 

— Nie, nie chcemy w to wierzyć! Nie wierzymy, że Larsan uciekł! Po co miałby uciekać? Przecież nie wiedział, że pan go oskarży! 

— Owszem, wiedział! Sam mu to powiedziałem kilka godzin temu. 

— Powiedział mu pan? Świadek twierdzi, że Lar­san jest mordercą, i dał mu świadek szansę ucieczki? 

— Tak jest, panie przewodniczący. Zrobiłem to — odparł z dumą Rouletabille. — Nie działam w imie­niu prawa ani jako funkcjonariusz policji. Jestem zwykłym dziennikarzem i aresztowanie ludzi nie należy do mego zawodu. Szukam prawdy na swój sposób — to moja sprawa. Wy strzeżecie obywateli, jak potraficie, i to jest wasza sprawa. Nie ja będę dostarczał głów dla kata. Jeśli pan, panie przewod­niczący, jest obrońcą sprawiedliwości — a jest pan nim na pewno — przyzna mi pan rację. Czy nie po­wiedziałem przedtem, że słysząc nazwisko zbrod­niarza zrozumie pan, dlaczego nie mogłem ujawnić go przed szóstą trzydzieści? Obliczyłem, że tyle cza­su potrzeba, aby uprzedzić Larsana, pozwolić mu złapać pociąg czwarta siedemnaście i dojechać do Paryża, gdzie zdoła już się ukryć. Godzina na przejazd, godzina i kwadrans na zatarcie za sobą śla­dów! Tak powstał termin szósta trzydzieści. Fryde­ryka Larsana nie znajdziecie — oświadczył Roule­tabille patrząc na Roberta Darzaka — jest na to za sprytny. Ten człowiek zawsze wam umyka, chociaż poszukujecie go od dawna. Jeśli jest słabszy ode mnie — dodał z uśmiechem, chociaż nikt nie miał ochoty dzielić jego wesołości — zawsze jeszcze jest silniejszy od policji całego świata. Ten czło­wiek, który już od czterech lat pracuje w Sûreté  i zasłynął jako Fryderyk Larsan, występuje również pod nazwiskiem dobrze wam znanym. Fryde­ryk Larsan, panie przewodniczący, to inaczej — Ballmeyer! 

— Ballmeyer! — krzyknął przewodniczący. 

— Ballmeyer! — zawołał zrywając się Robert Darzac — Ballmeyer! Więc to prawda! 

— O, panie Darzac? Teraz już nie twierdzi pan, że jestem szalony? 

Ballmeyer! Ballmeyer! Tylko to jedno słowo nie­skończenie powtarzało się na sali. Przewodniczą­cy zarządził przerwę.

 

 

Wyobrażacie sobie, wśród jakiego ożywienia prze­szła ta przerwa. Publiczność miała się czym pasjo­nować. Wszystkich zaskoczyły zeznania Rouletabille'a. Ballmeyer! Przed kilkoma tygodniami rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Tymczasem Ballmeyer wymknął się śmierci tak, jak przez całe życie wymykał się policji. Czy trzeba komukolwiek wyli­czać godne wyczyny Ballmeyera? Przez dwadzieścia lat dostarczały one materiału kronice sądowej i rub­ryce niezwykłych wypadków. Jeśli ktoś nawet za­pomniał o sprawie Żółtego Pokoju, to imię Ballme­yera na pewno nie zatarło się w niczyjej pamięci. Był to typ oszusta z wielkiego świata, wielki dżen­telmen i zręczny kuglarz. A równocześnie nie było bandyty bardziej okrutnego i zuchwałego. Przyjmo­wany w najlepszych towarzystwach, wchodził do najbardziej zamkniętych kół, bezczeszcząc honor rodzin i z niezrównanym mistrzostwem kradnąc pieniądze wspólnikom. W trudniejszych wypadkach nie wahał się przed użyciem noża czy kości ba­raniej. Nie wahał się nigdy! Żadne przedsięwzięcie nie było ponad jego siły. Gdy jeden jedyny raz wpadł w ręce sprawiedliwości, uciekł w dniu swego procesu, rzucając eskortującym go strażnikom pieprz w oczy. Później okazało się, że w dniu uciecz­ki, gdy najlepsi agenci Sûreté tropili jego ślady — on najspokojniej w świecie, bez żadnej maski, oglą­dał premierę w Teatrze Francuskim. Później opuścił Francję i zaczął działać w Ameryce. Pewnego pięk­nego dnia policja stanu Ohio chwyciła w swe ręce tego wytrawnego bandytę, ale już nazajutrz uciekł jej znowu... Tomy można by pisać o Ballmeyerze!

I to ten człowiek stał się słynnym Fryderykiem Larsanem. A w dodatku ów smyk, znając przeszłość Ballmeyera, pozwolił mu raz jeszcze zadrwić sobie ze społeczeństwa: ułatwił mu ucieczkę! Za ten ostat­ni czyn mogę tylko podziwiać Rouletabille'a, po­nieważ wiem, że pragnął uwolnić Roberta Darzaka i pannę Stangerson od bandyty, nie dopuszczając go równocześnie do głosu.

Jeszcze nie ochłonięto ze zdumienia, gdy roz­legły się głosy:

— Przypuśćmy nawet, że mordercą jest Fryde­ryk Larsan! Ale to nie tłumaczy, w jaki sposób wyszedł on z Żółtego Pokoju! 

Rozprawę wznowiono.

Wezwano Rouletabille'a i podjęto przesłuchanie.

Rozpoczął przewodniczący.

— Świadek mówił nam przed chwilą, że z zauł­ka podwórza ucieczka była niemożliwa. Przyjmuję wraz ze świadkiem, że ponieważ Fryderyk Larsan wyjrzał oknem swego pokoju, znajdował się tym samym w zaułku dziedzińca, nad wami. Ale aby znaleźć się w oknie, musiał jakimś sposobem wyjść z tego zaułka. Musiał z niego uciec! W jaki spo­sób mógł to zrobić? 

Rouletabille:

— Powiedziałem, że nie mógł wydostać się stam­tąd normalną drogą. Wydostał się więc „anormal­nie". Powiedziałem już, że ta część podwórza była zamknięta prawie jak Żółty Pokój. Prawie, ale nie­zupełnie, ponieważ można było wdrapać się po mu­rze — rzecz niemożliwa w Żółtym Pokoju — prze­skoczyć na taras i podczas gdy my pochylaliśmy się nad ciałem gajowego, z tarasu przedostać się do galerii przez okno. Stąd Larsana dzielił już tylko jeden krok do jego pokoju; otworzył okno i ode­zwał się do nas. Dla takiego akrobaty jak Ballmeyer była to dziecinna zabawa. Oto, panie przewodniczą­cy, dowód na poparcie moich słów — Rouletabille wyjął z kieszeni marynarki małą paczuszkę. Był w niej zawinięty niewielki kołek.

— Ten kołek doskonale pasuje do otworu w klamrze, podtrzymującej taras. Larsan, który prze­widział wszystko i przygotował wszystkie możliwe sposoby ucieczki ze swego pokoju — umieścił ten kołek na pewien czas w klamrze. Jedną nogę po­stawił na kamieniu leżącym w kącie, drugą na koł­ku. Jedną ręką chwycił za gzyms drzwi gajowego, drugą za gzyms okalający taras i w ten sposób Fry­deryk Larsan przepadł... bez trudu, ponieważ jest on bardzo zręczny, a tego wieczoru nie był uśpio­ny żadnym narkotykiem, jak nam to usiłował wmó­wić. Jedliśmy z nim obiad, panie przewodniczący, i przy deserze Fryderyk Larsan udał, że zapada w sen narkotyczny. Było mu to potrzebne po to, aby następnego dnia nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że Józef Rouletabille, jedząc obiad z Larsanem, został uśpiony narkotykiem! Skoro znaleźliśmy się w tej samej sytuacji, podejrzenia nie mogły go już dotyczyć i kierowały się gdzie indziej. Tymczasem mnie, panie przewodniczący, pięknie i dokładnie uśpił sam Larsan! Gdybym nie był znalazł się w tym godnym pożałowania stanie, Larsan nigdy nie wszedłby do pokoju panny Stangerson i nie wy­darzyłoby się nieszczęście!...

Robert Darzac nie mógł powstrzymać głębokiego westchnienia.

— Rozumie pan — dodał Rouletabille — że śpiąc tak blisko niego, ogromnie go krępowałem tej no­cy! Larsan wiedział lub przypuszczał, że będę czu­wał! Oczywiście ani przez sekundę nie sądził, że go podejrzewam! Mogłem go jednak nakryć w chwili, kiedy przechodził ze swego pokoju do buduaru panny Stangerson. Tej nocy czekał, aż zasnę, licząc, że mój przyjaciel Sinclair zajmie się cuceniem mnie w moim pokoju. Dopiero wówczas wyszedł od sie­bie. W dziesięć minut później usłyszałem krzyk śmiertelnie rannej panny Stangerson! 

— Co skierowało podejrzenie świadka na osobę Fryderyka Larsana? — zapytał przewodniczący. 

— Wskazało mi go właściwe podejście do spra­wy, panie przewodniczący, więc zwróciłem na niego specjalną uwagę. Jest on jednak straszliwie spryt­ny, a ja nie przewidziałem środka nasennego. Tak, wskazało mi go właściwe podejście do sprawy! Potrzebowałem jeszcze dowodu, chciałem zobaczyć to, co już zrozumiałem.

— Co świadek rozumie przez „właściwe podej­ście do sprawy"? 

— O, panie przewodniczący! Każda sprawa ma swoją dobrą i złą stronę. Rozwiązać ją można tylko opierając się na tej dobrej. To jest ta, która nigdy nie zawiedzie, cokolwiek by się zrobiło. Następnego dnia po tajemniczych wypadkach w galerii, gdy czułem się jak ostatni głupiec, który nie umie my­śleć i nie wie, od czego zacząć — w momencie gdy schylałem się nad każdym widocznym śladem, ocknąłem się nagle i odkryłem właściwe podejście do sprawy. Zrozumiałem, że zbrodniarz, któregośmy ścigali, tym razem nie mógł uciec z galerii ani „nor­malnie" ani „anormalnie". Właśnie wtedy, zakreś­lając w moim umyśle koło, zamknąłem w nim całą zagadkę. Wokół niej wypisałem płonącymi literami: ponieważ zbrodniarz nie mógł wyjść poza ten krąg — musi być wewnątrz niego. Logika kaza­ła mi przypuszczać, że zbrodniarzem jest ktoś z nas: ojciec Jakub, pan Stangerson, Fryderyk Larsan albo ja sam! A więc razem ze zbrodniarzem pięć osób. Ale wewnątrz zakreślonego przeze mnie koła, to znaczy w galerii „materialnie" było tylko cztery osoby. Wiedziałem już, że piąta nie mogła stamtąd uciec! A więc, powiedziałem sobie, między tymi czterema jest jedna osoba o dwóch twarzach — własnej i mordercy. Dlaczego dotychczas tego nie zauważyłem? Po prostu dlatego, że sam nie spo­strzegłem tej podwójnej gry. Za kim wśród tych czterech osób objętych moim kołem ukrywał się zbrodniarz, tak że go jeszcze nie zdemaskowałem? Na pewno nie za osobami, które widziałem równo­cześnie z nim. Jednocześnie w galerii widziałem ko­lejno: zbrodniarza i pana Stangersona, ojca Jakuba i zbrodniarza, wreszcie siebie i zbrodniarza. Zbrod­niarzem nie mógł więc być ani pan Stangerson, ani ojciec Jakub, ani ja. Gdybym ja był zbrodniarzem, wiedziałbym o tym, prawda, panie przewodniczący? Zastanowiłem się więc, czy jednocześnie widziałem zbrodniarza i Fryderyka Larsana? Nie! Upłynęły dwie sekundy, w czasie których nie widziałem ucie­kiniera. Ten bowiem o dwie sekundy wcześniej niż pan Stangerson, ojciec Jakub i ja dopadł skrzyżo­wania galerii. Otóż właśnie ta krótka chwila wystar­czyła Larsanowi, by wpaść do bocznej galerii, jed­nym ruchem ręki ściągnąć sztuczną brodę, odwrócić się i wpaść na nas, jakby w pościgu za zbrodnia­rzem. Nie takie sztuki potrafi robić Ballmeyer! Dla niego to była tylko zabawa polegająca na tym, by raz pokazać się pannie Stangerson z rudą brodą, a innym razem zawiadowcy stacji z przyklejoną ciemną brodą, upodabniającą go do Roberta Darza­ka, człowieka, któremu zaprzysiągł zemstę. Tak, to właśnie było właściwe podejście do sprawy. Ukazało mi ono dwie osoby lub raczej dwa oblicza tej samej osoby. Dwa oblicza, których nigdy nie wi­działem jednocześnie; Fryderyka Larsana i niezna­jomego, którego śledziłem. Te dwie twarze należały do jednej, tajemniczej i groźnej istoty, której szu­kałem: do mordercy! Przyznaję, że to odkrycie mną wstrząsnęło! Starałem się jak najszybciej wrócić do równowagi, zająć się namacalnymi śladami, śladami zewnętrznymi, które dotąd wprowadzały mnie tylko w błąd zamiast w zakreślony przeze mnie krąg. Jakież to namacalne fakty odwodziły mnie owej nocy od ostatecznego posądzenia Fryderyka Lar­sana?

Po pierwsze: kiedy zobaczyłem nieznajomego w pokoju panny Stangerson, pobiegłem do pokoju Fryderyka Larsana, gdzie zastałem go śpiącego.

Po drugie: drabina przy oknie.

Po trzecie: zgodnie z moim poleceniem Fryderyk Larsan stał na końcu galerii bocznej, kiedy uprze­dziłem go, że wtargnę do pokoju panny Stangerson, aby schwytać zbrodniarza. Gdy po chwili znalazłem się w jej pokoju, zastałem tam znów nieznajo­mego.

Pierwsze spostrzeżenie zupełnie mnie nie zdziwiło. Być może, że w czasie, kiedy schodziłem z drabiny po raz pierwszy, nieznajomy zrealizował już swoje zamierzenie. Podczas gdy ja wracałem do zamku, on również wrócił do swego pokoju, szybko się rozebrał i gdy zapukałem do drzwi, zobaczyłem je­dynie zaspaną twarz Fryderyka Larsana...

Drugi ślad: drabina. Nie sprawiła mi także więk­szego kłopotu. Oczywiście, jeśli Larsan był zbrod­niarzem, nie potrzebował wspinać się po drabinie, by wejść do zamku. Mieszkał przecież obok mnie. Ale drabina miała sugerować, że zbrodniarz przy­szedł z zewnątrz. O to właśnie chodziło Larsanowi, ponieważ w zamku nie było Roberta Darzac! Zre­sztą, w wypadku niepomyślnego obrotu sprawy drabina mogła ułatwić Larsanowi ucieczkę.

Ale trzeci fakt zbił mnie zupełnie z tropu. Usta­wiając Larsana na końcu bocznej galerii, nie mo­głem przypuszczać, że skorzysta z chwili, gdy pójdę do lewego skrzydła zamku po pana Stangersona i ojca Jakuba — aby wrócić do pokoju panny Stan­gerson! To był bardzo niebezpieczny krok! Ryzy­kował wpadkę! Morderca wiedział o tym.... i led­wie zdołał umknąć... nie zdążył wrócić na swoje miejsce, jak się tego na pewno spodziewał.

Musiał mieć bardzo ważną przyczynę, aby wrócić do tego pokoju, przyczynę, którą uświadomił sobie nagle, po moim odejściu. Inaczej nie dawałby mi swego rewolweru. Gdy ustawiałem ojca Jakuba w galerii prawej, byłem oczywiście przekonany, że Larsan trwa na posterunku przy końcu galerii bo­cznej. Ojciec Jakub, którego zresztą nie wtajem­niczałem w żadne szczegóły, przechodząc przez skrzyżowanie galerii nie spojrzał nawet, czy Larsan jest na swoim miejscu, czy nie. Nie było w tym nic dziwnego: ojciec Jakub myślał tylko o tym, żeby szybko wykonać moje polecenie. Jaki powód mógł zmusić Larsana do powtórnych odwiedzin pokoju? Myślę, że chodziło tu o jakiś istotny dowód jego obecności w tym pokoju, dowód, który mógł go zdradzić. Musiał zostawić tam coś dla siebie waż­nego. Ale co? I czy odnalazł to, czego szukał? Przy­pomniałem sobie stojącą na podłodze świecę i po­chylonego nad nią człowieka. Poprosiłem sprzątają­cą ten pokój panią Bernier, żeby przeszukała go. Właśnie ona znalazła binokle. Te oto binokle, panie przewodniczący!

W tym momencie Rouletabille wyjął z paczuszki znane nam binokle.

— Byłem zaskoczony! Nigdy nie widziałem Lar­sana w binoklach. Jeśli ich nie używał, to znaczy, że nie były mu potrzebne. Tym bardziej nie używał­by ich w chwili, gdy musiał mieć zapewnioną swo­bodę ruchów. Co oznaczały te binokle? Nie, nie mieściły się one w moim kole. Chyba że były prze­znaczone dla dalekowidza — myśl ta przyszła mi nagle do głowy! Rzeczywiście, nigdy jeszcze nie widziałem Larsana piszącego albo czytającego. Mógł więc być dalekowidzem! W Sûreté potwier­dzono, że jest on dalekowidzem, znano jego bino­kle! Binokle dalekowidza znalezione w pokoju panny Stangerson po tajemniczym wydarzeniu w ga­lerii mogły być groźnym dowodem rzeczowym, obciążającym Larsana. To właśnie tłumaczyło jego powrót do pokoju, i rzeczywiście Larsan-Ballmeyer był dalekowidzem, a te binokle, rozpoznane w Sû­reté, należały do niego! Teraz już pan przewodni­czący widzi — ciągnął dalej Rouletabille — na czym polega mój system. Nie doszukuję się prawdy w zewnętrznych śladach, żądam tylko, aby nie przeczyły prawdzie, którą wskazuje mi właściwe podejście do sprawy. Aby upewnić się całkowicie co do winy Larsana — bo Larsan-zbrodniarz był przypadkiem wyjątkowym, wymagającym wiary­godnego potwierdzenia — chciałem mimo wszystko zobaczyć jego twarz. Za to właśnie zostałem uka­rany! Myślę, że była to kara za niedowierzanie własnemu rozumowi, któremu powinienem był za­ufać od chwili wypadki w galerii. Panna Stangerson została powtórnie zraniona...

Rouletabille zamilkł i począł wycierać nos. Był mocno wzruszony.

— Co Larsan, zdaniem świadka, robił w tym po­koju? — zapytał przewodniczący. — Dlaczego usi­łował dwukrotnie zamordować pannę Stangerson? 

— Z miłości, panie przewodniczący!... 

— Taka była, według pana, rzeczywista przy­czyna? 

— Tak, to była przyczyna bezsporna i wystarczająca. Był w niej szaleńczo zakochany i z tego głównego powodu, oraz z wielu innych, zdolny był do każdej zbrodni.

— Czy panna Stangerson wiedziała o tym? 

— Tak, ale równocześnie nie wiedziała, że czło­wiekiem, który ją prześladuje, jest właśnie Fryderyk Larsan. W przeciwnym razie Larsan nie zamieszkał­by w zamku, a po wypadku w galerii nie wchodził­by razem z nami do jej pokoju. Zresztą przypomi­nam sobie, jak stał z opuszczoną głową w cieniu... Zapewne wypatrywał zgubionych binokli. Panna Stangerson znosiła prześladowania i napaści Lar­sana, występującego pod nazwiskiem i w przebra­niu, którego nie znamy. Ona jednak musiała wie­dzieć... 

— A oskarżony Darzac? — zapytał przewodni­czący — może oskarżonemu panna Stangerson mó­wiła coś na ten temat? Dlaczegóż by miała nikomu  o tym nie mówić? To przecież mogło naprowadzić na ślad zbrodniarza, a oskarżonemu, jeśli jest nie­winny, mogło zaoszczędzić przykrości ławy oskar­żonych! 

— Panna Stangerson nie mówiła mi nic — od­rzekł Darzac. 

— Czy to, co zeznaje ów młody człowiek, wydaje się oskarżonemu prawdopodobne? — zapytał prze­wodniczący. 

Robert Darzac powtórzył z uporem:

— Panna Stangerson nic mi nie mówiła. 

— A jak świadek tłumaczy fakt, że w noc zabój­stwa gajowego morderca odniósł profesorowi Stangersonowi skradzione papiery? — to pytanie prze­wodniczący skierował do Rouletabille'a. — Jak świadek wytłumaczy wejście zbrodniarza do zam­kniętego pokoju panny Stangerson? 

— Myślę, że na to pytanie łatwo odpowiedzieć. Człowiek tego typu, co Larsan-Ballmeyer, mógł bez trudu sam dorobić lub kazać dorobić potrzebne klu­cze... Co się tyczy kradzieży dokumentów, sądzę, że w pierwszej chwili Larsan w ogóle o nich nie myś­lał... Siedząc wszędzie pannę Stangerson, zdecydo­wany nie dopuścić do jej małżeństwa z Robertem Darzakiem, towarzyszy im w odwiedzinach wielkich magazynów Louvre'u i tam właśnie zdobywa wore­czek panny Stangerson. Nie wiadomo, czy panna Matylda zgubiła go, czy też pozwoliła sobie ukraść. W woreczku był klucz z miedzianą główką. Począt­kowo Larsan nie znał wartości tego klucza, ale po­znał ją szybko z ogłoszenia, jakie właścicielka za­mieściła w gazecie. Napisał do niej na poste-restante. W liście prosił o spotkanie, dając równocześnie do zrozumienia, że obecny posiadacz woreczka jest tym samym, który od pewnego czasu prześladuje ją swoją miłością. Nie otrzymał odpowiedzi. Poszedł więc do urzędu pocztowego Nr 40 sprawdzić, czy list został odebrany. Był ucharakteryzowany na Roberta Darzaka. Zdecydowany na wszystko, byle tyl­ko zdobyć pannę Stangerson, przygotował tę mi­styfikację po to, aby w razie niepowodzenia jego planów, podejrzenie mogło paść na Roberta Darza­ka. Powiedziałem: „w razie niepowodzenia jego pla­nów", ale sądzę, że Larsan w tym momencie jeszcze nie myślał o zbrodni. W każdym razie nie zapomniał  o niczym, co by mogło skompromitować Darzaka w oczach narzeczonej. Larsan jest prawie równego wzrostu z Robertem Darzakiem i nosi niemal ten sam rozmiar butów. W razie potrzeby mógł bez trudu odrysować ślad jego stopy i według tego wzo­ru zamówić sobie pantofle, które potem nosił. Dla Larsana-Ballmeyera to igraszka. 

A więc odpowiedzi na list nie było, nie doszło do spotkania, ale w kieszeni pozostał ukryty mały, drogocenny kluczyk. Skoro panna Stangerson nie przyszła do niego, postanowił pójść do niej. Plan miał ułożony od dawna. Znał rozkład Glandier i pa­wilonu. Pewnego popołudnia, gdy panna Stangerson wyszła z ojcem na spacer, a ojca Jakuba również nie było w domu, Larsan dostał się do pawilonu przez okno w sieni. Przez chwilę był sam, miał więc pełną swobodę ruchów... Rozejrzał się po meblach... Jeden z nich, bardzo dziwny, w kształcie podobny do kasy pancernej, miał maleńki zamek... To go zaciekawi­ło! Nosił przy sobie skradziony kluczyk, pomyślał więc o nim. Spróbował go przekręcić — drzwi otworzyły się... Papiery! Musiały być bardzo cenne, jeśli zamknięto je w tym dziwnym schowku i tak się troszczono o kluczyk od niego. Te papiery mo­gły się przydać... jakiś szantaż... tak, mogły one pomóc w jego miłosnych planach. Zapakował je szybko i złożył w umywalni. Między wyprawą do pawilonu a morderstwem gajowego Larsan znalazł czas, aby je przejrzeć. Co z nimi zrobić? — zapytał sam siebie. Mogły go tylko skompromitować. Ostat­niej nocy przeniósł je do zamku. Może żywił nadzie­ję, że zwracając papiery, stanowiące dorobek dwu­dziestu lat pracy, otrzyma od panny Stangerson coś w zamian? W takim mózgu lęgnąć się mogła każda myśl. W każdym razie faktem jest, że przeniósł papiery. Uwolnił się od nich!

Rouletabille zakaszlał. Był wyraźnie zakłopotany. Widocznie obawiał się, aby w tym fragmencie swych wyjaśnień nie ujawnić przypadkiem prawdziwych powodów okrutnego postępowania Larsana w sto­sunku do panny Stangerson. Przeprowadzony przez niego dowód był z pewnością za mało przekonywa­jący, na co pan Racoux niewątpliwie zwróciłby uwagę, gdyby nie przebiegły jak małpa Rouleta­bille.

— A teraz przejdźmy do wytłumaczenia tajemni­cy Żółtego Pokoju! — zawołał. 

Na sali rozległ się hałas przesuwanych krzeseł. Przepychano się nawzajem, nawoływano energicznie: — Cicho! Cisza! — Zainteresowanie doszło do szczytu.

— Wydaje mi się — rzekł przewodniczący — że według hipotezy świadka, tajemnica Żółtego Po­koju została w pełni wyjaśniona. Wytłumaczył nam ją również sam Fryderyk Larsan, fałszując tylko oso­by i podstawiając Roberta Darzaka na swoje miejs­ce. To jasne, że drzwi Żółtego Pokoju otworzyły się w chwili, gdy pan Stangerson był sam, i że profesor pozwolił uciec człowiekowi, który stamtąd wyszedł. Być może uczynił tak na prośbę córki, dla uniknię­cia skandalu! 

— Nie, panie przewodniczący — żywo zaprze­czył Rouletabille — zapomina pan, że panna Stan­gerson była nieprzytomna, a więc nie mogła o nic prosić, że w tym stanie nie mogła zamknąć ponow­nie zamka ani zasuwy... Zapomina pan również, że pan Stangerson przysiągł na głowę swej umierającej córki, że drzwi nie były otwierane! 

— Ależ to jedyna możliwość wytłumaczenia tej historii! Żółty Pokój był zamknięty niczym kasa pancerna. Posługując się pana określeniem, zbrod­niarz nie mógł wydostać się z niego ani w „normal­ny" ani w „nienormalny" sposób. Po wejściu do pokoju nie znaleziono w nim nikogo. Musiał więc uciec! 

— Niekoniecznie, panie przewodniczący! 

— Jak to?  

— Nie musiał uciekać, bo go już tam nie było! 

Na sali znów powstała wrzawa.

— Jak to nie było? 

— Oczywiście, że nie! Nie mógł tam być, więc go nie było. Chodzi tylko, panie przewodniczący,  o właściwe podejście do sprawy! 

— A ślady, które tam zostawił? — zaprotestował przewodniczący. 

— Oto właśnie niewłaściwe podejście do spra­wy!... Panie przewodniczący, jeżeli podejść do tej zagadki od właściwej strony, okaże się, że od chwili gdy panna Stangerson zamknęła się w swoim poko­ju, aż do chwili wyważenia drzwi, ucieczka zbrod­niarza z Żółtego Pokoju była niemożliwa. Nie zna­leziono go tam, ponieważ od momentu zamknięcia do momentu otwarcia drzwi zbrodniarza w pokoju nie było! 

— A ślady? 

— Ach! Siady to znów tylko zewnętrzne znamio­na, dzięki którym popełnia się tyle pomyłek sądo­wych. Powtarzam: przy rozumowaniu nie można opierać się wyłącznie na nich. Najpierw trzeba po­myśleć, a dopiero później sprawdzić, czy zewnętrz­ne ślady mogą wejść w krąg rozumowania... Zato­czyłem niewielki krąg niezaprzeczalnej prawdy  i twierdzę: zbrodniarza w Żółtym Pokoju nie było! Dlaczego sądziliśmy, że tam był? Ponieważ zostały ślady jego pobytu. Ależ on mógł tam być wcześniej.  

Rozum podpowiada mi nawet, że musiał tam być wcześniej! Zbadajmy ślady, porównajmy z tym, co już wiemy, a zobaczymy, czy potwierdzą one fakt, że zbrodniarz był w Żółtym Pokoju wcześniej: zanim panna Stangerson zamknęła się w nim samotnie. Po przeczytaniu artykułu w ,,Matin" i rozmowie z sę­dzią śledczym w pociągu z Paryża do Epinay-Sur- -Orge, doszedłem do wniosku, że Żółty Pokój był zamknięty z matematyczną dokładnością. Wobec te­go zbrodniarz musiał go opuścić przed północą:  o północy weszła tam panna Stangerson. Znalezione dowody rzeczowe zdecydowanie przeczyły memu rozumowaniu. Panna Stangerson sama nie próbo­wała pozbawić się życia, zresztą ślady dowodziły, że samobójstwo było wykluczone. Twierdzę, że zbrodniarz był wcześniej. Jakim więc sposobem panna Stangerson mogła zostać napadnięta później? A może jej się tylko wydawało, że została napad­nięta później? Wydało mi się słuszne rozłożyć tę sprawę na dwa etapy, oddzielone od siebie kil­koma godzinami: pierwszy, kiedy rzeczywiście usi­łowano zamordować pannę Stangerson, co zresztą ona ukryła przed wszystkimi; i drugi etap, w czasie którego przeżyła straszny koszmar senny, ci zaś, co byli w laboratorium, sądzili, że właśnie ją mordo­wano. Wówczas jeszcze nie byłem w Żółtym Poko­ju. Jakie obrażenia odniosła panna Stangerson? Stwierdzono ślady palców na szyi i straszną ranę na skroni. Siady na szyi nie sprawiły mi kłopotu: mogły powstać wcześniej, a panna Stangerson tylko zręcznie ukryła je pod kołnierzem, zarzutką, wszy­stko jedno pod czym. W chwili gdy zdecydowałem się podzielić sprawę na dwa etapy, musiałem zało­żyć, że panna Stangerson ukryła wszystkie wypad­ki, jakie rozegrały się w pierwszym etapie. Musiała mieć po temu bardzo ważny powód. Nawet ojcu nic nie powiedziała. Sędziemu śledczemu musiała oczy­wiście opowiedzieć o napadzie tak, jak by miał on miejsce w nocy, to znaczy w czasie drugiego etapu. Była do tego zmuszona, w przeciwnym razie ojciec zadałby jej pytanie: „Dlaczego to ukrywałaś?" Co oznaczało milczenie po pierwszym napadzie?

A więc ukryła rany na szyi. Pozostała jednak straszna rana na skroni. Tego już nie mogłem zro­zumieć. Zwłaszcza gdy się dowiedziałem, że zna­leziono w pokoju kość baranią, narzędzie zbrodni. Panna Stangerson nie mogła ukrywać, że ją zra­niono. Tymczasem rana musiała powstać w czasie pierwszego etapu, ponieważ wymagała obecności zbrodniarza. Wyobraziłem sobie, że rana była dużo mniejsza, niż mówiono. Ale tutaj pomyliłem się. Myślałem po prostu, że panna Stangerson ukryła ją pod nisko zaczesanymi włosami. Jeśli chodzi  o ślad dłoni, odbity na murze przez ranionego zbrod­niarza, to oczywiście powstał on wcześniej. Zbrod­niarz został zraniony przez pannę Stangerson w czasie pierwszego etapu, gdy był jeszcze w pokoju. Wszystkie ślady pobytu zbrodniarza pochodzą rów­nież z pierwszego etapu: kość barania, czarne śla­dy stóp, beret, chustka, krew na ścianie, drzwiach i podłodze... Oczywiście zostały tam jeszcze, bo pan­na Stangerson nie chciała, aby się ktoś o tym do­wiedział, a sama nie zdążyła ich sprzątnąć. To mnie naprowadziło na myśl, że między pierwszym i dru­gim etapem upłynęło niewiele czasu. Gdyby między pierwszym a drugim etapem mogła wejść na chwilę do pokoju, byłaby niewątpliwie schowała dowody rzeczowe leżące na podłodze: kość baranią, beret i chustkę. Ale nawet tego nie próbowała: ojciec był cały czas razem z nią w laboratorium. W pokoju znalazła się dopiero o północy. Ktoś jednak tam był o godzinie dziesiątej: ojciec Jakub każdego wie­czoru zamykał okiennice i zapalał lampkę. Panna Stangerson przygnębiona i zajęta pracą w labora­torium zapomniała na pewno, że ojciec Jakub tego wieczoru wejdzie jak co dzień do jej pokoju. Nieo­mal w ostatniej chwili poprosiła, aby się nie fatygo­wał! Żeby tam nie wchodził! Tak twierdził artykuł w „Matin". Mimo próśb ojciec Jakub wszedł do Żół­tego Pokoju, ale było już ciemno i nic nie zauważył. Panna Stangerson musiała przeżyć wtedy straszli­we dwie minuty. Myślę jednak, że w pełni nie zda­wała sobie sprawy, jak wiele śladów zostawił zbrodniarz. Zapewne znalazła tylko czas, aby zasłonić sobie szyję i wyjść z pokoju. Gdyby wiedzia­ła, że na podłodze pozostały kość, beret i chustka, byłaby je sprzątnęła nawet o północy. Ale nie zau­ważyła nic. Rozebrała się i położyła przy słabym świetle lampki nocnej. Była zmęczona wrażeniami  i strachem, który nie opuszczał jej w tym po­koju. 

Teraz musiałem przejść do drugiego etapu, który trwał od chwili, gdy panna Stangerson znalazła się sama w pokoju, aż do momentu, w którym okazało się, że nie ma w nim zbrodniarza. Do swego rozu­mowania musiałem już wprowadzić dowody rzeczo­we. Należało je jednak najpierw ustalić. Strzały padły w drugim etapie. Usłyszano wołanie: „Na pomoc! Morderca!" Kto mógł mi wskazać właściwą drogę i podpowiedzieć trafne podejście do sprawy? Krzyk w pokoju, w którym nie było zbrodniarza, mógł być wywołany po prostu sennym przywidze­niem. Ale słychać było jeszcze hałas przewracanych mebli... Wyobraźmy sobie... muszę wyobrazić sobie taką scenę: panna Stangerson śpi. We śnie dręczy ją straszne popołudniowe wydarzenie... Koszmar senny staje się coraz wyrazistszy... widzi zbliżają­cego się do niej zbrodniarza... Krzyczy więc: „Mor­derca! Na pomoc!" Ręka machinalnie szuka rewol­weru na stoliku, to znaczy tam, gdzie panna Stan­gerson położyła go przed snem. Szukając rewolweru popycha stolik tak mocno, że go przewraca. Rewolwer uderza o podłogę, pada strzał, kula grzęźnie w suficie. Od pierwszej chwili kula w suficie wyda­wała mi się przypadkiem. Właśnie ona nasunęła mi możliwość wypadku, zgadzała się z hipotezą snu  i była jednym z pierwszych dowodów, potwierdza­jących moje przypuszczenie, że napad miał miejsce wcześniej, tylko panna Stangerson ukryła go dzięki swemu silnemu charakterowi. Koszmarny sen... strzał... Panna Stangerson budzi się przerażona, pró­buje wstać, ale pada na ziemię przewracając sprzę­ty i woła zdławionym głosem: „Morderca! Na po­moc!" Mówiono, że w nocy, czyli w drugiej fazie padły dwa strzały. Według mnie, to znaczy według mojej tezy — były dwa. Dwa strzały, ale jeden strzał w pierwszym etapie, następny zaś w drugim. Wcześniejszy ranił zbrodniarza, późniejszy zaś był następstwem koszmarnego snu. Skąd pewność, że w nocy padły dwa strzały? Słyszano je przecież pośród hałasu przewracanych mebli. W czasie prze­słuchiwania pan Stangerson mówił o pierwszym, wcześniejszym, głuchym strzale i drugim, później­szym, głośnym. Może za ów głuchy strzał wzięto upadek nocnego stolika z marmurowym blatem? To tłumaczenie wydaje się prawdziwe. 

Utwierdziłem się w tym, gdy Bernier i jego żona zeznali, że chociaż byli bardzo blisko pawilonu, słyszeli tylko jeden strzał. Zeznali tak sędziemu śledczemu. Tak więc, gdy po raz pierwszy wchodziłem do Żółtego Pokoju, miałem już prawie od­tworzone obie fazy dramatu. Nie mieściła się tylko w moim rozumowaniu poważna rana na skroni. Nie mogła być ona zadana przez zbrodniarza bara­nią kością w czasie pierwszej fazy. Była zbyt po­ważna na to, żeby panna Stangerson mogła ją ukryć pod włosami, tym bardziej że niczym ich nie prze­wiązywała. Rana musiała więc powstać w ciągu nocy. Rozwiązania tej zagadki szukałem w Żółtym Pokoju — i Żółty Pokój dał mi na nią odpo­wiedź.

Rouletabille wydobył znów ze swej paczuszki zło­żony na cztery części kawałek białego papieru. Wy­jął z niego jakiś niewidoczny przedmiot, ujął w dwa palce i podając przewodniczącemu powiedział:

— Oto, panie przewodniczący, włos. Jasny włos umazany krwią. Włos panny Stangerson... Był przy­lepiony do rogu przewróconego w nocy marmuro­wego blatu stolika. Cały ten róg był zakrwawiony. Nieduży czerwony skrawek, ale jakże wiele znaczą­cy! Upewnił mnie on, że panna Stangerson zrywając się z przerażeniem z łóżka, całą siłą uderzyła gło­wą o róg marmurowego blatu, raniąc się w skroń. Jeden włos przykleił się do niego. Lekarze orzekli, że panna Stangerson została uderzona narzędziem tłukącym. Ponieważ znaleziono baranią kość, sę­dzia śledczy uznał ją natychmiast za przyczynę ra­ny. Tymczasem róg stolika może być także narzędziem tłukącym, o czym nie pomyśleli ani lekarze, ani sędzia śledczy. I ja mógłbym przeoczyć tę możli­wość, gdyby nie moja metoda...

Na sali znów rozległy się oklaski, ale ucichły szybko, ponieważ Rouletabille ciągnął dalej:

— Pozostawało mi dowiedzieć się tylko (poza na­zwiskiem zbrodniarza — odkryłem je w kilka dni później), o której godzinie rozegrała się pierwsza faza dramatu. Dowiedziałem się tego z zeznań panny Stangerson, chociaż były one celowo zagmatwane, aby zmylić sędziego śledczego i pana Stangersona. Panna Stangerson podawała dokładny rozkład zajęć owego dnia. Przyjęliśmy wówczas, że zbrodniarz do­stał się do pawilonu między godziną piątą a szóstą. Załóżmy, że profesor z córką wrócili do pracy  o szóstej piętnaście. Należało więc szukać między pią­tą a szóstą piętnaście. Ale o piątej profesor towarzy­szył córce. Dramat mógł się rozegrać tylko wtedy, kiedy była ona sama. Trzeba więc było w tym krót­kim odcinku czasu znaleźć taki moment. Znajduję go w protokole z przesłuchania panny Stangerson. Zanotowano tam, że profesor z córką wrócili do laboratorium około szóstej. Pan Stangerson powie­dział przecież: „W tej chwili spostrzegł mnie gajo­wy i zatrzymał na moment". Tak więc profesor roz­mawiał z gajowym o wyrębie drzewa, a panna Stan­gerson wróciła do laboratorium sama. Wynika to z oświadczenia pana Stangersona: „Rozstałem się z gajowym i podążyłem za córką. Zastałem ją już przy pracy".

A zatem dramat rozegrał się właśnie w ciągu tych kilku minut. To nie ulega wątpliwości. Wyobrażam sobie dokładnie tę scenę: panna Stangerson wraca do pawilonu i wchodzi do swego pokoju, aby zo­stawić kapelusz. W tym momencie spostrzega ban­dytę — swojego prześladowcę. Był on już od dłuż­szego czasu w pawilonie. Zapewne całą sprawę uło­żył tak, aby rozegrała się w nocy. Zdjął więc krę­pujące go obuwie ojca Jakuba, jak to już wyjaśni­łem sędziemu śledczemu, dokonał kradzieży papie­rów, o czym wspomniałem przed chwilą, i kiedy ojciec Jakub zabrał się do mycia podłogi w sieni  i laboratorium, wśliznął się pod łóżko... Czas mu się dłużył... Po odejściu ojca Jakuba wyszedł z ukrycia, pokręcił się po laboratorium, zajrzał do sieni, rzucił okiem na ogród. Wtedy właśnie wśród szarzeją­cego zmierzchu dnia zobaczył samotnie nadchodzą­cą pannę Stangerson. Nigdy nie odważyłby się na­paść na nią o tej porze, gdyby się nie upewnił, że jest sama. Widocznie pan Stangerson zatrzymał się z gajowym na zakręcie ścieżki, gdzie rośnie kępa drzew, zasłaniająca ich przed oczami nędznika. Plan był gotów. Sam na sam z panną Stangerson, w pus­tym pawilonie, czuł się bezpieczniej niż w nocy, gdy na strychu spał ojciec Jakub. Okno w sieni zamknął. To tłumaczy fakt, że ani profesor, ani gajowy nie słyszeli strzału. Następnie bandyta wrócił do Żół­tego Pokoju, gdzie po chwili weszła również pan­na Stangerson. Teraz wypadki potoczyły się już błyskawicznie. Panna Stangerson krzyknęła lub chciała krzyknąć, kiedy mężczyzna chwycił ją za gardło. Być może udusiłby ją... Ale w ostatniej chwili ręka panny Stangerson trafiła do szufladki nocnego stolika, gdzie ukryty był rewolwer: na wszelki wypadek, w obawie przed pogróżkami tego człowieka. W chwili gdy zbrodniarz zamierzył się już nad jej głową baranią kością — padł strzał. Kula raniła napastnika w rękę: narzędzie mordu wypadło. Kość barania, umazana krwią bandyty, po­toczyła się po podłodze. Zbrodniarz zachwiał się. Opierając się o ścianę odbił na niej czerwony ślad dłoni, po czym uciekł w obawie przed następnym strzałem... Panna Stangerson widziała, jak przebiegł przez laboratorium... Później nasłuchiwała w sie­ni — długo nie wyskakiwał przez okno... Kiedy wy­skoczył, pobiegła za nim i zamknęła okno. Czy oj­ciec jej był świadkiem tej całej historii? Czy słyszał strzał? Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, niepokoiła się o ojca... Obdarzona niezwykłą siłą woli, postanowiła ukryć przed nim wszystko, jeśli wystarczy jej na to czasu... Gdy pan Stangerson wrócił do laboratorium, zastał córkę pochyloną już nad biurkiem, przy pracy. Drzwi do Żółtego Po­koju były zamknięte!

Teraz Rouletabille zwrócił się do Roberta Darzaka.

— Zna pan prawdę! — zawołał. — Niech pan za­przeczy, jeśli sprawy miały się inaczej. 

— Nic nie wiem — odpowiedział Robert Darzac. 

— Jest pan bohaterem! — rzekł Rouletabille, krzyżując ręce na piersiach. — Ale gdyby panna Stangerson była zdolna zrozumieć, o co pana oskar­żają, zwolniłaby pana z danego słowa, na pewno prosiłaby, żeby opowiedział pan wszystko, co ona wyjawiła panu. Sama przy szłaby pana bronić! 

Robert Darzac nie poruszył się, nie powiedział ani słowa. Popatrzył tylko ze smutkiem na Roule­tabille'a.

— Ponieważ nie ma tu panny Stangerson — po­wiedział dziennikarz — ja muszę ją zastąpić. Niech mi pan wierzy, że najlepszym sposobem uratowa­nia panny Stangerson jest uniewinnienie pana! 

Burzą oklasków przyjęto ostatnie zdanie. Prze­wodniczący nawet nie próbował uciszać entuzjaz­mu sali. Robert Darzac był uratowany! Wystarczy­ło spojrzeć na przysięgłych, żeby się o tym prze­konać! Zachowanie ich świadczyło o tym wy­mownie!

Wreszcie zabrał głos przewodniczący:

— Jaka tajemnica, zdaniem świadka, zmuszała pannę Stangerson do ukrywania zamachu na jej ży­cie? Dlaczego ukrywała zbrodniarza przed ojcem?  

— Tego nie wiem! — odrzekł Rouletabille. — To już nie moja sprawa. 

Przewodniczący zwrócił się znowu do Roberta Darzaka:

— Czy oskarżony w dalszym ciągu odmawia od­powiedzi na pytanie, co robił w czasie napadów na pannę Stangerson? 

— Nie mam nic do dodania, panie przewodni­czący... 

Przewodniczący zwrócił z kolei pytające spojrze­nie na Rouletabille'a.

— Można przypuszczać, panie przewodniczący, że wyjazdy Roberta Darzaka są ściśle związane z tajemnicą panny Stangerson. Dlatego też uważa się on za zobowiązanego do milczenia. Proszę so­bie wyobrazić, że Larsan, który robił wszystko, by skierować podejrzenie na Roberta Darzaka, wyzna­czał mu spotkania w tym czasie, na kiedy planował napad. Miały one mieć miejsce w podejrzanych me­linach i dlatego muszą pozostać w tajemnicy. Robert Darzac raczej pozwoli wydać na siebie wyrok, niż wyjawi cokolwiek, co ma związek z sekretem panny Stangerson. Larsan jest dostatecznie sprytny, by to wykorzystać. 

Przewodniczący, już prawie przekonany, zapytał jeszcze z ciekawości:

— Co to może być za sekret? 

— Na to pytanie nie mogę, niestety, panu odpowiedzieć — odrzekł Rouletabille z ukłonem — ale myślę, że sąd wie już teraz dostatecznie dużo, by uwolnić Roberta Darzaka... Chyba, że Larsan wró­ci! Nie spodziewam się jednak tego! — dodał, wy­buchając pogodnym śmiechem. Sala zawtórowa­ła mu.

— Jeszcze jedno pytanie — powiedział przewod­niczący. — Przyjmując założenie świadka, można zrozumieć, dlaczego Larsan chciał skierować podej­rzenie na Roberta Darzaka. Ale jaki mógł mieć cel, kierując je także na ojca Jakuba? 

— Cel policjanta. Aby okazać swoją przebiegłość, niszczył dowody, które sam uprzednio przygotował. To bardzo proste. Trick ten służył mu często do od­wracania podejrzeń od samego siebie. Uniewinniał jednego, by natychmiast oskarżyć drugiego. Taka sprawę jak ta musiały poprzedzić długie przygo­towania. Zapewniam pana, że Larsan przestudio­wał wszystkie możliwości i poznał wszystkich za­interesowanych. Jeśli chce pan wiedzieć, jak dalece był zorientowany, powiem panu, że przez pewien czas był nawet pośrednikiem między laboratorium Sûreté a profesorem Stangersonem, któremu powie­rzono pewne doświadczenia. Przed pierwszym za­machem dwukrotnie był w pawilonie. Był tak ucha- rakteryzowany, że ojciec Jakub go nie poznał. Lar­san znalazł wtedy okazję, by skraść parę starych sabotów ojca Jakuba i jego zużyty beret, zwinięte razem w chustkę i przeznaczone dla jednego z przyjaciół ojca Jakuba, węglarza, mieszkającego przy drodze do Epinay.

Po napadzie ojciec Jakub poznał te przedmioty, nie wyjawił jednak tego natychmiast. Były one zbyt kompromitujące — dlatego był taki zmiesza- ny, gdy rozmawialiśmy z nim. Wszystko jest jasne jak słońce — sam Larsan przyznałby mi rację. Zro­biłby to zapewne z przyjemnością, bo chociaż to bandyta, w co nikt już chyba nie wątpi, w swoim fa­chu jest artystą. To jego stara metoda. W sprawie „Powszechnego kredytu” i „Złotych sztabek w men­nicy" postąpił tak samo. Należałoby zrewidować wyroki w tych sprawach, panie przewodniczący, bo odkąd Ballmeyer-Larsan pracował w Sûreté, ska­zano kilku niewinnych ludzi.

 

 

 



ROZDZIAŁ CZTERNASTY



Który dowodzi, że nie zawsze myśli się o wszystkim



 

Wielkie poruszenie, hałas, brawa. Mecenas Henri-Robert stawia wniosek, aby sprawę odroczyć do następnego posiedzenia dla podjęcia decyzji; wnio­sek adwokata popiera prokurator. Sprawa zostaje odroczona. Następnego dnia Robert Darzac zostaje zwolniony tymczasowo, a sprawa ojca Mateusza w pełni umorzona. Poszukiwania Larsana nie od­niosły rezultatu. Robert Darzac został wreszcie w pełni zrehabilitowany, zwolniony od posądzenia  i grożącej mu odpowiedzialności. Po wizycie u pan­ny Stangerson odzyskał nadzieję, że dzięki starannej opiece dojdzie ona z powrotem do zdrowia psychicz­nego. 

Tymczasem bohaterem dnia był Rouletabille. Kie­dy opuszczał Pałac Sprawiedliwości, tłum niósł go w triumfalnym pochodzie. Wszystkie gazety świata publikowały jego zeznania i fotografię. Mały repor­ter, który przeprowadził tyle wywiadów z innymi ludźmi, teraz udzielał ich sam i był sławny. Muszą jednak stwierdzić, że nie przewróciło mu to w gło­wie. Po wesołym obiedzie „Pod psem-palaczem" wyjechaliśmy razem z Wersalu. W pociągu zaczą­łem zadawać przyjacielowi pytania, które cisnęły mi się na wargi już w czasie posiłku. Wtedy jed­nak powstrzymywałem się, wiedząc, że Rouletabille nie lubi pracować podczas jedzenia.

— Mój drogi — zacząłem — sprawa Larsana jest niezwykła, godna twego wielkiego umysłu... 

Przerwał, prosząc, abym wyrażał się prościej. Do­dał, że byłby niepocieszony, gdyby tak nieprzecięt­na inteligencja jak moja wpadła w otchłań głupo­ty jedynie z racji uwielbienia dla niego.

— A więc przystępuję do rzeczy — kontynuo­wałem trochę zmieszany — wszystko, co dotych­czas usłyszałem, nie tłumaczy mi w ogóle, czemu wyjeżdżałeś do Ameryki. Jeśli cię dobrze zrozumia­łem, to w chwili wyjazdu z Glandier, wiedziałeś już wszystko o Fryderyku Larsanie. Wiedziałeś, że Lar­san jest przestępcą, i nie miałeś wątpliwości co do jego zbrodniczych planów. 

— Doskonale! A ty? — odpowiedział Rouletabille pytaniem na pytanie. — Nie domyślałeś się ni­czego? 

— Niczego. 

— Nieprawdopodobne! 

— Ależ mój drogi, ukrywałeś tak starannie swoje przypuszczenia. Jak mogłem domyślić się cze­goś... Czy kiedy przyjechałem do Glandier z rewol­werami podejrzewałeś już Larsana?

— Tak. Doszedłem do tego rozmyślając nad ta­jemniczym wypadkiem w galerii. Powrót Larsana do pokoju panny Stangerson wyjaśniły mi dopiero zna­lezione binokle dalekowidza. Moje podejrzenia były tylko teoretyczne, a myśl o Larsanie jako o zbrod­niarzu wydawała mi się tak straszna, że zanim ośmieliłem się posunąć dalej w rozumowaniu, szu­kałem potwierdzenia w dowodach rzeczowych. Przy­puszczenie to niepokoiło mnie jednak i często mó­wiłem ci o detektywie w sposób, który powinien był obudzić twoją czujność. Nie mówiłem ci już, że „jest na dobrym tropie” lub „że się myli”. Twier­dziłem tylko, że jego system jest nędzny; i kiedy ty uważałeś go za policjanta, ja myślałem już o nim jak o prawdziwym bandycie. Przypomnij sobie — gdy zestawiałeś wszystkie dowody przeciwko Ro­bertowi Darzakowi, powiedziałem ci: „Wszystko to wydaje się potwierdzać hipotezę Wielkiego Freda. Ale ja myślę, że to fałszywa hipoteza, że prowadzi ona na błędną drogę". Po czym dodałem tonem, który powinien był cię zaskoczyć: „A może ta hipo­teza rzeczywiście wprowadza w błąd Fryderyka Lar­sana? Być może! Być może!" To „być może" powinno było zmusić cię do zastanowienia — kryło się w tym całe moje podejrzenie. Podawałem w wątpliwość, czy rzeczywiście hipoteza Larsana wprowadzała go w błąd? Jeśli nie jego, to może nas miała zwieść? Patrzyłem wtedy na ciebie, ale twoja twarz nie wyrażała zaniepokojenia. Nic nie zrozumiałeś. By­łem zachwycony. Do chwili znalezienia binokli po­sądzenie Larsana o zbrodnię było tylko absurdal­ną hipotezą. Ale po ich odkryciu wyjaśnił się po­wrót Larsana do apartamentu panny Stangerson. Sam widziałeś moją radość i uniesienie... Och! przy­pominam sobie dobrze ten moment! Jak wariat bie­gałem po pokoju, wołając: „Obalę Wielkiego Fre­da! Obalę go z wielkim hukiem!" Słowa te odnosiły się do bandyty. Tego wieczoru, gdy na prośbę Ro­berta Darzaka miałem czuwać przed pokojem pan­ny Stangerson, siedziałem przy stole z Larsanem, nie podejmując żadnych środków ostrożności. By­łem spokojny, ponieważ znajdował się naprzeciw mnie. W tym momencie powinieneś był się domyślić, że obawiałem się tylko tego człowieka. Kiedy roz­mawialiśmy o nadejściu zbrodniarza, powiedziałem: „Jestem pewien, że Fryderyk Larsan będzie w no­cy". Jest jeszcze jeden kapitalny dowód, który mógł, a nawet powinien był upewnić nas od razu: dowód rzeczowy, który oskarżał Fryderyka Larsa­na, a na który nie zwróciliśmy uwagi: Czy pamię­tasz jego laskę? Tak, poza całym rozumowaniem, które prowadziło logicznie do oskarżenia Larsana, była jeszcze historia z laską, zdradzająca go przed uważnym obserwatorem. Powiem ci, że byłem ogrom­nie zdziwiony, że Larsan w czasie śledztwa nie wy­ciągnął tej laski jako argumentu przeciwko Rober­towi Darzakowi. Czyż nie była kupiona w wieczór poprzedzający zbrodniczą noc przez człowieka ry­sopisem odpowiadającego Darzakowi? Zapytałem Larsana o laskę, zanim jeszcze zdążył wyjechać na zawsze. Odpowiedział, że nigdy nie miał takiego zamiaru, a w jego planach laska nie miała odgry­wać żadnej roli obciążającej Roberta Darzaka. Twierdził, że zaskoczyliśmy go w restauracji dwor­cowej w Epinay, dowodząc mu kłamstwa. Pamię­tasz? Utrzymywał, że nabył ją w Londynie. Tym­czasem wytłoczona marka firmowa dowodziła, że laska pochodzi z Paryża. Dlaczego wtedy zamiast myśleć: „Fred kłamie. W Londynie nie mógł dostać paryskiej laski" — nie pomyśleliśmy: „Fred kła­mie. Nie był w Londynie w dniu zbrodni, bo kupił tę laskę w Paryżu". Fred był wtedy w Paryżu! To już nowe podejrzenie. Z twojego wywiadu u Cas- sette'a dowiedzieliśmy się, że laskę kupił człowiek ubrany jak Robert Darzac. Prawdziwy Robert Da­rzac zapewnił nas, że laski nie kupował. Z wyda­rzenia w urzędzie pocztowym Nr 40 wywnioskowa­liśmy, że w Paryżu jest człowiek podobny z wyglą­du do Roberta Darzaka. Zadaliśmy więc sobie pyta­nie, kto w przebraniu Darzaka kupował laskę w dniu zbrodni wieczorem? Tę samą laskę, którą miał w ręku Larsan? Dlaczego nie powiedzieliśmy sobie wte­dy: „A może nieznajomym przebranym za Darzaka był sam Fred"? Fakt, że był detektywem, na pewno nie sprzyjał podobnej hipotezie, ale kiedy spostrzeg­liśmy zawziętość, z jaką gromadził dowody prze­ciwko Robertowi Darzakowi, nienawiść, z jaką go prześladował, mogliśmy się już zastanowić nad kłamstwem Freda na temat laski, której nie mógł kupić w Londynie. Nawet jeśli ją znalazł w Paryżu, kłamstwo było istotne. Wszyscy — nawet jego zwierzchnik — sądzili, że jest w Londynie! Tymcza­sem on... kupuje laskę w Paryżu! Ale dlaczego nie użył jej ani razu jako dowodu rzeczowego, który obciążałby Roberta Darzaka? Bardzo proste. Tak proste, że nawet o tym nie pomyśleliśmy. Larsan kupił laskę, ponieważ ranny w rękę, chciał mieć ją ciągle zajętą, nie otwierać jej i nie pokazywać rany wewnątrz dłoni. Rozumiesz? Sam mi o tym po­wiedział. Pamiętasz, jak często ci powtarzałem, że nigdy nie rozstaje się z laską. Wydawało mi się to dziwne. Nawet przy stole, kiedy jadł ze mną obiad, wypuszczał ją tylko wtedy, kiedy brał wi­delec. Wszystkie te szczegóły przyszły mi namyśl, gdy zastanawiałem się nad Larsanem. Ale odkry­łem je zbyt późno, aby móc się nimi posłużyć. Działo się to tego wieczoru, gdy Larsan udawał przed nami, że zasypia. Pochyliłem się i bardzo ostrożnie obejrzałem jego dłoń. Dostrzegłem tylko kawałek gazy zakrywający bliznę po lekkim zranie­niu. Pomyślałem, że mogła powstać w każdych oko­licznościach. Mimo to była ona wtedy dla mnie jeszcze jednym dowodem rzeczowym mieszczącym się w kręgu mego rozumowania. Larsan powie­dział mi dzisiaj, że kula drasnęła go tylko lekko, wywołując jednak silny upływ krwi.

Gdybyśmy byli bardziej podejrzliwi w stosun­ku do twierdzeń Larsana, gdybyśmy mu się wydali bardziej niebezpieczni, być może dla odwrócenia podejrzeń skorzystałby z wymyślonej przez nas historii z laską, aby obciążyć Roberta Darzaka. Wy­padki potoczyły się jednak tak szybko, że nie my­śleliśmy o niej więcej. W każdym razie zaniepokoi­liśmy Larsana, nawet o tym nie wiedząc.

— Wobec tego — przerwałem — po co ubrał się jak Robert Darzac? Dlaczego miał na sobie brązo­we palto i kapelusz?... 

— Ponieważ wracał właśnie z nieudanego napa­du. Za każdym razem, kiedy tylko szykował się do nowej zbrodni, w wiadomym ci celu charaktery­zował się na Roberta Darzaka. Teraz przeszkadza­ła mu już tylko zraniona ręka. Przechodząc przez rue de l'Opéra wpadł na pomysł kupna laski. Myśl tę natychmiast zrealizował. O godzinie ósmej czło­wiek o wyglądzie Roberta Darzaka kupił laskę, któ­rą ja znajduję w ręku Freda Larsana! I wyobraź sobie, ja, który odkryłem, że o tej porze było już po napadzie, ja, od początku przekonany o niewin­ności Roberta Darzaka, jeszcze nie podejrzewałem Larsana! Bywają chwile...

— Bywają chwile — powiedziałem — gdy naj­większa inteligencja... 

Rouletabille zamknął mi usta... Jeszcze go o coś pytałem, ale spostrzegłem, że mnie nie słucha... Spał. Z trudem obudziłem go w Paryżu.

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY



Tajemnica panny Stangerson



 

W ciągu następnego dnia miałem okazję zapytać go raz jeszcze, po co jeździł do Ameryki. Nie po­wiedział mi nic więcej niż za pierwszym razem w po­ciągu, po czym zmienił temat rozmowy. Dopiero któregoś dnia powiedział:

— Zrozum, musiałem poznać prawdziwe oblicze Freda Larsana! 

— Oczywiście — zgodziłem się — ale dlaczego szukałeś go aż w Ameryce? 

Zapalił fajkę i odwrócił się. Zdałem sobie nagle sprawę, że poruszyłem problem związany z tajemni­cą panny Stangerson. Rouletabille widocznie się do­myślił, że tajemnica, która tak tragicznie wiązała pannę Stangerson z Larsanem, musiała mieć swój początek w Ameryce. We Francji nie można było jej wytłumaczyć w żaden sposób. Ruszył więc do Ameryki. Tam właśnie dowiedział się, kim był Lar­san, i zdobył materiały potrzebne do zamknięcia mu ust. Był również w Filadelfii. Cóż to więc zmu­szało do milczenia pannę Stangerson i Roberta Darzaka? Po upływie tylu lat, po szeregu artykułów w prasie, teraz, gdy pan Stangerson już wie o wszyst­kim i wszystko zdążył przebaczyć, czas ją wyja­wić.

Jest to bardzo krótka historia, która wszystko do­powiada do końca. Zwłaszcza że znaleźli się i tacy, co oskarżali pannę Stangerson, kobietę, która od sa­mego początku tej sprawy była jej nieszczęsną ofiarą.

Historia zaczęła się w czasach, gdy panna Stan­gerson jako młoda dziewczyna mieszkała z ojcem w Filadelfii. Tutaj, na przyjęciu u jednego z przy­jaciół ojca, poznała rodaka, Francuza, który oczaro­wał ją zachowaniem, dowcipem, subtelnością i uczu­ciem. Uchodził za bogatego. Kiedy poprosił znane­go profesora o rękę córki, ten zasięgnął informacji  o panu Jean Roussel i od razu zorientował się, że ma do czynienia z niebieskim ptakiem. Domyślacie się już zapewne, że Jean Roussel to jedno z wcie­leń słynnego Ballmeyera, ściganego we Francji i ukrywającego się w Ameryce. Oczywiście pan Stangerson nie wiedział o tym, a tym bardziej jego córka. Miała to odkryć dopiero w następujących okolicznościach: pan Stangerson nie tylko odmó­wił ręki córki, ale zabronił natrętowi wstępu do swego domu. Młodziutka Matylda, zakochana po uszy, nie widząca poza nim świata, była do głębi oburzona. Swego niezadowolenia nie ukrywała przed ojcem, który dla uspokojenia nerwów wysłał ją na wieś do ciotki, mieszkającej w Cincinnati nad brzegiem Ohio. Ale i tu Jean odnalazł Matyldę. Mimo szacunku dla ojca, panna Stangerson zwodząc czujność starej ciotki uciekła z Jeanem Roussel. Korzystając z ułatwień amerykańskiego prawodaw­stwa zdecydowali się wziąć jak najszybciej ślub. Tak też zrobili. Uciekli niedaleko, do Louisville. Pewnego ranka zastukano do ich drzwi. Była to policja, która przyszła aresztować Jeana Roussel! Nie pomogły protesty i krzyki pani Matyldy. Po­informowano ją tylko, że mąż jej jest aż nadto słyn­nym Ballmeyerem. Po nieudanej próbie samobój­stwa, zrozpaczona Matylda wróciła do ciotki, witana z nieopisaną radością. Staruszka od tygodnia nie przestawała szukać Matyldy, bojąc się o całej spra­wie zawiadomić ojca. Matylda wymusiła na ciotce przysięgę, że pan Stangerson nigdy się o tym nie dowie! Ciotka usłuchała jej: sama czuła się win­na. Po miesiącu skruszona Matylda wróciła do ojca. Rozczarowana w miłości, chciała tylko jednego: nigdy więcej nie słyszeć o swoim mężu, straszliwym Ballmeyerze, samej sobie przebaczyć fałszywy krok, poświęcić życie ojcu i uczciwej pracy. Dotrzymała danego sobie przyrzeczenia. I w chwili gdy wyznała już wszystko Robertowi Darzakowi, gdy uwierzyła, że Ballmeyer zginął (mówiono o tym dużo), gdy wreszcie po tylu latach pokuty przyznała sobie pra­wo do poślubienia serdecznego przyjaciela — los wskrzesił Jeana Roussel-Ballmeyera, jej tragiczną młodość. Zawiadomił ją, że nie pozwoli nigdy na małżeństwo z Robertem Darzakiem i że ciągle jesz­cze ją kocha, co, niestety, było prawdą.

Panna Stangerson nie zawahała się wyznać tego narzeczonemu. Pokazała mu list, w którym Jean Roussel vel Fryderyk Larsan vel Ballmeyer przy­pominał jej pierwsze szczęśliwe godziny, spędzone w małej uroczej plebanii w Louisville: „...plebania nie straciła nic ze swego wdzięku ani ogród ze swej wspaniałości". Nędznik pisał, że jest bogaty, i żądał, żeby tam przyjechała. Panna Stangerson oświadczyła Robertowi Darzakowi, że jeśli o tej hańbie dowie się ojciec — ona popełni samobójstwo. Robert Darzac przysiągł ukochanej, że zmusi „Ame­rykanina" do milczenia groźbą lub siłą, a jeśli zaj­dzie potrzeba, gotów jest nawet popełnić zbrodnię. Miał jednak za mało siły, aby wypełnić obietnicę, i byłby niechybnie przegrał, gdyby nie mały, dziel­ny Rouletabille,

A panna Stangerson? Cóż mogła zdziałać wobec tego łotra? Groził jej, więc miała się na baczności. Za pierwszym razem, kiedy tylko stanął przed nią w Żółtym Pokoju, próbowała go zabić. Na swoje nie­szczęście nie trafiła. Odtąd stała się ofiarą niewidzialnej istoty, która rządzić nią mogła aż do śmier­ci, która bez jej wiedzy zamieszkała w jej domu i która, o ironio, „w imię miłości" naznaczała jej spotkania.

Za pierwszym razem odmówiła widzenia, którego zbrodniarz żądał w liście wysłanym z urzędu poczto­wego Nr 40. Rezultatem odmowy był dramat, jaki rozegrał się w Żółtym Pokoju. Po raz drugi żądał spotkania w liście przesłanym pocztą w czasie jej rekonwalescencji. Odmówiła powtórnie, zamykając się dla pewności ze służącymi w swym buduarze. W liście tym nędznik uprzedzał Matyldę, że skoro ona ze względu na stan zdrowia nie może wycho­dzić — przyjdzie do niej sam tej nocy o ściśle ozna­czonej godzinie. Równocześnie domagał się, aby ułatwiła mu to, jeśli chce uniknąć skandalu. Matyl­da Stangerson wiedząc, że po Ballmeyerze można się wszystkiego spodziewać, pozostawiła mu otwar­ty swój pokój. Wtedy to właśnie miało miejsce „tajemnicze" zdarzenie w galerii. Za trzecim razem również ona przygotowała spotkanie. Zanim opu­ścił pusty pokój panny Stangerson owej nocy, kiedy miał miejsce wypadek w galerii, Larsan — jak pa­miętamy — napisał ostatni list i zostawił go na biurku swej ofiary. W liście tym żądał raz jeszcze bezpośredniego spotkania, wyznaczając datę i go­dzinę. Obiecał odnieść papiery jej ojca, grożąc jed­nak ich spaleniem, jeśli Matylda znów będzie się ukrywała. Nie wątpiła, że nędznik jest w posiada­niu drogocennych dokumentów; było to tylko po­wtórzenie zręcznej kradzieży, o którą posądzała go już w Filadelfii. Wtedy to właśnie z biurka profe­sora zginęły bardzo ważne zapiski. Znała Jeana Roussell dość dobrze, żeby wiedzieć, co się stanie, jeśli nie ulegnie jego życzeniom; cała praca, wszyst­kie wysiłki i naukowe nadzieje zamienią się w po­piół. Postanowiła raz jeszcze spotkać się z człowie­kiem, który był jej mężem, i spróbować zmusić go do rozwagi... Można sobie wyobrazić, co zaszło da­lej. Błagania Matyldy, brutalność Larsana... On żą­dał, żeby się wyrzekła Darzaka. Ona wyznała, że kocha Darzaka. Larsan zranił Matyldę Stangerson, chcąc skazać Darzaka na śmierć. Był sprytny, uwa­żał, że ocali go maska Larsana, za którą się krył, podczas gdy tamten... tamten nie będzie się mógł wykazać żadnym alibi. Rachuby Ballmeyera były bardzo precyzyjne, a pobudki bardzo proste. Lar­san dyrygował Robertem Darzakiem tak jak Ma­tyldą; tą samą bronią, tym samym' sposobem. W listach pisanych w formie rozkazów donosił, że gotów jest zwrócić całą korespondencję, rozpocząć układy, nawet zniknąć z pola widzenia — za nie­wielką cenę przybycia na spotkanie. Ale Darzac musiał się na nie stawiać pod groźbą natychmiasto­wego opublikowania tajemnicy. Matylda zaś mu­siała znosić wizyty zbrodniarza. W tym samym czasie, gdy Ballmeyer zjawiał się u Matyldy jako mor­derca, Robert przyjeżdżał do Epinay, gdzie oczeki­wał go wspólnik Larsana, nędzna kreatura ze świat­ka przestępców, drań, którego spotkamy pewnego dnia. Siłą zatrzymywał Roberta Darzaka, kazał mu tracić czas, aby w ten sposób uwikłać go w „zbieg" przypadków, z których jutro nie będzie mógł zdać sprawy i będzie musiał powędrować na ławę oskar­żonych po karę śmierci.

Przewidując wszystko, Ballmeyer nie wziął jedy­nie w rachubę Józefa Rouletabille.

 

 

Nie na tym jednak kończy się tajemnica Żółtego Pokoju, którą w Ameryce odkrywał krok za kro­kiem Rouletabille.

Znamy młodego reportera, wiemy już, jak boga­tymi informacjami dysponował dla wyjaśnienia historii panny Stangerson i Jeana Roussel. O Artu­rze Rance dowiedział się natychmiast wszystkiego w Filadelfii; uzyskał informacje o jego poświęceniu i o nagrodzie, jakiej za nie zażądał. Pogłoska o jego małżeństwie z panną Stangerson obiegła wszystkie salony w Filadelfii. Niedyskrecja młodego uczone­go, nieustanne oferty, którymi nawet w Europie męczył pannę Stangerson, burzliwe życie, jakie pro­wadził pod pretekstem topienia smutku — wszyst­ko to było źródłem niechęci Rouletabille’a dla Artura Rance, dlatego tak chłodno powitał go w sali świadków. Rouletabille zorientował się zresztą od razu, że Artur Rance nie miał nic wspólnego ze sprawą Larsan — Stangerson. Odkrył natomiast w Ameryce niezwykły romans Jeana Roussel z pan­ną Stangerson. Kim był Jean Roussel?

Z Filadelfii Rouletabille pojechał do Cincinnati, śladami Matyldy. Tu odnalazł starą ciotkę i skło­nił ją do mówienia; wiadomość o aresztowaniu Ballmeyera wszystko mu wyjaśniła. W Louisville obejrzał plebanię — maleńki, śliczny domek, utrzy­many w starym stylu kolonialnym, który rzeczy­wiście nie stracił nic ze swego uroku. Później podą­żył śladami Ballmeyera; z więzienia do więzienia, z galer na galery, od zbrodni do zbrodni. Wreszcie gdy wsiadł w nowojorskim porcie na statek do Europy, dowiedział się, że z tego samego portu mniej więcej przed pięciu laty odpływał do Francji Ballmeyer z papierami niejakiego Larsana, szano­wanego francuskiego przemysłowca z Nowego Or­leanu, którego sam zamordował.

Czy wiecie już teraz wszystko? Jeszcze nie. Panna Stangerson ze swym mężem, Jeanem Rous­sel, miała dziecko. Chłopczyk przyszedł na świat w domu starej ciotki, która urządziła wszystko tak składnie, że nikt w Ameryce o tym nie wiedział. Co się stało z tym chłopcem? To już jest inna histo­ria, o której kiedyś wam opowiem.

Mniej więcej w dwa miesiące po tych wypadkach spotkałem Rouletabille'a, melancholijnie siedzące­go na ławce w Pałacu Sprawiedliwości.

— O czym rozmyślasz, chłopcze? — zapytałem go. — Masz bardzo smutną minę. Co porabiają twoi przyjaciele? 

— Jakich to ja mam przyjaciół prócz ciebie? — odrzekł. 

— Na przykład Robert Darzac... 

— Na pewno!... 

— Panna Stangerson... Jak się czuje panna Stan­gerson? 

— Dużo lepiej... dużo lepiej... 

— A więc nie masz powodu do smutku! 

— Mam powód — powiedział — myślę o perfu­mach Czarnej Damy... 

— Perfumy Czarnej Damy! Powtarzasz to ciągle! Wytłumacz mi wreszcie, dlaczego cię to tak prze­śladuje? 

— Może opowiem ci to kiedyś... pewnego dnia...— rzekł z westchnieniem Rouletabille. 

 

 

KONIEC


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  Prekursor frenologii, lekarz niemiecki zm. 1828 r.

  Poeta i filozof szwedzki, twórca systemu „fizjonomii”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Gaston Leroux Upiór w operze
Gaston Leroux The Phantom Of The Opera id 186
Gaston Leroux The Phantom Of The Opera
Gaston Leroux Upiór w operze
Dama w złotym brokacie Gaston Leroux
Gaston Leroux The Phantom of the Opera
Leroux Gaston Upiór w operze
Leroux Gaston Dama w złotym brokacie
ODKRYCIE I UJAWNIENIE NAJWIĘKSZEJ TAJEMNICY MASONERII « Dziecko Królowej Pokoju
Leroux Gaston Upior w operze
Wokol tajemnicy mojego poczecia
Poznajemy tajemnice bocianiej stołówki
Tajemnice szklanki z wodą 1
Tajemnica ludzkiej psychiki wstep do psychologii
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki

więcej podobnych podstron