Leroux Gaston Dama w złotym brokacie


Gaston Leroux

Dama w złotym brokacie

Przed laty jeszcze nosiłem się z zamiarem napisania kroniki, któraby objaśniała i uzupełniała katalog moich zbiorów — lecz nie mogłem się zdecydować, w jaki sposób mój zamiar uskutecznić. Ale pewnego dnia, gdy po raz nie wiadomo który przeglądałem moje skarby, wzrok mój padł na relikwiarzyk z kości słoniowej i emalii i równocześnie fala wspomnień ogarnęła mą wyobraźnię — wspomnień tok żywych i porywających, o tak dramatycznem napięcia, że poprostu dziwiłem się, jak mogłem tak długo zwlekać z napisaniem tej historyi.

Wiem o tem, że wielu ludzi wzrusza z  politowaniem ramionami, gdy chodzi o mój zapał zbieracza starożytności. Większość z nich uważa „szał antykwaryczny" jako chorobę i nie mogą tego pojąć jak można otaczać się stosem starych, zakurzonych drobnostek, stanowiących rozsadniki bakcylów; inni zaś przyznają wprawdzie wartość archeologiczną tym niemym świadkom zamierzchłej przeszłości, uważają wszakże, że „takie rzeczy" należą właściwie do muzeum publicznego, gdzie zadaniem ich jest służyć ogółowi; są jeszcze i tacy, których zdaniem zbiory prywatne należałoby segregować na poszczególne rodzaje, mianowicie osobno składać broń, osobno szkła, meble, obrazy, matryc i t.p. — jednem słowem mieszanina taka rozszczepia uwagę oglądającego i czyni z tych zbiorów kram starych gratów, podczas, gdy specyalne działy umożliwiają, by zbiór nabrał wartości kulturalno-historycznej.

Na ten ostatni pogląd zgadzam się już od dawna. Moją specyalnością są — skrzynki. Począwszy od potężnej skrzyni, kryjącej niegdyś całą wyprawę weselną, aż do najmniejszego pudełeczka na igły, a nawet aż do tabakierki naszych pradziadów — jednem słowem skrzynki w najróżnorodniejszym stylu, kształcie i wielkości, skrzynki z wszelakich epok pochodzące, z drzewa, metalu, kości, rogu a nawet masy papierowej. Bez przesady mogę twierdzić, że zbiór mój zawiera istne skarby, a najwspanialsze okazy znajdowałem najczęściej tam, gdzieby się ich najmniej spodziewać można. Każdy przedmiot znaleziony ma dla mnie odrębną wartość już choćby dlatego, że nieraz w dziwny sposób stawałem się tegoż posiadaczem, prócz tego jednak śledząc pochodzenie danych skrzyneczek, natrafiałem na najrozmaitsze historye poprzednich właścicieli. Nie tylko ludzie, lecz często i rzeczy mogą mieć swoje romantyczne historye, o których możnaby spisać całe tomy.

Przyznam się również, że często potrafiłem godziny całe spędzać na fantazyowaniu na temat przeszłości moich zbiorów, a dodam także i to: że prawdziwy, inteligentny zbieracz zawsze potrafi wetchnąć w ten sposób życie w rzeczy, które prawdziwie ukochał; innych zbieraczy nie uznaję zupełnie. Najczęściej wprawdzie poetyczne mrzonki pozostaną mrzonkami tylko — czasem jednak można na tej drodze dojść do istotnej prawdy i to tam, gdzie się jej najmniej spodziewać można; w ten sposób poznaje się tak cudowne przeżycia, że graniczą już ze światem nadprzyrodzonym.

O takiem właśnie przeżyciu — czy też tylko doświadczeniu — opowiem poniżej.

Moja dawna przyjaciółka, lady St. Bride, o której wspomnę jeszcze w trakcie niniejszego opowiadania, utrzymuje, mówiąc o mnie, że posiadam dar widzenia więcej, aniżeli inni śmiertelnicy, skutkiem czego przeżywam rzeczy zupełnie odmienne, aniżeli większość ludzi na tym dzisiejszym trzeźwym, prozaicznym świecie.

Nie mogę wprawdzie być tego samego, zbyt śmiałego nieco zdania, ale to pewne, że więcej się doświadcza i przeżywa, aniżeli to dochodzi do wiadomości ogółu. Stygmat śmieszności, obawa przed nieznalezieniem wiary u słuchacza, powstrzymuje większość od zwierzania się z wypadków przeżytych. Narratorzy nie cieszą się ogólnie dobrą opinią, ponieważ albo są nudni, albo zbyt przykuwają uwagę słuchacza — a w tym ostatnim wypadku oskarża się ich z reguły o przesadę, ponieważ ogólnie twierdzi się, iż w życiu rzeczywistem „takie historye" zupełnie się nie zdarzają.

Historya, którą chcę właśnie podzielić się z czytelnikami, należy właśnie do tych, które posiadają urok niesamowitości — że się tak wyrażę — ale pozwalam każdemu myśleć o tem, co powiem, zupełnie dowolnie. „O, la, la!" albo „No, no!" lub też „Oho!" usłyszę niejednokrotnie od czytającego — zależy od indywidualności danej osoby i od tego, czy mi uwierzy, lub nie. Zastrzegam się jednak zasadniczo, że spirytystą nie byłem ani nie jestem i nie wierzę zupełnie w spirytyzm — co więcej, należę do obozu zawziętych przeciwników sekty modnego okkkultyzmu, medyumizmu i innych tego rodzaju bredni i banialuk, drwiąc i darząc niewiarą wyznawców tych nowych prądów.

A teraz do rzeczy po tym przydługim nieco wstępie.

Przed kilku laty zmuszony byłem z powodu wykolejenia się pociągu spędzić krótki czas w pewnem małem miasteczku holenderskiem. Przymusowy ten pobyt był mi nie na rękę. Z powodu załamania się mostu na linii, którą jechaliśmy, pociąg, który i tak nie bardzo się spieszył, mógł, według orzeczenia naczelnika stacyi, ruszyć dopiero nazajutrz; kto zatem z pasażerów, miast nawrócić, uparcie dążył naprzód, musiał starać się umożliwić sobie jakotako czekanie w tej małej mieścinie. Po krótkiem wahaniu zgodziłem się na tę ostatnią alternatywę i wśród strugi ulewnego deszczu brodziłem nieskończenie długim gościńcem, wiodącym ze stacyi do małego, schludnego miasteczka, gdzie w jedynej na całą miejscowość oberży znalazłem prymitywne, lecz czyściuchne pomieszczenie i spędziłem możliwie noc w wyścielonem miękkim puchem holenderskiem łóżku gościnnem.

Następny dzień przedstawiał się wprost rozpaczliwie. Co u licha począć w tej dziurze? Po śniadaniu wyszedłem na zwiedzenie miasteczka; podziwiałem czas jakiś starodawną architekturę domków, zwróconych do frontu trójkątnemi szczytami, poczem zwiedziłem nowy, bynajmniej nie interesujący kościół. Unikając dzielnicy, zabudowanej przez nowobogackich modnemi willami, której zwiedzenie poleciła mi z zapałem moja gospodyni, zwiedziłem jeszcze kilka najstarszych uliczek miasta, oglądnąłem bezmyślnie kilka wystaw sklepowych, zupełnie obojętny na ich wspaniałość — w tem nagle stanąłem jak wryty przed wystawą kramu, zawierającą najrozmaitsze przedmioty sztuki starożytne i najnowsze. Wszystko to bezładnie pomieszane, rzeczy bezwartościowe obok istnych skarbów — ot, jak zwykle przechowuje tego rodzaju kramarz. Pomny jednak, że właśnie w takich budach znalazłem najcenniejsze okazy mego zbioru, uległem znowu nieprzepartemu urokowi, jaki na mnie zawsze wywierają tego rodzaju osobliwości, a mój szósty zmysł kolekcyonera odkrył wśród tych bezładnie pomieszanych osobliwości prześliczną szkatułeczkę z szyldkretu, oprawną w metal — doskonały punkt zaczepny pozwalający na zwiedzenie wnętrza lokalu.

Wszedłem zatem do sklepu — dzwonek zawiadomił natychmiast właściciela, że zjawił się klient. Na powitanie moje wyszedł starszy jegomość w drewnianych sabotach, podał żądaną szkatułkę. z wystawy i wkrótce byłem szczęśliwym jej posiadaczem.

— Czy mogę rozglądnąć się wśród pańskich skarbów — może znajdę jeszcze coś godnego nabycia, naprzykład jakąś piękną, starodawną skrzyneczkę!

— I  owszem, proszę oglądać, co tylko tutaj się znajduje — trudno, bym pamiętał o wszystkiem, co mój sklep zawiera — odparł obojętnie kramarz.

Odpowiedź taka bardzo była mi na rękę — wertowałem więc wszystko, co się tylko dało, podczas gdy właściciel przypatrywał mi się bez najmniejszego zainteresowania. Długo grzebałem w tem wszystkiem zupełnie bez rezultatu — już miałem zamiar zrezygnować z interesu, zwłaszcza, że zaduch, właściwy starym gratom i sukniom, stawał się nie do zniesienia, gdy wtem zrzuciłem nieostrożnie ogromny stos starych, potarganych worków i czułem się zobowiązany uporządkować te brudne szmaty. Usiłowaniom moim przyglądał się kramarz spokojnie i niewzruszenie. Kładąc ostatni worek na swojem miejscu, poczułem, że zawiera coś twardego i ciężkego.

— Tam do licha, a cóż to być może! — krzyknąłem zdziwiony, gdyż, jak mi się zdawało, podniosłem coś w kształcie kasety. Obejrzałem to pod światłem — i wzrok mój olśniło dzieło sztuki, o ja kiem nie marzyłem we snach najśmielszych. Przypatrywałem się tej kasetce radośnie i bezgranicznie zdumiony. Była to skrzyneczka nie przeznaczona do codziennego użytku, lecz jako relikwiarzyk. Długa na piętnaście centymetrów, szeroka na dziesięć, miała kształt gotyckiej trumienki z ostro ściętą nakrywką; cała z pożółkłej kości słoniowej, pokryta była na wszystkich sześciu płaszczyznach bogatemi rzeźbami w formie artystycznie poplątanych girland i arabesek w stylu bizantyńskim. Na czterech rogach wystawały wysokie, spiczaste wieżyczki z metalu, prawdopodobnie z grubo pozłacanego srebra, oparte na kolumienkach, których basis tworzyły nóżki małej skrzyneczki. Podczas gdy trzymałem przedmiot, który napełnił mnie taką radością i zachwytem, zauważyłem, że zaduch i cuchnąca atmosfera kramu zaczynają mi szkodzić — nagle ogarnęło mnie uczucie jakby trwogi, wstrętu i nudności — krople potu wystąpiły mi na czoło — byłem zmuszony położyć skarb znaleziony na stole i coprędzej usiąść, tak bardzo czułem się wyczerpany.

Kramarz stał bez słowa i wpatrywał się we mnie z ciekawym wyrazem twarzy, jakby z drzewa wyrżniętej. Tymczasem atak osłabienia już przeminął i z zapałem przystąpiłem do interesu.

— Ile pan żąda za tę skrzyneczkę? — zapytałem.

Kupiec wpatrywał się we mnie uporczywie.

— Chce pan to kupić? — odpowiedział zapytaniem.

— Skoro cena będzie przystępna, to czemużby nie? — odrzekłem zdumiony.

— Myślałem ponieważ zrobiło się panu słabo — —

— Dziękuję — to powietrze winne temu — jest nieco za gęste.

— O, nie — powietrze w moim lokalu jest takie, jak wszędzie — odparł kramarz — to ta skrzyneczka — wskazał na relikwiarzyk — winna pańskiemu osłabieniu. Tak, teraz już panu wiadomo.

A jeśli mimo to chce pan to nabyć, powiedz pan, ile chcesz dać za to — i proszę zabrać tę kasetkę w imię Boże — ale im prędzej, tem lepiej.

Zdumiony spojrzałem na dziwnego kupca. Miał chyba rozum nie w porządku!

— Nonsens — odrzekłem. — Pan jako kupiec powienieneś wiedzieć ile zażądać — na targowanie się zawsze się znajdzie pora.

Kramarz zdjął w zamyśleniu z głowy trykotową szłafmycę i podrapał się zwolna w łysinę.

— To trochę osobliwa rzecz, widzi pan dobrodziej — wyrzekł nareszcie. — Jeśli mam szczerze wyznać, co to dla mnie warte, to powiem: ani uderzenia łopatą w ziemię, aby to zagrzebać; ani pójścia nad rzekę, aby to utopić. Jeżeli jednak mogę coś za to uzyskać — ha, tem lepiej dla mnie. Jestem biedakiem, mój panie — sklep chroni jedynie od troski o chleb codzienny — niechże pan powie, co chce dać za to.

— Ależ pan zapewne sam kupił tę skrzyneczkę i wie, co za nią zapłacił.

Kramarz przestępował zmieszany z nogi na nogę — nagle wpadło mi na myśl, że to może kasetka kradziona. Ale ten człowiek wyglądał tak poczciwie!

Jak gdyby odgadł moje myśli, odparł kupiec:

— Proszę nie wyobrażać sobie niczego podejrzanego — sprawa jest całkiem czysta, a jednak kupiłem to — i nie kupiłem zarazem. Chcę być szczery, prosta droga jest zawsze najkrótsza. Widzi pan, to było tak: przed rokiem zmarła w naszem miasteczku dziewięćdziesięcioletnia staruszka, pani Heerengracht, co to była wdową po pisarzu magistrackim. Tę trochę dobytku, co go uskładała kobiecina, zapisała miastu, choć nie była Holenderką, lecz, Angielką. Dzieci nie miała. No więc miasto sprzedało spadek na licytacyi, a mnie się dostała z tej okazyi skrzynka z polanami drzewa, takie suche, żywiczne i twarde, co grzeją, jak węgieł, a mało tego wychodzi. Jakem to rozpakował, bo mi skrzyni trzeba było na co innego, patrzę, a tu leży na dnie ta skrzyneczka. No, z początku, tom się bardzo ucieszył z dobrego kupna, ale potem sobie pomyślałem: nie, to się tak nie godzi, nie mam prawa do tego. No bo doprawdy, nie wiadomo, jak to nazwać. Niby kasetka, a żadna kasetka, bo chociaż ma wieczko, ale takie, co się wcale nie otwiera. Zapewne to tylko tak było zrobione, od parady. Poszedłem zatem zaraz do magistratu i zgłosiłem com znalazł, ale mi powiedzieli, że to moje szczęście; skrzynię z drzewem kupiłem na licytacyi, a gdyby tam był nawet krokodyl zamorski, byłby moją własnością. Widzi pan więc sam, że nie mogę stawiać ceny za tę skrzynkę. A zresztą pan pierwszy to chce kupić.

— Nic dziwnego, skoro schował pan to do worka i trzymał w ciemnym kącie — odparłem ze szczerym śmiechem.

— Ależ nie — z początku dałem to do wystawy, ale mi ludzie mówili, żebym to najpierw obmył z brudu i prochu, co na palec na tem wyrósł — odrzekł kramarz, rzucając wzgardliwe spojrzenie na cudowny, w zagłębieniach brązowawy odcień kości słoniowej i bajeczną patynę, którą pokryte były nóżki metalowe skrzyneczki. — Ale ten brud siedzi jak przyrosły, a ja nie mam czasu, żeby się z tem bawić — ani ochoty też. Nie, nie mam wcale ochoty — powtórzył z dreszczem strachu — już tam stara Heerengrachtowa wiedziała, dlaczego ukryła to dziwactwo w drewutni pod polanami drzewa. Ale swoją drogą — gdybym mógł coś na tem zarobić... Każdy złoty lepszy, aniżeli ta skrzynka!

Zaproponowałem zatem człekowi temu pięćdziesiąt holenderskich guldenów. Z początku nie zrozumiał mojej oferty, a gdym ją kilkakrotnie wyraźnie powtórzył, zirytował się strasznie i nakrzyczał mnie, czemu wyprawiam tyle hecy z tym czartowskim sprzętem! On jest człowiekiem prawym i nie myśli nikogo rabować — tak jest, rabować! — Na to ja objaśniłem go, że i ja należę do ludzi uczciwych, znam się doskonale na antykach i oświadczam, że kasetka warta jest przynajmniej tyle, jeśli nie znacznie więcej — a jeżelibym się omylił, no w takim razie to moja wina, a nie jego. No i sprawa tak się wreszcie skończyła, że kramarz musiał przyjąć pieniądze, widocznie święcie przekonany, że ma do czynienia z waryatem, którego należy się pozbyć jak najrychlej. Wreszcie zmiarkowałem, że wziął mnie za lucypera; gdym mu wyliczył pieniądze, dotknął się krzyżem każdej monety z osobna. — Wszystko w porządku — pieniądz się nie kurczy i nie czuć go siarką!

— No myślę! — odparłem, śmiejąc się serdecznie. — Wczoraj dopiero nabyłem te guldeny w banku w Utrechcie!

A wtedy kramarz — nazywał się Tulpenboom — podał mi dłoń wzruszony.

— Dziękuję panu — powiedział serdecznie. — Co za szczęście! Ani mi się śniło, że taka rzecz może człekowi przynieść tyle szczęścia. Bo, prawdę powiedziawszy, już i tak to do pana należy — ale ja nie żaden wydrwigrosz i sumienie nakazuje mi wyznać calutką prawdę: ta skrzynka posiada moc czartowską!

— Jakżeż to! — zapytałem szczerze, ubawiony tą rewelacyą.

— Ano odkąd jest u mnie, trapią mnie straszliwe sny — odparł z wahaniem. — A zawsze mi się to paskudztwo musi we śnie pokazać. Skoro więc chciałby pan pieniądze odebrać, to...

Miast odpowiedzi zapakowałem pospiesznie moją najnowszą zdobycz w pomiętą gazetę, którą mi pan Tulpenboom podał — przyczem śmiałem się w duchu serdecznie z przesądów, których nie można widocznie wytępić w pewnych sferach społeczeństwa.

— Oj, tak, tak — nieboszczka stara Heerengrachtowa — błogosław Panie jej grzesznej duszy — wiedziała o niejednem, co powinno być nieznane sprawiedliwemu chrześcijaninowi — opowiadał stary gaduła z widocznem wzruszeniem, bawiąc się dźwięczącemi monetami. Zwykła mawać, że sny pochodzą z przejedzenia — no i zaoszczędzała sobie kolacyę, bo była stara skąpica, — niech jej Pan Bóg da Królestwo niebieskie! — Co za bluźnierstwo, takie gadanie! Wszak i Biblia objaśnia nam pochodzenie sennych widziadeł. Niech Bóg pana strzeże przed takiemi snami, jakie mnie nawiedzały!

Zapewniłem poczciwca, że nie mam zwyczaju śnić o czemkolwiek, sypiam bowiem zbyt twardo — i opuściłem kram, unosząc skarb, a zostawiając szczęśliwca.

Prawda, że mógłbym uzyskać skrzyneczkę za połowę, ba, nawet za trzecią część sumy zapłaconej — i realna wartość byłaby uczciwie wynagrodzona, a Tulpenboom również szczęśliwy, lecz gdy poddałem przedmiot starannej obserwacyi, przekonałem się, że wartość artystyczna przewyższa dziesięciokrotnie sumę zapłaconą. Wieżyczki na rogach kasetki na czterech kolumienkach umieszczone były istnemi arcydziełami sztuki złotniczej. Cóż dopiero mówić o koronkowych płaskorzeźbach, rzniętych w kości słoniowej! Badając dokładniej arabeski, poznałem, że są to emblemata czterech Ewangelistów, kunsztownie splecione; wieżyczki utrzymane były w stylu gotyckim, jak na ozdobach kościołów z wieków średnich; przypuszczenie moje, że mam przed sobą średniowieczny relikwiarzyk, zyskiwało na prawdopodobieństwie. Ale kramarz miał racyę — nigdzie nie mogłem znaleźć śladu, gdzieby się skrzyneczka otwierała; a przecież byłem przekonany, że przeznaczona była do otwierania, że nawet musiała się otwierać.

Cały dzień spędziłem na usiłowaniach wpadnięcia na ślad tej możliwości; skrzyneczka przykuła moją uwagę niewidzialnemi pętami, tak, że nie mogłem się od niej oderwać. W czasie obiadu starałem się dowiedzieć bliższych szczegółów od obsługującej mnie gospodyni o staruszce, która takiemu drogocennemu klejnotowi przeznaczyła tak dziwne schronienie, nie mając widocznie pojęcia o jego wartości — lecz nie dowiedziałem się niczego specyalnego. W jesieni życia wyszła za sekretarza magistratu; gdzie ją poznał, jak brzmiało jej nazwisko panieńskie, o tem nikt już nie wiedział.

O tym ostatnim szczególe dowiedziałem się na cmentarzu, gdzie pokazano mi nagrobek, świeżo pomalowany, głoszący złotemi literami, że tutaj spoczywa snem wiecznym czcigodna wdowa Heerengracht, urodzona Jones. Ale Jones jest w Anglii nazwiskiem tak rozpowszechnionem, jak w Niemczech Müller lub Schulze, — niechże mi kto wyszuka Jonem w Anglii!

Kościelny, do którego zwróciłem się o bliższe informacye, otworzył pożółkłe foliały, zawierające starannie prowadzoną rejestracyę członków gminy — przyczem dowiedziałem się, że Brygita Jones ujrzała światło dzienne przed dziewięćdziesięciu jeden laty w Anglii, mieście Pembroke. No, to już były jakie takie poszlaki. Ogólnie rzecz biorąc, kościelny nie należał zupełnie do zwolenników „dobrodziejki miasta" i określił ją jako osobę dziwaczną, skąpą i zarozumiałą, która uważała siebie za coś lepszego od innych obywateli, nie wyłączając nawet żony burmistrza, przyczem każdy mógł poznać, że żałowała swego „mezaliansu", wychodząc za swego męża. Papiery rodowe, któreby dawały świadectwo jej pochodzeniu, nie znalazły się zupełnie, a gdyby papiery te za życia posiadała, musiała je dawno zniszczyć. Pozostawiła jednak w spadku bardzo piękne urządzenie gospodarstwa i mieszkania, wcale przyzwoitą gotówkę, jakoteż papiery wartościowe, domek i rozmaite precyoza, zwłaszcza piękny złoty zegarek z herbem, wyrytym na kopercie, zdobnej prócz tego w dedykacyę w języku angielskim. Kto stał się posiadaczem tego zegarka, tego już kościelny nie mógł powiedzieć.

Któż to mógł być, ta pani Heerengracht ze swemi arystokratycznemi fumami? W jaki sposób dostała się jej moja kasetka na relikwie? I dlaczego schowała ją aż do drewutni? Stanowczo usiłowałem dowiedzieć się czegoś więcej w tej sprawie.

Wróciwszy do oberży dowiedziałem się, że pociąg mój odjeżdża dopiero jutro w  południe — miałem zatem przed sobą jeszcze kilkanaście godzin pobytu w miasteczku. Tym razem poddałem się losowi o wiele chętniej i przepędziłem cały wieczór nad badaniem systemu, pomagającego mi otworzyć dziwną kasetkę — niestety bezskutecznie.

Przy tej sposobności zrobiłem inne odkrycie, mianowicie podstawa relikwiarzyka, była to srebrna, gładka płyta, którą obmyłem starannie, spodziewając się, że znajdę może jakiś napis. Przeczucie mnie nie zawiodło. Natychmiast jednak poznałem, że to nie ręka mistrza wygrawirowała te znaki, lecz ktoś nieznający się na sztuce rycia na metalach, którego rylec zawodził często,' odskakując od płyty; to też z trudem i jedynie przy pomocy lunety zdołałem napis odcyfrować.

Oto, co znalazłem: w lewym rogu serce, przeszyte strzałą, szczegół może najwyraźniejszy. W prawym rogu owal, nad nim rodzaj korony, w ramce owalu heraldyczna róża, również dosyć wyraźna, pod nią napis „Senza opina" — Bez cierni!" Bez wątpienia zatem włoska tarcza herbowa. W środku wyryta niedbale liczba roku 1582, pod którą widniał napis: „Quousque tandem?" — „Jak długo jeszcze?" Poniżej data: „Maj 30".

Czyżby to miało być dewizą, czy też tylko pytaniem, postawionem losowi któregoś 30 maja? I skądżeż wzięły się razem, włoska dewiza, łacińskie pytanie i angielska pisownia miesiąca maja? Charakter pisma wskazywał na stulecie, podane w dacie wyrytej, a mimo trudności, wypływających ze sposobu pisania, przeładowanego ozdobami, jakoteż z nieumiejętności grawirowania, litery i rysunek napisu były czyste i wyraźne.

Namiętność badacza chwyciła mnie już w swe potężne szpony — wreszcie z głową, przepełnioną pogmatwanemi pytaniami bez odpowiedzi, położyłem się na spoczynek. Nie dotrzymałem jednak słowa, danego staremu kramarzowi, gdyż zaledwie zdołałem przymknąć oczy, już zaczęły się sny dziwaczne.

O czem właściwie śniłem, tego nie mogłem sobie potem dokładnie uzmysłowić, gdyż nie był to sen we właściwem tego słowa znaczeniu, lecz raczej walka poomacku z czemś okropnem, potwornem, nieokreślonem, co przesuwało się nieustannie w mojem otoczeniu.

Wyczerpany, umęczony i upadły na duchu, przebudziłem się już o świcie i natychmiast opuściłem posłanie, gdyż nie miałem ochoty przeciągać tego snu niepokrzepiającego. Dokuczał mi ból głowy, nerwy drżały z wyczerpania, a ucho trapiły natrętnie, jak melodya, która nas czasem gnębi natarczywie, te dwa pełne treści słowa: „Queusque tandem!".

Było to zupełnie zrozumiałe; widocznie nazbyt intensywnie zająłem się małym relikwiarzykiem, a mózg mój kontynuował pracę nawet we śnie.

Aby jakoś czas przepędzić aż do obiadu, oglądałem miasto wzdłuż i wszerz; wtem zobaczyłem wystawę zegarmistrza, zdaje się, jedynego w całej miejscowości — i to nasunęło mi pewną myśl. Wstąpiłem do sklepu i zapytałem właściciela, czy nie wiadomo mu, kto kupił na licytacyi zegarek nieboszczki Heerengrachtowej. Na to odpowiedział uprzejmie zegarmistrz, iż on to właśnie nabył zegarek, którego staroświecki wprawdzie, lecz doskonały mechanizm zachował, zaś koperty złote sprzedał na stopienie. Ogółem biorąc, zarobił minimalnie na tej transakcyi, gdyż zapłacił za zegarek bardzo wielką stosunkowo sumę. Na pytanie przezemnie zadane, czy przypomina sobie, jaki był rysunek na kopercie, odparł, że rysunek był bardzo starannie wykonany i tak pięknie, że zrobił sobie odcisk, czerniąc zagłębienia grawirunku. Jest to wprawdzie tylko negatyw, ale skoro mama ochotę przyjrzeć się temu, pokaże mi bardzo chętnie.

Naturalnie dałem odpowiedź twierdzącą; zegarmistrz po chwili szukania przyniósł mi żądany rysunek. Był tam odciśniety bardzo wyraźnie tak zwany „Crest", czyli klejnot szlachecki, który rycerze angielscy mieli wyryty na hełmie, przedstawiający szyszak rycerski z koroną książęcą, na nim serce, przebite strzała, rysunek identyczny z tym na podstawie relikwiarzyka. Pod herbem napis: „In grateful remembrance of 30 years of faithful service". („W dowód wdzięcznej pamięci za 30-letnia wierną służbę").

No, zatem mój przymusowy pobvt w miasteczku naprowadził mnie na niejedne ślady. Herb do tego „Crestu" da się jakoś wyszukać; w domu miałem ilustrowane herbarze wszystkich krajów Europy, a przytem nagle zdawało mi się, że już gdzieś, kiedyś widziałem ten herb z przebiłem sercem — lecz która rodzina zdobiła klejnot tym herbem, tego sobie już stanowczo nie mogłem przypomnieć, podobnie jak i nie umiałem dać sobie rady z różą bez kolców i dewizą włoską. A jednak byłem zawsze przekonany, że na punkcie heraldyki pamięć mnie nigdy nie zawodzi; dziś jednak ta właśnie niezawodna pamięć była z powodu nieprzespanej nocy białą, niezapisaną kartą, z której nic nie dało się odcyfrować.

W południe, gdy już siedziałem w pociągu w drodze do domu, a relikwiarzyk spoczywał na dnie kufra jak najstaranniej zapakowany, rozwidniło mi się nieco w głowe, i przed oczyma duszy zamajaczył arkusz papieru listowego, z herbem, przedstawiającym to fatalne przebite serce; również unosił się w mej pamięci obraz domu, zdobnego herbem z różą — jak gdyby w jakiemś włoskiem mieście; te wszystkie przywidzenia były jednakże tak zamglone i niewyraźne, że zdenerwowały mnie niewymownie; zawsze przecież szczyciłem się nigdy niezawodną mnie pamięcią.

Dziwny i niewytłumaczony był fakt, że cała moja zdolność myślenia zaabsorbowana była jedynie i wyłącznie tajemniczą skrzynką, napisem na niej, jej pochodzeniem i możliwością jej otwarcia. Zupełnie, jak gdyby ta „rzecz czartowska", jak ją uparcie nazywał kramarz, zniszczyła we mnie zainteresowanie się wszystkiem innem, nawet kwestyami pilnemi i wielkiej wagi; a skoro usiłowałem wyłamać się z pod tego wpływu, natychmiast nasuwał mi się obraz relikwiarza i ponure pytanie: „Jak długo jeszcze?".

Skoro wreszcie skończyła się ta podróż i znalazłem się u siebie na wsi, w starym dworze, czułem się tą historyą i dociekaniem nad jej rozwiązaniem straszliwie umęczony. Po całonocnej podróży, w czasie której nie zdołałem ani oka zmrużyć, zmęczenie takie było tem bardziej zrozumiałe; lecz po dobrym obiedzie i przechadzce po moim starym, pięknym parku, czułem się jako tako odświeżony. Wkrótce załatwiłem najważniejsze sprawy z zarządcą, mianowicie te, które, czekając długo na mój powrót, nie cierpiały zwłoki; następnie przeglądnąłem prywatną korespondencyę — wreszcie zacząłem się poważnie zastanawiać, jakie miejsce naznaczyć nowemu nabytkowi wśród moich zbiorów.

I znowu byłem w mocy relikwiarza; po kolacyi udałem się do biblioteki, by przeglądnąć herbarze włoskie i angielskie. Lecz zmęczenie zwyciężyło, więc trzymając się roztropnej zasady, że robota nie zając i do jutra nie ucieknie, uległem pokusie udania się na spoczynek.

W sypialni kufry już były rozpakowane, a lokaj postawił mój skarb najnowszy na stoliku poza łóżkiem, zajmującem środek pokoju; rzuciłem na skrzyneczkę ostatnie, pełne czułości spojrzenie, położyłem się do łóżka i — ani rusz, nie mogłam zasnąć. Członki drżały echem wstrząsów pociągu, nerwy rozdrażnione tańczyły wespół z rozigranemi nerwami jakiś dziki taniec, wirujący dookoła tego jedynego przedmiotu i odpowiedzi na pytanie: „Quousque tandem?" Przerzucałem się z boku na bok, zmuszałem się do myślenia o szumiących, aksamitnych polach, liczyłem bezkresne szeregi owiec, wchodzących do stajni, jednem słowem próbowałem rozmaitych środków domowych, polecanych mi zwykle na bezsenność — których do owego dnia nie potrzebowałem używać — lecz wszystko daremnie. Zegar zamkowy bił godzinę za godziną, a sen jak się nie zjawiał, tak się nie zjawiał. Już rozważałem, czy nie lepiejby było wstać i ubrać się, lecz znowu opanowało mnie zmęczenie, zamknąłem oczy, lecz jedynie na to, by je natychmiast otworzyć, gdy wtem — — —

Właściwie to, co opowiem, nie zaszło w rzeczywistości, lecz prawdopodobnie było tylko tworem mej wyobraźni, nie mogę bowiem stanowczo twierdzić, czy tylko śniłem, czy też na jawie, na trzeźwo widziałem to wszystko. Nazwijmy to zatem snem, fantasmagoryą; i w takim razie będzie to dosyć dziwne i tajemnicze.

Otworzyłem więc oczy, ponieważ zdawało mi się, że się coś w pokoju porusza dokoła mnie. A może rzeczywiście zdrzemnąłem się poprzednio; trudno mi o tem powiedzieć coś pewnego. Zawsze sypiam przy otwartem oknie, przez które wpadała tym razem do pokoju szeroka struga miesięcznego światła. W blasku tym zobaczyłem postać kobiecą.

Widzę ją jeszcze wyraźnie: wysoka, smukła istota, o bladej twarzy, którą ożywiały krwawe, drobne usta, bardzo piękne w rysunku, i ogromne oczy, lśniące jak ostrza stali; dookoła wąskiego, jasnego jak marmur czoła kręciły się pasemka jedwabistych, lśniących włosów płomiennej barwy. Odziana w szatę z ciężkiego, złocistego brokatu, której kwadratowe wycięcie stanika było bogato zdobne w obszycia z najpiękniejszych, różnobarwnych klejnotów, zaś szerokie, bufiaste rękawy, podbite fiołkowym atłasem spływały aż na białe dłonie, zakończone śnieżnemi, przybranemi w drogocenne pierścienie palcami o różanych, podłużnych paznokciach. Na smukłej szyi, na której widoczne były pod atłasem skóry błękitne żyłki, lśniły wielkie, różowe perły, zaś w płomiennych włosach zielone, czworoboczne szmaragdy, oprawione w ogromne brylanty. Światło księżyca tryskało świetnemi promieniami skrzących blasków w zielonych szmaragdach i w zielonych oczach tej królewskiej, przepięknej zjawy.

Mimo, iż obraz ten zachwyciłby niejednego artystę, mnie przejmowała wyraźna i dziwna niechęć na widok tajemniczej damy, co więcej, czułem nawet silny wstręt podobnie, jak w sklepie holenderskiego kramarza. Zwłaszcza wtedy dawał się silnie odczuwać ten wstręt, pomieszany z obrzydzeniem, gdy oczy niesamowitego zjawiska przebijały moje źrenice przedziwną, stalową mocą. Niestety, nie miałem siły, by się poruszyć, a cóż dopiero zerwać się, lub zawołać — zupełnie, jak gdybym był zahypnotyzowany. Leżałem cicho i nieporuszenie, jak gdyby mnie to zupełnie nie dotyczyło — i widziałem, jak widmo podniosło z pełnym wyrazem gestu rękę, która zalśniła blaskiem klejnotów, tkwiących w pierścieniach i kroczyło bezszelestnie w kierunku stołu za łóżkiem. Bezszelestnie o tyle, że nie słychać było kroków; słyszałem jednak wyraźnie szelest złocistego brokatu, jak szumiał i szemrał — mogłem więc zmiarkować, gdzie się zatrzymała.

Po chwili, która skutkiem mej bezwładności, wydawała mi się wiekiem, znowu usłyszałem szum i szelest brokatu i ujrzałem tajemniczą postać płynącą w srebrną poświatę księżyca; znowu ugodziło mnie jej spojrzenie, powodując zimny dreszcz wstrętu; jej śliczne, krwawo-czerwone wargi, zarazem złe i niemiłe, wyszeptały więcej ruchem, jak głosem dziwne pytanie: „Quousque tandem?"

Zebrałem siły i odwróciłem się od tego widoku. W tej chwili zamknąłem powieki; gdy je znowu otwarłem, słońce potokiem światła zalewało moją sypialnię, co oznaczało o tej porze roku godzinę dziesiątą przed południem.

Przekonany o tem, że widziadło snem było jedynie, wstałem i drwiłem sam z siebie, że chociaż chwilę mogłem wierzyć w zmianę miejsca relikwiarza — przecież wyraźnie pamiętam, że położyłem go na stoliku za łóżkiem. No, tegoby jeszcze brakowało !

Natężałem całą siłę woli, by teraz w jasnym blasku słońca pozbyć się żywego wspomnienia snu przeżytego — lecz wszelkie usiłowania na nic się nie zdały, gdyż stalowe spojrzenie tajemniczego widziadła prześladowało mnie na każdym kroku. Snuły się za mną te oczy zielone, gdzie tylko szedłem, stanąłem lub usiadłem, spoglądały na mnie z szarych trzeźwych stronic czytanej gazety, lśniły w ciemnościach każdego kąta zamku, wlokły się za mną do lasu i w pole. Nie pomogały gorzkie sarkastyczne drwiny z własnego obłędu, powtarzałem sobie wesoło, że moja przyszła wybrana napewne takich oczu mieć nie będzie, gdyż na ich widok uciekłbym na drugi koniec świata. Miłe i serdeczne przyjaciółki niejednokrotnie przepowiadały mi żartem, że tylko takie zielonoszare źrenice staną się raz groźne dla mego stanu kawalerskiego; lecz sen mój wyleczył mnie gruntownie z upodobania dla takich oczu; sądzę, że straciły dla mnie raz na zawsze swój czar zdradziecki.

Przez cały dzień następny zaprzestałem rozmyślnie zajmować się relikwiarzykiem i jego historyą, by mieć umysł czysty i niezaprzątnięty i wreszcie raz się wyspać. Jednakowoż uszło to mojej uwagi, że mimowoli sprzęgam w myśli dziwny sen z relikwiarzem. Z całej mocy starałem się nie myśleć o tem wszystkiem. Lecz te oczy, te szarozielone oczy udaremniły mój zamiar!

Z iście bohaterską odwagą pokonałem pokusę grzebania w herbarzach; wieczorem udałem się na spoczynek, a celem uniknięcia wmawiania sobie rozmaitych „nonsensów", jak sam się karciłem, postawiłem relikwiarz tuż koło wezgłowia na szafce nocnej, zaznaczając w pamięci miejsce, na którem go umieściłem.

W przeciwieństwie do nocy poprzedniej zasnąłem natychmiast , pamiętam jednak dokładnie, że sen ten był niespokojny, męczący i zatrważający.

O północy zerwałem się nagle, jak gdyby przemocą obudzony (jak mi się przynajmniej zdawało!) i znowu ujrzałem w strumieniu srebrzystego światła księżycowego damę w złotym brokacie, zupełnie, jak nocy minionej. Jak uprzednio, lśnił blask księżyca we wspaniałych szmaragdach stroju jej włosów, w klejnotach przybrania sukni i w szarozielonych jej źrenicach, które skierowane na mnie, sparaliżowały mnie zupełnie. Wiem doskonale, że czułem gorące pragnienie przywołania zjawy, czy też pójścia jej naprzeciw; równocześnie jednak odpychał mnie od jej ślicznej postaci wstręt nieprzezwyciężony — zupełnie identyczny, a właściwie jeszcze potężniejszy, aniżeli nocy minionej — wstręt, jak sądziłem nierozsądny i nieuzasadniony. Dziś jeszcze uprzytamniam sobie żywo obawę przed nią i pragnienie, by pozostała jak najdalej odemnie.

Lecz życzenie moje nie spełniło się, gdyż nie odwracając odemnie wzroku, postać opuściła jasną plamę księżycowego światła i podeszła tuż koło mego łóżka do szafki nocnej, tak, iż czułem na ręce muśnięcie szeleszczącej, brokatowej sukni; równocześnie nerwy moje opanowała tak straszna trwoga, że o mało krew nie zastygła mi w żyłach. Byłem jednak zupełnie bezwładny, nie zdołałem ani o włos przesunąć ręki, leżącej na krawędzi łóżka i niby człowiek związany i zakneblowany przypatrywałem się, jak smukłe ręce tajemniczej damy wyciągnęły się po kościaną kasetkę, którą ujęły w szpony palców. Widmo oglądało kasetkę i obracało na wszystkie strony — czułem na przegubie dłoni palce, wpijające się bolesnym chwytem, niby prąd elektryczny — straszliwe obrzydzenie ogarnęło moją istotę — i straciłem przytomność.

Obudziłem się, wbrew przyzwyczajeniu, bardzo późno; czułem się tak wyczerpany i bezsilny, że ledwo zdołałem wstać z łóżka. Nagle zebrałem całą energię i spojrzałem na kasetkę — lecz o dziwo — odwrócona była dnem do góry!

Nic nie przeszkadza przypuszczeniu, że ja sam mogłem we śnie przewrócić kasetkę, nie zdając sobie z tego sprawy po przebudzeniu się. Nie zamyślam obalać tego prawdopodobieństwa, bo i jakżebym mógł to uskutecznić? Jest rzeczą dowiedzioną, że lunatycy zdolni są pod działaniem księżyca do czynów, o których na jawie nie mają wyobrażenia. Zacząłem więc wmawiać w siebie, że jestem lunatykiem, lecz mój nienaganny organizm o żelaznej konstrukcyi zaprzeczał zbyt energicznie temu twierdzeniu. Przytem wspomnienie rzeczy widzianych i odczutych było zbyt wyraźne. A skrzynka stała przedemną, odwrócona do góry płytą, na której widoczne były dziwne rysunki i słowa — i rzucało się w oczy tajemnicze pytanie: „Quousque tandem?"

Zacząłem potrosze pojmować przyczyny, dla których stara Angielka tam, w holenderskiej mieścinie, chowała ten klejnot bezcenny do starej drewutni. Czyż ją odwiedzała tajemnicza dama w złotym brokacie — czyż i ją przejmował na jej widok ten wstręt niepokonany?

A kramarz Tulpenboom? Ogarnęła mnie nieprzezwyciężona ciekawość, o czem „śnił" stary poczciwina, będąc posiadaczem skrzyneczki; najchętniej pojechałbym natychmiast do niego, aby się o tem dowiedzieć. Przedtem jednak miałem zamiar dociekać, co z tego dalej będzie i w tym celu chciałem sprobować pewnych eksperymentów. Bo i eksperymentowanie należy do moich namiętności.

Wieczorem, przed udaniem się na spoczynek, przywołałem mego służącego, starszego, solidnego i trzeźwego człowieka i poleciłem mu, by wyczyścił dokładnie dno kasetki i przechował ją starannie w swoim pokoju.

Tej nocy spałem zupełnie spokojnie, bez żadnych snów o damie w złotym brokacie.

Rano przyniósł mi służący relikwiarzyk — a na twarzy jego malował się wyraz tak wybitnej niechęci i obrzydzenia, że skorzystałem ze sposobności, by nibyto mimochodem zapytać go, czy może źle spał tej nocy.

— Dziękuję za łaskawe pytanie, proszę pana hrabiego — odparł, rzucając ukradkowe spojrzenie na kasetkę — spać, to się tam trochę i spało — ale mnie trapiły paskudne zmory!

— Rzeczywiście? No cóż takiego? — zapytałem mocno zaciekawiony.

— Bo to właśnie było z przyczyny tej kasetki — odparł z wahaniem. — Śniło mi się, że mi ją ktosik chciał ukraść — ażem się musiał mocować o to cudactwo.

— Tam do licha! — roześmiałem się nieszczerze — ale przeciwnik był chyba słabszy od was, co?

— Oj, co to, to nie, panie hrabio — odparł mój Jan poważnie — na tom nie mógł nic uradzić. Ale najgorsze to to, że nie z chłopem się mocowałem, tylko z jakąś panią — ze śliczną, wielką panią, cho cia bardzo była niemiła, w żółtej jedwabnej sukni, a silna, jak niedźwiedź!

— Już to tak bywa, mój Janie — odpowiedziałem, pozornie ubawiony jego opowiadaniem — że we śnie plecie się człowiekowi to i owo — czasem trudno to wszystko spamiętać.

— Prawda, jaśnie panie — odrzekł Jan i dorzucił z wahaniem: — I mnie się tak zdaje, że mi się ino przywidziało — ale jakem wstał, tobym mógł przysiądz, że mi się to wszystko naprawdę przytrafiło. Postawiłem to cacko na stole przy łóżku — a skoro tamara przyszła i chciała mi je odebrać, skoczyłem na nią jak nasz brytan, nieprzymierzając — a ona jak nie chyci mnie za ręce a ściśnie, jak kowal obcęgami — jeszcze teraz czuję bolenie na rękach! Herod baba — a siły miała końskie — to już zapewno Lucyper w niej siedział, proszę jaśnie pana!

— W kobietach ponoć zawsze jest dyabeł zaczajony, mój Janie — odparłem poważnie.

Jan odpowiedział równie seryo, z głębokiem przekonaniem:

— Oj, to prawda, proszę pana hrabiego! Na to nie uradzi!

Twierdzenie to było bardzo interesujące — lecz bardziej zajmujący był fakt, że wszystkie osoby, mające w swem posiadaniu tajemniczy relikwia rzyk, śniły o damie w złotym brokacie. Przynajmniej już u czterech osób było to dowiedzione. Zapewne — starej Heerengrochtowej nie można już było o to zapytać — lecz postanowiłem uczynić jeszcze jedną próbę.

Z niecierpliwością doczekałem się chwili, w której ujrzałem moją gospodynię, nieco skwaśniałą, lecz bardzo użyteczną osobę, zdążającą do wsi, gdzie zwykła popołudniu spędzać dłuższy czas na plotkowaniu z miejscową sklepikarką — a wtedy zakradłem się chyłkiem do jej pokoju i ukryłem kasetkę w szafie z sukniami pod stosem bielizny.

I tej nocy nie śniłem zupełnie o damie w złotym brokacie. Moja gospodyni ma ten chwalebny zwyczaj, że co tygodnia przedkłada mi notatki z wydatkami domowemi, przyczem zdaje relacyę ze „spraw wewnętrznych". Właśnie nazajutrz wypadał dzień jej „raportu"; gdy zatem moja poczciwa panna Walde ukończyła wreszcie szczegółowe załatwienie swych interesów, odezwałem się bardzo słodko:

— Śniłem dzisiaj o pani, panno Walde!

Była to skończona blaga, lecz wybieg ten był mi nieodzowny dla moich celów.

— Czy tylko przyjemnie, panie hrabio! — zapytała z uśmiechem.

— Rozumie się, pragnąłbym, by i pani śniła tak mile o mnie — o ile pani wogóle śni kiedykolwiek — rozpocząłem przezornie wywiad.

— Nie mogę tego stanowczo utrzymywać — dała się złapać w sidła, wybieg mój zatem przydał się doskonale. — Uważam, że sny szkodzą zdrowemu spaniu. Skoro przyśni się umarły, napewno musi być deszcz nazajutrz. Dzisiaj mamy prześliczną pogodę — chociaż tej nocy śniła mi się — ale to zapewne nie zajmie pana hrabiego!

— I owszem, panno Walde, zupełnie przeciwnie — pospieszyłem z uprzejmem zapewnieniem.

— Bo to doprawdy rzecz dziwna, wprost śmieszna — zaczęła uszczęśliwiona, że trafia się jej niebywała okazya pogawędki właśnie ze mną. — Osoba, o której mi się śniło, ubrana była jak te damy na portretach w galeryi przedków pana hrabiego; na ślicznej, starodawnej sukni ze złotego brokatu lśniło mnóstwo wspaniałych pereł i barwnych klejnotów w złotym, koronkowym hafcie, jakto znowu teraz jest modne. Nie można powiedzieć, żeby była ładna — nie, na to była za biała, jak świeży ser, usta miała zbyt czerwone, włosy rude, a oczy jakieś kocie i niepewnie błyszczące. Zresztą była mi zupełnie obca — a co najwięcej mnie ubawiło, to jej zachowanie się. Popatrzała na mnie, jak gdyby mnie chciała pożreć, że się tak wyrażę — a po tem jak w dym, prosto do mojej szafy z ubraniami — jak gdyby sama nie miała sukni o wiele piękniejszej — i nuże grzebać w niej, jak ciekawska sroka. Zaraz sobie powiedziałem, że chociaż taka wystrojona, musiała to być wielka prostaczka — i taka mnie na nią złość wzięła, żem całe rano nie mogła odzyskać humoru. A nawet wyznam szczerze panu hrabiemu, żem się zlękła tej jędzy — takto się często we śnie traci zdrowy rozum. Gdybym nie spała tak twardo i nie utraciła władzy w rękach i w nogach, pokazałabym ja tej żółtej wiedźmie, którędy fora ze dwora!

A więc i z gospodynią eksperyment dał identyczny rezultat. I ona śniła o damie w złotym brokacie, gdy tylko kasetka znalazła się w jej pokoju!

Tego samego dnia zabrałem kasetkę do mojej sypialni. Postanowiłem teraz uczynić inne doświadczenie; usiadłem następnej nocy w fotelu w gabinecie, przedemną stała zaświecona lampa, a dla zabicia czasu przygotowałem bardzo interesującą lekturę; tak uzbrojony zamierzałem czuwać noc całą. Na kolanach postawiłem kasetkę, którą trzymałem z całej mocy. Na domiar podnieciłem nerwy filiżanką mocnej czarnej kawy. Naturalnie byłem już pewny, że nie zasnę i zdołam się przekonać, co ta noc przyniesie.

Północ wybiła — potem godzina pierwsza — druga — i nic nie przerwało mego nocnego czuwania. Zacząłem uczuwać dreszcze, jak się to często zdarza przed świtem, który w lecie tak wcześnie nastaje. Szarzyzna ta po ciemnościach nocy i przed nastaniem dnia jest często dziwnie tajemnicza — czasem mimo parnej atmosfery przejmują cię dreszcze, jak gdyby w nieświadomem odczuwaniu wzniosłego, nieziemskiego czegoś, co unosi się nad cichym światem, w tem mglistem świetle, w którem gwiazdy toną w otchłani niebios, a ogromu ciszy nie śmie przerwać żadna ptaszyna ni wietrzyk, pieszczący zwykle z taką lubością drzew płoche listowie. Wraz z chłodem, przejmującym mnie do szpiku kości, zaczęło mnie nagle trapić szalone bicie serca, gwałtowne, jak uderzenia kowala w kowadło.

— Oto skutki przemęczenia, czarnej kawy i podrażnienia nerwów — powiedziałem sobie. — Noc ma się ku końcowi — najlepiej, jeśli pójdę spać.

Wtem lampa wyrzuciła ze swej małej szyjki języki jaskrawego, wężowego ognia: to nietoperz wpadł przez otwarte okno i strwożony krążył pod sufitem, daremnie szukając, którędy uciec. Nic w tem nie było osobliwego, a jednak drgnąłem nerwowo, jak stara histeryczka; serce łomotało w piersiach; z nigdy nie odczuwanem obrzydzeniem śledziłem niewinne stworzonko, unoszące się bezszelestnie na swych rozkrzyżowanych lotkach, niby duch niespokojny.

Zwykle w takich razach wystarczy postawić światło na oknie, a zwierzątko pójdzie już za tym drogowskazem, lecz ni stąd ni zowąd nie mogłem się zdecydować na ten czyn; siedziałem jak przygwożdżony do krzesła i spoglądałem za małem, do widma podobnem stworzeniem, unoszącem się bądźto wysoko pod powałą, bądźto tuż nad po posadzką. Wtem znalazło się w obramieniu okna, drżało, zawisnąwszy w powietrzu — tuż pod niem ukazał się zarys postaci i — oto zjawiła się dama w złotym brokacie, dotykając prawie czerwienią włosów, skrzydeł latającego intruza.

Oho — zatem znowu zasnąłem! powie niejeden. Być może. W każdym razie łomot serca ustał, znikły dreszcze, a ja spoglądałem w migotliwe oczy, wpijające się we mnie zimnem spojrzeniem — bez cienia trwogi, z zupełnem opanowaniem nerwów, chłodny i niewzruszony. Odłożyłem książkę i obie ma dłońmi nakryłem kasetkę, leżącą na mych kolanach.

W tejże chwili zjawa stanęła tuż przedemną, tak blisko, że suknia z szelestem otarła się o moje kolana, zaś nietoperz unosił się nad jej głową jakby na drucie, nieruchomy, z rozpostartemi skrzydłami. I nagle pochyliła się postać nademną, a białe jej palce ujęły za kasetę — i znowu wstrząsnął mną dreszcz odpychającego wstrętu i obrzydzenia. Trzymałem kasetę z całej siły, mimo żelaznej mocy, z którą starała się wyrwać mi ją z rąk, mimo groźnie błyszczących oczu, walczących z moim wzrokiem. Wtedy zjawa wzniosła zaciśniętą pięść i otrzymałem tak silny i bolesny cios w piersi, że straciłem przytomność.

Gdy znowu otwarłem oczy, był już dzień jasny. Spoczywałem prawie że leżąco wtulony w fotel, zaś światło lampy dogorywało i czad napełniał powietrze. Kasetkę znalazłem na dywanie u mych stóp, zwróconą dnem do góry. Czułem dziwną ociężałość w mózgu, w członkach ból nieznośny, a na piersiach długo jeszcze dawał się we znaki piekący ślad dotkliwem oboleniem.

Nieprawdaż, że to niepojęte, jak można śnić tak żywo, a nawet wmawiać sobie cierpienia, jako pozostałości snów?

Noc ta wyleczyła mnie na razie od eksperymentowania z kasetką. Wstawiłem ją do jednej z moich szaf, mieszczących zbiory, w pokoju zupełnie nie zamieszkałym i nawet straciłem ochotę cło szperania w dziełach heraldycznych w poszukiwaniu za wyjaśnieniem nieznanych herbów. Co więcej, stra ciłem nawet ochotę do przebywania w domu rodzinnym i znowu udałem się w podróż.

Nie załatwiłem jednak w ten sposób ani kwe styi kasety, ani zakończyłem sprawy tajemniczej damy w złotym brokacie.

Po różnych wędrówkach do rozmaitych zakątków świata, dotarłem wreszcie do Pizy. Umiłowana to zdawna kochanka moja, ta najstarsza siedziba Etrusków, miasto dumnych pałaców, ostoja wy tworności i piękna. Kocham ją, tę cichą, pyszną, marzycielską, jak umiłował ją Byron i Shelley, i niejednokrotnie usidliły mnie je powaby na tygodnie i miesiące całe, zwłaszcza, skoro znalazłem nastrojowe, pełne czarownych, tajemniczych tchnień przeszłości gniazdko w jednym z przecudnych, patrycyuszowskich pałaców, budowanych z iście beztroską i wielkopańską rozrzutnością miejsca, z tajemnemi przejściami, ukrytemi komnatami, z szeregiem pokoi, zdobnych w prześliczne freski i bogato rzeźbione liseny.

Zajechałem naturalnie do hotelu i udałem się następnie na wędrówkę po mieście, prawie że zdecydowany dłużej pozostać, gdybym znalazł pomieszczenie, zachęcające mnie do pozostania. Błądząc przez najstarsze i najwęższe ulice miasta, chciałem już zboczyć w stronę Lungarno Mediceo — wtem wzrok mój padł na napis, oznajmiający, że tutaj są do wynajęcia pokoje z umeblowaniem. Tabliczka z napisem wisiała obok imponującego portalu, tworzącego wejście do starego, stylowego pałacu, którego wąską fasadę pokrywały z gruba ciosane kamienie. Nad bramą umieszczony herb w owalnym kamieniu, precyzyjnie rzeźbiony przedstawiał tarczę, zdobną w różę, a pod nią dewizę: „Senza Spina".

Przez chwilę zastanawiałem się, skąd znam ten herb — i nagle wpadło mi na myśl, że to przecież ten sam klejnot i napis, który był kunsztownie wyryty na dnie tajemniczej kasety! I wówczas niby bielmo spadło mi z oczu — ależ jak mogłem się tak długo zastanawiać! Wszak małe to arcydzieło pochodziło z Pizy i było może nawet dziełem genialnego Nina Pizeńczyka! Myśl ta ożywiła mnie starego zbieracza, jak haust wina szampańskiego i ogarnęła mnie chęć niezmożona odrazu pojechać do domu i zbadać tę rzecz ponownie. Cóż u licha mogło mnie tak oślepić, że natychmiast nie poznałem szkoły pizańskiej! Ależ ten herb nad bramą wchodową! Czyżby tąsamą bramą wydostał się stąd mój skarb tajemniczy — czy pochodzi z tego starego pałacu, wyglądającego dosyć pusto i niegościnnie ?

— Oto dzieje nietrwałej wspaniałości ludzkiej — posłyszałem nagle za sobą te słowa, wyrzeczone głosem chropowatym.

Odwróciłem się i ujrzałem zeschniętego, siwego człowieczka, którego oblicze ożywiały bystre ciemne oczy. Skinął mi głową porozumiewawczo i wskazując portal dłonią, pożółkłą od starości, dodał:

— Rodzinie Spina powiodło się podobnie, jak wielu rodom pizańskim: wielcy, możni i bogaci, liczą w swych szeregach genealogicznych wielu potężnych rycerzy i kupców; potem nastał upadek i kres w ubóstwie a nawet nędzy. Ostatni Spina spoczywa od roku 1650 w rodzinnym grobowcu na Campo Santo.

— A do kogo należy od tego czasu pałac? — zapytałem.

— Któż spamiętać może, ilekroć zmieniał właściciela! — odrzekł mój przygodny towarzysz, wzruszając ramionami. — Obecnie jest w posiadaniu pewnego architekta, który chce pono przebudować go na hotel. Zdaje się jednak, że na te adaptacye brak mu mamony, gdyż wydzierżawił pewnej Niemce, która, jak pan widzi, odnajmuje pokoje. Naturalnie liczy wyłącznie na przejezdnych, gdyż rodowitego Pizańczyka nie skusiłbyś pan do zamieszkania tutaj żadnemi skarbami świata, ani zmusił żadną przemocą.

— Pan mnie zaciekawia niezmiernie — wyrzekłem zaintrygowany. — Jakiemże uprzedzeniem kierują się Pizańczycy, unikając tego pałacu?

— Ooo! — mój rozmowny towarzysz mrugnął hytrze oczkami, a może pan sam ma ochotę tutaj zamieszkać?

— Być może — odparłem, śmiejąc się. — Lecz skoro pan już zaczął objaśnienia...

— Winienem je dokończyć — uzupełnił mały człowieczek, kiwnąwszy głową, nakrytą dziurawym, zzieleniałym kapeluszem, jak całe jego ubranie. — Wybaczy pan, że wogóle zacząłem tę rozmowę. Lecz obserwowałem pana, badającego z zachwytem ten piękny portal, śledziłem pytania, przemykające po pańskiej wyrazistej twarzy — a ponieważ jestem rodowitym Pizańczykiem i życie moje poświęciłem badaniu miasta rodzinnego, w szczególności zaś studyowaniu genealogii sławnych rodów tutejszych, nie zdołałem zatem oprzeć się pokusie, by widząc pana, nie dorzucić do jego rozmyślań moich trzech groszy. Przyznaję, że to zła nawyczka — lecz cóż robić? Rzecz to arcyludzka, dzielić się ochotnie z bliźnim swemi wiadomościami — rozumie się, o ile napotyka się na kogoś zainteresowanego danym przedmiotem. Znają mnie zresztą w Pizie — dorzucił nie bez pewnej chełpliwości — i skoro obcy genealog szuka źródeł lub wviaśnień, nie zawiedzie się na starym doktorze Gambacorti.

Uważałem powiedzenie to, jako prezentację i z kolei wymieniłem staruszkowi moje nazwisko, zapewniając równocześnie miłego gadulskiego. że nikt nie oceni tak wdzięcznie jego komentarzy, jak właśnie ja. Następnie opowiedziałem mu o relikwiarzu, naturalnie jedynie historyę jego nabycia, jakoteż o herbie, wyrytym na dnie szkatułki — no i zaznaczyłem moje zdumienie, skoro tenże herb zoczyłem tutaj nad portalem tego starego pałacu.

— Kto wie — zaczął uczony, podpierając swój ostry nos suchym palcem — o ile się opis zgadza, przypuszczam, że kaseta jest dziełem Stagiona Stagi, należącego do znacznie późniejszej epoki, aniżeli Nino Pizano. Wspomnij pan jego taberna culum w Santa Maria delia Spina! Ma się rozumieć, że nazwa ta nie tyczy się zupełnie naszego rodu Spina. Koniecznie muszę zaglądnąć do moich notatek, aby się przekonać, w jaki sposób pański relikwiarz mógł przebyć drogę z Pizy do Holan dyi, względnie do Anglii. Prawdopodobnie jako część wiana jednej z panien Spina, wydanej za Anglika. Córki tego rodu wychodziły zamąż do rozmaitych państw — ubiegano się o nie, jako o panny posażne i dobrze urodzone; były w temsa mem poważaniu, co dziewice z rodziny Torlonich w Rzymie lub Fenzi we Florencyi.

— To w istocie bardzo ciekawe — zapewniłem go. — Lecz powinieneś mi pan wyjaśnić, dlaczego rodowity Pizańczyk nie dałby się na żaden sposób nakłonić do zamieszkania tego pałacu?

Doktor uśmiechnął się nieznacznie.

— Ci vengono gli spiriti — wyrzekł półgłosem — tutaj straszy! Trudno wymagać od pospólstwa, by porzuciło swe wierzenia. Musi być widoczna pokuta za czyny zbrodnicze, a skoro nie ukarze za nie sprawiedliwość doczesna, dusze i po śmierci nie zaznają wypoczynku. Prastare to wyobrażenia. Nie da się zaprzeczyć, że kronika rodu Spina zawiera wiele rozdziałów, których treść nie nadaje się na ujawnienie — a najciemniejszego z nich bezwątpie nia dostarcza ów Leone Spina, o którym wieść niesie, że majątek swój pomnażał zbrodniczemi machi nacyami i bezprawiem, zagrabiając w niecny sposób mienie wdów i sierot. W poczynaniu tem była mu pono wiernie pomocna żona jego, Rzymianka z pochodzenia. Ta czcigodna para miała trzy córki, niesłychanie piękne i — nikczemne, mające moc za lotników, niczem mityczna Penelopa. Rozeszły się jako mężatki w różne strony świata, a Bóg czuwać musiał nad małżonkiem, wiodącym w rodzinne pielesze jedną z tych „róż bez kolców". Pyta pan o nazwiska tych szczęśliwców? Na razie nie przypominam sobie — lecz skoro to pana zajmuje, zaglądnę w tej kwestyi do mych zapisków. Czy mogę poprosić pana o jego adres?

Z uśmiechem wskazałem pałac Spinów.

— Nęci mnie niesłychanie zapoznać się z duchami tego budynku, w tym więc celu wynajmę tutaj pokój — odparłem z pogardliwą ironią wobec tak dziecinnych przesądów, nieprzystojnych człowiekowi naszego stulecia, który nigdy jeszcze nie widział „spiriti". Nigdy? Ależ naturalnie, że nigdy, gdyż z czasem uwierzyłem w to święcie, że moja znajomość z damą w złotym brokacie datowała się jedynie od czasu snu, który się później powtórzył z małemi odmianami — co się często zdarza.

Mały, stary dottore wzruszył ramionami:

— Zatem tutaj — rzekł bez żadnego dodatkowego komentarza, gdyż ruch ramion był aż nadto wymowny. — Do zobaczenia! Jak widzę, zamyśla pan dłuższy czas tutaj pozostać?

— Conajmniej tydzień — odparłem i wyraziłem najserdeczniejsze podziękowanie za otrzymane wyjaśnienia.

— Proszę — niema za co! — bronił się mój nowy przyjaciel, promieniejąc z radości. — Widzi pan — wierzę w to mocno, że indywidualności o jednakowych upodobaniach przyciągają się wzajemnie, niejako moralnym prądem magnetycznym. Jakżeby mogło być inaczej, skoro tak bez wahania wtargnąłem w krąg pańskich myśli? Raz jeszcze a reviderci!

Ruchem pożegnalnym uniósł w górę swój zniszczony dziurawy kapelusz i szybko się oddalił — a zanim znikł za węgłem narożnego domu, ująłem ręką za prześliczny, staroświecki młotek z bronzu i poruszyłem nim kilkakrotnie.

Padrona, zażywna, leciwa niewiasta ukazała się na odgłos młotka osobiście i zdawała się szczerze uradowana, gdy zagadnąłem ją w języku ojczystym.

— Chciałby pan u nas zamieszkać? Miły Boże, ależ chętnie dam panu do wyboru cały szereg pokoi na pierwszem piętrze — gdyż drugie już wynajęłam od przyszłego tygodnia pewnej angielskiej rodzinie na całą zimę. Ale pierwsze piętro jest jeszcze wolne. Sezon się jeszcze nie zaczął — goście za ledwo zaczynają się zjeżdżać. Proszę łaskawie za mną!

Szła naprzód przez olbrzymią pustą sień i razem weszliśmy na szerokie, imponujące ogromem schody, właściwe włoskim pałacom. Ogrom wnętrza nie odpowiadał wąskiej, średniowiecznej fasadzie, za dziedzińcem, zdobnym w bogatą kolumnadę rozciągał się olbrzymi, uroczy w swem zdziczeniu park, pełen dębów i drzew oliwnych, nadający temu w śródmieściu stojącemu pałacowi idylliczny urok mieszkania na wsi.

— Naturalnie życzy pan sobie pokój do słońca? — zapytała pani Müller. Staliśmy właśnie na ostatnim stopniu schodów, wiodących do olbrzymiej, pustej hali, w której krzyżowały się liczne korytarze pierwszego piętra. — Właściwie, to umeblowane są jedynie pokoje, wychodzące na ogród, gdyż pokoje północne są zimne, jak grobowce. Gdyby pan jednak był ich miłośnikiem, postaram się o natychmiastowe umeblowanie któregokolwiek.

Wybaczy pan, ale trudno spodziewać się stylowego urządzenia tych pokoi, gdyż nawet tanie sprzęty pochłonęłyby kapitał, którego oprocentowanie nie wzbogaci mnie, rzecz pewna! Poprowadzę pana wprost do pokoi najelegantszych; skromniejsze ma pan czas oglądnąć, gdyby te, które teraz pokażę, nie odpowiadały pańskim upodobaniom, lub też ze względu na cenę okazałyby się nieodpowiednie.

Pokoje „najelegantsze" zasługiwały w zupełności na swoją nazwę, zwłaszcza pod względem wielkości i architektury. Prześliczne malowidła na sklepieniach, często niestety bardzo zniszczone, sufity kasetonowe, fryzy malowane i rzeźbione, wspaniałe marmurowe kominki świadczyły o dawnej, wspaniałej przeszłości; zwycięsko oparły się wszechpotężnemu zębowi czasu resztki tapet wyblakłych, lecz cudownie pięknych, jako też mozaikowe, bogate posadzki, prawdziwe arcydzieła. Urządzenie nie było sute, lecz niepozbawione wybrednego gustu. Przedsiębiorcza dzierżawczyni tego olbrzymiego domu, wystarczającego na olbrzymi hotel, liczyła głównie na przyjezdnych z Anglii i do upodobań synów Albionu dostosowała wybór urządzenia: szerokie, mosiężne łóżka, wygodne, kretonem obciągnięte krzesła i kanapy, zgrabne stoliki i przytulnie urządzone kąciki przy kominkach, na których widok ścierpłaby zapewne skóra niejednemu archeologowi, lecz mimo to czyniły z tych olbrzymich komnat nad wyraz miłe i zaciszne mieszkania. Odrazu odnosiło się wrażenie, że gospodyni nie kierowała się przede wszystkem chęcią nadmiernego zysku, wstawiając jedynie meble najniezbędniejsze, lecz dbała również o wygodę gości — czego nie można powiedzieć o większości pensyonatów.

Wybrałem wielki słoneczny narożnik, z kominkiem z „giallo antico", którego twórca był nielada mistrzem czternastego stulecia. Daszek kominka, sięgającego aż do złoconego kasetonowego sufitu, dźwigały na barkach dwie karyatydy; ściany wyłożone na wysokość człowieka ślcznemi płytami, zdobiły powyżej tapety z wyciskanej skóry, co prawda bardzo zniszczone, lecz piękniejsze od najpiękniejszej „secesyi". Pani Müllerowa promieniała radością, gdy pochwaliłem gustowny wybór zielonych mebli, nadających się znakomicie do tego bronzowozłocistego tła. Cena, której zażądała, była wcale nie wygórowana, zapłaciłem też za tydzień z góry i zapytałem żartobliwie, czy za tę należy tość zobaczę również sławne „spiriti" palazzo Spina.

— Czemużby nie, proszone i nieproszone, wszystkie razem! — odparła tymsamym tonem. — Więc o tem także powiadomiono już pana! Śmieszni ludzie, ci Pizańczycy, razem z ich wierzeniami w duchy i upiory. Ja bo nie spotkałam ani jednego — może moje suterenowe mieszkanie nie wydaje im się dosyć wytworne, by w niem straszyć. A szmery, które się słyszy w starych domach, nazywamy my trzeźwi ludzie szczurami, myszami czy tam kornikami. Nie uwierzy mi pan, że stanowczo nie udało mi się zgodzić dziewcząt tutejszych za pokojowe — musiałam wreszcie Niemki posprowadzać. Piekarz i mleczarz okazują szczyt odwagi, wchodząc za bramę pałacu — a i oni żegnają się poprzednio może z dziesięć razy. Mnie się tak zdaje, że ci ludzie śnią pod wpływem tych niesamowitych opowiadań a potem są przekonani, że twory własnej wyobraźni widują na jawie. I mnie śniło się już niejedno, prawie te wszystkie brednie, o których sobie tutejsi chętnie opowiadają — ale aby w to uwierzyć — nie, do tego jeszcze daleko!

Poczciwa pani Müllerowa wypowiedziała to wszystko z wielką pewnością siebie i bardzo głośno — lecz wzrok jej błądził przytem niepewnie po całej komnacie, jak gdyby oczekiwała czyjegoś protestu, lecz nie bała się tym razem, nie będąc sama.

Popołudniu wprowadziłem się do palazzo Spina i ubawiłem się wybornie, obserwując służącego hotelu, z jakim wstrętem wnosił pakunki do mojej nowej siedziby, przyczem cały czas starał się trzymać kciuk lewej ręki skurczony, co miało go uchronić przed władzą złych duchów — i jak wreszcie zmykał po otrzymaniu napiwka. Mimo wszystko jednak, cieszyłem się z nabycia tak pięknego pokoju, zalanego strugą słonecznego światła, podziwiałem wspaniały kominek, którego ornamentacye grupowały się tak stylowo i układnie dookoła „róży bez kolców" herbu dawnych właścicieli. Gdy. wróciłem wieczorem z restauracyi, w której zwykle jadałem, ujrzałem schody i pokój jasno oświetlone, a na kominku napalone, co mnie bardzo mile uderzyło, gdyż noce stawały się chłodne, a kamionkowa posadzka, pokryta wprawdzie ślicznemi brązo wemi matami o zielonych brzegach (znowu dowód wybrednego gustu pani Müller!) powiększała jeszcze chłód, dający się odczuwać w starych murach. Porządek w pokoju świadczył o rutynowanej służbie; z uczuciem zadowolenia załatwiłem korespondencyę, czytałem następnie przy kominku i wreszcie ułożyłem się do spania.

Niedługo jednak trwało to zadowolenie, gdyż przekonałem się, że nie mogę zasnąć. Po chwili wstałem i podsyciłem ogień, w mniemaniu, że chłód panujący w pokoju wpłynął tak na moje nerwy; dziwiłem się, że wbrew zwyczajowi nie mogę zasnąć, lecz zmarzłem nawet w łóżku. Nic dziwnego, mury, stojące tak długo pustką, przepojone były iście piwnicznym chłodem.

Leżąc w łóżku, obserwowałem złotawe błyski ognia, oświecającego różową falą sufit i tapety i czekałem na sen. Lecz ten dawał na siebie zbyt długo czekać. Myślałem o wszystkiem, o interesach, o dalekich i bliskich znajomych, o przyjemnościach i przykrościach i właśnie zastanawiałem się, czy przyjąć zaproszenie do Rosyi na polowanie na niedźwiedzie — wtem zauważyłem, że część boazeryi naprzeciw kominka rozwiera się, niby drzwi ukryte, których skrzydło znalazło się w moim pokoju. Natychmiast chwyciłem za rączkę szufladki, w której spoczywał mój rewolwer — zwykłem go wozić ze sobą, udając się w podróż w kraje, posiadające niezbyt gościnne obyczaje — lecz zaraz cofnąłem rękę, gdyż przez wąskie uchylenie drzwi wśliznęła się, szumiąc i szeleszcząc sztywnym jedwabiem sukni — dama w złotym brokacie.

I znowu ona! Poznałem czerwień jej włosów, w których jarzyły się jasne brylanty i niesamowicie zielone szmaragdy — jej kredowo bladą twarz, naznaczoną stygmatem ust o purpurze maku. Przecierałem oczy, aby się upewnić, że to nie sen, ale może i czynność ta była szczegółem trapiącego mnie snu. Dość na tem, że zjawa pozostała, lecz tym razem nie zbliżała się do mnie. Migotliwe jej oczy nie zatrzymały się zgoła na mnie, lecz skierorowały się w inną stronę, z dziwnym wyrazem nienawiści i trwogi zarazem. Poszedłem za jej wzrokiem i ujrzałem coś niezwykłego: tuż koło gzymsu kominka, wysoko pod powałą unosiło się zielonawe światełko, podobne do owych błędnych ogników, unoszących się nad bagniskami, lub do robaczków świętojańskich, bujających w noc czerwcową, światełko miłe i łagodne, chociaż tajemnicze.

Na blask ten skierowały się oczy widma; widziałem w nich wyraz trwogi, potęgującej się intenzywnie. Postąpiła naprzód i upadła na kolana, a suknia zaszumiała w koło niej, jak fala strumienia. Wyciągnęła rozpaczliwe ramiona, jak gdyby w obronie, głowę pochyliła głęboko na piersi, wreszcie zerwała się i znikła za ramą boazeryi, która zamknęła się za nią bez odgłosu. W tejże chwili zgasło zielone światełko — i znowu znalazłem się sam.

A „sen" mój był tak wyraźny, że nawet spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że była punktualnie godzina druga, co potwierdziły dźwięki wszystkich zegarów miejskich, przerywających ciszę nocną.

Wyczerpany wrażeniami zasnąłem na dobre i obudziłem się rano o zwykłej porze. Nie odczuwałem uczucia niesmaku, jak zazwyczaj po odwiedzinach tajemniczej zjawy, lecz zacząłem się głębiej zastanawiać nad tem widzeniem — a nie snem, jak sądziłem dotychczas. A nawet tajemnica ta niewytłómaczona dotychczas, zaintrygowała mnie mocno, jeśli mam być szczery. Nic dziwnego, gdyż musiał istnieć jakiś związek między moją szkatułką, damą w złotym brokacie, pałacem Spinów i angielskim klejnotem, wyrytym na dnie szkatułki. Ogarnęła mnie chęć gorączkowa znaleźć ogniwa, łączące ten splot rzeczy i wypadków.

Przede wszystkiem zacząłem od szczegółowego oglądnięcia ram boazeryi, przez których uchylenie mara weszła do mego pokoju; przecież widziałem najwyraźniej rodzaj drzwi rozwierających się w tem miejscu. Lecz jakkolwiek pracowałem nad tem nader gorliwie, nie mogłem wpaść na najmniejszy ślad, potwierdzający moje przypuszczenie. Wprawdzie znalazłem niejedną szczelinę, lecz były także i w innych miejscach.

Więc to jednak był sen tylko? A miejsce, skąd światło promieniowało? — przyznaję, że i tam niczego nie znalazłem, prócz pięknie rzeźbionego fryzu, okalającego kasety.

A jednak — a jednak! — — — Mój „sen" powtórzył się tym razem wśród okoliczności zgoła nowych i nieprzewidzianych — widziałem mianowicie tajemniczą damę strwożoną, przerażoną na widok zielonego światełka.

Eliza, niemiecka pokojówka, przypatrywała mi się badawczo, usługując mi podczas śniadania i zapytała się bardzo uprzejmie, jak mi się spało.

— Wyśmienicie — zapewniłem ją i dodałem żartobliwie, czy może ona spotkała kiedy ducha w palazzo Spina? Zaprzeczyła energicznie.

— Jakżeż, upiory są zawsze ubrane na czarno, szaro lub biało — objaśniła mnie — a takiego upiora nie przytrafiło mi się nigdy zobaczyć. Ani nawet w tym domu nie. Ale i tak tu się coś dziwnego dzieje — może mi pan hrabia uwierzyć. Już nieraz ostrzegałam naszą panią, żeby uważała, czy wszystkie bramy są porządnie pozamykane — bo to w takich starych ruderach mogą się znaleźć niejedne drzwi ukryte, może nawet na ogród wychodzące, to się nieraz jaki przybłęda przedostanie.

— Jakiż to przybłęda!

— Ach, nie muszą to być obdarte włóczęgi, wcale nie — ale ślicznie ubrane osoby, wystrojone, jak na redutę. Pewno nie przyłażą tu, żeby coś zwędzić, ale po co mają się szwendać po pałacu? A jeśli ani pani, ani ja nikogo takiego nie wpuściłyśmy, to się tylko przez ogród mogły przedostać — no, nie?

— Prawda, ale jak wyglądają te osoby? — zapytałem.

— Trudno utrafić w określeniu — odparła dziewczyna. — Postrojone w atłasy i aksamity — a tak pędzą, że się tylko w oczach mignie. Jakem tu wczoraj wieczorem porządkowała, zajrzała jakaś pani, ruda, aż strach, w żółtej jedwabnej sukni; chciałam się jej nawet zapytać, czego tutaj szuka, ale takie straszne ślepie na mnie wywaliła, że aż mnie ciarki po plecach przeszły. Madame mówi, że mi się tylko przywidziało, ale mleczarz powiada, że to właśnie są „spiriti", jak oni tu mówią, co po naszemu znaczy duchy. Ale ja w to nie wierzę, przecie mnie od maleńkości uczono, że duchy są czarne, białe albo szare.

Zapewniłem Elizę, że ma słuszność i że podzielam jej zdanie w zupełności, z czego zdawała się być bardzo zadowoloną, a zapewne i pani Müllero wej wyświadczyłem tem niemałą przysługę.

W tem błogiem uczuciu, że spełniłem dobry uczynek, wyszedłem na miasto i zwiedzając maleńki kościółek Santa Maria delia Spina stwierdziłem uderzające podobieństwo między tabernaculum a moją kasetką. Może to przecież było dzieło szkoły pizańskiej sławnego Stagio — szkoda, że zostawiłem w domu to małe arcydzieło.

Mogłem je wszakże sprowadzić — i zaledwie pomyślałem o tem, odrazu zacząłem wprowadzać zamiar ten w czyn i natychmiast napisałem do mego służącego, który będąc niezdrów, pozostał w domu, by odwrotną pocztą przysłał mi szkatułkę do Pizy.

Skoro list nadałem, opanowało mnie dziwnie niemiłe uczucie. Bo też zbyteczny był mój niemądry pośpiech. Wspomniałem niemiłe, a nawet stra szne przejścia z powodu tej właśnie szkatułki, mi mowoli dotknąłem miejsca na piersi, w które otrzymałem cios bolesny od tej upiornej mary. Od tego czasu wszakże datowały się szwankowania na zdrowiu, nawiedzające mnie tak często. A jednak, gdy nocy ubiegłej ujrzałem ją znowu, tę tak dokładnie znaną postać, której żaden szczegół nie był mi obcy, poczułem w miejsce dawnego wstrętu, który na jej widok przejmował mnie zawsze żywym dreszczem, raczej łagodne zdziwienie i cichą ciekawość, co też dalej pocznie. A kto wie — kto wie?

Wtem miejscu pukanie do drzwi przerwało moje nielogiczne, nie mające związku rozmyślania — i na wezwanie ukazała się mała, wyświechtana postać starego doktora, na którego obliczu jaśniał przyjazny uśmiech.

— Widzi pan, drogi hrabio, że tak mnie, jak i mojemu słowu można zaufać! — wyrzekł, wyciągając z kieszeni stary, wytarty notes. Już wczoraj zacząłem szperać w księgach genealogicznych Spinów i przynoszę panu rezultaty. Nie bardzo obfite i szczegółowe — lecz cóż zrobić? Tylko szachraj ofiarowuje więcej, aniżeli istotnie może dostarczyć. Pozwoli pan przede wszystkiem na jedno pytanie: czy zdążył pan wejść w komitywę ze „spiriti" pałacu Spina, zwłaszcza ze znakomitą „donna in giallo?" Cofnąłem się zdumiony.

— O kim pan mówi? — wyjąkałem, nie wierząc własnym uszom.

Mały dottore zarechotał swym najbardziej rechoczącym śmiechem i rozglądnął się ostrożnie.

— Ach, donna in giallo! — dodał, pozornie uspokojony. — Czem dama w bieli dla pałaców królewskich, tem dla delia pallazo Spina sławna dama w złotym brokacie. Wie o niej każde dziecię w Pizie, bo gdy tylko jest niegrzeczne, zaraz grozi mu matka: „Będziesz ty grzeczny! Bo zaraz zawołam donna in gialo!" Groźba zapewne niewykonalna i tem samem niewinna, gdyż prócz mieszkańców tych murów nikt jej nigdzie nie widział. Ale tutaj — o, tak, tutaj jest rzeczywistością, tutaj, że się tak wyrażę, usuwa w cień wszystkie inne duchy, które wobec niej są ledwo marnymi cieniami, którymi nikt się nie zajmuje. O ile się nie mylę, to właśnie ten pokój obrała ponoś jako ulubione pole do popisu.

— No, no, niema obawy — odparłem z miną, z której nikt nie odczytałby, że spotkało mnie coś niewytłómaczonego, z czego sam sobie nie zdaję sprawy.

— Bez wątpienia zmieścimy się tutaj obydwoje: któżby zresztą był tak mało rycerski, by damę wypraszał za drzwi!

— Proszę, racz pan usiąść, doktorze; oto cygarko — nie, nie wasze rządowe, lecz doskonałe importowane! Już — pali się? — Tem lepiej. A teraz wróćmy do interesującej damy w złotym brokacie! Kim była za życia — i czemuż to właśnie w tej szacie straszy po śmierci?

— Ach, drogi hrabio, otóż to właśnie! — odparł uczony, z rozkoszą wdychając wonny dym hawan ny. Z biegiem lat poszła w niepamięć historya zdarzeń, któraby to  pytanie wyjaśniła. Dosyć na tem, że dama w złotym brokacie błądzi tu po tym właśnie pałacu. Setki osób ją widziały i to najrozmaitszego wieku, te, które już dawno pomarły i które jeszcze żyją. A wszystkich opis zgadza się w tych szczegółach: że ma płomienne włosy, złe, migotliwe oczy, ubrana jest w żółtą, brokatową suknię i lśni od przepysznych klejnotów. Być jednak może, że wersya ta polega na sugestywnej tradycyi i popro stu jeden powtarza ją za drugim. Bezwątpienia postać ta należy do rodu Spinów i musiała za życia bardzo dużo przeskrobać, skoro wierzenia czy też zabobon ludu tutejszego każe jej krążyć po pałacu. Lecz dajmy pokój damie w złotym brokacie i wróćmy do historyi rodu Spina, względnie do rozwiązania kwestyi, w jaki sposób pańska szkatułka, ozdobiona herbem tegoż rodu zawędrowała do Anglii. Otóż dzisiaj mogę panu na to pytanie dać odpowiedź stanowczą: jak słusznie przypuszczałem, dostała się tam kasetka owa przez małżeństwo. Niestety, na tem kończą się moje komentarze. Chodzi tu w istocie o jedną z córek owego Leone Spina, krzywdziciela wdów i sierot, który był ożeniony z donną Beatrice Corsini z Rzymu, wnuczką Cezara Borgii. I oto najlepszy dowód na potwierdzenie tylekroć zwalczanej teoryi o dziedziczności, gdyż donna Beatrice była mistrzynią w warzeniu najrozmaitszych trucizn i śmiało można ją umieścić w jednym rzędzie obok najsławniejszych tru cicielek w historyi Włoch, Locustą i Toffaną. Otóż ta właśnie Beatrice Spina miała z małżonkiem swym Leone trzy córki, których piękność była przysłowiową. Imiona ich: Laura, Verde i Izotta. Jedna wyszła za mąż do Węgier, druga do Ferrary, trzecia do Anglii, lecz która z nich była tą, o którą nam chodzi, o tem kroniki milczą i niewia domo, w jaki sposób możnaby tego dociec. Zapewne otrzymała na wiano także i tę szkatułkę i w wol nych chwilach bawiła się wyrzynaniem herbu własnego w połączeniu z herbem małżonka; bo trzeba panu wiedzieć, że wytworne nasze damy owych czasów były kształcone w wielu sztukach pięknych, prócz tego umiały przyrządzać „napoje miłosne" i „flaszeczki spadkowe", to jest takie, których zawartość przyspieszyła otrzymanie spadku. Oto wszystko, o czem wiem i czem mogę panu służyć; szkoda, że nazwiska angielskiego konkurenta nie zapisano w kronikach.

Podziękowałem serdecznie doktorowi za wiadomość; wprawdzie już od wczoraj nie wątpiłem w to ani chwili, że dama w złotym brokacie należała do rodziny Spina, lecz w każdym razie ucieszyłem się tem, że się nie mylę w tym względzie. Zaprosiłem doktora, by odwiedził mnie wkrótce, a zobaczy relikwiarzyk na własne oczy, co mi ochotnie przyrzekł. Lecz w dalszym ciągu nie przestawała mnie trapić myśl o związku, zachodzącym między szkatułką, a tajemniczem widmem. Dlaczego szło w ślad za relikwiarzem, ku przerażeniu jego posiadaczy ? Dlaczego wracała do domu ojczystego, mimo, że zielone światło napełniało je taką trwogą? Co wreszcie oznaczało to światło fosforyzujące? Oto pytania niewyjaśnione, bez odpowiedzi. Usta, które mogłyby rozwiązać zagadkę, były nieme od kilkuset lat, a gdyby nawet istniały papiery, które zaoszczędziła pleśń lub płomienie, na których zapisana była by historya damy w złotym brokacie, to gdzież ich szukać należy? Jedynie fantazya poety mogła zielonym bluszczem poezyi opleść dzieło sztuki, które przeżyło właścicielkę — lecz poezya, to nie historya i w tym wypadku nie ma dla mnie żadnej wartości.

Tak myślałem, zrezygnowany i zniechęcony — a jednak, ani przeczuwając, byłem już nie bardzo daleki od rozwiązania tajemniczej prawdy.

Następnej nocy powtórzyły się te same wypadki z nocy ubiegłej. Siedziałem wyprostowany na łóżku i widziałem jak najdokładniej, która listwa boa zeryi się odchyliła, by mogła wejść „donna in gial lo". Zaledwie przekroczyła pokój, a już zamigotało zielone światełko tuż obok kominka i dopóty unosiło się w powietrzu, dopokąd pozostawała zjawa w pokoju; a i dzisiaj nie odważyła się przybliżyć się do miłego, łagodnego światełka. Jej oczy ślizgały się zupełnie obojętnie po mojej postaci i zrozumiałem, że mam dla niej znaczenie jedynie jako strażnik relikwiarza.

Z podwójnym zapałem wziąłem się nazajutrz do badania ram boazeryi, lecz i tym razem bez rezultatu. Miejsce owe leżało tuż obok szerokich drzwi, wiodących na korytarz, który barbarzyńca jakiś u biegłego stulecia oblepił obrzydliwie jaskrawemi tapetami. Zapukałem w tę ścianę — i usłyszałem głuchy odgłos, znak, że mur był wewnątrz pusty. Macając dalej ścianę, nagle ku mojemu zdumieniu napotkałem na mały drewniany guzik. Nacisnąłem go — i otwarły się drzwi ukryte, wiodące do jakiejś ciemnej o trzech ścianach ubikacyi, która wyglądała na komórkę na szczotki i miotły. Oświetliłem tę komórkę — i rzeczywiście przypuszczenie moje okazało się słusznem. Znajdowałem się w składzie starych rupieci, mioteł, szczotek, wiader i t. p. — z „tajemniczej" nyży uczyniono całkiem prozaiczny użytek. A może nawet zawsze służyła na ten cel — wszak i ludzie z epoki renesansu nie żyli wyłącznie sztuką i poezyą, lecz szorowali, czyścili i trzepali, jak i my, dzieci prozaicznego XX. wieku. Tak się przynajmniej zdaje.

Nie jest wykluczone, że komórka ta służyła w przeszłości na inne cele; nyże, których ściany noszą ślady dawno zamurowanych drzwi, służyły również na rozmaitego rodzaju składy. Wąziuchna szparka, która poprzednio uszła mojej uwadze, a która wiodła w kierunku mojego pokoju, przewietrzała tę komórkę pośrednio. W dalszem poszukiwaniu natrafiłem na zagłębienie w murze, wypełnione wszelkiego rodzaju kijami, laskami i t. d., na gwoździach zaś wisiały w wielkim porządku ścierki, prochówki, szmaty do podłóg i inne tego rodzaju materyały.

Nie dałem się wcale odstraszyć tym przeszkodom i po omacku badałem ścianę w dalszym ciągu; zachęcała mnie ta zwłaszcza okoliczność, że zagłębienie w ścianie odpowiadało położeniem właśnie tej ramie boazeryi, przez którą widmo weszło. Poszukiwania moje ukoronował wkrótce pomyślny rezultat: napotkałem na rygiel, który po męczących nieco usiłowaniach udało mi się wreszcie odsunąć przy pomocy ogromnego klucza. I oto — drzwi wraz z dekoracyą ze ścierek i prochówek odsunęły się wreszcie i znalazłem się w moim pokoju. Zachodziła teraz dwojaka ewentualność: albo trójścienna ta ubikacya służyła jako garderoba, albo jako — la boratoryum. I jeszcze jedno pytanie pozostawało bez odpowiedzi: w jaki sposób można było tam wchodzić z mego pokoju, skoro drzwi od środka były zaryglowane! Czy tylko korytarzem? Wątpię, czy drzwi z korytarza istniały już wówczas — a jeśli tak było, to zapewne były ukryte za tapetą.

Rozwiązałem wreszcie zagadkę ramy boazeryi: zupełnie prosta i nieskomplikowana konstrukcya, lecz wykonana po mistrzowsku. Otóż mały kawałek listwy był ruchomy; posunięty ku górze, odsuwał umieszczony za drzwiami rygiel.

Kto zna sposób budowania takich starych pałaców, dla tego ukryte w murach nyże nie są bynajmniej niespodzianką; przeciwnie, brak ich mógłby prędzej zadziwić. Niepewne stosunki bezpieczeństwa „za dawnych, dobrych czasów", czyniły tego rodzaju schowki wprost niezbędnemi dla ukrycia klejnotów, czy dokumentów rodzinnych. Skoro zamknąłem drzwi, wiodące z komórki na korytarz, (byłem teraz zupełnie przekonany, że dorobiono je w czasach późniejszych), mimowoli roześmiałem się serdecznie , tak groteskowo komiczna wydała mi się myśl, że dumna jak królowa dama w złotym brokacie, zasianym bezcenną biżuteryą, przesuwa się koło tych mioteł, szczotek i ścierek pani Müllerowej. Zapewne za swej doczesnej wędrówki po tym pałacu — a nie wątpiłem w ta bynajmniej, że teraz czyni to duch jej — używała tej tajemniczej kryjówki na inne cele. A może nie uważała obecnego spożytkowania komórki za degradacyę.

Gdy już wyśledziłem tajemnicę drzwi ukrytych, pozostawało mi jedynie wyjaśnić przyczynę zielonego światełka. Gnijące drzewo może? Ostatecznie możnaby to uważać za wyjaśnienie — lecz przyczyna ta odpadała ze względu na doskonały stan i jakość dębowych płyt w kasetonie. Dały się spo strzedz tu i owdzie skutki działania korników — lecz ani śladu zgnilizny. Sufit ograniczał fryz, wy obrażający girlandę z owoców w obramieniu ładnie toczonych listew.

Zmęczony, dałem wreszcie spokój tym bezowocnym poszukiwaniom i starałem się skierować myśli na inny przedmiot. Lecz nadaremnie — uparcie koncentrowała się moja wyobraźnia wokoło pałacu Spinów, damy w złotym brokacie i relikwiarza. Zaczęło mnie to już złościć, a nawet niepokoić: no bo jak i gdzie się to miało skończyć? Może w szpitalu waryatów?

Jakież licho zaciągnęło mnie do tego przeklętego pałacu — wszak dom własny obrzydł mi właśnie z powodu odwiedzin tajemniczego ducha. Postanowiłem poważnie walczyć z mojemi myślami i nie ulegać im więcej — a pierwszym rezultatem tej walki było zwiedzenie grobowca Spinów na cmentarzu miejscowym. Powiedziałem zatem: „Trudno, oto „kismet" — i cierpliwie postanowiłem wyczekiwać, co los przyniesie.

Dotychczas przypuszczałem, że jedynie przypadek naprowadził mnie na odkrycie relikwiarza u starego Tulpenbooma — teraz zacząłem wierzyć, że ten cały splot wypadków ma swoją celową racyę bytu i że przeznaczenie wyznaczyło mnie do spełnienia pewnej misyi — tak więc daleko zaszedłem w mych dociekaniach, ja, któremu okkultyzm i mistyka były z gruntu obce, a na tych, którzy twierdzili, jakoby widzieli już duchy, patrzyłem z pogardą, jako na pewien rodzaj idyotów. Bo prawdą jest, że nie miałem zamiaru zajechać do Pizy — i jednak się tutaj znalazłem, mimo, że Włochy w podróży mojej z Niemiec do północnej Francyi, bynajmniej nie leżały po drodze. A przecież przyjechałem do Pizy, zamieszkałem właśnie w palazzo Spina, a relikwiarz, przed którym uciekłem z domu, kazałem sobie niezwłocznie przysłać!

Opis następnej nocy jest zbyteczny: powtórzyło się jota w  jotę tosamo, co nocy poprzedniej. Również i trzecia noc ubiegła identycznie. Nazajutrz po tej ostatniej urząd cłowy przysłał mi karteczkę, że jest do odebrania skrzyneczka — naturalnie relikwiarz. Prócz tego otrzymałem z Anglii list, zdobny w pięknie wyciśnięty „crest" czyli klejnot, na którego widok omało, że nie zamieniłem się w słup soli, jak żona Lota: oto miałem przed sobą strzałą przebite serce z dna mojego relikwiarza.

Jak to — czyż bielmo oślepiło moje oczy, że natychmiast nie rozpoznałem tego klejnotu; ozdoby hełmu na herbie mego dawnego przyjaciela, lorda St. Bride? Jak brzmi podanie, praszczur tego rodu ocalił swemu królowi życie, nadstawiając zań własną pierś. Król nadał potomkom jego herb, wyobrażający serce, przebite strzałą. St. Bride zaprzyjaźnił się ze mną w czasie długoletniej wspólnie pełnionej służby dyplomatycznej, a gdy porzuciliśmy tę karyerę, obcowaliśmy ze sobą w dalszym ciągu, korespondując intenzywnie, a nawet widując się od czasu do czasu. Ileż to razy widziałem ten „crest" — a gdy ujrzałem go na dnie szkatułki, nie poznałem go — zapomniałem na śmierć o jego wyglądzie! Ale' dlaczego?...

Jak nieprzytomny wpatrywałem się w rysunek stalowego koloru, tak dobrze mi znany i nagle ogarnęło mnie niemiłe uczucie, nieznośne uczucie, prawie lęk, że pamięć moja szwankuje chorobliwie, bo i jakżeż wytłómaczyć sobie inaczej tego rodzaju zapomnienie! A może było to jeszcze jedno ogniwo łańcucha przeżyć moralnych, przywiązanych do relikwiarzyka? Dzisiaj mogę na to pytanie dać odpowiedź twierdzącą, gdyż pamięć moja nie zawiodła mnie nigdy przedtem, ani potem.

„Dotychczas odwiedzał nas Pan jedynie w pałacu naszym w Londynie w czasie zimowego sezonu" — pisał mój przyjaciel — „a St. Bride Hall nie zna Pan zupełnie. Lecz tej zimy żona moja nie czuła się dysponowaną, by módz podołać obowiązkom towarzyskim w Londynie i dlatego pozostaliśmy spokojnie w domu. Rzecz wspaniała odsunąć się na czas pewien od wiru życia stołecznego, którego ma się a la longue po uszy. Przyjeżdżaj Pan zatem, drogi Hrabio jaknajprędzej do nas w to wiejskie ustronie i racz zabawić, jak długo się Panu spodoba: im dłużej, tem lepiej. I tutaj będą do Pańskiej dyspozycyi różnego rodzaju wiejskie rozrywki: polowania, wycieczki yachtem i t. p. — a skoro pogoda zatrzyma nas pod dachem, zapewniam Pana, że jako namiętny archeolog nie znudzisz się bynajmniej, gdyż znajdzie się dla Pana niejedna kilko wiekowa emocya. St. Bride Hall pochodzi z czasów Wilhelma Zdobywcy, a rodowe nasze archiwum jest niezmiernie w treść bogate. W ostatnich kilku latach badałem intenzywnie kroniki naszego rodu i odkryłem kilka ogromnie ciekawych szczegółów, które już same przez się wystarczają, by Pana do nas zwabić. Są to historye, po przeczytaniu których dziękowałem Niebiosom, że nie żyję za tych dawnych, dobrych czasów".

Pospieszyłem z odpowiedzią, w której zapewniłem lorda St. Bride, iż nie omieszkam skorzystać z miłego zaproszenia już za dni kilka. Byłem bowiem przekonany, że tam uzupełnię dalszy ciąg dociekań nad relikwiarzem, a tem samem stwierdzę identyczność „damy w żółtym brokacie" z ową z córek Leona Spine, która wyszła za mąż do Anglii i prawdopodobnie nawet za jednego z przodków mego przyjaciela — o tak, jestem tego pewien! Bo i skąd wziąłby się „crest" lordów St. Bride tuż obok herbu Spinów na dnie szkatułki?

Napisawszy list, udałem się do urzędu celnego i po zwykłych formalnościach otrzymałem skrzynkę z relikwiarzem, którą „facchiho" zaniósł wreszcie do mnie. Dosyć trudu kosztowało mnie przekonywanie panów urzędników, że szkatułka wcale się nie otwiera; najchętniej rozbiliby ją, by się przekonać, czy nie zawiera jakiej kontrabandy.

Natychmiast uwiadomiłem starego doktora, że wiadomy przedmiot jest już w mojem posiadaniu i że nazajutrz przedpołudniem oczekuję jego wizyty. Na widok tajemniczego cacka ogarnęła mnie dawna ochota eksperymentowania, ciekaw byłem niezmiernie, co też tutaj się znowu wydarzy, zwłaszcza, że służący mój pisał mi, iż zastał kilka razy rozbitą szybę szafki, do której schowałem relikwiarz. Wobec tego, że nie widać było, aby się ktokolwiek włamał, fakt pozostał niewyjaśniony; panna Walde utrzymywała, że szyby pękły tak „same od siebie".

Osobiście zapatrywałem się na to zgoła inaczej, lecz moja gospodyni zbyt była daleko, aby ją módz przekonać, co zresztą i tak byłoby bezcelowe. Postawiłem szkatułkę na gzymsie kominka tuż obok miejsca, skąd promieniowało zielone światełko; sam usiadłem przy kominku i czekałem.

Zegar wybił godzinę pierwszą, wpół do drugiej, trzy na drugą — wreszcie otworzyły się drzwi ukryte i wśliznęła się z szumem jedwabiu „donna in giallo". Jej fosforyzujące, bazyliszkowe oczy wpiły się w relikwiarz z chciwością głodnej wilczycy. Wyznaję, że zimny dreszcz mnie przeszedł, skoro skoczyła ku mnie jak pantera, pochylona drapieżnie. A nawet machinalnie chwyciłem za laskę, stojącą tuż przy mnie — lecz w tejże chwili zjawa rzuciła się na kolana, jak gdyby podcięta, a przerażone jej oczy skierowały się w górę, skąd promieniowało tajemnicze światło.

Wówczas „dama w złotym brokacie" załamała białe dłonie, a krwawe wargi wyszeptały słowa: „Quousque tandem"?

Zdaję sobie doskonale z tego sprawę, że chciałem wstać i położyć się spać, lecz było to niemożliwe, ponieważ członki miałem zupełnie ubezwładnione. Raz jeszcze spojrzałem na zieloną łunę nad moją głową; oczy przysłoniły się powiekami i — nie pamiętam nic więcej.

Obudziłem się cały obolały, zmarznięty i z bardzo niemiłem uczuciem; nastał już dzień jasny.

— Niech mnie kaci porwą, jeżeli dam się jeszcze raz skusić do takich doświadczeń! — pomyślałem, rzucając pełne skruchy spojrzenie na moje nietknięte łóżko. Była zaledwie godzina siódma, nic zatem nie stało na przeszkodzie, by rozgrzać zlodowaciałe członki pod kołdrą. Lecz nogi ścierpły mi gruntownie, tak, że nie mogłem utrzymać się na nich bez podpory. Wstałem i oparłem się ręką o gzyms kominka; lecz zmartwiała dłoń osunęła się i byłbym upadł bezwładnie, gdybym się nie chwycił w porę za rzeźbione jabłko, wystające z fryzu, otaczającego kasetony sufitu. Lecz jabłko urwało się i z hałasem potoczyło się po posadzce.

— Trudno, stało się — wyrzekłem, zły na tę nową przeszkodę w wypoczynku — trzeba będzie wystarać się o trochę gliny i przylepić to jabłko pinii na swoje miejsce; zdaje mi się nawet, że stało się tak nie poraz pierwszy!

Z trudem stanąłem na palcach i oglądnąłem dokładnie uszkodzone miejsce, przyczem zauważyłem dwa horyzontalne zagłębienia właśnie tam, gdzie należało oderwane jabłko przylepić. Zagłębiłem ostrze scyzoryka w jedne z tych szpar i nie napotkałem na opór; skoro chciałem je wyciągnąć, musiałem dobrze się wysilić, by mi się to udało. Wreszcie — ku memu zdumieniu wyciągnąłem wraz z ostrzem płaską, szeroką szufladę, w której leżał jakiś przedmiot.

Było jeszcze dosyć ciemno w pokoju, aby po znać, co to było w istocie. Przezornie ująłem ten przedmiot przez chusteczkę i poszedłem do okna. Lecz ostrożność ta była zbyteczną, gdyż to, co miałem w r ku. była to mała skrzyneczka w formie gotyckiej trumienki, z kanciastą nakrywką, obciągnięta czerwonym aksamitem, zdobnym w złoty haft, perły i inne drogie kamienie. Wnętrze trumienki było również zdobne w haft, w który wszyte wąskie tabliczki z kości słoniowej nosiły napisy w charakterze czternastego lub piętnastego stulecia, oznaczające imiona świętych męczenników.

Zatem znalazłem relikwiarzyk, względnie zawartością tego cacka były zapewne relikwie. Jak długo mógł spoczywać w tem ukryciu? Zapewne od czasów Spinów; późniejsi właściciele ani nie przeczuwali jego istnienia. Któż teraz miał do tego klejnotu prawo? Znalazca? Kwestya wątpliwa — i dlatego ze smutnem westchnieniem zasunąłem szufladę wraz z prześlicznym relikwiarzykiem i zastanawiałem się, w jaki sposób nabyć go prawnie. Zapewne tylko na drodze porozumienia się osobistego z właścicielem kamienicy, którego adres wskaże mi niewątpliwie pani Müllerowa. Jednem słowem — już znowu opanowała mnie z dawną gwałtownością namiętność kollekcyonerska — a ile razy zachodzi u mnie ta ewentualność, nie potrafię wyrzec się przedmiotu upragnionego i nie spoczywam, dopóki nie posiadam go na własność.

Po śniadaniu rozpocząłem pierwsze kroki wojenne — to znaczy wybrałem się do właściciela pałacu, wiadomego architekta, który kupił dom Spinów na spekulacyę; w kieszeni miałem starannie zawinięty w bibułę drogocenny relikwiarzyk. Przyjęto mnie nader uprzejmie, jak to jest ogólnie zwyczajem Włochów. Siedząc w biurze tego pana, opowiedziałem mu o znalezieniu, równocześnie zawiadamiając go o zamiarze kupna.

Oglądnął sobie relikwiarzyk, nie okazując żadnego zainteresowania, orzekł, że perełki już są zepsute, a kamienie bardzo małocenne — i podarował mi to „śmiecie", jak się wytwornie wyraził. Nie zareagowałem zupełnie na tę profanacyę sztuki i przeszłości — owszem, podziękowałem uprzejmie i poprosiłem o możność ofiarowania wzamian małej kwoty na rzecz biednych miasta Pizy. Wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Trudno, na mianaków nie ma rady, ale prędko, gdyż nie mam czasu na takie głupstwa". Złożyłem zatem na biurku banknot, którego cyfra tak zaimponowała temu panu, że w lansadach odprowadził mnie aż do drzwi. Ze śmiechem szczęścia, z powodu posiadania nowej zdobyczy, opuściłem dom pana architekta.

Co prawda, to nigdy jeszcze nie nabyłem żadnego przedmiotu mych zbiorów w sposób, obfitujący w tyle przygód; opłaciło się nie spać w nocy, a nawet mieć zdrętwiałe nogi. Bo gdyby nie ten właśnie niemiły epizod, relikwiarzyk mógłby jeszcze stulecia całe spoczywać w swem ukryciu; nawet trudno przypuścić, aby przy przebudowie odrywał ktoś listwy kasetonów, lecz prawdopodobnie całe zostałyby zakupione przez amatora.

Popołudniu przybył w odwiedziny stary „dot tore". Zawczasu przygotowałem w tym celu butelkę najlepszego wina falerneńskiego i wypożyczyłem szklanki od pani Müllerowej. Miałem rzetelną sa tysfakcyę, patrząc na staruszka, jak z miną wniebowziętą tykał z pietyzmem wino i palił moje najlepsze cygara importowane; poczciwina posiadał widocznie dużo wiedzy, lecz mało — monety.

— Zanim będę miał przyjemność oglądnąć pańską szkatułkę, panie hrabio — zapowiedział zaraz po przywitaniu się — muszę pana zawiadomić, że wczoraj jeszcze grzebałem w archiwach, by dowiedzieć się bliższych szczegółów o Spinach; przyszło mi to bardzo łatwo wobec okoliczności, że jestem jako archiwaryusz stale zatrudniony. Gdyby losy na świecie kierowały się wskaźnikiem sprawiedliwości, byłbym już dawno dyrektorem archiwum, ale jestem hołyszem, a stanowisko to rezerwują zazwyczaj jedynie dla patrycyuszów miejskich, którzy mają środki na reprezentacyę. Obecny dyrektor tyle rozumie się na zabytkach, co krowa na klasy cyźmie, ale o to nie chodzi, byleby podwładni rozumieli się na rzeczy. Zaglądałem zatem do kroniki możnych rodów naszego naszego miasta — wiadomości o Spinach znalazłem zaraz na początku „Złotej księgi" i wiem już, za kogo wyszły trzy córki Leone Spina. Najstarsza Isotta wyszła za bana Kroacyi — imię nieczytelne, młodszą, monnę Laurę poślubił messer Leonardo Dolci z Ferrary, trzecia, monna Verde wyszła za „gentiluomo di Santa Brigitta, ale dokąd, o tem kronika milczy. Do Anglii nie udała się ani jedna.

— Przeciwnie — odparłem ucieszony i zaciekawiony — właśnie pańskie cenne badania wyjaśniły ostatecznie tajemnicę. Nazwisko małżonka Ver de zromanizowano — brzmi ono w oryginale St. Bride; jest to zachodnio angielski dyalekt, lecz Bri de i Brigitta to imię identyczne, co może pan stwierdzić, porównując herb, wyryty na dnie szkatułki z herbem, odbitym na tym oto arkuszu papieru listowego.

Zainteresowanie dla heraldyki ogarnęło mojego gościa w całej pełni, to też rozpłomieniony czynił zapiski do starego notatnika. Szkatułkę na relikwie uznał jako arcydzieło mistrza Stagiona Stagi, działającego w wieku piętnastym.

— Szkoda tylko, że tak trudno jest odkryć tajemnicę, jak się szkatułka otwiera — powiedziałem. — Wszystkie moje dotychczasowe usiłowania spełzły na niczem.

— O, zdaje się, że zaraz zaradzę tej niedogodności — odparł doktor. — Żadna w tem nie tkwi sztuka czarnoksięzka. A chociaż postępowanie w celu otwarcia szkatułki wyda się panu nieco uciążliwe, pojmie pan, drogi hrabio, że nie mogło być inaczej; wszak relikwie zamykano do szkatułek już raz na zawsze, by oddawać im cześć już w tym drogocennym pokrowcu. Ma pan może trochę waty i małe obcążki?

Owszem, posiadałem żądane przedmioty — mam bowiem patentowy instrument, łączący w sobie tego rodzaju podstawowe narzędzia, nie lubię bowiem na każdym kroku i z każdą bagatelką być uzależniony od rzemieślników.

Doktór obrócił kasetkę dnem do góry, ustawiając ją na czterech wieżyczkach, następnie owinął nóżki w watę i odkręcił cztery podstawy tychże. Następnie dłutkiem podważył dno kasetki, której wnętrze przedstawiło się oto naszym oczom. Wybite było całe, wraz z wewnętrzną stroną płyty spodu czerwonym aksamitem, zaś w środku leżał jakiś podłużny przedmiot owinięty w jedwab, na którego widok czułem, że krew zastyga mi w żyłach — był to bowiem tenże brokat, z jakiego „donna in giallo" miała swą szatę królewską.

Drżącą ręką wyjąłem z pokrowca ów tak starannie przechowany przedmiot — nie był to jednak relikwiarzyk, lecz mały flakonik z rubinowego, cudnie rżniętego kryształu, którego korek, również ślicznie szlifowany, nakrywała złota siatka, nadzwyczajnej roboty złotniczej, wysadzana drogiemi kamieniami.

— Woda z Jordanu — mruknąłem, czując o garniające mnie uczucie dziwnego obrzydzenia — a może woda ze źródła cudotwórczego...

— Być może, a nawet prawdopodobnie — odrzekł doktór, trzymając flakonik pod światło. —

Cokolwiek zawierała ta flaszeczka, już tego niema; wywietrzało, wyschło — albo też zostało zużyte. Mam jednak pewne wątpliwości, odnoszące się do świętości tego płynu. Tego rodzaju flakony służyły damom z cinquecento na olejki pachnące, albo na — trucizny. Wykluczam jednak możliwość, aby to były pachnidła, bo na cóż zdałoby się zamykać je tak starannie, nieprawdaż? Lecz to pewne, że szkatułka nie była przeznaczona na przechowywanie tej flaszeczki — za to dałbym głowę, że się nie mylę!

Mówiąc to, odłożył flaszeczkę na stół, wzdrygnął się i duszkiem wypił pełną szklankę wina.

— Doprawdy, nie wiem, co to jest, lecz są przedmioty, które wywołują wstręt w człowieku — wyrzekł, jak gdyby na swoje usprawiedliwienie. — Już niejednokrotnie miałem doczynienia z takie mi niesamowitemi flaszeczkami, lecz ta działa sugestywnie i wywołuje odrazę w calem tego słowa znaczeniu. Może właśnie przez sposób przechowania. Bo też tkwi w tem niezaprzeczenie demoniczny cynizm, jaki tylko Odrodzenie, a wraz z niem brak poszanowania dla chrześcijaństwa, mogło wytworzyć.

Jak senny przenosiłem wzrok z flakonu na puste wnętrze szkatułki — wtem nagle błyskawica świadomości oświeciła mój umysł. W kilku susach dopadłem ukrytego na dnie walizki relikwiarzyka, który dzisiaj uzyskałem i pokazałem go zdumionemu doktorowi.

— Zdaje mi się — wyrzekłem — że to jest właściwa treść szkatułki. Proszę, spójrz pan na kształt tego pokrowca — jest identyczny z kształtem wnętrza szkatułki, a dziwiłbym się, gdyby nie odpowiadał mu także co do wielkości.

Mówiąc te słowa, włożyłem relikwiarzyk do szkatułki, i — o, dziwo! — przylegał, jak gdyby przystosowany co do milimetra.

— Voila! — wykrzyknąłem z tryumfem — lecz wtem stało się coś zgoła nieoczekiwanego: z przyczyny niewiadomej, niewytłumaczonej, nagle coś uderzyło z całej mocy w płytę stołu, na którym stał relikwiarz — uderzyło tak gwałtownie, że rozszczepiło stół, zrzuciło na ziemię butelkę i szklanki, które w szalonym tańcu zeszkoczyły na posadzkę, rozpryskując się na deszcz szkła, rozbiło na drobne kruszyny rubinowy flakon, spoczywający na złocistym brokacie, podczas gdy szkatułka stała obok niewzruszona!

Spojrzeliśmy na siebie jak urzeczeni, tak zaskoczył nas ten tajemniczy incydent. A nawet w oczach uczonego widziałem małe odbłyski lęku.

— Niechaj mnie Pan Bóg uchowa! — mrukną! blademi wargami. — To jakieś nieczyste moce opanowały te mury. A może uważa pan to, co się stało, za trzęsienie ziemi?

— Trudno, musimy przyjąć i takie wyjaśnienie jako uzasadnione — odparłem. — Prawdopodobniejsze było uderzenie piorunu. Przeczułem to, gdyż było dzisiaj bardzo parne powierze. Pani Mül lerowa nie zadowolni się zapewne tem orzeczeniem i policzy na mój rachunek tak stratę stołu, jak i szklanek, czego nie mogę jej wziąć za złe.

Poczciwy doktór rzucił pełne żałości spojrzenie na wino falermeńskie, płynące wonnym strumyczkiem po macie.

— Wolne, a nawet zbawienne żarty, panie hrabio — wyrzekł, ocierając kraciastą chustką spocone czoło — a jednak, doprawdy, nie wiem, ale czuję na moich nerwach skutki tego dziwnego wypadku. Wrażenia, odczute w palazzo Spina, są ponad moje siły. Nie zazdroszczę panu bynajmniej tego pomieszczenia. Zaraz ugotuję sobie herbaty z rumianku; to łagodzi nerwy. Nie — stanowczo po raz pierwszy w życiu przeżyłem coś podobnego. I byłbym panu hrabiemu mocno zobowiązany, gdyby nie wzgardził moją małą, mansardową izdebką na piątem piętrze i zechciał mnie tam odwiedzić. Bo — prawdą a Bogiem — nie bardzo mam ochotę przyjść jeszcze do tego domu, a jeżeli pan zechce wypić u mnie tę butelkę wina, która stoi na kominku, to proszę przynieść ją ze sobą, dobrze?.

Nie starałem się zatrzymać poczciwinę, który się oddalił, otrzymawszy zapewnienie, że go odwiedzę. Skoro usiadłem, by rozmyślać nad tem, co mi się wydarzyło, usłyszałem pukanie i staruszek ukazał się w drzwiach odchylonych.

— Gdyby pan chciał zbadać rzecz gruntownie — przemówił, wznosząc palec wskazujący — mógłby się pan jeszcze niejednej rzeczy dowiedzieć. Mianowicie, grube dno flakonu nie rozbiło się i jest pokryte grubą warstwą czegoś, co możnaby łatwo zbadać; każdy chemik panu zrobi analizę. Właśnie mi to wpadło na myśl, wróciłem się więc, by podzielić się z panem mojem spostrzeżeniem. Do widzenia! — To rzekłszy, wyszedł.

Słońce wpadało do pokoju fontanną i tak lśniło w odłamkach szkła, z rozbitego flakonu, jak prawdziwe rubiny. Ująłem w rękę dno flaszeczki, pokryte grubą warstwą jakiegoś osadu, i gdy tak obserwowałem, zaciekawiony, co też to być mogło, usłyszałem powtórne pukanie i znowu doktor zaglądnął do pokoju.

— Znowu mi coś wpadło na myśl— wyszeptał tajemniczo. — Ostrzegam pana, byś się broń Boże nie zadrasnął odłamkiem stłuczonej flaszeczki — niewiadomo, co kryła w swem wnętrzu. Nie myśl pan, że wieki minione zdołały truciznę unieszkodliwić. W grobach mumij egipskich znaleziono trucizny, które i dzisiaj, po tysiących lat, działają z da wną mocą. Zatem — ostrożność nie zawadzi, panie hrabio! Była, jest i będzie, matką mądrości!

Zanim zdołałem mu podziękować za życzliwe i zbawienne rady, zniknął mi z oczu; sprawił jednak to, że nie oddałem się bezczynnemu rozmyślaniu, lecz zabrałem się do działania. Przedewszystkiem umieściłem relikwiarzyk w szkatułce i przyśrubowałem nóżki, następnie umieściłem go w bez piecznem miejscu, a odłamki flakonu, z wyjątkiem artystycznego korka i dna, zawinąłem w złoty brokat i ułożyłem na palenisku w kominku. Jednak moja namiętność zbieracza nie pozwoliła mi spalić jedwabiu; wyjąłem go z paleniska i schowałem — na pamiątkę „damy w złotym brokacie". Wreszcie owinąłem dno flakonu w watę i udałem się do miasta. W korytarzu spotkałem panią Mül lerową, którą zawiadomiłem, że przewróciłem stół i rozbiłem szklanki, poniosę jednak koszta za moją niezgrabność.

Na placu Lungarno Regio znajduje się apteka, którą polecono mi specyalnie, że wykonuje się tam szybko i umiejętnie analizy; udałem się więc pod wskazany adres i wyjaśniłem, że mam pewne powody do przypuszczeń, iż flakonik leżał nietknięty mniej więcej pięćset lat i zawierał prawdopodobnie truciznę. Obiecano mi oznajmić wynik analizy za dwadzieścia cztery godzin. Godziny następne spędziłem na błądzeniu pod drzewami ocienionych promenadach pizańskich, starając się skierować myśli na wesołe tory — co mi się tym razem udało.

W doskonałem, prawie że radosnem usposobieniu wróciłem do domu, gdzie już ogień trzeszczał wesoło na kominku, a na stole leżała śliczna serweta, zakrywająca zupełnie pęknięcie. Czułem się bardzo zmęczony — postanowiłem jednak (mimo uroczyście danego samemu sobie przyrzeczenia, że tego więcej nie zrobię), znowu czuwać noc całą.

Usiadłem w pobliżu kominka, położyłem relikwia rzyk na kolanach i — czekałem daremnie na wizyę aż do godziny trzeciej nad ranem, lecz nie przychodziła. Wreszcie, śpiący i wyczerpany, położyłem się do łóżka i zasnąłem snem kamiennym.

Na drugi dzień udałem się pełen ciekawości do apteki. Analiza dała wynik zadziwiający: był to mianowicie kwas pruski!

— Rozumie pan: kwas pruski, uzyskany z roślin — dodał aptekarz — zatem z gorzkich migdałów lub innych jąder owocowych. Pestki morelowe np. zawierają go w wielkiej ilości. Flaszeczka, z której to dno pozostało, musiała być hermetycznie zamknięta, skoro osad dał się tak dokładnie zanalizować. Naturalnie ówcześni toksologowie uzyskiwali tę groźną truciznę o wiele trudniej, aniżeli dzisiaj, i to w mniejszych ilościach, dlatego trucizny były w owych czasach bardzo drogie. Dzisiaj kwasy są nam niezbędne dla celów przemysłowych i uzyskujemy je łatwo na drodze destylacyi, lecz wówczas fabrykacya trucizn należała prawie że do „czarnej magii", i odbywała się na wschodzie i we Włoszech. O, tak, my Włosi rozumieliśmy się na truciznach doskonale, o czem świadczą kroniki naszych rodów!

Tak pouczony i z kieszeniami, wypchanemi dwiema butelkami wina falerneńskiego, wybrałem się do mojego doktora na piąte piętro do jego izdebki, służącej mu jako sypialnia, kancelarya, salon i biblioteka. Stosy książek, notatek i innych szpargałów, napełniające pokój prawie pod sufit, nie przyczyniały się bynajmniej do przysporzenia miejsca. Ze stęchłym zapachem starych, spleśniałych książek, łączył się ostry zapach cebuli, zwieszającej się od sufitu w malowniczych girlandach i festonach, a będąc ską uprzejmością i grandezzą, jak gdyby zamieszkiwał najwspanialszy pałac, podał podarte krzesło, wyplatane słomą, a jako naczynie do picia, podał grubą szklankę na wodę i szklaną miseczkę dla papugi. Wkrótce popijaliśmy wino z tych dziwnych puharów, przyczem opowiedziałem historyę mojej znajomości z „damą w złotym brokacie".

— I to wszystko mógł pan wytrzymać? — zawołał, załamujące ręce. — A niech mnie Pan Bóg broni! Co to za nerwy żelazne! Już samo pozostanie w palazzo Spina po wczorajszych przejściach uważam za bohaterstwo! Bo też wy, rasy północne, jesteście od nas o wiele wytrzymalsi! Najwidoczniej duch ma teraz spokój, skoro relikwie znalazły się na swojem miejscu. Nie wątpię bowiem, że donna in giallo, to owa monna Verde, która zaślubiła angielskiego szlachcica; zapewne ona to wyjęła relikwie ze szkatułki, by w tem miejscu umieścić truciznę, lecz haniebny ten czyn zmusił ją do powrotu i wędrówki po śmierci po placówce swej zbrodni.

— I pan wierzy w to wszystko istotnie? — zapytałem zaciekawiony.

— A pan hrabia nie? — odparł. — Proszę, wyszukaj pan odpowiedniejsze wytłumaczenie zagadkowych wypadków, które pan osobiście przeżył i własnemi słowami może potwierdzić, a odda pan wiedzy wielkie korzyści.

— Co prawda, nie umiem tego wyjaśnić, przynajmniej nie znajduję żadnego naukowego uzasadnienia wypadków przeżytych. Ale też nikt nie uwierzyłby naszym przypuszczeniom — raczej osądziłby mnie każdy uczony jako człowieka o chorych, podrażnionych nerwach, cierpiącego na ha luoynacye, fantasmagorye, czy na niestrawność — odrzekłem, śmiejąc się.

— Ale ja wierzę panu, drogi hrabio, ponieważ wespół z panem przeżyłem epilog tragedyi, czy też misteryum — zostawiam to do wyboru — odparł dottore. — Wiara w wędrówkę ducha po śmierci ciała dla odpokutowania win popełnionych, czy to celem ostrzeżenia osób ukochanych, jest stara, jak ród ludzki. Bo też kto zwalczy tego rodzaju wierzenie? Wiedza? Ta najprawdziwsza wie, że nic nie wie — a filozofowie, którzy twierdzą, albo udają, że niema dla nich żadnych tajników, kończą zazwyczaj w szpitalach waryatów na manię wielkości. A religia? Proszę, czytaj pan żywoty świętych, a przekonasz się, że wszyscy święci mieli wizye i widzieli postacie, które niewidzialne były dla nie obdarzonych Łaską Pańską. Dlatego też nie wątpię, że bvłeś pan narzędziem do spełnienia gorącego pragnienia „damy w złotym brokacie": mianowicie, by złożyć na swoje miejsce święte relikwie, zuchwale i zbrodniczo przez nią zbeszczeszczone. Cel został osiągnięty: zielone światło znikło, nie widział go pan więcej, a pochodziło z ukrytych re likwij, do których donna in giallo bała się zbliżyć, jako duch nieczysty. Czyż to nie jasne?

Mały staruszek powtarzał tylko słowa, które ja sam wypowiedziałem w myśli, ponieważ jest rzeczą ludzką dociekać rzeczy nieznanych i zagadkowych. Lecz prawdą jest, że zanim przeżyłem dziwne te wypadki, nie wierzyłem, ani nie zajmowałem się światem metafizycznym. Przeciwnie, ilekroć zdarzało mi się wejść w kontakt z „duchami", zbywałem je z pobłażliwym uśmiechem, właściwym ludziom realnym, wierzącym jedynie w to, o czem naocznie się przekonywują. A choć teraz sam widziałem — szukałem powodów, aby nie być zmuszonym uwierzyć mym własnym oczom i znaleźć wytłumaczenie, które nie mogło być pewnikiem, lecz zaledwie prawdopodobieństwem.

Nic nie jest tak upokarzającem dla pychy ludzkiego ducha, jak właśnie przekonanie, że nie zdolen jest do wyjaśnienia wielu, bardzo wielu kwestyq zasadniczych. Jedynem wyjściem z tej kłopotliwej sytuacyi, pozostanie zagadkowy uśmiech i wzruszenie ramion, lecz dobre to jest jedynie w dyspucie z przeciwnikami, których wiarę w mistycyzm i argumentacye można w ten sposób chwilowo wzruszyć lub osłabić. Wobec siebie samego jednak zrzuca się z przyjemnością togę przewagi duchowej; z bijącem sercem i wzruszeni do głębi stajemy często przed zagadkowym i nierozwiązalnym dylematem, a na pytanie: „Quousque tandem?" jesteśmy zmuszeni odpowiedzieć samym sobie: Gdy przez furtę śmierci dostaniemy się do Krainy Wiecznej Tajemnicy...

Serdecznie i z żalem pożegnałem się z moim starym a zarazem nowym przyjacielem i zaprosiłem go w odwiedziny do mojego domu ojczystego.

— Chętnie odwiedziłbym pana, kochany przyjacielu — odpowiedział widocznie wzruszony — lecz mała formalność stoi temu na przeszkodzie. Jak długo mianowicie zarządy kolei nie uznają, jaki zaszczyt spadłby na nie, gdyby zechciały transportować mnie bezpłatnie, tak długo muszę niestety zrezygnować z opuszczenia Pizy; ta mansardowa izdebka powie panu dosvć wyraźnie, dlaczego.

Zapewniłem go, że mnie jedynie obchodzi sprawa kosztów podróży moich gości i dodałem to niewinne kłamstwo, że taki już jest prastary zwyczaj naszego kraju. Żartobliwie poklepał mnie starowina po plecach.

— Byłem niegdyś bibliotekarzem u pewnego magnata, mieszkającego w Niemczech — odpowiedział z uśmiechem. — Ale wtedy nie znano jeszcze u was tego zwyczaju. Skoro jednak zwyczaje zmieniają się w tak korzystny sposób, to i dobrze. Trudno, należy poddać się w obcych krajach zwyczajom panującym.

Sprawa była zatem załatwiona, a mój pobyt w Pizie zbliżał się ku końcowi.

Ostatnią noc w pałacu Spinów przespałem snem kamiennym. Skoro rano żegnałem się z panią Müllerową, obiecałem jej święcie, że wkrótce przyjadę do Pizy i zamieszkam w tymsamym pokoju.

— Więc nie spotkał pan żadnego ducha, panie hrabio? — zapytała wyczekująco. — Bo wyznam panu szczerze, że właśnie teru pokój, w którym pan zamieszkał, uchodzi za najstraszniejszy.

— O, odkąd ja tutaj zamieszkałem, zmieniło się to widocznie — odparłem wymijająco. — Prze demną zmykają wszystkie „spiriti" tak szybko, że zapominają drogi powrotnej.

— Ach tak, tem lepiej — pani Müllerowa śmiała się serdecznie. — Gdyby pan hrabia zechciał oddać mi tę przysługę i mieszkać kolejno w innych pokojach, byłabym serdecznie zobowiązana, gdyż ponoć każda komnata zamieszkana jest przez innego ducha. Pokoje północne aż roją się podobno od upiorów i jeżeli pan nie boi się kataru, każę je spe cyalnie dla pana umeblować.

Podziękowałem ze śmiechem, zapewniając szanowną gospodynię, że nie mam zamiaru już za życia być postrachem strachów i wyjechałem za godzinę z Pizy.

I już — koniec historyi o damie w złotym brokacie? — zapyta szanowny czytelnik. Ależ bynajmniej! — to dopiero początek, gdyż teraz zacznie się historya jej życia.

Korzystając z dogodnego połączenia, w przeciągu kilkudziesięciu godzin znalazłem się w Anglii i wprost z Dower pojechałem ekspressem do lorda St. Bride. Jak przewidziałem, oczekiwał mnie mój przyjaciel na stacyi kolejowej, skąd uda liśmy się faetonem do St. Bride Halle. Właściwie byłem tam w gościnie po raz pierwszy, ponieważ dotychczas odwiedzałem zawsze mego przyjaciela w pałacu jego w Londynie, gdzie wraz z swą małżonką spędzać zwykł sezon zimowy. Toteż zachwycałem się widokiem okolicy górzystej, pokrytej soczystą zielenią, wśród której, u stóp pagórka rozpościerało się lśniące jezioro. Wreszcie ukazał się stary zamek St. Bride'ów, ocieniony olbrzymim, prastarym parkiem.

— O tak, znam piękno kolebki mego rodu — odparł St. Bride na mój okrzyk zachwytu. — Każdym nerwem, każdem drgnieniem serca jestem przywiązany do gniazda rodzinnego. A stąd najlepiej widać całokształt domu. Z jeziora widok jest bardziej imponujący, ponieważ mury sterczą wprost ze skał nadbrzeżnych, lecz stąd. najlepiej widać rozległość zabudowań. Widzi pan tę czworo boczną, bluszczem zarosła wieżę i przypierające do niej mury? Pochodzi jeszcze z czasów Wilhelma Zdobywcy. Wielką część środkową zbudował mój pradziad za Henryka V — obecnie znajdują się tam jedynie sale, przeznaczone na uroczystości familijne i kilka pokoi gościnnych, o ile mamy bardzo dużo gości, ale wyłącznie dla osób o silnych nerwach, gdyż — tam straszy. Prawe skrzydło zamieszkujemy po dziś dzień; powstało za panowania królowej Elżbiety z końcem szesnastego stulecia i utrzymane jest w najczyściejszym stylu Tu dorów.

— Kolosalne zamczysko — odpowiedziałem zainteresowany — jedna z najobszerniejszych siedzib, jakie mi są znane.

— O, to prawda, miejsca jest dosyć — odparł lord St. Bride z dumną satysfakcyą — nie braknie go dla nas, dla naszych trojga zaślubionych dzieci, i ich rodzin, dla kilku tuzinów gości i całego sztabu służby.

— Spodziewam się, że i tradycyjnym duchom straszącym nie braknie tutaj terenu działania—dodałem ze śmiechem. — Czy można napotkać „białą panią", „szarego mnicha", „dzikiego myśliwca" lub tym podobne widziadło?

— Nie — odparł St. Bride z wahaniem. — Ale mamy ducha oryginalnego, odrębnego — mianowicie u nas straszy „donna in giallo", czyli „dama w złotym brokacie".

Co prawda, spodziewałem się tej odpowiedzi w związku z klejnotem herbowym St. Bride'ów, wyrytym na dnie kasetki, którą zabrałem ze sobą — a jednak drgnąłem, usłyszawszy wreszcie stanowcze potwierdzenie moich przypuszczeń.

— Oho, rzeczywiście, jakiś niezwykły, specyalny upiór — roześmiałem się wymuszenie. — Bo też te wszystkie „białe panie" i „szare mnichy" stały się gromadzką własnością. Upiory rodowe, to moja specyalność z historycznego punktu widzenia, ponieważ zawsze prawie przywiązana jest do nich jakaś legenda.

— I nasza „donna in giallo" posiada swoją hi storyę — potwierdził St. Bride. — Do niedawna przywiązane było do jej osoby tylko mgliste podanie — lecz wypoczynek tegoroczny i brak zajęcia skłonił mnie do wykrycia jej prawdziwych dziejów, które stanowią tak przerażającą tragedyę, iż nie dziwię się zupełnie, jeśli zabobon, czy też wierzenia tradycyjne każą jej błąkać się po naszem starem zamczysku, które zamieszkiwała za życia jako lady St. Bride. Lecz — o tem potem; tym historycznym smakołykiem uraczę pana na wety, skoro zagości pan na dobre w naszym domu!

— O, nie pozbędzie się mnie pan wcześniej, zanim nie poznam tej historyi — odparłem. — A może — może nawet wypełnię sam braki, jakie zawiera.

— Jakto! Pan? — zawołał St. Bride ze zdumieniem, prawie komicznem, które tak wyraziście odmalowało się na jego twarzy.

— Ja sam we własnej osobie — powtórzyłem. — Ja, który dzisiaj po raz pierwszy przestępuję progi zamku St. Bride. Bo też dzieją się rzeczy między niebem a ziemią, którvch nie przeczuwa zupełnie nasz rozum szablonowy i nasza przemędrkowana uczoność. Wasz genialny Shakespeare utrzymuje tożsamo, a jakkolwiek twierdzenie jego przeżuli rozmaici mędrkowie świata aż do banalności, zawiera jednak więcej prawdy, aniżeli zdajemy sobie z tego sprawę!

Wówczas lord St. Bride pozwolił sobie na bardzo dosadne objawienie swego zdumienia, mianowicie na wyrażenie, które „ekstrakt" arystokracyi angielskiej pozostawia motłochowi.

— Well — wyrzekł bezradnie — im blowed! A wyraził się nietylko w języku pospólstwa,

lecz także zupełnie niegramatycznie, gdyż w razie nagłej potrzeby mówi się: „I'm blown", chociaż lepiej wcale tego nie mówić. Brzmi to niby „Niech mnie dunder świśnie!" — to znaczy jest równie, a może mniej eleganckie.

Dobrze się stało, że lady St. Bride, wytworna, kulturalna i wysoce wykształcona dama nie słyszała tego językowego wyjścia z formy swego małżonka i nie widziała mojej uciechy z tego powodu; przypuszczam, że byłaby tem nieco niemile zaskoczona, naturalnie tylko w sanctuarium swego salonu, w polu możeby się nawet roześmiała z tego. Bo zwykle razi nas samo tak zwane brzydkie powiedzenie o tyle, o ile nie harmonizuje z osobą lub z miejscem, na którem je słyszymy.

Widok wspaniałej alei dębowej zakończył nasze rozmyślania i wkrótce wysiadaliśmy z powozu przed stylowym, wąskim portalem pałacu, przed którym oczekiwała nas lady St. Bride, witając mnie z dawną swą uprzejmą serdecznością. Widok tej prawdziwie wielkiej damy czynił jaknajlepsze wrażenie; mimo, iż była już babcią sporej gromadki wnucząt, postać miała gibką i elastyczną, zaś cała jej istota nacechowana wytworną prostotą, posiadała swobodną, młodzieńczą żywość. Jednem słowem, towarzystwo jej działało bardzo mile. Poczęstowała nas przedewszystkiem bardzo pożądaną, wyborną herbatą, następnie małżonkowie zaprowadzili mnie do mojego pokoju, pozostawiając mi czas na wypoczynek, jakoteż na przebranie się do obiadu. We troje zasiedliśmy następnie w pięknej, z przepychem urządzonej urządzonej tzw. małej jadalni, w której jadano zwykle w kółku rodzinnem. Owego wieczora rozmawialiśmy wyłącznie o sprawach osobistych i ogólnych. Siedzieliśmy po obiedzie na zachodnim tarasie, przypatrując się zachodowi słońca, które, tonąc w otchłani widnokręgu wyczarowywało z powierzchni jeziora rakiety świetlanej purpury — a skoro zgasła ostatnia poświata słoneczna za brzegiem zatoki Irlandzkiej, udaliśmy się do sąsiedniego, biało złocistego salonu, w którym zachwyciły mnie prawdziwie przepiękne, lśniącym adamaszkiem obciągnięte meble, drogocenne cacka z porcelany saskiej, zdobiące z rozrzutnym przepychem każdy kącik. Lady Muriel St. Bride zagrała z wdziękiem i rutyną wirtuoza kilka rozmarzających walców ubóstwianego prze zemnie Chopina, a muzyka jej była istotnie artystyczną biesiadą.

Ukołysany łagodnym szumem jeziora, na które wychodziły okna mojego pokoju, spałem owej nocy wybornie, jakkolwiek przypominam sobie wyraźnie, że śniłem o damie w złotym brokacie. Miraż wyobraźni, nic pozatem!

Przy śniadaniu zastałem czcigodną panią domu samą, ponieważ małżonek zmuszony był udać" się do miasta w ważnych sprawach. Lady Muriel zaofiarowała się osobiście jako cicerone po zamku.

— Nasza kasztelanka sprawuje urząd objaśnia cza pamiątek naszego zamku z wielką godnością i ogromnie bujną fantazyą — rzekła z uśmiechem — lecz szablonowe opowiadanie i tłumaczenie uczyniło ją nieco powierzchowną i nie zależy jej na tem, czy zamienia Van Dycka z Tycyanem czy z Rubensem. Jeżeli więc zgodzi się pan na moje przewodnictwo, możemy ruszyć w drogę!

Brides Hall, to istne muzeum — oto krótka de finicya mojej wędrówki po zamku. Ród St. Bride nagromadził mnóstwo artystycznych osobliwości, bądźto jako zdobycz wojenną, bądźto w późniejszych wiekach drogą zakupna, małżeństwa, pamiątek podróży i t. p. — a wszystkie te dzieła sztuki, ułożone z iście artystycznem upodobaniem w rozmaitych salach, należących do różnych epok, wymagały długich miesięcy, celem dokładnego ich obejrzenia.

Szczególnie zainteresowała mnie część zamku, dobudowana do normandzkiego „kastellum" za czasów Henryka V. Jakkolwiek i tutaj wtargnął komfort nowoczesny w postaci centralnego ogrzewania, elektryki i wodociągów, to jednak urządzenie pozostało jak za dawnych czasów, a gdzie koniecznie musiano zastąpić stare sprzęty nowemi, uczyniono to z tak wybrednem i wytrawnem zastosowaniem stylu dawnej epoki, że wszystko stanowiło harmonijną całość. Ponad olbrzymią salą biesiadną, umieszczoną na parterze, wznosiło się mnóstwo eleganckich, architektonicznie nader interesujących sal i pokoi na pierwszem piętrze, z których wszystkie drzwi wiodły do ogromnej galeryi, raczej długiej sali, której ściany zdobiły w szeregach wzdłuż i wszerz portrety przodków; najlepsze miały pełne oświetlenie. Naturalnie ta część zamku zaabsorbowała całą moją uwagę. Lady Muriel niby żywy katalog towarzyszyła mi w tym tak miłym pochodzie i objaśniała znaczenie każdego obrazu, jakoteż przez kogo został wykonany. W ten sposób, przechodząc od arcydzieła do arcydzieła, nagle znalazłem się przed portretem naturalnej wielkości i — jak piorunem rażony, poznałem ją!

— Dama w złotym brokacie — krzyknąłem przeraźliwie, a okrzyk mój odbił się niesamowitem echem o sklepione powały, aż lady Muriel wzdrygnęła się przerażona.

Tak, to była ona, tasama, którą tak często — czy we śnie? widywałem. Teżsame rude włosy, zdobne w migotliwe szmaragdy i brylanty, wiły się, jak złote węże, dookoła białej, posągowej twarzy, ożywionej blaskiem fosforyzujących zielonych źrenic i krwawym stygmatem ust! Strojna w białą szatę, przybraną koronkami okalającemi sztywnym wachlarzem śnieżną szyję i spływającemi po fałdach materyi, spiętej perłowemi agrafami, stała dumnie wyprostowana, ręce, przykryte do łokci purpurowemi bufiastemi rękawami, ujmowały olbrzymi wachlarz z białych piór i — moją szkatułkę na relikwie, stojącą na stole, nakrytym zielonym pluszowym kobiercem!

— Tak, to „donna in giallo!" — powtórzyła lady Muriel z nieukrywanem zdumieniem. — Na Boga! A pan skąd wie o tem, że ta postać w bieli przedstawia osławioną „damę w złotym brokacie"? Może mąż mój opowiadał . . .

— Nie, wcale nie, lady Muriel — odparłem wzburzony — nawet nie wiedziałem o istnieniu tego obrazu. Lecz mimo to poznałem ją — pozna łem na pierwsze spojrzenie — no bo jakżeż mógł bym jej nie poznać po wstrząsających wrażeniach, doznanych z jej powodu.

— Na miłość Boską, w imię rzeczy tajemniczych i cudownych — jakżeż mam zrozumieć pańskie słowa? — przerwała lady St. Bride, a słowa jej wypowiedziane były tonem tak trwożnym, że z prawdziwym wysiłkiem zapanowałem nad nerwami.

— Proszę mi wybaczyć — prosiłem — i to właśnie w imię rzeczy tajemniczych i — niesamowitych. Bo też to, co opowiem, w istocie nosi piętno cudowne, mistyczne, zwłaszcza, odkąd ujrzałem ten obraz. Początkowo nie miałem zamiaru opowiedzieć państwu tej historyi ze wszystkimi szczegółami, tak, jak ją przeżyłem, lecz obecnie czuję się zobowiązany do tego. Nie, nie teraz, ani tutaj — lecz aż powróci lord St. Bride, a ja zapanuję nad swemi nerwami o tyle, że będę mógł opowiadać systematycznie.

Lady Muriel wyraziła przyzwolenie skinieniem głowy. — Jakie to nadzwyczajne! — dodała, obrzucając mnie wzrokiem, pełnym tajonej obawy. — Bo trzeba panu wiedzieć, drogi hrabio, że mąż mój przez przypadek poznał życiorys i historyę oryginału i postanowił opowiedzieć ją panu. Legenda opisuje ją strojną w złocisty brokat i w królewskie klejnoty i w tym stroju „straszy" pono po zamku. Nie wiem, ile osób już ją widziało, czy też tak się im jeno zdawało; nawet ja sama spotkałam ją kilkakrotnie, ale być może, że na mnie działała w tym wypadku sugestya, czy moc wyobraźni. Nigdy nie mogliśmy tego pojąć, dlaczego podanie każe jej straszyć w sukni ze złotego brokatu — „lady in Yellow", jest niewzruszonem wierzeniem St. Bride Hall. Lecz i kwestyę jej sukni rozwiązuje dokument, znaleziony przez mego męża — jedynie mi styczność jej postaci pozostaje dla nas zagadką.

— Proszę mi opowiedzieć jako wstęp do mego i małżonka pani opowiadania, kto to jest właściwie, kto malował jej portret i jak on się tutaj dostał, — prosiłem, spoglądając na portret, jak urzeczony.

— Chętnie — odparła lady Muriel. — Usiądźmy zatem na tej kanapce naprzeciw obrazu, ponieważ oglądanie portretów i dzieł sztuki nuży. Tak, teraz nam wygodnie, nieprawdaż? A zatem: pierwowzór tego oto portretu zwal się za życia „Viri dis", czyli Yerde' lady St. Bride, urodzona donna Verde Spina z Pizy. Portret jej malował sławny portrecista piętnastego stulecia, mistrz Bronzino Bronzini.

Nazwisko znanego mi tak dobrze widma nie było dla mnie niespodzianką, lecz imię artysty wzbudziło we mnie kolosalne zainteresowanie. Bronzino nie należał do malarzy schlebiających modelowi. Nie zwykł odstępować ani na jotę od oryginału, malując z najwierniejszą dokładnością każdy szczegół. każdą właściwość ujemną lub dodatnią, a nawet w tym wypadku nie ukrył błędu, jaki posiadał szmaragd we włosach po lewej stronie. Kto zna obraz Bianki Capello w Ufficio we Florencyi, pendzla tegoż mistrza, tego uwag zapewne nie uszedł kontrast jej milutkiej twarzyczki i oczu Sfinksa; jego Eleonora z Toledo posiada wyraz oczu niesłychanie smutny. Również wyraz oczu monny Viridis uchwycony był z nadzwyczajną dokładnością; były to nagie, bezczelne oczy, nie silące się na zamaskowanie niesumiennej zuchwałości charakteru, spoglądające z ostrzegawczym błyskiem: „Strzeż się! Tnę jadowicie, jak wąż z  dżungli, czy mnie kto podrażni, czy nie, a ukąszenie  moje przynosi śmierć niezawodną. Żaden duch opiekuńczy nie uratuje cię, skoro ja cię ukłuję!" — Wyraziłem mą opinię w tym względzie, a lady Muriel przyznała mi racyę.

— O, tak, taką była zapewne! — wyszeptała ze zgrozą. — A skoro pozna pan jej historyę, zrozumiesz panie hrabio, dlaczego stare podanie każe jej „straszyć". Bo na szczęście posiadamy zmysł sprawiedliwości, który wymaga pokuty za grzechy, a jedną z form pokuty jest właśnie brak spokoju po śmierci dla duszy, obciążonej grzechami. Nawet przedmioty, które za życia były własnością lady Viridis, a które były lub są w naszem posiadaniu, napiętnowała „moc nieczysta" dziwnemi własnościami. Naprzykład sznur pereł — może nawet ten sam, który na portrecie okala jej śnieżną szy ję — jest jeszcze w naszem posiadaniu, lecz nikt go nie nosi, ponieważ stwierdzonem zostało, że ilekroć ustroiła się w niego któraś z żon lub córek rodziny St. Brida, zawsze zachorowała wśród objawów zatrucia. Dzisiejsza medycyna zapewne zdołałaby wyjaśnić tę zagadkę, lecz mąż mój wierzy święcie w tradycyjne przesądy swej rodziny i nie pozwolił mi nigdy ubrać tych pereł. I tak leżą i martwieją, o ile jeszcze nie zamarły zupełnie. Albo ta szkatułka, która była w naszem posiadaniu jeszcze do niedawna stosunkowo — niestety, już nie za moich czasów — była pono wspaniałem dziełem sztuki, lecz podanie utrzymuje, że „dama w złotym brokacie" tak zazdrośnie jej strzegła i z taką zawiścią prześladowała każdorazowego posiadacza, że w rodzinie naszej spowodowała dużo trwogi i zamieszania. Pan się zapewne śmiać będzie z tych niedorzecznych zabobonów — i ja się z tego śmiałam, jakkolwiek pewne podanie uzasadnia niejako te przesądy.

— Zupełnie nie mam zamiaru śmiać się — przerwałem — gdyż, jakkolwiek nie znam tej legendy, wiem, że jest aż nadto uzasadniona. Proszę, racz pani opowiadać dalej!

Lady Muriel spojrzała na mnie zatroskanym wzrokiem, a zdumienie jej graniczyło widocznie z przestrachem; wzdragała się też chwilowo opowiadać w dalszym ciągu, lecz po krótkim namyśle, sądząc zapewne, że umysłowo chorym należy ustąpić, aby nie drażnić ich i nie spowodować wybuchów szału, ciągnęła dalej swe opowiadanie: — Gdziekolwiek kasetkę ukryto, tam napewne zjawiała się dama w złotym brokacie, usiłując daremnie dostać ją w swoje posiadanie; niejednokrotnie nawet godziła na życie tego, kto miał kasetę w swej pieczy. Wielu mamy świadków, potwierdzających te fakta osobistem doświadczeniem, gdyż

o ile w naszej rodzinie nie zawsze znajdowali się amatorzy tego rodzaju przeżyć, często goście naszego domu ponawiali eksperyment z kasetką i ustnie lub nawet pisemnie potwierdzali prawdziwość tegoż. A w ich liczbie znajdowali się mężczyźni o silnych nerwach, kapłani i ludzie o głębokiej wiedzy, a wszyscy prawie utrzymywali, że dama w złotym brokacie rzucała się na nich i silnem uderzeniem pozbawiała przytomności. Ostatni, który osobiście to potwierdził, był to dziadek mojego męża; w niedługim czasie popadł w obłąkanie i zmarł. Niewiadomo jednakże, czy opowiadanie jego nie było skutkiem obłędu, czy też obłęd nie nastąpił skutkiem tego okropnego przeżycia. Osobiście przychylam się do pierwszej hipotezy, jakkolwiek utrzymała się straszliwa tradycya, że wszyscy, którzy odważyli się na eksperyment z kasetką, umierali wkrótce. Przypuszczam, że to jedynie przypadek, łańcuch przypadków, składających się na ową niesamowitą legendę. Krótko mówiąc, pięknej kasety nie nazywano inaczej, jak ponurem mianem „postrach zamku Bride". Wreszcie świekra moja położyła kres temu wszystkiemu — a było to jeszcze przed moim ślubem z lordem St. Bride, wówczas jeszcze wiskontem Mordanut. No tak — świekra moja miała naturę energiczną, pozytywną, oceniającą bardzo realnie wartość przedmiotów,, lecz bez zrozumienia dla idealnej wartości pamiątek, które nazywała „staremi gratami". Czy widziała kiedykolwiek „donnę in giallo", tego nie wiem, gdyż wspominanie upiora było w jej obecności najsurowiej wzbronione, a gdzie tylko podejrzewała najmniejszą szeptaninę w tym przedmiocie, umiała temu zapobiec, i to bardzo dosadnie i — dotkliwie. Lecz nawet harap nie poskromił ducha, który, nie bacząc na gwatłowne środki mojej świekry i na protesty jej stronników, a zwłaszcza jej gorliwej służki, ówczesnej kasztelanki, piastującej to stanowisko z dawien dawna, straszył dalej. A kasztelanka, bojąc się utracić miejsce, wmawiała świekrze, że niema żadnego ducha, a jedynie głupia zabobonna czeladź rozpowszechniała płotki; to też kto tylko ze służby utrzymywał z uporem, że jednak widział damę w złotym brokacie, bywał bez pardonu wydalony. Wreszcie świekra postanowiła usunąć z murów naszego zamku osławiony „postrach Brides Hall", i gdy kasztelanka, już w późniejszym wieku, wyszła zamąż, otrzymała w darze ślubnym — naturalnie bez wiedzy lorda St. Bride — właśnie ową osławioną kasetkę. Niestety, nie mogła jej dodać upiora lady Virididit, który krążył dalej po Brides Hall, widziany przez wiele osób — a co najciekawsze, to to, że świekra moja, która dopiero przed zgonem przyznała się do swego czynu, nabrała wstrętu do zamku Brides Hall i opuściła go raz na zawsze. Utrata rodowej pamiątki dotknęła bardzo przykro lorda St. Bride, który, oddawszy pod wyłączną opiekę swej żony ów klejnot sztuki, przypuszczał, że kasetka jest w bezpiecznem przechowaniu, gdy nagle dowiedział się, że ta drogocenna pamiątka raz na zawsze przepadła; gdyż nawet na ślad kasztelanki nie można było natrafić. Przypuszczam, że albo umarła, albo też miała swoje powody ku temu, by wogóle nie przypominać się swym dawniejszym chlebodawcom; osobiście wierzę w to ostatnie, ponieważ znalazły się dowody, że stara sługa umiała bardzo sprytnie tłustemi kąskami z pańskiego majątku zabezpieczyć się na przyszłość. Przypuszczam również, że świekra moja na własnej skórze przekonała się o prawdziwości starej legendy i dlatego nabrała takiego wstrętu do BridesHall; była jednak zbyt dumną, by za życia przyznać się do pomyłki lub do fałszywego postępowania, wolała raczej zabrać swą tajemnicę do grobu, aniżeli przyznać się do niesprawiedliwych uczynków. Otóż i koniec wstępu do historyi damy w złotym brokacie, kochany hrabio; dalszy ciąg opowiadania pozostawiam memu mężowi. Widzę, że już późno; myślę, że czas zakończyć na dzisiaj nasze oględziny.

Wstała, a ja podziękowałem uprzejmie za interesujące wiadomości.

— Pozwoli mylady, że zadam jedno jeszcze pytanie. Czy przypadkiem kasztelanka owa nie nazywała się Bridget Jones, pochodząca z Pembroke i czy nie poślubiła Holenderczyka, nazwiskiem Hee rengracht?

Lady Muriel załamała ręce z podziwu. — A panu skąd to wiadome? — wykrzyknęła.

— To tylko przypuszczenie — odparłem, uśmiechając się mimowoli, — ponieważ w spuściźnie po pewnej staruszce tegoż nazwiska, w malutkiej, holenderskiej mieścinie, znalazła się zupełnie takaż sama kasetka, która obecnie jest w mojem posiadaniu. A nawet znowu przywędrowała do St. Brides Hall, i to właśnie ja ją przywiozłem.

Lady Muriel opadła na kozetkę. — Nie, to wprost niesłychane, niepojęte! — wyszeptała zdumiona. — Otóż — mogę na pańskie pytanie odpowiedzieć twierdząco. Tak rzeczywiście brzmiało nazwisko kasztelanki, którą mój mąż poszukiwał usilnie, z użyciem wszelkich sposobów — niestety bezskutecznie, — pragnąc koniecznie odzyskać drogą ku na utraconą pamiątkę. Zapewniam pana, że odradzałam mu, jak mogłam, urzeczywistnienie tego zamiaru. Bo też co za cel miałoby odzyskanie tej niesamowitej kasetki? Na cóż drażnić węża, który zasnął — chyba w tym celu, aby ukąsił. Lecz od chwili, w której mąż mój znalazł papiery, o których panu już wspomniałam, myśl odzyskania kasetki opanowała go niepodzielnie. A teraz pan, właśnie pan sprowadza do nas „postrach St BridesHall!". Nie, doprawdy, możnaby po tem wszystkiem uwierzyć w cuda, w nieprawdopodobieństwa!

— Ach, co prawda, wierzę w tzw. cuda, odkąd uzyskałem ów relikwiarz — odparłem szczerze. — Po tym dziwnym splocie dziwniejszych jeszcze wypadków wiara ta jest silniejsza odemnie, uległem jej niejako pod przymusem, nie znalazłem bowiem innego wyjaśnienia wypadków, które przeżyłem. Otóż, mylady, to mój wstęp do sprawozdania, którem chciałbym poprzedzić opowiadanie małżonka pani.

Raz jeszcze spojrzeliśmy w oczy aż nazbyt naturalnego, prawie że plastycznego portretu lady Viridis — i udałem się, poprzedzany przez moją uprzejmą gospodynię do zamieszkiwanych apartamentów zamku. Drogę tę odbyliśmy w milczeniu; przechodząc przez wielką salę biesiadną, lady Muriel zatrzymała się:

— Panie hrabio, przypatrz się pan dokładnie tej oto sali i zapamiętaj ze szczegółami to środowisko, które stało się sceneryą ostatniego aktu ponurego dramatu „lady in Yellow". Na środku stał tenże stół, który pan widzi obecnie; okna tej sali wychodzą na dziedziniec zamkowy, wówczas nie zamknięty jeszcze nowszem skrzydłem w stylu Tu dorów. A teraz chodźmy stąd, gdyż dziwnie tutaj chłodno i nieprzyjemnie. Ilekroć zajdę do tej olbrzymiej świetlicy, ogarniają mnie przejmujące dreszcze, nawet gdy radiatory rozgrzane są do czerwoności, a na dwóch olbrzymich, starodawnych kominach płonie istnie piekielny ogień. I nie tylko ja sama odnoszę takie wrażenie; wiele już osób przyznało się do tego, a ludziom zabobonnym mogłoby się zdawać, że to duchy gości owej okropnej uczty sprowadzają na żywych te dziwne, niewytłumaczone drżenie. Nieraz, siedząc na naczelnem miejscu podczas uroczystego przyjęcia, widzę, niby Makbet, ducha Banka, damę w złotym brokacie, u strojoną w swe najpiękniejsze klejnoty, siedzącą ze mną przy jednym stole. Lecz zjawy te nie harmonizują ze złotem słońcem, świecącem obecnie tak wesoło! Chodźmy więc!

Skoro w godzinę później zjawiłem się na obiedzie, lord St. Bride wystąpił żywo na moje powitanie.

— Ależ to nadzwyczajne historye, które opowiada mi właśnie moja żona! — zawołał. — Jestem formalnie osłupiały ze zdumienia! Nie bierz pan za złe mojej żonie, że się przeraziła pańskimi słowy, gdyż nie wspomniałem jej zupełnie o tem, że pan zna naszego familijnego upiora. Nie, to doprawdy nie do pomyślenia, że pana, jako nie należącego do naszego rodu, zaplątał los w nasze rodzinne afery, i że posiada pan legendarny „postrach St. Bride Hall"! Doprawdy, giniemy z ciekawości usłyszenia bliższych szczegółów tej nadzwyczajnej historyi!

— A ja niemniej ciekaw jestem dziejów damy w złotym brokacie — odparłem z tymsamvm zapałem.

Tymczasem zapadł wieczór, zanim zdążyliśmy zacząć nasze opowiadania, gdyż zaraz po czarnej kawie odbyliśmy dłuższą wycieczkę powozem, by odetchnąć wybornem powietrzem okolicznych pól i lasów. Po powrocie, zaledwie zasiedliśmy do herbaty, zjawili się goście z sąsiedztwa, a skoro ci udali się do swych domów, nie starczyło już czasu na opowiadanie przed kolacyą. Dopiero po wieczornym posiłku, który angielska arystokracya spożywa zawsze uroczyście we fraku i białej krawatce, zaś panie w wieczorowych toaletach, udaliśmy się do biblioteki, jakby stworzonej na milieu takiej nastrojowej pogawędy o przeszłości, a lord St. Bride wyjął ze starej szafy tekę, wypełnioną staremi papierami. Ja zaś udałem się na chwilę do mojego pokoju, skąd przyniosłem osławiony relikwiarzyk, który St. Bride nie bez wzruszenia rozpoznał, jako tak usilnie poszukiwaną pamiątkę. Lady Muriel nie widziała nigdy jeszcze oryginału kasetki, znała jej wygląd jedynie z reprodukcyi na portrecie, toteż zachwyt jej nad prześlicznem włoskiem arcydziełem był bardzo szczery, jakkolwiek mieszał się z nim pewnego rodzaju bojaźliwy niepokój.

Zacząłem więc opowiadanie przygód, przeżytych od czasu nabycia relikwiarza aż do przyjazdu do St. Bride Hall; wyraziłem również opinię, że niesamowitość „postrachu St. Bride Hall" już się wyczerpała z chwilą, gdy spełniło się życzenie ducha damy w złotym brokacie, to znaczy, gdy relikwie wróciły do relikwiarza. Wątpiłem, czy mój przyjaciel i jego małżonka uwierzą w prawdę mych relacyi — czy może zapatrywać się będą na te przygody, jako na fantasmagorye maniaka na punkcie zabytków przeszłości.

— Czy ja panu wierzę!! — zawołał lord St. Bride podniecony. — Ależ naturalnie; wszystko, co pan nam opowiedział, drogi przyjacielu, nie ulega najmniejszej wątpliwości! Wszakże zgadza się wszystko słowo w słowo z każdym szczegółem naszej tradycyjnej legendy, której pan nie znał przed nabyciem relikwiarza. Kwestye cudowne, niepojęte istniały zawsze i istnieć będą aż po kres wszechrzeczy, a to, co można przyjąć jako wyjaśnienie zagadek, jest, było i będzie — łataniną, nieudolną łataniną. Wiemy to tylko bezsprzecznie, że — nic nie wiemy, wiedzieć nie możemy o tem, co znajduje się poza tajemniczą furtą graniczną, zwaną śmiercią. A teraz drogi hrabio posłuchaj pan wzajem mego opowiadania. Nie mieliśmy o lady Viridis żadnych konkretnych wiadomości, prócz kilku suchych dat, zawartych w naszych kronikach familijnych. Wedle tychże przodek mój Mordanut Francis, lord St. Bride, młodszy syn lorda Jonatana poślubił w r. 1580 szlachciankę włoską Viridis, czyli Verde Spina, córkę możnego patrycyusza i lat dwadzieścia cztery, narzeczona zaś była o trzy lata młodszą. Mordanut St. Bride odziedziczył majorat a z nim tytuł lorda po śmierci starszego brata i rozpoczął w roku 1582 rządy w swojej baronii — mianowicie dobra St. Bride zaliczył dopiero później Karol I. do rzędu hrabstw. W jesieni tegoż roku umarła lady Viridis, a bezdzietny wdowiec ożenił się w trzy lata później z hrabianką irlandzką. Oto suche, beztreściwe daty — jakaś romantyczna, tragiczna historya kryje się poza niemi! Ani kropla jej krwi nie weszła w żyły późniejszych lordów St. Bride — a jednak krew jej splamiła nasz ród. Ustna legenda przynosi nam o jej życiu niepewne, mgliste i oderwane szczegóły, które nie dają żadnego relatywnego objaśnienia, dlaczego upiór „lady in Yellow" błądził przez tyle wieków po tym domu. Fakt to dziwny, zdumiewający, że ciężkiem wiekiem milczenia przytłoczyli współcześni pamięć zdarzeń, towarzyszących jej życiu i śmierci. Krótkie było istnienie jej w Anglii, jeszcze krótsza pamięć o niej; żadna z moich prababek nie opowiadała o niej przy kądzieli swym wnukom i tak hi storya lady Viridis utonęła w mroku wieków i niepamięci; najmniejszy promień światła, objaśniający tę dziwną legendę, nie przedarł się z tych czasów, o których wiemy, zazwyczaj prawie wszystko. Żadnego listu, żadnego dokumentu, będącego komentarzem legendy nie znaleziono w papierach rodzinnych; przechował się jedynie notaryalny opis wiana, które wniosła, znaleziony przez mego dziadka, który szukał śladów jej życia na naszym zamku. Opis ten świadczy o kolosalnym majątku narzeczonej, zawartym głównie w klejnotach. Jest tam również mowa o szacie z jedwabnego złocistego genueńskiego brokatu, bogato naszywanej złotem i drogiemi kamieniami, której rękawy rozcięte odsłaniają spód z fiołkowego atłasu; dalej napotykamy pozycyę, opisującą „relikwiarz, rżnięty w kości słoniowej, bogato zdobny w sztukaterye ze złota i srebra, wyłożony szkarłatnym aksamitem, a zawierający święte szczątki rozmaitych męczenników za wiarę świętą". Spis zawiera również wzmiankę o „konterfekcie, kunsztownie wedle natury wykonanym, pendzla sławetnego mistrza Bronzino Bronzini w mieście Florencyi", jakoteż wiele mebli staroświeckich, jak stoły składane z marmurowymi blatami, skrzynie, komody, rzeźbione szafy itp., które nie przechowały się aż po dziś dzień, względnie nie znaleziono ich w zamku. Trudno, wojny domowe zniszczyły niejedną pamiątkę przeszłości, a i tak za cud poczytać to można, że Brides Hall zaszanowały „golone łby" Cromwella i nie wyrabowały doszczętnie.

Tak więc zagadka, dlaczego dama w złotym brokacie wystraszała z Brides Hall swoich i obcych, pozostała nierozwiązana. Również tajemnicą pozostało, na jakiej podstawie tylu naocznych świadków rozpoznawało na portrecie lady Viridis w białej szacie niewinności straszną „lady in Yellow" i dlaczego kasetka, zawierająca relikwie święto w związku z damą w złotym brokacie, stała się upiornym postrachem zamku.

Przed rokiem przedsięwzięto naprawę dachu naszego kościoła i w tym celu musiano wyprzątnąć poddasze. Znaleziono tam całe skrzynie najrozmaitszych starych szpargałów, przechowywanych tamże przez długie stulecia z powodu braku pomieszczenia w zamku. Nasz „rektor" czyli proboszcz jest namiętnym miłośnikiem starych dokumentów, w których szpera z istotnem zamiłowaniem. Pod zakurzonym stosem najrozmaitszych bezwartościowych dzisiaj zapisków i aktów znalazł manuskrypt swego poprzednika w urzędzie, przewielebnego Samuela Boswella, z roku 1583; przyniósł mi natychmiast znaleziony dokument, wiedząc, że zawiera epizod historyi naszego rodu, jakkolwiek nie tyczący mnie bezpośrednio, to jednak posiadający dla mnie wielką wartość. Historya ta zainteresuje każdego miłośnika renesansu jako dosadna ilustracya owej epoki, oświetlająca ją aż nadto jaskrawie. O ile się nie mylę, manuskrypt ten wyjaśnia zupełnie wyraźnie, w sposób zgoła nieoczekiwany tło historyczne, na którem uwypukla się osłoniona dotychczas najciemniejszą tajemnicą postać damy w złotym brokacie.

O tak, rozjaśniona czerń tajemnicy. Przepisałem manuskrypt czcigodnego Samuela Boswella i dam go  panu do przeczytania, w zmodernizowanej nieco formie; ciemne zagadkowe ustępy, jakie dokument dotychczas jeszcze zawierał, wyjaśniło pańskie opowiadanie, czyniąc z legendy całość prawdziwą, logicznie w szczegółach powiązaną. Proszę osobiście przeczytać ten głos z za grobu naocznego świadka tragicznych wypadków, a pogłębi pan wrażenie, które moja kiepska prelekcya napewno osłabiłaby. A przytem nie pora już na to, gdyż jest już zbyt późno".

— „O ile pan chce posłuchać życzliwej rady, nie jestem za przeczytaniem tej straszliwej historyi dzisiaj jeszcze" — dodała lady Muriel. — „Mąż mój czytał mi ją onegdaj wieczorem, a rezultatem tego nocnego ślęczenia nad tym dziwnym rękopisem była noc nieprzespana i migrena nazajutrz. Rozdziały z historyi kultury Odrodzenia to za żywy pokarm duchowy dla nerwów ludzi dwudziestego wieku. Nasze dzisiejsze ustawy nie są wprawdzie doskonałe, jednak dzięki Bogu inaczej zapatrują się na poczynania niecierpliwych spadkobierców i stają się dla nich mocno niewygodne".

Nie, nie usłuchałem przyjacielskiej rady lady Muriel — niepodobna mi było oprzeć się tak ponętnej pokusie, by wreszcie znaleźć odpowiedź na tak długo i męcząco nurtujące mnie pytania „dlaczego". Zaledwie zamknąłem za sobą drzwi mojego pokoju, rzuciłem się na manuskrypt z chciwością człowieka, dręczonego niepokojącą tajemnicą i nie samowitemi przeżyciami. Słońce zwycięskie wzeszło na nieboskłony i oświeciło mnie brutalnie, u kazując zwierciadłu moją szarożółtą, niewyspaną fizyonomię; drżał we mnie każdy nerw, usta otwierało spazmatyczne ziewanie, a cała zmiętoszona postać przedstawiała się nader komicznie we fraku i białej krawatce; nie znalazłem nawet chwilki czasu na przebranie się. Lecz jakżeż dziwić się można człowiekowi z mojemi namiętnościami i przeżyciami! Rozsądek?! Nie zamieniłbym się za nic z osobnikiem o rybim temperamencie, który trzymając w ręce sznur zasłony, potrafi poskromić swoją ciekawość i odsłonić tajemnicę dopiero nazajutrz.

Oto, co przeczytałem owej pamiętnej, nieprzespanej nocy:

„Ja, Samuel Boswell, D. D., proboszcz parafii St. Brides, czuję się ku temu powołany, aby spisać wiarygodnie i szczegółowo wypadki, zaszłe owej pamiętnej nocy 17 Septembris, Anno Domini 1582 na zamku mego patrona, zacnego i jaśnie wielmożnego lorda St. Bride, a świadectwo one stwierdzam poninie własnoręcznym podpisem, ja koteż sigulum kościelnem, a to z następujących a ważkich powodów: ponieważ primo tuszę, że memu JWielmożnemu zwierzchnikowi wyświadczę tem oto zeznaniem znaczną przysługę, secundo ponieważ odezwały się we mnie głosy sumienia, podające w wątpliwość legalitas owych wydarzeń których świadkiem naocznym Opatrzność być rni naonczas zezwoliła. Być może, że one głosy sumienia złudne są i bez podstaw; gdyby iednakże znaleźć się mieli jakowiś oskarżyciele przeciw memu czcigodnemu patronowi, ten oto dokument niechaj zaświadczy o jego zacności nieposzlakowanej i sprawiedliwości niezłomnej".

Ażeby akt z dnia 17 września A. D. 1582 uczynić zrozumiałym, muszę przytoczyć go w całości i przytoczyć szczegóły, poprzedzające dramat właściwy.

Na wiosnę r. p. 1580, gdy dopiero krótki czas pełniłem obowiązki duszpasterza parafii pod patronatem św. pamięci Jonatana, ósmego lorda na baronii St. Bride, tenże w podeszłym będąc już wieku, sprawował rządy wraz ze swą szlachetną małżonką lady Katarzyną i córką jedyną z tegoż sta dła, najmilejszą panienką Brygitą, mając swą re zydencyę na zamku St. Brides. Najstarszy syn i spadkobierca, sir Filip, zajmował wysoki urząd posła Jej Królewskiej Mości przy którymś z dworów niemieckich, młodszy zaś, noszącv naówczas jeszcze miano master Mordanuta St.Bride, sprawował funkcye dworskie na dworze Królowej (którą oby Bóg miał w swej opiece). W owym czasie wyprawione zostało poselstwo na dwór wielkiego księcia Florencyi, Franciszka I. i to w ja kiejś specyalnej misyi. Trzeba więc było dobre chęci W. Księcia zjednać sobie zręcznym komplimen tem dla drugiej małżonki tegoż, Wenecyanki Bian ki Capello. Jak przystało, na czoło onego pocztu samych zacnych kawalerów wysunięty został master Mordanut, drugi syn mego ówczesnego pana patrona, a zaszczytne to zlecenie uważano sobie, jako specyalną łaskę miłościwej królowej. Na swoje nieszczęście, jak się ośmielam mniemać, mimo, iż wielu naonczas uważało wypadek ten za szczęście niezmierne, poznał master Mordunt we Florencyi pewną szlachetnie urodzoną damę z Pizy, a mianowicie wielmożną donnę Viridis, trzecią z córek możnego i bogatego bankiera Leona Spina. Ogień Amora na widok przecudnej patrycyuszki tak strzelistym z serca jego wybuchnął płomieniem, że niezwłocznie poślubił przedmiot swego uwielbienia. Jak się zdaje — a na stwierdzenie przypuszczeń moich liczne znalazłem później dowody — tak patrycyusz Leone Spina, jako i córka jego byli podówczas tego mniemania, że master Mordanuta za głównego spadkobiercę majoratu uważać należv, zaś master Mordanut nie tylko że nie starał się obalić tego błędnego wyobrażenia o swojem stanowisku, lecz przeciwnie, utwierdzał ich w tem przekonaniu, tusząc, iż tym sposobem łacniej uzyska przyzwolenie rodziców panny na poślubienie wybranej swego serca, co Było uczynkiem potępienia godnym i stało się wkrótce źródłem wszystkich nieszczęść poniżej opisanych. Co prawda, nigdy mi tego nie wyznał, lecz w akcie zaślubin w katedrze pizańskiej oznaczony jest najwyraźniej tytułem „panującego na baronii St. Brides" czyli ,,dominusa Santa Brygitta" — a znaczy to więcej, niźli spadkobierca. Być także może, że pomyłka ta wypadła jedynie skutkiem nieporozumienia, ponieważ kawaler Mordanut nie posiadał znajomości języka italijskiego, oni zaś nie władali mową angielską. Porozumiewali się zaś za pomocą łaciny, którą pan mój władał jak prawdziwy uczony, umiejętność tę podnieść należało takoż u donny Viridis, podobnie jak i u innych zacnych białogłów, z naszą miłościwą królową (którą Opatrzność niechaj ma w swojej pieczy) na czele.

Master Mordanut sprowadził swą młodą małżonkę do gniazda ojczystego, bowiem Jej Królewska Mość nie rada widziała w swem otoczeniu dworzan zaślubionych, a którzy ulegli woli serca i węzłem małżeńskim się spętali, gwoli przypodo bania się miłościwej królowej zmuszeni byli pozostawiać w domu swe żony. Niechętnem okiem po glądała Jej Królewska Mość na dawnego swego faworyta, jako że ten uczynił ten krok stanowczy bez Jej najwyższego zezwolenia, ani nawet bez zapytania się o takowe — a skoro porówna się i zastanowi, jak ostro i bez jakichkolwiek skrupułów karała Najjaśniejszą Pani tego rodzaju wykroczenia, odbierając najwyższym dekretem nadane dobra lub też naznaczając kłopotliwe kary pieniężne, przekraczające niejednokrotnie możliwość płatności, łacno da się wywnioskować, że master Mordanut został ponad wszelkie spodziewanie ukarany bardzo łagodnie, będąc jedynie milcząco zwolniony ze służby dworskiej — a wyszedł na tem doskonale, zważywszy, że Miłościwa Królowa mogła odebrać popadłemu w niełaskę St. Brides Hall, kąsek nawet dla monarchini bardzo tłusty i ponętny. Należy zatem stwierdzić, że całą tę aferę z rozmysłem potraktowano na dworze bardzo pobieżnie. Być także może, iż hojny podarek tak łagodząco podziałał na Jej Królową Mość, nie należy bowiem ukrywać istoty rzeczy — a to celem dokładniejszego oświetlenia rzeczywistości, że miłościwa królowa, którą niechaj Opatrzność ma w swojej pieczy, ma wielką, czysto ludzką a prze dewszystkiem wszem białogłowom właściwą słabość do świetnych klejnotów i cudnie tkanych ma teryi.

Nie zważając jednakowoż na moje czysto osobiste przypuszczenia świadczę w dalszym ciągu, że młodą lady przyjęto na zamku St. Brides z iście królewskim przepychem, a jak monarchini udzielna występowała wobec nas wszystkich dumna Włoszka, starając się zaimponować wspaniałością strojów, bądźto wielkopańskiem obejściem się. Otoczenie swe traktowała młoda pani tak wyniośle, jakgdybyśmy nie istnieli dla niej, chyba jako proch marny. W życiu mojem nie widziałem osoby z takiemi fumami. Boże mnie broń od niesprawiedliwego sądu ze względu na obce pochodzenie mistress Viridis, nie, nie jestem człowiekiem, któryby zdolen był kierować się w swoich potępieniach takiemi małostkowemi przyczynami; lecz nawet jej powszechnie sławiona uroda nie znajdowała u mnie aprobaty. Bo i jakżeż zwać piękną osobę, której oczy świecą się tak niesamowicie, że aż niemiłe wrażenie muszą wywołać w duszy każdego, kto bodaj raz w nie spojrzał; jarzyła się w nich złość okrutna, twardość a srogość serca, nie anielska niewinność, odzwierciedlająca niepokalaną biel dziewczęcej duszyczki, jak przystało na dziewicę tak szlachetnego rodu i wieku zarania. W ogólności nadawała sobie mistress Viridis maniery pani zamku St. Brides i to tak górne i wyniosłe, że wkrótce powstały mnogie i rozmaitej natury niesnaski między nią a lady Katarzyną i z czasem przybrały tak ostry charakter, iż zdało się, jakoby dotychczas panujący błogi spokój porzucił raz na zawsze zamek nieszczęsny. Master Mordanut zbyt silnie usidlony był pętami miłości dla młodej żony, by znalazł w sobie hart ducha i energię, mogącą tym złośliwym i niecnym poczynaniom kres położyć; lord Jonatan zbyt był wyczerpany burzami politycznemi, szar piącemi bezustannie dnie żywota jego i z tej przyczyny nazbyt łaknął wypoczynku, trudno zatem było wymagać od znękanego starca, by z młoda synową wojnę zwycięską rozpoczynał. Zaś lady Katarzyna zbyt czuła się pokrzywdzoną w swych niezaprzeczonych prawach pani domu, aby bez uszczerbku dla swej godności ustępować przybyłej: ma się rozumieć, że mistress Brygida mimo wrodzonej sobie anielskiej łagodności stała po stronie swej macierzy.

Miły Boże, cóż to były za czasy! W kilka miesięcy po przybyciu młodej małżonki nadeszły skrzynie z wyprawa i wianem, a trzeba przyznać, że było to wiano królewskie, nota bene, o ile nawet królewnej dadzą rodzice tak świetne i bogate. Przysłano zaś te skarby na własnym okręcie patrycyu sza Leone Spina pod osobistem kierownictwem męża zaufania bogatego bankiera, niejakiego messer Romeo delia Fontana, bardzo szlachetnego rodu, jak mi opowiadano, przytem młodzieńca o aparycyi Acollina. Mimo swej iście boskiej urody młodzian ów miał w sobie coś niemiłego i odpychającego zarazem, gdyż poza czarującą postacią czaiła się podłość charakteru. Okazało się, że sąd mój o nowym przybyszu miał wszelka racyę bytu; ja zaś na pierwszy rzut oka osądziłem go jako istote fałszywą, zdrajcę i przedawczyka, a w dodatku tchórza. A jednak messer Romeo oczarował dwór cały rycerskością obyczajów, de likatnemi manierami i sztuką zabawiania wielce uczoną i zajmującą konwersacyą, w którą umiał przyodziać ten nie w ciemię bity, sprytny Italij czyk, umiejący posługiwać się także mową angielską, znał sztukę przystrajania się w maskę fałszywej skromności, która ujmywała dlań osoby niedoświadczone.

Zdało się, jakoby master Romeo był częścią nieodłączną wiana mistress Viridis, bo skoro odpłynął okręt messere Spina, pozostał piękny Włoch na zamku St. Brides Hall, pozornie nie zamyślając opuścić dworu swej krajanki. Ma się rozumieć, że na pozostanie swe znalazł łatwo pozór, a mianowicie został mianowany sekretarzem mistress Viridis. Wielka szkoda, iż nie oznajmiła małżonkowi swe  mu zamiaru mianowania ministrów swych spraw wewnętrznych i zewnętrznych! Sekretarius był jej potrzebny, patrzcie ją! Czy słyszane to rzeczy, by szlachcianka pospolita, nie zajmująca się polityką dla spraw swych sekretarza używała! Lecz wnet znalazła się eksplikacya dla tych zgoła niewidzianych praktyk: oto mistress Viridis układała wiersze, układne a wytworne rymy w mowie italijskiej i łacińskiej, przekładała na język włoski z łaciny pisma uczone, tak świeckie jako i duchowne, a sekretarza rzeczą było dzieła te spisywać, numerować i układać w porządku. Zwykle działo się tak, iż każdorazowy proboszcz trudnił się dzieł przepisywaniem i w taki sposób dwór w łaskawości swój wyokrąglał szczupłe prebendy kapłana; teraz jednak odrzucono starodawny obyczaj i Włoszka musiała mieć specyalnego sekretarza dla swej uczonej persony!

A zresztą nie mogłem na żaden sposób zwalczyć podejrzenia, że między obojgiem cudzoziemców istniało jakoweś tajemne porozumiewanie się. Ale na czem ono się zasadzało, trudno mi było wymiar kować. Bo ilekroć przy takowem podejrzeniu wchodzi w grę młoda kobieta, niepospolitej urody i młodzian, mogący pod względem aparycji nawet z Adonisem iść w paragon, łacno nasuwa się domysł, iż chodzi tutaj o grę miłosną, w której serce i wdzięki ujarzmionej nagrodą są dla zwycięzcy. Nie wiem zaprawdę, czemu to wyjaśnienie nie zdało mi się w tym wypadku trafne. Bo tak prawdą a Bogiem, w jakim celu Włoszka poślubiła master Mordanuta, skoro starczyło jej palcem jeno skinąć, aby wyjść za swego Romea? Czyżby wola rodzicielska stanowić miała przeszkodę dla połączenia się serc kochających? Być to mogło, iż messer Romeo wydał się rodzicielom panny zbyt małoznacznym zalotnikiem, zwłaszcza, iż mówiono mi, jakoby istotnie nie posiadał prócz świetności rodu żadnych dóbr ziemskich.

Wszak wypadki takowe zwykły się co dnia zdarzać. Czemuż zatem messer Spina wraz z małżonką wilka nasłali na owieczkę miast pasterza, dając sposobność córce swej do igrania z ogniem miłosnych zalecanek odpalonego konkurenta? Nie? — trudne to było do wiary, a przynajmniej wydała mi się ta gra ze strony rodziców wielce lekkomyślna lub nieprzystojna, a nawet, że tak rzekę haniebnie niesumienną. A jednak, skoro porozumienie miłosne, wydające mi się nieraz zupełnie pewne łączyło doprawdy messer Romea i mistress Viridis, w takim razie rzeczywistość niejedno krotnie obalała sąd mój, gdyż często podchwytywałem takie spojrzenia tych dwojga, któremi się wzajemnie obrzucali, iże łacniej porównać je można było do dwu ostrz sztyletów, zimnych i lśniących, któremi napaść się chcą wzajemnie dwaj srodzy przeciwnicy, aniżeli do czułych wzroków parki miłosnej. A w błyskach źrenic widziałem nieraz dziwną, mieszaninę groźby ostrzegawczej z niedowierzaniem w parze — zaś w jego czarnych oczach często rozbłysnął płomień, niby namiętność pożądania, lecz często czytałem w nich tchórzostwo i chytrość podstępną, lecz nigdy ogień i tkliwość miłości. Cóż u licha zatem łączyło tych dwoje? Na pewne nie moją rzeczą było dochodzić tego i badać — a jednak nie mogłem się przemóc, by bacznie tych dwojga nie obserwować.

Dnia pewnego, gdy w sprawach urzędowych lord Jonatan raczył powołać mnie do siebie, po kon ferencyi opuściłem zamek drożyną, wiodącą przez mały ogród kwiatowy; w tem ujrzałem mistress Viridis, stojącą w oknie piętra, zaś przy szpalerze na dole stał sekretarz i słyszałem, jak szeptem wypowiedział te słowa: „Quousque tandem"?. Zaś ona uszczknęła z drzewa, zaglądającego listowiem do komnaty, zieloną gałązkę i odparła w mowie zręcznie a żartobliwie rzuciła gałązkę prosto w cudne oblicze młodziana, wzniesione ku niej wdzięcznie. Wtem spostrzegli mnie obydwoje i messer Romeo pokłonił mi się grzecznym, dworskim dygiem, zamiatając gałązkę piórami kapelusza, zaś mistress Viridis niby z łaski skinęła mi wyniośle głową. Tak dumnie i niedbale ani królowa (którą oby Bóg miał w swej pieczy) nie obeszłaby się z moją osobą. No, bo naturalnie: cóż łączyć mogło tę oto Włoszkę ze skromnym, ubogim proboszczem?

Co prawda, to słowa, wyrzeczone przez tych dwoje mogły mieć sens zgoła niewinny i mało znaczący, lecz nie chciało mi się jakoś w to wierzyć. Jakieś odrębne, swoiste znaczenie miał ton zapytania, skierowanego do pani swego serca, jak mi się naonczas zdawało. We wyczekiwaniu odpowiedzi na dziwne to pytanie dawał się odczuć jakiś pierwiastek złowróżbnej zapowiedzi czegoś niesłychanego, co napełniało serce moje niemiłem przeczuciem. Sam nie zdaję sobie z tego sprawy, czemuż to takie właśnie, a nie inne myśli obudziły się we mnie, a ilekroć w dniach następnych widziałem Włocha, towarzyszącego swej pani, zawsze nasuwało mi się przywidzenie, jak piękne usta Ro mea szepcą zawsze to samo pytanie bez odpowiedzi: „Jak długo jeszcze"?

Lecz nietylko swoją dumną osobę, królewskie wiano i pięknego sekretarza przywiozła z południa mistress Viridis do zamku St. Brides — na krótko bowiem po jej przybyciu zjawił się gość straszliwy, a zgoła poprzednio nie znany w St. Brides Hall — gość niemiłosierny i okrutny, któremu dano imię: czarna śmierć!! — Wprawdzie wydało mi się to niesprawiedliwem i krzywdzącem, by łączyć w wyobraźni ten straszliwy bicz Boży ze zjawieniem się mistress Viridis, gdyż cóż ona temu była winna? Czy to raz Bóg zseła na ludzi plagi rozmaite, których człek śmiertelny wcale nie jest i być nie może przyczyną? Lecz taka już pozioma natura ludzka, iż z pozorów łacno a chętnie wypadki się osądza. A że przed przybyciem Włoszki nikomu ani się śniło o takiej straszliwej słabości, więc tez snuła się z tego konsekwencya: — Boże mnie chroń od krzywdzących podejrzeń — że młoda pani przywiozła to nieszczęście!

Najsamprzód „czarna śmierć" kres położyła niesnaskom między świekrą a synową i to tak nagle, iże się ani kto spodział, a już pewnego pięknego dnia lady Katarzyna leżała w swej gotowalni zimna i sina. Służka, która co tylko wniosła do pokoju, jak co dnia, napój poranny w postaci ciepłego mleka krowiego prosto od udoju, nalazła ją martwą na łożu, z sinym odbłyskiem na poczerniałem obliczu, a ponieważ wybiegła przez cały dom z okrzykiem pełnym grozy: „Na pomoc! Na pomoc! Czarna śmierć zabrała mylady!" — choroba pozostała przy tem straszliwem nazwaniu, zwłaszcza, że i medicus nadworny pokiwał głową, nie domyślając się, jaka to choroba zmogła tak nagle będącą w sile wieku lady Katarzynę. Długo jeszcze naukowa ta łamigłówka trapiła uczonego męża, który na żaden sposób nie mógł fachowo nazwać tajemniczej choroby. A ponieważ nazwanie takie czy owakie nie przywróciłoby do życia zacnej pani Katarzyny, nikomu nie rozchodziło się zbytnio o to, jak tę słabość fakultet medyczny w przyszłości określi. Tai wiele już ludzi zmarło na śmierć nagłą, a ci, którzy w żalu i smutku pozostali, zgoła nie troszczyli się o to, jak się przyczyna zgonu po łacinie zwać będzie!

No tak, już się stało lecz zgon ten stanowił

cios okrutny dla całej rodziny, a nawet dla wszystkich ubogich mieszkańców baronii, którym zmarła była opiekunką najtkliwszą, zawsze rada otrzeć łzy wdowom i sierotom i nie szczędzić środków ku pomocy opuszczonym i nieszczęśliwym. Tym miłosiernym poczynaniom kres położyła młoda pani, obejmująca berło rządów gospodarczych. Budżet na uczynki szlachetne ograniczyła do minimum, zabroniła z kuchni wydawać obiady wieśniakom ubogim lub chorym, jak to dotychczas bywało we zwyczaju na St. Brides Hall— zaś o tem, by sama skierowała swój krok wyniosły do chat wieśniaczych celem niesienia pomocy nieszczęśliwym, jak to za życia czynić zwykła lady Katarzyna, mowy być nie mogło. To też najżyczliwsi ludzie nie czuli sym patyi dla dumnej Włoszki i nie mogli przyznać jej żadnych zalet serca i charakteru. Ja sam, jeśli mam być szczery, niejednokrotnie skoro mnie słuchy dochodziły, jakie to teraz nowomodne obyczaje panują we dworze, wyrażałem nieraz w uniesieniu sprawiedliwem myśl, co prawda, niezgodną z wiarą chrześcijańską: „Poczekajże, ty skąpa bestyo, skoro szwagier twój messer Filip wprowadzi nam małżonkę, a naszą panią, skończy się twoja przeklęta gospodarka!" — A tuszę, że nikt mi myśli takowej nadto za złe nie weźmie, bo żal brał patrzeć na opuszczone przez swą świętą dobrodziejkę biedne owieczki moje, a co prawda, nie życzyłem źle nikomu, ani też broń Panie Boże nikogo nie przeklinałem, jeno do lepszych czasów wzdychałem.

Nasz lord poczciwy nie mógł przeżyć utraty ukochanej swej małżonki i wiernej towarzyszki życia na dolę i niedolę. Wprawdzie nie okazywał raptownej i naocznej rozpaczy, jak zwykli czynić pozbawieni nadziei spotkania się na tamtym świecie, lecz dobrze to widziałem, iż żywot ten doczesny nie miał dlań zgoła żadnego powabu. I nie przeszło ani dwa miesiące od zgonu jego małżonki, a już śmierć naszego lorda napełniła zamek i okolicę nową a nieutuloną żałobą. Zasnął zupełnie nieoczekiwanie, nie słabując, nie przeczuwając końca, podczas partyi szachów, którą rozgrywaliśmy właśnie. Co tylko mistress Viridis nalała nam dobrego, włoskiego wina do prześlicznych, weneckich kryształowych puharów, by pokrzepić rodzica swego małżonka, lecz podczas gdy drogocenny napój ożywił mnie miłem ciepłem i zbawczą strugą spływał gardłem do wnętrza, lord zaledwie opróżnił swój puhar, aliści padł bez duszy, zwisając przez poręcz swego krzesła, a czarnosiny cień położył się ponurą zasłoną na jego martwem obliczu.

„Czarna śmierć" i jego nie omieszkała pochwycić w swe lodowe objęcia.

Wśród tego zamieszania, sprawionego przez żałosny wypadek śmierci pana zamku i włości St. Brides, nikt z nas nie dosłyszał turkotu kół zajeżdżającej przed bramę wjazdową podróżnej kolasy obszernej. Któż zatem pojąć zdoła niezmierne nasze zdumienie, skoro z wnętrza kolasy wyskoczył syn pierworodny drogiego zmarłego, lord i spadkobierca master Filip! Szybko podbiegł do nas, z radosnym okrzykiem powitania roztrącał nas wszystkich, chcąc przypaść do kolan ukochanego rodzica — wtem ujrzał zimne, nieruchome zwłoki — i z bolesnym, rozpacznym jękiem, głucho wydzierającym się z głębi cierpiącego serca, upadł u stóp nad wszystko ubóstwianego ojca!

Podczas gdy mniemaliśmy, iż sir Filip bawi w krajach dalekich, afery państwowe powołały go do Londynu i skoro tylko zdołał oderwać się od tychże, pospieszył radośnie do domu, by uściskać kochanego rodzica i poznać młodą, nieznaną mu dotychczas bratową.

Jakież straszne powitanie! I jaka smutna znajomość!

Ze wszystkich dzieci ten syn najmilszy był sercu zmarłego lorda, nie dziwota zatem, iż rozpacz i ból lorda Filipa zda się końca i granic nie posiadały. Coraz to pochylał się nad umiłowanym zmarłym, czule i tkliwie całując zimne czoło ojca. Wreszcie nie mogłem oprzeć się wyrażeniu przypuszczenia, czy objawy tkliwości takowej nie są połączone z niebezpieczeństwem zdrowia i życia młodego lorda. Zbyt niejasna i tajemnicza była straszna choroba, której tak niedawno ulegli lord Jonatan i jego małżonka, abyśmy wiedzieć mogli, czy przypadkiem nie jest zaraźliwa. Nawet medicus nadworny nie wiedział w tym względzie niczego rzetelnego; to też z obawą patrzyłem na tak czułe objawy żalu młodego lorda.

— I ja ośmielam się żywić teżsame obawy — potwierdził skwapliwie sekretarz. — Niejedno słyszało się w tym względzie o takich straszliwych chorobach, które na nic życie ludzkie obracają za mgnienie oka, a tak są zaraźliwe, jako dżuma lub cholera. Zaprawdę, wszystkie te tajemnicze a nie odgadnione wypadki mają wygląd zupełnie podobny jeden do drugiego!"

Master Romeo zwrócił się z temi słowy więcej do pani swej mistress Viridis, niżeli do mnie, kładąc ważki nacisk na każde ze słów swych — a w jej źrenicach rozbłysło coś nagle — tak, lecz co to być mogło? — Trwoga? Troskał Obawa? No tak, najwyżej obawa o swoje życie i przespieczeństwo. Bowiem bojaźń o bliźnich nie była młodej pani właściwa. Boże bądź miłościw jeżeli krzywdzę ją nie słusznem osądzeniem.

Niestety — ziściły się straszliwe moje obawy, a okropna rzeczywistość nie dała zbyt długo czekać na siebie. Lord Filip zcałował ze skroni rodzica tężsamą „czarną śmierć", tajemniczą okrutnicę, niesytą tylu ofiar — i już nazajutrz znaleziono go, jak zimny i martwy, z czarnosinem obliczem leżał na łożu śmierci.

Miast jednej mszy żałobnej czekał mnie ciężki a żałosny obowiązek odprawienia aże dwóch naraz.

Teraźniejszy lord Mordanut Francis objął dziedzictwo jako człek całkowici a ciosami losu złamany; bo też jakkolwiek nie był bez błędów, co jak co, lecz nie można mu było żadnym sposobni zaprzeczyć gorącego umiłowania rodziny, zaś na brata starszego spozierał zawżdy z uszanowaniem, peł nem zachwytu nad licznemi tegoż cnotami, jako na wzór naśladownictwa godzien. A mógł nim być istotnie zmarły lord Filip, ponieważ był kawalerem szlachetnym od stóp do głów, a przytem człowiekiem wielce wykształconym i uzdolnionym.

— W rodzicu moim, jakoteż w bracie najstarszym postradałem dwu najszczerszych a najlepszych przyjaciół — te słowa wyrzekł do mnie lord Mordamit, skoro spuszczono dwie trumny z umiłowanymi zmarłymi do grobowca rodzinnego. — Zaś dziedzictwo nie stanowi dla mnie w tej rozpaczy serdecznej żadnej a żadnej pociechy, albowiem człowiek wymaga dla szczęścia swego nie tylko dóbr serca, które gorącem swem uderzeniem rozgrzać go zdoła, gdy zmrozi go chłód zimnej a pustej komnaty, Życiem zwanej. Siostra moja zbyt młodą jest dzieweczką, by potrafiła zastąpić mi zmarłych najmilej szych, zresztą chce jechać do krewnych do Ir landyi, na co zgadzam się sercem całem, gdyż widzę, jak bardzo osamotnioną się tutaj czuje. Filipie — Filu, Filu bracie najdroższy! Dlaczegoż śmierć okrutna mi cię zabrać zdołała tak nagle a nieprzewidzianie? Wieczorem jeszcze zanim udał się do sypialni, opowiadał nam, iż porzucił służbę państwową, by wrócić do domu swych ojców i gospodarować z ojcem i ze mną, z młodą żonką u boku. Chciał bowiem uradować ojca drogiego wieścią radosną, a długo oczekiwaną, iż jest już po zrękowinach z pewną szachetnie urodzoną damą. A kochali się — o, jakżeż serdecznie się kochali!

Wzruszony tym nieprzewidzianym wybuchem bezdennej żałości poczuwałem się do obowiązku przypomnieć mu, iż małżonka, ta przez Boga dana przyjaciółka i towarzyszka zechce i powinna powetować mu bolesne straty gorącem sercem i lubą życzliwością. Lecz lord Mordanut zaprzeczył mym wywodom kilkakrotnem poruszeniem głową, przy czem uśmiech, goryczy i żałości pełen zasępił mu lica. — „Księże proboszczu — nie przed wami to, jako przed duszpasterzem i lekarzem ukrywać się z bolesnym stanem rzeczy należy; zobaczycie i tak, jak się ma sprawa w istocie" — wyrzekł ponuro. „Nie chcę bynajmniej się na los uskarżać, gdyż łańcuch, który wlec muszę przez życie całe, sam sobie ukowałem. A przecież los każdego zbrodniarza, na galerach życie wlokącego, bardziej od mego zazdrości jest godzien. Tower w Londynie, w którego murach krew ciekła z ran dziadka mego, walczącego za sprawę Katarzyny Aragońskiej, byłby mi bardzo pożądanem schronieniem, gdyby mi danem było samemu tam przebywać. Nie patrzcie na mnie takiemi przerażonemi oczyma, miły książę i przyjacielu — o nie, na nienawiść do żony mojej jeszcze nie pora, jeszcze do tego niedoszło między nami, gdyż urok jej wdzięków i powabów zbyt żywo jeszcze na mnie działa. Lecz zaprawdę, iż są godziny, w których strach mnie bierze przed jej pięknością niesamowitą!"

O tak, była to prawda ponura i złowieszcza. Równocześnie zaś pojmowałem dokładnie, co mi właśnie danem było usłyszeć, gdyż i ze mną przecież nie działo się inaczej. Wszak i mnie często strach dziwny ogarniał w jej pobliżu, czego sobie zgoła wytłómaczyć nie potrafiłem.

Lecz niedaleki był kres i odsłona tych tajemnic. Na zamku St. Brides obraz stosunków panujących doszczętnie się przeinaczył. A zmiana ta coraz to wyraźniej i gruntowniej widzieć się dawała już po upływie kilku zaledwie miesięcy głębokiej żałoby, jaka po śmierci ojca i starszego syna nad baronią zapanowała. Dom, zazwyczaj tak cichy i skromny otworzył nagle na ścieżaj swe podwoje dla gości wszelakich — czego, za wyjątkiem zbyt krótkotrwałej żałoby ani za złe poczytać się nie godziło, gdyż Bogiem a prawdą lord Mordanut i małżonka jego byli to ludzie młodzi, którym nie należało pędzić dni życia w smutku i zamknięciu przed uciechami tego świata. Trudno, takie już są życia koleje. A nawet zawistni zmuszeni byli przyznać, iże lady Viridis znała sztukę przyjmowania gości z takim wdziękiem i godnością, jakoby monarchinią była. Gościnność jej miała charakter wspaniały i imponujący, właściwy wielmożom Włoch naszego saeculum, których wystąpienie zdobią zazwyczaj wykwintne i delikatne maniery, odróżniające magnatów i ludzi światłych od tłumu pospolitego, a idące z ducha — których brak jeszcze po dziś dzień naszym panom o surowych obyczajach, w tym zimnym, mglistym kraju. Tam, gdzie wół pieczony, na stół w całości podany nam się zdaje szczytem wspaniałości, południowcy dla schlubienia oku swemu przybiorą pieczyste takowe róż wieńcami; gdzie dla nas gałęzie zielonego igliwia aż nazbyt zdobne być się zdają, Romanie stroją ściany komnat, w których do uczty zasiadają, w barwne festony z kwiecia i owoców; miast chropawych dźwięków naszych barbarzyńskich trąb i puzonów, chętniej słuchają słodkich tonów i harmonijnych melodyj, wydobytych ręką mistrzów z kunsztownych instrumentów muzycznych. Lady Viridis, ja koteż sekretarz jej i prawa ręka zarazem master Romeo dokładali wszelkich usiłowań, aby z bliska i z daleka przybywały tłumy gości, bodaj z ciekawości, celem przyjrzenia się, jakto w dalekim ita lijskim kraju gości swych przyjmować się zwykło. Niejeden wielki pan o dumnie brzmiącem nazwisku przekraczał progi zamku w St. Brides Hall, wielce ucieszony i mając sobie za zaszczyt, jakto pani domu przyjmowała go wytwornie i wspaniale, znając wyśmienicie sztukę wpajania w każdego gościa z osobna tego mniemania, iż on to właśnie, nikt inny, jest przvbyszem najbardziej czczonym i fetowanym.

Wkrótce jednak zaszczycił progi nasze gość najznamienitszy ze wszystkich dotychczasowych, dostojna nasza władczyni Jej Wysokość Królowa, którą oby Bóg miał w swej pieczy. Wiadomo powszechnie, iż pani nasza, miłościwa wielce jest kon tenta, gdy ją wielmoże kraju zapraszają i wystawnie fetują, a skoro w lecie podróżowała po Walii, przypomniano jej, iż zdałoby się pamiętać o lordach St. Bride. Wówczas Jej Król. Mość raczyła wspaniałomyślnie puścić w niepamięć urazę, jaką żywiła do lorda Mordanuta za jego niewczesny ożenek wbrew jej intencyom i najłaskawiej postanowiła odwiedzić St. Brides Hall z ogromnym orszakiem. W czasie wielkiej uczty, którą dziedzice wydali ku uczczeniu Jej Wysokości Królowej, przywdziała lady Viridis po raz pierwszy najwspanialszą szatę swoją ze złocistego damasceńskiego brokatu, przebogato naszywaną drogiemi kamieniami i perłami, miedziane jej włosy, piękności, godnej każdej cesarzowej stroiły olbrzymie szmaragdy, zaś dookoła śnieżnej szyi wił się sznur pereł, wielkości dużych wisien. Ani miłościwa królowa nasza nie była tak wspaniale wystrojona, co też zauważyła z wielce kwaśną miną.

— Wszystkie wspaniałości tego świata nie starczą na uczczenie Najjaśniejszej Monarchini potężnej Anglii — odparła lady Viridis na cierpką, a nawet gniewną uwagę królowej. — Zwyczaj kraju mego nakazuje, iż im bardziej czcigodny gość raczy nas odwiedzić, tem strojniej i kosztowniej należy się ubrać gospodyni, podobnie, jak to kościoły przyozdabia się wspaniale w czasie uroczystych procesyj.

Uśmiechnęła się monarchini, rozbrojona tem gładkiem pochlebstwem: „By Harry!" — zawołała — nie darmo jesteście pani rodaczką Machia vella, skoro chodzi o użycie zręcznej a bezwzględnej dyplomacyi! Bóg dał wam usta nie od parady, łatwo to poznać po waszej odpowiedzi! Lecz radzę zapamiętać, co powiem, lady Viridis: co kraj, to obyczaj!"

Tak więc przeszła burza, zręcznie zażegnana, a ponieważ lady Viridis nigdy nie miała zwyczaju skąpić tam, gdzie z hojności swej spodziewała się pożytku, pięknym klejnotem, złożonym w dani Najjaśniejszej Królowej umiała odwrócić spodziewane gromy gniewu monarszego i pozyskać sobie najwyższe względy. Odwiedziny królowej były zatem dla St. Brides Hall istotnym i znacznym sukcesem.

W niedługi czas potem zawitał w progi moje sam lord Mordanut, prosząc mnie, bym zechciał być świadkiem przy spisaniu ostatniej woli jego i jego małżonki.

— Rozpatrując niepewność żywota doczesnego, przyszliśmy z małżonką naszą do zgodnego przekonania, iż należałoby zawczasu rozporządzić na szemi dobrami — dodał, objaśniając niezwykłe swoje postanowienie. — Bo okoliczność młodego wieku naszego nie zmienia bynajmniej istotnego stanu rzeczy, iż dzień każdy przynieść z sobą może śmierć nieoczekiwaną. W kwiecie wieku zgon czyha na nasze życi — przykłady smutnej tej prawdy tak niedawno nasunęły mi się przed oczy. Gdy onegdaj rozmawialiśmy o tem z żoną moja. ona to poddała mi tę przezorną myśl uregulowania zawczasu spraw majątkowych i spisania ostatniej woli naszej.

— Roztropne przyznanie, które nie łacno w czasach bujnej młodości zaobserwować się nadarza — odparłem zdziwiony. — Spisywanie aktu woli przedśmiertnej, a śmierć sama nazbyt zwykły się łączyć w umysłach większości ludzi, którym trudno wyperswadować ten przesąd, iż jedno zwykło drugie za sobą pociągać. Przyznaję jednakowoż, iż jakkolwiek postanowienie Miłości waszej mylordzie pochwalić się godzi, ośmielam się zwrócić uwagę, iż wątpię, aby stosownem było w tym wypadku testament Wasz specyalnie spisywać i pieczętować. Bo skoro Wasza Wysokość zejdzie ze świata — nie daj Panie Boże — bez potomstwa, w takim razie włości Wasze odziedziczyłaby mistress Bride St. Bride, czcigodna siostra mylorda, albo też jej pra wowici następcy; gdyby zaś Pan Bóg zrządził, że lady Viridis zamknęłaby oczy przed Wami, naonczas Wy, mylordie stajecie się prawnym jej spadkobiercą. Wedle naszych praw odwiecznych mienie małżonki już od pierwszej chwili po zaślubinach staje się własnością jej pana i męża.

— Tak, rzecz się zgadza z naszemi ustawami — dopowiedział lord Mordanut. — Lecz lady Viridis żywi pragnienie, aby zabezpieczyć mnie w posiadaniu jej mienia na wszelki wypadek, zarówno przed rozczeniami praw pizańskich.

Szczerze mówiąc, nigdy nie byłbym się spodział, aby lady Viridis zdolna była do takiej czułej troskliwości, strzegłem się jednak zdradzić się z memi myślami, a nawet w duchu uderzałem się ze skruchą w pierś, kając się przed Stwórcą, że niechęć osobista spowodowała mnie do oszczerczego podejrzenia bliźniego. Homo sum — człowiekiem jeno jestem! Nie znaczy  to, bym tem samem usprawiedliwiał niechrześcijańskie uczucia, nawet dzisiaj, kiedy wiem już, iż oparte były na pewnej podstawie.

— Skoro o dziedzictwo po mnie rzecz idzie — ciągnął dalej lord Mordanut — widzę, iż mylne są wasze informacye, księże rektorze, bowiem sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Siostrzyca moja nie ma praw żadnych do St. Brides Hall. Jeślibym za wolą Wszechmocnego zamknął oczy na wieki bez pozostawienia następców, miss Brygita dostaje w spadku jedynie dobra w Cornwalii, tak bowiem postanowił ojciec mój jeszcze za dni żywota swego, Zaś co się tyczy St. Bride Hall, życzeniem — a nie wolą, na co zwracam uwagę Waszmości — rodzica mego było, aby państwo objęło dobra te w posiadanie, łożąc z dochodów na wyższą uczelnię dla młodzieży, na wzór akademii w Oksfordzie. Jednakowoż lady Viridis mniema, iż skoro ona zapisała mi całe swoje mienie, powinienem i ja podobnie postąpić, spełniając bodaj akt rewanżu i sprawiedliwości i uczynić ją główną moją spadkobierczynią zamku St. Brides Hall.

— No tak, ostatecznie nie sprzeciwiałoby się to duchowi ustawy, z tem naturalnie, iż dziedzictwo miałoby moc obowiązującą jedynie dożywotnio, lub też aż do powtórnego zamążpójścia lady Viridis — wtrąciłem — gdyż tak czy owak musiałaby wreszcie postąpić w duchu życzenia ś. p. Rodzica waszego mylordzie, to znaczy oddać spadek państwu na publiczny użytek. Radziłbym zatem poczynić odnośne klauzule w tym względzie.

— Słuszność po waszej stronie, czcigodny księże rektorze — odparł lord po chwili namysłu. — Nie pomyślałem o tem. Ma się rozumieć, iż będzie tak, a nie inaczej. Sprawiedliwość przedewszystkiem. Lady Viridis również nie pomyślała o tem — tuszę, że. skoro jej to wytłómaczę, będzie naturalnie tego samego zdania, co i my.

Człowiek jest istotą słabą i łacno dostępną wszelakim chytrym podejrzeniom i myślom przeciw szczerości i otwartości bliźniego. I ja zarówno uległem pokusie, aby zwątpić w niewinną bezcelowość ladv Viridis co się tyczy ostatecznych rozporządzeń małżonków. Ktokolwiek ma poczucie sprawiedliwości w sercu, nie może brać jej za złe, iż w razie bezdzietnego wdowieństwa pragnęła zaopatrzyć się na stare lata, miast być pozbawioną wszystkiego i po śmierci męża, wyrzucona z zamku, w ubóstwie dokonać żywota. Nie chciało mi się jednak w to wierzyć, iż ona. tak sprytna i przezorna, nie pomyślała o dalszych losach majątku St. Brides Hall; toteż czułem się wielce zadowolony i uradowany, iż Opatrzność dała mi możność ostrzeżenia mego przełożonego i zwrócenia mu uwagi na obowiązek, jaki życzenie rodzica jego nań nakładało. Wszakci prawem lorda Mordanuta było czuwać nad przyszłością prastarego gniazda jego rodu i uchronić je przed wtargnięciem możliwych intruzów, których wyobrażałem sobie mniejwięcej pod postacią master Romea della Fontana.

— Wstydź się twych niecnych myśli, Samuelu BosAvell, któryś jest doktorem wszechwiedzy o Bogu i Jego naukach — takiemi słowy wypominałem sam sobie ohydę nurtujących mnie myśli — równocześnie zaś radowałem się, iż mogłem nastawić pułapkę na niecne zamiary szlachetnie urodzonej lady Viridis. Takto nawet najdoskonalsi z nas okazują się przystępni podszeptom szatańskim.

Wedle ustawy lord St. Bride jest najwyższym sędzią w swoim dystrykcie. Nietylko bowiem uprawniony jest do zasądzania zbrodniarzy i wszelakich malefikantów baronii, lecz wolno mu na mocy swego autorytetu zarządzać gruntowne śledztwa i wydawać rozporządzenia, który podpisom swym jeno uprawnia i pod wykonanie poddaje. Rektor probostwa służy mu w takich wypadkach jako sekretarz świadek, w postępowaniach prawnych, lub obrońca obwinionych w procesach. A że naonczas na St. Brides Hall prywatny sekretarz Ichmości służbę swą pełnił, nie spodziewałem się przeto bynajmniej, aby powołano mnie do zredagowania i spisania ostatecznych rozporządzeń, jak to dawniej bywało — i nie pomyliłem się w swoich przypuszczeniach. Wezwano mnie jedynie na to, abym zaświadczył prawomocność i autentyczność dokumentów i podpisów i przypieczętował obydwa testamenta pieczęcią kościelną. Naturalnie zgodziłem się abym zaświadczył prawomocność i auten tyczność dokumentu, zwłaszcza, że, było nas cztery osoby: lord Mordanut, jego małżonka, master Romeo i ja. Lecz na zawieszenie pieczęci zgodzić się nie chciałem, zanim do cna nie poznałem dokładniej pisma onego osnowy: a chociaż lady Viridis kąśliwa była, jako ta żmija jadowita i coraz to żądełko swoje na wierzch wysuwała, czyniąc uwagi najrozmaitsze jako że pedanterya moja zgoła zbyteczna jest i dowodzi jeno ciężkości i ograniczoności umysłu, nie poniechałem skorzystania z praw, odwiecznie urzędowi rektora przysługujących. Bo jakżeż przypieczętować mogłem dokument, którego treść nieznajoma mi była w zupełności? Być i tak mogło, iż pod wyrok na los własny sigulum odemnie domagano się: łacno mogła mnie ta włoska jaszczurka skakać na banicyę z domu i z urzędu!

Wreszcie poznała, że na taki modus końca ze inną nijako nie dojdzie; to też bez dalszego opierania się przeczytano mi tekst testamentu. Ostatnia wola lady Viridis ani na krok od litery prawa nie odstępowała, to też przypieczętowałem ten akt bez żadnego protestu. Zgodnie jednak z przypuszczeniami, które od dawna już umysł mój nurtowały, brak było owej klauzuli w testamencie lorda Mor danuta, którą mu przezornością kierowany, tak u silnie doradzać się ośmielałem!

A więc to tak! — Błyskotliwe oczy patronki mniej latały po mnie, jako te ogniki błędne, podstępnie i po omacku, a badały, a dociekały — i wyznam szczerze i otwarcie, iż całem męstwem i odwagą skrzepić się musiałem, aby godnie zareplikować lordowi St. Bride, jakie to obowiązki nakłada na niego spuścizna po praojcach i jak to tym właśnie obowiązkom przeciwia się zlecenie ono, w testamencie zawarte. Wszak ci to istotne na szwank narażanie praw spadkowych dla potomków rodu St. Brides, które to prawa umocnić, a nie osłabić się godziło.

— Aa, oto i wylazło wreszcie szydło z worka! — wtrąciła zjadliwie piękna lady — to już i wiem, skąd wiatr on zawiał, który małżonkowi mojemu podsunął te krzywdzące mnie i niecnie oczerniające klauzule! Wszakci wiedziałam, iż on sam z własne go popędu nigdyby na myśli takowe nie wpadł, albowiem zbyt na to jest szlachetny i wspaniałomyślny! Dzięki serdeczne składam waszeci za najłaskawszą pamięć i względy, master Samuelu Bos well! Nie łacno zapomnę tej chrześcijańskiej przysługi, którą mi waszmość ninie oddać raczyłeś!

— Nigdy pojąć nie zdołam, z jakowej to przyczyny zastrzeżenia owe, w testamencie zamieszczone, mogłyby was spotwarzać, mylady? — zapytałem, na pozór całkowicie spokojny, chociaż czułem, iż cierpnę z bojaźni.

— Ponieważ w wątpliwość podają czystość i szczerość zamierzeń moich, motając mnie w niegodziwą intrygę — odparła gwatłownie, lecz szeptem syczącym.

— Oho, mylady, takowe rzeczy pojmowanie jest nadto przeczulone, a nawet, że tak rzekę, szczytem drażliwości nazwać je można — odparłem, broniąc się przeciw jej zarzutom. A zwłaszcza przypomnieć się ośmielę, iż wymagając od wielce łaskawego patrona mego a waszego małżonka skreślenia klauzul onych, temsamem uwłaczacie, mylady, woli przedzgonnej ś. p. lorda Jonatana. Prawdą jest atoli, iż wola ona w formie życzenia wyrażona, właściwiej rzec, ustnem zlecaniem jeno była — jednakowoż lord Mordanut, spełniając takowe, w zgodzie będzie z synowskiem sumieniem swem, co się tegoż zlecenia tyczy. Przypuśćmy jednakże, iż dzisiaj mimo braku tych zastrzeżeń, skłonni jesteście, mylady wypełnić wolę rodzica małżonka waszego — któż jednakże przewidzieć jest zdolen, czy nie przyjdą na was takowe terminy, w których radzi będziecie z intercyzy, przyznającej wam bez jako wychś zastrzeżeń dobra St. Brides w niepodzielne posiadanie — a naonczas któż mocen będzie sprzeciwić się literze niefałszowanej i pieczęcią kościelną uświęconej, skoro takowa wyraźnie was, my lady, władczynią na tychże włościach mianuje?

— A jeśli nawet tak się stanie, jako w tej chwili przepowiadacie, to w czemżeż to waszmości dotyczy?

Tem oto zapytaniem ugodziła w piętę Achillesową moich wywodów, lecz zbyteczne było szyderstwo, z jakiem w tym sensie się odezwała, a raczej zasyczała, jako wąż jadliwy. Spojrzałem na lorda, słusznie tusząc, iż stanie w mojej obronie i poprawi tekst testamentu — lecz lord Mordanut odwrócił się i wzruszył ramionami.

Niegodziwa ta słabość wobec niewiasty napełniła duszę moją dojmującą goryczą. — Nie, mylady, istotnie w niczem zgoła mnie to nic nie dotyczy — zawołałem, szczerze obruszony. — Było to jedynie moim i urzędu mego istotnym obowiązkiem wskazać waszemu panu małżonkowi powinność, wypływającą ze stanowiska posiadacza włości St. Bri des — lecz czy dziedzictwo wy zabierzecie, czy też sam Lucyper z piekieł to mnie zgoła nic a nic nie obchodzi!.

Z temi słowy wycisnąłem pod signum nazwiska i daty pieczęć kościelną, w bolesnem, lecz uczciwem przekonaniu, iż w ten sposób wydaję wspaniałą posiadłość lordów St. Brides w ręce przewrotnej Włoszki — lecz nie przeczuwałem bynajmniej, jak straszliwie pomściły się fata i że tą właśnie pieczęcią lady Viridis sama los swój przypieczętowała.

— Nie miejcie mi za złe postępku mego, księże proboszczu — rzekł lord z uśmiechem smętnym i melancholii pełnym, — skoro żegnałem się z nim chłodno i nieco sztywnie — a proszę, nie zwijcie mnie słabym i bezwolnym. Nie znacie jej, nie wiacie, jaką jest istotnie i jaki demon tkwi w jej sercu. Nie dała mi tak długo pokoju, dopokąd nie uczyniłem zadość jej woli, a skoro już zdaje się jej, jakoby klauzule owe zniesławiały jej cześć niewieścią i szlachetną — ha, trudna rada, niechże już tak będzie, jak sobie życzy. Wymogłem jednak na niej słowo uroczyste, iż jeślibym pierwszy przed nią zeszedł z tego świata, spełni zastrzeżenia, wyrażające wolę zmarłego rodzica mego. No tak, prawda — zmiękłem na jej nalegania, mimo, iż należało twardym być i nieustępliwym — lecz wkońcu —

o cóż chodzi?

Już mnie oskoma brała rzeknąć lordowi, iż za żadne skarby nie ważyłbym się bodaj jedną nogę postawić na moście, budowanym na słowie lady Vi ridis, gdyż zawaliłby się niewątpliwie — lecz wolałem powściągnąć się i trzymać język za zębami. Lecz skoro wspomniałem sobie w duchu zwycięską

i szyderczą razem minę, która widna była z jej oblicza w chwili, gdym pieczęcią umacniał niecne jej zamiary, złość mnie okrutna porwała i wyjęła mi z ust wyrazy o wiele zdradliwsze i wyraźnie myśli odsłaniające.

— No, no — wyrzekłem zachmurzony — skoro nie troszczycie się o dziedzictwo, wasza to rzecz, miłościwy lordzie. Jeślibym jednak ja sam był w waszem położeniu, dawałbym dokładne baczenie, by prawowita obecnie spadkobierczyni włości St. Brides nie objęła ich w posiadanie już może za jedną dobę! „Czarna śmierć", nieznany u nas gość przed jej przybyciem, powinien był was przestrzec należycie!

Któż zdolen jest opisać trwogę straszliwą, która mnie opanowała, skoro oprzytomniałem nieco na dźwięk okropnych słów onych, wydartych mocą gwałtowności charakteru mnie właściwego. Więc to ja wyrzekłem te straszne słowa — ja, którego obowiązkiem jest głosić i zwiastować wszem ludziom jeno miłość i przebaczenie — miast tychże wzniosłych uczuć zaszczepiłem w duszy ufającego mi człowieka najczerniejsze podejrzenie. Nie przemo głem się jednakowoż na tyle, aby jednem bodaj odezwaniem się cofnąć lub osłabić słów onych efekt, a był aż nadto silny, widziałem to wyraźnie, gdyż lord cofnął się przerażony, zaś na obliczu jego malowała się straszliwa, niewypowiedziana gro .. Bogiem się świadczę, iż wyrażenie jakiegoś oskarżenia ani mi przez myśl nie przeszło, ani też nie chciałem rzucić na nikogo podejrzenia, co do którego brak było wszelkiej podstawy — słowa one wymknęły mi się same, wbrew mym najlepszym intencyom, niby, starej, gadatliwej niewieście, która skutkiem słabego rozumu za swój długi język nie ponosi żadnej odpowiedzialności. A przecież w onym momencie nie zdołałem wynaleźć bodaj najsłabszej wymówki, któraby znaczenie słów tych albo całkowicie w niwecz obróciła, albo też bodaj w gwałtowności usposobienia mego kazała szukać przyczyny ich wyrzeczenia! Czułem się gadulstwem mera zmiażdżony i do cna upokorzony przed sobą samym — dziś jednakowoż pojmuję, iż głos to Boży obrał sobie słabość moją za narzędzie, za któ rego pomocą pokierował wypadkami wedle swej mądrości bez granic!

Niczem żona Lota w słup soli przemieniona, stałem zdrętwiały z bojaźni na skutek mej zuchwałości, tusząc sprawiedliwie, iż patron mój skarci mnie srodze i bez zwłoki z urzędu wydali. Lecz tenże ujął mnie za rękę, mając w oczach ustawicznie tożsamo przerażenie — uścisnął ją i dał znak, bym się natychmiast oddalił. Poszedłem więc, posłuszny woli patrona, niby pies, zimną wodą zlany — i w duchu postanowiłem odpokutować srodze w zaciszu swej izdebki.

Nadszedł wreszcie dzień 17. Septembris, rocznica narodzin czcigodnego lorda Mordanuta. Odwieczna to była tradycya, iż urodziny każdoczesne go lorda święcone bywały w St. Brides Hall nader uroczyście i wystawnie. Pierwsza to była rocznica narodzin lorda Mordanuta odkąd objął rządy i tytuł, toteż mylady Viridis szykowała się obchodzić je nadzwyczaj wystawnie i okazale — zdało się, iż niema nic zbyt drogiego, czem mogłaby uczcić odpowiednio małżonka swego i pana, jakoby na przekór coraz to mnożącym się pogłoskom, cichaczem niewiadomo szczęśliwych i pogodnych. Wielką świetlicę biesiadną, przystrojono w cudnie wijące się po ścianach festony z róż i owoców, iż sala miała wygląd wiele wspanialszy, aniżeli podczas odwiedzin królowej (którą niechaj Opatrzność nie wypuszcza ze swej pieczy!), stół uginał się poniekąd pod ciężarem wspaniałych czasz, puharów, jakoteż mis złotych i srebrnych, wszelakiej formy i rodzaju, zaś sukno z białego, złotem przetykanego jedwabiu, otoczonego prawdziwą, śnieżno białą koronką, aże w oczy raziło blaskiem wszelakich haftów i wyszy wań. Piwniczy zgromadził mnóstwo win najprzedniejszych, przewybornego smaku, a kuchmistrze krzątali się niczem rój w ulu. Zaś dla służby zamkowej, folwarcznej hołoty i przybyłych z bliska i z oddali, których tłumy zalegały dziedziniec zamkowy, pieczono na rożnach w całości olbrzymie woły, cielęta i barany; pieczywo najwyborniejsze delikatnego smaku i wyglądu znoszono koszami cale mi, a piwo, miód i wino stało w cebrach olbrzymich, by się każdy mógł uraczyć do woli. Przyznać należy po prawdzie, iż lady Viridis bynajmniej nie skąpiła na uroczystość rocznicy urodzin jej męża, przeciwnie, rozrzutność jej w tym wypadku napiętnowaćby raczej należało, z jaką starała się uświetnić ten dzień radości i wesela.

Atoli z sercem tajemnym smutkiem i żałością przeciążonem udałem się po uroczyście odprawio nem nabożeństwie do zamku, by wziąć udział w uczcie przy stole biesiadnym. Dzień dziwnie parny i burzą groźny, jakoby to był lipiec lub sierpień, zatem sam sobie perswadowałem, iż aura to właśnie tak ciężyła na członkach i usposobieniu, nie dozwalając nawet krokiem, jak zazwyczaj, rzeźkim i ochoczym zdążyć na miejsce. Takie już jest usposobienie ludziom właściwe, iż zawsze pragną wynaleźć ekspikacyę różnorodnych objawów jestestwa swego.

W sali biesiadnej zastałem już wielu uczestników uroczystości, a mianowicie rozmaite persony, dwa razy tylko w roku do stołu z czcigodnym lordom zasiadające, to jest w wigilię Narodzenia Bożego jakoteż w dniu rocznicy urodzin lorda St. Bride: w poczet tychże osób zaliczali się w pierwszym rzędzie oficyaliści dóbr, wójtowie, następnie dzierżawcy i możni baroni. Niewiasty i dziewki zaproszone zjawiły się później nieco, gdy już ze sto łu sprzątnięto i grajkowie do tańca rzępolić poczynali; w pierwszej parze wiódł zazwyczaj w tany sam lord swą małżonkę, uroczyście poprzedzany korowodem pacholąt strojnie przybranych, z pochodniami w dłoniach.

Gdy tylko swe miejsce zająć zdołałem, zaraz marszałek obwieścił ukazanie się lorda Mordanuta, który zjawił się w kubraku z kosztownego białego atłasu, wytwornie za rękę małżonkę swą wiodący, a chociaż i on wedle starego zwyczaju przystrojon był uroczyście w najpiękniejsze szaty na cześć skromnych swych gości, mylady olśniewała wprost oczy nasze, strojna w złocistą szatę z żółtego brokatu damasceńskiego, bogato naszywaną drogocennymi klejnotami, tęsamą, która wspaniałością swą zaćmiła ongiś strój miłościwej królowej naszej (którą oby Bóg miał w swej pieczy!), wywołując temsamem gniew jej i niechęć ku sobie. We włosach, czerwiennych i krętych jako płomieni ję zyki lśniły ogromne zielone szmaragdy, a dokoła szyi śnieżnobiałej wił się sznur ogromnych, drogocennych pereł, w których portretowaną nawet była za czasów panieństwa swego, a które wartością swą przewyższały niejedną wielkopańską fortunę Na biesiadnikach uczyniło wystąpienie mylady niezgorsze wrażenie, ogólnie jej to za dobre poczytano, iż nie szczędziła trudu, aby wystawnością stroju godnie uczcić swych gości; takie i tym podobne pochlebne uwagi słyszałem naokół stołu z ust gości. Mnie jednakowoż wydawało się, iż mylady zbytnio przesadziła w uczczeniu gości strojem wystawnym i okazałością wystąpienia swego raczej upokorzyć obecnych, aniżeli uczcić zamierzała. Nie ja zapewne miałem w wypadku tym racyę, lecz goście zgromadzeni, szmerem zadowolenia pochwalę zachowania się lady St. Bride wyrażający; nic w tem dziwnego, wiadomo, bowiem, iż jako osoba duchowna, inaczej zgoła mogłem się na cel stroju niewieściego zapatrywać i osądzać.

Za parą Ich Lordowskich Mości kroczył master Romeo delia Fontana, niosąc w upierścienionej dłoni wachlarz swej pani, przybrany w purpurowy kubrak i takąż pelerynę, na hiszpańską modłę skrojoną, przytrzymaną na barkach i ramionach sznurem jedwabnym, pięknie litym, zaś u lewego boku wisiał sztylet damasceńskiej roboty, którego pochwa i rękojeść nabijane były mnóstwem klejnotów lśniących, w strojnej czysto złotej oprawie. W ten sposób przybrany, w oczach mych piękny był i kuszący jako sam Lucyfer z piekieł, atoli gruby dzierżawca, siedzący tuż za mną odezwał się do sąsiada swego słowy, które sam słyszałem: „Ależ strojniś ten co ino do kata jest podobny!".

— „Widocznie o kacie zapomniano między zaproszonymi gośćmi, więc by brak tegoż odczuć się nie dał, italski sekretarius ku ostrzeżeniu i korzyści wszech  obecnych będzie go zastępował" — cichaczem odparł inny.

Żart ten surowy i nieokrzesany mrokiem złych przeczuć po plecach mi przeszedł — ma się rozumieć trwoga to była głupia na razie i niczem nieuzasadniona, wiadomo bowiem, iż naród surowy i prostacki w takichże żartobliwych odezwaniach się lubuje. Chociaż wiedzieć o tem powinienem, nie mogłem opędzić się złemu wrażeniu; takie już niemądre figle płatały mi dzisiaj nerwy z równowagi wytrącone.

Uczta dłużyła się nieskończenie następującemi po sobie coraz to nowemi daniami, co zdało mi się dziwnie nieznośne i uciążliwe. Zdawien dawna, nie byłem zwolennikiem, ba, nawet znieść nie mogłem tych nieskończenie długich uczt, obżarstwu nieposkromionemu hołdujących, lecz dnia tego bezkresne nieomal trwanie biesiady istotną męką być mi się zdało. Ponadto zbyt obficie raczono gości ciężkiem winem południowem, toteż z czubów poczęło parować i dymić się, aż hej, gęby poczerwieniały i lśniły się jak wysmarowane, głosy stawały się coraz to rubaszniejsze i donioślejsze, jako się godziło w obliczu i na zamku czcigodnego mylorda i mylady. Gospodarz sam, zda się, miał mniemanie takowe na myśli, gdyż zcicha napomniał podczaszego, by nalewał mniej obficie i roztropniej, atoli mylady objawiła ze śmiechem swe zdanie — a śmiech był rzadkim gościem na krwawych jej ustach, jakby nie była w tak młodych leciech, ilo krotnie jednakowoż pojawiał się, dziwną odczuwałem trwogę — powtarzam, mylady rzekła ze śmiechem, iż nie należy uszczuplać gościom ze smakołyku, jako że dzień to świąteczny i uroczysty. Pragnie wszak w dniu takowym widzieć same wesołe i zadowolnione oblicza, bo to dzień urodzin ukochanego jej małżonka.

No tak, był to powód oczywisty, by wina nie szczędzić — a jednak ze zdumieniem i zgrozą pytałem sam siebie: „Jakiż to sens kryje się w poczynaniu mylady, by gości swoich upoić do nieprzytomności?"

Zwolna, zwolna uczta zbliżała się ku końcowi, zaczęto roznosić wety, a mianowicie cukry doskonałego smaku i nieznane, o pięknym wyglądzie owoce z krain odległych, które zalewano wybor nem winem marsalskiem, o ciemno złotym blasku. Przed naszemi czołowemi siedzeniami, tuż przed lordem i lady Viridis stała misa złota cudnie przybrana, na której piętrzyła się piramida owoców zamorskich, ukoronowana upojnie woniejącym ananasem złocistej, dojrzałej barwy, zaś w kolczastym pióropuszu wonnego owocu spoczywała brzoskwinia o tak rozkosznym wyglądzie, zdało się, jakoby pendzel mistrza wymalował go wprawnem pociągnięciem na płótnie. Dłuższy czas spozierałem z zachwytem na cudnie ponętny owoc i już ślina łakomie mi do ust spływała w miłej nadziei, iż to ja smakołyk ten spożyję. Skoro podstoli z dygiem uprzejmym nakazał paziowi podać mylady misę z owocami, ta ujęła brzoskwinię w swe białe, smukłe palce, przyglądała się jej z rozkosznym uśmiechem i wreszcie złożyła owoc na złotym talerzu mylorda.

— Królowi dnia dzisiejszego owoc ten najpiękniejszy sprawiedliwie się należy — rzekła, kładąc na swym talerzu gruszkę. Mylord podziękował uprzejmem skinieniem głowy i galanckim w dłoń pocałunkiem, jak przystoi szlachetnie urodzonemu kawalerowi, chociażby wobec małżonki się znajdował, lecz na smętnem obliczu jego trudno było wyczytać dopiero co objawione dziękczynienie i nawet nie tknął tak uprzejmie zaofiarowanego owocu.

— Czybyście nie gustowali w brzoskwiniach, czcigodny panie mój i małżonku? — zapytała lady Viridis po chwili, obierając zręcznie swą gruszkę, z uśmiechem na wargach, lecz z tajoną niechęcią w głosie.

— W istocie, zda mi się, iż zadosyć dzisiaj jadłem. Zachowam na później ten piękny owoc.

Nie uczynił jednakże, jako zapowiedział, bo gdy właśnie przechodził z kanwią wina urodziwy szesnastoletni syn kucharza, w czasie wielkich zjazdów gości do pomocy używany, mylord zawołał: „Baczność , chłopcze!" i rzucił mu brzoskwinię, którą młode pachole zręcznie pochwyciło. Z groźnym pomrukiem, wyglądającem jako warczenie zranionego tygrysa zerwała się lady Viridis i skoczyła za chłopcem, tenże jednakoż okazał się zwinniej szy, aniżeli mylady i ochotnie jął zajadać owoc smakowity. Wtem — wtem stało się coś zgoła nieoczekiwanego i straszliwego: konew wina wyśli zła się chłopcu z dłoni, któremi, jął szybko machać w powietrzu, obrócił się kilkakrotnie niby człek pijany i runął ciężko na posadzkę. Już nieżył.

Niby statua przygwożdżona przerażeniem stała lady Viridis niema i martwa, oniemieli również najbliżsi świadkowie zajścia, zrywając się z siedzeń; z trupio bladem obliczem siedział lord Mor danut, zaś sekretarz, drżąc z bojaźni skurczył się pod stołem.

— To wam, miłościwy panie, przeznaczoną ponętną brzoskwinię oną — przerwał grobowe milczenie gruby dzierżawca, koło mnie siedzący, najbliższy przedemna świadek całego wydarzenia. — Lecz was ustrzegł Bóg dobrotliwy przed śmiercią zdradziecką, zaś niewinne dziecię owe wybrał jako narzędzie swej zemsty!

— To mylady sama złożyła na misie owoc przeklęty — sam to na własne źrenice widziałem —

wołał jeden lokaj, przystępując bliżej — tu stałem, obok kredensu!

— Ja zaś dobrze widziałem, jako master Romeo dzisiaj rankiem potajemnie wręczył mylady tę oto brzoskwinię! — krzyczał drugi.

— Chłopiec sinieje na obliczu, czarne plamy występują — znowu „czarna śmierć!" — zawołał trzeci.

Co teraz nastąpiło, było dziką jeno orgią roz pasanej zemsty i nienawiści, jaką zdawna już pałano do rudowłosej lady za jej okrucieństwa i krzywdy doznawane. Oskarżyciele mnożyli się jako grzyby po deszczu: „Hej — brać ją, a żywo, tę niecną skrytobójczynię! Zakuć w dyby, zanim wiedźma nam wszem czarnej śmierci na kark nie przywiedzie! Zabić żmiję, bo kasze zjadliwie!" — takie przeraźliwe okrzyki rozlegały się wokoło, a chociaż lady Viridis broniła się zaciekle, ile jej tylko sił starczyło, kąsając i drapiąc do krwi, przecież wreszcie poskromiono oporną i zdołano nałożyć pęta ze sznura jedwabnego, którym uwiązana była zasłona we drzwiach.

Tuż koło mnie rozgrywał się wtóry akt trage dyi, mającej w tym momencie śmiesznej komedyi pozór. Oto tłusty pachciarz wyciągał silnem ramieniem z pod stołu schowanego tam pięknego Romea, jako osika ze strachu drżącego i swą chustą stołową do ust obcierania wiązał mu rąk obydwoje na grzbiecie; tak spętanemu dołożył silne kopnięcie w tył.

— „Czekajże," — wrzeszczał — „czekaj, paniątko, szpiegu niegodziwy, który dla twej niecnej lubej węszyłeś po wszystkich kątach i ludziom spokojnym cło garnków zazierałeś, by wyciskać z nich jak najwyższe daniny i czynsze dzierżawne — skończyły się twe rządy, gagatku, łapigroszu! Panowania i władzy ci się tutaj zachciewało tu taj, na zamku St. Brides, a co? Nie tak łatwo, ko chasiu — nie opuścił nas ze Swej pieczy Bóg miłościwy, w starej Anglii sprawiedliwe rządy sprawujący — zesłał ci On nam świętego Michała Archanioła, który mocen był robaka rozdeptać! Rachuj się, bo już i na ciebie kolej idzie!"

Dreszcz mnie przeszedł — cóżto wiadome było ludziom tym — jakaż to tajemnica straszliwa, która zaledwie ciemnem przeczuciem w sercu nam się błąkała?

Lord St. Bride ciągle jeszcze siedział na swem miejscu niewzruszenie, jako ktoś, kto śni sen ciężki, pełen mar straszliwych; oczy jego spoglądały w dal pustą i bez wyrazu, jakoby ten dziki roz gwar, panujący dokoła, zgoła go nie dotyczył, zaś z twarzy spłynęła krew do cna, pozostawiając trupią bladość. Przystąpił doń najbogatszy dzierżawca baronii i ruchem uszanowania pełnym wstrząsnął nim zlekka.

— „Baczcie oprzytomnieć, czcigodny panie" — wyrzekł głośno. — „Nie dajcie się zmóc przeciwnikom! Czekają was ważkie obowiązki, a przedew szystkiem obowiązek zasądzenia podłego robactwa, które usiłowało zniszczyć was swym jadem i z szyderczym śmiechem zająć wasze miejsce. Otóż niech się stanie, jak nakazują stare prawa nasze. Ani nawet nie trzeba zbierać ławników ni świadków — wszyscyśmy tutaj obecni, niechżeż więc odbędą się sądy. zanim słońce zajdzie. Czas na sądy, panie miłościwy!".

— „Na sądy, na sądy!!" — wrzasnął tłum w sali zgromadzony — a był to głos stu bez mała osób. Echo niosło okrzyk daleko, daleko — a jakoby Bóg sarn potwierdzał z wysokości wołanie o sprawiedliwość, grom straszliwy wstrząsnął nagle posadami zamku i wdarł się do odświętnie przybranej sali, którą nagle oświetliła jaskrawą czerwonością płomienna błyskawica. A może to głos Boży ostrzec chciał przed dziełem zbrodniczem, które w onej chwili zamierzano dokonać? Wino im cięższe, tem gorszym doradcą bywa w okolicznościach takowych!

Mylord jednakowoż dawał posłuch jeno głosowi tłumu, któren się ukarania winnych natarczywie domagał i budził echo potężne w jego własnej duszy. — „Niech się stanie, jako sobie życzycie, mili moi" — odparł, wstając z miejsca — „Wyporzą dzić salę! Chcę sprawować sądy!".

Jako na skinienie różdżki czarodziejskiej usunięto stół nakryty i szczątki biesiady — natomiast wniesiono stół kirem osłoniony, na nim postawiono krzyż z Męką Pańską i białą laskę sędziowską u stóp krzyża. Podczas tych przygotowań zbliżyłem się nieznacznie do lorda.

— „Panie, nie ustępujcie woli gości waszych."

— prosiłem cicho — „odeślijcie ich raczej do swych domów, niechaj oprzytomnieją po winie, które umysły ich wielce podnieciło. Do sprawowania sądów zaś trzeźwym i przytomnym być należy. A przytem zda mi mi się, iż zbrodnia ta podpada wyższemu trybunałowi. Oskarżycielem, a nie sędzią i mścicielem godzi się wam być w tej sprawie.

— „Niechaj nie sądzi, kto nie pragnie być sądzonym" — rzekł Chrystus!" —

Głos mój ginął jednak bez echa w tem straszli wem zamieszaniu — a tłum domagał się sądu bez litości dla sprawców tej niesłychanej co prawda zbrodni. Zbyt dużo świadków miała niegodziwość wyrodnej żony i jej kochanka aby sąd wymagał zwłoki. Lord na baronii St. Brides był nieograniczonym panem swoich domenów, czy jednak był panem życia i śmierci poddanych, czy mógł sądzić takie skomplikowane czyny zbrodnicze? Litera prawa orzeka „tak" — zaś sumienie chrześcijańskie nie chce bynajmniej ponosić tak ciężkiej odpowiedzialności. Atoli prawo pisane giętkie jest jako trzcina i da się nagiąć do każdej woli

Nigdy, nawet gdyby Niebiosa w swej łaskawo ści i setkę lat przeżyć mi dozwoliły, nie zapomnę tego pamiętnego posiedzenia sądowego dnia 17 Septembris, r. P. 1582. Na dworze szalała burza, wicher z wyciem i świstem przebiegał kominy, błyskawice darły niebiosa, a pioruny grzmiały raz po razie — zdało się, iż nadszedł już dzień Sądu Ostatecznego. A takie nieprzeniknione ciemności zaległy niebiosa, iż musiano świecami i łuczywem salę oświecać. Migotliwy płomień rzucał drżące światło na ostatni akt okropnej tragedyi. Chwila ta otrzeźwiła zapewne niejednego, a straszna odpowiedzialność za sądzenie bliźniego ciężarem ołowiu spadała na duszę.

Za stołem, na miejscu naczelnem, tuż w mojem sąsiedztwie zasiadł lord St. Bride — naonczas wprowadzono oskarżoną lady Viridis St. Bride.

Odkąd ją skrępowano, stała z boku, dokładnie strzeżona, gdyż nie brakło takich, którzy jej z głębi serca nienawidzili — jako posąg nieruchomą i skamieniała, tak, iż gdyby nie jej oczy, migocące złym niesamowicie piekielnym ogniem, możnaby ją uważać za przedmiot życia pozbawiony. Skoro wprowadzono ją w pobliże stołu, przy którym sądzono, zwolniono z pęt i otoczono zwartym kręgiem, wydała mi się, lśniąca w szacie ze złotego brokatu i mieniąca się blaskiem klejnotów, jako uosobienie Zła i Mocy piekielnych — mimo swej młodości i piękności i bojaźń mnie ogarnęła przed jej zepsuciem i zbrodniczością. A przecież — kogoż winić bardziej należało, ją samą, czy też tych, którzy chowali w tym duchu młode jej jestestwo.

Oskarżyciele, którzy przeciw niej występowali, składali się ze służby i oficyalistów zamkowych —

a nie tyle dowiedli jej przewiny, ile żrącej nienawiści, którą wszyscy do niej pałali. Dziwnie jedno brzmiący był ten chór zemsty i chęci zniszczenia, a kto nie wiedział niczego pewnego, oskarżał bodaj o czarnoksięstwo i związek z szatanem. Słuchała tych zarzutów spokojna i wyniosła, ani powieką nie drgnąwszy.

Jako ostatni oskarżyciel wystąpił lord osobiście. Zarzucał małżonce swej, iż usidliła go mocą trunku miłosnego i tak usidlonego omotała zupełnie w czartowską moc swoją; dalej oskarżał ją o niewiarę i cudzołostwo, o śmierć swych rodziców i brata, wreszcie o usiłowane zabójstwo na jego osobie zamierzone, które zakończyło się śmiercią pacholęcia niewinnego.

— „Viridis, łady St. Bride, czy przyznajecie się do zarzuconych wam zbrodni!" — zapytał przewodniczący. Lecz ona nie zaszczyciła go ani słowem odpowiedzi, lecz stała milcząca, zimna i jakoby zmartwiała. Naonczas przewodniczący zwrócił się do sędziów trybunału z zapytaniem, jak oskarżoną ukarać należy za wszystkie powyżej wymienione zbrodnie. Usłyszał jednogłośną odpowiedź:

— „Winna jest śmierci!" —

Lord sknonił głową na znak zgody, ujął białą laskę, złamał ją i rzucił do stóp skazanej.

Milczenie serca ściskające zaległo salę — najmniejszy szmer nawet nie dał się słyszeć w tej złowróżbnej chwili.

— „Zawołajcie sędziego kaźni!" przerwał przewodniczący uroczystą ciszę. Sędzia kaźni zwał się człowiek, oznaczający rodzaj śmierci lub męczarni, stron poprzedzających. To też zadowolony byłem, skoro okazało się, iż niema takowego; wiedziałem zaś, iż nie leżało to w mocy lorda takiegoż doraźnie mianować. Lecz podrażnione umysły tłumu domagały się śmierci morderczyni i ani słyszeć nie chciały o zwłoce; zaznaczyć jednak wypada, co świadczyło o godności i braku zbrodniczych instynktów zebranych, iż żaden z obecnych, najsroższy nawet, nie chciał sam dokonać aktu uśmiercenia obwinionej, spełniając obowiązek katowski. I już miano odprowadzić skazaną do więzienia, w tem przypełzał na klęczkach master Romeo i zaskomlał jako ten psiak parszywy: „Ja oto podejmuję się zadać jej cios śmiertelny, jeśli zato darujecie mi życie i zapewnicie wolną drogę!"

To wystąpienie master Romea ugodziło lady Viridis prosto w serce i wytrąciło z dotychczasowej martwoty. Czego nie zdołało uczynić oskarżenie, skazanie, a nawet śmierć pewna, pozostawiając ją wyniosłą i niewzruszoną, tego dokazała wsze teczna kreatura w pięknej szacie męskiej urody: krzyknęła przeraźliwie i w tył chyląc głowę z zamkniętemi oczyma poczęła się słaniać i byłaby upadła, gdyby jej w porę nie pochwycono. Rychło jednakże zapanowała nad sobą mocą swej iście niesamowitej równowagi ducha — toteż wkrótce przeminął napad słabości.

— „Kończcie coprędzej!" — zawołała rozkazująco i dodała z wyrazem w licach, którego póki życia mego zapomnieć nie zdołam: „Słodka będzie mi śmierć, gdyż goryczy jej zakosztowałam już do syta!" —

— „Na hak z opryszkiem!" — odezwał się głos, pełen srogiego oburzenia.

— „Nie — niechaj uczyni, o co prosił — nie istnieje chyba większa kara, aniżeli dla niego będzie życiu potem, czego dokona!" — odparł lord odwrócony.

Naonczas rozluźniono nędznikowi więzy, które opadły — doskoczył zwinnie jak pantera, błyskawicznym ruchem wydobył sztylet z pochwy, podniósł ramię z lśniącem, obnażonem ostrzem, gotowem do ciosu i — opuścił je nagle, gdyż wzrok jego ugodził w spojrzenie lady Viridis i co tam wyczytał, sparaliżowało mu rękę.

Wtedy uśmiech rozchylił jej krwawe wargi — dzisiaj jeszcze dreszcz mnie przenika, skoro wspomnę, o tym uśmiechu — i zawarły się jej powieki na lśniących oczach.

— „I cóż" — zapytała spokojnie, lecz głos jej krajał żywcem jako ostrze sztyletu. — „Quousque tandem?" —

A nikczemnik ów podły zanurzył żelazo w jej serce i uciekł na widok konającej kochanki, jakoby go sto furyi gnało, prosto szpalerem, który się przed nim w tłumie otworzył.

I już nigdy nic o nim nie słyszano na zamku St. Brides — przeszedł, jako zaraza i znikł, niewiado mo gdzie — może we wrotach piekielnych.

Tak zakończył się ów dzień wiekopomny 17. Septembris, A. D. 1582, o czem ja, Samuel Boswell, rektor probostwa St. Brides, D. D., osobiście niniej szem świadczę. I niechaj Bóg w miłosierdziu Swem przed powtórnem przeżyciem dnia takowej grozy pełnego zachować mnie raczy. Amen!"

 

Oto historya relikwiarza, który znalazłem „przypadkowo" — jak się to mówić zwykło w naszym trzeźwym wieku — przed laty w kramie Tul penbooma.

Przypuszczam, iż komentarze tak do dokumentu księdza Boswella, jakoteż do opisu własnych moich przeżyć są zupełnie zbyteczne; opowiedzia łem fakt po fakcie i nic więcej. A szanowni Czytelnicy niechaj znajdą związek w tych wypadkach, o ile go znaleść potrafią bez uciekania się w sferę „cudowności".

 

Koniec.

0x01 graphic

0x01 graphic



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dama w złotym brokacie Gaston Leroux
Leroux Gaston Upiór w operze
Gaston Leroux Upiór w operze
Gaston Leroux The Phantom Of The Opera id 186
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Tajemnica zoltego pokoju Gaston Leroux
Gaston Leroux The Phantom of the Opera
Biała dama
Dama sprawność do kolonii, ZHP - Zachomikowane, Plany kolonii 14-21 dni, Shrek i Karty sprawności do
DAMA 2
Dama 5
DAMA ROZOWA (1) id 130986 Nieznany
DAMA I GENTELMAN PRZY STOLE, Studia, Przedmioty, Edukacja zdrowotna

więcej podobnych podstron