Bucheister Patt W namiętnej pogoni(1)


Patt Bucheister

W NAMIĘTNEJ POGONI


Rozdział 1

W skali od jednego do dziesięciu to przyjęcie zasługuje na pięć punktów, stwierdziła Courtney Caine oparłszy się o ścianę w wielkim salonie. Bywała na gorszych imprezach, ale zdarzały się też lepsze. Od czasu, gdy była tutaj po raz ostatni, sześć miesięcy temu, dom został odnowiony i wyremontowany. Imponującą rezydencję w kolonialnym stylu, należącą do menedżera jej matki, poddawano kapitalnemu remontowi częściej niż stary, ośmioletni samochód jej gospodyni, pomyślała Courtney z rozbawieniem. Kiedy dziesięć lat temu Tyrell Gilbert kupił dom nad James River w Wirginii, matka sądziła, że zwariował. Tłumaczyła mu, że do jego biura w Nashville i na lotnisko jest stąd prawdziwy kawał drogi. Ale dla Tyrella była to właśnie zaleta tego miejsca stanowiąca o jego atrakcyjności. Ostatnio, zresztą również, matka zakupiła podobną posiadłość na przedmieściach Yorktown i to z tych samych powodów.

Courtney ogarnęła pokój spojrzeniem. Wolała być obserwatorem i z boku przyglądać się zabawie, zamiast mieszać się ze stojącymi w grupkach ludźmi. Nie miała nastroju na grzeczne pogawędki i na odpowiadanie na pytania o jej nogę.

Zawsze było tak, że ktoś zauważał tę nogę i o nią wypytywał - sympatycznie ale natrętnie. Utykała nie bardziej niż ktoś, kto ma odcisk na palcu, a mimo to narażona była na więcej pytań, niż by sobie tego życzyła. Odpowiadała zależnie od humoru i od sposobu, w jaki były czynione uwagi. A były one rozmaite, od śmiesznych do wzniosłych; szukano przyczyny jej kalectwa a to w skokach narciarskich, a to w nadepnięciu na gwóźdź. Każdy chciał znać prawdę. Przez większość swego życia nosiła na nodze klamrę i zdążyła się do tego przyzwyczaić. Ale choć bardzo się starała, nie potrafiła przywyknąć do współczujących spojrzeń, jakie jej rzucano, gdy ludzie dowiadywali się prawdy, i sposobu, w jaki ją traktowano, kiedy zauważali klamrę. Prościej było to ukryć i nie ściągać na siebie uwagi.

Ponieważ tego wieczoru miała na sobie długą suknię, klamra pod jej lewym kolanem była niewidoczna.

I dopóki będzie stała tutaj, w tym miejscu, wszelkie szczegółowe wyjaśnienia dotyczące jej nogi nie będą konieczne.

Zauważyła fotografa z dwoma aparatami uwieszonymi u szyi, który przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu honorowego gościa. Courtney doskonale potrafiła unikać kamer i aparatów, kiedy przebywała w towarzystwie swej sławnej rodziny. Na zdjęciach ledwo można było rozpoznać jej twarz, i to jej właśnie odpowiadało. W odróżnieniu od matki i sióstr wolała przesiadywać w bibliotece otoczona książkami niż w tłumie ludzi na przyjęciu czy na scenie, na wprost publiczności, oblężona przez fanów muzyki rozrywkowej.

Jeszcze tylko godzina i wypełni się umowa, jaką zawarła z matką po wysłuchaniu kilkugodzinnego zrzędzenia i dokuczania z jej strony. W świecie interesów przydałby się tak znakomity negocjator jak Amethyst Rand, pomyślała rozbawiona Courtney. Matka zdawała sobie sprawę, że dziewczyna nie lubi pokazywać się na takich publicznych imprezach, które stanowiły istotną część życia jej bliskich - znanych osobistości w przemyśle rozrywkowym - szczególnie przez ostatnie dwa lata. Zazwyczaj Amethyst z właściwą sobie dobrodusznością akceptowała odmowę córki - z wyjątkiem sytuacji, kiedy chciała mieć przy sobie wszystkie swoje córki. Tak jak dzisiaj. Amethyst była honorowym gościem na przyjęciu wydanym przez jej menedżera z okazji dwudziestopięciolecia jej działalności w dziedzinie muzyki country.

Ze swego miejsca przy ścianie, tuż przy wejściu do salonu, Courtney widziała przez łukowate drzwi bufet w jadalni. Wcale nie musiała krążyć wokół pokrytego adamaszkiem stołu, by wiedzieć, jakiego rodzaju potrawy tam postawiono. Był tam kawior w wyłożonych lodem miseczkach, pasztet uformowany w kształcie ryb i innych stworzeń, faszerowane krewetki i egzotyczne jadalne mięczaki wybrane ze względu na ich wysoką cenę i wystawione tak przepięknie, że wstyd nieomal było naruszać te misterne kompozycje. Po dwóch godzinach owe wypracowane dzieła sztuki kulinarnej były zaledwie tknięte przez wytwornie odzianych gości, czego nie dałoby się powiedzieć o szampanie. Jego zasoby malały z każdą minutą.

Courtney nie mogła powstrzymać się od uśmiechu na myśl, że honorowy gość wolałby raczej zjeść hot - doga i frytki i popić to szklanką zimnej lemoniady lub piwa niż delektować się tymi wszystkimi kosztownymi i wyszukanymi frykasami. Prywatnie matka nazywała dania tego rodzaju „kęskami", nadającymi się doskonale do tego, by na nie patrzeć, ale nie do tego, by się nimi najeść.

Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że jest obserwowana. Znowu. Zanim rozejrzała się wokół, wiedziała już, kto utkwił w niej wzrok. Nikt inny w tym pokoju nie wywoływał w niej tak osobliwego uczucia, jak ten spoglądający na nią mężczyzna. Mało powiedzieć patrzył, on wprost pożerał ją wzrokiem i to z takim natężeniem i mocą, jakich nie doświadczyła nigdy przedtem. Czuła się, jakby chodziły po niej mrówki.

Stał akurat w drzwiach prowadzących do jadalni i patrzył prosto na nią, tak jak już kilka razy podczas tego wieczoru. Nawet przez całą długość salonu i mimo tych wszystkich przedzielających ich ludzi czuła siłę jego niepokojącego, badawczego wzroku.

Podobnie jak inni obecni tutaj mężczyźni miał na sobie smoking. Sprawiał wrażenie, że w tym oficjalnym stroju czuje się zupełnie swobodnie w odróżnieniu od pozostałych mężczyzn, którzy stali sztywno w obawie przed pognieceniem sobie ubrania lub też poprawiali co chwila swoje ciasne kołnierzyki. Włosy miał gęste, proste i czarne, nieco przydługie. Odniosła wrażenie, iż jest typem człowieka nie bardzo dbającego o obowiązujący styl i modę. Cerę miał śniadą i oczy, które na nią patrzyły, miały zuchwały i śmiały wyraz.

Kiedy ujrzała go po raz pierwszy, pomyślała, że przypomina samotnego Indianina siedzącego na koniu, którego widziała na obrazie wiszącym w domu matki w Nashville. Miał takie same wystające kości policzkowe, jakby rzeźbiony nos i te mroczne oczy zaglądające w głąb duszy.

Z pewnością próbuje zajrzeć również w głąb mojej duszy, pomyślała niespokojnie. Usiłując jakby odepchnąć to onieśmielające, otwarte spojrzenie, rzuciła mu oczami wyzywającą, buntowniczą odpowiedź. Gdy dojrzał w jej oczach wyzwanie, uniósł lekko kącik swych ust do góry.

Nie wiedziała, kim on jest, ale wiedziała, z kim przyszedł. Uwolniwszy się od tego nieodpartego spojrzenia, poszukała wzrokiem kobiety, której powinien był poświęcić swą uwagę. Swojej siostry, Amber. Nie dojrzała jej początkowo w ścisku i hałasie. Nagle zobaczyła, jak przedziera się przez tłum w kierunku ciemnowłosego nieznajomego. Courtney uśmiechnęła się. Już za chwilę zajmie się nim to ognistowłose dynamo, tak że nie będzie miał nawet chwili, by na nią jeszcze spoglądać.

Amber była najmłodsza z trzech dziewcząt i najbardziej podobna do matki. Była wesoła i towarzyska. Bawiło ją wszystko, ale nie znosiła, gdy ktoś ją ignorował. Crystal była najstarsza. W stopniu o wiele większym niż Amber poświęciła się swej karierze. Traktowała życie, a w szczególności mężczyzn, nieco cynicznie. Wszystkie trzy miały innych ojców, ale zarówno wobec siebie, jak i w stosunku do matki były nadzwyczaj lojalne.

I właśnie z tego powodu Courtney była zirytowana mężczyzną, który gapił się na nią, zamiast zająć się siostrą.

Przez ostatnie pięć lat obie siostry Courtney występowały zawodowo jako piosenkarki i w tłumie czuły się tak samo swobodnie jak ich matka. Wszystkim trzem nadano wspólny przydomek Klejnotów Południa i wszystkie trzy cieszyły się popularnością u kolejnych pokoleń wielbicieli muzyki country. Amethyst zazwyczaj nagrywała płyty i występowała na scenie sama, podczas gdy Crystal i Amber pojawiały się jako duet. Kilka razy w roku występowały razem. Courtney była z nich dumna - kochała je i nie czuła żadnej zazdrości - nie zamieniłaby też swojego akademickiego żywota na ich sukcesy.

Potrząsnęła przecząco głową, kiedy podszedł do niej kelner ze srebrną tacą pełną smukłych kieliszków z musującym winem. Trzymała jeszcze w ręku kieliszek, który przyniosła tu ze sobą dwie godziny temu. Szampan był teraz ciepły i zwietrzały. Nieważne, i tak nie miała zamiaru go wypić. Kieliszek to tylko parawan, tak samo jak ten lekki uśmiech na ustach.

Patrzyła z rozbawieniem, jak Amber prowadzi swego towarzysza do bufetu. Jak zwykle gadała jak najęta. Zauważywszy jego nieco oszołomiony wyraz twarzy, Courtney nieomalże mu współczuła. Gadatliwość jej drogiej siostry i przeskakiwanie z tematu na temat porównać można było jedynie z lotem piłeczki pingpongowej, odbijanej rykoszetem i nieświadomej swego ostatecznego celu.

- Czy miałaś okazję zobaczyć odnowioną łazienkę Tyrella? - usłyszała kobiecy głos.

Courtney odwróciła głowę, by spojrzeć na Crystal, która nagle ni stąd, ni zowąd pojawiła się obok niej. - Nie - odparła z szerokim uśmiechem. Porównywanie gustów ludzi na podstawie tego, jak urządzają łazienki, było zabawą, w którą bawiły się od dziecka. - Jak wygląda?

- Jak landrynka, stary cadillac mamy i ślubna suknia bez ramiączek Mavis Crevet.

- Różowa?

Zachichotały. Crystal oparła się plecami o ścianę. - W malutkie białe kwiatuszki. Nawet umywalka i sedes. Pamiętasz łazienkę, którą widziałyśmy na przyjęciu w Richmond parę lat temu? U Tyrella nie ma przynajmniej luster na suficie i świeczników.

Courtney postawiła swój ledwo tknięty kieliszek szampana na tacy przechodzącego kelnera i dodała: - Ani dokumentów rozwodowych oprawionych w ramki i powieszonych na ścianie jak u tego producenta płyt w Kalifornii, o którym mi mówiłaś. - Rozejrzała się wokoło. - Gdzież jest nasz gospodarz? Nie widziałam Tyrella, od kiedy tu jestem.

- Ostatni raz widziałam go, jak ciągnął mamę do kilku facetów z Nowego Jorku. Znasz Tyrella. Nigdy nie przepuszcza okazji, by lansować mamę, gdzie się da. Czy miałaś szansę zamienić z nią chociaż słowo?

Courtney uśmiechnęła się. - Dorwała mnie wcześniej w kuchni.

- Mówiła ci o plantacji Mallory'ego?

- Tak. Obiecałam, że dowiem się dla niej wszystkiego, co ma związek z historią tego miejsca. - Zaśmiała się cicho. - Chyba po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że ma pod ręką nauczycielkę historii w osobie własnej córki.

- Jest bardzo podniecona myślą zamieszkania na plantacji. Wynalazła nawet kilka przepisów na sporządzenie napoju alkoholowego z miętą.

- Mam nadzieję, że będzie lepszy niż ten poncz, który zrobiła na święta Bożego Narodzenia. Nieomal rozpuścił mi wszystkie plomby w zębach.

Kiedy z uśmiechem odwróciła się do siostry, Courtney znowu poczuła na sobie wzrok towarzysza Amber. Stał jakieś dziesięć stóp od niej w grupie kilku mężczyzn. Zamiast na człowieka, z którym właśnie rozmawiał, patrzył na nią. U jego boku nie było już Amber. Zobaczyła, jak przeniósł wzrok z niej na Crystal, porównywał je obie. Nietrudno było zgadnąć, co pomyślał, bowiem różnica między nią a jej siostrą była taka, jak między nocą a dniem. Crystal cała lśniła i jaśniała, od perełek na miękkiej złocistej sukience aż po jasne blond włosy spięte na czubku głowy w wymyślnych splotach. Miała świetny makijaż podkreślający urodę jej oczu o nieco ciemniejszym odcieniu brązu niż oczy Courtney.

Sukienka Courtney miała obcisły biały stanik z koronkami i długą falistą spódnicę. Platynowe włosy odrzuciła do tyłu i związała białą, welurową kokardą u nasady szyi. Makijaż miała delikatny i ledwo widoczny. U boku siostry eksplodującej światłem i elegancją przedstawiała się nader skromnie.

- Zastanawiam się - mruknęła Crystal podążająca za wzrokiem Courtney - jak wygląda jego łazienka.

Courtney zdławiła śmiech. - Może powinnaś zapytać Amber. Ona z nim chodzi.

- Poznała go dopiero wczoraj. Traktuje ją jak zabawną młodszą siostrzyczkę.

Courtney uśmiechnęła się. - To zupełnie tak jak my. A co stało się z tym piłkarzem, z którym się umawiała?

- Przypuszczam, że usiłował posunąć się z piłką o krok za daleko.

Courtney jęknęła słysząc tę dwuznaczność. - No a ty? Widzę, że spotykasz się z księgowym. A mówiłaś, że jest nudny.

- Mam przynajmniej chłopaka, nawet jeśli jest to tylko nudny Bruce. Ty jak zwykle chodzisz sama.

- Nie zaczynaj! - burknęła Courtney. Już ponad dwa lata nie była na żadnej randce, od chwili kiedy to Phillip Seavors nauczył ją, co ma myśleć o mężczyznach. Dał jej nauczkę, której prawdopodobnie długo nie będzie mogła zapomnieć.

Crystal westchnęła: - W porządku, już nic nie powiem. - Znów zerknęła na ciemnowłosego mężczyznę. - Sprawy idą w dobrym kierunku. Nie spuścił z ciebie oka przez ostatnie pięć minut.

- On przyszedł z Amber - rzuciła Courtney z pośpiechem i postawiła pytanie, które kotłowało się w jej głowie od chwili, gdy po raz pierwszy go zobaczyła: - Kim on jest?

- To facet, który będzie wprowadzał renowacje na nowo zakupionej plantacji mamy. Ona mówi do niego Denver, co może być zarówno imieniem, jak i nazwiskiem, a może miejscem jego urodzenia.

Courtney uśmiechnęła się. Kiedy matka uznawała, że do kogoś nie pasuje jego własne imię, natychmiast dawała mu jakieś bardziej, według niej, pasujące.

Amethyst stała teraz obok białego fortepianu w dalekim kącie salonu. Koło niej była Amber. Nie po raz pierwszy Courtney stwierdziła, iż jasnowłosa Amethyst wygląda bardziej na ich siostrę niż na kobietę w wystarczająco poważnym wieku, by być ich matką. Szafirowa suknia wieczorowa opinała jej drobną, smukłą figurę a harmonizujące z resztą stroju sandałki na wysokich obcasach dodawały jej kilka dodatkowych cali wzrostu. A czego nie dała jej natura, załatwiały świetnie dobrane kosmetyki. Tak wyglądała na co dzień jej matka. Był to wygląd uzyskany przez lata doświadczeń. Być może jej długie polakierowane paznokcie i gęste, czarne rzęsy były sztuczne, ale za to poczucie humoru i oddanie dla rodziny były najprawdziwsze.

Amethyst pokiwała do nich palcem w przyzywającym geście. Courtney zwróciła się do siostry.

- Matka cię wzywa, Crys. Czas na przedstawienie.

Zamiast się oddalić, Crystal zbliżyła się do Courtney odwróciwszy się plecami do ludzi zgromadzonych w pokoju. - A dlaczego ty z nami nie pośpiewasz? Wiesz, jakie to ma dla mamy znaczenie. Courtney potrząsnęła głową.

- Jestem tylko waszą wielbicielką i chcę nią pozostać.

- Oj chodź! Przecież kiedyś śpiewałaś z nami na tego typu imprezach. Zanim napatoczył się ten głupek Philip, robiłaś wiele innych rzeczy, na które teraz nie dajesz się namówić.

- Crystal! - znowu obruszyła się Courtney.

- Wiem, wiem. Nie chcesz o nim rozmawiać.

Courtney zauważyła, że z wolna uciszają się szmery rozmów, ludzie czekali na występ Amethyst i jej córek. Usłyszała pianistę przebierającego palcami po klawiaturze. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła, było zwrócenie na siebie uwagi zebranych jako na przyczynę zwłoki w przyłączeniu się Crystal do Amber i Amethyst.

Położyła dłoń na ramieniu siostry. - Lepiej już idź. Rodzinka zaczyna się denerwować.

Crystal wzruszyła ramionami i odeszła.

Kilka oklasków towarzyszyło jej w drodze poprzez wschodni dywan do matki i siostry. Teraz uwagę wszystkich skupił na sobie Tyrell Gilbert, który wygłosił kwiecisty wstęp, tak zresztą potrzebny jak zapowiedź, że rano wzejdzie słońce. Wszyscy wiedzieli, kim są matka i córki i co mają zamiar zrobić, ale cierpliwie czekali, aż gospodarz skończy swoją przemowę i pozwoli kobietom śpiewać.

Tyrell pogratulował Amethyst dwudziestu pięciu lat działalności estradowej, oklaski ucichły i rodzinny tercet zaserwował głośną składankę przebojów płytowych Amethyst i kilka piosenek jej córek.

Courtney postąpiła w bok, by wyjrzeć spoza ramienia stojącego przed nią dość korpulentnego dżentelmena. Tym samym znalazła się bliżej drzwi, co było zresztą jej ukrytym zamiarem. Bo kiedy tylko matka i córki skończą, bez wątpienia odbędzie się sesja fotograficzna. Będzie to dla niej sygnałem do ulotnienia się stąd.

I rzeczywiście, kiedy tylko skończyły śpiewać, Tyrell poprosił, by ustawiły się w rozmaitych pozach przed obiektywami fotografa. Przesuwając się w kierunku wyjścia, usiłowała złapać spojrzenie matki, by dać jej znak, że już wychodzi. Ale nie miała zbyt wiele szczęścia.

- Jeśli jeszcze bardziej zbliżysz się do drzwi, znajdziesz się na zewnątrz.

Od niskiego, męskiego głosu po jej skórze przebiegł dreszcz. Odwróciła głowę w jego kierunku i ujrzała mężczyznę zwanego przez matkę Denver. Stał tuż obok. Iskierki rozbawienia błyszczały w jego oczach, gdy na nią spoglądał, a lekki uśmiech błąkał się po mocnych wargach.

- Właśnie o tym marzę - odparła chłodno.

- Nie bawi cię przyjęcie?

Wzruszyła ramionami. - Jest tak samo w porządku jak wszystkie inne.

- Nie jesteś wielbicielką muzyki country?

- Jestem wielbicielką Amethyst Rand, Amber i Crystal.

Stojąc naprzeciwko niej oparł się ramieniem o ścianę. Był tylko o kilka cali od niej, kiedy zmusiła się do pozostania na swoim miejscu. Smoking rozchylił mu się na piersiach ukazując czerwoną jedwabną podszewkę. Począwszy od czarnych skórzanych lakierków aż do połyskliwych czarnych włosów był z bliska jeszcze bardziej druzgocząco atrakcyjny. I tak jak uderzyła ją jego postać i męska prezencja, tak też poczuła bijący od niego zapach, mieszaninę woni żywicznej sosny i aromatu jego męskości. Nie spuszczał jej z oczu, gdy odwróciła głowę w kierunku kobiet stojących przy fortepianie.

- Są brązowe - mruknął miękko. - Tak mi się zdaje.

Ta osobliwa uwaga kazała jej znowu na niego spojrzeć. - Co takiego?

- Twoje oczy. Byłem ciekaw, jakiego są koloru.

- Czy piszesz jakiś traktat o kolorach oczu? - spytała usiłując nadać swemu głosowi ton lekki i swobodny.

Uśmiechnął się. - Tylko o twoich. - Odczytawszy trafnie jej myśl zapytał: - Dlaczego aż tak trudno ci w to uwierzyć? - Jego spojrzenie z wolna ześlizgnęło się po jej szyi aż po piersi okryte jedynie cieniutkim tiulem pomiędzy plamami białej koronki. Boleśnie zabiło jej serce, kiedy jego oczy powróciły znowu na jej twarz. - Jesteś piękną kobietą - rzekł jakby to wyjaśniało wszystko. Podniósł rękę i dotknął diamentowego kolczyka w jej uchu, po czym wierzchem palca przesunął po jej szyi. - Jesteś kobietą kontrastów. Ciężkie diamentowe kolczyki i skóra jak jedwab. Ciepły uśmiech i baczne spojrzenie. Jesteś na przyjęciu, a mimo to w nim nie uczestniczysz. Nie mogę powstrzymać mej ciekawości.

Pod wpływem jego dotknięcia dreszcz przebiegł jej po plecach. Odwróciła się. - Więc się postaraj.

- Staram się - jego śmiech był niski, głęboki, przeszywający aż po końcówki nerwów. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się staram utrzymać ręce przy sobie.

Wykonała gwałtowny ruch głową. - Słuchaj, jak ci tam na imię, ja...

- Denver.

- Słuchaj, Denver, ja...

- Sierra.

Zamrugała oczami gubiąc przez moment wątek. - Co ty mówisz?

- Nazywam się Denver Sierra.

Machnęła lekceważąco ręką. - To nie ma znaczenia, jak się nazywasz. Próbuję ci...

- Dla mnie ma znaczenie - znowu jej przerwał. - Wolałbym, byś używała mego imienia zamiast przydomku "jak ci tam na imię".

Courtney przygryzła wargę, jakby próbowała znaleźć jakiś sposób na opanowanie swych nerwów. Gdyby ten przeklęty facet pozwolił skończyć jej choćby jedno zdanie, położyłaby kres całej tej rozmowie. Zmarszczyła brwi próbując przypomnieć sobie, co właściwie chciała powiedzieć.

Jakby czytając w jej myślach, rzekł: - Mówiliśmy o moich kłopotach z trzymaniem rąk z daleka od ciebie.

Spojrzała mu prosto w oczy. Położywszy ręce na biodrach uniosła wyzywająco podbródek. - Potrzebuje pan kilku lekcji dobrych manier, panie Sierra. Nie powinie...

- Denver - powiedział miękko.

Przez zaciśnięte zęby warknęła: - Jeśli nie przestaniesz mi przerywać, to chyba cię walnę.

Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Czy wiesz, że twoje oczy rzucają złote błyski, kiedy jesteś wściekła?

Spróbowała policzyć do dziesięciu, ale to nie pomogło. To dziwne, że tak szybko wpadła w gniew. Przez ostatnie dwa lata żyła w emocjonalnej próżni, a ten Denver Sierra zdołał ją z tego wyrwać jedynie kilkoma uwagami. Nie była mu za to wdzięczna.

Wzięła głęboki oddech i udało jej się mówić względnie spokojnie: - Może jest to dla ciebie szokujące, ale nie jest rzeczą ogólnie przyjętą, że ktoś podrywa jedną kobietę, podczas gdy na prywatkę przyprowadził z sobą drugą. Każdej kobiecie trudno byłoby uwierzyć, że jesteś typem godnym zaufania.

Skrzyżował ręce na piersiach słuchając jej słów. Wciąż opierając się o ścianę badał ją uważnie wzrokiem, jakby oceniając siłę jej gniewu. - A może mogłabyś uwierzyć, że przyszedłem z małą Amber na prośbę mej klientki?

- Nie.

- Ale to prawda. Och, ona jest bardzo piękna i miłe jest jej towarzystwo, ale wątpię, czy spotkam się z nią jeszcze towarzysko.

- Będzie niepocieszona - odparła Courtney oschle.

Jego uśmiech się pogłębił. - Nie sądzę. Amber spełniła tylko życzenie matki, tak jak ja. Pani Rand chciała, bym zobaczył dom jej menedżera, a jej córka potrzebowała partnera do zabawy. I dlatego jestem. Ale ty nie powiedziałaś jeszcze swego imienia.

- To prawda.

- Będzie prościej, jeśli poznam imię kobiety, o której będę myślał, gdy odprowadzę Amber do domu. Courtney aż sama była zdziwiona i zaskoczona swą niechęcią do wyjawienia mu swego imienia. Nie

była to znowu tak niezwykła prośba - z wyjątkiem powodu, dla którego to czynił - ale ona nie chciała wyrzec się dla niego nawet tej cząstki samej siebie. Zdając sobie sprawę z głupoty swych śmiesznych myśli, rzekła:

- Nazywam się Courtney.

- Czy to imię, czy nazwisko?

- Imię.

W jego oczach błysnęła satysfakcja. - A nazwisko?

Westchnęła. - Caine.

Sam spróbował wypowiedzieć jej imię i nazwisko: - Courtney Caine. Podoba mi się. Pasuje do ciebie.

- Moja mama będzie wzruszona taką aprobatą.

Przechylił lekko głowę patrząc na nią uważnie. - Przyjmujesz wciąż pozycję obronną. Czy taka jesteś tylko wobec mnie, czy wobec mężczyzn w ogóle?

- Wobec mężczyzn natrętnych.

- Jestem natrętny, bo chcę dowiedzieć się twego imienia. Dobre sobie. Przecież to jest spotkanie towarzyskie. Jestem tylko towarzyski.

Dostrzegła w jego oczach rozbawienie i pewność siebie. Jeśli on w ten sposób pojmuje towarzyskość, to jak zachowywałby się przy bliższych stosunkach. Ponieważ ta myśl wywołała u niej osobliwe uczucie w dołku pod piersiami, uciekła przed jego wzrokiem.

- Jeśli chcesz być towarzyski - rzekła - powinieneś porozmawiać z innymi.

- Już to zrobiłem. Wolę pogadać z tobą.

Ponieważ subtelne uwagi zawodziły, postanowiła przyjąć ostrzejszą postawę. - Ale ja nie.

- Owszem, tak. Chociaż z jakiegoś powodu nie chcesz się do tego przyznać, to jednak też coś odczuwasz. Zdradzają cię twoje oczy.

- A żebyś wiedział! - odparła zdławionym głosem. - Czuję coś. Piekielną irytację. A ty jesteś straszliwie zarozumiały jak na tak krótką znajomość.

- Odkryłem, że nie ma co stać i czekać, aż sprawy się same potoczą. Nie byłbym tak zadowolony, jak jestem teraz, gdybym nie poszedł za głosem mych pragnień.

Wniosek, iż pragnął jej, nasuwał się sam, ale nie pociągnęła dalej tej myśli. Zamiast w ogóle zmienić temat uczepiła się go jednak z tak wielką desperacją, z jaką mający spaść ze skały człowiek łapie linę ratującą mu życie. - A więc jesteś zadowolony z remontowania domów?

- A ty skąd wiesz, że zajmuję się budową?

- Kilka minut temu rozmawiałam z Crystal Blair. Wspomniała, że masz zamiar pracować przy domu na plantacji Amethyst.

Skinął głową i zmrużył oczy śledząc wyraz jej twarzy. - Czyżbym mógł sobie pochlebiać, że wypytywałaś o mnie?

- Wcale nie pytałam. Sama mi powiedziała. A to jest różnica.

Śmiejąc się pogładził palcem jej brodę. - Co za uparty podbródek. Nie masz zamiaru ułatwić mi tego wszystkiego, co? - Przeniósł spojrzenie z jej oczu na swój palec obrysowujący jej dolną wargę. - Ale to nieważne. Ja też jestem uparty. Z pewnością nie będzie nam ze sobą nudno.

- Nie będziesz miał możliwości się o tym przekonać, jako że dzisiejszego wieczoru spotkaliśmy się po raz pierwszy i ostatni.

Cofnął rękę, gdy zorientował się, że będą mieli towarzystwo. - Zobaczysz mnie znowu, Courtney - odparł spokojnie i przeniósł swą uwagę na zbliżającą się ku nim kobietę.

Amber zatrzymała się koło nich z promiennym uśmiechem. - Och, wspaniale. Poznaliście się już. Zamierzałam przedstawić was sobie, ale jakoś nie miałam okazji.

Courtney zauważyła, że Denver zupełnie nie wiedział, jak ma rozumieć oświadczenie Amber. Zanim doczekał się szansy, aby zadać jakiekolwiek pytanie, Courtney zwróciła się do siostry: - Crystal mówiła mi o odnowionej łazience Tyrella. Widziałaś już to?

Amber roześmiała się wesoło i swobodnie. - Ten różowy kolor jest tak przeraźliwie słodki, że aż od samego widoku nieomal porobiły mi się dziury w zębach, gdy poszłam tam poprawić sobie makijaż.

- Musiał pewnie kupić farbę na wyprzedaży. Jego ulubionym kolorem jest przecież zielony. To kolor pieniędzy.

- Wstydź się, Emmy - skarciła ją Amber. - Sama wiesz, że tak naprawdę Tyrell jest kochanym kiciusiem. Staje się twardy i uparty tylko wtedy, gdy w grę wchodzą jakieś kontrakty.

Denver przeniósł wzrok z Amber na Courtney.

- Emmy? Powiedziałaś, że masz na imię Courtney.

W jego oczach i tonie jego głosu wyczytała gniewną nutę. Pomyślał, że go okłamała. Ale tak nie było. Nie powiedziała mu po prostu pełnego imienia i nazwiska, które brzmiało Emerald Courtney Caine. Wszystkim swym córkom matka nadała imiona klejnotów (Emerald - szmaragd, Amber - bursztyn, Crystal - kryształ. (Przyp. tłum.)).

Posłała siostrze krótkie, milczące spojrzenie, po czym zwróciła się ku niemu: - Emmy to zdrobnienie, którym nazywa mnie zawsze Amber.

Błysk gniewu w jego oczach zniknął, a zastąpiła go ciekawość. - Jak widzę, doskonale się znacie. Czy w biznesie muzycznym też jesteście razem?

- Nie.

Uniósł brew na tę zdawkową odpowiedź. - Krótko i niezbyt treściwie - powiedział.

- Emmy nie lubi dużo mówić o sobie - odrzekła Amber biorąc Denvera pod rękę. - W przeciwieństwie do mnie, bo ja to uwielbiam. Tak więc chodź lepiej ze mną. Mama chce ci pokazać kafelki w kuchni Tyrella i kazała mi ciebie sprowadzić. - Pochyliła się do Courtney i pocałowała ją w policzek. - Cieszę się, że dzisiaj przyszłaś.

Courtney uśmiechnęła się. - To był swego rodzaju eksperyment. - Spojrzała na Denvera. Był wyraźnie zaintrygowany.

Amber cicho zachichotała. - Założę się, że wyjdzie. - Odwróciła się ciągnąc za sobą Denvera. - Wiem, że to ma być spotkanie towarzyskie - rzekła do niego - ale mama nie chce przepuścić okazji byś obejrzał te kafelki podłogowe, kiedy już jesteś tutaj. Chce zasięgnąć twojej opinii, czy ma kupić podobne do swego nowego domu.

Courtney patrzyła za nimi przez chwilę, po czym odwróciła się ku wyjściu. Majowe noce były ciepłe, nie przyniosła więc ze sobą płaszcza. Kluczyki od samochodu miała w wewnętrznej kieszonce spódnicy, Była więcej niż gotowa, by opuścić przyjęcie. Jak tylko przyjedzie do domu, popływa trochę, a później posiedzi nad swą pracą doktorską, aż będzie zmęczona, że pójdzie prosto do łóżka.

I zapomni o Denverze Sierra.

Kiedy Denver powrócił do salonu, zaczął natychmiast szukać wzrokiem tajemniczej kobiety, która zajmowała jego uwagę przez cały wieczór. Do diabła!, pomyślał nie znajdując jej tutaj, wyszła. Ze złości zgrzytnął zębami. Przez ostatnie pół godziny starał się wyciągnąć więcej informacji o Courtney Caine od Amber, a później od Amethyst. Gdyby mógł odnaleźć Crystal, też próbowałby wycisnąć z niej jakieś wieści. Na temat Courtney zarówno Amber, jak i Amethyst wypowiadały się nader powściągliwie, co tylko wzmogło jego ciekawość. Bo jeśli chodzi o inne sprawy, nie były przecież tak małomówne. Wszystko, co wiedział o Courtney, to tylko jej imię i to, że tak doskonale zdawał sobie sprawę ze swych uczuć. Pragnął jej.

Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, miał wrażenie, jakby ktoś pchnął go w żołądek. I za każdym kolejnym razem, gdy na nią patrzył, miał podobne uczucie ściskającego wewnątrz pragnienia. Były w jego życiu kobiety o bardziej klasycznej urodzie, bardziej przebojowe i łatwiejsze w kontakcie, ale żadna z nich nie zrobiła na nim takiego wrażenia.

Kiedy jej dotknął, musiał uczynić niebywały wysiłek, by opanować się i nie porwać jej w swe ramiona. Oszołomiony własną reakcją, zastanawiał się, czy to możliwe, by w wieku 36 lat cierpieć jak niedojrzały młodzieniec. Cierpiał na coś z pewnością, ale nie miał pojęcia, co to było.

Amber nadmieniła, iż Courtney jest osobą stroniącą od życia towarzyskiego. On też taki był. Z tym nie byłoby problemu. Pragnął, by ich związek był bardzo osobisty i intymny.

Jego oczy zwęziły się w nagłym postanowieniu i obietnicy złożonej samemu sobie. Musi ją odnaleźć, choćby miał szukać nie wiadomo jak długo.

Rozdział 2

W ciągu ostatnich dziesięciu minut Courtney kichnęła już po raz trzeci. Obłoczek kurzu uniósł się w chłodnym powietrzu i opadł na grzbiety książek stojących na półkach. Za każdym razem, gdy wyciągała jakąś książkę, warstewka pyłu sfruwała prosto na nią. Chociaż magazyn piwniczny sprzątano regularnie, zawsze pozostawała tutaj taka sama ilość kurzu. Oświetlenie także nie było najlepsze. Utrzymywano też tutaj dosyć niską temperaturę, by chronić książki przed szybkim zniszczeniem. Atmosfera była duszna, a świeże powietrze wpadało tu bardzo rzadko.

Było to jedno z ulubionych miejsc Courtney.

Po godzinie przebywania w owej suterynie biała bluzka, którą nosiła pod granatową, dżinsową marynarką, nie była już taka świeża. Postawiła kołnierzyk, aby kurz nie przedostawał się na jej plecy. Mimo to czuła na skórze lekką warstewkę pyłu. Nieważne. Z doskonałą obojętnością znosiła otaczający ją brud w zamian za przywilej korzystania z prywatnych zbiorów bibliotecznych w Colonial Williamsburg. Wszystkie książki były zmikrofilmowane. Mikrofilmy leżały na ponumerowanych półeczkach, ale Courtney wolała szukać potrzebnych informacji w materiale oryginalnym, aniżeli ślęczeć z oczami utkwionymi w ekran w głównej czytelni na górze.

Pod jedną ze ścian stały dwie długie ławki i stoły do czytania. Ułożyła wyszukane materiały na stole, a obok postawiła wielką torbę wypełnioną rozmaitymi papierami i innymi przedmiotami. Nie pamiętała o tym, by wytrzeć krzesło, zanim usiadła. I tak jej dżinsy były już całe zakurzone. Trochę więcej pyłu nie zrobi żadnej różnicy.

Wyjęła z torby termos z kawą, notes i okulary do czytania. Włożyła szkła na nos, podwinęła rękawy żakietu i wzięła ze stosu pierwszą książkę. Goła żarówka nad jej głową dawała wystarczająco dużo światła, by mogła czytać drobny druk przemierzając palcem spis treści w poszukiwaniu jakiegoś rozdziału o praktykach akuszerek w osiemnastym wieku.

Dwie strony jej skoroszytu zapełnione już były notatkami. Piła właśnie drugą filiżankę kawy, gdy usłyszała czyjeś kroki na metalowych schodach. Zmarszczyła brwi niezadowolona, że ktoś może przeszkodzić jej w pracy. W soboty przychodziło tu niewielu ludzi i z tego właśnie powodu korzystała ze zbiorów w magazynie w ten dzień tygodnia. Teraz mogła mieć jedynie nadzieję, że ktokolwiek to będzie, weźmie, co mu potrzebne, i pójdzie sobie stąd.

Odgarnęła za ucho opadający jej na policzek kosmyk włosów i znów pochyliła się nad otwartą książką. Robiła dalej notatki usiłując zignorować zbliżające się kroki. Zdawało się, że są one coraz bliżej i bliżej, tuż koło niej.

Usłyszała męskie chrząknięcie. Poderwała do góry głowę gwałtownym ruchem. Denver Sierra opierał się o bok regału. Ręce miał skrzyżowane na piersiach. W taki sam sposób podpierał ścianę w salonie Tyrella tydzień temu, ale teraz miał na sobie dżinsy i ciemnozieloną koszulę z podwiniętymi do łokcia rękawami. Stał tak w niedbałym, zdawałoby się, odprężeniu, ale w jego oczach dojrzała drapieżny błysk, jakiego nie było tam pamiętnego wieczoru.

- Zapomniałaś zostawić za sobą pantofelek, kiedy opuszczałaś bal, Kopciuszku - powiedział. Odłożyła długopis i wyprostowała się na krześle z westchnieniem rezygnacji.

- Co ty tutaj robisz?

- Mówiłem ci przecież, że znowu cię zobaczę. Powinnaś mi wierzyć. - Odepchnął się od regału i podszedł wolno do stołu. Wysunął krzesło naprzeciwko niej, usiadł i spojrzał na obwolutę jednej z książek. - Narodziny i śmierć w osiemnastym wieku - odczytał głośno. Podniósł inną i w myślach odczytał jej tytuł. - Skąd u ciebie zainteresowanie medycyną okresu kolonialnego?

Wyciągnęła rękę i wzięła od niego książkę.

- Potrzebna mi do pracy dyplomowej. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dlaczego jesteś tutaj? To prywatna biblioteka.

- Tak mi też powiedziano. - Oparł się plecami o drewniane oparcie krzesła, nie zważając na to, że zaskrzypiało jakby w proteście. - Amethyst powiedziała mi, gdzie cię mogę znaleźć. Powiedziała, że jesteś osobą, z którą powinienem porozmawiać na temat materiałów budowlanych, jakie chce ona zastosować w swym domu na plantacji. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, kiedy udzieliła mi odpowiedzi na pytanie, które stawiałem sobie podczas ostatniego tygodnia: Jak odnaleźć Courtney Caine?

Courtney wyczuła w jego głosie gniew, chociaż był opanowany i spokojny. Najwyraźniej szukał jej od tego przyjęcia, niepocieszony, iż nie udawało mu się jej znaleźć. Ona mieszkała w Yorktown, a wiedziała, że jego spółka budowlana znajduje się w Richmond. Nic więc dziwnego, że nie natknęli się na siebie. Nie spodziewała się, że będzie próbował znowu ją zobaczyć. W ubiegłym tygodniu zlekceważyła prowokacyjne uwagi, które jej prawił. Uznała, że był to dla niego tylko sposób na spędzenie czasu na przyjęciu. Nie brała go poważnie. A może powinna była.

Sięgnęła po filiżankę i dolała do niej kawy. - Mam tylko jedną filiżankę, ale możesz się poczęstować, jeżeli chcesz.

Pochyliwszy się ku niej wziął z jej rąk filiżankę. Zamiast pić z najbliższej sobie strony, odwrócił naczynie i przyłożył wargi dokładnie tam, gdzie przedtem ona. Był to tak dziwnie intymny gest, że przyprawił ją o drżenie serca.

Kiedy z wolna oderwała oczy od jego ust, poczuła, jak szybko bije jej serce pod gorącym spojrzeniem jego oczu. - Nie - szepnęła, jakby zadał jej jakieś pytanie.

Zmarszczki w kącikach jego oczu pogłębiły się w uśmiechu. - Tak. Możesz biec, dokąd tylko zechcesz, Courtney, ale ja zawsze cię w końcu dogonię.

Na tę jego uwagę o bieganiu smutny uśmiech wykrzywił jej wargi. Bieganie to czynność, która nigdy nie stanie się jej udziałem. Zdawała sobie sprawę, że użył tego terminu jako metafory a nie dosłownie, ale mimo to pomyślała od razu o swojej ułomności.

- Wcale nie próbowałam ukryć się przed tobą - powiedziała spokojnie.

- Dlaczego więc bez słowa opuściłaś przyjęcie?

Rozbawiona butnym tonem jego pytania, uśmiechnęła się lekko. - Widocznie musiałam zapomnieć, o czym rozmawialiśmy. Przecież wymieniliśmy tylko imiona. Jestem pewna, że gdybyśmy czynili jakieś dalsze zobowiązania, pamiętałabym o tym. Dlaczego właściwie mi nie mówisz, czego matka ode mnie chce... - urwała widząc, jak zaskoczenie rozszerzyło jego oczy. - Co się stało?

Zerwał się na nogi i uderzył dłonią w stół. - Amethyst Rand jest twoją matką?

Gdyby nie zadał tego pytania, nawet nie przyszłoby jej do głowy, że może on tego nie wiedzieć. Nawet jeśli przez ostatnie dwa lata tak rzadko pojawiała się publicznie ze swoją rodziną, to wśród znajomych Amethyst było powszechnie wiadomo, kim jest.

- Jak widzę, trudno ci w to uwierzyć, ale tak, Amethyst Rand to moja matka.

Denver popatrzył na nią długo i z ciężkim westchnieniem. Później obszedł stół wokoło i przeszedł na jej stronę. Wysunęła swój uparty, mały podbródek w obronnym geście, tak jak tego wieczoru, gdy ją poznał. Odsunąwszy na bok jej notatki i książkę przysiadł na skraju stołu. - Będę przeklęty - mruknął półszeptem.

- Prawdopodobnie - odparła z taką zuchowatością, na jaką tylko było ją stać. Odsunęła się ze swym krzesłem najdalej jak tylko mogła, ale on wciąż był za blisko, za bardzo ją przytłaczał. - A teraz, gdy wyjaśniliśmy już pewne sprawy, bądź tak dobry i powiedz, jakiego rodzaju informacji oczekuje ode mnie moja matka? Co mam ci powiedzieć?

- Zaraz do tego przejdziemy. Ale najpierw chciałbym się dowiedzieć, dlaczego ty i twoja rodzina otaczacie wasz związek taką tajemnicą.

Poza ucieczką, co, wziąwszy pod uwagę schody, zajęłoby trochę czasu, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko odpowiedzieć. - One są, zgodnie ze swym życzeniem, osobami publicznymi. Ja nie. To ostatnia rzecz, jakiej bym chciała. Widziałeś wtedy u Tyrella tych wszystkich reporterów. Robili zdjęcia, zadawali pytania. Gdyby dowiedzieli się, że jestem córką Amethyst, chcieliby też wiedzieć, dlaczego nie śpiewam razem z Klejnotami Południa. Chcieliby zrobić mi zdjęcie razem z matką i siostrami. Rodzina chroni mnie trzymając moją tożsamość w sekrecie przed prasą

- Nie rozumiem, dlaczego sądzą, że potrzebujesz ochrony. Sama doskonałe dawałaś sobie radę. Rozmawialiśmy około dziesięciu minut i jedyne, co zdołałem z ciebie wyciągnąć, to twoje imię. - Przerwał i spojrzał na nią z ciekawością. - Dlaczego twoja matka i siostry mają imiona klejnotów, a ty nie?

Uśmiechnęła się nieco krzywo.

- Ja też. Moje pełne imię i nazwisko to Emerald Courtney Caine. Rozbawienie zamigotało w jego oczach.

- To dlatego Amber mówi do ciebie Emmy.

- Niestety.

- Ponieważ zdradziłaś mi już niektóre swoje najgłębsze, najciemniejsze sekrety, powiedz mi jeszcze, dlaczego chcesz zachować swoją tożsamość w tajemnicy.

Wyjawiła mu tylko jeden z powodów swej powściągliwości. - Wątpię, by moi uczniowie traktowali mnie poważnie zobaczywszy fotografię swej nauczycielki od historii w jednej z ilustrowanych gazetek przy kasie w jakimś sklepie spożywczym. Nie potrzebuję takiej popularności.

Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Jesteś nauczycielką historii? - spytał zaciekawiony.

Zrobiła gwałtowny ruch głową. - Tak, jestem. A co, czy to takie dziwne?

- Nie - odparł przeciągając słowa - to akurat nie jest dla mnie dziwne.

Bez uprzedzenia wyciągnął ręce i ujął oba końce jej postawionego kołnierza. Prawie że siłą podniósł ją na nogi. Gdy się zachwiała, wsunął ręce pod jej ramiona, aby ją podtrzymać. Usłyszał, jak coś ciężko uderzyło o nogę krzesła, ale już przyciskał dziewczynę do siebie. Jego usta były tuż tuż.

- Dla mnie w ogóle nic nie jest dziwne - powiedział z mocą - z wyjątkiem tego jednego, że tak bardzo mnie pociągasz. Od ostatniej soboty, kiedy to zobaczyłem cię na balu, nie mogę się porządnie wyspać. Myśl o tym, jak smakują twoje usta, nie pozwala mi zasnąć. - Objął jej kibić i przytulił dziewczynę mocno do siebie. - Nadszedł czas, bym się o tym przekonał.

Kiedy poczuła dotyk jego ust, wstrząsnął nią słodki dreszcz. Instynktownie rozchyliła wargi. Westchnęła w uniesieniu, ogarnięta bijącym od niego ogniem. Pogłębił pocałunek pociągając ją dalej w nieznaną krainę zmysłów. Czuła na biodrach ucisk jego ud, jego ręce wślizgnęły się pod jej żakiet przyciskając ją jeszcze bliżej.

Już tyle czasu upłynęło od chwili, gdy czuła siłę i ciepło męskiego ciała. Nie powinno mi to sprawiać przyjemności, mówiła do siebie w duchu. Po tym, co zrobił Philip, powinnam opierać się męskiemu dotykowi. A jednak nie potrafiła. Nie bała się, że Denver może ją zranić, czuła tylko niezmierną błogość.

Słyszała, jak wstrzymał oddech błądząc ręką po jej plecach i nie napotykając pod palcami żadnej przeszkody. Mogła wyobrazić sobie moment, gdy odkryje, że ona nie nosi nic pod bluzką.

Denver podniósł oczy i spojrzał na dziewczynę. Ciężko oddychał czyniąc wysiłek, by się opanować. Kiedy oparła dłonie na jego piersi w geście sprzeciwu, od razu zwolnił uścisk i pozwolił jej się cofnąć. Gdyby tego nie zrobił, musiałby pociągnąć ją za sobą na stół. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek w życiu pragnął jakiejś kobiety tak żarliwie, jak teraz pragnął Courtney Caine. Usidliła go nie próbując nawet go kokietować. Nie chciał nawet myśleć, jak by się wówczas zachował. Od momentu, gdy tydzień temu ją poznał, chodził jak w półśnie myśląc jedynie o tym, jakim to sposobem biała koronka opinająca jej piersi wprawiła go w taką udrękę.

Nie powinien był jej całować, pomyślał odsuwając od siebie pragnienie, by znowu wziąć ją w ramiona. Jej odpowiedź na jego pocałunek była wszystkim, czego mógłby pragnąć, ale tym trudniej było mu się teraz powstrzymać od wzięcia jej całej.

- Zjedzmy razem obiad - mruknął. - Gdzieś w zatłoczonej restauracji, gdzie nie będę mógł cię znowu pocałować.

Potrząsnęła głową: - Nie.

Widział, jak osunęła się na krzesło. Ruchy miała nieskoordynowane, co sprawiło przyjemność jego męskiej dumie. Nie tylko jemu zakręciło się w głowie od tego pocałunku.

Wyprostowany, okrążył cały stół i stanął po przeciwnej stronie. Jego spojrzenie spoczęło na jej ustach, jeszcze wilgotnych od jego warg. Zacisnął dłonie w pięści, by znowu nie wyciągnąć po nią ramion. Niezrozumiała złość zmieszana z pożądaniem szarpała jego ciałem. Nie miało to żadnego sensu, ale winił ją za to uczucie, którego teraz doznawał. Miał bowiem wrażenie, że całe jego jestestwo znalazło się w gigantycznych kleszczach, które nie zwolnią się do chwili, kiedy on sam nie pogrąży się głęboko wewnątrz niej.

Ponieważ mimo wszystko był w stanie myśleć dosyć racjonalnie, zdawał sobie sprawę, że mają jeszcze przed sobą kawałek drogi do przejścia, zanim ona zaakceptuje go jako kochanka. Musi więc jakimś cudem znaleźć w sobie tyle cierpliwości, by czekać, aż jej pragnienia staną się tak silne jak jego.

Z tylnej kieszeni spodni wyjął złożoną kartkę papieru i wyciągnął ją w stronę dziewczyny.

Nie wzięła jej. - Co to jest? - zapytała marszcząc się.

- Lista zapytań dotyczących materiałów budowlanych, których potrzebuję do domu twej matki. Niektóre towary mogę otrzymać z mych regularnych źródeł, ale jest kilka, które wolelibyśmy wyprodukować sami. Kiedy powiedziałem Amethyst, że sporo czasu zajmie mi odnalezienie potrzebnych nam informacji, wskazała mi ciebie.

Przez chwilę Courtney popatrzyła mu prosto w oczy. Z tego, co powiedział, wynikało, że wcześniej bez powodzenia wypytywał o nią Amethyst i jej siostry. Teraz matka zmieniła widać zdanie, skoro powiedziała mu, gdzie ma jej szukać. Najwyraźniej Amethyst miała do Denvera zaufanie, bo inaczej nie wysłałaby go tutaj. Co prawda, zajęłoby mu to więcej czasu, ale mógł przecież znaleźć te dane w inny sposób.

Wzięła od niego kartkę i rozłożyła ją. W nagłówku znajdowała się pieczątka firmowa SIERRA CONSTRUCTION, CUSTOM BUILDERS podająca adres w Richmond, kilka numerów telefonów i nazwiska: Denver Sierra i Phoenix Sierra.

- Phoenix? - spytała.

- To mój brat.

- Denver i Phoenix - mruknęła.

- Wiem, wiem - rozbawienie znowu pojawiło się w jego głosie. - Brzmi to jak wskazówki na mapie drogowej. Moja matka urodziła się w Colorado, a wychowała w Arizonie. Miała w sobie krew Indian Navaho. Mój ojciec powiedział, że zgodził się, aczkolwiek z trudem, na imiona Denver i Phoenix, bo jedyny wybór, jaki zostawiła mu matka, to Dziki Wilk i Oswojony Wilk.

No tak, teraz zrozumiała, dlaczego przypominał jej Indianina z obrazu mamy. - Pozwól mi zgadnąć - rzekła z uśmiechem. - Ty miałeś być Dzikim Wilkiem.

Denver szukał w jej oczach jakiejś zmiany na wieść, że jest pół - Indianinem. Ale nie, nic takiego nie znalazł. Była tylko rozbawiona jego imieniem. - Po czym poznałaś? - zapytał.

- Strzał w ciemno. Ty jesteś starszy?

- O dwa lata. Czy może masz zamiar przeczytać kartkę, czy też chcesz się dowiedzieć, ile ważyłem przy narodzinach?

Piorunujące spojrzenie, jakie mu posłała, mogłoby wypalić dziurę w ścianie. - Matka powinna była cię nazwać Zrzędliwym Wilkiem.

Wybuch jego śmiechu aż ją przestraszył, ale zaraz się uśmiechnęła. Czymś głęboko ukrytym wewnątrz niej odwzajemniła mu w jakimś naturalnym odruchu zarówno śmiech, jak i nachmurzoną minę. Wystarczyło, że na nią spojrzał, a już wyczuwała jego intencje. Zmusiła się, by oderwać od niego wzrok. Popatrzyła na kartkę.

Jego pismo było wyraźne i łatwe do czytania. Przebiegła wzrokiem listę materiałów. Chociaż nie była długa, trzeba będzie jednak przejrzeć trochę źródeł, aby odszukać potrzebne mu dane. Już chociażby sam temat produkcji cegieł wymagał rozwiązania kilku kwestii: przepis na mieszankę gliny, piasku i wody, konsystencja i wymiary form odlewniczych.

Podniosła na niego oczy. - Po co chcesz wiedzieć, jak produkowano cegły w osiemnastym wieku? W okolicy masz kilku producentów, którzy mogą spełnić każde twoje życzenie.

- Phoenix chciałby własnoręcznie spróbować osiemnastowiecznego sposobu wyrabiania cegieł. Do budynku na plantacji potrzeba ich niewiarygodnie dużo. Twoja matka chce, żebyśmy postawili wszystkie przybudówki, proponowane przez ciebie w pierwotnych planach przebudowy. Mamy też kilka równoległych robót, przy których moglibyśmy użyć cegieł z okresu kolonialnego.

- Gdybym mogła zatrzymać tę kartkę na parę dni, znalazłabym ci te dane.

Nie pragnął wcale jej opuścić. Przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. - Wskaż mi właściwy kierunek, powiedz czego potrzebujesz, a zacznę gromadzić ci odpowiednią literaturę.

- Wcale nie musisz tego robić - odparła pośpiesznie. - Lepiej mi się pracuje samej.

Nie zwrócił uwagi na jej protest. Będzie musiała przywyknąć do jego obecności. - Zacznę od cegieł, jako że Phoenix chce wystartować z budową pieca suszarniczego tak szybko, jak to tylko możliwe. Możesz tymczasem popracować nad tym, z czym tu przyszłaś. A ja idę po książki. Od czego powinienem zacząć poszukiwania?

Courtney westchnęła. Przekonała się już, że każda próba zepchnięcia Denvera Sierry ze ścieżki, którą sobie obrał, jest jak usiłowanie wyczerpania łyżeczką od herbaty całej wody z James River. Wyrwała ze skoroszytu kartkę i wręczyła mu ją z wyjętym z torby długopisem.

- Pisz - rozkazała.

Usiadł. - Tak, madame - mruknął posłusznie trzymając w lewej ręce długopis gotowy do pisania.

Patrząc w sufit, jakby właśnie tam można było znaleźć informacje, zaczęła dyktować. - Po pierwsze, Phoenix może skontaktować się z wydziałem Colonial Building Trades tutaj w Colonial Williamsburg. Mają tam piec do wypalania cegieł, który mógłby sobie obejrzeć. Następnie, idź do katalogu rzeczowego i odszukaj wszystkie hasła dotyczące cegieł, cegielni, ceramiki, zawodów klasycznych i rzemiosła.

Zatrzymała się, kiedy burknął: - Nie tak szybko.

Uśmiechnęła się i dalej wymieniała kolejne hasła, tym razem nieco wolniej. Kiedy zadała mu wystarczająco dużo pracy, by był zajęty co najmniej przez godzinę, przysunęła do siebie własne pomoce naukowe. On sam przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, gdzie mieściły się katalogi.

Gdy zgodziła się na jego pomoc, potraktowała to z przymrużeniem oka. Denver Sierra nie wyglądał na faceta, który mógłby siedzieć bez ruchu kartkując godzinami książki. Robił wrażenie człowieka zbyt niecierpliwego, zbyt aktywnego życiowo, by tracić czas na badania naukowe.

Miała rację. Po czterdziestu pięciu minutach przemierzania w górę i w dół katalogowych skrzynek i ciskania książek na przeciwległy koniec jej stołu zaproponował przerwę na obiad.

Skoncentrowana na paragrafie, który właśnie czytała, odparła: - Możesz iść, jak chcesz. Ja mam jeszcze dużo roboty.

- Nie masz zamiaru zrobić sobie małej przerwy?

- Może później.

- Nie rozumiem, jak możesz siedzieć tu przez tyle godzin i czytać. Ja już dostaję oczopląsu.

- Wykonano mnie z surowego materiału - wycedziła. - Naprawdę mam dużo pracy, Denver. Przyniosłam sobie kanapkę do jedzenia. Mogę się z tobą podzielić. Ale ty chyba cierpisz na klaustrofobię, więc idź stąd. Mnie jest tutaj dobrze.

Nie bardzo mu się to podobało, ale przyjął jej odmowę tak łaskawie, jak potrafił. - Wrócę za godzinę.

Courtney wyprostowała się na krześle i patrzyła, jak opuszcza pokój biorąc po dwa schodki na raz z taką łatwością, jak wszystko co robił do tej pory. Jeśli sporządzałaby listę rzeczy i sytuacji, w których nie pasowaliby do siebie, musiałaby dorzucić fakt, iż on miał budowę atlety i sprawność fizyczną. Było to widoczne w jego ruchach. Poruszał się bowiem jak spiralna sprężyna, a mimo to z giętką gracją, dzięki czemu przyjemność sprawiło już samo patrzenie, jak zamaszystymi krokami przemierzał pokój i wbiegł po schodach.

Dźwignąwszy się z miejsca wstała i przeszła wzdłuż stołu patrząc na swoje stopy wlokące się krok za krokiem. Jej chód był wolny i jakby obliczony, zupełnie inny niż szybki, równy krok Denvera. Spacerując z nią musiałby dostosować się do niej. W pewne miejsca nie mogliby chodzić razem. Zaczęłyby mu ciążyć ograniczenia, jakie były jej chlebem powszednim. Tak stało się z Philipem. Nie miała Denverowi nic do zaoferowania oprócz problemów, których nie potrzebował.

Musi go w jakiś sposób zniechęcić, kiedy będzie usiłował znów ją zobaczyć. A że będzie usiłował, to pewne.

Po kilkakrotnym okrążeniu stołu usiadła i spróbowała skupić się na swojej pracy. Teraz, kiedy była wreszcie sama, miała okazję zastanowić się, dlaczego matka nasłała na nią Denvera. Miała wrażenie, że zna już przyczynę. Amethyst najwyraźniej lubiła Denvera i powierzała mu coś więcej niż tylko renowacje na swojej plantacji. Powierzała mu swoją córkę. Biorąc pod uwagę fakt, jak Amethyst chroniła Courtney przez ostatnie dwa lata, było to niezwykłym ustępstwem ze strony starszej damy.

Może i matka wierzyła Denverowi, ale jeśli chodzi o niego, Courtney nie miała zaufania do samej siebie.

Westchnąwszy włożyła na nos okulary i wzięła długopis. Zajęcie się pracą dyplomową jest bardziej konstruktywne niż zgadywanie motywów matki. Albo motywów Denvera. Albo jej własnych.

To czego nauczyła się o historii, to to, że nie stoi w miejscu. Nic, co już się stało, nie może się zmienić. Przeszłość można analizować, wspominać i badać, ale nie sposób jej przeinaczać. Lekcje możemy czerpać z wydarzeń i czynów ludzi z początku wieków. Zrozumienie pomyłek, jakie popełniono w przeszłości, służy za przykład, za lekcję, dlaczego błędy w ocenie nie powinny się powtórzyć.

Jej własna historia także zawierała mylny sąd, do którego nie wolno znowu dopuścić, pomyślała Courtney. Najlepiej wciąż przypominać sobie o Philipie i o tym, co powiedział jej przy ostatnim spotkaniu.

Kiedy usłyszała stuk kowbojskich butów na metalowych schodach, podniosła głowę i ujrzała schodzącego po stopniach Denvera. Schylał głowę, by nie uderzyć się o wystający nawis. Był tak wysoki, tak przytłaczająco przystojny, tak agresywnie męski. Serce załomotało jej niespokojnie, gdy podszedł bliżej.

Powtarzała w myślach, w kółko niczym zaklęcie: „Pamiętaj o Philipie, pamiętaj o Philipie".

Spod ramienia wystawała mu biała, papierowa torba. Postawił ją na stole i począł wyjmować zawartość.

- Zaryzykowałem, że lubisz meksykańskie potrawy - powiedział.

Zerwała papier z jednego z zawiniątek, które przed nią położył. Kuszący aromat uniósł się z meksykańskiego taco. Już sam ten zapach napędził jej ślinkę do ust. Skubnęła kawałek sera leżący na papierze i patrzyła, jak on wyciągał z torby następne zawiniątka. Kiedy skończył, na stole leżał stos jednakowych, zawiniętych w papier paczuszek.

- Dobry Boże, Denver! Ileś ty kupił tych taco?

Wzruszył ramionami i usiadł naprzeciwko. - Dwanaście. Wolisz łagodny czy ostry?

- Co łagodny czy ostry?

- Sos do polania taco.

- Łagodny.

Znów sięgnął do torby i wyłowił kilka miękkich plastikowych pakiecików. Wręczył jej jeden. - Częstuj się - rzekł i odpakował taco dla siebie.

Odsunąwszy na bok stertę książek zaczęła zajadać. Ku swemu zdziwieniu wpakowała w siebie trzy porcje. Oparła się ciężko na krześle zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie mogła ruszyć się z tego miejsca. Denver jadł dalej.

- Czy mogę cię o coś zapytać? Potrząsnął głową. - A co chcesz wiedzieć?

- Nosisz buty kowbojskie, lubisz meksykańskie potrawy, urodziłeś się w Arizonie, a mimo to mieszkasz w Wirginii. Dlaczego?

Zerwał opakowanie z piątej swej porcji. - Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem dziesięć lat, a Phoenix osiem. Spędzaliśmy letnie wakacje z mamą w rezerwacie w Arizonie, a resztę roku z ojcem, który miał olbrzymią farmę i hodowlę koni o sto mil stąd. Ponieważ miał lepsze niż matka warunki finansowe na nasze utrzymanie, uzyskał prawo opieki. I dlatego to Phoenix i ja skończyliśmy w Wirginii.

- Od koni do budowy domów daleka droga.

- Ojciec jeździł często na rozmaite wyścigi i aukcje koni na całym świecie, a my przez większość czasu zostawaliśmy sami. Gdy nie jeździliśmy na koniach, przeważnie kręciliśmy się wokół facetów, którzy robili różne remonty i wprowadzali innowacje budowlane koło naszej farmy. Zaprzyjaźniliśmy się z jednym ze stolarzy, Charlie Plunkettem. To on nauczył nas, jak odczytywać projekty budowy, jak posługiwać się różnymi narzędziami i wykonywać samodzielnie niektóre prace.

- Jak znalazłeś się w Richmond?

- Gdy Charlie gotów był założyć własny interes, zdecydował się na specjalizację w robotach u klienta i na renowację starych budynków. W tym czasie nasza matka już nie żyła, tak że nie mieliśmy żadnego powodu, by wracać do Arizony. Oprócz nas matka nie miała żadnej rodziny. Szansą na rozwinięcie interesu było odrestaurowanie kilku pięknych starych budowli w samym Richmond i w okolicy. Charlie miał więc więcej pracy, niż mógł udźwignąć. Pracowaliśmy dla niego podczas tego lata, kiedy uczyliśmy się w College of William and Mary, a gdy gotów był już się wycofać, wykupiliśmy jego firmę.

- Ty i twój brat musicie być sobie bardzo bliscy, jeśli potraficie razem pracować.

Jego spojrzenie spoczęło na ustach dziewczyny, po czym utkwił wzrok w jej oczach. - Nie wszystko robimy razem. - Oparł łokcie na stole. - A dlaczego ty nie śpiewasz z resztą rodziny? To, co widziałem na przyjęciu u Tyrella, pozwala mi sądzić, że między wami jest wszystko w porządku.

- Tak, rozumiemy się bardzo dobrze - odparła wykrętnie. Nie była jeszcze gotowa powiedzieć mu o swej ułomności. Ponieważ wcale nie miała zamiaru spotykać się z nim w przyszłości, nie powinna jej obchodzić jego ewentualna reakcja. A jednak tak nie było. Nie chciała zobaczyć w jego oczach wyrazu, jaki widziała kiedyś u Philipa. - Po prostu nie jestem stworzona do tego wszystkiego, co związane jest z zawodem piosenkarki.

Przez chwilę nie komentował jej odpowiedzi. Obserwował dziewczynę spod oka. - Czy zawsze chciałaś zostać nauczycielką? - zapytał w końcu.

- Nie.

Czekał na dalsze wyjaśnienia. Gdy zorientował się, że nie ma zamiaru powiedzieć nic więcej, zapytał:

- A kim chciałaś być wobec tego?

Jej usta ułożyły się w kpiący uśmiech. - Tancerką w balecie. - Nie pojmował ironii jej sytuacji, a ona nie zamierzała mu niczego wyjaśniać.

Oderwała od niego oczy i wzięła długopis. - Muszę wracać do pracy.

Denver nie potrafił pojąć, co złego było w jego pytaniu, a ona dała mu jasno do zrozumienia, że na ten temat nie ma już nic do dodania. Może i nie powiedziała zbyt wiele, ale sposób, w jaki to powiedziała, daje dużo do myślenia, doszedł do wniosku Denver.

Siłą udało mu się odwrócić od niej uwagę. Pogrążył się w rozmyślaniach nad faktami i obrazami jawiącymi mu się w pamięci. Minęła godzina.

- Jak długo masz zamiar tu siedzieć?

Podniosła oczy znad książki, była świadoma jego rosnącej niecierpliwości. Początkowo stukał długopisem o blat stołu, potem zaczął wiercić się na krześle.

- W soboty bibliotekę zamykają o piątej - odparła. Wyglądał na wstrząśniętego. - Chcesz siedzieć tu cały dzień?

- Prawdopodobnie tak - rzekła rozbawiona. - Mam mnóstwo pracy.

- Książki nie uciekną. Może byśmy skończyli i gdzieś wyszli, co ty na to? Uśmiechnęła się. - Nie możesz tu wytrzymać, co?

- Nigdy nie potrafiłem usiedzieć długo w jednym miejscu. Wiem, że obiecałem ci pomóc, ale czuję się tu jak w klatce. Chodź ze mną.

„Pamiętaj o Philipie", mówiła do siebie w duchu. - Nie, przykro mi, ale nie mogę.

Ku jej zdziwieniu nie próbował wcale zmienić jej postanowienia. Zamiast tego powiedział: - Rób więc, co masz do zrobienia, a ja wieczorem po ciebie wpadnę. Pójdziemy gdzieś na kolację albo wybierzemy się na przejażdżkę. Co tylko będziesz chciała. Musisz mi podać swój adres.

- Nie.

Przednie nogi jego krzesła stuknęły z siłą o podłogę. - Dlaczego nie?

- Mam inne plany.

- Jakie na przykład?

- To są moje plany i nie muszę ci się z nich spowiadać. - Pochyliła się nad książką i znów zaczęła coś bazgrać w swym notesie.

Wyjął długopis z jej ręki. - Do diabła, Courtney! Spójrz na mnie! Zrobiła o co prosił, wolno unosząc głowę. Minę miała uprzejmą i obojętną.

- Dlaczego ze mną nie wyjdziesz?

- Powiedziałam ci. Mam inne plany.

Zwęził oczy i bacznie ją obserwował. - A w takim razie jutro? Potrząsnęła głową. - Mam inne plany.

- Ciągle to samo. W kółko. Czy jest ktoś inny?

Sam podsuwał jej wymówkę. Mogła z niej skorzystać. Nie zrobiła tego. - Jeśli pytasz, czy jestem związana z innym mężczyzną, odpowiedź brzmi: nie. Nie mam zamiaru wiązać się z nikim, łącznie z tobą. Zostawmy to tak, jak jest. Za parę dni otrzymasz potrzebne ci materiały. Poza tym powodem nie widzę żadnego innego, dla którego mielibyśmy się spotkać.

Wstał, okrążył stół i wyciągnął ją z krzesła, zanim zorientowała się, że w ogóle się ruszył. Chwycił ją silnie, ale nie boleśnie, pod pachy i przyciągnął do siebie.

- Owszem, jest kilka powodów, dla których znowu mnie zobaczysz, Courtney. - Pochylił się nad nią. - A to jest jeden z nich.

Spodziewając się swej własnej złości Courtney nie była przygotowana na eksplozję pożądania, które ogarnęło ją całą w chwili, gdy spotkały się ich usta. Dotyk jego warg był zachwycająco zmysłowy. Krew zawrzała w jej żyłach. Płonęła na całym ciele. Czując na plecach muśnięcia jego dłoni, gdy całował ją z rosnącą namiętnością, nie mogła powstrzymać westchnienia rozkoszy.

Przez chwilę poddała się pragnieniom swego ciała, osuwała się pod jego ciężarem, chłonęła jego przyśpieszony oddech. Otoczył ramionami jej biodra przyciągając ją bliżej do siebie. Powoli zamknął ją całą w swym uścisku, ogarnął ją całym swym ogromem, aż oboje zaczęli ciężko oddychać.

Denver oderwał się od jej ust i jął pokrywać pocałunkami jej szyję. Rozkoszował się jeszcze przez chwilę tą bolesną, słodką udręką, po czym wypuścił dziewczynę z objęć i odsunął od siebie. Z równą mocą, z jaką pragnął poczuć przy sobie jej wilgotne ciało, nie chciał, by ten ich pierwszy raz był tutaj, na tym zakurzonym i zawalonym książkami stole.

Spoglądał na nią dumny ze szklącego się w jej ciemnych oczach pożądania. Miał już pewność, że tak jak teraz będzie na niego spoglądała częściej.

- A teraz mi powiedz, że nie chcesz mnie już więcej widzieć.

Rozchyliła wargi, ale nie mogła wydobyć głosu. Jej oczy rozszerzyło zdumienie i przerażenie własną reakcją, słabością i podnieceniem, którego tak nie chciała. Wszystko, na co mogła się teraz zdobyć, to słabe potrząśnięcie głową.

Fala nieoczekiwanej czułości wezbrała w jego sercu. Uśmiechnął się do niej. - Nieważne. Ja już i tak wiem swoje. Niech każde z nas robi to co musi, Courtney.

Mogła już tylko na niego patrzeć, dopóki nie pochylił się nad nią znowu i nie cmoknął jej krótko na pożegnanie. Potem wyszedł. Oszołomiona, śledziła jego zamaszyste kroki i pokonywanie schodów po dwa stopnie naraz.

Rozdział 3

Pięć dni zajęło Courtney zebranie wszystkich informacji dla Denvera i następne trzy na podjęcie decyzji, by do niego zadzwonić. Podczas przerwy obiadowej skorzystała z telefonu w pokoju nauczycielskim w nadziei, że zastanie go w biurze.

Kobieta, która odebrała telefon, miała gorący południowy akcent. Wypowiedziane przez nią słowa: „Sierra Construction" brzmiały jak coś z Przeminęło z wiatrem.

- Chciałabym rozmawiać z Denverem Sierra, jeśli nie jest zajęty. Mówi Courtney Caine.

Po krótkiej przerwie kobieta rzekła: - Cóż za zbieg okoliczności. Właśnie o pani mówił, a tu pani dzwoni. Ponieważ Courtney nie wiedziała, co ma sądzić o tej uwadze, spytała: - Czy on tam jest?

- Podskakiwał tutaj przez cały ranek jak pchła w psiej budzie. Zaraz zobaczę, czy uda mi się go dla pani złapać.

Courtney odsunęła słuchawkę i utkwiła w niej wzrok, zbita z tropu przez kobietę. Kiedy na linii pojawił się męski głos wymawiając jej imię, z powrotem przyłożyła słuchawkę do ucha. - Denver?

- Wybacz, Courtney. Mówi Phoenix, brat Denvera. Belle właśnie poszła go szukać. Przed minutą był jeszcze w biurze, tak że nie może być zbyt daleko. Nie chciałem, byś wisiała samotnie na linii myśląc, że ona o tobie zapomniała. Myśleliśmy o tym, żeby zainstalować urządzenie nadające muzykę w czasie oczekiwania na właściwą rozmowę, ale póki co jesteś skazana na mnie. Mogę coś zanucić, jeśli chcesz.

Dławiła się ze śmiechu: - Daruj sobie, dziękuję. - Wracając do tematu rzekła: - Mógłbyś właściwie przekazać Denverowi wiadomość. Powiedz mu, że włożę to do...

- Czy odkryłaś, jak produkowano cegły?

Jak widać, przerywanie ludziom jest ich cechą rodzinną, pomyślała z pewnym rozbawieniem. - Tak, znalazłam wszystko, łącznie z planami budowli z cegieł z 1780 roku. Byłabym ci wdzięczna, gdybyś powiedział Denverowi, że wrzucę wszystko do skrzynki pocztowej.

- Nie sądzę, by był to dobry pomysł, Courtney. Będzie chciał się z tobą spotkać. Dlaczego nie podrzucisz tego tutaj? W ten sposób będę miał okazję cię poznać. Chciałbym zobaczyć kobietę, która doprowadza mego brata do szaleństwa. - Usłyszała w tle jego słów jakieś głuche odgłosy, po czym Phoenix szepnął: - Oto nadchodzi Zeus gromowładny, Miło było z tobą rozmawiać, Courtney. Ja...

Tym razem to Phoenixowi przerwano w środku zdania. Po kilku sekundach pojawił się na linii znajomy głos Denvera: - Courtney?

To dziwne, jak bicie serca stawało się szybsze na dźwięk jego głosu. - Tak, to ja.

Usłyszała słowa Phoenixa i kobiety, ale nie potrafiła zrozumieć, co mówią, bowiem gadali równocześnie. Musiała uśmiechnąć się słysząc klnącego szeptem Denvera.

- Phoenix i Belle chcą, byś tu przyszła - powiedział - ale na razie nie zamierzam narażać cię na ich towarzystwo.

Poczuła grunt pod nogami. - Mam potrzebne ci dane o renowacjach, które wykonujesz dla mamy. Włożę je dzisiaj do skrzynki. Powinieneś otrzymać je jutro albo pojutrze.

Do głosów w tle rozmowy dołączyło terkotanie drugiego telefonu, powiększające ogólny chaos. Tonem człowieka doprowadzonego do granic cierpliwości Denver rzucił: - Zapomnij o wrzuceniu tego do skrzynki. Przyjadę dzisiaj po południu.

Ta uwaga nie przeszła gładko u jego brata i kobiety, która, jak wywnioskowała Courtney, była ich sekretarką. Natężenie ich protestów rosło. Usłyszała jęk Denvera: - Odbierz ten piekielny telefon. Belle!

- Sekundę później ryknął: - Do jasnej cholery, Phoenix! Znowu przykleiłeś do biurka moją filiżankę do kawy.

Głos jego stał się ostrzejszy, gdy w końcu przysunął z powrotem do ust słuchawkę: - Muszę iść, Courtney! Dzisiaj jest tu większy dom wariatów niż zwykle. Do zobaczenia!

Otworzyła usta, by zaprotestować. Zamknęła je znowu słysząc sygnał kończący rozmowę. Kusiło ją, by zadzwonić drugi raz i powiedzieć mu, że bez względu na jego życzenie wysyła papiery pocztą. Ale właśnie zabrzmiał dzwonek rozpoczynający popołudniowe lekcje. Może zresztą i dobrze, że nie zadzwoniła, pomyślała podnosząc kopertę zawierającą informacje. Denver i tak już skończył rozmowę. Nie da mu następnej szansy. A jeśli odebrałaby Belle lub Phoenix, wątpliwe, że po prostu przyjęliby od niej wiadomość, zważywszy na ich dziwne wobec niej zachowanie.

Całe popołudnie dopuszczała w połowie możliwość, że Denver wkroczy znienacka do jej klasy. Nie byłoby wcale dziwne, gdyby pojawił się bez żadnego uprzedzenia, czy to w odpowiedniej chwili, czy nie.

Kiedy zabrzmiał ostatni dzwonek, odetchnęła z ulgą. Był to jeden z tych dni, kiedy uczniowie byli nadzwyczaj niespokojni i żadne wysiłki nie mogły ich zmusić do skupienia uwagi. Jeszcze tylko trzy dni zostały do zakończenia roku szkolnego, a marzenia o letnich wakacjach skutecznie uniemożliwiały wszelkie dążenia do powtórki tematów, które mogły się pojawić na jutrzejszych testach. Daty i szczegóły związane z rozmaitymi bitwami wojny secesyjnej nie stanowiły konkurencji dla pokusy nadchodzących leniwych dni lata.

Wyciągnęła z dna szuflady swoją torebkę i zamknęła biurko na kluczyk. Druki do końcowych egzaminów wraz z innymi klasówkami leżały w sejfie dyrektora. Po kilku przypadkach, kiedy to przedsiębiorczy uczniowie „wypożyczyli" sobie kopie testów z szuflad nauczycieli, dyrektor wymagał, by wszystkie papiery egzaminacyjne pozostawały w jego gabinecie. Rano Courtney podpisze stertę testów z historii i rozda je jęczącym uczniom.

Gdy zbierała swoje rzeczy z biurka, zauważyła kopertę zaadresowaną do Denvera. Była gotowa do wysłania, ale nie miała jeszcze znaczka pocztowego. Courtney planowała wcześniej, że wrzuci ją na poczcie po drodze do domu. Niestety, dzisiaj było już za późno. Usiłowała sobie przypomnieć, czy ma w domu wystarczająco dużo znaczków, aby wysłać tak pękatą kopertę. Było to wątpliwe. Denver nie znał chyba jej domowego adresu, co wcale nie oznaczało, iż nie mógłby go zdobyć. Wystarczyło, by zatelefonował do jej matki. Łamała się, czy nie zadzwonić do Amethyst i nie poprosić jej, by nie podawała adresu Denverowi, ale matka chciałaby zaraz wiedzieć, dlaczego ona nie chce się z nim spotkać, co z kolei prowadziłoby do dyskusji, jakiej Courtney wolała uniknąć. Pogodziwszy się z tym, że znowu będzie musiała się spotkać z Denverem, wrzuciła kopertę do torby.

Kiedy podeszła do swojego samochodu, na pierwszy rzut oka nie zauważyła nic niezwykłego. Dopiero gdy położyła na przedniej masce torebkę, by wyłowić z niej kluczyki, ujrzała biały kawałek papieru zatknięty za wycieraczkę od strony kierowcy. Rozwinęła go. Na kartce ze szkolnego zeszytu widniały słowa: ZRUB ŁATWE TESTY BO TWÓJ ŻYWOT BĘDZIE CIĘSZKI.

Pomimo błędów ortograficznych Courtney pojęła treść przesłania. Rozejrzała się wokół, ale nikt jej nie obserwował. Paru innych nauczycieli zmierzało w kierunku swych samochodów. Woźny opróżniał kosze na śmieci. Nikt jednak nie patrzył na nią.

Złożyła z powrotem ostrzeżenie i wsadziła je do torebki.

Do domu jechała dwa razy dłużej niż zwykle za sprawą wypadku, który spowodował korek na drodze. Upalne słońce grzało przez szyby, gdy posuwała się wzdłuż szosy uwięziona w strumieniu pojazdów. Dzięki dobrej klimatyzacji nie oblewała się co prawda potem, ale jej niepokój wcale nie malał.

Skręciła wreszcie w spokojną ulicę, gdzie stał jej rozległy dom zbudowany w nowoczesnym stylu. z wieloma świetlikami i atrakcyjnym cedrowym wyłożeniem ścian. Ojciec kupił ten jednopiętrowy domek specjalnie dla niej, kiedy ukończyła naukę w college'u. Wolałaby mieszkać nieco skromniej, ale nie miała serca ranić ojca, gdy sprawiał jej taki prezent. Randall Caine kupił go z miłości do córki, którą tak rzadko widywał, kiedy rosła i rozwijała się, a także z poczucia winy z tego samego powodu.

Jak się okazało, Courtney potrzebowała większego mieszkania, odkąd matka zaczęła nalegać, by zamieszkała razem z ich gospodynią. Amethyst rzadko wtrącała się do życia Courtney, ale kiedy już to robiła, dziewczynie trudno było cokolwiek jej wyperswadować. Chociaż tak bardzo chciała być niezależna, musiała zgodzić się na to, by zamieszkać z Brownyn MacNiver Nie było to znowu tak uciążliwe. Brownie, jak wszyscy ją nazywali, utrzymywała w domu porządek, przyrządzała proste potrawy i była dobrą towarzyszką. Gospodyni nigdy nie traktowała Courtney inaczej niż dwie pozostałe dziewczyny. Przez cały czas ich dorastania nigdy nie pozwoliła jej odczuć, że z powodu jej ułomności należą jej się specjalne względy.

Wjechała na podjazd i wcisnęła urządzenie do zdalnego sterowania otwierające drzwi od garażu. Zaparkowała swego czteroletniego sedana. Z torbą w jednej ręce, z torebką przewieszoną przez ramię pchnęła drzwi wiodące z garażu do pomieszczenia gospodarczego przylegającego do kuchni.

Brownie wyjmowała właśnie z suszarki gotowe ubrania. Pytanie, które zadała, brzmiało tak samo jak zawsze, gdy Courtney wracała do domu: - Jak minął dzień?

- Dobrze, z wyjątkiem faktu, że uczniowie liczą dni i godziny do końca roku. Jutrzejszy sprawdzian to ostatnia rzecz, o której mają ochotę myśleć.

Poprawiwszy zabłąkany loczek, który wysunął się ze ściśle ułożonego u nasady szyi węzła, starsza kobieta uśmiechnęła się. - Skarb młodości to wspaniała rzecz.

- Takim samym skarbem jest uważanie na lekcjach. Ale tak naprawdę nie mogę ich przecież winić. Sama z utęsknieniem wyglądam wakacji.

Brownie złożyła prześcieradło wyciągnięte właśnie z suszarki i oparła ręce na swych rozłożystych biodrach. - Nie rozumiem dlaczego. I tak przez całe lato będziesz ślęczeć z nosem utkwionym w książkach nad tą twoją pracą. Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego chcesz tracić cały swój czas na naukę. Masz już przecież kilka stopni naukowych. Teraz chcesz jeszcze jednego. - Sięgając po następne prześcieradło gderała: - To, czego ci potrzeba, to chłop i dom pełen dzieci. Właśnie tego, a nie jeszcze jednego dyplomu.

- Powtarzasz to nam wszystkim, odkąd opuściłyśmy kojec, Brownie.

- No cóż, nie na wiele się to zdaje. Jak widać, żadna z was nie jest gotowa do ustabilizowanego życia. Zbyt zmęczona, by wdawać się w tego rodzaju utarczki, Courtney skierowała swe kroki do wyjścia. -

Będę na basenie, Brownie. - Zatrzymawszy się przy drzwiach dodała: - Myślę, że z kolacją nie będziesz miała kłopotu. Nie jestem specjalnie głodna.

Ostre spojrzenie gospodyni spoczęło na pochylonych ze zmęczenia ramionach dziewczyny. Głos jej był bardziej szorstki, niż zamierzała: - Zdecydowanie za dużo pracujesz, Courtney, a jesz tyle, że nawet ptaszka nie utrzymałoby to przy życiu.

- W dzisiejszych czasach ptaszki jedzą sporo w porównaniu z ilością wiedzy, która wystarcza ludziom.

- Wy, nauczyciele, zawsze myślicie, że wszystko wiecie najlepiej. - Gestykulując rękami Brownie wyganiała Courtney z izby. - Idź do swoich zajęć, a ja przygotuję ci sałatkę.

- Dziękuję, Brownie.

Nie była na tyle zmęczona, by nie zauważyć, w jak ostrożny sposób gospodyni nosi głowę, tak jakby istniało niebezpieczeństwo, że może jej spaść.

- Znów cię boli głowa, prawda? Odwracając się Brownie odrzekła: - Troszeczkę.

- Dlaczego nie pójdziesz się położyć i przez chwilę odpocząć? Zapomnij o sałatce. Sama ją sobie później przyrządzę.

- Nie bądź niemądra. Ja się dobrze czuję.

Courtney nie uwierzyła jej, ale zdawała sobie sprawę, że przekonywanie Brownie, by odpoczywała i niczym się nie przejmowała, było bezcelowe. Próbowała już nie raz skłonić ją do pójścia do lekarza, ale bezskutecznie. Trzeba będzie znaleźć jakiś inny sposób.

Przeszła przez salon i otworzyła szklane drzwi wiodące na basen. Beau snuł się tam i z powrotem pod osłoniętym dachem patio. Ten syberyjski husky miał własny zmysł czasu i jakimś sposobem zawsze wiedział, kiedy ona ma wrócić do domu. Dostała go w prezencie od Amber, kiedy sprowadziła się do tego domu. Nie tylko był psem odstraszającym niepożądanych przybyszów, ale też nauczył się spełniać rozmaite jej polecenia.

Zrzuciła z siebie ubranie i założyła niebiesko - zielone bikini z połyskującym metalicznie nadrukiem. Wślizgnęła się w lekką jak mgiełka, luźną bluzkę. Ręczniki, loton i wszystko, czego używa się na basenie, trzymano w małej alkowie przy patio, tak że nie musiała brać niczego ze sobą.

Beau przywitał ją ze zwykłym entuzjazmem. Jego świetliste, niebieskie oczy błyszczały radością na jej widok. Odkąd go miała, nigdy na nią nie skakał, tak jakby wiedział, że mogłaby stracić przez niego równowagę. Zachował ten szczególny zwyczaj dla Brownie, która przez wzgląd na Courtney tolerowała zwierzę w domu.

Beau pozostał u jej boku, kiedy powoli szła w stronę basenu. Usiadł na zadzie koło leżaka, gdy ona rozpinała zatrzaski u klamry. Zziajany od upału letniego popołudnia wywiesił różowy język.

Courtney położyła klamrę na leżaku i przykryła ją bluzką. Beau wstał razem z nią i przysunął się do jej boku, tak by mogła się na nim wesprzeć kuśtykając do brzegu basenu. W nagrodę pogładziła go po głowie, przerzuciła ciężar ciała na zdrową nogę, wzięła głęboki wdech i zanurkowała w głębokiej wodzie.

Woda ogarnęła jej rozgrzane ciało niczym chłodny atłas. Wypłynąwszy na powierzchnię rozpoczęła swą zwykłą codzienną rundkę wokół basenu.

Kiedy była przy piątym okrążeniu, zobaczyła Brownie stojącą przy płytkim końcu pływalni. Wytarłszy oczy z wody spojrzała na gospodynię zdziwiona pionową zmarszczką na gładkiej zazwyczaj twarzy starszej pani.

- Co się stało, Brownie?

- Jakiś mężczyzna chce się z tobą widzieć. Mówi, że się go spodziewasz. Ponieważ nie wspominałaś, że ktoś ma przyjść dziś wieczorem, zostawiłam go w salonie, póki nie porozmawiam z tobą.

Courtney nie potrzebowała pytać, czy mężczyzna podał swoje nazwisko. Mogła to być tylko jedna osoba. Denver Sierra.

- W torbie, którą przywiozłam ze sobą do domu, jest pękata koperta. Daj mu ją. Właśnie po to przyszedł.

Nagle sierść na karku Beau zjeżyła się i głuchy warkot wydobył się z jego krtani.

- To nie wszystko, po co przyszedłem - odezwał się zza pleców Brownie męski głos. Zbliżywszy się do psa poruszającego się na brzegu między nim a Courtney, Denver wyciągnął do niego rękę. Zgiął kolana i kucnął. W ten sposób chciał wydać się psu mniej przerażający, ale jednocześnie sam wybrał sobie dość niebezpieczną pozycję, gdyby husky zdecydował się go zaatakować.

- No, cicho - mruczał miękkim, łagodnym szeptem. - Przyzwyczajaj się do mojego zapachu. Nie zamierzam skrzywdzić twojej pani. Będziesz musiał mi uwierzyć, tak jak ona.

Po obwąchaniu ręki pies zluzował nieco swoją czujność, chociaż nadal pozostał między Denver a dziewczyną. Tak też zrobiła Brownie.

Courtney zdała sobie sprawę, że skoro już tu przyszedł, będzie musiała się nim zająć. - W porządku, Brownie. Pan Sierra jest przedsiębiorcą budowlanym wykonującym remont w nowo zakupionym domu mamy. Denver, to jest Bronwnyn MacNiver.

Denver wyciągnął rękę. - Miło mi panią poznać.

Brownie ciągle jeszcze nastroszona wymieniła z nim uprzejmości towarzyskie i uścisnęła rękę.

- Brownie, bądź tak dobra i przynieś z mojego pokoju kopertę dla pana Denvera.

Brownie spojrzała przeciągle na Denvera, po czym przeniosła spojrzenie na Courtney. - Zostawię drzwi otwarte na wypadek, gdybyś chciała mnie zawołać.

Powstrzymując uśmiech Courtney odparła: - Nic mi się nie stanie, Brownie.

Rzuciwszy w kierunku Denvera jeszcze jedno ostre spojrzenie Brownie wróciła do budynku pozostawiając jednak, tak jak mówiła, otwarte drzwi ślizgowe.

Zawarłszy już przyjaźń z psem, Denver położył dłoń na jego głowie i jego wzrok spoczął na kobiecie w basenie. Stała w wodzie sięgającej jej pod żebra. Dolna część ciała była ukryta, ale między błyszczącym staniczkiem okrywającym jej piersi a widocznym niżej trójkątnym kawałkiem materiału mógł dojrzeć jej nagie ciało.

Zacisnął palce na sierści zwierzęcia czując bolesny skurcz swego ciała. Pragnął pogładzić ręką jej śliską skórę, poczuć jędrność i kształty jej ciała. Zazdrościł teraz tej wodzie, która miała przywilej, by to nagie ciało pieścić.

Usiłując skoncentrować się na czymś innym niż na myśli o tym, aby zrzucić ubranie i wskoczyć do basenu, do niej, rzekł: - Widzę, że nie muszę się o ciebie martwić. Masz dwie istoty, które doskonale cię chronią.

Uśmiechnęła się. - Brownie jest przyjaciółką rodziny, od kiedy sięgam pamięcią.

- Czy ona tu z tobą mieszka?

- Tak. Pilnuje, żeby dom nie zamienił się w zakurzoną stertę śmieci, i przyrządza większość naszych posiłków.

Patrzyła, jak rozglądał się wokoło lustrując otoczenie basenu a później sam budynek. Jako doświadczony budowlaniec był w stanie podać niemal dokładną cenę budynku i całej posiadłości. Nie byłby pierwszą osobą zastanawiającą się nad tym, jakim cudem potrafi ona utrzymać tak kosztowny dom z nauczycielskiej pensji. Prawdopodobnie sądził, że to matka łoży na ten dom.

- To dom mojego ojca - powiedziała, nie wiedząc, dlaczego właściwie się przed nim tłumaczy.

- Wcale nie pytałem.

- Owszem, pytałeś. Tyle że nie głośno. Nie ma znów tak wielu nauczycieli mających takie duże siedziby z basenem i z gospodynią. Byłoby dziwne, gdybyś nie zastanawiał się nad tym, jak mnie na to stać.

- Nie ma znów tak wiele nauczycielek, których matka jest gwiazdą estrady.

- To prawda, ale to ojciec kupił ten dom, a nie matka.

Przechylił na bok głowę uważnie taksując dziewczynę wzrokiem. - Trudno sobie wyobrazić ciebie jako córkę Randalla Caine. Z tego, co o nim czytałem, wiem, że na śniadanie obgryza własne paznokcie, a zrobienie dobrego interesu jest dla niego jak strzelenie palcami.

- Nie powinieneś brać na serio wszystkiego, co czytasz w gazetach. Gdyby wierzyć jednemu z magazynów rozrywkowych, moja matka wychodziła za mąż sześć razy. A w rzeczywistości miała trzech mężów. A skoro już mówimy o mojej matce, to mam chyba rację sądząc, że to ona dała ci mój adres?

- Tak, masz rację. Poinstruowała mnie nawet, jak dojechać.

Przyczyną irytacji Courtney nie była jedynie matka, która nagle z taką łatwością zdradzała jej miejsce pobytu. Miała problem. Nie mogła stać w tym basenie w nieskończoność. Słońce zniknęło za chmurami i powietrze momentalnie ochłodziło się. Dłuższe pozostawanie w basenie wyglądałoby dziwacznie, ale przecież istniał lepszy sposób na przedstawienie mu swej ułomności.

Zdecydowała się grać na zwłokę, dopóki nie wymyśli, jak poruszyć ten temat. - Nie musiałeś tu dzisiaj przychodzić. Powiedziałam, że wyślę te materiały.

Gładził szorstką sierść psa. Nie spuszczał z dziewczyny oczu. - Nie przyszedłem dlatego, że musiałem. Przyszedłem, bo chciałem cię zobaczyć.

- Denver... - zaczęła pośpiesznie - nie sądzę, że to dobry pomysł, byśmy nawiązali zażyłe kontakty. Za późno na takie ostrzeżenie, pomyślał szaleńczo Denver. Dwa kroki i był już przy krawędzi basenu.

Kucnął, by znaleźć się na jej poziomie. - Dlaczego nie?

Usiłowała wymyśleć jakiś sensownie brzmiący powód. - Nie mamy ze sobą wiele wspólnego.

Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął do niej rękę. - Dlaczego wreszcie nie wyjdziesz z tej wody. Pokażę ci, jak wiele mamy wspólnego.

Po ciemniejszym niebie przetoczył się grom. Spojrzała w górę. - Wygląda na to, że będzie padać. Dlaczego nie wchodzisz do domu? Za minutę do ciebie przyjdę.

Nadal wyciągał do niej rękę. - Czy mama nigdy ci nie mówiła, że sterczeć w basenie podczas burzy to kiepski pomysł?

Wokół niej krople deszczu tworzyły na powierzchni wody małe kółeczka. Powietrze wibrowało od rozlegających się coraz częściej grzmotów. Zrezygnowana, zbliżyła się do krawędzi basenu. Nie zwracając uwagi na wyciągnięta do niej rękę wynurzyła się z wody i usiadła na brzegu. - Beau! - zawołała do psa. - Aport!

Najpierw husky przyniósł bluzkę i rzucił ją obok niej na cemencie, następnie wrócił do leżaka po klamrę. Czuła na sobie wzrok Denvera, kiedy wsuwała stopę w wysoki but, przymocowany do metalowej klamry. Zapięła wokół nogi skórzane rzemyki.

Mijały sekundy, deszcz stawał się coraz intensywniejszy, ale Denver nie uczynił ani jednego kroku w kierunku budynku. Stał kilka stóp od niej nie proponując żadnej pomocy. Patrzył bez słowa, jak położyła rękę na karku psa i dźwigała swe ciało do stojącej pozycji.

Courtney spodziewała się, że pomoże jej wstać i odprowadzi ją do domu, ale nie zrobił tego. Stał tylko w deszczu ociekając wodą i nie spuszczając z niej oczu. Tak bardzo chciała wiedzieć, co on teraz myśli. Jego twarz przypominała kamienną rzeźbę.

Z psem u nogi weszła do budynku. Denver szedł za nią w pewnej odległości nie próbując ani jej dogonić, ani towarzyszyć jej w jakikolwiek inny sposób. Gdy dotarła do alkowy pod pokrytym dachem patio, otworzyła drzwi i wyciągnęła dwa złożone ręczniki. Wręczyła mu jeden, a drugim wytarła ramiona, twarz i włosy. Zostawiła swą przemoczoną bluzkę w alkowie i włożyła na siebie długą sukienkę z grubego materiału frote. Skupiła swą uwagę na podwijaniu rękawów. Założyła mankiety raz, drugi i trzeci. Pragnęła, żeby coś powiedział, żeby przerwał rosnące między nimi napięcie.

Wytarła innym ręcznikiem ciężki grzbiet Beau starając się jak najlepiej osuszyć mu sierść. Gdy opuszczała alkowę idąc do ślizgowych drzwi prowadzących do budynku, nie musiała mówić psu, by pozostał. Wielkie psisko samo usiadło pod drzwiami i obserwowało Denvera podążającego za jego panią. Idąc wolno do drzwi wejściowych hallu mocniej zacisnęła pasek od sukienki. Świadomość, że utyka, była teraz dla niej większym ciężarem, niż kiedykolwiek w życiu. Zatrzymawszy się w drzwiach podniosła kopertę, którą Brownie zostawiła tutaj na stoliku. Tak jak zawsze do tej pory przygotowana była na to, by spojrzeć w oczy mężczyźnie stojącemu za nią. Odwróciła się i aż ją zatkało na widok bolesnej furii błyszczącej w jego oczach.

- Proszę - powiedziała słabym głosem wyciągając ku niemu kopertę. - To właśnie po to tu przyszedłeś. Wziął od niej kopertę i rzucił ją z powrotem na stół. - Nie odejdę, zanim nie porozmawiamy.

- Denver, jestem cała mokra. I ty też. Ja...

- Przedtem też byłem mokry. Od tego się nie umiera. Ale idź się przebrać w suche rzeczy.

- A co z tobą?

- Zostanę tak, jak jestem, chyba że masz coś na mój rozmiar. - W geście zniecierpliwienia przeczesał palcami swą gęstą czuprynę. - Idź się przebierać, Courtney. Ja poczekam.

Zrobiła, jak jej kazał. Poszła do swojego pokoju, ściągnęła z siebie mokry kostium i założyła świeżą bieliznę. Na to wciągnęła brązowe spodnie i biały bawełniany sweter. Weszła do łazienki, ręcznikiem wytarła do sucha włosy i przeczesała je grzebieniem. Zebrała je na karku i spięła spinką.

Kiedy wyszła z pokoju, Denver oparty o przeciwległą ścianę czekał na nią. Nie miał już na sobie przesiąkniętej wodą. koszuli, a na widok jego nagiej piersi zrobiło jej się nagle gorąco. Dżinsy obsunięte nisko na biodrach odsłaniały opaloną skórę lekko pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami.

- Twoja przyjaciółka wzięła moją koszulę - powiedział. - Ma zamiar mi ją wysuszyć. Wybiłem jej z głowy, by zabierała mi także spodnie.

Odepchnąwszy się od ściany wziął ją za ramię i dostosowawszy swój krok do jej kroków odprowadził ją do salonu. Później zwolnił jej ramię, postąpił kilka kroków w tył i przygwoździł ją do miejsca wściekłym spojrzeniem.

Rozdział 4

- Teraz już wiem, dlaczego twoja matka chce zainstalować windę w domu na plantacji - jego głos był spokojny, ale napięty. - Uważałem, że to nader osobliwe żądanie. Przecież chciała, żeby wszystko było w stylu osiemnastowiecznym.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, po czym mruknął: - Nie, nie mogę uwierzyć. Nie to spodziewała się usłyszeć. Nie zobaczyła też w jego oczach śladu współczucia. Gniew. Może jeszcze niedowierzanie, ale żadnych oznak sympatii.

- Niestety, musisz w to uwierzyć. Ta klamra to nie akcesorium jakiejś nowej mody.

- Nie o to mi chodzi. Trudno mi uwierzyć, że uznałaś ukrywanie przede mną tego faktu za konieczne. - Urwał, po czym zapytał bez osłonek: - Po co ci to było potrzebne?

Tego rodzaju pytania Courtney słyszała już chyba tysiące razy, ale stawiane były w zupełnie inny sposób. W głosie Denvera nie było śladu chorobliwej ciekawości czy też skrywanego niesmaku. On po prostu chciał wiedzieć.

Powiedziała mu prawdę: - Urodziłam się ze zniekształconą stopą. Kilka operacji poprawiło nieco jej układ, ale niczego nie dało się zrobić z kostką i kilkoma mięśniami powyżej. Nie można było wstawić czegoś, czego tam nie było. Umiem przejść bez klamry kilka kroków, ale zaraz moja kostka wysiada.

Denver podszedł do szerokiego okna i patrzył na spadające krople deszczu. - I ty naprawdę myślałaś, że dla mnie będzie to stanowić jakąś różnicę? - powiedział oskarżającym tonem. Nie czekając na odpowiedź odwrócił się do dziewczyny. - Może nie znasz mnie długo, Courtney, ale przynajmniej na tyle powinnaś mnie znać.

Popatrzyła mu w oczy, zaskoczona i urzeczona myślą, że prawdopodobnie zraniła jego uczucia. - Ja z zasady nie chodzę wokoło i nie rozgłaszam obcym, że noszę klamrę.

Jego oczy zwęziły się. - Nie jestem jakimś tam obcym z ulicy - mówił z mocą. - Wyjaśniłem ci to już na tamtym balu u Tyrella. - Jej przycinek o obcym sprawił mu ból, a jego gniew skrystalizował się na jednej, głównej myśli. - Czy nosisz klamrę, czy nie, to żadna różnica.

- Może teraz tak myślisz, ale później zmienisz zdanie.

Nie mógł znieść tej sceptycznej nuty w jej głosie. - A może ja też powinienem cię zapytać, co myślisz o tym, że jestem pół - Indianinem. Czy sprawia ci jakąś różnicę?

- Oczywiście, że nie - odparła porywczo.

- Więc dlaczego ja mam przypisywać jakieś znaczenie temu, że nosisz na nodze kilka metalowych sztabek i parę skórzanych rzemyków? Ja mam w sobie krew Indianina, a ty nosisz klamrę. Oboje się z tym urodziliśmy i to nie może się już zmienić.

- To nie to samo. Twoje dziedzictwo nie przeszkadza w codziennych czynnościach. Jest tyle rzeczy, których nie mogę robić, a które większość ludzi uważa za znaczące i warte zachodu. Kilka minut temu celowo zwolniłeś swój krok, by odprowadzić mnie do domu. Nawet sobie nie wyobrażasz, w ilu sytuacjach musiałbyś się do mnie dostosowywać, gdybyśmy gdzieś razem wyszli. Szybkie tańce na przykład w ogóle nie wchodzą w grę. Tak samo jak tenis i większość dyscyplin sportowych. Nawet zwykła przechadzka po parku będzie trwała dwa razy dłużej. A ty jesteś doskonale sprawny, Denver. Potrzebujesz ruchu. Wstrzymywałabym cię od rzeczy, które chciałbyś robić, i w końcu mnie byś za to winił.

Śledził jej wysunięty podbródek i wyzywający błysk w jej oczach. Była nawet bardziej oporna, niż wtedy, gdy rozmawiał z nią po raz pierwszy. Musiał być jeszcze jakiś silniejszy powód niż ten, który mu podała, i miał wewnętrzne poczucie, że zna ten powód.

- Kim on był? - zapytał chcąc wiedzieć, za czyje grzechy teraz płaci. To nieoczekiwane pytanie wytrąciło ją z równowagi. - Kto?

- Ten łajdak, który przekonał cię, że klamra odbiera ci prawo być kobietą. Kto to był?

Patrzyła na niego przez kilka sekund w milczeniu. - To nieważne, kim on był - szepnęła utwierdzając Denvera w przekonaniu, że się nie mylił. - Miał rację, że ja nie do wszystkiego się nadaję. Zaakceptowałam to. Teraz i ty musisz to przyjąć.

Nie zaakceptowałby żadnej sytuacji, jeśli oznaczałoby to, że nie będzie mógł się spotykać z Courtney. Obiecał sobie w duchu, że dowie się więcej o facecie, który ją zranił, ale musi poczekać, aż dziewczyna nabierze do niego zaufania. Kimkolwiek był ten drań, należało go wychłostać i poćwiartować za to, że przez niego Courtney nie czuła się pełnowartościową kobietą.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi o tej klamrze tamtego wieczora? - zapytał. Przecież nie miałaś zamiaru umawiać się ze mną. Jeśli więc sądzisz, że dla mnie ta twoja klamra może mieć jakieś znaczenie, trzeba mi było o niej powiedzieć. W ten sposób skutecznie uwolniłabyś się od nudziarza.

- Nie było to konieczne.

Jego posępny uśmiech świadczył o tym, że dotknął sedna sprawy. - Otóż to. Pozbyłaś się mnie uciekając z sali. - Postąpił krok w jej kierunku i zatrzymał się. Chciał ją przekonać, by mu uwierzyła, ale nie chciał osiągać tego przez dotykanie jej. To tylko zaciemniłoby istotę rzeczy. - Courtney, ta klamra jest bez znaczenia. Nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś mi o tym powiedzieć.

Jej spojrzenie było ostre jak brzytwa, a głos mocny i pewny. - Jeśli to nie ma znaczenia, to po co miałam ci o tym mówić?

Ta jej wykrętna logika zwiększała jedynie gromadzącą się w nim frustrację. Zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona. Pochylając nad nią głowę szepnął: - Do diabła z tym. Jedynie to ma znaczenie.

Wargami otoczył jej usta. Pragnął jej z mocą równą energii miotającej pierwiastkami natury w burzy szalejącej ponad ich głowami. Nie czynił żadnych ustępstw, nie zważał na jej słabe protesty. Żądał od niej tego samego co przedtem, pragnął wziąć ją w swe całkowite posiadanie. Jego ręce błądziły po niej całej, dotykiem szukał przez sweter jej ciała.

Kiedy nie uczyniła żadnego ruchu, by otoczyć go ramionami, zrobił to za nią. Uniósł jej dłonie i położył je na swoich ramionach. A ona gwałtownie objęła go za szyję. Na ten jej krótki gest oddech zamarł mu w piersiach i krew uderzyła mu do głowy. Całował ją z rosnącą namiętnością. Przycisnął ją do siebie a czując ciężar jej piersi westchnął w najgłębszym uniesieniu.

Courtney nie była w stanie powstrzymać ogarniającej jej fali rozkoszy. Jego jędrne, mocne ciało przy jej piersiach, jego zapach, żarliwy szturm na jej usta, to wszystko razem przepełniało ją silnym doznaniem jego obecności gdzieś głęboko wewnątrz niej.

Podniósł głowę. Oboje ciężko oddychali. Powoli Courtney opuszczała dłonie. Pod palcami czuła jego nagie ramiona, później obnażoną pierś. Jej ręce, nad którymi straciła kontrolę, zaplątały się w gęstwinie szorstkich włosów.

Denver chwycił jej spojrzenie, gdy uniosła w górę oczy. - Nie czujesz więc żadnej różnicy w moich objęciach, teraz gdy już wiem o wszystkim.

Czuła, że powinna coś wymyślić, przekonać go, aby się z nią nie wiązał. Ale nie potrafiła już jasno rozumować. Pragnienie, które w niej wzbudził, zasnuwało jej umysł gęstniejącą mgłą. Jej myśli uległy całkowitemu rozproszeniu. Jedyne, co udało się jej wypowiedzieć, było jego imię.

- Denver.

Jeśli usłyszał w jej głosie błagalną nutkę, nie dał tego poznać po sobie. - Musimy odkryć, co naprawdę jest między nami. Chcę ciebie lepiej poznać. I chcę, żebyś ty poznała mnie. To wszystko wymaga czasu. O to właśnie cię proszę. O czas.

Nie było to wszystko, czego chciał, przyznał się w duchu, ale od tego trzeba na razie zacząć.

Courtney szukała jego oczu, chciała mu uwierzyć, ale jeszcze była ostrożna. Kiedy Philip ją odtrącił, była podle zraniona i pozbawiona wszelkich złudzeń. Gdyby Denver zrobił to samo, cierpiałaby nawet jeszcze bardziej. Już w chwili, gdy się spotkali, czuła, że między nimi przebiegła iskra. Błysnęła i migotała w otaczającym ich powietrzu. I od tej pory dlatego właśnie usiłowała go zniechęcić i odsunąć od siebie.

A teraz on prosi ją o to, by przyjrzeli się temu, co iskrzyło się między nimi. Prosi o czas, by mogli odkryć, co to takiego. Będzie musiała dać mu odpowiedź. Rzecz w tym, że sama tej odpowiedzi nie zna. Powinna powiedzieć: nie. Dlaczego więc tego nie robi? Myśli kotłowały jej się w głowie jak szalone.

Przekonywała się coraz bardziej, że trudniej jest ugasić szalejący ogień, niż od razu zdławić tlące się dopiero płomyki.

Chrząknięcie Brownie zmusiło ją do zwrócenia się w kierunku drzwi. Gospodyni trzymała za kołnierz suchą koszulę Denvera.

Courtney opuściła bezsilnie ręce i niezdarnie zachwiała się do tyłu. - Co to jest, Brownie?

- Koszula pana Sierru jest sucha.

Denver podszedł do gospodyni, z podziękowaniem odebrał swoją koszulę i szybko ją na siebie narzucił. Brownie skinęła mu głową i przeniosła uwagę na Courtney. - Czy pan Sierra zostaje na kolacji?

Utykając koszulę za paskiem swych dżinsów Denver ani na chwilę nie spuszczał spojrzenia z dziewczyny. Wyraz jej oczu świadczył o tym, jak ciężką walkę toczyła ze sobą. Jej wahanie dodało mu otuchy, której tak ogromnie potrzebował. Spodziewał się początkowo, że ona automatycznie odpowie: nie. Wynik tej rundy zależał od niej. On w żaden sposób nie wypuści już swej zdobyczy, ale na razie może spasować, jeśli jej na tym zależy.

- Na kolację zaplanowałam tylko sałatkę - powiedziała w końcu, napotkawszy jego poważne spojrzenie. - Jeśli nie masz nic przeciwko tak lekkiemu posiłkowi, to zapraszam cię, zostań.

- Sałatka może być całkiem niezła - powiedział starając się, by w jego głosie nie zabrzmiał nawet cień triumfu. Z przyjemnością ogryzałby nawet stare buty, gdyby dzięki temu ona znalazła dla niego miejsce w swym życiu.

Courtney zwróciła się do Brownie: - Wygląda na to, że będziemy miały dziś towarzystwo. Gospodyni kiwnęła głową. - Za dziesięć minut podam sałatki w jadalni. Może do tego czasu pan Sierra poczęstuje się jakimś drinkiem. Brownie wróciła do kuchni, a Courtney z uśmiechem spojrzała na Denvera. - Będziesz przyjmowany z honorami. Rzadko używamy jadalni. Napijesz się czegoś?

- Jeśli masz, to szkockiej whisky. Z lodem i odrobiną wody.

Przeszła do wysokiej szafki, której przedtem nie zauważył. Patrzył na jej pełne wdzięku ruchy, kiedy otwierała drzwiczki. Jego oczom ukazał się szereg karafek stojących na półeczce ponad rozmaitością kryształowych kieliszków i szklaneczek. Na jednej ściance szafki przymocowano kranik i mały zlew. Pod półką z kieliszkami znajdowała się nieduża lodówka, z której Courtney wyjęła trochę lodu. Tył szafki wyłożony był lustrem, dzięki czemu Denver mógł widzieć twarz dziewczyny. Włożyła kilka kostek lodu do kieliszka, nalała na nie whisky i dodała nieco wody.

Przyjął od niej kieliszek. - Toż to cały kombajn! - rzekł spoglądając znowu na szafkę. - Jak widzę, wydajecie dużo przyjęć. Bo ja swoją butelkę szkockiej i butelkę bourbona dla Phoenixa trzymam w szafce kuchennej nad lodówką.

Wróciła do szafki i nalała sobie lekkiego wina. - Tyrell kupił ją dla Amethyst jako zachętę do częstszego zapraszania gości. Przyjęcie, zdaniem mojej mamy, polega na podaniu kilku gatunków piwa lekkich drinków oraz wrzuceniu na grill paru hot - dogów i hamburgerów, a dalej niech każdy obsługuje się sam. Jej dom w Nashville jest już zaopatrzony w barek, natomiast Amber i Crystal mieszkają w blokach, gdzie jest zaledwie tyle miejsca, by mogły pomieścić swoje ciuchy. Mama nie chciała ranić uczuć Tyrella odrzucając jego prezent, i tak znalazł się u mnie, bo tutaj jest dużo miejsca.

Denver podniósł do góry kieliszek, aby się z nią stuknąć. Oczy miał bardzo poważne. - Wypijmy za początek, nie za koniec.

- Za dzień dzisiejszy, nie za przyszłość.

Uśmiechnął się. - Czy w ten subtelny sposób chcesz mi dać do zrozumienia, że nasz związek nie ma przyszłości.

- Widzieliśmy się zaledwie trzy razy i raz rozmawialiśmy przez telefon. Trudno to nazwać nawet podstawą do tego, by znajomość naszą nazwać związkiem. - Zmieniając temat spytała: - Czy twój brat rzeczywiście przykleił ci filiżankę do biurka?

Denvera ucieszył błysk rozbawienia w jej oczach. - Niestety tak. Phoenix to kawał figlarza. Zupełnie pozbawiony jest poczucia wstydu. Raz mi przygwoździł buty do podłogi, raz na terenie firmy chodziłem z wymalowanym' na plecach napisem „Popieść mnie. Jestem samotny", to znów usiłowałem założyć marynarkę, w której on wcześniej pozaszywał rękawy.

- I co ty na to?

Wzruszył ramionami. - Przeważnie ryczę z wściekłości. Nie mam takiej jak on wyobraźni, ale staram się odpłacić mu tą samą miarą. - Nagle w jego oczach pojawił się błysk zainteresowania. - Ty nie znasz żadnego dobrego kawału, prawda?

- Niestety, nie.

- Tak też myślałem. Kim więc był ten facet, który dał ci same ponure dni? Zamrugała oczami i zmarszczyła brwi. - Co za facet?

- No ten, który przekonał cię, że twoja klamra to problem.

Odstawiła ostrożnie kieliszek. - Kilka lat temu zrobiłam z siebie idiotkę. Nie bawią mnie tamte przeżycia. Dlaczego musimy o tym mówić?

- Chciałbym wiedzieć, przeciwko komu staję. Nie mogę stoczyć walki, dopóki nie wiem, kto jest moim wrogiem.

Chciała skończyć rozmowę na ten szczególny temat raz na zawsze. - Myślałam, że kocham tego mężczyznę, i wierzyłam, że on też mnie kocha. Myliłam się w obu przypadkach.

- Co się wydarzyło?

Od odpowiedzi wybawiła ją Brownie. Wkroczyła do pokoju oświadczając Courtney, że dzwoni matka i chce z nią rozmawiać.

- Dziękuję, Brownie. Odbiorę w gabinecie.

Mruknąwszy „przepraszam" przeszła do sąsiadującego z salonem gabinetu zostawiając za sobą otwarte drzwi. Zbliżyła się do biurka i podniosła ciemnozieloną słuchawkę. - Halo? Mama?

Siadając w skórzanym fotelu zobaczyła, że Denver przyszedł tutaj za nią. Słuchała matki mówiącej o swoim przyjeździe do Nashville i nie spuszczała z oczu Denvera. Wędrował wzdłuż regałów wypełnionych książkami, które pokrywały całą ścianę, od podłogi do sufitu. Stał odwrócony do niej plecami przeglądając tytuły książek na poziomie swych oczu. Ręce wsadził w tylne kieszenie dżinsów. Najwidoczniej zostawił kieliszek w salonie.

Courtney zdawała sobie sprawę, że już nigdy nie będzie mogła wejść do tego pokoju, nie mając w pamięci jego tutaj obecności. Na zawsze zmienił atmosferę tego zacisznego miejsca. To nie było fair, dumała słysząc tylko w połowie słowa matki. Ułożyła życie tylko dla siebie. Stworzyła sobie bezpieczną, rozsądną i spokojną egzystencję. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było to, by Denver Sierra zburzył jej pieczołowicie ułożone plany.

Głos matki stał się głośniejszy. - Courtney, czy ty mnie słuchasz?

Odrywając oczy od prostych pleców Denvera i jego smukłych bioder, rzuciła do słuchawki: - Tak, słucham. Dziś wieczorem wyjeżdżasz do Nashville, dasz trzy przedstawienia i wrócisz na plantację Mallory w piątek w nocy.

Udobruchana Amethyst powiedziała: - Tyrell chce, żebym w sobotę jechała jeszcze na jakąś ekstrawagancką imprezę, ale wybiłam mu to z głowy.

Courtney usłyszała w głosie matki jakieś niezwykłe znużenie. - Czy u ciebie wszystko w porządku?

- Oczywiście, w porządku.

- Na pewno, mamo?

- Jestem trochę zmęczona. To wszystko. Będziesz mogła przyjechać w sobotę na plantację? Może zostaniesz na noc? Twoje siostry obiecały, że też przyjadą. Spędzimy razem spokojny dzień, tak jak kiedyś.

- Postaram się.

- Nie postaraj się, tylko przyjedź, Courtney. Chcę, żebyś obejrzała to miejsce. Po pewnych zmianach można z tego zrobić coś naprawdę fajnego. Och, przypomniałam sobie! Nie miej mi za złe, ale dałam twój adres Denverowi Sierra. - Amethyst mówiła bez przerywania, by zapobiec ewentualnym protestom Courtney. - Zanim skoczysz mi do gardła, jak wtedy, gdy powiedziałam mu, że może cię znaleźć w bibliotece Williamsburg, pozwól, że wyjaśnię ci moje powody.

Denver skończył przeglądać jej książki i usiadł na skórzanej kanapie. Kostkę prawej nogi położył na kolanie lewej. Powiodła spojrzeniem od czubków jego butów aż do roześmianych szarych oczu skierowanych prosto na nią. Wcale nie miał zamiaru ukrywać, że słucha jej rozmowy z matką.

- Wiem, mamo, jakie są twoje powody - szepnęła w słuchawkę.

- Och! - Amethyst jakby spuściła z tonu. - No cóż, czy miał już z tobą kontakt?

Courtney stwierdziła, że matka mogłaby wybrać inne słowo. Za wszelką bowiem cenę nie chciała myśleć o kontakcie z Denverem i o tym, jaką jej sprawił przyjemność.

- Tak, miał. - Zerknęła szybko w kierunku drzwi sprawdzając, czy Brownie nie krąży w pobliżu, ale gospodyni była widoczna w kuchni. - Mamo, kiedy będziesz w Nashville, bądź tak dobra i zapisz Brownie na wizytę u Saula Hoopermana, dobrze? Ona się do tego nie przyzna, ale jej bóle głowy są coraz silniejsze i częstsze. Gdybyś mogła zamówić tę wizytę w terminie twoich następnych występów, może udałoby się namówić Brownie, by razem z tobą poszła do niego na kontrolę.

- Zadzwonię do Saula, jak tylko przyjadę - obiecała Amethyst. - Ale niełatwo będzie ją namówić na tę wizytę. Wiesz, jaki ma stosunek do lekarzy.

Courtney bawiła się podniesionym z biurka długopisem. - Może ona potrzebuje tylko okularów albo wyjazdu na wakacje, ale będę się lepiej czuła, gdy lekarz ją zbada.

Amethyst obiecała, że załatwi tę wizytę, jeszcze raz przypomniała o nadchodzącym weekendzie i odłożyła słuchawkę.

Denver śledził zamyśloną twarz dziewczyny. Jej długie smukłe palce bawiły się nadal długopisem, jej myśli pozostawały jeszcze przy rozmowie z matką. Zapragnął nagle wziąć na siebie wszystkie troski, które wywołały cień w jej oczach. To dziwne, jak naturalne i konieczne zdawało mu się dążenie do tego, by chronić ją i osłaniać. Ale czy nie jest już za późno? Czy można oczekiwać od niej, że go zaakceptuje i pozwoli mu na udział we własnym życiu?

W każdym razie próbował. - Skoro twoja przyjaciółka czuje się niezbyt dobrze, może lepiej będzie, jeśli sobie pójdę?

Courtney potrząsnęła głową. - Brownie zastanawiałaby się, dlaczego zmieniłeś zdanie. Nie sądzę, by było to coś poważnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. Prawdopodobnie do tej pory już nam wszystko przygotowała.

W tej samej chwili gdy położyła ręce na krawędzi biurka, by podeprzeć się i wstać z fotela, powtórnie zadzwonił telefon. Odebrała i słuchała przez jakiś czas marszcząc brwi. Zaczęła mówić, ale usłyszawszy, że osoba po drugiej stronie linii rozłączyła się, wolno odłożyła słuchawkę.

Nie wiedziała, czy ktoś rzucający jej teraz przez telefon pogróżki w sprawie nadchodzącego egzaminu z historii jest tą samą osobą, która zostawiła kartkę na jej samochodzie, ale wiadomość była taka sama. Jednak teraz było to bardziej brutalne i powiedziane wprost.

Napotkawszy zaciekawiony wzrok Denvera wzruszyła ramionami. - To pomyłka.

Denver nie uwierzył. Zacisnął z gniewu zęby na myśl o tym, że obrano ją za przedmiot jakichś wulgarnych telefonów. Bo tak jedynie mógł sobie wytłumaczyć krótki błysk lęku w jej oczach, zanim zdołała go ukryć. Chciał do niej podejść, utulić ją w swych ramionach i dać jej poczucie bezpieczeństwa. Nie ruszył się jednak z miejsca.

Patrząc na półki z książkami, które kilka minut temu przeglądał, powiedział: - Mojej matce podobałby się ten pokój.

Courtney odprężyła się nieco widząc, że Denver nie ma zamiaru prowadzić śledztwa w sprawie dziwnego telefonu. - Twoja matka lubiła książki?

- Słyszałaś pewnie, że istnieją alkoholicy, pracoholicy i czekoladoholicy. Matka była książkoholiczką.

Zawsze miała ze sobą jakąś książkę. Nawet gdy krzątała się po domu odkurzając meble lub gdy gotowała w kuchni, nosiła książkę w tylnej kieszeni spodni lub w kieszeni fartucha. Na Gwiazdkę wolała otrzymywać książki niż biżuterię. Swoje książki nazywała klejnotami dla umysłu.

Courtney uśmiechnęła się. Podobało jej się zarówno to określenie, jak i uczucie, z jakim Denver o tym opowiadał. - Jakiego rodzaju książki lubiła czytać?

- Nie sądzę, by miała jakiś ulubiony temat czy specjalny gatunek książek. - Znowu spojrzał na półki. - Widzę, że większość tych książek to literatura naukowa. Natomiast nic takiego, co nazwałbym lekturą wypoczynkową.

- To zależy, czy ktoś lubi wypoczywać przy książkach historycznych.

- Jak widać, ty lubisz. Starasz się nawet o stopień doktorski. A co zamierzasz robić, gdy już dostaniesz ten dyplom?

- Chcę go wykorzystać ucząc w college'u. - Usłyszała zbliżające się kroki Brownie i wstała. - Kolacja jest gotowa.

Denver podniósł się z kanapy. Czekał na nią, aby wyszła pierwsza. Zbliżyła się do niego, a on zauważył baczne spojrzenie, jakim go obrzuciła. Nie mógł powstrzymać się od myśli, czy zawsze w każdym jego ruchu i geście będzie szukała ukrytych motywów.

- Wiem, że teraz panuje swoboda obyczajów - rzekł - ale ja nie mogę pozbyć się tych wszystkich manier, których matka nauczyła mnie w stosunku do kobiet.

Schodził za nią do hallu, ale zanim jeszcze doszli do łukowatych drzwi wiodących do jadalni, zadzwonił dzwonek przy drzwiach wejściowych. - To z poczty! - mruknęła i poszła otworzyć.

Denver pozostał w hallu. Zauważył, że przed otwarciem drzwi Courtney nie spojrzała nawet przez judasza. Któregoś dnia, i to jak najszybciej, będzie musiał przeprowadzić z nią pogadankę na temat konieczności podejmowania środków ostrożności w takich wypadkach. Być może poczuje się urażona jego sugestiami, a już na pewno powie mu, że sama umie się o siebie troszczyć.

Do foyer wpadła jak burza Crystal. - Miałam szczęście, że jesteś w domu! - zawołała. - Ja tylko na chwilkę. Kiedy tu byłam, zapomniałam wziąć twoją dżinsową marynarkę. Przez parę dni będę pracować nad naszymi strojami i całym ekwipunkiem do filmu i mogłabym zająć się twoją marynarką.

- Zaraz ci ją przyniosę. - Courtney zamknęła drzwi i zwróciła uwagę Crystal na Denvera leniwie opierającego się o ścianę: - Dotrzymaj towarzystwa Denverowi. Wracam za minutę.

Denver odprowadzał dziewczynę spojrzeniem, dopóki całkiem nie zniknęła mu z oczu. Odwrócił głowę i spotkał się z rażąco podejrzliwym wzrokiem Crystal.

- Najpierw Amber, a teraz Courtney - powiedziała z wisielczym humorem, a jej twarz była czujna i ostrożna. - Czy zamierzasz przelecieć całą rodzinę?

Rozbawiony potrząsnął głową. - Ale skądże! Ty jesteś bezpieczna. Amber to był interes. Courtney to co innego.

Podeszła do niego z namysłem i zatrzymała się. - Nie sądzę, byś mi odpowiedział, gdybym spytała, dlaczego interesujesz się Courtney?

- Chyba masz rację.

Przechyliwszy na bok głowę siostra Courtney badała przez dłuższy czas jego twarz. - Możesz ją zranić. Sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę, a teraz starał się zapewnić Crystal o swoich uczciwych zamiarach. - Postaram się nie sprawić jej bólu. - W chwilę później dodał: - Nie uważasz, że Courtney sama umie o siebie dbać?

- Nie o to chodzi.

- A właśnie że chodzi tylko o to. To, czy chce być ze mną, to wyłącznie jej sprawa, ani twoja, ani nikogo innego.

Courtney wróciła niosąc ze sobą dżinsową marynarkę, tę samą, w której Denver widział ją w bibliotece. Wręczając ją Crystal powiedziała: - Właśnie siadaliśmy do kolacji. Zjesz z nami?

- Nie, dzisiaj nie mogę. Mam trochę roboty. Mama wyjeżdża do Nashville, więc będę miała dom dla siebie. Kiedy ja i Amber przyjeżdżamy do matki w odwiedziny, zawsze oddaje nam do użytku prawie całe trzecie piętro. - Spojrzała na Denvera. - Mama mówiła, że zamierzasz zacząć remont w poniedziałek.

- Tylko na pierwszym piętrze. Obiecałem jej, że łazienki na trzecim piętrze zostawimy na później. Wszystkie możecie tam mieszkać bez obawy.

- Świetnie. Bo zataszczenie po schodach całego sprzętu do szycia zajęło mi mnóstwo czasu.

Wolałabym go znów nie przenosić. - Wyciągnęła rękę do Courtney i uścisnęła ją serdecznie. - No, lecę! Zobaczymy się w sobotę? Do tej pory mama już wróci.

Odprowadzając Crystal do drzwi Courtney powiedziała: - Obiecałam jej, że się postaram.

Tuż przed wyjściem Crystal spojrzała na Denvera posyłając mu milczące ostrzeżenie. Potem szybko ulotniła się.

- Musisz już chyba umierać z głodu - powiedziała Courtney powróciwszy do Denvera. - Czy chcesz się czegoś napić, zanim usiądziemy do stołu?

Potrząsnął przecząco głową. Wchodząc razem z nią do jadalni zerknął na stół, gdzie w jednym końcu przygotowano dwa nakrycia. - Czy twoja przyjaciółka nie będzie jadła z nami?

- Najwyraźniej nie. Proszę cię, siadaj. Pójdę do kuchni sprawdzić, co się dzieje z Brownie.

Po kilku minutach wróciła niosąc talerz z plastrami zimnej pieczeni i szklaną salaterkę napełnioną po brzegi sałatką. - Jak widać, Brownie uznała, że nie będziesz zbyt zachwycony samą sałatką, i przygotowała dla ciebie tę pieczeń.

Denver nie usiadł przy stole, tak jak się tego spodziewała. Stał z rękami na oparciu jednego z krzeseł i czekał na nią. Gdy ona już postawiła na stole talerz i salaterkę, wysunął krzesło i spojrzał na nią z uśmiechem widząc, że się zawahała.

- To Phoenix jest dowcipnisiem, nie ja. Nie usunę go spod ciebie. Obiecuję.

- Nie w tym rzecz. Niewielu znam mężczyzn, którzy podstawiają krzesła kobietom.

- Robiliby to, gdyby mieli taką matkę jak moja.

Mimo to była jeszcze niepewna. - Chcesz coś do picia? Mogę otworzyć butelkę wina.

- Nie przepadam za winem. - Łypnął okiem na pucharki z zimną wodą, które gospodyni postawiła przy każdym talerzu. - Woda to jest to. Czy masz zamiar w końcu usiąść, czy też będę zmuszony jeść na stojąco.

Gdy wreszcie ku jego zadowoleniu usiadła, wziął dla siebie drugie krzesło i podał jej sałatkę. - A co Crystal ma zamiar robić z twoją marynarką?

- Projektuje różne wzory strojów, w których ona i Amber występują na scenie. Pokazywała mi szkice marynarek, jakie ma uszyć do filmu muzycznego, który mają kręcić w przyszłym tygodniu. Gdy powied2iałam jej, że są to najlepsze wzory, jakie kiedykolwiek wymyśliła, postanowiła, że uszyje jedną dla mnie. - Roześmiała się. - Nie wiem, czy kiedykolwiek ją gdzieś założę. Będą na niej naszywki z rozmaitych materiałów, frędzle, kryształki i sama nie wiem, co ona fam jeszcze przyczepi.

Może i Courtney nie wie, co pocznie z tą szałową marynarką, dumał Denver, ale widać, że przyjemność sprawi jej już samo posiadanie takiego cuda. Medytował nad tym, jak interesującą rzeczą jest odkrywanie w kobiecie tego, co chowa ona pod ochronną maską prezentowaną zewnętrznemu światu.

Nałożył trochę sałatki na jej talerz, po czym sam się obsłużył. - Oto pytanie, które zadawałem ci już wcześniej, ale na które nigdy mi właściwie nie odpowiedziałaś. Dlaczego nie występujesz na scenie z resztą rodziny?

- Nie nadaję się do show biznesu.

Nadziewając na widelec plasterek rzodkiewki uśmiechnął się do niej szeroko. - A co, fałszujesz?

- Nie, nie fałszuję - odparła sucho. - Ale śpiewanie przed tłumami ludzi byłoby dla mnie koszmarem. Pilnie patrzył w swój talerz. - Myślałem, że może nie chcesz wychodzić na scenę z powodu swej klamry. O mało co nie zakrztusiła się kawałkiem sałaty. Denver spokojnie poklepał ją po plecach, aż na powrót

złapała oddech. Większość ludzi taktownie ignorowała jej klamrę, kiedy ich ciekawość była już zaspokojona. Ale cóż, powinna była wiedzieć, iż Denver Sierra nie będzie zachowywał się jak wszyscy. Zamiast dać mu na odczepnego jakąś tam odpowiedź, jak to zwykle czyniła, odpowiedziała szczerze: - Ostatnimi czasy dosyć miałam sympatii, współczucia i specjalnego traktowania. Widząc, jak reporterzy włażą w każdy szczegół życia mojej matki i sióstr, mogę sobie wyobrazić, co wyprawialiby z piosenkarką, która nosi klamrę.

- To zależy od twojego głosu - powiedział ze złośliwym uśmiechem. - Może twój śpiew wywołałby więcej sympatii niż twoja klamra.

Była zdumiona, iż ten temat, który powinien być tabu, on porusza z taką łatwością i lekkością. Jakby rozmowa o jej klamrze była dla niego czymś zupełnie naturalnym.

- Nie cierpię być traktowana jak jakiś dziwoląg. Wewnątrz jestem całkiem taka sama jak inni.

- O nie, jesteś zupełnie inna. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto choć w najmniejszym stopniu byłby taki jak ty. I wcale nie mówię o twojej klamrze.

Nagłe uniesienie, najpierw nieśmiałe, później silniejsze, chwyciło ją za gardło. Kiedy mogła już oddychać, wyszeptała jego imię.

- Denver.

Zapomniał o kolacji, wyciągnął rękę i przykrył nią jej dłoń. - Jeśli już udało nam się zjeść razem jeden posiłek i żadnemu z nas nie stało się nic strasznego, spróbujmy jutro jeszcze raz.

- Nie mogę.

Pogładził kciukiem wierzch jej dłoni. - Chcesz powiedzieć, że nie chcesz - powiedział uprzejmie.

- Nie mogę. - Miała nadzieję, że nie usłyszał nutki żalu w jej głosie. - Jutro przeprowadzam w szkole końcowy egzamin i będę musiała później wszystko sprawdzić. Potem muszę wypełnić świadectwa przed czwartkowym końcem roku.

- Zatem w piątek wieczorem.

Powinna była mu odmówić. I powinno jej to przyjść z łatwością. Bóg jeden wie, jak często już to robiła, gdy mężczyźni chcieli się z nią umówić. Ale Denverowi nie potrafiła tego powiedzieć.

Uwolniwszy jej rękę oparł się na krześle. - Tylko mi nie mów, że córka Amethyst Rand bałaby się wyjść sam na sam z mężczyzną.

- Wcale się nie boję - odparła żywo. - Po prostu nie sądzę, że powinniśmy się wiązać.

- Już za późno. Mogłabyś to w końcu uznać. A zresztą cóż się zmieni od jednego wieczoru. Wbrew swemu rozsądkowi mruknęła. - No dobrze. W piątek wieczorem.

Denver sam nie wiedział, że wstrzymał oddech do chwili, gdy powiedziała w końcu, że znów się z nim spotka. Odetchnąwszy po cichu, z ulgą wstał i wyciągnął ją z krzesła. Bez uprzedzenia pocałował ją z pustoszącą siłą.

Ponieważ ich znajomość była za krótka i za krucha, by przez zbyt szybkie działanie ryzykować jej zburzenie, zmusił się do tego, aby unieść głowę, póki nie straci nad sobą kontroli.

- Lepiej pójdę, póki jeszcze mogę - szepnął. Biorąc ją za rękę pociągnął pośpiesznie do drzwi. Kiedy spotkał jej zmieszany wzrok, zacisnął palce na jej dłoni. - O siódmej, dobrze?

Courtney wolno skinęła głową, zastanawiając się, czy nie popełniła właśnie największej w swoim życiu pomyłki.

Jakby świadomy jej niepewności, pochylił się nad nią i schował jej usta w swoich w krótkim, mocnym pocałunku, przypominając jej, co ich do siebie zbliża.

- Do piątku - jego głos był nieco chropowaty. Otworzył szybko drzwi i pośpiesznie uciekł od dziewczyny.

Rozdział 5

Przez trzy następne dni Courtney była bardzo zajęta. Przeprowadzała egzaminy, wystawiała stopnie, wypełniała świadectwa i opróżniała swoje biurko. Z wyjątkiem jednego incydentu, który miał miejsce w dniu egzaminów, koniec roku przebiegał rutynowo i nieciekawie. Jabłko przebite sprężynowcem i położone rano na jej biurku było najwyraźniej kolejnym ostrzeżeniem. Wyjęła nóż, zamknęła ostrze i schowała do torebki. Później zastanowi, się, co z tym zrobić.

Gdy uczniowie z każdej klasy człapali wolnym krokiem do sali, badała po kolei wszystkie twarze w nadziei, że znajdzie tego, kto zdesperowany swoimi stopniami mógłby sięgnąć po tak drastyczne środki. Kilkoro utyskiwało, inni byli znudzeni, a jeszcze inni w ogóle nie przejmowali się nadchodzącym egzaminem. Wszystkie te reakcje były zupełnie typowe.

Kiedy już uczniowie ostatniej ze starszych klas pochylali głowy nad testem, Courtney zastanawiała się, czy o całym tym incydencie, jak też o notatce pozostawionej na samochodzie i o telefonie z pogróżkami nie poinformować dyrektora. Postanowiła jednak to przemilczeć. Groźby skończą się wraz z egzaminem.

Miała pewne podejrzenia, kto może być winowajcą. Co roku w każdej klasie było kilku zagrożonych uczniów. Ich stopnie z końcowego testu decydowały, czy przejdą oni do następnej klasy, czy też nie.

Po zakończeniu egzaminów przebiegła w myślach listę uczniów, którym się nie powiodło. Starała się ocenić, który z nich, w desperacji, gotów był zastosować taktykę zastraszenia. Uczeń młodszej klasy, Joe Trailer, marzył o tym, by zostać pilotem, jednakże tylko z angielskiego i z historii miał jakie takie oceny, a ponieważ rzadko kiedy zaglądał do książki, jego aspiracje były ze wszech miar nierealne. Sharon Preston to inna uczennica, która mierzyła siły na zamiary. Umawianie się na randki z całą drużyną futbolową nie przygotowało jej do egzaminów wstępnych do college'u. Uczeń ze starszej klasy, David Stewart, był klasowym klownem. Prawie wszystko obracał w błazenadę, a już naukę traktował szczególnie niepoważnie. Kilkakrotnie w ciągu roku szkolnego jego rodzice naradzali się z Courtney, w jaki sposób mógłby poprawić oceny, by zdawać na uczelnię, w której wykładał ojciec. Czasami, dumała Courtney, zamiary rodziców wobec własnych dzieci są tak samo nierealne jak marzenia uczniów.

Chociaż w tych ostatnich dniach szkoły Courtney była niezwykle zapracowana, wielokrotnie przyłapywała się na tym, że jej myśli zwracają się ku Denverowi. Za każdym razem gdy myślała o nadchodzącym spotkaniu, rosło jej oczekiwanie. Do piątku zdołała przekonać samą siebie, że po prostu przesadza. To przecież tylko randka, a nie żaden przełom w jej życiu. Najwyższy czas wrócić z zesłania, na które sama siebie skazała. Była już starsza i nieco mądrzejsza od czasów tej przygody z Philipem. Denver Sierra jest wesoły, czarujący i atrakcyjny i z pewnością w żaden sposób nie może jej zagrozić, dopóki będzie pamiętała, by nie spodziewać się po nim zbyt wiele.

Ot, taka sobie zwyczajna randka, utwierdzała się w swym przekonaniu Courtney, gdy piątkowego wieczoru zaczęła ubierać się na spotkanie. Utykała właśnie białą jedwabną bluzkę za paskiem zaprasowanych w kant czarnych spodni, kiedy do pokoju weszła Brownie niosąc w ręku marynarkę od kostiumu ciągle jeszcze zapakowaną w plastikową torbę z pralni chemicznej.

Gdy starsza pani zobaczyła Courtney w spodniach, zrobiła nastroszoną minę. - Czy w tym masz zamiar wyjść?

Courtney ukryła uśmiech. Brownie należała do pokolenia, w którym wiele osób uważało, że pokazywanie się w spodniach w miejscu publicznym jest czymś nader niewłaściwym. Zapinając pasek w talii, powiedziała: - Nie sądzę, żebyśmy mieli pójść w jakieś wytworne miejsce, Brownie.

Zmarszczka niezadowolenia na czole Brownie tylko się pogłębiła. Wyciągnęła z plastikowej torby marynarkę w czarno - czerwoną krateczkę. Kiedy Courtney założyła ją na siebie, uwagę Brownie zwróciły jej włosy. - Dlaczego się tak uczesałaś? O wiele ładniej wyglądasz w rozpuszczonych włosach.

Courtney splotła włosy w warkocz francuski. Był to styl, który najbardziej lubiła. Widocznie jej własna opinia nie była zgodna ze zdaniem ogółu. Tym razem uśmiechnęła się do Brownie. - Ostatnim razem robiłaś takie zamieszanie wokół mojego wyglądu, kiedy miałam szesnaście lat i przygotowywałam się do pierwszej promocji.

Brownie wcale się nie zmieszała. - No cóż, widocznie od tak dawna nie wychodziłaś nigdzie z mężczyzną.

Courtney musiała przyznać, że i jej samej wydało się to bardzo odległe. Może właśnie dlatego czuła się tak, jakby z tuzin motyli trzepotało skrzydłami w jej żołądku. Pora zmienić temat, zdecydowała.

- Czy ciągle bawisz się z mamą w kotka i myszkę, jeśli chodzi o wizytę u doktora Hoopermana.

- Mam zbyt wiele rzeczy do zrobienia, aby wlec się do Nashville na spotkanie z jakimś tam doktorem - burknęła Brownie. - Jadę tylko dlatego, że matka potrzebuje mojej pomocy przy pakowaniu bagaży, które chce przywieźć na plantację. Spotkam się z tym lekarzem, jeśli nie zajmie to zbyt wiele czasu.

Courtney ukryła rozbawienie odwracając się do toaletki. Mama musiała wymyśleć kilka podstępnych forteli, ale w końcu Brownie zgodziła się na tę wizytę.

Mimo całej racjonalnej postawy, którą Courtney wypracowała sobie w ciągu ostatnich kilku dni, serce skoczyło jej do gardła na odgłos dzwonka przy drzwiach wejściowych anonsującego przybycie Denvera. Własna reakcja znowu wyprowadziła ją nieco z równowagi. Tak jakby dzwonek był sygnałem do rozpoczęcia wyścigów, Brownie wyskoczyła z łazienki, by otworzyć drzwi.

Spoglądając niewesoło w lustro, by sprawdzić po raz ostatni swój wygląd, Courtney powtarzała sobie w duchu, że przecież tysiące ludzi wybiera się na randki każdego wieczoru w roku. Nie stanie się nic nadzwyczajnego.

Bardziej już nie mogła się mylić.

Gdy ujrzała nachmurzoną minę Denvera stojącego we frontowych drzwiach i czekającego na nią, pomyślała, że jego zapewne także opadły podobne myśli. Ubrany był w granatowy, sportowy płaszcz narzucony na białą koszulę i szare spodnie. Nigdy jeszcze nie był tak atrakcyjny. Nie wyglądał jednak na kogoś spodziewającego się spędzić przyjemnie kilka godzin w towarzystwie kobiety. Podchodziła więc do niego powoli, próbując znaleźć w myślach odpowiednie słowa, które wyplątałyby ich z sieci, w jaką się oboje złapali.

- Mamy pewien problem - powiedział złowieszczo.

Już otwierała usta, by powiedzieć mu, że wszystko rozumie, gdy wziął ją za rękę i pociągnął na dwór. Widocznie problem, o którym miał jej powiedzieć, to nie ten, o którym myślała.

Wielka, czarna ciężarówka stała zaparkowana przy podjeździe. Zamiast podprowadzić ją do samochodu od strony pasażera, Denver powiódł dziewczynę na tył pojazdu. Puściwszy jej rękę obniżył okienko przy tylnych drzwiczkach.

Gestem wskazał, by zajrzała do środka, po czym oparł pięści na biodrach. - To właśnie jest nasz problem.

Kilka sekund zajęło jej przyzwyczajenie wzroku do panujących wewnątrz ciemności. Początkowo nie wierzyła, że to, co widzi, jest realne. Zamrugała oczami i spojrzała drugi raz.

- Denver - powiedziała postąpiwszy do tyłu i podnosząc na niego oczy - tam z tyłu jest koza.

- Właśnie tak podejrzewałem - mruknął.

Znowu zajrzała do samochodu. Wielobarwna koza pigmejka z zadowoleniem chrupała wiązkę siana nie zważając zupełnie na gapiące się na nią dwie ludzkie istoty. Courtney na próżno starała się ukryć uśmiech. - Jak ona ma na imię?

- A skąd do cholery mam wiedzieć? To nie moja koza. Ja jej tutaj nie wsadziłem.

- Acha! - westchnęła ze zrozumieniem. - Phoenix!

- Phoenix! - powtórzył. Zasunął przyciemnione okienko i zamknął zwierzę w środku. - Nie zauważyłem tej zakichanej kozy, dopóki nie wjechałem na twój podjazd. Musiała spać przez całą drogę z Richmond, bo nie widziałem jej we wstecznym lusterku. Miałem właśnie wyłączyć silnik, kiedy usłyszałem za plecami to okropne beczenie. Nieomal wyskoczyłem ze skóry.

Mężnie walczyła ze sobą, by powstrzymać wybuch śmiechu. Zakryła ręką usta, ale przez palce dał się słyszeć odgłos przypominający zduszony chichot. Nagle oparła się o bok samochodu i trzymając się pod boki parsknęła wesołym śmiechem.

Czy to z powodu jej dźwięcznego śmiechu, czy też z poczucia śmieszności sytuacji Denver przyłączył się do niej, a jego głęboki, dudniący śmiech zmieszał się z jej wesołością.

Kiedy rozbawienie już trochę przycichło, otarła łzy z oczu. - Może twój brat sądził, że na wieczór potrzebujesz przyzwoitki?

- Za to mój brat potrzebuje porządnego kopniaka w tyłek.

- Tak, Phoenix potrzebuje solidnej nauczki - powiedziała wolno. Denver uważnie studiował jej twarz. - Co masz na myśli?

- Phoenix, jak widzę, wiedział o twoich planach na dzisiejszy wieczór. A ty wiesz, co on będzie robił? W jego oczach pojawił się błysk zainteresowania. - Ma randkę. Ale nie możemy wpakować mu kozy do samochodu, bo jedzie porschem. Nie byłoby miejsca. A poza tym nie wiem, gdzie on zabiera tę dziewczynę. Nie znaleźlibyśmy go.

- Czy nie odwiezie jej z powrotem?

Uśmiechnął się szeroko pojmując, co sugerowała. - Zdaje się, że tak. Nawet, gdy już będzie bez towarzystwa, przeżyje wstrząs znajdując kozę w swym mieszkaniu. Jedziemy tak daleko? Phoenix mieszka w Richmond.

- To ty będziesz prowadził. Ale jeśli nie chcesz, nie upieram się.

Wziął ją za rękę i pociągnął do wejścia dla pasażera. Otworzył drzwiczki, ujął ją w talii i podsadził na wysokie siedzenie. Zanotował w pamięci, że będzie musiał umieścić tu specjalną podpórkę do użytku dziewczyny. Z drugiej strony podnoszenie jej miało swoje zalety.

Gdy założył jej pas bezpieczeństwa, pochylił się nad nią i lekko pocałował. - Jak na belferkę jesteś cwana i zmyślna. Lubię to w kobiecie.

Kiedy wspiął się za kierownicę, spytała: - W jaki sposób dostaniemy się do jego mieszkania? Nie umiemy się włamywać, chyba że jest to jeden z twych ukrytych talentów.

- Każdy z nas ma klucz do mieszkania drugiego. - Opuścił okienko, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Woń siana i kozy zaczynała przesycać wnętrze ciężarówki. Wypełniony duchem zemsty Denver dodał: - Gdybyś mogła uporać się z kozą, ja wziąłbym siano i zaniósł do salonu.

Potrząsnęła przecząco głową. - Salon to nie najlepsze miejsce. Wątpię, czy nasza czworonożna, woniejąca przyjaciółka nie jada papieru. Myślę, że łazienka byłaby lepsza. - Na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. - Bilet wstępu na oglądanie twarzy twojego brata, gdy po wejściu do łazienki stanie oko w oko z kozą, powinien kosztować bajońską sumę.

Denver rzucił w jej kierunku rozbawione spojrzenie. - Będę musiał zapamiętać, w jaki sposób działa twój umysł. Czy ta podstępność leży w twojej naturze, czy jest to sprawa jednorazowa?

- To cecha rodzinna.

Kiedy tak jechali w kierunku Richmond, Courtney zabawiała go rozmaitymi historyjkami z dzieciństwa i młodości, które to czasy spędziła wraz z siostrami pod dorywczą opieką Amethyst Rand. Denver nie omieszkał zauważyć, że Courtney usunęła ze ścieżek pamięci własnego ojca i kolejnych ojczymów. Albo nie odznaczali się oni niczym specjalnym w żadnym z opowiadanych przez nią wydarzeń, albo też odegrali minimalną rolę w życiu tych kobiet.

Z nim z pewnością tak nie będzie. On stanie się najważniejszą osobą w życiu Courtney, a nie jakąś marginesową figurą.

Jakieś pięć mil od Richmond koza stała się nagle niespokojna. Wdrapała się przednimi nogami na oparcie siedzenia i wetknęła między nich łeb. Courtney otoczyła ramieniem jej szyję i poczęła gładzić najeżoną głowę. - Co się stało, koleżanko? Czujesz się samotnie tam z tyłu?

Odwróciwszy głowę, Denver ujrzał kozę przytuloną do ramienia dziewczyny. Mocniej zacisnął palce na kierownicy, kiedy jego spojrzenie wróciło znowu na szosę. Cholera, zaklął w duchu. Był zazdrosny o tę piekielną kozę. Poszedł nawet dalej, niż pomyślał.

- Ta koza nie jest specjalnie czysta, Courtney. Może pobrudzić ci marynarkę.

Courtney już to zauważyła. Nie przestała jednak pieścić zwierzęcia. - No to co, przecież są pralnie. Gdy usłyszał jej zdławiony śmiech, zapytał: - Z czego się śmiejesz?

- Wyobrażam sobie właśnie minę Brownie, gdy poczuje zapaszek tej marynarki niosąc ją następnym razem do pralni. Będzie ciekawa, co robiliśmy dzisiaj wieczorem. - Kiedy koza przysunęła się jeszcze bliżej, dziewczyna lekko zakaszlała. - Ojej! Byłaś lepszą towarzyszką, kiedy wiatr wiał w drugą stronę.

Denver musiał się z nią zgodzić. Wcześniej nie czuł żadnego osobliwego zapachu. Teraz, gdy koza przysunęła się bliżej, wszędzie było czuć jej obecność.

Kątem oka zauważył, że Courtney otworzyła torebkę, i usłyszał jakiś syk. Odwrócił głowę, by zobaczyć, co się dzieje. Owionął go jakiś inny zapach, który natychmiast rozpoznał.

- Spryskujesz kozę perfumami? - zapytał z wesołym zdziwieniem. - Jakże ona biedna wróci tam, skąd zabrał ją Phoenix, razem z tym aromatem? Wykopią ją ze stada.

Skończywszy, Courtney schowała w torebce mały rozpylacz. - Nie przejmuj się nim, Chanel - powiedziała spokojnie, gładząc łeb kozy. - Jest w złym humorze, bo nie wymyślił tego pierwszy.

Denver zdławił śmiech. - Dobry Boże! Ona nawet dała imię tej kozie. Nie przywiązuj się zbytnio do Chanel. I tak wróci zaraz do Phoenixa.

- Wiem, ale ona jest taka rezolutna.

Denver potrząsnął głową nieco zbity z tropu. - Większość kobiet lubi bombonierki i kwiaty. Ja znalazłem taką, która woli żywe podarunki.

Ustawił ciężarówkę na parkingu koło murowanego z cegieł budynku i wyłączył silnik. Pochylił się do przodu i przez szybę zlustrował cały dom. Jasno oświetlony korytarz będzie ich pierwszą przeszkodą. Nie było tutaj co prawda żadnego dozorcy ani odźwiernego, ale musieli mieć wzgląd na mieszkańców bloku, którym mogła nie podobać się koza paradująca po podłodze wyłożonej kafelkami i podróżująca windą na czwarte piętro.

Courtney podążyła za jego spojrzeniem. Jakby czytając w jego myślach, spytała: - A może na tyłach jest jakaś druga winda?

- Nic o tym nie wiem. Ale czekaj, są tam jakieś schody.

Schody, powtórzyła w myślach. Zmora jej życia. Ale ponieważ był to jej pomysł, nie mogła się teraz wycofać. - Ja zaciągnę Chanel po schodach, a ty zawieź wiązkę tego czegoś windą. Jeśli się na kogoś nadziejesz, może obrzuci cię dziwnym spojrzeniem, ale na pewno mniej będzie narzekać, niż gdyby ujrzał nas z kozą w windzie.

Nie powiedziała zbyt wiele, a już nuta niepewności w jej głosie zwróciła jego uwagę. Nagle pojął. Zupełnie zapomniał o klamrze, z którą wspinaczka przez cztery kondygnacje schodów musiała być niezwykle trudna. Już miał zasugerować, by zaryzykowali i oboje pojechali windą. Jeszcze łatwiej byłoby w ogóle zapomnieć o tym pomyśle i zamiast tego zawieźć kozę do jego firmy budowlanej. W ten sposób Courtney nie musiałaby mieć do czynienia ze schodami.

Nagle przypomniał sobie jej zaczepne słowa i twardy błysk w oczach tamtego wieczoru, kiedy mówiła mu, jak nienawidzi, gdy traktuje ją się inaczej z powodu jej upośledzenia. Stoczył krótką walkę ze swymi męskimi instynktami, które kazały mu chronić ją we wszelki możliwy sposób. Nie, nie mógł łamać jej dumy nalegając, by zapomnieli o całym przedsięwzięciu. Widział przecież, jak figlarnie iskrzyły się jej oczy, gdy układała ten plan. I tak mocno, jak chciał jej zaoszczędzić wycieczki pod górę po schodach tak też pragnął jej na to pozwolić.

Wyciągnął klucze ze stacyjki. Otworzył drzwi. Pomógł jej wysiąść i zaprowadził na tył ciężarówki. Opuścił tylną klapę i wszedł do środka. Odwiązał sznurek, którym koza była przywiązana do wiązki siana.

- Drzwi do klatki schodowej są po przeciwnej stronie korytarza, za windą - rzekł zsadziwszy kozę z krypy. - Phoenix mieszka pod 416. Tam się spotkamy.

Owinąwszy sobie sznurek kilkakrotnie wokół ręki Courtney skinęła głową i zaczęła ciągnąć za sobą Chanel przemawiając do niej pieszczotliwie.

Przez kilka sekund Denver odprowadzał ją spojrzeniem nie spuszczając wzroku z jej chorej nogi. Znowu przyszło mu na myśl ostrzeżenie, które tamtego wieczoru dała mu Courtney. Powiedziała, że kiedyś będzie miał jej za złe, że nie jest w stanie wykonać niektórych czynności. Ale myliła się. Nie przewidywał żadnej sytuacji, w której sam fakt noszenia klamry mógłby ją powstrzymać przed czymkolwiek, choćby to było nawet wciąganie kozy po schodach na czwarte piętro.

Po kilku sekundach czekał na nią niecierpliwie w mieszkaniu Phoenixa. Wtaszczył siano i umieścił je w łazience pod wielkim stojącym prysznicem. Przeszedł do sypialni i zadzwonił do restauracji w Yorktown, gdzie zarezerwował był stolik. Anulował rezerwację. Następnie nalał wody do garnka i postawił na podłodze w łazience. Usunął ręczniki z wieszaczków i odsunął szklane drzwi na jedną stronę. Zabrał też z podstawki kawałek mydła i dla ostrożności schował go do apteczki z lekarstwami. To na wypadek gdyby historia, że kozy zjadają wszystko, co jest w zasięgu ich wzroku, okazała się prawdziwa.

Drzwi wejściowe do mieszkania zostawił otwarte, by Courtney mogła swobodnie wejść. Zapach Chanel nr 5 był pierwszym znakiem, że już nadeszła. Musiała jeszcze psiknąć kozę parę razy, pomyślał ubawiony. Opuściwszy łazienkę wszedł do salonu i zastał ją przy oglądaniu wystroju mieszkania.

Denver zdążył się już przyzwyczaić do sposobu, w jaki brat urządził swoje mieszkanie, więc nie przyszło mu do głowy, iż Courtney może być zaskoczona. Nawet koza wyglądała na przestraszoną.

Dziewczyna z otwartymi ustami gapiła się na meble pokryte czerwoną tapicerką, na porozrzucane czarne poduszki i na stoły wykończone szkłem i chromem. Niewiarygodnie długi i wysoki regał zajmujący całą ścianę mieścił w sobie imponujący zestaw sprzętu elektrycznego, od ekranu telewizyjnego aż po rozmaite urządzenia stereo. Stały tam szeregi albumów płytowych, kasety, taśmy magnetofonowe i video. Naprzeciwko sztucznego kominka, na czerwonym dywanie leżały dwie puchate czarne poduchy. Puste biały ściany zdobiło jedynie malowidło przedstawiające z profilu Indiankę stojącą na szczycie skały i ogarniającą spojrzeniem rozległą prerię u jej stóp. Na sobie miała jedynie krótki kawałek irchy przypominający pierwotną formę damskiej koszuli. Jej czarne włosy powiewały na wietrze.

- Phoenix nazywa ten obraz „Kuszenie na skale" - rzekł Denver.

- Nie potrafiłabym nazwać go lepiej - szepnęła z zadumą. Pociągając za sobą kozę zawołała z nagłym ożywieniem: - Muszę obejrzeć łazienkę. Zdaje się, że przebija ona wszystkie łazienki, które ja i moje siostry widziałyśmy do tej pory.

Zaskoczony jej miną, wyrażającą wiele sobie obiecujące oczekiwanie, podążył za nią w dół hallu. - Czy ty przypadkiem nie jesteś stuknięta na tym punkcie?

Zaśmiała się. - Crystal, Amber i ja zrobiłyśmy sobie zabawę z porównywania różnych łazienek. Bawimy się w to od dziecka.

No tak, to tłumaczyło tę dziwaczną rozmowę między nią a Amber, którą słyszał u Tyrella, przypomniał sobie Denver. - Interesujące hobby.

- Gdy byłyśmy małe, karę za złe zachowanie odsiadywałyśmy w łazience. Zamykania nas w naszych pokojach mama nie uważała za wystarczającą karę, ponieważ było tam dużo zabawek. Wymyśliła, że do tego celu lepiej nadaje się łazienka. I tu się myliła, oczywiście. Malowałyśmy sobie mydłem po lustrze, rzucałyśmy do siebie gąbkami i zdobywałyśmy pierwsze doświadczenia w robieniu sobie makijażu. Zaczęłyśmy oglądać łazienki w innych domach zastanawiając się, czy chciałybyśmy, by nas w nich zamknięto na dłuższy czas. Kiedyś Amber chciała założyć album łazienek, ale Crystal wybiła jej to z głowy. Teraz robimy to dla samej zabawy. Wyminąwszy ją Denver otworzył drzwi. - To na pewno ci się spodoba.

I rzeczywiście. Cała jedna ściana wyłożona była od sufitu aż do podłogi lustrem. Na niej umocowano rząd kinkietów w kształcie ozdobnych świec z żarówkami w formie płomieni. Na mosiężnej nodze stała okrągła, czarna umywalka. Ciągnąc za sobą kozę Courtney przeszła do największej kabinki prysznica, jaką kiedykolwiek widziała. Były tu trzy mosiężne kurki, dwa po bokach i jeden w środku. W tym pomieszczeniu sześcioro ludzi mogłoby spokojnie i wygodnie wziąć prysznic bez ocierania się nawzajem łokciami. Albo czym innym.

Wiązka siana wyglądała tutaj zupełnie nie na miejscu. Courtney szarpnęła za sznurek, by koza szybciej podeszła do stojaka prysznica. Koniec sznurka uwiązała do kranu z zimną wodą. Spojrzała w tył na Denvera. Opierał się niedbale o framugę w drzwiach i patrzył na nią z rozbawieniem.

- Pod tym prysznicem moglibyśmy umieścić całe stado kóz - powiedział.

- I tak jest o jedną za dużo.

Wyszła spod prysznica i zbliżyła się do niego. Śmiejąc się zdjął źdźbło z rękawa jej marynarki. - Zupełnie nie tak planowałem ten wieczór. Skrzywiła się. - Nie chciałeś brać ze sobą kobiety, która pachnie jak chłopska zagroda.

- Naprawdę tak pachniesz? - zapytał miękko, zatapiając spojrzenie w jej oczach. - Nie zauważyłem.

- Pochylił głowę i powąchał jedwabistą skórę za jej uchem. - Dla mnie pachniesz jak kobieta. Piękna, seksowna, gorąca kobieta.

Czując na szyi jego oddech i dotyk jego ust zadrżała. Bez chwili wahania oparła się na nim pragnąc poczuć na sobie jego męską siłę. Objęła go mocno za szyję. Uleciały z niej cała przezorność i rozsądek, gdy znaczył pocałunkami jej policzek, aż dotarł do wilgotnych warg. W momencie, kiedy przykrył je swoimi ustami, doznała takiej rozkoszy, że rozchyliła wargi w cichym zaproszeniu.

Jego ręce osunęły się na jej biodra, później wślizgnęły się pod marynarkę, by pieścić jej plecy poprzez jedwabną bluzkę. Materiał ślizgał się zmysłowo po jej skórze, ogrzewał się od płomienia jej ciała i ognia jego rąk. Pocałunek mężczyzny był coraz głębszy. Jego dłonie spoczęły na jej piersiach. Jęknęła cicho tracąc nieomal świadomość.

Bez reszty pochłonięci ogarniającą ich namiętnością zostali nagle brutalnie przywróceni do rzeczywistości jakimś dziwnym beczeniem.

Dopiero po chwili Denverowi udało się na tyle ochłonąć, by podnieść głowę i poszukać źródła osobliwego dźwięku. Wychodząc na przeciw jego staraniom koza wlepiła w niego oczy i znowu zaczęła beczeć.

Zduszony śmiech zadudnił głęboko w jego piersiach, gdy spojrzał na kobietę, którą trzymał z ramionach. Jej wargi były wilgotne i lekko nabrzmiałe, oczy promieniały pragnieniem.

Uśmiechnął się powoli. - Nasza przyzwoitka jest zgorszona.

Odpowiedziała mu uśmiechem, chociaż jej był nieco niepewny. Pomyślała, iż powinna być wdzięczna kozie za to, że przerwała im kochanie się. Zdrowy rozsądek mówił jej, że tak było najlepiej, ale jej ciało ciągle jeszcze pulsowało niespełnionym pragnieniem.

- Opuściła ramiona. - Ja też powinnam.

Przechylił na bok głowę, by lepiej widzieć twarz dziewczyny. - Dlaczego nie miałabyś mnie pragnąć? To co jest między nami, to najbardziej naturalna rzecz na świecie.

Ponieważ czuła pulsujący w niej jeszcze ogień, odsunęła się o krok do tyłu. Bała się, że ogarnie ją znów przemożna pokusa, by zarzucić mu ręce na szyję. - Nie chcę się z tobą wiązać, Denver. Mówiłam ci już.

- Słyszałem, ale ci nie uwierzyłem. I teraz też nie wierzę. Bardziej szczera byłaś przed minutą, w moich objęciach. Pragniesz mnie tak bardzo, jak ja pragnę ciebie.

Mogła temu zaprzeczyć. Ale po co? I tak wiedziałby, że to kłamstwo. Tak, pragnęła go. Ale też nie chciała być znowu zraniona. - Będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego do romansu, Denver. Ja nie byłabym w tym dobra.

Śledził uważnie jej twarz. Widząc z jej oczach brak wiary w samą siebie i podatność na najmniejsze zranienie, nienawidził faceta, który ją do tego doprowadził. - Dlaczego nie pozwolisz, bym ja to osądził?

- Wziął ją za rękę i wyprowadził z łazienki. - Lepiej stąd wyjdźmy, zanim wróci Phoenix i zobaczy w tej łazience coś więcej niż kozę przeżuwającą siano.

Zjechała razem z nim windą. Trzymał jej rękę we władczym uścisku. Złościło ją, że wszystko, co mówiła, nie robiło na nim żadnego wrażenia. Pomijał milczeniem wszystkie jej odmowy, ignorował jej protesty i całował ją z niekłamanym uczuciem, co zapierało jej dech w piersiach i odbierało możliwość jakiejkolwiek obrony. I co tu zrobić? zastanawiała się nieomal w desperacji. Po raz pierwszy odkąd została odrzucona przez Philipa, zaczynała pragnąć czegoś więcej niż tylko kariery naukowej i własnej samotności.

Kiedy dotarli do ciężarówki, Denver posadził ją na siedzeniu dla pasażera, a sam wślizgnął się za kierownicę. Zamiast włączyć silnik, jednym łokciem oparł się na kierownicy, a drugie ramię położył z tyłu na oparciu. Spojrzał na Courtney. - Wcześniej zarezerwowałem stolik w restauracji w Yorktown ale kiedy byliśmy w domu Phoenixa, anulowałem to. Nie da się już tego odkręcić. Ale nie mieszkam daleko stąd. Mógłbym sam przyrządzić coś do jedzenia, jeśli nie masz nic przeciwko improwizowanym posiłkom. Możemy też pójść do jakiejś tutejszej restauracji. Wszystko zależy od ciebie.

Rozważając wybór, który jej zostawił, czuła na sobie jego spojrzenie. Już choćby fakt, że to jej pozostawiał decyzję, był dość zastanawiający. I sam pomysł, że będzie z nim sam na sam w jego domu. Gdzież się podziały te wszystkie ostrzeżenia, które wcześniej wywoływała w swym umyśle? Właściwie chciałaby zobaczyć, gdzie on mieszka. Z uczuciem, że stoi na środku niebezpiecznie chwiejącego się mostu wiszącego nad bezdenną przepaścią łamała sobie głowę, czy lepiej będzie cofnąć się bezpiecznie na poprzednie miejsce, czy też iść do przodu, choćby nawet ryzykować.

Zaryzykowała pierwszy krok. - Jestem głodna. Siano Chanel zaczyna przybierać apetyczny wygląd.

Odetchnął z ulgą. Nie miał najmniejszego pojęcia, co znajdzie u siebie w kuchni, ale jego apetyt zaspokoiłoby samo przebywanie z tą dziewczyną.

- Sądzę, że jednak umiem zrobić coś lepszego niż wiązka siana - rzekł przekręcając kluczyk w stacyjce. Znając już gust Phoenixa Courtney nie wiedziała, czego można się spodziewać w domu jego brata. Była przyjemnie zaskoczona. Kiedy ciężarówka minęła zakręt, w czołowych światłach Courtney ujrzała wielki murowany dom w stylu rancho. Denver zaparkował przed frontowymi drzwiami w kształcie łuku. Opuścił małą klapkę przy tablicy rozdzielczej. Wciskając jeden z wielu guziczków włączył światełka po obu stronach drzwi frontowych i te wzdłuż wyłożonej chodnikiem alejki prowadzącej do wejścia. W wąskich okienkach po lewej stronie drzwi również zobaczyła światło.

Podniosła brwi. - Boję się nawet pytać, do czego służą pozostałe guziczki.

Uwielbiał tę błazeńską nutkę w jej głosie. - Jeden jest do otwierania drzwi do garażu, ten obok jest od systemu zabezpieczającego, a ten na końcu do uruchamiania alarmu w ciężarówce. Jeden z naszych dostawców dał nam to automatyczne cudo jako próbkę w nadziei, że zakupimy te urządzenia do naszych samochodów. Robi wrażenie, prawda?

- Niesłychane. Ciągle się boję, że zaraz wyskoczy diabełek na sprężynie. Ale to byłoby zbyt wyrafinowane. - Urwała dla uzyskania większego efektu, po czym dodała: - Czy są jeszcze jakieś inne niespodzianki, przed którymi powinnam mieć się na baczności?

- To na razie wszystko, chyba że przestraszyłabyś się dźwięków z oranżerii. - Otworzył drzwi i napotkał jej czujne spojrzenie. - Co, zmieniłaś zdanie? Daję słowo, że w środku jest względnie normalnie. Jedyne przyciski, jakie tam są, to włączniki do światła i do zsypu śmieci. W porządku?

- W porządku.

Pomógł jej wysiąść z samochodu. Kiedy tylko jej stopy dotknęły chodnika, wziął ją za rękę. Zaczynam już przyzwyczajać się do tego prowadzenia za rękę, pomyślała stojąc obok niego, gdy otwierał drzwi wejściowe. Odstąpił na bok i przepuścił ją przed sobą.

Zanim nie weszła do salonu, spodziewała się tu umeblowania podobnego do tego, jakie widziała w mieszkaniu Phoenixa. Denver dotknął przycisku znajdującego się tuż obok drzwi. Zapaliły się lampy i miękkie, delikatne światło odsłoniło cały pokój. Była pod wrażeniem łagodnego beżu, stonowanego turkusu i oranżu z akcentami błękitu. Jasnobrązowy dywan przykrywał podłogę. Kanapa i dwa krzesła obite były błękitną tapicerką, na oparciu kanapy leżała kolorowa narzuta tkana w indiański wzór. W kilku miejscach, pod ścianami porozstawiane były gliniane, pękate naczynia. Ze stojącego na podłodze dzbana wychylała się wysoka, pampasowa trawa. Był to bardzo przytulny, wygodny pokój urządzony z południowoamerykańskim smakiem.

Popatrzyła na Denvera. - Twój dom jest uroczy.

- Cieszę się, że ci się podoba. Wybudowałem tyle domów dla rozmaitych ludzi, aż w końcu zakrzątnąłem się kolo własnego. - Uśmiechnął się szelmowsko i spytał złośliwie: - Chcesz rzucić okiem na łazienkę?

- A nie ma tam żadnej kozy?

- Nie, chyba że Phoenix wpadł na taki sam pomysł, co my.

Podniosła ramię, powąchała je i skrzywiła się. - Czuć ode mnie tak samo jak od Chanel. Pokaż mi drogę, pójdę się umyć.

Nie chciała brać ze sobą torebki. Kiedy kładła ją koło siebie na stole, patrzyła akurat na Denvera i torebka spadła na dywan. Otworzył się zamek, a część zawartości wysypała się na podłogę.

Denver przyklęknął, by pozbierać wszystko z powrotem. Wzrok jego padł na jeden z przedmiotów. Podniósł go do góry.

Zdumienie zmieszane z odrobiną gniewu pojawiło się na jego twarzy, gdy zapytał ostro: - Do czego, u diabła, potrzebne ci są takie rzeczy?

Spojrzała na nóż sprężynowy, który Denver trzymał w ręku.

Rozdział 6

- Zapomniałam, że mam to w torebce - powiedziała Courtney. - Miałam zamiar oddać go dyrektorowi.

Denver podniósł się z podłogi ciągle trzymając w ręku nóż. - Dlaczego? Czyżby to było zwykłe wyposażenie, jakie w dzisiejszych czasach dyrektorzy wręczają nauczycielkom, a potem żądają zwrotu?

Wzięła od niego nóż, schowała go z powrotem do torebki, a torebkę położyła na stole. - To nic takiego. Jeden z moich uczniów zostawił to na moim biurku. Ot i wszystko.

Denver nie lubił, gdy tak uciekała przed jego wzrokiem. - A co się w ogóle stało z jabłkami dla nauczycieli?

Tym razem spotkała się z jego spojrzeniem i słabo się uśmiechnęła. - Czasy się zmieniają. - Ściągnęła marynarkę i zawiesiła ją na oparciu krzesła. - Miałeś mi pokazać, gdzie mogę się umyć.

Wskazał palcem w dół, na hall. - Pierwsze drzwi po prawej. - Gdy przechodziła koło niego, złapał ją za przegub dłoni. - Co się odwlecze, to nie uciecze, Courtney. Dokończymy tę rozmowę. Chcę wiedzieć, dlaczego uczeń zostawił na twoim biurku nóż. Znajdziesz mnie w kuchni, gdy skończysz. Jak będziesz wychodziła z hallu, skręć w lewo.

Kiedy odkręciła jeden z kurków nad umywalką i chłodna woda obmyła jej dłonie, poczuła się jak w oazie pośród pustyni. Wystrój łazienki podobnie jak salonu nosił znamiona stylu południowo - zachodniego. Przeważały odcienie brązu i zieleni. Courtney wzięła mydło o sosnowym zapachu i dokładnie wyszorowała ręce, aby usunąć z nich kozi smrodek. Wytarła się ręcznikiem i zerknęła na swoje odbicie w owalnym lustrze. Złożyła ręcznik i odwiesiła go z powrotem na miejsce. Opuściła łazienkę nie zaglądając powtórnie w lusterko.

Nie chciała znów ujrzeć w swoich oczach blasku podniecenia i oczekiwania. Epizod z kozą na tyle zmienił sprawy między nią a Denverem, że wyjście na normalną kolację do restauracji stało się niemożliwe. To właśnie koza przełamała ugrzecznione, towarzyskie bariery i przytłumiła naturalną przezorność dziewczyny. Courtney nie umiała już się cofnąć. Chciała być z Denverem. To stało się dla niej oczywiste.

Mając na myśli doświadczenie z Philipem, nie mogła opędzić się od myśli, że może być dla Denvera swego rodzaju nowością, kimś odmiennym, kim chciałby się przez chwilę pobawić. Co prawda, nie wyglądał na takiego. Ale przecież i o Philipie nie można było tego powiedzieć.

Kierując się wskazówkami Denvera znalazła kuchnię i weszła do środka. Stał przed kuchenką z łopatką w ręku. Trzy hamburgery skwierczały w żelaznym rondelku. Z boku leżała tacka, a ha niej, na papierowych talerzykach rumieniły się rozkrojone bułeczki. Była także salaterka z frytkami, druga z piklami, a na talerzyku leżały plasterki pomidorów i cebuli. Wiele dokonał w tak krótkim czasie, gdy jej tutaj nie było.

- Pachnie cudownie! - powiedziała. - W czym mogę ci pomóc?

- Na razie nad wszystkim panuję, z wyjątkiem napojów. Zajrzyj do lodówki i wyjmij, co chcesz. Jest tam sok, mrożona herbata i piwo. Dla mnie możesz wziąć piwo. Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść na zewnątrz, jeśli nie masz nic przeciwko komarom.

Wyjęła z lodówki dwie puszki piwa, odgięła blaszki, by je otworzyć. Jedną postawiła obok niego na blacie, wzięła z naczynia kawałek pikla i zjadła go popijając smak koperku i octu łykiem piwa. Rozejrzała się wokoło.

Jak inne pomieszczenia w jego domu, które widziała do tej pory, kuchnia była czysta i schludna. Miała służyć raczej wygodzie i sprawnemu przyrządzaniu posiłków, mniej zaś dbano o zachowanie stylu. Nie było więc doskonałego, niczym z obrazka kuchennego kompletu, ale wszędzie widać było ślady zwykłego życia. Na małym stoliku w końcu kuchni leżała złożona gazeta, na blacie widniała lista sprawunków ze sklepu spożywczego, a kilka ulotek reklamowych i parę kopert tworzyło porządnie ułożony stosik. Była tam też książka w jaskrawej, przybrudzonej oprawie, w której rozpoznała aktualny bestseller. Jak widać, Denver lubi czytać tajemnicze powieści.

Pijąc piwo prosto z puszki, poczuła na sobie jego spojrzenie. Odwróciła głowę, aby spotkać się z jego wzrokiem. Minę miał nieco rozbawioną. Zmarszczyła brwi, gdy nadal nie spuszczał z niej oczu.

- O co chodzi? - spytała nieco wojowniczo.

Jego uśmiech pogłębił się. - Muszę wprowadzić pewne poprawki do twego obrazu, jaki stworzyłem sobie w mym umyśle. Nie mogę sobie wyobrazić mojej dawnej nauczycielki od historii wysączającej puszkę piwa.

Podbródek dziewczyny poszedł w górę. Nie pierwszy już raz wykryła cień męskiego szowinizmu w jego postawie. - Nie rozumiem, dlaczego prywatne upodobania miałyby mieć coś wspólnego z zawodem. Lubię piwo. To taki zwyczajny, prosty napój.

Wiele można o niej powiedzieć, pomyślał Denver, ale na pewno nie to, że jest zwyczajna i nieskomplikowana. Bardziej by podtrzymać rozmowę, niż ze względu na jej ważność, spytał: - Kiedy zaczęłaś pić piwo?

- To ulubiony napój mojej mamy. Czasami tylko to ma pod ręką. Piwo, lemoniadę lub wodę. Ja i Amber zawsze możemy u niej na to liczyć. Crystal natomiast nie przepada za piwem.

Wcale go to nie zdziwiło. Do chłodnej Crystal pasowały raczej wyrafinowane koktajle. - Nigdy nie mówisz o swoim ojcu ani o ojczymach. Dlaczego?

- Po rozwodzie rodziców był tylko jeden ojczym. Ojciec Amber. Ani mego ojca, ani ojczyma nie widywałam często.

- A to dlaczego?

- Rzadko byli w domu. Ale później nie było też mamy. Kariera odbierała ją domowi na długie dni, a mężowie jeden po drugim rezygnowali z prób wyperswadowania jej, że najpierw powinna być żoną, a dopiero potem piosenkarką.

- Czy wy, dziewczęta, często z nią podróżowałyście?

- Crystal i Amber jeździły z nią podczas letnich wakacji.

Nie musiał pytać, dlaczego ona nie wyjeżdżała z nimi. Znał już odpowiedź. Przebywała w szpitalach lub też właśnie z nich wychodziła.

Wyjąwszy gotowe hamburgery z rondelka Denver powkładał je do przygotowanych bułeczek. - Możesz wziąć piwa? Ja zaniosę tacę.

Wyłożony płytami taras zajmował całą długość tylnej ściany domu. Z jednej strony znajdowała się oszklona konstrukcja. Początkowo Courtney sądziła, iż jest to szklarnia, ponieważ w środku widać było niewyraźne zarysy roślin. Ślizgowe drzwi wychodzące na taras były otwarte. Słyszała odgłos pękających bąbelków piany i kotłującej się wody, jak w kotle z ukropem. A zatem to nie szklarnia. To ogrzewana oranżeria.

Denver postawił tacę na kwadratowym stoliku na patio i wysunął krzesło dla dziewczyny. Zanim usiadł, zapalił zapałkę i przyłożył ją do knota sztormowej lampy umieszczonej pośrodku stołu.

Kiedy usadowił się już obok niej, podał jej talerz. Następnie nałożył sobie na hamburgera plasterek cebuli i pomidora, a Courtney pomyślała, że na tym skomplikowanym świecie Denver Sierra nie jest istotą skomplikowaną. Wcale nie starał się zrobić na niej wrażenia, tak jak czyniliby to inni mężczyźni za pomocą wyszukanych kolacji bądź spektakularnego stylu życia. Denver to niezależny człowiek w swoim niezależnym świecie. Można go albo odrzucić, albo całkowicie zaakceptować.

Nawet po tak krótkim okresie znajomości dochodziła do wniosku, że sama myśl o rozstaniu się z Denverem jest niezmiernie trudna. I tu właśnie leżało niebezpieczeństwo.

Odgryzła kawałek hamburgera i przyglądała się trawie wystającej zza tarasu. Nie było wystarczająco widno, aby zorientować się, jak daleko sięga posiadłość ziemska za domem Denvera. Odniosła wrażenie, że dom otoczony jest niespodziewanie rozległym terenem. Dla nowszych domów przeznaczano pod budowę małe działki, tak by właściciel parcelowanej posiadłości mógł osiągnąć jak największe zyski.

Jakby czytając w jej myślach, Denver powiedział: - Wykupiłem przyległe działki, by nikt się tutaj nie budował.

- Skąd wiesz, że o tym myślałam?

Nie chciał, by dłużej wytężała wzrok w ciemność. Było już zbyt ciemno, aby mogła dojrzeć paliki, które wbił w ziemię wyznaczając kawałek gruntu przeznaczony na basen kąpielowy. Gotów był się przyznać, iż właśnie buduje dla niej basen, ale zdawał sobie sprawę, że ona nie była jeszcze przygotowana na to. aby się o tym dowiedzieć.

Wzruszył ramionami. - Masz zbyt wymowne oczy.

Popatrzyła na niego przez chwilę pochłonięta niskim, zmysłowym tembrem jego głosu, po czym spuściła wzrok na swój talerz. Wcale nie była zachwycona, że on potrafi czytać w niej z taką łatwością i tak trafnie, podczas gdy ona nie umiała nawet w połowie rozszyfrować jego myśli.

Denver patrzył, jak lekki wietrzyk igra na karku z jej włosami. Pragnął, by znów na niego spojrzała, a nie kryła swych oczu. - Powiedz mi o nożu.

Zawahała się na moment, ale w końcu odparła: - Czasami zdarzają się uczniowie, którzy próbują zastraszyć nauczycieli. Zamiast podkładać im do szuflad żywe żaby albo pinezki na krzesła, sięgają po bardziej pomysłowe figle.

- No wiesz! Noża sprężynowego nie nazwałbym figlem! A co na to powiedział dyrektor?

- Nie mówiłam mu o tym. - Widząc jak zaciska zęby, pośpieszyła z wyjaśnieniem. - To przecież to samo, co ta kartka i ten telefon. Puste pogróżki...

- Jakiś uczeń zostawił ci kartkę z groźbami?

Westchnęła ciężko. - Tak. Pod wycieraczką na samochodowej szybie. Ale Denver, to nie jest...

- Czy dzwonił ktoś do ciebie do domu?

- Tak, ale tylko raz. Ja...

- Co powiedział?

Przekazała mu w skrócie treść kartki i rozmowy telefonicznej. - Jakiś uczeń sądził, że nie przebrnie przez test, i zamiast wziąć się do nauki próbował mnie nastraszyć, bym zrobiła łatwy egzamin. Gdyby uważał choć trochę na lekcjach przez cały rok, wiedziałby, czego na pewno nie będzie na testach.

Krzesło Denvera szurnęło ostro po płytach tarasu, gdy wstał gwałtownie od stołu. - Do diabła. Courtney! Jak na inteligentną kobietę jesteś naprawdę durna. Nie możesz zrozumieć, że jakiś zbzikowany uczniak nie stroi żartów, a naprawdę ci zagraża?

- On chciał mnie tylko przestraszyć - powiedziała ze spokojem. - Nikt nie próbował zrobić mi żadnej krzywdy. A poza tym szkoła już się skończyła. Już po egzaminie. I koniec z tym.

- I myślisz, że mnie to pociesza? To, że do tej pory nikt cię nie zranił, wcale nie znaczy, że nic nie wydarzy się w przyszłości. Zna twój samochód, twój numer telefonu i prawdopodobnie wie, gdzie mieszkasz. Czy słyszałaś kiedyś o zemście? I niewinni ludzie bywają zabijani. Dzieciak może uznać, że to przez ciebie zawalił test. Nie będzie kładł tego na karb swego nieuctwa. Szczególnie gdy w domu ostro zmyją mu głowę.

Courtney też o tym wcześniej myślała, ale doszła do wniosku, że popada w paranoję. - Od czasów jabłka przebitego nożem nikt mi już nie groził. Test jest...

Kiedy tym razem jej przerwał, jego głos był spokojny, śmiertelnie spokojny. - Pominęłaś ten drobny szczegół celowo, prawda? Nóż sprężynowy leżący na biurku to co innego niż sprężynowiec wbity w jabłko.

- Nie rozumiem, co cię tak niepokoi, Denver. Nic się nie stało i nic się nie stanie.

Wrócił do swego krzesła, ujął je za oparcie i wzrok utkwił w dziewczynie. - A co byś zrobiła, gdyby zaatakował cię dwumetrowy dryblas? Gdyby tak czekał na ciebie na tylnym siedzeniu samochodu lub wpadł do klasy, a ty byłabyś sama? - Aż sam wzdrygnął się z przerażenia, które wypełniło jego myśli.

Jego lęk o nią zabarwił mu głos nieco ostrzejszą nutą, niżby tego chciał, gdy dorzucił: - Z powodu klamry jesteś bardziej narażona niż inne kobiety, Courtney. Może ci się to nie podobać, ale to prawda.

Czuła, jak krew odpłynęła z jej twarzy. Miał rację, ale przez to wcale nie było jej łatwiej tego słuchać. Duma utkwiła jej w gardle utrudniając oddychanie, a jeszcze bardziej mówienie.

Bardzo powoli i bardzo ostrożnie odsunęła się z krzesłem od stołu i wstała. Zdumiewająco dużo wysiłku kosztowało ją uniesienie głowy i spojrzenie mu w oczy. - Tak, masz oczywiście absolutną rację.

Powinnam była zameldować o tym incydencie, wynająć straż osobistą i zamknąć się w domu do końca mego życia.

Coś zamigotało mu w oczach, ale ona nawet nie starała się zgadnąć, co on czuje. Kiedy postąpił w jej kierunku, podniosła rękę w odpychającym geście. - Nie potrzebuję twojej pomocy, dziękuję - powiedziała z tak wielką godnością, na jaką tylko mogła się zdobyć. - Może i nie potrafiłabym uciekać przed kilkunastoletnim terrorystą, ale z chodzeniem radzę sobie nieźle.

Ku jej upokorzeniu zadała kłam własnym słowom, potykając się na nieco wystającej płycie. Byłaby upadła, gdyby Denver nie chwycił jej za ramię. Nie tylko pomógł jej odzyskać równowagę, ale zaczął ją przyciągać do siebie.

- No i jak się czujesz? W porządku?

Odgadując jego intencje odepchnęła go. - W porządku! - odparła przez zaciśnięte zęby. - Nigdy nie czułam się lepiej. Nie ma to jak paść płasko na twarz, a wtedy kobiecie zaświta w głowie trochę rozumu.

Nie pozwoliłby jej teraz odejść. Trzymając ją za ramiona postawił ją przed sobą. - Nie chciałem cię urazić, Courtney. Powiedziałem to, co powiedziałem, bo nie mogę znieść myśli, że ktoś mógłby cię skrzywdzić. I tak wyszło, że sam cię skrzywdziłem. Wybacz mi.

Coś boleśnie ścisnęło go za serce, gdy patrzył w oczy dziewczyny i widział, jaką walkę ze sobą toczyła. Lęk o jej bezpieczeństwo sprawił, że zdradził swoje uczucia bez chwili zastanowienia i teraz za to płacił. Wszystko, czego pragnął w tej chwili, to przycisnąć ją mocno do siebie, aby między nimi znowu wszystko było w porządku. Ale to była ostatnia rzecz, którą przyjęłaby teraz od niego.

Napotkała jego napięte spojrzenie. - Nie masz za co przepraszać - odparła. - Nikomu nie powinno być przykro, że mówi prawdę. Nie umiałabym uciec przed kimś, kto chciałby mnie zranić fizycznie - głos jej stał się pewniejszy, bardziej zdeterminowany - ale to nie znaczy, że jestem bezbronna. Kiedy muszę, potrafię się sama obronić, a to dzięki kursom samoobrony, do których ukończenia zmusiła mnie matka. Z przyjemnością to zademonstruję, jeśli nadal nie pozwolisz mi odejść.

Nie zwolnił uścisku. - Trudno, zaryzykuję - powiedział spokojnie. - Zrobię dla ciebie wszystko, o co mnie poprosisz, ale odejść ci nie pozwolę. Troszczę się o ciebie, Courtney. Może trudno ci to na razie znieść, ale to nie zmienia moich uczuć.

Choćby nawet potrafiła zmusić go do tego, by ją puścił, nie spełniłaby swojej groźby. Nagle przypomniała sobie coś, co kiedyś powiedziała jej matka. „Kiedy jesteś tak wściekła na mężczyznę, że chciałabyś wyłoić mu skórę, a potem chcesz go pocałować i wszystko naprawić, to znaczy, że jesteś w nim zakochana".

Courtney pokonana opuściła ramiona.. Zdruzgotał jej obronę nie podnosząc nawet palca, a ona się w nim zakochała. To objawienie oszołomiło ją. Nie wiedziała, jak to się stało i dlaczego. Musi to przemyśleć, musi zostać sama.

Spojrzała w kierunku drzwi wiodących do środka. - Chciałabym jechać teraz do domu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Mam już dosyć zabawy i wrażeń jak na jeden wieczór. Zakończenie tego walką zdaje się być rzeczą naturalną.

Potrząsnął głową. - Poczekaj jeszcze. Musimy sprawę wyjaśnić do końca, choćby to miało trwać całą noc.

Zanim zdążyła zaprotestować, oboje usłyszeli pukanie do drzwi frontowych. Z tej odległości było ono ledwie słyszalne ale na tyle głośne, by zorientować się, że ktokolwiek tam był, walił w drzwi pięścią.

Przeklinając w duchu przybysza Denver opuścił ręce. - Jeśli to Phoenix z tą cholerną kozą, to niech szykuje się na wycieczkę do szpitala na ostry dyżur.

Kilka minut później Courtney dowiedziała się, iż właśnie tam Phoenix obecnie się znajduje.

Denver przyprowadził na taras mężczyznę, który walił w drzwi. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy zobaczyła mundur i broń, którą nosił w futerale przy pasie. Denver przedstawił go jako Stana Jonesa. Policjant skinął głową w jej stronę i bąknął grzecznie słowa powitania.

Jej spojrzenie wędrowało tam i z powrotem między Denverem a człowiekiem w mundurze. Była kompletnie zdezorientowana. Mina Denvera nic jej nie wyjaśniała. Za wszelką cenę starał się nie wybuchnąć śmiechem.

- Nie zapłaciłeś za miejsce na parkingu? - spytała go. Zmarszczki w kącikach jego oczu zaostrzyły się z rozbawienia. - Stan jest moim przyjacielem. Tak się złożyło, że był akurat w szpitalnej izbie przyjęć, kiedy przywieziono tam Phoenixa i jego dziewczynę. Stan pomyślał, że pewnie chciałbym o tym wiedzieć.

Denver nie wyglądał na zbyt zmartwionego, widocznie Phoenix nie był poważnie ranny, wywnioskowała Courtney. - Co się stało? Czy Phoenix miał wypadek samochodowy?

Denver śmiał się na całe gardło, policjant chichotał. Zdezorientowana zapytała powtórnie: - Co się stało Phoenixowi?

Denverowi udało się pohamować śmiech. - Z wiadomości, które pozbierał Stan, wynika, że Phoenix zapomniał wziąć z domu portfel. Przed pójściem na kolację przywiózł więc dziewczynę z powrotem do mieszkania. - Zrobił przerwę, po czym zapytał: - Zgadnij, które pomieszczenie chciała obejrzeć?

Kiedy cały obraz wydarzenia zaczął formować się w jej umyśle, Courtney zacisnęła wargi, by powstrzymać wybuch wesołości. - Nadziała się na Chanel!

Policjant spojrzał zaintrygowany.

- Chanel to koza - wyjaśnił Denver.

Stan zachichotał i potrząsnął głową. - Myślałem dotąd, że wszystko rozumiem, a tu nagle wychodzą takie rzeczy. Ponieważ żaden z nich wyraźnie nie miał ochoty dzielić się dalszymi informacjami, Courtney zapytała:

- A dlaczego Phoenix i ta dziewczyna są w szpitalu?

Stan popatrzył na Denvera. Ten uśmiechnął się i skinął głową, żeby odpowiedział. - Zdaje się, że kobieta była tak przerażona widokiem kozy, iż zaczęła wrzeszczeć. Phoenix ruszył biegiem na pomoc. Ona wypadła z łazienki, on zaś leciał do niej. Zderzyli się w drzwiach. Ona poślizgnęła się na czymś... och! na jakimś paskudztwie, które koza rozwlekła po podłodze, i oboje wywalili się. Ona rozbiła głowę, a Phoenix chyba ma skręconą kostkę. Kiedy opuszczałem szpital, byli właśnie na prześwietleniu.

Tak naprawdę to wcale nie było zabawne, pomyślała Courtney. Pomimo to wolała nie patrzeć na Denvera na wypadek, gdyby miał podobne trudności z opanowaniem śmiechu.

Policjant wyciągnął do Denvera rękę. - No, na razie już czas. Lepiej będzie, jak sam tam pojedziesz i wszystko zobaczysz. Phoenix nie jest specjalnie szczęśliwy.

- Wyobrażam to sobie.

Kiedy Denver zwrócił się w kierunku drzwi, by go odprowadzić, Stan potrząsnął głową. - Nie trudź się, sam trafię. - Skinął uprzejmie do Courtney ze słowami: - Miło było cię poznać.

Uśmiechnęła się. - Proszę o tym pamiętać, jeśli kiedyś przyłapiesz mnie na przekroczeniu szybkości.

Policjant odpowiedział uśmiechem i wyszedł. Ponieważ Denver stał obok niej i nie czynił żadnego ruchu, by wybrać się do szpitala, powiedziała: - Nie musisz się mną przejmować. Wiem, że się niecierpliwisz i chcesz jechać. Ja mogę zadzwonić po jakąś brykę.

Podszedł do niej, pochylił się i pocałował. Kiedy znów się wyprostował, uśmiechał się od ucha do ucha.

- Najlepiej jedź ze mną. To częściowo twoja wina, sama wiesz. To był twój pomysł, żeby wsadzić kozę do jego mieszkania.

- Przyznaj się, że dlatego chcesz mieć mnie przy sobie, by nie zabił cię w obecności świadka.

- To też.

Wziął ją za rękę i weszli do budynku. Gdy podnosiła torebkę i swoją marynarkę, przypomniała sobie o ich sprzeczce. Odwróciła się do niego z poważną miną.

- Ale nadal jestem na ciebie zła.

Odpowiedział jej równie poważnie. - Wiem. Wcale cię nie winię. Sam jestem na siebie zły. - Pomógł jej założyć marynarkę i przyciągnął do siebie. Ustami przycisnął jej wargi w zaborczym pocałunku, a ona znowu zapomniała o swoim gniewie. - Tylko mnie nie odtrącaj, Courtney - powiedział unosząc głowę.

- Daj mi szansę to wszystko naprawić. Daj szansę nam obojgu.

Czekał. Zobaczyła jego napięte spojrzenie. Powinien być w drodze do szpitala, a czekał na jej odpowiedź.

- Dobrze - odparła. - Jeśli twój brat nie zamorduje cię dzisiaj wieczorem, dam nam jeszcze jedną szansę. Powoli uśmiech rozjaśnił mu twarz, oczy błysnęły radością i czymś jeszcze, czego nie umiała określić.

Splótł palce z jej palcami i ruszyli ku wyjściu. Zanim doszedł do drzwi, zatrzymał się gwałtownie. - Do diabła! - mruknął przez zęby. Zupełnie zdezorientowana utkwiła w nim wzrok. - Co?

- Jest jeden mały szczegół, o którym zapomniałem, a sądzę, że powinnaś wiedzieć. Westchnęła ciężko: - Co?

Także westchnął. - Chyba ci się to nie spodoba.

- Denver, o co chodzi, do czorta jednego?

- Ta kobieta z Phoenixem - odrzekł. - Ta, która upadła w jego łazience.

- Co z nią?

- To twoja siostra, Amber.

Rozdział 7

Amber i Phoenix. Jakże to się stało? pytała sama siebie Courtney w drodze do szpitala. Nie dlatego, że było to aż tak ważne, ale w tej sytuacji takie pytanie samo cisnęło się na usta. Dla Courtney stało się przynajmniej jasne, dlaczego dziewczyna Phoenixa po wejściu do jego mieszkania od razu skierowała się do łazienki. Kiedy szli razem z Denverem ku wejściu do szpitala, Courtney zerknęła na niego z ukosa. Nie była wcale zdziwiona widząc jego zamyśloną minę. Zaprzyjaźniony policjant powiadomił go ogólnie o obrażeniach Phoenixa, ale Courtney wiedziała, że Denver nie odpręży się, dopóki sam nie zobaczy się z bratem. Chociaż pieklił się i z furią opowiadał o irytujących kawałach Phoenixa, kochał swego brata i martwił się o niego. Rozumiała to. Także czuła lęk o zdrowie Amber.

I winę. Wsadzenie kozy do łazienki Phoenixa wydawało się wtedy świetnym żartem, teraz zupełnie nie było zabawne.

Gdy weszli do izby pogotowia, dobiegły ich odgłosy zamieszania i ogólnego poruszenia. Wymienili między sobą znaczące spojrzenia.

- Musi tu być jakaś nieziemska prywatka - osądził Denver.

To nie była prywatka. To Amethyst. Ubrana w białe spodnium z frędzlami u rękawów i u wyciętego w serek dekoltu wodziła rej w poczekalni. Jak widać, wieść o tym, iż w szpitalu jest sławna piosenkarka country, szybko obiegła budynek kliniki. Obok osób odwiedzających chorych były tutaj pielęgniarki w lśniących bielą fartuchach, technicy w zielonych ubraniach z sali operacyjnej, kobieta w białym kitlu mocno przyciskająca do swej obfitej piersi spięty spinaczem plik papierów. Courtney podejrzewała, że w tłumie może być także jeden albo dwóch lekarzy. Ciekawe, czy izba przyjęć ma dostatecznie duży personel, by zadbać o pacjentów, pomyślała.

Gdy Amethyst zauważyła Courtney i Denvera, z uśmiechem pomachała im ręką. Tłum rozstąpił się magicznie jak Morze Czerwone, kiedy Amethyst szła w stronę córki.

Nawet mając trzycalowe obcasy Amethyst musiała wspiąć się na palce, by uścisnąć Courtney. Uśmiech miała pogodny a oczy beztroskie: - Czy nie widzisz już nagłówków w gazetach: „Klejnot Południa zaatakowany przez kozę - morderczynię"?

- Jak tam z nią? - spytała Courtney.

- W porządku. Mały guz na głowie, to wszystko. Bardziej już narzeka na koszmarny, szpitalny szlafrok, który kazali jej założyć przy badaniach. Gdy kilka minut temu poszłam ją odwiedzić, właśnie rozdawała autografy. - Amethyst przeniosła uwagę na Denvera. Stanęła na palcach, by pogłaskać go po policzku, jak gdyby był sześcioletnim chłopcem. - Możesz wygładzić tę zmarszczkę. Z twoim bratem też wszystko dobrze. - Urwała, po czym po kilku sekundach dorzuciła z figlarnym błyskiem w oczach: - Jest jednak ociupinkę wnerwiony. Naprawdę wsadziłeś mu kozę do łazienki?

- Niestety, tak - przyznał się bez poczucia winy. Spotkawszy wzrok Courtney dodał: - Chciałbym już mieć to z głowy. Przynajmniej mogę liczyć na pomoc lekarską, na wypadek gdyby mnie pokiereszował.

- Idę z tobą - powiedziała Courtney. - Byliśmy wspólnikami w tym przestępstwie. Jeśli będzie miał zamiar kogoś uszkodzić, niech wyżyje się na nas obojgu.

- Na nas trojgu. - Wcisnąwszy się między nich Amethyst wzięła ich oboje pod ręce i obróciła w kierunku drzwi wiodących do sal doraźnej pomocy. - Chodźcie, dzieci. Pokażę wam, gdzie oni są.

Spodziewając się wybuchu złego humoru Phoenixa, Courtney towarzyszyła Denverowi najpierw do pokoju jego brata. Amethyst zostawiła ich, by dotrzymać towarzystwa Amber.

Zamiast gniewem zostali przywitani szerokim uśmiechem i wymuszonym humorem. Tak samo jak u Denvera, włosy Phoenixa były kruczoczarne, chociaż jego oczy miały ciemniejszy odcień szarości niż u brata. Był nieco szczuplejszej budowy, ale podobieństwo do Denvera było oczywiste i uderzające.

Jak widać, sprzeciwił się noszeniu szpitalnego szlafroka, zauważyła Courtney. Jedynym ustępstwem, które uczynił na rzecz okoliczności, była nie zapięta koszula i spodnie zrolowane do połowy łydek. Lewa stopa owinięta była elastycznym bandażem.

Kiedy Denver odwinął zasłonkę, Phoenix zawołał beztrosko: - W sam raz się tu zjawiłeś, ty skur...

Zamknął usta, a jego twarz dramatycznie zmieniła wyraz, gdy ujrzał Courtney wchodzącą za Denverem do małej salki. Usiadł, bacznie się jej przyglądał, po czym zapytał brata: - To ona?

Denver kiwnął głową.

Zobaczyła, jak wymienili między sobą spojrzenie, którego nie zrozumiała, Denver przyciągnął ją bliżej i kładąc ręce na jej ramionach rzekł: - Courtney, to jest mój brat, Phoenix. Nie podawaj mu ręki, bo może się włączyć brzęczyk alarmowy.

Phoenix był urażony do żywego. - Daj spokój! Nie zrobiłbym tego twojej damie. - Uśmiechnął się szeroko. - Poza tym nie zdążyłem się odpowiednio podłączyć. Przyjemnie mi ciebie spotkać, Courtney, aczkolwiek wolałbym, byśmy spotkali się w innych okolicznościach. Idą dla mnie ciężkie czasy z tym czymś na nodze.

Denver spojrzał na stopę brata. - Złamana czy zwichnięta?

- To zwichnięcie. Zdaje się, że będę z tym chodził przez parę dni. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony. Będę musiał siedzieć na tyłku w biurze nad tą przeklętą papierkową robotą, z którą się na mnie czaiłeś.

- Dobrze ci to zrobi. Może w przyszłości pomyślisz dwa razy, zanim wtrynisz mi do ciężarówki jakiś żywy towar.

Courtney musiała zadać pytanie: - Gdzie jest Chanel? Mam nadzieję, że nie ucierpiała, kiedy ty i Amber wpadliście na siebie. Phoenix zamrugał powiekami. - Kto to jest Chanel?

- Koza - wyjaśnił Denver z kamienną twarzą.

Jego brat rozdziawił usta. - Ona dała tej kozie imię Chanel?

- Po tym, jak spryskała ją perfumami.

Phoenix powtórzył to słowo, jakby pochodziło z obcego języka: - Perfumami?

Courtney spróbowała znowu: - Czy ona jest nadal w twoim mieszkaniu?

Phoenix potrząsnął przecząco głową. - Facet z ambulansu oddał ją właścicielowi kamienicy. Prawdopodobnie jest szczęśliwa wyjadając mu wszystko z domu i z obejścia. Jutro zabiorę... hm, Chanel z powrotem do farmera, od którego ją wypożyczyłem.

- Przykro mi, że ty i Amber doznaliście szwanku - rzekła Courtney i dodała zaraz na wypadek, gdyby Phoenix nadal gniewał się na Denvera: - To był mój pomysł, żeby wsadzić kozę do łazienki. Denver jest niewinny. On tylko był ze mną.

Phoenix badawczo studiował jej twarz, po czym spojrzał na brata. Triumfujący grymas wykrzywił mu usta. - Będziesz miał z nią kłopoty.

Nieporuszony tym ostrzeżeniem Denver skinął głową. - O tak, wiem.

Zasłonka rozchyliła się. Amethyst i Amber wsunęły się do środka, by zająć ostatnią wolną przestrzeń w malutkiej salce. Nowa woń konkurowała z zapachem antyseptyków unoszącym się wokół nich. To Amber widocznie dorwała się do arsenału kosmetyków, które nosiła zawsze przy sobie, i znalazła buteleczkę perfum. Miała na głowie wielokrotnie złożoną apaszkę przewiązaną na czole, by ukryć wszelkie ślady kontuzji.

Amber z przekonaniem spojrzała na Phoenixa. - Mój Boże! Ty to wiesz, jak zabawić dziewczynę. Spróbujemy jeszcze raz? Zobaczymy, kto wygra po trzech rundach.

Phoenix roześmiał się. - Jestem gotowy. I winien ci jestem kolację.

Za ich plecami chrząknęła pielęgniarka. Wyglądała na przestraszoną, kiedy wszyscy odwrócili się jednocześnie, by na nią spojrzeć. Kiedy ujrzała Amethyst i Amber, szczęka jej opadła. - Och! Przepraszam, że przerywam, pani Rand - ale pani córka i ten dżentelmen mogą już być wypisani.

- Dziękuję - odparła Amethyst. - Wszyscy byliście cudowni. Proszę przekazać nasze podziękowania całemu personelowi, dobrze?

- Oczywiście - wylewnie obiecała pielęgniarka, po czym wyciągnęła do niej spięte spinaczem kartki. - Mogę prosić o autograf, pani Rand? Bo inaczej mój mąż mi nie uwierzy.

- No pewnie - odparła Amethyst biorąc długopis. Przeczytawszy na odznace imię pielęgniarki, spytała: - A jak ma na imię twój mąż, Millie?

- Randy. - Z większą już teraz śmiałością pielęgniarka zwróciła się do Amber: - Czy panią też mogę prosić? Mój mąż jest wielkim fanem.

Kiedy ku jej satysfakcji otrzymała już żądane autografy, zapytała z kolei Courtney: - A pani też jest kimś sławnym? Courtney zdławiła śmiech. - Niestety, nie.

- Znana jest z tego, że lubi zabawę w chowanego. Nazywa się A - kuku - dorzucił Phoenix, niezdarnie gramoląc się przy kulach, które podał mu Denver. - Ma słynne stado kóz.

Wszyscy śmiali się oprócz Millie, która miała dosyć głupią minę, co wzbudziło w nich jeszcze większą wesołość.

Opuszczenie izby pogotowia ratunkowego zajęło im trochę czasu, jako że drogą pantoflową obiegła szpital wieść, iż kilka znakomitości znajduje się właśnie na terenie kliniki. Denver usiłował przeprowadzić brata przez tłum, starając się jednocześnie trzymać Courtney blisko siebie, by nie została stratowana.

W końcu całej trójce udało się wydostać na zewnątrz pozostawiwszy Amethyst i Amber pośród ich wielbicieli. Denver przytrzymał drzwi otwarte, Courtney wyprzedziła go, by dać mu więcej miejsca do manewrowania kulami. Po raz pierwszy Phoenix zauważył, że utyka.

Spojrzał na jej stopę a potem znowu na twarz - Co to? Epidemia? Ty utykasz. Też jesteś ranna po randce?

Bez namysłu dała mu szybką odpowiedź: - To ze współczucia dla twego bólu.

Denver rzucił jej ostre spojrzenie, ale zacisnął usta. Później, pomyślał posępnie. Porozmawiamy o tym później. - Wy dwoje poczekacie tutaj. Podprowadzę ciężarówkę.

Gdy się odwracał, Courtney zatrzymała go. - Nie będzie mnie tutaj, kiedy wrócisz. Jadę do domu z mamą i Amber.

Zamarł. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. - Dlaczego?

Najwyraźniej Phoenix usłyszał był tę szczególnie ostrą nutę w głosie Denvera, bo trzymał się teraz w bezpiecznej odległości.

Nie ustąpiła, kiedy Denver podszedł bliżej stając o kilka onieśmielających cali od niej. - I tak sporo walki czeka cię jeszcze dzisiejszego wieczoru. Nie musisz jeszcze dodawać sobie kłopotu odwożąc mnie z powrotem do Yorktown. Resztę wieczoru spędzę na plantacji. Teraz Phoenix cię potrzebuje.

Denver też miał swoje potrzeby, a wszystkie obracały się wokół niej. Wspomniał jednak tylko o jednej: - Musimy porozmawiać. Zbyt wiele już zostało za nami niedomówień.

- Może powinniśmy to tak właśnie zostawić.

Nie dotknął jej. Nie miał odwagi lub też chciał przemówić jej raczej do rozsądku niż do zmysłów. Był zmęczony, głodny i sfrustrowany. Nie była to najlepsza pora na racjonalną rozmowę. Ale widocznie tylko w ten sposób mógł osiągnąć swój cel.

- Tak być nie może, Courtney. Nie możesz wciąż wybierać najłatwiejszej drogi i wycofywać się. Nie możesz uciekać, gdy pojawiają się trudności. Musisz zostać i walczyć.

- Ja wcale nie uciekam - odparła ze złością.

- Rzeczywiście? A co powiesz o uwadze, którą rzuciłaś Phoenixowi, gdy pytał cię o twoje utykanie? Powinnaś była mu uczciwie odpowiedzieć. Ale ty nie potrafisz, prawda? Ty nawet nie umiesz być uczciwa wobec siebie. Zdaje mi się, że wszyscy już zaakceptowali twoją klamrę, wszyscy tylko nie ty. Pragnę cię w moim łóżku, w moim życiu i nie chcę, byś ukrywała się za klamrą i za twą pierwszą znajomością, która źle się dla ciebie skończyła. Uciekłaś ode mnie pierwszej nocy, kiedy się poznaliśmy, i uciekasz nadal, Courtney. Kryjesz się w obskurnych piwnicach, chowasz nos w starych księgach. Nie przyznajesz się Publicznie do związku z Amethyst Rand. Nawet dzisiaj zbierałaś się do odejścia z mego domu, bo nie spodobało ci się coś, co powiedziałem. Nie zamierzałaś zostać i walczyć. A pewne sprawy warte są tego, by o nie walczyć. Musisz zdecydować się, co jest dla ciebie na tyle ważne, by wspiąć się po to na ring i zacisnąć pięści w walce.

Objął ją i brutalnie pocałował, złość mieszając z pożądaniem. Ciężko położył ręce na jej ramionach, a potem ją odepchnął. - Daj mi znać, gdy kiedy zdecydujesz, że to będę ja.

Była zbyt wstrząśnięta, by odpowiedzieć. Matka i siostra wyszły właśnie ze szpitala niczym pachnący strumień światła porywając ją za sobą. - Chodźcie, dzieci - rzekła Amethyst. - Znikajmy stąd, zanim jedna z tych kochanych pielęgniarek nie zadzwoni po prasę. - Zwracając się do Denvera i Phoenixa dodała: - A wam radzę napić się zimnego piwa i dobrze się wyspać. Później będziemy musieli uciąć sobie małą, przyjacielską pogawędkę o właściwym postępowaniu, jeśli chcecie, chłopaki, umawiać się z moimi córkami. Będę miała doszczętnie stargane nerwy, jeśli każda randka zakończy się wycieczką do szpitala.

Podniosła rękę, by przywołać limuzynę zaparkowaną gdzieś w zacienionym miejscu, pociągnęła Courtney do siebie, poklepała Denvera i Phoenixa po policzkach i zagoniła swe córki do oczekującego samochodu.

Siedząc na tylnym siedzeniu, Courtney obejrzała się za siebie. Denver stał obok brata, ręce schował w kieszeniach marynarki i patrzył na odjeżdżający samochód. Kiedy zniknął z zasięgu jej wzroku, zagłębiła się w siedzeniu i ciężko westchnęła.

Wszystko razem wziąwszy, był to wieczór, którego nigdy nie zapomni. Zmagała się z kozą przez cztery kondygnacje schodów, zjadła dwa hamburgery, wdała się w kłótnię, odwiedziła pogotowie ratunkowe i odkryła, że zakochała się w Denverze Sierra. A później usłyszała od tego samego mężczyzny, że jest ona tchórzem.

Nie był to z pewnością jeden z jej statecznych i nie obfitujących w zdarzenia wieczorów.

Siedząc spokojnie obok gadających Amethyst i Amber, przedzierała się przez urazy i gniew, jakie wywołały słowa Denvera. Usiłowała obiektywnie przemyśleć wszystko, co powiedział. Problem w tym, że nieomal niemożliwe stało się przyjęcie obiektywnej postawy, kiedy on dotknął ją do żywego. Jego słowa dlatego uderzyły ją tak mocno, gdyż uświadomiła sobie, że, niestety, miał rację. Nie chciała się do tego przyznać, przed nim i przed sobą samą, ale ukrywała się przed wszystkimi zawiłościami, przed zażyłością każdego rodzaju, aby tylko bez szwanku wyjść z gry.

I tak zawsze było. Cięte dowcipy, jakie serwowała, gdy ktoś zauważył jej utykanie, to sposób, by umknąć przed przyznaniem się do tego, iż nie jest tak doskonała, jaką chciałaby być. Wystrzeganie się życia publicznego było kolejną metodą na chronienie samej siebie.

Wlepiła wzrok w szybę. Nie widziała jednak ciemnego krajobrazu i migających obok świateł, zastanawiała się nad tym, skąd ma wziąć odwagę, by przerwać ten ochronny kokon, którym się otoczyła. Już nawet nie mogła dłużej winić Philipa. Nie podobało jej się to, co Denver jej powiedział, ale on przynajmniej był wobec niej szczery, bardziej nawet niż ona sama wobec siebie.

Aż zamknęła oczy, kiedy ta prawda o sobie uderzyła ją niczym piorun. Po cichu wstydziła się swej ułomności. Zawsze tak było. Może zaczęło się to już w dzieciństwie, gdy lekarze i pielęgniarki robili wokół niej zamieszanie. Może sprawiły to uwagi, które słyszała od współczujących jej nauczycielek, lub żarty rówieśników. Poczucie winy, które widziała w oczach ojca podczas jego rzadkich wizyt, również nie pomogło jej w zdobyciu szacunku dla siebie samej.

W chwili gdy poznała Denvera, zajęła od razu pozycję obronną, bowiem instynktownie czuła, że jest on człowiekiem, który umiałby przełamać jej bariery. Teraz są już strzaskane, a ona czuje się tak bezbronna i wystawiona na wszelkie ciosy jak nigdy dotąd.

I albo znowu odbuduje fasady, albo zacznie żyć uczciwie i szczerze, bez żadnej sztucznej tarczy. To pierwsze byłoby łatwe, bo przecież to właśnie robiła przez większą część życia. To drugie byłoby cięższe i trudniejsze niż wszystko inne, co czyniła do tej pory, i wymagałoby więcej odwagi, niż Denver dawał jej na kredyt.

Odwróciwszy się do matki zapytała: - Kiedy ma być ten dobroczynny koncert dla dzieci niepełnosprawnych, na którym masz się pojawić wraz z Amber i Crystal?

- We wtorek, w Nashville. Wylatujemy w poniedziałek. Dlaczego pytasz?

- Chciałabym pojechać z wami.

Amethyst uważnie badała jej twarz przez kilka sekund. - W porządku - powiedziała.

O pierwszej w nocy Denver oparł się na podgłówku w swoim łóżku, kiedy zadzwonił telefon. Westchnął zmordowany. Jeśli to znowu Phoenix, chyba zacznie czymś rzucać. Powinien był z nim zostać albo przywieźć brata ze sobą do domu, ale po konfrontacji z Courtney chciał zostać sam.

Telefon znów zadzwonił. Przechylił się i podniósł słuchawkę. - Co tam znowu?

Na linii panowała cisza. Nagle usłyszał głos Courtney: - Denver?

- Och! Przepraszam! Myślałem, że to Phoenix. Przez chwilę znów słyszał tylko ciszę. - Courtney?

- Wiem, że jest późno, ale...

- Nie! Nie jest późno - odparł prostując się na łóżku. Miał nadzieję, że mówi prawdę, że dla nich nie jest jeszcze za późno.

- Mam ci coś do powiedzenia, ale nie będę w stanie ci tego przekazać, jeśli ciągle będziesz mi przerywał. Zamknąwszy oczy, by łatwiej zasłonić się przed ciosem, oparł się na wezgłowiu niepewny, czy jest nań przygotowany. Nie chciał usłyszeć jej słów, że nie życzy sobie znów go widzieć.

- Dobrze - powiedział cicho, otwierając oczy. - Nie będę ci przerywał.

Usłyszał, że zaczerpnęła oddechu, zanim zaczęła mówić. Wyjeżdżam na parę dni do Nashville, ale nie uciekam, choć może to tak wyglądać. Jest kilka rzeczy, które mogę zrobić tam, a nie mogę tutaj. Jedną z nich jest konieczność przemyślenia niektórych spraw. Ty również będziesz miał czas na przemyślenia. Pamiętaj, że potrzebujesz kogoś, kto nie ma takich zahamowań jak ja, kto nie skomplikuje ci życia swoją sławną rodziną czy też ułomnością. Kogoś normalnego.

- Przynudzasz.

- Przerywasz mi.

- Przepraszam.

- Zadzwonię do ciebie, gdy wrócę. To znaczy, jeśli chcesz mnie znów zobaczyć. Urwała, ale kiedy on nic nie odpowiedział, spytała z wahaniem: - Denver, słuchasz?

- Słucham. Nie wiedziałem, że już skończyłaś. - Czuł się jak facet, któremu dano odroczenie od wyroku śmierci. - Oczywiście, że chcę cię zobaczyć, kiedy wrócisz, idiotko. Tylko nie siedź tam zbyt długo, dobra?

- Dobrze. - Zapanowała cisza. Courtney odłożyła słuchawkę.

We wtorek wieczorem Denver łaził w kółko po mieszkaniu brata. Phoenix siedział na kanapie z nogą opartą na stole i oglądał telewizyjne wiadomości.

- Przestaniesz się wreszcie mielić? - spytał w końcu Phoenix zirytowany nieustającym łażeniem Denvera po pokoju. - Jedyne, co osiągniesz, to zedrzesz mój dywan i moje nerwy. Dlaczego po prostu nie zadzwonisz do Nashville? A może jest w domu. Jedź tam i zaparkuj na jej wycieraczce albo co.

- Byłem. I byłem też kilka razy na plantacji. Jedyne, co zastałem, to jej psa pozostawionego u małżeństwa, które pracuje u Amethyst. Powiedzieli, że wszyscy są jeszcze w Nashville.

Phoenix bawił się pilotem zmieniając bezmyślnie kanały. - Wróci. Powiedziała ci przecież, że wróci. Wtedy będziesz mógł z nią pogadać i wszystko między wami się wyprostuje.

Denver rzucił się na krzesło, wyciągnął przed siebie nogi. - Cholera! - zaklął. - Nigdy jeszcze jej tak nie zbeształem, jak wtedy pod szpitalem. Prawdopodobnie tak głęboko zagrzebie się w jakąś dziurę, że nigdy jej już nie znajdę.

- Ładna mi dziura - mruknął Phoenix ze wzrokiem utkwionym w ekran telewizora. - Popatrz! Denver popatrzył. W wiadomościach pokazywano właśnie koncert na cele dobroczynne w Nashville, z którego dochód przeznaczono dla niepełnosprawnych dzieci. Kamera skupiła się na grupie złożonej z kilku artystów i dzieci siedzących na wózkach inwalidzkich bądź opierających się na kulach. Denver siedział i gapił się w ekran, zahipnotyzowany widokiem Courtney siedzącej na krześle obok matki z małą dziewczynką na kolanach. W tle widać było Amber i Crystal rozdające baloniki. Tak jak jej siostry, Courtney miała na sobie ozdobną, drelichową marynarkę, czerwoną koszulę z jedwabiu i dżinsy.

Video - klip był krótki, ale Denver zobaczył wystarczająco dużo, by siedzieć nieruchomo z rozdziawionymi ustami przed telewizorem, chociaż obraz już dawno się zmienił.

Z tego oszołomienia wyrwał go gwałtownie śmiech Phoenixa. - Co tak cię śmieszy? - odparował odwracając się do brata.

- Ty. Powinieneś zobaczyć swoją twarz. Masz tak samo głupią minę, jak na prywatce urodzinowej u Billy'ego Kramera, kiedy magik wyciągnął ci zza ucha monetę.

Denver opadł ciężko na oparcie krzesła. - Powiedz mi, że nie zwariowałem. Powiedz, że widziałeś w telewizji Courtney razem z matką i siostrami.

- To była A - kuku w żywych kolorach. Podejrzewam, że nie pojechała tam, by się przed tobą schować.

- Też tak sądzę. - Milczał przez kilka sekund. Przemyśliwał, co oznacza pojawienie się Courtney wraz z matką i siostrami. Czy chciała mu pokazać, że już nigdy nie będzie się ukrywała? Miał taką nadzieję. Mógł ją fałszywie ocenić. Bóg jeden wie, czy się nie mylił. Ale na pewno nie ocenił błędnie swoich własnych uczuć. Pragnął ją zobaczyć, wszystko uporządkować. I to szybko.

Phoenix uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy wyłączył telewizor. - I co masz zamiar teraz zrobić?

Aby wyładować energię, która rozsadzała każdy cal jego ciała, Denver zerwał się z krzesła i począł chodzić zamaszystymi krokami po pokoju. - Usłyszałeś, gdzie dają ten koncert?

- Nashville. Wczesnym wieczorem. Nie będzie jej jeszcze w domu.

Zatrzymał się i spojrzał na Phoenixa. - Jest ktoś, kto może wiedzieć, kiedy one wrócą.

- Kto?

- Menedżer Amethyst, Tyrell Gilbert. Amethyst dała mi jego telefon na wypadek, gdybym chciał się z nią skontaktować w sprawach plantacji, a jej nie będzie w mieście.

Przy pomocy laski Phoenix dźwignął ze stołu owiniętą w bandaż stopę i niezdarnie wstał. - Teraz masz zamiar do niego dzwonić? Już po jedenastej.

Denver zacisnął zęby. - Będę dzwonił przez całą noc, jeśli będzie trzeba. - Sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął kluczyki. - Jadę do biura. Numery, które mi podała Amethyst, są w moim biurku.

Otworzył drzwi i zatrzymał się przy wejściu, by spojrzeć na brata. - Tylko żadnych kawałów, Phoenix. I tak idę z Courtney po bardzo cienkiej krze. Nie chcę, byś komplikował sprawy jakimiś głupimi sztuczkami.

Phoenix przykuśtykał do niego i klepnął go z całej siły w plecy. - Będę grzeczny. Możesz mi ufać.

- Zawsze to słyszę - mruknął Denver wychodząc z mieszkania.

Na jego plecach przyklejona do kurtki widniała kartka z napisem: „Uwaga! Ciężki przypadek!"

Szuranie pazurów Beau po drewnianej podłodze odbijało się głośnym echem po przepaścistej sali balowej. Denver czekając na przybycie Courtney, czuł się równie niespokojny jak husky.

Kosztowało go to trochę zachodu, ale w końcu wytropił Tyrella i otrzymał potrzebne informacje. Courtney miała pozostać w Nashville do następnego poniedziałku, a potem sama miała wrócić do domu. Zamierzała przenocować na plantacji w poniedziałek i następnego dnia jechać do siebie. Amethyst miała zostać jeszcze w Nashville, by pomóc córkom przy kręceniu filmu.

Przez cztery kolejne dni Denver snuł plany związane z powrotem Courtney i doprowadzał się stopniowo do szaleństwa, zastanawiając się, co też ona mu powie po tak długiej przerwie. W poniedziałek postarał się, by małżeństwo opiekujące się domem miało na noc wychodne, a kilku swoim robotnikom polecił uprzątnąć gruzy pozostawione w sali balowej po jej remoncie. Ciężarówkę zaparkował na tyłach w niewidocznym miejscu. W całym domu, z wyjątkiem kuchni, nie było elektryczności, a to ze względu na jakieś prowadzone ostatnio roboty. Udało mu się jednak zdobyć kilka lamp, których używała gospodyni. Jedną z nich ustawił na desce spoczywającej na dwóch koziołkach, trzy pozostałe rozmieścił na podłodze wokół pokoju. Kryształowe graniastosłupy olbrzymiego żyrandola wiszącego u sufitu skupiały w sobie światło lamp i rozsiewały refleksy na podłogę i ściany.

Wszystko było przygotowane. Beau przyczłapał z powrotem do Denvera, przysiadł na zadzie i obserwował, jak mężczyzna włożył kasetę do stojącego na prowizorycznie skonstruowanym stoliku magnetofonu. Wcisnął jeden z guziczków. Dźwięki klawikordu, skrzypiec i mandoliny wypełniły pokój.

Spojrzał w dół na Beau. - Tak będzie lepiej - powiedział półgłosem.

Odgłos zamykanych drzwi samochodu poderwał go na nogi, chociaż przecież na to właśnie czekał. Został tam, gdzie stał, z natężoną uwagą słuchając, jak limuzyna wjeżdża do garażu, jak otwierają się i zamykają drzwi wejściowe. Słyszał kroki Courtney na marmurowej posadzce przedsionka. Odetchnął głęboko i powoli zwrócił twarz w stronę drzwi.

Rozdział 8

Kiedy Courtney zamknęła już ciężkie drzwi frontowe, automatycznie sięgnęła do przycisku, ale światło nie zapaliło się. Co znowu tym razem? - pomyślała. Po pierwsze, w taksówce, którą jechała na lotnisko w Nashville, nawaliła opona i o mało co nie zdążyłaby na swój samolot. Później dostała miejsce obok kobiety z dzieckiem, które grymasiło od startu do lądowania. A teraz przez ten brak światła nie będzie mogła nic zrobić.

Poniewczasie przypomniała sobie, że matka mówiła, iż w domu nie ma światła, bo instalowane są nowe kable. Tylko w kuchni była elektryczność, by przynajmniej można było zrobić sobie coś do zjedzenia. Ale nie była głodna ani trochę. Jedyne czego pragnęła, to wdrapać się po schodach na górę i iść do łóżka.

Wycieczka do Nashville była wyczerpująca. Samo dotrzymywanie towarzystwa matce i siostrom zdjęło z niej całą sztywność. Prawie zapomniała o swoim utykaniu. Towarzyszenie ociągającej się Brownie do gabinetu lekarskiego a później do szpitala po wyniki testów również nie miało nic wspólnego z piknikiem.

Oparła się na chwilę o drzwi żałując, że nie jest teraz we własnym domu. Ale przyrzekła Amethyst, że po powrocie z Nashville przynajmniej pierwszą noc spędzi na plantacji zamiast w samotności w swoim pustym mieszkaniu. Nie zwróciła uwagi na to, że przecież poza gospodynią i ogrodnikiem - majsterklepką, którzy trzymali się razem, i tak w rzeczywistości będzie tutaj sama. Nieważne, że Brownie wróci dopiero za kilka dni. Zostanie tu na tę noc, a jutro rano weźmie Beau i pojedzie do domu.

Usłyszała swojego psa, zanim go jeszcze zobaczyła - jego pazury stukały o chłodny marmur, kiedy biegł w jej stronę. Zwykle pani Gilly pilnowała, by pies był na dworze. Albo więc gospodyni o nim zapomniała, albo też z jakiegoś powodu dała się ułagodzić. Pochyliwszy się nad psem, Courtney podrapała go w gruby kark i pogładziła jego sierść, gdy przytulił się do niej.

- Ja też się za tobą stęskniłam - powiedziała śmiejąc się miękko. Wyprostowała się z ręką na jego głowie i, zauważyła blade światło sączące się z sali balowej. Usłyszała też nikłe ale łatwe do rozpoznania dźwięki klawikordu. Pomyślała, że to robotnicy budowlani zostali tu do późna w nocy, ale muzyką, którą słyszała ostatniego weekendu, gdy razem z matką wybierały się na lotnisko, był głośny rock, a nie romantyczne melodie jak ta.

Możliwe także, chociaż mało prawdopodobne, iż to pani Gilly i jej mąż wykorzystali salę balową do jakichś romantycznych celów. Ale z tego, co wiedziała o tej parze, Courtney trudno było wyobrazić sobie to stateczne małżeństwo tańczące w balowej sali.

Szła wolno w stronę szerokich drzwi. Światło stawało się coraz jaśniejsze, ale mogła jedynie dojrzeć, że z sali uprzątnięto graty i sprzęt budowlany, który zalegał tu jeszcze w zeszłym tygodniu. Tylko zapalone lampy stały wokół pokoju.

Nagle ujrzała wysokiego mężczyznę, w dżinsach i czerwonej koszuli. Stał w rozkroku w pozycji ataku. Nie wiedziała, dlaczego tu jest. Poczuła tylko radość z tego powodu. Między nimi były jeszcze problemy, ale teraz nie miały żadnego znaczenia. Był tutaj, bo wiedział, że ona tu będzie. To wszystko.

Denver patrzył, jak idzie powoli ku niemu. Jej spodnie koloru ostryg były zmięte, włosy zawsze tak schludnie uczesane były odrobinę potargane. Ramiona pochylały się ze zmęczenia, a utykanie zdawało się wyraźniejsze. Wyczerpana, zmięta i potargana była nadal najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widział.

Beau odsunął się od jej boku i czmychnął pod stół ustawiony na koziołkach. Rozpłaszczył się tam wygodnie i postanowił zasnąć. Rzemyk skórzanej torebki zsunął się dziewczynie z ramienia i zatrzymał na podwiniętym rękawie marynarki. Zdjęła torebkę i odrzuciła ją na bok.

Zatrzymała się kilka kroków od niego nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

- Nie zatrzymuj się teraz - powiedział miękko. - Zrobiłaś już olbrzymi krok, najdroższa. Zrób jeszcze kilka.

Niepewność zamigotała jej w oczach, lecz przezwyciężyła ją. Stawiając powoli jedną stopę przed drugą zatrzymała się tuż przy nim. Uśmiechnął się i wyciągnął ramiona. - Zatańczymy?

- Nie tańczę dobrze.

- Ja też nie. Zatańczymy?

Zamiast odpowiedzi weszła w jego ramiona.

Objął ją obiema rękami nie bacząc na to, że nie trzyma jej w klasycznej pozycji tanecznej. Przylgnęła do niego swym miękkim ciałem. Westchnął cicho i począł posuwać stopami po podłodze. Krew płonęła w żyłach, gdy jej uda ocierały się o niego przy każdym kroku. Umyślnie stawiał małe kroczki, w ogóle ledwo się poruszał, nie ze względu na jej klamrę, ale dlatego, iż wcale nie myślał o tańcu. Szyję oplatały mu jej ramiona, czul na sobie ciężar jej piersi, na niebie świeciły gwiazdy i cały świat pełen był spokoju, póki trzymał w objęciach tę kobietę.

- Piękna muzyka - szepnęła, gorącym oddechem pieszcząc jego szyję.

- Masz takiego fioła na punkcie historii, że pomyślałem sobie, iż spodoba ci się muzyka osiemnastowieczna.

Kołysana ruchem jego ciała przyciągnęła ręką jego głowę ku sobie. Przylgnęła ustami do jego ust. Rozchyliwszy wargi wzięła jego wargi w swoje, a jej język spotkał się z jego spragnionym językiem. To śmiałe zaproszenie było zbyt silne, by mógł je odrzucić. Zacisnąwszy wokół niej ramiona kołysał jej biodra w kolebce swoich ud, wzdychał z rozkoszy czując ten intymny kontakt.

Oderwawszy się w końcu od jej zmysłowych ust, ukrył wargi na jej szyi. - Courtney, musimy porozmawiać.

- Porozmawiamy później - jej głos był tak samo szorstki i chrapliwy jak jego. - Teraz pozwól mi być blisko ciebie. Tak bardzo za tobą tęskniłam.

Zduszony śmiech zadudnił gdzieś głęboko w jego piersiach. - Kochanie, jeśli jeszcze raz mnie pocałujesz w ten sposób, będziemy tak blisko siebie, że nie poznasz, gdzie ty się kończysz, a ja zaczynam.

Tchu zabrakło jej w piersiach, gdy usłyszała w jego głosie bolesne pożądanie. Powoli uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Potem uśmiechnęła się, a jemu krew zamieniła się w płynną lawę. - W takim razie pocałuję cię jeszcze raz.

Denver poczuł, jak zesztywniał na całym ciele, bolesna słodycz uderzyła mu do głowy niczym najlepsze wino. Pragnęła go! Ta prawda przecięła teraz wiotką maskę opanowania, w którą się przyoblókł z chwilą, gdy ona pojawiła się w drzwiach sali balowej.

Ale choć tak żarliwie jej pragnął, chciał być pewien, że ona wie, co robi. - Czy to jedna z tych spraw, które wymagały czasu na przemyślenie? Czy mamy zostać kochankami, czy nie?

Włosy rozsypały jej się na ramiona, gdy odchyliła głowę do tyłu, by go lepiej widzieć. - Tak, ale nie z tych powodów, o których myślałeś.

- Powiedz mi o tym.

Przestała tańczyć, ręce ześlizgnęły się po jego szyi i zatrzymały na piersiach. Mocno biło mu serce, a jego otwartość na jej słowa dodała dziewczynie odwagi, by mówić dalej.

- To nie tylko ode mnie zależy, czy zostaniemy kochankami. Abyś i ty także mógł podjąć decyzję, powinieneś przedtem wiedzieć, dlaczego ja mogę cofnąć się w ostatniej minucie. Jest coś, czego się obawiam. - Spojrzała na swoje ręce, po czym znowu podniosła na niego oczy. - Nigdy jeszcze nie spałam z mężczyzną.

Denver patrzył na nią z uwagą widząc bezbronność w jej oczach. Mówiła o swoim dziewictwie jak o czymś, czego trzeba się raczej wstydzić, a nie, co należy sławić. Już wcześniej podejrzewał, że nie miała doświadczenia w seksie. Gdyby wiedziała, co czeka ją w jego ramionach, nie byłoby jej tak łatwo powstrzymać wzmagającego się między nimi uniesienia. Jej słowa zamiast go ostudzić, dotarły do prymitywnej strony jego natury. Ale to, że był jedynym mężczyzną, jakiegokolwiek znała do tej pory tak blisko, było dla niego darem, który chciał pielęgnować, a nie nadużywać lub wyśmiewać.

- Ufasz mi, że cię nie skrzywdzę?

- O to ja powinnam zapytać ciebie - szepnęła z cieniem uśmiechu na ustach.

Denver uzbroił się w cierpliwość, co nie było łatwe, gdy jego ciało wydzierało się na spotkanie z nią. - Pytałem cię kiedyś o faceta, za sprawą którego stałaś się tak ostrożna wobec mężczyzn. Możesz mi teraz o nim opowiedzieć?

Była to ostatnia bariera między nimi. Tak samo jak Denver, Courtney chciała ją usunąć na zawsze z ich drogi.

- Znałam Philipa jakieś sześć miesięcy przedtem, zanim zaczęliśmy się spotykać. Reżyserował kilka filmów muzycznych mamy. Poznałam go, gdy byłam z wizytą w Nashville. Był czarujący, światowy, elokwentny. Zasypywał mnie wszystkimi romantycznymi gestami, o jakich tylko słyszałam. Kwiaty, bombonierki, kolacyjki we dwoje w jego mieszkaniu. Myślałam wtedy, że znalazłam księcia z bajki, dopóki Crystal nie zwróciła mi uwagi na to, że nigdy nie zabierał mnie tam, gdzie moglibyśmy być widziani razem. Próbowałam sobie tłumaczyć, że on chce być sam, tylko ze mną, aż kiedyś odkryłam, że zabrał inną kobietę do restauracji. Kiedy go o to spytałam, przyznał się, że od pokazywania się ze mną odwodziło go... moje utykanie.

Z gardła Denvera wydobył się drapieżny odgłos wzburzenia, ale Courtney położyła palce na jego wargach.

- Powiedział wtedy, że nie chce, by ludzie współczuli mu widząc go z kulawą dziewczyną. Mówił, że nadal możemy się widywać, ale tylko prywatnie. Kiedy mu powiedziałam, żeby przestał być takim egoistą, zawołał, że zainwestował we mnie wiele czasu i do, jasnej cholery, musi coś z tego mieć. I wtedy rzucił się na mnie.

Denver poczuł przerażające uderzenie ostrych pazurów w żołądek. Chociaż wiedział, że nie została zgwałcona, sama myśl o tym, że ktoś mógłby ją skrzywdzić, napięła wszystkie mięśnie jego ciała.

- Daj spokój! - mruknął, tłumiąc rozsadzający go gniew.

- Skończyło się na podartej bluzce i kilku siniakach. On wyszedł ze stłuczonym zegarkiem i podbitym okiem. Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała powód, by użyć kilku chwytów samoobrony, których się nauczyłam, ale tamtego wieczoru w sam raz mi się przydały.

Denver przymknął oczy, ale obraz dziewczyny opierającej się jakiemuś draniowi był tak żywy, że natychmiast je otworzył, by go od siebie odpędzić. - Wpierw utnę sobie rękę, gdybym miał cię zranić, Courtney. Pragnę cię z całej duszy. To jest jak ból rozsadzający mnie od wewnątrz, ale potrafię czekać, aż przyzwyczaisz się do myśli o kochaniu się ze mną.

Uśmiechnęła się. - Och! Nie musisz się tak dla mnie poświęcać i otaczać mnie swoją szlachetnością. Chcę, żebyś zaniósł mnie po schodach na górę i żebyś mnie kochał. Gdybyśmy czekali, aż ja uporam się z tymi cholernymi schodami, byłby już ranek, a ja już nie chcę tracić więcej czasu. - Zawahała się, po czym dodała: - Pomyślałam właśnie, że powinnam ci powiedzieć, dlaczego jestem trochę zdenerwowana. Boję się, że cię rozczaruję.

Ujął w dłonie jej twarz. - Sam jestem nieco sparaliżowany.

- Dlaczego?

Pochyliwszy głowę dotknął ustami jej warg, najpierw delikatnie, potem nieco mocniej. - Boję się, że nie chcesz tego tak bardzo jak ja. Ze nie będziesz zachwycona, kiedy potem nie pozwolę ci odejść. Ostrzegałaś mnie kiedyś. Teraz ja ostrzegam ciebie. Nie pragnę postoju na jedną noc. To nie eksperyment, by zobaczyć, jak byłoby nam razem w łóżku.

Pogładziła go po policzku. - Bierzmy to, co przynosi dzisiejszy dzień. Nie chcę żadnych obietnic na zawsze. I dla mnie, i dla ciebie jest już za późno.

- A ja chcę - odpowiedział szorstko. Schylił się i podjął ją pod kolana. Uniósł do góry i pocałował z całym głodem nagromadzonym w jego wnętrzu. Czuł, jakby miał eksplodować, jeśli za chwilę nie uczyni ją swoją. - Chcę ciebie całej.

Przechylił się nad stołem. - Weź latarnię.

Trzymała w ręku lampę, a on niósł ją przez całą salę i w górę po krętych schodach. Zatrzymał się na podeście trzeciego piętra. - Który jest twój pokój?

Trudność sprawiło jej wypowiedzenie tego prostego zdania, bo serce waliło jak rozpędzony pociąg. - Drugie drzwi po prawej.

Wniósł ją ostrożnie przez próg. Światło latarenki otuliło pokój miękką poświatą. Zatrzymawszy się obok przykrytego baldachimem łoża postawił dziewczynę przed sobą. Wziął od niej lampę i umieścił u szczytu staroświeckiej toaletki. Odwrócił się i spojrzał na Courtney. W jej oczach zobaczył tylko pragnienie, żadnego lęku ani niepewności.

Tak czy inaczej, pomyślał, muszę znaleźć w sobie tyle opanowania, by nie zrazić jej swym pośpiechem. Nie chciał za wszelką cenę, by do jej pięknych oczu znowu powróciły cienie.

Patrzył zafascynowany, jak zsunęła z siebie marynarkę i uniosła ręce do bluzki. Pewnymi ruchami odpinała jeden guzik za drugim. Jej spojrzenie parzyło go swym żarem. Nie poruszył się do chwili, gdy wyszarpnęła bluzkę ze spodni i pozwoliła jej upaść na podłogę.

Podszedł do niej i nie spuszczając wzroku z jej twarzy odpinał swoją koszulę. Dostrzegł jej nieśmiały uśmiech, kiedy opuściła ręce do sprzączki od paska u swych spodni. Odpięła sprzączkę, później guziczek. Każdy ruch wykonywała z bolesną powolnością i namysłem. Trzask odpinanego suwaka zabrzmiał w jego uszach nienaturalnie głośno i prowokacyjnie.

Drżącymi palcami sięgnął do swego paska. - To doprowadza mnie do szaleństwa - szepnął chrapliwie.

Jej spodnie ześlizgnęły się na podłogę. Wyszła z nich i postąpiła krok do przodu zmniejszając odległość od niego. Pożerał ją oczami. Lekka, biała haleczka spływała jej po piersiach podkreślając ich kształt i uwydatniając twardość sutków. Zgrubiałymi rękoma gładził jedwabną tkaninę, czuł pod nią smukłość jej talii i łagodną krągłość bioder. Rozkoszował się żarem jej skóry.

Teraz on przejął inicjatywę, a ona podążała za nim. Powtarzała każdy jego ruch. Westchnął w udręce czując, jak jej dłonie wślizgnęły się pod jego otwartą koszulę. Muskały jego tors, osunęły się w dół aż do bioder, a on przeklinał w duchu ubrania dzielące ciało dziewczyny od jego nagiego ciała.

Nie mogąc już dłużej hamować szalejącego w nim pożądania przylgnął wygłodniały do jej ust popychając ją na łóżko. Uniósł jej nogę leżącą na ziemnozielonej narzucie i począł rozpinać klamrę. Zesztywniała na moment, ale pozwoliła mu ją usunąć. Gładził ręką jej nogę kojąc delikatnie skórę w miejscach, gdzie rzemyki odcisnęły lekkie ślady. Wiedział, że za chwilę zapomni ona o całym swym opanowaniu i znajdzie rozkosz w doznaniach, jakie wzbudzi w niej jego ręka błądząca po jej udzie.

Opadł na łóżko obok niej nie spuszczając oczu z jej twarzy. - Dotknij mnie, Courtney.

Czując jej dotyk jęknął ochryple w uniesieniu. Tracił władzę nad samym sobą, gdy jej smukłe palce drażniły mu piersi, szyję i policzki. Nagle uniosła głowę i wilgotnym językiem otarła jego dolną wargę.

- O Boże, dziewczyno! Nie ułatwiasz mi powolnego dążenia na spotkanie z tobą.

- Nie musisz - szepnęła. - Nie idź wolno. Czuję się jak zwinięta w spiralę sprężyna, która ma zaraz wystrzelić. Pomóż mi!

Ta jej wymówka wymiotła precz ostatnią z jego dobrych intencji. Przycisnął ją do materaca biorąc jej usta z całym drapieżnym głodem, jaki w nim wzbudziła. Połączyły się ich języki, splotły ręce, a temperatura ciał osiągała punkt wrzenia. Wygięła plecy w łuk, gdy jego wargi osunęły się ku jej piersiom. Mokry materiał halki chłodził jej rozpaloną skórę.

Kiedy wiła się gorączkowo z niespełnionej namiętności, uniósł się szybko i zerwał z siebie ubranie. Spojrzeniem palił jej ciało niczym żywym ogniem. Usiłował uspokoić swój oddech, powstrzymać falę podniecenia, ale wszystkie jego wysiłki były zbyteczne, gdy poczuł na udzie dotyk jej dłoni.

Łagodnym ruchem, z całą delikatnością, na jaką mógł się jeszcze zdobyć, zdjął z niej halkę. Na widok jej smukłego, nagiego ciała zabrakło mu tchu.

Wspiąwszy się nad nią rozchylił jej nogi i klęknął w dolinie jej ud. Kiedy ramionami objęła jego plecy, by przygarnąć go blisko ku sobie, wszedł w nią całując głęboko jej usta. Jęknęła, ale nie z bólu. Była to niska, zmysłowa nuta, na której dźwięk cała jego świadomość uleciała gdzieś hen w niebiosa.

Czas przestał istnieć i mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy żądał i dawał, smakował i delektował się każdym dotknięciem, każdą pieszczotą. Początkowo niepewnie, wychodziła na spotkanie każdemu jego ruchowi. Ale kiedy ogarnęła ją ekstaza i świat zawirował jej przed oczyma, zacisnęła wokół niego ramiona i poczęła go przynaglać do pośpiechu. Otoczyła go ściśle udami i wykrzyknęła jego imię, a on poddał się niszczycielskiej eksplozji swych zmysłów.

Kiedy oddech wracał już stopniowo do normalnego rytmu, Denverowi udało się podnieść głowę. Dźwignął z dziewczyny ciężar swego ciała opierając się jedynie na przedramionach. Spojrzała na niego promiennymi oczami z nieśmiałym, kobiecym uśmiechem na wargach.

Ku swemu zdumieniu był w stanie sformułować tylko jedno logiczne zdanie: - Czy dobrze się czujesz?

Jej włosy lekko zaszeleściły po poduszce, kiedy leniwie potrząsnęła głową. - Jest taka piosenka, którą mama nagrała kilka lat temu, o locie ku słońcu. Teraz ją rozumiem.

Twarz mu zmiękła. Pocałował ją lekko, szepcąc jej imię i położył się obok.

- Dlaczego teraz, Courtney? - zapytał, leniwie bawiąc się jej włosami. - Co się stało, że przestałaś uciekać przede mną?

Jest to rozsądne pytanie, pomyślała i chciała znaleźć na nie równie rozsądną odpowiedź. - Sądziłam, że uciekam od ciebie, ale tak naprawdę uciekałam przed sobą. Dałam sobie wmówić, że opinia Philipa jest powszechna, że o mojej ułomności wszyscy myślą podobnie. Jedyną rzeczą, której zawsze nienawidziłam, było współczucie, a ja właśnie dokładnie to czułam w stosunku do siebie. - Urwała na chwilę, unosząc rękę do jego twarzy. - Otoczyłam się murem w tym samowspółczuciu, dopóki nie spotkałam ciebie. Nie pozwoliłeś mi nadal z tym żyć.

Odgarnął gęsty lok włosów z jej policzka. - Wiedziałem, że mi nie uwierzyłaś, kiedy ci powiedziałem, iż twoja klamra nie ma żadnego znaczenia. W każdym związku obie strony muszą się do siebie dostosować i wprowadzić konieczne poprawki. - Uśmiechnął się. - Ja muszę tylko skrócić mój zamaszysty krok. Ty musisz nauczyć się robić uniki, kiedy mój brat jest w pobliżu.

Usłyszała rozbawienie w jego głosie, a w oczach dojrzała troskę. Już tyle pięknych rzeczy wniósł do jej życia - śmiech, kochanie i to, że znowu poczuła szacunek dla samej siebie. Cokolwiek szykuje im przyszłość, jeśli w ogóle mają przed sobą jakąś przyszłość, zawsze będzie wdzięczna Denverowi, że był na tyle zawzięty, aby uparcie za nią podążać i ignorować wszystkie jej protesty.

Wydała okrzyk zaskoczenia, gdy nagle podniósł ją z łóżka. - Co ty robisz?

- Brałaś kiedyś prysznic po ciemku?

- Brzmi to niebezpiecznie - skrzywiła się chwytając go za szyję.

- Nie psuj zabawy! Kiedy nic nie widać, trzeba się oprzeć na zmyśle dotyku. A to może wyczarować całkiem interesujące cuda i tu prawdopodobnie masz rację. - Zakołysał jej ciałem do góry, tak by mogła sięgnąć do krawędzi toaletki. - Znów musisz zająć się lampą. Ja mam pełne ręce.

Przez następne pół godziny Courtney pojęła, że bardzo lubił mieć pełne ręce. Pełne jej. Podpierał pod prysznicem cały ciężar jej ciała, obejmując ją jedną ręką w tali. Druga odbywała swobodne wędrówki, podczas gdy woda z szumem spływała po ich skórze.

Stwierdziła, że zadziwiająco sprawnie posługiwał się tą ręką, kiedy nadal obejmując ją w pasie wytarł siebie i ją ręcznikiem. Wilgotne ciało, gorąca skóra przy wilgotnym ciele, gorąca skóra i pocałunki, które dawał i przyjmował, ta cała plątanina sprawiła, iż znowu zaczęli ciężko dyszeć i zabrał ją z powrotem do łóżka.

Tam kochał powoli każdy szczegół jej ciała, aż zgromadzone między nimi napięcie wybuchło i wchłonęło ich w odmęty rozkoszy.

Chociaż niewiele spali tej nocy, nie dane było im pospać sobie dłużej. Wczesnym rankiem zniecierpliwiony pies wyrwał ich z pełnej wyczerpania drzemki. Kiedy jego uporczywe naleganie nie odnosiło pożądanego skutku, skoczył gwałtownym ruchem na łóżko lądując przednimi łapami dokładnie na żołądku Denvera. Kiedy ten odzyskał oddech, spojrzał zmarszczony na Courtney nadaremnie usiłując skryć uśmiech. Beau zsunął się z łóżka i począł tańczyć w kółko po podłodze. - Co, do wszystkich diabłów, stało się z twoim psem?

- On chce wyjść na dwór.

- A co mu przeszkadza?

- Wyobrażam sobie, że zamknięte drzwi.

- Och!

Gdy nadal uśmiechała się do niego nie czyniąc żadnego wysiłku, by wstać z łóżka, przetoczył się na bok twarzą do niej. Wsunąwszy rękę pod kołdrę przyciągnął dziewczynę do siebie, póki nie przycisnął jej piersi do swoich. - Może sobie wygryźć dziurę na zewnątrz, jak go tam bardzo przypiliło. Ja tam jestem zajęty.

Pochylił głowę i leniwie pocałował dziewczynę, ciągle jeszcze z drgającym pod powierzchnią pragnieniem, któremu wystarczyłaby niewielka podnieta, by buchnęło dojrzałym płomieniem. Rozchyliła wargi wzdychając z uniesieniem, gdy jego ręce i usta czyniły swoją magię.

Nagle Denver szarpnął się gwałtownie i jęknął przestraszony.

- Co się stało?

Rzucił jej piorunujące spojrzenie. - Twój pies - powiedział z obrażoną dumą - właśnie dotknął swym zimnym nosem części anatomii zwanej pospolicie siedzeniem. - Ignorując jej salwę śmiechu, Denver z godnością wstał z łóżka i sięgnął po dżinsy. - Najpierw koza, teraz pies. Zrób mi tę wielką łaskę, Courtney, i nie wspominaj o tym Phoenixowi. Nigdy już by się ode mnie nie odczepił.

Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której w ogóle mówiło by się na temat, ale nie wspomniała o tym. - Dobrze, masz moje słowo. Nie powiem nic. - Jej oczy błysnęły figlarnie, gdy dodała: - Nikt nie lubi być beczką śmiechu.

Wdziewając na siebie koszulę obdarzył dziewczynę bolesnym uśmiechem. - Bardzo zabawne! Gdy wetknął koszulę za pasek, okrążył wokół łóżko i popatrzył z góry na Courtney. - Nie wiesz nawet, jak bardzo chciałbym kontynuować to, co robiliśmy przed chwilą, zanim twój pies nam nie przeszkodził, ale chyba lepiej będzie, jak się stąd zwiniemy. Gospodyni i jej mąż mają wrócić rano, a parter zaroi się zaraz od moich ludzi.

Podciągnąwszy pod szyję kołdrę Courtney usiadła. - A ciekawe, co ci twoi ludzie pomyślą widząc lampy rozstawione w sali balowej? Moja torebka też tam jest.

Denver wskazał palcem torebkę leżącą na toaletce. - Zszedłem na dół i pogasiłem wszystkie latarnie, żebyśmy nie spalili domu. Kiedy tam byłem, znalazłem torebkę.

- Kiedy ty to wszystko zrobiłeś?

Uśmiechnął się szeroko. - Wtedy, gdy spałaś. Byłaś najwyraźniej zmęczona. Chyba to od zmiany strefy czasowej czy od czegoś takiego.

- Nie sądzę, by między Nashville a Richmond choć jeden promień słońca padał inaczej.

Założył niesforny kosmyk włosów za jej ucho. - To w takim razie od jakiegoś innego paskudztwa. Wiesz, że przez sen wydajesz takie śmieszne odgłosy? To bardzo podniecające.

Przekręciła się na bok i zagarnęła jedną z poduszek. Podniósł ręce do góry i tyłem zaczął wycofywać się do drzwi nieomal tratując po drodze Beau. - O rany! Ale ty jesteś rano drażliwa!

Był już po drugiej stronie, gdy poduszka wylądowała na drzwiach z miękkim plaśnięciem.

Chociaż przyjechała na plantację własnym samochodem, Courtney uległa naciskom Denvera, który chciał ją odwieźć do domu. Chciała być z nim tak długo, jak tyko mogła. Nie podobał mu się pomysł, by została w domu sama, ale gdy przypomniała mu o hałasie i zamieszaniu, jakie robotnicy czynili na plantacji, przyznał, że ma rację.

Posadził ją na przednim siedzeniu swej ciężarówki i położył dłoń na jej udzie z lekką poufałością. - Kiedy wraca Brownie?

- Za parę dni. Mama namówiła ją, by została w Nashville do końca mamy pobytu. Brownie ma mały kłopot z przyzwyczajeniem się do dwuogniskowych okularów, które będzie musiała nosić. Mama uważa, że to coś pomoże, jeśli Brownie będzie zajęta pakowaniem mamy rzeczy.

- Czy to dlatego miała bóle głowy? Potrzebowała okularów?

Courtney zachichotała na wspomnienie przerażonej miny Brownie, gdy lekarz orzekł, że będzie musiała nosić dwuogniskowce. - Miała robione wszystkie testy, ale dzięki Bogu nic innego nie stwierdzono. Chociaż dla Brownie jest to i tak największa niedola. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że ma ona w sobie choć uncję próżności, dopóki nie usłyszała, iż ma nosić okulary.

Mocniej zacisnął palce na jej udzie. - Czy wybrała się z wami wszystkimi na ten koncert?

Courtney kiwnęła głową. - Wie, że zaakceptowanie oznak starzenia to drobiazg w porównaniu z tym, z czym spotykają się te dzieci na co dzień. Dla niej była to w pewnym sensie ucieczka od siebie samej.

Złożył na jej ustach krótki pocałunek. - Cieszę się, że z Brownie w porządku. I chociaż nie podoba mi się, że w czasie dnia będziesz sama, to do powrotu Brownie przynajmniej kilka nocy będziemy mieli dla siebie.

Na samą myśl o sam na sam z Denverem poczuła wzmagające się w niej pragnienie. Podniosła rękę do jego twarzy znajdując przyjemność w tym, że teraz ma już prawo go dotykać. - A może ja mara inne plany? - mruknęła.

- Nie ma problemu, dopóki mnie w nich uwzględniasz. A jeśli już mowa o planach, to w sobotę wieczorem ja i Phoenix mamy otrzymać jakąś nagrodę od towarzystwa budowlanego w Richmond. Chciałbym, żebyś pojechała ze mną.

Trzymając nadal rękę na jej nodze poczuł, że dziewczyna się spięła, ale nie miał zamiaru pozwolić jej na to, by znowu powróciła do swej hermetycznej egzystencji. Odsunął się, zamknął jej drzwiczki i zawołał Beau biegającego po podwórku.

Duży pies wskoczył zwinnie na tył ciężarówki. Przez pierwsze kilometry łaził tam i z powrotem wywąchując resztki zapachów pozostawionych tutaj przez kozę.

W drodze do domu Courtney nie odzywała się. Denver nie nalegał, by szła z nim na bankiet towarzyszący wręczaniu nagród. I tak już postanowił, że ona pójdzie. On musi być, a nie chce iść bez niej. Po prostu.

Kiedy zatrzymał się na jej podjeździe, dwukrotnie musiał powtórzyć jej imię, zanim oderwała się od swoich myśli, by na niego spojrzeć. Czując, iż potrzebne jest jej jakieś duchowe wsparcie, powiedział: - Wiem, że nie chcesz iść na ten bankiet, ale będziesz mi tam potrzebna. - Będziesz ze mną. Czy to nie wystarczający powód, by iść?

Rzecz dziwna, pomyślała, ale rzeczywiście był wystarczający. Przeszłaby z przyjemnością po rozżarzonych węglach, z klamrą lub bez, jeśli on czekałby na nią po drugiej stronie.

- Pójdę - rzekła - ale jeśli Phoenix będzie stroił ze mnie żarty, nie powstrzymuj mnie od wywalenia mu na głowę sałatki.

Uśmiechnął się na pół z ulgą, na pół z radością. Pochylił się nad nią i pocałował. - Nawet ci jeszcze pomogę.

Beau pognał przed nimi do drzwi frontowych. Byli jakieś trzy stopy od wejścia, gdy nagle Denver zagrodził ramieniem drogę i nie pozwolił dziewczynie iść dalej.

- Stało się coś?

- Nie wiem. Drzwi są uchylone. Zostań tutaj.

Zawołał psa, a kiedy Beau zatarasował jej drogę, kazał mu usiąść przy Courtney. Sam ostrożnie zbliżył się do drzwi, położył na nich rękę. Ustąpiły z łatwością.

Zrobił krok do środka i zatrzymał się gwałtownie. Stół stojący zawsze blisko drzwi był wywrócony a kwiaty walały się po wyłożonej kafelkami podłodze. Na jednej ze ścian sprayem wymalowane było wulgarne przekleństwo.

Rozdział 9

Za plecami Denver usłyszał ciężki oddech. Odwrócił się i zastał Courtney stojącą w drzwiach.

Z jej rozszerzonych oczu wyzierało wzburzenie i zgroza. - Do jasnej cholery, Courtney!

Mówiłem ci, żebyś została na zewnątrz! Ktokolwiek to zrobił, może jeszcze nadal tu gdzieś być.

- No więc będę chyba bardziej bezpieczna z tobą w środku niż sama na dworze, gdyby nagle skądś wypadł - odparła rozsądnie.

Przeczytała wulgarny napis na ścianie i odwróciła oczy, czując się osobliwie zbrukana. Przestąpiła stłuczoną doniczkę i skierowała się w stronę salonu.

- A gdzież ty się wybierasz? - zapytał gniewnie.

- Chcę zobaczyć, co jeszcze jest zniszczone.

- Pozwól, że ja tam pójdę pierwszy na wypadek, gdyby ktoś tam jeszcze był.

- Nikogo nie ma.

Rzucił jej ostre spojrzenie. - Nie możesz być tego pewna.

- Mogę. Popatrz!

Spojrzał we wskazanym kierunku na jej psa. Różowy język zwisał po jednej stronie psiego pyska, długa sierść na karku leżała płasko. Przypomniawszy sobie agresywne zachowanie psa tego wieczoru, gdy po raz pierwszy przyszedł do tego domu, Denver doszedł do wniosku, że Courtney ma słuszność. Pies wyczułby lub wywąchał każdego intruza.

Wziął ją za rękę. - No dobrze, ale idę z tobą.

Najwyraźniej intruz nie żałował swego czasu, by przejrzeć cały dom. Nawet najmniejszy pokój nie pozostał nietknięty. Po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń Courtney stwierdziła, iż zniszczenia nie były tak duże, jak się spodziewała. Bałagan, owszem, był spory - powywracane meble, książki wyrzucone z regałów, ale nie podarte i nie uszkodzone, ubrania powyciągane z szuflad toaletki, obrazy zrzucone ze ścian. Woda w basenie straciła swój kolor, widocznie wlano do niej różne napoje, bo puszki nadal pływały po powierzchni. Można je będzie usunąć, a filtr dokona reszty.

Z wyjątkiem popisanych sprayem ścian dom mógłby powrócić do swej pierwotnej postaci w ciągu kilku godzin.

Cały przegląd zakończyli w jej gabinecie. Patrzyła na słowa wypisane na ścianie. Na jedno z nich zwróciła szczególną uwagę. Słowo „cięszka" miało w sobie błąd, który widziała już kiedyś i dokładnie pamiętała gdzie. Rozmyślając nad tym schyliła się, by podnieść z podłogi kilka rozrzuconych książek.

- Zostaw to - powiedział Denver.

Wyprostowała się i popatrzyła na niego. Podniósł słuchawkę i począł wykręcać jakiś numer.

- Do kogo dzwonisz? - spytała znając już zresztą odpowiedź.

- Na policję.

Przestąpiwszy stos książek przechyliła się przez biurko i rozłączyła rozmowę. - Nie możesz!

Zacisnął palce wokół słuchawki. - Posłuchaj mnie, Courtney! To nie jest jeden z tych szczeniackich wybryków, jakie dzieciaki płatają ci w szkole. Ja nawet nie chcę myśleć, co mogłoby się stać, gdybyś była w domu, kiedy oni złożyli ci wizytę. To nie była towarzyska wizyta, najdroższa.

- Ale jeśli zawiadomisz policję, istnieje ryzyko, że jakiś reporter może to wyniuchać. Ostatnio było już dosyć rozgłosu w gazetach, gdy mama kupowała posiadłość nad James River. Jest małe prawdopodobieństwo, że reporter znajdzie powiązanie między mną a matką, ale jednak takie ryzyko istnieje, a ja chcę go uniknąć. A poza tym ten, kto to zrobił, prawdopodobnie nawet ucieszy się, gdy przeczyta w gazecie o swoich wyczynach.

Denver popatrzył jeszcze raz na błędy ortograficzne na ścianie. - Wątpliwe, czy on w ogóle umie czytać. - Znowu spojrzał na nią z ciężkim westchnieniem. - No dobrze. Nie zadzwonię na posterunek, ale za to zadzwonię do Stana, - Zauważył, że znowu ma zamiar protestować, lecz powiedział stanowczo: - Jest moim przyjacielem i zachowa dyskrecję. Yorktown mu co prawda nie podlega, ale może Stan będzie miał jakiś pomysł, jak zabezpieczyć się przed podobnym incydentem. Porozmawiam z nim, a ty idź się pakować.

- Pakować się? Po co?

- Nie zostajesz tutaj.

Wykręcił numer telefonu. Czekając, aż ktoś po tamtej stronie odbierze słuchawkę, zerknął na Courtney. Nawet się nie poruszyła. Utkwiwszy w nim wzrok podniosła podbródek do góry, a w jej oczach dojrzał upór i wyzwanie. Wiedział, że była gotowa stoczyć z nim walkę, ale tę walkę musiała przegrać. I wyszłaby z niej bez szwanku, bo on stanąłby tak blisko niej, że pomyślałaby, iż są złączeni biodrami.

Kiedy Stan zgłosił się wreszcie na linii, Denver opisał mu krótko, co wydarzyło się w domu Courtney. Podczas rozmowy nie spuszczał oka z dziewczyny, miał twardy wyraz twarzy i stanowczy głos.

Courtney dostrzegła teraz tę stronę charakteru Denvera, o której przypuszczała, że istnieje, ale nigdy jeszcze nie widziała jej tak wyraźnie. Pod powierzchownie beztroskim sposobem bycia krył się twardy, nieustępliwy człowiek o opiekuńczych instynktach, gotowy walczyć z każdym przeciwnikiem, który zagraża komuś, o kogo on się troszczy. A wiedziała, że troszczy się o nią. Może nie tak, jakby chciała, ale jednak.

Ponieważ nie była w stanie dalej się kłócić, odwróciła się i wyszła z pokoju. W kuchni napełniła szklankę wodą. Zobaczyła, że ręka, którą podnosi szklankę do ust, drży. Odstawiła szklankę na blat kuchenny. Była tak pochłonięta ocenianiem rozmiarów zniszczenia, że nie pomyślała nawet o nienawiści, która musiała być przyczyną napaści na jej dom. Aż do tej chwili.

Ale wierzyć się jej nie chciało, że któryś z jej uczniów mógł być tak wściekły, by zrobić jej coś takiego. Ale błędnie napisany wyraz w gabinecie był ten sam, co na kartce zostawionej pod wycieraczką samochodu. Nie była to poważna wskazówka, ale jedyna jaką posiadała.

Gdy Denver przyszedł do niej do kuchni, stała jeszcze przy blacie plecami do drzwi. Objął ją od tyłu w talii i przytulił jej plecy do swego krzepkiego ciała.

- Stan będzie tutaj mniej więcej za godzinę. Phoenix przyjedzie za kilka minut. Był właśnie w drodze do Williamsburga, gdy dorwałem go telefonicznie w samochodzie. Stan kazał nam niczego nie ruszać, dopóki sam tu nie przyjedzie i wszystkiego nie obejrzy. Uważa, że powinniśmy sprowadzić policję, ale powiedziałem mu, że tego nie chcesz.

Gdy poczuł jej drżenie, łagodnie odwrócił ją ku sobie i przycisnął mocno do piersi. Stali tak bez ruchu przez kilka minut. Obraz zniszczenia zrobił duże wrażenie na Denverze, toteż wyobrażał sobie, jak załamana musi być Courtney.

Chcąc upewnić się, że ona naprawdę żyje i nie jest zraniona, rozluźnił nieco uchwyt unosząc jej głowę do góry, tak by móc ją pocałować. Jej usta były gorące, a odpowiedź naturalna i natychmiastowa.

Oderwał wargi i zajrzał w jej brązowe oczy. - Wiem, że tego nie chcesz, ale nie możesz tutaj zostać. I nie sprzeczaj się ze mną, Courtney. Nie umiem racjonalnie myśleć, gdy wyobrażam sobie, że ktoś mógłby cię skrzywdzić. Musisz znaleźć się w bezpiecznym miejscu.

Uśmiechnęła się słabo. - Może i jestem uparta, ale nie jestem głupia. Zostanę na plantacji.

- Nie!

Spojrzała na niego spode łba. - Co to znaczy: nie? A gdzież miałabym się podziać?

Puścił ją i podniósł jej szklankę z wodą. Usta miał suche - ale nie z pragnienia. Zwlekał z odpowiedzią, czuł się tak, jakby za chwilę miał jej podać na dłoni swe serce. Wypił połowę wody ze szklanki i odstawi: ją z powrotem. - Przeprowadzisz się do mnie - powiedział matowym głosem.

Zastygła w bezruchu i jeszcze bardziej pobladła. - Ot tak, po prostu?

- Jak tylko zechcesz. I tak w końcu chciałem ci zaproponować tę przeprowadzkę. A ta sytuacja jedynie to przyśpieszyła.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Powiedział to tak zwyczajnie, jakby proponował jej wspólny posiłek w domu zamiast kolacji w restauracji. Ale on nie proponował. To było coś więcej niż propozycja. Sugerował romans, nie małżeństwo.

Skrzyżowała ręce powyżej talii, jakby chciała coś podtrzymać, może tylko siebie samą. Ona znała już swoje uczucia. Kochała go. Teraz musiała się tylko zdecydować, czy może przyjąć od niego mniej, podczas gdy chce o wiele więcej. Dzwonek przy wejściu przerwał pełną napięcia ciszę.

- To chyba Phoenix - powiedział Denver i opuścił kuchnię.

Courtney pozostała na swoim miejscu. W minutę później Denver powrócił z bratem. Była zdziwiona widząc wyraz zaniepokojenia w oczach Phoenixa.

- Z tobą wszystko w porządku, A - kuku?

Skinęła głową nie dlatego, że nic jej nie było, ale dlatego, że nie mogła nic wydobyć ze ściśniętego gardła. Do szoku wywołanego splądrowaniem domu dołączyło się oświadczenie Denvera. Trzęsła się cała i kręciło jej się w głowie.

Phoenix zerknął na brata i z powrotem na Courtney. Kiedy do niej podchodził, stukot jego obcasów był jedynym odgłosem w tym pomieszczeniu. Rozkrzyżował jej ramiona i wziął jej dłonie w swoje ręce ogrzewając jej zimne palce.

- Nie przejmuj się tym, słoneczko. Bracia Sierra już się tym wszystkim zajmą. Jeśli chodzi o walkę z niegrzecznymi chłopcami, jesteśmy lepsi niż kawaleria.

Uśmiechnęła się słabo. Łatwo przyszło jej w to uwierzyć. Osobno byliby dla siebie groźnymi przeciwnikami. Razem stanowią parę nie do pobicia.

Denver długo i badawczo przyglądał się dziewczynie, po czym wyprowadził brata z kuchni, by pokazać mu rozmiary szkód. Gdy przechodzili przez jadalnię, usłyszała głos Denvera mówiącego coś o założeniu w drzwiach nowych zamków.

Kiedy przyjechał Stan i rozglądał się po całym domu, Courtney powędrowała do gabinetu, aby spisać listę uczniów, którzy oblali końcowy egzamin. Nie musiała zaglądać do świadectw, które były podarte w kawałeczki i rozsypane po całej podłodze. Były trzy takie świadectwa. Patrzyła na nazwiska, które zapisała na kartce. Nie potrafiła wyobrazić sobie żadnego z tych trzech uczniów, jak włamuje się do jej domu i doprowadza do takiego wandalizmu.

Wahała się, czy ma zwierzyć się Denverowi ze swych podejrzeń. Może przecież wyrządzić tym trzem uczniom poważną krzywdę, jeśliby Denver czy też jego zaprzyjaźniony policjant zdecydowali się ich przesłuchać, a oni okazaliby się niewinni.

Nie była jeszcze zdecydowana, kiedy Denver wszedł do gabinetu, by powiedzieć jej, że Stan chciałby z nią pomówić. Nie patrząc na niego odsunęła się z krzesłem od biurka i wstała. Stąpając ostrożnie wśród książek rozrzuconych po podłodze przeszła przez pokój. Musiała się zatrzymać, bowiem Denver nie zrobił ani kroku, by ustąpić jej z drogi. Uzbroiła się w cierpliwość przed wiszącą w powietrzu konfrontacją.

Pytanie, jakie jej zadał, nie było tym, którego się spodziewała. - Masz jeszcze ten świstek zostawiony na twoim samochodzie?

- Myślę, że tak. Chyba że spotkał go taki sam los jak inne moje papiery. A dlaczego?

- Stan pytał, czy miałaś jakieś kłopoty z którymś z uczniów. - Denver ujrzał, jak jej podbródek wędruje do góry, i w innych okolicznościach bawiłby go ten obronny gest. - Ależ to naturalne, że ma takie przypuszczenia, Courtney. Powiedziałem mu o groźbach, z jakimi się spotkałaś przed końcem roku szkolnego.

- Denver, nie chcę, by moich uczniów zmuszano do zeznań. Wszyscy mogą być niewinni. Może zrobił to ktoś z dorosłych, kto lubi demolować mieszkania.

- Sama w to nie wierzysz.

Westchnęła. - Nie. Ale chcę wierzyć. Przez dziewięć miesięcy w roku spędzam pięć dni w tygodniu z tymi dzieciakami. I bez przesłuchań na policji mają wystarczająco dużo stresów.

- Stan pomoże nam załatwić to nieformalnie. Widziałaś go. Jest bez munduru. Wszystko przebiegnie spokojnie. Obiecuję ci to. On także.

- Mam tę kartkę, w szufladzie stolika.

Wziął ją za rękę, nie żeby pomóc jej przejść przez rumowisko zalegające podłogę, ale chciał jej po prostu dotknąć. Wyglądała tak obco, a on nie mógł tego znieść. Przeklął w duchu osobę, która jej to zrobiła. Jeszcze niedawno była odprężona i taka kochająca po owej nieprawdopodobnej nocy, którą razem spędzili. Pragnął znowu tamtej kobiety. I dostanie ją taką z powrotem. Nie zaakceptuje niczego innego.

Kiedy szukała kartki, Denver trzymał dwóch pozostałych mężczyzn z dala od jej sypialni. Wystarczająco Paskudne było już to, że jakiś obcy przetrząsał szuflady jej toaletki grzebiąc w jej osobistych rzeczach i miotając nimi po całym pokoju. Nie chciałaby, aby także Phoenix czy Stan łazili nad porozrzucanymi przedmiotami i okupowali jej pokój.

Siebie nie mierzył tą samą miarą. Był jej kochankiem, a nie kimś obcym. Wkrótce jej rzeczy i tak znajdą się u niego w domu. Być może ona sądziła, że będzie to sytuacja przejściowa, ale myliła się.

Szuflada w nocnym stoliku była jedną z tych, które pozostały nienaruszone. Courtney znalazła kartkę dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją położyła. Gdy Denver wyciągnął po nią rękę, potrząsnęła przecząco głową.

- Zanim Stan ją zobaczy, chciałabym z nim porozmawiać.

Wiedząc, że spieranie się z nią jest teraz pozbawione sensu, skinął głową i razem przeszli do kuchni, gdzie przy stole siedzieli pospołu Stan i Phoenix.

- Zanim ci to dam - powiedziała do Stana unosząc kartkę - chcę ci coś powiedzieć. Kiwnął głową. - Słucham.

- Ta kartka i telefon, który otrzymałam, to pogróżki związane z egzaminem, jaki wszyscy uczniowie ze starszych klas musieli przejść pod koniec roku szkolnego. Widocznie któreś z nich uważało, że może nie zdać, i chciało, bym zrobiła łatwe testy. Są trzy osoby, które oblały, ale to wcale nie znaczy, że któraś z nich zniszczyła mój dom. Chciałabym z nimi porozmawiać, zanim ty to zrobisz.

Denver odpowiedział na to zza jej pleców: - O nie! Ty trzymaj się od tego z daleka!

Odwróciła się na pięcie. - To są moi uczniowie i ja jestem za nich odpowiedzialna. Nawet jeśli jedno z nich jest winne, dwoje pozostałych nie ma z tym nic wspólnego. Zresztą cała trójka może być niewinna. Po co mają później zastanawiać się, dlaczego podejrzewano ich o coś, czego nie zrobili. To tylko osiemnastolatki, a nie recydywiści.

Denver oparł pięści na biodrach i pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się tylko parę centymetrów od niej. - Jeden z tych twoich osiemnastoletnich chłopaczków może zrobić ci coś więcej, niż tylko poszarpać twoje mieszkanie. Nie możesz zlekceważyć żadnego z nich.

Phoenix wszedł pomiędzy nich odciągając Denvera do tyłu. - No, dzieciaki, bądźcie grzeczni w obecności porządnego policjanta, bo będzie musiał użyć kajdanków.

Stan oparł się na krześle uśmiechając się do całej trójki. - To kuszące, a sądzę, że Denver nie pomyślał ani przez chwilę o tym, by skuto go razem z Courtney. W rzeczywistości, może nawet by to wolał, ale nie musimy chyba posuwać się aż do takich ostateczności. Siadaj, Courtney. Pozwól, że ci powiem, w jaki sposób mogę sprawdzić uczniów, tak by nawet nie podejrzewali, iż są sprawdzani. Jeśli nadal będziesz miała jakieś zastrzeżenia, przedyskutujemy to.

Usiadła. Stan mówił. Denver chodził tam i z powrotem. Phoenix obserwował wszystko dookoła.

Stan wyjaśniał, w jaki sposób mógłby porównać pismo uczniów z ich praw jazdy z pismem, jakim posłużono się w notatce. Zamierzał również zapytać nauczycielkę języka angielskiego o ucznia, który ustawicznie popełnia błąd ortograficzny pisząc yore zamiast your. Mówił również o zdobyciu kilku podstawowych informacji, o czym uczniowie w ogóle nie mieliby pojęcia.

Kiedy skończył, Courtney miała tylko jedno pytanie: - Co się stanie, gdy ustalisz, że rzeczywiście jeden z nich napisał tę kartkę?

- Porozmawiamy o tym we właściwym czasie. Istnieje kilka możliwości. Albo wniesiesz wtedy formalne zażalenie, albo porozmawiasz z jego rodzicami i zażądasz finansowego odszkodowania. A do tego czasu, i tu całkowicie zgadzam się z Denverem, powinnaś mnie zostawić całą detektywistyczna robotę. Gdzie mam cię szukać, kiedy będę miał coś do powiedzenia?

- Będzie u mnie - oświadczył Denver.

Courtney rzuciła mu piorunujące spojrzenie. - Na pewno nie!

Phoenix jęknął: - O Boże! Oni znów zaczynają! Chodźmy, Stan. Wyjdźmy stąd i zostawmy ich samych. Nawet jeśli zaczną rzucać w siebie czym popadnie i tak nie zrobią już większego bałaganu, niż jest

Gdy mężczyźni wychodzili z domu, Denver nie spuszczał oka z dziewczyny. - Dlaczego tak się upierasz? - spytał.

To zdumiewające, pomyślała. On uważa, iż ona jest tu jedyną upartą osobą. Odpowiadając, z trudem powstrzymywała gniew. - A tobie dlaczego tak zależy, bym z tobą zamieszkała? Masz zwyczaj przygarniać do swego domu i pocieszać strapione niewiasty?

- Do tej pory nie miałem. - Wyrzucił ręce w powietrze w geście frustracji. - Ze mną będziesz bezpieczna. Widziałaś mój system zabezpieczający. Nikt nie będzie się koło ciebie szwendał. Nie można tego powiedzieć o plantacji. W ciągu dnia dom jest szeroko otwarty przed murarzami, elektrykami, a moi ludzie kręcą się w kółko wszędzie. A u mnie nikt nie prześlizgnie się do budynku, nawet o tym nie pomyśli. Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie wierzę, by twoi drogocenni uczniowie nie mogli cię skrzywdzić. Ktokolwiek to zrobił, żywił do ciebie piekielną urazę. - Omiótł ręką kuchnię. - To wszystko nie jest dziełem rozumnej istoty, Courtney. Następnym razem to nie twój dom dozna szkody. Nie mam zamiaru podejmować takiego ryzyka.

- Mogę wrócić do Nashville i zostać z mamą - powiedziała umęczona.

- Twoja matka ma tam dosyć kłopotów z Brownie i z wymaganiami swego zawodu. Chcesz jej teraz mówić o całym tym zajściu? A musiałabyś przecież to zrobić, jeśli tak szybko byś wróciła do Nashville.

Miał rację. Amethyst i bez tego miała dużo roboty. I tak zbytnio się o nią martwiła. A już gdyby dowiedziała się o napaści, odwołałaby koncerty i sesje nagraniowe i wynajęłaby ochronę.

- W takim razie mogę iść do hotelu - rzekła Courtney.

- Myślałem, że już przestałaś uciekać. A co z Beau? Nie znam żadnego hotelu, w którym by ci pozwolono trzymać psa w pokoju.

Zmarszczyła się, ale nic nie odrzekła.

Czuł, że mu się wymyka. Położył ręce na jej ramionach. - A co znaczyła dla ciebie ostatnia noc?

To pytanie ją wystraszyło. - Przecież znasz już odpowiedź.

- Może tak mi się tylko wydaje. Musisz mi dokładnie wyjaśnić, Courtney. Powiedz, dlaczego poszłaś ze mną do łóżka. Zdradź mi powód, dla którego zdecydowałaś się ze mną kochać. To nie mógł być dla ciebie łatwy wybór. Musiałaś mieć cholernie poważny powód, aby mi się oddać. Powiedz mi, co to było.

Uniosła głowę i spotkała jego napięte spojrzenie umęczone walką z jej uczuciami. - Kocham cię i chciałam, by moja miłość się spełniła.

Ulga spłynęła po nim jak kojąca fala. Uśmiech miał miękki i pełen czułości, gdy wziął ją w ramiona. Ukrył twarz na jej szyi, jakby chciał wchłonąć w siebie te dwa wyszeptane przez nią słowa.

- Teraz kiedy w końcu udało ci się to wypowiedzieć - rzekł cicho - może nie będzie ci zbyt trudno powtórzyć to jeszcze raz, a potem znów tysiące, tysiące razy.

Wziął jej usta, zgłodniały, a pocałunek ten sprawił, że cały drżał z podniecenia. Całonocne kochanie zamiast ugasić jego pragnienie tylko je wzmogło. Chłonął jej smak jak człowiek umierający z braku wody. Puściły cugle jego opanowania, gdy przylgnęła do niego i wydała ten miękki dźwięk, który doprowadzał go do szaleństwa.

Niełatwo było o rozsądek, kiedy ciało domagało się rozpaczliwie wyzwolenia. Ale znalazł w sobie tyle siły, by wyprostować się i odsunąć dziewczynę na tyle, aby jej piersi nie dotykały jego. Wargi miała wilgotne i drżące, oczy paliły się podnieceniem.

- Jedź ze mną do domu - powiedział ochryple. - Chcę, byś była bezpieczna.

Serce Courtney skręciło się z bólu. Nie odpowiedział na jej wyznanie miłości, a jedynie ponowił żądanie, by z nim zamieszkała. Pozostawił jej wybór z jakąś taką pewnością siebie, która była częścią jego natury. No cóż, mogła odmówić i zachować swoją dumę albo zgodzić się i stracić swe serce, kiedy ich romans już się skończy. Nie miała żadnych złudzeń, że będzie żyć długo szczęśliwie. To nie żadna bajka.

To życie. A ono boli jak diabli.

Jej własna ułomność nauczyła ją jednego. Że człowiek powinien koncentrować się na rzeczach, które potrafi robić, a pomijać te, których nie może. A więc będzie teraz częścią jego życia, nawet jeśli nie na zawsze.

Zdjęła ręce z jego bioder i przesunęła się obok. Zdążyła zrobić dwa kroki, gdy zapytał: - Dokąd idziesz?

- Idę się pakować. Zostanę z tobą, dopóki dom nie zostanie uprzątnięty i dopóki nie wróci Brownie. Nie poszedł za nią od razu. Zamknął oczy i oparł się o kuchenny blat. A więc chciała się do niego

wprowadzić. Będzie budził się rankiem z nią u swego boku. Będzie widział jej ubrania wiszące obok jego ubrań, a dom wypełniony będzie jej ciepłem i śmiechem. Kochała go.

Poczuł, że wszystkie cząstki jego życia układają się w jedną całość i żadnej z nich nie brakuje. Był zdumiony, bowiem zanim poznał Courtney, nie uświadamiał sobie nawet braków swojej istoty. Tylko przebywanie z nią dawało mu radość. Jej uśmiech koił jego samotność, której przedtem nie podejrzewał w głębi swego serca. Miłość z nią była czymś, czego nigdy przedtem nie doświadczył, obcowaniem w najprawdziwszym sensie tego słowa.

Otworzywszy oczy, odepchnął się od blatu gotowy rozpocząć wspólne życie z Courtney.


Rozdział 10

Podczas gdy Courtney zajmowała się pakowaniem swego podróżnego kuferka, Denver dzwonił do ekipy porządkowej, z której usług często korzystała jego spółka, i prosił, by wyjechali do jej domu. Kiedy już dokładnie wysprzątają cały budynek, będzie musiał zaprząc własnych ludzi do malowania ścian. Nie po to jednak zajmował się jej domem, aby dalej mogła w nim mieszkać. Po prostu trzeba było to zrobić, a on miał możliwości, by się do tego przyczynić. A jeśliby to w ogóle od niego zależało, nie wróciłaby tam nigdy, chyba że po resztę swoich rzeczy.

Gdy skończył rozmowę, wszedł do jej sypialni gnany niecierpliwością, by zabrać dziewczynę do swojego domu. Przebrała się już. Miała teraz na sobie dżinsy obciskające jej smukłe biodra i bluzeczkę sięgającą tuż nad talię. Kiedy przechylała się nad stojącym na łóżku kuferkiem, prowokacyjnie migała mu przed oczami jej miękka skóra ponad paskiem dżinsów.

Coś go ścisnęło boleśnie. Tęsknota do jej ciała paliła mu wnętrzności. Pragnienie było już i tak wystarczająco silne, zanim posiadł ją po raz pierwszy. Teraz wiedział już, co go czeka, i nagle stwierdził, że nie wytrzyma ani minuty dłużej. Chciał natychmiast poczuć pod sobą miękkość jej ciała. Chciał ją do siebie przytulić i odpędzić wszystkie wątpliwości, które ją dręczyły.

Courtney nie podniosła głowy, gdy wszedł do pokoju i zatrzymał się tuż przy niej. Ale kiedy wypowiedział jej imię głosem szorstkim z pożądania, wyprostowała się szybko i popatrzyła mu w oczy.

W jego oczach wyczytała trawiący go głód. Jej policzki zakwitły rumieńcem. Poczuła płomień własnej namiętności liżący jej skórę. A przecież on tylko powiedział jej imię.

Odebrał od niej bluzkę, którą właśnie składała, i rzucił na inne leżące w kuferku rzeczy. Później wziął ją za rękę i przyciągnął dziewczynę do siebie. Zniżył usta do jej warg z rozpaczliwym, zaborczym łaknieniem. Wsunął rękę pod jej bluzkę. Jęk podniecenia wydobył się z jego gardła, gdy zamknął w swej dłoni nagą pierś. Gdyby wiedział wcześniej, że nie miała nic pod spodem, nie byłby w stanie czekać tak długo, aby jej dotknąć.

Podtrzymując ją jednym ramieniem, drugą ręką oparł się na łóżku i położył dziewczynę na materac. - Nie mogę czekać, Courtney. Muszę mieć cię teraz.

Gwałtownie chwyciła go ramionami. Jej pośpiech był tak samo silny i natychmiastowy jak jego. - Nie chcę, abyś czekał.

Jego żądza była tak gwałtowna, iż nie miał czasu, by usunąć z nich wszystkie ubrania. Rozpiął tylko jej spodnie i szarpnął w dół przez biodra. Podwinął bluzkę do góry, by smakować jej ciało. Chwyciła jego głowę ciągnąc go do siebie, a miękki dźwięk wydobył się z jej piersi i spiralnym ruchem przeszył jego ciało.

Zerwał pasek od własnych dżinsów, mocno szarpał zamek, aż był już wreszcie swobodny. Splótł jej palce ze swoimi i wyciągnął ich ręce wysoko ponad jej głowę. Opuścił biodra pomiędzy jej nogi. Oczy zatopił w jej źrenicach i wniknął w nią wypełniony szczęściem, iż przyjmowała go tak naturalnie i namiętnie.

Była jego drugą połówką, ale teraz on był całością. Wszystko inne przestało istnieć, gdy zanurzył się w smakach, zapachach i kształtach kobiety pod nim leżącej. Jego kobiety.

Czuła się nieco dziwnie, gdy po raz drugi wchodziła do domu Denvera. Z pewnym poczuciem nierealności patrzyła, jak znosił jej kuferek w dół do hallu, najwyraźniej do jego sypialni. Tak wiele wydarzyło się w tak krótkim czasie, że miała trudności z dostosowaniem się do tych wszystkich zmian Przecież jeszcze nie tak dawno nie umiała nawet sobie wyobrazić, by wyjść z nim gdzieś na kolację a teraz miała zostać w jego mieszkaniu, w jego łóżku.

Nie miała żadnych złudzeń wobec tego, co przyniesie jej przyszłość. Kiedy w jej domu da się znowu zamieszkać, a osoba winna wandalizmu zostanie złapana, wróci z powrotem do siebie. A do tego czasu nagromadzi tyle wspomnień, ile tylko potrafi, na te smutne dni, kiedy będą one wszystkim, co posiada.

Wkrótce po ich przybyciu Denver odebrał telefon od Belle z Sierra Construction i musiał wyjechać, by dopilnować jakiejś nagłej sprawy. Starała się nie okazywać swego rozczarowania, gdy odprowadzała go do drzwi. Nie dlatego, iżby było czymś nadzwyczajnym, że wyjeżdżał zająć się problemami zawodowymi. Ale po prostu czuła się obco i dziwnie zostając tutaj bez niego.

Pochylił się, by ja pocałować, i przez dłuższą chwilę patrzył na nią badawczo. - Dobrze będziesz się tu czuła sama ze sobą?

- Oczywiście! - odparła, bo cóż innego mogła powiedzieć w takich okolicznościach.

- Trzymaj drzwi zamknięte, gdy mnie tutaj nie będzie. Wrócę niebawem. - Znowu dotknął jej warg i ciężko westchnął. - Niech to diabli! Nie chcę cię zostawiać.

Położyła rękę na jego ramieniu i lekko popchnęła w stronę drzwi. - Jestem już dużą dziewczynką. Jedź i rób, co do ciebie należy. Zamierzam wszędzie wetknąć swój nos, tak że jeśli jest tutaj coś, czego nie powinnam zobaczyć, lepiej powiedz mi od razu.

Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Nie mam żadnych tajemnic, które chciałbym przed tobą ukryć. Myszkuj, gdzie tylko chcesz.

Jeszcze raz ją pocałował i zmusił się do wyjścia. Uśmiechnęła się z jego opieszałości. Patrzyła, jak odjeżdżał, po czym zamknęła drzwi zatrzaskując zamek według jego instrukcji. Gdy się odwracała, jej stopa zaplątała się w pleciony dywanik leżący przy drzwiach. Wyprostowała go, zdecydowana wyśledzić wszystkie inne pułapki, których powinna być świadoma przebywając tutaj.

Zadzwoniła do Nashville, do matki, by podać jej numer telefonu Denvera. Była nieco zażenowana stwierdziwszy, że wieść o tym, iż mieszka teraz z Denverem, nie mogła sprawić Amethyst większej radości. Matka wręcz nie posiadała się z zachwytu.

- Mamo, czy nie powinnaś raczej załamywać rąk i mówić, jak bardzo jesteś zaszokowana tym, że twoja córka mieszka z mężczyzną?

- Po pierwsze w ogóle nie jestem osobą, która załamuje ręce. Po drugie, jak wiesz, też byłam kiedyś zakochana. - Jej przejmujący śmiech odbił się echem po linii. - I to nawet kilka razy, jak to sobie przypominasz. Myślę, że to cudowne, że ty i Denver się kochacie. Taką właśnie miałam nadzieję, kiedy was ze sobą zetknęłam. Bardzo go lubię, Courtney. Kiedy wesele?

Nie chciała wyjaśniać całej sytuacji przez telefon, powiedziała więc zgodnie z prawdą: - Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym.

- No cóż, cokolwiek zdecydujecie, przyjadę natychmiast, choćbym miała odwołać występ nawet w Białym Domu.

Kilka minut później Courtney odwiesiła słuchawkę, a gratulacje matki dzwoniły jej w uszach jeszcze przez jakiś czas. Chciałaby powiedzieć matce prawdę, ale będzie musiała to zrobić osobiście. Wytłumaczy jej wtedy, że mieszka z Denverem tymczasowo. I dlaczego tylko tymczasowo.

W czasie dwugodzinnej nieobecności Denver zadzwonił do niej dwukrotnie. Za każdym razem nie miał jej nic szczególnego do zakomunikowania, chciał po prostu porozmawiać. Wkrótce wrócił i dom stal się sanktuarium miłości, w którym odcięci od świata mogli spędzać w swych ramionach godziny szczęścia.

Do piątku Courtney przyzwyczaiła się już trochę do mieszkania w jego domu. Wprowadziła nawet kilka niewielkich zmian. Usunęła na przykład, rozmaite dywaniki z korytarza i kuchni. Ubrania, które ze sobą przywiozła, zawisły w szafie razem z rzeczami Denvera, szczoteczka do zębów stanęła w kubku obok jego przyborów. Kiedy przywieźli z jej domu papiery i materiały naukowe, pracowała w czasie dnia nad swoją dysertacją, podczas gdy on był w biurze.

Nie ustalali żadnego porządku jedzenia kolacji czy udawania się na spoczynek. Pierwszy wieczór spędzili w sypialni - od chwili gdy zapukał do drzwi wejściowych aż do północy, kiedy to głód innego rodzaju wygonił ich do kuchni. Na drugi wieczór Courtney zaplanowała piknik z kolacją na jego patio, ale zostało to odłożone w momencie, gdy po powrocie do domu pocałował ją na przywitanie.

Oprócz kanapek, które ewentualnie zjadali wieczorem, żyli właściwie tylko miłością. Tak przynajmniej było z Courtney. W chwilach szalonych uniesień mówił, jak jest mu dobrze, jak bardzo jej pragnie i jak myśli o niej będąc w czasie dnia daleko od domu. Ale ani razu nie usłyszała tych dwóch słów, na które czekała z takim bólem.

Dopiero w sobotę realny świat dał o sobie znać. Po leniwym śniadaniu, poprzedzonym przedłużającą się wspólną kąpielą pod prysznicem, Denver poprosił ją, by pojechali sprawdzić, co zostało zrobione w domu na plantacji.

Podczas gdy on krążył po parterze z jednym z nadzorców, Courtney posuwała się mozolnie przez dwie kondygnacje schodów, by dokonać obławy na szafy z ciuchami Crystal. Chciała zmienić ubranie. Mogła co prawda poprosić Denvera, by zawiózł ją do domu w Yorktown, ale tak naprawdę nie chciała wiedzieć, ile już wykonały ekipy wynajęte do sprzątania i malowania. Pragnęła zrobić zapas z czasu spędzonego z Denverem, tak jak nędzarz ze skromnej sumki pieniędzy.

Wyciągnęła już kilka rzeczy na łóżko Crystal, kiedy wszedł Denver. Usiadł na brzegu łóżka. - Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy tu zostali jeszcze przez kilka godzin? - zapytał. - Jeden z dostawców przywozi po południu pewne materiały. Chcę sprawdzić jakość desek.

Odwrócona do niego plecami nadal przesuwała kolejne wieszaki przeglądając sportową odzież Crystal. - Nie mam nic przeciwko temu.

Denver obrzucił wzrokiem nieomal pękającą w szwach szafę. Może gust Crystal różnił się od gustu Courtney, ale za to starsza siostra bardziej przypominała wzrostem Courtney niż niższa Amber.

- Starczy nam jeszcze czasu, bym zawiózł cię do twojego domu - powiedział - jeśli nie możesz znaleźć u Crystal jakiejś wytwornej sukienki. Nie będzie to zresztą aż tak oficjalne. Wystarczy koktajlowa sukienka.

Odwróciła się nagłym ruchem, zmarszczka zakłopotania przecięła jej czoło. - A po cóż mi koktajlowa sukienka?

- Na wieczorny bankiet. - Gdy zobaczył, że zmarszczka jej się pogłębiła, dorzucił: - Towarzystwo budowlane wręcza Phoenixowi i mnie nagrodę. Dzisiaj wieczorem jest bankiet. Pamiętasz?

Zapomniała o tym. Może umyślnie, bo wcale nie chciała tam iść, ale zdawała sobie sprawę, że Denver będzie tak samo uparty jak wtedy, gdy po raz pierwszy poruszał tę sprawę. Stosując taktykę wymijającą odwróciła się do szafy, by znowu przeglądać ciuchy Crystal. Trzy sukienki byłyby odpowiednie. Ale wszystkie miały długość do kolan, jeśli nie krótszą.

Nie była pewna, czy Denver opuścił łóżko, póki nie poczuła na ramionach jego ciepłych, wielkich dłoni. Łagodnie zwrócił ją twarzą do siebie. - Myślałem, że już to uzgodniliśmy. Zgodziłaś się iść ze mną.

- Wiem. Pójdę.

Gładził kciukiem miękką skórę na jej szyi. - Dlaczego mam wrażenie, że chcesz dodać coś zaczynającego się od „ale".

Uśmiechnęła się. Był diabelnie spostrzegawczy. - Ale wszystkie sukienki Crystal, które by się ewentualnie nadawały, są krótkie. Niektóre bardzo krótkie. Spodnie też nie są eleganckie.

Denver wiedział, do czego prowadziła ta rozmowa, ale nie miał zamiaru pozwolić, by skończyła się tak, jak chciała tego Courtney. - Załóż więc którąś z tych krótkich sukienek. - Sięgnął do szafy i wyjął sukienkę w kolorze morskiej zieleni. - Co złego widzisz w tej?

Wzięła ją od niego i wepchnęła z powrotem do szafy. - Jest za krótka.

Zaczekał, aż znów przeniosła spojrzenie na niego. Wtedy uśmiechnął się powoli nie starając się ukryć tęsknoty w oczach. - Posłuchaj mężczyzny, który zna się na tych sprawach. Masz wspaniałe nogi. Zauważyłem.

Poczuła się zapędzona w kozi róg. I przez niego i przez sytuację. - Nie lubię nosić publicznie krótkich sukienek. Moja klamra rzuca się w oczy jak neon w ciemnym pokoju.

Przeczesał palcami jej włosy zmuszając ją, by na niego popatrzyła. - To ty rzucasz się w oczy pośród tłumu. A to nie ma nic wspólnego z twoją klamrą.

Westchnęła ciężko. - Ty tego nie rozumiesz.

- Prawdopodobnie nie - przyznał. - Nigdy nie musiałem iść przez życie z klamrą na nodze, nie mogę więc tego w pełni zrozumieć. Chciałbym tylko, abyś nie zważała na to, co ludzie myślą - przez wzgląd na ciebie, nie na mnie - ale wiem, że tak nie jest. I od tego musimy zacząć. Poza tym, nie możemy całkowicie zamknąć się przed światem, Courtney. Istnieją pewne towarzyskie zobowiązania, których ty i ja nie możemy ignorować. Dziś wieczór ja mam zobowiązania. I nie chcę iść sam. Chcę ciebie mieć u mego boku.

Zabrzmiało to tak po prostu, pomyślała. A ona skończyła przecież z uciekaniem. Dzisiaj jest tak samo dobra okazja jak kiedy indziej, by udowodnić to jemu i sobie samej. Denver mówił, że klamra mu nie przeszkadza. Będzie mogła się przekonać, czy to prawda.

Kiedy przybyli do hotelu w centrum Richmond, gdzie odbywał się bankiet, wpadli prosto na Phoenixa w głównym hallu. Przylepioną kurczowo do jego ramienia, oszołomioną blondynkę przedstawił jako swoją fizykoterapeutkę, Tamarę Brown. Kobieta z pewnością nie miała na sobie obowiązującego w takich sytuacjach stroju. Nosiła jaskraworóżową sukienkę z metalicznej lykry, która niewiele pozostawiała dla wyobraźni. Tamara odpowiedziała im czarującym uśmiechem zupełnie niepomna na spojrzenia, którymi obdarzali ją wszyscy zebrani w kuluarach mężczyźni. Jeden z nich wpadł z trzaskiem na posadzoną w glinianym naczyniu wielką palmę, bowiem zamiast patrzeć, gdzie idzie, strzelał oczami do Tamary.

Denver z rozbawioną miną wziął Courtney za ramię i powiódł w stronę ogromnej sali bankietowej. Zdawała sobie sprawę, że skoro dostrzegł, jakie zainteresowanie wzbudzała dziewczyna Phoenixa, nie przepuścił także ciekawskich spojrzeń, które od czasu do czasu zatrzymywały się na niej. Ludzie nie patrzyli jednak na nią z tych samych powodów co na Tamarę. W morskozielonej sukience pożyczonej od Crystal Courtney wyglądała statecznie, nieomal matronowato, w porównaniu z Tamarą w obciskającym ciało łaszku. Atrakcją była klamra, a nie jej figura.

Nagle Denver zwrócił ku niej swój ciepły uśmiech i ścisnął palcami jej ramię. Zapomniała o wszystkim. Był tylko on.

Kiedy doszli do ich stołu, Courtney zauważyła, że Phoenix nauczył się tych samych zasad rycerskości od ich matki. Tak jak Denver podał krzesło swej damie, po czym usiadł obok niej.

Przy dużym, okrągłym stole siedziała jeszcze jedna para. Courtney nie musiała zapoznać się z mężczyzną, który wstał, kiedy się zbliżali. Zamiast policyjnego munduru Stan miał na sobie ciemny garnitur i krawat. Zanim mógł dopełnić honorów, rudowłosa kobieta obok niego wyskoczyła z krzesła i przerzuciła przez niego ramię, by uścisnąć dłoń Courtney.

- Hej! Jestem Belle. Szaleję z radości, że mogę cię poznać. Słowo daję, myślałam już, że nigdy cię nie zobaczę, gdy Denver zwlekał z przyprowadzeniem ciebie do biura.

Nadal stojąc Courtney uścisnęła rękę kobiety. - Miło mi cię poznać, Belle.

Zgodnie ze swym zwykłym, szczerym sposobem bycia Belle powiedziała: - Zauważyłam, że nosisz klamrę. Widocznie twoja jest lepsza niż ta, którą przez kilka lat nosił na kolanie mój kuzyn, Jimmy Ray, po wypadku samochodowym. Gdziekolwiek chodził, musiał brać ze sobą olejarkę, bo cholerna klamra stale się zacinała. Nazywaliśmy go Blaszany Człowiek. Wiesz, z serialu Czarnoksiężnik z krainy Oz. - Przerwała, żeby zaczerpnąć oddechu, po czym spytała: - A co tobie się stało?

Courtney uświadomiła sobie, że Denver stoi za nią kompletnie bez ruchu. Uśmiechnąwszy się do jego sekretarki, odparła: - Urodziłam się ze zdeformowaną stopą. Klamra ma tak usztywniać kostkę, by wytrzymała mój ciężar.

Belle uśmiechnęła się szeroko. - My, kobiety, robimy, co się da, by pomóc naturze. Ja sama musiałam nosić wypchany stanik do piętnastego roku życia.

Ta mała niedyskrecja wywołała przy stole rozmaite reakcje. Stan zrobił się czerwony. Phoenix parsknął śmiechem. Courtney uśmiechnęła się przez ramię do Denvera, a on odpowiedział jej uśmiechem. Kiedy usiadła, poczuła na ramieniu ciężar jego dłoni, komunikujący radość z jej uczciwej odpowiedzi.

Pozostała część wieczoru upłynęła tak szybko, że w pamięci Courtney pozostała tylko seria obrazów. Podano najpierw niczym nie wyróżniającą się kolację, po czym rozpoczęły się przemówienia. Jedynym, które oklaskiwała z jakim takim entuzjazmem, była krótka, zaprawiona humorem przemowa Phoenixa, jaką wygłosił on po otrzymaniu nagrody dla braci Sierra.

Przez cały wieczór Denver nie opuszczał jej boku, z wyjątkiem momentu, kiedy musiał wraz z bratem wystąpić przed zebranych. Odnajdywał nieskończoną ilość sposobów, by jej dotknąć. Niektóre z tych dotknięć rzucały się w oczy, inne były bardziej subtelne, a wszystkie zaborcze i podniecające, jak zresztą i sposób, w który na nią patrzył.

Kiedy bankiet zbliżał się już do końca, nie trzeba było nakłaniać jej do wyjścia, chociaż bawiła się o wiele lepiej, niż się spodziewała. Ale każdy przelotny dotyk, każde natężone spojrzenie ze strony Denvera, dolewało oliwy do płonącego w jej wnętrzu ognia, aż myślała, że spali się do cna.

Gdy już usadził ją na przednim siedzeniu swej ciężarówki, a sam wspiął się za kierownicę, przyciągnął dziewczynę bliżej siebie. Splótł palce z jej palcami i oparł ich połączone ręce na swym twardym udzie.

- No i co, mała nauczycielko, zdałem? . .

Myśl jej grzała się w promieniach niesionych żyłami po całym jej ciele. Nie rozumiała, co do niej mówił. Poprosiła, by powtórzył.

- Przeszedłem przez twój test?

- Co za test?

- Czyż nie zastanawiałaś się, jak się zachowam, gdy pójdziemy razem między ludzi. Czy będę szedł trzy kroki przed tobą, czy będę zakłopotany, bo ty będziesz utykała u mego boku? - Mocniej ścisnął jej rękę. - Przyznaj. Martwiłaś się, jak będę reagował, gdy ludzie zauważą twoją klamrę. I to był jeden z powodów, dla którego początkowo nie chciałaś ze mną iść.

Unikała jego wzroku. - Wiem. Powiedziałeś, że klamra ci nie przeszkadza, ale ja musiałam wiedzieć na pewno. Kiedy byliśmy tylko we dwoje, zdawałeś się akceptować to jako część pakunku zwanego Courtney Caine. Ale...

- Ale ty musiałaś wiedzieć na pewno - dokończył za nią. - Rozumiem, Courtney. Twoja duma już raz ucierpiała, gdy ten żłób powiedział ci, że nie chce by was razem widywano. Wcale cię nie winię, że nie chciałaś, by to przedstawienie znów się powtórzyło.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Nie miałabym nic przeciwko powtórzeniu przedstawienia innego rodzaju, gdy tylko dostaniemy się do domu. Nacisnął pedał gazu. - To mogę ci zagwarantować.

* * *

Następnego ranka jedli właśnie na patio późne śniadanie, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi. Denver poszedł otworzyć, a Courtney nalała sobie drugą filiżankę kawy. Beau podbiegł do niej trzymając coś w pysku. Było to coś w rodzaju palika przewiązanego różową, świecącą tasiemką.

Beau buntował się, gdy usiłowała mu to odebrać, ale w końcu jej się to udało akurat w chwili, gdy powrócił Denver z Phoenixem u swego boku.

- Przytulnie tutaj. Jaka rodzinna atmosfera - rzekł przeciągle Phoenix obrzucając wzrokiem pozostałości po ich posiłku i złożoną gazetę obok talerza Denvera. Zerknął na brata. - Byłbym użył mojego klucza, by tu się dostać, ale nie miałem pewności, na co się natknę, teraz gdy masz lokatorkę.

Denver lekko się uśmiechnął. - Powiedz jej lepiej o tym, o czym rozmawialiśmy przed chwilą. Phoenix usiadł i sięgnął przez stół do talerza Denvera po grzankę. - Stan tutaj jedzie. Ma pewne informacje o tych łobuzach.

- Łobuzach? - powtórzyła przerażona. - Było ich więcej niż jeden?

- W rzeczy samej. Był jeden chłopak i jego dziewczyna. Nazwisko dzieciaka brzmi Stewart, David Stewart. Nie zapamiętałem, jak ona się nazywa, wiem tylko, że to jego panienka. Zdaje się, że te dzieciaki ciebie obarczały winą za to, że nie spotkają się jesienią, gdy zaczyna się nauka w college'ach. Ponieważ Stewart oblał egzamin, dało mu to zbyt niską ocenę, by dostać się do tej samej uczelni, co ona. Najwyraźniej nie popisał się również z innych przedmiotów, ale z jakiegoś powodu jego dziewczyna winiła ciebie. To ona właśnie wraz ze swymi przyjaciółmi zdemolowała ci dom. David napisał kartkę i wykonał telefon. Nie widział nawet, że jego ukochana zrobiła całą tę robotę w twoim mieszkaniu. Stan jedzie tutaj dowiedzieć się, jak według ciebie należy postąpić z Romeo i Julią, którzy tak się kochają, że nawet błędy robią takie same.

Courtney wyprostowała się na krześle. - Ostatniego wieczoru na bankiecie nic nie mówił. Kiedy to wszystko odkrył?

- Gdyby Stan nie zabrał Belle na ten bankiet, mógłby przypłacić to życiem. Wysłał więc swego wspólnika, by sprawdził dzieciaka. Partner zadzwonił do niego rankiem z wiadomością, że było ich dwoje.

Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Nie mogę wprost uwierzyć, że to David. Nigdy nie brał niczego na serio, żartował i wszystko krytykował. Jest sprytny ale leniwy, bardziej zainteresowany spędzaniem przyjemnie czasu niż nauką.

Phoenix strząsnął z palców okruchy bułki. - Ale za to swoją dziewczynę brał na serio. Czy to ona skłoniła go do pogróżek względem ciebie, czy też nie, to nie ma znaczenia. I tak jest winien. Od ciebie zależy, co się z nimi stanie.

Ode mnie zależy, co się z nimi stanie? zastanawiała się Courtney. Potrafiła zrozumieć motywację kryjącą się za zachowaniem dzieciaków, nawet jeśli nie aprobowała ich metod. Może gdyby sama nie była zakochana, nie sympatyzowałaby z pragnieniem młodej pary, która chciała być razem. Ale przecież i ona sama wprowadziła się do Denvera żyjąc z nim w grzechu, co zupełnie nie zgadzało się z jej charakterem.

Ani Denver, ani Phoenix nie ponaglali jej z odpowiedzią. Omawiali roboty na plantacji, dopóki nie odezwał się dzwonek przy wejściowych drzwiach i Denver nie poszedł wpuścić Stana.

Nie była zdecydowana, co postanowić, aż do chwili gdy zobaczyła wracającego przez patio Denvera prowadzącego Stana. Słońce odbiło się refleksem od jego czarnych włosów ogrzewając swym ciepłem śniadą skórę jego twarzy. Dżinsy obciskały smukłe biodra, gdy długimi krokami przemierzał odległość między drzwiami a stołem. Od samego patrzenia, jak zbliża się w jej stronę, wyschły jej usta. Uciekła spojrzeniem w obawie, że w oczach jej odbiją się wszystkie uczucia.

Być może mężczyźni nie zrozumieją jej decyzji, ale wiedziała już, co musi zrobić.

Miała rację. Nie zrozumieli, szczególnie Stan, który uznał, że puszczenie dzieciom płazem tego, co zrobili, jest niesłuszne.

- Wcale nie puszczam im wszystkiego płazem - wyjaśniała cierpliwie. - Wierzcie mi, to, że David będzie musiał chodzić do letniej szkoły, będzie wystarczającą karą dla nich obojga. Zamiast cieszyć się beztroskim latem, on będzie musiał pocić się nad nauką, a ona będzie musiała spędzać więcej czasu sama a nie z nim. W ten sposób od niego będzie zależało, czy na tyle poprawi swe oceny, by dostać się do college'u. Nie będzie mógł obwiniać nikogo innego za swoje kłopoty.

Jako policjant, Stan miał najwyraźniej problemy z jej pojmowaniem kary. - Mimo wszystko uważam, że powinniśmy poinformować rodziców. Jego i jej. Chociaż Stewart jest pełnoletni, potrzeba jednak, by rodzice pilnowali go, czy chodzi do letniej szkółki, a ją, czy odpowiednio zachowuje się przez resztę wakacji.

Courtney potrząsnęła przecząco głową. - Nie, to musi zależeć od Davida, czy przyłoży się do nauki. Dopiero wtedy wyciągnie w ogóle jakąś lekcję z całej sprawy. - Zwróciła się do Denvera: - Pomyślałam właśnie, że za karę mogliby zrobić coś innego. Może ty byś znalazł dla nich jakąś robotę na budowie w Yorktown, skoro twoja ekipa sprząta za nich bałagan.

Phoenix zachichotał. - Jesteś chodzącą łagodnością, A - kuku. Masz słabość do zakochanych.

Stan odsunął się z krzesłem od stołu i wstał. - Może masz rację, Courtney. Bóg jeden wie, jak wiele widziałem już historii, kiedy nie pomagała twarda ręka. Być może twoja metoda zadziała lepiej.

- Chcę ci podziękować za cały twój trud - powiedziała wyciągając do niego rękę.

Uścisnął jej dłoń z uśmiechem. - No, to co innego. A tak przy okazji, twój dom wrócił już prawie do normalnego stanu. Wczoraj rano wziąłem tam Stewarta, żeby zobaczył, co zrobiła jego dziewczyna, ale sprzątacze i malarze doprowadzili wszystko do takiego stanu, że wygląda jak nowe. - Zwrócił się do Denvera, który także podniósł się z miejsca: - Belle kazała ci podziękować za bilety na wczorajszy bankiet. Bardzo nam się podobało, z wyjątkiem przemówień.

Phoenix przeszedł do ofensywy. - Ja byłem jednym z mówców, wiesz o tym.

Stan parsknął śmiechem. - Ciebie też wciągnęła na swoją listę przynudzaczy. Uważała, że powinieneś był powiedzieć kilka dowcipów. Może wtedy ludziom udałoby się nie zasnąć.

- Phoenix wstał. - Powiedz naszej gorącej, południowej Belle, żeby lepiej pilnowała swych spinaczy do papieru. Będę je musiał wszystkie nawlec na sznurek, żeby się nie pętały po podłodze. - Wziąwszy policjanta za ramię ruszył ku drzwiom. - Odprowadzę cię do samochodu. Myślę, że nadszedł najwyższy czas, by cię ostrzec. Nasza sekretarka ma zwyczaj podkradania komuś jedzenia z talerza. Nie robiła tego ostatniego wieczoru, bo każdy miał to samo do jedzenia, ale pilnuj swojej kolacji, gdy pójdziecie do restauracji. Nawet nie zauważysz, jak cię okradnie.

Denver nadal jeszcze stał przy swoim krześle, kiedy stopniowo zamierał w oddali głos jego brata. Courtney zauważyła, że podczas całej dyskusji, która się tu toczyła, on zachował milczenie. Zastanawiała się, czy Denver uznał ją za głupią, że nie żądała ukarania nastolatków. Kiedy spoglądał w dal, oczy jego były bardzo poważne, a usta ułożyły się w cienką linijkę, jakby był z czegoś niezadowolony. Miała wrażenie, że zna przyczynę.

- Nie aprobujesz tego, co zrobiłam, prawda? - spytała.

Popatrzył na nią. - Nie mogę być obiektywny w stosunku do jakiegoś młodzika, który ci groził, Courtney. Gdyby cię skrzywdził, chciałbym, by go złapano i poćwiartowano. Faktycznie, uważam, że pozwoliłaś mu z tego wyjść zbyt łatwym kosztem, ale jest to twoja decyzja. - Opuścił wzrok na drążek leżący nadal na jej kolanach. - Po co ci to?

Spojrzała w dół. Kompletnie zapomniała o kawałku drzewa, który zabrała psu. - Beau nosił to w pysku. - Podała mu drążek, ciekawa, dlaczego patrzył nań tak dziwnym wzrokiem. - A co? czy to coś ważnego?

Minę miał zamyśloną i osobliwie napiętą, gdy wyciągał do niej rękę. - Włożę to z powrotem tam, gdzie powinno być. Chodź ze mną.

Zaintrygowana, wzięła go za ramię i wstała. Ale zamiast się ruszyć, utkwił w niej oczy. Łagodny powiew zwichrzył jej włosy. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy zobaczyła, jak ciemnieją mu oczy.

Wniosek mógł być tylko jeden. Dobierał odpowiednie słowa, by oświadczyć, że odwiezie ją do domu. Usłyszał był od Stana, że dom uprzątnięto. Nie było więc żadnego powodu, aby nadal tu z nim pozostawała. Ale chociaż spodziewała się tego przecież, to jednak koniec przychodził wcześniej, niż sądziła.

- Nie musisz nic mówić, Denver - rzekła starając się ułatwić to i jemu i sobie. - Wiem, że na mnie już czas.

Nie byłby bardziej wstrząśnięty, gdyby wrzasnęła i go uderzyła. - O czym ty w ogóle mówisz? Nigdzie nie pójdziesz.

- Ale Stan powiedział, że mój dom jest już gotowy. Nie ma żadnego powodu, bym dłużej z tobą zostawała.

- Tak myślisz? Muszę ci w takim razie coś pokazać.

Ścisnął mocniej jej rękę i pociągnął dziewczynę przez patio w stronę trawnika na tyłach domu. Chociaż sam naglony gniewem, pilnował się, aby jej nie pośpieszać.

Kiedy doszedł do miejsca, gdzie niewielka dziura ukazywała czarną ziemię, puścił jej rękę i wbił kołek w otwór. Wyprostowawszy się wskazał jej drugi palik tkwiący jakieś dwadzieścia stóp przed nimi. - Widzisz ten kołek?

- Tak, widzę - odpowiedziała Courtney kompletnie zbita z tropu. Zatoczył ręką półkole w stronę patio. - A widzisz tamten?

- No tak. - Tym razem ona wskazała przed siebie. - A tam jest jeszcze jeden.

Ujął jej twarz w obie dłonie zwracając ku sobie jej oczy. - Buduję tutaj basen dla ciebie - powiedział głosem niskim i głębokim. - To jedyna rzecz, która jest w twoim domu, a nie ma u mnie. Jeśli Brownie zechce z nami zamieszkać, jest tu dużo miejsca. A Beau już jest tutaj szczęśliwy. - Zaczerpnął oddechu jakby przygotowując się do długiego skoku z wysokiej skały. - Nie chcę, byś wracała do swojego domu. Chcę, byś mieszkała ze mną.

- Jak długo? - spytała zdumiona, że w ogóle jeszcze jest w stanie wydobyć z siebie głos. Spojrzał na nią stropiony. - Resztę twojego życia, oczywiście. A ty co myślałaś?

- Nie wiem, co myślałam - powiedziała powoli. Zobaczyła w jego oczach, że został zraniony, jakby skaleczyła go w jakiś niepojęty dla niej sposób. - Denver, dlaczego chcesz, bym z tobą zamieszkała? Muszę wiedzieć. Kocham cię i wszystko bym dla ciebie zrobiła, ale nie jestem pewna, czy będę mogła z tobą mieszkać, jeśli jestem tylko kimś, kto ogrzewa ci łóżko.

Patrzyła zafascynowana, jak mięknie wyraz jego twarzy, jak jego wargi z wolna układają się w. uśmiech, który tak kochała. Potrząsnął głową ze zdumieniem. - Myślałem, że wiesz.

- Wszystko, co wiem, to to, że nigdy nie byłam tak pogubiona i tak szczęśliwa jak przez parę ostatnich dni. I nigdy nie byłam tak przygnębiona jak w chwilach, gdy myślałam, że będę musiała cię opuścić.

Pogładził dłonią jej włosy i pochylił głowę. Tuż przy jej ustach wyszeptał: - Kocham cię, Emerald Courtney Caine. Już pierwszego wieczora, kiedy cię spotkałem, pragnąłem, byś zmieniła swoje nazwisko na Emerald Courtney Sierra i została ze mną aż do końca naszych dni.

Twarz jej zapłonęła radością. Zarzuciła mu ręce na szyję, nieomal go wywracając. Rozgniatała wargami jego usta nieomal nieświadoma, że porwał ją w ramiona, uniósł do góry i wirował dookoła w szalonym pocałunku.

- Czy mam to rozumieć jako: tak? - spytał, gdy pozwolił jej stanąć znów na nogi.

- Tak - odparła. Oczy jej jaśniały szczęściem.

- Masz szczęście, że odpowiedziałaś: tak - szepnął, znowu pochylając się nad nią. - Nie przyjąłbym żadnej innej odpowiedzi.

Całował ją leniwie, głęboko. Obejmował ją ramionami, jak najcenniejszy na świecie skarb.

Żadne z nich nie zauważyło Beau kłusującego w stronę palika, który Denver dopiero co wstawił na swoje miejsce. Pies chwycił go zębami, wyciągnął z ziemi i przyniósł do nich rzucając na trawę koło ich stóp. Długo będzie musiał czekać, aż któreś z nich to zauważy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
10 Bucheister Patt W namiętnej pogoni
27 Bucheister Patt Namiętności 27 Żar tropików
10 Bucheister Patt Na tropie miłości (W namiętnej pogoni)
Bucheister Patt Ogień i lód
Bucheister Patt Ogień i lód
037 Bucheister Patt Na tropie miłości
Bucheister Patt Ogien i lod
11 Bucheister Patt Rogue
0094 Bucheister Patt Ogień i lód
10 Bucheister Patt Ogień i lód
Bucheister Patt Ogień i woda
Patt Bucheister Ogień i lód
Patt Bucheister Ogień i lód
namietnosci, Filozofia
W POGONI ZA REKORDEM, NAUKA, WIEDZA

więcej podobnych podstron