Dżentelmeni z Południa
Richards Emilie
Billy
Przełożyła Małgorzata HeskoKołodzińska
Billy
ROZDZIAŁ 1
Powietrze północnej Florydy było tak gęste i wilgotne, jak pot spływający po grzbietach mężczyzn, którzy kładli asfalt na drodze numer 194. Na wzgórzu nieopodal Moss Bend, Billy Ray Wainwright stał na czele potężnego korka samochodów i czekał pokornie, aż zablokowana chwilowo droga znów będzie przejezdna. Majowy upał był tak dokuczliwy, że Billy nie odczuwał nawet złości czy gniewu, a jedynie lekkie zniecierpliwienie i rezygnację. Klimatyzacja w jego taurusie wysiadła ostatecznie tego ranka i jak dotąd nie znalazł czasu, aby zrobić cokolwiek poza tym, żeby opłakiwać jej brak.
Ekipa rozebranych do pasa i połyskujących torsami w słońcu późnego popołudnia robotników pracowała z szybkością i entuzjazmem ludzi wrzuconych do dołu ze smołą. Sygnalizatorka, hoża młoda kobieta w szortach, kusej bluzeczce i bejsbolowej czapce, przepuściła tuzin samochodów osobowych i pół tuzina pickupów z drugiej strony, zanim dała wreszcie Billy'emu znak, że może już ruszać.
- Na co się tak gapisz, Billy Ray? - wrzasnęła, kiedy wychylił głowę przez okno i obdarzył ją leniwym uśmiechem.
- Na najładniejszy widok w River County, Gracie.
- Zachowaj tę gadkę dla sędziego, mecenasie - odwzajemniła uśmiech dziewczyna. Gracie Burnette była szczęśliwą mężatką i matką najśliczniejszego niemowlaka w promieniu kilkuset kilometrów. Billy Ray z powodzeniem bronił jej męża, gdy sąsiad oskarżył Burnette'a o kradzież psa. Ostatecznie sprawa nie została rozstrzygnięta, bowiem psu znudziły się chyba zaloty do suki z sąsiedniego okręgu i wrócił do domu w dniu kolejnej rozprawy.
Billy uśmiechnął się do siebie. Oto on - Billy Ray Wainwright, obrońca złodziei psów, barowych rozrabiaków i łowców aligatorów. Billy Ray Wainwright, redaktor naczelny „Przeglądu Prawniczego Uniwersytetu w Miami”, który choć miał najlepsze oceny na studiach, odrzucił ofertę pracy w najbardziej prestiżowej kancelarii w stolicy stanu, aby wrócić w rodzinne strony i przejąć podupadającą praktykę po ojcu.
- Wpadnij do nas kiedyś na kolację! - zawołała Gracie, zanim odjechał, on zaś pomachał jej na pożegnanie i zaczął wspinać się na szczyt niewysokiego wzgórza.
Widok dębów i sosen był niewątpliwie miły dla oka, jednak postękiwanie przeciążonego silnika oraz pragnienie, które suszyło mu gardło, nie pozwalały docenić uroków krajobrazu. Kiedy więc Billy zjechał wreszcie do położonego w dole miasteczka, z ulgą zatrzymał się na parkingu i ruszył w stronę starego drewnianego budynku z klimatyzatorami zamontowanymi obok każdego okna.
Dawno, dawno temu drewno pomalowano na wściekły błękit, ale słońce Florydy sprawiło że teraz budynek miał kolor bladego, zasnutego chmurami nieba. W dzieciństwie Billy spędził wiele czasu w tawernie „Błękitna Laguna”. Z tego co wiedział, w promieniu kilkuset kilometrów nie było żadnej laguny, a potok przepływający nieopodal lokalu miał kolor brudno-brązowy. Mieszkańcy River County lubili jednak ubarwiać rzeczywistość. To było łatwiejsze niż jej zmienianie, a już na pewno o wiele bardziej interesujące.
Żwir na parkingu zachrzęścił pod podeszwami nowych butów Billy'ego. Kiedy wkroczył do tawerny, wszyscy podnieśli głowy. Nagle w twarz buchnęło mu lodowate powietrze i jękliwy śpiew Williego Nelsona. Przywitały go przyjazne okrzyki stałych bywalców lokalu.
- Jak leci, Billy Ray? - Atrakcyjna brunetka w średnim wieku, ubrana w dżinsy i obcisły podkoszulek, pocałowała go na powitanie w policzek.
- Nie mogę narzekać, Maggie. - Objął ją ramieniem i mocno przycisnął. Maggie Deveraux była właścicielką lokalu, a także kochanką jego ojca, Yancy'ego Wainwrighta, jeszcze zanim ten zamienił się w skończonego pijaka.
- Doug siedzi tam, w kącie. - Machnęła kciukiem nad ramieniem. W gęstym kłębie papierosowego dymu Billy Ray ujrzał oliwkowy mundur szeryfa, Douga Fletchera. - Mówił, że masz się z nim spotkać.
- Powinnaś brać od niego opłatę za zajmowanie tego stolika.
- Daję mu go gratis. Lokalowi nie zaszkodzi, że szeryf zapuścił tu korzenie. Mniej bijatyk.
- Tak, jeśli nie bierzesz pod uwagę tych, które on wszczyna.
- Jeśli Doug bierze w nich udział, nazywam je nieporozumieniami.
Billy roześmiał się i ruszył w stronę szeryfa, witając się po drodze ze znajomymi. Choć dopiero dochodziła piąta po południu, w barze panował tłok. Nic dziwnego, pomyślał, w końcu jest piątek, dzień wypłaty.
Wreszcie dotarł do rogu sali, a wówczas Doug Fletcher odchylił się na krześle na jego widok i skrzyżował ręce na piersiach.
- Najwyższy czas. - Machnął ręką, wskazując stojące obok siebie krzesło. - Witasz się z każdym burakiem w okolicy, Billy Ray?
- Nawet z tobą. - Billy opadł na krzesło i poluzował krawat. - A to już nie lada poświęcenie.
- To co zwykle? - Doug wyciągnął rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę Maggie.
- Pewnie już nam to niesie.
- Słusznie. Zawsze jesteś dla niej taki cholernie grzeczny, co?
- A czemu nie? - uśmiechnął się Billy Ray. - Była dla mnie prawie jak matka.
- Bo ja wiem? Moja staruszka też wciąż ci nadskakiwała. Mały Billy Ray Wainwright miał powodzenie.
- Powiedzmy, że twoja mama umiała poznać się na ludziach.
- Moja mama lubiła ładnych chłopców. Wciąż masz śliczną buźkę, Billy Ray. Dlaczego nie siedzi na niej jakaś cycata piękność?
- Czy w ten taktowny sposób usiłujesz dowiedzieć się czegoś o moim życiu osobistym?
Doug wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kiedy był poważny, przypominał buldoga, ale uśmiech całkowicie odmieniał jego twarz. Tak jak Billy Ray, szeryf miał trzydzieści lat, ale na tym kończyły się podobieństwa między oboma mężczyznami. Włosy Billy'ego był jasnobrązowe, oczy niebieskie, rysy zaś ostre i wyraziste, począwszy od prostego nosa, na mocnej szczęce skończywszy. Doug z kolei miał krzaczaste brwi i krótki nos, zaś jego ciemne kręcone włosy z każdym rokiem ustępowały pola czołu.
- Z tego co słyszę, połowa panien w Moss Bend ugania się za tobą, ale ty nie dajesz żadnej z nich tego, co chciałaby najbardziej - stwierdził Doug.
Teraz Billy odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona. Nadal nie wiedział, po co Doug chciał się z nim spotkać, ale domyślał się, że minie sporo czasu, zanim to z niego wyciągnie.
- Tylko połowa? - podjął temat, uznawszy, że musi nieco pogawędzić, zanim dowie się czegoś konkretnego.
- Dla mnie starczyłoby i tyle. A ty co? Czyżbyś gustował w samotnym życiu?
- Nie aż tak bardzo, jak w gadaniu o intymnych sprawach z szeryfem z jakiejś zapadłej dziury.
- Chodzi mi tylko o twoje dobro, synu - roześmiał się Doug.
Billy poklepał go po ramieniu, po czym rozejrzał się za Maggie, która nie pojawiła się dotąd z jego ulubionym drinkiem. Zdziwiło go to, więc uniósł głowę, by sprawdzić, gdzie się podziała. Natychmiast zauważył, że w pomieszczeniu zapanował podejrzany spokój, niczym cisza przed burzą.
Popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:
- Co jest grane?
- Niespodzianka, synu.
- Do diabła, Doug, pamiętałeś!
- Ja nigdy niczego nie zapominam. Podobnie jak Maggie. Dokładnie w tym właśnie momencie wyrosła przed nimi Maggie z tortem tak wielkim, jak uśmiech Douga. Szereg świeczek rozjaśniał ciemne wnętrze tawerny. Billy domyślał się, że jest ich równo trzydzieści.
- Wszystkiego najlepszego, Billy Ray! - wrzasnął radośnie Doug, a gromada bywalców lokalu zaintonowała fałszywie „Sto lat!”. - Kiedy będziesz zdmuchiwał świeczki, poproś Boga o jakąś babkę, bo nudzi mnie już to skakanie wokół ciebie.
- Kiciu, pamiętasz, co ci mówiłam? - Carolina Grayson uklękła na podłodze naprzeciwko swojej pięcioletniej córeczki i położyła drżące ręce na jej ramionach. - Pamiętasz wszystko?
Kicia miała na sobie jedną z eleganckich sukienek, które kupiła jej babcia, Gloria Grayson. Obszyte koronką skarpetki dziewczynki wciąż były czyściutkie, choć mała nosiła je przez cały dzień, a sznurowadła bucików starannie zawiązane. Jedynie grymas na piegowatej buzi mącił nieco ten idealny obrazek.
- Musimy być cicho - powtórzyła Kicia. - Nikt nie może się dowiedzieć, że wyjeżdżamy.
- Właśnie. Musimy chodzić na paluszkach. - Carolina z trudem zdobyła się na uśmiech. - Tak jak ty, kiedy w nocy wślizgujesz się do mojego pokoju, żeby sprawdzić, jak się czuję.
- Wcale tak nie robię!
Owszem, robiła, ale teraz nie miały czasu, aby się o to kłócić. Kicia robiła wiele rzeczy, którymi nie zaprzątała sobie głowy większość małych dziewczynek. W wieku lat pięciu była bardziej dojrzała niż niejedna nastolatka.
- Poniosę Chrisa - powiedziała Carolina. - Ty musisz tylko zająć się sobą.
- Nie możesz dźwigać Chrisa. Jesteś chora.
- Dobrze się czuję, naprawdę. Kiedy już znajdziemy się w samochodzie, będę musiała tylko prowadzić. Zgoda? Obiecujesz, że się postarasz?
Kicia niechętnie skinęła głową.
Carolina wstała powoli. Pokój zakołysał się - przez chwilkę kobieta miała wrażenie, że zaraz runie na ziemię. Stała jednak wyprostowana i oddychała powoli, aż mroczki przed oczami ustąpiły.
- Zabierz ze sobą jedną zabawkę, tę ulubioną - poleciła córce. - Kiedy już dojedziemy na miejsce, dziadkowie wszystko ci prześlą.
- Nieprawda.
O to też nie było czasu się kłócić. Poza tym Kicia bez wątpienia miała rację.
- Zabiorę Bum Buma - stwierdziła Kicia. Bum Bum był pluszową pandą, z którą dziewczynka sypiała od dzieciństwa.
- Zapakowałam Buma. Jest już w samochodzie.
- Więc wezmę Lizzie.
Lalka Lizzie była z kolei ostatnim prezentem, jaki ojciec Kici podarował córce przed śmiercią.
- Dobry pomysł - powiedziała Carolina. - Nie jest ciężka. Zapakowałam też kocyk Chrisa i jego ciężarówkę.
- A pluszowego konika?
- Skarbie, dziadek wyrzucił konika, bo był bardzo brudny, zapomniałaś?
- Wyjęłam go ze śmietnika. Jest pod łóżkiem, na dnie tego pudła ze swetrami. Pozwalam mu się nim bawić, kiedy nikogo nie ma.
Carolina patrzyła na córeczkę, a łzy napływały jej do oczu. Przez chwilę zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć.
Powoli. Po kolei. Już niedługo Kicia znów będzie mogła żyć jak każda mała dziewczynka.
- Pójdziesz po konika, a ja tymczasem wezmę Chrisa, dobrze? - poprosiła łagodnie. - Potem będziemy musiały wyruszyć. Przed nami długa droga.
- Dobrze. Ja go poniosę. Dam radę, mamo. Carolina pochyliła się i pocałowała złocisty lok na czole Kici.
Kiedy Billy Ray opuszczał tawernę, kręciło mu się w głowie. Zazwyczaj nie pił, a kiedy już mu się to zdarzało, ograniczał się do jednego piwa, które sączył tak długo, aż zupełnie wybąbelkowało. Dziś wlał w siebie dwa kufle, aby spłukać urodzinowy tort, kanapkę z rybą i wielki półmisek frytek, które Maggie przygotowała specjalnie dla niego. Na szczęście wcale nie był pijany. Czuł jedynie, że niemal ogłuchł na skutek głośnej muzyki i krzyków znajomych, i że jest posiniaczony od długich serii poklepywania po plecach.
Doug przyłączył się do niego na parkingu. Żona Douga, Nadine, poszła do domu już godzinę wcześniej. Właściwie gdyby się nad tym zastanowić, przez tawernę przewinęło się tego wieczoru niemal całe Moss Bend.
- Masz jeszcze jakieś plany na dzisiaj? - spytał Doug, przygryzając między zębami wykałaczkę.
- Jeszcze?
- Noc się dopiero zaczyna, przyjacielu. - Doug mrugnął znacząco.
Billy postanowił zignorować tę aluzję.
- Muszę sprawdzić, co się dzieje w warsztacie Joela - odparł. - Cal wyjechał na wakacje. Potem wybieram się do domu.
- Szkoda, że nikt tam na ciebie nie czeka.
- W mojej szopie mieszka kocur o trzech nogach. Jemu pewnie także powiedziałeś, że dziś mam urodziny.
- Wyślę kogoś, żeby sprawdził, co się dzieje u Joela. Nie musisz się tym przejmować.
Dziadek Billy'ego Ray a był właścicielem najlepiej prosperującego punktu obsługi samochodów w mieście. Warsztat ów prosperował tak dobrze, że trzeba było zatrudnić człowieka do ochrony. Joel Wainwright obsługiwał cały wydział policji, podobnie jak połowę właścicieli samochodów w okręgu. W wieku lat siedemdziesięciu pięciu i po dwóch atakach serca nie mógł już osobiście dokonywać wielu napraw, ale często bywał w swoim zakładzie. Pracujący tam mechanicy bardzo się z nim liczyli i harowali nie gorzej od niego.
- Nie przejmuję się tym. - Billy Ray leniwie odpędził komara. - Po prostu chcę tam zajrzeć. Dla spokoju.
- Dziwne, że Joel osobiście nie nocuje w zakładzie, skoro Cal wyjechał.
- Robiłby to, ale ostatnio kiepsko sypia. Woli się męczyć we własnym łóżku. Przyjdzie najstarszy syn Cala, kiedy skończy nocną zmianę.
- Skoro teraz tam wpadniesz, to przyślę swojego człowieka koło północy, żeby zaczekał na chłopaka Cala. - Doug klepnął Billy'ego po ramieniu, po czym ruszył do samochodu.
- Doug! - zawołał za nim Billy.
- Tak?
- Niezłe przyjęcie.
- Tylko się nie rozczulaj - uśmiechnął się Doug. W świetle zachodzącego słońca wydał się nagle niemal zawstydzony.
Po chwili wśliznął się na fotel jednego z policyjnych wozów, tak dobrze utrzymywanych przez Joela, i uruchomił silnik. Kiedy wyjeżdżał z parkingu, dwukrotnie zatrąbił na cześć Billy'ego Raya. Billy pomyślał, że i tak ma szczęście - Doug mógł przecież zatrąbić trzydzieści razy.
Zanim Billy Ray znowu znalazł się na drodze, na niebie pojawiły się gwiazdy. Nadal było gorąco, ale brak słońca sprawił, że upał stał się znośniejszy. W tej chwili śpiewały zarówno ptaki dnia, jak i nocy, walcząc o przywództwo. Do tego wszędzie było słychać cykanie świerszczy, a także rechot żab z pobliskiej rzeki Sassafras.
Billy Ray często tu przychodził w dzieciństwie. Razem z Dougiem polował na ryby i nocował na brzegu w namiocie albo pod gołym niebem. Chłopcy budowali tratwy i pływali nimi aż do Moss Bend, a kiedyś, mając trzynaście lat, popłynęli z biegiem rzeki aż do sąsiedniego okręgu, gdyż zebrało im się wtedy na ucieczkę.
Nigdy nie podejrzewał, że swoje trzydzieste urodziny spędzi w tym samym miejscu, w którym dorastał. Nawet w wieku trzynastu lat wierzył, że jego przeznaczenie leży gdzie indziej.
A jednak był tutaj. Wciąż. Znowu. Być może miał zostać tu już na zawsze.
Kiedy dotarł w końcu do warsztatu Joela na rogatkach miasta, żałował ogromnie, że nie jest we własnym domu, gdzie mógłby ściągnąć cisnące buty i rozebrać się do majtek. Obiecał jednak Joelowi, że zobaczy, co się dzieje w zakładzie. Po skończeniu studiów przyjechał do Moss Bend, aby być blisko dziadka, i zamierzał tu zostać, dopóki Joel nie spotka się ze swoim Stwórcą.
Zakład Joela zajmował powierzchnię trzech przeciętnych miejskich parceli. W rogu znajdował się spory biały budynek z dołączonym skrzydłem ciągnącym się wzdłuż drogi, w którym obsługiwano pojazdy. Samochody osobowe i ciężarówki tłoczyły się na przyległym parkingu, osłoniętym starymi drzewami, których Joel za nic nie chciał ściąć.
Z tyłu warsztatu drzew było nieco więcej i z powodu odległości od drogi oraz bliskości lasu ochronie sprawiało to problem. Kilka tygodni wcześniej ktoś zakradł się na teren zakładu i korzystając z tego, że Cal spał, ukradł kołpaki i znak firmowy chevroleta z pokrywy bagażnika. Joel podejrzewał nastolatka z sąsiedztwa, który miał taki sam samochód, ale jak dotąd chłopak do niczego się nie przyznał.
Billy Ray zaparkował dokładnie naprzeciwko głównego wejścia i cicho zamknął drzwi samochodu. Jeśli ktoś z okolicy planował drobną kradzież, najprawdopodobniej i tak zdążył się już wystraszyć, ale Billy postanowił zachowywać się zgodnie z zasadami. Obszedł cicho teren, zaglądając w okna budynku i samochodów, a nawet uniósł plandekę zakrywającą jedną z ciężarówek, by sprawdzić, czy w środku nikt się nie kryje.
Kiedy skończył, skierował się na tyły budynku. Paliła się tam tylko jedna słaba lampka, zamiast silnych reflektorów, na które narzekali sąsiedzi. Tu właśnie ustawiano samochody, które miały być naprawiane następnego dnia. Po zaparkowaniu właściciele wrzucali kluczyki od wozów przez otwór w drzwiach budynku.
Billy Ray spędził wystarczająco wiele czasu w tym warsztacie, aby rozpoznać niektóre z samochodów. I tak oto stał przed nim zdezelowany ford kombi, który należał do kelnerki z restauracji Peabody, oraz stary volkswagen - duma pewnego maturzysty. Obok zaparkowano trzy przeciętne sedany, zbyt zwyczajne, by je rozpoznać na pierwszy rzut oka, a także srebrne BMW.
Było tylko jedno takie w okolicy.
Samochód Caroliny Grayson.
Billy Ray omiótł wzrokiem wszystkie auta, lecz jego spojrzenie ponownie powędrowało do BMW. Wóz ten stanowił równowartość rocznych zarobków przeciętnego mieszkańca okręgu. Był dokładną kopią pojazdu, który Carolina zniszczyła ubiegłej zimy, kiedy po gwiazdkowym przyjęciu zjechała z autostrady. Jej mąż Champ nie przeżył tego wypadku, więc to z pewnością nie on pomógł jej wybrać znów ten sam model.
Joel nie lubił obsługiwać pewnych typów pojazdów, a srebrny BMW Caroliny właśnie do nich należał. Jednak Graysonom nikt nie odmawiał - nawet ktoś tak niepokorny, jak dziadek Billy'ego Raya. Gdyby sędzia Grayson przybył do zakładu z kilkoma perszeronami i zażądał ich zmodyfikowania, Joel wymieniłby im owies i zawiązał warkocze na grzywach. Graysonowie od zawsze rządzili River County - pewne sprawy nigdy się nie zmieniają.
Billy Ray westchnął i uśmiechnął się smutno do siebie. Przybył tu, żeby wypłoszyć ewentualnych złodziei, a nie myśleć o Carolinie Grayson. Jednakże trudno mu było wyrzucić ją z pamięci. Razem ukończyli liceum i choć ich drogi nigdy później się nie zeszły, ona także mieszkała w Moss Bend.
W liceum Carolina była piękną dziewczyną, długonogą blondynką o zniewalającym uśmiechu. Wyrosła z niej wyjątkowo atrakcyjna kobieta. Najwyraźniej była ulubienicą Pana Boga, obdarzoną urodą, rozsądkiem, rozumem i bogactwem. Dorastała bez kłopotów w prominentnej rodzinie z okolicy, a wyszła za mąż za członka jeszcze bardziej szacownego klanu.
Aż do czasu wypadku, w którym zginął jej mąż, wiodła wspaniałe życie - a przynajmniej tak wyglądało to z zewnątrz. Miała córkę i syna, którzy byli równie piękni, jak ona sama, cieszyła się łaskami Graysonów, a jej mąż był najlepszym sportsmenem na studiach - co robiło nieporównanie lepsze wrażenie niż dyplom prawnika. Gdy dorósł, zarabiał na życie jako kierownik należącej do Graysonów agencji nieruchomości. Wydawało się, że Carolina jest niezwykłą szczęściarą - aż do pamiętnej nocy, kiedy zjechała takim właśnie samochodem z autostrady i wpakowała go na drzewo.
Nawet jednak wtedy zdołała uniknąć wielu problemów związanych z wdowieństwem. Po miesiącu spędzonym w szpitalu, wprowadziła się do Graysonów i z ich pomocą zdołała jakoś stanąć na nogi. U jej drzwi nie pojawiali się wierzyciele, służba zaś spełniała wszystkie życzenia dzieci. Zapewniono jej najlepszą opiekę i rehabilitację. Można się było spodziewać, że Carolina poradzi sobie wkrótce z tą ciemną plamą na doskonałym życiorysie i znajdzie kogoś takiego jak Champ Grayson, kto się nią zaopiekuje.
- Wciąż boli, Billy? - spytał głośno sam siebie i dźwięk własnego głosu sprowadził go na ziemię. Stał przed zakładem Joela, myśląc o kobiecie, która nigdy do niego nie należała. Nawet jeśli jako nastolatek podkochiwał się w Carolinie, to znajomi zdołali wybić mu z głowy wszelkie marzenia. A zwłaszcza ona sama.
Zaklął cicho i ruszył przed siebie. Na terenie warsztatu nie było nikogo, więc skoro spełnił już swój obowiązek, mógł pojechać do domu i wziąć zimny prysznic. Dziś skończył trzydziestkę. Miał ochotę uczcić to, siedząc na werandzie, pijąc mrożoną herbatę i myśląc o nadchodzącej przyszłości.
I zrobiłby to, gdyby nagle nie zauważył cienia tuż za wozem Caroliny. Przez chwilę sądził, że coś mu się przywidziało. Światło było tak słabe, że wzrok mógł spłatać mu figla. Chciał wierzyć, że tylko w jego głowie powstał ten obraz ręki wystającej zza samochodu.
- Jest tam kto? - zawołał. - Jeśli tak, to niech wie, że wkroczył na cudzy teren.
Nie był zdziwiony, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Nawet świerszcze zamilkły, jak gdyby nasłuchiwały, co stanie się dalej.
- Dobra, wyłaź - powiedział ugodowym tonem. - Jeśli tego nie zrobisz, będę musiał zadzwonić po szeryfa, a Doug Fletcher z rozkoszą rozwali ci głupi łeb.
Tak jak przewidział, nadal nie było odpowiedzi. Billy Ray dał intruzowi trzydzieści sekund.
- Sam ci go rozwalę, bez pomocy Douga - stwierdził, gdy czas minął. - Zaraz zobaczysz.
Przysunął się bliżej samochodu. Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru spełnić swojej groźby. Chciał tylko przestraszyć dzieciaka czy dzieciaki kryjące się za srebrzystym autem. Przypuszczał, że wezmą nogi za pas, gdy tylko się zbliży, a w przyszłości będą wiedziały, że ten teren jest strzeżony, i więcej tu nie przyjdą.
Kiedy znalazł się jakieś półtora metra od BMW, cień znowu się poruszył. Szczupła sylwetka wychyliła się zza maski i czmychnęła w bok. W ciemnościach Billy nie widział zbyt dobrze, ale zdawało mu się, że intruz jest średniego wzrostu, raczej smukłej budowy ciała i ma na sobie ciemne ubranie.
- Dobra, dosyć tych gierek! - Zatrzymał się, na co sylwetka także znieruchomiała. - Jestem pewien, że wygram, chyba że masz broń. A jeśli masz, to rozwalenie mi głowy z powodu kołpaków nie wydaje się zbyt rozsądne.
- Billy Ray?
Głos, który usłyszał, poruszył w nim jakąś dawno nie słyszaną strunę. Należał do kobiety, był głęboki i delikatny jak wiatr północnej Florydy. I znajomy.
- Billy Ray, ja...
Sylwetka zachwiała się gwałtownie. Billy Ray wciąż stał nieruchomo, jakby nie był w stanie uwierzyć, że ów głos należy do Caroliny Grayson. Dopiero gdy kobieta zaczęła osuwać się na ziemię, rzucił się przed siebie i już po chwili był przy samochodzie. Akurat na czas, by złapać Carolinę w ramiona.
Zorientował się, że straciła przytomność, przykucnął więc i położył jej głowę na kolanach. Cała płonęła, a gdy poklepał ją po policzku, nie otworzyła oczu. Wszystko rozegrało się tak szybko, że nadal nie do końca uświadamiał sobie, co się właściwie dzieje. Zanim zdołał się nad tym zastanowić, drzwi od samochodu otworzyły się i mała dziewczynka walnęła go pięścią w plecy.
- Zostaw moją mamę!
Billy wyciągnął dłoń i złapał małą za przegub.
- Przestań - powiedział łagodnie. - Twoja mamusia jest chora, a ja staram się tylko jej pomóc.
- Słyszałam, co mówiłeś! Powiedziałeś, że rozwalisz jej łeb!
- Cicho, skarbie. Nie wiedziałem, że to twoja mama. Myślałem, że ktoś chce ukraść jej samochód. - Kiedy dziewczynka przestała się miotać, puścił jej rękę. - Jak się nazywasz?
- Catherine Waverly Grayson. A ty kim, u diabła, jesteś? Gdyby nie był tak zdumiony, być może by się roześmiał.
W obecnej chwili jednak nie dostrzegał w zaistniałej sytuacji niczego zabawnego.
- Jestem Billy Ray - przedstawił się. - Billy Ray Wainwright. Ja i twoja mama chodziliśmy razem do szkoły, dawno temu.
- Co się stało mamie? Co jej zrobiłeś?
- Zupełnie nic. Czy chorowała?
Catherine Waverly Grayson uklękła obok niego i odgarnęła włosy z czoła matki.
- Dużo kaszlała. I od wielu dni leżała w łóżku - wyjaśniła.
- To dlaczego teraz w nim nie leży? Dziewczynka nie odpowiedziała. Billy Ray wiedział, że jeśli będzie na nią patrzył, mała nie piśnie ani słowa. Pochylił się nieco i mocniej przycisnął do piersi Carolinę.
- Carolina, słyszysz mnie? - zapytał.
W odpowiedzi usłyszał jedynie cichy jęk. Powieki Caroliny drgnęły i po chwili kobieta otworzyła oczy.
Już od dawna nie znajdował się tak blisko niej. Przyjrzał się jej dokładnie, chcąc ocenić zmiany, jakie w niej zaszły przez te lata. Czas obszedł się z nią łaskawie, jak zapewne z większością kobiet, które żyły na jej poziomie. Pociągłej twarzy nie szpeciły żadne zmarszczki, a długie do ramion włosy były starannie ułożone - nawet teraz wiły się wdzięcznie wokół szyi i uszu. Oczy Caroliny zachowały ten sam świeży odcień zieleni, ale teraz Billy widział w nich cienie, których nie było dwanaście lat wcześniej.
- Możesz usiąść? - zapytał, kiedy w pełni odzyskała przytomność. - Jeśli chcesz, oprzyj się o mnie.
Zdołała skinąć głową, więc pomógł jej usiąść w nieco bardziej wygodnej pozycji. Nie puścił jej jednak. Obawiał się, że w każdej chwili mogłaby runąć na ziemię jak kłoda.
- Jesteś chora - odezwał się, kiedy usadowiła się wygodnie. - Potrzeba ci lekarza.
- Wczoraj się z nim widziałam. Po prostu jestem przeziębiona. Nic mi nie będzie.
- Nie wyglądasz najlepiej. Szczerze mówiąc, wyglądasz jak osoba, która ma na głowie całą masę problemów. A jeden z nich kilka minut temu powalił cię na ziemię.
- Billy, ja...
Słyszał rozpacz w jej głosie. Domyślał się, ile musi ją kosztować to nieme przyznanie się do bezradności. Carolina była doskonale wychowana - nigdy nie okazywała swoich uczuć.
- Mamo, czy on robi ci coś złego?
Billy Ray niemal zapomniał o dziewczynce, która stała tuż obok. Dziewczynce, która tak bardzo przypominała swoją matkę. Zerknął na nią i ujrzał strach w jej twarzy.
- Nie, Kiciu - odparła Carolina. - Billy Ray to stary przyjaciel.
- Mówiłem ci - uśmiechnął się do dziecka.
- Nie wierzę we wszystko, co mi mówią.
- Mądra dziewczynka. Ja też nie. - Ponownie spojrzał na Carolinę. - Na przykład nie wierzę, że lekarz uznał, że to przeziębienie. Mam rację?.
Carolina nie odpowiedziała, a on zrozumiał, że niczego więcej się od niej nie dowie.
- Odprowadzę cię do domu - westchnął. - Musisz się położyć. Co ty tu właściwie robisz? Sprawdzałaś samochód? Ludzie Joela są pracowici, ale po zmroku idą do domu.
- Ja... nie mogę wrócić, Billy.
Przez chwilę miał wrażenie, że nie dosłyszał. Z wyrazu jej twarzy domyślił się jednak, że właśnie tak powiedziała.
- Musisz, skarbie - mruknął. - Jesteś chora. Albo do domu, albo do szpitala, wybieraj.
- Nie mogę wrócić. Błagam cię!^
I znów ta przejmująca rozpacz w jej głosie. I oczy, piękne oczy, które wypełniły się łzami. Zadziwiające, że nawet w takim stanie, zapłakana, z rozpalonymi od gorączki policzkami, Carolina wciąż była piękną kobietą.
- Może wytłumaczysz mi, dlaczego? - Odsunął się od niej.
- Bo my uciekamy - odpowiedziała zamiast mamy dziewczynka.
- Rozumiem. - Billy Ray nie spuszczał wzroku z Caroliny. - A jaki jest powód tej ucieczki?
- Usiłowałam uruchomić samochód. - Głos Caroliny był zachrypnięty. - Gabe przyprowadził go tu po południu. Nic nie było zepsute. Zupełnie nic.
- Powoli. - Billy Ray usiłował uporządkować to, co właśnie usłyszał. - Gabe przyprowadził samochód...
- A w samochodzie nic nie było zepsute. Gabe przywiózł go na przegląd. Mieli się nim zająć dopiero jutro! Ale nie chce zapalić...
- Gabe? - Chyba zaczynał pojmować.
- Pracuje dla mojego dziadka - wyjaśniła dziewczynka.
- No, tak. - Billy Ray pokiwał głową, jak gdyby wszystko stało się dla niego jasne. - Dlaczego chcesz uruchomić samochód? - zapytał.
Carolina nie odpowiedziała.
- Czasem, kiedy ktoś zostawia na parkingu cenny samochód, Joel usuwa z niego jakąś część - ciągnął Billy Ray. - Tak na wszelki wypadek. Może twój akumulator jest teraz gdzieś w magazynie.
- O, Boże... - jęknęła przerażona.
- Co tu się dzieje, Carolino? - zapytał ją surowym głosem. - Powiedz mi wreszcie.
- Ja po prostu... muszę się stąd wydostać. Możesz przynieść ten akumulator?
- Coś zrobiłaś?
- Ja? - zapytała nieprzytomnie.
- Powiedz, skarbie, zrobiłaś coś złego? - Potrząsnął nią ostrożnie. - Czy dlatego próbujesz uciec, zamiast leżeć w domu, w łóżku?
Nagle poczuł, że dziewczynka uderzyła go w ramię.
- Moja mamusia to najlepsza mamusia na świecie! - krzyknęła.
- Wiem. - Billy Ray złapał małą za rękę. - Ale trudno powiedzieć, żeby wychowała prawdziwą damę z Południa.
Nagle Carolina wybuchnęła płaczem. Billy Ray zdawał sobie sprawę, że nie są to łzy na pokaz, wyczułby, gdyby udawała. Zrozumiał, że mimo upływu lat, wciąż dobrze zna tę kobietę, wciąż zna Carolinę Waverly, mimo że ta nazywa się teraz Grayson. Dawno temu przestał jej wierzyć, ale zna ją wciąż doskonale.
I oto znowu pojawiła się w jego życiu.
Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie tę myśl. Nie chciał tego. Pogodził się już ze swoim życiem w Moss Bend, ze swoją samotnością i straconymi złudzeniami. Dziś skończył trzydzieści lat i niepotrzebna mu była kolejna przygoda z Caroliną Waverly Grayson.
Mimo to przytulił do siebie płaczącą kobietę.
- Daj spokój - szepnął. - Powiedz mi, co mam zrobić.
- Napraw samochód. Błagam cię. Muszę się stąd wydostać.
- Nie mogę tego zrobić, skarbie. Nie będziesz w stanie prowadzić. Musisz myśleć o swojej córeczce... - Kiedy to mówił, z samochodu rozległ się płacz małego dziecka. - O obu swoich dzieciach - dodał.
- Kiciu... ?
- Zaraz go wezmę - powiedziała natychmiast dziewczynka.
- Nie mogę wrócić... - Caroliną znów zwróciła się do Billy'ego. Po jej twarzy łzy płynęły teraz strumieniami. - Nie mogę, Billy Ray, zrozum...
Kicia otworzyła drzwi od samochodu i w chwilę później położyła wrzeszczącego i potarganego malucha na ziemi.
Cholera, pomyślał Billy, sytuacja nie wygląda najciekawiej. Miał przed sobą zrozpaczoną kobietę i jej małą córkę, która najchętniej stłukłaby go na kwaśne jabłko. Do tego dochodził jeszcze wyjący chłopczyk.
- Mogę cię gdzieś zawieźć? - zapytał.
- Sędzia...
Wiedział, co chciała powiedzieć. Gdyby sędzia miał ich szukać, z pewnością zacząłby od przyjaciół Caroliny. Billy Ray miał przed sobą dwa wyjścia: albo nie zważając na jej protesty, odwieźć ją do Graysonów, albo zabrać ją do siebie.
- Powiedz tylko, że nie zrobiłaś niczego, co mogłoby ściągnąć na nas kłopoty - powiedział tak cicho, że nikt poza nią nie mógł tego usłyszeć.
Popatrzyła na niego niepewnie. Dzieliły ich tylko centymetry. Przez chwilę Billy miał wrażenie, że jego serce przestało bić.
- To nieważne, czy coś zrobiłam - odetchnęła głęboko. - Jeśli mi pomożesz, on na pewno będzie cię ścigał...
- Sędzia?
Niemal niezauważalnie skinęła głową.
- A czy zrobiłaś coś złego, Carolino?
- Czy to źle, że chcę wychowywać własne dzieci? Nie miał pojęcia, co zaszło, ale zdawał sobie sprawę, że w tej chwili i tak nie dowie się niczego więcej. Musiał dokonać wyboru, i to natychmiast. Wiedział, że jeśli pomoże Carolinie, wraz z nią sprzeciwi się najpotężniejszemu człowiekowi w okręgu, człowiekowi, który bez trudu mógłby go zniszczyć.
- Pomóż mi, Billy Ray, proszę...
Nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę nie ma żadnego wyboru. Przecież był Billym Rayem Wainwrightem, człowiekiem urodzonym po to, by walczyć z wiatrakami.
Otarł palcem łzę z policzka Caroliny. Jej skóra była zbyt rozgrzana i o wiele za delikatna.
- Teraz pojedziemy do mnie, moim samochodem - wyjaśnił jej spokojnie. - Zadzwonię do Joela, żeby jeszcze dzisiaj podjechał do mnie twoim wozem. Ukryjemy go w szopie do czasu, aż wyzdrowiejesz. Dopiero wtedy zdecydujesz, co robić.
- Nie mam jak ci się odwdzięczyć - szepnęła. - Nic nie mam. Jestem niczym. Już nie...
- Nie musisz o tym myśleć. - Odwrócił się i poszukał wzrokiem Kici. Dziewczynka uspokajała brata. - Kiciu - odezwał się łagodnie - popilnuj mamy, a ja pójdę po samochód.
- Nie zadzwonisz po gliny, prawda?
- Widzę, że oglądasz za dużo telewizji. - Uśmiechnął się, a potem pomógł Carolinie usiąść i oparł ją wygodnie o drzwi BMW.
- Proszę, Billy Ray... - Dotknęła go, gdy odchodził. - Nie mów nikomu. Jeśli to zrobisz, stracę dzieci. Proszę...
Pokiwał głową, po czym ruszył wzdłuż dróżki.
ROZDZIAŁ 2
W warsztacie Billy Ray snuł wprawdzie rozważania o życiu Caroliny, ale nie wnikał w szczegóły. Teraz, gdy jechał do domu wraz z nią i jej dziećmi, miał wreszcie czas, by zastanowić się dokładniej nad całą tą historią.
Po śmierci Champa w miasteczku zaczęły krążyć plotki, a czas tylko zwiększył ich liczbę. Wszyscy wiedzieli, że podczas wypadku to Carolina siedziała za kierownicą, wszyscy również byli przekonani, że kobieta nie stanęła przed sądem tylko z uwagi na funkcję piastowaną przez jej teścia.
Tuż po wypadku Billy Ray wypytywał Douga o szczegóły, ale ten w nietypowy dla siebie sposób milczał. Billy Ray mógł się jedynie domyślać, podobnie jak pozostali, czy to rodzina Graysonów nalegała, aby szeryf nie ujawniał tego, co odkrył w śledztwie. Tak czy inaczej, po kraksie popularność Caroliny w miasteczku gwałtownie spadła. Wielu ludzi uważało, że piła w noc wypadku, a jeszcze więcej, że była kompletnie pijana.
Za to Champa mieszkańcy Moss Bend uwielbiali, toteż jego utrata stanowiła dla lokalnej społeczności poważny cios. Ten młody człowiek uosabiał cnoty Południa we wzorcowy sposób. Wykształcony, rycerski i dobry we wszystkim, czego się tknął, Champion Collier Grayson był powszechnie akceptowany i podziwiany. Podbił nawet serca tych, którzy uważali, że nadszedł czas, aby rodzina Graysonów przestała mieszać się do polityki i pociągać za wszystkie możliwe sznurki.
Billy Ray sam nie wiedział, w co wierzyć, ale z pewnością miał powody, by zachować ostrożność. Mimo to pozwolił dziś, aby uczucia nastolatka wzięły górę nad rozsądkiem dojrzałego mężczyzny. Bez żadnych powodów sprzymierzył się z Caroliną. Wiedział jedynie, że miała wysoką gorączkę i że mimo to usiłowała uciec z dwójką dzieci z miasteczka. Czy już samo to nie świadczyło w jakiś sposób o jej stanie psychicznym?
- Billy, nie wiem, jak ci dziękować...
Powiedziała to cicho, jak gdyby głośne mówienie sprawiało jej trudność. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Narastało w nim mnóstwo wątpliwości i gdyby nie dwójka małych dzieci z tyłu, z pewnością przycisnąłby pedał gazu, by oddalić lęki.
- Nie mogę uwierzyć, że cię w to wplątałam. - Caroliną oparła głowę o fotel. Miała otwarte oczy, lecz nie patrzyła na Billy'ego. Wpatrywała się w słabo oświetlone śródmieście Moss Bend.
Billy Ray także patrzył przed siebie. Wybrał najkrótszą drogę do domu, gdyż chciał jak najprędzej zadzwonić do Joela. Liczył na to, że zanim przyjdzie człowiek od Douga i syn Cala na noc, dziadek zgodzi się pojechać do warsztatu, by uruchomić samochód Caroliny i przyprowadzić go we wskazane miejsce. Wiedział, że minie trochę czasu, zanim zdoła obudzić Joela i przekonać go, aby im pomógł, dlatego spieszył się i niecierpliwił.
Centrum miasteczka było niemal puste. W oknach większości sklepów paliły się jedynie słabe jarzeniówki. Zazwyczaj wszystko tu zamykano o ósmej wieczorem.
- Co ci właściwie jest? - zapytał Billy, nie patrząc na pasażerkę. - Tylko nie mów, że to przeziębienie - zastrzegł, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Carolina zawahała się, po czym westchnęła głęboko i odparła:
- Mam zapalenie płuc.
- Co takiego? - Omal nie stracił panowania nad kierownicą.
- Biorę antybiotyki. Mam je przy sobie, mogę wziąć w każdym miejscu. Nie jestem aż tak chora, żeby iść do szpitala. Naprawdę...
- Wybrałaś dobrą porę na ucieczkę.
- Wiem, że to wygląda tak, jakbym zwariowała. - Zaczęła kasłać i przez dłuższą chwilę nie była w stanie złapać oddechu.
- I owszem - powiedział Billy, gdy w końcu kaszel umilkł.
- Nie miałam wyjścia. To był jedyny moment... Chociaż raz nikt mnie nie pilnował. Byłam chora, mój samochód trafił do warsztatu...
- Zaplanowałaś wcześniej to wszystko?
- Poprosiłam Gabe'a, żeby go odprowadził. Powiedziałam, że nie będę jeździć, skoro jestem chora.
Billy Ray zerknął na nią z ukosa. Uświadomił sobie, że Carolina starannie przemyślała swoją ucieczkę, a to dodało mu pewności, że słusznie postąpił, decydując się na pomoc. Nie miał do czynienia z rozchwianą emocjonalnie kobietą, która nie wie, czego chce i co robi. Mimo choroby Carolina logicznie i konsekwentnie przygotowała swój plan, a teraz usiłowała go zrealizować. Wiedział, że miała ku temu powody - przecież ją znał...
- Zanim Gabe zabrał samochód, włożyłam do bagażnika trochę rzeczy - tłumaczyła. - Zapakowałam je w worki, żeby w razie czego myśleli, że wiozę je do schroniska dla kobiet.
- A wiec od dawna chciałaś uciec?
- Tak.
Teraz wyjechali już poza centrum. Na ulicach na szczęście nikogo nie było. Na wszelki wypadek Billy Ray ominął budynek, w którym mieścił się otwarty wieczorami bar. Mimo upału nie otworzył też przyciemnionych szyb, by nikt nie mógł dostrzec, kim jest pasażer na fotelu obok kierowcy.
- Wciąż mieszkasz tam gdzie kiedyś, prawda? - CaroIina poruszyła się w fotelu.
- Zgadza się.
Od wielu pokoleń jego przodkowie byli właścicielami pięćdziesięciu akrów ziemi przy Hitchcock Road, na południe od miasteczka. Średnio im się tam wiodło. Wainwrightowie z River County nigdy nie byli bogaci, ale jakoś utrzymywali się z tej piaszczystej gleby, uprawiając soję, kukurydzę i lucernę. Obecnie ziemią zajmował się sąsiad Billy'ego Raya, który także wypasał na niej swoje bydło. Billy wiedział, że pewnego dnia, gdy Moss Bend się rozrośnie, ten grunt będzie wart spore pieniądze. Na razie jego jedynym bogactwem była miłość ludzi z klanu Wainwrightów.
- Zawsze podobał mi się ten dom - Carolina próbowała podtrzymać rozmowę.
Zdziwiło go to zdanie. Zastanawiał się, czy powiedziała tak, żeby mu sprawić przyjemność, czy rzeczywiście gustowała w prostych wiejskich domkach o szerokich, ocienionych starymi dębami werandach.
- Lubiłam wasz ogród - dodała. - Kiedy byłam mała, moja mama powtarzała, że tak musi wyglądać prawdziwy Eden.
To ojciec Billy'ego Raya był twórcą tego ogrodu. Lubił go pielęgnować, wciąż wprowadzał kolejne upiększenia i modyfikacje. Powtarzał często, że jego powołaniem nie jest praca w kancelarii, ale na ziemi, wśród roślin. Niestety, po jego śmierci, wspaniały, kolorowy ogród zmarniał.
- Teraz by ci się nie spodobał - powiedział Billy.
- Wiem. Zarósł chwastami. Przejeżdżałam tamtędy niedawno.
Znowu się zdziwił. Hitchcock Road było wiejską dróżką, wylaną asfaltem dopiero przed dziesięcioma laty. Właściwie droga ta prowadziła donikąd - co było doskonałym obrazem życia ostatnich pokoleń Wainwrightów.
- Jeśli spodziewałaś się rajskiego ogrodu, musiałaś się rozczarować - uśmiechnął się smutno.
- Nie. Lubię dziko rosnące rośliny. Lubię wolność. Spojrzał na nią przelotnie. Nigdy nie myślał o ogrodzie w ten sposób, ale teraz doszedł do wniosku, że mógłby przyznać jej rację. Podobało mu się przecież, że w zdziczałych ogrodowych drzewach wiją gniazda ptaki, znajdując bezpieczne schronienie w gąszczu nie przycinanych gałęzi; że pod krzewami gromadzą się kolonie królików, a wiewiórki toczą nieustające boje z szopami-praczami. Czasami, tuż przed świtem, do ogrodu zaglądały nawet jelenie. Billy Ray nie miał serca, żeby przeganiać wszystkie te zwierzęta i w miejsce naturalnego bałaganu wprowadzać sztuczny porządek.
- On nas znajdzie, wiesz przecież. - Carolina oderwała wzrok od drogi i popatrzyła na niego z wyzwaniem.
- Sędzia?
- Mamy szansę uciec, jeśli uda nam się wydostać z miasta.
- Spróbujemy.
Potrząsnęła głową i zasłoniła twarz dłońmi.
- Boże... Nie powinnam była ci pozwolić...
- Daj spokój - przerwał jej ostro. - Czy miałem cię zostawić? Albo pozwolić ci jechać dokądkolwiek w tym stanie? A gdybyś zemdlała za kierownicą? Masz dwoje dzieci.
- Nigdy w życiu nie zemdlałam - odparła i znowu zaczęła kaszleć.
Billy poczekał, aż jej przejdzie, nim ponownie zabrał głos.
- Mam wrażenie, że to nie jest jedyna rzecz, której nie przemyślałaś - powiedział. - Czy naprawdę chciałaś uciec niezauważona swoim srebrnym BMW?
- Nie miałam wyboru. Mam tylko taki samochód...
- Tylko taki! - Billy roześmiał się mimo woli.
- Czy myślisz, że chciałam go mieć? - Powiedziała szybko, łamiącym się głosem. - To on... on go wybrał. Chciał, żebym pamiętała, za każdym razem, gdy spojrzę na to auto... Chce, żebym pamiętała, zawsze...
Billy Ray zacisnął ręce na kierownicy. Nigdy nie był wielbicielem sędziego Whittiera Graysona. Ten człowiek przypominał mu o dawnych czasach, kiedy to potężni arystokraci z Południa żelazną ręką rządzili okolicą. Choć bowiem w ostatnich dziesięcioleciach wiele się na Południu zmieniło, sędzia Grayson nadal uważał, że River County należy do niego. Zapewne chciał, by jego syn był podobny i myślał podobnie.
Tyle że ów syn zginął w samochodzie prowadzonym przez Carolinę.
- Chciałam pojechać do Atlanty - odezwała się po chwili. - Miałam sprzedać BMW i kupić jakiś używany wóz. Chcieliśmy się stąd wynieść.
- Zostawiłabyś po sobie ślady.
- Nie. Wiem... jak zachować ostrożność.
- Czyżby? - To pytanie zawisło w powietrzu. Pewnego wieczoru w grudniu ubiegłego roku najwyraźniej nie była wystarczająco ostrożna.
W jej oczach pojawiła się uraza. Carolina odwróciła głowę.
- Przyszłość moich dzieci zależy od tego, czy będę ryzykować - powiedziała i znów zaczęła kasłać.
Do licha, powinien jak najszybciej zawieźć ją do domu. Dopóki ta kobieta nie poczuje się lepiej, nie powinien jej męczyć kolejnymi pytaniami.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Nawet gdy wjechali już w Hitchcock Road, Carolina nie odezwała się ani słowem. Dopiero kiedy przejechali jeszcze około kilometra i skręcili w dróżkę wiodącą na farmę, popatrzyła na niego i powiedziała:
- Jestem teraz zdana na twoją łaskę. Jeśli pozwolisz mi tu odpocząć, dopóki nie poczuję się lepiej, odjadę, jak tylko...
- Posłuchaj - przerwał jej gwałtownie - jutro rano każdy gliniarz w tym okręgu będzie cię szukać. Cała północna Floryda dowie się o zaginięciu Caroliny Grayson! Musisz wymyślić jakiś nowy plan. Teraz jednak jesteś zbyt chora, żeby o tym myśleć. Wymyślimy coś, jak tylko poczujesz się lepiej.
Popatrzyła na niego spłoszonym wzrokiem, wzrokiem zwierzęcia złapanego w pułapkę. Jeszcze nie zrezygnowała z próby jak najszybszego podjęcia ucieczki, była już jednak coraz bliższa kapitulacji.
Zamiast w szopie, zaparkował przed domem. W szopie zamierzał umieścić BMW.
- Dziś była u mnie Hattie - powiedział. - Przynajmniej w domu jest czysto. Zmieniła pościel...
- Hattie McFerguson?
- Znasz ją?
- Dla mnie też sprzątała. Jest najlepsza.
- W zeszłym roku broniłem jej syna - wyjaśnił. - Zapłacił mi za to, ale z jakichś powodów Hattie uważa, że i ona jest mi coś winna. Przychodzi tu co czwartek, sprząta i robi pranie.
- Hattie była... - Carolina umilkła nagle i potrząsnęła głową.
- Co?
- Była jedną z niewielu osób, które we mnie wierzyły.
- Więc masz doskonałe referencje.
- Uważasz, że Carolina Grayson potrzebuje referencji? - Zażartowała smutno. - Czyżby do tego doszło?
Myślał o tych słowach, kiedy wyszedł z auta, by otworzyć drzwi po jej stronie. Kiedy to zrobił, zobaczył, że Kicia już się obudziła i rozgląda się sennie wokół siebie, a Chris znowu zaczyna płakać.
- Chodźcie, maluchy. - Im także otworzył drzwi, wpuszczając do środka chłodne wieczorne powietrze. - W domu mam prawdziwe łóżka.
Carolina pozwoliła mu wyciągnąć dzieci na zewnątrz, po czym wysiadła powoli i stanęła niepewnie, opierając się o dach samochodu. W księżycowym świetle jej twarz wyglądała wyjątkowo blado. Billy Ray ujął ją pod rękę.
- Oprzyj się o mnie - powiedział. - W domu napijesz się czegoś chłodnego i weźmiesz aspirynę. - Popatrzył na Kicię. - Dasz sobie radę?
- Pomogę mamusi.
- Świetnie. Weź ją za rękę z drugiej strony.
Mała uznała, że tym razem nie ma przeciwko czemu zaprotestować, i posłusznie spełniła jego polecenie.
- Kiedy to się skończy, nigdy już nie poproszę nikogo o przysługę - westchnęła Carolina.
Billy Ray nie miał pojęcia, czego się po niej spodziewać. Nawet nie udawał, że rozumie tę kobietę. Nie był też pewien, czy kiedykolwiek ją rozumiał. Jednakże ta jej złość na własną bezradność go pocieszała. Może i przed wypadkiem, w którym zginął jej mąż, Carolina była rozpieszczana przez życie, ale przynajmniej w tej chwili pragnęła sama o siebie zadbać.
Szybko otworzył zamki i popchnął drzwi. W domu pachniało cytryną i sosnowym środkiem do czyszczenia mebli. Na stoliku w rogu paliła się lampka. Światło najwyraźniej pozostawiła Hattie, która cierpiała na samą myśl o tym, że Billy Ray wraca co wieczór do pustego, ciemnego domu. Najprawdopodobniej zostawiła też placek w lodówce, a być może także kolację do odgrzania w kuchence mikrofalowej.
Dziś wieczorem będzie się musiał nią podzielić.
- Na razie ułożę cię na sofie - powiedział, po czym zaprowadził Carolinę z dziećmi do pokoju gościnnego. Pokój był niewielki, zastawiony sprzętami wybranymi jeszcze przez dziadków Billy'ego Raya. Jakoś nie miał serca wyrzucić starego, wypchanego końskim włosiem fotela ani też pozbyć się zdezelowanego pianina. To były skarby jego babci, Edny. Gdy Joel nie znalazł dla nich miejsca w swoim nowym mieszkaniu w mieście, Billy Ray obiecał mu, że zostaną na swoim miejscu.
Granatowa sofa obita aksamitem była jedynym sprzętem z lat dziewięćdziesiątych. Billy. Ray dostał ją od wdzięcznego klienta, którego oskarżono o prowadzenie agencji towarzyskiej w jednej z bocznych uliczek miasta. Billy nie chciał wnikać, co właściwie działo się na tym meblu - w końcu była to przyzwoita, solidna sofa.
Teraz posadził na niej Carolinę i oparł ją wygodnie o poduszki. Kicia usadowiła się obok matki, a Chris zaczął wciskać się w środek.
- Ma mokro - powiedział Billy Ray. - Mam nadzieję, że pieluchy nie zostały w twoim aucie.
Carolina otworzyła dużą torbę i zaczęła wyciągać jej zawartość.
- Mam tu tylko jedną - westchnęła. - Zaraz go przewinę.
- Odpoczywaj - przytrzymał jej rękę - już kiedyś to robiłem. Najpierw jednak zadzwonię do Joela. Kiciu, pójdziesz ze mną? Dam ci dla mamy coś do picia i aspirynę.
Kicia popatrzyła na Billy Raya, po czym przeniosła wzrok na matkę, jak gdyby chciała uzyskać jej akceptację.
- Widzę, że naprawdę nie ufasz obcym - uśmiechnął się do niej Billy, a Carolina dodała:
- Idź z nim, śmiało.
- Mama lubi sok - odezwała się praktycznym tonem Kicia. - Ale nie jabłkowy.
- Będę pamiętał.
Carolina zamknęła oczy. Była zmęczona i coraz bardziej blada. Billy Ray ruszył w głąb domu z wrzeszczącym maluchem pod pachą. Nie patrzył na chłopca w obawie, że jeśli zacznie przyglądać mu się zbyt uważnie, dostrzeże w jego rysach zbyt duże podobieństwo do Champa Graysona.
- Czy on już umie mówić? - spytał Kicię.
- Nie za bardzo. Na razie wszyscy mówią za niego.
- Łącznie z tobą.
- Nie. Mama mi nie pozwala.
- Nazywa się Chris?
- Christopher Collier Grayson.
- Tak oficjalnie? Ty jesteś Catherine Waverly Grayson, ale mama nazywa cię Kicią.
- Jak będę starsza, zostanę Kotką.
- Jasne. To ma sens.
- Czy mieszka tu ktoś jeszcze? - Kicia rozejrzała się wokół siebie.
- Nie. Tylko ja.
- A gdzie jest twoja rodzina?
- Mam tylko dziadka, przeniósł się do miasta.
- A twoje dzieci?
- Nie mam dzieci.
- Dlaczego? Nie lubisz ich? - zapytała podejrzliwie.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Zanim dobrnęli do kuchni, przeszli przez kilka pokoi i długi korytarz. Przodkowie Billy'ego Raya nie grzeszyli chyba wyobraźnią, skoro zgodzili się na tak niepraktyczny projekt rodzinnej rezydencji. Billy lubił jednak rozkład swojego domu, choć zdawał sobie sprawę z tego, że pierwszy lepszy architekt nie zostawiłby na nim suchej nitki.
Z całego domu Billy najbardziej lubił kuchnię. W domu nie było jadalni, więc Billy właśnie tutaj jadał posiłki, czasami tylko przenosił się do dobudówki, szerokiej i długiej, z oknami wychodzącymi na pola ciągnące się za domem. Czasami wyobrażał sobie kobiety z kolejnych pokoleń Wainwrightów, jak stoją w oknie i w oczekiwaniu na powrót swoich mężczyzn pieką ciasto oraz przygotowują obiad.
Dotarł do lodówki i popatrzył pytająco na Kicię.
- Pomożesz mi teraz?
- W czym? - spytała.
- Postawię Chrisa na podłodze, żeby znaleźć sok dla mamy. Popilnujesz go przez chwilę?
- Nie ma sprawy. Mogę go nawet przewinąć. Domyślał się, że choć Kicia ma zaledwie pięć czy sześć lat, wie, co mówi, i skoro twierdzi, że da radę zająć się bratem, na pewno to potrafi.
- Świetnie - stwierdził. - Mam chyba sok pomarańczowy. Może być?
- Ujdzie.
- A ty? Co ty lubisz?
- Ja też lubię pomarańczowy.
- A Chris? Może się napić?
- Byle nie za dużo.
- Kiciu, czy ty wiesz wszystko?
- Prawie.
Billy Ray otworzył lodówkę i znalazł sok. Odkrył, że obok kryje się również potrawka z kurczaka, świeża sałata i ciasto z porzeczkami. Na cieście leżała koperta z wypisanym imieniem Billy'ego. Najwyraźniej także i Hattie nie zapomniała o jego urodzinach.
Ale na pewno nie miała pojęcia, że urodzinowy wieczór będzie miał taki przebieg.
Carolina wiedziała, że powinna odpocząć, ale wciąż jeszcze rozglądała się po domu Billy'ego Wainwrighta. Właśnie tak wyobrażała sobie to wnętrze - proste i przytulne. Takie, jakie odwiedzają dorosłe już dzieci, aby raz jeszcze powspominać dzieciństwo. To był dom, w którym gość mógł znaleźć schronienie, strawę i kogoś, kto zawsze go wysłucha.
Wiedziała oczywiście, że życie w tym domu wcale nie było sielanką. Tak jak reszta mieszkańców Moss Bend, obserwowała powolne staczanie się Yancy'ego Wainwrighta i zdawała sobie sprawę, co musiał czuć Billy, kiedy patrzył na upadek swego rodziciela. Cóż, Yancy nie był najlepszym ojcem, a matki Billy nie miał wcale. Umarła przy porodzie młodszego syna, który także nie przeżył. Babcia chłopca zmarła niedługo później, więc Billy Ray dorastał w domu pełnym mężczyzn, rządzonym żelazną ręką przez Joela Wainwrighta.
Ale ten dom... Ten dom był tak przytulny i gościnny, że aż prosił się o lepsze czasy. O rodzinę, która by go pokochała, o dzieci, które bawiłyby się na polach i przy strumieniu. W trakcie małżeństwa z Champem Carolina często słyszała, że zaprząta sobie głowę bzdurami, że jest za stara na bajki, i że jej przekonanie, iż można żyć uczciwie, długo i szczęśliwie, czyni z niej nieodpowiednią żonę i matkę. Nie potrafiła jednak pozbyć się starych nawyków i na przekór wszystkiemu marzyła o wspaniałym domu, starając się nie słuchać ciągłych oskarżeń i wygadywań jej teścia.
Poczuła zawrót głowy i zamknęła oczy. Zastanawiała się, jak wysoką ma teraz gorączkę. Choroba ciągnęła się już od paru dni, ale tego ranka Carolina po raz pierwszy obudziła się z normalną temperaturą. Od tak dawna zażywała antybiotyki, że była przekonana, iż najgorsze ma za sobą.
Tak, na pewno wraca do zdrowia, a to, że nagle poczuła się gorzej, to wynik wyczerpania i stresu. Warsztat Joela położony był trzy kilometry od jej domu. Przez cała drogę dźwigała Chrisa i swoją największą torbę. A przecież od wypadku nie pozwalano jej wziąć na ręce własnego synka. Dziś, mimo zapalenia płuc, niosła go przez całą drogę. I poradziła sobie z tym. Mimo wszystkich przeszkód, dała sobie radę i pewnie by uciekła.
Pewnie by uciekła, gdyby nie wpadła wprost w objęcia Billy'ego.
Dobrze, że tak się stało. Dobrze, że to był on. Przez lata małżeństwa często widywała Billy'ego przelotnie, a wówczas wspominała skrycie ich niewinne dorastanie, godziny namiętnych rozmów, kradzione pocałunki. Właściwie odkąd została żoną Champa, Billy stał się dla niej jeszcze bardziej atrakcyjny i pociągający. Teraz już wiedziała, jak to jest dać się uwieść władzy i potędze. I jak niewiele znaczy podziw ludzi, których samemu nie można podziwiać. Przez lata ten odległy, niedostępny Billy Ray stał się dla niej symbolem wszystkiego, z czego zrezygnowała, by poślubić Champa. Cały czas wiedziała jednak, że gdyby Billy niespodziewanie wkroczył w jej życie, szybko mógłby stać się kimś więcej niż symbolem.
- Mamusiu?
Otworzyła oczy i ujrzała obok siebie córkę z plastikowym kubkiem soku pomarańczowego. Ujęła go drżącymi rękami, a Kicia podała jej dwie białe tabletki. Carolina wyjęła je z małej piąstki, przełknęła i szybko popiła.
Kicia przytuliła się do niej, a ona przygarnęła do siebie ciepłe małe ciałko.
- Opowiedz mi o tym domu - zażądała dziewczynka.
- O którym?
- O tym, do którego jedziemy.
Carolina nie miała serca oznajmić córce, że jest zbyt zmęczona na snucie opowieści - Kicia i tak zniosła wiele, była zbyt odpowiedzialna i zbyt dojrzała jak na swój wiek. Zamknęła więc oczy i postanowiła zdobyć się dla dziecka na ten wysiłek.
- W sąsiedztwie będzie dużo dzieci - zaczęła, po czym przerwała, gdyż dopadł ją nowy atak kaszlu. - Będziesz jeździła rowerkiem, wspinała się na drzewa... Na duże drzewa o wielu gałęziach.
- A czy na rowerze będę musiała jeździć w kasku?
- Obawiam się, że tak.
- Szkoda.
- Wieczorem będziemy jadły pizzę, oglądały bajki... I będziesz mogła zaprosić na noc tyle koleżanek, ile będziesz chciała.
- Dziesięć?
- Jeśli zechcesz... A rano dostaniecie...
- Naleśniki z jagodami!
- Właśnie. - Carolina oparła głowę o wezgłowie sofy.
- Do szkoły będziesz jeździła autobusem albo chodziła na piechotę, jeśli nie będzie zbyt daleko. A każdego letniego dnia będziemy chodzili popływać.
- Nad jezioro. Prawdziwe jezioro - przypomniała jej Kicia. - Nie na basen, jak u dziadka, gdzie wolno mi było kąpać się tylko tam, gdzie płytko.
- I urządzimy sobie piknik pod drzewami.
- Mamo, jaka szkoda, że jeszcze nas tam nie ma!
Do oczu Caroliny napłynęły łzy. Mocno zacisnęła powieki.
- Przykro mi, Kiciu - szepnęła. - Chyba nie zdawałam sobie sprawy, że jestem taka chora.
- Ale wciąż uciekamy?
- Pewnie. Próbujemy...
- Tylko że kiepsko nam idzie.
- Nie szkodzi. Prędzej czy później dotrzemy do tego domu - westchnęła ciężko Carolina. - Przysięgam ci, skarbie.
- Carolino?
Na dźwięk głosu Billy'ego otworzyła oczy. Pokój ponownie się zakołysał. Po jej policzkach spływały łzy. Nędzne resztki kobiecej próżności kazały jej zastanowić się nad tym, jak wygląda, zaczerwieniona i zapłakana, ale nie miała dość sił, aby dłużej o tym myśleć.
- Joel zgodził się przyprowadzić twój samochód.
- Dziękuję - wyszeptała.
- Zaprowadzę dzieci na górę i postaram się je położyć. Potem zejdę i pogadamy. Myślisz, że wytrzymasz? - Popatrzył na nią z troską.
Skinęła tylko głową, gdyż nie dowierzała własnemu głosowi.
- Nie mam kołyski - mówił dalej Billy. - Czy Chris może spać na łóżku od ściany, jeśli obok będzie Kicia?
- Nic mu się nie stanie. Kiciu, zgadzasz się, prawda? Kicia zmarszczyła brwi.
- A ty gdzie będziesz? - zapytała.
- W łóżku obok - poinformował ją Billy Kicia nie wydawała się zbyt szczęśliwa, ale posłusznie wyszła za Billym. Była zbyt odpowiedzialna, żeby zaprotestować.
Billy poradził sobie z ułożeniem dzieci do snu zadziwiająco szybko. A może to ona zapadła w krótką drzemkę i dlatego czas minął tak prędko. Kiedy otworzyła oczy, stał już przed nią. Jego twarz wciąż miała ponury wyraz.
- Gdybym mogła coś zrobić... - odezwała się słabym głosem. Czuła się nieco lepiej, jak gdyby leki, które dostała, rozprawiły się z gorączką. W sercu czuła jednak prawdziwą rozpacz.
- Joel nie przyjedzie od razu - westchnął Billy. - Zajmie mu trochę uruchomienie samochodu, a potem będzie musiał jechać okrężną drogą. Wiem, jak kiepsko się czujesz, ale chciałbym dowiedzieć się od ciebie czegoś więcej...
- Czego?
- Wiesz, czego: dlaczego uciekłaś.
Popatrzyła na niego uważnie. Od dwunastu lat nie znaleźli się tak blisko siebie, jak dzisiaj. To był ten sam człowiek, a jednak zupełnie inny. Nie mogła nie porównać go do zmarłego męża...
W młodości Champ był pięknym chłopakiem, lecz gdy zaczął dorastać, zamienił się w niezbyt ciekawego mężczyznę. Utył, gdyż nie potrafił niczego sobie odmówić. Jego chłopięcy uśmiech ustąpił miejsca cynicznemu grymasowi ust, zwłaszcza w ostatnim roku życia.
Billy nigdy nie był piękny. Choć wysoki i szczupły, miał zawsze poważny wyraz twarzy, na której z rzadka gościł uśmiech. A szkoda, bo był to uśmiech naprawdę czarujący. W szkole Billy cieszył się powodzeniem, lecz nigdy nie znajdował się w centrum uwagi. Gdy wymagała tego sytuacja, bez trudu potrafił wtopić się w otoczenie i był prawdziwym mistrzem drugiego planu. Nauczył się wyciągać ojca z aresztu lub unikać kolejnego rodzinnego kryzysu wyłącznie przy pomocy spokojnej logiki, otwartego spojrzenia czy silnego uścisku ręki. Joel starał się chronić Billy'ego przed wybuchami ojcowskiego gniewu, ale i tak chłopak często musiał stawiać im czoło.
Teraz na twarzy Billy'ego widniał rozsądek, dojrzałość, spokój. Z biegiem lat wyprzystojniał, zmężniał, lecz zachował chłopięcy wdzięk. Miał niebieskie oczy i wysunięty podbródek, który świadczył o uporze jego właściciela. Jego usta potrafiły się uśmiechać, ale także mówić prawdę bez ogródek.
Jeśli miała komuś ufać, mogła zaufać jemu.
- Co o mnie słyszałeś? - zapytała cicho. Bała się, że na jej twarzy widać ból. Dobrze wiedziała, co słyszał Billy. Wiedziała, w co wierzyli wszyscy mieszkańcy okręgu, i wiedziała też, dlaczego.
- Podobno byłaś pijana tego wieczoru, kiedy zginął Champ.
- Podobno.
- To tylko plotki?
- Nie mogę im zaprzeczyć. - Zmusiła się, żeby nie odwrócić wzroku pod jego spojrzeniem. - Pamiętam, jak przygotowywałam się do wyjścia na przyjęcie. I nic poza tym.
- Nic?
Pokręciła powoli głową.
- Dowiedziałam się później, że to wcale nie jest dziwne. Miałam poważny wstrząs mózgu. Czasem wytwarza się w świadomości taka blokada, która nie pozwała nam pamiętać.
Bilły usiadł obok niej, zajrzał jej w oczy.
- Czy ty... pijesz? - zapytał z lekkim tylko wahaniem.
- Jedynie towarzysko - odparła szybko i po chwili dodała: - W każdym razie nigdy nie miałam problemów z tego powodu.
Widziała, że jej nie wierzy. Nie mogła go za to winić. Od ojca słyszał zapewne podobne zdania. Czy alkoholicy nie zaprzeczają, że piją za dużo?
- Co to ma wspólnego z twoją dzisiejszą ucieczką?
- Poczekaj - uchyliła się od odpowiedzi. - Czy ktoś ci mówił... że jestem niezrównoważona?
- Niezrównoważona? - Billy ze zdumieniem zmarszczył brwi.
Ona również się zdziwiła. Nie wyglądał na człowieka, który wsłuchiwałby się w plotki, ale Moss Bend było przecież takim małym miasteczkiem, że musiał słyszeć podobne opinie. Gdy sędzia Grayson coś mówił, ludzie powtarzali jego słowa bezkrytycznie.
- Podobno jestem niezrównoważona psychicznie. Podobno nie umiem zająć się własnymi dziećmi - powiedziała i zaraz potem zawładnął nią nowy atak kaszlu. Przez chwilę nie mogła złapać tchu i przepełnił ją strach.
- Spokojnie, Carolino. - Billy ujął jej rękę. - Wszystko w porządku. Staraj się oddychać spokojnie, nie łap gorączkowo powietrza... Jesteś wycieńczona - oznajmił, gdy jej oddech wrócił wreszcie do normalnego rytmu. Wciąż nie wypuszczał jej dłoni.
- Mam prawo być wycieńczona.
- Więc nie będę cię dodatkowo męczyć. To trudny temat. Widzę, że...
- Whittier chce mi odebrać dzieci! - Zawyła niemal udręczonym głosem, który wydobył się jakby z głębi jej serca. - Upatrzył sobie zwłaszcza Chrisa! Jeśli nie będę pasowała do jego układanki, po prostu się mnie pozbędzie! A na to nie mogę pozwolić!
Billy ujął w ręce obie jej dłonie. Dopiero gdy zaczął je rozcierać, Carolina zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo są zimne. Choć cała była rozpalona, jej dłonie przypominały w dotyku lód.
- To jego wnuki, Carolino - powiedział. - Jesteś pewna, że nie robi tego dla ich dobra? Byłaś chora...
- On mnie szantażuje - szepnęła ze wzrokiem wbitym w ich złączone dłonie. - Rozsiewa plotki, które nie mają nic wspólnego z prawdą. Jeśli nie będę robiła tego, co zażąda, uzna mnie za niezdolną do pełnienia obowiązków rodzicielskich i zabierze mi dzieci. Sam mi to powiedział.
- Plotki to plotki. Najpierw musiałby je udowodnić.
- Billy, gdzie ty żyjesz?
- W Moss Bend - uśmiechnął się smutno, a wtedy po raz pierwszy od rozpoczęcia tej rozmowy ujrzała w jego oczach zrozumienie.
- Sędzia może skłamać - powiedziała powoli. - Może podstawić świadków. Nie zawaha się przed niczym. Nigdy się nie waha. Chce swoich wnuków i nic nie może stanąć na jego drodze.
- Wiesz to na pewno czy tylko zgadujesz?
- Ma dokument, który zaświadcza, że to wszystko moja wina. Dlatego musiałam uciec.
Billy nie zapytał o szczegóły. Czekał.
Zastanawiała się, co mu powiedzieć, aż w końcu uznała, że może z nim dzielić tylko prawdę. W jej małżeństwie było już tyle kłamstwa, że wystarczyłoby na całe życie.
- Sędzia ma wyniki mojego badania na zawartość alkoholu we krwi - zaczęła tłumaczyć. - Badanie zostało zrobione tego wieczoru, kiedy zdarzył się wypadek. Wykazało, że naprawdę byłam pijana. - Popatrzyła na niego niepewnie. - Jak mam udowodnić, że to kłamstwo? Nie pamiętam wypadku. Nie pamiętam przyjęcia. Nikt nie przeciwstawi się sędziemu. Wiedzą, czym to grozi, więc przekonują sami siebie, że wierzą w to, co się o mnie mówi. Jedno kłamstwo pociąga za sobą inne. W końcu wszyscy już wiedzą, że tamtego wieczoru byłam pijana, że zabiłam własnego męża, że nie mogę zająć się dziećmi, że mam urojenia i oskarżam ludzi, którzy z całych sił starają się mi pomóc...
Zdawała sobie sprawę z tego, że płacze, ale teraz było jej już wszystko jedno.
- Nawet te łzy świadczą przeciwko mnie - wybuchnęła. - Płaczę, bo chcę coś wymusić. Albo płaczę, bo nie mam nad sobą kontroli. Przecież wiesz, jak to działa. Ucieczka to kolejny dowód na to, że jestem niezrównoważona.
- Carolino...
- Proszę cię tylko o to, żebyś nikomu nie mówił, że tu jestem. - Uniosła ku niemu zapuchnięte oczy. - Błagam cię, Billy! Nawet nie proszę, żebyś mi wierzył. Po prostu postaraj się mi zaufać. Błagam!
Billy zastanawiał się nad jej słowami. Właściwie dlaczego miałby jej wierzyć? Jakie miała dowody?
- Ja i sędzia nie wchodzimy sobie w drogę - powiedział w końcu. - Jednak wierzę ci, że jest zdolny do rzeczy, o których mówisz. Mój ojciec go nienawidził. Nie wiem, dlaczego, ale wiem, że tak było.
- Wciąż jestem tą dziewczyną, którą znałeś. - Carolina położyła dłoń na swej piersi. - Gdzieś tam, głęboko, wciąż nią jestem. Proszę, Billy, uwierz tej dziewczynie, nawet jeśli nie wierzysz w ani jedno słowo, które mówi płacząca przed tobą kobieta.
Billy ostrożnie odgarnął włosy z jej czoła.
- Chcę, żebyś teraz poszła spać - powiedział. - Joel na pewno nikomu nie powie, że tu jesteś. Będziemy działać powoli. Nie bój się, na pewno cię nie zdradzę, Carolino.
On także dotknął swojej piersi i uśmiechnął się lekko. Nie był to jednak wesoły uśmiech.
- Chłopak, którego ty znałaś, też jeszcze chyba tu jest.
ROZDZIAŁ 3
Hattie McFerguson miała wielkie serce. Była kobietą silną i odważną, dlatego też idealnie nadawała się na opiekunkę Caroliny. Zgodziła się na to bez wahania, kiedy tylko Billy Ray zadzwonił do niej następnego ranka.
Ubrana w dżinsy, które weszłyby na tragarza, i w jaskrawożółtą podkoszulkę, pojawiła się jeszcze przed przebudzeniem się Caroliny. Kicia i Chris siedzieli już przy kuchennym stole, próbując z zaciekawieniem płatków śniadaniowych, które zaserwował im Billy.
Kici nie przypadły chyba one do gustu.
- Nie wolno mi jeść płatków z cukrem - orzekła.
- Jeśli uważasz, że są za słodkie, powinnaś spróbować tych. - Billy pchnął w jej stronę inne pudełko. - O smaku czekoladowym i toffi.
Mała popatrzyła uważnie na pudełko, po czym odparła sentencją:
- Ładny uśmiech to ładne zęby.
- Tak mówi twoja mamusia?
- Mój dziadek.
- A, pan sędzia.
Po chwili Kicia włożyła do ust łyżkę pełną płatków.
- Nie wolno mi także mówić podczas jedzenia - wymamrotała.
- Pewnie, bo jeszcze wypadną ci zęby.
Mała zachichotała radośnie, a on dopiero teraz uzmysłowił sobie, że wcześniej nie miał okazji słyszeć jej śmiechu.
- Karmisz dzieciaki tą swoją obrzydliwą mieszanką śniadaniową? - zapytała Hattie, wchodząc energicznie do kuchni.
- Usiłuję - odparł. - Niestety, zbyt dobrze je wychowano, więc kiepsko mi idzie.
- Cześć, Kiciu. - Hattie przeszła przez kuchnię i wzięła dziewczynkę w ramiona. - O, jest i pan Christopher. A gdzie wasza mama?
- Śpi.
Hattie popatrzyła porozumiewawczo na Billy'ego Raya. Miała płaską twarz i złotobrązową skórę, która zdradzała pochodzenie jej przodków. Spod turbanu w afrykański wzorek wyłaniały się niesforne loki, a ręcznie robione turkusowe kolczyki sięgały jej za ramiona.
- Jak się czuje? - zapytała go z troską.
- W nocy kaszlała, ale nad ranem chyba jej przeszło. Wczoraj przemęczyła się zbytnio i padła.
- To do niej podobne.
- Mówiła, że jesteś jej przyjaciółką.
- Och, to zaszczyt - uśmiechnęła się Hattie. - W każdym razie nie miała zbyt wielu przyjaciół. - Spojrzała na niego, potem na dzieci i Billy domyślił się, że inne rewelacje będą musiały zaczekać.
- A teraz nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie jest - powiedział. - Dotrzymasz tajemnicy?
- Nie można pracować w tym miasteczku i nie umieć dotrzymać tajemnicy, Billy Ray. Niektórych dotrzymam na zawsze. Inne tylko do...
- Hattie?
Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi, w których niespodziewanie stanęła Carolina. Billy ruszył ku niej natychmiast, ale powstrzymała go ruchem ręki.
- Czuję się lepiej - powiedziała. - Nie powinieneś był pozwalać, żebym tyle spała.
- W ogóle nie powinnaś wstawać - odparł. - Zamierzałem przynieść ci śniadanie do łóżka. Dziś Hattie zajmie się dziećmi. Ty masz tylko odpoczywać.
Carolina chciała chyba zaprotestować, zrezygnowała jednak i przeniosła wzrok na dzieci.
- Jem płatki - poinformowała mamę Kicia. - Słodzone. Smakują jak cukierki.
- Zdaje się, że będę odpowiedzialny za ich oszpecone uśmiechy. - Billy Ray ujął Carolinę pod ramię i poprowadził ją do krzesła. - Obserwujmy je bacznie. Od cukru mogą dostać wstrząsu insulinowego.
Carolina uśmiechnęła się słabo, a potem usiadła z ulgą i przywitała się z Hattie. Miała na sobie jasnoniebieskie szorty i takąż podkoszulkę, a jej włosy były starannie zaczesane. Mimo to wyglądała na chorą i wyczerpaną.
Tak zazwyczaj wyglądał Yancy na kacu.
- Może trochę soku na początek? - zaproponował Billy Ray.
- Chętnie.
Podszedł do kredensu i wyjął z niego szklankę.
- Co poza tym? - zapytał. - Kawa, herbata?
- Herbata - odpowiedziała stanowczo Hattie, zanim Carolina zdążyła się odezwać. - Z miodem i cytryną. Posłuchaj, Carolino, natychmiast po śniadaniu masz się znaleźć w łóżku. Jeśli nie pójdziesz, sama cię tam zaniosę.
- I tak już za bardzo zawracam głowę Billy'emu.
- Skończyłam! - Kicia wyciągnęła przed siebie pustą miseczkę. - Chris też. Teraz chcę iść na górę.
- Pójdziesz na górę, żeby się wykąpać i przebrać, tak samo jak twój brat - zarządziła Hattie. - Chodźmy, pokażecie mi wasze ubrania.
Po chwili wyprowadziła oba maluchy z kuchni. Carolina odczekała, aż cała trójka zniknie w korytarzu, a potem spojrzała nieśmiało i zapytała:
- Czy ona wie... ?
- Wie.
- A Joel? Sprowadził samochód?
- Jest w szopie. - Billy postawił przed nią szklankę z sokiem. - Zaraz zrobię herbaty.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Zamierzasz zadzwonić do Graysonów?
- Gloria ma o dziesiątej spotkanie zarządu. Nie opuści go, bo gdyby to zrobiła, zaczęto by plotkować. A ona najbardziej w świecie nienawidzi plotek dotyczących swojej rodziny. Na zebranie zawiezie ją jak zawsze gospodyni. Poczekam, aż wyjdą, i zostawię wiadomość na automatycznej sekretarce.
Gloria była teściową Caroliny. Billy Ray nie miał z nią zbyt wiele do czynienia, zawsze jednak wydawała mu się kobietą pozbawioną wszelkich uczuć, dla której liczyły się wyłącznie obowiązki.
- Co powiesz? - zapytał.
- Że musieliśmy wyjechać, że jesteśmy teraz daleko i nic nam nie jest, i że kiedy już się zadomowimy, skontaktujemy się z nimi raz jeszcze.
- Myślisz, że to załatwi sprawę?
- Nie, ale tyle jestem jej winna.
- A sędziemu?
Carolina nie odpowiedziała od razu.
- Po wypadku Gloria pomogła mi, bo tak wypadało - odezwała się ze wzrokiem wbitym w podłogę. - On pomógł wyłącznie po to, by móc mnie kontrolować. - Upiła łyk soku. - Nie oczekuję, że to zrozumiesz. Nie musisz.
- Musiałem powtórzyć Joelowi część tego, co mi powiedziałaś. Wyciągnąłem go z łóżka i kazałem sprowadzić twoje auto. Byłem mu winien jakieś wyjaśnienia.
- Powtórzy to komuś?
Tym razem Billy zamyślił się na dłużej. Przypomniał sobie twarz dziadka, który stał wczoraj w szopie i cierpliwie słuchał jego wyjaśnień. Gdy Billy skończył, Joel bez słowa ruszył do starego, zdezelowanego chevroleta, którym planował wrócić do warsztatu. Zapytany, czy dochowa tajemnicy, odwrócił się, otwierając drzwi auta, i powiedział:
- Twój ojciec wiedział coś o Graysonie. Więcej niż mi powtórzył. Zawsze jednak uważałem, że to sędzia odpowiada za...
Potrząsnął głową i sięgnął za klamkę, jednak Billy nie zamierzał go tak puścić.
- Za co? - zapytał i przytrzymał dziadka za ramię.
- Za to, kim stał się twój ojciec tuż przed śmiercią. Nie powiedział nic więcej. Zdjął dłoń wnuka ze swego ramienia, a potem wsiadł do samochodu i uruchomił silnik.
- Billy? - powtórzyła Carolina zaniepokojonym głosem. - Czy Joel powie sędziemu, że tu jestem?
- Nie powie - zapewnił ją Billy. - Możesz być tego pewna.
Znów zapadła cisza. Carolina westchnęła ciężko i chwilę później zaczęła kasłać. Kiedy doszła wreszcie do siebie, Billy powiedział:
- Możesz tu zostać tak długo, jak będziesz chciała. Hattie zajmie się dziećmi, kiedy ja będę w pracy. Potrzebujesz czasu, żeby wy dobrzeć i zdecydować, co dalej.
- Podjęłam już wszystkie decyzje. I do wczoraj byłam bliska ich realizacji. Teraz jednak jest już za późno. On na pewno kazał obserwować drogi.
- Czy usiłował wcześniej zapewnić sobie prawo do opieki nad dziećmi?
Carolina potrząsnęła głowa.
- Nie musiał, skoro wciąż miał je pod ręką. Kiedy jednak powiedziałam, że nadszedł czas, abym się wyprowadziła, zaprotestował. Powiedział, że jeśli wyprowadzę się, zanim on uzna to za stosowne, zaciągnie mnie do sądu i pozbawi praw rodzicielskich. Dla dobra dzieci.
- Na razie nie ma ku temu żadnych podstaw. Carolina ponownie pokręciła ze smutkiem głową.
- Billy, przecież tu rządzi sędzia i Doug Fletcher. Doug przyczepi się do mnie za cokolwiek. Na przykład za prowadzenie auta w podejrzany sposób. Zawsze coś się znajdzie. Orzekną, że jestem nieodpowiedzialna, zażądają ekspertyzy psychologa, a mają znajomych ekspertów...
- Wiem - przerwał jej. - Nie musisz kończyć. Zdawał sobie sprawę, jak wyglądają sądowe procedury w podobnych przypadkach. Zdawał sobie sprawę, że Doug i Grayson często naginają prawo do swoich celów. Doug nie był zły, jednak zżerała go ambicja i starał się przypochlebić sędziemu na każdym kroku.
- Przyniosę ci tost - zaproponował. - Potem będę musiał pojechać do biura. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, powiedz Hattie, żeby do mnie zadzwoniła. I pamiętaj, nigdzie nie wychodź. Nie próbuj uciekać do Georgii w świetle dnia. Kiedy wrócę, porozmawiamy.
- Pamiętasz rozmowy, które kiedyś prowadziliśmy? Billy sięgnął po bochenek chleba i powoli odkroił z niego dwie kromki. Potem oczyścił toster, chociaż nie było w nim nawet jednego okruszka. Nie spojrzał na Carolinę, dopóki grzanki nie były gotowe.
- Pamiętam. - Oparł się o blat i skrzyżował ręce. - Ty także?
- Tak.
- Dziwne.
- Wtedy po raz ostatni naprawdę z kimś rozmawiałam. - Uśmiechnęła się smutno. - Tęskniłam za tobą... tęskniłam, odkąd przestaliśmy być przyjaciółmi.
- Po tym, jak zdecydowałaś się poślubić Champa - sprecyzował.
Zaręczyła się z Champem w ostatniej klasie liceum i choć wyszła za niego dopiero pod koniec studiów, te zaręczyny odseparowały ją od wszystkich, zwłaszcza od Billy'ego Raya.
- To była najgorsza decyzja w moim życiu - powiedziała. - Wypełnionym samymi złymi decyzjami - dodała, nie podnosząc wzroku znad kubka z herbatą. - Zawsze chciałam ci to powiedzieć.
- Nie byłaś szczęśliwa?
- Pamiętasz tych wszystkich wędrownych kaznodziejów, którzy przyjeżdżali tu latem i rozstawiali swoje namioty? Pamiętasz, jak wrzeszczeli, że piekło jest potworne?
- Pamiętam.
- Ja byłam w piekle, Billy - szepnęła, podnosząc na niego oczy pełne bólu. - I uwierz mi, ci kaznodzieje dobrze wiedzieli, o czym mówią.
Kancelaria Billy'ego Raya składała się z trzech pomieszczeń, usytuowanych w domu na jednej z bocznych uliczek Moss Bend. Był tam sekretariat, biblioteka służąca za salę konferencyjną i gabinet, w którym stało jedynie biurko oraz trzy regały. Front budynku wynajmowała najpopularniejsza kwiaciarnia w miasteczku.
Choć Billy Ray miał prawo do miejsca na parkingu przed biurem i tak najczęściej musiał parkować na ulicy. Dzisiaj było podobnie. Na miejscu należącym do Billy'ego zaparkował jakiś luksusowy cadillac.
Roześmiane dziewczyny w pastelowych sukienkach wpadały do kwiaciarni i z niej wypadały, najczęściej w towarzystwie matek, różniących się od nich jedynie nieco skromniejszym ubiorem. Billy podejrzewał, że Gabriel, właściciel kwiaciarni, znowu zarobi krocie na gościach, szykujących się do jakiegoś ślubu. Gabriel obsługiwał niemal wszystkie ważniejsze imprezy w Moss Bend.
Billy Ray zaparkował niedaleko biura i uśmiechnął się, widząc, jak jedna z dziewcząt, opalona brunetka, mrugnęła do niego okiem, gdy przechodził. Nie miał serca powiedzieć jej, że choć jest zbyt młody na jej ojca, to swobodnie mógłby być jej ukochanym wujaszkiem. Cieszyło go, że nadal jest atrakcyjny dla młodych dziewczyn, ale w jego wieku dojrzałość wydawała mu się bardziej pociągająca.
Na przykład Carolina - nawet chora i zniechęcona, była w jego oczach dużo bardziej pociągająca niż owa ładna brunetka. Jednak Carolina Waverly wzbudzała jego zachwyt już w czasach, gdy po raz pierwszy pojawił się w murach liceum River County i ujrzał ją, jak chichocze w szatni wraz z koleżankami.
Billy Ray i Carolina przez całe życie mieszkali w tym samym okręgu, jednak uczęszczali do różnych podstawówek i gimnazjów. Mimo to tamtego ranka Billy rozpoznał dziewczynę. Mieszkał poza miasteczkiem, ale większość życia spędził w warsztacie Joela albo jeżdżąc od baru do baru w poszukiwaniu Yancy'ego. Wiedział więc, że po zakończeniu kadencji senatora ojciec Caroliny przyjechał tu, by zająć się rodzinnymi interesami w Moss Bend. Mimo że dobiegał sześćdziesiątki, ożenił się z dwudziestopięciolatką i szybko został ojcem - to właśnie z tego związku urodziła się wkrótce Carolina. Billy wiedział też, że dziewczyna mieszka na Old Waverly Lane, co umieszczało ją bardzo wysoko w silnie zhierarchizowanej społeczności tego tak typowego dla Południa miasteczka.
Rozpoznał ją, choć właściwie nigdy wcześniej tak naprawdę jej nie widział. Aż do tej chwili. Carolina podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego. Już wtedy poczuł, że zostanie jej przyjacielem.
I rzeczywiście tak się stało, a w kolejnych latach ich przyjaźń się pogłębiała. Carolina uwielbiała życie towarzyskie, choć nie była płytką, powierzchowną osobą. Na lekcjach to właśnie ona zadawała najbardziej dociekliwe pytania i pisała najbardziej wnikliwe prace. Kiedy trzeba było wykonać którąś z prac wspólnie, zawsze wybierała na partnera Billy'ego. Intelektualnie byli sobie bowiem równi, godzinami mogli siedzieć i dyskutować o rozmaitych sprawach, co zresztą chętnie czynili.
Ich przyjaźń był prawdziwa i szczera. Wzajemnie szukali u siebie pociechy i choć może nie mówili sobie o wszystkim, to z pewnością dzielili się tym, co najważniejsze. Kiedy Carolina nie szła akurat na jakieś przyjęcie albo nie miała żadnych pozaszkolnych zajęć, wspólnie szwendali się po okolicy. Na mocy niepisanej umowy nigdy nie odwiedzali się jednak w swoich domach. Uczyli się w bibliotece lub chodzili na długie spacery przez lasy rosnące nieopodal miasteczka.
Po raz pierwszy pocałował ją pod rozłożystym drzewem, gdy w trakcie jednego z tych spacerów zatrzymali się na chwilę, by odpocząć. Wtedy też Billy po raz pierwszy opowiedział jej o ojcu. Dwa dni wcześniej Yancy trafił do szpitala po tym, jak spadł z mostu nieopodal tawerny. Połamane kości i wstrząs mózgu były dla niego niczym w porównaniu z brakiem whisky.
- Wyjadę z tego miasta, jak tylko skończę liceum - stwierdził. - I nigdy już tu nie wrócę.
Objęła go wtedy w pasie, żeby go jakoś pocieszyć, a on spojrzał na jej jasne włosy do ramion i współczujące zielone oczy i w jednej chwili zrozumiał, że przepadł.
Wiedział, że nie wolno mu kochać Caroliny Waverly. Wiedział też, że nie powinien jej całować. Jednak tamtego popołudnia zrobił jedno i drugie.
Teraz, tuż przed drzwiami biura, usłyszał ostry gwizd, który nagle przerwał jego wspomnienia. Odwrócił się i ujrzał Douga. Ubrany w wyjściowy mundur, szeryf zmierzał przez parking w jego stronę. Pozdrowił po drodze jedną z kobiet wychodzących z kwiaciarni, po czym podszedł do przyjaciela.
- Szukasz, kogo by tu aresztować? - powitał go Billy.
- A co? Chcesz, żebym dał mandat temu kierowcy? - Doug machnął głową w kierunku cadillaca.
- Lepiej nie, założę się, że należy do żony któregoś z sędziów. Poproszę Fran, żeby napisała karteczkę i zatknęła za wycieraczkę. Co i tak pewnie nic nie da.
Billy Ray otworzył drzwi i puścił Douga przodem.
- Cześć, Franny! - Doug przywitał sekretarkę. Fran była niemłodą kobietą o kręconych siwych włosach i głębokich zmarszczkach, okalających wiecznie zmrużone oczy. Nie lubiła większości rzeczy i większości ludzi. Na szczęście lubiła Billy'ego Ray a, - Zgubiłeś tu coś? - mruknęła teraz na widok Douga.
- Daj spokój, Franny. Przecież mnie lubisz - odparł. - Zawsze lubiłaś.
- Tak jak chrzan albo ciepłe piwo.
- Czyżbyś miała ochotę na jedną kolejkę?
- Nie wysilaj się, Doug - odparła Fran z niewzruszoną miną, po czym przeniosła wzrok na Billy'ego. - Spóźniłeś się.
- Przepraszam, coś mnie zatrzymało. Były jakieś telefony?
- Położyłam faks na twoim biurku. Pani Balou prosi, żebyś do niej jak najszybciej zadzwonił. Mówi, że wczoraj wieczorem ktoś był na jej werandzie i zaglądał w okna.
- Dwa, trzy razy w tygodniu chodzimy do niej i to sprawdzamy - jęknął Doug. - Moim zdaniem ta stara marzy o tym, żeby ktoś wreszcie zechciał zajrzeć w jej okno.
- Pytał cię ktoś o zdanie? - Fran wbiła w niego znużony wzrok.
- Doug jest teraz szeryfem - przypomniał jej Billy. - Bądź dla niego miła, bo jeszcze nie da ci karty parkingowej.
- I co z tego? I tak nie umie pilnować, by wszyscy parkowali tam, gdzie powinni.
- Dobra - Doug uznał, że nie uda mu się zmusić sekretarki do choćby cienia uśmiechu - macie tu jakąś kawę?
- Mamy ekspres. I filtry, i wodę. - Fran powróciła do pisania na maszynie. - Jest też cukier.
- Poczekaj, zrobię ci - zaproponował szeryfowi Billy. - Wejdź do mojego pokoju. Zaraz przyjdę... Aha, słodzisz?
Świeżo zaparzona kawa stała w ekspresie w sali konferencyjnej. Billy napełnił dwa kubki i wsypał cukier do porcji Douga.
- Co cię dziś sprowadza? - zapytał przyjaciela, stawiając przed nim parujący kubek. Doskonale wiedział, co powie Doug.
- Byłeś zeszłej nocy w warsztacie, tak jak planowałeś?
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Nie zauważyłeś niczego wyjątkowego?
- Nie. Sprawdziłem teren, potem wróciłem do domu.
- Długo tam byłeś?
- No, trochę... - Zastanawiał się, jak długo jeszcze zdoła unikać mówienia prawdy i jednocześnie nie skłamać. - Wysłałeś tam kogoś o północy?
- Tak, on także niczego nie zauważył.
- A coś się stało?
- Zdaje się, że z parkingu zniknęło jedno auto. Samochód Caroliny Grayson.
- Poważnie?
- Co o tym wiesz, Billy Ray? Twój dziadek niewiele nam powiedział.
Billy upił łyk kawy. Fran zaparzyła prawdziwego szatana, ale teraz rzeczywiście przydał mu się potężny zastrzyk kofeiny.
- Czy ktoś zgłosił kradzież samochodu? - zapytał.
- Sędzia Grayson.
- Dlaczego on?
- Bo Caroliny nie ma. Zniknęła.
- No więc chyba masz odpowiedź. Nie ma Caroliny, nie ma wozu. - Billy Ray wzruszył ramionami. - Nie wydaje mi się, żeby popełniono jakieś przestępstwo.
- Nie kręć, Billy. Wiesz więcej niż chcesz powiedzieć.
- Wiem, kiedy nie powinienem wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą.
Doug wyprostował się i także zaczął pić kawę. Obaj mężczyźni przyjaźnili się długo i znali doskonale. Trudno było liczyć na to, że Doug da się zbyć byle jakim wyjaśnieniem. Billy miał wszakże nadzieję, że właśnie ze względu na tę przyjaźń nie będzie zbytnio naciskał.
- W liceum przyjaźniłeś się z Caroliną. Często się widujecie?
- Wiesz przecież. Przestałem się z nią spotykać, kiedy zaręczyła się z Champem.
- Nigdy za nim nie przepadałeś, prawda?
- Czy ja wiem? Nie obracaliśmy się w tych samych kręgach. Ledwie go znałem.
- Wiesz, Billy, stary Champ nie był zupełnie taki, jak się wszystkim zdawało.
Billy Ray odstawił kubek na stół. Czekał. Doug mógł wydawać się niezbyt bystrym poczciwcem, ale o mieszkańcach Moss Bend wiedział sporo, a jeszcze więcej potrafił się domyślić.
- Tak jak Caroliną - dodał Doug, gdy skończył pić kawę i podobnie jak chwilę wcześniej przyjaciel, postawił kubek na brzegu jego biurka. - Niektórzy wiedzą, jak zrobić dobre wrażenie. Kiedy jednak przyjrzysz im się bliżej...
- To co?
- To jakbyś włożył kij w mrowisko. Z wierzchu niby nic się nie dzieje, ale włóż ten kij, a ściągniesz kłopoty na wszystkich.
- Może przestaniesz robić aluzje i powiesz wprost, o co chodzi? - uśmiechnął się Billy.
- Nie domyślasz się, o co chodzi?
- No dobra, chcesz mnie przed czymś ostrzec? Przed czym?
- Caroliną wpakowała się w kłopoty. Wczoraj w nocy porwała dzieciaki i uciekła. To wnuki starego Graysona...
- Czekaj no, chwilę. Przecież to nie tylko jego wnuki, ale także jej dzieci, prawda? Nie słyszałem o tym, żeby dziadek miał jakieś szczególne prawo do decydowania o tym, gdzie wolno się udać matce jego wnuków i kiedy. A może się mylę?
- Pod warunkiem, że ta matka jest, no... zupełnie sprawna, wiesz, co mam na myśli.
- Nie wiem.
- Nie słyszałeś nic o naszej Carolinie?
- Nie.
- Jest niezrównoważona. Pije. Zapomina o tym, że powinna opiekować się dziećmi. Jest... do diabła, jak brzmi to słowo?... jest paranoiczką. Wyobraża sobie rozmaite rzeczy, że chcą ją skrzywdzić i tak dalej... Sędzia boi się zostawiać z nią dzieciaki, martwi się.
- Jasne, rozumiem. Tylko nie bardzo w to wszystko wierzę. Znałem dobrze Carolinę i...
- Kiedy to było, stary? - Doug wstał i przeciągnął się niedbale. - Piętnaście lat temu? Dziesięć? Ludzie się zmieniają, przyjacielu. Dobrze o tym wiesz. W każdym razie miej oczy szeroko otwarte, dobra? Jeśli coś usłyszysz...
- Jeśli usłyszę coś, co warto powtórzyć, natychmiast do ciebie zadzwonię.
- O właśnie - Doug uchylił lekko ronda kapelusza - o to chodzi.
Billy Ray obserwował, jak jego przyjaciel znika w drzwiach. Był pewien, że szeryf wyczuł jego niepewność i wahanie. Cholera, po co mu wczoraj mówił o tym, że wybiera się do warsztatu? Musi spowiadać się ze wszystkiego, co robi?
Teraz powinien zadzwonić do Caroliny i polecić jej, żeby na resztę dnia ukryła dzieci. Jednego był bowiem pewien - że szeryf na pewno będzie dziś przejeżdżał drogą obok jego domu. I to pewnie nie raz.
Carolina miała się za dobrą matkę. Niestety, przez wszystkie lata jej związku z Champem mąż i teść umniejszali jej starania tak skutecznie, że niewiele pozostało z jej dawnej pewności siebie. Champ niezmiennie oskarżał ją, że jest okropną żoną, aż wreszcie zaczęła mu wierzyć. Teść wciąż podkreślał, że wszystko, co robi Carolina, nie jest godne Graysonów, więc i tę opinię uznała w końcu za swoją.
Nikt jednak nie zdołał jej nigdy wmówić, że źle opiekuje się dziećmi. Była cierpliwa, troskliwa, surowa, kiedy wymagała tego sytuacja, ale zawsze pełna miłości i ciepła. Przez cały czas starała się chronić Kicię i Chrisa przed wpływem osób, które je otaczały, i robiła wszystko, żeby jej rodzinne kłopoty nie odbiły się na maluchach.
Teraz leżała na sofie w pokoju Billy'ego Raya i obserwowała, jak dzieci oglądają na wideo film Disneya. Maluchy były zmęczone, lecz, o dziwo, bardzo spokojne i ciche. Nawet Chris, z reguły nieznośny i hałaśliwy, przestał wreszcie krzyczeć i złagodniał.
- Jak sobie radzisz, Carolino?
Carolina uśmiechnęła się do Hattie, która właśnie skończyła przygotowywać kolację i weszła na górę, by się pożegnać - Jesteście dla mnie tacy dobrzy. Nie wiem, jak wam dziękować.
- Już od dawna nikt nie był dla ciebie dobry, prawda? Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Na szczęście Hattie nie dała jej dojść do głosu.
- Dzwonił Billy - oznajmiła. - Jedzie do domu. Ja muszę już iść. Dasz sobie radę, dopóki nie przyjedzie?
- Oczywiście. Nic mi nie będzie.
Hattie położyła dłoń na jej czole, po czym z zadowoleniem kiwnęła głową.
- Gorączka minęła - powiedziała. - Do zobaczenia jutro. Przyniosę jakieś zabawki dla Chrisa.
- Dziękuję, Hattie. Za wszystko.
Hattie pożegnała się z dziećmi, które były jednak tak pochłonięte tym, co dzieje się na ekranie, że uściskały ją, nie odrywając wzroku od telewizora. Carolina poczuła, że ciążą jej powieki. Zdrzemnęła się wczesnym popołudniem, lecz wciąż była śpiąca. Pomyślała, że tylko na moment zamknie oczy...
Kiedy je otworzyła, stał przed nią Billy Ray. Na jego widok gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca - i natychmiast zaczęła kasłać.
- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem cię przestraszyć.
Uspokoiła się wreszcie i usiadła, a on przycupnął obok niej.
- Nie słyszałam, jak wszedłeś - wyjaśniła.
- Spałaś.
- Chyba tak, ale przecież zawsze czuwam, zawsze nasłuchuję, czy z dziećmi wszystko w porządku.
- Teraz jesteś osłabiona, chora.
- To tylko...
- Wiem - położył dłoń na jej dłoni - zapalenie płuc. Carolina spojrzała szybko na dzieci, lecz te wciąż zapatrzone były w ekran.
- Chyba wszystko robię nie tak jak trzeba - szepnęła, ściskając kurczowo jego dłoń.
- Przesadzasz.
- A gdyby coś stało się Chrisowi?
- Przecież Hattie powiedziała ci, że już jadę, prawda? Wiedziałaś, że zjawię się za parę minut. No i jest jeszcze Kicia - uśmiechnął się, patrząc na odwróconą tyłem główkę dziewczynki. - Gdybyś nie usłyszała Chrisa, już ona by cię obudziła. Przestań się zadręczać. Masz wypoczywać.
Boże, jak miło było słuchać podobnych słów. Zachowanie Billy'ego było tak różne od tego, do czego przyzwyczaili ją Champ i jego ojciec, że aż niewiarygodne. I jeden, i drugi już dawno wytknęliby jej brak zainteresowania dziećmi i nieuwagę.
Zastanawiała się, czy Billy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest czuły i troskliwy. On pewnie uważał, że to naturalne; dla niej było to niczym powiew świeżego powierza w zatęchłym pomieszczeniu, w którym przebywała przez ostatnie lata.
- Podobno Hattie zrobiła kolację. - Puścił jej rękę i wstał z sofy. - Pójdę zobaczyć, co wymyśliła.
Carolina wstała w ślad za nim.
- Kiciu, popilnujesz Chrisa? - poprosiła. - Krzyknij, jeśli będziesz mnie potrzebowała.
Kicia skinęła głową, nie patrząc nawet na matkę.
- Może lepiej poleź, Carolino. - Billy zmarszczył brwi.
- Pomogę ci.
- Nie bądź niemądra.
- Chcę z tobą porozmawiać - uspokoiła go ściszonym głosem. - A jeśli nie chcesz rozmawiać, usiądę i po prostu będę ci się przyglądać.
Poszła za nim do kuchni i usiadła przy stole, który Hattie nakryła już do kolacji.
- Jak dzieci? Były grzeczne? - spytał Billy. - Przykro mi, że cały dzień siedziały w domu.
- Im też było przykro. Hattie zabrała je na trochę do szopy. Najpierw upewniłyśmy się, że nikogo nie ma na drodze. Bawiły się z twoim kotem, tym bez nogi...
- To nie jest mój kot. On tam po prostu mieszka.
- Będzie miał kocięta.
- Cholera. - Billy potrząsnął głową. - A więc to kocica. Pojawiła się jakieś dwa tygodnie temu i została. Żywi się chyba myszami i szczurami. Jest tak duża i brzydka, że z początku myślałem, że to kocur, a nie kotka.
Carolina roześmiała się, tym razem szczerze.
- Przyznaj się, że nie potrafisz tego odróżnić.
- Fakt - Billy podniósł głowę znad lodówki i uśmiechnął się do niej - nie potrafię. Z ludźmi jest łatwiej...
Gdy tak na nią patrzył, poczuła w sercu dotkliwe ukłucie. Zdawało się, że jakaś bolesna, dawno zabliźniona rana odnowiła się i zaczęła krwawić. Uczucie to było tak intensywne, że przez chwilę Carolina nie słyszała słów Billy'ego, nie widziała przekornego błysku w jego oczach, a tylko patrzyła na tę mądrą, rozumiejącą twarz, twarz, którą znała tak dobrze.
- Ona nie żywi się tylko myszami i szczurami - wyjaśniła, wracając do rozmowy. - Hattie daje jej jedzenie, kiedy przychodzi sprzątać.
- Hattie? No proszę. Pewnie już dała jej jakieś imię?
- Hattie nie. Kicia to zrobiła.
- No tak, to ma sens. Mała dziewczynka zwana Kicią nadała imię mojemu kotu. I jak ją nazwała? Mary Sue Watkins?
- Trójnóg.
- Bardzo oryginalnie. Tylko trochę...
- Tak? - Niemal roześmiała się, widząc jego zmarszczone czoło.
- Trochę mało poetycko.
- Kicia potrafi być rzeczowa.
- A jej mama? Też taka jest?
- Nie, ale się stara.
- Zamieniam się w słuch.
Carolina odetchnęła głęboko, spoważniała.
- Posłuchaj, Billy, chcę, żebyś o czymś wiedział - zaczęła. - Nie wiem sama, dlaczego... po prostu chcę.
Wyglądał tak, jakby sam nie był pewien, czy chce się czegoś dowiedzieć, ale nie zaprotestował. Wyciągnął z lodówki sałatkę, po czym nakruszył lodu do szklanek.
- Wiem, jak wyglądało twoje życie z ojcem - powiedziała po chwili. - Ja też przez to przeszłam.
Billy znieruchomiał.
- Co masz na myśli? - zapytał powoli.
- Champ był alkoholikiem... - Przerwała, potrząsnęła głową. - Nie, jeszcze gorzej. On nadużywał narkotyków. Nadużywał zresztą wszystkiego.
Popatrzyła na niego, a on nie spuścił wzroku. W jego spojrzeniu znalazła coś, co pozwoliło jej dokończyć owo wyznanie, na które trudno jej było się zdobyć nawet przed samą sobą:
- On mnie zastraszył i wykorzystywał.
Billy milczał. Widziała, jak drgają mu mięśnie zaciśniętej szczęki.
- Jak długo? - zapytał w końcu.
- Nie umiem powiedzieć, kiedy to się zaczęło. - Zwiesiła głowę i wzruszyła ramionami. - Założę się też, że do końca tego nie zrozumiesz. Sama nadal tego nie rozumiem, choć ostatnio chodziłam do psychologa. Na początku sądziłam, że Champ robi to z miłości do mnie, że chce, żebym była jak najlepsza. Krytykował różne drobiazgi. Usiłowałam się poprawić, żeby był zadowolony. Wtedy wynajdował coś innego.
- Czy to, co robił... - Billy odstawił szklankę, którą trzymał w dłoni, jak gdyby obawiał się, że może ją zgnieść. - Czy to wychodziło poza krytykę?
- Tak. - Odwróciła wzrok. - Wychodziło.
- Więc dlaczego z nim żyłaś? - spytał ostro. - Miałaś przecież dokąd odejść, prawda? Miałaś pieniądze.
- Ciężko mi to wytłumaczyć. Sama dopiero zaczynam to pojmować. Ja... - Popatrzyła na stół, na drewnianą powierzchnię, która widziała już tysiące rodzinnych kolacji, setki rozlanych szklanek mleka. - Wychowano mnie tak, aby inni byli ze mnie zadowoleni. Ojciec miał prawie sześćdziesiąt lat, kiedy się urodziłam. Nie lubił hałasu i kłopotów. Musiałam siedzieć cicho i grzecznie się zachowywać. Matka zawsze była zajęta innymi sprawami. Spędzała ze mną czas tylko wtedy, gdy robiłam dokładnie to, czego chciała.
- Zgoda. Nie zapominaj jednak, że znałem cię w tamtych czasach - przypomniał jej. - Mimo wszystko miałaś swoje pomysły na życie i zdecydowane poglądy. Nie byłaś zahukaną dziewczyną i planowałaś, że zostaniesz kimś.
- Byłam dziewczyną, która szybko zrezygnowała ze swoich marzeń i zrobiła dokładnie to, czego od niej oczekiwano.
Czuła się upokorzona, ledwie wypowiedziała ostatnie słowo. Wstydziła się, a jednak pragnęła mówić dalej, kontynuować tę spowiedź.
- Champ był najlepszą partią w River County - westchnęła. - Nawet nie byłam pewna, czy go pragnę, ale kiedy dał mi do zrozumienia, że mogłabym zostać panią Graysonową, wpadłam po uszy. Nie potrafiłam oprzeć się pokusie.
- Byłaś...
- Byłam młoda - ciągnęła - i głupia. Ale wszyscy mi zazdrościli, bo on był przystojny i bogaty. Traktował mnie jak księżniczkę. Kiedy zgodziłam się za niego wyjść, stał się najważniejszy w moim życiu i bardzo nie chciałam go zawieść. Ilekroć powtarzał, że nie spełniam jego oczekiwań, starałam się jeszcze mocniej. I wierzyłam... wierzyłam, że ma rację.
- Jestem adwokatem - wtrącił się Billy rzeczowym tonem - i wiele razy miałem do czynienia z rozwodami. Uwierz mi, wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Jednak ty mu pozwoliłaś... - Potrząsnął głową, jak gdyby słowa uwięzły mu w gardle.
- Tak, pozwoliłam - przyznała. - Kilka razy dał mi w twarz, choć pobił mnie tylko dwukrotnie. - Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. - Po pierwszym razie odeszłam, ale mnie odnalazł. Obiecywał, że się zmieni. Po śmierci mojego ojca matka przeniosła się do Palm Beach, żeby tam znaleźć kolejnego bogatego męża. Pojechałam do niej, lecz ona wzięła stronę Champa. Mówiłam ci, wolno mi było z nią przebywać jedynie wtedy, kiedy robiłam to, czego chciała. Pod tym względem się nie zmieniła...
- Potrzebowałaś jej pozwolenia, by móc zmienić swoje życie?
To było niemiłe pytanie, ale najzupełniej uzasadnione.
- Nie - odparła Carolina. - Wróciłam do Champa, bo wierzyłam, że naprawdę się zmieni. Wierzyłam również, że jeśli do niego nie wrócę, jeszcze mocniej się uzależni.
- Uznałaś więc, że możesz go ocalić.
- Tak. A zamiast tego go zabiłam.
- To trochę zbyt mocno powiedziane, nie sądzisz?
- Nie wiem. Nie pamiętam. Wiem tylko to, co mi powiedziano później.
- Pamiętasz jednak, że Champ pobił cię dwa razy. Uśmiechnęła się i zażartowała smutno:
- Widzę, że rzeczywiście masz doświadczenia z rozwodami. Pewnie nieźle sobie radzisz na sali sądowej.
Jednak Billy nawet się nie uśmiechnął.
- Dwa razy? - powtórzył swoje pytanie.
- Tak. Kiedy do niego wróciłam, na jakiś czas się poprawiło. Potem znowu zaszłam w ciążę, choć tego nie planowałam. Zabezpieczałam się, ale najwyraźniej nieskutecznie. Kiedy powiedziałam Champowi o ciąży, zaczął ostro pić. Odkryłam też, że regularnie wyjeżdżał z miasteczka, żeby kupić narkotyki. Pewnego wieczoru, niedługo po porodzie, postanowiłam z nim porozmawiać. Nie mogłam tego dłużej znosić, więc zagroziłam mu, że zabiorę dzieci i wyjadę. Wtedy się na mnie rzucił. Popchnął mnie na ścianę tak mocno, że straciłam przytomność. Kicia nie miała jeszcze trzech lat, bardzo się wystraszyła... Kiedy się ocknęłam, nie było ani Champa, ani Kici. Jego rodzice wiedzieli, gdzie ją zabrał, ale nie chcieli mi powiedzieć. Szalałam z niepokoju. W końcu wrócił z nią i oczywiście obiecał, że się poprawi. Jednocześnie ostrzegł mnie, że jeśli kiedykolwiek go opuszczę, znajdzie mnie, zabierze dzieci i już nigdy ich nie zobaczę.
- I dlatego z nim zostałaś?
- Nie wiem. To była mieszanina różnych uczuć. Strach, niechęć do siebie, iskierka nadziei, że Champ rzeczywiście się zmieni, troska o dzieci. Przede wszystkim brakowało mi energii. Byłam bezwolna, słaba, otumaniona. Nie wiedziałam, co robić albo gdzie się udać, żeby chronić siebie i dzieci. Nie miałam do kogo się zwrócić.
- A on wiedział, że nie masz wyjścia.
- Wiedział.
- Sukinsyn.
Spojrzała na niego, po czym przeniosła wzrok na swoje ręce, te ręce, którymi nie potrafiła się obronić.
- Sama mu na to pozwoliłam - powiedziała cicho. Billy podszedł do stołu i stanął na wprost niej.
- Byłaś młoda i bezradna - stwierdził. - Nie miałaś w nikim wsparcia. A z tego, co słyszałem, on wykorzystywał tę twoją bezradność. Przestań się wreszcie obwiniać. Przyjrzyj się temu, co się stało, i wyciągnij wnioski na przyszłość, ale nie trać czasu na rozpamiętywanie, co też by się stało, gdybyś zachowała się inaczej.
- Czasem zastanawiam się, czy wtedy celowo nie wypiłam za dużo.
- Nie wierzę.
- Dlaczego nie? Może planowałam zjechać z drogi i zabić Champa albo samą siebie. Nienawidziłam go. Pod koniec naszego małżeństwa po prostu go nienawidziłam.
- Nic dziwnego.
- Tak, ale czy miałam prawo go zabić? Czy miałam prawo usiąść za kierownicą i wjechać na to drzewo? Mówię ci to, bo wiem, że sam zadasz sobie te pytania. Ukrywasz mnie, pomagasz mi... Być może pomagasz morderczyni.
ROZDZIAŁ 4
- Płuca są chyba czyste, ale z zapaleniem nie ma żartów. Musi pani nadal odpoczywać. Proszę się tylko nie przemęczać. Z tego, co widzę, już pani zdrowieje.
Garth Brodie, młody lekarz, który opłacał zaległe czesne z akademii medycznej, pracując w przychodni publicznej w River County, zdjął stetoskop i zawiesił go na szyi.
- Mówiłam Billy'emu, że już dobrze się czuję. - Carolina poprawiła bluzkę. - Ale on się uparł. Przykro mi, że pana tu ciągnął. Przyjmując tę pracę, pewnie nie spodziewał się pan wyjazdów na wizyty domowe.
- Billy Ray pomógł kilku moim pacjentom dostać rentę inwalidzką, gdy nikt inny nie chciał wziąć ich spraw - odparł Garth. - Już choćby za to jestem mu coś winien.
Carolina domyślała się, że aby go tu ściągnąć, Billy musiał powiedzieć mu, choćby oględnie, o jej sytuacji. Czuła się z tym niezręcznie, ale też była wdzięczna Billy'emu za troskę, a lekarzowi za fatygę. Byle tylko Garth umiał zachować dyskrecję.
- Pewnie Billy powiedział panu, że nikt nie może się dowiedzieć o naszym dzisiejszym spotkaniu? - postanowiła się upewnić.
- Owszem. - Garth zawahał się. - Czy... czy chce pani jeszcze o czymś porozmawiać?
- Dziękuję, nie.
- Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę dać znać. - Skończył pakować torbę lekarską i sięgnął po marynarkę.
- Właściwie - zawahała się - jest coś, o co chciałabym pana zapytać.
- Tak? - Lekarz odłożył marynarkę na bok.
- W grudniu miałam wypadek.
- Słyszałem.
- Przeszłam poważny wstrząs mózgu i nie pamiętam nic, co zdarzyło się tuż przed i podczas wypadku. Czy myśli pan, że kiedykolwiek to sobie przypomnę?
Słuchała uważnie, gdy wyliczał jej powody, dla których nie można dać jednoznacznej odpowiedzi. Nie widział jej karty. Każdy przypadek różni się od innych. Nie wie, jaką zastosowano terapię i jakie podawano jej środki.
- A ma pani przebłyski pamięci? - spytał, widząc jej rozczarowaną minę. - Jakieś okruchy wspomnień?
- Czasem chyba tak. Zanim jednak zdołam im się przyjrzeć, znikają.
- Cóż, to dobry znak. Może nie jest pani jeszcze gotowa, żeby je sobie przypomnieć. Czasami blokujemy traumatyczne wspomnienia, zanim nauczymy się stawić im czoło. Często jednak to zwykła fizjologia. Dlatego nie mogę niczego zagwarantować.
- Można już? - Z drugiej strony drzwi rozległo się nagle głośne pukanie.
- Proszę! - zawołał Garth. - Właśnie skończyliśmy.
- Przesyłka polecona - oznajmił Billy, wchodząc do pokoju z Chrisem w ramionach. Usadził malca na łóżku, tuż obok mamy. - I co z nią, Garth?
- Nie jest źle. Antybiotyki zadziałały. Jest młoda i silna, organizm da sobie radę. Jeśli się o niego zadba - odwrócił się do Caroliny - słyszała pani?
- Witaminy, słońce, leżenie w łóżku i regularne odżywianie - wyrecytowała jednym tchem.
- Szkoda, że wszyscy moi pacjenci nie są tacy zdyscyplinowani - uśmiechnął się Garth. - Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby wypadek, o którym pani wspomniała, osłabił nieco odporność organizmu. Dlatego mogła pani zapaść na zapalenie płuc nawet po zwykłym przeziębieniu. Stres odgrywa dużą rolę w tym, jak dajemy sobie radę z chorobą, powinna więc pani uciekać od zmartwień.
- Pracuję nad tym - uśmiechnęła się do Gartha. Wyraz jego twarzy nieznacznie się zmienił, jak gdyby lekarz po raz pierwszy ujrzał w Carolinie kobietę.
- Życzę powodzenia - powiedział - i zdrowia. Masz coś do mnie, Billy? - Odwrócił się i skinął głową. - Jeśli nie, to do zobaczenia.
- Poczekaj. Odprowadzę cię do wyjścia.
Gdy obaj mężczyźni zniknęli, Chris wdrapał się na kolana Caroliny, a ona położyła się na łóżku z malcem w ramionach. Zachichotała i przewróciła synka na plecy, łaskocząc go tak długo, aż zaczął wić się i śmiać.
- Mamusiu?
Uniosła wzrok i ujrzała, że w drzwiach stoi Kicia.
- Chodź tu, skarbie! - zawołała. - Pomożesz mi załaskotać na śmierć twojego brata.
Gdy powrócił Billy Ray, cała trójka dokazywała wesoło, zanosząc się śmiechem. Carolina nawet nie wiedziała, że ich obserwował, dopóki nie dostrzegła go Kicia.
- Przestań! - Chwyciła nagle matkę za ramię. - No, mówię ci, przestań!
Carolina dostrzegła, że Billy Ray uśmiecha się do nich i odwdzięczyła mu się tym samym.
- Chyba przyłapałeś nas na śmiechu - powiedziała.
- Jestem oburzony. - Dla żartu zmarszczył groźnie czoło. I wtedy Kicia zeskoczyła gwałtownie z łóżka, po czym błyskawicznie wybiegła z pokoju. Chris natomiast zarzucił ramiona na szyję matki i wtulił się w nią z całych sił. Dzieci najwyraźniej były wystraszone.
- Co się stało? - spytał Billy.
- Złapałeś nas na zachowaniu, które nie przystoi Graysonom.
Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.
- Ale...
- Wiem - westchnęła. - Trudno w to uwierzyć, prawda?
- Czy dzieciom nie wolno się śmiać?
- U Graysonów nie. Tam wszystko jest poważne i zgodne z etykietą. Dzieci powinny się zachowywać w taki sam sposób, jak dorośli. Naturalnie, wolno im się śmiać, ale cicho, na boku i w stonowany sposób. Jeśli śmiały się zbyt długo lub zbyt głośno, oskarżano mnie, że prowokuję je i psuję. Jeśli marudziły w nocy albo nie zjadały wszystkiego, co miały na talerzach, to także była moja wina.
Wiedziała, że przemawia przez nią gorycz, ale nie mogła sobie odmówić złośliwości. Billy był za to bardziej zdumiony niż oburzony.
- Z twoich opowieści wynika, że Graysonowie to potwory.
- Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. - Potrząsnęła głową. - Nie są potworami. Niezupełnie.
- Porozmawiam z Kicią - powiedział. - Powiem jej, że w moim domu dziecięcy śmiech jest mile widziany, - Nie rób tego. Niech sama to odkryje. Będzie miała większą niespodziankę. Poza tym teraz i tak nie odpowie ci ani słowem.
Billy wciąż nie mógł wyjść ze zdumienia, więc postanowiła zmienić temat. Mimo wszystko ujawnianie rodzinnych zwyczajów wprawiało ją w zakłopotanie.
- Dlaczego sprowadziłeś Gartha? - zapytała. - Mówiłam ci, że już dobrze się czuję. Nie ufasz mi?
- Nie w kwestii twojego zdrowia. Tak bardzo chcesz poczuć się lepiej, że podejrzewam cię o nadmierny optymizm.
- Szczerze mówiąc, cieszę się, że moja diagnoza się potwierdziła. - Carolina wstała z malcem w ramionach. - Teraz mam na to prawdziwy dowód - Ale wciąż jesteś osłabiona. Nie możesz jeszcze wyjechać. Chyba tego nie planujesz?
- Jeszcze nie. Na pewno jednak jestem wystarczająco zdrowa, żeby nie być darmozjadem. Kiedy byłeś w pracy, przygotowałam kolację.
- Miałaś odpoczywać. To twój pierwszy dzień bez Hattie.
- Uwielbiam gotować. To mnie odpręża. A ty powinieneś po prostu powiedzieć „dziękuję”, a potem „jakie to smaczne!”.
Billy wahał się przez moment.
- Masz rację - powiedział w końcu. - Może po prostu lubię się tobą zajmować?
Przez chwilę Carolina stała nieruchomo. Billy znajdował się tak blisko niej, że mogła go dotknąć. Zmienił już garnitur na zieloną koszulkę i dżinsy, uczesał włosy. Miał piękne włosy, grube, błyszczące i gęste. Niezależnie od tego, co z nimi robił, zawsze opadały mu na czoło. Podobało jej się to, gdyż łagodziło rysy jego twarzy i sprawiało, że wydawał się bardziej przystępny.
Nagle zapragnęła go dotknąć. Pragnienie było tak silne, że tylko ostatkiem sił zdołała się powstrzymać.
- Chciałabym, żebyś traktował mnie inaczej - odezwała się zamiast tego. - Nie jak kogoś, kim musisz się zajmować, ale kogoś, kto potrafi sam dać sobie radę. Wiem, że dotychczas było inaczej, ale teraz...
- Carolino...
To on ją dotknął. Delikatnie musnął palcami jej ramię, zaraz jednak cofnął dłoń i dokończył:
- Zajmowanie się tobą i obserwowanie, jak zdrowiejesz, sprawiało mi przyjemność. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Dobrze, że znów nimi jesteśmy.
- Jesteśmy? Mimo wszystkiego, co było? Mimo kłopotów, jakie ci sprawiłam?
- Kłopoty, które mi sprawiłaś, to nic w porównaniu z tym, przez co sama przeszłaś. - Delikatnie pogłaskał ją po policzku. - Przestań wreszcie się zamartwiać.
Miała ochotę zamknąć oczy, pozwolić opaść powiekom i rozkoszować się cudownym dotykiem jego dłoni. A potem wtulić się w jego ciepły tors i słuchać, jak bije jego serce. Dobre serce.
W sercu tym jednak nie było dla niej miejsca. Już nie. Nauczona przez Graysonów, jak kontrolować własne uczucia, Carolina powściągnęła tęsknotę, zdławiła w sobie żal i zdusiła czułość.
- Pójdę przygotować kolację - powiedziała i odwróciła wzrok.
- Tak. - Billy odsunął się szybko. - Pomogę ci, jeśli chcesz - zaproponował.
- Chcę - odparła, po czym wyszła szybko z pokoju.
Na dole posadziła Chrisa w rogu kuchni i dała mu zabawki, które przyniosła Hattie. Kicia rysowała coś w pokoju gościnnym. Było to jedno z nielicznych zajęć, za które chwalono ją w domu Graysonów. Carolina nie spodziewała się, żeby potrwało to zbyt długo - Kicia należała do żywych i gadatliwych dzieci - jednak nie zachęcała córeczki, aby przyłączyła się do nich. Kicia musiała sama odkryć, że w domu Billy'ego Raya Wainwrighta wolno jej być sobą.
- Co mam robić? - spytał Billy, gdy Carolina zaczęła wyjmować z lodówki talerze.
- Dodaj sos do sałatki. Zostaw tylko małą porcję bez sosu dla Kici.
- Może być sos włoski?
- Doskonale.
- Lubisz to samo co ja!
- Każdy lubi sos włoski.
- Z wyjątkiem Kici.
- Och, tak. Wiesz co? - odezwała się po chwili, wkładając zamarynowane mięso do piekarnika. - Przydałoby się czerwone wino. Masz jakieś?
Cisza, która nastąpiła po tym pytaniu, początkowo jej nie zaniepokoiła. Carolina uznała, że Billy zastanawia się po prostu nad odpowiedzią. Gdy jednak milczał zbyt długo, odwróciła się ku niemu, żeby sprawdzić, czy w ogóle ją usłyszał.
Usłyszał. Przyglądał się jej z zatroskanym wyrazem twarzy, a ona nie rozumiała, co wywołało w nim taką reakcję. Dopiero po chwili się domyśliła.
- Myślałam, że już to sobie wyjaśniliśmy - odezwała się rozdrażnionym głosem.
- Ja... niezbyt dużo piję - odpowiedział jej, wyraźnie zakłopotany. - Nie trzymam w domu alkoholu. Najwyżej piwo, ale piję je tylko w towarzystwie.
- Billy, chciałam wina do duszonego mięsa. Nie zamierzałam wychlać sama całej butelki. - Czuła, jak jej twarz wykrzywia złośliwy grymas, więc zmusiła się do rozluźnienia mięśni. Billy wiedział o niej jedynie to, co mu powiedziano. Nie mogła oczekiwać, że uwierzy wyłącznie w jej słowa, nie mając cienia dowodu.
- Przepraszam - powiedział tylko.
- Dla twojej wiadomości: rzadko pijam wino - wycedziła. - Boli mnie od niego głowa. Piwa nie piję nigdy, bo nie odpowiada mi jego smak. Najbardziej lubię gin z tomkiem, dużo toniku, mało ginu. Wypijam najwyżej dwa drinki wieczorem, ale tak naprawdę najbardziej lubię dobry jabłecznik z wisienką.
- Nie musisz być złośliwa.
- Chcę tylko, żebyś wiedział, że bardzo lubię być trzeźwa. W naszym domu ktoś musiał być trzeźwy.
- Nie powiedziałem, że było inaczej.
- Ale pomyślałeś.
- Nie, ty się bałaś, że tak pomyślę.
- Dobrze, bałam się. Dziwi cię to?
- Ani trochę.
- Rozumiem, chcesz konkretnych wyjaśnień. Powtarzam więc po raz kolejny: nie umiem powiedzieć, czy piłam tego wieczoru, gdy zginął Champ. Gwarantuję jednak, że nie piłam zbyt wiele w żaden z poprzednich wieczorów. Nie jestem alkoholiczką.
- Mieszkałem z alkoholikiem - powiedział Billy po chwili milczenia. - Wiem, jaka to straszna choroba. Kiedy ojciec chciał się napić, był zdolny do wszystkiego. Od lat nie żyje, ale ubiegłego lata podczas remontu znalazłem w jego sypialni ukrytą butelkę whisky, do połowy opróżnioną. Tylko do połowy. Pewnie gdyby nie urwał mu się film, wypiłby całą...
- Billy?
- Tak? - Popatrzył na nią nieobecnym wzrokiem.
- Nie powiedziałeś, czy mi wierzysz.
Milczał, gdy odwróciła się, aby zwiększyć płomień w piekarniku. Milczał, gdy mieszała potrawę, skrobiąc ze złością po ściankach półmiska.
- Wierzę ci - powiedział w końcu.
- Naprawdę?
- Jasne. Jeśli powiem, że nie, rozwalisz ten półmisek. Nie wiedziała, że stoi tuż za nią do chwili, gdy poczuła jego dłonie na swoich ramionach. Odłożyła łyżkę i odwróciła się do niego.
- Wiem, jak dobrze alkoholik potrafi kamuflować swoją chorobę - powiedział. - Jak doskonale potrafi udawać, nawet przed sobą samym, jak do końca umie się usprawiedliwiać, powtarzać, że to tylko tym razem, wyjątkowo, bo okoliczności były szczególne, ale tak w ogóle to panuje nad sobą i gdyby tylko chciał... Znam to wszystko doskonale - westchnął. - Chcę jednak, żebyś wiedziała, że mimo wszystko ci wierzę. Może przez chwilę zwątpię w to czy owo. Nic na to nie poradzę. Wierzę ci jednak i jestem po twojej stronie.
Carolina przełknęła ślinę i pokiwała głową.
- Wiem - szepnęła. - Dziękuję.
Billy zawahał się przez moment, a potem przyciągnął ją do siebie i ucałował w czubek głowy. Po chwili puścił ją i podszedł do stołu, gdzie najspokojniej w świecie zajął się dodawaniem sosu do sałatki.
Carolina nie wiedziała, co powiedzieć. Zresztą po co miałaby coś mówić? Odwróciła się i znów zaczęła mieszać potrawkę. Tym razem powoli i ostrożnie.
Kicia najbardziej lubiła kolor czerwony. Kredki, które przyniosła jej Hattie, miały trzy różne odcienie czerwieni - jasną czerwień, ciemną czerwień i czerwień wpadającą niemal w pomarańcz. Kicia używała wszystkich tych kolorów do kolorowania książeczki o piesku biegającym wśród kwiatków.
Nie trzymała się konturów. Nie obchodziło jej to, że powinna. I tak miała zamiar zamalować cały obrazek, więc kontury nie miały znaczenia.
W pewnym momencie czerwono-pomarańczowa kredka złamała się na pół. Kicia zachichotała. Podobał jej się chrzęst, jaki wydała łamana kredka. No i teraz miała dwie kredki zamiast jednej.
- Cztery czerwone kredki - zanuciła pod nosem. - Cztery, cztery, cztery...
Z kuchni dochodziły do niej ściszone głosy Billy'ego i mamy. Wstrzymała na chwilę oddech i przestała się poruszać. Nie, nikt nie krzyczał. Ten Billy Ray chyba nigdy nie krzyczał.
Jej tata krzyczał. Pamiętała to, chociaż wcale nie chciała. Zazwyczaj krzyczał na mamę, chociaż czasem zdarzało mu się wrzasnąć także na nią, Kicię, kiedy niechcący weszła mu w drogę. W końcu wymyśliła grę w niewidzialność. Kiedy cichuteńko przemykała się pod ścianami, była niewidzialna. A gdy ojciec jej nie widział, nie miał na kogo krzyczeć.
Na początku była bardzo zdziwiona, gdy po śmierci taty zamieszkała w domu dziadków. Tam nikt na nią nie krzyczał. Czasami tego żałowała, już nawet wolałaby krzyk. Czasem głucha cisza i lodowaty ton są jeszcze gorsze niż krzyk. Kiedy ktoś krzyczy, to przynajmniej wiadomo, dlaczego jest na ciebie wściekły.
Znowu mocno przycisnęła kredkę i znowu ją złamała.
- Pięć kredek - zanuciła.
Nie miała pojęcia, dlaczego jest zła.
Następnego dnia, wracając do domu po pracy, Billy Ray rozmyślał o swojej rozmowie z Caroliną. Nadszedł czas, aby dokonał wyboru. Albo musiał uwierzyć jej i pomóc, albo się wycofać.
Nawet teraz, gdy o tym myślał, wiedział, że w duszy już wybrał. Jeśli wcześniej miał wątpliwości, rozwiały się one wczoraj wieczorem, gdy obserwował, jak Caroliną układa dzieci do snu. Mimo że była chora i przygnębiona swoją sytuacją, ani razu nie odezwała się do nich opryskliwie. Widać było, że je kocha i chce dla nich jak najlepiej. Umiała być stanowcza, a kiedy trzeba - pobłażliwa. Troszczyła się o nie, lecz nie biegała za nimi jak kwoka. Bez wątpienia była mądrą matką i trudno było sobie wyobrazić, by mogła być wobec nich nieodpowiedzialna, jak podobno twierdził sędzia Grayson Zresztą maluchy także ją uwielbiały. Wiedziały, że gdy rozmawiają z mamą, ona zawsze słucha ich uważnie. Wiedziały, że przy niej są nie tylko bezpieczne, ale także że Caroliną zrobi wszystko, żeby były szczęśliwe. Przede wszystkim zaś nigdy nie obawiała się okazywać im swoich uczuć, nie miały więc wątpliwości, że je kocha.
Patrząc na nią, wiedział jedno - niezależnie od tego, co wydarzyło się tamtej grudniowej nocy, ta kobieta nigdy nie powinna być odseparowana od swoich dzieci. Nie była niezrównoważona, nie stanowiła dla nich żadnego zagrożenia. Jedyne, co było dla nich naprawdę groźne, to perspektywa rozstania z matką.
Teraz, kiedy Caroliną czuła się na tyle dobrze, aby wyruszyć w podróż, musiała zaplanować następny krok. Billy był pewien, że sporo o tym myślała, choć nic mu nie mówiła. Trochę się obawiał, że po powrocie do domu może jej nie zastać. Niewykluczone, że uważała to za najlepsze wyjście dla nich wszystkich. Myliła się jednak - on z pewnością nie czułby się spokojny, dopóki nie upewniłby się, czy jest bezpieczna i może zapewnić dzieciom właściwą opiekę.
- Przestań się oszukiwać - warknął sam do siebie i uderzył ręką w kierownicę. - Zależy ci na niej.. Znów ci na niej zależy, naiwniaku...
To prawda, pragnął, aby była zdrowa i bezpieczna, jednak rozumiał już, że to nie wszystko, że w gruncie rzeczy pragnie dla siebie - i dla niej - czegoś więcej.
Kiedy skręcał na Hitchcock Road, wciąż zastanawiał się, co jej powie. Był tak głęboko pogrążony w myślach, że upłynęło trochę czasu, zanim zauważył samochody zaparkowane na swoim podjeździe.
Jednym z nich było auto szeryfa, drugim ostatni model lincolna - zupełnie taki sam jak ten, który sędzia Whittier Grayson zostawiał codziennie przed budynkiem sądu.
Billy Ray pomyślał najpierw o Carolinie, a chwilę później o Kici i Christopherze. Ani przez moment nie brał pod uwagę własnej sytuacji. Przyjmując Carolinę pod swój dach, naraził się sędziemu, to jasne. Wiedział to od samego początku i zdecydował się na to nie bez odrobiny satysfakcji. Kości zostały rzucone i Billy wcale tego nie żałował.
Przeskakując po dwa schodki naraz, wbiegł na górę, po czym otworzył drzwi do sypialni. Carolina siedziała na sofie. Przytulała do siebie oba maluchy. Billy spodziewał się, że będzie lamentowała i błagała o litość, ale grubo się pomylił.
Kiedy wszedł, nawet nie podniosła wzroku. Spokojnie ważyła słowa, przez cały czas wpatrując się w sędziego.
- Czuję się dobrze i bez problemu mogę zajmować się dziećmi - mówiła. - Dziękuję za troskę, ale nie wrócimy do waszego domu. Czas, żebyśmy sami zaczęli dawać sobie radę.
Sędzia Whittier Grayson mógł budzić respekt swoim wyglądem. Dystyngowany, wysoki i barczysty, górował nad większością swoich rozmówców. Jednak to nie jego postura stanowiła o jego sile. Siwiejące włosy i nieco nijakie rysy twarzy stanowiły doskonałą oprawę dla przerażająco niebieskich oczu, które zdawały się przeszywać rozmówcę na wskroś. Billy Ray nie raz widział, jak sędzia wykorzystywał to na sali rozpraw. Potrafił uciszyć bądź speszyć najbardziej niesfornego świadka samym spojrzeniem.
Teraz właśnie obdarzył nim Billy'ego.
- Szkoda, Billy Ray, że nie starczyło panu przyzwoitości, żeby powiedzieć mi o tym, że gości pan u siebie Carolinę.
- Nie mam nic wspólnego z tym, co dzieje się między panem a Caroliną - odparował Billy. - Jest dorosła i sama odpowiada za swoje czyny.
- Z pewnością jest dorosła, ale nie wiem, czy wykradanie dzieci z mojego domu można nazwać odpowiedzialnym czynem.
- Dzieci są moje i to ja powinnam się nimi zajmować - powiedziała spokojnie Caroliną. - W tych okolicznościach podjęłam najstosowniejszą decyzję. Będą ze mną, dopóki nie dorosną i nie zaczną żyć na własną rękę. Billy pozwolił mi tu dojść do zdrowia. Tak jak powiedział, nasze sprawy go nie dotyczą i nie musi o nich wiedzieć.
- Ale wie, jak się domyślam. - Sędzia zmroził ją wzrokiem. - Jak śmiesz, Carolino! Jak śmiesz sprowadzać moje wnuki pod dach mężczyzny, z którym sypiasz? I to zanim twój zmarły mąż zdążył ostygnąć w grobie!
- Nie będę z tobą dyskutowała o moralności. - Carolina wysunęła dumnie brodę. - Billy jest moim przyjacielem, który wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Obrażasz go swoimi podejrzeniami. Na szczęście on nie uwierzył w kłamstwa, które o mnie rozpowszechniasz.
- Widzisz? - Sędzia Grayson popatrzył na Douga i bezradnie rozłożył ręce.
Billy po raz pierwszy spojrzał na przyjaciela. Zastanawiał się, co on o tym wszystkim myśli. Doug nic nie powiedział, zresztą pytanie sędziego było czysto retoryczne. Za to spojrzenie szeryfa, utkwione w Carolinie, wyrażało, niestety, potępienie.
- Powiedział pan już, co miał pan do powiedzenia, więc chyba powinien pan opuścić ten dom - odezwał się Billy. - Carolina z pewnością jest zmęczona, a dzieci głodne.
- Wyjdę tylko z moimi wnukami.
Billy przeniósł wzrok na Carolinę. Na jej twarzy widać było determinację i wolę walki.
- Czyżbym źle oceniał sytuację? - zwrócił się do sędziego. - Czy przyznano panu prawo do opieki nad dziećmi?
- Nie, ale zamierzam wszcząć odpowiednie postępowanie. Chcę mieć pewność, że ona nie opuści tego stanu, gdy będę walczył o swoje wnuki. Zabiorę je ze sobą, aby się nimi opiekować. Na miły Bóg, czyżby pan nie widział, że tak będzie dla nich najlepiej?
- Widzę jedynie, że dopóki sąd nie przyzna panu odpowiednich praw, to Carolina będzie decydowała, gdzie i jak je wychowywać.
- A ja widzę, że jest pan nie tylko kochankiem mojej synowej, ale także jej adwokatem.
Billy Ray znów zerknął na Carolinę. Odpowiedziała ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.
- Tak, jestem jej adwokatem - potwierdził, przenosząc wzrok na sędziego. - A co do pana sugestii, pozwolę sobie przypomnieć, że gdy Carolina tutaj trafiła, zdrowiała po ciężkiej chorobie. Przywiozła też dzieci. Nie skrzywdzę jej, może mi pan zaufać.
- Zaufać? - sędzia roześmiał się sucho. - Budzisz moją litość, młody człowieku. Myślałem, że wyrósł pan ponad swoje środowisko. Myślałem, że dojdzie pan do czegoś, mimo że pana ojcem był żałosny pijak, który żył równie marnie, jak skończył. Teraz jednak widzę, że zarówno pan, jak i moja synowa nie zasługujecie na nic poza tym, żeby jak najszybciej odebrać wam dzieci i posłać was do diabła. A później róbcie sobie, co chcecie, gzijcie się, ile wlezie i gdzie popadnie!
- Prosiłbym, panie sędzio, by zważał pan na słowa. Na to także są odpowiednie paragrafy.
- Dobrze, dobrze. Gra skończona, mój chłopcze. Wiem, gdzie są moje wnuki, i dopóki prawo nie odda ich w moje ręce, będę obserwował was oboje.
Sędzia oderwał wzrok od Billy'ego i przeniósł go na Carolinę.
- A ty, spróbuj je tylko wywieźć, a dopadnę cię choćby na końcu świata - wysyczał. - Rozumiesz? Dowiem się, gdzie jesteście, i zabiorę ci dzieci. Nigdy ich nie znajdziesz, bo nie jesteś ich warta. To skandal, że moje wnuki mają za matkę takie byle co!
Nagle Kicia zaczęła płakać. Była wystarczająco duża, by zrozumieć, co się dzieje. Carolina pogłaskała ją delikatnie po głowie i powiedziała do Graysona zimnym, dobitnym głosem:
- Idź już. Nie pozwolę, żebyś doprowadzał moje dzieci do płaczu. Idź i nie wracaj.
- Doug - Billy Ray zrobił krok do przodu - wyprowadź stąd pana sędziego, natychmiast. To mój dom i moje prawo decydować o tym, kogo chcę w nim wiedzieć.
Doug zawahał się, ale nie mógł zrobić nic innego. Ruszył w stronę sędziego, ten jednak wstał i sam skierował się do wyjścia. Opuścił pokój pierwszy, tuż za nim wyszedł szeryf.
Cisza, która zapadła po wyjściu mężczyzn, przerywana była jedynie cichym szlochem Kici. Ani Billy, ani Carolina nie odezwali się, dopóki nie usłyszeli zza okna silników odjeżdżających aut.
- Jak on cię znalazł? - spytał w końcu Billy i wziął na ręce Christophera.
- Nie powiedział. Byłam ostrożna, lecz nie mogłam wciąż trzymać dzieci w domu. Wyszliśmy się pobawić. Może ktoś zobaczył nas z drogi?
- Ktoś, czyim zadaniem było was odnaleźć - dodał Billy, sadzając Christophera w kącie z zabawkami.
- Nic na to nie poradzimy. - Carolina odgarnęła kosmyk włosów z czoła Kici. - Nie martw się - powiedziała do córeczki. - Dziadek się wścieka, bo wyjechaliśmy. Ale przecież wiedzieliśmy, że tak będzie, prawda?
- Powiedział, że nas zabierze! Że nigdy nas nie znajdziesz!
- Rozzłościł się, to dlatego. Wiesz przecież, że nie pozwolę mu was zabrać. Nigdy w życiu.
Kicia przywarła konwulsyjnie do matki. Trwała tak nieruchomo, aż wreszcie zmęczyła się i odsunęła. Carolina otarła z jej policzków łzy, a potem wysłała małą do łazienki po papierowe chusteczki. Kiedy dziewczynka zniknęła, Carolina wstała i oznajmiła zwyczajnym głosem, patrząc twardym wzrokiem prosto przed siebie:
- Przygotowałam kolację.
- Jesteś w nastroju do jedzenia? - Spojrzał na nią zdziwiony.
- Dzieci powinny coś zjeść. Ty zresztą też.
- Może później. Nie chcesz porozmawiać?
- O czym tu rozmawiać? Wstyd mi za niego. Wstyd mi, że tak mówił. O tym, że jesteś moim kochankiem. I o twoim ojcu.
- A mnie jest przykro tylko dlatego, że to pierwsze niestety nie jest prawdą.
Poruszyła się niespokojnie i popatrzyła na niego osłupiała. Po chwili uśmiechnęła się lekko, choć jej oczy wciąż jeszcze były wilgotne.
- Zawsze umiałeś żartować i wiedziałeś, jak rozładować sytuację.
- Zawsze mówiłem prawdę. Nadal to robię. Skoro i tak się mnie oskarża...
- Naprawdę będziesz reprezentował mnie w sądzie? - szybko zmieniła temat.
- Jeśli zadowolisz się synem miejscowego pijaczka.
- Jesteś za dobry dla mnie, Billy. - Pokręciła głową. - Jesteś za dobry dla każdego w tym przeklętym mieście!
- Nie przesadzaj - uśmiechnął się skromnie, choć w głębi duszy ucieszyły go jej słowa. - Zastanówmy się raczej, czy rzeczywiście będziesz potrzebowała adwokata. Jeśli wyjedziesz i postanowisz szukasz szczęścia gdzie indziej, może w ogóle...
- Zostaję - przerwała mu krótko.
- Jesteś pewna? - zapytał zaskoczony, choć wcale nie nieszczęśliwy z powodu tej odpowiedzi.
- Słyszałeś, co on powiedział. Będzie mnie szukał. I w końcu znajdzie, niezależnie dokąd bym przed nim uciekła. Gdyby udało mi się tamtej nocy, nie zostawiłabym po sobie żadnych śladów. Teraz jest już za późno. On wie, że mi pomogłeś, wie kogo o mnie pytać. Ma czas na przygotowanie się do procesu, na zarzucenie sieci. Jeśli otwarcie nie stawimy mu czoła, nigdy nie będziemy bezpieczni. Zawsze będziemy trwożliwie oglądać się przez ramię.
- Podejmujesz więc wyzwanie.
- Tak.
- Stajesz przeciwko Graysonowi i spodziewasz się go pokonać.
- Tak - potwierdziła. - Mam ciebie i kilkoro przyjaciół, którzy mi pomogą. Sędzia Sawyer nigdy nie przepadał za moim teściem. Jeśli w tym okręgu możliwe jest coś takiego, jak sprawiedliwy proces, myślę, że wygram z waszą pomocą.
Billy podziwiał jej odwagę. Mało kto w Moss Bend poważyłby się na konfrontację z Whittierem Graysonem. Podziwiał też jej roztropność. Carolina musiała wiedzieć, że to prawdopodobnie sędzia Sawyer byłby przewodniczącym składu, gdyby sprawa trafiła do sądu. Sawyer i Grayson już od dawna mieli ze sobą na pieńku. Sawyer nie był tak wszechmocny, jak Grayson, ale w tym wypadku ostateczna decyzja należałaby właśnie do niego. Najwyraźniej Carolina starannie przemyślała całą sprawę, zanim dokonała wyboru.
- Groził, że odbierze mi dzieci. Czy możemy to wykorzystać? - zapytała.
- Jego słowo przeciwko twojemu. Nie sądzę, żebyśmy mogli liczyć na zeznanie Douga. Ja jestem twoim adwokatem, więc nie mogę wystąpić w roli świadka. Powiedzą też, że kazałaś Kici tak mówić. Jednak jeśli Grayson groził raz, to może ponowić groźby przy innych świadkach.
- Jakie mam szanse na zatrzymanie dzieci? Odpowiedz jako prawnik, nie mój przyjaciel.
- Nie wiem - odparł szczerze. - Nie chciałbym wprowadzić cię w błąd, ale...
- Ale?
- Nie ma żadnych gwarancji - przyznał z westchnieniem. - Frank Sawyer i twój teść mogą się nie lubić, ale obaj to dżentelmeni w starym, południowym stylu. Być może dojdą do wniosku, że powinni trzymać się razem. A od decyzji przewodniczącego składu zależy wszystko.
Przysunęła się bliżej, tak blisko, że mogła go dotknąć. Przez chwilę myślał, że to zrobi, jednak tak się nie stało. Gdy Carolina przechyliła głowę, ujrzał w jej oczach tę samą bezbronność, którą wcześniej widział w oczach jej dzieci.
- Być może masz rację w każdej innej sprawie, lecz w jednej się mylisz - powiedziała. - Dziś w tym pokoju był tylko jeden dżentelmen. Bynajmniej nie mój teść.
ROZDZIAŁ 5
Maggie Deveraux, właścicielka tawerny „Błękitna Laguna”, mieszkała w starym domu na krańcu Moss Bend. Na podwórzu rosły pokryte mchem dęby oraz dorodne jodły, które obsypywały obficie trawę igliwiem. Jesienią Maggie zbierała orzechy laskowe w lasku rosnącym nieopodal jej posiadłości, a latem jagody i jeżyny. W ogrodzie Maggie znajdowała się huśtawka ze starej opony i piaskownica dla wnuków, które od czasu do czasu przyjeżdżały do niej z wizytą z Kalifornii. Przez większość roku jej wielki dom stał jednak niemal pusty i panowała w nim głucha cisza.
Maggie była zachwycona, gdy Billy Ray zapytał ją, czy przyjmie pod swój dach Carolinę z dziećmi. Zażyczyła sobie jedynie symbolicznej opłaty, obiecała udostępnić kuchnię i inne pomieszczenia oraz zapytała Kicię o ulubiony kolor, by szybko przemalować pokój, który miał służyć za sypialnię dziewczynki. Kicia oczywiście wybrała czerwień, a Maggie bez mrugnięcia powieką pomalowała pomieszczenie na kolor kwitnących tulipanów. Carolina odgrażała się, że wchodząc tam, będzie zakładała okulary przeciwsłoneczne, za to Kicia była zachwycona.
Na szczęście Carolina miała za co żyć. Po śmierci Champa poprosiła teścia, by sprzedał dom, w którym mieszkała wraz z mężem i dziećmi, a po sprzedaży rozsądnie zainwestowała uzyskane pieniądze. Gdy doszły do tego regularne wypłaty z polisy ubezpieczeniowej Champa, mogła sobie pozwolić na skromne, ale przyzwoite utrzymanie. Billy zdziwił się więc, gdy w dniu przeprowadzki usłyszał z jej ust, że powinna zacząć zarabiać.
- Muszę poszukać pracy - powiedziała, pakując kilka rzeczy, które udało jej się wynieść z domu Graysonów, do plastikowych toreb na zakupy.
- Pracy? - Popatrzył na nią podejrzliwie. - Jesteś pewna? Pokiwała energicznie głową, nawet nie podnosząc wzroku.
- I to szybko - dodała.
Billy pokręcił z niedowierzaniem głową. Minął już tydzień od wizyty sędziego, zadziwiająco spokojny tydzień. Doug nie odpowiedział na żadną z wiadomości, które Billy zostawił mu na automatycznej sekretarce. Z sędzią Graysonem Billy spotkał się w sądzie, gdzie ten pierwszy wydał wyjątkowo niesprawiedliwy wyrok w sprawie prowadzonej przez drugiego. Billy liczył godziny do chwili, gdy rozpęta się piekło.
- Właśnie teraz postanowiłaś szukać pracy? - Przytrzymał torbę, aby Carolina mogła do niej włożyć pluszowego konika Christophera. - Teraz, kiedy będziesz miała tyle spraw na głowie?
- Właśnie teraz.
- A co z dziećmi?
- Od przyszłego miesiąca przedszkole w kościele metodystów tworzy nową grupę. Zapisałam je dziś rano. Muszę pracować, Billy. Muszę udowodnić, że mogę sama zaopiekować się dziećmi. Champ i ja nie mieliśmy żadnych oszczędności. On przepijał każdy grosz, który udało mu się zarobić. Nie wiedziałam, że jest tak źle aż do chwili, kiedy po wypadku wydobrzałam i przejrzałam jego papiery. Kłamał w sprawie naszych inwestycji. Przepuścił nawet oszczędności z funduszu powierniczego, który mój ojciec ustanowił dla wnuków. Gdyby nie to, że składkę odejmowano mu bezpośrednio z pensji, nie miałabym teraz nawet pieniędzy z jego ubezpieczenia.
Billy nie przypominał jej taktownie, że Graysonowie są milionerami i że z pewnością zostawią swój majątek Kici i Chrisowi. To przecież z nimi miała walczyć o dzieci.
Wyjął torby z jej rąk i zaniósł je na dół.
- Jakiej pracy zamierzasz szukać? - zapytał.
- Szczerze mówiąc, już umówiłam się na rozmowę. Zdawał sobie sprawę, że choć Carolina usiłuje mówić niedbałym tonem, sprawa ta znaczy dla niej bardzo wiele.
- Czyżby? - postarał się, aby jego ton zabrzmiał równie nonszalancko. - A co to takiego?
- Całkiem poważne stanowisko. Studiowałam kiedyś razem z Jean Wilton, z Winton Mills w Georgii. Zadzwoniłam do niej, żeby zapytać, czy jej firma nie potrzebuje ludzi do pracy. Okazało się, że szukają doradcy personalnego. Robiłam specjalizację z zarządzania i psychologii, więc nadaję się na to stanowisko. Przed końcem studiów odbyłam nawet półroczną praktykę. Lubię pracować z ludźmi, znajdować odpowiednich kandydatów na określone stanowiska, pomagać im rozwiązywać problemy. Zrobiłabym wszystko, żeby utrzymać dzieci, ale ta praca to na szczęście nie tylko zarabianie pieniędzy.
Billy pomyślał, że taka praca pomogłaby jej odzyskać wiarę w siebie. Chętnie wręczyłby jej podpisany kontrakt na srebrnym półmisku, ale doskonale wiedział, że angaż nie będzie taki łatwy.
- Jakie masz szanse? - Ruszył do drzwi, a ona podniosła kolejne torby i poszła za nim.
- Sama nie wiem. Jean obiecała się za mną wstawić. Wie, jaka jestem i wie, że na studiach bardzo dobrze się uczyłam. Niestety, to nie ona będzie decydować, kogo zatrudnią. Załatwiła mi spotkanie, ale to ja muszę sobie na nim poradzić. Najgorsze jest to, że nie mam doświadczenia.
- Kiedy masz to spotkanie?
- W piątek, o dziesiątej rano.
- Co zrobisz z dziećmi?
- Zobaczę, czy któraś z dawnych przyjaciółek nie zechce mi pomóc. Niestety, większość z nich zniknęła z mojego życia tuż po wypadku.
Dzisiaj Carolina nie wydawała się zgorzkniała, choć przecież miała do tego prawo.
- O której musisz wyjechać? - zapytał.
- O dziewiątej. A jeszcze lepiej o ósmej trzydzieści. Jazda zajmie mi godzinę, oczywiście pod warunkiem, że Doug Fletcher nie zatrzyma mnie na granicy okręgu.
- Jeśli nie będę miał żadnych spotkań, możesz przyprowadzić dzieciaki do mojego biura - zaproponował.
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, a on po raz kolejny zdał sobie sprawę, że dla tych jej uśmiechów zrobiłby o wiele więcej.
- Poproszę też Joela, żeby przygotował ci jakiś samochód - obiecał. - To może zbić z tropu szeryfa i jego ludzi. Jednak nawet jeśli cię ktoś zatrzyma, powinien puścić cię wolno, gdy przekona się, że nie wieziesz ze sobą dzieci.
- To pewnie skryte marzenie sędziego, co? - Wykrzywiła usta w gorzkim uśmiechu. - Odjeżdżam na zawsze z River County i zostawiam dzieci na zawsze. Automatycznie dostałby prawo do opieki.
- Zatrzymasz ten samochód? - zapytał Billy, wkładając torby do bagażnika BMW.
- Przez pewien czas. Nie chcę rozwścieczać Graysonów jeszcze bardziej, sprzedając go właśnie teraz. Na pewno sędzia Sawyer uznałby, że to moja zemsta. On nie lubi takich posunięć, straciłabym jego względy.
- Jesteś pewna, że twój teść podarował ci to auto, żebyś pamiętała o wypadku?
- Całkowicie pewna. To Champ wybrał dla mnie BMW, chociaż wcale go nie chciałam. Potem Champ w nim zginął, więc sędzia nie przepuścił okazji, aby przypominać mi o tym za każdym razem, kiedy siadam za kierownicą. Nie stać mnie, żeby kupić inne auto, nie sprzedając tego. Champ nie ubezpieczył tamtego samochodu, więc nie dostałam pieniędzy.
- Musimy o tym wszystkim pamiętać w czasie rozprawy - pokiwał głową Billy - to bardzo ważne.
- Przecież Champ nie żyje, nie weźmie udziału w rozprawie!
- Zobaczymy, jak potoczą się sprawy. Jeśli zdołamy udowodnić, że Champ nie był tym, za kogo wszyscy go brali, wykażemy, jak stresujący był dla ciebie wasz związek. Wtedy zaś, niezależnie od tego, co będą usiłowali udowodnić Graysonowie, sędzia Sawyer spojrzy na twoją sytuację nieco życzliwiej.
- Champ to ojciec moich dzieci. Nie chcę mieszać go z błotem.
- Dobrze by było, gdyby Graysonowie zgodzili się nie mieszać z błotem matki tych dzieci.
- Okropność. - Carolina nerwowo zatrzepotała powiekami. - Dlaczego musi tak być? Przecież pozwoliłabym im odwiedzać dzieci. Kicia i Chris to ich wnuki, naprawdę potrafię to uszanować. Dlaczego chcą mieć prawo do wyłącznej opieki? Dlaczego Grayson chce koniecznie doprowadzić do procesu?
- No właśnie, dlaczego?
- Bo Whittier Grayson musi kontrolować wszystko i wszystkich! Zniszczył swojego syna, robiąc z niego bezwolną marionetkę. Champ mógł się buntować tylko w ten sposób.
- W jaki?
- Prowadząc drugie życie, niszcząc sam siebie. I mnie przy okazji.
- Tego argumentu nie możemy użyć w sądzie. To twoja prywatna ocena.
- Wiem, ale to prawda!
- Wierzę ci.
Carolina zamknęła bagażnik i spojrzała na niego poważnie.
- Naprawdę? - zapytała.
- Przepraszam, że nie od razu uwierzyłem we wszystko - westchnął. - Jestem prawnikiem. Dobry prawnik uważnie słucha, zanim zacznie wyciągać wnioski. Potem zaś daje z siebie wszystko, aby bronić tego, co uważa za słuszne.
- To trochę zbyt idealistyczna definicja zawodu, nie sądzisz? Założę się, że bronisz też winnych.
- Wolę tych niewinnych - uśmiechnął się do niej.
- Czy wiesz, że kiedy się uśmiechasz, zmienia się cała twoja twarz? Wiedziałeś o tym?
- Czyżby? - Skrzyżował ramiona. - Niby jak?
- Nie potrafię tego wytłumaczyć. Zawsze przyjemnie na ciebie patrzeć. Ale najprzyjemniej wtedy, kiedy się uśmiechasz. Na pewno kobiety już ci to mówiły.
- Skąd ta pewność?
- A nie mówiły?
- Czy mam ci także powiedzieć, ile ich było?
- Fakt, myślałam o tym - przyznała szczerze. - Dlaczego właściwie się nie ożeniłeś, Billy? Świetnie radzisz sobie z dziećmi. Wiem na pewno, że w tym mieście są kobiety, które natychmiast rzuciłyby ci się w ramiona, gdybyś tylko poprosił je o rękę.
- A niby skąd to wiesz?
- Po prostu wiem.
- Prawie się ożeniłem.
- Naprawdę? - Nie potrafił powiedzieć, jakie uczucie pojawiło się na moment na jej twarzy - czysta ciekawość, żal czy może zazdrość.
- Naprawdę - odparł z westchnieniem.
- Kim była ta szczęściara?
- Nie znasz jej. W końcu uznała, że wcale nie jest taką szczęściarą. Kiedy postanowiłem tu wrócić, żeby zająć się Joelem, nie chciała przyjechać ze mną. I miała rację. To była dziewczyna z wielkiego miasta. Nie podobałoby się jej w Moss Bend.
- Przykro mi.
- Mnie nie. Nie pasowaliśmy do siebie.
- A kto by do ciebie pasował?
Billy nie był pewien, czy potrafi odpowiedzieć na to pytanie. A przynajmniej, czy potrafi odpowiedzieć właśnie tej kobiecie.
- Ktoś, z kim mógłbym porozmawiać - powiedział w końcu. - O wszystkim i o niczym. O konflikcie na Bliskim Wschodzie i o pani Balou, która wyobraża sobie, że podglądają ją rozmaici mężczyźni. O tym, dlaczego Bravesi sprzedali Dave'a Justice'a Indianom, i czy nasze dzieci powinny chodzić do szkoły prywatnej, czy państwowej.
- A więc chodzi ci o kogoś, kto jest po prostu rozmowny? - Skrzywiła się, udając rozczarowanie. - Ciężko mi w to uwierzyć. Wiele kobiet lubi gadać, Billy. Zbyt wiele.
- Aha, uważasz, że zasługuję na kobietę wyjątkową.
- Na pewno nie na zwykłą gadułę.
Roześmiał się głośno, zaraz potem zamilkł. Zastanawiał się, czy Carolina zdaje sobie sprawę, że od jakiegoś czasu prowadzą szczególny, dobrze zakamuflowany flirt. Z początku nie chciał tego przyjąć do wiadomości, a jednak tak właśnie było. On uśmiechał się do niej i zaglądał jej w oczy. Ona przygryzała wargę i odpowiadała uśmiechem, a jej oczy błyszczały jak w dawnych, licealnych czasach. Kiedyś niemal żył dla podobnych chwil i podobnych uśmiechów.
Przechylił głowę i zatrzymał spojrzenie na jej ustach.
- Wiesz, zawsze się zastanawiałem...
- Ciekawe, nad czym - jej uśmiech się pogłębił.
- Czy wiedziałaś, jak poważnie cię traktowałem, gdy chodziliśmy do liceum.
- Poważnie? - Oparła się o samochód. Jej uśmiech zniknął, a oczy przybrały czujny wyraz.
- Pierwsza miłość to ważna sprawa. Chyba kochałem cię bardziej niż kogokolwiek, Carolino - powiedział, patrząc prosto w te oczy, wpatrzone w niego z dziwnym wyczekiwaniem.
- Billy...
- Nie wiedziałaś o tym?
- Zastanawiałam się...
- Więc nic cię to nie obchodziło?
- Obchodziło - zapewniła go żarliwie. - Bardziej niż mógłbyś przypuszczać. Byłam jednak niewolnicą swojego wychowania. Myślałam, że życie powinno ułożyć się jak bajka. A ty...
- Byłem nie dla ciebie.
- Miałeś ciężką sytuację rodzinną, wiedziałam, że nie dasz mi wszystkiego, czego wtedy pragnęłam. Wtedy - powtórzyła z naciskiem. - Poza tym nigdy nie powiedziałeś, że ci na mnie zależy.
- A miałem prawo? Czy mogłem zapraszać cię do swego życia?
- Byłeś za bardzo odpowiedzialny.
- Za bardzo się bałem.
- Champ nie miał takich rozterek. Oferował mi gwiazdkę z nieba, szczęście do grobowej deski. Zgadzając się na małżeństwo z nim, myślałam, że zadowolę wszystkich.
- Naprawdę tak myślałaś?
- I zadowoliłam wszystkich z wyjątkiem siebie samej.
- Więc nie byłaś szczęśliwa? - Billy przysunął się bliżej.
- Nie - szepnęła.
- Nawet wtedy, na początku?
- Za każdym razem, gdy cię widziałam, szłam do domu i zaczynałam płakać. Tak bardzo za tobą tęskniłam... Mówiłam sobie, że wcale tak nie jest, że mi przejdzie. Jednak nigdy nie przeszło. Przez te wszystkie lata zbierało mi się na płacz na każde twoje wspomnienie, każdą myśl, każdy widok. Szybko zrozumiałam, z czego zrezygnowałam i co straciłam. Ale przecież nie miałam już odwrotu.
Billy czuł, jak serce bije mocno w jego piersi. Był wzruszony i w pewien sposób rozgrzeszony ze swego młodzieńczego uczucia. To serce nie okazało się wcale naiwne i głupie, skoro Carolinie naprawdę na nim zależało.
Opuścił ręce, jak gdyby chciał podkreślić, że zniknęła kolejna dzieląca ich bariera.
- Dziwne, że znów o tym rozmawiamy - westchnął. - Jesteśmy o dwanaście lat starsi. Ty miałaś męża, ja...
- Kochanki? - Podniosła na niego wzrok.
- Przyjaciółki - poprawił ją z przelotnym grymasem. - Tak czy inaczej, oboje się zmieniliśmy.
- To prawda. Teraz mam dzieci i opinię, która mogłaby ci zaszkodzić - pokiwała głową Carolina. - Teraz to ja jestem nieodpowiednią partią.
- Jesteś bezbronna i wystraszona. Czekasz, by inni zadecydowali o twojej przyszłości.
- Szczerze mówiąc, czekam na coś innego.
- Na co?
- Aż mnie pocałujesz.
Nie zrobił tego, choć przysunął się jeszcze bliżej.
- To wszystko skomplikuje, Carolino - powiedział z głębokim westchnieniem.
- Jeden pocałunek?
- Raczej jego konsekwencje.
- Więc może na razie zróbmy tylko pierwszy krok - zaproponowała lekkim tonem. - Teraz mnie pocałujesz, a o konsekwencjach porozmawiamy przy innej okazji. Jeśli chcesz, odbędziemy na ten temat prawdziwą dyskusję.
Billy roześmiał się cicho. Beztroski dołeczek w policzku Caroliny pogłębił się, ale jej oczy zdradzały uczucia, które były znacznie bardziej skomplikowane. Carolina była nie tylko bezbronna i wystraszona. Nie miała pewności, czy potrafi go zadowolić. Niepewna siebie, zmieszana, ostrożna, różniła się bardzo od śmiałej, przebojowej dziewczyny, która fascynowała go w młodości. Czy to dziwne, skoro przez całe lata pewien mężczyzna powtarzał jej na każdym kroku, że nie jest dla niego wystarczająco dobra, a inny odmawiał jej prawa do własnej godności?
Gdyby Champ Grayson nadal żył, Billy chętnie zacisnąłby dłonie na jego gardle. Gdyby mógł zacisnąć dłonie na gardle jego ojca...
- Billy? - usłyszał jej niepewny głos. - Champ i ja nie byliśmy prawdziwym małżeństwem. Nie po tym, gdy odkryłam, że jestem w ciąży z Chrisem. A przedtem... też nie za bardzo. Nie wiem, czy to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, jednak Champ zniknął z mojego życia znacznie wcześniej niż pół roku temu. Wiem, że to nie najlepiej o mnie świadczy, ale...
- Przestań już - przerwał jej i objął ją mocno. - Champ nie żyje. Za to w tobie jest tyle życia.
Pochylił się nad nią z westchnieniem. Już nie był tym chłopcem, który kiedyś, dawno temu, pocałował ją po raz pierwszy. Był teraz mężczyzną, który wie, czego chce; mężczyzną świadomym swych pragnień i swej władzy.
Jej usta były miękkie, tak miękkie, jak kiedyś, równie szczodre i słodkie. Obudziły się w nim wspomnienia, pełne zapachów i dźwięków. Carolina przywarła do niego całym ciałem i zarzuciła mu ramiona na szyję, jak gdyby bała się, że mógłby ją odepchnąć, a wtedy jęknął cicho i zaczął całować ją śmielej. Przyjęła go, wpuściła do środka...
I właśnie wtedy usłyszeli warkot silnika. Billy oderwał się od Caroliny i ujrzał samochód Douga Fletchera, wjeżdżający ostro na podjazd. Wciąż trzymając się w objęciach, obserwowali, jak szeryf zatrzymuje radiowóz, patrzy chwilę w ich stronę, a potem cofa i odjeżdża Hitchcock Road w stronę miasta.
Kicia nie miała najmniejszej ochoty iść do biura Billy'ego, robiła więc wszystko, żeby dać mu to do zrozumienia. W piątek rano, pięć minut po tym, jak Carolina pojechała na spotkanie w sprawie pracy, Billy zrozumiał po raz kolejny, że upilnowanie Kici i Chrisa to zadanie ponad jego siły.
- Pewnie nie chcecie urządzić sobie domku pod stołem w sali konferencyjnej? - Ku zdumieniu Billy'ego to Fran wykazywała więcej determinacji i jeszcze nie zrezygnowała z zabawienia maluchów, choć poprzedniego dnia nie omieszkała mu wypomnieć, że nie zatrudnił jej do opieki nad dziećmi.
- Niby jak? - zażądała wyjaśnień Kicia.
- Zarzucimy koc na stół. Poudajecie, że jesteście niedźwiedziami w jaskini.
- Ja mogę udawać niedźwiedzia, ale Chris nie będzie chciał. On się boi ciemności. Boisz się ciemności? - Złapała brata za rękę, ten zaś natychmiast zaczął wrzeszczeć.
- A może chcielibyście robić coś innego? - Billy Ray wziął Chrisa na ręce.
- Nie - skrzywiła się Kicia. - Nie podoba nam się tutaj.
- A to dlaczego?
- Bo tu śmierdzi.
- Hm, to stare książki - wyjaśnił Billy. - Stary budynek...
- Ohyda!
- Ja właściwie też tak uważam. Fran, koniecznie poszukaj nam nowego biura, dobrze?
- Twojemu ojcu to wystarczało.
W rzeczywistości biuro było nawet zbyt eleganckie dla Yancy'ego, przynajmniej w końcowym okresie jego działalności. Długi ojca przejął zresztą Joel i to on zachował budynek dla wnuka, zaś jego front wynajął właścicielowi kwiaciarni Gabrielowi. Billy Ray wciąż miał kłopoty z wyobrażeniem sobie czasów, w których Yancy był świetnie prosperującym prawnikiem i potrzebował na potrzeby swojej kancelarii całego budynku.
Teraz rozejrzał się dookoła, jakby trafił tu po raz pierwszy.
- Może powinniśmy je nieco zmodernizować - powiedział. - Zadzwonisz po malarzy?
- A co byś powiedział na nową wykładzinę? - Fran natychmiast zaraziła się entuzjazmem szefa.
- Niezła myśl.
- A na nowych klientów, którzy zapłacą za te wszystkie zmiany?
- Mam mnóstwo klientów.
- Ale nie takich, którzy płaciliby rachunki.
- Czy to źle, że jestem taki hojny?
- Hojni faceci nie powinni zajmować się prawem. Znowu dzwoniła pani Balou. Teraz uznała że ci z jej werandy to prawdopodobnie kosmici. Chce, żebyś ich pozwał.
- A widzisz. Jeśli wygramy, zyskamy pieniądze na remont...
- Wygramy, jeśli zabierzesz stąd te dzieci.
- Nie przeszkadzają mi w pracy.
- Ale mi przeszkadzają. Poza tym nie powinny się tu męczyć w taki piękny dzień. Pierwsze spotkanie masz dopiero o trzeciej, a tak się składa, że wiem, że wczoraj bardzo długo pracowałeś. Musisz zrobić sobie wolne, jasne?
- Słyszycie, dzieciaki? Możemy stąd iść.
Kicia zmarszczyła nosek, zupełnie tak samo, jak jej mama.
- A dokąd? - zapytała.
- Lubisz się brudzić?
Mała przekrzywiła głowę, a Chris entuzjastycznie pacnął Billy'ego w ramię.
- Lubisz smar, olej i hałas? - pytał dalej Billy. - Jeśli tak, to idziemy naprawiać samochody!
- Naprawdę? - Popatrzyła na niego, podniecona i szczęśliwa.
- Jasne. Tylko że tam też śmierdzi.
Joel Wainwright nieuchronnie zbliżał się do osiemdziesiątki. Długoletnie przebywanie na słońcu Florydy sprawiło, że jego skóra była pomarszczona i pełna odbarwień. Billy zaobserwował kiedyś, że Joel starzał się wprost proporcjonalnie do staczania się syna, więc już w wieku lat sześćdziesięciu wyglądał dużo gorzej niż by to wynikało z jego metryki.
Ale nie zawsze był stary i zgorzkniały. Mając szesnaście lat, wyruszył na podbój świata i przez dziesięć lat nie było go w Moss Bend. Podczas wędrówki zrozumiał, że nie musi być biednym farmerem, tak jak jego przodkowie. Kiedy więc powrócił w rodzinne strony, był już doskonale wykwalifikowanym mechanikiem. Jeszcze przed trzydziestką miał własny warsztat, a gdy ukończył trzydzieści pięć lat, punkt ów cieszył się olbrzymim powodzeniem w całym okręgu.
Choć Joel nadal potrafił naprawić gaźnik z szybkością błyskawicy, robił to ostatnio rzadko. Nigdy nie był zbyt gadatliwy, lecz teraz wydawało się, że większą przyjemność sprawia mu rozmowa z klientami niż naprawa ich samochodów. Brudną robotę zostawiał swoim mechanikom, acz starannie kontrolował ich poczynania. Najczęściej jednak można go było znaleźć za ladą w poczekalni, gdzie podliczał rachunki na starej maszynie do liczenia, wyprodukowanej jakieś dwadzieścia lat przed powstaniem pierwszego komputera.
Dziś, gdy do warsztatu przybył Billy Ray wraz z dziećmi, za ladą siedziała Dahlia. Ta ciemnoskóra kobieta pracowała u Joela od niepamiętnych czasów. Następnej zimy jej mąż, Pete, miał przejść na emeryturę i oboje planowali się przeprowadzić, aby być bliżej dzieci. Billy wiedział, że Joel będzie za nią tęsknił.
Kicia uśmiechnęła się do Dahlii od progu, po czym natychmiast skierowała swe kroki ku lampie w rogu pomieszczenia. Lampa owa miała kształt różowego cadillaca i była prezentem, który Joel otrzymał od Dahlii na ostatnie urodziny. Kicia włączyła lampę, potem wyłączyła, potem znów włączyła i z zachwytem przypatrywała się złocistemu blaskowi.
Gdy jedyny klient opuścił poczekalnię, zapewne niezbyt zachwycony tym widowiskiem, Dahlia uśmiechnęła się do Billy'ego.
- Sam już powinieneś mieć co najmniej dwójkę dzieciaków - powiedziała.
- A co, nie mam? Dziś te maluchy należą do mnie. Pomyślałem sobie, że oprowadzę je po warsztacie. Jest gdzieś Joel?
- Naprawia samochód na stanowisku pierwszym.
- Sam naprawia? A to dlaczego?
- Grady zachorował, a Jimmy poszedł na pogrzeb ciotki. Dziś chowają ją u baptystów.
- Co naprawia?
- Chyba hamulce. To jeden z wozów szeryfa.
- Tak? - Billy nie bardzo miał ochotę plątać się po warsztacie, kiedy będzie tu któryś z ludzi Douga. - O której przyjadą po auto?
- Joel obiecał, że ktoś podrzuci wóz na posterunek. Ktoś... - Dahlia pokiwała znacząco głową. - Pewnie miał na myśli mnie. Pomyśleć, ile ja robię dla tego człowieka.
- Nie wiem, jak sobie poradzi bez ciebie.
- E, da sobie radę. - Kiwnęła głową w kierunku Kici i Chrisa. - Znam tę dwójkę. To wnuki sędziego.
- Zgadza się.
- Co tu robią? - zniżyła głos.
Billy był szczerze zdumiony, że Dahlia nie słyszała najświeższych plotek.
- Przyjaźnię się z ich matką - wyjaśnił poufnym tonem. - Dziś rano pojechała na spotkanie w sprawie pracy.
- A ty pilnujesz dzieci? Chociaż sędzia ma tyle służby?
- Carolina woli, żeby dziećmi zajął się ktoś inny.
- Aha.
Dahlia była bystrą kobietą. Billy Ray wiedział, że zrozumiała, o co chodzi.
- A ty co tu robisz? - Do pomieszczenia wszedł Joel, wycierając ręce w wysmarowaną szmatę. Jego spojrzenie powędrowało w stronę dzieci, po czym i on zniżył głos i zapytał, marszcząc groźnie brwi: - Nie macie nic lepszego do roboty? Musicie się bawić moją lampą?
- A co mamy robić? - odparła Kicia i wzruszyła ramionami. Popatrzyła na Billy'ego. - Tu wcale nie jest brudno. Mówiłeś, że będzie. I nie śmierdzi.
- Obiecałem im smar, smród i brudy. - Billy mrugnął do dziadka okiem.
- No tak, mamy tego od groma. Może zasłońcie im te czyste ubranka.
- Chris wciąż wszystko wkłada do buzi - wtrąciła się Kicia. - Musimy mieć na niego oko.
- Dahlia, popilnujesz dzieci, kiedy ja i Billy zajrzymy pod maskę? - odezwał się dziadek, nie zwracając uwagi na małą.
- A co? Potrzebujesz pomocy? - zapytał Billy.
- Tak, kogoś silniejszego ode mnie. Zatkał się zawór odpowietrznika, a nie jestem już tak silny, jak kiedyś. Wkładaj kombinezon, chłopcze, i do roboty!
Kilka minut później, ku nieopisanej uciesze Kici, Billy założył na siebie poplamiony kombinezon. Dahlia znalazła gdzieś firmową koszulę, podwinęła rękawy i ubrała w nią Kicię, tak że dziewczynka wyglądała teraz niczym malutki mechanik. Zielone ubranko Chrisa osłonięte zostało zniszczonym męskim podkoszulkiem.
Billy podszedł do Kici i powiedział poważnie:
- Będziemy potrzebować twojej pomocy. To narzędzia, którymi się posłużę. - Wyłożył wszystko na stół, pokazując jej każdy przedmiot i wymawiając głośno jego nazwę. - Myślisz, że zdołasz to wszystko zapamiętać? - spytał.
- Jasne. A mogę wejść pod samochód?
Billy natychmiast pomyślał o ubezpieczeniu Joela, procesach sądowych i odpowiedzialności.
- Ale tylko na momencik - zastrzegł. - I to wtedy, gdy skończymy.
- A czy mogę coś naprawić?
- Na pewno znajdę coś także dla ciebie - obiecał. - Tylko nie w tym samochodzie. Ten trzeba tylko obejrzeć, zgoda?
- Zgoda. Podoba mi się ten zapach!
Stanowisko pierwsze pachniało benzyną i olejem, oponami i starą skórzaną tapicerką. Billy pomyślał, że dziewczynka z pewnością nie wdała się w swego dziadka.
- To co, zaczynamy? - zapytał Joela.
- Dobra, zobacz tutaj. Chyba naprawdę się starzeję, skoro nie umiem się z tym uporać.
- E, pewnie obluzowałeś ją na tyle, że ktoś inny z łatwością da sobie radę.
- Ktoś młody - uściślił Joel. - Ja jestem stary i zmęczony.
- Kiciu! - zawołał Billy. - Przynieś mi klucz nasadowy.
- Przecież masz go przy sobie - zauważył Joel.
- Tak, ale ona o tym nie wie.
Po chwili usłyszeli łomot spadających na podłogę narzędzi. Zaraz potem w zasięgu wzroku ukazał się klucz nasadowy, popchnięty drobną dłonią dziewczynki.
- Dobra robota! - zawołał Billy. - Właśnie tego potrzebowałem. A teraz podaj mi młotek - Najpierw odkręć ten cholerny zawór - mruknął Joel.
- Już się robi. - Billy stęknął i naparł całym ciałem na klucz. - Poszło! - uśmiechnął się zadowolony. - Chcesz czegoś jeszcze?
- Tak, twojej krzepy.
- Daleko mi do ciebie, dziadku. Kiedy byłeś w moim wieku...
- To na pewno mniej gadałem. Teraz trzeba zmienić filtr oleju. Właź, ja jestem za stary, żeby pchać się pod te graty.
Joel ciągle zrzędził, lecz Billy nie miał wątpliwości, że cieszy go towarzystwo wnuka i maluchów. Pamiętał, że gdy był małym chłopcem, spędzał tu większość czasu, podając dziadkowi narzędzia i ucząc się początkowo prostych, a później coraz bardziej skomplikowanych napraw. Gdyby nie skończył prawa, mógłby zarabiać na życie jako mechanik.
- Zaraz się tym zajmę - powiedział.
- A ja muszę zadzwonić - oznajmił Joel. - Jak przyjdę, to pomogę ci skończyć.
Billy znów przywołał Kicię, żeby pokazać jej, co dokładnie zrobili. Mała była zafascynowana. Mały Chris także wydawał się całkiem szczęśliwy w ramionach Dahlii.
- Teraz będę zmieniał filtr oleju.
- Ja też mogę? - zapytała Kicia.
- Na razie popatrz. Powiem ci, co zamierzam zrobić.
Jej oczy zalśniły, tak jak zapewne lśniły oczy jej koleżanek, gdy dostawały nowy domek dla lalki Barbie. Billy tymczasem włożył okulary ochronne, po czym wśliznął się pod auto, a Kicia przyłączyła się do niego. Pokazał jej najważniejsze części samochodu i wyjaśnił ich funkcje.
- Filtr to coś takiego jak sitko, którego mama używa, gdy odcedza makaron, prawda? - skomentowała rezolutnie Kicia.
- Działa na takiej samej zasadzie. A teraz uciekaj, strasznie tu brudno.
- To fajnie!
- Twoja mama się wścieknie, jeśli będzie musiała zmywać olej z twoich włosów.
Kicia zamruczała coś z niezadowoleniem, lecz zastosowała się do polecenia.
Billy Ray pracował najszybciej, jak potrafił, ale filtr był całkowicie zatkany, podobnie jak zawór odpowietrznika. Ludzie szeryfa niespecjalnie dbali o swoje auta, więc często trafiały one do warsztatu Joela. Jęczał właśnie z wysiłku, próbując odkręcić kolejną śrubę, gdy nagle dobiegły go z oddali niezbyt wyraźne odgłosy zażartej kłótni.
- Nie pozwolę wam na to! - usłyszał zdenerwowany głos Dahlii.
- Nie masz tu nic do gadania! - odezwał się w odpowiedzi jakiś mężczyzna, z pewnością nie Joel.
Billy wychylił się spod samochodu i rozejrzał dookoła. Kiedy nie zobaczył ani Dahlii, ani dzieci, wydostał się spod auta i szybko wybiegł na zewnątrz.
Kobieta stała przed wejściem do garażu. Naprzeciwko niej pieklił się sędzia Grayson, który już trzymał Kicię za rękę, a teraz zapewne domagał się, by Dahlia oddała mu Chrisa. Jednak kobieta kurczowo przyciskała chłopca do siebie i bynajmniej nie miała zamiaru go puścić. Malec był zapłakany i potargany, jakby chwilę wcześniej sędzia lub młody pomocnik szeryfa usiłowali wyrwać go z jej objęć.
- Co się tu dzieje? - Billy Ray stanął obok Dahlii.
- Sędzia twierdzi, że dzieci mają iść razem z nim - wyjaśniła.
Billy zdawał sobie sprawę, że Dahlia znalazła się między młotem a kowadłem. Jej mąż pracował w sądzie przez ponad trzydzieści lat i wkrótce miał przejść na emeryturę. To właśnie od sędziego zależało, czy zdoła przepracować ostatnie miesiące, aby uzyskać wszystkie należne mu świadczenia.
Mimo brudnych rąk, delikatnie wyjął Christophera z objęć kobiety i polecił jej łagodnie:
- Idź odebrać telefon. Tam jesteś potrzebna, nie tu. Poczekał, aż Dahlia zniknie za drzwiami, i dopiero wtedy odezwał się do sędziego:
- Myślałem, że już to ustaliliśmy. Matką tych dzieci jest Carolina. Poprosiła mnie rano, żebym się nimi zaopiekował, i właśnie to robię. Jestem za nie odpowiedzialny i nie mogę oddać żadnego z nich bez pozwolenia ich matki.
- Jak na rozsądnego faceta, nie zachowuje się pan zbyt rozsądnie - skrzywił się sędzia, nie puszczając dłoni wnuczki.
- To pana zdanie - odparł Billy. - Najważniejsze jest to, że odpowiadam w tej chwili za dzieci Caroliny Grayson i obiecałem jej, że dziś po południu wrócą pod jej opiekę.
- Posłuchaj, młodzieńcze - powiedział powoli sędzia. - Moss Bend to małe miasto. Żyjemy tu od lat po swojemu i nie lubimy zamętu. Każdy z nas ma swoje ambicje, nie za duże, na miarę tego miejsca i tego okręgu. Ja też nie jestem zbyt ambitny, nie potrzebuję niczego ponadto, co już mam. Postanowiłem być małomiasteczkowym sędzią i nim jestem, choć mogłem mieć więcej. Nigdy nie kandydowałem na senatora, tak jak ojciec Caroliny. Zostałem tutaj i wziąłem w posiadanie tę skromną część Florydy. Tak w ogóle to ode mnie zależy niewiele, ale tutaj akurat wszystko. I dlatego nie pozwolę odebrać sobie tego, co należy do mnie - zakończył dobitnie.
- Dzieci należą do Caroliny - odparł Billy.
- Tylko formalnie. A i to do czasu. Jak tam pana praktyka? - Sędzia zmienił nagle temat. - Ostatnio niezbyt często widuję pana na sali sądowej.
Billy Ray zrozumiał, że temat wcale nie uległ zmianie.
- Może przejdzie pan do sedna sprawy? - zaproponował - Niech pan od razu zacznie mi grozić.
- Grozić? - powtórzył sędzia. - Doprawdy, nie zniżałbym się do tego. Oszczędzam moje groźby dla osób, które naprawdę mogą mi zaszkodzić. A pan? Pan jest dla mnie nikim. Pana praktyka jest nic nie warta, podobnie zresztą jak cały ten warsztat. Kiedy ludzie w River County zobaczą, że zadaje się pan z wariatką, która zabiła mojego syna i porwała te niewinne dzieci, zrozumieją, że i pan, i wszystko, do czego jest pan przywiązany, jest nic nie warte. Po tym wszystkim nie zechce pan tu dłużej mieszkać. A ja nie będę się temu dziwić. Trochę to potrwa, ale w końcu stanie się tak, jak powiedziałem.
Billy czuł, jak narasta w nim wściekłość, ale postanowił nie podnosić głosu.
- Wie pan co? Pomimo pana ambicji, choćby i małych, nie jest pan rządcą tego okręgu. Wainwrightowie mieszkają tu równie długo, jak Graysonowie. Niezależnie od pana zdania, zostanę więc tutaj. A teraz proszę puścić to dziecko.
Billy przyciągnął do siebie Kicię i objął ją ramieniem. Dziewczynka zaczęła płakać. Ręka sędziego opadła, bowiem przy całej swej arogancji Grayson wiedział, że w fizycznej konfrontacji jest bez szans. Pomocnik szeryfa, Al Cranson, który dorastał razem z Billym i Dougiem, zrobił krok naprzód, lecz wówczas Billy zmrużył oczy i wycedził:
- Ostrzegam. Zgodnie z prawem, dzieci są teraz pod moją opieką.
- Skoro już się spotkaliśmy - odezwał się sędzia zmienionym tonem - to chciałbym pana powiadomić, że złożyłem wniosek o przyznanie mi opieki nad dziećmi. Oskarżam moją synową o brak równowagi psychicznej. Mam dowody, świadków i wygram sprawę.
- Zobaczymy.
- I to już wkrótce. Najpierw uzyskam prawo do odwiedzania dzieci. Równie dobrze może pan już teraz je oddać.
- Oddam je panu, kiedy zobaczę stosowny dokument.
- Źle pan wybrał, Billy Ray. Nie pierwszy raz. Złe wybory to pana specjalność.
- To pana prywatna opinia.
- Zgodna z prawdą.
- Pozwoli pan, że prawdę odkryjemy w czasie procesu, do którego panu tak spieszno.
Sędzia przyglądał mu się w milczeniu, a na jego twarzy błąkał się lekki uśmieszek. Billy Ray nie spuszczał z niego wzroku. W końcu Grayson odwrócił się i opuścił warsztat.
ROZDZIAŁ 6
- Billy Ray?
Billy uniósł głowę znad dokumentów, nad którymi pracował od trzeciej po południu. W drzwiach stała Fran, opierając ręce na pulchnych biodrach.
- Jeszcze tu jesteś? - Odłożył długopis.
- Bo ty tu jesteś - wyjaśniła cierpko. - Ale chciałabym już iść.
- To idź. Muszę to skończyć.
Fran podeszła do biurka i zgarnęła papiery, po czym ułożyła je w zgrabną kupkę.
- Starczy na dzisiaj - orzekła. - Dotknij ich choć raz, a zrobię z nich konfeti.
Billy odchylił się na krześle i spojrzał przez okno. Na zewnątrz było już ciemno, co oznaczało, że prawdopodobnie minęła siódma. Obiecał Carolinie, że po pracy wpadnie do niej, aby opowiedzieć o dzisiejszych zajściach w warsztacie, na razie bowiem zdążył jej tylko wspomnieć o incydencie z sędzią i ostrzec ją, by nie spuszczała maluchów z oczu.
Nie łudził się już, że jakakolwiek rozmowa z Graysonem odmieni jego punkt widzenia. Sędzia udowodnił raczej, że nie cofnie się przed niczym, by zdobyć swe wnuki na własność.
- Masz rację, Fran. - Billy przeciągnął się na krześle. - Padam z nóg. Zaraz sobie pójdę.
- Więc wyjdź przede mną, mój drogi. I nie myśl, że tak łatwo się mnie pozbędziesz.
Uśmiechnął się, lecz wyraz twarzy Fran nie uległ zmianie.
- No dobrze - westchnął. - Zadzwonisz do Caroliny, a ja spakuję rzeczy, zgoda? Powiedz jej, że zaraz przyjadę.
Na myśl o rychłym spotkaniu z Caroliną poczuł przyjemny dreszczyk. Nie był z nią sam na sam od czasu pocałunku. Starał się go nie wspominać, jednak nie był w stanie oprzeć się pokusie przeżywania wciąż na nowo rozkoszy, która wówczas nim zawładnęła. Ten pocałunek był dla niego niczym odnalezienie utraconej przeszłości, niczym powrót do domu. Nie myślał już o Carolinie jak o utraconej miłości, lecz jak o miłości odrodzonej, aktualnej, ciągle żywej.
Na parkingu postanowił zaczekać, aż Fran odjedzie swoim wozem, i dopiero wtedy wsiąść do auta. Co prawda w Moss Bend przestępczość była raczej niewielka, ale nawet tu grasowali czasem złodzieje czy rabusie, zwłaszcza po zmierzchu. Pomachał do Fran ręką, lecz zdał sobie sprawę, że ona także zwleka z odjazdem, chcąc zapewne zobaczyć, jak on opuszcza parking. Billy roześmiał się, zasalutował sekretarce i usiadł za kierownicą swojego taurusa. Dopiero wtedy usatysfakcjonowana Fran ruszyła do domu.
Po południu nad Florydą rozszalała się burza i teraz, gdy zachodziło słońce, powietrze było rześkie i aromatyczne. Billy opuścił okna, chociaż Joel naprawił klimatyzację w aucie. Niemalże podjeżdżał już pod dom Maggie, gdy nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Rano obiecał Kici, że kiedy skończy pracować, znajdzie jej coś, co mogłaby naprawić. Niestety, epizod z sędzią sprawił, że kompletnie wyleciało mu to z głowy. Dziewczynka jednak pamiętała daną obietnicę i nie omieszkała wyrazić później swego rozczarowania.
Teraz pomyślał, że mógłby podarować Kici jakieś stare narzędzia, niepotrzebne w warsztacie, za to doskonałe do zabawy. Joel zawsze miał jakieś zapasowe narzędzia, podobnie jak stare części do samochodów. Nie wyrzucał ich, gdyż święcie wierzył, że nadejdzie jeszcze dzień, w którym mogłyby się przydać. Billy Ray postanowił opróżnić jedną ze skrzynek, włożyć do niej stare młotki, śrubokręty i klucze, a potem sprezentować cały zestaw małej miłośniczce samochodowej mechaniki. Kiedy Kicia się znudzi, narzędzia zostaną zwrócone, a jeśli się do nich przywiąże, Billy kupi dziadkowi nowy sprzęt.
Na wszelki wypadek zadzwonił do Joela, aby upewnić się, czy ten akceptuje jego pomysł, a gdy dziadek się zgodził, Billy zawrócił auto na wąskiej drodze i ruszył do warsztatu.
O tej porze w zakładzie nikogo już nie było. Billy zatrzymał się przed bramą i wysiadł, by ją otworzyć. Wsiadł z powrotem do wozu, zaparkował obok garażu i wszedł do poczekalni. Wewnątrz paliła się tylko jedna lampka, wokół budynku panowała całkowita cisza. Billy znalazł skrzynkę w miejscu, które wskazał mu Joel, a następnie udał się na stanowiska z samochodami, aby znaleźć kilka niepotrzebnych części. Po drodze włączył radio i kompletując narzędzia, słuchał śpiewu Dwighta Yoakhama, pogwizdując sobie pod nosem.
Pierwszy cios całkowicie go zaskoczył. W jednej chwili pochylał się, by obejrzeć zestaw śrubokrętów, w następnej zaś leżał już jak długi na betonie. Zanim zdołał się pozbierać, ktoś usiadł mu na plecach i zdzielił w głowę po raz drugi.
Billy szarpnął się, usiłując wstać, ale człowiek na nim trzymał go w potężnym uścisku. Zaraz potem zarzucił mu na twarz coś szorstkiego i śmierdzącego i nagle cały świat zawirował i odpłynął. Billy ujrzał jeszcze tylko porysowany nosek buta, a potem zapadła ciemność.
Wciąż walczył, wciąż rozpaczliwie usiłował się wyswobodzić. Jednak ten, który go zaatakował, był przygotowany na wszystko. Zacisnął na przegubach swej ofiary gruby sznur i uspokoił ją kopniakiem.
- Zaraz znów oberwiesz - zagroził.
Billy usiłował dopasować głos do którejś ze znanych mu twarzy. Na próżno. Odpoczął chwilę i szarpnął mocno nogami, które właśnie mu krępowano, a potem wierzgnął na oślep z całych sił. Chyba trafił swego prześladowcę, bowiem usłyszał wściekłe przekleństwo, a po nim podniesiony głos:
- Przytrzymaj go, idioto! Przytrzymaj mu nogi!
To był jednak inny głos niż ten, który słyszał poprzednio. Najwyraźniej zamierzało go pobić dwóch napastników. Wciąż wił się i kopał, ale z workiem zarzuconym na głowę i związanymi rękami nie miał zbyt wiele szans. Gdy mężczyźni unieruchomili jego nogi, był już całkiem bezbronny.
Szybko przestał się orientować, czym go biją, choć czuł, że głównie pięściami. W pewnej chwili usłyszał, że jeden z mężczyzn wziął do ręki jakiś przedmiot ze sklepowej półki. Zanim zorientował się, co to za narzędzie, stracił przytomność.
- Na pewno nie chcesz nic zjeść, Carolino? Dla Billy'ego i tak zostanie wielka porcja.
Carolina uśmiechnęła się do Maggie i potrząsnęła przecząco głową.
- Nie lubię jeść bez niego - odparła. - Ale dziękuję, że tak się o mnie troszczysz.
- W takim razie trochę tu posprzątam. Usiądź i wypij swoją herbatę.
Wcześniej Carolina obawiała się nieco zamieszkania u Maggie, ale teraz, po kilku dniach, wiedziała już, że to był dobry wybór. Maggie spędzała większość czasu w tawernie, a gdy wracała do domu, była życzliwa i przyjacielska. Jednocześnie wcale się nie narzucała, więc Carolina mogła się czuć u niej naprawdę swobodnie. Towarzystwo dzieci sprawiało jej prawdziwą przyjemność, one zaś odwdzięczały się jej radosną spontanicznością, tak różną od narzuconego grzecznego zachowania, które prezentowały w obecności dziadków.
- Wiesz, chyba zadzwonię do Joela. - Maggie wytarła ręce. - Być może Billy Ray postanowił wpaść do dziadka. Powiem im, że czekamy z kolacją.
Carolina dzwoniła już do biura Billy'ego, ale nikogo tam nie zastała, więc zostawiła tylko wiadomość na automatycznej sekretarce.
- Dobry pomysł - skinęła głową - jeśli mu powiemy, że czekamy na niego z jedzeniem, nie wpadnie do baru na hot-doga, tylko przyjedzie prosto do nas.
- Wobec tego zaraz wracam.
Carolina podeszła do zlewu i dokończyła zmywanie naczyń. Nie zdążyła wytrzeć rąk, gdy Maggie ponownie wpadła do kuchni.
- Dodzwoniłam się! - oznajmiła. - Joel mówi, że Billy pojechał jeszcze do warsztatu. Ale tylko na chwilę.
- Jest już bardzo późno.
- Pewnie właśnie dojeżdża. Gdyby miał zabawić tam dłużej, na pewno zadzwoniłby, że się spóźni.
- Niekoniecznie. Nie mówiłam mu o dzisiejszej kolacji - westchnęła Carolina. - Moim zdaniem pojechał do warsztatu, ale potem jeszcze gdzieś wstąpił. Nie ma go już strasznie długo.
Mimo wszystko nieobecność Billy'ego niepokoiła ją coraz bardziej. Skoro w południe obiecał jej, że przyjedzie wieczorem, to nie marnowałby czasu na piwo i hot-dogi, to nie było do niego podobne. Gdyby wypadło mu jakieś nieoczekiwane spotkanie z klientem, na pewno nie kazałby jej czekać, tylko zadzwonił, choćby na moment.
Maggie także wyglądała na zaniepokojoną, więc Carolina po raz pierwszy odważyła się powiedzieć:
- A jeśli coś mu się stało?
- Możemy zadzwonić do warsztatu, ale na pewno nikt nie odbierze. Zawsze włączają sekretarkę.
- Chyba się tam przejadę. To przecież kilka minut drogi stąd. Zerkniesz na dzieci? - Kicia i Chris, którzy już dawno zjedli kolację, siedzieli w piżamach w drugim pokoju i oglądali w telewizji film o afrykańskich słoniach.
- Oczywiście, idź - odparła Maggie. - Zmyj mu głowę, że o nas zapomniał, i wracajcie szybko!
Carolina wsiadła do swojego BMW i ruszyła do miasta, skręcając na pierwszych światłach w kierunku warsztatu. Domyślała się, że jej niepokój o Billy'ego może być przesadny i całkowicie nieuzasadniony, wolała jednak sprawdzić to sama niż czekać bez końca.
W warsztacie było ciemno, paliła się tylko blada jarzeniówka. Carolina okrążyła parking w poszukiwaniu samochodu Billy'ego, a kiedy go ujrzała, jej serce zaczęło bić szybciej. Nic nie wskazywało na to, żeby w warsztacie ktoś był - nie było widać żadnych świateł ani słychać odgłosów. Z początku chciała zadzwonić na policję, ale gdy tylko przypomniała sobie twarz Douga Fletchera, zrezygnowała. Zaparkowała obok auta Billy'ego i wysiadła.
Podeszła do tylnych drzwi, które ku jej zdumieniu, były otwarte.
- Billy? - Zerknęła w głąb ciemnego holu. - Jesteś tu? Odpowiedziała jej cisza.
Znalazła kontakt i włączyła światło. Znajdowała się teraz w poczekalni, pełnej podartych papierów i poprzewracanych mebli. Zasłoniła usta dłonią, żeby nie krzyknąć. Ktoś tu był! Ktoś pozbawiony skrupułów, kto najwyraźniej czegoś szukał albo z czystej złośliwości powyrzucał dokumenty i książki na podłogę.
Czy napastnik czaił się gdzieś w pobliżu? Może skrył się w cieniu? Przez chwilę Carolina czuła przemożną chęć ucieczki, ale powstrzymała ją myśl o tym, że Billy być może leży gdzieś na terenie warsztatu i oczekuje pomocy. Stała więc cicho i wsłuchiwała się w złowrogą ciszę, która wypełniała mroczne pomieszczenia.
Pomyślała, że powinna znaleźć sobie coś do obrony przed ewentualnym atakiem. Dostrzegła na podłodze nożyczki, które wypadły zapewne z wyrwanej z biurka szuflady. Schyliła się i podniosła je z podłogi.
Z trudem przypominała sobie rozkład budynku. Po lewej znajdowała się hala, w której dokonywano napraw, po prawej magazyny i pomieszczenia biurowe. W którym kierunku poszedłby Billy?
- Billy! - krzyknęła głośno, ale znów nie doczekała się odpowiedzi.
Postanowiła ruszyć w stronę hali. Doszła do drzwiczek, pchnęła je i zaczęła iść ostrożnie w stronę stanowisk.
- Billy?
W rogu paliła się mała lampka. W jej świetle niewiele można było zobaczyć, więc Carolina oparła rękę na ścianie, żeby namacać kontakt. Przesunęła się nieco na lewo, aż W końcu poczuła pod palcami przełącznik. Nacisnęła go i wtedy jaskrawe światło zalało pomieszczenie.
Billy Ray leżał bez ruchu przy drugim stanowisku.
W domu Maggie, w sypialni dla gości, Garth oczyścił ranę na głowie Billy'ego i zalepił plastrem.
- Co to było, jakiś łom? - zapytał.
- Pewnie tak.
- Mogli cię zabić.
- Nikt nie zamierzał mnie zabijać. Chcieli tylko przestraszyć. .. - Zerknął w górę i ujrzał, że Carolina przygląda mu się z uwagą. Zauważyła, że to właśnie ze względu na nią nie dokończył zdania.
Chciało jej się płakać. Wcześniej zdołała jakoś przeciąć więzy krępujące Billy'ego i go ocucić. Potem zawlokła go do samochodu i czym prędzej zawiozła do Maggie. Worek zawiązany na głowie mężczyzny ochronił go nieco przed ciosami, ale i tak Billy był cały w ranach i siniakach. Nie zgodził się iść do przychodni na ostry dyżur, ale pozwolił Maggie wezwać Gartha.
- Chyba zgłosisz to na policję, co? - spytał Garth.
- Joel jest już u szeryfa. Zawiadomił go o włamaniu do warsztatu - poinformowała Carolina.
- Ale co z napadem? - Garth nie wydawał się usatysfakcjonowany, - Jutro odszukam Douga Fletchera i utnę sobie z nim pogawędkę. - Billy skrzywił się, gdy Garth dotknął jego ramienia.
- Twarda z ciebie sztuka, Billy Ray. - Lekarz uśmiechnął się pod nosem. - Nie sądzę, żeby cokolwiek było złamane, ale trzeba będzie zrobić prześwietlenie. Przyjdź jutro. I żadnych wymówek.
- Dobrze. Dzięki.
- Carolino? - Garth spojrzał na nią, prosząc wzrokiem o wsparcie.
- Przyjdziemy - potwierdziła - nawet gdybym miała go związać i zawlec tam siłą.
- Wobec tego zostawiam Billy'ego pod pani opieką. Proszę go budzić co dwie godziny i sprawdzać źrenice. Objawy wstrząsu mózgu czasem przychodzą z opóźnieniem.
1 oczywiście proszę dzwonić, gdyby coś się działo. - Odwrócił się i popatrzył na Billy'ego. - Teraz ty będziesz musiał odpoczywać - powiedział. - Minie sporo czasu, zanim dojdziesz do siebie.
Do pokoju wpadła Maggie z torebką lodu.
- Boże, nawet nie wiem, od których siniaków zacząć - westchnęła. - Billy Ray, wyglądasz, jak gdybyś stoczył najcięższą walkę w tawernie.
- Tam przynajmniej bym widział, kto mnie bije. Garth zabrał Maggie na stronę, aby poinstruować ją, jak ma opiekować się Billym. Gdy zostali na chwilę sami, Carolina uniosła dłoń Billy'ego do ust i ucałowała ją delikatnie.
- Oboje wiemy, kto to zrobił - powiedziała.
- Możemy się tylko domyślać. Nikogo nie widziałem. Nie rozpoznałem głosów.
- Ja wiem, że to robota mojego teścia. Jestem pewna, że u Joela nic nie zginęło. Whittier wynajął tych łajdaków, a oni pojechali za tobą do warsztatu i pobili cię do nieprzytomności.
Do pokoju powróciła Maggie.
- Zacznę od ramienia - stwierdziła, przykładając okład do rany. - Jak będzie bardzo bolało, mam od Gartha środki przeciwbólowe.
Carolina wstała z łóżka.
- Zostawię was. Zobaczę, co z dziećmi. Potem będę musiała na chwilę wyjść - dodała ciszej.
- Dzieciaki śpią, sprawdziłam - uspokoiła ją Maggie. - Całe szczęście, że poszły do łóżek, zanim wróciłaś z tym workiem kartofli. A jeśli chcesz wyjść, to zaczekaj do jutra. Nie będziesz chyba sama łazić po nocy...
- Ciii... - Carolina położyła palec na ustach i pociągnęła Maggie do drzwi. - Muszę coś załatwić - wyjaśniła, stając na progu. - Będę uważać.
- Tylko pamiętaj, dziewczyno - Maggie popatrzyła na nią surowo - nie zrób jakiegoś głupstwa.
- Nie martw się. To nic wielkiego, powinnam to była załatwić już dawno temu.
Na zewnątrz świecił księżyc, a niebo pełne było gwiazd. Carolina wsiadła do auta i pośpiesznie wyjechała z podjazdu prowadzącego do domu Maggie. Do posiadłości Graysonów dotarła w kilka minut. Jej teściowie nigdy nie przeprowadzili się na modne ostatnio przedmieścia po zachodniej stronie miasta, więc ich imponującej wielkości dom stał w najstarszej części Moss Bend, otoczony podobnymi sobie budowlami, w tym domem, w którym Carolina spędziła dzieciństwo i młodzieńcze lata.
Jeszcze podczas jazdy uświadomiła sobie, że tego wieczora, jak w każdy trzeci piątek miesiąca, Graysonowie wraz z pięcioma innymi parami z okolicy spotykają się na brydżu. Co miesiąc spotkanie odbywało się w innym domu, a dziś to właśnie Gloria i Whittier podejmowali gości u siebie. Carolina przypomniała sobie, jak Gloria upominała ją, żeby przy podobnych okazjach dzieci zachowywały się wyjątkowo grzecznie. Pewnie jej zdaniem byłoby najlepiej, gdyby na ten czas w ogóle zniknęły, żeby nie przeszkadzać dorosłym.
Nie obchodziło jej to, że teściowie przyjmują gości. Była tak zła, że nic nie było w stanie jej powstrzymać. To nawet lepiej, jeśli wykrzyczy swoje rację w obecności połowy miasta. Zbyt długo już milczała.
Miała na sobie niebieską bawełnianą koszulkę, szorty w paski i sandały. Wiedziała, że pozostali goście będą odświętnie obrani, lecz to tylko podsycało jej bunt i dodawało odwagi. Nikt nie pomyśli, że została zaproszona, nawet gdyby teściowa usiłowała tak to przedstawić.
Kobieta, która otworzyła drzwi, była najważniejszym powodem, dla którego przyjęcia Glorii cieszyły się takim powodzeniem. Dziś Inez miała na sobie czarny strój z wykrochmalonym białym kołnierzykiem i jak zwykle była ponura. Jej mrukliwe usposobienie nie przeszkadzało jednak gospodarzom - najważniejsze, że Inez była wzorową służącą i przygotowywała pyszne przekąski.
- Pani Carolina? - Zmarszczyła czoło na jej widok. - Mamy dziś przyjęcie....
- Wiem - ucięła Carolina i przeszła obok niej do holu. Przyjęcie nie przeniosło się jeszcze do jadalni. Goście rozmawiali i pili drinki po drugiej stronie olbrzymiego korytarza, w pomieszczeniu zwanym przez Glorię „pokojem rodzinnym”. Zabawne, czyżby w tym domu rodzinna atmosfera zarezerwowana była tylko dla jednego pomieszczenia? Ale i w nim panował wyniosły chłód i maskowana przepychem nuda - kryształowy żyrandol zwisający z wysokiego sufitu, starannie wybrane francuskie antyki, grube perskie dywany....
- Proszę poczekać! - zawołała za nią Inez. - Zaraz zawołam panią Glorię!
- Nie trudź się. Sama ją znajdę.
- Pani Carolino, nie wolno...
Służąca nie zdołała jej zatrzymać. Carolina weszła energicznym krokiem między gości i zatrzymała się na środku. Goście stali w małych grupkach, wszyscy z drinkami w dłoniach i uprzejmymi uśmiechami przylepionymi do twarzy. Po jej wejściu rozmowy ucichły, a w pokoju zapanowała cisza. Gloria ruszyła w stronę synowej, lawirując między gośćmi.
O dziwo, sędzia jeszcze jej nie dostrzegł. Pogrążony był w rozmowie z mężczyzną, którego Carolina rozpoznała jako nowego bankiera swojej rodziny. Przypomniało jej to, że rodzina Waverly odegrała ważną rolę w historii Moss Bend. Miała nadzieję, że ludzie zgromadzeni w tym domu będą o tym pamiętać i dzięki temu uważnie wysłuchają tego, co miała do powiedzenia.
Kiedy podeszła bliżej, sędzia zauważył, że w pokoju panuje idealna cisza. Odwrócił się, lecz na widok Caroliny nie zareagował ani lękiem, ani gniewem.
- Co cię sprowadza? - zapytał z kamienną twarzą.
- Chciałabym z tobą pomówić. Sędzia uniósł pytająco jedną brew.
- Obawiam się, że wybrałaś niewłaściwy moment. Nie pierwszy raz zresztą.
- Moment jest jak najbardziej właściwy. - Podeszła jeszcze bliżej. - Chcę, żeby ci wszyscy ludzie, przyjaciele mojej rodziny, nie tylko twojej, usłyszeli, co mam do powiedzenia.
- Nie wystarczą ci sceny, które urządzałaś do tej pory? Koniecznie chcesz pokazać nam jakieś nowe widowisko?
- Nie sądzę, żeby któraś z obecnych tu osób widziała owe widowiska. Najprawdopodobniej słyszeli tylko o nich. To plotki, że jestem niezrównoważona - zwróciła się do gości. - A oni oboje mają ważny powód, by je rozpowszechniać!
- A jakiż to powód? - zapytał z niezmąconym spokojem sędzia.
- Chcecie moich dzieci! - krzyknęła. - Chcecie wychować je tak, jak wy sobie tego życzycie! Chcecie zniszczyć je tak, jak zniszczyliście swojego syna!
Obok sędziego pojawiła się Gloria. Była niedużą kobietą, która raz na pięć lat wyjeżdżała do Atlanty i parę tygodni później wracała wyraźnie odmłodzona. Oprócz liftingów twarzy stosowała także rygorystyczną dietę i farbowała włosy na stonowany blond. Jedynie wyraz jej oczu zdradzał, że miała już prawie sześćdziesiąt pięć lat.
- Nie czujesz się najlepiej, moje dziecko - powiedziała łagodnie, kładąc rękę na ramieniu synowej. - Chyba powinnaś trochę odpocząć.
- Czuję się doskonale. - Carolina odtrąciła jej rękę. - W przeciwieństwie do Billy'ego Raya Wainwrighta. Ktoś napadł go w warsztacie Joela i pobił do nieprzytomności. W tym samym warsztacie przed południem usiłowano odebrać mi dzieci. Bez nakazu sądowego, bez mojego pozwolenia. Czy to nie dziwny zbieg okoliczności?
- Uspokój się, dziecko. - Sędzia popatrzał na nią z fałszywą troską. - Niestety, ja nie patroluję ulic Moss Bend. Osądzam tylko kryminalistów, nawet nie wsadzam ich do więzienia. Przykro mi, że zaatakowano twojego kochanka, ale jeśli uważasz, że ja mam z tym coś wspólnego, to najlepszy dowód, że ktoś inny powinien zająć się twoimi dziećmi.
- Billy Ray nie jest moim kochankiem. Ofiarował mi schronienie, gdy zabrałam dzieci i uciekłam z tego domu. A teraz pełni rolę mojego adwokata - odparła. - Groziłeś mu, próbowałeś odebrać dzieci, które zostawiłam pod jego opieką. Nawet twoi przyjaciele będą musieli się zastanowić, czy nie masz z tym nic wspólnego.
- Moi przyjaciele doskonale wiedzą, że nie jestem bandytą - roześmiał się sędzia.
- Ale jesteś człowiekiem bezwzględnym, zdolnym do tego, by zlecić zbirom brudną robotę. Człowiekiem żądnym władzy nad wszystkimi i wszystkim - wycedziła, patrząc mu prosto w oczy. - Władza zmienia ludzi, panie sędzio. Zaczynają wierzyć, że mają prawo decydować o tym, jak powinien funkcjonować ten świat. Wierzą, że mają prawo kontrolować wszystkich, którzy staną im na drodze, żony, dzieci, krewnych... - Przeniosła spojrzenie na Glorię. - Glorio, ten człowiek zniszczył twojego syna. Kiedy Champ zginął, był alkoholikiem i narkomanem, brutalem pozbawionym samokontroli. Czy pozwolisz swojemu mężowi, aby w ten sam sposób zniszczył twoje wnuki?
- Dość tego. - Sędzia złapał ją za ramię. - O mnie możesz wygadywać, co tylko zechcesz, ale nie pozwolę ci oczerniać mojego syna!
- Jeśli wezwiesz mnie przed sąd i będziesz próbował uzyskać zgodę na odebranie mi dzieci, powiem znacznie więcej - ostrzegła. Strąciła jego ramię, lecz wiedziała, że puścił ją tylko dlatego, że w domu było zbyt wielu świadków. Odwróciła się i teraz przemówiła do gości: - Proszę państwa, nie czujcie się zażenowani tym, że musieliście tego wysłuchać. Jestem tu, gdyż potrzebuję świadków. Znacie mnie. Widzieliście, jak dorastałam. Wiecie, kim jestem. Ostatnio na mój temat można było usłyszeć niekoniecznie prawdziwe opinie, więc chciałabym powtórzyć wszem i wobec: nie jestem żadną paranoiczką, nie jestem niezrównoważona. To, co twierdzą Graysonowie, to potwarz. Wciąż jestem tą samą kobietą, którą zawsze znaliście. Nie pozwolę odebrać sobie dzieci ani skrzywdzić ludzi, którzy ofiarują mi pomoc. Przepraszam za całe to zajście - dodała z westchnieniem. - Pewnie będziecie, państwo, mieli o czym mówić przez cały wieczór.
Po tych słowach ruszyła do wyjścia, a goście rozstępowali się nerwowo, aby zrobić jej przejście. Była już w drzwiach frontowych, gdy usłyszała za sobą stukot obcasów. Odwróciła się i ujrzała idącą ku niej teściową. Carolina wyszła na werandę, Gloria podążyła za nią.
- Co chcesz nam zrobić?
- Wydaje się, że to jasne - Naprawdę musisz nas niszczyć? Tak źle ci było z nami? Carolina studiowała przez chwilę twarz teściowej, wreszcie odparła:
- Źle mi było, Glorio. Wiem, że to nie twoja wina. Jesteś o wiele lepszym człowiekiem niż twój mąż. Sama zresztą o tym wiesz. Nie pozwól mu, by dręczył Kicię i Chrisa, nie pozwól mu ich zepsuć. Obie wiemy, kim był Champ, kiedy zginął. Obie wiemy, dlaczego tak się stało. Z tym nie da się już nic zrobić, trzeba jednak dopilnować, żeby podobny los nie spotkał twoich wnuków.
- Kim jesteś, by prawić mi morały? Zabiłaś mojego syna...
Do oczu Caroliny napłynęły łzy.
- Tak, to ja siedziałam za kierownicą - powiedziała. - Tylko tyle pamiętam. Powiem ci jednak, że kiedy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że to lepiej, że Champ nie żyje. On żył w piekle. To, co czekało na niego po drugiej stronie, na pewno nie może być gorsze.
ROZDZIAŁ 7
Billy Ray odchylił się na krześle, by móc swobodnie rozprostować nogi. Dopiero po tygodniu mógł swobodnie usiąść, a teraz, dwa tygodnie po pobiciu, siniaki powoli znikały. Wczoraj pozbył się też temblaka, którym Garth unieruchomił jego ramię.
- Od czego chcesz zacząć? Od dzisiejszych faksów, poczty czy telefonów? - Fran podeszła do jego biurka i pochyliła się nad nim niczym surowa matka, zdecydowana dopilnować, by jej nastoletni syn posprzątał wreszcie swój pokój.
- Przekaż mi tylko to, co najważniejsze.
- Wszystko jest ważne. Następnym razem daj się pobić w trakcie urlopu.
- Dobry pomysł. Następnym razem poproszę bandytów, żeby przełożyli to na później.
- Lepiej dziś wyglądasz. - Choć powiedziała to jak zwykle niezadowolonym głosem, zdradził ją łagodniejszy wyraz twarzy.
- Mogę wyglądać tylko lepiej.
- Chętnie skręciłabym kark Dougowi Fletcherowi - parsknęła Fran. - Gdyby chciał, z łatwością znalazłby tych bandytów!
Tyle że Doug wcale tego nie chciał. Dzień po napadzie Billy Ray pokuśtykał do biura szeryfa, ale ten niestety nie miał dla niego czasu. Zgodził się na rozmowę dopiero po trzech dniach, lecz nie wynikło z niej nic dobrego.
Doug nawet nie spytał przyjaciela, jak ten się czuje. Położył tylko nogi na biurku, a po wysłuchaniu opowieści Billy'ego wzruszył ramionami.
- Skoro nikogo nie widziałeś, nie bardzo mogę ci pomóc - stwierdził obojętnym tonem. - Nie mamy żadnych tropów. Najprawdopodobniej ktoś szukał gotówki i części zamiennych, a ty niechcący wlazłeś mu w drogę. Przez najbliższy tydzień będę posyłał patrole w okolice warsztatu. To najpewniej zniechęci wandali.
Podczas tej przemowy Doug ani razu na niego nie zerknął. Patrzył w jakiś punkt nad jego głową i beznamiętnie żuł gumę.
Billy poczuł, jak ogarnia go wściekłość.
- Tu nie chodzi o wandalizm, Doug, doskonale o tym wiesz! - wrzasnął. - Ktoś mnie pobił za to, że trzymam z Caroliną Grayson!
- No właśnie. A czemu z nią trzymasz, Billy Ray? W liceum cię nie chciała, bo doszła do wniosku, że jesteś nikim. Teraz też zostawi cię w chwili, w której uzna, że już nie jesteś jej potrzebny. Nie twierdzę, że to, co się stało, ma coś wspólnego z tą sprawą. Wcale tak nie mówię. Ale dam ci radę, jak przyjaciel przyjacielowi - odpuść sobie, będzie ci lepiej bez niej.
- Jak przyjaciel? Jaki przyjaciel, Doug? Minęły trzy dni od napadu, a ty dopiero teraz łaskawie mnie przyjmujesz?
- Joel powiedział, że nikogo nie widziałeś. Byłem zajęty poszukiwaniami ewentualnego sprawcy.
- Byłeś zajęty zacieraniem śladów - Billy obniżył głos i popatrzył na przyjaciela przenikliwym wzrokiem. - Byłeś zajęty słuchaniem tego, co ma ci do powiedzenia Grayson. Może ty się go boisz, Doug, ale ja nie. I nie zamierzam zapomnieć o tej sprawie.
Po tych słowach wyszedł i od tamtej pory nie rozmawiał z szeryfem ani razu.
- Dzwoniła pani Balou... - Fran przerwała mu rozmyślania.
- Dajżesz spokój - roześmiał się krótko i pokręcił głową. - Na pewno jeszcze zadzwoni, a ja muszę wziąć się ostro do pracy. Łącz do mnie tylko Joela albo Carolinę. Dla innych mnie nie ma, jasne?
Po godzinie postanowił zrobić sobie przerwę. Rozmasował obolałe skronie, wstał i podszedł do okna. W tej samej chwili na jego biurku zabrzęczał interkom.
- Przyszła Carolina - usłyszał głos Fran. - Mam ją wpuścić?
- Jasne, wiesz przecież.
Zaraz potem Carolina weszła do środka. Uśmiechała się, lecz w jej oczach czaił się smutek. Coś się stało, Billy natychmiast się tego domyślił.
- Zamknij drzwi - powiedział, a gdy to zrobiła, okrążył biurko i przysiadł na jego rogu. - Co się dzieje? - zapytał.
- Mam zacząć od dobrej nowiny?
- Jak wolisz.
- Jeśli zacznę od złej, dobra nie sprawi nam żadnej przyjemności. - Ujęła jego dłonie, lecz nie przysunęła się bliżej. - Dostałam tę pracę - oznajmiła krótko.
- To wspaniale! - Ucieszył się i przyciągnął ją do siebie. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, Carolino. Kiedy zaczynasz?
- W przyszłym tygodniu muszę dostarczyć wszystkie dokumenty i dać się przebadać zakładowej pielęgniarce. Resztę tygodnia poświęcę na załatwianie formalności z przedszkolem. Zaczynam od następnego poniedziałku.
- Wiedziałem, że ci się uda. Kiedy się dowiedziałaś?
- Piętnaście minut temu. - Puściła jego dłonie i sięgnęła do torebki, po czym podała mu plik dokumentów. - A teraz zła wiadomość...
Billy szybko przekartkował urzędowe pisma. Tak jak przypuszczał, Graysonowie postanowili ubiegać się w sądzie o opiekę nad wnukami.
- Przecież wiedzieliśmy - westchnął i oddał jej dokumenty. - Teraz zacznie się prawdziwa walka.
- Boję się, Billy.
- Nie musisz. Wygramy.
- Na pewno?
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. - Ponownie ujął jej ręce. - Musimy tylko być cierpliwi. Nie wolno nam popełnić żadnego błędu. Sędzia wykorzysta każdą słabość, musimy więc być opanowani i pewni swego. Najgorzej by było się przestraszyć. Strach jest złym doradcą. Myślę nawet, że powinniśmy... - zawahał się i nie dokończył.
- Co powinniśmy? O co chodzi? - Carolina spojrzała na niego wyczekująco.
- Chcę, żeby Graysonowie uzyskali możliwość odwiedzania dzieci. Skoro zaczęli całą tę sprawę, to i tak wystąpią do Sawyera o możliwość składania im wizyt. Jeśli się sprzeciwisz, będzie to źle przyjęte, twoje zachowanie wzbudzi podejrzenia i da argumenty Graysonowi. Jeśli zaś pozwolisz im na to bez postanowienia sądu, twoja pozycja znacznie się wzmocni. Każemy im tylko podpisać dokument, w którym zobowiążą się do przestrzegania twoich warunków. Czas, miejsce, częstotliwość wizyt. Jeśli nie podpiszą, to oni będą wyglądali tak, jak gdyby uchylali się od współpracy.
- Nie, Billy. Nie chcę mieszać w to dzieci.
- Już są w to wmieszane. - Ścisnął mocniej jej dłonie.
Carolina nie wyglądała na przekonaną, ale ostatecznie pokiwała głową z westchnieniem.
- Mam nadzieję, że masz rację.
- Wierz mi, tak będzie lepiej. Pozwól im zabrać dzieci w środę, powiedzmy od czwartej do siódmej.
- Ale sędzia wraca z pracy dopiero o szóstej!
- Wiem o tym - uśmiechnął się chytrze.
- Myślisz, że to go zniechęci?
- Na pewno ty będziesz się czuła lepiej, wiedząc, że spędzi z dziećmi tylko godzinę. Pamiętaj jednak - popatrzył na nią poważnie - rada jest moja, ale decyzja należy do ciebie. Jeśli masz jakieś powody, aby nie oddawać dzieci pod opiekę dziadków, jeśli jest coś, o czym nie powiedziałaś mi wcześniej, zrób to teraz. Czy na pewno będą z nimi całkiem bezpieczne?
- Tak - niechętnie skinęła głową. - Bezpieczne, lecz nieszczęśliwe.
- Wobec tego musisz je do tego przygotować. Ponownie westchnęła i pokiwała głową.
- I musisz być dzielna. - Podniósł jej ręce do ust i ucałował. - Na pewno dasz sobie radę.
- Billy...
- Tak? - Popatrzył na jej twarz, która była teraz tak blisko, że wystarczyło lekko się nachylić, by jej dotknąć.
- Czy poczujesz ból, jeśli się do ciebie przytulę? - zapytała, nie spuszczając zeń wzroku.
- Spróbujmy.
Owinęła ostrożnie ręce wokół jego talii, ale nie ośmieliła się na więcej.
- Nie wiem, jak przeżyję rozstanie z Kicią i Chrisem - westchnęła.
- Przeżyjesz. Zjemy razem kolację.
- Ostatni raz, kiedy miałam zamiar zjeść z tobą kolację, ktoś pobił cię do nieprzytomności - uśmiechnęła się smutno - Zaryzykujmy - odwzajemnił jej uśmiech. - Odwieź dzieci, a potem przyjedź prosto do mnie.
- Przyjadę - szepnęła. Uniosła się lekko na palcach i pocałowała go w usta, delikatnie, lekko, niemal przelotnie. Słodko i o wiele za szybko. Potem odsunęła się i powiedziała praktycznym tonem: - Magie zabrała dzieci do sklepu. Muszę iść.
- Poczekaj - przytrzymał ją za łokieć, a gdy spojrzała na niego, zapytał: - Wiesz co?
- Co?
- Nie bolało.
W odpowiedzi delikatnie dotknęła dłonią jego policzka i po chwili już jej nie było.
Kicia nie chciała iść w odwiedziny do dziadków. Wolała zostać w domu Maggie. Dom Maggie pachniał jak placek z porzeczkami, jak kwiaty jaśminu i szerokie korytarze miejskiej czytelni, gdzie Kicia przychodziła na „Godzinę z bajką”. Pokój, w którym spała, miał kolor rosnących w ogrodzie hibiskusów. Każdego ranka Maggie zabierała Kicię do ogrodu, gdzie wspólnie zrywały hibiskus i inne rośliny.
Kwiaty przypominały Kici dom Billy'ego Raya, gdzie rośliny rosły dziko niczym chwasty. Tęskniła za tamtym domem i za kotką Trójnogiem. Billy Ray obiecał jej, że wkrótce spotka się z Trójnogiem i Kicia nie mogła się tego doczekać. Wolałaby pojechać do Billy'ego niż do dziadków.
- Kiciu, czy ty mnie słuchasz?
Popatrzyła na matkę, ubraną w żółtą sukienkę w drobne fioletowe kwiatki. Mama była najładniejsza, kiedy się uśmiechała, lecz nawet teraz, ze ściągniętymi brwiami, wyglądała całkiem nieźle. Kicia dawno nie widziała jej w tej sukience.
- Nie chcę jechać - odparła i przygryzła dolną wargę.
- Kiciu, to nie potrwa długo. Obiecuję ci. Mamy tu list, na którym napisano, że nie mogą cię zmusić, żebyś została. Wiem, że właśnie tego się boisz.
Kicia nie wierzyła, że jakiś kawałek papieru mógłby zmusić dziadka do czegokolwiek. Kiedyś w szkółce niedzielnej nauczycielka zapytała dzieci, jak wygląda Pan Bóg, a wówczas Kicia odpowiedziała, że pewnie tak samo, jak jej dziadek. Nauczycielka nie wydawała się zdziwiona, choć później, kiedy po lekcjach rozmawiała z inną nauczycielką, Kicia usłyszała, jak mówiła o niej „biedactwo”.
Nauczycielka jej oczywiście nie zrozumiała. Dziadek tylko przypominał Pana Boga, i to jedynie w tym, że on także mógł wszystko. Bo tak naprawdę Pan Bóg był dobry, a dziadek Kici zły. Zmuszał ludzi, żeby robili rzeczy, na które wcale nie mieli ochoty. Karał ich - tak jak Bóg pokarał ludzi, kiedy zesłał na nich potop - ale w przeciwieństwie do Boga nie kochał ludzi i im nie wybaczał.
Jej także nie kochał.
- Nie chcę tam jechać - powtórzyła.
- Trudno, i tak pojedziemy - powiedziała stanowczo mama. - Zawiozę was, a potem osobiście odbiorę. Przyjedziemy po was razem z Billym Rayem, chcesz?
Kicia wiedziała, że kiedy mama ma taką minę, nic na świecie nie zdoła jej skłonić do zmiany decyzji. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Odkąd zamieszkali u Maggie, mama zrobiła się o wiele bardziej zdecydowana.
- Znowu zmuszą mnie, żebym była grzeczna...
- Trzeba umieć być grzecznym.
- Po co?
- Znajomość dobrych manier pomaga żyć i daje pewność siebie.
- Trelemorele, dziadek powtarza to samo - wywróciła oczami Kicia.
- Dziadek jest od ciebie starszy i wie dużo o życiu. No, już, przygotuj się, a ja obudzę Chrisa. Zaraz wyruszamy.
Mama wyszła z jej pokoju, a Kicia powlokła się za nią. Nie miała innego wyjścia.
W samochodzie przez cały czas siedziała ze zwieszoną głową, ale mama wcale nie zwracała na to uwagi.
- Nie kochasz mnie! - wybuchnęła w końcu Kicia. - Gdybyś mnie kochała, nie kazałabyś mi tam jechać!
- Kocham cię, ale i tak musisz się z nimi spotkać. Kiedy mama zatrzymała auto przed domem dziadków, Kicia zastanawiała się, czy nie wpaść w histerię. Wiedziała, że gdy kobieta wpada w histerię, nic nie można poradzić. Ostatecznie jednak zrezygnowała i postanowiła zamienić się w grzeczną dziewczynkę, taką, jaką pragnęli widzieć jej dziadkowie. Ta dziewczynka wydawała się jej całkiem obca, a Kicia czuła się jak aktorka w nowej roli. Ta dziewczynka nigdy nie wyjeżdżała kredką poza kontury obrazka do kolorowania i zawsze mówiła cichym głosem. Ta dziewczynka zjadała wszystko z talerza i nie siorbała, kiedy piła. Kicia nienawidziła tej dziewczynki.
- Kiciu, postaraj się dobrze zachowywać - powiedziała mama, wyciągając Chrisa z fotelika. - Pamiętaj jednak, że możesz być sobą - dodała i wtedy Kicia spojrzała na nią zdziwiona. Takie słowa słyszała od mamy po raz pierwszy.
- Jak to? - zapytała.
- Nie musisz udawać kogoś innego niż jesteś.
Kicia zmarszczyła brwi. Zdumiało ją, że mama wiedziała o tej drugiej dziewczynce. Spojrzała przed siebie i ujrzała, ze babcia już na nich czeka na schodach. Uśmiechała się, ale nie wyglądała na szczęśliwą z powodu tej wizyty. Nic dziwnego, pomyślała Kicia. Babcia nigdy nie bawiła się ani z nią, ani z Chrisem. Zawsze mówiła im tylko, co mają robić.
- Jeśli będę sobą, to ona się pogniewa - ostrzegła mamę Kicia.
Mama uklękła przy niej i popatrzyła jej prosto w oczy.
- Nikt nie może cię zmusić, żebyś była kimś, kim nie jesteś, chyba że sama mu na to pozwolisz - powiedziała. - Rozumiesz?
Kicia nie była pewna, czy rozumie.
- Ona się pogniewa - powtórzyła tylko.
- Nie musisz udawać kogoś innego, żeby ludzie cię kochali - ciągnęła mama. - Bo wtedy to wcale nie ciebie kochają, ale tę osobę, którą przed nimi udajesz.
Było to bardzo trudne, ale tym razem Kicia skinęła głową. Teraz chyba zrozumiała.
- A czy ty mnie kochasz, mamo? - zapytała, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Właśnie mnie, Kicię?
- Jesteś dla mnie najukochańszą dziewczynką pod słońcem. I kocham cię właśnie taką, jaką jesteś. Pamiętaj o tym, skarbie.
- To dobrze. - Kicia westchnęła ciężko, a potem wsunęła rączkę w dłoń matki i razem z nią podreptała ku babci.
Billy Ray zamierzał dotrzeć do domu przed Caroliną, ale z powodu zamiejscowej rozmowy z jednym z klientów musiał zostać w biurze dłużej niż planował. Kiedy zaparkował wreszcie samochód przed swym domem, jej wóz już stał na podwórzu.
- Carolina? - zawołał, wchodząc na schody.
- Tutaj!
Zerknął w kierunku, z którego dobiegł jej głos, lecz jej samej nie dostrzegł.
- Nie widzę cię!
- Na lewo od kamelii, na prawo od azalii... - Nagle wyłoniła się zza krzewów w ogrodzie ojca.
Billy ruszył przez bujną roślinność, która gęsto zarastała dawną ścieżkę. Carolina siedziała nieopodal, a przy niej leżał koszyk pełen zardzewiałych narzędzi.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - Otarła dłonią spocone czoło.
- Przeciwko czemu? - zapytał. - Co ty właściwie robisz?
- Usiłuję przywrócić Edenowi dawną świetność.
- Postanowiłaś zrobić porządek w ogrodzie - uśmiechnął się. - Hm, obawiam się, że będziesz potrzebowała boskiej pomocy.
- Bóg na pewno mi pobłogosławi.
- Daj spokój - zbliżył się do niej, ale jej nie dotknął - zostaw te chwasty.
- Kiedy to mi pomaga.
- W czym?
- W zachowaniu równowagi. Tak się denerwuję, że muszę coś robić. Nie masz pojęcia, jak dobrze jest wyrywać chwasty z korzeniami i rzucać je na stertę kompostu.
- Niestety, nie mam sterty kompostu.
- Zaraz będziesz miał. Wielką jak stodoła. Roześmiał się.
- Zostawisz chociaż jedną roślinę?
- Nie obiecuję. Możliwe, że wyrwę wszystko, a potem zasadzę wszystko od nowa. Jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu.
Czyżby miał mieć coś przeciwko temu, że Carolina odreagowuje swoje stresy w jego ogrodzie? Skądże znowu.
- Rób, co tylko chcesz, i jak długo chcesz - odparł. - Mój sąsiad i tak proponował, że zniszczy całe to paskudztwo i zasadzi kukurydzę.
- Ale tobie było żal zniszczyć pracę swojego ojca. Billy nagle spoważniał.
- Nie, nie było żal. Widzisz przecież, jak zapuściłem ten jego ukochany ogród.
- Kiedyś był to najpiękniejszy ogród w Moss Bend.
- Tak - westchnął - choć z czasem zaczął podupadać, tak jak jego właściciel. Ojciec przychodził tu każdego wieczoru, kiedy nie siedział pijany w knajpie. Znajdowałem go na czworakach, jak rozmawiał ze swoimi kwiatkami i grządkami. Chyba tylko dzięki nim nie odebrał sobie życia. Bał się, że nie będzie miał kto się nimi zająć.
- Mówiłeś, że odebrał sobie życie.
- Racja - Billy pokiwał głową - odebrał sobie życie piciem. Ale przynajmniej zrobił to na raty.
- Mimo wszystko musiał być niezwykłym człowiekiem - zadumała się Carolina. - Siedzę tu od godziny i już zdążyłam się zorientować, jak planował rozbudować swój ogród. Miał wyraźną wizję. Nie udało mu się osiągnąć tego, co sobie zaplanował, ale gdyby mu się udało...
- Gdyby! - żachnął się Billy. - To było jego ulubione słowo. Niespełniony ogrodnik - dodał z kpiną w głosie.
- Nie mów tak.
- Dlaczego?
- To twój ojciec.
Zrobiło mu się głupio. Oto Carolina upomina się o szacunek dla Yancy'ego, a on, rodzony syn, tego szacunku mu odmawia.
- Chcesz, żebym ci trochę pomógł? - zapytał, żeby zmienić temat.
- Szczerze mówiąc, wolę być sama.
- Dobrze - popatrzył na nią ze zrozumieniem - wobec tego pójdę przygotować kolację.
- Tylko nie szalej. Nie jestem głodna. - Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, po czym powróciła do wyrywania chwastów.
Pół godziny później stanęła w drzwiach wejściowych, potargana i spocona, lecz wciąż niewiarygodnie śliczna.
- Mogę wejść? - zapytała.
- No pewnie! - Uchylił drzwi, a ona prześliznęła się obok niego. Brzeg jej sukienki musnął prowokacyjnie jego kolano. - Lepiej ci?
- E, tam - opadła na fotel - na całym świecie nie ma tylu chwastów, żeby wyleczyć mnie z tej nerwicy. Dobre jednak i to. - Wstała i ruszyła do łazienki. - Odświeżę się trochę, a potem pomogę ci przy kolacji.
- Już prawie skończyłem.
- O, jestem pod wrażeniem.
- Chociaż jeszcze niczego nie widziałaś?
- Mówiłam już przecież, że ci ufam.
Billy wrócił do kuchni, by zdjąć z patelni rumiany omlet, a następnie wlał składniki koktajlu owocowego do miseczki i sięgnął po mikser. Kiedy Carolina wyszła z łazienki, posiłek był gotowy.
- Wspaniale wygląda. - Zajrzała mu przez ramię i postawiła na blacie puszkę z kawą gestem tak niedbałym, jak gdyby robiła to od wieków. - Ze śmietanką, ale bez cukru, tak?
Zrobiło mu się przyjemnie, że to zauważyła.
- A ty jesz tosty bez masła - zrewanżował się, patrząc, jak Carolina nastawia ekspres. - Tylko z odrobiną dżemu.
- To dzięki Glorii. - Odstawiła puszkę na miejsce. - Kiedy mieszkałam u Graysonów, pilnowała, żebym nie utyła ani grama.
- Na pewno więc nie karmiła cię omletami.
- O, nie! - zaśmiała się cicho. - Zastanawiam się, co dzieci dostaną dziś u dziadków na kolację. Im wolno było używać masła. „Dzieci potrzebują tłuszczu, żeby się rozwijać”. Wszystko jednak musiało być starannie odmierzone. Gloria i Inez dbały o wszystko, więc kiedy Champ wyprowadził się z domu, zupełnie nie potrafił kontrolować własnej diety. A może chciał spróbować to, czego odmawiano mu w rodzinnym domu? - Przygryzła wargę. - Nie wiem, po co ci to mówię. Nie chcę rozmawiać o Champie ani o Glorii. Przepraszam.
- Nie ma sprawy. Pomówmy o dzieciach.
- Sądzisz, że to lepszy temat? Kicia nie chciała tam jechać. - Carolina spojrzała na niego znad talerza. Wciąż jeszcze nie ugryzła ani kęsa. - Musiałam ją zmusić, najpierw siebie, potem ją. Okropność.
- Czy ona bardzo to przeżywa?
- Bardzo. Jest niepokorna, niezależna. A kiedy jest z nimi, musi stulić uszy po sobie i udawać kogoś, kim nie jest. To zbyt wielki stres.
- Kicia potrafi wiele znieść. Zresztą wróci do ciebie wieczorem.
- Na jak długo?
Billy odłożył serwetkę i wstał z krzesła. Obszedł stół i położył rękę na ramieniu Caroliny.
- Zostaw to jedzenie - powiedział. - Widzę, że nie masz ochoty jeść. Chodź, siądziemy na kanapie.
- Przepraszam. - Przytuliła policzek do jego dłoni.
- Nic się nie stało. - Delikatnie pogłaskał ją po włosach.
Były miękkie, tak miękkie, że choć szczerze pragnął tylko ją pocieszyć, odezwało się w nim inne, mniej niewinne pragnienie. - Wszystko w porządku - szepnął. - Jeśli chcesz płakać, to płacz.
- Chcę wrzeszczeć!
- No to wrzeszcz. Pozwól tylko, że najpierw zatkam uszy.
Roześmiała się przez łzy.
- Jesteś dla mnie za dobry. Szkoda czasu dla takiej histeryczki - powiedziała żartem, lecz on wiedział, że Carolina naprawdę tak o nim myśli.
Czy rzeczywiście był dla niej taki dobry? Czy pomagał jej bezinteresownie? Chciał, żeby tak było. Nigdy nie oczekiwał, że Carolina będzie go potrzebowała, i chciał się sprawdzić jako przyjaciel.
Ale przecież pragnął czegoś więcej niż tylko jej pomóc. Pragnął jej samej i nie potrafił ukryć swego pożądania. Wiedział, że jeszcze chwila, a nie zdoła się oprzeć pokusie i porwie Carolinę w ramiona, by kochać się z nią do zawrotu głowy.
- To nic trudnego być dla ciebie dobrym - powiedział, przełknąwszy ślinę przez ściśnięte gardło.
- Wiesz, co mnie martwi? - zapytała w zamyśleniu, jakby zupełnie nie zauważyła narastającego między nimi napięcia.
- Co?
- Że choć znowu cię mam przy sobie, to wszystko kręci się wokół Graysonów, Champa i dzieci. Sytuacja, w jakiej się znalazłam, przysłania nam... nas.
- Ta sytuacja jest bardzo skomplikowana. I to dzięki niej znowu się spotkaliśmy.
- Tak, Billy, ale mimo to... - urwała. Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. - Mimo to nie chcę, aby łączył nas jedynie problem opieki nad dziećmi.
Billy odwrócił wzrok. Gdyby tego nie zrobił, już by całował te jej wilgotne od łez oczy.
- Wiem - mówiła tymczasem Carolina - to wszystko jest bardzo ważne. Zostałeś pobity, straciłeś najlepszego przyjaciela. Twoja praktyka także zapewne ucierpi, już sędzia tego dopilnuje. Jestem dla ciebie ciężarem, podczas gdy chciałabym być kimś więcej.
Jego serce biło teraz szaleńczym rytmem. Najważniejsze słowo na razie nie padło, spodziewał się jednak, że lada moment to nastąpi. Powtarzał sobie, że Carolina tak bardzo potrzebuje wsparcia, że myli wdzięczność z innym uczuciem, głębszym, poważniejszym...
Cholera, nawet w myślach nie mógł się zdobyć na przypuszczenie, że być może Carolina naprawdę go kocha!
- Nie jesteś ciężarem - odezwał się spokojnie. - Szczerze pragnę ci pomóc, a co do reszty... musimy posuwać się powoli, krok po kroczku.
- Przez całe życie robię krok po kroczku. Od urodzenia pilnuję zasad i reguł ustalanych przez innych. Widzisz, dokąd mnie to zaprowadziło? - Wzruszyła ramionami i zdjęła z nich jego dłonie. - Przepraszam. Nie wiem, co dzisiaj we mnie wstąpiło. Niedługo zaczniesz wierzyć we wszystko, co opowiadają o mnie Graysonowie.
- Mowy nie ma.
- Powiedz mi więc tylko jedno: czy ty coś do mnie czujesz? Wiem, jesteśmy przyjaciółmi, jako przyjaciel przejmujesz się moją sytuacją. Wiem także, że kiedyś, dawno temu, mnie kochałeś. Czy jednak teraz...
- Nie jestem pewien - przerwał jej - czy to dobry moment na rozmowę o uczuciach.
- Ale ja jestem pewna. Pragnę cię, Billy. Kiedy na ciebie patrzę, natychmiast mięknę w środku. Kiedyś po prostu lubiłam przebywać w twoim towarzystwie, dobrze się z tobą czułam, ale teraz... Widzisz, to że mówię ci teraz to wszystko, to także twoja zasługa. Z nikim nie byłam tak otwarta, taka śmiała i szczera. A tobie chcę mówić, że cię pragnę. Chcę, żebyś wiedział, że kiedy mnie całowałeś, miałam ochotę na więcej, dużo więcej. Teraz też... - powoli przysunęła się do niego i przesunęła dłonią po jego piersi - ... teraz też mam ochotę.
Przychodziło mu do głowy tysiące powodów, dla których powinien zaprotestować, lecz w tej chwili mógł myśleć tylko o jednym. Zanim jeszcze przebrzmiały jej ostatnie słowa, przycisnął Carolinę do siebie i pocałował jej rozchylone, wyczekujące, powolne usta.
- Tylko proszę, nie rób tego z litości - szepnęła, kiedy wreszcie oderwali się od siebie.
- Z litości? - zaśmiał się krótko. - Jeśli tak objawia się litość... Czujesz? - Przycisnął ją mocniej do swoich bioder. - Czujesz, jak bardzo cię pragnę?
W odpowiedzi roześmiała się albo jęknęła, sam nie był pewien. Stłumił w sobie wewnętrzny głos, który przypominał mu, że Carolina od dawna nie żyła z żadnym mężczyzną i że jest głodna miłości. Że od dawna nikt nie dotykał jej w ten sposób i że być może każdy mężczyzna...
Nie, nie umiał myśleć o niej w ten sposób. Wierzył, że Carolina pragnie tylko jego, tak jak on pragnął wyłącznie jej. Być może to tylko chwilowe pragnienie, ale na pewno gorące i szczere. Być może później będzie żałował, że poszedł za jego głosem, lecz teraz...
Lecz teraz już poddawał się pieszczotom jej dłoni, błądzącym niecierpliwie pod materiałem koszuli. Już pozwalał sobie rozpinać guziki, już przyciskał jej twarz do nagiego torsu. Miał ochotę od razu wziąć ją na ręce i zanieść na górę, do sypialni.
Nie, nie do sypialni. Sypialnia była za daleko.
- Uwielbiani twoją sofę - wyszeptała cicho Carolina, jakby zgadując jego myśli.
- Tak szybko... - jęknął tylko. - To dzieje się tak szybko...
- Dwanaście lat za późno.
- Tak.
- Och, Billy...
Mocniej ścisnął jej pierś, jak gdyby nie zamierzał odgrywać dłużej roli grzecznego, uczynnego chłopca, którym był dla niej kiedyś. Teraz był mężczyzną, dorosłym mężczyzną. Oboje byli dorośli i czuli do siebie dzikie pożądanie.
Carolina odpięła ostatni guzik jego koszuli, on zsunął sukienkę z jej ramion, a ta opadła miękko na podłogę. Sięgnął do zapinki stanika, gdy nagle rozległo się gwałtowne walenie do drzwi.
Cholera, znowu!
- Billy...
Zamknął oczy i zacisnął zęby.
- Billy Ray? Jesteś tam? - usłyszał.
Od razu rozpoznał głos dziadka. Carolina również. Odsunęła się szybko i zgarnęła z podłogi sukienkę.
- Przepraszam - wyjąkał. - Nie wiedziałem...
- Nic nie mów. Nie musisz.
- Ale muszę otworzyć.
- Więc otwórz.
- Poczekaj - popatrzył na nią - może w ten sposób los chce nam coś powiedzieć.
- Może musimy poczekać kolejne dwanaście lat - Już idę! - zawołał do Joela, wciskając koszulę w spodnie. Zanim jednak podszedł do drzwi, uśmiechnął się smutno i powiedział: - A może los nie będzie taki okrutny?
- Pragnę cię, Billy. - Carolina śmiało uniosła brodę. - Wiem, że nie do końca w to wierzysz, ale ja naprawdę cię pragnę. I nie pozwolę nikomu, ani Graysonom, ani losowi, żeby mi dyktowali, co jest dla mnie dobre, a co nie. Dosyć tego. Jestem już dorosła i sama wiem, czego chcę.
Powinien być szczęśliwy, słysząc z jej ust takie zapewnienia. Ale nie był. Raczej się bał. Ona też nie wyglądała na szczęśliwą - jej usta były zaciśnięte, w oczach kręciły się łzy.
- Nie płacz, Carolino - powiedział.
- Więc mi uwierz, tylko o to cię proszę...
Billy odwrócił twarz. Bał się, że i po jego policzkach popłyną gęste łzy.
ROZDZIAŁ 8
Carolina i Billy czekali na dzieci w przestronnym holu w domu Graysonów. Wcześniej Billy zaproponował, że pójdzie z nią po Kicię i Chrisa, a ona przystała na to z wdzięcznością.
Po dobrych dwóch minutach oczekiwania na spotkanie wyszła im Gloria. Po obu jej stronach dreptały dzieci, kiedy jednak tylko ujrzały mamę, puściły się do niej biegiem. Carolina przykucnęła, a Chris radośnie wpadł w jej ramiona. Kicia zachowała się bardziej powściągliwie, lecz i ona mocno wy ściskała mamę, jak gdyby wcześniej nie była pewna, czy rzeczywiście jeszcze się zobaczą.
- Co dziś robiłaś? - zapytała córkę Carolina. - Bawiłaś się lalkami?
- Nie lubię lalek!
- Nie chciała się bawić żadnymi swoimi zabawkami - oznajmiła Gloria, stanąwszy uprzednio w bezpiecznej odległości.
Carolina wstała i popatrzyła na teściową.
- Jak to?
- A tak. Kupiłam jej prześliczne lalki, niektóre bardzo drogie. A teraz Catherine twierdzi, że nie lubi lalek.
Cóż, poza lalką, którą dostała od Champa, Kicia nigdy nie wykazywała zainteresowania lalkami, lecz Gloria wciąż nie przyjmowała tego do wiadomości.
- Dzieci mają różne upodobania - Carolina postanowiła załagodzić sytuację. - Jestem pewna, że następnym razem chętnie się nimi pobawi.
- Wcale nie! Lubię biegać i skakać, lubię składać różne rzeczy! - Kicia rzuciła się w stronę Billy'ego i przytuliła się do jego nogi. - Lubię naprawiać! - dodała. - Ale lalki mnie nudzą.
- Jak na mój gust, ona za dużo skacze i biega. - Gloria zmarszczyła troskliwie czoło. - Nie chce usiąść ani na chwilkę.
- Bo to aktywna dziewczynka. Musisz wreszcie to zrozumieć, Glorio.
Carolina uśmiechnęła się promiennie i już miała się odwrócić, by odejść, gdy nagle przyszło jej do głowy coś, o czym nie pomyślała nigdy wcześniej. Jej teściowa czuła się odrzucona i zraniona. Kupiła wnuczce kosztowne zabawki, aby w ten sposób wyrazić swoją miłość, ale Kicia ich nie przyjęła.
- Kici bardzo się podobał ten zestaw, który kupiłaś jej w zeszłym roku - dodała - pamiętasz? Ten z paciorkami i drucikami, do robienia naszyjników. Ona ma bardzo zręczne ręce, lubi wszelkie prace manualne. Może następnym razem, kiedy przyjdzie z wizytą, dasz jej coś podobnego.
Przez chwilę wydawało się, że Gloria z pogardą odrzuci tę propozycję. Jednak dobre wychowanie, którym tak się szczyciła, nie pozwalało jej na taką reakcję.
- Dziękuję - odparła sztywno. - Przemyślę to.
- Następnym razem? - Nagle w drzwiach pokoju rodzinnego pojawił się sędzia Grayson. - Więc będzie następny raz? No proszę, co za wspaniałomyślność - zakpił. - Czy sądzisz, że w ten sposób zdołasz nas przekupić? Czy łudzisz się, że zrezygnujemy z walki o wyłączną opiekę nad tymi biednymi dziećmi?
Zanim Carolina zdążyła zwrócić mu uwagę, że za chwilę doprowadzi do płaczu te dzieci, które rzekomo tak bardzo chce chronić, Gloria odwróciła się do męża i uspokoiła go ruchem dłoni.
- Teraz nie będziemy o tym rozmawiać, Whittier - rzekła stanowczo.
Sędzia był równie zdumiony, jak pozostali uczestnicy tej sceny. Przez wszystkie miesiące, które Carolina spędziła w tym domu, Gloria ani razu nie sprzeciwiła się mężowi. Teraz oczy Whittiera miotały błyskawice. Wycofał się jednak bez słowa do pokoju rodzinnego, a Gloria poczekała, aż zniknie, i dopiero wówczas powiedziała:
- Dzieci nie jadły porządnej kolacji. Nakarm je jeszcze przed snem. Czymś pożywnym.
Carolina nie miała pojęcia, co powiedzieć.
- Dobrze - bąknęła tylko. - Przyprowadzę je w następną środę.
Gloria pokiwała głową i nie żegnając się z nikim, ruszyła w głąb holu.
Już przed domem Billy postawił Kicię na ziemi, a mała natychmiast pobiegła do samochodu. Chris także zaczął się wyrywać z objęć Caroliny, więc pozwoliła mu pobiec za siostrą.
- Nakarm je jeszcze przed snem - powtórzył Billy i pokręcił głową. - Czymś pożywnym. Czy to nie dlatego, że dzieci potrzebują tłuszczu do prawidłowego rozwoju?
- Masz jakiś pomysł? - roześmiała się Carolina.
- Co powiesz na lody?
- Doskonale!
Ujął ją za rękę gestem tak wprawnym i naturalnym, że aż poczuła dreszcze. Ruszyli do auta niczym prawdziwa rodzina, która właśnie wraca z wycieczki.
Siedząc w rogu nowo otwartej cukierenki, Billy Ray obserwował opychające się smakołykami dzieci. Całe szczęście, że Carolina przytomnie poprosiła, żeby ich porcje nałożyć do szklanych miseczek, a wafelki podać osobno. Nietrudno było sobie wyobrazić Chrisa radośnie brudzącego lodami nowe wizytowe ubranko albo Kicię z gałką waniliowych we włosach.
Chris był nieco podobny do swego ojca. Na początku przeszkadzało to Billy'emu, teraz jednak nie zwracał na to uwagi. Coraz bardziej lubił dzieci Caroliny i coraz częściej traktował je jak swoje.
Czy to dziwne, skoro przyznał właśnie przed sobą, że właściwie nigdy nie przestał kochać ich matki? Boże, ta ich szczenięca miłość przetrwała ponad dziesięć lat! Dotychczas nie wierzył w pokrewieństwo dusz i wszystkie te historie o dwóch połówkach jednej całości, które wędrują po świecie, dopóki się nie znajdą, teraz jednak nie umiałby inaczej wytłumaczyć tej niezwykłej więzi, która łączyła go z Carolina Waverly, owego irracjonalnego niemal poczucia, że są sobie przeznaczeni. To oczywiście wykraczało poza seks. Owszem, bardzo jej pragnął, o czym dziś miał okazję się przekonać. Przede wszystkim jednak pragnął być z Carolina, po prostu być, już na zawsze.
- Dziadek się na mnie wściekł - oznajmiła Kicia, wyrywając go z romantycznych rozmyślań. - Powiedział, że jestem zła. Ja mu powiedziałam, że nie jestem zła, tylko jestem dnostką.
- Dnostką? - uśmiechnął się Billy Ray. - Kto ci powiedział, że jesteś dnostką?
- Mamusia.
- Jednostką. To prawie to samo. - Carolina wyciągnęła rękę i wytarła brodę córki. - Bo nią jesteś. Jedyną i niepowtarzalną Kicią Grayson.
- Był wściekły, bo nie chciałam groszku.
- Groszku? - Billy Ray skrzywił się z obrzydzeniem. - Nie cierpię groszku!
Kicia wybuchnęła śmiechem i z całych sił zaczęła bębnić łyżeczką o stół.
- Nie cierpię groszku! Nie cierpię groszku!
- Hej, uspokójcie się, dnostki, bo nas stąd wyrzucą - powiedziała surowo Carolina. - Kiciu - zwróciła się łagodniej do córki - świadoma siebie jednostka powinna umieć odróżniać, o co warto walczyć, a o co nie.
- Tak jest. O groszek nie warto - wtrącił Billy Ray, bo Kicia wyglądała na mocno zmieszaną. - Albo o tort czekoladowy. O tort też nie będziemy walczyć, prawda?
- Lubię tort - stwierdziła Kicia.
Niestety, nie zdołali rozwinąć tego tematu, bowiem nagle Carolina przestała się uśmiechać. Billy powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem i ujrzał stojącą przy ich stoliku rudowłosą kobietę z dzieckiem na ręku. Minęło kilka sekund, zanim się odezwała.
- Cześć, Carolino.
Carolina uśmiechnęła się smutno.
- Dawno cię nie widziałam, Taylor - powiedziała.
- Wiem. Przepraszam. Naprawdę przepraszam - dodała, wyraźnie speszona milczeniem, które towarzyszyło jej słowom. - Opuściłam cię, kiedy najbardziej mnie potrzebowałaś. To niewybaczalne.
Carolina wciąż milczała, więc Taylor utkwiła spojrzenie w Billym.
- Witaj, Billy Ray. Chodziliśmy razem do liceum, pamiętasz?
Ledwie przypominał ją sobie ze szkolnych czasów. Później zaś tak bardzo pochłaniała go opieka nad ojcem, że innym sprawom poświęcał niewiele uwagi. Wiedział tylko, że Taylor jest obecnie żoną adwokata stanowego Johna Betza.
- Mogę na chwilę usiąść? - spytała. Billy podsunął jej krzesło.
- Jak sobie radzisz? - znów zwróciła się do Caroliny. - Bo wyglądasz cudownie.
- Dziękuję, - Podobno się wyprowadziłaś?
- Widzę, że wiadomości szybko się rozchodzą.
- Czasem nie dość szybko. - Spojrzenie Taylor powędrowało ku dzieciom, które właśnie kończyły jeść lody. - Kiciu, tam w rogu jest moja Mandy. Chcesz się z nią przywitać?
- Mogę? - zapytała dziewczynka mamę.
- Jasne.
Kicia wstała i odeszła od stołu, a Chris podreptał w ślad za nią.
- Przepraszam cię, Billy - Taylor uśmiechnęła się niepewnie. - Ale chciałabym porozmawiać z Caroliną sam na sam.
Billy odsunął krzesło, lecz Caroliną stanowczym gestem położyła rękę na jego dłoni.
- Nie odchodź - poprosiła. Popatrzyła na byłą przyjaciółkę i wyjaśniła, widząc jej pytające spojrzenie: - I tak mu powtórzę wszystko, co usłyszę.
- Dobrze - westchnęła Taylor. - Chodzi o tamto przyjęcie. ..
Caroliną pobladła.
- To w grudniu? - wyszeptała.
- Tak. - Taylor skinęła głową i spuściła wzrok. - Czy to prawda, że niczego nie pamiętasz?
- A uwierzysz mi na słowo?
- Twoje słowo mi wystarczy. Zawsze ci wierzyłam.
- No właśnie - Carolina pochyliła się nad stołem - zawsze wierzyłaś, ale odkąd znalazłam się po wypadku w szpitalu, zniknęłaś z mojego życia. Nawet nie odwiedziłaś mnie w szpitalu. A przecież...
- Byłam twoją najlepszą przyjaciółką - uprzedziła ją Taylor. - Tak, wiem, nadal chcę nią być.
- Więc dlaczego... ?
- John nie pozwolił mi cię odwiedzić. Powiedział, że sędzia Grayson nakazał wszystkim trzymać się od ciebie z daleka. Ale nie o to mi chodzi. - Ona także pochyliła się nad stołem. - Słyszałam, że sędzia wystąpił do sądu o prawo do opieki nad twoimi dziećmi.
- Zgadza się.
- Nie pozwól mu na to. Jesteś najlepszą matka, jaką można sobie wyobrazić.
- Czy właśnie to chciałaś mi powiedzieć?
- Nie - odparła Taylor i zamilkła. Dopiero po chwili zaczęła mówić nerwowym, urywanym głosem: - Tamtego wieczoru... my także byliśmy na przyjęciu. Może nie pamiętasz, ale spędziłyśmy sporo czasu razem. Byłaś... przygnębiona. Choć nie powiedziałaś mi dlaczego. Mimo to trzymałam się blisko ciebie. Ani razu... ani razu nie poprosiłaś o alkohol. Nie wypiłaś ani kropli.
Carolina milczała. Billy Ray widział, że jest bliska płaczu.
- To ja będę reprezentował Carolinę w sądzie - odezwał się, chcąc dać jej trochę czasu.
- John twierdzi, że jesteś najlepszym adwokatem w mieście.
Billy zbyt wiele razy walczył z Johnem Betzem na sali sądowej, aby potraktować to jako zdawkowy komplement. John był ściśle powiązany z politykami okręgu, przyjaźnił się także z rodziną Graysonów. Jeśli w ten sposób komentował umiejętności Billy'ego, oznaczało to, że sędzia będzie walczył do upadłego.
- Carolina będzie potrzebowała świadków - powiedział. - Czy powtórzysz przed sędzią Sawyerem to, co przed chwilą nam wyznałaś?
- Nie wiem. Jeśli to zrobię, John mnie zabije.
- Więc chyba znowu musisz wybierać między mężem a najlepszą przyjaciółką.
- Billy... - Carolina położyła rękę na jego ramieniu.
- On ma rację - pokiwała głową Taylor.
- Niezależnie od tego, co postanowisz, dziękuję, że mi o tym powiedziałaś - uśmiechnęła się Carolina. - Nawet jeśli nie powtórzysz tego przed sądem.
Taylor wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym ponuro pokiwała głową.
- Możesz mnie powołać na świadka - oznajmiła. - Powiem wszystko, co wiem o tamtym wieczorze i o innych. A John niech idzie sobie do diabła. Widziałam, co zrobił z tobą Champ. Nie pozwolę, żeby mój mąż zrobił to samo.
Prosto z cukierni Billy zawiózł Carolinę z dziećmi do siebie. Miała przesiąść się do swego auta i pojechać do Maggie.
- Możemy się przywitać z Trójnogiem? - Kicia złożyła błagalnie ręce, kiedy zatrzymali się na podwórzu. - Proszę...
- Jasne. Ale ona nie mieszka już w szopie. - Billy Ray popchnął leciutko dziewczynkę w kierunku domu.
- O, to coś nowego. - Carolina ujęła go pod ramię. Czyżbyś trzymał to zapchlone zwierzę w domu?
- Wcale nie ma pcheł. Weterynarz mówi, że jest zdrowa. No i spodziewa się małych. Nie wiedziałaś, że mam miękkie serce?
- Tak, tak. Wkrótce każda matka w potrzebie przywlecze się na twój ganek.
Billy otworzył drzwi i rozejrzał się po mieszkaniu, by upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu. Niedawno wymienił zamki na nowe. Po tym, co zaszło u Joela, wolał nie ryzykować.
Trójnóg cierpliwie znosił dziecięce pieszczoty. Kicia i Chris głaskali go ostrożnie, na co kot reagował pełnym zadowolenia mruczeniem. Cała trójka tak bardzo była pochłonięta sobą, że dorośli spokojnie mogli zająć się rozmową.
- Co sądzisz o tym, co mówiła Taylor? - zapytała cicho Carolina. - Czy jeśli zezna, że tamtego wieczoru nie piłam, pomoże nam wygrać tę sprawę?
- Na pewno nie mogła być z tobą przez cały wieczór.
- Nie rozumiem...
- Przypuszczam, że adwokat Graysonów wykorzysta zeznanie Taylor przeciwko tobie. Stwierdzi, że skoro sąd jest w posiadaniu badania, który udowadnia, że piłaś, to znaczy, że piłaś. A zeznania Taylor potwierdzają tylko, że jak każdy alkoholik potrafiłaś doskonale się maskować i długo trzymać swój problem w tajemnicy.
- Pojęłam. Matka alkoholiczka nie może opiekować się swymi dziećmi, o to chodzi?
- O to.
- Nie wygramy tego, Billy, prawda?
- Tego nie powiedziałem.
- Ale uważasz, że wszystko może zostać użyte przeciwko mnie.
- Uważam jedynie, że powinniśmy być realistami. Jedna osoba nie zrobi różnicy, ale kilka już tak. Mamy prawo zatrudnić eksperta, który zbada ciebie i Graysonów i określi, czy nadajesz się do tego, by być odpowiedzialną matką. Znam kobietę, którą sąd najprawdopodobniej wyznaczy do tej roli. Jest nieprzekupna. Jestem pewien, że uzna, iż dla dobra dzieci powinno się zostawić je z tobą.
- Graysonowie także mają prawo zatrudnić swojego eksperta, prawda?
- Prawda.
- Och, Billy, nie mam pojęcia, co zrobię, jeśli przegram.
Billy nawet nie chciał myśleć o takiej możliwości. Odkąd postanowił reprezentować Carolinę w sądzie i narazić się Graysonom, a może i całemu środowisku, jego koledzy jednocześnie podziwiali go i ostrzegali. Wszyscy uważali, że jest bez szans. Każdy, kto z nim rozmawiał, powtarzał, że jego decyzja to zawodowe samobójstwo. Życzliwi twierdzili, że sędzia Grayson go zniszczy i że po tej sprawie żaden klient nie odważy się go zatrudnić.
Jego kariera nie miała jednak znaczenia - liczyło się coś innego. Jeśli nie wygra sprawy Caroliny, to straci ją na zawsze. Pozostanie dla niej człowiekiem, który zawiódł ją w najważniejszym momencie jej życia. Musiał uczynić wszystko, by zwycięsko wyjść z tej próby.
- Ufam ci, Billy - odezwała się, jak gdyby czytała w jego myślach. - Wiem, że zrobisz wszystko, co możliwe.
I co niemożliwe, dodał w duchu, po czym przytulił ją mocno do siebie.
- No cóż, Trójnogu, zostaliśmy sami.
Billy Ray rozciągnął się wygodnie w fotelu, ponieważ kotka najwyraźniej nie zamierzała opuścić sofy. Carolina z dziećmi wróciła już do domu, przed chwilą zadzwoniła, aby powiedzieć mu dobranoc, mógł więc spać spokojnie i nie bać się o jej bezpieczeństwo.
- I co powiesz na to wszystko? - westchnął. - Może powinniśmy spakować wszyscy swoje graty w jeden z gruchotów Joela i uciec stąd którejś nocy. Zapomnieć o River County i całej tej cholernej sprawie. Urządzić się gdzieś wspólnie i zacząć nowe, szczęśliwe życie...
Właśnie to radził mu dzisiaj Joel. Wiedział, co wnuk czuje do Caroliny, domyślał się, że ich nakrył.
- Następnym razem najpierw zadzwonię - burknął, gdy Billy odprowadzał go do samochodu. - Koszula wciąż wystaje ci z portek. Ale skoro już o tym mowa, to nie mogło cię, chłopie, spotkać nic lepszego. Zabieraj ją stąd i chodu. Zacznij gdzie indziej. Nie tkwij tu tylko ze względu na mnie.
Billy westchnął ciężko i otworzył puszkę piwa. Nie tylko z powodu dziadka musiał zostać w River County. Chodziło także o szacunek do samego siebie. Gdyby wyjechał, zachowałby się jak tchórz. Dzieci Caroliny, zmuszane wciąż do chowania się i ucieczki, również wyrosłyby na tchórzów. Dla dobra ich wszystkich trzeba było stawić czoło sędziemu.
Włączył telewizję, ale nie zainteresował go ani mecz, ani żaden z nadawanych seriali. Mimo że czekało go mnóstwo pracy, nie mógł się ruszyć z fotela. Włożył piwo między kolana i zamknął oczy. W jego umyśle zakiełkowała kusząca wizja wspólnego życia z Carolina - Carolina budzi się rano obok niego, leży nocą w jego ramionach, kocha się z nim, szepcze słowa miłości...
Gwałtowne stukanie w okno rozległo się, gdy już zasypiał. Billy uniósł powieki i ujrzał jak Doug Fletcher zagląda przez szybę do wnętrza.
Wpuścił go, choć wcześniej upewnił się dokładnie, czy szeryf jest sam.
- Po co przyszedłeś? - spytał. - I dlaczego tak późno? Czy teraz będziemy spotykać się ciemnościach? Żeby sędzia o niczym się nie dowiedział?
Doug nawet nie silił się na odpowiedź. Od razu przeszedł do rzeczy.
- Nieźle ci się wiedzie w Moss Bend - powiedział. - Szkoda by było to stracić.
- Co masz na myśli?
- Masz tu swój dom, biuro w mieście. Lubią cię tutejsi ludzie. Może i nigdy nie będziesz prowadził wielkich spraw w sądzie najwyższym, ale tu zawsze znajdziesz pracę.
- No i?
- No i dlaczego z tego rezygnujesz?
Billy milczał przez chwilę, powoli popijając piwo.
- Dlaczego uważasz, że z tego rezygnuję? - zapytał w końcu.
- Bo sędzia cię załatwi.
- No, nareszcie ruszyłeś głową, Doug - Billy uśmiechnął się krzywo. - W końcu domyśliłeś się, kto stał za tym pobiciem u Joela.
- Obaj dobrze wiemy, kto za tym stał. Billy popatrzył przyjacielowi w oczy.
- Dzięki za szczerość. Ale powiedz mi teraz jeszcze jedno... - zawiesił głos. - Wiedziałeś o wszystkim, zanim to się stało?
Doug pokręcił powoli głową. Billy mu wierzył. Zbyt długo byli przyjaciółmi, aby się okłamywać.
- A więc dowiedziałeś się później. - Billy wzniósł puszkę w ironicznym toaście. - Twoje zdrowie, Doug!
- Nawet nie wiem, kto tam był tego wieczoru. Powiedziano mi jedynie, że nie powinienem zbytnio interesować się sprawą.
- Od kiedy to robisz wszystko, co ci mówią?
- Odkąd sędzia Grayson pomógł mi zostać szeryfem.
- Widzę, że naprawdę zebrało ci się szczerość.
- Posłuchaj, stary - Doug podszedł do okna - znamy się jak łyse konie i nie musimy przed sobą niczego udawać. Wiesz, kim jestem i na co mnie stać. Wiesz, że byłem zerem, a zostałem szeryfem. Wiesz, że gdyby nie Grayson...
- Nigdy nie byłeś zerem - przerwał mu Billy. - Pochodzisz z dobrej rodziny. Rodziny ludzi uczciwych, którzy ciężko pracowali na chleb. Ciężko, ale uczciwie.
- Tak, i tą uczciwą pracą do niczego nie doszli. Nigdy nie mieli więcej niż parę marnych groszy, ich dzieci nigdy nie wyszły poza podstawówkę, nigdy nie mieli żadnych marzeń, może oprócz tego, żeby sprzedać więcej hot-dogów za trochę więcej forsy! - parsknął Doug. - Sypiałem pod dziurawymi kołdrami. Dostawałem jedną parę butów na rok, nawet jeśli z nich wyrastałem. Zrozum, Billy, że jestem pierwszy Fletcherem, który został kimś w tym zasranym mieście!
- Jasne, zostałeś kimś. Sługą nadętego frajera, chama w todze sędziego, sadysty, który cierpi na manię wielkości!
Doug nie odpowiedział. Sięgnął po puszkę piwa stojącą na stole, otworzył ją i wypił do połowy, zanim ponownie się odezwał.
- Masz rację - powiedział ponurym głosem. - Ale przyszedłem pogadać o tobie, nie o mnie.
- Dzięki za troskę - Billy uśmiechnął się kpiąco.
- Nie wierzysz w nią?
- Wierzę.
- To posłuchaj, co ci radzę. Niech ktoś inny broni Caroliny Grayson. Ty daj jej spokój. Jeśli tego nie zrobisz, przegrasz nie tylko tę sprawę. Przegrasz wszystko.
- Nie przegram, jeśli ludzie z miasteczka powiedzą prawdę i przestaną bać się tego tyrana. Jego dni mogą być policzone. Jednak żeby tak się stało, musimy współpracować, wszyscy.
- Próżne nadzieje. On trzyma całe Moss Bend w garści. To, co zrobisz, i tak niczego nie zmieni - odparł Doug i już spokojnie dokończył swoje piwo.
Billy uznał, że szeryf powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. Czekał, aż odstawi pustą puszkę i wstanie, lecz Doug najwyraźniej jeszcze nie skończył.
- Jest jeszcze coś, Billy. Czy wiesz, czemu twój ojciec zaczął pić? Czy Yancy mówił ci kiedyś, dlaczego nie może na siebie patrzeć? Dlaczego pije na umór tylko po to, żeby przetrwać?
Billy spojrzał na niego zaskoczony. Nie bardzo rozumiał, jaki związek z Caroliną mają te pytania, ale były wystarczająco intrygujące, by podjąć podsunięty przez Douga wątek.
- Nigdy mi o tym nie opowiadał. Chyba nikt nie wie, dlaczego pił. Był po prostu alkoholikiem.
- Ktoś jednak wie.
- Ty?
- Sędzia.
Billy Ray zacisnął mocno szczęki. Wiedział, że jego ojciec z całego serca nienawidził sędziego Graysona, ale nigdy nie zastanawiał się dlaczego. Wspomnienia związane z ojcem sprawiały mu ból, toteż starał się wyrzucić je z pamięci.
- Może przejdziesz do rzeczy? - zaproponował. - Powiedz, co masz do powiedzenia, skoro już zacząłeś.
- Nie znam szczegółów, wiem tyle, ile powiedział mi sędzia.
- Czyli co?
- Twój ojciec usiłował przeciwstawić się Graysonom. Ale był za słaby, więc sprzedał się sędziemu, na czym nie wyszedł nawet najgorzej. Podobno zyskał na tej transakcji sporo pieniędzy, tyle że nie miał na co ich wydać.
- Więc zaczął pić?
- Podobno. - Doug podniósł się z sofy. - To wszystko, co wiem.
- Dlaczego więc tak bardzo nienawidził sędziego, skoro na nim zarobił?
- Bo zarobił mniej, niż oczekiwał. Sędzia powiedział, że Yancy wyżej wycenił swoją lojalność i że potem do końca życia chował urazę.
- Fascynujące - powiedział sarkastycznie Billy - i nie mniej idiotyczne. Wybacz, ale to jakiś stek bzdur.
- Może. W każdym razie ma to coś wspólnego ze sprawą, nad którą Yancy pracował w latach siedemdziesiątych. Jeśli chcesz poznać więcej szczegółów, oblicz sobie, kiedy twój stary zaczął pić, i przejrzyj sprawy z tamtego okresu.
Billy Ray wciąż przechowywał papiery należące do ojca. Firma nadal mieściła się w tym samym budynku, a po śmierci Yancy'ego wszystkie dokumenty złożono na poddaszu.
- Po co właściwie mówisz mi to wszystko? - spytał.
- Chcę ci uświadomić, że nie możesz zwyciężyć. Z Graysonami nikt jeszcze nie wygrał. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
- Już mi się stało.
- To było nic.
- Czyżby tylko ostrzeżenie? Doug przecząco potrząsnął głową.
- Raczej przypomnienie. Mieszkasz w Moss Bend, Billy. Na cholernym Południu, w cholernym River County. Po prostu zapomniałeś, że jesteś tutaj nikim. Byłeś, jesteś i będziesz. Zupełnie jak ja.
ROZDZIAŁ 9
Tygodnie przed sprawą minęły zbyt szybko. Billy pracował do późnej nocy, usiłując znaleźć świadków, którzy zgodziliby się zeznawać na korzyść Caroliny. Ona sama, zajęta nową pracą, dziećmi, wizytami u psychologów i psychiatry, również nie miała wolnej chwili. Głównie do siebie dzwonili, spotykali się rzadko, najczęściej na szybkim lunchu w towarzystwie Maggie. Raz Carolina przyprowadziła dzieci do Billy'ego, aby mogły przywitać się z nowym synem kotki, ale nie była to udana wizyta. Przez cały czas jej trwania Billy czuł nieokreślone napięcie. Wciąż miał świadomość, że jeśli zawiedzie Carolinę, nie mają szans na wspólną przyszłość. To właśnie nie pozwalało mu odnaleźć dawnej radości i beztroski, jaką kiedyś odczuwał w jej towarzystwie.
Dzień przed rozpoczęciem sprawy siedział przy biurku i ponownie obmyślał procesową strategię. Nigdy jeszcze nie musiał działać w tak niesprzyjających okolicznościach. Choć było to niesprawiedliwie, wiedział, że opieka nad dziećmi uzależniona będzie od oceny wypadków dotyczących śmierci Champa. Zanim Sawyer podejmie decyzję, rozpatrzy wszystkie zarzuty stawiane Carolinie i albo uwierzy w jej poczytalność i uczciwość, albo nie.
Czy Carolina zjechała z autostrady, bo za dużo wypiła? Czy w zemście za lata udręki usiłowała zabić męża? Czy to prawda, że zapięła pasy, w przeciwieństwie do Champa?
Czy w rozpaczy liczyła na to, że zabije prześladowcę, a jednocześnie zdoła ocalić własne życie?
Te i inne pytania na pewno na sali rozpraw padną niejednokrotnie. Billy był tego świadomy i już teraz bał się, jak zniesie je Carolina, świadkowie i wreszcie on sam.
Oparł głowę na rękach i zamknął oczy. Skoro Carolina nie pamiętała wydarzeń owego wieczoru, mógł jedynie zgadywać, co się wówczas stało. Jeśli nawet miała kiedyś problemy z piciem, najwyraźniej już minęły. Nie przepadała za alkoholem, widział to i był pewien swojej oceny. Wiedział, jak zachowują się alkoholicy, i mógłby przysiąc, że ona nie cierpi na tę chorobę.
Jaka jednak była przed wypadkiem? Nie zdziwił się, gdy wynajęty przez Graysonów psychiatra stwierdził, że była niezrównoważona, a czasem wpadała w stany lękowo-urojeniowe. Ekspertyza kończyła się stwierdzeniem, że jej zdolności do samodzielnego podejmowania decyzji są upośledzone, i że nie przyznając się do choroby alkoholowej, Carolina odmawia sobie szansy na leczenie. Rokowania w tym przypadku - stwierdzał raport - są zdecydowanie niekorzystne.
Dla odmiany Billy dysponował ekspertyzami dwóch psychologów, którzy na jego prośbę przebadali Carolinę oraz dzieci, po czym zgodnie uznali, że zważywszy na okoliczności, jest ona doskonale przystosowana do samodzielnego życia, świadoma swoich celów i popełnionych błędów. Nie zawsze jest pewna siebie, ale w odniesieniu do spraw istotnych umie być stanowcza. Dzieci są do niej bardzo przywiązane i czują się przy niej bezpiecznie, ona zaś poświęca im wystarczająco dużo uwagi, by zapewnić im prawidłowy rozwój. W związku z powyższym zaleca się pozostawienie opieki nad dziećmi w jej rękach.
Reszta dowodów była oczywista. Na każdego świadka Graysonów przeciwko Carolinie, Billy Ray znajdował dwóch chętnych, by zeznawać na jej korzyść. Gdyby rozprawa odbywała się gdzie indziej czy przeciw komuś innemu, szedłby spać w dobrym humorze. Cóż, sędzia Sawyer także będzie musiał zdać piekielnie trudny egzamin.
- Billy Ray?
Podniósł głowę i popatrzył znad papierów na Fran.
- Jeszcze tu jesteś?
- Bo ty tu jesteś.
- No i co z tego? Już dawno powinnaś była pójść do domu.
- Najpierw zobacz, co znalazłam - zmarszczyła brwi - dopiero potem posyłaj mnie do diabła.
- Do domu - poprawił.
- Cicho - skarciła go. - Naprawdę znalazłam coś ciekawego.
Przez chwilę nie miał pojęcia, co jej strzeliło do głowy. Od tygodni zajmował się wyłącznie sprawą Caroliny i nie interesowało go nic innego. Czy może być teraz coś bardziej pilnego?
Fran położyła przed nim przykurzony, stary raport.
- Długo myślałam o tym, co mi powiedziałeś - zaczęła tłumaczyć. - O tym, co Fletcher wspominał o twoim ojcu. W tamtych czasach byłam zwykłą urzędniczką. Potrafiłam jedynie odbierać telefony i nie odróżniałam jednej sprawy od drugiej. Pamiętam jednak plotki. W biurze wiele się działo i starałam się nie zaprzątać sobie nimi głowy, ale ta plotka...
- Poczekaj - przerwał jej Billy. Miał ochotę powiedzieć, że chwilowo jest zbyt zajęty, by wracać do starych plotek, jednak Fran nie pozwoliła się uciszyć.
- Cały dzień spędziłam dziś na poddaszu i wreszcie to znalazłam - dokończyła szybko. - Naprawdę powinieneś to przeczytać.
- To? - Spojrzał na cienką teczkę, w której było pewnie nie więcej niż kilka kartek. Gdyby teczka była grubsza, zapewne zbyłby Fran i zbeształ. - Czy muszę to robić teraz? - spytał niechętnie.
- Tak. Powinieneś wiedzieć, z kim jutro się zmierzysz na sali rozpraw.
Ciekawość zwyciężyła. Billy ujął między palce kartonową okładkę.
- Przecież wiem, kim jest Whittier Grayson - powiedział.
- Chodzi mi o to, jakim jest człowiekiem.
- Uważasz, że jeszcze się na nim nie poznałem?
- Wychowywałam się nad rzeką - odezwała się Fran z pełnym zadumy uśmiechem. - Przy drodze mieszkała rodzina, mieli trzech synów. Gibb, środkowy, od samego początku sprawiał kłopoty. Wszyscy wiedzieli, że to kawał drania. Kiedy coś znikało z naszych podwórek, domyślaliśmy się, czyja to sprawka. Po jakimś czasie przywykliśmy do tego i trzymaliśmy rzeczy pod kluczem. Taki właśnie był Gibb. Któregoś dnia Gibb napadł na bank w Tallahassee, a kiedy ktoś próbował mu przeszkodzić, zastrzelił biedaka, a przynajmniej tak mówili. Nie zdziwiliśmy się zbytnio, bo i dlaczego? Taki właśnie był Gibb. Sprawiał kłopoty. Kawał drania... - Wzruszyła ramionami. - Teraz po raz kolejny złożył apelację. Posłuchaj mnie, Billy Ray. Czasem myślenie, że kogoś dobrze znasz, jest równie niebezpieczne, jak napad na bank.
Cofnęła się do drzwi i poprosiła po raz ostatni:
- Przeczytaj to. Wtedy powiesz mi, jakim człowiekiem jest sędzia.
W tawernie zanosiło się na długą noc. Szafa grająca i bilardowe stoły otoczone były grupkami hałasujących mężczyzn, a na barze, ku uciesze gawiedzi, młoda kobieta o ufarbowanych na pomarańczowo włosach usiłowała tańczyć taniec brzucha.
- Już raz się tłukli - poinformowała Maggie Billy'ego.
- Dopiero raz? - Billy rozpiął kołnierz koszuli i poluzował krawat. Klimatyzacja w lokalu najwyraźniej nie działała jak należy.
- Wszyscy są dziś nerwowi. Chyba wcześniej zamknę.
- Maggie przysunęła się, żeby pocałować go w policzek.
- Robię się na to za stara. Chyba sprzedam ten interes i przeprowadzę się na Zachód. Będę bliżej wnuków.
Przez chwilę miał ochotę poprosić Maggie, aby zabrała Carolinę z dziećmi i wraz z nimi uciekła jeszcze dziś. Na to jednak było już za późno.
- Podać ci coś? - spytała.
- Sam nie wiem. Przyszedłem zobaczyć się z Dougiem.
- Cały czas pije. Możesz go odwieźć do domu, kiedy skończycie.
Maggie odeszła do baru, zapewne po to, aby sprawdzić, czy ruda dziewczyna nadal ma na sobie bieliznę, a Billy ruszył przez zbity tłum, by odnaleźć przyjaciela. Znalazł go przy tym samym stoliku, co zawsze. Usiadł na wprost Douga, lecz ten nawet na niego nie spojrzał.
- Co tu robisz? - spytał tylko, wpatrzony smętnie w resztki piwa. - Myślałem, że całą noc będziesz przygotowywał się do wojny.
- Właśnie się przygotowuję.
- Musisz być dobrej myśli, skoro przywiodło cię do tej ponurej speluny.
- Nie wiem, czy jestem dobrej myśli. Ale na pewno mam nastrój do opowiadania długich historii. Pomyślałem, że byłbyś dobrym słuchaczem.
- Ja? - Doug zmrużył przekrwione oczy. - Sługa chama w todze i sadysty z manią wielkości?
- Ty. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o tobie, ale chętnie opowiem ci tę historię. Jeśli zechcesz posłuchać.
Doug odwrócił wzrok, wlał do gardła resztkę piwa i skinął na Maggie, by przyniosła następne.
- Czemu nie? - powiedział. - Gadaj, jeśli masz ochotę. Billy oparł łokcie na stole i popatrzył mu w oczy.
- Mam ochotę pogadać, Doug. Właśnie z tobą. Westchnął ciężko, choć przecież wiedział już, od czego zacząć. Godzinę wcześniej opowiedział tę samą historię Joelowi.
- Jakieś dwadzieścia dwa lata temu mojego ojca odwiedzili robotnicy ze starej fabryki azbestu w Spring Creek. Zdaje się, że wszyscy mieli rozmaite problemy ze zdrowiem i doszli do wniosku, że dzieje się tak z powodu warunków pracy panujących w fabryce. Wcześniej byli u innych prawników, ale żaden z nich nie chciał wziąć tej sprawy.
- Niech zgadnę: twój tatuś był inny - przerwał mu zgryźliwie Doug. - Wiadomo, stary Yancy Wainwright, obrońca uciśnionych...
- Ojciec obiecał, że się temu przyjrzy. Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak niebezpieczny jest azbest. Były oczywiście jakieś przepisy, ale nie tak szczegółowe i rygorystyczne, jak obecnie. Zresztą, fabryka w Spring Creek nie przestrzegała nawet tamtych przepisów. Ktoś przekupywał inspektorów i robił wszystko, byle tylko odstąpić od wdrożenia nowych, bardziej kosztownych procedur i technologii. Mój ojciec wykrył nie tylko to...
- No?
- Właścicielami fabryki byli Graysonowie. Założyli fałszywą firmę, aby nią zarządzała, ale w rzeczywistości wszelkie zyski trafiały na ich konta. A zyski były ogromne. Ojciec szybko się zorientował, kto stoi za tym wszystkim.
- No i co z tego? - Doug odchylił się na krześle. - Połowa północnej Florydy należy do Graysonów. Mogą ustanawiać własne prawa.
- Postaram się to uprościć, Doug. Ojciec miał dowody w ręku, zagroził więc Graysonom olbrzymim procesem. Na początku był pewien, że wygra, ale wtedy sędzia szybko przygotował kontratak. Kilka dni później spotkał się z ojcem w tajemnicy i powiedział mu, że jeśli tknie on choćby jednego z Graysonów, rodzina Graysonów go zniszczy. Następnie pokazał mu cała furę sfałszowanych dokumentów, łączących Yancy'ego ze wszystkim, co nielegalne - od hazardu przez malwersacje po narkotyki.
- I Yancy dał się zastraszyć? - spytał Doug. - Tak łatwo?
- Powiedzmy, że dał się przekonać. Sędzia obiecał ojcu, że zawrze z poszkodowanymi robotnikami umowę, na mocy której mieli dostać odszkodowania - znacznie niższe, niż gdyby zdecydowali się walczyć w sądzie i wygrali, ale za to pewne. Ojciec miał im tylko zasugerować, żeby przyjęli ofertę sędziego i milczeli, a wtedy sędzia zniszczy to, co przygotował, by go skompromitować.
Doug nic nie powiedział, ale nie wyglądał na specjalnie zdumionego.
- Mój tata musiał wybierać. - Billy Ray pochylił się nad stolikiem. - Mógł zaryzykować karierę i walczyć o to, co uważał za słuszne, wiedząc jednocześnie, na co się naraża. Wiedział jednak, że najprawdopodobniej przegrałby i sprawę, i całe swoje życie. Mógł też poradzić robotnikom, żeby zgodzili się na umowę. Gdyby tak się stało, dostaliby jakąś rekompensatę, a on byłby bezpieczny.
- Chyba nie muszę pytać, co wybrał?
- Nie musisz - odparł Billy. - Pozbył się wszelkich dowodów. Nie zostawił żadnych śladów prócz paru stron, które napisał na maszynie i schował na strychu, zapewne tuż przed śmiercią. Może chciał, żebym któregoś dnia je znalazł? Tego nie wiem, ale wiem co innego: to, co zrobił, załamało go i zniszczyło. Czuł się tchórzem do końca życia. Nie mógł ze sobą wytrzymać.
- I przez to zaczął pić.
Billy Ray długo patrzył na Douga, po czym wziął w garść jego pusty kufel, postawił do góry dnem i wbił w przyjaciela ciężkie spojrzenie.
- Tak, przez to zaczął pić - powtórzył. - A ty mi nie mów, że nie potrafisz tego zrozumieć.
Doug milczał.
- Masz wybór, Doug - odezwał się Billy, wciąż patrząc w jego zmęczoną zgryzotami i piciem twarz. - Możesz zawołać Maggie, żeby przyniosła ci jeszcze jedno piwo, a potem następne i tak do rana. Możesz też wrócić do domu, do żony i zastanowić się, jakim jesteś człowiekiem. Na cokolwiek się zdecydujesz, nie próbuj prowadzić. Jeśli złapią cię na jeździe po pijaku, przegrałeś. Chyba że pójdziesz do sędziego, a ten udowodni, że policjant z drogówki to narkoman i terrorysta.
Billy Ray wjechał na podjazd i wyłączył silnik. Był zbyt zmęczony, żeby od razu wysiąść z auta, odsunął więc szybę i patrzył na gwiazdy świecące na czystym letnim niebie. Przez moment kusiło go, żeby zawrócić i pojechać wprost przed siebie, jak najdalej od Moss Bend. Zamiast tego zebrał w sobie resztki sił i wysiadł z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Jutro o tej porze sędzia Sawyer będzie rozważał wszelkie za i przeciw, pomyślał, a Carolina zapewne będzie się modlić, aby wszystko dobrze się ułożyło.
A on? Co z nim?
Na ganku zaczął szukać klucza do drzwi wejściowych, otworzyły się jednak same, zanim zdołał wyjąć rękę z kieszeni. Na progu stała Carolina.
- Co tutaj robisz? - zapytał.
- Chciałam się z tobą zobaczyć - odparła. - Byłam wcześniej w biurze, ale nikogo nie zastałam, więc przyjechałam tu. Kiedyś na wszelki wypadek Hattie dała mi zapasowy klucz. Dziś ona pilnuje Chrisa i Kicię. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
- Przeciwko czemu?
- Że włamałam się do twojego domu.
- Zanim oddasz klucz Hattie, zrób jeszcze jeden dla siebie i przychodź do mnie, kiedy zechcesz.
- Czy to znaczy, że chciałbyś widywać mnie częściej niż w ubiegłym tygodniu?
- Pewnie, że chciałbym - westchnął. - Przecież wiesz.
- Właśnie nie wiem, Billy. Nie wiem wszystkiego do końca, a muszę wiedzieć. Zanim jutro wejdę na salę rozpraw, muszę wiedzieć, co właściwie nas łączy.
Wpuściła go do środka i zamknęła drzwi. Billy oparł się ciężko o ścianę i popatrzył na nią uważnie.
- Naprawdę uważasz, że to odpowiedni moment na takie dyskusje? - zapytał. - Boisz się tego, co może się jutro wydarzyć. Ja też jestem tym zaprzątnięty, wyczerpany...
- Może i tak, ale przecież to wszystko nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się między nami, prawda?
Wiedział, że Carolina ma rację. Wiedział to właściwie od dawna, a jednak wciąż nie był w stanie przyznać, że ich wzajemne uczucia, aktualne i przyszłe, nie muszą mieć związku z czekającym ich procesem, nie muszą zależeć od jego wyniku. Kiedyś powiedział sobie, że tylko zwycięstwo odniesione nad Graysonem da mu prawo ją kochać. Czyżby teraz Carolina chciała powiedzieć, że wolno mu ją kochać niezależnie od wszystkiego?
Na pewno nie wiedziała, co robi, czego chce...
- Chodź - pociągnęła go do salonu - usiądź. Kiedy na ciebie czekałam, przyrządziłam mrożoną herbatę.
- Nie musisz się o mnie troszczyć. Nie chcę, żebyś na mnie czekała. Masz swoje obowiązki.
- Usiądź - powtórzyła, jakby nieco zniecierpliwiona. - Wobec tego przyniosę herbaty dla siebie. Zaczekasz?
- Przepraszam - westchnął ciężko, a potem patrzył, jak Carolina znika w korytarzu. Jasna spódnica pieszczotliwie głaskała jej łydki. Bose stopy były drobne, biodra kołysały się łagodnie, piersi unosiły się lekko pod bluzką.
Billy poczuł, że robi mu się gorąco. Zdjął krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli i odetchnął głęboko. Gdy Carolina wróciła z herbatą, zrobił jej miejsce na sofie obok siebie, ona jednak usiadła na najbliższym fotelu, a szklanki postawiła na stole.
- Jeśli coś źle zrozumiałam, powiedz mi o tym - odezwała się po chwili.
Nie, nie mógł rozmawiać z nią w ten sposób. Siedziała wyprostowana niczym struna, z dłońmi złożonymi skromnie na kolanach.
- Chodź do mnie - rozłożył szeroko ramiona - proszę... Zastanawiała się przez chwilę, po czym usiadła obok i przytuliła się do niego - Widzisz - zaczął tłumaczyć - jeszcze tak niedawno byłaś żoną Champa. Ja pojawiłem się w twoim życiu, gdy rozpaczliwie potrzebowałaś pomocy. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale...
- Nie potrzebuję wykładu z historii - przerwała mu niecierpliwie. - Równie dobrze pamiętam naszą przeszłość, jak ty. Mówmy konkretnie i szczerze. Zawsze tak rozmawialiśmy.
- Zgoda. - Skinął głową, lecz nie mógł zdobyć się na to, by spojrzeć jej w oczy. - Powiedz zatem, skąd wiesz, że potrafisz należycie rozpoznać swoje uczucia? Czy naprawdę wiesz, kiedy kieruje tobą pragnienie pocieszenia, bliskości, przyjaźni, kiedy rządzi tobą zwykła, fizyczna namiętność, a kiedy... inne emocje?
Carolina tylko chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Rozmawialiśmy już o tym - powiedziała. - Sugerujesz, że nie potrafię odróżnić pożądania od wdzięczności. Albo pożądania od pragnienia bezpieczeństwa. Ze mylę miłość z przywiązaniem i zażyłością. Otóż nie.
- Nie? - zapytał, a jego serce podskoczyło do gardła ze wzruszenia.
- Wiem, trudno mi zaufać - uśmiechnęła się smutno. - Narobiłam bałaganu we własnym życiu. Jak mam udowodnić, że wiem, czego chcę, skoro przez tyle lat...
- Nie wracajmy do tego, Carolino.
- Tak, słusznie - przełknęła ślinę. - Chciałam tylko powiedzieć, że znam swoje pragnienia i umiem powiedzieć, co naprawdę czuję. Jeśli nie zaufasz mi w tej sprawie, to dlaczego miałbyś w ogóle mi ufać? Skoro kłamię w kwestii własnych uczuć, nawet sama przed sobą, to przecież mogę kłamać także w trakcie procesu.
- To nie tak - zaprotestował. - Nie sądzę, żebyś kłamała.
- Więc może uważasz, że nie jestem wystarczająco rozgarnięta, by połapać się w tym wszystkim?
- Tego też nie powiedziałem.
- A może niezrównoważona? Wiele osób zgodziłoby się z tobą...
- Przestań! Wcale tak nie uważam!
- A więc to jeszcze coś innego. - Uśmiechnęła się, lecz jej oczy były poważne i smutne. - Oto rzucam się w twoje objęcia, a ty nie jesteś zainteresowany. Jesteś zbyt delikatny, by powiedzieć mi o tym wprost. Nie chcesz mnie zranić...
- Zamknij się wreszcie!
Chwycił ją w ramiona i przyciągnął mocno do siebie. Pragnął jej tak bardzo, że nie mógł dłużej się opierać. Nie mógł też ani chwili dłużej słuchać czegoś, co tak jawnie sprzeciwiało się jego sercu.
- Ufam ci - powiedział i zanurzył z westchnieniem twarz w jej miękkie włosy.
- Nie rób niczego, czego naprawdę nie chcesz. - Odsunęła go, opierając ręce na jego torsie. - Nie pozwolę się oszukać.
- Wolałbym się utopić niż cię oszukać - jęknął. - Pragnę cię... - Poszukał ustami jej ust, dłonią zbłądził na piersi. - Pragnę bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek, zawsze pragnąłem...
- Więc nie dręczmy się więcej, skoro oboje się pragniemy - westchnęła błogo pod jego dotykiem. - Zróbmy to wreszcie, Billy, proszę...
- Tak - odparł zduszonym namiętnością głosem. - Tutaj... Albo na górze.
- A jeśli ktoś zadzwoni, nie otworzymy.
Odsunęła się od niego gwałtownie i ruszyła po schodach na górę. Billy zrównał się z nią dopiero przed drzwiami sypialni.
- Powiesz, że jestem bezwstydna... - Spojrzała na niego z dłonią na klamce.
- Raczej śmiała, pełna fantazji. Taka jak kiedyś.
- Miałam nadzieję, że dzisiejszy wieczór skończy się w ten sposób - powiedziała i otworzyła drzwi. Na szafce i komódce paliły się świece, okna były szeroko otwarte.
A więc wierzyła w niego. Mocniej niż on w nią. Była pewna jego miłości i wiedziała, że odpowie na jej miłość. Czekała.
- Zaryzykowałam. - Stanęła przed nim. - Teraz twoja kolej. Zapomnij o wszystkim, o procesie, dzieciach, Champie... Myśl tylko o nas, o tym, czego ty chcesz...
- Chcę ciebie.
- Może gdybyś powiedział mi to wiele lat temu, nie poślubiłabym Champa. Gdybyś to powiedział, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi, może bym na ciebie czekała. Ale to nie twoja wina. To ja byłam głupia. Na szczęście już nie jestem.
Podeszła do niego i zaczęła powoli rozpinać guziki jego koszuli.
- Podobno im dłużej na coś się czeka, tym bardziej się tego pragnie - szepnęła. - Czy myślisz, że tak jest w tym przypadku?
Billy zamknął oczy. Był wzruszony, czuł radość. Ale też i żal. Gdyby kiedyś nie zabrakło mu odwagi, może ich życie potoczyłoby się inaczej. Może nie byłoby łez, bicia, samotności. Może Kicia i Chris byłyby ich dziećmi, szczęśliwymi, pewnymi siebie. Może ten stary dom wypełniałby ich śmiech...
Stało się jednak inaczej i przeszłości nie sposób było zmienić.
- Kocham cię, Carolino. - Przytrzymał jej dłonie i spojrzał jej w oczy z powagą. - Zawsze cię kochałem.
- A ja kocham ciebie.
Pocałował ją, zrazu powoli, nieśmiało, potem coraz głębiej i natarczywiej. Szarpnął zamkiem jej sukienki, ona odnalazła pasek jego spodni. Rozebrali się szybko, niecierpliwie, jakby nie mogąc się doczekać, kiedy pozbędą się wszystkiego, co ich dzieli, i połączą się, nareszcie wolni i nadzy.
Skóra Caroliny była ciepła i lekko wilgotna. Jej włosy lśniły w świetle księżyca niczym srebro. Opadli na łóżko i zaczęli sycić się sobą, zachłannie, rozpaczliwie, jak ci, którzy wygłodzeni przedłużającym się postem, rzucają się łapczywie na jedzenie, chcąc od razu poznać smak wszystkich potraw.
Wszystko inne przestało się dla nich liczyć. Zdawało się, że na całym świecie są teraz tylko oni - Billy i Carolina, dwoje kochanków, którzy połączyli się wreszcie po latach tęsknoty i niespełnienia. Prześcigali się we wzajemnych pieszczotach, odgadywali swoje fantazje i marzenia, zapamiętali się bez reszty w tym miłosnym tańcu.
I dopiero gdy Billy wszedł w nią nagle, zamarł, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co się stało.
- Tak, Billy... - szepnęła Carolina i podała biodra do przodu. Jej oczy wpatrzone były w niego błagalnie. - Tak, proszę, kochany...
Wiedział, o co go prosi - i spełnił jej prośbę. A świadomość tego, że Carolina odnalazła spełnienie i rozkosz właśnie w jego ramionach, przepełniła jego serce szczęściem tak ogromnym, że gdyby zapytano go teraz, czy odnalazł cel swego życia i czy może umierać, odpowiedziałby bez wahania: „Tak”.
ROZDZIAŁ 10
Carolina nie sądziła, że tej nocy zdoła jeszcze zasnąć, lecz gdy wróciła do domu, natychmiast zapadła w głęboki sen. Przyjechała od Billy'ego dopiero przed drugą. Tuż przed jej wyjściem kochali się ponownie, tym razem spokojnie i bez pośpiechu. Żałowała, że nie może zostać z nim aż do świtu. Dotychczas jedynie domyślała się, jak wielką radość odnajdzie w jego ramionach, lecz i tak rzeczywistość przerosła jej najsłodsze marzenia.
Tak naprawdę dopiero teraz poznała smak prawdziwej rozkoszy. Młodość spędziła z mężczyzną, którego zainteresowanie seksem było zależne od ilości alkoholu, czasem narkotyku, który właśnie sobie zaaplikował. Najczęściej było tego albo zbyt wiele, albo za mało, a wtedy Champ nie mógł i nie chciał się kochać. Dlatego już po roku małżeństwa Carolina wiedziała, że nie może na męża liczyć. Oczywiście próbowała przekonać samą siebie, że seks to nie wszystko, że choć Champ ma swoją ułomność, ona nadal go kocha i potrzebuje. Tym bardziej go kocha, bo przecież żona powinna być z mężem na dobre i na złe, powinna umieć się poświęcić. Jednakże złego w ich związku było więcej niż dobrego, więc i te uczucia mimo jej wysiłków powoli umarły.
Teraz, po kilku godzinach spędzonych w ramionach Billy'ego, po kilku tygodniach spędzonych z nim w najrozmaitszych okolicznościach, wiedziała już, czym może być prawdziwa, pełnowymiarowa miłość. Nawet to, co czuła do Champa w najlepszym okresie ich małżeństwa, nie mogło się równać z miłością do Billy'ego. Boże, gdyby kiedyś nie była taka głupia, gdyby nie oszukiwała samej siebie, gdyby słuchała głosu swego serca...
Zamknęła oczy, starając się nie myśleć ani o Billym, ani o tym, co jeszcze ich czeka. Powinna odpocząć, przygotować się do rozprawy, która miała się zacząć o dziesiątej. Billy Ray ostrzegł ją, że posiedzenie potrwa długo, nawet do wieczora. Sędzia Sawyer zrobi wszystko, aby nikt nie oskarżył go, że podjął decyzję zbyt pośpiesznie. Najprawdopodobniej zechce poznać wszystkie szczegóły i nie zawaha się przed zadaniem najbardziej kłopotliwych pytań.
Zza okna dobiegało cykanie świerszczy, znajomy uspokajający dźwięk, który tak wiele razy koił jej stargane nerwy i pomagał zachować równowagę. Kiedy Champ był pijany albo naćpany, nauczyła się koncentrować na dźwiękach - szumie wentylatora, wieczornym rechocie żab, czy właśnie śpiewie świerszczy. Wtedy mógł na nią krzyczeć, mógł ją nawet uderzyć, a mimo to udawało jej się zachować spokój i pozostać w zamknięciu swego wewnętrznego świata.
Teraz także skoncentrowała się na cykaniu świerszczy. Postanowiła, że przebrnie przez tę noc i doczeka do rana, tak samo, jak przebrnęła przez wiele innych. Dryfowała więc między snem a jawą, a przed jej oczyma pojawiały się rozmaite obrazy...
Oto Kicia jako niemowlę, pulchne, żarłoczne dziecko, które było szczęśliwe jedynie wtedy, gdy Carolina trzymała je w ramionach. Dla odmiany Chris spokojnie przesypiał niemal całą noc. Był pogodny i radosny, z równym zainteresowaniem obserwował świat z krzesełka dla niemowląt, jak z ramion swojej mamy.
Nigdy nie umiałaby wybierać między swoimi dziećmi. Tak wiele wniosły w jej życie. Była jednak pewna, że gdyby Graysonowie mieli możliwość wyboru, bez wahania wskazaliby Chrisa - był chłopcem, dzięki niemu rodzinne nazwisko miało szansę nie zaginąć. Był także bardziej spolegliwy niż Kicia, więc łatwiej byłoby nim kierować i go urabiać.
Czas płynął, aż w końcu przestała zdawać sobie sprawę z uciekających minut. Rozluźniała się coraz bardziej, oddychała coraz równiej, aż w końcu ogarnął ją sen.
Śniła, że znajduje się w jakimś zatłoczonym pokoju. Było duszno i gorąco, bowiem ktoś rozpalił ogień w kominku. Nie podobał jej się ten pokój, nawet świąteczne drzewko przy drzwiach nie było w stanie poprawić jej nastroju. Przeszkadzały jej otwarte, nieprzytulne przestrzenie, niskie sufity, zimna terakota na podłogach, zbyt duże okna. Hałas tu panujący był równie nieznośny, jak upał.
Chciała iść do domu, ale nie mogła zostawić Champa. Gdyby poprosiła kogoś z przyjaciół, żeby ją odwiózł, Champ wracałby sam, a z pewnością nie był w stanie prowadzić. Jeśli natomiast wzięłaby auto bez jego wiedzy, zrobiłby jej w domu dziką awanturę. Jego skłonność do pastwienia się nad żoną wzrastała wraz ilością wypitego alkoholu, a tego wieczoru jej mąż nie odmawiał go sobie.
- Zostawisz go, prawda?
Carolina uniosła wzrok i ujrzała, że dołączyła do niej Taylor. Stały obok wazy z ponczem, w najchłodniejszym kącie pomieszczenia. Ludzie podchodzili tu i odchodzili, a Carolina cały czas opierała się o stół, aby uniknąć rozmów.
- Nie. Chyba za wcześnie, żeby wychodzić - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. - Nie śpiewaliśmy jeszcze kolęd.
- Nie miałam na myśli przyjęcia.
Wiedziała, o czym mówi Taylor. Wiedziała też, że nie powinna mówić prawdy ani Taylor, ani nikomu innemu. Rzeczywiście zamierzała zostawić Champa, zabrać dzieci i uciec. Zdecydowała się na to właśnie tego wieczoru, w drodze na przyjęcie. Teraz musiała jedynie poczekać na odpowiedni moment.
- Powinnaś go zastawić. - Taylor położyła dłoń na jej ramieniu. - Twój mąż to nic niewarty sukinsyn.
Wciąż mając przed oczyma współczucie malujące się na twarzy Taylor, Carolina wzniosła się nad pokój. Nawet kiedy krążyła nad domem i płynęła ku chmurom, nadal widziała smutne oblicze przyjaciółki. W pewnej chwili spojrzała na drogę prowadzącą do domu, po której jechało jej własne BMW Nagle twarz Taylor zniknęła, zastąpiona przez pełne wściekłości oczy Champa.
- Zabiję cię, suko, jeśli mnie zostawisz! - wysyczał. - Zabiję... !
Krzyknęła przez sen i gwałtownie usiadła. Miała wyschnięte, spieczone usta i potwornie bolała ją głowa.
W sądowym korytarzu Carolina prezentowała się poważnie i dostojnie. Jasne włosy ściągnęła do tyłu i przepasała ciemną wstążką. Założyła granatowy kostium, którego jedyną ozdobą była konserwatywna złota brosza. Wyglądała pięknie, lecz zarazem smutno, by nie powiedzieć ponuro.
Billy wiedział, że położyła się spać zbyt późno. W końcu sam był tego przyczyną. Ujął ją delikatnie za ramię i poprowadził korytarzem w stronę sali, w której miała odbyć się rozprawa.
- Dobrze się czujesz? - spytał z niepokojem.
- Boli mnie głowa. - Bez powodzenia spróbowała się uśmiechnąć. - Ale poza tym w porządku.
- Na pewno?
- Billy, wczoraj śniło mi się przyjęcie. Początkowo nie zrozumiał, o co jej chodzi. Dopiero po chwili zorientował się, o jakim przyjęciu mówi Carolina.
- Czy wcześnie także ci się śniło? - spytał.
- Chyba tak. A może nie... W każdym razie ten sen wydał mi się znajomy. - Wzruszyła ramionami. - Tak mnie przygnębił, że obudziłam się i nie mogłam zasnąć do rana. Myślisz, że wspomnienia mogą powracać w formie snów?
- Nie wiem. Jeśli tak jest, sąd uzna je raczej za niewiarygodne.
- Oczywiście. Nie zamierzałam wspominać o tym sędziemu, ale... Widzisz, Billy, ja chyba chciałam go opuścić, a on się zorientował.
- Champ? - Billy poczuł nagły skurcz w żołądku. - Pamiętasz coś jeszcze? - zapytał, gdy skinęła głową.
- Wrzeszczał na mnie... Przed przyjęciem albo po nim. Nie wiem dokładnie. Może zresztą i przed, i po. W tym śnie była też Taylor. Na przyjęciu spytała mnie, czy zamierzam zostawić Champa, a ja zaprzeczyłam, bo bałam się do tego przyznać. Położyła mi rękę na ramieniu... - Carolina wykonała teraz taki sam gest. - Powiedziała: „Powinnaś go zastawić. Twój mąż to nic niewarty sukinsyn. „
- Dosadnie.
- Tak właśnie powiedziała.
- Przyjdzie tutaj. Spytam ją, czy pamięta taką rozmowę. Jeśli tak, będzie to oznaczać, że wraca ci pamięć.
- Chciałabym, żeby wróciła. Chciałabym wiedzieć, co zdarzyło się tamtej nocy. Lepsza najgorsza prawda niż niepewność.
Opuściła dłoń i westchnęła. Za parę minut miało się rozpocząć pierwsze przesłuchanie i niektórzy weszli już do środka. Graysonów jeszcze nie było.
- Chcesz, żebyśmy jeszcze raz porozmawiali o najważniejszych sprawach? - spytał Billy.
- Nie, nie martw się o mnie. Nie zdenerwuję się, niezależnie od tego, co o sobie usłyszę. Żadnych scen ani krzyków, obiecuję. Dam też jasno do zrozumienia, że pozwolę Graysonom spotykać się z dziećmi, o ile zaakceptują, że to ja będę decydować o ich wychowaniu.
- Tak, to ważne - uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. - Najważniejsze to nie dać się zdenerwować. Ufam ci, Carolino. Bądź kobietą, którą zawsze kochałem.
Odwzajemniła jego uśmiech.
- Jestem gotowa - powiedziała.
Graysonowie pojawili się na sali rozpraw dokładnie o dziesiątej. Sędzia miał na sobie kosztowny ciemny garnitur, a Gloria elegancką suknię, którą najpewniej zakupiła właśnie na tę okazję. Nie była to jednak supermodna suknia, z których Gloria słynęła dotychczas. Jej elegancja była dyskretna i stonowana, jakby bardziej dostosowana do wieku pani Grayson. Billy pomyślał, że teściowa Caroliny po raz pierwszy wygląda jak babcia, która z radością piecze ciasteczka dla wnucząt lub szyje ubranka dla lalek.
Ich adwokat, Sam Franklin, był jednym z najlepszych prawników w największej firmie prawniczej w Moss Bend. Mówiło się, że ten rumianolicy i łysiejący mężczyzna pewnego dnia zajmie miejsce samego sędziego Graysona. Billy Ray wystarczająco często spotykał się z nim w sądzie, aby wiedzieć, że nie można lekceważyć takiego przeciwnika.
Franklin przedstawił zarzuty Graysonów i spokojnie wyjaśnił, dlaczego jego klienci uważają, iż Chris oraz Kicia powinni znaleźć się pod ich opieką. Jego zadaniem było udowodnienie wszystkim obecnym, że to Graysonowie mają rację. Przedstawił swoje argumenty, a potem wezwał przed sąd ekspertów.
Jako pierwszy zeznawał psychiatra, doktor Jack Bellows, który miał ocenić zdolność Caroliny do opieki nad dziećmi. Nieprzypadkowo był to ten sam człowiek, którego Graysonowie zatrudnili tuż po wypadku. Jego diagnoza była dokładnie tak druzgocąca, jak się tego spodziewano. Zanim Billy Ray zdołał zgłosić sprzeciw, padły słowa, których się obawiał: brak równowagi psychicznej, stany depresyjne przeplatane nadaktywnością i euforią, płacz z niezrozumiałych powodów, lęki i urojenia, objawy paranoi, złe rokowania...
Cóż, jeśli tylko się chce, z każdego można uczynić wariata, pomyślał Billy. Mało to ludzi ma depresje i lęki?
Poczekał spokojnie, aż Bellows skończy, a później uniósł dłoń, dając sędziemu Sawyerowi znak, że chciałby zadać świadkowi kilka pytań.
- Doktorze Bellows - podszedł do lekarza, gdy Sawyer kiwnął głową na znak zgody - pana medyczne referencje są imponujące. Czy jednak ma pan doświadczenie w leczeniu szoków pourazowych?
- Jestem psychiatrą - uśmiechnął się Bellows.
- Czy jest pan psychiatrą klinicznym, który styka się na co dzień z ofiarami wypadków, które cierpią na zaburzenia pamięci?
- To nie jest moja specjalizacja - przyznał mężczyzna, marszcząc brwi.
- A jaka jest pańska specjalizacja?
- Psychoanaliza.
Billy Ray powoli pokiwał głową.
- Czy mógłby nam pan opisać swojego typowego pacjenta? Czy to ktoś, kogo leczy pan po poważnym wypadku, takim, jaki przeżyła moja klientka? Ktoś, kto stracił pamięć, kto usiłuje uporać się z nagłą śmiercią małżonka?
- Mój typowy pacjent to osoba, która chce zbadać swoje życie, swoją podświadomość, aby dowiedzieć się, kim jest i dlaczego zachowuje się tak, jak się zachowuje. - Lekarz pochylił się ku Billy'emu. - Zazwyczaj znam swoich pacjentów od lat. Psychoanaliza to długotrwała terapia.
- Rozumiem. A czy po wypadku Carolina Grayson powiedziała panu, że właśnie tego pragnie? Analizować rozmaite wydarzenia ze swojego życia, poczynając, powiedzmy, od wczesnego dzieciństwa?
- Carolina Grayson odmawiała współpracy. Jak już podkreśliłem, nie chciała przyznać, że ma problemy, co dowodzi...
- To już wiemy. Miał pan czas na przedstawienie swoich argumentów, teraz zaś chciałbym, żeby odpowiadał pan jedynie na moje pytania. Dlaczego więc do pana przychodziła, skoro tego nie chciała?
Bellows milczał, jak gdyby domyślał się jakiejś pułapki. Nie mógł jednak odmówić odpowiedzi na pytanie.
- Przychodziła, gdyż jej teściowie chcieli jej pomóc.
- Więc to oni uznali, że wymaga pańskiej pomocy?
- Tak, państwo Grayson uznali, że ich synowa potrzebuje pomocy.
- Sprawdźmy, czy dobrze zrozumiałem. Carolina przychodziła do pana pod przymusem...
- Nie!
- Powiedział pan, że odmawiała współpracy. Nie chciała poddawać się psychoanalizie, lecz została do tego nakłoniona. Czy według pana, jako specjalisty, nie wyjaśnia to przyczyn jej niechęci do pana i pańskiej terapii? Czy zamiast mówić, że ukrywała swoje problemy, można by rzec, że nie miała po prostu ochoty na rozmowę o, powiedzmy, intymnych przeżyciach ze swej młodości i dzieciństwa? Może się zwyczajnie krępowała? Może czuła się niezręcznie, mówiąc o swoich uczuciach?
- Była oporna i nie współpracowała - powtórzył lekarz. - Poza tym wcale nie rozmawialiśmy o jej dzieciństwie.
- A o czym?
- Kiedy pytałem ją o wypadek i o jej udział, powiedziała....
- Przepraszam - przerwał mu Billy. - Dlaczego zapytał ją pan o to wprost, doktorze Bellows? Skoro specjalizuje się pan w psychoanalizie i właśnie jej miała zostać poddana Carolina, dlaczego skoncentrował się pan na jednym traumatycznym wydarzeniu z niedalekiej przeszłości? Zwłaszcza że twierdzi pan, że leczenie szoków pourazowych to nie jest pańska dziedzina. Nie bał się pan, że wyrządzi pan jej krzywdę?
- Pan wybaczy - żachnął się Bellows. - Jestem lekarzem i wiem, co robię. A robiłem wszystko, co mogłem, aby jej pomóc. Do podobnych przypadków szpitale zatrudniają także psychoanalityków, są takie sytuacje.
- Wiemy o tym, ale sam pan przyznał, że nie ma pan akurat takich doświadczeń i takich kwalifikacji.
Sędzia wysłuchał sprzeciwu Sama Franklina i czekał, aż ten przedstawi dokumenty, potwierdzające umiejętności doktora Bellowsa. Billy również czekał, a był przy tym uśmiechnięty i spokojny. Czuł, że udało mu się osiągnąć pierwszy cel - podważyć zaufanie do eksperta, a co za tym idzie, także do jego mocodawcy.
- Zanim skończę, doktorze, proszę, aby powiedział pan sądowi, dlaczego właśnie pana poproszono o ekspertyzę, a wcześniej o prowadzenie Caroliny Grayson? - spytał. - Łączą pana jakieś stosunki z rodziną Graysonów?
- Spotykamy się towarzysko.
- Rozumiem. Czy po spotkaniach z Caroliną rozmawiał pan z nimi o stanie jej zdrowia? Co pan im mówił?
Lekarz milczał.
- Doktorze Bellows?
- Nie wolno mi dyskutować o szczegółach. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska.
- Nie pytam o sprawy merytoryczne. Pytam tylko, czy rozmawiał pan z nimi o przypadku Caroliny?
- Ogólnie - odrzekł w końcu lekarz.
- Rozumiem. Dlaczego?
- Gdyż się o nią martwili.
- O Carolinę? Czy raczej o swoje wnuki?
- Tego nie wiem.
- A czy kiedy zajmował się pan Caroliną po wypadku, Graysonowie wspominali o swojej chęci przejęcia opieki na dziećmi?
- Pan wybaczy, to były rozmowy prywatne.
- Sąd chciałby poznać ich treść.
Sędzia Sawyer potwierdził słowa Billy'ego, a wtedy lekarz westchnął i spojrzał nerwowo na zegarek.
- Tak, Whittier Grayson mówił mi, że będzie starał się o opiekę, jeśli Caroliną zechce odejść z jego wnukami.
- Rozumiem. Więc kiedy pan się z nią spotykał, był pan świadom tego, że Graysonowie chcą przejąć opiekę nad wnukami?
- Tak. - Doktor Bellows zmarszczył czoło. - Nie wiem tylko, co to ma do rzeczy.
- Czyżby? Surowo oceniał pan moją klientkę i nie dawał jej pan szans, choć z tego co wiem, psychoanalitycy nigdy tak nie postępują. Czy szukał pan powodów, dla których Caroliną powinna była zostać odsunięta od dzieci po to, by zrobić przysługę przyjaciołom, czy rzeczywiście chciał pan jej pomóc, doktorze Bellows?
- Sprzeciw, wysoki sądzie! - Sam Franklin zerwał się na równe nogi.
- Wycofuję pytanie - powiedział Billy Ray. Podziękował świadkowi i wrócił na miejsce obok Caroliny.
To, co ewentualnie zyskał, najprawdopodobniej stracił w ciągu następnej godziny. Sam Franklin wzywał świadka za świadkiem, a wszyscy zeznawali, że Carolina nie nadaje się do sprawowania opieki nad dziećmi.
Przedszkolanka powiedziała, że Kicia często była zamyślona i zła, a rozmowy z Carolina na ten temat nie przyniosły żadnego rezultatu. Poza tym Carolina nie przychodziła na zebrania lub wykręcała się od nich i przynajmniej raz spóźniła się po odbiór Kici. Billy Ray zmusił kobietę, by przyznała, że Kicia była zawsze czysta i dobrze ubrana, wydawała się też najedzona i nigdy nie miała żadnych siniaków. Przedszkolanka musiała też potwierdzić pod jego naciskiem, że wielu rodziców zbyt późno przychodzi po swoje pociechy i że przedszkole wprowadziło nawet do regulaminu odrębny przepis, regulujący tę sprawę.
Gdy zadawał pytania przedszkolance, Carolina podsunęła mu karteczkę. „Spóźniłam się tylko dwa razy, a to dlatego, że Chris był chory - przeczytał. - Na zebranie nie przyszłam raz, bo Champ nie wypuścił mnie z domu.”
Mimo to w umysłach wielu obserwatorów powstał wizerunek Caroliny jako niezbyt doskonałej matki. Umocnił się on, gdy Sally Whitcomb, dawna sąsiadka Graysonów, zeznała, iż Carolina często - choć na krótko - zostawiała dzieci pod jej opieką i że wydawały się one spięte i nieszczęśliwe. Inna sąsiadka zeznała, że wieczorami słyszała krzyki Caroliny i że obawiała się o bezpieczeństwo dzieci.
- Czy pani Grayson krzyczała na dzieci? - spytał Billy Ray, gdy nadeszła jego kolej.
- Na to wygląda.
- Czy słyszała pani, co krzyczy?
- Słyszałam po prostu krzyki.
- Więc nie jest pani pewna, czy krzyczała na dzieci?
- A na kogo?
- Mogła krzyczeć z innego powodu. Może dlatego, że ktoś ją krzywdził? Może była bita?
Kobieta wyprostowała się.
- Musi pan wiedzieć, że tego rodzaju ludzie nie mieszkają w naszym sąsiedztwie - odpowiedziała wyniośle. - To u nas nie do pomyślenia.
- Nie? Z doświadczenia wiem, że tego rodzaju ludzie zdarzają się wszędzie. - Billy cofnął się o krok. - Czy zawiadomiła pani policję o tych krzykach?
- Nie.
- Nie? A to dlaczego?
Kobieta wyraźnie się zawahała. Jej spojrzenie powędrowało w głąb sali. Billy był pewien, że patrzy na sędziego Graysona.
- Bo jej mąż się tym zajął.
- Jej mąż? W jaki sposób?
- Po prostu kazał jej być cicho. Wtedy krzyki zawsze ustawały.
- Więc Champ Grayson mówił żonie, żeby była cicho?
- Zgadza się.
Billy zajrzał do swoich notatek.
- Mam tu napisane - powiedział, podnosząc wzrok na kobietę - że pani dom znajduje się w odległości dwudziestu metrów od domu, w którym mieszkali Champ i Carolina Graysonowie. Czy to prawda?
- Chyba tak.
- Czy często słuchała pani rozmów dobiegających z sąsiedztwa?
- Ależ skąd!
- Czy mogłaby pani usłyszeć rozmowę prowadzoną normalnym głosem?
- Wątpię.
- Czyli kiedy Champ uciszał Carolinę, nie robił tego normalnym głosem. Krzyczał na nią, tak?
- Chyba tak. - Znowu spojrzała w głąb sali.
- Musiał krzyczeć, skoro słyszała pani jego słowa. Kazał Carolinie być cicho, tak?
- Zgadza się.
- A czy słyszała pani jakieś słowa, które wykrzykiwała Carolina i które mogłaby pani teraz przytoczyć? Były jakieś słowa czy tylko krzyki?
Kobieta nie odpowiadała, więc musiał ją ponaglić.
- Chyba nie - odparła w końcu niechętnie.
- Więc nie słyszała pani żadnych jej słów i nie może pani stwierdzić, na kogo krzyczała i dlaczego?
- Nie.
Billy zacisnął pięści ukryte w kieszeniach spodni, ale nie zmienił wyrazu twarzy. Usiadł, a wtedy podniósł się Franklin, by rozwiać zasiane przez poprzednika wątpliwości.
Sąsiadki i nauczycielka Kici były dobrymi, poczciwymi kobietami, które wierzyły, że zeznając na tej rozprawie, przysłużą się dobrej sprawie. Ufały Graysonowi i łatwo dały się zmanipulować. Jednak następna grupa świadków stanowiła twardszy orzech do zgryzienia - ci umieli jawnie kłamać i wiedzieli, z czym się mogą zetknąć na sali sądowej.
Jednym z nich był barman z miejscowego hotelu, który twierdził, że Carolina często odwiedzała tamtejszy bar i że więcej niż raz odmówił jej obsłużenia, gdyż za dużo wypiła.
- Widziałaś go kiedyś? - szepnął Billy do Caroliny.
- Widywałam go, gdy przyjeżdżałam do hotelu po Champa, który zazwyczaj leżał nieprzytomny na zapleczu. Następnego dnia Champ dawał mu pieniądze, żeby siedział cicho.
Billy wiedział, że nie ma sensu tracić zbyt wiele czasu na świadka, który kłamie tak bezczelnie.
- Przed rozprawą prosiłem pana - zwrócił się do barmana - żeby ujawnił pan przed sądem nazwiska klientów, którzy mogli widzieć Carolinę w barze, abyśmy mogli zweryfikować pana zeznanie. Odmówił pan wtedy. Wyjaśni nam pan, dlaczego?
- Nie chcę wpędzać ludzi w kłopoty. Goście, którzy przesiadują w barze, mają prawo do dyskrecji. Może ich żony myślą, że poszli do kościoła? - Mężczyzna zaśmiał się krótko i mrugnął do Billy'ego okiem. - Rozumie pan, nasz klient, nasz pan.
- A więc może poda pan sądowi jakieś daty. Kiedy dokładnie widział pan moją klientkę?
- Nie prowadzę statystyk. Mówię to, co pamiętam.
- Mówi pan mało konkretnie.
- Ale nie kłamię. Po co miałbym kłamać?
- No właśnie, po co? - Pokiwał głową Billy i wrócił na swoje miejsce.
Kłamstwa ciągnęły się przez następną godzinę. Kolejni wyciągani jak króliki z kapelusza świadkowie zgodnie twierdzili, że widzieli Carolinę popijającą samotnie w barach. Pewien hydraulik opowiadał, że znalazł ją nieprzytomną w kuchni, gdy pewnego listopadowego ranka przyszedł naprawić piec. Na stole w kuchni widział oczywiście otwartą butelkę bourbona. Za to opiekunka do dzieci upierała się, że pewnego wieczoru musiała zostać w domu Graysonów dłużej, aby położyć Carolinę do łóżka, gdyż ta była zbyt pijana, żeby sama się rozebrać.
Wcześniej, gdy Billy ujrzał nazwisko kobiety na liście świadków, zapytał o nią Carolinę.
- Czy rzeczywiście opiekowała się dziećmi?
- Raz, mniej więcej dwa lata temu - odparła. - Wtedy pracowała dla agencji opiekunek, miała doskonałe referencje. Przyłapałam ją na tym, jak usiłowała wynieść srebrną kasetkę z wiecznym piórem, którą trzymałam na górze. Oczywiście nigdy więcej nie wpuściłam jej do domu, ale opowiedziałam Graysonom całą tę historię.
- Czy ktoś ci towarzyszył, gdy przyłapałaś ją na kradzieży?
- Moja przyjaciółka, Eden Harper. Wcześniej byłyśmy na gimnastyce i weszła ze mną do domu, żeby coś pożyczyć. Była przy tym. Długo potem to wspominała.
- Graysonowie wiedzieli, że tam była?
- Nie pamiętam, żebym im o tym mówiła. Ale to było tak dawno temu...
Billy wstał i zarezerwował sobie prawo do późniejszego przesłuchania świadka. Nie dodał, że Eden, która po południu miała zeznawać na korzyść Caroliny, zaprzeczy opowieści opiekunki i - miał nadzieję - zasieje w Sawyerze wątpliwości co do prawdomówności świadków Graysonów.
- Nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam - szepnęła mu do ucha Carolina. Jej głos drżał. Billy nie miał odwagi na nią spojrzeć. Mógł sobie wyobrazić, jak bardzo raniły ją te wszystkie kłamstwa.
- Przeżyjesz - powiedział. - Zaraz będzie przerwa na lunch. Zjesz i nabierzesz nowych sił.
Ostatnim świadkiem powołanym przez Sama Franklina była Taylor Betz. Billy zerwał się na równe nogi i poprosił o głos.
- Wysoki sądzie, czy to nie pomyłka? - zapytał. - Taylor Betz to nasz świadek.
- Wysoki sądzie, pani Betz zgodziła się złożyć zeznanie, które dotyczy sprawy państwa Graysonów - wtrącił Sam. - Myślę, że powinno się jej na to pozwolić.
Spierali się przez chwilę, lecz w końcu sędzia Sawyer zgodził się, by Taylor zeznawała jako świadek Graysonów. Billy usiadł. Czuł, że ze złości ściska mu się żołądek.
- Co się dzieje? - Carolina dotknęła jego ramienia. - Dlaczego Taylor zeznaje teraz? Przecież jest po naszej stronie.
- Najwyraźniej już nie.
Ubrana w zieloną sukienkę Taylor zajęła miejsce na podium dla świadków - Pani Betz - zaczął Sam Franklin - jaki związek łączy panią z panią Carolina Grayson?
- Przyjaźnimy się od liceum.
- Czy można powiedzieć, że dobrze ją pani zna?
- Tak - odparła cicho Taylor.
- Czy pan Wainwright prosił panią, aby zeznawała pani w jej obronie?
- Tak - odpowiedziała jeszcze ciszej.
- Ale zamiast tego zdecydowała się pani zeznawać na korzyść państwa Graysonów, prawda? Sama pani o to poprosiła?
- Tak.
- Dobrze. Cofnijmy się nieco w czasie. Usłyszeliśmy tu dziś od wielu świadków, że Carolina Grayson miała kłopoty z alkoholem. Czy pani także to zauważyła?
Billy Ray zgłosił sprzeciw, zaznaczając, że świadek nie jest specjalistą od rozpoznawania problemów alkoholowych.
- Wobec tego zapytajmy inaczej - powiedział Sam. - Czy dwudziestego grudnia wieczorem, w dniu, w którym zginął Champion Grayson, zauważyła pani, że Carolina Grayson piła zbyt wiele?
- Tamtego wieczoru Carolina była bardzo przygnębiona - odparła Taylor i zawahała się wyraźnie.
- Mozę pani nam o tym opowiedzieć dokładniej?
- Tak. Zachowywała się nieco dziwnie. Nie chciała rozmawiać ani ze mną, ani z nikim innym. Spędziła cały wieczór obok wazy z ponczem. Ten poncz był mocny, zrobiono go na rumie, winie i jeszcze jakimś alkoholu. Ja wypiłam tylko szklaneczkę i zorientowałam się, że mi wystarczy. Carolina stała tam przez cały wieczór. Dopiero później domyśliłam się, dlaczego...
- Wysoki sądzie, sprzeciw! - poderwał się Billy. - Pani Betz snuje domysły, a nie opowiada o faktach.
- Sam jestem w stanie ocenić, co robi pani Betz - odparł chłodno sędzia i ponownie skierował uwagę na świadka.
- Co zaszło, zanim Carolina Grayson opuściła przyjęcie? - zapytał Franklin, kiedy sprzeciw został oddalony. - Proszę dobrze się zastanowić i opowiedzieć nam dokładnie.
Taylor odwróciła wzrok, którym Franklin zdawał się przewiercać ją na wskroś.
- Tuż przed północą Champ uznał, że czas już jechać - zaczęła opowiadać. - Podszedł w holu do Caroliny i ujął ją za ramię. W pobliżu byłam tylko ja, bo wszyscy goście zgromadzili się wokół pianina i śpiewali kolędy. Carolina strząsnęła rękę Champa i powiedziała mu, żeby jej nie dotykał. Martwiłam się o nią. Przez cały wieczór zachowywała się dziwnie. Zapytałam, czy chce, żebym to ja odwiozła Champa, a ona została dłużej... - Taylor umilkła, zawahała się. - Champ sporo wypił, nie był w stanie prowadzić...
Sam czekał, lecz gdy Taylor milczała zbyt długo, zapytał łagodnie:
- I co było dalej, pani Betz?
Taylor spuściła głowę i powiedziała tak cicho, że Billy z trudem dosłyszał jej słowa:
- Carolina odmówiła. Powiedziała, że sama go odwiezie. Twierdziła, że w drodze do domu musi coś załatwić. Piętnaście minut później Champ już nie żył.
ROZDZIAŁ 11
- Tak, czasem zostawiałam dzieci z Sally, na krótko - powiedziała Carolina, patrząc Billy'emu prosto w oczy. - Zazwyczaj wtedy, gdy usiłowałam odnaleźć Champa lub przywieźć go do domu tak, żeby nikt się nie zorientował. Musiałam po niego jeździć, bo dzwonił do mnie i groził samobójstwem. Albo dzwoniła jego sekretarka i mówiła, żeby przyjechać, bo urwał mu się film. Nigdy nie wiedziałam, co zrobić, żeby utrzymać w sekrecie jego podwójne życie. A że dzieci u Sally były smutne i rozdrażnione? A jakie miały być, skoro widziały, co się dzieje?
Billy objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Jedli właśnie lunch w jego biurze i komentowali wydarzenia, które miały miejsce na sali sądowej przed przerwą.
- Zeznanie Sally to nie jest nasz największy problem - powiedział.
- Wiem, chodzi o Taylor - westchnęła. - To John ją zmusił, żeby tak mówiła. Nigdy nie powiedziałaby tego wszystkiego, gdyby jej nie kazał. Graysonowie zmusili jego, a on Taylor. To straszne. Nikt w tym mieście nie odważy się stanąć przeciwko nim. Stracę dzieci, Billy!
- Spokojnie. Mamy za sobą dwóch psychologów, twojego doradcę prawnego i kilku świadków.
Nie wspomniał jej o tym, że Fran przekazała mu właśnie, iż dwoje z tych świadków - w tym Eden Harper - w ostatniej chwili odmówiło składania zeznań. A co z tymi, którzy zdecydowali się przyjść na rozprawę? Czy sędzia Grayson także i ich nie będzie chciał zastraszyć?
- Oni mają szeryfa - powiedziała Carolina - poza tym sami będą zeznawać, a dla większości ludzi w Moss Bend słowa Graysona są jak wyrocznia. Wiem dobrze, co powie każde z nich.
Rozmowę przerwała im Fran.
- W bibliotece czeka na ciebie jakiś menel - oznajmiła z charakterystyczną dla siebie ponurą miną.
- Czy to ważne? - zapytał.
Wyraz twarzy sekretarki starczył mu za odpowiedź. Uświadomił także, że zdaniem Fran, powinien przyjąć gościa bez świadków.
- Posiedzisz z Carolina? - zapytał, a sam wstał i założył marynarkę.
- Powiedz mi tylko, Billy, że wszystko będzie dobrze.
- Carolina złapała go za rękaw. - Powiedz, że stanie się cud i dzieci zostaną ze mną.
- Nie stanie się cud, Carolino. Zrobię po prostu, co będzie w mojej mocy. - Uścisnął jej dłoń, po czym przeprosił ją i pozostawił pod opieką Fran.
W bibliotece czekał na niego Doug. Billy wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi.
- Rozumiem, że nie przyszedłeś w celach towarzyskich - powiedział.
- Mam coś dla ciebie. - Doug wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę i podał ją Billy'emu bez słowa komentarza. Na kartce wypisany był ciąg cyfr, najprawdopodobniej numer telefonu do innego miasta.
- Co to ma być?
- Zadzwoń pod ten numer. Powiedz, kim jesteś, i spytaj o Francisa Turnera. Dowiesz się ciekawych rzeczy.
- Francis Turner? - Billy zmarszczył brwi. - Technik laboratoryjny, który wykonał test na zawartość alkoholu we krwi Caroliny po wypadku?
- Ten sam.
Wszelkie dotychczasowe próby znalezienia Franka Turnera i wezwania go na rozprawę w charakterze świadka spełzły na niczym. Już w styczniu Turner opłacił zaległy czynsz, zrezygnował z pracy w szpitalu miejskim i zniknął bez śladu. Billy Ray zamierzał powiedzieć o tym przed sądem i zażądać, aby z powodu tego dziwnego zbiegu okoliczności wyniki badania wycofano jako dowód obciążający Carolinę, ale sam wiedział, że szanse na to są znikome.
Teraz w zamyśleniu przyglądał się kartce papieru.
- Zeznajesz po przerwie, prawda? - zapytał.
- Zgadza się. - Doug zahaczył kciukami o pasek. - Być może będziesz chciał mi zadać kilka pytań dotyczących wypadku.
- Dobrze się domyślasz.
- Nie chcę ci wchodzić w paradę, ale...
- Tak? - Billy popatrzył na niego czujnie.
- Ale możesz mnie zapytać, gdzie dokładnie znalazłem ciało Champa tamtego wieczoru. Spieszyłem się, chciałem jak najszybciej zawieźć Carolinę do szpitala i sprawdzić, czy można coś jeszcze zrobić dla Champa. Oczywiście ten sukinsyn już nie żył, ale nie od razu się zorientowałem. Z raportu usunąłem parę szczegółów, a sąd byłby ich pewnie ciekaw.
- Dzięki, Doug. - Billy położył mu dłoń na ramieniu. - Będę o tym pamiętał.
- To nie wszystko, Billy. Tego ranka przypomniałem sobie parę spraw. - Doug odwrócił spojrzenie. - Pamiętasz, jak kiedyś wszedłem na ziemię starego Rolanda, żeby dostać się do rzeki, i przez pomyłkę zapomniałem zamknąć bramę?
- Pamiętam. Tamtego lata świetnie brały sumy. Miałeś przynieść do domu parę sztuk, bo twoja matka zagroziła, że inaczej cię spierze.
- Tak było... - westchnął Doug i rozpogodził się na chwilę na wspomnienie dawnych czasów. - Kiedy nie udało mi się złapać ryby, jadaliśmy na kolację fasolę.
- U nas było podobnie.
- Przez to, że zostawiłem otwartą bramę, Roland stracił krowę na drodze.
- Pamiętam, potrąciła ją ciężarówka.
- A on chciał, żeby mnie aresztowano za wkroczenie na cudzy teren. - Doug potrząsnął głową, jakby wciąż trudno mu było w to uwierzyć. - Pamiętam, co wtedy powiedziałeś. Obiecałeś staremu Rolandowi, że pomożesz mi odkupić tę krowę. Nie miałeś z tym nic wspólnego, a mimo to postanowiłeś mi pomóc. Cholera - uśmiechnął się gorzko - mieliśmy dopiero po dwanaście lat. Cale lato wyrywaliśmy chwasty, zbieraliśmy owoce i czyściliśmy jego śmierdzącą oborę.
- Dlatego mi to dałeś? - Billy Ray popatrzył na pogiętą kartkę papieru. - Odpracowujesz stary dług?
- Nie. Za długo żyłem wspomnieniami. Wciąż myślałem o tym, jak mi teraz dobrze i jak strasznie było być zerem, jeść fasolę na kolację i pragnąć tego, co mają wszyscy oprócz mnie. Chciałem być taki, jak ci lepsi, chciałem... do jasnej cholery, chciałem być dżentelmenem! Dżentelmenem z Południa, który mieszka w wielkim domu, ma służbę, a jego dzieci biorą lekcje gry na pianinie. Chciałem tego, co miał Champ.
- Champ miał wszystko.
- I patrz, co mu z tego przyszło. Chyba pogodzę się z tym, że jestem zwykłym Fletcherem, a nie żadnym dżentelmenem. Byłem prostakiem i nim zostanę. Ale mam swój honor, Billy. I niech mnie szlag, jeśli miałbym pić, ćpać albo kłamać przed sądem!
Kiedy Billy wrócił później do gabinetu, Caroliny już w nim nie było.
- Poszła do przedszkola sprawdzić, co z dziećmi - poinformowała go Fran. - Była zbyt zdenerwowana, żeby jeść, choć namawiałam ją, jak mogłam.
- To nawet lepiej, że poszła - powiedział. - Muszę zadzwonić. Nie wpuszczaj teraz nikogo. I zajrzyj do mnie, jak tylko wróci Carolina.
- Nie wróci. Powiedziała, że spotkacie się na sali sądowej. - Fran umilkła na chwilę. - Była wyraźnie przygnębiona.
- Nic dziwnego.
- Niezbyt dobrze idzie, co?
- Na razie tak sobie. Ale to jeszcze nie koniec. Przepraszam, Fran - popatrzył na nią wymownie - muszę zdążyć z tym telefonem przed końcem przerwy.
- Oczywiście. - Fran zniknęła za drzwiami, a on sięgnął po słuchawkę. Nawet nie zauważył, że nie zrobiła obrażonej miny.
Kiedy skończył rozmawiać, poczuł się znacznie lepiej. Pożegnał się z Fran, opuścił biuro i szybko przeszedł przez ulicę. Kościół metodystów i przedszkole znajdowały się zaledwie dwa domy dalej. Szybko je znalazł, ale nie musiał nawet wchodzić do środka - Carolina stała pod drzewem i przyglądała się gromadce dzieci, wśród których był Chris.
Billy podszedł do niej, lecz nie odwróciła głowy.
- Chris wie, że przyszłaś? - spytał.
- Nawet nie spojrzał w tę stronę. Tak dobrze się bawi. Łatwo go zadowolić, jest podatny na wpływy i zgadza się na wszystko, co inni mu zaproponują. Boję się o niego.
Billy pomyślał o swojej rozmowie z Dougiem. I tej drugiej, którą zakończył przed paroma minutami.
- Nie bój się - powiedział. - To ty będziesz za niego decydowała.
- Jak długo?
- Bardzo długo.
- Chyba że się nie uda, prawda?
- Carolino...
- Nie - odwróciła się ku niemu i położyła palce na jego wargach - nic nie mów. Wiem, że może się nie udać. A jeśli się nam nie uda, nie chcę, żebyś kiedykolwiek się za to obwiniał. Zrobiłeś, co mogłeś, starałeś się. Ale chyba najważniejsze jest dla mnie to, że mi uwierzyłeś, że uwierzyłeś we mnie. Chyba nikt inny by się na to nie zdobył.
- Proszę, nie rób ze mnie bohatera.
- Dla mnie jesteś bohaterem, Billy. Znosiłeś pogróżki pod swoim adresem, walczyłeś o moje dobre imię, choć miałeś pełne prawo odwrócić się ode mnie. Kiedyś opowiem dzieciom o tym, co zrobiłeś dla nas wszystkich. Nawet jeśli Graysonowie przeprowadzą swój plan i dzieci zostaną z nimi, ja powiem im, jak bardzo się starałeś. Mieszkamy na Południu. Tutaj prawdziwy mężczyzna nie tchórzy, staje do walki nawet wtedy, gdy wie, że przegra. Ty jesteś takim mężczyzną, a ja jestem z ciebie dumna. Mam nadzieję, że Chris będzie kiedyś taki jak ty.
Przytulił ją do siebie i pocałował. Jego serce biło mocno i pewnie. Nie potrzebował innej nagrody za swoje starania.
- Mówisz to wszystko, ale nie zrezygnowałaś, prawda? - spytał.
- Jeszcze nie. Chcę tylko, żebyś wiedział, że niezależnie od tego, co się stanie, i tak cię kocham. I tak w ciebie wierzę.
Po przerwie Sam Franklin kontynuował przesłuchanie Taylor Betz. Słuchał jej z wyraźną przyjemnością. W sprawie kryminalnej jej zeznanie nie miałoby zapewne większego znaczenia, lecz gdy w grę wchodziła ocena zdolności danej osoby do sprawowania opieki rodzicielskiej, podobne relacje miały wielką wagę.
I rzeczywiście - słowa Taylor zrobiły wrażenie na Sawyerze. Taylor była przyjaciółką Caroliny, znała ją, nawet miała zeznawać na jej korzyść. To, że zmieniła zdanie, było wprawdzie podejrzane, ale żadne z pytań, które zadał jej później Billy, nie wykazało, żeby mąż lub ktokolwiek inny zmusił ją do zeznań na korzyść Graysonów.
Billy chętnie by starł już teraz ten wyraz zadowolenia z twarzy Franklina, jednak w czasie przerwy przygotował inną strategię i zamierzał konsekwentnie ją przeprowadzić. Obserwował więc spokojnie, jak Sam wzywa Douga, aby ten opowiedział, co działo się po wypadku. Carolina za to wierciła się nerwowo, a gdy szeryf został zaprzysiężony, znieruchomiała w pełnym napięcia oczekiwaniu. Billy miał ochotę ja uspokoić, wiedział jednak, że lepiej będzie nic nie mówić i nie uprzedzać zdarzeń. Pragnął, aby jej reakcja na słowa Douga była spontaniczna.
Sam Franklin zajrzał do swoich notatek i zapytał:
- Szeryfie Fletcher, czy opowie nam pan o wieczorze, w który miał miejsce wspominany już tu wypadek?
- Oczywiście. Do wypadku wezwała mnie kobieta mieszkająca nieopodal miejsca zdarzenia. Usłyszała huk i zorientowała się, że na przydrożnym drzewie rozbił się samochód. Natychmiast zawiadomiłem pogotowie i pojechałem na miejsce. Mieszkam dosyć blisko. Dostałem się tam w kilka minut, jeszcze przed przybyciem karetki.
- I co pan zastał?
- Champion Grayson już nie żył, jego żona była ciężko ranna.
- Kto prowadził?
- Za kierownicą siedziała pani Grayson. Kiedy przyjechałem, wciąż była w wozie. Straciła przytomność. Obok niej leżał Champion Grayson.
- Czy był też tam jakiś inny samochód?
- Nie. Pani Grayson zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Samochód był doszczętnie zniszczony. Musieliśmy zawieźć go na złomowisko.
- Proszę powiedzieć, jakie w tym dniu panowały warunki drogowe.
- Było chłodno, ale nie padało. Drogi były suche.
- Czy w pana opinii jazda samochodem po takiej nawierzchni mogła być niebezpieczna?
- Nie. Przy zachowaniu przepisów jazda była bezpieczna.
- A jednak Carolina Grayson zjechała z drogi. Czy przyszło panu do głowy, z jakiego powodu? Może była tam jakaś dziura, przeszkoda?
- Nie. Sprawdziłem to dokładnie.
- Niebezpieczny zakręt?
- Wypadek zdarzył się na długiej prostej.
- Więc co, pana zdaniem, spowodowało wypadek?
- Alkohol.
- Dlaczego pan tak uważa?
- Rozpoznałem zapach. Samochód śmierdział niczym gorzelnia.
Billy nie zgłosił sprzeciwu, choć adwokat Graysonów najwyraźniej oczekiwał tego po tym stwierdzeniu.
- Czy polecił pan wykonać badanie krwi? - podjął po chwili Franklin.
- Tak. To rutynowe postępowanie.
- Rozumiem. - Adwokat popatrzył na sędziego. - Mam tu wyniki badań, które przeprowadzono tamtego wieczoru. Dotyczą Caroliny Grayson. Chciałbym je przedstawić wysokiemu sądowi.
Wcześniej Billy omawiał z Caroliną tę sytuację. Twierdził, że gdy do niej dojdzie, wniesie sprzeciw. Jednak teraz nie ruszył się z miejsca, a kiedy Caroliną szturchnęła go lekko, przechylił tylko głowę i odwrócił wzrok.
- Czy zgłasza pan sprzeciw? - spytał go sędzia Sawyer.
- Nie, wysoki sądzie.
- Otóż badanie wykazało - podjął Franklin, zmieszany nieco postawą przeciwnika - że zawartość alkoholu we krwi Caroliny Grayson trzykrotnie przewyższała dopuszczalne normy. - Ponownie skierował uwagę na Douga. - Nie było to dla pana niespodzianką, prawda?
- Prawdę mówiąc, było - odparł Doug i skrzyżował ramiona, by dodać sobie pewności.
Twarz Franklina przybrała zaskoczony wyraz, ale adwokat opanował się szybko.
- Powiedział pan wcześniej, szeryfie, że badanie wykonano z pana polecenia. Chyba nie zlecał go pan bez powodu?
- Powiedziałem już, że to rutynowe postępowanie.
- I że wnętrze samochodu śmierdziało jak gorzelnia.
- Tak, ale nie miałem żadnych podstaw, by przypuszczać, że ten zapach pochodzi od pani Grayson. Dlatego nie spodziewałem się takiego wyniku. Wszystkie badania wykonuje mój znajomy technik, Greg Cameron. Jest najlepszy i ufam mu. Niestety, wtedy wyjechał na urlop...
- Dobrze - Franklin zignorował tę uwagę i szybko zadał kolejne pytanie - nie zaprzeczy pan jednak, że fakty układają się w logiczną całość?
- Jakie fakty?
- No - zmieszał się - to, że za kierownicą rozbitego samochodu siedziała pani Grayson, wynik badania... To ostatnie wykazało ponad wszelką wątpliwość, że była pijana.
- Zgadza się. Tak wykazało badanie.
Przez chwilę Sam zastanawiał się nad kolejnym pytaniem, wreszcie cofnął się o krok i oznajmił:
- Nie mam więcej pytań do świadka.
Teraz z miejsca podniósł się Billy. Podszedł do barierki, odgradzającej podium dla świadków, popatrzył długo na Douga, zajrzał do notesu.
- Szeryfie Fletcher - zaczął. - Opisał nam pan już miejsce wypadku. Powiedział pan, że droga była prosta, że nie było na niej żadnych kałuż, przeszkód, nawet zwykłych dziur. Podejrzewał pan, że do tragedii doszło z powodu alkoholu, jednak nie miał pan podstaw, by przypuszczać, że to właśnie Carolina Grayson była pijana. Nie bardzo to wszystko zrozumiałe. Przecież to ją znaleziono za kierownicą. Czy mógłby pan spróbować nam to wyjaśnić? Co właściwie pan zastał po przybyciu na miejsce zdarzenia?
- Państwo Grayson wciąż znajdowali się wewnątrz pojazdu. Pani Grayson była nieprzytomna. Pan Grayson poniósł śmierć na skutek uderzenia w głowę, tak stwierdził koroner. Natomiast pani Grayson była przypięta pasem i to ją ocaliło.
- A poduszki powietrzne?
- To był starszy model.
- Proszę kontynuować.
- Pani Grayson miała rozłożone ręce, ale dłonie pana Graysona nadal były zaciśnięte na kierownicy. Nie miał zapiętych pasów bezpieczeństwa. Dla mnie wyglądało to tak, jak gdyby pan Grayson złapał za kierownicę i gwałtownie skręcił, spychając samochód z drogi. Dlatego zleciłem badanie zawartości alkoholu we krwi obojga, bo było dla mnie jasne, że...
- Sprzeciw! - Twarz Frankilna zaczerwieniła się gwałtownie. - To opinia, a nie fakt!
- Mecenasie, to pan prosił szeryfa, żeby opowiedział nam, co się stało - przytomnie zauważył Billy. - Pan Fletcher opiera swoje opinie na latach doświadczeń.
Usłyszał za sobą gwałtowne skrzypnięcie krzesła i obejrzał się za siebie. Carolina wstała, podparła się na biurku, jak gdyby w inny sposób nie mogła utrzymać pozycji stojącej, i teraz patrzyła zbolałym wzrokiem w jego stronę. Po jej policzkach spływały łzy.
- Pamiętam - powiedziała głosem tak mocnym, na jaki było ją stać. - Powiedziałam mu, że go opuszczam. Nie mogłam tego dłużej wytrzymać, nie mogłam żyć w ten sposób... Upił się na przyjęciu, upił się tak bardzo...
- Sprzeciw! - Franklin znów zerwał się z miejsca.
- Oddalam sprzeciw.
- ... tak bardzo, że zaczął na mnie wrzeszczeć już w drodze do domu. Po raz pierwszy w życiu ja także zaczęłam krzyczeć. Powiedziałam mu, że zabiorę dzieci i odejdę. Już wcześniej zdecydowałam, że to zrobię. To właśnie miałam na myśli, mówiąc Taylor, że muszę coś załatwić... Champ powiedział, że mnie zabije, jeśli będę chciała odejść. Zwymyślał mnie. Wciąż powtarzał, że mnie zabije, a ja... - zadrżała i zasłoniła twarz dłońmi - ... a ja byłam już tak zmęczona, tak wyczerpana, że powiedziałam mu, żeby to zrobił. Teraz pamiętam...
Billy podszedł do niej i wziął ją za ramiona.
- Spokojnie, Carolino - wyszeptał. - Co jeszcze pamiętasz? Powiedz.
- Złapał za kierownicę! Kiedy chciałam go odepchnąć, zablokował ją ramieniem. Pamiętam! Nagle ujrzałam drzewo... - Teraz drżała na całym ciele. - Jezu Chryste!
- Zarządzam przerwę - oznajmił krótko sędzia. - Szeryfie Fletcher, jest pan wolny. Panie Wainwright, proszę uspokoić klientkę, albo na resztę rozprawy wyproszę ją z sali.
Po tych słowach wstał i opuścił pomieszczenie. Billy posadził Carolinę na krześle, po czym usiadł koło niej i delikatnie ujął jej dłonie.
- Sprzeciwiłam się mu, Billy - mówiła nadal, walcząc z potokiem łez. - Pierwszy raz w życiu. Czułam się taka silna... W końcu uświadomiłam sobie, że bez względu na okoliczności muszę go zostawić i że już nigdy nie pozwolę na to, żeby mnie skrzywdził.
- Omal cię nie zabił.
- Ale mu się nie udało!
- Myślisz, że ktoś uwierzy w te kłamstwa? - zagrzmiał nagle z boku czyjś głos.
Billy podniósł wzrok i ujrzał, że zmierza ku nim Whittier Grayson z Samem Franklinem u boku.
- Ja jej wierzę - powiedział Billy. - I myślę, że pan w głębi duszy także.
- Pana klientka właśnie zademonstrowała brak psychicznej równowagi - wysyczał sędzia. - To starczy za dowód. Od początku twierdziłem, że ona ma problemy!
Billy wstał i spojrzał w rozgniewane oczy sędziego.
- Może i by się panu udało - powiedział powoli. - Może znów udałoby się panu skrzywdzić niewinnego człowieka, gdyby nie pewien szczegół. Jeśli chce się przekupić wszystkich, wystarczy jeden nieostrożny, by w końcu oszustwo wyszło na jaw.
- Nie wiem, o czym mówisz, chłopcze. Jeśli próbujesz blefować...
- Mówię o Francisie Turnerze, panie sędzio. On nie okazał się zbyt ostrożny. Nie powinien był pan mu ufać. - Spojrzał na Glorię, która dołączyła do nich przed chwilą i teraz usiłowała nakłonić męża do wyjścia z sali. - Powiem to pani, pani Grayson, bo pani mąż jest tak zaślepiony gniewem, że nic do niego nie dotrze. Otóż człowiek, który wykonał badanie krwi Caroliny w noc wypadku, zniknął z miasta dwa tygodnie później. Nie mogłem go odnaleźć i powołać jako świadka na tę rozprawę.
- Nawet jeśli zniknął, to jaki ma to związek z Caroliną? - próbował drwić Grayson. - A może Kennedy'ego też zabito z naszej inspiracji?
- Oczywiście, że ma to związek - odparł spokojnie Billy. - Pańska żona może przerwać tę farsę, zanim powiem sądowi, co odkryłem dziś po południu. Wystarczy, że powie, iż nie będzie więcej występowała o przejęcie praw rodzicielskich wobec Christophera i Catherine Graysonów. - Znów popatrzył na Glorię. - Francis Turner, technik który wykonał badanie, siedzi obecnie w więzieniu w Minnesocie i czeka na proces o zabójstwo. Najwyraźniej z zapamiętaniem wydawał pieniądze, które pani mąż dał mu za sfałszowanie wyników badania. Znudził mu się żywot laboranta, a że sporo zarobił na oszustwie, mógł sobie pozwolić na szaleństwa. Niestety, nie każdy umie udźwignąć ciężar bogactwa, tak jak nie każdy jest dżentelmenem. Turner zaczął pić, wydawać pieniądze na kobiety i narkotyki, wreszcie wdał się w niepotrzebną bójkę. Zabił człowieka i trafił do pudła. Policja zainteresowała się, skąd miał pieniądze. Z początku myśleli, że je ukradł. On jednak wskazał na pewną darowiznę, podobno na leczenie. Tylko że Turner jest zdrów jak ryba.
- To jest... po prostu niewiarygodne! - wykrztusiła Gloria Grayson.
- Proszę więc porozmawiać z szeryfem. Wczoraj kontaktował się z biurem policji w Minnesocie.
- Nie wierzę. Ja... - Gloria złapała męża za ramię. - To prawda? Naprawdę zrobiłeś coś takiego?
- Oczywiście, że nie! Nikt mi niczego nie udowodni! Popchnęła go mocno, obiema rękami.
- Zrobiłeś to - powiedziała niskim głosem. - Okłamałeś nas wszystkich. To ty jesteś winny. To ty zabiłeś mego syna. Boże, jaka ja byłam ślepa, jaka głupia... Gorzej niż głupia, zła. Ty zarażasz złem, Whittier. Myślisz tylko o sobie. Carolina... Carolina nie jest taka, jak twierdziłeś. Ona nie zabiła Champa, prawda? Tak, teraz to wiem, teraz widzę. To ty go zabiłeś! - Znowu go pchnęła. - Ty go zabiłeś, łajdaku!
Billy wyszedł zza biurka i z pomocą Sama odciągnął Glorię od męża. Doug i woźny zaprowadzili sędziego w jeden róg sali, Sam i Gloria poszli do drugiego.
- Już po wszystkim, prawda? - spytała Carolina, gdy znów zostali sami.
- Tak.
- Zatrzymam dzieci?
- Chyba nie masz powodu w to wątpić. Możemy dowieść, że nagłe wzbogacenie Turner zawdzięcza twojemu teściowi, możemy powołać Turnera na świadka, a on wszystko nam wyśpiewa. I tak będzie siedzieć za znacznie poważniejsze przestępstwo. To chyba jednak nie będzie konieczne.
Jakby na potwierdzenie tych słów znów podszedł do nich Sam. Odchrząknął i powiedział, nie patrząc na Billy'ego:
- Gloria chce iść na ugodę. Zgodzi się, by synowa zatrzymała prawo do opieki, jeśli ta pozwoli jej na regularne odwiedziny wnuków.
- A jeśli później zmieni zdanie? - wtrąciła się Carolina. - Jeśli znów będę musiała przez to wszystko przechodzić?
- Sędzia Sawyer wyda nakaz - uspokoił ją Billy. - To równie wiążące, jak wyrok. Dzieci są twoje. Po czymś takim żaden sąd nie zgodzi się na ponowną rozprawę. - Ujął jej dłoń. - Dzieci są twoje, Carolino - powtórzył. - Wygraliśmy.
Łzy po raz kolejny zakręciły się w jej oczach. Przechyliła się przez stół i pocałowała Billy'ego w policzek.
Chwilę później posiedzenie wznowiono i zaczęto przesłuchiwać świadków, powołanych przez Billy'ego. Najpierw zeznawała Hattie, potem dwóch psychologów, wreszcie starzy przyjaciele, którzy nie opuścili Caroliny w potrzebie. Wszystko to jednak było już teraz czystą formalnością, od której nie chciał wszakże odstąpić, by pozwolić Carolinie nacieszyć się zwycięstwem, a publiczności wysłuchać pełnych szacunku opinii na temat tej, którą Moss Bend uznało za wariatkę i chciało skazać na potępienie.
Gdy Gloria Grayson wyrecytowała swoje oświadczenie, nikt nie miał wątpliwości, jakie będzie sędziowskie rozstrzygnięcie. Sędzia Sawyer wygłosił zwyczajową sentencję, stuknął w blat drewnianym młotkiem i zamknął posiedzenie. Wszyscy rzucili się, by gratulować Carolinie, a ona przyjmowała te hołdy i pochwały, wyraźnie szczęśliwa, że znów może być pełnoprawnym członkiem społeczności swego miasta. I tylko Billy stał z boku, czując, jak z każdą chwilą powiększa się przepaść między nimi.
Jeszcze wczoraj umiała go przekonać, że oddaje mu się nie z wdzięczności, lecz dlatego, że go kocha. On też wyznał jej miłość, głęboką i prawdziwą. Teraz jednak był bardziej sceptyczny. Przypomniał sobie pewien dzień sprzed wielu lat, kiedy to dowiedział się, że Carolina wychodzi za Champa Graysona. Wtedy także patrzył na nią z boku, przyjmującą gratulacje, otoczoną przez chichoczące przyjaciółki i ich zazdrosne matki.
Tamtego dnia odszedł, bo wiedział, że nigdy nie zdoła przebić muru, którym odgrodzili go od niej mieszkańcy Moss Bend, damy i dżentelmeni, dla których Carolina jest jedną ze swoich. Zrozumiał wtedy, że jest tylko biednym Wainwrightem, który nigdy nie zdoła zaspokoić jej oczekiwań.
Minęło wiele lat i oto znów czuł się tak samo. Owszem, sporo od tamtego czasu się zmieniło. Był już dorosły, cieszył się większym szacunkiem i z pewnością więcej miał do zaoferowania niż kiedyś. Niby był pewnym siebie mężczyzną, jednak teraz zdawało mu się, że jest raczej dorastającym chłopakiem, tęskniącym za dziewczyną, którą kocha, lecz niezdolnym do wykonania jakiegokolwiek ruchu, by spróbować ją zdobyć.
Odnalazł w tłumie jej wzrok, a ona przesłała mu uśmiech pełen najczystszej radości. On także się uśmiechnął, choć w głębi serca czuł jedynie tępy ból.
- Jak sądzisz, co ona teraz zrobi? - zapytał Doug, który niespodziewanie do niego dołączył.
- Ma wiele możliwości.
- O ile się nie mylę, ty jesteś dla niej najważniejszy.
- Sporo w życiu przeszła. Potrzebuje czasu, by wszystko sobie przemyśleć.
- Wiesz, Billy, w byciu dżentelmenem jest coś niewygodnego, coś, co cholernie przeszkadza w pewnych sytuacjach.
- Na przykład?
- Na przykład dawanie kobiecie zbyt wiele czasu do namysłu.
Billy Ray uśmiechnął się tylko w odpowiedzi, po czym wziął do ręki aktówkę i zrobił to samo, co zrobił wiele lat wcześniej - po raz ostatni spojrzał na otoczoną tłumem przyjaciół Carolinę i wyszedł.
ROZDZIAŁ 12
Billy Ray wpatrywał się smętnie we wzgórze za miastem. Lato dobiegało końca, a droga 194 wciąż jeszcze była w remoncie. Gracie Burnette, ubrana w obcięte do kolan spodnie i rozciągnięty podkoszulek, kierowała ruchem, wykonując ruchy tak płynne, jak gdyby była zawodową gimnastyczką.
- Jak leci, Billy Ray? - zawołała, gdy podjechał bliżej.
- Nie narzekam.
Nie zamierzał jej opowiadać, że w rzeczywistości czuje się okropnie, nie mówiąc już o tym, że jest spocony i zmęczony. Klimatyzacja w samochodzie ponownie się zepsuła i tym razem nawet Joel musiał się poddać. Mógłby zamontować nową albo kupić nowy wóz, ale na razie wszystkie oszczędności poszły na dywan i meble do biura.
Cóż, nie był krezusem, nie był bohaterem, a jedynie prowincjonalnym adwokatem. Jego klienci pozostaną mu wdzięczni do końca życia, ale zapewne nigdy nie spłacą wszystkich długów. Ba, większość z nich przestanie korzystać z jego usług, gdy tylko zrozumie, że nie ma szans na sprawiedliwy wyrok sędziego Graysona, jeśli wybiera się na adwokata Billy'ego Wainwrighta.
- Wpadnij do nas kiedyś - uśmiechnęła się Gracie. - Za rzadko przychodzisz.
Wychylił się przez okno i odwzajemnił jej uśmiech.
- Wpadnę - obiecał. - A na razie uściskaj ode mnie małego.
Przepuściła go, a gdy wjechał na wzgórze, Moss Bend rozpostarło się przed nim w całej okazałości. Przez chwilę kusiło go, żeby zawrócić, znów przejechać obok Gracie, a potem pognać przed siebie, gdzie oczy poniosą. Przecież poza granicami River County istnieje inny świat. Świat, w którym mógłby zapomnieć o swoich korzeniach i próbować wreszcie coś osiągnąć. Joel by go zrozumiał.
Ale to przecież nie tylko z powodu Joela wciąż tkwił w miasteczku.
Parking przy tawernie zapchany był samochodami i Billy znalazł miejsce dopiero na samym jego końcu. Nie miał pojęcia, dlaczego knajpa Maggie była tak zatłoczona o tej porze. Nic nie wiedział o tym, by dziś odbywał się jakiś ważny mecz. Po prostu piątek, pomyślał, koniec upalnego tygodnia. Ludzie przyszli ochłodzić się i zabawić.
- Billy! - Maggie uścisnęła go mocno, kiedy wszedł do środka. - Tak rzadko cię teraz widuję! Czyżbyś był aż tak zajęty?
- Miałem trochę roboty.
- Nie zaniedbuj nas tak. Wszyscy o ciebie pytają. Zastanawiają się, gdzie się ukrywasz.
- Ja też się za wami stęskniłem.
- Mam nadzieję. Doug siedzi przy swoim stoliku.
- Niedługo tu zamieszka - roześmiał się cicho. - Mówił mi, że kupi tę twoją budę, jeśli nie wygra wyborów na jesieni.
- Przecież wiadomo, że wygra - zapewniła go Maggie. - Ludzie w Moss Bend nie zawsze mówią, co myślą, ale potrafią docenić odwagę i sprawiedliwość. Doug zrobił wszystko, aby prawda o Carolinie wyszła w końcu na jaw.
- Oto uczciwy szeryf. Jak na Dzikim Zachodzie - zażartował Billy.
- A żebyś wiedział. Czy można spodziewać się więcej po jego ewentualnym następcy?
Nie odpowiedział na to retoryczne pytanie, bowiem Maggie odeszła, aby uspokoić dwóch młodych mężczyzn, którzy kłócili się o myszowatą dziewczynę w dżinsowej kurtce. Wbił się w tłum gości i zaczął przepychać się w stronę stolika, który jak zawsze okupował jego przyjaciel.
Doug siedział samotnie nad szklanką z coca-colą. Kiedy Billy usiadł na wprost niego, wyjął wykałaczkę z ust i zapytał:
- Tak ci gorąco? Wyglądasz na zdrowo spoconego. Co cię tak podnieciło?
- Piątkowy wieczór.
- A może Carolina Waverly?
Co ciekawe, od czasów rozprawy wszyscy posługiwali się panieńskim nazwiskiem Caroliny, jak gdyby chcąc podkreślić, że odtąd nie ma ona nic wspólnego z Graysonami.
Choć rozprawa odbyła się za zamkniętymi drzwiami, ludzie i tak szybko dowiedzieli się tego, co najważniejsze - oto złoty chłopak Moss Bend, Champion Collier Grayson, dręczył swoją żonę, a gdy spowodował wypadek, w którym sam zginął, jego ojciec usiłował obciążyć winą Carolinę, a następnie odebrać jej prawo do opieki nad dziećmi. Próbował oszukiwać do końca i nie cofnął się przed niczym. Nawet Taylor Betz, najlepsza przyjaciółka Caroliny, przekręciła prawdę, tak by jej mąż adwokat nie wypadł z łask sędziego.
Jednak John Betz zrezygnował z pracy już tydzień wcześniej i przyjął posadę w sąsiednim Boca Raton. Niedługo potem Taylor opuściła Moss Bend, podobno po to, by poszukać nowego domu i przenieść tam dzieci jeszcze przed początkiem nowego roku szkolnego. Mimo tych zmian w miasteczku wciąż jednak rządził sędzia Grayson.
- Przyznaj się, bracie - znów odezwał się Doug - wzdychasz do niej co pięć minut.
- Wcale nie wzdycham. - Billy dwoma łykami opróżnił swoją szklankę.
- Wzdychasz, tyle że cicho. Tak samo wzdychałeś, gdy Carolina oznajmiła wszystkim, że wychodzi za Champa.
- Stare dzieje. Nie sądziłem, że twoja pamięć sięga tak daleko.
- Pamiętam wszystko, co ma jakieś znaczenie.
- To dobrze. Szeryf musi mieć pamięć. Nie wiem, czy mój głos będzie miał jakiekolwiek znaczenie, ale i tak będę na ciebie głosował.
- Bo lepszy stary frajer niż nowy cwaniak, co? - uśmiechnął się Doug. - Nawet jeśli to tchórz i sługa bogatych dżentelmenów.
- Nie jesteś tchórzem. Bałeś się, ale ostatecznie nie dałeś się zastraszyć. Trzeba wiele odwagi, żeby nie oprzeć się naciskom pewnych ludzi w tym mieście.
- Ty nigdy się nie bałeś.
- Nie rób ze mnie bohatera, Doug. Nie jestem nieustraszonym rycerzem.
- Wielu ludzi myśli inaczej.
Sposób, w jaki to powiedział, obudził czujność Billy'ego. Podniósł wzrok i ujrzał, jak większość gości w knajpie zmierza w ich stronę. Na ich czele kroczyła Maggie z olbrzymim tortem w dłoniach.
- Do diabła, Doug... Co to znowu za okazja?
- Oto nowy dzień dla Moss Bend, Billy Ray! - oznajmił uroczyście Doug. - Może wreszcie zaczniemy być zwyczajnym miastem, a nie prywatnym królestwem. Dziś po południu Whittier Grayson ogłosił, że odchodzi na emeryturę.
Podobno zmusiła go do tego delegacja oficjeli z naszego miasteczka. Nie wiedziałeś o tym?
Nie wiedział, ale nie zdołał tego powiedzieć, bowiem tłum zacieśnił się wokół niego i zaczął gratulować mu i poklepywać go po plecach.
- Postanowiliśmy wyprawić skromną uroczystość na twoją cześć - mówił tymczasem Doug. - Uważamy, że teraz ty powinieneś ubiegać się o stanowisko sędziego. Jeśli się nie zgodzisz, i tak warto ci podziękować. Dzięki, Billy!
- Ale... ale za co?
- Dzięki, że się nie dałeś!
Kicia cieszyła się, że idzie do przedszkola. Miała nowe jaskrawożółte pudełko na kanapki, nową sukienkę z wyhaftowanym słonecznikiem, białe tenisówki i plecaczek z osobną kieszonką na kredki, a osobną na blok.
Mamę znalazła w kuchni - karmiła Chrisa. Chris zawsze robił mnóstwo nieporządku, ale mama nigdy się tym nie przejmowała.
- Chcę pokazać Billy'emu moje pudełko na kanapki - oznajmiła Kicia.
- Na pewno chciałby je zobaczyć - powiedziała mama, ale wcale się nie uśmiechnęła.
- Dlaczego on nas już nie odwiedza?
Przez chwilę mama milczała, potem odwróciła się, zdjęła z wieszaka ściereczkę i wytarła w nią ręce.
- Jest bardzo zajęty, Kiciu - odparła.
- Chcę mu także pokazać mój pokój.
Teraz pokój Kici był równie żółty, jak jej pudełko na kanapki. Maggie pomogła jej przemalować go w ubiegły weekend i wcale się nie gniewała, że Kicia mocno się przy tym pobrudziła.
- Kiedy nas odwiedzi, pokażesz mu, co będziesz chciała. Kicia miała dosyć czekania. Była niecierpliwa. Babcia Grayson powtarzała jej zawsze, że powinna wykazywać więcej cierpliwości, ale Kicia chciała wszystko mieć od razu.
- Wobec tego pójdę po niego!
- Nigdzie nie pójdziesz, Kiciu. On mieszka bardzo daleko.
- To co? Pamiętasz, jak daleko musiałam iść, kiedy uciekałyśmy z domu?
- Nie pójdziesz do Billy'ego - powtórzyła mama. - Zgubisz się, a poza tym robi się ciemno.
- No to ty idź - zażądała Kicia. - Przecież też za nim tęsknisz.
- Też? Czy ty tęsknisz za Billym, Kiciu?
- A ty nie? Ale tobie to dobrze.
- Dlaczego? - mama uśmiechnęła się lekko.
- Bo jesteś duża i możesz prowadzić samochód, a ja nie! Gdybym umiała jeździć samochodem, już dawno bym do niego pojechała!
Mama przytuliła ją do siebie i zaczęła się cicho śmiać.
- Nawet gdybym chciała pojechać...
- Chcesz, wiem, że chcesz! - ożywiła się Kicia.
- Nawet gdybym chciała, to kto by się wami zajął? Nie mogę zostawić was samych.
- Nie musisz. Hattie obiecała mi, że przyjdzie.
- Jak to ci obiecała? Kiedy rozmawiałaś z Hattie?
- Zadzwoniłam do niej. - Kicia wzruszyła ramionami. - Powiedziała mi kiedyś swój numer i zapamiętałam. 555-7225. Poza tym zapisałaś go obok telefonu. Rozmawiałyśmy o tobie i Billym. Hattie powiedziała, że powinnaś iść do Billy'ego i przemówić mu do rozsądku.
- Tak powiedziała?
- Bo ty podobno umiesz przemawiać ludziom do rozsądku.
- Obawiam się, że nie.
- To może choć raz spróbujesz?
- Chyba nie.
- Dlaczego nie? Czy chodzi o to, co mówią dziadkowie?
- A co mówią dziadkowie?
- Och, wiesz, wszystkie te rzeczy... co się powinno robić, a czego nie... Dziewczynki nie mogą robić tego albo tamtego. Dziewczynki zawsze powinny ładnie wyglądać. Dziewczynki zawsze powinny być cicho. Czy dziewczynki nie powinny mówić chłopcom, kiedy ci zachowują się głupio?
Mama rozpostarła szeroko ramiona, a Kicia przytuliła się do niej, żeby dodać jej sił. Wiedziała, że mama potrzebuje wsparcia, a ona, Kicia, miała bardzo, bardzo dużo sił.
- Dziewczynki mają prawo zawsze mówić to, na co mają ochotę - powiedziała mama i odsunęła nieco Kicię, by popatrzeć jej w oczy. - Zawsze i wszędzie. Nie zapominaj o tym.
- No to co? Pojedziesz do niego? - Kicia popatrzyła na mamę z nadzieją.
- Pojadę.
- Tylko przyczesz włosy. Jeśli chcesz, dam ci moje pudełko. Pokażesz je Billy'emu, jeśli nie będzie chciał do nas przyjść.
- Nie, zatrzymaj je. - Mama ponownie ją przytuliła. - Zrobię wszystko, żebyś mogła pokazać mu je osobiście.
Billy Ray wiedział, że przyjaciele chcieli wyrazić mu swój szacunek i wdzięczność. Niektórzy z nich żałowali, że tak surowo osądzili Carolinę, innym było głupio, że nie przeciwstawili się sędziemu. Jeszcze inni po prostu chcieli, aby Billy wiedział, że dla River County nastała nowa epoka, i że oni cieszą się z tego.
Mimo wszystko miał pewne wątpliwości, czy sprawa rzeczywiście warta jest tak uroczystego fetowania. W końcu nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Zresztą gdyby nie Doug, zapewne wcale by nie wygrał.
Słońce już dawno zaszło za horyzont, a przyjęcie w tawernie rozkręcało się z godziny na godzinę. Na szczęście Billy zdołał się jakoś wymknąć na zewnątrz. Wieczorne powietrze ochłodziło go, więc odetchnął głęboko i poszedł szybko do samochodu, by odjechać, zanim ktokolwiek zorientuje się, że bohater wieczoru gdzieś zniknął.
Przez cały dzień kusiło go, żeby zadzwonić do Caroliny i zaprosić ją na kolację, nie miał jednak pojęcia, co mógłby jej powiedzieć. Od czasu rozprawy widział ją tylko raz. Przyszła do jego kancelarii podpisać stosowne dokumenty, ale nawet przez moment nie byli sami, gdyż po biurze krążyła Fran. Poza tym bez przerwy dzwoniły telefony, toteż nawet nie mieli czasu, żeby porozmawiać na osobności.
Może zresztą tak było lepiej? Życie Caroliny rozpoczęło się na nowo. Teraz była wolną kobietą. Mogła pojechać, dokądkolwiek chciała, wybrać sobie dowolne zajęcie, ułożyć życie w dowolny sposób. Nie musiała już dłużej tkwić w River County. Nie chciał, aby myślała, że cokolwiek mu zawdzięcza, ona jednak, zdaje się, wciąż czuła się jego dłużniczką.
Właśnie dlatego do niej nie dzwonił. Pragnął, aby chciała z nim być tylko dlatego, że go kocha - z żadnego innego powodu. Może Carolina kiedyś to zrozumie? Może wtedy nie będzie jeszcze za późno?
Zdał sobie sprawę, że jedzie zbyt szybko, więc zwolnił na skrzyżowaniu prowadzącym do Maggie. Nie skręcił jednak, tylko pojechał prosto aż do Hitchcock Road.
Kiedy dotarł pod swój dom, był zbyt zmęczony, żeby wstawić samochód do szopy. Zaparkował na środku podwórza, zgasił silnik i siedział tak, gapiąc się przed siebie. Dopiero kiedy zdrętwiały mu nogi, wysiadł z auta, zatrzasnął drzwiczki i powlókł się do wejścia.
Drzwi do domu były otwarte. Wszedł do środka i wówczas zobaczył idącą przez hol Carolinę. Niosła właśnie dwie szklanki z mrożoną herbatą, a koty, Trójnóg i Czwórnóg, skakały wesoło wokół jej nóg.
- Nie czekam na ciebie - wręczyła mu szklankę - i nie mam zamiaru o ciebie się troszczyć. Wciąż jednak mogę zrobić przyjacielowi mrożonej herbaty, czysto bezinteresownie. Czy nadał jesteśmy przyjaciółmi?
Miał ochotę wyjąć szklanki z jej rąk i całować ją do utraty tchu, ale stał tylko i gapił się na nią bez słowa.
- Mam wrażenie, że mamy sobie jeszcze coś do powiedzenia - mówiła tymczasem Carolina. - Czekałam, aż się odezwiesz, ale jak powiedziałaby Kicia, nie zawsze musi być tak, że to chłopcy pierwsi mówią dziewczynkom, a nie odwrotnie. Przyszłam więc, żeby porozmawiać, bo nie mogłam dłużej czekać. Kicia zresztą też. Jeśli zgadzasz się na rozmowę, weź herbatę i chodź do środka.
Billy wyciągnął rękę. Szklanka była śliska i zimna jak lód.
Carolina ruszyła do pokoju gościnnego, lecz nagle się zatrzymała.
- Szczerze mówiąc, jest chyba lepsze miejsce na tę rozmowę - dodała i popatrzyła w stronę schodów.
- Dokąd idziesz? - spytał.
- A jak myślisz? - odparła, wchodząc na stopnie. Nie odpowiedział, więc uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko.
- Na zewnątrz jest strasznie gorąco - powiedziała. - Przydałby ci się prysznic.
- Miałaś się o mnie nie troszczyć.
- Mam wobec ciebie pewne plany.
- Rozumiem, chcesz mnie wykorzystać - Billy podchwycił żartobliwy ton.
- Dokładnie. Ale najpierw weź ten prysznic, a potem siądziemy przy herbacie i skończymy rozmowę, której nigdy nie przeprowadziliśmy.
Billy posłusznie ruszył za nią po schodach.
- Powiem ci szczerze - powiedział. - Mam dość na dzisiaj mrożonej herbaty.
- No tak - roześmiała się. - Pewnie w tawernie wypiłeś co najmniej litr.
- Wiesz, że byłem w tawernie?
- Wiem. Maggie zadzwoniła i powiedziała mi o Whittierze. Poinformowała mnie też o przyjęciu. Na pewno śmierdzisz papierochami.
- Dobra - mruknął. - Wykąpię się szybko i spotkamy się na dole.
Ale wcale nie było jej na dole, kiedy wyszedł z łazienki ubrany jedynie w bawełniane bokserki. Czekała na niego w sypialni. Wcześniej zdjęła buty i powiesiła żakiet na krześle, a teraz leżała wygodnie na łóżku Billy'ego w samej sukience, trzymając w dłoni szklankę z herbatą.
- I co, lepiej? - zapytała.
- Bez porównania.
- To widać. - Obrzuciła wzrokiem jego nagi tors. Billy patrzył na nią z radością. Swobodna, beztroska, skłonna do żartów i przekomarzań, Carolina była teraz zupełnie inną kobietą. Przypominała mu dawną Carolinę - piękną, inteligentną dziewczynę o szczerym i śmiałym wejrzeniu, które kiedyś tak go fascynowało. Teraz też patrzył na nią jak urzeczony. Zapragnął nagle powiedzieć jej o wszystkim, nad czym myślał w ciągu ostatnich dni, lecz ona dostrzegła jego zamiar i uciszyła go ruchem dłoni.
- Nie traćmy czasu na bzdury, Billy - powiedziała. - Byłam dzieckiem, kiedy z ciebie zrezygnowałam, ale szybko dojrzałam i zrozumiałam swój błąd. Teraz masz do czynienia z kobietą. Jestem dorosła i wiem, czego pragnę. Wiem także, kogo. I wiem, z czym się to wszystko wiąże. - Uśmiechnęła się. - Kicia zapytała mnie dzisiaj, czy dziewczynkom nie wolno powiedzieć chłopcom, że ci zachowują się głupio. Uświadomiłam sobie, że ja także tego nie robię.
- Czyżbym zachowywał się głupio?
- Wybacz, ale tak. Przez chwilę sądziłam, że to moja wina. Podczas małżeństwa z Champem przywykłam brać na siebie odpowiedzialność za wszystko i wciąż zapominam, że nie muszę już tego robić. Ale przecież ja już powiedziałam ci to, co najważniejsze. Dlaczego o tym nie pamiętasz?
- Posłuchaj, Carolino...
- Nie - potrząsnęła głową - sama odpowiem. Wiem, że długo byłeś kawalerem. Wiem, że niełatwo przywyknąć do nowego życia, do dzieci, na dodatek nie swoich dzieci. Dlatego gotowa jestem poczekać, aż dojrzejesz do tej myśli. Na razie mam gdzie mieszkać, mam pracę i znowu mogę chodzić po tym mieście z podniesioną głową. Zaczekam więc, bo na ciebie warto czekać. A przez ten czas skończę specjalizację z doradztwa personalnego, żeby móc pomagać kobietom, które znalazły się w takiej sytuacji, w jakiej ja znalazłam się kiedyś. Kto wie, może pójdę na studia? Myślisz, że zniesiesz jeszcze jednego prawnika w rodzinie?
- Wiem, że masz wiele możliwości. Nie miałaś żadnej, a teraz...
- I właśnie to cię martwi? - Zsunęła się z łóżka i podeszła do niego. - Że zajmę się innymi sprawami, a zapomnę o tobie? Jak mogłeś pomyśleć, że nie jesteś dla mnie najważniejszy? I że miłość do ciebie mogłoby zagłuszyć cokolwiek, choćby najbardziej ambitny plan?
Zrozumiał, że albo teraz powie jej o swojej największej obawie, albo będzie musiał milczeć na wieki.
- Tylko proszę - wykrztusił - nie rób tego z wdzięczności, Carolino.
- O tym także już ci kiedyś mówiłam. - Popatrzyła na niego łagodnie. - Umiem rozpoznać swoje uczucia. Widzisz, istnieje mnóstwo powodów, dla których kocha się mężczyznę. Czasem dlatego, że jest mądry, albo przystojny, albo świetnie całuje głupie dziewczęta. Jednak najlepszym powodem jest to, że stoi u twego boku wtedy, gdy najbardziej go potrzebujesz. Tak mnie wychowano i tak myślę. Po tym poznasz prawdziwego mężczyznę. I prawdziwego dżentelmena. Przez całe życie chciałam poślubić kogoś takiego, a myślałam o tym tak dużo, że chyba potrafię go rozpoznać. - Roześmiała się cicho. - Nawet kiedy stoi przede mną w samych majtkach.
Kilka godzin później Billy leżał na plecach w swoim łóżku i gapił się z błogim wyrazem twarzy w sufit, rozświetlany bladym światłem księżyca. Carolina spała obok niego, z głową wtuloną w jego ramię, a on wciąż czuł w sobie tę niezwykłą słodycz, którą daje wspomnienie przeżytej rozkoszy i cudowne uczucie zaspokojenia. Wiedział, że wkrótce będzie musiał odwieźć ją do domu, ale wiedział też, że po tej przyjdą kolejne noce - noce, kiedy Carolina będzie spała u jego boku aż do rana.
- Przed chwilą miałam cudowny sen - usłyszał nagle jej rozmarzony głos.
- Myślałem, że śpisz. - Pogłaskał jej policzek czubkami palców. - Co ci się śniło?
- Trzymałeś w ramionach naszego pierwszego wnuka, chłopczyka w wieku Chrisa. Wyglądał jak ty, chociaż był synem Kici. Wszyscy zebraliśmy się w tym domu, a kiedy ktoś zawołał „sędzio Wainwright!”, odwróciłam się, bo to chodziło o mnie.
- Sędzia stanowy Carolina Waverly Wainwright? - uśmiechnął się Billy. - Nie ma sprawy. Mogę na ciebie głosować.
- Dom wyglądał tak samo, jak teraz, ale wypełniało go mnóstwo ludzi. I śmiech, dużo śmiechu...
- Czy byliśmy bogaci i bardzo ważni?
- Nie mam pojęcia, ale wątpię. Byliśmy za to szczęśliwi.
- Niektórzy twierdzą, że sny się spełniają.
- Ten już się spełnił, Billy. Jesteśmy szczęśliwi - szepnęła Carolina, po czym znowu zanurzyła się w sen.