K035 Richards Emilie Pasierbica senatora

Emilie Richards

PASIERBICA SENATORA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gdyby nie cisza, która na moment zapadła, nikt z nich nie usłyszałby dzwonka. Zignorowali jednak ten dźwięk, bo zabrzmiał raczej jak kolejny krzyk i nie przerwał kłótni.

- To ty! Dobrze wiem, że to ty wyciągnąłeś mi koszulę z plecaka. Ktoś cię widział! Oddawaj natych­miast albo... albo zobaczysz! - Drobny chłopak ręką zwiniętą w pięść wymachiwał przed nosem innemu, dwa razy od siebie większemu. - Zapłacisz mi za to, zoba­czysz!

- Zapłacę? - Większy, z lewą ręką w gipsie, splunął na podłogę. - Komu? Może tobie? - Niby z pogardą rozejrzał się po pokoju, ale nawet na moment nie spuścił wzroku z przeciwnika.

- Oddawaj!

- Odczep się! A po co mi ta twoja szmata? Pewnie aż rusza się od pluskiew!

Mniejszy ani myślał się wycofać, choć dla wszystkich dzieciaków, z zainteresowaniem przyglądających się awanturze, było jasne, że za chwilę ten większy rzuci go na ziemię.

Dla Anny Fitzgerald też było to jasne. Wrzaski dobiegły ją, kiedy znalazła się w gabinecie dyrektora, gdzie właśnie miała wysłuchać złych wiadomości z całe­go tygodnia. Przywitała więc te wrzaski z ulgą. Choć na chwilę oznaczały odroczenie.

Błyskawicznie, biorąc po trzy stopnie naraz, zbiegła na dół i wprawnie rozdzieliła szykujących się do walki chłopców.

- Przestańcie! W tej chwili!

Kibice rozstąpili się posłusznie, a na środku pozostali tylko Wesley i Kieł. Anna, jeszcze zanim wybiegła z gabinetu Toma Schneidera, dobrze wiedziała, kto szuka zwady i awanturuje się.

- Spróbuj tylko uderzyć go tym gipsem, a sam wylądujesz w szpitalu - ostrzegła Wesleya, odsuwając od niego Kła, który zawdzięczał to przezwisko krzywemu zębowi. Drobny chłopak opierał się, ale stracił równo­wagę i upadł.

Anna wsparła się pod boki i spojrzała na Wesleya. Jego zagipsowane ramię nadal uniesione było do góry.

- Weź sobie jeszcze pochodnię i będziesz wyglądał jak Statua Wolności - zauważyła z przekąsem.

Któreś z dzieciaków parsknęło śmiechem, ale ona nie zwróciła na to uwagi.

Wesley uśmiechnął się. Choć był to uśmiech iście anielski, w jego spojrzeniu nie było niczego świętego.

- Lepiej stąd przejdź, panno Anno.

- Tak? Żebyś mógł powiedzieć, że wyrzuciliśmy cię z powrotem na ulicę? O to ci chodzi, co? A przecież trzymamy cię tu tylko dla twojego dobra.

- W tej noclegowni? - Wesley, z wciąż uniesioną ręką, zrobił krok do przodu.

Choć był od niej cięższy o co najmniej dwadzieścia kilo, Anna nawet nie mrugnęła. Usłyszała trzask drzwi wejściowych, ale nie spojrzała w tamtą stronę. Miała tylko nadzieję, że to któryś z wychowawców.

- Wcale się ciebie nie boję.

- To popełniasz błąd, panno Anno.

- Codziennie sobie to powtarzam.

- Więc przejdź stąd. Kieł szuka guza.

- A od kiedy ty tak chętnie dajesz komuś to, czego szuka?

- Ostrzegam cię - Wesley zrobił kolejny krok w jej stronę.

Anna ani drgnęła.

- Przestań, Wesley. Wiem...

Nie skończyła, bo z grupy otaczającej Wesleya nagle wyłonił się mężczyzna w ciemnobrązowym garniturze, chwycił rękę chłopaka, tę bez gipsu, i mocno pociągnął go do tyłu. Anna po raz pierwszy zauważyła na twarzy Wesleya jakieś uczucie. Zaskoczenia. Wylądował na obitym spłowiałym płótnem krześle.

- Tylko spróbuj ją tknąć. - Mężczyzna stanął tuż przy nim. - Chyba że chcesz, żebym wezwał policję.

Wesley szybko doszedł do siebie i przybrał obojętną pozę.

- Och, ale się boję.

- Wyjdźcie - Anna zwróciła się do dzieciaków, z otwartymi ustami przyglądających się nieznajomemu. - Idźcie do kuchni i zajmijcie się kolacją. - Nie sprawdzając, czy jej posłuchali, ruszyła w stronę Wes­leya.

- Niech się pani trzyma od niego z daleka. - Męż­czyzna zagrodził jej drogę.

- Nie wiem, kim pan jest...

- Jeśli chce pani jakoś pomóc, proszę znaleźć kogoś, kto tu pracuje. Jeśli w ogóle jest ktoś taki - mruknął pod nosem.

- Na przykład ja.

- Miałem na myśli kogoś z personelu. - Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał.

Anna zerknęła na Wesleya. Śmiał się z niej, choć poznać mógł to tylko ktoś, kto znał go dobrze. Poczucie humoru było jedną z niewielu jego dobrych cech. Nieraz z tego korzystała, próbując odnaleźć mu powrotną drogę do cywilizacji. Spróbowała i teraz.

- Widzisz, co zrobiłeś? - powiedziała, na moment ignorując nieznajomego. - Podważyłeś mój autorytet. Za karę zmywasz dziś naczynia. Wszystkie.

- Musiałabyś tu pracować, żebyś mogła mi roz­kazywać - prychnął Wesley.

Anna zdobyła się na uśmiech i spojrzała na mężczyz­nę. Właściwie dopiero teraz tak naprawdę mu się przyj­rzała. Był szczupły, dobrze zbudowany, miał błyszczące mahoniowe włosy, brązowe oczy, wydatne kości policz­kowe i wąskie usta, które ani na moment się nie uśmiechnęły. Postanowiła to zmienić.

- Jestem Anna Fitzgerald, zastępca dyrektora tego zoo. Niech się pan odsunie od Wesleya. Gryzie.

Mężczyzna spojrzał na nią, ale ani na chwilę nie odwrócił się plecami do Wesleya, czym bardzo zyskał w jej oczach.

- Zastępca dyrektora? - Jego wzrok powędrował od jej znoszonych adidasów po krótkie, złote loczki okalające jej młodą twarz. - Nie wiedziałem, że schronisko „Pierwszy Dzień” kierowane jest przez zespół rockowy.

Ignorując ten komentarz, Anna wyciągnęła rękę.

- A pan?

- Grady Clayton. - Mężczyzna po chwili wahania uścisnął jej dłoń.

Podobnie jak wszyscy w Ponte Reynaldo, znała to nazwisko. Grady Clayton. Powinna się domyśleć.

- Pan prokurator. - Anna szybko opuściła rękę. - Spodziewaliśmy się pana dopiero za godzinę.

- Zauważyłem.

Uprzejmy uśmiech zniknął z jej twarzy. Zaledwie przed paroma minutami, w gabinecie Toma Schneidera, dowiedziała się, że „Pierwszy Dzień” odwiedzi ten popularny prokurator, znany wszystkim z częstych wy­stąpień w telewizji. Nawet tydzień byłby za krótki, by udało jej się zdobyć na uprzejmość wobec jakiegokol­wiek polityka. Jej zapas dobrych manier był już wyczer­pany.

- Jeśli ruszysz się z tego krzesła, zanim wrócę, marny twój los - ostrzegła Wesleya, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie. - Zaprowadzę pana do gabinetu Toma Schneidera - zwróciła się do Grady'ego Claytona. - Rozumiem, że to z nim chce się pan zobaczyć.

- Wydaje mi się, że już widziałem to, co chciałem. Anna odezwała się dopiero po chwili.

- Do tego musiałby pan mieć otwarte oczy.

Grady ani drgnął. Nie chciał okazać rosnącego po­dziwu dla tej zdecydowanej kobiety o twarzy nastolatki i niewiarygodnych, turkusowych oczach.

- Moje oczy są zawsze otwarte, proszę pani. I bez trudu zauważyłem panujący tu chaos.

- No, to będzie pan musiał zdecydować, czy chce spojrzeć głębiej. Jeśli nie, to szkoda pańskiego czasu.

- Z dumnie uniesioną brodą spojrzała mu prosto w oczy.

- A nasz czas jest cenny. Podobnie jak nasi wychowan­kowie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Przerwał im dopiero Wesley.

- No widzisz, panno Anno, on też musi podjąć decyzję. Zupełnie jak my. Może i nim powinniście się zająć. Pokaż mu, jak to się robi.

- Ani mi się rusz - powtórzyła Anna i nie oglądając się za siebie, ruszyła na górę.

Była lekko zdziwiona, kiedy przed drzwiami Toma okazało się, że Grady jest tuż za nią.

- Zawsze przychodzę trochę wcześniej. - Grady siedział w fotelu przy biurku Toma Schneidera. Stojąca przed nim kawa pachniała nęcąco, ale nie zwracał na nią uwagi. - Pozwala mi to lepiej ocenić sytuację.

- Niektórzy uznaliby to za rozsądne - przyznał Tom.

- Inni nazwaliby takie postępowanie wścibstwem.

- Ci drudzy mnie nie interesują.

- Ponieważ jest pan człowiekiem, który od razu przechodzi do rzeczy, ja też tak zrobię. Nie będę przepraszał za to, co pan zobaczył. Kłótnie i bijatyki są tu codziennością. „Pierwszy Dzień” to nie szkółka nie­dzielna, a nasi wychowankowie to nie aniołki.

- A dziewczyna, która próbowała zapanować nad sytuacją jest za młoda nawet na to, żeby uczyć w szkółce niedzielnej.

Tom złączył palce rąk, tworząc tym gestem coś na kształt namiotu, i uważnie przyglądał się Grady'emu.

Dyrektor schroniska był cichym, dobrodusznym czło­wiekiem, znakomicie znającym się na ludziach. Siedzą­cego przed nim mężczyznę polubił od razu.

- Przeszkadza to panu?

- Zna pan moje wątpliwości co do waszego programu. A teraz jeszcze stwierdzam, że całym schroniskiem zarządzają nastolatki. Jak dzieci mogą nadzorować dzieci?

- Anna ma dwadzieścia dwa lata.

- Wygląda na piętnaście. - By ukryć zaskoczenie, Grady sięgnął po kawę.

- Kiedy to konieczne, wygląda na swoje lata, ale co to ma wspólnego z jej umiejętnościami? Właśnie dlatego jest taka skuteczna, że ma z nimi dobry kontakt. Jest dość młoda, by wiedzieć, co czują i dość dorosła, by im pomóc w radzeniu sobie z tymi uczuciami.

- Obaj wiemy, że nie przyszedłem tu dlatego, że pana zastępczyni sama wygląda jak uciekinierka... - Grady ze zniecierpliwieniem machnął ręką.

- Rzeczywiście. Jest pan tu, bo podejrzewa, że „Pierw­szy Dzień” ma jakieś powiązania z handlem narkotykami.

- Jeden z waszych podopiecznych został złapany ze zwitkiem pieniędzy w jednej kieszeni i nielegalnymi lekami w drugiej.

- A to pech.

- Dlaczego? - Grady uniósł brwi. - Dlatego, że go złapano?

Tom uśmiechnął się.

- I pan, i ja jesteśmy po tej samej stronie. I ja, i pan, i cały mój personel, my wszyscy tak samo nienawidzimy narkotyków. Mamy tu w tej sprawie bardzo surowe zasady. Dzieciaki, które u nas są, wiedzą, że wylecą, jeśli będą nimi handlować lub je zażywać.

- Ten, którego złapaliśmy, był nadal pod waszą opieką.

- Ten, którego złapaliście, przychodził do nas i od­chodził. Nigdy nie był stałym mieszkańcem. Wpadał, żeby odpocząć i zjeść. Nie zamykamy drzwi przed nikim, kto przychodzi czysty i jest czysty, dopóki mieszka u nas. Tego, co robi po wyjściu, nie jesteśmy już w stanie kontrolować.

- Mam wrażenie, że wszystko, co robią, jest poza waszą kontrolą.

- To schronisko dla uciekinierów, nie więzienie. Ktoś mocno i zdecydowanie zapukał do drzwi. Do gabinetu weszła Anna i zanim którykolwiek z mężczyzn zdążył wstać, usiadła na pustym krześle obok Grady'ego. Grady przyjrzał jej się uważnie. Wciąż miała na sobie sprane dżinsowe szorty i jasnożółtą bluzkę zawiązaną w pasie na supeł. Próbowała jednak zrobić coś z włosami. Niesforne złote loczki okalały teraz łagodnie jej twarz i opadały na długą, opaloną szyję. Dopiero teraz zauwa­żył delikatne piegi u nasady jej nosa.

- Właśnie próbuję opowiedzieć trochę panu Claytonowi o naszym programie - poinformował ją Tom. - Na dole spokój?

- Jest już Craig. Znów miał jakiś problem z samo­chodem. Pilnuje spraw w kuchni, a Kieł i tak musiał iść do pracy, więc na jakiś czas zszedł Wesleyowi z oczu.

- Kieł? - Grady nie potrafił ukryć rozbawienia.

- Nie chciał podać nam swojego prawdziwego imie­nia. - Minęło już parę minut i udało jej się uspokoić. - Kiedy zjawił się u nas jakieś trzy miesiące temu, był tak posiniaczony i opuchnięty na twarzy, że nie mogliśmy nawet podać dokładnego rysopisu do naszej kartoteki.

- Staraliście się jakoś dowiedzieć, kim jest?

- Chcieliśmy, by poczuł się u nas na tyle bezpiecznie, by sam nam to powiedział. Nie jesteśmy detektywami, jeśli to miał pan na myśli. Inaczej mielibyśmy tu same puste łóżka.

- Może mogłyby być puste, bo te dzieciaki wróciłyby do domów.

- Wiemy, że to ojciec Kła w pijanym widzie tak go załatwił i że to przez niego znalazł się u nas. Bardziej zależy nam na uleczeniu jego ran, niż na poznaniu jego prawdziwego imienia - wtrącił Tom. - Na pewno będzie miał pan jeszcze dużo pytań. Chętnie odpowiem. Naj­pierw niech Anna panu wszystko pokaże. Tylko bądź grzeczna - zwrócił się do swojej zastępczyni.

Anna zarumieniła się i skrzywiła. Tom tak dobrze ją znał. To on wyciągnął do niej rękę w najgorszym momencie jej życia, to on dodał jej odwagi, by stała się tym, kim jest teraz.

- Zawsze jestem grzeczna - odparła, wstając. - Chy­ba że jestem niegrzeczna.

Ku własnemu zdziwieniu, Grady wybuchnął śmie­chem. Miał za sobą ciężki dzień. Zaczął się o szóstej rano i trwał bez chwili przerwy. Był już wieczór, a on koło południa zjadł tylko jednego czerstwego pączka na spotkaniu towarzystwa miejscowych pań. Wcale nie chciał tu teraz być. I wcale nie chciał się śmiać. A jednak. W dodatku śmiech zdecydowanie go odprężył.

- Obawiam się, że to ja jestem niegrzeczny - rzekł, też wstając.

- Raczej przemądrzały. - Anna była zaskoczona jego śmiechem. Dopiero teraz zrozumiała, czym tak oczarował ich konserwatywne hrabstwo. Mimo jego stosunkowo młodego wieku wyborcy Sun Country w zbliżających się wyborach najprawdopodobniej wy­biorą go prokuratorem stanowym.

- To raczej zmęczenie niż przemądrzałość - odparł.

- Ale na pewno jego źródłem jest prawdziwa troska. Odpowiadam w tej chwili za wspólny program dla naszego hrabstwa. A wasz program jest jego częścią.

- Nie znajdzie pan tu niczego niepokojącego - zapew­nił go Tom. - Jesteśmy po to, żeby pomagać tym dzieciakom, a nie podtrzymywać ich złe nawyki. Ale nie dokonujemy cudów. Dajemy im tylko szansę. Niektóre z nich tkwią w tym wszystkim już za głęboko, żeby skorzystać z naszej pomocy. Może Paco Hernandez jest jednym z nich.

- Może?

- Znamy Paca bardzo dobrze - wtrąciła szybko Anna.

- Jest na ulicy od czternastego roku życia. Jak większość mu podobnych, szybko się zorientował, że aby przeżyć, musi albo sprzedawać narkotyki, albo swoje ciało. Wy­brał to pierwsze. Kto z nas ma prawo powiedzieć, że była to zła decyzja?

Grady mruknął coś niewyraźnie pod nosem.

- Kiedy pierwszy raz zjawił się u nas, wiedzieliśmy, że nasze schronisko w porównaniu z limuzynami i elegancki­mi willami należącymi do facetów, dla których pracuje, jest, jako trzecia możliwość wyboru, raczej mało atrakcyj­ne. Mimo to cały czas do nas przychodził, na dzień, na dwa. Mieliśmy nadzieję, że nam się uda. - Anna spojrzała Grady'emu prosto w oczy. - Może jeszcze nie wszystko stracone, jeśli nie wsadzą go do więzienia, lecz oddadzą gdzieś, gdzie jest sensowny program resocjalizacji...

- Będziemy domagać się najwyższego wyroku.

- Krótkowzroczny błąd.

Jak mógł wziąć ją za nastolatkę? Pierwszy raz tak go zwiódł wygląd. Teraz, patrząc w jej turkusowe oczy, Grady dostrzegł w nich to, czego nie widział dotąd. Wyglądała na piętnastolatkę, ale miała co najmniej sto lat. Jego matka, wierząca w reinkarnację, często mówiła o starych duszach. Jeśli rzeczywiście istnieje coś takiego, Anna Fitzgerald jest tego najlepszym przykładem.

- Ma pani bardzo zdecydowane opinie - zaczął ostrożnie - a przecież dopiero niedawno musiała pani skończyć college. Czy na pewno pani doświadczenie pozwala na taką pewność siebie?

- Tego, co wiem, nie nauczyłam się z książek.

- Nie?

- Nauczyłam się tego na ulicy. W najbardziej brutal­ny sposób. - Dopiero przy drzwiach przystanęła i spoj­rzała przez ramię, czy za nią idzie. - Chodźmy, panie prokuratorze, pokażę panu trochę tego, co wiem. Te dzieciaki to też pańscy wyborcy. Proszę dać im szansę.

Pół godziny później Grady wiedział już, że jeśli te dzieciaki rzeczywiście są jego wyborcami, to jego karie­ra polityczna jest wykluczona. Już wcześniej był zmę­czony, ale kiedy wreszcie dotarli do pokoju personelu na piętrze, ledwo trzymał się na nogach.

Dzieciaki były wszędzie i były bardzo różne. Jedne - długowłose o bladych, niezdrowych cerach. Drugie - krótkowłose, wyglądające jak członkowie piłkarskiej drużyny z liceum. Niektóre dziewczyny, tulące do siebie niemowlaki, podobne były do Matki Boskiej z obrazów Rafaela. Inne - podobne raczej do Marii Magdaleny, w prowokacyjnych strojach i o wyzywającym spojrzeniu.

A wszędzie czuło się głęboko ukrytą niepewność i jednocześnie zadziwiającą dyscyplinę.

Obserwował, jak radzi sobie z nimi Anna i musiał przyznać, że Tom miał rację, mianując ją swoją zastęp­czynią. Była taka jak oni, ale niezupełnie. Szanowali ją, choć nie przejawiali tego w żaden ze znanych mu, tradycyjnych sposobów, ale kiedy kazała im coś zrobić, słuchali jej.

Zauważył także ich reakcję, kiedy dowiedzieli się, kim jest. Dla nich był gliną, a oni żyli poza prawem i prawdopodobnie nadal uważali, że są ponad nim.

Właśnie dlatego tu przyszedł.

Kiedy Anna zamknęła za nimi drzwi pokoju, ogłusza­jący jazgot, mieszanka głośnego rocka, krzyków i przy­gotowań do kolacji, stał się na szczęście tylko znośnym dla uszu szumem. Usiadła na kanapie, ale wciąż wy­stukiwała stopą jakiś rytm, jakby za chwilę znów chciała gdzieś biec.

- Kiedyś nazywaliśmy ten pokój salonikiem wypo­czynkowym dla personelu, ale szybko zauważyliśmy, że nikt tu nie wypoczywa. Korzystamy z niego za to do rozmów z naszymi podopiecznymi, do pisania raportów, rozmów telefonicznych i różnych innych, mniej lub bardziej ważnych spraw.

Chłodny i ciemny salonik niczym nie różnił się od pozostałych pokoi w tym starym budynku. „Pierwszy Dzień” mieścił się w ogromnym, zdobionym sztukateria­mi mauzoleum, roszczącym sobie pretensje do stylu hiszpańskiego. Mury były grube, pokryte tynkiem z od­łamkami muszli. Budynek miał niewielkie okienka, osłonięte masywnymi, żelaznymi kratami. W środku nad wszystkimi drzwiami były łuki, a ciemna boazeria podkreślała biel ścian. Sam dom, dwupiętrowy, pokryty czerwoną dachówką, otoczony był ponad trzyakrowym ogrodem.

Kiedyś był cudem architektury, teraz gołym okiem widać było, że mieści się w nim jakaś państwowa instytucja. Czysty, ale odrapany. Z alarmami przeciw­pożarowymi i prysznicami. Z tanimi meblami i plakatami na ścianach. Pół miliona dolarów i zespół dobrych dekoratorów wnętrz zrobiłby z niego cacko, ale po co? Podarowano go na zawsze ośrodkowi resocjalizacyj­nemu „Pierwszy Dzień” i nigdy już nie będzie miejscem eleganckich przyjęć czy balów dobroczynnych. Pozo­stanie schroniskiem dla dzieci ulicy, aż pewnego dnia rozsypie się i sufit spadnie nowym lokatorom na głowy.

Anna czekała na jakąś reakcję Grady'ego. Wyglądał, jakby przeżył całonocne bombardowanie Londynu.

- Widzę, że jest pan zdruzgotany - powiedziała w końcu.

- Znałem panią Garson. Ciekaw jestem, co by powie­działa, widząc, co zrobiliście z jej domem.

- Pani Garson podarowała nam ten dom, bo wierzyła w to, co robimy. Odkąd się tu wprowadziliśmy, opieko­waliśmy się ponad tysiącem dzieciaków. Myślę, że byłaby z nas dumna.

- Tysiącem?

- Mniej więcej. - Anna próbowała się uśmiechnąć, z nadzieją, że go tym zarazi. - Zdziwiony?

- To duży dom, ale nie aż tak.

- Wielu z tego tysiąca spędziło tylko noc czy dwie w naszym schronisku przy Piętnastej Zachodniej. Tutaj zostaje się już na dłużej. Trzeba zrezygnować z życia na ulicy i próbować odnaleźć drogę powrotną do społeczeństwa. W schronisku na Piętnastej uciekinie­rzy przebywają krótko. Jedni wracają do domu, innych wysyłamy do miejsc bardziej dla nich odpowiednich, jeszcze inni znów znikają na ulicy.

- Jak Paco?

- Właśnie.

- Więc Paca tu nie było?

- Pojawiał się od czasu do czasu - odparła po chwili namysłu Anna. - Dzieci się tu znają i często wpadają w odwiedziny. Czasem zagląda ktoś z Pięt­nastej, żeby zobaczyć, co tu robimy. A czasem, jeśli mamy wolne łóżko, przychodzą tutaj, bo na Piętnastej zawsze jest tłok.

- Więc Paco miał kontakt z dzieciakami, które nadal są pod waszą opieką?

- Nie zaprzeczam.

- Co robicie, jak przyłapiecie któregoś z waszych podopiecznych na zażywaniu narkotyków? Wyrzucacie go z powrotem na ulicę? Wzywacie policję? Próbujecie przemówić mu do rozumu?

Choć pytanie aż prosiło się o ironiczny ton, ku zdziwieniu Anny, Grady'emu jakoś udało się od niego powstrzymać.

- To zależy od klienta.

- A więc nie zawsze denuncjujecie delikwenta?

- Gdyby miał pan dziecko i przyłapał je na paleniu marihuany, to czy od razu zaprowadziłby je pan na policję, czy raczej próbował jakoś mu pomóc?

- Nie wiem.

- No, to się pan sam oszukuje. Jaki rodzic wsadza swoje dziecko do więzienia za pierwsze przewinienie? I co wart byłby nasz program, gdybyśmy nie traktowali każdego przypadku indywidualnie i nie uznawali, że każdy ma prawo do błędu? Grady się nie uśmiechnął.

- Postępowalibyście zgodnie z prawem.

- My nie łamiemy prawa. I nie pozwalamy też na to naszym wychowankom. Ale nie mamy do czynienia z paniczykami z bogatych dzielnic naszego pięknego miasta. Te dzieciaki mają takie problemy, że nawet nie umiałby pan ich nazwać. Przychodzą tu chore, głodne i zmaltretowane. I nawet jak już tu są, też czasem popełniają błędy.

- Wiedzieliście, że Paco Hernandez sprzedaje nar­kotyki? Czy też przeoczyliście to, w nadziei, że znów zrobicie z niego dobrego chłopczyka?

- Jak panu mogło coś takiego wpaść do głowy?

- Mogło. I to dlatego jestem prokuratorem.

Anna wstała i przez chwilę w milczeniu spacerowała po pokoju. Choć bardzo zmęczony, Grady podziwiał jej ruchy. Nie były ani wdzięczne, ani niezdarne, ale tak pełne życia, że powietrze wokół niej zdawało się wiro­wać. Już samo patrzenie na nią dodawało mu energii.

- Czy widzi pan w nich coś więcej niż tylko ewen­tualnych przyszłych lokatorów pańskich odrażających, przepełnionych więzień?

- A pani wolałaby widzieć swoich kryminalistów na ulicy?

Zignorowała logikę tego pytania. W ogóle nie mogła już myśleć logicznie. Grady wstąpił na niebezpieczny grunt.

- To wcale nie są kryminaliści! To dzieci, przerażo­ne, smutne, pełne gniewu dzieci. Niektóre z nich, by przeżyć, zrobiły straszne rzeczy. Innym takie straszne rzeczy zrobiono. Teraz potrzebują szansy. Szansy, a nie pogromu.

- Pogromu?

- Tak, czystki, histerycznej demonstracji prawa i po­rządku!

Grady też wstał. O dziwo, nie czuł się już zmęczony.

- Czystki? Demonstracji prawa i porządku? To brzmi jak jakieś hasła neonazistowskie. Nie, proszę pani, nie przygotowuję im nowego Oświęcimia, jeśli to panią niepokoi.

- A czym to się tak bardzo różni? Przyszedł pan tu z gotowym poglądem na to, kto jest dobry, a kto zły, kto zasługuje na szansę, a kto nie. Patrzy pan na twarze tych dzieciaków i widzi tylko problemy! Oni nigdy pana, panie prokuratorze, nie wybiorą. Nigdy nie będą częścią elitarnej struktury władzy, podejmującej decyzje doty­czące nas wszystkich. To po co zawracać sobie nimi głowę? Po co dawać im drugą szansę? Czemu po prostu nie wtrącić ich tam, gdzie nigdy nie zobaczą już światła dnia?

- A co pani może o mnie wiedzieć? - Grady był tuż obok niej.

- Znam takich jak pan! Myśli pan, że dobrze się pan maskuje, ale nie przede mną.

- O czym pani, do cholery, mówi?

- Prze pan do władzy, gotów zniszczyć wszystkich, którzy są na tyle głupi, by stanąć panu na drodze. Mówi pan to, co pańscy wyborcy chcą usłyszeć i robi tylko to, co może przynieść panu chwałę i wymierne korzyści. Dobrze znam takich jak pan. I wiem, że w końcu uwierzy pan, że cały świat został stworzony po to, żeby spełniać pańskie zachcianki, choćby nie wiem jak były pokrętne czy złe, choćby nie wiem kogo miał pan zniszczyć... - Przerwała i znieruchomiała.

Widząc, że dziewczyna gwałtownie blednie, Grady zapomniał o gniewie.

- Anno?

Nie słuchała go. Odsunęła się tylko i jeszcze bardziej zbladła.

- Anno? Co pani jest?

Zamknęła oczy, jakby nie mogła znieść jego widoku.

- Może pani usiądzie? - Grady położył jej rękę na ramieniu.

Podskoczyła jak oparzona i szeroko otworzyła oczy.

- Niech mnie pan nie dotyka! Nigdy!

- Na kogo, do cholery, pani patrzy? - Grady stracił już cierpliwość. - Bo wiem, że nie na mnie!

- Anno! - W drzwiach stał Tom. Ani ona, ani Grady nie słyszeli, jak wszedł.

- Zaraz będą podawać kolację. - Tom wskazał kciukiem za siebie. - Czekają, żebyś wyznaczyła dyżur­nych do sprzątania.

Anna spojrzała na Grady'ego, jakby próbowała sobie przypomnieć, kim jest. Potem odwróciła się i bez słowa wyszła z pokoju.

Tom zamknął za nią drzwi i czekał, aż Grady odezwie się pierwszy.

- Dużo pan słyszał? - spytał w końcu Grady.

- Wystarczająco.

- Co się tu u was dzieje? Personel jest tak samo nienormalny jak jego podopieczni.

- Personel i podopieczni to ludzie z przeszłością. Podejrzewam, że pańskie słowa przypomniały jej to, co przeszła.

- Zna pan jej przeszłość?

- Nie.

- Zatrudnia pan ludzi, nie sprawdzając ich dokumen­tów i referencji?

- Zatrudniłem Annę, bo ją znam.

- Przecież sam pan powiedział, że nie zna jej prze­szłości!

- Nie znałem jej, zanim tu przyszła. Zanim zaczęła pracować, była naszą podopieczną. Znam ją od czterech lat i nawet nie podała mi swego prawdziwego imienia. Przypuszczam, że właśnie przed chwilą powiedziała panu o sobie więcej niż komukolwiek z nas.

- Mam być z tego dumny?

- Dumny? - Tom uśmiechnął się smutno. - Nie. Powinien jej pan raczej współczuć. I może trochę żałować, że ją pan sprowokował.

ROZDZIAŁ DRUGI

Współczucie. Grady jechał do domu rodziców, a sło­wa Toma Schneidera wciąż dzwoniły mu w uszach. Współczucie. Czy to nie jedno z tych słów, które, jak „dojrzałość”, wiąże się raczej z wiekiem niż z dyplomem z prawa najlepszego amerykańskiego uniwersytetu?

Zmęczenie wymazało wszelką zdolność do współ­czucia, jaką zdobył w ciągu swego dwudziestodziewięcioletniego życia. Sprawił ból Annie Fitzgerald, lek­ceważąc wyraźnie to, co dla niej ważne. I po co? Żeby udowodnić, że ma rację? Czy to ważne, w co on wierzy? To wszystko przez zmęczenie i napięcie.

Niestety, nie tylko. Trudno mu się było do tego przyznać. Może gdyby teraz nie jechał sam, skazany tylko na własne milczące towarzystwo, nawet by o tym nie pomyślał. Wjeżdżając na nadmorski bulwar wiodący do posiadłości Claytonów, znał już całą bolesną prawdę.

Uraził Annę dlatego, że jest tak pełna życia, tak pełna entuzjazmu w swojej obronie dzieciaków, z którymi pracuje, że już samo patrzenie na nią dodało mu energii.

Prawdę mówiąc, wręcz pobudziło. Był tak zachwycony jej witalnością i pasją, że zachował się jak uczniak, machający ropuchą przed nosem koleżanki. Myślał hor­monami, nie mózgiem.

Seksualne zauroczenie. Jego reakcja na Annę była niewiele poważniejsza niż tego hipotetycznego ucznia, ale z tym samym, nietrudnym do przewidzenia skutkiem. Wystraszył ją. Niby nic się nie stało, ale jakie to niedojrzałe.

Grady walnął pięścią w kierownicę swojego audi. Dlaczego opuściły go wtedy równocześnie i dobre ma­niery, i zdrowy rozsądek? To się nigdy nie może powtórzyć. Ubiega się o stanowisko prokuratora stano­wego, a to wymaga koncentracji i dojrzałości. Jeśli w listopadzie zdobędzie prawo do reprezentowania swo­jej partii, same wybory będą pewnie już tylko formalnoś­cią. Najpierw jednak musi wygrać nominację. Do tej pory nikt tak młody jak on nie dostąpił tego zaszczytu.

No tak, ale i nikt tak młody jak on nie ujawnił korupcji w biurze prokuratora stanowego. I wcale nie zrobił tego z nadzieją, że kiedy Harry Traltor zostanie odsunięty od władzy i skazany, on zajmie jego miejsce. Nawet mu to nie przyszło do głowy. Jednak kiedy ujawnienie powią­zań Traltora z gangiem handlarzy narkotyków wywołało publiczne oburzenie, a rola, jaką w tym ujawnieniu odegrał młody Grady Clyton spotkała się z ogromnym uznaniem, gubernator nie miał wyboru. Musiał do końca kadencji mianować Grady'ego na miejsce Traltora.

A teraz on, Grady Clayton, nie miał wyboru. Nadeszły wybory i musiał stanąć do walki o nominację swojej partii.

Delikatny wiatr poruszał palmami rosnącymi wzdłuż Reynaldo Avenue. Zapadał zmrok i niebo było prawie koloru oceanu. Mewy popiskiwały wśród oleandrów, na publicznej plaży dzieci żegnały się z pięknym letnim dniem.

Popołudniowe korki miał już dawno za sobą. Posiad­łość Claytonów leżała daleko za miastem, w rzadko zabudowanej okolicy, mógł więc skorzystać z możliwo­ści swojego sportowego auta.

Okolica była słabo zaludniona, bo nie miała ulic ani kilometrów parterowych domków z krytymi papą dacha­mi i mikroskopijnymi ogródkami. Rezydenci Reynaldo Beach żyli w otoczeniu hektarów wypielęgnowanych trawników i bezkresnych plaż. Płacili za ten przywilej, choć większość z nich była zbyt wysoko urodzona, by to zauważyć. Reynaldo Beach oznaczało stare pieniądze i jeszcze starsze normy postępowania. By do niego należeć, trzeba było się tam urodzić. Ci nieliczni, którzy odważyli się tam wejść bez odpowiednich papierów, byli wyśmiewani i samotni.

Grady mijał właśnie dom, który jego narzeczona, Susan Powell, chciała kupić. Jak na tutejsze standardy był niewielki, podobny trochę do domku dla ptaków, a przez to zwyczajny i przytulny. Był zdziwiony, gdy Susan poprosiła, by go obejrzał. Nadal nie był pewien, czy Susan chce w nim mieszkać, bo jest to jedyny wolny dom w Reynaldo Beach, czy też może po prostu ją wzruszył. Nie zapytał, a ona nie powiedziała. Znakomity opis ich związku.

Susan Powell z Powellów z Palm Beach miała dwa­dzieścia pięć lat i od roku była z nim zaręczona. Ślub zaplanowano na jesień i wszystko wskazywało na to, że będzie to największe towarzyskie wydarzenie sezonu.

Stała przy nim, kiedy jego posada była zagrożona w czasie skandalu z Harrym Traltorem i nadal będzie stała podczas kampanii. Miała talent do uszczęśliwiania ludzi i kochał ją za to, a także za to, że wzięła jego życie w swoje sprawne dłonie i odsuwała od niego wszelkie kłopoty.

Wjeżdżając na teren posiadłości Claytonów, pomyślał o Annie Fitzgerald. Ona nikomu nie ułatwi życia. Będzie prowokować, rzucać wyzwania, stymulować. Życie z nią byłoby zapewne wieczną karuzelą. Życie z Susan Powell - spokojną przechadzką.

Parkując przed domem rodziców, odsunął od siebie myśli o Annie i o tym, jak ją potraktował.

Zbudowany z cegły dom, z licznymi werandami, kolumnami i ogromnymi oknami, otoczony był cyprysa­mi. Mimo piaszczystej gleby i słonego powietrza, ogród wyglądał wspaniale, ogrodnicy dokonywali bowiem cu­dów, sadząc i pielęgnując gardenie, azalie, wistarie i kamelie. W Reynaldo Beach pieniądze potrafiły przeku­pić i oszukać nawet samą naturę.

Kiedy zgasił silnik, na ganku pojawiła się Susan. Jej brązowe włosy błyszczały w zachodzącym słońcu. Pode­szła do szczytu schodów, ale wiedział, że nie zejdzie niżej. Uznałaby to za pogwałcenie jego prywatności, za domaganie się jego uwagi. Zaczeka chwilę, wybada jego nastrój i dostosuje do niego swój własny.

Strasznie go ta myśl zirytowała.

- Ciężki dzień, co? - Kiedy do niej podszedł, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. Była wysoka i wiotka, ale do jego metra dziewięćdziesięciu dużo jej brakowało.

Przytulił ją do siebie, próbując okazać wdzięczność za jej troskę.

- Jestem wykończony. Jeśli będę musiał uścisnąć jeszcze jedną dłoń, zwariuję.

- Bardzo mi przykro, kochanie, ale w środku czeka ich na ciebie sześć.

Grady z trudem powstrzymał jęk.

- Twoi rodzice zaprosili na kolację Matsonów i Briggów. Jest też stary pan Steinburg z siostrą. Wszyscy wpłacili spore datki na twoją kampanię.

Grady zanurzył twarz w jej włosach. Pachniały zioła­mi i słońcem. Intrygujące połączenie.

- Ucieknij ze mną. Pojedziemy na drugi koniec miasta i zjemy w jakimś barze na plaży wędzoną makrelę. A potem aż do świtu będziemy grać w minigolfa.

- Przygotowałam ci świeżą koszulę i smoking. Jeśli przemkniesz się przez hol, zdążysz wziąć prysznic i się przebrać. Poproszę Sarę, żeby trochę opóźniła kolację.

- Zakopmy się w jakimś nędznym hoteliku i kochaj­my się tam dziko i namiętnie aż do ogłoszenia wyników prawyborów.

Susan zesztywniała.

- Grady?

Grady westchnął i odsunął się. W jej błękitnych oczach dostrzegł pytania, na które nie umiał odpowie­dzieć.

- Dobra, opóźnij kolację. Zaraz będę. Susan odczuła wyraźną ulgę.

- Już niedługo to wszystko się skończy. Wyjedziemy po ślubie. Będziemy grać w mingolfa tyle godzin, ile tylko wytrzymasz.

Chciał, żeby powiedziała, że spełni też jego ostatnie marzenie, ale wiedział, że czekałby na próżno. Ich związek opierał się na wspólnych zainteresowaniach i wzajemnym szacunku. Owszem, byli kochankami, ale tylko tyle. W łóżku, jak i w życiu, była szczodra i niewymagająca. Jednak namiętność była czymś, czego nie rozumiała.

Pocałował ją w czoło.

- Jestem za kilka minut.

- Grady?

- Tak?

- Przepraszam cię za ten wieczór.

On też przepraszał, ale nie był dokładnie pewien za co.

- No co, króliczku, Isabella nauczyła cię dziś czegoś nowego po hiszpańsku?

- Si, senorita. - Ryan Fitzgerald wybuchnął śmie­chem, jakby właśnie opowiedział jakiś wspaniały dow­cip. Anna wiedziała już, że dla czterolatka prawie wszystko może być śmieszne.

- Ten twój brzdąc mnie wykończuje.

- Wykańcza. - Anna wzięła synka na ręce i mocno przytuliła. Natychmiast zaczął się wyrywać. - A Teresa też cię wykańcza?

- Postanowili się pobrać. Jak myślisz, ładna z nich para? Anna udawała, że uważnie przygląda się swojemu synkowi. Jego jasne włosy w kolorze pszenicy były tak mocno kręcone, że sprawiały wrażenie, jakby dziecku przed chwilą zrobiono trwałą. Skórę miał mlecznobiałą, a oczy błękitne, jak niebo nad Florydą. Takie same, jak jego ojciec. Teresa, trzyletnia córeczka Isabelli, miała czarne włosy matki. Skórę lekko kremową i jasnobrązowe oczy, też takie same, jak matka. Choć tak mała, już potrafiła nimi kokietować. Nic dziwnego, że oczarowała Ryana.

- Teresa to kobieta dla bogatego mężczyzny. Muszę jutro zapisać Ryana na studia w Harvardzie.

- Ciągle jej mówię, żeby nie wychodziła za nikogo, kto dużo mówi. A teraz co? Mam jej pozwolić wyjść za absolwenta Harvardu?

Anna roześmiała się i nie wypuszczając z objęć Ryana, przytuliła Isabellę.

- Poradź jej, żeby wyszła za mąż z miłości. Odpowiedzią był pełen uczucia potok hiszpańskiego, którego Anna oczywiście nie rozumiała. Mogła się tylko domyślać. Isabella wyszła za mąż z miłości i Enrique, jej amore, zostawił ją z Teresą i kolejnym dzieckiem w dro­dze. Podobno wrócił do Ameryki Środkowej i mieszka z inną kobietą.

Nieszczęście Isabelli przyniosło szczęście Annie, bo po wyjeździe Enrique'a Isabella musiała z czegoś żyć. Zajęła się więc opieką nad Ryanem i dwójką innych dzieci z sąsiedztwa. Ona i Anna mieszkały obok siebie w zatłoczonej, nędznej dzielnicy, w której uciekinierzy kubańscy stanowili starą gwardię, a Haitańczycy i miesz­kańcy Ameryki Środkowej nową. Od świtu do zmroku rozbrzmiewała tam latynoska muzyka, a poranne pianie koguta było czymś tak zwyczajnym, jak kradzieże samo­chodowych kołpaków.

Dom Anny miał trzy pokoje, ciągnące się w amfiladzie od frontu do tyłu, dom Isabelli cztery. Dzielił je metr chwastów i ściany tak cienkie, że o ukryciu czegokolwiek nie mogło być mowy. Po odejściu En­rique'a Anna często słyszała płacz Isabelli. Bariera językowa nie była dla nich żadną przeszkodą. Uczucia wszędzie są takie same.

Anna lubiła swoją dzielnicę i lubiła Isabellę. Czuła się tu bezpieczna, choć drobne kradzieże były na porządku dziennym. No tak, ale dokonywali ich przybysze z ze­wnątrz. Anna znała każdą rodzinę w sąsiedztwie i ufała im bezgranicznie. Tuliła ich dzieci, pomagała w nauce nastolatkom, wymieniała się przepisami z paniami domu. Sąsiedzi z kolei uczyli ją hiszpańskiego i francuskiego, a ona poprawiała ich angielszczyznę. Ryan, płowy blondynek po szwedzkich przodkach, dorastał bez raso­wych uprzedzeń. Anna była z tego bardzo dumna.

- Chyba zaniosę już naszego króliczka do domu. Jutro dostaję wypłatę. Chcesz pójść gdzieś na pizzę? Ja stawiam.

- Lepiej oszczędzaj na kii...kii...

- Klimatyzację.

- Kli...ma...ty...zację. Sama ugotuję nam coś smacz­nego, dobrze?

- Przyniosę niespodziankę.

- Nie szastaj pieniędzmi. Wydasz i znikną. Zaoszczę­dzisz i...

- I też znikną, tylko później. - Anna pomachała Isabelli i Teresie na pożegnanie i złożyła królewski ukłon przed figurą Matki Bożej, dumą Isabelli. Ryan nazywał posąg Matką i regularnie ozdabiał go wieńcami z kwia­tów i biżuterią Isabelli. Anna często myślała, że jej luterańska rodzina byłaby zdziwiona taką religijnością jej syna. Gdyby w ogóle jej bliscy wiedzieli o jego istnieniu.

W domu od razu zapaliła światła, a Ryan, jak codzien­nie, obszedł mieszkanie. Najpierw zajrzał do szafki z zabawkami, potem sprawdził łóżko. Ulubiony kocyk, którego nie pozwalała mu wynosić z domu, był tam, gdzie zostawił go rano. Uspokojony włączył lampkę w maleńkim akwarium i przeliczył rybki. Potem policzył listki na więdnącym filodendronie, którego zamęczał swoją troską.

- Wszystko w porządku? - spytała Anna, puszczając mu wodę do wanny.

- Mogę podlać moją roślinkę, mamo?

Serce od razu zaczęło jej szybciej bić. Jak zawsze, kiedy nazywał ją mamą. Ciągle nie mogła uwierzyć, że naprawdę tu jest, ciepły, słodki i rzeczywisty. Był doskonałym dzieckiem zrodzonym z niedoskonałej ko­biety. Czasami bała się, że pewnego dnia obudzi się i stwierdzi, że był tylko snem w świecie pełnym kosz­marów.

- Raczej nie, króliczku. Nie dziś. Pozwólmy jej trochę podeschnąć, bo inaczej umrze.

- Ale przecież ja muszę pić co wieczór - zauważył z całą logiką czterolatka.

- A jak byś się czuł, gdybym cały czas kazała ci chodzić w mokrych butach? Tak właśnie się czuje twoja roślinka, kiedy dajesz jej za dużo wody.

Ryan przez chwilę rozważał jej słowa.

- Mógłbym je nosić także w domu? Anna zrezygnowała z tego porównania.

- Wskakuj do wanny. Przyniosę ci zabawki. Potem, sprzątając poranny bałagan, wsłuchiwała się w jego pluski i podśpiewywanie. To o tej porze dnia zawsze myślała o Matcie. O Matcie Fitzgeraldzie, który nigdy nie widział syna, tego jasnego cherubinka bawiące­go się gromadą gumowych zwierzątek.

Tym razem jednak to nie twarz Matta stanęła jej przed oczami. Mężczyzna, którego zobaczyła, miał brązowe włosy o mahoniowym odcieniu i tego samego koloru oczy. I wychodził jej naprzeciw, a ona kryła się przed nim za czarną zasłoną swojej przeszłości.

- Króliczku? - Przerwała zmywanie i przez chwilę nasłuchiwała znajomych plusków. - Króliczku?

- Może moja roślinka napiłaby się mleka? Ja lubię mleko.

Anna odetchnęła głęboko i natychmiast ulotniły się gdzieś myśli o twardym mężczyźnie z zatroskanymi, brązowymi oczami. Pozostało jedynie dziecko z twarzą jej zmarłego ukochanego.

- No, kończ już, króliczku! - zawołała do Ryana. - Jak się pospieszysz, to jeszcze zdążymy poczytać.

W swoje cenne wolne dni Anna zazwyczaj trzymała się jak najdalej od „Pierwszego Dnia”. Dziś miała jednak dwa powody, by tam zajrzeć. Musiała odebrać wypłatę i zobaczyć się z Wesleyem. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, ten ranek był dla niego bardzo ważny. Zdawał egzamin sprawdzający, czy zaliczył kurs, na który zapi­sało go schronisko. Był to pierwszy krok do dyplomu równoważnego z maturą, oznaczającego bilet wstępu do społeczeństwa, z którego kpił. Chłopak miał ogromne możliwości, ale cynizm i wrodzona skłonność do szuka­nia najprostszych rozwiązań nie pozwalały mu ich rozwijać. Anna miała więc wątpliwości, czy uda mu się zdać. I choć nie uczył się tak przykładnie jak powinien, jednak przystąpił do tego egzaminu. Chciała, żeby wiedział, że mimo wszystko jest z niego dumna.

Wolne dni należały do Ryana, wzięła więc go ze sobą. „Pierwszy Dzień” był jego pierwszym domem, miesz­kali tam przez kilka miesięcy po jego urodzeniu. Czasami pojawiały się tam małe dzieci, z którymi mógł się pobawić, albo trafiał się jakiś nastolatek, który dał się namówić i nosił go na barana.

Anna zawsze starała się, by te wizyty były jak najkrótsze. „Pierwszy Dzień” nie był odpowiednim miejscem dla dziecka w jego wieku. Atmosfera była nieprzewidywalna, za to język i informacje, jakie mógł tam zdobyć, przewidywalne aż za bardzo. Cieszyła się jednak, że może pokazać mu miejsce, gdzie pracuje, by tęskniąc za nią w ciągu dnia, mógł ją sobie tam wyob­razić. Poza tym Ryan, w małych dawkach, dobrze robił wychowankom. Dzieciaki o manierach hien i empatii szakali w dziwny sposób miękły pod jego uważnym, niewinnym spojrzeniem. Nawet Wesley, który był jed­nym z ulubieńców Ryana, w jego towarzystwie stawał się innym człowiekiem.

Kiedy tam dotarli, w schronisku akurat panował spokój. Była to pora zmiany personelu i nowi, ze świeżą dawką energii, zaczynali dopiero organizować zajęcia wychowankom. Część dzieciaków była w pracy, nie­którzy w szkole.

Anna zostawiła Ryana na dole z siedemnastoletnią Jill, która wkrótce miała zostać matką. Nie zdecydowała jeszcze, co zrobi z dzieckiem, więc Anna miała nadzieję, że czas spędzony z chłopcem jej w tym pomoże. Ryan był samym życiem, czystą, nieskażoną energią i miłością, ale jak każde dziecko wyciągał też energię i miłość ze wszystkich, z którymi miał do czynienia. Chciała, żeby Jill zrozumiała, że dziecko to ogromne zobowiązanie. I żeby zobaczyła, co może stracić, gdyby zdecydowała się je oddać. Anna wiedziała aż za dobrze, że nikt za nią tej decyzji nie podejmie. Można tylko pokazać jej możliwe rozwiązania i ich wszystkie złe i dobre strony.

Na górze drzwi do gabinetu Toma były otwarte. Jak zawsze, kiedy nie miał jakiejś narady. Pod brodą trzymał słuchawkę telefonu i przerzucał jakieś papiery, ale widząc stojącą w progu Annę, gestem zaprosił ją do środka.

- Tak, wiem, że panu przykro - mówił do telefonu.

- Mnie też jest przykro, że wycofujecie się ze swoich zobowiązań. Nie, nic mnie nie obchodzą wasi inni goście. Skorzystamy z usług innego hotelu i może pan być pewien, że wszystkie inne organizacje społeczne w mieś­cie dowiedzą się, jak nas potraktowaliście. - Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę.

- Problemy?

- A mieliśmy kiedyś coś innego? - Smutną wiado­mość próbował złagodzić uśmiechem. - Kierownictwo hotelu, w którym chciałem umieścić większość naszych gości, uznało, że nie chce gościć personelu schronisk dla uciekinierów, jeśli wraz z nimi pojawią się też ich podopieczni.

Z powodu wczorajszej kłótni z Wesleyem i konfron­tacji z Gradym Claytonem Anna zupełnie zapomniała o tej konferencji i związanej z nią propozycji Toma.

- Myślałaś trochę o mojej wczorajszej prośbie?

- spytał.

- Chyba celowo usunęłam ją z pamięci.

- Liczę, że pomożesz mi poprowadzić tę konferencję, Anno.

- Przecież ja nie mam pojęcia o organizowaniu konferencji. Wezmę od ciebie każdą inną robotę, ale błagam, nie proś mnie, żebym robiła coś, z czym sobie nie poradzę.

- I kto to mówi? Anna zamilkła.

- No?

- Ile razy mi to mówiłeś?

- Sto? Dwieście?

- Spodziewasz się zbyt wiele. Jak zawsze.

- I nigdy się nie zawiodłem.

- A wczoraj?

Tom uśmiechnął się. Z łysą głową, w grubych okula­rach krótkowidza, przypominał spokojnego, dobrodusz­nego Buddę.

- Ciężko było, co? Grady Clayton poruszył jakiś delikatny temat, prawda?

- Za to mu płacą.

- Miałem na myśli coś dotyczącego ciebie.

- Nie chcę o tym rozmawiać, Tom.

- W porządku. No, to porozmawiajmy o konferencji. Anna wstała i zaczęła spacerować po pokoju.

- Czy naprawdę wierzysz, że dopilnuję wszystkiego? Jak w ogóle do tego doszło, że to my organizujemy tę cholerną konferencję?

- Bo teraz nasza kolej, Anno. Zresztą sama wiesz, że to dla naszego personelu rzadka możliwość, by wy­słuchać najlepszych w kraju specjalistów od resocjaliza­cji. Po prostu wyjątkowa okazja.

- Raczej wyjątkowa odpowiedzialność.

- Jeśli będziesz miała jakieś problemy czy pytania, zawsze będę pod ręką. Nie będziesz sama.

Wiedziała, że może odmówić, wiedziała też, że Tom spodziewa się, że powie tak. Zawsze wiele się po niej spodziewał. Uważał, że miała skrzydła, tylko bała się latać.

- Wiesz, że jesteś natrętny?

- Oczywiście.

- Zrobię to, ale pewnie co godzinę będę przychodziła do ciebie po pomoc.

- Zgoda. - Znalazł w papierach kopertę z jej wypłatą. - W poniedziałek znajdziesz na swoim biurku listę spraw do załatwienia.

- Na moim biurku?

- Earl przygotuje dla ciebie ten schowek na drugim piętrze. Nie będzie to oczywiście gabinet, ale powinien wystarczyć.

- Nie chcę gabinetu, Tom.

- Nie bądź taka skromna. Musisz mieć spokój i tele­fon, no i jakieś miejsce na papiery.

- Robisz ze mnie biurokratkę.

- Tylko administratorkę.

- Nigdy nie rezygnujesz, co? - Przestała spacerować i pocałowała go w policzek. - Miłego weekendu.

- Przyprowadziłaś mojego ulubieńca?

- Jest na dole.

- Przyślij go tu do mnie na chwilę, zanim pójdziecie. Na dole Anna najpierw chciała porozmawiać z Wesleyem, ale okazało się, że jeszcze nie wrócił z egzaminu. Zostawiła dla niego wiadomość i poszła szukać Ryana. Był na ganku z... Gradym Claytonem.

- Umiem skakać na jednej nodze aż do płotu - chwa­lił się. - Chcesz zobaczyć?

- Założę się, że nie dasz rady. - Grady przykucnął obok chłopca.

- Nawet tam i z powrotem.

- Nie, naprawdę?

- Mama mówi do mnie króliczku, bo tak dobrze skaczę. I umiem ruszać nosem.

- Wspaniale. No to pokaż.

- Dobra.

Ryan zaczął swój pokaz, a Grady obserwował go z taką powagą, jakby był co najmniej sędzią na olimpiadzie.

Ryan był już koło płotu, kiedy Anna postanowiła się odezwać.

- On jeszcze nie głosuje.

Grady nie odwrócił się. Zaczekał, aż Ryan skończy swój pokaz, a potem wyjął z kieszeni balonik.

- Oto nagroda.

- Tu jest coś napisane.

- Grady Clayton. To ja.

- Tom prosił, żebyś do niego zajrzał - powiedziała Anna do synka. - Możesz pokazać mu balonik.

- Dzięki, Grady!

- Proszę pana - poprawiła go.

Dopiero kiedy Ryan zniknął, Grady odezwał się do Anny:

- Może być Grady. Tak też jest w porządku. Ma pani wspaniałego syna.

- Skąd pan wie, że to mój syn?

- Ma pani energię i entuzjazm. I podbródek.

- Dziwię się, że znów pana tu widzę.

Grady złożył ręce na piersi i oparł się o ścianę.

- Ja też się dziwię, że panią widzę. Powiedziano mi, że dziś ma pani wolne.

- Sprawdzał pan, żeby przypadkiem się na mnie nie natknąć?

- Wczoraj oboje nastąpiliśmy sobie na odcisk. Chciałbym to naprawić.

W jego głosie nie było śladu wczorajszej zaczepności. Anna też oparła się o ścianę. Cieszyła się, że nie będzie już między nimi głupich gier.

- Trochę się uniosłam.

- A ja byłem wstrętny.

- Dlaczego?

Grady oczywiście nie zamierzał powiedzieć jej prawdy. Przespał się z tym i obudził przekonany, że jego zaurocze­nie Anną było tylko złudzeniem. Był wykończony i poiry­towany. Ludzie stojący między nim a wolnym od narkotyków krajem zawsze go denerwowali, a z powodu zmęczenia tak właśnie zrozumiał Annę broniącą Paca. Jednak teraz, mając ją obok siebie, wiedział, że cały ranek się okłamywał. Spojrzał na nią tylko przez moment i natychmiast odwrócił wzrok. Nawet teraz, rozmawiając z nią, wolał patrzeć na ścianę. Mimo to potrafiłby z pamięci opisać każdy szczegół jej wyglądu i ubrania, wymieniając po kolei wszystkie kolory jej wzorzystych szortów oraz liczbę piegów na niesamowicie arystokratycznym nosie.

- Dlaczego byłem wstrętny? - powtórzył jej pytanie i zamilkł. Wyglądał tak, jakby się poważnie nad tym zastanawiał. - Prawdopodobnie dlatego, że zareagowała pani tak gwałtownie - rzekł w końcu.

- A więc to była moja wina?

- Ależ nie. Chyba po prostu była pani znakomitą publicznością dla mojego zadufania.

- Próbuje mnie pan oczarować, panie prokuratorze? Nie wierzę w politykę ani w polityków.

- Czy traciłbym na to czas? - Dopiero teraz na nią popatrzył.

Miał na sobie kremowe spodnie i kremową koszulę w cienkie niebieskie paski. Przez ramię przerzucił kre­mową marynarkę i poluzował niebieski krawat. Oprócz znakomitego gustu miał też osobisty czar i wdzięk, który pewnie zaprowadzi go dalej, niż do gabinetu prokuratora stanowego. Kiedyś będzie mogła powiedzieć, że go znała.

- No, to dlaczego traci pan ten czas? - spytała i szybko zajęła się ustawianiem doniczek na metalowym stoliku.

- Nie uważam przeprosin za stratę czasu. Poddała się, ale tylko trochę.

- No, to już się nie gniewam. Ja też przepraszam.

- Przyszedłem również, żeby o coś panią poprosić. Przez ułamek sekundy uwierzyła, że chce umówić się z nią na randkę. Coś dziwnego wisiało w powietrzu i choć nie ośmieliłaby się tego nazwać, wprawiało ją to w za­kłopotanie. Była przygotowana właściwie na wszystko...

- Chciałbym, żeby wybrała się pani ze mną na obserwację.

...Na wszystko? Nie, nie na wszystko. Prawie na wszystko.

- Na obserwację? Ja?

- Musimy się dowiedzieć, kto dostarcza Paco nar­kotyki. Brakuje nam już tylko jednego ogniwa w łańcusz­ku. Pomoże nam to oczyścić nasze hrabstwo z handlu narkotykami. W każdym razie z handlu w wykonaniu tego gangu - dodał kwaśno.

- A co ja mam z tym wspólnego?

- Wasz personel dobrze zna Paca. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę.

Anna skinęła głową.

- Więc kiedy tu był, widzieliście pewnie, kto do niego przychodził. Kolegów, którzy stale u niego prze­siadywali, ludzi, którzy pojawiali się o różnych dziwnych porach.

- Przecież to było już tak dawno. I w dodatku mieszkał u nas tylko trzy czy cztery dni, dopóki nie zwolniło się łóżko w tamtym schronisku.

- Pamięta pani kogoś, kto go odwiedzał? Kogokol­wiek.

- Przykro mi. Nie pamiętam.

- Ale może pani rozpoznać jakieś twarze.

- Możliwe. Ale co to ma wspólnego z obserwacją, o której pan mówi?

- Jest taki sklep spożywczy „U Guerranda”.

- To blisko mnie.

- Mieszka pani na West Side?

- A co? Nie mogę?

Grady natychmiast się zmitygował.

- Przepraszam. Tak naprawdę to wcale nie jestem snobem.

- Nie?

- Nie. Miałem na myśli pewnego króliczka. Ma jakieś bezpieczne miejsce do zabawy?

- Mieszkam w dobrej okolicy. Wszyscy sąsiedzi są ze sobą zaprzyjaźnieni i uważają wzajemnie na swoje dzieci.

Jak łatwo potrafiła zbić go z tropu. Chciał lepiej ją poznać, choć wiedział, że nie warto tracić na to czasu. Na pewno jest mężatką. Ma przecież syna. A on jest zarę­czony i wkrótce weźmie ślub.

- Ten sklep to ciekawe miejsce. - Nie dodał, że to znany punkt dystrybucyjny narkotyków przemycanych do hrabstwa drogą morską. - Mamy powody, by podej­rzewać, że ludzie dostarczający narkotyki Paco wydają w nim sporo pieniędzy na zakupy.

Anna usłyszała wszystko, czego nie powiedział.

- Jak mogłabym pomóc?

- Chciałbym, żeby poobserwowała pani wchodzących i wychodzących stamtąd ludzi i powiedziała mi, jeśli pojawi się jakaś znajoma pani twarz.

- A skąd niby mam tak obserwować?

- Z bezpiecznego miejsca. Obiecuję. Anna przez chwilę się zastanawiała.

- Jak długo?

- Dzień, może dwa.

- Zrobię to oczywiście.

Grady był zaskoczony. Po ich wczorajszym starciu wątpił, czy uda mu się ją na cokolwiek namówić.

- Mogę spytać, dlaczego?

- Czy pan naprawdę myśli, że tylko pan jeden w całym Ponte Reynaldo nienawidzi narkotyków? - An­na skończyła przestawiać doniczki i spojrzała na niego. - Ja na co dzień widzę, co narkotyki robią z ludźmi. Pracuję z młodzieżą tak przez nie opanowaną, że gotowa jest sprzedać duszę, byle tylko zdobyć kolejną działkę. Myśli pan, że nie wiem, jak niszczącą mają siłę? Ale to nie o narkotykach rozmawialiśmy wczoraj, panie proku­ratorze. Rozmawialiśmy o dzieciach, o szansach, o no­wym życiu. Pomogę panu, ale chcę, żeby i pan zrobił coś dla mnie.

- Nie mogę...

- Może pan jeszcze raz spojrzeć na sprawę Paco. Naprawdę wnikliwie. A potem spytać samego siebie, czy wysyłając jego wszystkie nadzieje do więzienia, zamiast na resocjalizację, rzeczywiście robi pan przysługę Sun County. - Kiedy próbował jej przerwać, powstrzymała go ruchem ręki. - Po prostu proszę, żeby jeszcze raz zastanowił się pan nad jego sprawą. To wszystko.

Była Joanną D'Arc w kwiecistych szortach. Nie mógł tego nie zauważyć, choć bardzo się starał.

- Chłopak, z którym dzieliłem pokój w akademiku, umarł po przedawkowaniu narkotyku. Kiedy patrzę na kogoś, kto handluje narkotykami, zawsze widzę twarz faceta, który zaopatrywał Travisa.

W geście współczucia Anna położyła mu rękę na ramieniu.

- Ojciec Ryana zginął w walce dwóch gangów handlujących narkotykami w Miami - powiedziała ci­cho. - Nigdy nie zobaczył swojego syna. Ale gdyby żył, Matt walczyłby o Paco. Czy pan nie może?

Chciał powiedzieć: nie, nie mogę, ale czuł, że od­mówienie czegokolwiek Annie Fitzgerald staje się dla niego coraz trudniejsze.

- Przyjadę po panią jutro rano - rzekł zamiast tego. - Około szóstej. Chcę też tam być.

Ledwo wypowiedział te słowa, zorientował się, jak kiepski to pomysł. Niestety, za późno.

- Będę gotowa.

Anna podała mu adres i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że jej palce nadal mną rękaw jego koszuli. Szybko opuściła rękę.

A on? Dopiero w samochodzie, kilkanaście kilomet­rów dalej, stwierdził, że chyba stracił rozum. Możliwość, że stracił, ale nie rozum, a raczej serce, jeszcze nie wpadła mu do głowy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Isabella uczyła się angielskiego z niesamowitą szyb­kością, ale idiomy wciąż sprawiały jej kłopoty. Anna właśnie skończyła jej tłumaczyć, na czym polega tego rodzaju obserwacja, w której ma zamiar uczestniczyć. Z nadzieją na odrobinę świeżego powietrza siedziały na ganku Anny, ale jedyny powiew, jaki od czasu do czasu szedł w ich stronę, pochodził z rur wydechowych przejeż­dżających samochodów.

- Więc jutro cały dzień mnie nie będzie. Prawie od świtu. Jak myślisz, jak powinnam się ubrać? - Anna poprawiła się w krześle i zaczęła wachlować ręką. - Na czarno od stóp do głów? W trencz?

- A co to jest ten trencz?

Anna wyjaśniła i wróciła do tematu.

- Albo raczej w coś, w czym znów będę wy­glądała jak uczennica, żeby nikt mnie nie podej­rzewał?

- Nadal wyglądasz jak uczennica.

Anna popatrzyła na swój czerwony top i skąpe zielone szorty. Nogi miała bose i, podobnie jak nos, świeżo opalone. Popołudnie spędziła z Ryanem na plaży.

- Grady Clayton to bardzo oficjalny i zasadniczy człowiek. Nie mogę być przy nim zbyt rozebrana.

- Widziałam go w gazecie. Bardzo przystojny męż­czyzna. Jak wy to mówicie...? - Isabella szukała właś­ciwego słowa. - Kawały chłopa?

- Kawał.

- Kawał? - Isabella zmarszczyła brwi. - Kawał to przecież część? Mówicie kawał mięsa?

- Też.

- No, to ten kawał chłopa, ten Grady, czy uśmiecha się do ciebie, tak jak ten facet z naszego sklepu spożyw­czego?

- Raczej się marszczy. O, tak - pokazała. - I warczy. Tak. - Wydała z siebie tak przerażający odgłos, że z domu wybiegł zaciekawiony Ryan, a tuż za nim Teresa.

- Straszysz dzieci.

- A Grady mnie.

Tak właśnie. Przeraża ją. Niektóre powody są oczywiste, ale pozostałe...?

- Enrique też mnie przeraził. - Isabella przytuliła dzieci do swojego rosnącego w oczach brzucha. - Spoj­rzałam na niego i już wiedziałam, że moje życie się zmieni.

- I miałaś rację.

- Tak. Właśnie. A teraz odszedł.

- Taki już kobiecy los.

- Ale zrobiłabym to jeszcze raz.

- Chyba żartujesz.

- Nie. Zrobiłabym to jeszcze raz. Enrique był moim sercem.

Później, kiedy stawiały na stole sałatkę kartoflaną i pieczonego kurczaka, które przyniosła, Anna przypomnia­ła sobie słowa przyjaciółki. Ojciec Ryana był jej opiekunem, najbliższym przyjacielem, ale nigdy jej sercem. Czy po tym wszystkim, co przeszła, jest jeszcze zdolna do takiej miłości? Miała szczerą nadzieję, że nie.

Grady wsunął ręce głęboko do kieszeni i oparł się o filar na ganku Anny.

- Mamy fundusze na takie rzeczy. Zapłacimy za opiekę nad Ryanem. - Mówiąc to, uważnie omiótł wzrokiem każdy centymetr ulicy.

Słońce wstało później niż ona. A teraz jeszcze Grady ocenia warunki, w jakich żyje.

- Pierwszy raz w West Side, panie prokuratorze?

- Będziemy siedzieć sobie na karku przez cały dzień, Anno. Może mówiłabyś mi po imieniu?

- Dobrze, Grady. Wiesz, ci ludzie też głosują. Powi­nieneś zorganizować tu wiec wyborczy. Niedaleko jest całkiem spore boisko, akurat wolne w najbliższą sobotę między trzecią i czwartą. Powiedz tylko słowo, a natych­miast ci je zarezerwuję.

Grady przeniósł wzrok z ulicy na stojącą obok kobie­tę. Mimo spalonego słońcem nosa, tego dnia wyglądała na swoje dwadzieścia dwa lata. Podobał mu się jej strój, choć była to tylko prosta spódnica i długi, turkusowy T - shirt. Cudownie podkreślał kolor jej oczu.

- Czy ten niewyparzony język nie sprawiał ci kłopo­tów w szkole?

- Byłam utrapieniem całego grona pedagogicznego.

- No to postaraj się nie być utrapieniem w czasie naszej obserwacji.

- Będę nieruchoma jak żona Lota, a usta zamknę na kłódkę.

- To eksplodujesz. - Uśmiechnął się wbrew sobie.

- Dlatego chcesz tam być? Żeby patrzeć, jak powoli wariuję?

- To bardzo ważna sprawa i po prostu chcę, żeby to się udało.

- Nie dożyjesz czterdziestki. Umrzesz z przepraco­wania i zmartwień.

- Moja żona do tego nie dopuści.

Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział. Może chciał ustalić granice, ale dla kogo...?

Anna poczuła ulgę i jeszcze coś, czego nie chciała nazwać.

- Ma szczęście kobieta - rzuciła lekko. - To ona umrze z przepracowania i zmartwień. Wie o tym?

- Jeszcze się nie pobraliśmy. - I znów nie wiedział, dlaczego to powiedział. Sam był dla siebie zagadką. I źródłem irytacji.

- A więc dopiero podpiszesz cyrograf. Gratuluję.

- Dzięki. - Grady spojrzał na zegarek. - Opiekunka Ryana wie, że możesz wrócić późno?

- Spał u niej wczoraj, więc jeśli będzie musiał, będzie spał i dzisiaj. Ale mam nadzieję, że nie.

- Ja też.

Anna zamknęła drzwi i ruszyła do samochodu. Jego audi zostało w garażu. Na ten dzień wziął samochód z prokuratury. Nie tylko dlatego, że mniej rzucało się w oczy. W okolicach sklepu „U Guerrando” limuzyna nie byłaby bezpieczna.

Na ulicy unosiły się mocne i całkiem przyjemne zapachy cebuli i czosnku, a także mimo wczesnej pory słychać było ostre, latynoskie rytmy. Przed jednym z domów stała dziewczynka o ogromnych, ciemnych oczach. Anna zawołała ją po imieniu i po hiszpańsku życzyła miłego dnia.

- Znasz hiszpański? - zdziwił się.

- Chciałabym. Już z angielskim mam dość kłopotów, ale próbuję trochę uczyć się od sąsiadów.

- Kłopoty z angielskim?

- Mój mózg robi dziwne rzeczy z dźwiękami. Słyszę je dobrze, ale potem nie zawsze potrafię poprawnie przetworzyć. Kiedy byłam mała, dostawałam szału, bo nie rozumiałam poleceń.

- A teraz?

- Muszę się starać bardziej niż inni. Nauka jest dla mnie bardzo ważna.

- Nauka?

- Jesienią i wiosną robię wieczorowe kursy na uni­wersytecie. Tylko jeden przedmiot w semestrze, ale jestem coraz bliżej dyplomu. Jeszcze dwadzieścia lat, i koniec - dodała ze śmiechem.

- Absorbująca praca, dziecko, nauka.

- A wziąłeś mnie za piętnastolatkę.

- I bardzo się pomyliłem.

Grady otworzył drzwi zwykłego, białego auta i po­mógł jej wsiąść. Jechali w milczeniu. Byli już bardzo blisko sklepu „U Guerranda”, kiedy zaczęli rozmawiać.

- A jeśli nikogo nie rozpoznam?

- Bierzemy to pod uwagę. Ale jeśli rozpoznasz, to będzie nasza premia.

Uspokojona, Anna wygodnie rozparła się w fotelu. Miejscem obserwacji był zrujnowany, piętrowy biu­rowiec naprzeciwko sklepu. Policja usunęła stamtąd na tydzień technika dentystycznego, nie zważając na jego protesty. Chcieli skorzystać z okien jego pracowni, które wychodziły na ulicę. Wśród półek z protezami ustawiono kamery i inny sprzęt. Dla ludzi pozostało niewiele miejsca.

Grady wprowadził Annę tylnym wejściem przez zaśmiecone podwórko, a potem schodami pożarowymi. Posadził ją na składanym krzesełku przy jednym z dwóch maleńkich okienek ocienionych roletami. Klimatyzator z okna ustąpił miejsca kamerze, a okna musiały pozostać zamknięte, w pokoju więc było duszno.

Od razu podał jej wyjętą z turystycznej lodówki colę. Była nieprzyjemnie ciepła.

- W tym upale to lepsze niż kawa.

Ekipa, która przygotowała kryjówkę, dawno zniknęła, byli więc tylko we dwoje. Anna otworzyła puszkę i wolno sączyła napój. Miała przed sobą długi dzień.

- O której otwierają sklep?

- O siódmej. Nie kupujesz tutaj?

- Mam inny bliżej. Guerrando działa mi na nerwy.

- Mądra dziewczynka.

- Ale byłam tu kilka razy i nie zauważyłam niczego podejrzanego. Nie podobali mi się tylko faceci wystający przed sklepem.

- Nikt nie próbował dodać ci do selerów małych torebeczek z białym proszkiem?

- Nawet gdyby, pomyślałabym, że to talk i użyła do pudrowania pupy Ryana.

- Marzę o plaży. - Grady rozpiął dwa guziki koszuli. Na szczęście był bez krawata. - Albo o lodowatym basenie.

- Albo o nartach w Aspen.

- Byłaś kiedyś w Aspen? - Grady spojrzał na nią uważnie.

- W dawnym życiu.

- Dokąd jeszcze wtedy jeździłaś?

- Do Rygi - odparła po chwili wahania.

Grady wiedział, że nie ma prawa wypytywać jej o przeszłość, ale ciekawość zwyciężyła.

- Zawsze mieszkałaś na Florydzie?

- W dzisiejszych czasach nikt w moim wieku nigdzie nie mieszka zawsze.

- A więc nie?

- A tak powiedziałam? - Anna spojrzała mu w oczy.

- Nie rozmawiam o tym, gdzie byłam, co robiłam i kim byłam. Wiem, że to bardzo ogranicza tematy towarzys­kiej rozmowy, ale jakoś będziemy musieli to znieść.

- Znów odwróciła wzrok do okna.

- Tom mówił, że uciekłaś z domu. Nadal uciekasz?

- A tak wyglądam?

- Tak brzmisz.

- Osoba, którą kiedyś byłam, dawno umarła. Eks­humacja jej ciała nie byłaby ani zdrowa, ani pożyteczna.

Choć zauważył w jej głosie smutek i gorycz, nie rezygnował.

- Czy naprawdę pomożesz tym dzieciakom, którymi się zajmujesz, skoro nie możesz im służyć przykładem?

- A dlaczego myślisz, że nie mogę? Nie muszą znać mojego dawnego adresu ani nazwiska, żeby skorzystać z moich doświadczeń.

- Nie chcesz, żebym zadawał ci takie pytania?

- Wolę, żebyś opowiedział mi o sobie.

Grady patrzył na staruszka mijającego wystawę skle­pu Guerranda.

- Nie mam nic szczególnie interesującego do opo­wiedzenia. Pochodzę ze starej rodziny naszego hrabstwa. Wychowałem się w bogatym od pokoleń, starym domu. Chodziłem do właściwych szkół i zdobyłem dyplomy, które pozwolą mi pozostać w tych samych starych miejscach wśród tych samych starych ludzi.

- I żenisz się ze starą kobietą?

- Tego bym nie powiedział. - Grady wybuchnął śmiechem.

- Czy zawsze wszystko było dla ciebie takie łatwe i proste?

- Żadnych tragedii, żadnych zawirowań - przyznał.

- A ta śmierć przyjaciela? Zapomniał, że opowiedział jej o Travisie.

- Tak, masz rację. Studiowaliśmy razem prawo w Stanford. Był najzdolniejszy ze zdolnych.

Cóż za poezja. Chyba nie pasuje do polityka?

- I umarł po przedawkowaniu narkotyków?

- Tuż przed dyplomem.

- Umarł dla ciebie, wiesz.

- Nie rozumiem.

- Żeby ci pokazać, że świat nie jest taki, jak myślisz.

- Był aż tak wspaniałomyślny?

- Jego śmierć cię zmieniła, prawda?

Tak, zmieniła go. Gdyby nie on, nie byłby teraz prokuratorem stanowym. Śmierć Travisa sprawiła, że stał się podejrzliwy i ostrożny. Dostrzegał teraz demony, czasami widział je nawet tam, gdzie ich nie było.

- Jestem innym człowiekiem.

- Jesteś pełen werwy i zapału. - Anna znów od­wróciła się od okna. - Powiedz mi, co cię tak napędza? Władza? A może naprawdę chcesz zmieniać świat?

Jej piękne oczy domagały się szczerości. Nagle zapragnął dotknąć jej. Chciał poczuć jej energię. I chciał ją pocieszyć, dodać otuchy.

- To cel, w który wierzę, dodaje mi energii. Muszę wygrać te wybory. Rand Garner jest tak samo skorum­powany jak był Harry Traltor. Jeśli mnie pokona, zapom­nij o sprawiedliwości w Sun County. A w tej chwili jestem jedyną osobą, która może mu stawić czoło.

- Nie mógłbyś zdemaskować Garnera tak samo jak Traltora?

- Nie mogę mu niczego udowodnić. Na razie. I pew­nie nie zdążę przed prawyborami. A jeśli przegram, nie będę miał ani władzy, ani okazji, by cokolwiek mu udowodnić.

Spuścił wzrok i spojrzał na zegarek. Był to tylko wykręt. Po prostu nie chciał dłużej na nią patrzeć. Zbyt wielką mu to sprawiało przyjemność.

- Która?

- Za parę minut siódma.

- To zaraz będą otwierać. - Anna zbliżyła się do okna. - O, idzie jakiś człowiek. A jeśli od razu kogoś zidentyfikuję, to będziemy mogli stąd wyjść?

- Być może.

- No, to jesteśmy uratowani. Rozpoznaję go. To pan Guerrando.

- Nic z tego. Chyba że widziałaś go z Paco.

- Widziałam go kilka razy, ale zawsze za ladą z mięsem. Możemy aresztować go za łamanie przepisów sanitarnych?

- Nie dzisiaj.

- Szkoda.

O trzeciej po południu w pokoju było ponad trzydzieś­ci stopni. Kilka razy na chwilę otwierali drzwi, żeby wpuścić trochę chłodniejszego powietrza, uchylili nawet odrobinę okna, ale nic nie pomagało.

- To może zaszkodzić twojej kampanii. Już widzę te nagłówki. - Anna uniosła ręce, jakby trzymała w nich gazetę. - Prokurator upiekł świadka w swym obłąkanym wyścigu do władzy.

- Upiekł nie tylko świadka, ale i siebie. - Grady wyjął ostatnią puszkę coli. - Podzielimy się?

Wzięła ją od niego, otworzyła i parsknęła śmiechem.

- Podzielimy? A to dlaczego? Możesz skoczyć do Guerranda i przynieść kilka prosto z prawdziwej lo­dówki. Przydałyby się też chipsy. - Pociągnęła długi łyk i dopiero po chwili udawanego namysłu oddała puszkę Grady'emu. - Proszę. Ten pokój jest straszny i bez trupa.

- Potraktuj to jako datek na kampanię.

- Ja nie głosuję.

- Dlaczego tak nienawidzisz polityki? - Grady przy­sunął się bliżej, żeby wygodniej im było dzielić się colą. - A może tylko polityków?

- Mam osobiste doświadczenia.

Wmawiał sobie, że to z powodu upału tak się irytuje, ale miał już dość tarczy, którą się przed nim zasłaniała. Tak bardzo chciał lepiej ją poznać, że przestał nawet zastanawiać się, dlaczego.

- Jakie doświadczenia?

- Na sali sądowej jesteś jak dynamit, co?

- Tak mówią.

Obserwując wchodzącą do sklepu kobietę z dwójką małych dzieci, Anna wyciągnęła rękę po napój.

- Nie jesteśmy w sądzie.

- Czy może to ma coś wspólnego z twoim zmarłym mężem?

- Nigdy nie wyszłam za ojca Ryana. Byłam za młoda na ślub bez zgody rodziców, zresztą i tak nie miałam żadnych dokumentów. Matt też nie, bo był uciekinierem, włóczęgą, tak jak ja. Byliśmy dziećmi. Kiedy urodził się Ryan, miałam siedemnaście lat, a Matt już nie żył. Mimo to nie czuję się jak panna z dzieckiem. Wszyscy wiedzą, że jestem wdową. A Matt był naprawdę moim mężem.

Grady domyślał się, że była wtedy bardzo młoda, ale nie zrobił odpowiednich obliczeń. Dopiero teraz dotarło do niego, jak wiele ta kobieta osiągnęła.

- Masz powody do dumy, co?

Opowiedziała mu w skrócie swoją historię właśnie po to, żeby pokazać mu, że nie jest dumna. Miała nadzieję, że jeśli zobaczy czubek góry lodowej, nie zechce oglądać jej całej.

- Nie patrzę na to w ten sposób.

- Jesteś w paskudnej sytuacji, a jednak znakomicie sobie radzisz. Wychowujesz cudownego syna, wykonu­jesz ważną pracę, studiujesz. Sto lat temu napisano by o tobie książkę.

- Tak, tak, idealny wzór kobiety upadłej.

- Najważniejsze jest to, co ty myślisz, prawda? Zdziwiła ją jego wyrozumiałość, ale nie dała tego po sobie poznać.

- A co ty możesz o tym wiedzieć, Grady? Jak zrozumiałam, nigdy nie byłeś w trudnej sytuacji. Co możesz wiedzieć o moim poczuciu winy, o żalu za utraconymi szansami?

Choć nie było to konieczne, przysunął się bliżej.

- Mogę się domyślać. Pochodzisz z klasy średniej.

Może nawet z wyższej. Wychowano cię w przekonaniu, że życie jest takie, a nie inne, więc kiedy okazało się to nieprawdą, ty czułaś się temu winna. To, co zmusiło cię do ucieczki, nie było twoją winą, ale wciąż się za to winisz. Zawsze będziesz się obwiniać za wszelkie zło, jakie spotka ciebie czy tych, których kochasz. Nigdy sobie nie wybaczasz i nie odpuszczasz.

- Odczep się ode mnie!

- Czy nie łatwiej by ci było żyć z tą przeszłością, gdybyś komuś o niej opowiedziała?

- Możliwe. - Anna popatrzyła mu w oczy. - Ale dlaczego akurat tobie? Nic dla mnie nie znaczysz. Jesteś napalonym prokuratorkiem, który wzbijając za sobą tumany kurzu, wspina się po szczeblach kariery. Gadasz sobie teraz tylko dla zabicia czasu. Ani ja, ani moje życie nic cię nie obchodzi. Ot, taka sobie historyjka. Żeby tu nie zasnąć, gotów jesteś nawet jej wysłuchać. Ale dla mnie to nie historyjka. To moje życie i nie zamierzam o nim opowiadać komuś, kogo pewnie już nigdy więcej nie zobaczę.

W jej oczach był ból. Zrozumiał, że posunął się za daleko.

- Nie chciałem cię zranić.

- Nie? - Znów patrzyła w okno. - Jestem dla ciebie tylko interesującym, dziwnym okazem. Nie obracasz się wśród takich jak ja. Czy myślisz, że daje ci to jakiekolwiek prawa?

- Żadnych. Ale nie jesteś żadnym okazem. Myś­lałem, że zaczynamy się zaprzyjaźniać.

- Ja bardzo ostrożnie dobieram sobie przyjaciół.

- Ja też.

- Cały czas próbujesz coś ode mnie wyciągnąć. Dlaczego?

Bo jesteś dla mnie ważna, odparł w duchu.

- Nie robię tego dla zabicia czasu. Rzeczywiście jesteś inna od tych, których znam. Pełna życia, bardziej podnie...

Dopiero kiedy na niego spojrzała, urwał, uświadamia­jąc sobie, czego omal nie powiedział. I zrozumiał, że ona też to wie.

- Jak długo tu jeszcze będziemy siedzieć? - spytała w końcu.

- Za długo. - Był teraz tak blisko niej, że patrzyli przez to samo okno.

- Dłużej tego nie zniosę.

- Jesteś zadziwiająco cierpliwa.

- Kiedy się żenisz? - spytała nagle i od razu ugryzła się w język. Za karę, że chce to wiedzieć.

Natychmiast stanęła mu przed oczami Susan. Cicha, niewymagająca Susan, która idąc do ołtarza w katedrze świętego Piotra w sukni uszytej przez modnego projek­tanta, będzie wyglądała jak kobiecy ideał wyznawany przez śmietankę towarzyską całego Palm Beach.

- Planujemy wziąć ślub we wrześniu.

- Duża impreza?

- Większa, niż byśmy chcieli.

- Zawsze możecie przed tym uciec.

Próbował to sobie wyobrazić. Nie, Susan nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego. Nawet z miłości do niego nie zrobiłaby przykrości rodzicom.

Czy Susan go kocha? Rzadko stawiał sobie to pytanie, zazwyczaj po niezbyt udanej wspólnej nocy. I równie rzadko zastanawiał się, czy on sam kocha. Dlaczego więc myśli o tym teraz?

- Grady? - Metalowe krzesło, na którym siedziała Anna, zatrzeszczało.

- Właśnie próbowałem sobie wyobrazić Susan ucie­kającą w nocy po drabinie.

- Nie o to chodzi. Ten facet... Skądś go znam. Grady błyskawicznie oprzytomniał. Z głową tuż obok jej głowy, przycisnął nos do rolety.

- Który?

- Ten w zielonej koszuli, z radiem.

- Gdzie go widziałaś?

- Z Paco. Był u niego raz czy dwa. Przychodził i zaraz razem wychodzili. To było parę miesięcy temu i nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Paco był u nas za krótko, żebyśmy mogli zacząć go podejrzewać.

- Dziwne, że w ogóle go pamiętasz.

- To przez to radio. Zawsze z nim chodził.

- Jesteś pewna, że to ten sam?

- Na sto procent.

Grady natychmiast włączył kamerę wideo.

- Pamiętasz coś jeszcze?

- Nazywa się... - Anna zamilkła. Wydawało jej się, że ma jego imię, a może i nazwisko, na końcu języka. - Zaraz... zaraz...

- Nie spiesz się, spokojnie. Ale obserwuj. Może jeszcze kogoś rozpoznasz.

Wpatrywała się tak usilnie, że oczy zaszły jej łzami.

- Myślałeś o mojej prośbie?

- Niższy wyrok dla twego pupila?

- Nie niższy wyrok. Resocjalizacja.

- Myślałem.

- I?

- Nadal myślę.

- Gerard. Ten facet nazywa się Gerard, a w każdym razie tak mi go przedstawiono.

- Co za pamięć.

- Naprawdę jestem zdolna.

Grady roześmiał się. Nie był tak naiwny, by myśleć, że Gerard może być tym ostatnim ogniwem, ale może do niego doprowadzić. Nagle poczuł się mocny i silny.

- A ten facet, który był z nim?

- Jaki facet?

- Ten, który opierał się o okno.

- Jaki facet?

Grady podszedł i stanął tuż za nią.

- Nic dziwnego, że go nie widziałaś. Szyba ma chyba skazę. Podejdź do drugiego okna. Może wróci.

Anna wstała i rozprostowała nogi. Aż za dobrze czuła na plecach rękę Grady'ego, kiedy prowadził ją na nowe miejsce. Pochyliła się nad kamerą i wyjrzała na ulicę. I w tej szybie odbijało się słońce, ale widok był zdecydowanie lepszy. Osłoniła nawet oczy, ale niewiele to pomogło.

- Wszedł do środka?

- Niestety, nie zauważyłem.

- Kiepscy z nas gliniarze.

- A w dzieciństwie marzyłem o tym, żeby być policjantem - przyznał.

- Ty? No to dlaczego zmieniłeś zdanie? - Anna zauważyła, że jego ręka nadal spoczywa na jej plecach. I wypala w nich dziurę.

- Nie wiem.

Miała wrażenie, że jeszcze bardziej się do niej zbliżył.

- W zasadzie prokurator to też rodzaj policjanta.

- Właśnie dlatego oskarżam, a nie bronię.

Grady wmawiał sobie, że stoi tak blisko Anny, bo sytuacja tego wymaga. Czuł, że powinien zdjąć rękę z jej pleców, ale... nadal ją tam trzymał.

- O, jest. Wychodzi ze sklepu. Anna zmrużyła oczy.

- Ten blondyn?

- Tak.

- Też wygląda mi znajomo.

- Dobra dziewczynka.

Próbowała sobie przypomnieć, skąd zna tego człowie­ka. Tak, chyba widziała go w „Pierwszym Dniu”, ale niedawno, nie wiele miesięcy temu. Nie była pewna, ale coś mówiło jej, że się nie myli.

- Widziałaś go z Paco?

Chciała przytaknąć, bo tak musiało być. I nagle sobie przypomniała. Aż zbyt wyraźnie. Przypomniała sobie, z kim i kiedy go widziała.

- Nie - odparła, czując, że robi jej się słabo. Nie­świadomie wsparła się o Grady'ego. - Nie, nigdy go nie widziałam z Paco.

Czuł na sobie jej ciało. W tym upale powinno to być nieprzyjemne, ale nie było. Ani trochę.

- No to gdzie?

- Nie wiem. - Anna zamknęła oczy. - Może mi się tylko wydawało, że skądś go znam.

- Spróbuj jeszcze pomyśleć, Anno.

- Nie jestem już w stanie myśleć. Zaraz zemdleję. Muszę stąd wyjść.

Tak, to jego wina. Nie powinien jej trzymać tyle godzin w tym piecu.

Na chodniku przed sklepem Guerranda nie było nikogo. Obaj mężczyźni zniknęli. Dopiero po chwili zobaczył blondyna, który właśnie wsiadał do samo­chodu. Grady zapamiętał jego numer, choć wiedział, że wciąż pracująca kamera i tak go zarejestruje.

- Byłaś bardzo dzielna. - Położył ręce na jej ramio­nach i delikatnie obrócił ją ku sobie. Oczy miała zamknięte, na twarz wystąpiły jej krople potu. Wilgotne kosmyki włosów opadały na czoło. - Anno?

Dopiero po chwili otworzyła oczy. Było w nich coś, czego nie umiał nazwać, ale tak to na niego podziałało, że... nachylił się i pocałował ją.

Jej usta były miękkie i wilgotne, jej ciało uległe. Pocałunek trwał tylko kilka sekund, ale ledwo się skończył, wiedział, jak bardzo wpłynie na nich oboje.

- Dziękuję - szepnął, udając, że pocałunek był tylko dowodem wdzięczności, zwyczajnym, przyjacielskim podziękowaniem.

- Muszę stąd wyjść.

- Wyjdź tylnymi drzwiami. Tu masz kluczyki do auta. Wsiądź i włącz klimatyzację. Dojdziesz sama?

Nie patrząc mu w oczy, skinęła głową.

- Zadzwonię tylko do centrali, żeby przysłali tu następną ekipę i zaraz też schodzę.

Nie czekała na dalsze instrukcje.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Blondyn był kolegą Wesleya. Miał na imię Pete i był dwa razy w „Pierwszym Dniu” na obiedzie. Nie był uciekinierem, a przynajmniej tak twierdził. Znał Wes­leya ze szkoły, nie z poprzedniego życia. Patrząc swymi wielkimi, niewinnymi oczami na Annę, opowiadał, że w szkole za bardzo się obijał i wpadł w niewielkie kłopoty. Twierdził, że teraz zaczął nad sobą pracować...

Co za naiwność...

Minęły właśnie dwa dni od czasu obserwacji. Anna niechętnie zwlokła się z łóżka i wzięła długi, chłodny prysznic. Uwierzyła wtedy blondynowi, choć akurat ona powinna to wiedzieć, że o ileż łatwiej dzieciom ulicy kłamać, niż mówić prawdę. Chciała mu uwierzyć, chcia­ła uwierzyć, że Wesley ma przyjaciół, którzy pomogą mu wrócić do normalnego życia.

Oczywiście, nawet teraz nie było podstaw, by myśleć, że to Pete go w cokolwiek wciągnął. Jeden był wart drugiego i równie dobrze mogło być odwrotnie.

Wesley ledwo pojawił się w schronisku, a już sprawiał kłopoty. Gdyby nie złamał ręki, pewnie by tu nie został. Cały personel zdawał sobie z tego sprawę. Handel z gipsem na ręku nie jest łatwy. Podejrzewali też, że ktoś szuka poczciwego Wesleya. Żeby więc ocalić tyłek, balansował między schroniskiem a ulicą. I był w tym mistrzem.

Już w jasnoczerwonej sukience, gotowa do pracy, zadała sobie kilka dużo poważniejszych pytań. Dlaczego w ogóle tak jej zależy na Wesleyu? I dlaczego ukryła przed Gradym prawdę o blondynie?

Pierwsze pytanie było łatwe, bo nieraz już się nad tym zastanawiała. Wesley przypominał jej Matta. Matt też był taki twardy, taki złośliwy, taki sprytny. Tylko ona dostrzegła za tą maską wrażliwe, smutne dziecko. I od samego początku wydawało jej się, że widzi to samo w Wesleyu. Może tylko dlatego, że chciała to w nim dostrzec? Nie mogła jednak z niego zrezygnować, dopóki się nie upewni.

Drugie pytanie też nie było trudne. Zamiast prawa i sprawiedliwości, które prezentował sobą Grady, wy­brała Wesleya i „Pierwszy Dzień” oraz współczucie i resocjalizację. Ale skoro było to takie łatwe, dlaczego gnębi ją poczucie winy? Dlaczego tak się tego wstydzi?

Dopiero kiedy Ryan był już u Isabelli, a ona w drodze do pracy, zdecydowała, co zrobi.

Musi porozmawiać z trzema mężczyznami. Z Wes­leyem, Tomem i Gradym. Rozmowa z tym ostatnim, szczególnie po tamtym pocałunku, będzie najtrudniejsza.

Czekając na odpowiedni moment, by porozmawiać z Wesleyem, Anna wykazała się zupełnie nietypową dla siebie cierpliwością. Dzieci ulicy mają jakiś szósty zmysł, który pozwala im unikać kłopotów. Rano Wesley tylko raz na nią spojrzał i potem cały czas usilnie starał się schodzić jej z drogi.

Ale Anna też kiedyś była dzieckiem ulicy. Mogła pokonać go jego własną bronią, bo była już dorosła i bardziej doświadczona. Poczekała do obiadu, kiedy w domu zapanował spokój, i wtedy zaatakowała.

- Możesz sobie uciekać, ale i tak cię znajdę - powie­działa, otwierając drzwi do jego pokoju.

- Czy powiedziałem, żebyś weszła? - Wesley leżał na łóżku i gapił się w sufit.

- Powiedz.

- Nie.

- Szkoda. - Anna zamknęła za sobą drzwi.

- Zachowujesz się jak mamuśka, co?

- Jestem mamuśką, ale nie twoją. - Z trudem po­wstrzymała się, by nie dodać „na szczęście”. - Jestem zastępcą dyrektora i współautorką programu, który ma ci umożliwić nowy start. A ty jesteś kłamcą.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem idealny. - Wesley nawet nie drgnął.

- Nie zapytasz, na jakim kłamstwie cię przyłapałam?

- A czy to ważne?

- Możemy zagrać w dwadzieścia pytań. Wesley milczał.

- Mogę ci podpowiedzieć. Kategoria: zwierzę. To zwierzę ma blond włosy, około metra siedemdziesięciu wzrostu i jest to największy bajerant, jakiego w życiu widziałam. Nie mieszka tutaj, ale bywa na tyle często, że mógłby być listonoszem... albo gorzej.

- Nie lubię gier.

- Dlaczego? Jesteś w nie całkiem niezły.

Wesley wsparł się zdrową ręką o łóżko i usiadł.

- Co Pete ma z tym wspólnego?

- Jak myślisz, co mi powiedzą w Ed Center, jeśli zadzwonię i spytam, czy naprawdę chodzi tam z tobą do klasy?

Wesley wzruszył ramionami.

- Jak długo go znasz? - ciągnęła grę Anna.

- Rok czy dwa.

- Dlaczego kłamałeś?

- Dlatego.

- Myślałeś, że zabronimy ci się z nim widywać?

- Nie obchodzi mnie, co mi zabronicie. Anna policzyła w duchu do dziesięciu.

- No... to... dlaczego... kłamałeś?

- Żeby uniknąć zawracania głowy. Po co to komu?

- Czy twój przyjaciel Pete sprzedaje narkotyki tobie, czy ty jemu?

Wesley patrzył na nią w milczeniu.

- Masz minutę na odpowiedź, w którą uwierzę. Jeśli nie, spakujemy twoje rzeczy i kolacji już tu nie zjesz.

- Nie możesz mnie wyrzucić.

- Jak myślisz, komu Tom uwierzy? Tobie czy mnie?

- Skąd wiesz, że Pete...?

- Ptaszki na dachu ćwierkają.

- Myślisz, że jesteś taka cwana!

- Dużo bardziej niż ty! Wykorzystałam ten program jako szansę, by stanąć na nogi, a nie jako krótkie wakacje od życia na ulicy. I dzięki temu jestem teraz kimś. A ty ciągle jesteś kłamliwym, oszukańczym smarkaczem...

- No, to dlaczego mnie stąd nie wyrzucisz?

- Wiesz, dlaczego? - Wzięła się pod boki i podeszła do niego. - Bo mi na tobie zależy. Boisz się? I bardzo dobrze. Polubiłam cię i nie zamierzam tak łatwo z ciebie zrezygnować.

Wesley przez chwilę rozważał jej słowa. Zastanawiał się, jak najlepiej wykorzystać tę informację.

- Ale nawet nie próbuj wykorzystać moich uczuć. Na pewno nie dam się nabrać.

- Nie biorę już narkotyków - rzekł Wesley po długiej chwili.

- A sprzedajesz?

- Już nie.

- A to niby od kiedy jest to już? Od tygodnia? Od dzisiaj? Odkąd jesteś w naszym programie?

- Żadne z tych.

- Kiedy wziąłeś ostatni raz?

- Wczoraj wziąłem... aspirynę na ból głowy - odparł z ironią.

Anna nie była pewna, ale wydawało jej się, że w jego głosie wyczuła strach.

- Chciałabym, żebyś był ze mną szczery. Muszę wiedzieć, kiedy ostatni raz wziąłeś jakiś nielegalny specyfik.

- Kiedy byłem mały, stara spytała mnie, czy to ja stłukłem popielniczkę w salonie. Wydawało mi się, że powinienem powiedzieć prawdę, więc się przyznałem. Dostałem takie manto, że ojciec w nocy musiał wieźć mnie na pogotowie. Powiedział im, że spadłem ze schodów.

Anna nawet nie mrugnęła.

- Wzruszająca historyjka, ale tak się składa, że czytałam twoje dokumenty. Rodziców straciłeś jeszcze jako niemowlę. Potem mieszkałeś w rodzinie zastępczej i to nie jednej, bo nikt nie mógł z tobą wytrzymać. Nie wciskaj mi kitu, Wesley. Mów po prostu prawdę i nie licz na moje współczucie.

- Ale przecież mogło tak być.

- Oj, daj spokój!

- A skąd mogę wiedzieć, że jak powiem prawdę, to mnie nie wyrzucisz?

- A skąd możesz wiedzieć, że jak nie powiesz, to cię nie wyrzucę?

Wesley znów długo rozważał jej słowa.

- No, wal - zachęcała go Anna.

- Pete sprzedał mi trochę jakiś tydzień czy dwa po moim przyjściu tutaj. Jak był tu ostatnio, próbował...

- Kiedy to było?

- Dwa tygodnie temu.

- Mów dalej.

- Ostatnim razem znów próbował mi trochę sprze­dać. Powiedziałem mu, że nie chcę. Zaproponował więc, żebym sprzedawał je innym dzieciakom od nas. Za­stanawiałem się nad tym...

Co do tego akurat Anna nie miała wątpliwości.

- I co mu powiedziałeś?

- Że już dawno nie spałem na takim miękkim łóżku i że chyba tu zostanę.

- Ale przyznajesz, że brałeś... kiedy to było... miesiąc temu?

- Jestem tu pół roku. Oczywiście nie była to odpowiedź.

- Pete sprzedał ci narkotyki prawie sześć miesięcy temu. Wiem, że od tamtej pory był tu co najmniej cztery, pięć razy. Ostatnim razem mu odmówiłeś.

- Tak.

- A te cztery czy pięć razy w międzyczasie, Wesley?

Czyżby twój kumpel przychodził do nas tylko na kur­czaka?

- Nie.

Anna przez dobrą minutę myślała o tym, co jej powiedział. Potem ogłosiła werdykt.

- W porządku. No, to będzie tak. Zaraz poproszę dwóch wychowawców, żeby dokładnie przeszukali cie­bie i twoje rzeczy. Jeśli będziesz czysty, ale tak napraw­dę, dostaniesz wyrok w zawieszeniu. Jeden problem, jeden dowód, że bierzesz albo sprzedajesz narkotyki, i wylatujesz. Jeśli zostaniesz, za każdym razem, jak będziesz chciał wyjść, musisz wpisać się do książki, powiedzieć, gdzie dokładnie idziesz, pod jakim numerem będziesz i kiedy wrócisz. Do końca miesiąca dostajesz dodatkowe obowiązki. Jeśli Pete choć raz się tu pojawi, każę go aresztować za wstęp na teren prywatny. Jeśli ktoś kiedykolwiek zobaczy cię z nim poza tymi murami, twoje rzeczy będą czekały na ciebie przed drzwiami.

Wesley w milczeniu wysłuchał jej decyzji. Ani się nie zgodził, ani nie zaprotestował.

- Zostawiam drzwi otwarte - Anna skończyła swoją przemowę. - Zawołam tu któregoś z dzieciaków, żeby miał na ciebie oko, dopóki nie przyjdą wychowawcy.

- Szpiedzy.

- Właśnie.

Odezwał się, kiedy była już na korytarzu.

- Pete chciał mi shandlować towar, ale nie chciałem. To się nie liczy?

- Owszem, na tyle, że będziesz miał tu wikt i opierunek. Jeśli powiedziałeś prawdę, to podjąłeś przynajmniej jedną dobrą decyzję. Zobaczymy, czy będzie ich więcej.

Biuro prokuratora stanowego było chłodne i nowo­cześnie urządzone, z białymi ścianami, palmami i fi­gowcami w donicach. Meble były w stylu skandynaw­skim, a wszelkie widoczne drewno błyszczące i tekowe. Harry Traltor, poprzedni prokurator, wydał na je­go urządzenie niezłą sumkę z pieniędzy podatników. Pieniądze, które zarobił na narkotykach, zużył na oso­biste przyjemności.

Wyrafinowany wystrój wnętrza był kamuflażem. W chłodnych białych murach, wśród spokojnych współ­czesnych obrazów i pierzastych palm wyczuwało się tłumioną nerwowość, podobną do tej na giełdzie, gotową wybuchnąć w każdej chwili.

Tego dnia, w recepcji, Grady miał do czynienia właśnie z takim wybuchem. Dwóch fotoreporterów próbowało mu zrobić zdjęcie, dziennikarz zarzucał go gradem pytań, a na rozmowę z nim czekał jeden z jego prawników, dwie sekretarki i szef policji. Na szczęście szef policji czekał przy telefonie. Był rozsądny i nie przychodził osobiście, żeby nie czekać w kolejce.

Grady przytaknął na pytanie dziennikarza, na prośbę fotografa przechylił głowę, wyraził swoją opinię do telefonu i wyciągnął rękę, żeby podpisać dokument podsuwany przez sekretarkę.

Kiedy w pewnej chwili podniósł głowę i zobaczył stojącą niepewnie w progu Annę, zdał sobie sprawę, że serce jego nagle zaczęło gwałtownie bić.

Gotów był się założyć, że nie powinna nosić czer­wieni. Miała zbyt delikatną karnację, by dobrze wy­glądać w ostrych kolorach. A jednak właśnie czerwień okazała się dla niej idealna. Ona sama była tak pełna życia i energii, że pastele by na niej zniknęły.

Anna Fitzgerald. Co ma zrobić z tym, co czuje, kiedy na nią patrzy?

- Przepraszam, czy była pani umówiona? - Jego sekretarka też ją zauważyła.

Anna pokręciła głową. Ani na moment nie spuściła z niego wzroku i nie uśmiechnęła się.

- To obawiam się, że... Grady zasłonił ręką słuchawkę.

- Polly, przyjmę panią Fitzgerald. Anno, możesz zaczekać kilka minut?

- Oczywiście.

- Polly, wprowadź panią Fitzgerald do mojego gabi­netu - polecił Grady.

Patrzył, jak Anna idzie za jego siwowłosą sekretarką, która ze złości, że ktoś ośmielił się zakłócić idealny rozkład dnia, który przygotowała dla szefa, aż zacisnęła usta. Już nie czuł się zmęczony, tylko zniecierpliwiony, bo chciał zamknąć się w tym gabinecie z Anną, a równo­cześnie wiedział, że nie powinien.

Anna usiadła na wskazanym jej przez sekretarkę miękkim skórzanym fotelu. Gabinet urządzony był w po­dobnym stylu jak reszta biura, ale dwie ściany miał wyłożone tekowym drewnem, a przy pozostałych stały półki z ciemnymi, pięknie oprawionymi książkami.

Biurko, jak na zajętego człowieka, wyglądało za­dziwiająco schludnie i porządnie. Był na nim tylko wyglądający na drogi komplet przyrządów do pisania, kilka książek w grubych okładkach i fotografia w srebr­nych ramkach.

To pewnie Susan, pomyślała. Prywatne życie Grady'ego, a tym bardziej jego narzeczona i rychły ślub, to nie jej sprawa. Nie łączy ich nic oprócz kłamstwa, które musi sprostować i pocałunek, który był tylko podzięko­waniem.

Wzięła do ręki fotografię. Na nieskazitelnej twarzy patrzącej na nią kobiety błąkał się lekki uśmiech. Oczy miała niebieskie, włosy brązowe z jasnymi refleksami. Była śliczna, wręcz niewiarygodnie, ale trudno było domyśleć się jej uczuć.

Anna odstawiła zdjęcie na miejsce i podeszła do okna. Gabinet Grady'ego wychodził na asfaltowy, rozpalony słońcem parking. Nic dziwnego, że zwykle siadywał tyłem do okna.

Wracała już na swój fotel, kiedy w progu stanął Grady.

- Przepraszam, że musiałaś czekać.

- Nie przepraszaj. Przecież nie byłam umówiona.

- Cieszę się, że przyszłaś. Gdybyś wcześniej za­dzwoniła, Polly na pewno powiedziałaby ci, że jestem zajęty.

- Straszny z niej tyran, co?

- Zbliża się do emerytury. - Powiedział to takim tonem, że zrozumiała, iż nie będzie jej żałował. - Ale mrożoną herbatę robi znakomitą. Zaraz nam przyniesie.

Anna usiadła. Grady też, ale nie za biurkiem, lecz obok niej. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i Polly wniosła tacę z dwiema oszronionymi szklankami. Zapachniało miętą i cytryną. Obojętnie postawiła ją na stojącym między fotelami stoliku i wyszła bez słowa.

- Nie podobam się jej - stwierdził Grady. - Jestem za młody na tę funkcję. Może i Harry Traltor był oszustem, ale przynajmniej starym oszustem. Polly dobrze się z nim porozumiewała.

- Ja też jej się nie podobam.

- Podejrzewam, że nie spodobałaby jej się żadna młoda kobieta, z którą bym się spotkał. Lubi Susan. Może uważa, że nie jestem wierny?

Ciekawe, skąd mu przyszły do głowy te słowa? Co by na to powiedział Freud?

- Może powinniśmy uchylić drzwi? Czułaby się spokojniejsza.

- To ona dla mnie pracuje, nie ja dla niej.

Anna wzięła do ręki szklankę. Była lodowata i oszro­niona. Chętnie przyłożyłaby ją do swojego rozpalonego policzka.

- Doszłaś już do siebie po sobocie? - spytał.

- Tak.

- Nie mogę o tej sprawie za dużo mówić, ale powinnaś wiedzieć, że to, iż zidentyfikowałaś Gerarda Montego jako wspólnika Paco, może być nam bardzo przydatne.

Anna w milczeniu sączyła herbatę. Jadąc do niego, ułożyła sobie w myślach dwadzieścia różnych wersji swojego wyznania. Teraz żadna z nich nie wydawała jej się właściwa.

Grady też milczał. Wyczuwał jej zmieszanie. Nie powinien jej wtedy całować. Nie powinien zaczynać czegoś, co nigdy nie będzie miało dalszego ciągu. Miał tysiąc wymówek, ale żadna nie była wystarczająca. I żadna prawdziwa. Pocałował ją, bo jest taka słodka. I z tego samego powodu dziś na jej widok aż podskoczyło mu serce. I choć by temu zaprzeczył, choć bardzo by chciał temu zaprzeczyć, złapała go w swoje sidła.

- W sobotę ci skłamałam, Grady. - Anna odstawiła szklankę.

- Skłamałaś? - Jej słowa dopiero po chwili do niego dotarły.

Anna najpierw bawiła się plasterkiem cytryny, potem listkiem mięty.

- O Gerardzie Montego? - spytał w końcu.

- Nie, nie o nim. O tamtym blondynie, z którym rozmawiał.

- O tamtym, co myślałaś, że skądś go znasz, a potem się wycofałaś?

- Rozpoznałam go. Nazywa się Pete Waters. I był w „Pierwszym Dniu” sześć razy w odwiedzinach u jed­nego z naszych podopiecznych. Ale nie u Paco. U innego. Z początku nie mogłam go umiejscowić, ale teraz już jestem pewna.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi tego w sobotę? Anna złożyła ręce na kolanach.

- Bo najpierw musiałam się zastanowić, co zrobić.

- Przede wszystkim powinnaś powiedzieć mi praw­dę, a wtedy....

- Właśnie to zrobiłam.

- Trochę za późno. - Grady wstał i zaczął spacerować po pokoju. - Więc kim jest ten chłopak, z którym spotyka się Pete Waters?

- Nie mogę powiedzieć. Grady stanął jak wryty.

- Powiem ci, co mi powiedział, Grady. Tylko tyle mogę zrobić.

- Co to znaczy, tylko tyle mogę zrobić? Ten chłopak może dostarczyć nam cennych informacji.

- Ten chłopak okłamałby nawet samego Pana Boga. Nic z tego, co mógłby ci powiedzieć, nie będzie cenne, bo nic nie będzie prawdą. - Anna też wstała i stanęła naprzeciwko niego. - Posłuchaj, poszłam do niego dziś rano i zablefowałam. Domyślałam się, co się mogło dziać, więc udałam, że naprawdę wiem więcej. I miałam rację. Przyznał, że w przeszłości kupował towar od Pete'a Watersa. Twierdzi, że ostatnim razem nie chciał i odmówił też, kiedy tamten zaproponował, żeby sprze­dawał dla niego. Zrewidowaliśmy go, jego pokój i rze­czy. Narkotyków nie znaleźliśmy. Jest teraz z nami na próbę i będzie cały czas pod ścisłą obserwacją.

- To za mało!

- Przyznał, że brał narkotyki i że dostawał je od Pete'a. Gdybyś próbował go przesłuchać, zaprzeczy, a ty przecież nie masz żadnych dowodów. Jeśli ci go wydam, już nigdy niczego się od niego nie dowiem. Chcę, żeby temu chłopakowi się udało, Grady. Ty masz swoje informacje, a ja nie stracę jego zaufania. Jesteśmy kwita.

- I tak się dowiem, kto to jest. Prawo jest po mojej stronie.

- Wiem, ale, proszę, nie próbuj. - Anna podesz­ła jeszcze bliżej. - Będę z tobą całkowicie szczera. Będę ci mówiła wszystko, czego się od niego dowiem. I na pewno dowiemy się więcej, jeśli to ja będę mu zadawała pytania.

Grady zmrużył oczy. Przypomniał sobie swoją wizytę w „Pierwszym Dniu” i ludzi, których tam spotkał.

- To ten z ręką w gipsie, prawda?

Spodziewał się jakiejś reakcji. To, co zobaczył, było dużo bardziej zaskakujące. Jej twarz pozostała niewzru­szona, oczy puste. Jakby Anna, którą znał, zniknęła za jakąś maską.

- Jak ty to robisz?

- Co takiego?

- Że nie mogę zobaczyć, co myślisz.

- Praktyka.

- Niezbyt miło na to patrzeć.

- Niezbyt miło musieć się tego nauczyć.

- No, to dlaczego się nauczyłaś? Opowiedziała mu trochę o sobie i Matcie, żeby go odstraszyć. Nie pomogło. Teraz, z tego samego powodu, powiedziała mu trochę więcej.

- Bo tylko w ten sposób można przeżyć, kiedy kradnie się ludziom portfele albo walczy z gangami, które chcą usunąć cię z jakiejś ulicy, bo uważają, że należy do nich. Nauczyłam się tego z wielu powodów, a żaden nie był przyjemny. Ale to działa. I będę z tego korzystała za każdym razem, kiedy zadasz mi pytanie, na które nie będę mogła odpowiedzieć.

- Oczy skazańców mają czasem więcej wyrazu.

- Może dlatego ich złapano, a mnie nie. - Anna dumnie uniosła brodę. - Nie zapominaj, z kim masz do czynienia, Grady. Będę walczyła o te dzieciaki. Kiedyś byłam jedną z nich i jeszcze tego nie zapomniałam. Robiłam wszystko, co robią one, byłam tym, czym są one. Ocalałam jednak i zrobię wszystko, żeby i one ocalały.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co mu powiedziała. Przyznała się do kradzieży. Wiedział, co jeszcze takie dziewczyny jak ona robią, żeby przeżyć. Prostytuują się, występują w filmach pornograficznych, tańczą półnago w nocnych klubach. Zapragnął potrząsnąć nią i domagać się, by zaprzeczyła. Chciał też scałować z jej twarzy ból, który tak skrzętnie ukrywa pod tą kamienną maską.

Zamiast tego przybrał obojętną minę i ton.

- Skontaktuję się z tobą, jeśli będę miał jeszcze jakieś pytania na temat tego twojego tajemniczego informatora.

- W porządku. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

- A czy ja mogę liczyć, że od tej pory będziesz mi mówiła prawdę? - spytał z odrobiną ironii.

- Wcale nie chciałam kłamać. Właśnie dlatego dziś tu jestem. - Anna podeszła do krzesła i wzięła torebkę.

- Czy wezwałabyś policję, gdybyś w jego rzeczach znalazła narkotyki?

- Na pewno poinformowalibyśmy odpowiednie wła­dze. Jest pod kuratelą sądu.

- To dobrze. - Grady podprowadził ją do drzwi i pierwszy sięgnął do klamki. - Jeszcze jedno. Czy to Tom Schneider polecił ci, żebyś tu przyszła?

- Już ci mówiłam, że mam swoje osobiste powody, by nienawidzić narkotyków. Nie zrobiłabym niczego, co mogłoby uniemożliwić ci aresztowania. Tom o wszyst­kim wie. Rozmawiałam z nim dziś rano. Ale to był mój pomysł, żeby tu przyjść.

- Pete Waters też jest nieletni, a jego nie chronisz.

- Bo jemu dobrze zrobi, jak się trochę wystraszy.

- A więc jest jednak jakiś dzieciak, którego nie chcesz resocjalizować.

- Nieprawda. Chcę i będę nad nim pracowała, ale najpierw niech się trochę wystraszy... musi zacząć się bać, nie może czuć się bezkarny i bezpieczny... - Anna spojrzała mu w oczy. - Przykro mi, Grady, naprawdę. Przepraszam.

Nie zamierzał puścić jej tego płazem. Kłamała, a i te­raz nadal ukrywa istotne fakty. Mruknął pod nosem coś niezobowiązującego i otworzył drzwi.

Za nimi stała Susan. Rozmawiała z Polly.

Bardzo nierozsądnie porównywał w duchu Annę i Susan. Teraz, na żywo, kontrast między nimi był jeszcze bardziej widoczny. Susan miała na sobie letni jasnofioletowy kostium. Długie włosy związała z tyłu w węzeł wzorzystą szyfonową apaszką, w podobnych kolorach była jej bluzka. Wyglądała chłodno, elegancko i nie­skazitelnie. Obojętnym spojrzeniem omiotła Annę i od razu zwróciła się do Grady'ego.

- Witaj. Wiem, że jestem trochę za wcześnie. Nie szkodzi, zaczekam.

Grady nie był w stanie przypomnieć sobie, na co konkretnie jest za wcześnie.

- Byliśmy umówieni na kolację - przypomniała. - Chyba że coś ci wypadło. - Susan znów spojrzała na Annę.

- Nie, oczywiście, że nie. - Grady przez chwilę zastanawiał się, czy przedstawić sobie obie panie. Choć sytuacja wcale tego nie wymagała, wydawało mu się, że byłoby niegrzecznie, gdyby tego nie zrobił. - Anna Fitzgerald. A to Susan Powell. Anna i ja pracujemy razem nad pewną sprawą - wyjaśnił narzeczonej.

Polly znacząco pociągnęła nosem.

Anna uważnie przyglądała się stojącej przed nią kobiecie. Była kwintesencją tego wszystkiego, czym ona nigdy nie będzie. Typowa żona polityka. Ona sama zazwyczaj zwracała tak samo niewielką uwagę na to, co nosi, jak i na rodzaj proszku do zmywarki, który wybiera­ła w sklepie czy gęstość włosia w szczoteczce do zębów. Teraz poczuła się wręcz nieubrana. Szkoda, że nie narzuciła na ramiona jakiegoś swetra.

- Miło mi panią poznać. - Susan uprzejmie wyciąg­nęła do niej rękę. Uścisk jej dłoni był mocny, krótki i zdecydowany.

- Mnie też. - Anna skinęła głową i spojrzała na Grady'ego. - Zadzwonię, jeśli będę miała jeszcze jakieś informacje. Ale raczej na to nie licz. Obawiam się, że niczego więcej już się nie dowiem.

- W porządku. Dzięki, że przyszłaś.

Grady patrzył na idącą ku drzwiom Annę. Szła z tą samą niesamowitą energią, jaką wkładała we wszystko, co robiła. Zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej odchodzi z jego życia. Jeśli nie pojawi się nic nowego, sprawa, która ich połączyła, jest już zakończona. Szkoda, że nie zdążył jej zapewnić, że przyjął jej przeprosiny.

Poczuł, że Susan go obserwuje, spojrzał więc na nią i zdobył się nawet na uśmiech.

- Gdzie masz ochotę pójść na tę kolację?

- Do ciebie.

- Chcesz jeść to, co ugotuję? - Grady nie wierzył własnym uszom.

- Nie bój się, kupimy coś po drodze. Spędzimy sobie miły, spokojny wieczór.

W jej głosie była jakaś obietnica. To też go zdziwiło.

- Jesteś pewna?

- Absolutnie.

Dopiero w samochodzie uświadomił sobie, że Susan zna go lepiej, niż podejrzewał. Widziała, jak patrzył na Annę. Domyśliła się, co czuje.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Anna rzadko mogła sobie pozwolić na długie spanie. W normalne dni, kiedy szła do pracy, wstawała o wpół do siódmej, żeby obudzić Ryana, nakarmić go i ubrać, a potem zaprowadzić do Isabelli. W jej wolne dni Ryan też budził się o szóstej trzydzieści i od razu żądał śniadania lub włączenia telewizora. Bardzo rzadko uda­wało się go namówić, by jeszcze pospał, ale wtedy wchodził do jej łóżka. Czasami, a wtedy było to już prawdziwe święto, zdarzało się, że zaspał.

Sobotni poranek był jednym z takich dni. Poprzed­niego wieczoru bawili się do późna z Isabellą i Teresą. Zaszalały i zabrały dzieci do pizzerii, gdzie przebrani za zwierzęta aktorzy śpiewali stare piosenki i opowiadali dowcipy. Ryan poszedł do łóżka wykończony, ale szczęś­liwy i tym razem jego wewnętrzny budzik nie zadziałał.

Leżąc teraz w łóżku, Anna cieszyła się niespodziewa­nym luksusem. Raz nawet się obudziła, ale natychmiast zasnęła, by wykorzystać każdą tak hojnie podarowaną jej przez los sekundę.

Głośny dzwonek z początku wydawał jej się częścią snu, ale kiedy nie ustawał, przeciągnęła się i poczłapała do drzwi. Była zdecydowana posłać dzwoniącego do diabła.

W progu stał Grady Clayton.

Miał na sobie brązowe szorty i zieloną sportową koszulę w kratę. W ręku trzymał dziecięcego rozmiaru wędkę.

- To mógł być włamywacz - zauważył.

Anna patrzyła na niego niezbyt przytomnym wzro­kiem.

- Co takiego?

Grady wszedł do środka, zamknął drzwi i obok nich postawił wędkę.

- Mogłem być włamywaczem. Albo gwałcicielem. Albo mordercą z siekierą.

- Gdybyś miał siekierę, rozwaliłbyś nią drzwi, a nie dzwonił.

- W tej dzielnicy trzeba być ostrożniejszym. - Grady zamilkł na moment i przyjrzał jej się uważnie. Cudownie potargane, złote loki. Gołe nogi. Krótki jaskrawopomarańczowy T - shirt. - Przy tym T - shircie nie mógłbym zamknąć oczu.

- Nie sypiam z otwartymi oczami i nie sypiam z tobą. - Anna podświadomie obciągnęła koszulkę. Niewiele to pomogło. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu szlafroka, ale akurat tego ranka wisiał spokojnie w szafie Ryana, gdzie było jego miejsce. - Co tu właściwie robisz?

- Zastanawiam się, dlaczego śpisz na kanapie.

- Bo mamy tylko jedną sypialnię, a Ryan jest już na tyle duży, że powinien mieć własny pokój.

Spodziewała się jakiegoś komentarza, ale on tylko skinął głową. Patrzył na brzoskwiniowe ściany, rattanowe, obite kwiecistą bawełną meble i kolekcję muszli.

- Miło tu, choć ciasno - stwierdził z uśmiechem, czym sprawił jej przyjemność.

- Przyszedłeś tu po pomysły, jak urządzić swój apartament?

- Skąd wiesz, że mieszkam w apartamencie?

- Domyśliłam się. - Anna ziewnęła i wskazała mu krzesło. - Pewnie zauważyłeś, że jestem nieubrana. Spałam.

- Zauważyłem.

- Pójdę po szlafrok. Chcesz kawy?

Nie odważył się powiedzieć niczego więcej, dopóki się nie ubierze. Skinął tylko głową.

- Ze śmietanką i cukrem? Znów kiwnięcie.

Szlafrok był purpurowy i okrywał ją aż do kostek. Kawa gorąca i mocna, chyba najlepsza, jaką w życiu pił.

- Mam dziś wolne. - Anna usiadła po turecku na rozłożonej kanapie. - Poprzedni wolny dzień zmarno­wałam na zabawę w policjantów i złodziei. Nawet nie próbuj mnie więcej na to namawiać.

- Nie próbuję.

- Nie mam dla ciebie żadnych nowych wiadomości. Mój informator nie ma nic więcej do powiedzenia.

- Nie przyszedłem po informacje.

Zza drzwi sypialni rozległo się szuranie i po chwili w progu stanął Ryan. Z ukochanym kocykiem w jednej ręce i pistoletem - zabawką w drugiej.

- Jest tu jakiś zbój? - spytał z nadzieją.

- Nie, wszystko w porządku - rzekł Grady. - Pamię­tasz mnie?

- Jesteś Grady. Mój balon pękł.

- Tak już bywa z balonami.

Ryan podszedł do kanapy i wtulił się w ramiona Anny.

- Broń na ziemię, mój ty obrońco - Anna wyjęła mu z ręki pistolet i położyła go na podłodze.

- Mogę zjeść na śniadanie pizzę?

- Mało ci po wczorajszym?

- Mało.

- Zaraz zagrzeję.

- Pizzę? - Grady nie mógł się powstrzymać od komentarza.

- A dlaczego nie? Ma te same składniki, co płatki owsiane i jeszcze parę więcej. Idealnie zbilansowany posiłek.

- Szczęściarz z ciebie - Grady zwrócił się do Ryana.

- Ja wyrosłem na jajecznicy i grzankach z pełnoziarnistego chleba.

- O raju - skomentowali chórem Ryan i Anna. Odpowiedział im głośny śmiech Grady'ego.

- Co to? - Ryan zauważył stojącą przy drzwiach wędkę.

Anna prawie o niej zapomniała. Wsparła pytanie syna uniesieniem brwi.

- Prezent. - Grady wstał i podał wędkę chłopcu.

- Lubisz łowić?

- Jasne!

- Nigdy nie łowił - wtrąciła niepewnie Anna.

- Mam mary domek nad zatoczką. Może wybierzecie się ze mną?

Anna, zaskoczona, milczała.

- Pojedziemy? - wykrzyknął rozpromieniony Ryan i tak mocno ścisnął ją, że ledwo mogła oddychać.

Grady zlitował się nad nią, wyjął chłopca z jej objęć i postawił na ziemi.

- Nie ma jeszcze haczyka, ale możesz trochę po­ćwiczyć. - Pokazał mu, jak uruchamiać kołowrotek.

Anna odezwała się dopiero, kiedy mały, cały szczęś­liwy, w odległym rogu pokoju zajął się „łowieniem”.

- Dlaczego? - spytała cicho.

- Muszę się na trochę wyrwać z miasta. Chcę ci też podziękować za sobotę. I chcę, żebyś wiedziała, że rozumiem, dlaczego od razu mi nie powiedziałaś o Pecie Watersie.

Mógł dodać jeszcze niejedno. Mógł jej powiedzieć, że cały tydzień o niej myślał i że to z tego powodu tamtego wieczoru wymówił się zmęczeniem i odwiózł Susan do domu zaraz po kolacji. I że zaczyna wątpić we wszystko, czego do tej pory pragnął.

- Nie musisz mi za nic dziękować. Nie zrobiłam tego dla ciebie, tylko dlatego, że tak samo jak ty nie lubię handlarzy narkotyków.

- Nadal chciałbym, żebyście pojechali. Jej następne pytanie było nieuniknione.

- Czy twoja narzeczona wie, że mnie zapraszasz?

- Susan jest w Kalifornii na ślubie przyjaciółki.

- Czego oczy nie widzą, od tego serce nie boli?

- Nie proponuję ci romansu. Myślałem, że moglibyś­my spędzić razem dzień, jak przyjaciele. I chętnie nauczę Ryana łowić ryby.

Nie była naiwną nastolatką. Wiedziała, że nie mówi prawdy. Z drugiej strony oboje są przecież dorośli. Potrafią nad sobą panować, szczególnie w obecności czteroletniej przyzwoitki. I oboje mają zbyt wiele do stracenia, gdyby pozwolili, by zapanowały nad nimi zmysły.

- Chcę jechać na ryby! - Ryan z trudem trzymał w ręku wędkę, udając, że wyciąga co najmniej dziesięciokilogramowego szczupaka.

Wiedziała, że powinna powiedzieć nie, ale Ryan tak rzadko miał okazję wyjeżdżać za miasto. I, prawdę mówiąc, miała ochotę spędzić dzień z Gradym. Może kobieta i mężczyzna rzeczywiście mogą być tylko przyja­ciółmi. Jej i Mattowi to się udało i poza synkiem ta przyjaźń była dotąd czymś najcenniejszym w jej życiu.

- Po drodze możemy zatrzymać się na kurczaka - kusił Grady.

- Na ostro. - Anna wstała i przeciągnęła się. - Naj­pierw podgrzeję nam tę pizzę. Chcesz kawałek?

- Pepperoni? Anna kiwnęła głową.

- I z cebulą?

- Z rana? O nie.

Domek Grady'ego stał nad szeroką zatoczką z wodą tak czystą, że można było policzyć plamki na każdej śmigającej po dnie rybie. Sam dom, niewiele większy niż dom Anny, stał wysoko na zboczu, otoczony ogromnym, osłoniętym od wiatru tarasem.

Ryan zachowywał się jak spuszczony ze smyczy szczeniak. Ubrany w kapok biegał od pomostu na taras i z powrotem, z zachwytem komentując kolejne od­krycia. Wcześniej Grady ostrzegł go przed ewentualnymi niebezpieczeństwami, ale i tak ani on, ani Anna nawet na moment nie spuszczali go z oka.

- Myślisz, że zatrzyma się choć na chwilę, żeby trochę połowić? - spytał Grady, patrząc, jak mały wskakuje i zeskakuje z pomostu.

- A zostaną tam jeszcze jakieś ryby? Robi tyle hałasu, że wszystkie dawno wystraszył.

- Przed chwilą widziałem tam całkiem sporego oko­nia. - Grady wskazał środek rzeki.

- Nawet gdyby go złowił, nie wiedziałby, co z nim zrobić.

- Zawsze może liczyć na moją pomoc.

- Polubiłeś go, prawda?

Grady do tej pory nawet się nad tym nie zastanawiał. Podróż była krótka, hałaśliwa i pełna wydarzeń. Za­trzymali się raz na kurczaka i dwa na siusiu, potem jeszcze raz w cudownym sklepiku z pamiątkami. Zjedli lody i kupili Ryanowi okulary przeciwsłoneczne, a także czapeczkę z wypchanym aligatorem na czubku. A potem, kiedy Anna znów zaprowadziła Ryana do łazienki, Grady kupił jej taką samą.

Nie zastanawiał się, czy dobrze się bawi, bo... zbyt dobrze się bawił.

- Nigdy jakoś nie myślałem, czy chcę mieć dzieci - przyznał teraz. - Sam nie wiem, dlaczego.

- Nie rozmawialiście o tym z Susan?

- Myślę, że ona by chciała. To chyba normalne. Dzieci, jakie mógłby mieć z Susan, na pewno byłyby ciche i dobrze wychowane. Jeszcze przed urodzeniem zostaną zapisane do odpowiedniej szkoły, a do college'u już w dniu, kiedy będzie znana ich płeć.

- Ja też wcześniej nie myślałam o dzieciach. - Anna podeszła do balustrady, by lepiej widzieć Ryana. - I pew­nie dlatego zaszłam w ciążę.

- Mogłaś zdecydować się na aborcję.

- I zabić coś jedynego, co pozostało po Matcie? Nigdy.

- Bardzo go kochałaś, prawda?

- Był moim najlepszym przyjacielem. Ocalił mi życie.

Chciał, żeby powiedziała mu więcej, ale nie śmiał pytać.

- Ryan chyba zaczyna się nudzić - Anna zmieniła temat. - Nie ruszył się od pięciu sekund.

- Nie możemy na to pozwolić. - Grady stanął obok Anny. - Chcesz połowić, Ryan?

Chłopczyk zaczął podskakiwać.

- To znaczy tak - wyjaśniła Anna.

- To chodźmy.

Minęła godzina, ale ani jedna ryba nie straciła wolnoś­ci. Ryan chętnie zarzucał i chętnie bawił się kołowrot­kiem, ale był zbyt niecierpliwy, by dać którejś szansę na złapanie przynęty.

Anna obserwowała, jak Grady, z niezmąconym spo­kojem, kolejny raz rozplątuje żyłkę. Ryan rzadko bywał w męskim towarzystwie. Chłopaków z „Pierwszego Dnia” trudno byłoby nazwać mężczyznami, zresztą wolała, by od nich akurat niczego się nie uczył. Teraz chłonął wszystko, co pokazywał mu Grady. Małpował nawet jego miny.

- A teraz musisz siedzieć spokojnie - mówił Grady. - Jeśli ryby usłyszą, że tu jesteś, odpłyną.

- Ryby nie mają uszu.

- Ale coś podobnego.

- Przecież są pod wodą!

- Mogą słyszeć pod wodą.

- Ja mam uszy, a nie słyszę.

- Bo nie jesteś rybą.

- Ale przecież pływam.

- No, tu mnie złapałeś - roześmiał się Grady. - Może naprawdę jesteś rybą.

- Nie jestem!

- No, to będziesz musiał siedzieć cicho.

Ryan wyraźnie myślał nad kolejnym logicznym ar­gumentem, ale był tym tak zajęty, że ani drgnął.

Korzystając z chwili ciszy, Anna rozglądała się dokoła. Nad brzegiem rzeki rosły olbrzymie, porośnięte mchem wiekowe dęby i palmy, wśród których śpiewały niesamowicie kolorowe ptaki. Domek Grady'ego był zaledwie dwie godziny drogi od Ponte Reynaldo, ale równie dobrze mógł być na drugim końcu świata.

Cieszyła się, że dała się namówić na ten wyjazd. Odkryła, że Grady ma bardzo podobne do niej poczucie humoru i świetnie dogaduje się z Ryanem. Cierpliwie i poważnie odpowiadał na wszystkie jego pytania, a na­wet zawiązał mu buty. Był swobodny i wesoły, i nic nie wskazywało na to, by ten wspólnie spędzony dzień miał przynieść jakiekolwiek komplikacje.

Kiedy na niego spojrzała, zauważyła, że i on na nią patrzy z wyraźnym zadowoleniem. Ale nie miało ono nic wspólnego z łowieniem ryb, lecz z nią. Siedział obok Ryana i teraz przechylił się do tyłu, by wziąć ją za rękę.

W tej samej chwili spławik Ryana drgnął.

- Mam, mam! Złapałem!

- Nawijaj powoli. - Grady natychmiast puścił rękę Anny.

- Jakaś duża!

- Jak wieloryb - zapewniła go Anna. - Co najmniej.

- Nie szarp, Ryan - rzucił Grady. - Powoli i delikat­nie. Super. Znakomicie ci idzie.

- No, to mamy rybę na kolację - ucieszyła się Anna.

- Aż mi ślinka leci.

Ryan spojrzał na nią przerażony.

- Będziemy ją jeść?

- Patrz, Ryan, już ją widać. Jest. Złowiłeś płotkę. Co tam płotkę! Ogromną, prawdziwą płoć!

Anna z trudem powstrzymała śmiech. Jej nigdy by nie wpadło do głowy, by tak opisać to wyłaniające się teraz nad powierzchnię maleństwo.

- Wciągaj do końca - rzuciła.

- Wygląda jak Fin. - Przejęty Ryan ani na moment nie spuszczał rybki z oka.

- Jak Fin? - zdziwił się Grady.

- Tak się nazywa jedna z jego rybek w akwarium - wyjaśniła Anna. Prawdę mówiąc, obie rybki łączyło tylko to, że należały do tego samego gatunku, ale nie chciała psuć małemu humoru.

- Nie zjemy jej, prawda? - Broda Ryana zaczynała niebezpiecznie drżeć.

- Ależ tak. - Grady, niestety, źle go zrozumiał.

- Prawdziwy wędkarz zasługuje na taką rybę.

- Nie! - W oczach Ryana pojawiły się łzy. - Wpusz­czę ją do mojego akwarium.

Teraz to Grady był zaskoczony. Anna już chciała interweniować, ale na szczęście w ostatniej chwili uzna­ła, że tę sprawę obaj mężczyźni muszą załatwić między sobą.

- Nie chcesz jej zjeść? - spytał Grady.

- Przecież ona jest żywa!

Grady spojrzał na Annę, jakby szukał jej pomocy, ale ona tylko uśmiechnęła się zachęcająco.

- Ludzie po to łowią ryby, żeby je jeść - wyjaśnił.

- Chcę ją wpuścić do akwarium. Razem z Finem! - Ryan nie ukrywał już łez.

- Zje Fina i wszystkie inne twoje rybki. - Grady położył rękę na ramieniu Ryana. - Ale wiesz co? Ona chyba nie jest aż taka duża, żeby ją zjeść. Wygląda na mądrą, zauważyłeś to, prawda? A mądre rybki nie są smaczne.

- Nie?

- Nie. I tylko mądrzy ludzie to wiedzą. I wiesz, co zrobimy? Wyciągniemy ją i włożymy do wiaderka, żebyś mógł ją sobie obejrzeć, a potem wypuścimy z powrotem do wody. To jest jedyne dobre miejsce dla mądrych rybek.

Anna aż jęknęła.

- Dobra! - Ryan zapomniał o łzach.

Po chwili maleńka rybka była już na pomoście. Grady ostrożnie odpiął ją z haczyka i wrzucił do wiaderka z wodą. Ryan natychmiast przykucnął obok, pochylił się nad wiaderkiem i szeptał coś uspokajająco.

- Następnym razem spróbujemy z bejsbolem. - Gra­dy wyciągnął rękę i pomógł Annie wstać. - Nie ma jeszcze rękawicy, prawda?

- Kiedy ja złapałam swoją pierwszą rybę, popłaka­łam się. Siostra powiedziała mi, że to zła czarownica w przebraniu i że jeśli nie weźmiemy jej do domu i nie zjemy, zmieni się w czarownicę i nas zaczaruje.

- I co zrobiłaś?

- Zjadłam całą co do ostatniej ości i żałowałam, że nie ma więcej.

- A więc masz siostrę? - Grady nie wypuszczał jej ręki.

Nawet nie zdała sobie sprawy, co mu powiedziała.

- Miałam. Dawno dawno temu.

- Starszą?

- Tak.

- Też taką ładną?

- Śliczną.

- Umarła?

- Nie, ja umarłam. - Anna oswobodziła rękę. - Nie wiem, jak ty, ale ja zaczynam być głodna. Skoro nasz kurczak nie jest żywy, chyba możemy go zjeść, co?

- Mam nadzieję. - Jego uśmiech był tak ciepły, że aż zrobiło jej się gorąco. - Czy ty mi kiedyś zaufasz? - spytał i delikatnie musnął palcami jej policzek.

- Chyba już o tym rozmawialiśmy.

- Owszem, ale nigdy nie spędziliśmy ze sobą całego dnia.

- Nie rozumiem.

- To wszystko zmienia.

Miał rację. Ten wspólnie spędzony dzień był pierw­szym tak ważnym od początku ich znajomości. I wszyst­ko wskazywało na to, że nie ostatnim. I pewnie trochę go to przeraziło.

Annie też nie podobało się to, co czuła.

- Niedługo bierzesz ślub, a ja będę wychowywać moje dziecko, pracować i uczyć się.

- Będziemy dla siebie ważni.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo nie była pewna, czy wie, o co mu chodzi. On chyba też nie do końca to wiedział.

- Przygotuję jedzenie. A wy wypuście rybę i zaraz przychodźcie.

Grady wyczuł, że nie powinien dłużej naciskać.

- Po obiedzie popływamy łódką. Może nawet znaj­dziemy aligatora dla Ryana.

Znaleźli nie jednego aligatora, ale dwa i mnóstwo żółwi, wylegujących się na brzegu. Zatoka, głęboka jak prawdziwa rzeka, wiła się i skręcała wśród lasów i łąk. Grady opowiedział Annie, że prawie cztery hektary tego terenu należały kiedyś do pewnego ekscentrycznego milionera, który przede wszystkim cenił sobie niczym nieskażoną dziką przyrodę. Po jego śmierci spadkobiercy podzielili ziemię i sprzedali na mniejsze działki. Nabyw­cy musieli się jednak zobowiązać, że zachowają je w niezmienionym stanie. Ojciec Grady'ego kupił jedną z tych parceli wiele lat temu i dotąd nie znalazł sposobu, by się z tych zobowiązań wykręcić. Na szczęście.

Późnym popołudniem, w najgorętszą porę dnia, sie­dzieli w domu pod kręcącymi się u sufitu wentylatorami i wypijali dzbany mrożonej herbaty. Grady nauczył Ryana prostszej wersji tysiąca, a Ryan przypomniał mu, jak grać w wojnę. Obserwująca ich w milczeniu Anna na próżno starała się nie poddać wzruszeniu.

Zamierzali wyjechać przed kolacją, ale na myśl o chłodzącej wieczornej bryzie i występach robaczków świętojańskich, zmienili zdanie. Grady podjechał do najbliższego miasteczka po steki i jarzyny. Rozpalili grill, a Anna zrobiła sałatkę.

W którymś momencie Ryan zasnął nad talerzem.

- Jeśli ostrożnie wsadzimy go do auta, pewnie spo­kojnie prześpi całą drogę - powiedziała Anna, kiedy Grady położył chłopca na łóżku w sypialni i przykrył prześcieradłem.

- Tak zrobimy, ale później. Posiedźmy jeszcze tro­chę. Robaczki pojawią się lada chwila.

- Aż nie mogę uwierzyć, że nie masz dziś wieczór żadnych zobowiązań. Żadnego wiecu, żadnych narad?

- Miałem, ale odwołałem. Naprawdę musiałem tro­chę odetchnąć.

- Dużo głosów przez to straciłeś?

- Na szczęście nie byłem jedyny w programie. Ina­czej na pewno nie mógłbym się wykręcić. Czułem jednak, że nie zniosę kolejnego bankietu, nudnych przemówień i uścisków rąk. Niech dla odmiany inni kandydaci trochę się pomęczą.

- Naprawdę zależy ci na tej funkcji?

- Zapytaj raczej, czy chcę, żeby zdobył ją Rand Garner. Odpowiedź brzmi: nie.

- Czy Garner ma coś wspólnego z Guerrando?

- Nie mogę o tym mówić.

Zostawili małego w sypialni, wyszli na taras i usiedli na wiszącej ławeczce.

- No, to inaczej. Powiedzmy, że Garner byłby w to zamieszany, a ty mógłbyś to udowodnić przed prawybo­rami i zdyskwalifikować go. Czy wówczas nadal chciał­byś ubiegać się o stanowisko prokuratora stanowego?

- Umiesz zadawać trudne pytania.

- Ty też.

Chciałby się wyprzeć swojej miłości do polityki. O ileż by był szlachetniejszy jako zwyczajny prokurator, wykonujący swoją pracę w imię sprawiedliwości. Praw­da jednak nie była tak prosta.

- Kandydowanie jest bardzo ekscytujące - przyznał. - Myślę, że jeśli zostanę wybrany, będę dobrym prokura­torem. Teraz też chyba jestem niezły.

- Cieszysz się szacunkiem.

- To miał być komplement, Anno?

- Tylko ta twoja surowość i ślepe przestrzeganie prawa i porządku.

- Dobrze, że jest ktoś taki jak ty i mi o tym przypomina - zaśmiał się Grady.

- Skutecznie?

- Skorzystałem z twojej rady. Szukamy jakiegoś resocjalizacyjnego programu dla Paca Hernandeza.

- Naprawdę?

- Nasze więzienia są zbyt zatłoczone, żebyśmy mogli udzielić mu tam odpowiedniej pomocy.

- A więc nie jesteś tak zupełnie bez serca, co?

- No, nie. Szukam tylko jakiegoś dobrego sposobu na naprawienie tego świata.

- To zrezygnuj z polityki.

Grady milczał. Czuł ciepło siedzącej obok niego Anny. Ten dzień był dla niego czymś więcej niż tylko odmianą od codzienności. Nie tylko się odprężył, ale zregenerował. A przyczyną tego była właśnie ona.

Jego przyszłość była mocno związana z nadziejami i planami innych, ale od poznania Anny zaczął wątpić w pozorną nieuchronność tego wszystkiego. Dlaczego nie wątpił wcześniej? Dlaczego przyjmował, że to, co inni uważają za najlepsze dla niego, naprawdę takie jest?

- Chyba powinniśmy już wracać, nie uważasz? - spy­tała.

- Kim jesteś, Anno? - Musiał zadać to pytanie. Zbyt już go męczyło. - Muszę to wiedzieć.

- Nie musisz.

- Czy nie czujesz, co się dzieje?

- Niczego nie czuję.

- Kłamiesz.

Anna wstała z ławeczki i podeszła do balustrady.

- Nie zamierzam niczego czuć. Jesteś prawie żonaty. Czego chcesz ode mnie? Chwili zabawy? Seksu, zanim na dobre zwiążesz się z kimś innym?

- Nie wiem, do cholery! Nie wiem, czego chcę, ale na pewno nie tego.

- A dlaczego nie? Jestem idealna na taki romans, prawda? Mam nieślubne dziecko, więc na pewno jestem łatwa. Nie mam rodziny, która mogłaby wyciągnąć broń w mojej obronie. Nawet mieszkam w takiej dzielnicy, że nikt by cię tam nie zauważył, jak będziesz wpadał do mnie wieczorami.

- Dlaczego myślisz o sobie w ten sposób?

- W jaki?

- Jakbyś była jakąś dziwką, a nie wspaniałą, ciep­łą, inteligentną kobietą, przy której czuję, że naprawdę żyję.

- Jestem dziwką, a raczej byłam. Może nadal jestem.

- Nigdy nie byłaś i nigdy nie będziesz.

- A z czego, twoim zdaniem, żyłam wtedy, gdy byłam dzieckiem ulicy? Jak myślisz, Grady? Z czego?

Jej słowa zabolały go, ale wiedział, że dla niej były jeszcze boleśniejsze.

- Nie wiem, co robiłaś, ale najwyraźniej to dla ciebie bardzo ważne. Powiedz mi o tym, Anno, i niech to już nigdy nie stoi między nami.

Anna przygryzła wargę. Była za daleko, by się cofnąć. Jej przeszłość nie była tak naprawdę tajemnicą, a w każ­dym razie nie ta jej część po ucieczce. Personel „Pierw­szego Dnia” znał jej historię i niektórzy podopieczni także. Opowiedziała im, żeby wiedzieli, co mogą osiągnąć, choć oczywiście wolałaby udawać, że nic takiego się nie zdarzyło.

- Dla mnie to niczego nie zmieni, Anno. - Grady położył ręce na jej ramionach.

- Uciekłam, kiedy miałam szesnaście lat.

- Dlaczego?

- Tego nigdy nie powiem. - Uniosła ramiona i strząsnęła jego ręce.

- To powiedz mi to, co możesz.

Była wtedy taka noc jak teraz i była tak samo przerażona. Chciała powiedzieć mu, że to nie jego sprawa. Nie mogła.

- Powiedz, Anno.

- Uciekłam z domu w nocy. - Anna zamknęła oczy. - Wzięłam trochę biżuterii po ciotce i około stu dolarów. I wsiadłam do autobusu do Nowego Jorku. Wysiadłam na dworcu Port Authority...

Chciała opowiedzieć tę historię obiektywnie, ale w miarę, jak mówiła, wracały dawne strachy. Czuła kwaśny odór dworca autobusowego, ludzkie spojrzenia i dotyk potrącających ją ciał, kiedy szukała jakiegoś miejskiego autobusu czy metra, które zawiozłyby ją gdziekolwiek.

- Wiesz, że na dworcach zawsze kręcą się alfonsi i czekają na takie dziewczyny jak ja?

- Coś słyszałem. - Znów położył ręce na jej ramio­nach. - Ty też kogoś takiego spotkałaś?

- Stanął za mną, kiedy czytałam rozkład jazdy auto­busów. Był przystojny i dobrze ubrany. Powiedział, że jest późno, a w nocy autobusy rzadko jeżdżą. Tak tylko rzucił, nie konkretnie do mnie. Zareagowałam jak pies na gwizdnięcie pana. Byłam zmęczona, przerażona i bliska łez. Spytałam go, dokąd który z tych autobusów jedzie. Kupił mi kawę.

- Kiedy zorientowałaś się, że to alfons?

- Kiedy zamiast do hotelu zabrał mnie do swojego mieszkania i zaatakował.

- Anno. - W jego głosie był ból. Tak samo wielki, jak jej.

Wiedziała, że gdyby teraz poddała się temu uczuciu, nie mogłaby mówić dalej.

- Są dwa rodzaje alfonsów. Ci, którzy działają psy­chologicznie i uwodzą, i ci, którzy biją i gwałcą. Mnie trafił się ten drugi rodzaj.

- O Boże.

Nie chciała współczucia, chciała tylko mówić dalej, bo wiedziała, że kiedyś to się skończy. A skończyć się musi, bo dłużej tego nie zniesie.

- Miał pseudonim Szary Księżyc, pewnie nadal go używa. Pracowały dla niego cztery dziewczyny, ja miałam być piąta. Ale nie chciałam współpracować. Po trzech dniach piekła próbował wysłać mnie na ulicę i wtedy uciekłam. Złapał mnie i w swój bardzo słodki sposób przekonał, żebym więcej tego nie robiła.

Choć jej oczy były suche, robiło jej się niedobrze, mówiła więc coraz szybciej.

- Nie musisz...

- Ależ muszę. Chciałeś wiedzieć. Ciekawiło cię to, zapomniałeś?

- Nie chcę, żebyś cierpiała.

- Na to trochę za późno. Całe lata za późno. Następ­nym razem, kiedy Księżyc wysłał mnie do pracy, bo tak to się w ich żargonie nazywa, poszłam z jednym facetem, potem z drugim. Oczywiście cenę ustalał Księżyc.

Myślałam, że wszystko będzie lepsze od tego, co on mi robił. Myliłam się. Kiedy pojawił się trzeci, wiedziałam, że prędzej umrę, niż dalej będę tak żyć. Poszliśmy do jakiegoś obskurnego hotelu. Szary Księżyc pilnował za drzwiami, a ja zaczęłam płakać. Wiedziałam, że facet wszystko mu powie i że tym razem może pobić mnie na śmierć, ale było mi już wszystko jedno. Błagałam, by mi pomógł.

- Anno...

- I wiesz, co najśmieszniejsze? Trafiłam. Pomógł mi uciec. Był porządnym człowiekiem, żonatym i dzieciatym, i tylko raz chciał się zabawić. Kiedy zaczęłam płakać, zaczął modlić się o wybaczenie. Wyglądało na to, że miał w tym dużą wprawę. W końcu zaczął się kłócić z Księżycem, a ja uciekłam schodami pożarowymi. Przebiegłam kilka przecznic i wsiadłam do metra, bo ten facet dał mi trochę pieniędzy. Dojechałam do końca linii. Dzielnica była jeszcze gorsza od tamtej, z której uciek­łam, ale przynajmniej Księżyc został daleko. Byłam w histerii, płakałam. Wpadłam w jakąś ciemną uliczkę...

Anna zaczerpnęła tchu i mówiła dalej.

- Było to miejsce spotkań okolicznych meneli, bo dwie restauracje wyrzucały tam resztki. Jednym z nich był Matt Fitzgerald. Też uciekł z domu i od ponad roku żył na ulicy. Robił przez ten czas wszystko, co robi na ulicy chłopak, żeby przeżyć. Jedyne, czego jeszcze nie robił, to nie sprzedawał swojego ciała. Dwóch z tych meneli miało na mnie ochotę, ale Mattowi zrobiło się mnie żal. Pozbył się ich i wziął mnie do siebie. Do sutereny w jakiejś spalonej kamienicy. Miał tam nawet materac, przyciągnięty ze śmietnika.

Czuła na ramionach ręce Grady'ego. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, jak bardzo jest jej potrzebne jego wsparcie. Już wcześniej opowiadała tę historię, ale nigdy w taki sposób.

- Od tamtej pory Matt się mną opiekował. Nau­czył mnie, jak przeżyć. Następnego dnia poszłam z nim do schroniska dla uciekinierów. Kiedy opowie­działam im, co się stało, zrobili mi badania. Wyniki były po dwóch tygodniach. Miałam szczęście, bo oprócz koszmarnych snów nie pozostały mi po tam­tych dniach z Księżycem żadne niemiłe pamiątki. Te sny miewam czasem i dziś.

Ręce Grady'ego mocniej zacisnęły się na jej ramio­nach.

- W końcu wyjechaliśmy z miasta. Dopóki nie jesteś po drugiej stronie prawa, nie masz pojęcia, jak miasto może być niebezpieczne. Którejś nocy spotkałam jedną z dziewczyn Księżyca. Wtedy była dla mnie miła, nawet podobno namawiała go, żeby dał mi spokój. Powiedziała mi, że mnie szuka i innym też kazał szukać. Alfonsi nie lubią, jak robi się z nich durni, radziła mi więc uciekać z Nowego Jorku. Pochodziła z Południa, nie pamiętam dokładnie skąd, ale radziła, bym pojechała do Nowego Orleanu. Mówiła, że mogłabym tam tańczyć w klubie, a Matt powinien znaleźć jakąś pracę w porcie.

Wiedziała, że powinna teraz spojrzeć na Grady'ego, zobaczyć, co jej powiedzą jego oczy. Wciąż jednak patrzyła na swoje stopy.

- Próbowałam, ale nie mogłam się zmusić, żeby tańczyć. Umiałam kraść i oszukiwać, ale nie potrafiłam stanąć na stole tylko w skąpych figach. Matt też nie mógł znaleźć pracy. Wyjechaliśmy więc z miasta i pojechaliś­my dalej. Czasami znajdowaliśmy jakąś pracę, czasami nie. Sypialiśmy w parkach, na plaży, jedliśmy odpadki ze śmietników.

- Dlaczego nie zostałaś w tamtym schronisku?

- Bałam się - odparła krótko.

- Że odeślą cię do domu?

- Można tak powiedzieć.

- Czy mogło być coś gorszego niż to? - Grady delikatnie ujął ją pod brodę.

- Tak. - Spojrzała mu w oczy, ale niczego w nich nie wyczytał.

Nie naciskał, bo wiedział już, że nie powie mu, co było przyczyną jej ucieczki z domu.

- Mówiłaś, że Matt zginął w Miami.

- Byłam już wtedy w ciąży... - Po chwili wahania, sama nie wiedząc dlaczego, postanowiła powiedzieć mu prawdę. - Byliśmy razem rok, kiedy w końcu poszliśmy do łóżka. Byliśmy młodzi, a po Księżycu nie chciałam, by ktokolwiek mnie dotykał. Zresztą wśród naszych potrzeb seks był na dalekim miejscu. Najważniejsze było jedzenie i miejsce do spania. Kiedy się kochaliśmy, było to raczej wzajemne pocieszanie się. Nie myśleliśmy, że z tego może być dziecko.

- Ale było. - Grady objął ją mocno i przytulił. Nie protestowała.

- Kiedy Matt dowiedział się, że jestem w ciąży, uznał, że powinniśmy pojechać do Miami. Miał już prawie osiemnaście lat i szansę na legalną pracę. Miasto było na tyle duże, że mogliśmy się w nim zgubić i na tyle ciepłe, by przeżyć, dopóki nie znajdziemy jakiegoś mieszkania. Tyle tylko, że żadnej pracy tam nie było. Wszystkie miejsca były zajęte przez innych biedaków, tyle że starszych i bardziej doświadczonych niż Matt.

Zwąchał się z grupą facetów, którzy twierdzili, że pracują dla pewnego lichwiarza. Myślał, że pokręci się przy nich i może trochę zarobi. Ostatnie jego słowa były... - Przez dobrą minutę nie była w stanie mówić dalej. - Powiedział, że to już ostatni raz robi coś nielegalnego. I gdy tylko skończy osiemnaście lat, podejmie normalną pracę, bo nie chce, żeby jego dziecko miało ojca kryminalistę... Zginął tej samej nocy. Później dowiedziałam się, że odkrył, iż ci faceci oferowali nie pożyczki, tylko narkotyki. Chciał się wycofać, ale nie zdążył, bo zjawił się inny, konkurencyjny gang. Z bronią.

- Anno. - Grady pogładził ją po włosach.

- Wyjechałam z Miami, ale nie miałam dokąd pójść. Pieniędzy starczyło mi tylko na podróż do Ponte Reynaldo. Musiałam myśleć o dziecku i wiedziałam, że sama nie dam rady. Poszłam do „Pierwszego Dnia” i poprosiłam Toma Schneidera, żeby mnie przyjął.

Anna zamilkła. Grady gładził ją po włosach. Czuł, jakby razem z nią przeszedł przez to piekło. Jak mogła przeżyć coś takiego?

- I Ryan tam się urodził?

- Zadziwiająco zdrowy. I ja też. Z tego wszystkiego oboje, o dziwo, wyszliśmy nietknięci.

Grady, niestety, nie mógł w to uwierzyć. Jej ciało wyszło bez szwanku, ale samoocena nie. Za te wszystkie okropności winiła siebie. Także za śmierć Matta. Słyszał to w jej głosie.

Opowiedziała mu o sobie, żeby go odstraszyć. Z tego też zdawał sobie sprawę.

Najbardziej jednak chciała, by ją zapewnił, że to wszystko nieważne. Był pewien, że tak jest. Że ważne jest tylko to, że teraz trzyma ją w ramionach.

- Czy myślisz, że cokolwiek mi powiesz, może zmienić to, co do ciebie czuję? - Było to jedyne oczywiste pytanie.

Odsunęła się nieco, by spojrzeć mu w oczy.

- Nie musisz udawać, Grady. Wiem, kim jestem teraz, ale wiem też, kim byłam.

- Ja też. Bardzo odważną, bardzo przestraszoną i bar­dzo zdeterminowaną, by przetrwać. Taka właśnie byłaś, Anno. I ocalałaś. Ten wspaniały chłopczyk, który śpi w moim łóżku, jest tego dowodem.

- Żyłam poza prawem, które tak bardzo cenisz.

- Cenię to, że żyjesz i jesteś tu ze mną.

Próbowała wymyślić jakiś inny sposób, by go przeko­nać, że się myli, ale nic nie przyszło jej do głowy. Jego oczy powiedziały jej, że nic, co mogłaby mu powiedzieć, nie zmieni jego uczuć. Przyciągnął ją bliżej i pocałował.

W jego pocałunku nie było niczego pocieszającego i niczego delikatnego. Jeśli już, to raczej on potrzebował pocieszenia po tym, co usłyszał. Musiał sprawdzić, że przeżyła piekło i wyszła z niego żywa i cała, i jest teraz w jego ramionach.

Ani razu nie pomyślał o Susan ani o swojej politycznej karierze. Tylko i wyłącznie o kobiecie, którą tulił i o sile swoich uczuć do niej. Była życiem, odwagą, siłą i namię­tnością. Wszystkim, co zawsze cenił, a o czym na długo zapomniał.

Opór Anny był tylko chwilowy. Odwzajemniła jego pocałunek z całą mocą i oddaniem.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Położony w Palm Beach dom Powellów zbudowany był wokół pełnego egzotycznych roślin dwupiętrowego atrium. Grady nigdy nie był zachwycony, kiedy Pim, lokaj Powellów, właśnie tam kazał mu czekać na Susan. Pani Powell była przekonana, że wszyscy, tak jak ona, uwielbiają tropikalną roślinność i poleciła służbie, by zawsze najpierw tam wprowadzała gości - szczególnie tak miło widzianych jak Grady.

On zaś zawsze się bał, że któraś z potężnych much czy papug pomyli go ze swoim obiadem, a Pim pozostałe po nim objedzone do czysta kości wyrzuci po prostu na kompost.

Pani Powell była aktywną działaczką na rzecz ochro­ny lasów tropikalnych i w tym była wyjątkiem w towa­rzystwie. Brała udział w marszach protestacyjnych, pisała listy i petycje, przekonywała polityków. Kiedy jej przyjaciele organizowali loterie na rzecz miejscowego szpitala, ona płynęła Amazonką, fotografowała zagrożo­ne gatunki i dokumentowała zniszczenia.

Jednak w jednej sprawie była bardzo tradycyjna. Spodziewała się, że Susan i Grady będą przestrzegali wszystkich zasad obowiązujących narzeczonych. Doma­gała się, by bywali na właściwych przyjęciach i we właściwym czasie ogłosili termin ślubu. Tak, jak jest to przyjęte w dobrym towarzystwie.

Czekając teraz na Susan, Grady z niepokojem patrzył na fruwającą mu nad głową papugę i myślał o liście weselnych gości. Jeśli wesele ma się odbyć w za­planowanym terminie, już w przyszłym tygodniu trzeba zamówić zaproszenia. To właśnie dziś miał uzgodnić z Susan ostateczną listę.

A to akurat było zajęciem, na które w ogóle nie miał ochoty. Jak mógł ożenić się z Susan, skoro pragnął kogoś innego? Jeszcze parę tygodni wcześniej nie wątpił w siłę swoich uczuć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak jest naprawdę. Podobnie jak Anna opisała swój związek z Mattem, tak on mógłby opisać swój związek z Susan. Ta kobieta jest tylko jego przyjaciółką. A Anna? Anna powoli... nie, nie powoli, błyskawicznie, staje się jego sercem i duszą.

A skoro tak właśnie jest, uczciwość nie pozwala mu poślubić Susan. A może nie uczciwość, lecz raczej głupota? Przecież zna Annę tak krótko. Pociąg, jaki do niej czuje, na pewno szybko osłabnie. Nigdy czegoś takiego nie doświad­czył, nie miał więc z czym porównywać. A to, co łączy go z Susan, jest zwyczajne, poprawne i bezpiecznie wiedzie tam, gdzie, jak mu się dotąd wydawało, zawsze chciał dojść.

- Pim właśnie mi powiedział, że tu jesteś - usłyszał za sobą głos wchodzącej do atrium Susan. - Wie, że nie znosisz tego miejsca i chyba cieszy się, kiedy musisz tu tak długo czekać.

- Miły z niego facet, nie ma co.

- Uważa, że na mnie nie zasługujesz - wyjaśniła. - Chyba w ogóle nie ma kogoś takiego. Wciąż wydaje mu się, że jestem jego małą dziewczynką i nawet nie zauważył, że już dawno wyrosłam z pieluch.

Grady nie mógł nie przyznać Pimowi racji. Susan podeszła bliżej i pocałowała go w policzek. Szybko i zaledwie ciepło.

- Jak tam było podczas mojej nieobecności? Dużo roboty?

- Mnóstwo. A jak ślub?

- Idealny. Bezkrwawy. Oboje żenili się dla pienię­dzy. Cass przyznaje się, że ma ich dość, by utrzymywać Jerry'ego dopóki nie skończy medycyny, a potem to on powinien zapewnić jej życie na odpowiednim poziomie.

- Chyba nie tak wyobrażasz sobie idealne małżeń­stwo, prawda?

- Przynajmniej nikt nie będzie cierpiał.

Ton jej głosu był zadziwiająco gorzki. Czyżby jakoś dowiedziała się o jego sobotniej wyprawie z Anną?

- Może usiądziemy?

- Nie, raczej chodźmy się przejść. Muszę z tobą porozmawiać i wolę nie robić tego tutaj.

Szli w milczeniu pod szarym, burzowym niebem, a ich krokom towarzyszył szum bijących o brzeg fal oceanu. Nawet tego nie zauważyli.

Susan odezwała się pierwsza, ale dopiero kiedy byli bardzo daleko od domu.

- Podobno w sobotę zrobiłeś sobie wolne od kampanii.

- Pojechałem do mojego letniego domku. W towa­rzystwie pewnej kobiety. I jej czteroletniego synka. Jak się dowiedziałaś?

- Ktoś widział, jak wyjeżdżaliście z miasta. I ko­niecznie musiał mi o tym powiedzieć.

Nie spytał nawet, kim był ten niecierpliwy informator. Nie miało to żadnego znaczenia.

- Widziałaś Annę kiedyś w moim biurze.

- Taka śliczna blondynka w czerwieni?

- Pomogła mi w identyfikacji podejrzanych w pew­nej sprawie.

- A ty z wdzięczności zabrałeś ją na weekend.

- Nie na weekend. Na jeden dzień. Bez nocowania. I wcale nie było tak, jak myślisz.

- Naprawdę, Grady?

- Naprawdę.

- No, to jak było? - spytała po chwili milczenia. Szli teraz wąskimi uliczkami Palm Beach, mijali prawdziwe cuda architektury, ale jak wcześniej na przy­rodę, tak i teraz nie zwracali na nie uwagi.

Choć wyczuwał ból w jej głosie, wiedział, że nie może jej okłamywać. Nie zasługuje na to.

- Sam nie wiem - przyznał. - Weszła w moje życie jak burza. Wciąż jeszcze nie doszedłem do siebie.

- Kochasz ją?

- Prawie jej nie znam.

- Podobno czasami to nieistotne.

- Nie czuję do niej tego samego, co do ciebie.

- No, to szczęściara z niej - Susan parsknęła krótkim, gorzkim śmiechem.

- Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Idealną kan­dydatką na żonę.

- Ale nie na kochankę. Cóż mógł na to powiedzieć?

- Może popełniamy błąd. Może zdecydowaliśmy się na to małżeństwo, bo tak po prostu wyszło, bo tego wszyscy się po nas spodziewali?

Niejeden mężczyzna próbowałby w takiej sytuacji jakoś się tłumaczyć czy może wręcz zaprzeczać. On jednak wybrał prawdę.

- Może rzeczywiście.

- Na ślubie Cassy cały czas myślałam o nas. Jak inne będzie nasze małżeństwo, jak bardzo zawsze będziemy ze sobą szczerzy i uczciwi. Ale my nigdy nie byliśmy szczerzy, prawda?

- Nie wiem, Sus. W ogóle nie wiem już, jak było, jak jest. Pogubiłem się...

Kiedy na nią spojrzał, nie dostrzegł w jej oczach łez. Nawet nie wyglądała na szczególnie zmartwioną czy zdenerwowaną. Może płakała już wcześniej? Może po­płacze później? Dobre wychowanie i mocny charakter najwyraźniej wykluczały łzy w jego obecności.

- Chcesz z powrotem pierścionek?

- Nie.

- A co z zaproszeniami?

- Zaczekajmy trochę.

Susan Wybuchnęła śmiechem. Wiedział, ile ją to kosztowało.

- Trudno będzie to wytłumaczyć mamie. Jeśli ślub ma się odbyć w zaplanowanym terminie, drukarnia musi mieć trochę czasu. Mama by umarła, gdyby nie wyszły jak trzeba.

- Kochasz mnie?

Uśmiech, do którego się zmusiła, zniknął z jej twarzy.

- Zawsze myślałam, że tak, ale nie czuję teraz, jakby ziemia usuwała mi się spod stóp. Może coś ze mną jest nie tak?

- Może to ze mną jest coś nie tak?

- Możliwe, że kiedyś oboje będziemy mogli po­dziękować tej Annie. Jeśli zerwiemy zaręczyny, nadal będziemy mogli pozostać przyjaciółmi. Po rozwodzie nie byłoby to takie proste.

- Nie myśl jeszcze o tym. Oboje potrzebujemy trochę czasu. Najwyraźniej nie przemyśleliśmy tego dostatecz­nie. A zbliżająca się data trochę nas chyba przeraża.

- Przedślubna trema, co? - Susan ujęła go pod ramię. - Całkiem możliwe. Dotąd wszystko robiliśmy według podręcznika. Może więc i to jest normalne?

Anna chyba nigdy dotąd nie była tak zajęta, jak przez te dwa tygodnie po wycieczce do domku Grady'ego. Sprawy związane z konferencją zajmowały prawie cały jej czas. Była dumna, że udało jej się znaleźć dla gości inny hotel. Był tańszy i lepszy od tego, który odmówił gościny ich podopiecznym. Uzgodniła też godziny i te­maty warsztatów ze wszystkimi prowadzącymi i przy­dzieliła im odpowiednie sale. Zaplanowała nawet menu na pożegnalny bankiet.

Pierwszy Dzień” nigdy nie cierpiał na nadmiar personelu i nie było mowy, by ktokolwiek przejął jej codzienne obowiązki. Choć więc pracowała za dwie, w duchu bardzo się z tego cieszyła. Miała mniej czasu na myślenie o Gradym.

Nie zadzwonił ani jej nie odwiedził. Któregoś dnia, kiedy była w pracy, wpadł do Isabelli, by dać Ryanowi ślicznego mieczyka do akwarium, ale choć dzwoniła, by mu podziękować, nie oddzwonił.

Wiedziała, dlaczego. Była kiedyś prostytutką i tylko szczęśliwym zrządzeniem losu udało jej się z tego wyrwać. Jadła resztki ze śmietników, kradła portfele i naciągała ludzi na pieniądze. Włóczyła się z Mattem po kraju i urodziła nieślubne dziecko.

Takiego życia nie można opisać w gazecie.

Grady jest politykiem i jego życie osobiste musi być nieskazitelne albo przynajmniej na takie wyglądać. Jego przyjaciółmi muszą być ludzie, którzy pomogą mu w karierze, a żoną kobieta taka jak Susan Powell, po prostu stworzona, by być żoną polityka.

Pocałował ją raz z wdzięczności i raz, bo wzruszyła go głęboko jej opowieść. Jest dobry i współczujący. Na moment poczuł jej ból. Jest też realistą i kiedy ból minął, spojrzał na swoje życie i zobaczył, że nie ma w nim miejsca na Annę Fitzgerald. Nawet w roli przyjaciółki.

I bardzo dobrze, bo w przyjaźni posunęli się już bardzo daleko i zbliżyli do granicy czegoś innego. Czegoś bardzo niebezpiecznego. Dla obojga.

Rozumiała więc, dlaczego nie dzwoni. Był w tym milczeniu jakiś zabawny rodzaj honoru. Wyobrażała sobie, że bardzo się stara wymyślić coś, żeby jej nie zranić. I ponieważ jeszcze nie wymyślił, trzyma się od niej z daleka. Świadomość, że i on cierpi, była pociesza­jąca. I tak samo łagodziła ból, jak plaster po amputacji.

Kiedy w poniedziałek rano, tydzień przed konferencją, Anna weszła do swojego nowego gabinetu na drugim piętrze, zastała tam Grady'ego. Kartkował „Dzieci ciem­ności”, fascynującą książkę o uciekinierach z domu autorstwa znanego dziennikarza Jessa Cantrella. Wydana przed dwoma laty, stała się prawdziwą sensacją i od razu wspięła się na szczyt listy bestsellerów literatury faktu. Przyczyniła się także do zmian w prawie kilku stanów.

Anna trzymała tę książkę na biurku, bo przypuszczała, że podczas konferencji będzie jednym z tematów dyskusji.

Dopiero kiedy go zobaczyła, stwierdziła, że wolała jego milczenie od obecności. Teraz nie będzie mogła się już dłużej oszukiwać. Dowie się, dlaczego jej unikał i ich pożegnanie będzie oficjalne.

Próbowała udawać, że nic się nie stało.

- To dobra książka - powiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Najlepsza w tej dziedzinie.

Grady wstał i dopiero kiedy na nią spojrzał, uświado­miła sobie, jak wygląda. Późnym popołudniem miała zabrać grupę dzieciaków do parku wodnego. Miała więc na sobie szorty w czarne i czerwone kwiaty oraz lawendowy T - shirt z czarną błyskawicą na piersi, czub­kiem wskazującą prosto w jej pępek.

- Widzę, że lansujesz nową modę do pracy - zauwa­żył z tak ciepłym uśmiechem, że temperatura w i tak gorącym pokoju podniosła się o kilka stopni.

- Powiedziano mi, że czeka na mnie pewien przystojny prokurator, więc uznałam, że muszę włożyć coś bardziej urzędowego. - Anna stała w drzwiach, z ręką wciąż na klamce.

Oczywiście nie uszło to jego uwagi.

- Zamierzasz uciec?

- Jeśli to będzie konieczne.

- Masz czas na chwilę rozmowy?

- Chwilę.

- Jak się ma Ryan?

Anna podeszła do biurka i usiadła z boku na krześle.

- Rozrabia jak zwykle. Wczoraj na przykład łowił ryby w akwarium. Oczywiście bez haczyka.

- Widziałem się z nim w zeszłym tygodniu.

- Wiem. Dzwoniłam nawet, żeby ci podziękować za rybkę.

- Dzwoniłaś?

- I zostawiłam wiadomość twojej sekretarce.

- Nie przekazała mi.

Jego ton powiedział jej wyraźnie, co zaraz po jego powrocie do biura usłyszy Polly.

- Chciałam tylko, żebyś wiedział, jak bardzo ucieszył go ten prezent. Nazwał ją Wąsacz.

- Fajny z niego dzieciak.

- Dziękuję. - Nie patrzyła mu w oczy. Chciała, by jak najszybciej przeszedł do rzeczy. Ta uprzejma rozmowa o niczym była bardzo męcząca.

- Dużo przez ten czas myślałem, Anno.

A jeszcze przed chwilą chciała, żeby przeszedł do sedna. Teraz była przerażona i wolałaby tego nie słuchać. Wiedziała już, jak wiele Grady Clayton dla niej znaczy. Wstała z krzesła, bo siedzenie okazało się nagle nie do zniesienia.

- Ja też. Posłuchaj, wiem, co chcesz powiedzieć. Rozumiem i nie mam do ciebie pretensji. Powiedziałam ci prawdę o sobie, żebyś się do mnie nie zbliżał. Jestem niebezpieczna dla twojego zdrowia politycznego. Nic z tego, co ci powiedziałam, nie jest tajemnicą. Mówię o tym, kiedy tylko uważam, że może to pomóc któremuś z naszych podopiecznych. Wiele osób zna moją historię. Jeśli ktokolwiek chciałby się dowiedzieć o mnie tego, co ci powiedziałam, wystarczy parę telefonów.

Grady patrzył, jak spaceruje po pokoju. Ale ona nie patrzyła na niego, nie zauważyła więc jego groźnie zaciśniętych ust.

- Nie lubię polityki i nie lubię polityków. Ale ciebie lubię. Myślę, że jesteś wyjątkiem, Grady. Wierzę, że staniesz po stronie sprawiedliwości i honoru. Zresztą już tak jest i mam nadzieję, że tak będzie nadal, kiedy ludzie powierzą ci tę funkcję na stałe. Ale aby to osiągnąć, musisz być bardzo ostrożny.

- To wszystko, co powiedziałaś do tej pory, to wariacje na mój temat. Jeśli nie zamierzasz zmienić melodii, to może ja coś teraz powiem?

Stanął obok niej.

- Co ty właściwie o mnie myślisz? Kiedy ostatni raz byliśmy razem, podejrzewałaś, że chodzi mi tylko o mały seks na boku. A teraz uważasz, że zamierzam ci powie­dzieć, że nie jesteś dla mnie dość dobra. - Położył ręce na jej ramionach, jakby chciał nią potrząsnąć. - Co takiego zdarzyło się w twoim życiu, że tak się boisz polityków? Czy dlatego, że prawo ci nie pomogło, kiedy żyłaś na ulicy? Czy prosiłaś wtedy o pomoc i ktoś ci jej odmówił?

Nie odpowiedziała. Nie mogła.

- Mam dość tej zabawy, Anno. Owszem, to, co mi powiedziałaś, wytrąciło mnie z równowagi. Każdy by tak zareagował. Myślisz, że miło mi było słuchać o tym, że skatował cię i zgwałcił jakiś alfons? Że przyjemnie mi było słuchać, że przez ponad rok wyjadałaś resztki ze śmietników i spałaś na ulicy, a przed głodem i przemocą bronił cię tylko jakiś młodziutki chłopak?

- Grady...

Nie pozwolił sobie przerwać. Mówił jeszcze szybciej i jeszcze głośniej.

- Myślisz, że ucieszyłem się, że twój synek nigdy nie pozna swojego ojca? Że ten dzielny chłopak nigdy nie poznał swojego syna? Twoje życie było gorsze, niż jakaś mydlana opera. Nie było mi miło tego wszystkiego słuchać, ale czy to ważne, czy było mi miło, czy nie? To było straszne, ale sprawiło, że szanuję cię bardziej niż kogokolwiek! Ale w tej chwili nie mogę cię szanować, bo masz tak mało wiary w siebie, myślisz, że jesteś nic niewarta. I tak źle myślisz o mnie, że uważasz, iż to, co ktoś mógłby napisać w jakiejś gazecie jest dla mnie ważniejsze, niż nasza znajomość!

- Jak śmiesz krytykować to, co myślałam? - Anna była wyraźnie wściekła. - A co miałam myśleć? Zniknąłeś na dwa tygodnie! Żadnego telefonu, żadnych odwiedzin. A ja opowiedziałam ci historię mojego życia! - Czuła, że za chwilę się rozpłacze i mówiła coraz szybciej. Zaczęła i musiała skończyć. - Opowiedziałam ci historię mojego życia, a ty mnie zostawiłeś, jak jakiś śmierdzący śmieć, którego nawet nie chciało ci się wyrzucić!

Chwycił ją w ramiona i mocno przytulił do siebie jej wstrząsane łkaniem ciało.

- Przepraszam cię, Anno. O Boże, nie wiedziałem, że tak to zrozumiałaś. Potrzebowałem czasu, żeby pomyś­leć, ale nie z powodu tego, co mi powiedziałaś i kim byłaś, ale dlatego, że stałaś się dla mnie kimś ważnym. Nie widzisz, co się dzieje? Zmieniłaś całe moje życie. Już sam nie wiem, kim jestem i czego chcę. Muszę się tego dowiedzieć, i to szybko.

- O nic cię nie proszę. Niczego nie chcę.

- Wiem. Wiem. - Grady delikatnie gładził ją po głowie.

- Możemy być przyjaciółmi, Grady. Ale po wyborach.

- Nie zaczynaj znów, do cholery.

- Wiem o tym więcej, niż myślisz. Wyborcy łatwo zmieniają zdanie. Jeden artykuł w gazecie może znisz­czyć najlepszego polityka.

Próbowała wysunąć się z jego objęć, ale jej nie pozwolił.

- To niech sobie zmieniają. Nie zamierzam się im podporządkować tylko po to, aby się im przypodobać. Ty też nie powinnaś. Z żadnego powodu.

Kiedy na niego spojrzała, mimo łez dostrzegł, że ją zranił. Tym razem jednak jej nie pocieszył.

- Musisz uwolnić się od swojej przeszłości. Jak zamierzasz pomóc tym dzieciakom, jeśli tak naprawdę nie wierzysz, że dzień dzisiejszy jest pierwszym dniem nowego życia? Przecież nawet wasze schronisko od tego wzięło swoją nazwę. Pierwszy dzień. Pomyśl o tym, Anno.

- Łatwo ci mówić.

- Nie, niełatwo. Ani trochę. - Grady leciutko musnął wargami jej usta. - Do zobaczenia wkrótce.

- Będę zajęta.

- Ja też. Ale i tak się zobaczymy.

Otarł jeszcze spływającą po jej policzku łzę i zniknął.

Wykazując ogromną delikatność, Susan odwołała swój udział w imprezie przedwyborczej w jachtklubie Ponte Reynaldo. Rodzice Grady'ego, członkowie klu­bu, omawiali z nim ten fakt zarówno w drodze na przyjęcie, jak i w powrotnej. Sytuacja była dla nich szczególnie niezręczna, bo Melissa Clayton była blis­ką przyjaciółką Kathryn Powell. Melissa oddawała się medytacjom, a Kathryn protestowała z obrońcami śro­dowiska, ale obie tak się różniły od swoich nudnych i szalenie poprawnych znajomych, że bardzo się polubiły.

- Ale zadzwonisz do niej, prawda? - dopytywała się po raz piętnasty matka Grady'ego. Wracali razem mer­cedesem ojca, bo Grady zostawił swoje auto przed ich domem. - Kathryn mówi, że Susan jest bardzo smutna. A kiedy z nią rozmawiałam, nawet mi nie powiedziała, dlaczego nie będzie na przyjęciu. Stwierdziła tylko, że jest zmęczona. Może jest chora?

- Spytaj gwiazd - poradził ironicznie Stan Clayton. - Albo po prostu przy okazji spytaj Susan.

- To Grady powinien spytać. Kathryn mówiła, że nie ma jeszcze listy naszych gości weselnych. Bardzo się denerwuje, że nie zdążą na czas z za­proszeniami.

- I wyklną nas z towarzystwa - mruknął tym samym tonem Stan.

- Ty niczego nie traktujesz poważnie - skarciła męża Melissa. - Grady, dlaczego nie dałeś Susan naszej listy?

Grady wiedział, że jazda z rodzicami na przyjęcie to błąd. Oprócz tej nieuniknionej rozmowy po drodze, zaprezentował się w klubie bardziej jako synek, niż poważny kandydat. Uległ jednak prośbie rodziców po prostu dlatego, że bardzo ich kochał. Pomyślał, że może wolałby kochać ich mniej, bo wiedział, że będzie musiał ich zranić.

- Susan i ja nie jesteśmy pewni, czy naprawdę chcemy tego ślubu - rzekł.

Matka, której nigdy nie brakowało słów, po prostu oniemiała.

Zaprotestował, o dziwo, ojciec.

- Przecież to dla ciebie wymarzona żona. Co wam wpadło do głowy?

- Nie chcę o tym mówić. Jeszcze nie wiem, co zrobimy. - Wiedział, że to kłamstwo. Wiedział, co zrobią. Od ostatniej rozmowy z Anną...

- To tylko trema. - Melissa Clayton odzyskała głos.

- Przed ślubem z twoim ojcem miałam to samo. Uważa­łam, że nie traktuje mnie poważnie.

- I nie traktowałem - mruknął Stan.

- Chciałem was tylko uprzedzić - Grady otworzył drzwi i wysiadł z auta.

Był pewien, że na tym ta dyskusja się nie skończy, ale przerwało ją pojawienie się Susan. Ze złożonymi na piersi rękami stanęła na frontowym ganku ich domu.

- Jak przyjęcie? - spytała.

- Żeberka były twarde, a ja bardzo gadatliwy. - Gra­dy dotarł na ganek przed rodzicami. - Brakowało ciebie.

- Komu? - spytała smutno Susan.

- Nam wszystkim, moja droga - odpowiedziała Me­lissa i pocałowała ją w policzek.

- No, chodź, Missy. - Stan pociągnął żonę ku drzwiom.

- Jeśli źle się czujesz, mam nową znajomą, która leczy kryształami - zdążyła jeszcze powiedzieć.

- Dziękuję, ale nic mi nie jest.

Państwo Claytonowie zniknęli za drzwiami.

- Kryształy, dobre, co?

- Wiele kobiet robi takie rzeczy po prostu z nudów - zauważyła w zamyśleniu Susan. - Rzucają się w para­psychologię, ekologię czy bale charytatywne, bo wtedy dopiero ich życie ma jakiś sens.

- To chyba nie takie złe.

- Ale nie tak powinno być. Nie powinny na siłę wymyślać sobie powodów, by rano wstać z łóżka. Powinny wstawać, bo jest im dobrze, bo czują się doceniane i kochane. I dopiero potem niech zajmują się, czym chcą.

- Nie bardzo cię rozumiem.

- No to powiem otwarcie. - Susan zdobyła się na lekki uśmiech. - Nie chcę za ciebie wychodzić.

Zareagował dopiero po chwili.

- Gdybyśmy się pobrali, byłabyś doceniana i kochana.

- Ale nie tak, jakbym chciała. Grady, stajemy się powoli kopiami naszych rodziców. Dorastałeś, stawałeś się kimś ważnym. A ja stałam u twojego boku i ci to ułatwiałam. Twoja kariera byłaby moją oranżerią, tak jak egzotyczny świat roślin mojej matki jest dla niej sensem życia, lub byłaby moją metafizyką, jak medytacja dla twojej matki... Twoje wygrane wybory byłyby moim celem. I nie robiłabym tego dlatego, że nasz związek daje mi tę siłę i energię, ale dlatego, żebym mogła poczuć się ważna. To nie ty dodasz mi ważności, ale twoja kariera.

- Przykro mi. Może coś ze mną jest nie tak?

- Nie, kochanie, wcale nie. Zaręczyliśmy się, bo tak wypadało. Lubiliśmy się, ale nic nigdy między nami nie zaiskrzyło. Teraz wreszcie znalazłeś kogoś, kto dodaje ci energii. Nie wiem, czy ja też kiedyś kogoś takiego znajdę, ale będę szukać. - Zdjęła z palca należący do jego babki pierścionek z brylantem. - Weź go z powrotem.

- Masz prawo go zatrzymać.

- To ja zrywam zaręczyny. - Wzięła go za rękę i włożyła do niej pierścionek. - Też byś je zerwał, gdybym dała ci szansę. W wielu sprawach jesteśmy bardzo do siebie podobni.

Czuł do niej teraz dużo więcej, niż kiedykolwiek dotąd. Nawet nie przypuszczał, że tak dobrze go rozumie.

- Kocham cię, Sus. Zawsze będę cię kochał.

- Wiem. - Susan wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. - Powiesz ode mnie Annie, że trafił jej się bardzo fajny facet?

- Nie wiem, co będzie z Anną.

- Nie rezygnuj z niej, Grady. To twoja szansa. Życzę ci szczęścia. I jej też.

- A ty? Co będziesz robić?

- Jeszcze nie wiem. Może też poszukam swojej szansy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kiedy wieczorem Anna przyszła po Ryana, Isabella czekała na nią na ganku. Teresa i Ryan bawili się w ogródku w piaskownicy, ale co chwila z dzikim okrzykiem wskakiwali do stojącego obok plastikowego baseniku.

Anna od razu zauważyła, jak zmęczona i smutna jest jej przyjaciółka. Obie nie miały w domu prawdziwej klimatyzacji, tylko coś, co niewiele ją przypominało. W sypialni Isabelli buczały przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zabytkowe urządzenia, właściwie wdmuchujące do środka ciepłe powietrze. Isabella była w ósmym miesiącu ciąży i upał bardzo dawał jej się we znaki.

Annie zrobiło się przykro. Z powodu nawału zajęć związanych ze zbliżającą się konferencją zostawiała Ryana u niej na coraz dłużej. Owszem, płaciła też więcej, ale teraz Isabelli wyraźnie bardziej potrzebny był od­poczynek niż pieniądze. Poza Ryanem, rano zajmowała się też jeszcze jednym, akurat zaczynającym chodzić maluchem i jego kilkumiesięczną kuzynką. Kochała dzieci i miała do nich świętą cierpliwość, ale przecież była tylko człowiekiem.

- Wiesz co? Może wezmę dzisiaj Teresę do siebie na noc? - Anna najpierw przywitała się z Ryanem i Teresą, a potem usiadła obok Isabelli. - To duża dziewczynka i może już sypiać w gościach. Dzięki temu będziesz miała choć jedną spokojną noc.

- Akurat dziś chciałabym ją mieć przy sobie. Anna natychmiast wyczuła, że to nie zmęczenie jest źródłem smutku malującego się na twarzy Isabelli.

- Co się stało?

- Przyjechałam tutaj z nadzieją na lepsze życie. Wiedziałam, że będę tęsknić za rodziną, ale mimo to zdecydowałam się. Dla moich dzieci. A teraz straciłam męża. Nie mam już nikogo. Nawet żadnych listów z domu. Moja rodzina... oni wszyscy nie żyją. Ja to czuję.

Anna nie wiedziała, co powiedzieć. Przyjaźniąc się z Isabellą, dowiedziała się wiele o okropieństwach wojny w Ameryce Środkowej. Isabelli, Enrique'owi i Teresie udało się przed nimi uciec, ale zostały tam ich rodziny. Ich rodzinne miasto dostało się w krzyżowy ogień walk i niewielkie były szanse, że komukolwiek udało się ujść z życiem.

- To, że nie ma od nich listów nie znaczy jeszcze, że nie żyją, Isabello. Mogą mieć tylko problemy z pocztą.

Isabellą wyjęła z kieszeni oblepioną kolorowymi znaczkami kopertę i podała ją Annie.

- Ale Enrique nie miał problemów z pocztą. Prze­czytaj.

Anna otworzyła kopertę i na kolana wypadł jej wypełniony po hiszpańsku czek. I karteczka z zaledwie dwiema linijkami. Tylko drugą udało jej się odczytać. Podpis: Enrique.

- Co on tu pisze?

- Że to na dziecko.

- A więc myśli o was.

- Myślenie nic nie kosztuje.

- Ale pieniądze pomogą.

- Trochę. Wcześniej też mi przysyłał.

- To niemożliwe, żeby pojechał tam z powodu innej kobiety, prawda? Przecież jego życie jest tam w niebez­pieczeństwie. To dlatego tu przyjechał.

- A kto zrozumie serce mężczyzny? Jak tu przyjecha­liśmy, był taki milczący. Zupełnie nie ten sam Enrique. A potem zniknął.

- A ty jesteś pewna, że jest inna kobieta, tak?

- Tak mi sam napisał.

- Ależ to bez sensu.

- Dziś wszystko jest dla mnie bez sensu. A jutro? - Isabella wzruszyła ramionami. - Jutro trzeba będzie żyć jakoś dalej.

Kiedy tydzień później Anna weszła do „Pierwszego Dnia”, powitał ją szeroko uśmiechnięty Tom Schneider.

- Załatw szybko, co masz do zrobienia i przyjdź do mojego gabinetu.

- Po dobre wiadomości oczywiście.

- Wspaniałe wiadomości.

Zjawiła się u niego rzeczywiście szybko, ale bynaj­mniej nie uśmiechnięta. Miała za sobą ciężką przeprawę z Wesleyem. Pozwolono mu zostać w schronisku na próbę i obarczono odpowiedzialnością za wysprzątanie całego domu przed konferencją. Z początku wydawało się, że sprawuje się znakomicie. Odechciało mu się jednak już w połowie pracy. Do konferencji pozostały tylko dwa dni, a dom wciąż wymagał porządnego mycia i czyszczenia. Wesleyowi nawet nie chciało się przy­dzielić obowiązków mieszkańcom „Pierwszego Dnia”. Anna nie miała wyjścia. Postawiła mu ultimatum. Albo skończy to, co zaczął, albo przez sześć tygodni nie będzie mu wolno opuszczać domu. Rozmowa nie była przyjemna, ale w tej chwili Wesley montował już ekipę sprzątającą.

- Słyszałaś, że Jill urodziła wczoraj wieczorem? - Tom spojrzał na nią znad papierów.

- Mówiło mi któreś z dzieciaków. To dlatego tak się uśmiechałeś, co?

- Częściowo. To dziewczynka. Jill dała jej na imię Anna. Wiedziałaś o tym?

Anna pokręciła głową. Wzruszenie ścisnęło jej gardło.

- Odda ją do adopcji. Agencja pozwoliła jej przejrzeć ankiety kilku małżeństw. Wybrała właścicieli rancza na środkowej Florydzie, którzy między innymi hodują ko­nie. Nie była to łatwa decyzja, ale chyba poczuła ulgę. Uważa, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.

- Jeszcze jej się uda, zobaczysz.

- A Wesleyowi?

- Na dwoje babka wróżyła.

- Optymistka z ciebie.

- Myślałam, że idę tu po to, żebyś mnie rozweselił.

- I naprawdę mam dla ciebie parę bardzo dobrych wiadomości.

- No, to dawaj. Po Wesleyu zawsze potrzebuję jakiegoś antidotum.

- Nasz główny wykładowca odwołał przyjazd.

Czekała na dalszy ciąg, ale kiedy jego milczenie się przedłużało, uniosła pytająco brew.

- Czyżby był aż takim nudziarzem, że cieszymy się z jego nieobecności? Cisza będzie ciekawsza?

- Nie byłby aż taki zły. Ale ten, kto go zastąpi, to dopiero ktoś!

- Udało ci się zorganizować zastępstwo niemal w przeddzień konferencji? - nie mogła się nadziwić.

- Owszem. To Jess Cantrell. Anna tylko szeroko otworzyła oczy.

- Na pewno wiesz, kto to jest Cantrell. Napisał...

- „Dzieci ciemności”. - Anna aż usiadła.

- Nie wyglądasz na zachwyconą.

Była myślami daleko stąd. Wspominała inne czasy, inne życie. I długą rozmowę z Jessem Cantrellem.

- Powiesz mi, o co chodzi? - zaniepokoił się Tom.

Chyba nawet go nie usłyszała. Myślami była w Wa­szyngtonie, na pewnym koktajlu, na który kazano jej pójść. Miała wtedy zaledwie piętnaście lat i była tam jedyną niepełnoletnią osobą. Uczestnictwo w różnych towarzyskich imprezach było jej obowiązkiem, zresztą tak jak całej rodziny, ze względu na polityczne interesy jej ojczyma. Źle się czuła wśród zaproszonych gości i skryła się przed okiem ojczyma w najciemniejszym kącie.

Znalazł ją tam Jess Cantrell. Zdobył sławę jako dziennikarz, który umiał zbierać materiały do artykułu nie gorzej od prokuratora śledczego. Przyznał się jej, że przyszedł na to przyjęcie w poszukiwaniu tematów. Nie dodał, że jest to jedyna przyczyna, bo podobnie jak ona nie znosi takich imprez, ale rozumiało się to samo przez się.

Rozmawiali długo, ale nie o czymś, co mógłby wykorzystać w artykule, lecz o niej i o Waszyngtonie, a także o tym, jak trudno jest teraz być nastolatką.

Zapamiętała to spotkanie na zawsze, bo była to jedna z nielicznych sytuacji, kiedy dorosły mężczyzna potrak­tował ją jak partnera, jak myślącego młodego człowieka. Od razu przypomniała sobie o nim, kiedy wyszły „Dzieci ciemności”. Co za ironia, że zna osobiście kogoś, kto z takim zrozumieniem pisze o problemach młodocianych uciekinierów.

A teraz odwiedzi „Pierwszy Dzień”.

- Kiedy przyjeżdża? - spytała.

- Jutro rano. Chciałbym, żebyś odebrała go z lotnis­ka. Wiesz, że razem z żoną prowadzą w Wirginii schronisko z własnym programem dla uciekinierów?

Anna pokręciła głową. Nie wiedziała o tym.

- Na niewielką skalę, ale bardzo dobre. Może żona dołączy do niego pod koniec konferencji, ale jutro towarzyszyć mu będzie córka. Ma dziewiętnaście lat i zdaje się, że studiuje psychologię. Cartrell uznał, że nasza konferencja może ją zainteresować.

- Nie mogę po nich jechać.

- Powiedz raczej, że nie chcesz.

- Nie mogę.

- Anno, o co chodzi?

Anna nerwowym ruchem przeczesała palcami włosy.

- Zrozum mnie, Tom. Po prostu nie mogę. I z tego samego powodu nie mogę ci powiedzieć, dlaczego, ale naprawdę nie.

- Znasz Jessa Cantrella, prawda? Czy to ma coś wspólnego z jego książką?

- Nie.

Tom przez chwilę się zastanawiał. Bardzo poważ­nie i nawet bębnił palcami o biurko. W końcu podjął decyzję.

- Bardzo mi przykro, ale nie pozwolę ci się z tego wymigać. Jesteś za dorosła, żeby wciąż uciekać. Od­bierzesz jutro Jessa Cantrella. Niezależnie od tego, czy ma on coś wspólnego z twoją przeszłością, czy nie.

Rzadko mówił tak autorytatywnie.

- Nie rozumiesz...

- Może i nie, ale tylko dlatego, że nie chcesz mi wytłumaczyć.

- Nigdy dotąd mnie nie wypytywałeś.

W jego spojrzeniu dostrzegła współczucie, ale i zde­cydowanie.

- Nigdy dotąd nie byłem w takiej sytuacji. Jesteś zastępcą dyrektora tego programu. Nie możesz pozwolić, żeby przeszłość zakłócała twoją pracę. Dla twojego własnego dobra i dla naszego.

Niezależnie od tego, jak długo Anna wpatrywała się w lustrze w odbicie swojej twarzy, wciąż widziała w niej twarz tamtej piętnastolatki. Przed siedmioma laty włosy miała długie i proste, opadające na drobne ramiona. Zdawała się rosnąć codziennie ponad dwa centymetry, więc była szczupła i raczej niezgrabna. Czy nosiła wtedy aparat ortodontyczny, czy już nie? Nie mogła sobie przypomnieć. Jej oczy były wciąż tak samo niebieskozielone jak wtedy, a ciężkie przeżycia, na szczęście, nie zostawiły śladu na jej twarzy. Nadal podobna była do tamtej dziewczyny z waszyngtońskiego przyjęcia. Jakby od tamtego spotkania wcale nie minęło siedem lat.

Jess Cantrell na pewno ją rozpozna.

- Mamo! - Wołał ją Ryan, ale nie zareagowała, pogrążona w wyimaginowanej rozmowie z Cantrellem.

Wtedy powie mu, że się pomylił. Nie, wcale nie jest Rosie Jensen. Nazywa się Anna Fitzgerald i doda, że to dziwne, jak czasem ludzie bywają do siebie podobni. Jednak nigdy dotąd nikt nie pomylił jej z córką senatora. Oczywiście czuje się z tego powodu wręcz zaszczycona...

- Mamo!

- Tak, króliczku. - Anna zgasiła światło w łazience i poszła do syna.

- Żyłka mi się zasupłała.

Nawet nie zauważyła, kiedy wędka dołączyła do kolekcji skarbów, które Ryan trzymał w nogach łóżka. Wszystkie te rzeczy dawały mu poczucie bezpieczeń­stwa. Kocyk, jednouchy osiołek, ulubiona książeczka. I teraz jeszcze wędka, którą dostał od Grady'ego.

- Powinieneś już spać - skarciła go. Wyjęła mu z ręki wędkę i odłożyła na honorowe miejsce.

- Ale tam jest supeł.

- Czy to ten wstrętny supeł obudził mojego chłop­czyka?

Mary parsknął śmiechem.

- Jutro się nim zajmę.

- Grady umie to zrobić lepiej od ciebie.

- Nie wątpię.

- Niech on to zrobi.

- Zobaczymy.

Nie chciała mu mówić, że Grady znów zniknął z ich życia. Rozmawiała z nim tylko raz i to krótko. Był mało rozmowny i powiedział, że odezwie się, jak będzie miał wolną chwilę. Od tamtej pory minęły cztery dni.

Nie miał wobec niej żadnych zobowiązań. Powtarzała sobie to codziennie. Ubiega się o ważny urząd, ma mnóstwo zawodowych obowiązków i... planuje ślub. Choć twierdzi, że jest inaczej, i tak nie ma w jego życiu miejsca dla niej.

A ona ma po uszy takich szlachetnych myśli! Chce zobaczyć Grady'ego. Znaczy dla niej więcej, niż goto­wa jest się przyznać nawet przed sobą. To, że za­akceptował jej przeszłość - a w każdym razie tę jej część, którą poznał - sprawiło, że zaczęła lepiej o so­bie myśleć. Mniej się też za to winiła. Ich przyjaźń, tak, przyjaźń, bo nie ośmielała się myśleć, że może to być coś więcej, skończy się w dniu jego ślubu. Czas, jaki im pozostał, chciała wykorzystać, by lepiej go poznać. Był jej potrzebny, choć nie potrafiłaby powie­dzieć dlaczego. Potrzebowała jego i otuchy, jaką da­wała jej sama jego obecność.

Zamknęła drzwi do pokoju Ryana i zmyła naczynia po kolacji. Mimo wiatraków w oknach i otwartych drzwi, w domu było co najmniej trzydzieści stopni. Choć była zastępcą dyrektora, zarabiała niewiele. Instytucje opieki społecznej płacą skandalicznie niskie pensje, więc „Pierw­szy Dzień” cały czas szukał jakichś dodatkowych pienię­dzy. Po opłaceniu rachunków, Isabelli i czesnego prawie nic się nie dawało zaoszczędzić. Marzyła o kupnie klimatyzatorów do dwóch pokoi, ale, jak dotąd, na marzeniach się kończyło.

Była właśnie po długim, chłodnym prysznicu i wkła­dała swoją pomarańczową nocną koszulę, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Z niechęcią narzuciła szlafrok, bo był ciężki i gruby, i błyskawicznie zepsuł to, co dał jej prysznic. Wciąż jeszcze wycierając ręcznikiem włosy, podeszła do drzwi.

W progu stał Grady. W brązowym garniturze, jakby dopiero wyszedł z pracy. Rozluźnił tylko krawat.

- Gdybym miał nóż, nie musiałbym nawet pukać. Sam bym sobie otworzył - skomentował byle jaki zamek.

- Ej, chyba przesadzasz. Wchodź, posmażymy się razem.

- Zepsuła ci się klimatyzacja?

- Zniknęła.

- Ktoś ją ukradł?

- Poprzedni lokator. Zanim ja się tu wprowadziłam. Właściciel nie chce zamontować nowej, bo podobno z każdym lokatorem wyprowadza się i klimatyzacja.

- Jak ty to wytrzymujesz?

- Tylko przez kontrast upał wydaje się taki straszny. Jak wchodzisz i wychodzisz z klimatyzowanych pomiesz­czeń. Dla mnie to nic nowego, bo w aucie klimatyzacja też mi wysiadła, a w „Pierwszym Dniu” oszczędzamy, więc właściwie cały czas żyję w upale. Ale ciebie rozu­miem, delikaciku.

Anna błysnęła w uśmiechu dwoma dołeczkami. Jak mógł tak długo bez niej wytrzymać?

Stała kilka kroków od niego, żałując, że nie może znaleźć żadnego powodu, by go objąć. Bardzo go dziś potrzebowała. Chciała, żeby uspokoił ją, że wszystko będzie dobrze, nawet jeśli nie zna powodu jej niepokoju.

On pierwszy do niej podszedł. Objął ją i przytulił policzek do jej mokrych włosów.

- Tęskniłem za tobą.

Chciała się odsunąć, ale jej nie pozwolił. Przeraziło ją to, bo nie była pewna, czy będzie w stanie mu się oprzeć.

- Nie odsuwaj się. Jeszcze chwilkę - szepnął.

- Nie powinniśmy...

- Nie żenię się. Susan i ja zerwaliśmy zaręczyny. Wiadomość ta wywołała w niej tysiące uczuć, ale ani jednego nie umiałaby nazwać. Udało jej się tylko unieść głowę.

- Dlaczego?

- Bo do siebie nie pasujemy, choć z pozoru mogło się wydawać inaczej. W końcu to dostrzegliśmy. I dlatego, że spotkałem ciebie.

Anna zamknęła oczy i potrząsnęła głową.

- Nigdy nie próbowałam odebrać cię Susan. Powiedz, że tego nie zrobiłam.

- Nie zrobiłaś.

- Dalej nie ma przed nami wspólnej przyszłości.

- O przyszłość pomartwimy się innym razem, jeśli będziesz chciała. Spójrz na mnie.

Spojrzała.

- Mój związek z Susan jest skończony. A nasz dopiero się zaczyna. W przeszłości, choć bolesnej, nie było niczego niewłaściwego. Zapomnij o niej i po prostu bądź ze mną. Tu i teraz.

- Grady? - Do pokoju wszedł zaspany Ryan. Grady uwolnił Annę ze swoich objęć i wyciągnął ręce do chłopca.

- Co ty jeszcze robisz o tej porze, króliczku?

- Moja wędka ma supeł!

- To rzeczywiście problem. Biegnij po nią natych­miast. Zaraz naprawimy.

- Ciekawe, co go obudziło? - szepnęła Anna, kiedy mały zniknął w swojej sypialni.

- Dobre uczucia. Wyczuł je nawet w łóżku. Uśmiechał się tak serdecznie, że nie próbowała się już bronić. Nawet zdobyła się na żart.

- No i gorąco.

- Jutro coś z tym zrobię.

- Nie ma mowy. Nie przychodź tu i nie wtrącaj się w moje życie, Grady.

- Już się wtrąciłem. I ani myślę przestać. - Palcami delikatnie musnął jej policzek. - I może będę to robił powoli, a może wcale nie. Traktuję to bardzo poważnie. Ciebie traktuję poważnie.

Anna zamknęła oczy. Jego palce obrysowywały kon­tur jej ust. Potem poczuła na nich jego wargi. Kiedy do pokoju wrócił Ryan z wędką, była zarumieniona nie tylko od gorąca.

W południowo - zachodniej Wirginii, w ogromnym, chaotycznie zbudowanym domu, Jess Cantrell stał w pro­gu swojej sypialni i obserwował, jak jego żona wpatruje się w oprawioną fotografię uroczej nastolatki.

- Dlaczego tak nagle przypomniałaś sobie Rosie? Krista odstawiła zdjęcie na honorowe miejsce na swoim biurku.

- Widziałeś tę dziewczynę, która podwiozła dziś Tate do domu?

- Nie, byłem na górze.

- Wyglądała dokładnie tak, jak wyobrażam sobie teraz Rosie. Te same złote włosy, wysoka, szczupła i pełna życia.

- Nie torturuj się, Kris.

- Pamiętasz, kiedy przestałeś mówić do mnie Krista i skróciłeś moje imię do Kris? To było w pierwszym roku naszego pobytu tutaj, chyba w październiku, kiedy pękła rura i zalało piwnicę...

- I kiedy Tate znów uciekła.

- A nam powiedziano, że to, co robimy, jest nielegal­ne i zagrożono nam więzieniem.

Oboje wybuchnęli śmiechem na to wspomnienie. Jess podszedł do żony i wziął ją w ramiona.

- Czy chcesz, abym znowu mówił do ciebie Krista?

- O, nie! Nawet nie pamiętam już, kto to jest. Od tak dawna jestem tylko Kris...

- I mamą.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że mam córkę prawie w moim wieku.

- Podobno Tate opowiada koleżankom, że miałaś dziewięć lat, kiedy ją urodziłaś i że odnotowano to w „Księdze rekordów Guinessa”.

- Tate lubi robić takie zamieszanie.

- Dasz sobie tu radę, jak wyjedziemy?

- Mam mnóstwo pomocników.

- Bardzo bym chciał, żebyś do mnie dojechała. Tate i tak musi wracać na zajęcia. Spędzilibyśmy kilka dni na Florydzie. No, wiesz, słońce, plaża...

- Jeśli tylko mi się uda, przyjadę. Obiecuję.

Przerwało im pukanie do drzwi. Mało który z miesz­kających w domu podopiecznych odważyłby się im przeszkadzać. Jedynie Tate nie miała takich oporów.

- Proszę - zawołał Jess.

Do pokoju wsadziła głowę czarnowłosa, niebieskooka nimfa.

- Na dole kłócą się o to, co ekipa kucharska ma ugotować jutro na obiad. Do wyboru są hamburgery albo pieczony kurczak.

- Powiedz im, żeby nadziali kurczaka hamburgerem - poradził Jess.

- Nie słuchaj ojca. - Krista starała się chwycić Tate za rękę i wciągnąć ją do pokoju.

- Ten dom to jeszcze większy zoolog niż mój akade­mik. O, na ulicy to był spokój.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Wiedzieli, że Tate tylko tak żartuje, bo przecież na ulicy nigdy nie było spokojnie i bezpiecznie... a szczególnie wtedy, kiedy nastoletnia Tate była dzieckiem ulicy. W ogóle kilka lat temu wszystko było inaczej... Krista i Jess poznali się w jednej z najbardziej podejrzanych, obskurnych knajp Nowego Orleanu. Udając nieletnią uciekinierkę, Krista szukała swojej młodszej siostry, Rosie, która rok wcześniej uciekła z domu. A Jess w tym samym czasie rozmawiał z młodocianymi uciekinierami, zbierając materiały do swojej książki o dzieciach ulicy. Dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że wcześniej poznał Rosie. Jess i Krista połączyli siły, by jej szukać, ale zamiast Rosie, znaleźli Tate i spróbowali jakoś jej pomóc. Teraz, kilka lat później, Tate była już ich adoptowaną córką, a oni prowadzili niewielkie schronisko, gdzie realizowany był program resocjalizacyjny dla młodocianych uciekinie­rów. „Zajazd dla Dyliżansów”, bo tak nazywało się ich schronisko, opiekował się najtrudniejszymi z nich, taki­mi, których żaden inny ośrodek nie chciał przyjąć. Mimo to odnosili sporo sukcesów. Jeden na trzech ich pod­opiecznych porzucał życie na ulicy, i to na zawsze.

Tate była jednym z tych dzieciaków, którym się udało. Ale cała trójka doszła do tego po długiej, trudnej walce. W ciągu pierwszego roku mieszkania z Jessem i Kristą, Tate uciekała trzy razy. Dwa razy ją znaleźli i przywieźli z powrotem. Za trzecim razem wróciła sama i oznajmiła, że zostaje na zawsze. Wykonali mnóstwo papierkowej roboty, pozbawili w końcu jej matkę praw rodzicielskich i adoptowali ją. Tate została z nimi, skończyła liceum i zaczęła studia, ze średnią cztery.

Tate rzeczywiście została odnaleziona i uratowana, ale Rosie nie udało im się odnaleźć. Wszyscy odczuwali jej nieobecność, nawet Tate, która nigdy jej nie poznała.

- Zauważyłaś, że Charlie, ta dziewczyna, która mnie wczoraj odwiozła, jest trochę podobna do twojej siostry? - spytała Tate. - W każdym razie do tego jej zdjęcia.

- Zauważyłam. Zejdę na dół i pomogę im podjąć decyzję w sprawie jutrzejszego obiadu - powiedziała Krista. - To chyba dobrze, że myślą choć trochę naprzód, prawda?

- W tym domu mieszka jakiś dobry duch - odezwała się Tate, kiedy została tylko z ojcem.

- Nie mówiłem tego jeszcze Kris, ale jej ojczym zdobył poparcie kolejnych trzech ważnych senatorów. To powinno mu wystarczyć do nominacji.

- Ale jego szanse na prezydenturę są chyba niewiel­kie, co?

Jess spojrzał w oczy córki i zrozumiał, że zna już odpowiedź.

- Niestety, myślę, że Hayden Barnard ma spore szanse. Jeśli nie stanie się cud i nie uda mi się go zdemaskować, prawdopodobnie zostanie przywódcą na­szego narodu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nazajutrz rano Anna ubrała się bardzo starannie. Grady nie siedział wczoraj długo, podejrzewała, że tylko dlatego, że Ryan jeszcze nie spał.

Miała za sobą długą, bezsenną, pełną rozmyślań noc. Myślała o decyzji Grady'ego, by kontynuować ich znajomość, i o Jessie Cantrellu. Dopiero o świcie uznała, że na żadną z tych spraw nie ma najmniejszego wpływu. Jeśli chodzi o Grady'ego, to nic nie może zrobić. A co do Jessa - no, cóż, może tylko starać się wyglądać bardzo profesjonalnie.

Stojąc przed lustrem, oceniała swoje wysiłki. Miała na sobie biały sweter i białą plisowaną spódnicę. Bladobrzoskwiniowa bluzka dopełniała całości. Włosy za­czesała za uszy, w które wpięła małe złote kółeczka. Użyła nawet podkładu, by zamaskować dziecięce piegi.

Z lustra patrzyła na nią bez mrugnięcia okiem pięt­nastoletnia Rosie Jensen.

Po raz setny mówiła sobie, że przecież Jess Cantrell dużo podróżuje i, zbierając materiały, rozmawia z tysiącami ludzi, w tym oczywiście z wieloma nastolatkami, bo jego ostatnia książka dotyczyła nieletnich uciekinierów. I z tego właśnie powodu na pewno jej nie zapamiętał i nie rozpozna.

Mimo to wiedziała, że poczuje się znów bezpieczna, dopiero kiedy Jess Cantrell wsiądzie w samolot i opuści Ponte Reynaldo.

Przez zatłoczone ulice przedzierała się na lotnisko. Pierwszy raz cieszyła się z korków. Zastanawiała się, co by było, gdyby tak minęła lotnisko i pojechała dalej. Była to bardzo kusząca myśl. Niestety, była już dorosłą, odpowiedzialną osobą i ucieczka nie wchodziła w grę. Po raz pierwszy, od kiedy zamknęła za sobą drzwi domu w Waszyngtonie, czuła, że nadszedł czas, by stanąć twarzą w twarz z przeszłością. Jess Cantrell prawdopodobnie jej nie rozpozna, ale ktoś kiedyś w końcu tak.

- Czy ktoś będzie na nas czekał? - spytała Tate, zdejmując z półki swoją torbę.

- Tom Schneider obiecał, że wyśle swoją zastęp­czynię. To dobrze, że przyjeżdżamy dzień wcześniej. Zobaczymy, jak prowadzą swój program.

Jess wyciągnął nogi. Marzył, by jak najszybciej wysiąść z samolotu. Nie latał już pierwszą klasą. Honora­ria z książek były więcej niż przyzwoite, ale każdy cent szedł na „Zajazd dla Dyliżansów”. Mimo federalnych i stanowych stałych kwot wpływających na fundusz gwarancyjny oraz całkiem sporych datków dobroczyn­nych, wydatki ciągle były większe niż wpływy.

- Dlaczego zawsze wstajesz, dopiero kiedy wszyscy już wysiądą?

- Żeby denerwować moją ukochaną niecierpliwą córeczkę. - Jess ujął ją za rękę.

- I to ci się udaje. - Tate okrasiła ostre słowa uśmiechem.

Jess patrzył na nią z zachwytem. Kiedy ją pierwszy raz zobaczył, była wychudzonym, brudnym i obdartym dzieckiem ulicy. Dostrzegł w niej interesujący potencjał, ale nikt nie przypuszczał, że przerodzi się w prawdziwą piękność. Włosy miała gęste i lśniące, opadające na ramiona. Oczy prawie tak samo niebieskie jak Krista, cudownie kontrastujące z jasną cerą i czarnymi włosami. Kości policzkowe dobrze zarysowane, nos prosty i wąski. Ale to uśmiech, ten sam zniewalający uśmiech, jakim obdarzyła go przed chwilą, czynił ją nie tylko ładną, ale wręcz piękną. Był równie pełen życia, jak ona.

- Gotów w końcu, staruszku? Została już tylko załoga.

- Chyba rzeczywiście możemy iść.

W hali przylotów od razu zaczął szukać w tłumie kobiety, która miała na nich czekać. Tom mówił, że jest blondynką i ma interesujący gust, jeśli chodzi o strój. Jednak nikogo odpowiadającego temu opisowi nie za­uważył.

- Pan Cantrell? - Ładna młoda kobieta wynurzyła się z tłumu. Do opisu Toma nie pasowało tylko jej ubranie. Było proste i kobiece, bardzo podobne w stylu do tego, jakie zwykle nosiła Krista. Prawdę mówiąc, była nawet do niej podobna. Patrzył na nią i nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa.

- Jess Cantrell, prawda? - powtórzyła. - Jestem Anna Fitzgerald z „Pierwszego Dnia”. Poznałam cię, bo widziałam twoje zdjęcie na okładce książki.

Jess miał wrażenie, że zwariował. To nie mogło być takie proste... Po tylu latach poszukiwań...

- Anna? - powtórzył jej imię.

- Zgadza się. - Nie spojrzała mu w oczy i zwróciła się do Tate. - A ty pewnie jesteś Tate Cantrell. Cieszymy się, że będziecie naszymi gośćmi.

Tate patrzyła na ojca. Potem spojrzała na Annę i znów na Jessa. Na jej twarzy pojawił się wyraz ogromnego zdumienia.

- Tato?

Jess odetchnął głęboko.

- Miło, że po nas przyjechałaś... Anno. Bardzo się cieszyliśmy na to spotkanie. Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- No, to dobrze. Odbierzcie bagaże, a ja przyprowa­dzę auto.

Jess wahał się tylko przez chwilę.

- Tate, idź z Anną i dotrzymaj jej towarzystwa. Spotkamy się przed wyjściem.

Anna spodziewała się wszystkiego - od braku jakiej­kolwiek reakcji po zadane bez ogródek pytanie o jej prawdziwe nazwisko. Zamiast tego zaobserwowała zdu­mione miny i ojca, i córki. Wydało jej się to bez sensu. Nawet jeśli rozpoznał ją Jess, to na pewno nie Tate. A gdyby Jess przypomniał sobie tamto przyjęcie, to byłby przecież zaledwie zaciekawiony, ale nie aż tak zdumiony tym spotkaniem po latach.

Miała wrażenie, że zwariowała. Może po prostu to wszystko jej się tylko wydaje.

Tate od razu była u jej boku, prawie jakby bała się, że się zgubi. Ona, a może Anna?

Pół godziny później, kiedy zostawiła Jessa i Tate w gabinecie Toma, wciąż jeszcze nie doszła do siebie.

- Nawet nie wiesz, jaki to dla nas honor. Uczestnicy będą zachwyceni, mając za wykładowcę kogoś takiego jak ty, z twoją wiedzą i twoją pozycją...

Jess był znany z tego, że zawsze bez ogródek mówił, co myśli. I zawsze od razu przechodził do sedna.

- Tom, wiem, że mnie nie znasz i ja nie znam ciebie. Ale wiesz, jaką mam reputację. Więc jeśli poproszę cię, żebyś opowiedział mi o Annie, pamiętaj, że to dyskrecji zawdzięczam połowę moich honorariów.

- Rozumiem, ale... - Tom odchylił się w krześle, jakby chciał zwiększyć dystans między sobą a tym człowiekiem.

- Chcesz, żebym jej pilnowała? - spytała ojca Tate. - Mogę powiedzieć, że chcę zobaczyć ich pracę jej oczami.

- Już i tak zastanawia się, co się dzieje. Żadnemu z nas nie udało się ukryć zaskoczenia. Czy Anna ucieknie? - spytał Toma.

- Ucieknie?

- Jeśli poczuje się zagrożona?

- Nie wiem - odparł po chwili namysłu Tom. - Zale­ży, jak bardzo zagrożona i czy dotyczy to też Ryana.

- Kto to jest Ryan?

- Jej syn.

- Ma dziecko... - Jess lekko się uśmiechnął. - A niech to! Jeszcze przed chwilą można było myśleć o niej tak, jakby nie żyła, a teraz okazuje się, że nie tylko żyje, ale w dodatku ma dziecko.

- Może w końcu powiesz mi, o co chodzi.

- Wolałbym najpierw usłyszeć o niej od ciebie. Nie proszę o nic poufnego. Tylko tyle, ile możesz mi powiedzieć.

Tom przez chwilę rozważał, czy w ogóle powinien cokolwiek mówić. W końcu jednak wzruszył ramionami.

- Anna przybyła tu cztery lata temu, w ciąży, sama. Ojciec jej dziecka zginął w Miami. Była w takiej depresji, że gdyby nie musiała myśleć o dziecku, chyba by tego nie przeżyła. Prawie dwa lata żyła na ulicy. Opiekował się nią ten jej chłopak, też uciekinier. Poprosiła, żebyśmy ją przyjęli, ale nie powiedziała, kim jest ani skąd pochodzi.

- I nigdy się nie dowiedzieliście?

- Nigdy. Poza tym jednym była wzorową pensjonariuszką. Ciężko pracowała, żeby zdać maturę i być dobrą matką dla Ryana. Kiedy przyszła pora, że powinna nas opuścić i znaleźć jakąś pracę, została, robiła drobne sprawunki, biegała na posyłki i pełniła nocne dyżury za minimalną płacę. Po roku zatrudniliśmy ją na etacie wychowawcy, a sześć miesięcy temu mianowałem ją swoją zastępczynią. Jest żywym dowodem tego, co robią takie programy jak nasz.

- A niech to - znów rzekł Jess.

- Teraz twoja kolej.

- To moja szwagierka. - Jess wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. - Choć jeszcze o tym nie wie.

Przez lata pracy z uciekinierami Tom słyszał tyle różnych historii, że sam mógłby napisać niejedną książ­kę. I nic go już nie dziwiło.

- Chyba wie, że coś was łączy - rzekł. - Nie chciała jechać po ciebie na lotnisko.

- Poznałem ją bardzo dawno temu, nawet wcześniej niż jej siostrę. Naprawdę nazywa się Roseanna Jensen. Mówiono na nią Rosie.

- To znaczy, że nie wie, że jesteście spokrewnieni?

- Gdyby wiedziała, na pewno by stąd uciekła. Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Anna nie bez powodu ukrywa swoją tożsamość. Od dnia ucieczki z domu jej życie jest w niebezpieczeństwie. Powiem jej prawdę, ale dopiero kiedy lepiej ją poznam i zdobędę jej zaufanie. W przeciwnym razie ucieknie.

Tom nie pytał już więcej o nic. W tym był rzeczywiś­cie niezły.

- Nic jej nie powiem.

- Cieszę się.

- A więc to moja ciocia - odezwała się Tate.

- Tak - uśmiechnął się Jess. - Na to wygląda.

- Mam ciocię. - Dziewczyna z niedowierzaniem kręciła głową. - I małego kuzyna. Prawdziwą, dużą rodzinę.

- Musisz się do tego po prostu przyzwyczaić, maleń­ka. Kiedy to wszystko się poukłada, Ros... Anna będzie już w twojej rodzinie na zawsze.

Anna siedziała wśród publiczności i słuchała koń­czącego się już wykładu Jessa Cantrella. Podobnie jak u większości słuchaczy, w jej oczach błyszczały łzy. Właśnie skończył opowiadać o swym bratanku, ucieki­nierze zabitym na ulicy Atlantic City.

- Jest jeszcze jeden powód, dla którego zajmuję się tym problemem - mówił teraz, składając notatki. - Siost­ra mojej żony uciekła z domu sześć lat temu. Oboje wiemy, co to znaczy, kiedy cały czas się czeka, ma się nadzieję, wpatruje się w każdą mijaną twarz. To może wiedzieć tylko ktoś, kto to przeżył. Ofiarą każdej ucieczki nie jest tylko i wyłącznie dziecko, które ucieka. Są jeszcze rodzice, którzy zostali sami, bracia i siostry, którzy nie mogą pogodzić się z tą stratą.

Kiedy udzielamy u nas schronienia jakiemuś dziecku i zapewniamy mu pomoc, pomagamy także tym rodzi­nom. Proszę nigdy nie zapominać, że kiedy wyciągamy nasze ręce, sięgamy do całego długiego, niewidzialnego dla nas łańcucha ludzi. Pamiętajcie o tym, kiedy ogarnia was zniechęcenie i niewiara w sens waszej pracy. I pamiętajcie, jak bardzo jesteście ważni i potrzebni. Wasze schroniska są potrzebne. Może nigdy nie dowiecie się, jak bardzo.

Kiedy usiadł, zerwała się ogłuszająca burza oklasków. Anna spojrzała na siedzącego w końcu jej rzędu Toma. Była ciekawa, jak podobał mu się wykład. On też patrzył w jej stronę i uśmiechał się, wyraźnie wzruszony. Przez ten ułamek sekundy rzeczywiście poczuła się ważna i potrzebna.

Publiczność wstała z krzeseł i zaczęły się tworzyć mniejsze grupy, w których dyskutowano na różne tematy. Anna też wstała, bo zauważyła zbliżającą się do niej Tate. Poznała ją zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami, ale już bardzo polubiła. Tate była otwarta, szczera i pełna życia. Jej komentarze były celne, dowcip ostry i cięty. Poprzedni dzień spędziły razem. Anna oprowadzała ją po „Pierwszym Dniu”, a Tate porównywała je z „Zajazdem dla Dyliżansów”.

- Idziesz na jakiś warsztat? - spytała Tate.

- Dopiero po południu. Teraz muszę wrócić do „Pierwszego Dnia”, by sprawdzić, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. W południe będą go zwiedzać uczestnicy konferencji i nie chcę, żeby zobaczyli go takim, jaki jest naprawdę.

- Mogę iść z tobą?

- Jasne. A nie chcesz iść na któryś z warsztatów?

- Dwa, które mnie interesują, są po południu. Myślę, że więcej się nauczę, obserwując twoją pracę.

- Dobra. Powiem tylko Tomowi, że wychodzę.

W drodze z hotelu do schroniska Anna miała okazję poznać Tate jeszcze bliżej. Poza pierwszym spotkaniem na lotnisku nie było już między nimi krępującego milczenia. Zarówno Jess, jak i Tate traktowali ją zwy­czajnie, choć miała wrażenie, że jedno z nich cały czas jest u jej boku. Doszła już do wniosku, że Jess jednak jej nie rozpoznał.

- Opowiedz mi o „Zajeździe” - poprosiła. - Jak się czułaś, kiedy rodzice nagle zaczęli przyjmować ucieki­nierów?

- Sama jestem uciekinierką, więc co miałam mówić? - zaśmiała się Tate.

- Nie rozumiem?

- Jess i Kris znaleźli mnie na ulicy. Nie jestem ich rodzonym dzieckiem. Kris jest niecałe dziesięć lat starsza ode mnie. A Jess musiałby być niezłym ogierem, żeby zacząć tak wcześnie.

Anna w duchu pomyślała to samo.

- A więc adoptowali cię?

- Owszem. I twierdzą, że nawet tego nie żałują.

- Jak oni cię znaleźli?

- O, to długa historia. Można powiedzieć, że wcho­dziłam im w drogę. No, w każdym razie otworzyli „Zajazd” jakieś pół roku po tym, jak u nich zamiesz­kałam. Jess kupił taki wielki dom w Wirginii, który kiedyś naprawdę był zajazdem dla dyliżansów. I po prostu zaczęli do niego przyjmować dzieciaki. Wszyscy inni przychodzą i odchodzą, zostałam tylko ja.

- To naprawdę piękna historia. Jaka jest ta Kris? - Anna była szczerze zaciekawiona.

- Jest cudowna i ma znakomite podejście do dziecia­ków. Razem z Jessem idealnie się uzupełniają. On wprowadza dyscyplinę, a Kris wszystko łagodzi, ale oboje kochają swych podopiecznych. I ci, którzy po­trafią, doceniają to.

- Chciałabym kiedyś tam pojechać.

- Jestem pewna, że przyjedziesz...

Anna spojrzała na Tate, bo miała wrażenie, że to ostatnie zdanie powiedziała przez ściśnięte gardło. Dziewczyna patrzyła przez okno.

W „Pierwszym Dniu” Wesley i jego grupa robili już ostatnie kosmetyczne poprawki. Nawet Anna musiała przyznać, że przeszli samych siebie. Jill wróciła smutna ze szpitala, więc poznała ją z Tate, z nadzieją, że ta bystra i bezpośrednia dziewczyna trochę ją rozchmurzy.

Kończyła właśnie jakieś notatki, kiedy ktoś zapukał do otwartych drzwi jej gabinetu. Spodziewała się Tate, ale był to Jess.

- Mogę wejść?

Sama nie wiedząc dlaczego, spojrzała na niego po­dejrzliwie. Chwila, kiedy mogło paść to najważniejsze i najgroźniejsze pytanie - czy nie jesteś przypadkiem Roseanną Jensen? - już dawno minęła. Nie zadał go wtedy i wątpiła, by mogło nastąpić to teraz. Mimo to jej czujność rosła. Niepokoiła ją wyraźna w jego spojrzeniu serdeczność i ciepły uśmiech.

- Właśnie kończyłam... mam tu trochę pisaniny. Ale to może zaczekać. Mogę ci w czymś pomóc?

- Prawdę mówiąc, tak. Ale to poufne. Mogę zamknąć drzwi?

Po chwili wahania Anna skinęła głową. Nie bała się, że zaraz zacznie ją gonić wokół biurka. Nie, nie tego rodzaju zainteresowanie widziała w jego oczach. Było jakieś takie osobiste i tym bardziej groźne. Otwarte drzwi nic by nie zmieniły.

- Podobał ci się mój wykład? - Jess usiadł naprzeciw­ko niej.

- Był znakomity.

Jess oparł się o krzesło, ale nadal wyglądał jak czający się tygrys.

- Czytałaś moją książkę?

- Od deski do deski.

- I co myślisz? Czy byłem w niej szczery i uczciwy, czy też pisałem raczej jak goniący za sensacją i pieniędz­mi dziennikarz?

Nie wiedziała, do czego zmierza, więc po prostu powiedziała to, co myślała.

- Myślę, że byłeś i nadal jesteś szczery. Co można zyskać, broniąc uciekinierów? Na tym nie da się zarobić.

- Ani centa. - Jess uśmiechnął się gorzko.

- O co chodzi, Jess?

- Potrzebuję twojej pomocy. I musiałem się upew­nić, że mi ufasz, bo chciałem cię prosić o pewne informacje.

Teraz już w ogóle nie wiedziała, co o tym myśleć. A uprzednia czujność przerodziła się w inne uczucie, które chyba powinna określić jako strach.

- Dlaczego mnie, a nie Toma?

- Z Tomem już rozmawiałem. Uważa, że to ty możesz mi pomóc.

- Wątpię.

- No, to najpierw opowiem ci moją historię, a potem zobaczymy.

Nie zdążyła powiedzieć nie.

- W moim wykładzie wspomniałem trochę o siostrze mojej żony. Pamiętasz?

- Tylko to, że zaginęła.

- Sześć lat temu. Dziś miałaby dwadzieścia dwa lata. Tyle co ty.

- Sześć lat to bardzo długo.

- My też tak myślimy. O sześć za długo.

- Chcesz przejrzeć nasze kartoteki? O to ci chodzi? Tom będzie musiał dać na to zgodę.

Jess pokręcił głową.

- Nie. Chcę tylko, żebyś powiedziała, czy coś w na­szej historii wyda ci się znajome...

- Ale przecież ona uciekła tak dawno temu... A, już rozumiem! Myślisz, że mogłam ją spotkać, kiedy sama byłam na ulicy, tak?

- Po prostu mnie wysłuchaj i zobaczymy. - Jess uważnie obserwował jej twarz. - To wszystko jest jednak bardzo poufne, bo Krista i Rosie, jej siostra, są pasier­bicami senatora Haydena Barnarda.

Anna zamknęła oczy. Wiedziała, co za chwilę powie Jess. Natychmiast przypomniała sobie rozmowę z Tate i słowa tej dziewczyny: „Jess i Kris znaleźli mnie na ulicy... Kris jest niecałe dziesięć lat ode mnie starsza. Kris jest cudowna...”. Kris... Kris... Kris. Krista! Krista! Jej starsza siostra!

- Jess, trochę źle się czuję - wymamrotała. - Oba­wiam się, że to będzie musiało zaczekać.

- To nie może już czekać - rzekł cicho Jess. - Czeka­ło przecież całe sześć lat.

Dlaczego wcześniej się tego nie domyśliła? No tak, bała się, że pamięta ją z jakiegoś głupiego przyjęcia, a nigdy nie wpadłoby jej do głowy, że ożenił się z jej siostrą.

- Może to z powodu gorąca. - Anna wstała zza biurka. - Muszę odetchnąć świeżym powietrzem.

- Pójdę z tobą.

- Nie, nie chcę towarzystwa.

- Myślę, że świeże powietrze przyda się nam obojgu. Choć bardzo chciała uciec, wiedziała, że jej na to nie pozwoli. Już nie.

- Nie możesz po prostu zostawić mnie w spokoju?

- Nikt cię nie skrzywdzi, Rosie.

- Nie nazywaj mnie tak!

- Niełatwo mi będzie myśleć o tobie jako o Annie. Nie oglądając się za siebie, wybiegła z pokoju. Teraz wiedziała już, dlaczego od spotkania na lotnisku Jess i Tate chodzili za nią krok w krok. Biorąc po dwa stopnie, zbiegła na dół tylnymi schodami. Czuła, że Jess jest tuż za nią.

Wbiegła w niewielką alejkę drzew pomarańczowych, oparła się o jedno z nich i z trudem łapała powietrze. Powietrze było ciężkie i duszne, słońce niemiłosiernie przedzierało się przez liście. Po chwili na ramieniu poczuła rękę Jessa.

- Krista od sześciu lat cię opłakuje - rzekł.

- Mylisz mnie z kimś innym.

- Przyszedłem tu dziś do ciebie po jakąś reakcję. I zobaczyłem ją.

- Nie najlepiej się czuję. To przez ten upał.

- Krista ma na biurku twoje zdjęcie. Dzień przed wyjazdem wszedłem do naszego pokoju i zobaczyłem, że trzyma je w ręku. Nie ma dnia, żeby o tobie nie myślała, nie mówiła. Tate twierdzi, że jesteś duchem, który straszy w „Zajeździe”.

- Mylisz mnie z kimś innym.

- Nie sądzę.

Wiedziała, że nic nie zmieni jego przekonania. Nie zamierzała przyznawać się do swojej tożsamości, ale pewne rzeczy mogła mu powiedzieć.

- Przykro mi, ale bez wątpienia bierzesz mnie za kogoś innego. Mogę to udowodnić. Opowiem ci o mo­jej siostrze. Była ode mnie starsza. Od dnia narodzin udawała, że jest moją matką. Moja prawdziwa matka tak naprawdę mnie nie chciała, więc zajęła się mną siostra. Ufałam jej. Myślałam nawet, że mnie kocha. I nagle któregoś dnia zrozumiałam, że to wszystko było kłamstwem. Powiedziałam jej o czymś, czego nie chciała słuchać i błagałam o pomoc. Kazała mi wracać do domu i pogodzić się z losem, postąpić jak duża, grzeczna dziewczynka. Dla mojej siostry prawda była mniej ważna, niż udawanie, że wszystko jest super. To wtedy uciekłam i było to najmądrzejsze, co w życiu zrobiłam.

- Wiesz, jak bardzo tego żałuje?

- Nie mam pojęcia. I ty też nie, bo nie jestem tą osobą, którą chcesz, żebym była. - Choć nogi miała jak z ołowiu, a oczy zaszły jej łzami, szła przed siebie.

- Twoja historia jest dokładnie taka, jaką opowie­działa mi Krista. - Jess szedł obok niej.

- Zabawny zbieg okoliczności.

- To opowiem ci resztę. Może to też będzie zbieg okoliczności.

- Nie interesu...

- Po ucieczce Rosie Krista wynajęła detektywa. Wydała na to wszystkie swoje pieniądze. Kiedy detektyw znalazł ślad, sama pojechała do Nowego Jorku i sama szukała tam swojej siostry.

Nie, nie chciała tego słuchać. Ale wiedziała, czuła, że musi.

- Poznaliśmy się, kiedy szukała cię na ulicach Nowe­go Orleanu. Udawała uciekinierkę, bo jakaś dziewczyna w Nowym Jorku powiedziała jej, że widziano cię we Francuskiej Dzielnicy. Przesiadywała w barach, udając jedną z nich. Wydobyłem od niej prawdę i zaczęliśmy szukać cię razem.

- Nie mnie.

- Dobrze, jej siostry, Rosie. Anno, ja i Krista po­znaliśmy całą prawdę. I nasze życie było zagrożone. Życie Rosie też. I musieliśmy przestać szukać. Ale nigdy nie zrezygnowaliśmy.

- Przecież to nie ma sensu!

Jess przystanął i położył jej ręce na ramionach.

- Spójrz na mnie.

Anna pokręciła głową, ale nie odsunęła się.

- Odkryliśmy, że nawet po ucieczce Rosie może nadal być śledzona. Były pewne dowody, że znane jest miejsce jej pobytu, widzieliśmy jej zdjęcia, zro­bione bez wątpienia już później. Powiedziano nam, że jeśli nadal będziemy jej szukać albo spróbujemy opu­blikować to, czego się dowiedzieliśmy, Rosie umrze i nikt się o tym nie dowie. Przestaliśmy więc, w każ­dym razie tak to mogło wyglądać dla prześladowcy Rosie. Ale przez ostatnie kilka lat cały czas szukałem jakiegoś skandalu, żeby ten jeden człowiek, ten, który może to zrobić, oddał ją nam.

Dopiero teraz zatrzymała się, spojrzała mu w oczy i zdobyła się na to pytanie.

- I znalazłeś?

- Niejeden, ale żadnego dowodu. Oprócz stojącej teraz przede mną kobiety.

- Mam syna. Wiesz o tym? Jess kiwnął głową.

- Jest całym moim życiem. - Dopiero teraz strąciła jego ręce ze swojego ramienia i ruszyła ścieżką wśród drzew.

- Anno! - Jess pobiegł za nią. - Tylko powie­dzenie prawdy ochroni ciebie i Ryana. Jeśli świat dowie się, co przecierpiałaś w rękach Haydena Bar­narda, będziesz bezpieczna. Nie ośmieli się was tknąć.

Anna nadal szła przed siebie.

- Ubiega się o prezydenturę i prawdopodobnie zdo­będzie nominację - rzekł, zniżając głos.

Anna przystanęła, ale nie odwróciła się.

- Wiem. Biedny naród.

- Myślisz, że zaryzykuje swoją reputację? Milczała, ale dotarły do niej jego słowa.

- Tacy jak Barnard nie negocjują. Oni mordują. Ja cię znalazłem, Anno. Przez czysty przypadek. Barnard też może cię znaleźć.

Zadrżała na tę myśl, a potem powtórzyła sobie to, co zawsze. Jest niewidzialna. Zrobiła wszystko, by taką się stać. Jess nie ma racji.

- Co mam powiedzieć twojej siostrze?

- Nie mam siostry. W dniu, kiedy powiedziała mi, żebym sama stawiła czoło piekłu, moja siostra umarła.

- A ty nigdy nie popełniłaś błędu?

- Moim największym błędem było to, że jej zaufa­łam! - krzyknęła już w biegu.

Oprzytomniała dopiero w samochodzie.

Kiedy długi dzwonek intercomu odezwał się na jego biurku, Grady od razu wyczuł, że Polly jest zła. Co takiego zepsuło jej poranek? Tłok w autobusie? Kolejka na poczcie?

- Przyszła pani Fitzgerald.

Grady uśmiechnął się. Wizyta Anny była pierwszym promykiem słońca w tym trudnym dniu, który go czekał.

- Wprowadź ją.

- Za pięć minut ma pan spotkanie.

- Poproś, żeby zaczekali i nie łącz mnie.

- To spotkanie z sędzią Patrickiem. Ma pan być u niego.

Grady przeczesał palcami włosy. Zupełnie o tym zapomniał.

- Wprowadź panią Fitzgerald i zadzwoń do sekre­tarki sędziego Patricka. Powiedz, że spóźnię się pięć minut.

Kiedy tylko stanęła w drzwiach, zauważył, że płakała. Natychmiast wziął ją w ramiona.

- Co się stało?

- Muszę zniknąć na parę dni. Mogę skorzystać z twojego domku?

- Co się, na Boga, stało?

- Nie mogę ci powiedzieć. Zaufaj mi, proszę. Czuł, że drży. Czuł, że stało się coś strasznego. Chciał żądać wyjaśnień, ale bał się, że zupełnie się rozklei.

- Trafisz tam sama?

- Mój zmysł orientacji jest znakomity.

Nie wypuszczając jej z objęć, wyjął z kieszeni klucze, a po chwili wahania dołączył do nich też kluczyki od swojego audi.

- Tu są klucze od domku i od auta. Stoi na trzecim poziomie garażu. Weź je. Wolę, żebyś tak daleko nie jechała swoim.

- Nie mogę...

- Musisz. Daj mi swoje kluczyki, to później poproszę, żeby ktoś odwiózł ci samochód pod dom. Zaparkowałaś na ulicy? Bierzesz Ryana? - spytał, kiedy skinęła głową.

- Chciałam, ale Isabella mi nie pozwoliła. Zostanie u niej.

- Tak chyba będzie rozsądniej. Raczej nie jesteś w formie, żeby zajmować się jeszcze nim. - Odsunął ją odrobinę od siebie i ujął pod brodę. - Nie możesz mi nic powiedzieć?

Pokręciła tylko głową.

- Jesteś w stanie prowadzić?

- Pojadę wolno.

- Jedź ostrożnie. Audi to kawał maszyny.

- Dziękuję.

Sięgnęła do kieszeni po kluczyki od samochodu, podała mu i nagle Wybuchnęła płaczem.

Nie chciał, żeby odchodziła, ale czuł, że nie ma wyboru.

- Zadzwoń do mnie. W domku nie ma telefonu, ale jest w miasteczku. Zadzwoń jutro. Obiecujesz?

Anna kiwnęła głową.

- Nie ruszaj, dopóki się nie uspokoisz - poprosił, podając jej chusteczkę.

- Dobrze. - Drżącą ręką otarła oczy. - Zadzwonię jutro.

- Będę czekał. Cokolwiek złego się stało, można to naprawić, Anno.

- Niestety, to chyba niemożliwe. Grady położył jej ręce na ramionach.

- Mówię poważnie. Cokolwiek to jest, pomogę ci.

- Nikt nie może mi pomóc, Grady. Tylko ja sama.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Anna siedząca na ganku i patrzyła na zaciemniające niebo ciężkie chmury. Coraz silniejszy wiatr targał pomarańczowymi i cytrynowymi drzewkami, które Gra­dy zasadził przy domku. Jeszcze niedawno na pomoście stała czapla, nagle odleciała, pewnie w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca, po chwili w jej ślady poszło stadko kaczek.

Ostatnio burze nie były już dla niej tak groźne, jak wtedy, kiedy sypiała w parkach czy bramach. Dzisiejsza bardzo pasowała do jej nastroju. Tak jak ona pełna była nagromadzonej energii, gotowej w każdej chwili wy­buchnąć. Spędziła w tym domku już dwie noce, ale nadal nie umiała podjąć decyzji, co zrobić w sprawie Kristy.

W dodatku niewątpliwie straciła pracę. Tom jest wyrozumiały, ale zostawiła go bez wyjaśnienia w środku konferencji. Owszem, zadzwoniła do „Pierwszego Dnia” i zostawiła wiadomość, ale zdawała sobie sprawę, że to nie wystarczy.

Dwukrotnie dzwoniła też do Ryana. Zapewniał ją, że dobrze mu u Isabelli i obiecał jakąś niespodziankę po jej powrocie. Rozmawiając z nim, słyszała w tle straszny hałas, jakby mówił do niej w sylwestra z budki na Times Square. Ryan przyznał, że ten hałas to właśnie część owej niespodzianki.

Jak obiecała, zadzwoniła też do Grady'ego. Odezwała się tylko automatyczna sekretarka, ale przynajmniej mogła dać mu znać, że dotarła bezpiecznie.

Nazajutrz w południe będzie już po konferencji, ale zdawała sobie sprawę, że jej kłopoty dopiero się za­czynają. Jess Cantrell wie, kim ona jest, a więc wie i Krista. Krista, która odmówiła jej pomocy w najtragicz­niejszej chwili jej życia. Krista, która pchnęła ją na ulicę, prosto w ramiona Szarego Księżyca...

Jess twierdzi, że Krista żałuje i czuje się winna z tego powodu, że Rosie zniknęła. Podobno jej szukała, wydała na to wszystkie pieniądze i sama znalazła się w niebez­pieczeństwie. Każdy inny uznałby to za wystarczającą pokutę i podstawę do wybaczenia. Ale nie ona. Krista wie już, że Rosie nie kłamała o ich ojczymie i ma wyrzuty sumienia, że jej nie uwierzyła. Nadal jednak nie mogła przebaczyć siostrze. Cierpiała poniewierkę i to przez osobę, którą kochała i której ufała jak nikomu innemu.

Były jednak też i inne wspomnienia. Docierały do niej poprzez ból i gniew. Wspomnienia Kristy wślizgującej się do jej łóżka, kiedy męczyły ją złe sny. Kristy chodzącej na jej szkolne przedstawienia i mecze. Kristy przepytującej ją przed klasówkami i broniącej przed koleżankami, kiedy mówiły, że jest głupia. Kristy roz­mawiającej z nią o chłopcach i dorastaniu.

Nie miała takich wspomnień związanych z matką. Przed dwoma laty natknęła się na artykuł o śmierci Soni Barnard. Przez dwa dni chodziła dziwnie otumaniona, ale kiedy w końcu zapłakała, to za matką, której nigdy nie miała, za kobietą, która powinna ją chronić i wychowy­wać. Za kobietą, która powinna obronić ją przed Haydenem Barnardem, ale tego nie zrobiła.

A więc jej wszystkie dobre wspomnienia wiązały się z Kristą. Kochała ją, więc tym dotkliwsza była jej zdrada, a przebaczenie niemożliwe.

Niemniej jednak przebaczenie czy jego brak było tylko częścią problemu. Była w takim szoku, że opowieść Jessa niezupełnie do niej dotarła. Twierdził, że oboje z Kristą jej szukali, a potem, kiedy Hayden Barnard zagroził, że ją zabije, przestali.

Czy może w to uwierzyć? Czy może nie uwierzyć? Ułożyła sobie życie w Ponte Reynaldo. Ma pracę, którą kocha, i mieszkanie. Ma wspaniałą opiekę dla Ryana i blisko uniwersytet, na którym powoli zdobędzie wy­kształcenie. W żadnym innym miejscu nie znajdzie takich warunków. Wszędzie indziej musiałaby zaczynać od zera.

I straciłaby Grady'ego.

Bardzo go teraz potrzebowała. Potrzebna jej była jego mądrość i zdrowy rozsądek. Jego dodające otuchy obję­cia. Jak to możliwe, że tak szybko stał jej się tak potrzebny? Zna go zaledwie od miesiąca, a chyba tylko on mógłby jej pomóc. Wiedziała jednak, że nie powinna go w to wciągać. Ujawnienie mu swojej tożsamości zagrozi­łoby jego życiu i karierze. Kandydat na przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych na pewno ma duże wpływy. Nawet tu, w ich niewielkim hrabstwie, w Sun County.

Jakby na to nie patrzeć, była dla niego zupełnie nieodpowiednią kobietą. Polityk i była prostytutka?

Deszcz dużymi kroplami bębnił o ganek. Nadeszła typowa dla Florydy burza - krótka i gwałtowna. Z głębi domu dobiegło ją stukanie szarpanych przez wiatr drzwi, które pewnie po powrocie z miasteczka zapomniała zamknąć.

Weszła do środka i... natknęła się na klnącego pod nosem, przemoczonego do suchej nitki Grady'ego.

- O, jesteś. Wszystko w porządku?

Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Stała nieruchomo i po prostu na niego patrzyła. Marzyła, by znaleźć się w jego ramionach.

Dzieliło ich tylko parę metrów, ale Grady nie był pewien, czy może się do niej zbliżyć. Stał więc i tylko pożerał ją wzrokiem.

- Dlaczego przyjechałeś? - spytała w końcu.

- Martwiłem się o ciebie.

Wmawiając sobie, że chce mu tylko pomóc zdjąć mokry płaszcz, zbliżyła się do niego i nagle rzuciła mu się w ramiona. Wsunęła ręce pod jego płaszcz i mocno objęła go w pasie.

- Martwiłem się - powtórzył cicho. - Dostałem twoją wiadomość, ale właściwie nic w niej nie było.

- Nie wiedziałam, co powiedzieć...

- Pukałem, zanim wszedłem. Byłaś na ganku?

- Patrzyłam na burzę.

- Niezła, co? Zaczęła się, gdy wyruszyłem z Ponte Reynaldo i przez całą drogę mi towarzyszy.

- Nie powinieneś być w pracy?

- Odwołałem spotkania. - Grady ani na moment nie wypuszczał jej z objęć. Odsunął się tylko na chwilę, żeby zrzucić mokry płaszcz. - Wszystko w porządku?

- Nie wiem.

- Musisz mi powiedzieć, co się dzieje.

- Nie mogę cię w to wciągać.

- Za późno. Już jestem wciągnięty. Ale jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć, co się dzieje.

- Nie mogę o tym mówić, Grady.

- Wprost przeciwnie. - Grady tracił już cierpliwość. - Możesz i powiesz! Wszystko od początku. Niczego nie zatajając. Mam dość tych wszystkich tajemnic i ty też, choć może jeszcze o tym nie wiesz. One cię zatruwają. Musisz z kimś porozmawiać!

- Rozmawiałam. A raczej ze mną rozmawiano. W tym problem. - Anna wysunęła się z jego objęć. - Tu nie chodzi tylko o to, że chcę coś zataić. To może zagrozić twojej karierze... a także mojemu życiu.

- Ja też jestem częścią twojego życia. Jeśli masz jakieś kłopoty, to i ja je mam. Nie widzisz tego? Nie rozumiem, jak nieznajomość prawdy może mnie od czegokolwiek uchronić? Przecież, żeby przed czymś się bronić, trzeba wiedzieć przed czym!

Wiedziała, że ma rację. Ona też chwilami, kiedy zdobywała się na trzeźwe myślenie, zdawała sobie z tego sprawę. I wiedziała, co powinna zrobić. Dopóki nie wyniesie się jak najdalej od Ponte Reynaldo, przyszłość Grady'ego, może nawet jego bezpieczeństwo, będą za­grożone. Jeśli zostanie blisko, cały czas będzie jej szukał. I szybko przekroczą tę wąską granicę między miłością a przyjaźnią.

Jeśli Hayden Barnard wie, gdzie ona przebywa, wie też, jacy ludzie są jej bliscy. Wie o Gradym.

- Anno, musisz mi powiedzieć.

Jeszcze nigdy prawda nie była dla niej taka oczywista. Być może Grady już jest w niebezpieczeństwie. Nawet jeśli ona zniknie, to i tak pan senator Hayden Bernard postara się dopaść Grady'ego Claytona i wyeliminować go z gry. Zatajając przed Gradym prawdę, uniemożliwi mu obronę. Przecież nawet nie będzie wiedział, kim jest jego przeciwnik.

Nie miała wyboru. Musiała powiedzieć mu prawdę.

Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze za chwilę.

- Zrobię ci kawy. - Po drodze do kuchni zajrzała do łazienki i podała mu ręcznik. - Skoro masz już wysłuchać historii mojego życia, to lepiej, żebyś był suchy.

- A więc porozmawiasz ze mną?

- Muszę.

Kiedy nerwowo krzątając się po kuchni, przygotowy­wała kawę, Grady usiadł przy stole i wycierał włosy. Najpierw postawiła na stole dwa parujące kubki, potem jednak zmieniła zdanie. Uznała, że szalejąca burza bardziej pasuje do jej obecnego stanu niż cicha kuchnia.

- Chodźmy lepiej na ganek. Chyba że przemarzłeś... Zauważył, że próbuje się od niego oddalić. Że w jej oczach poza uprzejmością jest coś jeszcze. Desperacja. Rozpacz. Strach. Chciał jak najszybciej wydobyć z niej tę, jak podejrzewał, straszną prawdę, ale wiedział, że powinna zrobić to w swoim tempie. A on mógł tylko czekać.

Wyszedł za nią na ganek i patrzył na fale, rozbijające się o pomost.

- Burza zaraz przejdzie, a po niej wszystko odżyje - powiedziała w zamyśleniu Anna.

- Nie odżyje. Urośnie. Będzie jeszcze lepsze.

- Ale nie po takiej strasznej.

Wiedział, że nie mówią o tym, co dzieje się na niebie.

- Opowiedz mi o swojej burzy.

Usiedli na ławeczce i Anna zastanawiała się, od czego zacząć. Zaczęła od początku.

- Urodziłam się w Minnesocie. Ojciec umarł, kiedy byłam jeszcze maleńka. Matka uważała, że bez mężczyz­ny nie da sobie rady. Kiedy po śmierci taty musiała iść do pracy, rzeczywiście się pogubiła. Odsunęła się ode mnie i mojej siostry. Krista była sześć lat ode mnie starsza. To ona praktycznie mnie wychowała.

- Krista to chyba skandynawskie imię, prawda?

- Naprawdę nazywam się Roseanna Jensen. Mówio­no na mnie Rosie...

Przerwała, by zebrać siły na dalszą opowieść. Jak ciężko było po tylu latach znów wymówić swoje imię. Jakby na nowo je odzyskała.

- Ładnie.

- Ale to już nie moje imię. Roseanna Jensen umarła... Znów na moment przerwała.

- Krista nie miała ze mną łatwego życia. Na pewno byłam dla niej ciężarem. Była piątkową uczennicą i wszyscy ją lubili. A mnie nauka jakoś nie szła. Byłam ofiarą całej klasy. Szybko pogodziłam się z tym, że jestem głupia i nic nie warta. Krista próbowała mi pomóc, ale była tylko o sześć lat starsza. Ona też jeszcze była dzieckiem... - Znowu na chwilę zamilkła.

Grady miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał fałszywie uśmiechać się do matki Anny. Czuł, że już jej nie lubi i nigdy nie polubi. Wiedział, że nie powinien teraz pocieszać Anny, ale otoczył ją ramieniem, żeby tylko przypomnieć, że w tych złych wspomnieniach nie jest sama.

- Kiedy Krista wyjechała do college'u, miałam dzie­sięć lat. Gdyby matka akurat nie wyszła powtórnie za mąż, pewnie dorastałabym bez żadnego nadzoru, a tak... - Anna wstała z ławki i stanęła na skraju ganku. Nie przeszkadzał jej nawet deszcz. Po prostu nie mogła wysiedzieć bez ruchu. Wiedziała, że kiedy powie Grady'emu, kto jest jej ojczymem, nie będzie już odwrotu. Tajemnica wyjdzie na jaw. Zamknęła oczy i jeszcze chwilę się wahała.

- Wyszła za Haydena Barnarda - powiedziała prawie szeptem.

- Anno? - Grady stanął obok niej. Nie wierzył własnym uszom.

- Tak, dobrze słyszałeś. Moim ojczymem jest Hayden Barnard.

Grady delikatnie obrócił ją ku sobie.

- Skoro twoim ojczymem jest najpotężniejszy sena­tor Waszyngtonu, to jak, na miłość boską, do tego doszło, że wylądowałaś na ulicy?

- Przez niego.

Anna strząsnęła jego rękę i znów zapatrzyła się w burzę.

- Z początku wydawał się idealnym ojczymem. Dob­rym, delikatnym, interesującym się mną. Zorientował się, jak niewiele matkę obchodzi moje życie i sam się mną zajął. Załatwił, żeby przyjęto mnie do jednej z najlepszych prywatnych szkół w mieście. Wystarczyło, że na mnie spojrzeli i skierowali mnie na dwudniowe specjalne testy. Po nich okazało się, że jestem zdolna, ale mam trudności z uczeniem się.

Mówiła teraz coraz szybciej, jakby spodziewała się, że tempo ułatwi jej resztę wyznania.

- Opracowano dla mnie indywidualny program. Skierowano na specjalną terapię mowy i słuchu, przyznano indywidualnego opiekuna, zastosowano właś­ciwe metody nauczania. Po raz pierwszy naprawdę zaczęłam się uczyć. I to w zawrotnym tempie. Cały świat stanął przede mną otworem. Uwierzyłam w siebie. I uważałam, że wszystko dobre, co mnie spotyka, zawdzięczam Haydenowi. Wreszcie miałam rodzica, który potrafił dostrzec we mnie coś dobrego mimo złych stopni i złego zachowania. Miał moją dozgonną wdzięcz­ność. Poszłabym za nim do piekła. - Zaśmiała się gorzko, a jemu ścisnęło się serce. - Niestety, Hayden nie chciał zadowolić się czymś tak niewymiernym jak wdzięczność nastoletniej pasierbicy, czymś tak drobnym... Chodziło mu o coś zupełnie innego, o coś bardziej konkretnego. Wiedział, co za chwilę usłyszy. Już w pierwszym roku pracy jako prokurator stracił złudzenia, że ludzie z zasa­dy są dobrzy. Niektórzy nie są, a czasem nawet rządzą tym narodem. Chciał ją jakoś pocieszyć, ale żadne słowa nie przychodziły mu do głowy.

- Jego ojcowskie poklepywania i przytulania stop­niowo stawały się coraz bardziej intymne. - W głosie Anny nie było śladu uczuć. - Byłam bardzo naiwna. Czułam się nieswojo, niepokoiło mnie to, ale wmawia­łam sobie, że po prostu zależy mu na mnie, że dba o mnie i traktuje jak córkę. Byłam jeszcze w pieluchach, kiedy umarł mój ojciec, więc nawet nie wiedziałam, jak powinien zachowywać się prawdziwy ojciec.

- A to drań! - Grady w końcu odzyskał głos.

- Jednak nie mogłam dłużej udawać. I Hayden też już nie udawał. Powiedział mi dość wyraźnie, czego ode mnie chce i co zrobi, jeśli tego nie dostanie. - Mówiła z trudem, łamiącym się głosem. - Tamtego wieczoru uciekłam od niego. Do Kristy. Opowiedziałam jej o wszystkim. Zawsze mnie przecież broniła. Myślałam, że i teraz tak będzie. Jednak ona kazała mi wracać do domu! Zadzwoniła nawet do matki i kazała jej po mnie przyjechać. Powiedziała, że Hayden Barnard to najlep­sze, co trafiło się naszej rodzinie i nie pozwoli, żebym zniszczyła jego i naszą matkę swoimi kłamstwami. - Anna zanurzyła twarz w dłoniach i Wybuchnęła płaczem. - Nie uwierzyła mi!

Przytulił ją do siebie, by płakała już w jego ramionach.

- Anno.

Jego głos był smutny, ale i pełen gniewu na człowieka, który tak ją skrzywdził.

- Nie uwierzyła mi!

- I co zrobiłaś?

- Przyjechała po mnie matka. Była... była sina ze złości. Nazwała mnie niewdzięczną smarkulą. Załama­łam się i... powiedziałam jej prawdę. Byłam zrozpaczo­na! Oczywiście ona też mi nie uwierzyła. Powiedziała, że jeśli pisnę choć słowo z tych swoich kłamstw, wsadzi mnie do szpitala psychiatrycznego. Nie pozwoli, żebym zniszczyła Haydenowi karierę.

- Czy znała prawdę?

Anna sama wielokrotnie zadawała sobie to pytanie.

- Nie wiem. - Chciała, żeby poznał najgorsze, dodała więc coś jeszcze. - Myślę, że się domyślała.

- To wtedy uciekłaś?

- Zabarykadowałam się w swoim pokoju, ale wie­działam, że to tylko kwestia czasu i wcześniej czy później Hayden znajdzie jakiś sposób, żeby mnie dopaść. Po­czekałam aż wszyscy zasną i uciekłam.

Resztę historii już znał i bardzo dokładnie pamiętał.

- Próbowałaś kiedyś wrócić?

- Nigdy!

Grady przez chwilę rozważał w milczeniu jej słowa. Nie był wielbicielem Haydena Barnarda, ale wierzył, że senatorowie, nawet przeciwnej opcji, to ludzie o wyso­kim poziomie moralnym. Nawet jeśli życie nieraz udo­wadniało mu coś wręcz przeciwnego. Trudno mu było sobie wyobrazić, by Barnard był aż tak niegodziwy. Nie było to jednak niemożliwe... Ale jak matka i siostra mogły tak zupełnie zostawić ją w jego rękach? No tak, przecież obie mu ufały, kochały go, były mu wdzięczne. Nie mieściło im się w głowie, że mógłby chcieć skrzyw­dzić małą Rosie.

- Co takiego się stało, że akurat teraz odżyły w tobie te straszne wspomnienia? - spytał, wtulając twarz w jej włosy. - Żyłaś z nimi tyle lat. Czy to dlatego, że Barnard jest tak bliski prezydentury? W poprzednich wyborach był kandydatem do nominacji. Musiałaś się spodziewać, że tym razem może wygrać.

Wiedziała, że zanim mu odpowie, musi zadać mu jedno pytanie. To najważniejsze.

- Wierzysz mi?

- Oczywiście! - Odsunął ją od siebie i spojrzał jej w oczy. - Nie mam żadnych wątpliwości co do twojej szczerości i uczciwości. A w niegodziwość Barnarda wierzę bez trudu.

Próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło.

- Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jest potężny?

- Domyślam się. - Po chwili wahania powiedział jej prawdę. - Poznałem go. Jest czarujący, ale za tą fasadą kryje się coś niezbyt czarującego. Podejrzewam, że potrafi być bezwzględny...

- Wiem, jak bardzo jest zboczony, jednak chciała­bym też wiedzieć, jak bardzo jest bezwzględny...

- Co obudziło twój strach? - spytał ostrożnie. Opowiedziała mu w skrócie to, czego dowiedziała się od Jessa.

- A więc twoje życie jest w niebezpieczeństwie...

- Tylko wówczas, jeśli prawdą jest to, że Hayden cały czas wie, gdzie jestem. I, co gorsza, Ryan też może być zagrożony. Ty też możesz być w niebezpieczeństwie. Jeśli pan senator domyśli się, że znasz moją przeszłość, na pewno będzie chciał cię uciszyć. Jeśli uzna, że pisnęłam choć słowo prawdy o nim, na pewno zechce dopaść mnie i mojego syna, być może także Jessa Cantrella i moją siostrę... Wszystkich, którzy mogli czegoś dowiedzieć się o nim ode mnie... A więc także ciebie.

- Wiem, że opowiedziałaś mi swoją historię, żeby mnie chronić.

Dopiero teraz uświadomił sobie, ile ją to kosztowało. I zrobiła to, żeby wiedział, co może go spotkać.

- Opowiedziałam ci także po to, żebyś wiedział, dlaczego muszę opuścić Florydę. - Anna stłumiła szloch. - Muszę wyjechać i to tak daleko, żeby mnie nie znalazł. Muszę zniknąć z twojego życia, Grady. Wiesz, co mógłby ci zrobić?

- Nigdzie nie wyjedziesz. - Grady mocno zacisnął ręce na jej ramionach. - Nie będziesz więcej uciekała. A jeśli to zrobisz, nie tylko Barnard będzie cię szukał!

- Nie wygłupiaj się! Wystarczy jedno jego słowo, a twoja kariera będzie tylko wspomnieniem!

- Lepiej, żeby to była kariera niż ty!

Znów przyciągnął ją do siebie, ale tym razem nie po to, żeby ją pocieszać. Zaczął całować ją tak, jakby chciał tym pocałunkiem wpłynąć na zmianę jej decy­zji. Próbowała walczyć, ale tylko przez chwilę. Bo przecież nie walczyła ani z tym pocałunkiem, ani z tym mężczyzną, ale z losem, który kazał jej od niego odejść.

- Na pewno coś wymyślimy, zobaczysz - szeptał, całując jej szyję, czoło, policzki, nos, usta. - Ale nigdzie nie wyjedziesz. Zrozumiałaś?

Anna mocno objęła go za szyję. Tajemnice, które dotąd ich rozdzielały, nie były już tajemnicami. Był ktoś, z kim razem mogła dźwigać swój ciężki los.

Kiedy znów ją pocałował, odpowiedziała. Jej przy­szłość była wielką niewiadomą. Bez względu na to, co mówi Grady, nie może narażać go na niebezpieczeństwo. Jednak przez tę jedną chwilę potrzebne jej było pociesze­nie i miłość, jaką czuła w jego pieszczotach. Od śmierci Matta nie znalazła pocieszenia. A miłości, takiej praw­dziwej miłości, nigdy nie zaznała. Nie takiej...

Grady zapomniał, gdzie jest. Zapomniał o deszczu, o tym, że przecież nie chciał się spieszyć, że chciał, żeby ich związek umocnił się, zanim o cokolwiek ją poprosi. Całując ją, przypomniał sobie, co czuł, kiedy dotknął jej po raz pierwszy. Teraz znów miał ją w ramionach i wiedział, że niezależnie od tego, co przyniesie im przyszłość, będzie jego.

Kiedy wsunął rękę pod jej koszulkę, poddała się jego dotykowi. Ona też go chciała.

W świetle przeszywających niebo błyskawic zaniósł ją do sypialni.

Był wszystkim, o czym mogła marzyć. Dawała mu nie tylko swoje ciało, ofiarowała mu swoje serce.

Poznawała swoje ciało jego rękami, uczyła się jego ciała, dawała i brała.

Wiedział, że nie była z mężczyzną od narodzin Ryana. Kochali się po raz pierwszy, ale było tak jakby robili to od zawsze. Żadne z nich nie chciało teraz myśleć. Ważne było tylko, by czuć. Bo przecież czekali na siebie całe życie.

Kiedy się obudził, po burzy nie było śladu. Przez żaluzje sączyło się słońce, słychać było śpiew ptaków. Obok niego leżała Anna, z głową wtuloną w jego ramię, z nogą splecioną z jego nogą.

Zawsze szczycił się tym, że postępuje właściwie, że jest rozsądny i obiektywny. Omal nie ożenił się z Susan, bo wydawało się to właściwe. Z tego samego powodu ujawnił postępowanie Harry'ego Traltora i teraz zabrał się za Randa Garnera.

Jedyną pasją jego życia była sprawiedliwość. Prze­czuwał jednak, że cały czas żyje w nim jakiś obcy, nie znany mu osobnik. I przy Annie, dzięki Annie, ten obcy ujawnił się i zwyciężył.

Niech żyje obcy!

Anna znów się poruszyła. Nawet we śnie cały czas była w ruchu. Ta przepełniająca ją energia udzielała się także jemu. Przy niej czuł, że mógłby przenosić góry i poruszać wiatraki.

Jednym z takich wiatraków jest Hayden Barnard.

Anna znów się poruszyła, ale powoli zaczynała się budzić. I od razu zdała sobie sprawę, co zrobiła i gdzie jest. Kiedy chciała się odsunąć, nie pozwolił jej.

- Nigdzie nie idziesz - rzekł.

Tamta silna, pewna siebie kobieta, z którą tak niedaw­no się kochał, zniknęła.

- Czy nie słyszałeś tego, co ci mówiłam? Co my robimy?

Jego głos był jak pieszczota.

- Wytłumaczę ci, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć. Znów próbowała się odsunąć.

- Nie mogę ryzykować twojego życia ani twojej przyszłości.

- Jeśli odejdziesz, pojadę za tobą. I znajdę cię.

- Opowiedziałam ci o Haydenie, żeby cię chronić!

- To pozwól, żebym teraz ja chronił ciebie.

- To niemożliwe.

- Anno, pomyśl przez chwilę. Zacznij od tego, co wiesz. Hayden Barnard ma powody, by chcieć cię zamordować.

Anna zadrżała.

Miał wyrzuty sumienia, ale musiał mówić dalej.

- I jak twierdzi twój szwagier, przynajmniej raz wiedział, gdzie jesteś. Znalazł cię. Czy Cantrell nie wspominał, że Barnard miał na dowód nawet twoje zdjęcia?

- Do czego zmierzasz?

- Powinien cię zabić, żeby cię uciszyć. Wiedział, gdzie jesteś i wiemy, że jest na tyle potężny, że mógł­by bez problemu załatwić morderstwo jakiegoś dzie­ciaka z ulicy i nikt by go nawet nie podejrzewał. - Dla efektu zrobił krótką przerwę. - Ty jednak nadal żyjesz.

- Myślisz, że się nad tym nie zastanawiałam?

- I do jakich doszłaś wniosków?

Patrzył na jej zarumienioną od snu twarz, na potargane włosy, i wiedział, że nigdy nie będzie miał jej dosyć.

- Nie wiem!

- Są dwie możliwości. Albo zgubił twój ślad, zanim zdążył cię zabić, albo ma jednak pewne skrupuły.

Patrzyła na niego w milczeniu.

- Wiemy, że to chory człowiek. Nie wiemy tylko, czy jego choroba jest aż tak głęboka, że odważy się zamor­dować własną pasierbicę, bo może być dla niego za­grożeniem.

- Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego! Powiedziała to z taką mocą, że Grady zrozumiał, iż w to wierzy.

- To pomyśl jeszcze o czymś. Cantrell i twoja siostra też żyją.

- To jeszcze nie dowód, że Hayden ma sumienie. Jess Cantrell to sławny człowiek, jest też sprytny. Na pewno w jakiś sposób się przed nim obronił, zadbał też o bez­pieczeństwo mojej siostry.

Po raz pierwszy Anna pomyślała o niebezpieczeń­stwie, na jakie narażała się Krista. Nie tylko to, które mogło ją spotkać na ulicy, ale przede wszystkim to ze strony Haydena. I mimo gróźb, jakie Hayden skiero­wał pod ich adresem, oni nadal, przez całe cztery lata, szukali dowodów mogących go skompromitować. Po to, aby jakoś zmusić go, by odnalazł ją i... zostawił w spokoju.

Grady przyglądał się, jak Anna próbuje znaleźć jakiś sens w czymś, co żadnego sensu nie ma. Jej uczucia były widoczne. Już ich przed nim nie ukrywała. Ufała mu.

- Posłuchaj, Anno, chyba domyślam się, w jaki sposób Jess Cantrell bronił się przed senatorem.

- W jaki?

- Cantrell ma całą tę historię spisaną i gdzieś ukrytą. Może u adwokata. Wydał mu też polecenie, by w razie ich śmierci wszystko ujawnił i wszczął dochodzenie. Barnard o tym wie.

- Ale co to daje? Gdzie dowód, że Jess napisał prawdę? - Ledwo zadała to pytanie, sama znalazła odpowiedź. - Niepotrzebny. Sam rozgłos nadany sprawie wystarczy, by przegrał wybory.

- Ludzie przegrywali z dużo błahszych powodów.

- Jess chciał, żebym ujawniła moją historię... - Anna usiadła i dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest naga. Natychmiast zasłoniła się prześcieradłem.

- Wolałem cię przedtem.

Nie spojrzała na niego, ale zarumieniła się. Mówiła dalej.

- Nie wiedziałam dlaczego chce, abym się ujawniła. W każdym razie nie do końca. Teraz rozumiem. Trochę by mnie to chroniło.

- Być może. - Grady też usiadł i przytulił ją do siebie.

- Dopiero teraz dotarło do mnie, że moja siostra była w wielkim niebezpieczeństwie. - Anna wtuliła twarz w jego pierś. - Szukała mnie tyle miesięcy. Naprawdę mogła zginąć...

- Z tego, co mi mówiłaś, wynika, że nigdy nie przestała cię szukać.

- Dlaczego odepchnęła mnie tamtej nocy? Wiedział, że choćby nie wiem jak Anna zaprzeczała istnieniu małej Rosie, mówi do niego teraz właśnie mała Roseanna Jensen.

- Bo nie przeżyła tego, co ty. Może jak większość z nas, nie mogła, nie umiała uwierzyć w coś tak strasznego.

- Ale to była prawda.

- Masz teraz tyle lat, ile ona wtedy. Czy zawsze umiesz odróżnić kłamstwo od prawdy? Krista popełniła tragiczną pomyłkę, ale nie dlatego, że cię nie kochała. Odesłała cię do domu, bo uważała, że tam jest twoje miejsce. Mogę się tylko domyślać, ale może uważała, że powinnaś stawić temu czoło i nauczyć się z tym sobie radzić. Czy nie tego uczysz dzieciaki w „Pierwszym Dniu”?

- Ale nie wtedy, kiedy to, co czeka na nie w domu, jest tak złe, że mogłoby je zniszczyć.

- A skąd możesz to wiedzieć? Jak ocenić? Czasami możesz się tylko domyślać, bazować na doświadczeniu. Krista pewnie nigdy nie poznała takiego Haydena jak ty.

- Wiem, że nie.

Broniła siostry, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

- A więc nie miała podstaw, by ci wierzyć i popełniła błąd. Ale nie dlatego, że cię nie kochała. To był błąd popełniony z miłości. A później, kiedy zdała sobie z tego sprawę, rzuciła wszystko, by cię odnaleźć.

- Ufałam jej.

- Ufałaś w jej miłość. I w tym cię nie zawiodła. Problem w tym, że uważałaś ją za doskonałą, a ona taka nie jest.

- Kochałam ją.

- I nadal kochasz. - Grady ujął w dłonie jej twarz.

- Musisz się z nią spotkać.

- Nie mogę.

- Będę z tobą.

- Nie mogę cię w to wciągać!

- Nie zauważyłaś, że już dawno jestem wciągnięty?

- Całował ją tak długo, aż prawie omdlała z braku tchu.

- Polecimy do Wirginii i staniemy przed nią razem.

- To musi być moja decyzja.

- Wiem. Ja swoją już podjąłem.

- Jaką decyzję, Grady?

- Już nigdy nie pozwolę ci uciec. Jestem teraz częścią twojego życia i nie pozwolę ci odejść ode mnie. Znaj­dziemy sposób, żebyś mogła tu zostać i być bezpieczna.

Nie miała już sił, by protestować. Od dnia, kiedy opuściła dom ojczyma, była sama ze swoimi lękami i cierpieniem. Nawet Matt nie znał całej jej historii. A Grady ją poznał i nadal przy niej stoi.

Nie chciała opuszczać Sun County i nie chciała opuszczać Grady'ego. Kiedy znów ją pocałował, zro­zumiała, że skończył się czas jej ucieczki. I może, ale tylko może, zaczął się czas zaufania.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Grady zaparkował swoje audi przed domem Anny. Mimo wczesnego przedpołudnia, na dworze było już gorąco. Parę domów dalej jakiś maluch, pod czujnym okiem matki, bawił się ogrodowym spryskiwaczem.

- Chciałbym zobaczyć Ryana. - Grady zaborczym gestem położył rękę na ramieniu Anny. - Chyba że wolelibyście pobyć sami.

Annie wcale nie spieszyło się do pożegnania z Gradym. Spędzili razem noc, a potem, niechętnie, rano wrócili jego autem do miasta. Samochód, który pożyczył od rodziców, żeby dojechać do domku, później miał przyprowadzić ktoś z jego biura.

Anna nie była jeszcze gotowa do powrotu do Ponte Reynaldo, ale za bardzo tęskniła za Ryanem. Wiedziała też, że musi stanąć przed Tomem Schneiderem i wy­tłumaczyć się, dlaczego zniknęła tak nagle. Grady musiał przed pierwszą być w swoim sztabie wyborczym.

- Na pewno chętnie cię zobaczy - uśmiechnęła się Anna. Chciała go pocałować, ale nie byli już w domku na odludziu. Znajdowali się w mieście, któremu Grady służył i nie chciała, żeby ich związek stał się publiczną tajemnicą.

- Isabella wiedziała, że przyjeżdżasz?

- Mam nadzieję. Kiedy rano dzwoniłam ze stacji benzynowej, odebrał jakiś mężczyzna, więc poprosiłam, żeby przekazał jej wiadomość.

Grady uniósł brwi. Znał historię Isabelli od Anny.

- Mężczyzna? Rewanżuje się Enrique'owi?

- To nie w jej stylu. Podejrzewam, że to był któryś z jej kuzynów. Ma dużą rodzinę i wszyscy starali się wyemigrować. Może któremuś się udało.

- Może lepiej nie będę wchodził.

- Dlaczego?

- Reprezentuję prawo, zapomniałaś? Zrozumiała dopiero po chwili.

- Myślisz, że przybyli tu nielegalnie?

- Nie byliby pierwsi.

- A musiałbyś ich o to pytać?

- Nie - odparł po krótkim namyśle.

- To nie pytaj. - Anna uścisnęła mu rękę. - No, chodź. Weźmiemy Ryana i pójdziemy do mnie. Jeśli wolisz, możesz zostać na ganku.

- Chyba wolę.

Wszedł za nią na ganek i stanął obok, kiedy pukała do drzwi Isabelli, zza których dobiegał gwar wielu ożywio­nych głosów.

- Mówiła ci kiedyś, ilu jej kuzynów próbuje tu przyjechać? - spytał.

- Obawiam się, że po angielsku nie umie do tylu liczyć.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty, czarnowłosy mężczyzna.

- Ty jesteś Anna - rzekł z lekkim akcentem. Anna też od razu go poznała. Widziała jego zdjęcie, stojące na toaletce Isabelli, a raz nawet, jak się tu wprowadzali, wymienili ukłony. Dumnie uniosła brodę i chłodno skinęła głową.

- Enrique.

- Isabella! - Imię żony w jego ustach brzmiało jak muzyka. - Wejdź, proszę - zwrócił się do Anny.

Weszła oczywiście, Grady tuż za nią. I natychmiast rzuciły się na nią dwa małe ciałka. Teresa przywarła do jednej jej nogi, Ryan do drugiej.

- Tatuś Teresy znów jest w domu - poinformował matkę Ryan.

Anna rozejrzała się dokoła. Najwyraźniej w domu był nie tylko tatuś Teresy. Maleńki domek pełen był ludzi, a nikt z nich nie wyglądał, jakby przyszedł jedynie z wizytą. Jasne było, że wprowadzili się tu na stałe. Na podłodze tu i ówdzie leżały porządnie złożone śpiwory, w kątach stały liczne bagaże.

- Anna! - Isabella, w kuchennym fartuchu, z błysz­czącymi oczami, pojawiła się w progu kuchni.

- Mówiłem ci, że jest niespodzianka - pisnął urado­wany Ryan.

- Poznaj moją rodzinę, Anno - powiedziała z dumą Isabella.

Jak na hasło, kuzyni ustawili się w równym szeregu. Isabella przedstawiała ich po kolei. Tak więc był wśród nich jej brat z żoną i synkiem, dwie siostry Enrique'a, ich wspólna kuzynka z trójką dzieci, ale bez męża, i dwie ciotki Enrique'a.

- A to jest kobieta, z którą mieszkał Enrique - oznaj­miła na koniec ze łzami w oczach. - Moja matka.

Anna spojrzała na Enrique'a. Był zarazem dumny i smutny, co w zasadzie powinno być niemożliwe.

- Twoja matka?

- Enrique ich tu przywiózł. Nie mógł mi powiedzieć, dlaczego wyjeżdża. Wiedział, że próbowałabym go zatrzymać, bo to niebezpieczne. A tutaj są... - Przez chwilę szukała właściwego słowa. - Szpiedzy? Ludzie, którzy mogliby się dowiedzieć, co robi. No to skłamał.

- Niezupełnie. - Enrique stanął obok żony i położył ręce na jej ogromnym brzuchu. - Po prostu nie powie­działem całej prawdy.

- Jak ci się udało ściągnąć tu ich wszystkich? - spyta­ła Anna.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, za jej pleca­mi trzasnęły drzwi. Odwróciła się i zobaczyła, że Grady zniknął.

- Czy twój przyjaciel źle się poczuł? - zaniepokoił się Enrique.

Anna zrozumiała. Grady nie chciał słuchać szcze­gółów ich podróży przez granicę. Wzruszyło ją to, bo wiedziała, jak bardzo ceni prawo i zrobił to tylko dla niej. Szybko wyjaśniła to rodzinie Isabelli.

- Mieliśmy szczęście. Możemy udowodnić, że gdy­byśmy zostali, nasze życie byłoby zagrożone. Jedziemy wszyscy do Kanady. - Poinformował ją potem Enrique. - Pomaga nam taka jedna organizacja. Jesteśmy tu tylko tymczasowo. Powiedz swojemu przyjacielowi, że cała procedura już się zaczęła i że jesteśmy w waszym kraju jako turyści.

Dopiero kiedy złożyła im gratulacje, dotarło do niej znaczenie słów Enrique'a.

- Isabello, ty też jedziesz?

- Tak, po urodzeniu dziecka.

- Co ja bez ciebie zrobię?

- Przyjedziesz do nas w odwiedziny, co? Weźmiesz Ryana, żeby pobawił się z Teresą.

Anna wiedziała, że w takiej chwili nie powinna myśleć o swoich problemach, które się zaczną z chwilą wyjazdu przyjaciółki. Isabella była szczęśliwa, bo choć zwątpiła w wierność Enrique'a, to przecież nigdy nie przestała go kochać.

- Będę za tobą tęskniła, a w odwiedziny na pewno przyjadę. Zawsze chciałam zobaczyć Kanadę.

Anna przytuliła Isabellę, a potem, pod wpływem impulsu, także jej męża. Kuzyni rozmawiali po hiszpań­sku i mimo lekcji z Isabella, nie rozumiała ani słowa. Choć wyjazd przyjaciółki był dla niej ogromnym ciosem, na pocieszenie miała to, że przynajmniej nie będzie musiała zmagać się z tym trudnym językiem.

Na ganku czekali na nią Grady i Ryan. Zorientowała się, że trwa właśnie męska rozmowa o ojcach i o tym, dlaczego jedne dzieci ich mają, a inne nie. Grady posadził małego na balustradzie, mogli więc patrzeć sobie w oczy.

- Twój tata umarł, zanim się urodziłeś - tłumaczył.

- No to nie może być moim tatą. Tatusiowie miesz­kają ze swoimi dziećmi.

Anna była ciekawa, jak Grady sobie z tym poradzi bez porównywania z pszczółkami i ptaszkami.

- Czy Enrique był tatą Teresy, kiedy wyjechał?

- Tak.

- Twój tata, chociaż umarł, wciąż jest twoim tatą. W pewien sposób twój tata też wyjechał.

- Nie chcę, żeby go nie było. Wróci tak jak tata Teresy?

- Nie. To niemożliwe.

- No to mogę dostać innego?

- Czasami tak się zdarza.

- Mogę? - Ryan dopiero teraz zauważył Annę.

- Nie wiem.

- Może na Gwiazdkę?

Anna uśmiechnęła się. Kiedy Ryan chciał czegoś, na co nie było jej stać, obiecywała mu, że „może na Gwiazdkę”.

- Tatusiów nie dostaje się w pudełku, króliczku. Ryan pewnie dalej drążyłby ten temat, ale na szczęście na ganku zjawiła się Teresa ze wspaniale pachnącą tortillą w ręku. Mały błyskawicznie zeskoczył z balu­strady i pobiegł po swoją porcję.

- Muszę wziąć od Isabelli przepisy, zanim wyjedzie - powiedziała.

- Wyjedzie?

- Jadą wszyscy do Kanady. Nie martw się. Są tutaj legalnie. No, w każdym razie w pewnym sensie... mają wizy turystyczne.

- Miło mi to słyszeć. Co zrobisz z Ryanem?

- Jest na tyle duży, że może chodzić do przedszkola. Jeśli znajdę jakieś dobre, tylko na tym skorzysta. - Przy­tuliła się do niego i objęła go w pasie. - Jednak będzie mi brak Isabelli.

- Zostawiasz tu teraz Ryana?

- Przed obiadem nie dałby się stąd wyciągnąć. Pójdę się rozpakować.

- Odprowadzę cię.

Dopiero kiedy weszła do pokoju, zauważyła zmianę. W oknie pysznił się nowiutki klimatyzator.

- Miałeś z tym coś wspólnego?

- Nie tak wiele, jak myślisz.

Anna przeszła przez hol i znalazła drugi taki sam w oknie pokoju Ryana.

- Ile?

- Jeden telefon.

- Do kogo?

- Do właściciela domu.

Anna była bardziej zaintrygowana niż zła.

- Skąd wiedziałeś, kto nim jest?

- Mój asystent zajrzał do kartoteki w urzędzie miej­skim.

- Co mu powiedziałeś?

- Poinformowałem go tylko, kim jestem. Powiedzia­łem, że moja znajoma mieszka w jednym z jego domów i bardzo potrzebuje klimatyzatora. Poinformowałem go, że jeśli nie zamierza ich zainstalować, i to w dwóch oknach, to zrobię to sam i będę potrzebował klucza. Dodałem jeszcze, że najpierw wyślę tam inspektora, żeby sprawdził, czy instalacja elektryczna jest w dobrym stanie.

Łatwo mogła sobie wyobrazić reakcję właściciela.

- Pewnie jeszcze nie zdążyłeś odłożyć słuchawki, kiedy był już w drodze do sklepu.

- I tak na jutro umówiłem elektryka, żeby sprawdził, czy wszystko jest w porządku. - Gestem ręki powstrzy­mał jej protesty. - Anno, proszę, nie dyskutuj. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś się stało tobie czy Ryanowi. Sprowadzę też ślusarza, żeby obejrzał zamki.

Wiedziała, że ten drugi pomysł wiąże się z tym, co usłyszał o jej ojczymie. Chciała być zła, ale nie potrafiła.

- Wtrącasz się w moje życie.

Grady, pełen wyrzutów sumienia, uświadomił sobie, że Anna nawet nie ma pojęcia, jak bardzo zamierza się wtrącić w jej życie. Nie była to jednak najlepsza pora, by ją o tym poinformować. I tak wkrótce się dowie.

- Co będziesz teraz robić?

- Zadzwonię do Toma i powiem, że jutro przyjdę z nim porozmawiać.

- A więc dziś zostajesz w domu?

- Chcę pobyć trochę z Ryanem.

- No to może zaprosisz mnie na kolację?

- Lubisz moją kuchnię, co? - uśmiechnęła się Anna. Owszem. W jej wykonaniu nawet zwyczajne potrawy były czymś wyjątkowym. Bardziej jednak lubił stojącą przed nim kucharkę. Wziął ją w ramiona i pocałował.

- Jesteś pewien, że możesz zrobić sobie jeszcze jeden wolny wieczór? A co z twoją kampanią? - spytała, kiedy w końcu wypuścił ją z objęć.

- Najbliższe tygodnie będą bardzo męczące. Korzys­tajmy z czasu, póki go mamy.

- Ale bądź ostrożny. Gazety już zauważyły, że zerwałeś zaręczyny. Nie chcę, by mówiono o mnie „ta druga”. Szczególnie teraz.

Rozumiał, o co jej chodzi. Nie tylko wierzyła, że jej przeszłość może poważnie utrudnić mu wygranie wybo­rów, ale nie chciała też, by ktokolwiek się nią bliżej zainteresował, by cokolwiek przyciągnęło do niej uwagę prasy. Zagrożenie ze strony Haydena Barnarda jest zbyt duże.

- Dziś wieczór - szepnął i jeszcze raz ją pocałował. Zostawił ją wpatrującą się w klimatyzator.

W sztabie wyborczym zamknął drzwi przed trzema czekającymi na niego osobami, otworzył notes i wykręcił numer, którego szukał.

Pięć minut później sprawa była załatwiona. I dopiero wtedy, choć nie bez trudu, mógł zapomnieć o Annie. Przynajmniej do wieczora. Teraz czekała na niego kam­pania.

Na lotnisku Ponte Reynaldo Krista szukała w tłumie oczekujących Jessa. Stał z grupą roześmianych nastola­tek. Zapewne zbierał materiał do swojej najnowszej książki. Tym razem pisał na temat wartości, jakie amerykańskie społeczeństwo przekazuje młodzieży. Do­myśliła się, że uważnie słucha, o czym mówią te roześmiane dziewczęta. Pomyślała, że nawet z celi więziennej wyszedłby z gotową książką o wpływie materacy, krat okiennych i więziennego jedzenia na ludzką psychikę. I byłby to bestseller.

Kiedy tylko ją dostrzegł, porzucił obiekty swoich badań i wyciągnął do niej ramiona. Jego uścisk był wyjątkowo długi i ciepły.

- Coś czuję, że za mną tęskniłeś - zauważyła.

- Tak. Chyba rzeczywiście.

- Gdzie Tate?

- Wyleciała dziś rano. Ma do napisania referat se­mestralny. Odwiozłem ją tutaj i czekając na ciebie, zdążyłem wynająć dla nas auto.

- Szkoda, że się z nią minęłam. Objęci przeszli po odbiór bagażu.

- No i jak konferencja? - spytała Krista. - Dowie­działeś się czegoś, co mogłoby nam się przydać?

Nie był jeszcze gotowy, żeby powiedzieć jej, czego się dowiedział. A już na pewno nie w tym tłumie na lotnisku.

- Zupełnie niezła. Jeśli masz ochotę, możemy które­goś dnia pojechać do „Pierwszego Dnia”, żebyś sama zobaczyła, jak działa.

- Chyba raczej zapomnę o pracy i skoncentruję się na moim mężczyźnie.

- Do hotelu mamy bardzo niedaleko.

- Dla mnie to i tak za daleko...

Później, po dużo za szybkiej jeździe do hotelu i na­miętnej godzinie w łóżku, choć raz bez kilkunastu dzieciaków kłębiących się w pobliżu, zadowoleni i spo­kojni leżeli wtuleni w siebie.

- Tak, ty naprawdę za mną tęskniłeś - powtórzyła w rozmarzeniu Krista.

Jess spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Wiedział, że nie może już dłużej zwlekać z powiedzeniem jej o Rosie... a raczej o Annie. Choć ćwiczył to w duchu od chwili, kiedy dowiedział się, kim naprawdę jest, wciąż nie wiedział, jak to żonie powiedzieć.

- Muszę ci coś powiedzieć, Kris. - Usiadł i przyciąg­nął ją do siebie.

- Brzmi poważnie.

- Tak.

- Czy to czasem nie zepsuje nam dnia? Bo jeśli tak, nie chcę tego słuchać.

- Chodzi o Rosie. - Poczuł, że zesztywniała, a jej oddech stał się szybszy. - Jest tutaj - rzekł, zanim zdążyła pomyśleć o najgorszym. - Żywa i cała. W dodatku jest zastępcą dyrektora „Pierwszego Dnia”.

- Kiedy się o tym dowiedziałeś? - Krista odsunęła się od niego.

- Jak tylko wysiadłem z samolotu. Przyjechała, żeby nas odebrać.

- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?

- Ona nie chce się z tobą zobaczyć, Kris. Nie chce się nawet przyznać, że to ona.

Ból widoczny w jej spojrzeniu był dla niego nie do zniesienia.

- Jesteś pewien, że to ona?

- Nie mam wątpliwości.

Powiedział jej, czego dowiedział się od Toma Schnei­dera, dodając, że Rosie ma czteroletniego syna.

- A ona wie, że ty wiesz?

- Powiedziałem jej wprost. Zdenerwowała się. - Użył tego słowa, choć zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest nieadekwatne. - Zaraz potem wyjechała z miasta, ale już jest z powrotem.

- Skąd wiesz?

- Dzwonił do mnie wczoraj jej przyjaciel. - Podej­rzewał, że „przyjaciel” to kolejne nieadekwatne słowo. Grady Clayton był zbyt zatroskany, jak na zwykłego przyjaciela. - Chciał, żebym pojechał z nim do niej dziś wieczór. Powiedziałem mu, że ty też już będziesz. Chce, żebyśmy pojechali oboje.

- A Rosie wie?

- Nie.

- Co powinniśmy zrobić? - Krista była wyraźnie zdezorientowana, a on nie wiedział, jak jej pomóc.

- Myślę, że ty powinnaś zdecydować.

- Nie wiem, co robić!

- Kris, niecały tydzień temu nie wiedzieliśmy nawet, czy Rosie żyje. Teraz wiemy, że nie tylko żyje, ale jest szczęśliwa i ma się dobrze. Pamiętaj o tym, niezależnie od tego, co się stanie.

Krista nie mogła się uporać ze swoimi myślami.

- Skoro ty ją znalazłeś, nasz ojczym też może. A jeśli kazał nas śledzić? Jeśli dowie się, że Rosie tu mieszka?

- Nawet Barnard nie ma takich możliwości, żeby śledzić nas codziennie przez pięć lat. Moim zdaniem zrezygnował już dawno. Jeśli już, to robi to od czasu do czasu. Ale nie ma powodu, żeby śledził mnie tutaj. Znalazłem ją całkowicie przez przypadek. A moja po­dróż nie była tajemnicą. Powód mojego pobytu tutaj jest uzasadniony.

- Chyba, że już wcześniej wiedział, że Rosie jest tutaj. - Krista schowała twarz w dłoniach. - Nie chce się ze mną widzieć!

- Była zaskoczona. Przeszłość to dla niej bardzo trudne wspomnienie.

- Wiem, co pamięta!

- Dobre rzeczy też, możesz być pewna.

- Uważasz, że powinniśmy pójść? Odpowiedział jej dopiero po chwili namysłu.

- Grady Clayton uważa, że tak. Chyba powinniśmy mu zaufać.

- Rosie żyje... Tak długo czekałam na tę wiado­mość... - Krista, wtulona w Jessa, płakała.

Oby Grady Clayton miał rację, pomyślał Jess.

Anna kończyła przyprawiać sos do spaghetti - mielo­ne mięso, wędzona kiełbasa, świeże pomidory i własna mieszanka ziół. Obok niej siedział przy kuchennym stole Ryan i smarował masłem bagietkę.

- Grady za chwilę powinien być - powiedziała, spoglądając na zegar.

- Mam nadzieję, że przyniesie lody.

- W taki dzień jak dziś na pewno dobrze nam zrobią.

- Grady dzwonił niedawno z informacją, że umiera z głodu. Obiecał przynieść deser.

- Dlaczego ja nie mam żadnej rodziny? - spytał Ryan.

Wiedziała, dlaczego przyszło mu to do głowy. Z tego samego powodu pytał Grady'ego o swojego ojca. Jeszcze przed dwoma dniami myślał, że Teresa też nie ma taty ani rodziny. A teraz jej dom jest pełen. Chciałby, żeby i u niego tak było.

I myśli o tym akurat teraz, kiedy ona zastanawia się nad spotkaniem z Kristą. I wcale nie była bliższa decyzji, niż w chwili, kiedy Jess powiedział jej, kto jest jego żoną.

- No dlaczego? - nie rezygnował Ryan.

Nie mogła mu powiedzieć, że rodzina jego ojca nie przyjmuje do wiadomości istnienia syna Matta. Namó­wiona przez Toma skontaktowała się z nimi zaraz po urodzeniu Ryana. Stwierdzili, że skoro nie ma żadnego dowodu, że dziecko jest Matta, nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Jeśli o nich chodzi, Matt umarł w chwili opuszczenia domu.

I jak mogła powiedzieć synkowi, że nie może zabrać go do Minnesoty, gdzie nadal ma rodzinę, bo jej życie mogłoby być zagrożone? I że Ryan ma ciotkę, która podobno chce go zobaczyć, tylko Anna nie potrafi się na to zdecydować? I że jej ojczym pragnie jej śmierci?

Tego wszystkiego czterolatek na pewno by nie zro­zumiał. Jakąś jednak prawdę powinien poznać.

- Masz rodzinę - powiedziała z całym spokojem, na jaki mogła się zdobyć. - Mieszkają daleko i niezbyt się przyjaźnimy. A właściwie, gniewamy się...

Ryan przerwał smarowanie i przez chwilę nad czymś rozmyślał.

- Szkoda - rzekł w końcu. - Powinniście się lubić. Anna pomyślała o Kriście, która zawsze była dla niej kimś więcej niż siostrą, była najbliższą przyjaciół­ką. Tylko raz ją zawiodła. Tylko raz. A do dziś nie może jej tego wybaczyć. A byłaby wymarzoną ciotką dla Ryana.

Ryan ułożył kawałki bagietki na blasze i Anna wsadziła je do piekarnika.

- Powinnaś im powiedzieć przepraszam. Ja zawsze tak robię, kiedy pokłócę się z Teresą.

Anna przytuliła małego mocno do siebie i pogładziła go po głowie.

- Może poczekasz na Grady'ego na ganku?

- A mogę łowić?

Jedną z ulubionych zabaw chłopca było zarzucanie wędki przez balustradę. Twierdził, że złowił tak niejed­nego wieloryba.

- Oczywiście.

Ledwo Ryan wybiegł na ganek, usłyszała, że z kimś rozmawia. Pewna, że przyszedł akurat Grady, uśmiech­nęła się i postanowiła im nie przeszkadzać. Mężczyźni mają przecież swoje sprawy.

Czekała, aż zagotuje się woda, kiedy usłyszała za sobą jakieś skrzypnięcie. Odwróciła się z powitalnym uśmie­chem.

W drzwiach stała Krista. Sama. Anna znieruchomiała. Uśmiech zniknął z jej twarzy.

Krista wyglądała tak, jak ją zapamiętała, a jednak inaczej. Jej włosy były tak samo jasnoblond, długie i kręcone. Nie schudła ani nie przytyła nawet o kilogram i jej figura na pewno wzbudzała podziw niejednego mężczyzny. Miała na sobie jasno żółtą sukienkę z dzianiny. Żółty zawsze był jej ulubionym kolorem, może dlatego, że było jej w nim tak dobrze.

Różnice były bardzo subtelne. Była prawie siedem lat starsza niż w dniu, kiedy kazała Annie wracać do ojczyma. Była w niej teraz pewna dojrzałość, ale raczej nie tyle związana z wiekiem, lecz z tym, kim teraz była. Kiedyś łagodna i zgodna, teraz na pewno silna i twarda.

Nie mogła patrzeć dłużej. Odwróciła się z powrotem do kuchenki i drżącą ręką wrzucała makaron do wrzątku. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc, ale ani trochę jej to nie uspokoiło.

- Nie przypominam sobie, żebym cię zapraszała.

- Wiem. Mogę mimo to zostać?

Anna sięgnęła po łyżkę i zaczęła mieszać sos. Dużo za szybko.

- Niech zgadnę. Grady cię tu przywiózł, prawda? Twój mąż też tu jest?

- Razem z Gradym zabrali Ryana na spacer.

- Czy mały wie, kim jesteś?

- Nie.

- To zabawne. Zaledwie przed chwilą pytał mnie o rodzinę i zastanawiał się, dlaczego ma tylko mnie.

- I co mu powiedziałaś?

- Że mam rodzinę, ale się nie przyjaźnimy. - Nie dodała, co odpowiedział Ryan.

- Czy przez te wszystkie lata zastanawiałaś się, co czuję?

Pytanie siostry zaskoczyło Annę. Spodziewała się raczej przeprosin.

- Uznałam, że odetchnęłaś z ulgą - odparła z gory­czą. - Już nie musiałaś słuchać moich kłamstw.

- Nigdy nie odetchnęłam z ulgą.

- Czyżbyś miała wyrzuty sumienia?

- Byłam przerażona.

- No to widzisz, że jestem cała i zdrowa. Nie musisz już się bać.

- Nadal się boję, Rosie. Boję się, że straciłam cię na zawsze.

- Mam na imię Anna.

- Kiedy byłyśmy małe, czasami nazywałam cię Anną. Pamiętasz? Tak się bawiłyśmy. Ty byłaś Anną, a ja Louise. Udawałyśmy damy z towarzystwa przy podwieczorku.

- Nie pamiętam.

- Czy wiesz, że nadal opłacam automatyczną sekre­tarkę w Maryland? - Krista przeszła przez pokój i oparła się o zlewozmywak, żeby widzieć twarz siostry. Uważnie szukała w niej zmian. - Kiedy przeniosłam się z Jessem do Wirginii, bałam się, że którejś nocy, kiedy będzie ci źle, zechcesz zadzwonić na mój numer w Maryland. Więc na wszelki wypadek zostawiłam tam sekretarkę.

- Wiele razy było mi źle, ale nigdy nie pomyślałam, żeby do ciebie zadzwonić.

- Bałaś się, że co ci powiem? Anna spojrzała jej prosto w oczy.

- Wiedziałam, co mi powiesz. To samo, co tamtego wieczoru, kiedy powiedziałam ci o Haydenie. „Wracaj do domu, Rosie” - przedrzeźniała siostrę. - „Pokłóciłaś się z Haydenem, ale to nie powód, żeby opowiadać takie straszne historie. Dorośnij wreszcie i bądź odpowiedzial­na!”.

- Popełniłam straszliwy błąd - powiedziała prawie szeptem Krista.

Anna odłożyła łyżkę. Zbyt drżała jej ręka, by mogła mieszać dalej.

- Znam się na błędach, Kristo! Opowiedzieć ci o moich? Największy to ten, że ufałam Haydenowi. Następny, że zaufałam tobie. Kiedy to nie wypaliło, wsiadłam w autobus do Nowego Jorku i zaufałam facetowi zwanemu Szary Księżyc. I to dopiero był błąd!

Krista, i tak blada, słysząc te słowa, zbladła jeszcze bardziej.

- Poznałam jedną z jego dziewczyn, kiedy szukałam cię w Nowym Jorku. Pokazała mi kurtkę, którą tam zostawiłaś i powiedziała, że wyjechałaś do Nowego Orleanu.

Anna zdawała sobie sprawę, że opowiadanie Kriście o jej ciężkim losie i patrzenie, jak cierpi, wcale nie sprawi jej przyjemności.

- Uciekłam od niego, jak tylko mogłam. Poznałam innego uciekiniera, ojca Ryana, i jeździliśmy razem, aż do jego śmierci. W Nowym Orleanie byliśmy tylko tydzień. Później jeszcze parę razy wpadaliśmy... ale na krótko.

- Zrobiłabym wszystko, żeby cofnąć tamte lata.

- To niemożliwe.

- A przyszłość? Czy nasza przyszłość jest możliwa? Anna wiedziała, o co pyta Krista. Prosi o wybaczenie.

Chciała jej wybaczyć. Wierzyła w przebaczenie, uczyła tego Ryana i dzieciaki, którymi się opiekowała. A jednak nie była w stanie znaleźć takich słów, które mówiłyby Kriście o przebaczeniu. Byłyby to fałszywe słowa. Nie, nie potrafi. Za dużo wycierpiała. I cierpi nadal. Nadal.

- Chyba za długo byłam sama - powiedziała w koń­cu. - Teraz mam Ryana i może nawet Grady'ego. Ale chyba nie ma w moim życiu miejsca na ciebie.

- A w twoim sercu?

Anna wzruszyła ramionami.

- Czy próbujesz mnie ukarać, Rosie?

Nie zareagowała na to imię. Właściwie nawet go nie zauważyła.

- Nie wiem.

- A ja mam miejsce w moim sercu dla ciebie, bo zawsze tam byłaś. Nawet tamtego wieczoru, kiedy kazałam ci wracać do Haydena. Byłam młoda i naiwna, ale uważałam, że postępuję słusznie. Możesz w to uwierzyć?

Chciała, ale to wszystko było zbyt świeże, a ona zbyt zraniona.

- Nie wiem, w co mogę wierzyć, a w co nie - odparła, odwracając się znów do kuchenki. - Ale teraz uważam, że najlepiej będzie, jak wyjdziesz.

Nagle poczuła na ramieniu rękę siostry.

- Będziemy w kontakcie? - spytała przez łzy Krista. Anna spojrzała na rękę siostry, na jej skórę taką samą jak jej, i strąciła ją ze swojego ramienia.

- Nie wiem.

- Będę czekała. - Krista była już przy drzwiach, ale bojąc się, że być może już nigdy nie będzie miała do tego okazji, dodała coś jeszcze. - Wyrosłaś na piękną kobietę. A Ryan to śliczny chłopczyk. To wielkie szczęście, że go masz.

Anna nie chciała niczego wiedzieć o Kriście. Wtedy ona sama stałaby się bardziej realna. Stałaby się częścią teraźniejszości. Mimo to zapytała.

- Czy oprócz Tate macie inne dzieci?

- Bałam się je mieć. - Krista uśmiechnęła się smutno. - Dziecko byłoby jeszcze jedną bronią, jaką Hayden mógłby wykorzystać przeciwko nam.

Anna nigdy się nie zastanawiała, jak bardzo życie siostry było w niebezpieczeństwie. Tylko dlatego, że jej szukała. Jak wielka musi być pokuta, żeby zasłużyć na przebaczenie? Anna patrzyła na siostrę, ale żadne słowa nie przyszły jej do głowy.

- Uważaj na siebie... Anno... - Krista cicho zamknęła za sobą drzwi.

Kiedy kilka minut później Grady wszedł do kuchni, wpatrywała się w okno nad zlewozmywakiem. Objął ją w pasie, a ona wsparła się o niego.

- Popełniłem błąd?

Nie potrafiła być na niego zła.

- Przyjąłeś rolę mojego anioła stróża.

- Twojego ukochanego.

- Nie wiedziałam, co jej powiedzieć.

- Po tej pierwszej rozmowie może następne będą już łatwiejsze?

- Ona też cierpiała.

Grady wtulił twarz w jej włosy.

- Jesteś na dobrej drodze, skoro to dostrzegasz.

- Ale jeszcze dużo przede mną, może za dużo.

- Jess chce ujawnić twoją historię z Barnardem. Uważa, że to cię ochroni.

- Może też i o to mu chodzi, ale przede wszystkim chce zniszczyć go politycznie. - Anna mocno zacisnęła ręce na dłoniach Grady'ego. Był jej teraz bardzo potrzeb­ny. - Nie ujawnię się, Grady.

- Dlaczego?

Odwróciła się i patrzyła mu w oczy.

- Nie mam żadnych dowodów na moje słowa. Może i zniszczę karierę Haydena, i może będę bezpieczna, ale wyjdzie też na jaw cała moja brudna przeszłość. Nie chcę żyć z taką sławą. I nie chcę także, żebyś ty z nią żył.

Wiedział, że ma na myśli jego karierę. Skoro martwi się, jak jej historia na nią wpłynie, to znaczy, że zaczyna wierzyć, że on może być częścią jej życia. Ujął w dłonie jej twarz.

- Zrobisz, jak będzie najlepiej dla ciebie. Najważ­niejsze jest bezpieczeństwo twoje i Ryana.

- Mieszkam tu od urodzenia Ryana. Nigdy nic mi nie groziło. Będę ostrożna, ale nie zamierzam uciekać i nie udzielę żadnego wywiadu. Będę żyła teraźniejszością i zobaczę, co będzie.

- Jeśli Barnard wie, gdzie jesteś, to wie i o mnie. Może domyślać się, że powiedziałaś mi, kim jesteś, ale nie przypuszczam, żeby ryzykował. Nie jesteś już anoni­mową uciekinierką. Masz przyjaciół i pracę, i prokurato­ra stanowego jako ukochanego. Nie będzie ryzykował.

Anna wróciła myślami do siostry.

- Krista była kiedyś taka pełna życia - powiedziała jakby do siebie. - A dziś była taka...

- Smutna?

- Pytała, czy kiedyś myślałam o tym, jak ona cierpi.

- A myślałaś?

- Myślałam, że cieszy się, że zniknęłam.

- Myliłaś się.

- Raz... - zaczęła, czując w sercu radość, że wreszcie może komuś o tym opowiedzieć. I że tym kimś jest Grady. - Gdzieś w Georgii, kiedy jeździliśmy razem z Mattem, źle się czułam, bo nie jedliśmy nic od dwóch dni i zaczynałam podejrzewać, że jestem w ciąży. Był weekend i znaleźliśmy na noc jakiś niewykończony dom. Matt zostawił mnie tam i poszedł szukać czegoś do jedzenia. Nie wrócił na noc, bo złapała go policja. Nie wiedziałam, co się stało i nie wiedziałam, gdzie go szukać. Zostałam więc tam, bo bałam się, że się roz­miniemy. Zjawił się dopiero po dwóch dniach. Wtedy omal nie zadzwoniłam do Kristy. Nie mogłam o niej zapomnieć. Ciągle słyszałam, jak woła moje imię. Grady przytulił ją mocno do siebie.

- Może rzeczywiście cię wołała.

- Masz więcej w sobie ze swojej matki, niż przypusz­czasz - próbowała zażartować.

- Krista cię kocha. I ty ją kochasz. Nie spiesz się. Będzie czekać.

W głębi domu trzasnęły drzwi i po chwili wbiegł rozpromieniony Ryan.

- Ta pani jest bardzo miła! Dała mi prezent. Mogę go zatrzymać?

Anna spojrzała na przezroczystą walizeczkę z kil­kunastoma modelami samochodzików. Ryan dawno o czymś takim marzył.

- Możesz.

- Mam jeszcze więcej aut. Chcesz zobaczyć? - Ryan chwycił Grady'ego za rękę i zaczął ciągnąć go do swojego pokoju.

Grady pytająco spojrzał na Annę.

- W porządku - odparła. - Już tylko odcedzę spa­ghetti i możemy jeść.

Grady podążył za rozpromienionym Ryanem. Nikt nie widział więc łez, które wzbierały w niej od chwili, kiedy zobaczyła stojącą w drzwiach Kristę.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tom zrozumiał, dlaczego Anna musiała wyjechać z miasta. Pojedynczy akt niesubordynacji nie mógł być powodem dyscyplinarnych sankcji. Przyznał, że bardziej się o nią martwił, niż był zły. Dzieciaki z „Pierwszego Dnia” odwrotnie. Szczególnie Wesley.

Po rozmowie z Tomem poszła go poszukać. Wciąż jeszcze nie doszła do siebie po spotkaniu z Kristą. W ciągu zaledwie kilku tygodni jej życie zmieniło się dramatycznie. Z przeszłości pozostało bardzo niewie­le, a przyszłość była jednym wielkim znakiem zapyta­nia. Nie była pewna, czy starczy jej sił na tę konfron­tację.

Wesley był za domem, pielił azalie. Było to bardzo brudne zajęcie, które ktoś jednak musiał wykonać i tym kimś był zazwyczaj właśnie on. Jego rodzice prowadzili małe rodzinne gospodarstwo, które stracili niedługo po jego narodzinach. Potem jeździli po kraju i najmowali się do różnych prac. Umarli w drodze, kiedy Wesley był jeszcze małym dzieckiem. Miał trzynaście lat, kiedy znudziła mu się kolejna wiejska rodzina zastępcza i uznał, że lepiej mu będzie samemu.

Na częstych przeprowadzkach ucierpiała jego nauka, ale był bardzo inteligentny. Szybko posiadł niezbędne umiejętności, by przeżyć na ulicy. Najlepiej szło tam tym, którzy osiągali cel, nie przejmując się, kogo niszczą po drodze. Wesley szybko stał się w tym mistrzem. Przed przyjściem do „Pierwszego Dnia” był pomocnikiem pewnego alfonsa w Miami. Werbował dla niego dziew­czyny z ulicy. Zaprzyjaźniał się z nimi, zdobywał ich zaufanie, a potem przekazywał szefowi.

Był bardzo dobry w tej robocie i bronił jej, twierdząc, że to, co robił, to był pewien rodzaj pomocy dla głodnych i bezdomnych. Gdyby tu, w schronisku, udało się zmienić jego życie o sto osiemdziesiąt stopni, miałby przed sobą przyszłość adwokata.

Mógł też zdobyć pracę w firmie projektującej ogrody. Najwyraźniej odziedziczył po rodzicach miłość do ziemi. Może gdyby nie stracili gospodarstwa, dorastałby szczęś­liwy i bezpieczny, uprawiając zboże, hodując świnie i martwiąc się jedynie o pogodę i ceny żywca. Mimo że często protestował, kiedy przydzielano mu pracę w ogro­dzie, Anna zauważyła, że spędza tam więcej czasu i pracuje dokładniej niż którekolwiek z dzieciaków ze schroniska. Nawet z ręką w gipsie.

Teraz, kiedy znalazła go wśród azalii, po chwastach nie było śladu, a on dokładnie posypywał ziemię sztucz­nym nawozem.

- Cześć. - Anna przykucnęła obok niego na trawie.

- Jestem zajęty.

- Jesteś na mnie zły?

- A dlaczego miałbym być zły?

- Bo nie było mnie przez kilka dni, a powinnam.

- Gdzie byłaś? - Wesley ostrożnie wsypywał nawóz do niewielkiej dziurki, którą wykopał łopatką, potem zakopał ją i przykrył sosnowymi igłami. Jego lewa ręka była bezużyteczna, ale jakoś sobie radził.

- Chciałabym tu być, ale miałam trochę osobistych kłopotów i musiałam wyjechać.

- Ładne miejsce sobie wybrałaś.

Anna oparła się o pień drzewa i żuła jakąś długą trawkę.

- Skąd wiesz, gdzie byłam?

- Candy przyjęła twoją wiadomość. Powiedziała mi, że zatrzymałaś się w domu Grady'ego Claytona.

Wiedziała, że popełniła błąd, przekazując informację któremuś z wychowanków, zamiast osobiście Tomowi. Była wtedy jednak zbyt wytrącona z równowagi, i Tom, ze swymi powiązaniami z Jessem Cantrellem, był ostat­nią osobą, z którą chciała rozmawiać.

Uznała, że Wesleyowi należy się jakieś wyjaśnienie.

- Ma letni domek dwie godziny stąd. Użyczył mi go na kilka dni, żebym mogła w spokoju pomyśleć.

- Jasne.

Dlaczego tak go obchodzi, gdzie była?

- Czy ominęło mnie coś ważnego?

- Nie.

W jego głosie usłyszała jednak „tak”.

- Czy lekarz powiedział ci coś niedobrego o twojej ręce?

- Dziś po południu zdejmą mi gips.

- To super. Miałeś jakieś wiadomości o wynikach egzaminu?

- Zdałem. - Wesley ani na moment nie przerwał roboty.

- To wspaniale! Wesley, dlaczego mi od razu nie powiedziałeś?

- Nie było cię.

Pytała, dlaczego od razu, jak tylko przyszła do ogrodu, nie powiedział jej o tym, ale on mówiąc „nie było cię”, co innego miał na myśli. Nie było jej, kiedy wreszcie w jego życiu wydarzyło się coś dobrego i chciał się z nią tym podzielić. Zawiodła go, jak wszyscy inni. I jeszcze coś. Zaczynało mu na niej zależeć, była w jego życiu kimś ważnym. A o ile wiedziała, nigdy dotąd kogoś takiego nie miał.

- Ale teraz jestem. - Anna wstała i podeszła do niego. Uklękła między dwiema azaliami. - Posłuchaj, przykro mi, że nie było mnie, kiedy dostałeś wyniki. Bardzo tego żałuję. Ale strasznie się cieszę. Wiedziałam, że ci się uda.

- Taaa. - Nawet na nią nie spojrzał.

- Czy wiesz, co to znaczy? To pierwszy krok w praw­dziwą przyszłość, Wesley. Dowód, że umiesz decydo­wać, co chcesz zrobić ze swoim życiem i pracować, by to osiągnąć.

- Chcę być milionerem.

- Zacznijmy może od czegoś mniejszego, dobrze? Następny krok to dyplom szkoły średniej.

- Mieliście z Claytonem przyjemne wakacje?

- Przez większość czasu byłam sama.

Ciekawa była, czy Wesley jest zazdrosny o Gra­dy'ego. Chłopcy w jego wieku często podkochują się w starszych kobietach. Podejrzewała jednak, że byłby zazdrosny o każdego, z kim spędzałaby czas. To bardzo ostrożny krok w stronę dorosłości. I to, jak ona to potraktuje, może mieć duży wpływ na jego życie.

- Posłuchaj, Wesley. Jesteś dla mnie bardzo ważny.

Nie jesteś tylko jednym z miliarda dzieciaków. Jesteś Wesley i to, co robisz jest ważne.

- Tylko za bardzo się tym nie ekscytuj. Możesz się rozczarować, panno Anno.

Anna zignorowała tę groźbę.

- Ale ja też mam swoje życie. Jesteś jego częścią, ale są i inni. Nie mogę być przy tobie na każde zawołanie...

- Nie potrzebuję cię.

- ...ale to nie znaczy, że mnie nie obchodzisz - do­kończyła. - Co ty na to, żebyśmy po południu w nagrodę poszli na pizzę? Ja stawiam.

- Jestem zajęty.

- Zbyt zajęty na pizzę?

Po raz pierwszy na nią spojrzał. Jego oczy były puste.

- Nie potrzebuję cię.

- Ależ potrzebujesz. - Anna uśmiechnęła się. - I ja potrzebuję ciebie. Jesteśmy dla siebie ważni. Któregoś dnia wiele osób będzie dla ciebie ważnych.

Na moment w jego spojrzeniu pojawił się strach albo coś w tym rodzaju. Jakby zaczynał rozumieć, że ma rację. I śmiertelnie się tego bał.

- Nie potrzebuję cię i twojej pizzy też nie. Wiedziała, kogo stara się przekonać. Siebie. Wstała i otrzepała kolana.

- W porządku. - Starała się, by jej głos był jak najcieplejszy. - Może innym razem, jeśli zmienisz zdanie. Ale i tak jestem z ciebie dumna.

Twarz Wesleya znów była bez wyrazu. Pochylił się nad kolejną dziurą.

Może któregoś dnia nauczy się traktować ludzi tak jak te azalie, pomyślała z nadzieją.

Tego wieczoru Ryan prawie nie protestował, kiedy musiał iść do łóżka. Dzięki nowym klimatyzatorom w pokoju było chłodniej, a po zabawie z kuzynami Isabelli był wykończony.

Kiedy zasnął, Anna usiadła na ganku. Mieszkała w dzielnicy amatorów przesiadywania na gankach. Są­siedzi imigranci przenieśli do Ameryki zwyczaje swoich krajów. Wyobraziła sobie swoich szwedzkich przodków siedzących na ganku domu w Minnesocie, który zbudo­wali własnymi rękami, i wpatrujących się w ziemię, którą wydarli lasom i chaszczom. Tutaj, w mieście, siadywanie na ganku było przede wszystkim okazją towarzyską, trzymaniem ręki na pulsie wydarzeń dzielnicy.

Lubiła znajome dźwięki i odgłosy, radosne powitania, płacz dzieci. Nigdy nie czuła się tu samotna. Tego wieczoru poczucie, że jest częścią czegoś stałego i bez­piecznego było jej bardzo potrzebne. Niestety, czuła się samotna i wyobcowana.

Tęskniła za Gradym. Minęły niecałe dwadzieścia cztery godziny, od kiedy widziała go po raz ostatni, ale już za nim tęskniła. Jak to możliwe, że tak szybko stał się jej tak potrzebny? Szczyciła się tym, że sama kieruje swoim życiem. Dostała bolesną nauczkę i wiedziała, że sama musi o siebie dbać i nauczyła się nikogo nie potrzebować.

A Grady'ego jednak potrzebowała.

Nigdy nie uważała się za namiętną. Swoje pierwsze doświadczenia z seksem przeżyła z samym diabłem. Miłość do Matta trochę ją oczyściła, jakby spłukała z niej pamięć o brutalnej przemocy, jakiej doznała od Szarego Księżyca. Ale kochanie się z Mattem było po prostu innym sposobem okazywania, że zależy jej na nim, że jest jej bliski i potrzebny. Była przekonana, że trauma­tyczne przeżycia z przeszłości już nigdy nie pozwolą jej czuć tego żaru, jaki podobno przeżywają inne ko­biety, tak zwane uczciwe kobiety.

Z Gradym czuła ten żar, odkryła, że jest namiętna. Dotknął jej i stała się kobietą, jakiej nie znała. Jak mogła żyć tak długo i nie znać tej kobiety, która była w niej? Jak mogła nie wiedzieć, co to znaczy płonąć z pożądania do mężczyzny i jakie niebezpieczeństwa się z tym wiążą? Wpadła w pułapkę swoich uczuć, zupełnie tak, jakby Grady ją do siebie przywiązał. Nie mogła już dłużej uciekać. Nie mogła już dłużej się kryć.

Na ulicy był niewielki ruch. Raz przejechało auto pełne nastolatków. Jechali z większą, niż dozwolona szybkością, ale nie na tyle, by ją zaniepokoić. Kiedy ją mijali, jeden z nich gwizdnął na jej widok. W następnym aucie jechał tylko jeden człowiek, ale bardzo dla niej ważny. Grady zaparkował swoje audi parę domów dalej, wysiadł i ruszył w jej stronę.

Nie spodziewała się jego wizyty. Mówił, że przez dwa tygodnie będzie zawalony pracą i obowiązkami związa­nymi z kampanią. Teraz jednak był tu i zanim zdążyła się zastanowić, biegła mu na spotkanie.

Chwycił ją w pasie, obrócił dwa razy dokoła i dopiero wtedy postawił na ziemi. Była prawie północ, a on tryskał dobrym humorem i był pełen energii.

Anna roześmiała się, bo jego dobry humor był zaraź­liwy.

- Co się stało?

- Mamy ich. Całą siatkę szmuglerów narkotyków. Od góry do dołu.

- Tych, którzy działali u Guerranda?

- Tak jest! - Znów wziął ją w ramiona i mocno pocałował.

- To cudowne.

- Nowina czy pocałunek?

- Nie każ mi wybierać - Anna znów się zaśmiała. Czule objęci ruszyli w stronę jej domu.

- Złapaliśmy ich na gorącym uczynku - rzekł, kiedy stanęli na ganku. Usiadł i posadził ją sobie na kolanach.

- Złapaliście Randa Garnera?

- Nie. - Grady wtulił twarz między jej piersi i stwier­dził, że mógłby tak zostać na zawsze.

- Nie?

- Nie. Garner to oszust. Nie ma innej możliwości. Ale nawet jeśli był związany z tym konkretnym gangiem, to już nie jest. W każdym razie nie można tego udowodnić.

Anna była rozczarowana. W marzeniach wyobrażała sobie zdecydowane zwycięstwo Grady'ego w prawybo­rach. A jeśli wygra prawybory, to właściwy wybór będzie już tylko formalnością. Teraz Rand Garner nadal jest zagrożeniem, choć nie takim strasznym. Z tego, co czytała i słyszała w telewizji, Grady, jak dotąd, jest faworytem.

- Czy Ryan śpi? - szepnął.

- Jak kamień.

- Chcę się z tobą kochać.

Między salonem, w którym sypiała Anna, i kuchnią były harmonijkowe drzwi, które można było zamknąć. Nie wahała się ani chwili.

Chwycił ją w objęcia i pocałował, jeszcze zanim zdążyła zgasić lampę. Wiedziała, że ktoś może zobaczyć ich z ulicy, próbowała więc słabo zaprotestować. Za słabo.

- Cały wieczór nie mogłem się doczekać, żeby ci powiedzieć o naszym sukcesie - rzekł.

- Tylko tego nie mogłeś się doczekać? - zaśmiała się, zdejmując mu krawat.

- Tego i tego. Anno, nie wiedziałem, że jestem taki. Zrozumiała, że jego uwaga dotyczy tego samego, o czym wcześniej i ona myślała. Też nie wiedziała, że jest taka...

- Oboje jesteśmy nawiedzeni.

- Tylko żadnych egzorcyzmów.

Opadła na sofę i w końcu zgasiła lampę. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że on jednak przegonił złe duchy jej przeszłości. Zniknęła kobieta gnębiona przez strach i tajemnice. A ta nowa jest jej zupełnie nie znana. Za to dobrze już zna mężczyznę, który jej w tym pomógł i który za chwilę będzie się z nią kochał.

Kiedy obudziła się rano, Grady'ego już nie było. Nie wiedziała, kiedy wyszedł, ale na pewno dobrze po północy. Przeciągnęła się leniwie. Na te kilka razem spędzonych godzin zapomnieli o jego kampanii i jej tajemnicach. Rozkoszowali się sobą jak dzieci gwiazd­kowymi prezentami, o których marzyły całe życie.

Dziś rano wszystko ją bolało, ale ból, jaki nosiła w środku znalazł ukojenie. Sprawił to Grady swoimi pocałunkami, pieszczotami i słowami miłości. Nie wie­działa, co przyniesie im przyszłość, ale czuła, że Grady stopniowo ją uzdrawia. Dotąd robiła to sama, ale rany udało jej się tylko zaleczyć. Grady dostrzegł w niej to, o czego istnieniu nawet nie wiedziała.

Było wcześnie, Ryan jeszcze spał. Anna włączyła telewizor, żeby obejrzeć poranne wiadomości. Rzadko miała czas na czytanie gazet i chciała zobaczyć, czy wspomną o wczorajszym rozbiciu gangu.

Najpierw nadano pogodę, potem krótki serwis spor­towy. Ze świeżo zaparzoną kawą w ręku wróciła z kuchni akurat w momencie, gdy nadawany był materiał znanej komentatorki życia lokalnych wyższych sfer, Mary Winters, a mówiąc szczerze, wstrętnej plotkary. Zawsze była ciekawa, ile stacja telewizyjna płaci komuś za obrzucanie błotem ludzi, których zna tylko niewielu mieszkańców, a jeszcze mniej interesuje się nimi. Może w Hollywood czy Nowym Jorku to normalne, ale w Ponte Reynaldo?

Ścierpiała jakoś informacje o ważnych rezydentach Palm Beach, gdzie mieszkali rodzice Grady'ego, i opis jakiegoś wesela. Tak wystawnego, że rodzice panny młodej będą po nim ubożsi co najmniej o ćwierć miliona dolarów.

Dopiero jednak przy ostatnim temacie zrozumiała, co to jest szok i gniew, wywołany przez media. Komentarz był krótki i prosty. Przypomniał główne wydarzenie sprzed kilku tygodni - zerwane zaręczyny Grady'ego i Susan. Potem w formie wiadomości z ostatniej chwili komentatorka przedstawiła dalszy bieg wydarzeń:

- Tym, którzy zastanawiali się, co też mogło stanąć na przeszkodzie tak idealnie dopasowanej pary, jak Susan i Grady, pragnę donieść, że nasz młody pan Clayton zajął się inną kobietą tak szybko, że trudno nie zastanawiać się, czy ktoś tu kogoś komuś nie odbił. Jego nowa miłość, Anna Fitzgerald, pracuje w lokalnym schronisku dla młodocianych uciekinierów, mieszczą­cym się w dawnym domu Gersonów przy Fort Carrol Boulevard. Podobno jest ekspertem w tych sprawach, bo sama jest byłą uciekinierką. Pani Fitzgerald, matka czteroletniego chłopca, przyznaje, że żyła na ulicy od szesnastego roku życia, choć szczegóły jej życia pozostają, na szczęście dla nas wszystkich, dyskretnie niejasne. Pani Fitzgerald i pan Clayton podobno spę­dzili niedawno weekend w jego domku nad Moss Run Creek. Czy myślą państwo, że omawiali wpływ życia uciekinierów na nasze życie społeczne? I czy moż­liwe, że ta właśnie dyskusja była przyczyną odwołania przez pana Claytona udziału w kilku imprezach dob­roczynnych? Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi. Dzię­kuję państwu za uwagę. Dla szóstego programu mówi­ła Mary Winters.

Wysuszona jak pergamin tleniona blondyna zniknęła z ekranu. Została zastąpiona przez reklamę płatków śniadaniowych.

Anna była zszokowana. Ten błogosławiony stan trwał jednak tylko kilka sekund. Kiedy to, co usłyszała, dotarło do niej z całą mocą, aż jęknęła z bólu. Jej życie, jej tragiczna przeszłość została strywializowana na oczach całego Sun County. Dlaczego? Kto to zrobił? Kto na tym skorzysta?

Nie na darmo była pasierbicą polityka. Znała od­powiedź, zanim jeszcze zadała sobie te pytania. Rand Garner skorzystał i skorzysta tym więcej, im więcej szczegółów zostanie ujawnionych. Grady akurat odniósł duży sukces, rozbijając wielki gang narkotykowy, co na pewno spotkało się z wielkim uznaniem elektoratu. Garner ma tylko jeden sposób, by wygrać prawybory. Musi zdyskredytować Grady'ego. Dokładnie. Całkowi­cie. Jedynym niedoskonałym aspektem życia Grady'ego jest związek z nią. Ona jest kozłem ofiarnym dla Garnera.

I Garner trafił na żyłę złota. Jest zdesperowanym człowiekiem z koneksjami. Wiele osób wie, w jaki sposób przeżyła na ulicy i to tylko kwestia czasu, kiedy wszystko wyjdzie na jaw. A reszta jej historii? Jak szybko zdesperowany Garner powiąże ją z Haydenem Barnar­dem? I co Hayden powie na jej temat? Jakie kłamstwa wymyśli?

Kiedy zadzwonił telefon, przez chwilę po prostu wpatrywała się w aparat. Wiedziała, jak dziennikarze podbierają sobie tematy. Nieraz widziała ich w otoczeniu Haydena. A ten temat jest tak sensacyjny, że wszyscy rzucą się na niego jak hieny. Zbyt wiele gazet żyje z takich skandali.

Telefon nie przestawał dzwonić. Uświadomiła sobie, że zaraz obudzi Ryana, a ona potrzebowała jeszcze kilku minut, by oprzytomnieć. Podniosła słuchawkę i usłyszała głos Grady'ego.

- Anno!

- Tak, Grady. - Opadła na krzesło i mocno zacisnęła powieki.

- Widziałaś gazety?

Anna ścisnęła ręką słuchawkę. Nie czytała, ale aż za dobrze wiedziała, co w nich jest.

- Właśnie obejrzałam wiadomości na szóstce. Byliś­my bohaterami.

Przekleństwo, jakie padło z jego ust było bardzo adekwatne do sytuacji.

- Kto nam to zrobił? - wyszeptała.

- Garner, to oczywiste. Nie wiem, skąd wziął swoje informacje.

- Ktoś z „Pierwszego Dnia” musiał z nim roz­mawiać. Nikt inny w mieście nic nie wie o mojej przeszłości.

- Czy ktoś oprócz Toma wie, że spędziłaś weekend w moim domku? - spytał po chwili Grady.

- Zostawiłam mu wiadomość. Przyjęła ją jedna z podopiecznych i najwyraźniej rozpowiedziała dokoła. W każdym razie jeden z dzieciaków pytał mnie, czy dobrze się bawiłam.

Wyobraziła sobie, co myśli w tej chwili Grady. Co za niedyskrecja.

Jeśli nawet tak było, nie dał tego po sobie poznać.

- Jechałaś moim autem. Ktoś mógł cię śledzić. Chciała wierzyć, że tak właśnie było, ale wiedziała, że jeśli nawet, to wyjaśnia jedynie część tych informacji.

- Owszem, mogli wyśledzić, że byłam w twoim domku. Ale skąd wiedzą, że byłam uciekinierką? Nie rozgłaszam tego, Grady. Nie mówię każdemu, kogo spotkam. Wiedzą tylko dzieciaki i personel.

- Kto mógł cię wydać?

Była zbyt załamana, by myśleć. Tylko jedno było dla niej jasne.

- Musisz przestać się ze mną widywać. Udziel wy­wiadu i powiedz dziennikarzom, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. - Nie pozwoliła mu przerwać. Zdecydowa­nym, o dziwo, głosem mówiła dalej. - Powiedz im, jak mnie poznałeś, że pomagałam ci zidentyfikować hand­larzy narkotyków. To powiąże mnie z wczorajszymi aresztowaniami i postawi cię w lepszym świetle. Powiedz, że nie mamy żadnych planów na przyszłość, że jesteś zbyt zajęty, służąc krajowi jako prokurator, i nie masz czasu na życie prywatne.

- Innymi słowy, opowiedz im stek kłamstw!

- Nie kłamstw, Grady! - Jak to dobrze, że nie musiała patrzeć mu w oczy. - To koniec. Nawet jeśli ty tego nie widzisz, ja widzę. Twoja kariera jest zagrożona. Nie możesz być w żaden sposób kojarzony ze mną.

- Zaraz u ciebie będę.

- Nie bądź idiotą! Nikt nie może cię ze mną zoba­czyć. Musisz trzymać się z daleka. Zrozum, było cudow­nie, ale to już koniec. Nie powinnam dopuścić, by tak daleko to zaszło i ty też nie. Jestem dla ciebie zbyt dużym ryzykiem... - Zawahała się, ale kiedy chciał się wtrącić, mówiła dalej: - Ty też jesteś dla mnie ryzykiem. Po nitce do kłębka, aż dojdą do Haydena. Jeśli natychmiast ze sobą skończymy, to jest jeszcze szansa, że zostawią mnie w spokoju.

Po drugiej stronie słuchawki panowała cisza. Anna zorientowała się, że płacze, dopiero kiedy jej łzy zaczęły padać na aparat.

- Grady, powiedz, że rozumiesz.

- Myślisz, że tak możemy to skończyć? Że to nie było nic poważnego? Tak to widzisz?

- Wiesz, że nie.

- Ale widocznie nie jest na tyle ważne, by o to walczyć. I ja też nie jestem dla ciebie wystarczająco ważny...

- Zbyt ważny.

Nawet jeśli słyszał, że płacze, jego głos nie złagodniał.

- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem twoje prioryte­ty. Moja kariera jest ważniejsza, niż nasz związek. I nawet jeśli mógłbym ocalić jedno i drugie, walka o nie wydaje ci się zbyt trudna.

- Zbyt niebezpieczna! Nie rozumiesz? Nie mogę myśleć tylko o tobie i sobie. Mam jeszcze Ryana. Nie mogę ryzykować, że Hayden nas znajdzie!

- Jeśli najpierw opowiesz swoją historię, Hayden Barnard nie odważy się was tknąć. Media już o nas wiedzą. Nie ma powodu, by dłużej się ukrywać. Opo­wiedz swoją historię i niech diabli wezmą wybory. Nigdy nie zrobiłaś niczego złego. Jeśli wyborcy tego nie widzą, to nie obchodzi mnie, czy mnie wybiorą, czy nie!

- Nie mogę!

- No to powiem ci, dlaczego nie możesz. Od sześciu lat żyjesz w ukryciu. Zbudowałaś wokół siebie taki mur tajemnic, strachu i gniewu, że nie potrafisz go prze­skoczyć. Nie potrafisz go przeskoczyć, żeby przebaczyć swojej siostrze, a także, żeby przebaczyć sobie. I teraz najwyraźniej też nie potrafisz go przeskoczyć, choćby po to, żeby móc mnie kochać. Będziesz ukrywać się do końca życia i nigdy nie będziesz tą osobą, którą mogłabyś być, bo jesteś więźniem na własne życzenie.

- Łatwo ci mówić.

- Jasne. Łatwo, Anno. Naprawdę bardzo mi łatwo.

- Udziel tego wywiadu. Powiedz im to, co ci powie­działam. Porozmawiamy o tym po wyborach. Obiecaj mi to, Grady.

- Nie, Anno, nie porozmawiamy po wyborach. Już sobie porozmawialiśmy. I nie będzie żadnego wywiadu, jeśli ty go nie udzielisz. Nie chcę mieć nic do czynienia ze skandalami i półprawdami. Nigdy nie miałem i nigdy nie będę miał.

- Nie myślisz rozsądnie.

- Do widzenia, Anno.

Trzask odkładanej słuchawki znaczył, że zniknął z jej życia. Chciała wykrzyczeć swój ból. Chciała krzyczeć na niego. Ale nie było nikogo, kto mógłby ją usłyszeć. Grady zniknął. Kazała mu odejść, bo go kochała.

Mur tajemnic, strachu i gniewu. Nigdy nie będziesz tą osobą, którą mogłabyś być, bo jesteś więźniem...”.

Kazała mu odejść, bo go kochała.

Nie potrafiłaś go przeskoczyć, żeby przebaczyć swojej siostrze i nie potrafisz przebaczyć sobie...”.

Kochała go. Kazała mu odejść.

Jesteś więźniem...”.

Zamknęła oczy i rozpłakała się. Kazała mu odejść, bo ich miłość zamieniłaby go w więźnia. Zamknęłaby go na zawsze przed życiem, jakiego chciał i potrzebował. Nie, Grady nie ma racji.

Ale kiedy wypłakała już wszystkie łzy, wiedziała, że jej dom nie jest bezpiecznym schronieniem, a jej życie historią młodej kobiety, która zwyciężyła wszelkie prze­ciwności. W jej oknach są kraty i, co ważniejsze, także w jej duszy. Kryje się za nimi zupełnie tak, jakby odsiadywała dożywocie. A Grady, prokurator Sun County, ofiarował jej klucz do wolności. Gdyby tylko potrafiła z niego skorzystać.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

To Wesley ją sprzedał.

Kiedy Anna przyjechała rano do schroniska, dowie­działa się, że w nocy Wesley spakował swój plecak - i jeszcze czyjś, który sobie „pożyczył” - i udał się w nieznanym kierunku. Wcześniej zdjęto mu gips. Skierowano go na dwutygodniową fizykoterapię, ale najwyraźniej ucieczka z miasta była dla niego znacznie ważniejsza.

Kiedy następnego ranka mieszkańcy schroniska wstali, stwierdzili, że zniknął nie tylko Wesley, ale i całe pieniądze, których nieopatrznie nie schowali. Zostawił tylko krótki liścik dla Anny. „Nigdy nie lubiłem pizzy”. Leżał na jej biurku. Biurko zostało splądrowane.

Wiedziała, że Wesley nie szukał w jej gabinecie pieniędzy. Chodziło mu o jeszcze jakieś informacje, z których mógłby zrobić użytek. Chyba rozumiała, dlaczego ją sprzedał. Zbyt się do niego zbliżyła i to go wystraszyło. Stawiała przed nim wymagania, więc musiał jej udowodnić, że nie jest w stanie żyć zgodnie z jej nadziejami. Powiedziała mu, że widzi w nim dobro, więc uznał, że musi jej pokazać, jak bardzo jest zły. Po­trzebował pieniędzy i udowodnił, że sprzeda wszystko, by je zdobyć. Człowieka, tajemnice, przyjaźń i zaufanie. W ten sposób powiedział jej, żeby wyniosła się z jego życia.

Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła stojącego w progu Toma. W drżącej ręce nadal trzymała liścik.

- Powiedziałeś mi kiedyś, że stawiam mu zbyt wyso­kie wymagania, by mógł im sprostać - powiedziała.

- Miał jednak szanse. To dlatego tu był.

- To bardzo przedsiębiorczy młody człowiek. Sprze­dał ludziom Randa Garnera historię mojego życia, w każ­dym razie tę jej część, którą znał. Piszą dziś o mnie wszystkie gazety.

Nie próbował obalać jej teorii. Fakt, że Wesley zniknął tuż przed opublikowaniem tej historii, był tego aż nadto wyraźnym dowodem.

- Co zamierzasz zrobić? - spytał.

Od rozmowy telefonicznej z Gradym Anna cały czas zadawała sobie to pytanie. Wzruszyła ramionami.

Tom przeszedł przez pokój i przytulił ją do siebie. Pozwoliła mu się pocieszać, ale łez już w niej nie było. Nie była w stanie płakać.

- Niedługo miałaś brać urlop - powiedział. - Weź go teraz.

- Czy to nie będzie wyglądało na ucieczkę?

- Wszystko jedno, najważniejsze, czy ci pomoże.

- Przecież dopiero brałam wolne.

- Konferencja już się skończyła i nic się u nas specjalnego nie dzieje. Weź Ryana i wyjedźcie na trochę z miasta. Nie chcę, żebyś się wypaliła. Jesteś moją sekretną bronią wobec tych dzieciaków. W takim stanie nie na wiele mi się przydasz. Wiedziała, że ma rację.

- A jeśli Wesley wróci i mnie nie zastanie?

- Myślisz, że to możliwe? Czasami trzeba z jakiegoś dzieciaka zrezygnować, Anno. Bo inaczej w twoim sercu nie będzie miejsca na te, którym możesz pomóc, bo ci na to pozwolą. Wesley nie pozwolił sobie pomóc.

- Wiem i dlatego jestem na niego wściekła. Gdyby wpadł mi teraz w ręce, chyba bym go udusiła! Wiesz, zawsze przypominał mi Matta. Tylko ja jedna widziałam w Matcie coś dobrego. Myślałam, że tak samo jest z Wesleyem. Może niczego takiego nie było...

- Było.

- Już cały ten cholerny ranek przepłakałam. Co ja takiego złego zrobiłam, Tom? Kiedy w końcu przestanę płakać?

- Chcesz wiedzieć? - Tom położył rękę na jej dłoni i zmusił ją, by na niego spojrzała. - Kiedy stawisz czoło wszystkim demonom twojej przeszłości, Anno. Wtedy nie będą cię już prześladować.

- I ty też!

- Nie chcesz tego słuchać?

- Nie, nie chcę.

- No, to kup sobie zapas chusteczek.

- Dosyć, Tom.

Tom podniósł z podłogi strącony przez Wesleya kalendarz.

- Do zobaczenia za dwa tygodnie. Na wszelki wypa­dek daj mi znać, gdzie jesteś.

Anna wpatrywała się w kalendarz i zastanawiała się, dokąd mogłaby pojechać. Gdziekolwiek jednak pojedzie i cokolwiek zrobi, jest ktoś, z kim najpierw musi się zobaczyć.

Mężczyzna, który wprowadził Annę do atrium i wska­zał jej fotel stojący wśród kwitnących orchidei i wrzesz­czących papug, wyglądał tak, jakby wolał raczej pokazać jej tylne drzwi. Mruknął, że pani Powell przyjdzie do niej za kilka minut i zniknął.

Anna wychowała się w najlepszym towarzystwie Waszyngtonu i chodziła do szkoły z dziewczynkami dużo bogatszymi od Susan. Nigdy jednak nie widziała czegoś takiego jak to atrium. Czuła się nieswojo i bała się, że lada chwila może stać się celem ataku któregoś z tych egzotycznych ptaków.

- Anno? - Susan na szczęście dość szybko przyszła jej na ratunek. - Mam nadzieję, że długo nie czekałaś. Rozmawiałam przez telefon.

Anna czekała w atrium tylko pięć minut, ale było to zdecydowanie za długo, jak na jej obecną odporność psychiczną. Wstała i wyciągnęła rękę.

- Dziękuję, że zgodziłaś się mnie przyjąć.

- Może wolałabyś porozmawiać przy basenie? Po­proszę Pima, żeby przyniósł nam coś do picia.

Wszystko było lepsze, niż to piekielne atrium, ta duszna dżungla. Bała się, że może już zaraziła się malarią. Szła za Susan, chłonąc po drodze wrażenie luksusu, znakomitego gustu i... dużych pieniędzy.

Basen, wspomnienie po latach pięćdziesiątych, był w kształcie nerki, za to olimpijskiego rozmiaru. Otacza­jąca go roślinność podobna była do tej w atrium, ale na szczęście ptaki były amerykańskie i nieoswojone.

Susan poprowadziła Annę do rzeźbionego żelaznego stolika, ocienionego wzorzystym parasolem. Po chwili zjawił się Pim z dwiema oszronionymi szklankami lemoniady i talerzem drobniutkich ciasteczek.

- Pim ciągle lubi bawić się w przyjęcia - wyjaśniła Susan, kiedy zostały same. - Kiedy byłam mała, a rodzice wyjeżdżali, zostawiali mnie tutaj. Zawsze miałam nianię, ale Pim uważał za swój obowiązek, bym bawiła się we wszystko, w co powinna bawić się dziewczynka z dob­rego domu. Obawiam się, że nie zauważył, że jestem już dorosła.

Jeśli rzeczywiście, to musi być ślepy, pomyślała Anna. Susan Powell była wspaniałym okazem dorosłej kobiety.

Anna miała świadomość, że to ona powinna zacząć rozmowę, ale wciąż nie wiedziała, jak.

- Czytałaś dzisiejsze gazety? - spytała w końcu.

- Masz na myśli te plotki o tobie i Gradym? I o mnie - dodała. - Nie mogłam ich uniknąć. Zresztą nie pozwoliliby mi na to dziennikarze, którzy od rana bombardują mnie telefonami.

- Powinnam się domyślić, że będą chcieli rozmawiać z tobą.

- Nie udzieliłam żadnego wywiadu.

- Przykro mi, że cię w to wciągnięto.

- Dlaczego? Przecież to nie twoja wina. - Susan uniosła szklankę z lemoniadą. - To dlatego przyszłaś? Żeby przeprosić za coś, z czym nie miałaś nic wspól­nego?

- Jeden z naszych wychowanków opowiedział tę historię Randowi Gamerowi. Najwyraźniej nieźle na tym zarobił, bo zniknął.

Susan położyła rękę na ramieniu Anny.

- Przykro mi. To musiał być straszny cios.

Anna spodziewała się wszystkiego, tylko nie współ­czucia. Nie była warta takich uczuć. Nie zasługiwała na nie. Szczególnie ze strony tej kobiety. Niespodziewanie w jej oczach pojawiły się łzy i przypomniała sobie słowa Toma: „Kiedy stawisz czoło demonom twojej przeszło­ści, przestaną cię prześladować”. Wypłakała już dosyć łez i to dzięki słowom Toma jest tu. Po ich rozmowie podjęła decyzję dotyczącą równocześnie jej przeszłości i przyszłości. By pokazać Susan, jak bardzo docenia jej współczucie, uśmiechnęła się do niej.

- Musisz być bardzo dumna z tego, co osiągnęłaś - powiedziała Susan z lekką nutką zazdrości.

- Niestety, w tej chwili jestem jak najdalsza od tego uczucia. - Anna pociągnęła łyk lemoniady. - Zrozum, nie przyszłam tu, żeby opowiadać ci o moich kłopotach. Nie mam prawa prosić cię o cokolwiek, ale potrzebuję twojej pomocy.

- Co mogę zrobić? - Susan nie wahała się ani chwili.

- W moim imieniu porozmawiać z Gradym.

- Dlaczego sama tego nie zrobisz?

- Grady i ja nie będziemy się już widywać ani ze sobą rozmawiać.

- To był twój pomysł czy jego?

- Mój. - Anna nie mogła już dłużej spokojnie siedzieć i grzecznie popijać lemoniadę. - Czy będzie ci przeszkadzać, jak się trochę przejdziemy? - Nie czekając na odpowiedź, wstała i zaczęła spacerować wokół base­nu. Kiedy Susan po chwili dołączyła do niej, mówiła dalej: - Posłuchaj, obie znamy Grady'ego. Ty lepiej niż ja, bo dłużej. Ale jednego jestem pewna: nawet gdyby chciał o mnie zapomnieć, jest zbyt dobrze wychowany i wrażliwy, by mi to powiedzieć. Susan, on bardzo chce zdobyć to stanowisko. Nawet jeśli twierdzi, że to dla niego wcale nie jest takie ważne. Sun County go potrzebuje. A nie wygra, jeśli ja nie zniknę z jego życia.

- Więc powiedziałaś mu do widzenia. - Nie było to pytanie.

- Nie miałam wyboru.

- Założę się, że Grady widzi to inaczej.

Anna nie chciała myśleć o tym, jak Grady to widzi. A tym bardziej, co czuje.

- On się uważa za rycerza na białym koniu. Wierzy, że da sobie radę z tym rozgłosem i zwycięży. Ja wiem, że to niemożliwe. Ty też, prawda?

- Moja opinia się nie liczy.

- Dla mnie tak. - Anna stanęła przed Susan i spoj­rzała jej w oczy. - I będzie się liczyła dla Grady'ego. Powinien usłyszeć prawdę z twoich ust. Ceni twoje zdanie.

- A ciebie kocha.

Zaskoczyły ją te słowa. I to wypowiedziane tak wyraźnie i bez bólu.

- Nie wiem. Ale nawet jeśli teraz myśli, że tak, to co będzie czuł za rok czy dwa, kiedy uświadomi sobie, że jest uwiązany do kobiety, która uniemożliwiła mu karie­rę? Karierę, której tak bardzo pragnął.

- A tak by było?

- Tak, bo to wszystko, o czym piszą w gazetach, to prawda.

Susan wzruszyła ramionami.

- Nie rozumiesz, jak to może zaszkodzić Grady'emu? - spytała Anna.

- Myślę, że nie doceniasz wszystkich, których to dotyczy. Siebie, Grady'ego... wyborców. Nie jesteś wca­le taka ważna, jak myślisz. - Susan powiedziała to bez cienia złośliwości. - Twoja historia powinna ujrzeć światło dzienne, Anno. Twoje życie może być właśnie tym przykładem, jakiego ludzie potrzebują. A społeczeń­stwo amerykańskie to współczujące społeczeństwo. Bę­dą oczywiście tacy, którzy wytkną ci twoją przeszłość, ale większość będzie cię podziwiać za to, co osiągnęłaś. - Przerwała i po chwili, jakby już podjęła decyzję, mówiła dalej. - Nie pójdę do Grady'ego w twoim imieniu. Jeśli chcesz mu zniszczyć życie, sama rób swoją brudną robotę. Ale najpierw powinnaś sobie uświadomić swoje prawdziwe motywy.

- Przecież ci mówiłam.

- Nie wierzę ci.

- Chcę go chronić!

- To ciekawe, bo mnie wydaje się, że chcesz chronić siebie.

Był to zupełnie niespodziewany cios. I to wymierzony z premedytacją, i z całkiem niewinną miną.

- Wyjeżdżam na trochę - powiedziała Anna. Pode­szła do stolika i wzięła torebkę.

- Jeśli chcesz uciec od Grady'ego i prasy, to jedź jak najdalej. A jeszcze dalej, jeśli chcesz uciec od siebie.

- Nie uciekam od siebie. Chcę siebie odnaleźć.

- Masz dokąd jechać? - Susan położyła Annie rękę na ramieniu.

- Jest takie jedno miejsce, które czeka na mnie prawie od siedmiu lat. - Anna próbowała się uśmiechnąć. - Ale wiesz, tak się boję tam jechać, że nogi mam jak spętane.

Susan oczywiście nie mogła wiedzieć, o jakim miejscu mówi Anna, ale w jej spojrzeniu było zro­zumienie.

- Życzę ci bezpiecznej podróży.

Żadna podróż w przeszłość nie będzie bezpieczna. Ale Tom i Grady mają rację. Musi ją odbyć. Pod wpływem impulsu wyciągnęła rękę do Susan. Ta podała jej swoją i przez chwilę stały tak, ściskając swoje dłonie.

- Ja tobie też - powiedziała w końcu Anna.

- Chyba nie chcę, żeby moja podróż była bezpieczna. Mam ochotę wreszcie trochę w życiu poszaleć, a nawet zaryzykować.

- No, to miłej i... szalonej podróży.

- Tak lepiej. Miłej i szalonej podróży.

Podróż Anny do przeszłości zaczęła się od kupna dwóch biletów lotniczych. Ryan był tak podniecony, że będzie leciał samolotem, że nie spał prawie całą noc. Żeby uniknąć dziennikarzy i telefonów, Anna pojechała pierwsza i wynajęła pokój w motelu w pobliżu lotniska, a Enrique i Isabella przywieźli tam Ryana razem z waliz­kami ich obojga. Enrique pilnował, czy nikt ich nie śledzi, a po doświadczeniu w szmuglowaniu swojej rodziny był w tym specjalistą.

Anna nie zdobyła się na odwagę, by zadzwonić do Kristy i uprzedzić ją o swoim przyjeździe. Wiedziała, że ryzykuje i może jej nie zastać, ale alternatywa była jeszcze gorsza. Nie miała pojęcia, co powie siostrze, kiedy ją znów zobaczy, ale kiedy staną twarzą w twarz, coś przecież będzie musiała powiedzieć.

Nazajutrz wcześnie rano wsiadła z Ryanem do samo­lotu lecącego do Wirginii. Ryan rozrabiał i paplał całą drogę. Anna zmagała się ze swoim strachem i, co gorsza, z nadzieją... ale na co? Na wspaniałą przyszłość? Prze­szłość przynajmniej była taka namacalna i wciąż budziła strach. Wiedziała, że przyszedł czas, by z nią skończyć, nie była tylko pewna, czy starczy jej sił. A przyszłość? Jaka będzie przyszłość jej i Ryana? Tego nie wiedziała.

Wylądowali w Roanoke i wynajęli samochód. Raz tylko zatrzymali się na coca colę i raz na kanapki z szynką.

Wczesnym popołudniem zjechali z autostrady na krętą wiejską drogę wśród gór. Pół godziny później parkowali już na wąskim, osłoniętym sadem podjeździe przed dużym drewnianym domem. Stara tabliczka infor­mowała, że kiedyś był to zajazd dla dyliżansów.

- Jesteśmy.

- To tutaj mieszkają ci ludzie?

- Krista jest twoją ciotką, a Jess wujem. Masz mówić ciocia Krista i wujek Jess - poinstruowała go po raz kolejny.

Z domu wyszły dwie roześmiane nastolatki i ruszyły w stronę sadu.

- Wejdziemy do środka? - spytał Ryan.

Anna też zadawała sobie to pytanie. Zaszła już jednak za daleko, by się cofnąć. Pogładziła synka po głowie i wysiadła z auta.

Zajazd dla Dyliżansów” nie miał dzwonka, lecz masywną, mosiężną kołatkę. Zastukała nią raz, potem drugi. Po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich jakaś rudowłosa, bosa nastolatka.

Anna przedstawiła siebie i Ryana i zaproszona przez dziewczynę, weszła do środka.

- Czy jest Krista? - spytała.

- Jeszcze przed chwilą była. Spodziewa się was?

- Nie.

- Byliście tu już kiedyś? - Kiedy Anna zaprzeczyła, dziewczyna, która przedstawiła się jako Vivian, wskaza­ła im schody. - Prosto na górę. Korytarzem na prawo. Jest w swoim gabinecie.

Trzymając Ryana za rękę, Anna wspięła się kręco­nymi schodami na piętro. Wszędzie było czysto i świe­żo, ale zupełnie zwyczajnie i prosto. Podobnie jak w „Pierwszym Dniu”. Schroniska dla uciekinierów, nawet jeśli mieszczą się w dawnych rezydencjach, urządzone są zawsze możliwie najmniejszym kosztem. Nie dekoracje i bogaty wystrój wnętrz są przecież najważniejsze. Anna jednak nie spodziewała się tego po siostrze, która kiedyś gustowała w luksusie, lubiła pić szampana i jeść kawior.

Zatrzymała się przed drzwiami, na których widniała tabliczka z napisem: Biuro. Czuła, że znów wpada w panikę i omal nie uciekła.

Ryan zauważył w końcu korytarza czarnego kota i pobiegł za nim. Zwierzę, wyraźnie do tego przy­zwyczajone, poddało się jego niezgrabnym pieszczotom. Anna zastukała do drzwi i kiedy usłyszała „proszę”, otworzyła je.

Stanęła w progu. Krista, odwrócona plecami, roz­mawiała przez telefon. Anna wdzięczna była za te kilka sekund zwłoki. Po raz pierwszy od chwili zakupu biletów wiedziała, że postępuje właściwie.

Krista odłożyła słuchawkę i odwróciła się ku drzwiom. Otworzyła szeroko oczy i wstała zza biurka.

- Anna!

A więc nie nazwała jej Rosie. To dobry znak. Zaczną wszystko od nowa... To dla nich jedyna nadzieja.

- Mogę przyjść później, jeśli ci przeszkadzam.

Na twarzy Kristy pojawił się lekki uśmiech... Jej oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne.

- Chyba żartujesz.

Anna minęła biurko i stanęła blisko siostry.

- Powinnam zadzwonić.

- Najważniejsze, że jesteś. - Krista zrobiła krok w jej stronę. Tylko jeden.

Anna też zrobiła krok i też stanęła.

- Przywiozłam też Ryana.

- Tak się cieszę. - Krista uniosła rękę i dotknęła ramienia Anny, jakby chciała się upewnić, że to nie sen.

Po chwili padły sobie w ramiona i już obie płakały.

Dużo później, wtulone w siebie, z Ryanem śpiącym na kolanach Kristy, siedziały na kanapie i opowiadały sobie po kolei o wszystkim, co wydarzyło się przez te lata. Tak zastał je Jess.

Pierwsza zauważyła go Anna. Wstała i podeszła do niego, a on przytulił ją, jakby nigdy nie wyjeżdżała.

- Wiedziałem, że przyjedziesz - zapewnił ją, kiedy próbowała się tłumaczyć. - Nasz widok był dla ciebie szokiem. Potrzebowałaś czasu.

- Jedyne, dzięki czemu przeżyłam te lata, był gniew. I Ryan.

- Myślisz, że nie wiemy? - Jess uścisnął ją mocno jeszcze raz i wypuścił z objęć.

- Przepraszam was bardzo. - Anna otarła oczy.

- Nie ma za co przepraszać. - Jess ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. - Jak długo możesz zostać?

- Macie dla nas pokój?

- Widzisz, ona cały czas zadaje takie pytania. - Krista stanęła obok nich. - I co ja mam z tym zrobić?

Jess czule uśmiechnął się do żony.

- Mamy dla ciebie pokój - zapewnił Annę. - Zawsze. Tate jest na uniwersytecie, więc możesz rozgościć się w jej pokoju.

Jess wziął Ryana na barana i razem z Kristą oprowa­dzili Annę po domu. Była zachwycona. „Zajazd dla Dyliżansów” powstał, żeby pomagać młodocianym uciekinierkom, z którymi inne instytucje nie dawały sobie rady. Był to program długoterminowy. Dziew­czyny mieszkały tam, dopóki nie były zdolne do samo­dzielnego życia albo nie uciekły. Trzy wychowanki, w tym Tate, poszły do college'u. Cztery wróciły na ulicę. Dwie zrobiły maturę i znalazły pracę w pobliżu. Jedna wyszła za mąż, a jedna odsiaduje wyrok za włamanie.

Obecnie przebywało tam sześć dziewczyn, w najbliż­szych tygodniach miały dojechać jeszcze dwie. „Zajazd” przyjmował tylko osiem podopiecznych naraz, bo na tyle wystarczało miejsca i pieniędzy przeznaczonych na kosztowny program resocjalizacyjny. Oprócz Jessa i Kristy pracowało tam na etacie czworo wychowawców i parę osób na zlecenia.

Wycieczka zakończyła się w kuchni, gdzie jedna z wychowanek płukała sałatę i kroiła pomidory, mrucząc coś pod nosem.

- Byłaś bibliotekarką, a nie pracownikiem socjalnym - zauważyła Anna, kiedy z mrożoną herbatą usiadły na ganku z tyłu domu. Jess zabrał Ryana do stajni.

- A ty kiedyś miałaś koński ogon i chciałaś zostać astronautką - przypomniała jej Krista.

- A ty mówiłaś o ślubie ze Scottem Newtonem.

- I omal do tego nie doszło. Zagroził, że jeśli nie przestanę cię szukać, mogę zapomnieć o małżeństwie z nim.

Anna zdała sobie sprawę, że zbliżają się niebezpiecz­nie do rozmowy o ojczymie. Nie wycofała się jednak. Nie mogła. Nie po to tu przyjechała, żeby znowu stchórzyć.

- Scott wiedział, dlaczego uciekłaś. Oczywiście od początku próbował chronić Haydena. Ja wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałam, niczego nie podejrzewałam, ale kiedy zagroził, że odwoła ślub, jeśli nie przestanę cię szukać, uprzedziłam go i sama natychmiast odwołałam ślub i wesele. Dopiero później dowiedziałam się, jaki naprawdę to człowiek.

- Widujesz Haydena?

- Od dnia, kiedy wyruszyłam z domu, aby cię szukać, nie widziałam go.

- Wiem, że mama umarła.

- Tak. I to nagle...

- Czy znała prawdę?

- Podejrzewam, że Hayden powiedział jej, że wpad­łam w szał i próbowałam kłamstwami zniszczyć jego karierę, podobnie jak ty. Raz do mnie zadzwoniła, tuż po moim ślubie z Jessem, i przyjechała tu w odwiedziny. Powiedziałam jej, że jeśli zechce poznać prawdę o swoim mężu, to chętnie się z nią znów zobaczę. Wtedy roz­mawiałyśmy po raz ostatni... Miała cichy pogrzeb. Hayden oznajmił publicznie, że takie było jej życzenie, ale jestem pewna, że chciał w ten sposób uniknąć pytań, dlaczego jego obie pasierbice są nieobecne na pogrzebie swojej matki.

Anna właściwie nie spodziewała się innych wyjaś­nień, mimo to zrobiło jej się przykro.

- A co powiedzieli o mnie? Jednego dnia byłam z nimi w Waszyngtonie, a nazajutrz już mnie nie było. Pokazywali mnie przecież na tych wszystkich swoich przyjęciach. Czy nikt nie zauważył, że zniknęłam?

- Wyjechałaś rzekomo do Europy do szkoły z inter­natem. Śmierć mamy na pewno położyła kres potrzebie dalszych wyjaśnień. Byłaś tylko pasierbicą Haydena, podobnie jak ja. Nikt się przecież nie spodziewał, że po jej śmierci nadal będziemy szczęśliwą rodziną.

- Szkoła z internatem. - Anna nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Na pewno w Szwajcarii.

Krista wyczuła w głosie siostry bolesną gorycz. Szybko objęła ją ramionami.

- Przestań. To już koniec.

- Nie. Dopóki świat się o tym nie dowie.

- Czy dlatego tu przyjechałaś?

- Przyjechałam, bo chciałam być z tobą. - Anna opowiedziała jej o Gradym i o historii, którą ujawniła prasa. - Grady twierdzi, że tak długo ukrywam się za murem strachu i gniewu, że stałam się własnym więź­niem. Że dlatego nie umiałam ci wybaczyć. W tym przynajmniej się nie mylił.

- A wtedy, przed laty, to ja bałam się usłyszeć prawdę o Haydenie. I kiedy ją usłyszałam, byłam tak wściekła, że nie chciałam uwierzyć. Ja też się ukrywałam.

Jak podobne były ich reakcje. To jeszcze jeden powód do wybaczenia.

- Ostatnio wszyscy dają mi rady. W sumie wszystkie sprowadzają się do jednego: muszę stawić czoło przeszłości.

- I zrobiłaś to, przyjeżdżając tutaj.

- Ale ty, Kristo, jesteś tą najlepszą częścią mojej przeszłości. Jest jeszcze Hayden.

- Mówiłaś, że zamierzasz powiedzieć o tym światu.

- Pozwolę Jessowi to zrobić. Oczywiście, jeśli tylko zechce...

- A jak to wpłynie na Grady'ego?

Annę zaskoczyło to pytanie. Ujawnienie przeszłości dotknie Kristy i Jessa prawie tak bardzo jak ją samą. A ona martwi się o Grady'ego.

- Powiedziałam mu do widzenia.

- Czy chciał tego?

- Nie.

- Kochasz go?

Anna nie mogła zdobyć się na odpowiedź.

- Nie wiem. Teraz to i tak nieważne.

- Czyżby?

- Owszem.

- Co jest nieważne? - Zainteresował się Jess, który w tej chwili zjawił się na ganku.

- Anna chce, żebyś ujawnił jej historię.

Jess usiadł obok nich. Nie odpowiedział im od razu.

- Jesteś na to gotowa? Na rozgłos? Na kłamstwa, jakie Barnard będzie o tobie opowiadał? Na skandal?

- Jestem gotowa.

- Wielu ludzi chętnie obarcza winą swoją ofiarę. Zamierzasz zniszczyć kogoś bardzo popularnego.

- Wiem, ale czy mi uwierzą?

- W końcu... tak. Kris i ja dodamy swoją część historii, opowiemy o groźbach, jakie padały pod naszym adresem, o zdjęciach z iksem na twoim sercu. Były jeszcze inne dziewczynki. Zastraszył je i zmusił do milczenia, ale może po tobie któraś odważy się ujawnić.

- Czy narażę nas na niebezpieczeństwo?

- Kiedy wszystko wyjdzie na jaw, będzie mu dużo trudniej coś ci zrobić. Ale uważam, że im szybciej to ujawnimy, tym lepiej.

- Myślisz, że wie, że tu jestem?

- Powinniśmy się z tym liczyć.

- Ja jestem gotowa.

Czując, jak Anna drży, Krista znów chciała ją chronić, tak jak kiedyś. Ale ten czas już minął. Jej siostra jest dorosła. I musi podjąć samodzielną decyzję.

- Wezmę Ryana na wieczór, żebyście mogli zacząć.

- O, właśnie, a gdzie Ryan? - Anna wstała. Po tej rozmowie i po tych wszystkich wzruszeniach chciała zostać sama.

- Pomaga Vivian robić sok jabłkowy. Możesz spo­kojnie go z nią zostawić.

- Chyba się trochę położę.

- Dobry pomysł. Kolacja dopiero za godzinę. - Krista też wstała. - Zajmiemy się Ryanem.

Anna uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Na górze, na szerokim łóżku Tate, też nie mogła się uspokoić. Bała się myśleć o tych wszystkich samotnych latach. To już za nią. Teraz siostra zawsze będzie przynajmniej w zasięgu telefonu. Tyle że najpierw wszystko, co przeżyły, znajdzie się w gazetach.

Teraz mogła myśleć tylko o Gradym.

Walczyła ze sobą. Nie miała prawa do niego dzwonić. Choć wymyślała różne preteksty, wiedziała, że po prostu chce usłyszeć jego głos. Choć kazała mu odejść, był jej potrzebny.

W końcu stwierdziła, że musi mu powiedzieć, gdzie jest i co zamierza zrobić. Powinien być na to przygotowa­ny, bo kiedy wszystko znajdzie się w gazetach, dzien­nikarze, i nie tylko, zarzucą go pytaniami.

Odetchnęła głęboko i wykręciła znajomy numer.

- Cześć, Grady. Tu Anna.

- Zaczekaj chwilę.

Usłyszała w tle jakiś hałas i domyśliła się, że wyprasza z gabinetu tych, którzy tam pewnie byli.

- Gdzie jesteś? Powiedziała mu.

- Jess opublikuje prawdę o Haydenie - poinfor­mowała go. - Prosiłam go o to. Chciałam, żebyś wiedział i nie był zaskoczony.

Grady nie reagował.

- Grady?

- Kiedy wracasz?

- Nie wiem. W tej chwili w ogóle nic nie wiem. - Była bliska łez.

- Anno.

- Nienawidzisz mnie?

- Anno.

- Nie zmieniłam zdania, Grady. Podtrzymuję wszyst­ko, co powiedziałam. Nie chcę tylko, żebyś mnie niena­widził.

- No to powiedzmy, że nie jest tak, żebym cię nienawidził.

- Cieszę się. - Anna już otwarcie pociągała nosem.

- Kiedy wracasz?

- Mówiłam ci. Jeszcze nie wiem.

- Masz tydzień.

- Co to znaczy... masz tydzień?

- Zanim po ciebie przyjadę.

Na to nie mogła nic odpowiedzieć. Mocno zacisnęła rękę na słuchawce i czekała, żeby powiedział coś jeszcze. Usłyszała tylko trzask odkładanej słuchawki.

- Grady!

Odpowiedział jej sygnał telefonu.

- Grady!

Kiedy przyszła Krista, by zabrać ją na kolację, wciąż jeszcze trzymała słuchawkę w ręku.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Wieczorem przed dniem, kiedy historia o Haydenie miała być opublikowana w waszyngtońskiej prasie, Jess i Krista wyłączyli wszystkie telefony w „Zajeździe”. Mieszkańców poinformowano, by nie rozmawiali z ni­kim, kto pojawi się nazajutrz, niezależnie od tego, czy będzie to dziennikarz czy tylko ktoś zainteresowany programem resocjalizacji. Jess zatrudnił dwóch policjan­tów po służbie, żeby na zmianę patrolowali teren i jesz­cze jednego, żeby stał przy domu. Był pewien, że Hayden nie jest taki głupi, by się mścić, ale wolał nie ryzykować.

Było po północy, kiedy Anna wróciła do pokoju, który dzieliła z Ryanem. Chłopczyk spał już od dawna. Na szczęście nieświadomy zbierającej się burzy. Księżyc był w pełni i Anna, stojąc w oknie, spoglądała na rozciągającą się dokoła dolinę.

Nigdy nie widziała niczego piękniejszego niż góry Blue Ridge w świetle księżyca. Za miesiąc czy dwa topole i dęby czerwonymi i złotymi liśćmi powitają jesień. Później góry pokryją się śniegiem. Po zimie przyjdzie wiosna, z bzami i kwitnącymi jabłoniami. Krista namawiała ją, by zobaczyła to na własne oczy. Zapraszała ją, by została na zawsze.

Wiedziała, że byłoby jej tu dobrze. Jedna z wy­chowawczyń wychodziła za mąż i miała wkrótce opuścić „Zajazd”. Anna, ze swoim doświadczeniem i praktyką, byłaby tu bardzo przydatna. Mogłaby zostać, wynająć w pobliżu dom i wychowywać Ryana w spokojnej, zdrowej okolicy. Dorastałby w kochającej rodzinie.

Choć na decyzję było jeszcze za wcześnie, jej serce było gdzie indziej. Patrzyła na ciężkie od owoców jabło­nie i widziała palmy, poruszane morską bryzą. Słuchała świerszczy, a słyszała rytmy miasta, płacz niemowląt, śmiech rodzin siedzących na gankach. Była sama, a jed­nak w jakiś sposób był przy niej Grady. Od ich krótkiej rozmowy przez telefon nie miała od niego żadnych wiadomości, a w każdej minucie czuła jego obecność i wsparcie, jakby był przy niej i trzymał ją w ramionach.

Jutro rano jej historia, jej życie zostanie opowiedzia­ne, a raczej wydrukowane - czarne na białym. Część czytelników nie uwierzy w to, część uwierzy, ale będzie im wszystko jedno. Będzie też współczucie, ale nic nie wynagrodzi jej strachu przed ujawnieniem prawdy. Re­akcja Haydena była wielką niewiadomą. To potężny, przebiegły człowiek. Ale w przeszłości już niejeden potężny człowiek musiał paść na kolana. Ludzie pamię­tają jeszcze aferę Watergate i swoim przywódcom sta­wiają teraz wyższe wymagania. Nie zgodzą się, by mówili o moralności, gdy sami nie są moralni.

Czy któraś z ofiar Haydena pójdzie w jej ślady? Wzmocniłoby to jej wiarygodność, a pan senator już na pewno straciłby partyjną nominację.

Wobec przytłaczających dowodów nikt nie mógłby oskarżyć jej o kłamstwo.

Opowiedziała Jessowi całą historię i razem nad nią zapłakali. Twierdził, że nie musi ujawniać swoich prze­żyć z okresu życia na ulicy, ale prosiła go, by tego nie omijał. Społeczeństwo Ameryki dostanie jutro ważną lekcję. Żaden myślący człowiek nie położy się potem do łóżka, wierząc wciąż, że ucieczka z domu to taka sama romantyczna przygoda jak w latach trzydziestych czy sześćdziesiątych. Dowiedzą się, jak żyją na ulicy te setki samotnych i bezbronnych dzieciaków. Przydarzyło się to pasierbicy senatora, może więc przydarzyć się każdemu.

- Grady - szepnęła, żeby poczuć go blisko siebie. Co przyniesie mu jutro? Ona stanie przed sądem całego świata. A on będzie musiał dokonać wyboru. Może powiedzieć prasie, że z Anną współpracował tylko przy identyfikacji podejrzanych o handel narkotykami albo może powiedzieć prawdę. Nie wiedziała już, co by wolała.

- Mamo? - Zaspany Ryan usiadł na łóżku. - Jesteśmy z powrotem na Florydzie?

Anna przeszła przez pokój i usiadła przy synku.

- Nie. Jesteśmy wciąż u cioci i wujka. - Delikatnie odgarnęła mu z czoła wilgotne loczki. - Miałeś zły sen?

- Śniło mi się, że bawiłem się z Teresą.

- No to był dobry sen.

- Kiedy wrócimy do domu?

Anna wsunęła się pod koc i przytuliła małego do siebie.

- Nie wiem, króliczku. Teraz przede wszystkim powinieneś spać.

- Tęsknię za moim pokojem.

- Wiem.

- I za moją rybką.

- Śpij, króliczku.

Ryan westchnął i odwrócił się do niej plecami. Zasypiając, Anna wciąż myślała o Gradym. Gdzie jest i o czym myśli.

Nazajutrz po południu Grady stanął na schodach sądu i spotkał się z dziennikarzami, których dzięki potędze swojego urzędu udało mu się do tej pory unikać. Od chwili, kiedy pierwsze plotki na temat jego związku z Anną ujrzały światło dzienne, od­mawiał odpowiedzi na wszystkie dotyczące jej pyta­nia. Teraz nie były to już plotki, lecz poważna wiado­mość. Miejscowa prasa jeszcze nie opublikowała his­torii o przemocy, jakiej doznała Anna ze strony Haydena Barnarda, bo ukazała się w waszyngtońskiej gazecie dopiero tego ranka. Mówiła jednak o niej cały czas telewizja.

- Wygłoszę krótkie oświadczenie...

Lokalna telewizja nagrywała wszystko na wideo, a jeden z jej reporterów czekał z boku, by potem nagrać komentarz. Dwie stacje radiowe relacjonowały konferen­cję na żywo, wśród dziennikarzy rozpoznał jednego z miejscowej prasy i jednego z Miami, z gazety popular­nej w Ponte Reynaldo.

- To, co teraz powiem, to będzie wszystko, co mam w tej chwili do powiedzenia. Nie będę odpowiadał na żadne pytania. Poznałem Annę Fitzgerald, kiedy praco­wałem nad ustalaniem tożsamości członków gangu nar­kotykowego, aresztowanych w zeszłym tygodniu przez policję. To wspaniała młoda kobieta, chluba naszego społeczeństwa. Pewnego dnia opowiedziała mi swoją historię. Rozmawiałem także z Jessem Cantrellem. Mam wszelkie podstawy, by wierzyć w to, co piszą dziś w Waszyngtonie i żadnego powodu, by wątpić. Nasz naród zaufał Haydenowi Barnardowi, by stanął na jego czele i jego osobista klęska nie cieszy nikogo. Wierzę jednak, że powinniśmy zaakceptować prawdę, a nie to, co chcielibyśmy, żeby nią było. Byłoby wygodniej i milej dla wszystkich, gdyby Anna Fitzgerald i Jess Cantrell kłamali o jej ojczymie. Mogę tylko powiedzieć, że całą duszą wierzę, że mówią prawdę.

Grady ruszył w dół po schodach, z trudem prze­dzierając się przez napierający na niego tłum dzien­nikarzy. Pomogli mu dopiero dwaj policjanci. Słyszał rzucane w jego stronę pytania, ale na razie nie zamierzał na nie odpowiadać.

Jaka jest prawdziwa natura jego związku z Anną Fitzgerald? Na to pytanie sam by chętnie poznał odpo­wiedź. Co myśli o jej życiu na ulicy po ucieczce z domu? Co myśli o reakcji Haydena Barnarda na ten artykuł? Czy uważa, że Barnard broni siebie, twierdząc, że jego pasierbica zawsze była kłamczuchą, wręcz mitomanką, i w związku z tym przede wszystkim potrzebuje pomocy psychiatrycznej? Czy odnosi wrażenie, że część ważnych ludzi z Senatu próbuje bronić Barnarda?

Grady wsiadł do auta czekającego na niego przy krawężniku. Ledwo zatrzasnął drzwiczki, samochód od­jechał z piskiem opon.

- Dobra robota, tato - rzekł. Zamknął oczy i oparł się o fotel. - Dziękuję, że przyjechałeś po mnie.

- Myślałem, że odkąd skończyłeś osiemnaście lat, nie muszę już wyciągać cię z tarapatów.

- Nigdy nie byłem w tarapatach. Byłem idealnym synem.

- No dobrze, ale teraz jesteś w tarapatach. - Stan Clayton szybko skręcił w lewo, potem w prawo. Z wpra­wą przedzierał się przez zatłoczone ulice. - Słuchałem cię przez radio. Możliwe, że straciłeś ten urząd.

- Jeśli nie zechcą mnie wybrać, bo powiedziałem prawdę, to nawet nie warto wygrywać.

- Co naprawdę znaczy dla ciebie ta dziewczyna? W innych okolicznościach, ton głosu ojca na pewno by go rozbawił. Ponieważ przez cały dzień myślał tylko o Annie, więc odpowiedział machinalnie:

- Wszystko.

Stan Clayton odezwał się, dopiero kiedy dojeżdżali do Reynaldo Beach.

- Możesz mi nie wierzyć, synu, ale wiem, co czujesz.

- Skąd to wiesz? Kto...? - spytał Grady i urwał, bo obaj wiedzieli, że pyta o kobietę, która nauczyła ojca właśnie takiej miłości.

- Twoja matka, oczywiście. A co myślałeś?

- Doprowadza cię przecież do szału. Zawsze tak było.

- Ona każdego rozsądnego człowieka doprowadziła­by do szału.

Grady zadumał się nad zawiłościami ludzkiego serca.

- Wszystkie trzy główne sieci zapraszają cię do swoich porannych programów - poinformował Jess Annę wieczorem, kiedy spotkali się przy kolacji.

Podopieczne zjadły wcześniej i z dwiema wychowaw­czyniami miały spędzić wieczór w centrum handlowym. Ze względu na dzieciaki Jess i Krista uważali, że najlepiej zachowywać się tak, jakby wszystko było normalne, mimo że obecność policjantów pilnujących terenu i domu wskazywała, że tak nie jest. Anna nakar­miła Ryana o zwykłej porze i położyła go spać, a teraz z Jessem i Kristą zamierzali zjeść kolację. Nie miała apetytu, ale żeby nikogo nie martwić, grzebała widelcem w talerzu.

- Czy to twój wydawca powiedział ci o tych programach?

- Najpierw sam cenzuruje wszystkie prośby.

- Uważasz, że powinnam iść do telewizji?

- To niekonieczne.

- Hayden nie poda się do dymisji ani nie zrezygnuje ze startu w wyborach, prawda?

- Jeszcze nie wiadomo.

- Słyszałam, co mówił w wiadomościach, pamiętasz?

- Ile razy słyszałaś, jak jakiś polityk mówił, że będzie walczył do końca, a następnie rezygnował? - spytała Krista.

- Zrezygnuje czy nie, i tak stracił szansę na prezyden­turę - uspokoił Annę Jess.

- Chyba że moje „kłamstwa” tak rozwścieczą kon­wencję delegatów, że nominują go, mimo wszystko.

Anna przestała udawać, że je i tylko popijała wino, które nalała jej siostra. Jak się okazało, Krista i Jess też stracili apetyt i ograniczyli się do wina.

- Wiedziałaś, że nie wszyscy ci uwierzą.

- Nie spodziewałam się, że potępią mnie ci sami ludzie, którzy kiedyś na przyjęciach pokazywali mi zdjęcia swoich wnuków. - Anna miała na myśli konkret­nego senatora, który zawsze łaskotał ją pod brodą, nawet kiedy przerosła jego metr sześćdziesiąt. Według prasy był jednym z pierwszych, którzy wystąpili przeciwko niej. - Nie jest miło słuchać, gdy oskarżają cię o kłam­stwo dla rozgłosu.

- Cała sprawa jest teraz jawna. Każdy dziennikarz w Ameryce będzie starał się znaleźć coś na Haydena. Jest skończony. - Jess dopił wino i odstawił kieliszek. - Miałem zadzwonić do Carla i sprawdzić, czy nie wyszło coś nowego. Lepiej zrobię to teraz, zanim wrócą dziewczyny i będę musiał podziwiać ich nowe stroje.

Krista też wstała i zaczęła zbierać talerze ze stołu.

- Zadzwonisz do Grady'ego? - spytała, kiedy siostra stanęła obok.

- Nie.

- Myślę, że powinnaś.

Nie mogła zadzwonić, bo bała się, że się złamie i powie mu, jak bardzo go potrzebuje. Wolała też nie wiedzieć, co pisze o niej prasa Sun County. Gdyby się okazało, że nigdy nie będzie mogła wrócić na Florydę, nawet gdyby chciała, nie była na to jeszcze gotowa.

- Stare nawyki są bardzo trwałe, jak się okazuje. Ciągle daję ci rady - powiedziała Krista do milczącej Anny. - Po prostu martwię się o ciebie. I wiem, jak bardzo Grady'emu na tobie zależy.

- Gdybyś uważała, że robisz krzywdę Jessowi, odeszłabyś od niego?

- Jessowi czy jego karierze? To nie to samo. Chyba najbardziej skrzywdziłabym go wtedy, gdybym od niego odeszła.

- Jak Grady mógłby być ze mną szczęśliwy, gdybym była powodem jego klęski w polityce?

- Uważasz, że może w ogóle zwyciężyć, jeśli nie jest szczęśliwy?

Anna nieraz sama zadawała sobie te pytania, ale nie znajdywała odpowiedzi. W milczeniu pomogła Kriście sprzątać.

Kiedy Jess wrócił do kuchni, Krista robiła kawę, a Anna kroiła szarlotkę, na którą nie miała apetytu. Smutna i wciąż rozważająca radę siostry, nawet na niego nie spojrzała, dopiero kiedy stanął przed nią, podniosła głowę.

Uśmiech na twarzy Jessa znacząco kontrastował z pa­nującym w kuchni nastrojem.

- Czy spodziewałaś się, że będzie cię bronić żona wiceprezydenta?

- Żartujesz.

- Nie. Jeden z dziennikarzy pytał ją wczoraj o ciebie i powiedziała, że dobrze i miło cię wspomina. Niepokoiło ją twoje nagłe zniknięcie i kiedy nie wracałaś, podej­rzewała, że rodzina ukrywa prawdę.

- Kiedy ją znałam, nie była jeszcze żoną wice­prezydenta. Ale zawsze mnie lubiła. - Anna próbowała się uśmiechnąć. - I nawet wtedy czułam, że uważa Haydena za kanalię. Może kiedyś ścigał ją po zakamar­kach Kapitolu?

- Jeden z byłych doradców Barnarda przyznał, że odszedł ze sztabu twego ojczyma, bo słyszał krążące o nim plotki i nie chciał być zamieszany w jakiś skandal.

- Mówił, jakie to były plotki? Miał jakieś dowody? Jess pokręcił głową.

- Cholera.

- Najważniejsze jest to, że różni bardzo wpływowi ludzie występują w twojej obronie i tym samym po­grążają Barnarda. A to dopiero początek.

- Myślisz, że zrezygnuje, jak będzie więcej dowodów?

- Tak czy nie, z każdą popierającą cię osobą maleje jego wiarygodność.

Krista objęła ramionami siostrę i męża.

- Jak zrobi się naprawdę gorąco, zrezygnuje i wypad­nie z biegu do prezydentury. Ma zbyt mało odwagi i siły, by stawić czoło burzy. Kiedy zrezygnuje, zawsze znajdą się ludzie przekonani, że został w to wrobiony przez media. Otoczy się tymi ludźmi i do końca życia będzie żył wśród nich jak męczennik i bohater.

- Oj, chyba niewielu takich będzie.

Anna czuła się odrętwiała. Marzyła, by ten zły sen się skończył.

- Zostawimy tu policjantów. Dopóki nie będziemy pewni, że Barnard już nie zaatakuje. Ale myślę, że nas nie tknie. Kiedy to wszystko się skończy, pozostanie mu tylko wolność. Jeśli w ogóle.

- Pójdę zajrzeć do Ryana - powiedziała Anna, bo chciała chwilę pomyśleć w spokoju. Uściskała oboje i podeszła do drzwi.

Jess wyglądał na zaniepokojonego, ale Krista po­wstrzymała go, kiedy chciał za nią pójść.

- Anno, gdybyś nas potrzebowała, my jeszcze tu trochę posiedzimy - zawołała.

- Zawsze będę was potrzebowała.

Zajrzała do Ryana, który jak zwykle spał jak zabity, ale ona nie miała ochoty na sen. Zbyt wiele i zbyt szybko się wydarzyło. Miała wrażenie, że zaśnie dopiero, gdy na nowo ułoży swoje życie. Zeszła na dół, żeby powiedzieć Kriście, że wyjdzie odetchnąć trochę świeżym powiet­rzem. Jednak ani jej, ani Jessa już tam nie było. Domyśliła się, że poszli do siebie i skorzystali z rzadkiej w tym domu chwili ciszy i spokoju.

Policjant przy tylnych drzwiach nie był zachwycony, widząc, że wychodzi o tej porze i zaproponował jej swoje towarzystwo. Odmówiła, obiecując, że nie odejdzie daleko. Zatrzymała się na skraju sadu i pomachała do niego, potem weszła między drzewa, ale tak, by nie znikać mu z oczu.

Księżyc złotym blaskiem oświetlał ciężkie od owo­ców konary. Dziewczyny z „Zajazdu” zbierały je i sprze­dawały w miasteczku, zarabiając na kieszonkowe. Robi­ły też sok jabłkowy.

Anna wybrała jedno szczególnie apetyczne jabłko i odgryzła kawałek. Było jędrne, soczyste, odrobinę cierpkie, takie, jak lubiła. Przypomniała sobie, po raz pierwszy od lat, lato na farmie jednego z wujów w Min­nesocie i świeży, słodki smak jabłek zrywanych prosto z rosnącego za oknem drzewa. Wuj Neal był zabawnym, małym człowieczkiem, który rzeźbił jej laleczki z drew­na na opał i kiedy wszystko szło dobrze, tańczył do skocznych żeglarskich pieśni.

Nie myślała o nim od lat. Jego żona, ciotka Hildy, była znaną jędzą, ale piekła jabłkowo - cynamonowe bułeczki, dzięki którym wszyscy wybaczali jej narzekania. A póź­nym wieczorem, kiedy Krista i Anna powinny już spać, przychodziła do ich pokoju i sprawdzała, czy są dobrze przykryte. Potem siadała w rogu w starym bujanym fotelu, bujała się i patrzyła na nie. Myśląc o niej, prawie słyszała to uspokajające, monotonne stukanie.

Były też i inne wspomnienia. Te miłe tłumiła razem ze złymi. Dopiero teraz była gotowa zmierzyć się ze wszystkimi.

Tylko z przyszłością jeszcze nie mogła. Bo przyszłość to Grady.

Weszła głębiej w sad. Znalazła stare, pogięte drzewo, jakby stworzone do wspinania. W ogrodzie jej dzieciń­stwa też był taki klon. Razem z Kristą próbowały zbudować na nim domek. Anna weszła do niego któregoś dnia i spadła na ziemię, a domek za nią. Przybiegła Krista i wyciągnęła ją spod stosu połamanych desek. Obie były pewne, że umarła, ale poza kilkoma zadrapaniami i jed­nym imponującym siniakiem była cała i zdrowa. Później jeden z miejscowych robotników porąbał domek na szczapy i używano ich na rozpałkę.

Wspięła się teraz wysoko i siedziała, wpatrując się w księżyc i wsłuchując w pohukiwanie sów. Była bezpieczna. Hayden nie mógł jej już tknąć.

W pewnym momencie spojrzała na biegnącą niedale­ko drogę i dostrzegła jakiś cień, poruszający się wśród rosnących wzdłuż niej drzew. Tylko przez chwilę myś­lała, że się pomyliła. Cień był, ruszał się i na pewno nie należał do żadnego zwierzęcia.

Myślała, żeby zejść z drzewa i ostrzec policjanta pilnującego domu, kiedy cień przestał się poruszać, a potem powoli przesunął się w mrok sadu. Szedł prosto na nią. Anna znieruchomiała.

Może to jeszcze jeden z policjantów patrolujących okolicę, może dziennikarz próbujący zdobyć wywiad, ale może też ktoś wynajęty przez Haydena.

I kiedy już myślała, że nie wytrzyma napięcia, zobaczyła go wyraźniej. Był wysoki, szedł teraz szyb­kim, zdecydowanym krokiem.

- Grady!

Mężczyzna zatrzymał się, znieruchomiał i rozejrzał się dokoła, jakby usłyszał ducha.

Anna była tak podniecona, że ledwo oddychała.

Zerwała jabłko z najbliższej gałęzi i rzuciła w jego stronę. Potem następne.

To drugie wylądowało u jego stóp. Trzecie trafiło go w ramię.

- Anna?

- Grady! - Anna błyskawicznie zsunęła się z drzewa i pobiegła do niego.

Chwycił ją w ramiona, a ona od razu zaczęła go całować, jakby bała się stracić choć chwilę jego bliskości.

- Stać, bo strzelam!

Anna odwróciła się i zobaczyła policjanta, którego wcześniej widziała przy domu.

- Wszystko w porządku - uspokoiła go. - To mój... mój...

- Narzeczony - dokończył Grady. - Teraz ja będę jej pilnował.

- Naprawdę wszystko w porządku - powiedziała jeszcze raz Anna. - Zaraz wejdziemy do środka. Gdzie twoje auto? - zwróciła się do Grady'ego.

- Zostało przy drodze. To wynajęty grat z zepsutym wskaźnikiem paliwa i pustym bakiem.

- Jak daleko musiałeś iść?

- Kilometr, może półtora.

Policjant schował pistolet i wycofał się dyskretnie.

- Musisz być wykończony. - Anna ujęła w dłonie twarz Grady'ego, by mu się lepiej przyjrzeć. Rzeczywiś­cie wyglądał na zmęczonego, ale oprócz tego cudownie. Idealnie.

- Teraz już nie. Ale byłem, kiedy tu szedłem. Dlatego wybrałem skrót przez ten sad. Co ci wpadło do głowy, żeby rzucać we mnie jabłkami?

- Celnie rzucam, co? - zaśmiała się.

- Anno. - Grady objął ją i mocno przytulił. - Jestem z ciebie bardzo dumny.

Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo czekała na te słowa. Znów poczuła, że postąpiła słusznie.

- To było takie trudne - przyznała. Czuła, że mogła­by tak stać do końca życia.

- Co sprawiło, że postanowiłaś opowiedzieć całą historię?

- To, co ty mi powiedziałeś, to, co powiedzieli mi inni, także Susan.

- Susan?

- Poszłam do niej. Miałam nadzieję, że mnie poprze, Grady. Chciałam, żeby z tobą porozmawiała i przemówi­ła ci do rozumu. Zamiast tego ona mnie przemówiła do rozumu. Zrozumiałam, jak destruktywne jest to moje uciekanie. Zrozumiałam, że muszę stawić czoło prze­szłości nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich.

- A co to oznacza dla nas?

- Nie wiem. Grady, proszę, nie mówmy o tym dzisiaj.

- Wydałem oświadczenie dla prasy. Powiedziałem, że wierzę we wszystko, co powiedziałaś w swoim wywiadzie z Jessem. Następnym razem powiem im, co czuję do ciebie.

- To wciąż jest moje słowo przeciw słowu Haydena i co najmniej połowa kraju myśli teraz, że kłamię. - Położyła mu palec na ustach i uciszyła go. - Ale nawet jak to się zmieni, fakt pozostanie faktem. Spędziłam dwa lata na ulicy, Grady. Powiedziałam prawdę o tym, co tam przeżyłam. Niektórzy ludzie nigdy mi tego nie wybaczą. Dla nich nigdy nie będę dość czysta i dość niewinna. Nigdy nie będę kobietą, którą chcieliby widzieć u boku swojego prokuratora, swojego gubernatora czy swojego senatora.

Tak długo całował jej palce, aż oparła je o jego ramię.

- Wyjdź za mnie.

- Jak możesz teraz o to prosić?

- Proszę, bo cię potrzebuję. Nie wyjdziesz za wybor­ców Sun County. Wyjdziesz za mnie. To ja cię kocham.

Na to nie miała argumentu. Kochał ją. Miał wszelkie powody, by tego nie mówić, a jednak powiedział. Tak normalnie, otwarcie, szczerze.

- Ja też cię kocham. Nigdy w to nie wątp - szepnęła.

- To powiedz, że za mnie wyjdziesz.

- Nie mogę. Nie teraz. Nie rozumiesz?

- Nie.

- Mamy czas. Wszystko dzieje się tak szybko. Nie możemy trochę zwolnić?

Słyszał błaganie w jej głosie. Przeszła koszmar i chciał ją chronić i bronić do końca życia. Wiedział jednak, że nie powinien na nią teraz naciskać. Pragnął jej, potrzebował, ale nie ma prawa jej pospieszać z powodu tego, co czuje. Niech jego pocałunek będzie odpowie­dzią. Zaczeka, aż ona zrozumie, że muszą być razem. Ale na pewno z niej nie zrezygnuje.

- Znajdzie się tu dla mnie jakieś miejsce? - spytał. Objął ją ramieniem i ruszyli w stronę domu.

- Na pewno coś się znajdzie. Czy ktoś wie, że tu jesteś? - Dopiero teraz o tym pomyślała.

- Podejrzewam, że całe hrabstwo się domyśla. Znik­nąłem dwa tygodnie przed prawyborami i tuż po twojej sprawie.

- Grady, nie!

- Przecież tu jestem.

- Oczywiście, że je...

- No, to tak właśnie ma być.

- Kiedy musisz wracać?

- Jutro po południu. A kiedy ty wracasz do domu? Wiedziała, że im później wróci, tym większe Grady ma szanse na wygranie wyborów.

- Nie wiem. Mam jeszcze tydzień wakacji, a Jess i Krista chcą, żebym została.

- Chcę, żebyś była przy mnie w ostatnim tygodniu kampanii, Anno. Nie chcę, żebyś się ukrywała. Nie masz powodu.

Powody, o których mu mówiła, wciąż były aktualne. I jeszcze jeden więcej.

- Wciąż jest jeszcze Hayden.

- To znaczy?

- Nie wiemy, co zrobi i czy w ogóle coś zrobi. Ale muszę jeszcze przez jakiś czas być ostrożna. Nie chcę cię w to wciągać.

- Już jestem wciągnięty. - Grady przystanął i obrócił ją ku sobie. - Ja jestem w twoim życiu. Na dobre i na złe. Jestem tu. Na tym polega bycie razem. Tak długo byłaś sama, że pewnie tego nie wiesz. Ale już nie jesteś sama.

Pocałował ją i wtedy, na skraju tego sadu, zaczęła wierzyć, że być może ma rację.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Anna i Ryan wrócili do domu na Florydę z ochronia­rzem. Każdego dnia pojawiały się nowe wieści o kolej­nych wyczynach Haydena, plotki, których nie można było udowodnić, jakieś relacje z drugiej czy trzeciej ręki, którym albo zaprzeczał, albo kwitował milczeniem. Poparcie dla niego było coraz mniejsze, ale wciąż znaczące. Nadal był potężnym człowiekiem i jego wła­dza nad tymi, których skrzywdził, wciąż na tyle silna, że bali się pójść w ślady Anny i opowiedzieć swoje historie.

Teraz, kiedy Hayden nie zagrażał już bezpieczeństwu Anny, Jess całą parą pracował nad doprowadzeniem go do ostatecznego upadku. Zapewnił ją, że sprawiedliwości stanie się zadość. Hayden nie był szczególnie ostrożny. Wierzył, że dzięki władzy i pieniądzom ukryje swoje czyny. Ale nawet te schowane parę metrów pod ziemią da się ujawnić.

Anna pogodziła się z faktem, że na ostateczny upadek Haydena może trzeba będzie poczekać parę miesięcy. Nie mogła na to czekać w Wirginii. Dzieciaki w „Pierwszym Dniu” potrzebowały jej, a ona potrzebo­wała Grady'ego, choć wmawiała sobie, że to drugie nie jest prawdą.

Grady wrócił na Florydę nazajutrz po ich spotkaniu w sadzie, ale ostrzegł, że wróci po nią, jeśli sama nie przyjedzie. Nie wątpiła, że tak zrobi. Gotów był dla niej zrezygnować z kariery. Bardziej przerażające było to, z czego ona gotowa była zrezygnować dla niego. W Wir­ginii mogła pozostawać w ukryciu. U boku Grady'ego zmuszona będzie stawić czoło oskarżeniom o kłamstwo i pytaniom o przeszłość. Zagrożone będzie też jej bezpieczeństwo. Będzie bardziej na widoku, bardziej podatna na ciosy. Nikt nie był pewien, czy Hayden nie zemści się za to, co ujawniła. Gdyby powiązano go z zamachem na jej życie, straciłby wszystko, ale im bardziej czułby się zagrożony, tym więcej gotów byłby zaryzykować.

Jess i Krista namówili Annę, by pozwoliła im wynająć ochroniarza, który towarzyszyłby jej na Florydzie. Zeke był cichym, spokojnym człowiekiem, emerytowanym agentem tajnych służb, miał siwe włosy dziadka i bystre oczy nastolatka. Nic nie umykało jego uwadze. W sekun­dę oceniał sytuację i zauważał szczegóły.

Nie narzucał się i nie pouczał. Po prostu obserwował i w razie konieczności spokojnie wyprowadzał Annę z potencjalnie niebezpiecznych sytuacji. Ryan go uwiel­biał, a kiedy byli sami, na surowej twarzy Zeke'a często pojawiał się uśmiech.

Po dwóch dniach zapoznawania się ze sobą wrócili na Florydę. Chciał najpierw lepiej ich poznać, zobaczyć, jak się zachowują. Ponieważ celowo cały czas pozostawał w cieniu, Anna czuła się z nim dobrze i bezpiecznie.

Anna z Ryanem zeszła po schodkach na płytę lotniska tuż za Zekiem. Nie podała nikomu godziny ani nawet daty powrotu. Chciała uniknąć błysku fleszy i gradu pytań. Chciała po prostu spokojnie wrócić do domu, zobaczyć się z Isabellą i jej rodziną i choć przez chwilę nacieszyć się domem, zanim prasa odkryje, że wróciła.

Zeke przystanął na ostatnim schodku i rozejrzał się dokoła, zanim pozwolił zejść Annie i Ryanowi. Przeszli rozgrzaną płytą lotniska i weszli do hali przylotów. Do istnego domu wariatów.

Nie podała nikomu daty ani godziny, ale nie doceniła sprytu reporterów. W hali czekał na nią ogromny tłum, z aparatami fotograficznymi, dyktafonami i kamerami. Mimo pomocy Zeke'a, cały czas trzymając Ryana za rękę, ze spuszczoną głową z trudem przedzierała się przez tłum dziennikarzy, powtarzając do kolejnych mikrofonów: żadnych komentarzy, żadnych komentarzy. Ryan był wyraźnie zachwycony. Jeszcze w Wirginii próbowała mu wyjaśnić, co ich czeka. Miała nadzieję, że pamięta, że ma się trzymać jej i Zeke'a i robić, co mu każą.

W pewnej chwili drogę zastawił jej jakiś otyły mężczyzna w bermudach i T - shircie. Zrobił jej zdjęcie, najwyraźniej jedno z wielu, a potem zaczął przewijać film. Zeke próbował go wyminąć, a kiedy tamten nie reagował, dał znak stojącym w pobliżu ochroniarzom lotniska.

- Z drogi! - krzyknął do fotografa. - Bo zarobisz!

- Naprawdę? - parsknął obojętnym tonem mężczyz­na, nie przestając żuć gumy.

Zeke zareagował tak szybko, że Anna nawet nie zorientowała się, co się dzieje. Prawą ręką walnął reportera w ramię, a kiedy ten zachwiał się, pociągnął Annę za sobą i... wypuściła rękę Ryana.

- Ryan!

Dostrzegła go za dwoma dziennikarzami. Na szczęś­cie za chwilę już był przy nim jeden ze strażników chroniących lotnisko i wziął go na ręce.

Anna odetchnęła z ulgą i widząc, że Zeke kontroluje sytuację i najwyraźniej uznał, że mały jest bezpieczny, pozwoliła mu prowadzić się dalej.

Dziennikarze już tak na nich nie napierali, dotarło do nich w końcu, że nie mają co liczyć na jakikolwiek komentarz z jej strony. Wiedzieli i tak to, co najważniej­sze. Anna Fitzgerald wróciła.

Zeke uprzedził ją wcześniej, że w razie jakichś kłopotów na lotnisku nie będą czekali na bagaż. Po­prowadził ją od razu do postoju taksówek. Tuż za nimi szedł strażnik z Ryanem na ręku.

Zeke prawie wepchnął Annę do pierwszej wolnej taksówki, odebrał Ryana z rąk strażnika i posadził go obok niej. Zamknął drzwi i sam usiadł z przodu. Skinął jeszcze tylko głową strażnikowi i kazał taksówkarzowi natychmiast ruszać.

Anna mocno przytuliła Ryana. Całe zamieszanie na lotnisku nie było przyjemne, ale najgorszy był moment, kiedy straciła go z oczu.

- Nic ci nie jest? - spytała.

- Ten pan, który mnie niósł, był miły. I dostałem prezent.

Anna nawet nie zwróciła uwagi na jego słowa. Była bardziej wstrząśnięta, niż podejrzewała. Dopiero teraz docierało do niej to, co się stało.

- Cieszę się, że wszystko w porządku - szepnęła, tuląc go jeszcze mocniej.

- Chcesz zobaczyć?

- Co zobaczyć?

- No, mój prezent.

Domyśliła się, że strażnik wsunął Ryanowi ćwierćdolarówkę albo paczkę gumy.

- Jasne.

Ryan sięgnął głęboko do kieszeni szortów i wyciągnął małą paczuszkę owiniętą w jaskrawy czerwony papier, obwiązaną złotą wstążeczką. Chciał ją dać Annie, ale Zeke był szybszy i wyjął prezent z rąk chłopca.

- To mój! - zaprotestował Ryan.

- Wiem, synku. Ale pamiętasz, co mówiliśmy, że trzeba wszystko sprawdzać? To moja praca, wiesz?

Ryan skrzywił się.

Zeke ostrożnie przyłożył paczuszkę do ucha. Anna zesztywniała.

- Zeke?

- Kto konkretnie ci ją dał? - spytał spokojnie Zeke.

- Ten pan. - Ryan wyciągnął rękę, ale Zeke pokręcił głową.

- Który pan?

- Ten, który mnie niósł.

- Strażnik?

- To był policjant!

Zeke spokojnie skinął głową.

- Powiedział coś, jak ci to dawał?

Ryan znów się skrzywił. Anna nie była pewna, czy mały zaraz się nie rozpłacze.

- Przypomnij sobie, króliczku - poprosiła, tuląc go do siebie. - To może być ważne.

- Powiedział, że to od mojego dziadka - wyszeptał drżącymi wargami Ryan. - Powiedział, że powinienem powiedzieć mamie. Powiedziałem mu, że nie mam dziadka, ale i tak kazał ci powiedzieć. Ja nie mam dziadka, prawda?

Anna patrzyła na Zeke'a. Drżała. Zeke oglądał pacz­kę. Wcale nie wyglądał na zdziwionego.

- Będę musiał ją zatrzymać - zwrócił się do Ryana. - Chyba pomylił cię z jakimś innym chłopczykiem.

Ryan zasmucił się, więc znów go do siebie przytuliła. Tylko ona i Zeke wiedzieli, że strażnik wcale się nie pomylił. Hayden Barnard dobrze go poinstruował.

Grady wybrał się do Anny służbowym białym dodgem. Jego audi było zbyt dobrze znane. Obawiał się jednak, że i tak nie wejdzie do jej domu nie zauważony. Na pewno jest pod obserwacją, podobnie jak jego mieszkanie i rezydencja rodziców. Cynicznie zamarzył o jakimś huraganie na Atlantyku czy miłym, bezkrwa­wym napadzie na bank, które odwróciłyby uwagę prasy od Anny i zbliżających się prawyborów.

Wiedział, że Anna jest w domu. Prosił Isabellę, żeby dała mu znać, jak tylko przyjedzie. Isabella zadzwoniła przed dwiema godzinami. Anna się nie odezwała, ale tego akurat się spodziewał. Była przekonana, że choćby nie wiadomo jak go potrzebowała, do wyborów musi trzymać się od niego z daleka. Nie rozumiała, że ciągle myśli o niej, że śni o niej, marzy, że pamięta każdy szczegół ich wspólnych chwil. Było zupełnie tak, jakby cały czas była u jego boku. Nie mogła trzymać się z dala od jego życia, bo po prostu była jego życiem.

Zaparkował przecznicę dalej i przeszedł skrótem przez niewielką uliczkę. Lato się kończyło i zmierzch zapadał wcześniej, miał więc nadzieję, że dotrze do tylnych drzwi jej domu nie zauważony. Być może, ale nie dla ponurego mężczyzny pilnującego wejścia.

Grady już wyciągał portfel, żeby się przed nim wylegitymować, kiedy w drzwiach stanęła Anna. Od razu rzuciła mu się w ramiona.

Później opowiedziała mu, co przydarzyło im się na lotnisku.

- To był tani pistolet - zabawka.

Grady mocno trzymał ją w objęciach. Korzystając z obecności Grady'ego, Zeke zabrał Ryana do sklepu, by kupić mu jakiś prezent w zamian za ten, który musiał mu zabrać.

- Czy Zeke dokładnie go obejrzał?

- Tak. Nikt przy nim nie manipulował, a lotnisko twierdzi, że nie zatrudniają strażnika odpowiadającego podanemu przez Zeke'a rysopisowi.

- A więc Barnard wykonał pierwszy ruch.

Anna zadrżała. Wszystkie te środki bezpieczeństwa, jakich domagał się Jess, okazały się potrzebne. Niestety, nic nie można było z tym zrobić. Nie było dowodu, że „prezent” pochodzi od Haydena. A nawet jeśliby się to udało, to kto jeszcze dostrzeże w nim groźbę? Pokazał, że znane mu są ruchy Anny, że kiedy zechce, może do niej dotrzeć, nawet mimo doświadczonego ochroniarza u jej boku. I że znalazł najbardziej skuteczny sposób - przez jej syna.

- Natychmiast załatwiam ochronę policyjną - za­pewnił ją Grady.

- Możesz to zrobić? Czy nie będzie to wykorzys­taniem urzędu do celów prywatnych?

- Jesteś zagrożona i to dla mnie wystarczający po­wód. Poruszyłaś gniazdo szerszeni, więc pewnie nikt nie będzie kwestionował potrzeby takiej ochrony. - Grady zanurzył ręce we włosy Anny i spojrzał jej w oczy. - Czy wiesz, jak bardzo za tobą tęskniłem?

Chciała mu powiedzieć, żeby się do tego przyzwyczaił. Teraz, kiedy Hayden ujawnił swoje intencje, musi na dobre zniknąć z życia Grady'ego. Jest dla niego dużym kłopotem. Ich związek tylko pociągnie go w dół.

- Grady. - W jej głosie słyszał ból. Domyślił się od razu, co chce mu powiedzieć i uciszył ją krótkim, gorącym pocałunkiem.

- Jestem przygotowany na przegraną - rzekł, z tru­dem odrywając usta od jej warg. - Wiem, że może się to zdarzyć, Anno. Wiem z góry, co chcesz mi powiedzieć, więc daj spokój. Wiem też coś jeszcze. Wcześniej czy później Hayden Barnard zostanie zdemaskowany, a two­ja reputacja oczyszczona. Wtedy, jeśli jeszcze będę miał ochotę startować w wyborach, będę mógł to zrobić.

- Nie rozumiesz, że to wszystko, co o mnie wiedzą, to prawda? Być może któregoś dnia ludzie zrozumieją, że nie kłamałam w sprawie Haydena, ale będą też wiedzieli, że przez dwa lata żyłam na ulicy. Myślisz, że kiedykol­wiek mi to wybaczą?

- Byłaś dzieckiem i nie miałaś dokąd pójść. Wybaczą ci, jeśli ty sama sobie wybaczysz!

Zaskoczyła ją siła jego słów.

Odsunął ją od siebie, zły i zniechęcony tymi wszyst­kimi stawianymi przez nią zaporami.

- Może w końcu powiedzmy sobie prawdę, dobrze? Używasz tej mojej cholernej kariery jako pretekstu, żeby się ze mną nie wiązać. Mówisz o tym, co ludzie będą o tobie myśleć. A najgorsze jest to, co ty sama o sobie myślisz. W głębi duszy nadal czujesz się tą samą dziewczynką, którą Hayden Barnard potraktował jak zabawkę. W pewien sposób myślisz, że to była twoja wina. A później, kiedy zajął się tobą ten nowojorski alfons, to też była twoja wina. Narodziny Ryana, śmierć Matta, to wszystko była twoja wina, prawda? Każdego dnia zadajesz sobie za te błędy pokutę. To dlatego Ryan i „Pierwszy Dzień” są całym twoim życiem. Dla siebie nie chcesz niczego. Nie chcesz myśleć o przyszłości ze mną, bo uważasz, że nie zasługujesz na szczęście! Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Myślę o tobie - szepnęła.

- Nie sądzę.

- Jestem w niebezpieczeństwie. Jeśli nie znikniesz z mojego życia, ty też będziesz w niebezpieczeństwie.

- Jedyne niebezpieczeństwo, jakie mi grozi, to zwa­riowanie na twoim punkcie.

Grady przeczesał palcami włosy. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie dla nich obojga. Znaleźli się w sytua­cji, nad którą nie do końca mogli panować, musieli jednak w tym wszystkim być razem. A ona cały czas stoi kilometry od niego.

- Po wyborach...

- Teraz albo nigdy, Anno. - Nie dotknął jej, tylko przygwoździł wzrokiem. - Jutro po południu zwołam konferencję prasową i odpowiem na wszystkie pytania. Oboje wiemy, czego będą dotyczyły. Chcę, żebyś była przy mnie.

- Prosisz o zbyt wiele!

- Proszę o bardzo mało! Chcę, żebyś za mnie wyszła, ale wiem, jaka będzie twoja odpowiedź. Zamiast tego proszę więc, żebyś wzięła ze mną udział w tej konferen­cji. Stań przy mnie. Nie musisz nic mówić. Po prostu tam bądź. Zrób to dla nas.

Dla nas”. Stojąc u jego boku na konferencji ujawni przed całym światem ich związek. Obecnie ludzie mogli tylko się domyślać, czy naprawdę coś ich łączy. Jeśli pójdzie na konferencję, wszystkie domysły, wszystkie plotki znajdą potwierdzenie. Szanse Grady'ego na wy­grane prawybory znikną, a Hayden będzie miał nowy cel.

- Nie mogę. - Anna potrząsnęła głową.

- Nadrabiasz miną, ale pod tą odważną maską jesteś tchórzem. I to w sprawach naprawdę ważnych. Chyba dobrze, że to odkryłem.

- Niczego nie odkryłeś. Muszę cię chronić!

- Musisz chronić siebie. Boisz się, że się okaże, że możesz być szczęśliwa, a przecież na to nie zasługujesz.

Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, jakby z nadzieją, że dowie się o niej jeszcze czegoś. Potem ruszył ku drzwiom. Było mu wszystko jedno, czy ktoś go zauważy, nie zamierzał bowiem wracać.

- Wcale nie wiesz, co czuję! Nie odpowiedział.

- Nie wiesz, jak to jest, kiedy trzeba żyć z tym, z czym ja żyję każdego dnia.

Grady przystanął.

- Nie, może i nie. Ale wiem jedno. Nie masz się czego wstydzić. Niczego nie musisz się wstydzić. Nicze­go! - powtórzył z całą mocą. - I nie masz powodu, by mnie chronić, bo sam się ochronię. Odrzuć poczucie winy i strach, Anno, i co ci wtedy zostanie? Miłość? Wątpię, czy jest w tobie na nią miejsce. I nie dowiem się, dopóki nie pojawisz się jutro na tej konferencji.

Echo jego słów jeszcze długo pozostało w jej małym domku. Wciąż się w nie wsłuchiwała, kiedy parę minut później wrócili z zakupów Zeke i Ryan. Dopiero kiedy Zeke wspomniał, że widział samochód Grady'ego zapar­kowany przed domem, zrozumiała, że czekał, aż będzie bezpieczna i dopiero odjechał. Na zawsze? Chyba tak.

Dom Isabelli nadal pełen był krewnych, choć wynajęli dwa domy w sąsiedztwie, żeby przynajmniej w nocy Isabella i Enrique mogli być sami. Isabella była już już bliska rozwiązania. Raz nawet, w wyniku fałszywego alarmu, znalazła się w szpitalu, ale wróciła do domu, choć poród spodziewany był w każdej chwili.

Mimo iż w jej własnym życiu było wiele zamieszania, godzinę po odjeździe Grady'ego stanęła w drzwiach pokoju Anny z talerzem świeżo upieczonych ciasteczek i ramieniem, którym chciała służyć Annie, aby mogła się na nim wypłakać. Chyba nawet nie podejrzewała, jak bardzo było ono potrzebne Annie.

- Cała rodzina wybrała się na plażę. Ja w kostiumie wyglądałabym jak... duża wieloryba.

- Wieloryb.

Ryan grał w karty z Zeke'em w jego pokoju, więc Anna zajrzała do nich, żeby poinformować, kto przy­szedł. Mimo to Zeke sam pojawił się na chwilę. Co własne oczy, to własne.

- Grady tu był, tak? - spytała Isabella.

Anna przełknęła łzy. Walczyła z nimi od jego wyjścia.

- Napijemy się herbaty do tych ciasteczek - powie­działa, sięgając do lodówki po dzbanek.

- Ten Zeke jest tu po to, żeby cię pilnować?

- Życie moje i Ryana może być zagrożone.

Isabella nawet nie musiała pytać, dlaczego. Dokładnie znała całą historię Anny.

- Grady jest zły, bo jest tu inny mężczyzna? Gdyby to było takie proste... Szybko i najspokojniej jak umiała opowiedziała przyjaciółce, co powiedział jej Grady.

Isabella usiadła przy stole i pociągnęła łyk mrożonej herbaty.

- To wszystko, co powiedział Grady, to prawda. Czytałam twoją historię w gazecie i nie jestem taka...

- Przez moment szukała właściwego angielskiego słowa.

- Tępa? - Kiedy Anna kiwnęła głową, mówiła dalej.

- ...tępa, żeby już wcześniej się tego nie domyślać. Ukrywasz się teraz przed Gradym, bo ci wstyd.

- A co to ma wspólnego ze wstydem? - Wybuchnęła Anna. - Czy kłamałaś kiedyś i kradłaś? Czy stałaś kiedyś na rogu i oferowałaś na sprzedaż swoje ciało, bo inaczej alfons, który cię tam wysłał, pobiłby cię tak, że nie miałabyś już nic do sprzedania?

Isabella spuściła wzrok.

- Ja też sprzedawałam swoje ciało - powiedziała.

- Przepraszam. Nie wiedziałam...

- Enrique i ja szukaliśmy jakiegoś sposobu, żeby wydostać się z kraju. Enrique miał małą gazetę. Jej linia polityczna była sprzeczna z uznawaną przez wojsko­wych, rządzących naszym miastem. Opublikował w niej teksty, które groziły mu śmiercią. Ukrywaliśmy się, ale w końcu którejś nocy ci wojskowi nas znaleźli. Zabrali Enrique'a, a mnie zostawili ze względu na Teresę. Wiedziałam, dokąd go zabrali. Wiedziałam, że go zabiją.

Isabella nie podnosiła wzroku. Bawiła się leżącym na talerzyku ciasteczkiem.

- Poszłam za nimi. Nie wpuścili mnie do środka. Słyszałam krzyki... Spytali mnie, co im dam, jeśli mnie wpuszczą. Powiedziałam, że wszystko, co zechcą.

Anna położyła rękę na dłoni Isabelli. Łzy, z którymi walczyła całe popołudnie, płynęły jej teraz strumieniami.

- Wzięliby mnie tam od razu... na ziemi przed budynkiem, ale przechodził akurat człowiek, który cho­dził do szkoły z moim bratem. Też wojskowy, wysoki rangą. Odepchnął ich ode mnie. Kazał mi iść do domu, bo dla Enrique'a i tak nic nie zrobię. Powiedziałam mu, że muszą mnie tam zastrzelić, bo zostanę i umrę z moim mężem.

Anna mogła sobie tylko wyobrazić opisywane przez Isabellę okropności. Chciała jej przerwać, ale nie umiała.

- Ten wojskowy był kiedyś dobrym kolegą mojego brata. Brat już wtedy nie żył. Może zrobiło mu się żal, że umarł i że ja też umrę? Kazał tamtym żołnierzom przysiąc, że mnie nie... tkną, a potem wszedł do środka. Czekałam całą noc. Cały czas słyszałam krzyki...

Dopiero teraz Isabella spojrzała na Annę.

- O świcie otworzono bramę. Ciało Enrique'a rzuco­no mi do stóp. Z początku myślałam, że nie żyje, ale potem zobaczyłam, że oddycha. To dla mnie zostawili go żywego. Dużo później, kiedy Enrique mógł już po­dróżować, wyjechaliśmy z miasta. Zanim je opuściliśmy, ktoś powiedział mu, że ofiarowałam się tamtym żoł­nierzom. Rozmawiał ze mną o tym tylko raz, ale kiedy mnie tu zostawił, wiedziałam, że to dlatego, że to zrobiłam. Tak myślałam, bo wciąż byłam brudna w środ­ku. - Isabella ręką dotknęła serca.

- Ale on cię przecież nie zostawił! Pojechał, żeby pomóc waszym rodzinom w ucieczce.

Isabella kiwnęła głową.

- Tak było, ale ja uważałam, że to przez to, co powiedziałam tamtym żołnierzom. Powiedziałam mu to, kiedy wrócił. Przyznał, że i on czuje się w środku brudny, bo byłam w niebezpieczeństwie i spotkał mnie taki wstyd. Pojechał po nasze rodziny, żeby wynagrodzić mi to, co przeszłam. - Teraz i po twarzy Isabelli płynęły łzy. - Ja się wstydziłam i on się wstydził. I gdyby zginął, próbując przywieźć tu nasze rodziny, nigdy bym się o tym nie dowiedziała.

Jak wiele ci biedni ludzie przeszli, myślała Anna. Isabelli groził gwałt, Enrique'owi śmierć. A jednak, choć tak wiele stracili, dużo też zyskali. Ich miłość przetrwała upokorzenia i wstyd.

- Czy Enrique ci wybaczył?

- Nie było czego wybaczać. Teraz to rozumiem. Ty też nie masz sobie niczego do wybaczania. Czy mamy wpływ na to, co robią inni? Czy musimy cierpieć za to, co nam robią?

Ile razy cierpiała przez Haydena, wiedziała tylko ona. Teraz też cierpi, bo boi się, co może zrobić jej, jej synowi i jej ukochanemu. I także dlatego, że wciąż wini się za to, co ją spotkało. Tak jak Isabella, ciągle czuła się brudna w środku.

- I to wszystko wcale nie jest moją winą...

Te ostatnie słowa musiała powiedzieć głośno, bo Isabella kiwnęła głową.

- Nie jest. Tak jak nie było moją winą to, co chcieli mi zrobić tamci żołnierze. To oni byli winni.

- Broniłaś swojego mężczyznę. Czy ja też nie powin­nam bronić mojego?

- Może powinnaś chronić jego serce i uwierzyć, że o swoje bezpieczeństwo zadba sam. - Isabella odsunęła krzesło i wstała. - Moi pewnie niedługo wrócą. Chcę być w domu, żeby ich przywitać.

Po tym wszystkim, co przeszła, Isabelli potrzebna była bliska obecność Enrique'a. Anna przytuliła ją do siebie. Poczuła delikatne kopnięcie maleństwa w jej brzuchu. Po tym wszystkim, co przeszli, Isabella i Enrique zachowali dość wiary w ten świat, by sprowadzić nań jeszcze jedno dziecko.

A gdzie jest jej wiara? Dlaczego nie dostrzega, że zabiło ją poczucie winy i wstyd?

- Gdybym jutro była już w szpitalu, Enrique i moja mama zaopiekują się Ryanem. Enrique na pewno nie spuści go z oka... Będzie jego ochro... ochro...

- Ochroniarzem - dokończyła za nią Anna. - Czy mówiłam ci już kiedyś, że cię kocham, Isabello?

- Ja też cię kocham. To dlatego ci o tym opowiedzia­łam. Nie popełnij błędu, Anno. Na tym świecie jest ich aż za dużo.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Grady zaplanował swoją konferencję prasową w du­żym, przestronnym lokalu, w którym mieścił się jego sztab. Z wąskiego pokoju usunięto biurka i stoły, by zmieściły się składane krzesła dla dziennikarzy. Ktoś postawił pulpit podobny do tego, jakiego używa prezy­dent Stanów Zjednoczonych na konferencjach praso­wych w Białym Domu. Brakowało tylko prezydenckiej pieczęci i skrzeczącego mikrofonu.

Dotarł tam sporo przed czasem. Nie chciał przeciskać się przez tłum, jak ktoś, kto uważa, że jego czas jest cenniejszy niż innych. Bał się tej konferencji i chciał ją zacząć jak najlepiej.

Od czasu ostatniego spotkania z Anną nie miał od niej żadnych wiadomości. Choć na to nie liczył, jej milczenie mniej go nie bolało. Rozmawiając z nią, miał w głębi duszy nadzieję, że Anna zrozumie, że w jego słowach była prawda. Tymczasem najwyraźniej ją odstraszył.

Gdy tylko wszedł do środka, Phil Stuart, wysoki, żylasty mężczyzna, rzucił się na niego z plikiem papierów w ręku. Grady miał wyrzuty sumienia, że zajęty pracą i życiem osobistym nie poświęca kampanii należy­tej uwagi. Phil, jako szef jego kampanii, miał trudne zadanie. Po plotkach o związku Grady'ego z Anną i o jej powiązaniach z Haydenem Barnardem - jeszcze trud­niejsze.

Phil nie tracił czasu na uprzejmości.

- Znasz ostatnie wyniki? Gray kiwnął głową.

- Ty i Garner idziecie łeb w łeb.

W tych okolicznościach to i tak całkiem nieźle.

- Ile punktów mi spadło?

- Czternaście.

- To nie spadek, lecz samobójstwo. Phil spojrzał w notatki.

- Jesteś postrzegany jako za młody na ten urząd, zbyt emocjonalny... zbyt impulsywny. Garner natomiast jest zbyt skryty, niezdecydowany i powiązany z ludźmi o złej reputacji.

- Ależ ci nasi wyborcy są rozsądni. - Grady ruszył przez salę z Philem u boku.

- Musisz zaprzeczyć dziś tym opiniom, Grady. Bądź dojrzały, rozważny, z pokerową twarzą. Żadnych pogaduszek od serca z prasą, proszę. Tylko fakty... ale szczerze i spokojnie.

- Oni nie chcą faktów, tylko krwi.

- To pokaż im, że nie krwawisz. Tego chcą wyborcy. Tak, krwawienie miał już za sobą. W momencie poznania Anny jego wybór był prawie przesądzony. Teraz jego szanse były praktycznie równe zeru. Ale nie żałował niczego, co się stało. Nadal chciał zostać prokuratorem stanowym, ale bardziej zależało mu, by postępować zgodnie z sumieniem. I niezależnie od tego, jak ułożą się jego sprawy z Anną, to właśnie zamierzał - postępować zgodnie z sumieniem.

- Może siądziesz teraz przy moim biurku i przejrzysz choć część papierów? Czekają na ciebie od tygodnia - zaproponował Phil.

- Daj mi znać, jak wszyscy już będą.

- O czym będziesz mówił, Grady? Nie uważasz, że powinienem być przygotowany?

- Nie wiem. Na razie wiem tylko jedno: powiem prawdę.

- No, to niech Bóg ma nas w swojej opiece.

- To nie zaszkodzi, ale na pewno będzie ze mnie zadowolony. W przeciwieństwie do ciebie.

Anna sama weszła do sztabu wyborczego Grady'ego. Wymogła na ochroniarzu, żeby pozwolił jej pojawić się na konferencji bez jego towarzystwa. Zeke poszedł na kompromis - zawiózł ją tam i został na zewnątrz, przedtem jednak wszedł do środka i zapoznał się z topo­grafią budynku. Już wcześniej była zdenerwowana, a teraz serce miała w gardle. Jednak nie Haydenem się denerwowała. Nie przypuszczała, by ojczym chciał ją zaatakować w sali pełnej dziennikarzy. Denerwowała się spotkaniem z Gradym i tym, co powie o ich znajomości. A najbardziej bała się, że wciąż będzie zły i w ogóle nic nie powie.

Kierując się wrzawą podniesionych głosów, bez trudu znalazła salę, w której miała odbyć się konferencja. Szła tak pewnym krokiem, że nikt nie zwrócił na nią uwagi ani nie próbował jej zatrzymać.

Przyszła na początek, bo chciała uniknąć ewentualnych wcześniejszych pytań. Nie zadzwoniła do Gra­dy'ego, bo do chwili, kiedy przeszła przez te drzwi, nie była pewna, czy starczy jej odwagi. Teraz z dumnie uniesioną brodą maszerowała do przodu.

Niewielka sala była tak zatłoczona, że z początku nikt jej nie zauważył. Dopiero kiedy była w połowie sali, ktoś ją rozpoznał.

Grady, w ciemnoniebieskim garniturze, miał właśnie zaczynać, kiedy usłyszał, że ktoś wymawia imię Anny. Spodziewał się, że większość pytań będzie dotyczyła właśnie jej, więc nie od razu zrozumiał, co się dzieje. Dopiero kiedy spojrzał w bok, w stronę, w którą zwróco­ne były już wszystkie głowy, zobaczył ją idącą w jego kierunku.

Nigdy nie wyglądała piękniej, nigdy nie była milej widziana. Miała na sobie jasnozłotą sukienkę, a na twarzy lekki uśmiech. Pochwycił jej spojrzenie i przez ten ułamek sekundy nikt inny się nie liczył. Wyciągnął do niej rękę, a ona bez wahania podała mu swoją. „Kocham cię” szepnął tak, by usłyszała tylko ona, a potem nachylił się i pocałował ją.

Na dzisiejszej konferencji prasowej Grady Clayton, pełniący obowiązki prokuratora stanowego Sun County i kandydat na ten urząd w zbliżających się prawyborach, ujawnił swój związek z kontrowersyjną Anną Fitzgerald, pasierbicą senatora Haydena Barnarda z Minnesoty. Poinformował dziennikarzy, że on i pani Fitzgerald są zakochani i że poprosił ją, żeby za niego wyszła.

Mówił o odwadze, jakiej wymagało od niej ujaw­nienie faktu, że była molestowana seksualnie przez Barnarda i dodał, że spróbuje być człowiekiem tak samo odważnym i wrażliwym jak ona. Clayton prosił wybor­ców, by byli ostrożni w wydawaniu sądów, żeby popat­rzyli na własne życie i policzyli własne akty odwagi, zanim postawią swój krzyżyk.

Pani Fitzgerald mówiła krótko, prosząc społeczeń­stwo, by okazało współczucie tysiącom młodocianych uciekinierów żyjących na ulicach naszego kraju. Pod­kreśliła, że ich liczba w Sun County jest wysoka i że jedyne schronisko oferujące im pomoc działa głównie dzięki prywatnym dotacjom. Pani Fitzgerald pracuje właśnie w tym schronisku i sama jest byłą uciekinierką.

Zapytana o swoje oskarżenia wobec ojczyma, pani Fitzgerald odpowiedziała, że jest przekonana, że to tylko kwestia czasu, kiedy będzie całkowicie oczyszczona z zarzutu, że kłamie. Stwierdziła, że molestowanie przybiera wiele form i zdarza się we wszystkich grupach społecznych. Poprosiła wyborców o wrażliwość na po­trzeby dzieci i nastolatków, o pomoc tym, którzy sami sobie pomóc nie mogą”.

Prowadzący wiadomości zamrugał, jakby czytanie tego długiego oświadczenia z telepromptera zbytnio zmęczyło mu oczy.

Strzelanina na Zachodnim Brzegu Jor...”

Anna wyłączyła telewizor. Z rękami złożonymi na piersi czekała na komentarz Grady'ego.

- Podejrzewam, że to ciebie wybiorą - uśmiechnął się szeroko.

Anna odprężyła się, przeszła przez pokój i rzuciła mu się w ramiona.

- Byli dużo lepiej nastawieni, niż przypuszczałam.

- Zakochali się w tobie.

Grady zanurzył twarz w jej włosach i uznał się za wyjątkowego szczęściarza. Jeszcze rano bał się, że utracił ją na zawsze. A teraz trzyma ją w ramionach, są sami w jego mieszkaniu i dopiero za godzinę będzie musiał odwieźć ją do domu. Nie było nawet jej ochronia­rza. Na prośbę Grady'ego Zeke wziął kilka godzin wolnego. Ryan był u Isabelli pod czujnym okiem Enrique'a i rodziny.

- Chyba nie myślisz naprawdę, że było mi łatwo? - spytała. Czuła, że najpierw muszą sobie wszystko wyjaśnić.

- Nie. - Grady musnął wargami jej szyję.

- Będą ludzie, którzy wcześniej zamierzali na ciebie głosować, ale po ujawnieniu twojego związku ze mną nie zrobią tego.

- I odwrotnie. - Kiedy delikatnie musnął ustami koniuszek jej ucha, zadrżała. - Nic mnie to w tej chwili nie obchodzi.

Świadoma, że jeszcze jedna minuta w jego ramionach uniemożliwi jej dokończenie tej rozmowy, Anna zerwała się z kanapy. Na dziwnie miękkich nogach podeszła do okna. W dole skrzyły się światła Ponte Reynaldo. Supernowoczesny budynek miał dziesięć pięter, a apar­tament Grady'ego mieścił się na samej górze. Z tego okna widać było prawie całe miasto, a z okna sypialni ocean i piaszczystą plażę.

- Myślałam o tym, co mi wczoraj powiedziałeś, Grady. Miałeś rację. Wstydziłam się tego, co mi się przydarzyło i tego, co robiłam. Nigdy przedtem tego nie rozumiałam. W „Pierwszym Dniu” uczyłam dzieciaki, by były z siebie dumne i stały z podniesioną głową, a sama nie potrafiłam być dumna z siebie. Może one to wyczuwały? Mam nadzieję, że nie.

Grady stanął za nią i położył jej ręce na ramionach.

- Długo jeszcze zamierzasz się wstydzić? Anna uśmiechnęła się.

- Spadek po Haydenie. Trochę potrwa, zanim nauczę się być dumna, tak naprawdę dumna z siebie.

- Ja jestem dość dumny z ciebie, żeby ci w tym pomóc. - Delikatnie obrócił ją ku sobie. - Kocham cię, Anno. Na konferencji mówiłem poważnie. Kocham cię i chcę, żebyś dzieliła ze mną życie. Nie interesuje mnie, co robiłaś, ani groźby twojego ojczyma, ani to, czy ucierpią na tym wybory. Kocham cię i chcę się z tobą ożenić. Pozwolisz mi?

Chciała powiedzieć: tak. Już nie wyobrażała sobie życia bez Grady'ego. Wciąż jednak nad ich najbliższą przyszłością wisiały czarne chmury, czyli wybory. Do­piero po nich, jeśli będzie pewna, że nadal chce się z nią ożenić, nawet jeśli przegra, powie mu: tak. Dopóki Hayden zagraża jej życiu, nie może z czystym sumieniem zgodzić się na to małżeństwo. Musi chronić wszystkich, którzy mogliby na tym ucierpieć.

- Nie mówię nie. Ale jeszcze nie mogę powiedzieć tak. Proszę, nie naciskaj.

Złość przez chwilę próbowała walczyć z miłością i przegrała. Grady znał jej obawy, nie musiała mu o nich mówić. Wiedział, że nie ma prawa zmuszać jej do podjęcia decyzji już teraz, natychmiast. Nie miała łat­wego życia. Chciał, by wspólnie spędzone lata wyna­grodziły jej wszystkie niepowodzenia przeszłości, wszyst­kie bóle i cierpienia. Nie mógł zaczynać od zmuszania jej, by przezwyciężyła swoje wątpliwości. Potrzebny jest jej czas, cierpliwość i miłość. A w tej chwili miał idealną okazję, by okazać jej to ostatnie.

- No, to powiedz chociaż... może.

- Może - uśmiechnęła się.

- I powiedz, że mnie kochasz.

Jej turkusowe oczy rozbłysły tysiącem gwiazd.

- Kocham cię.

Kiedy ją pocałował, żadne słowa nie były już potrzeb­ne. A potem, w sypialni, stali się jednym ciałem, jednym sercem, jedną duszą. Była jego kobietą. Był jej mężczyz­ną. I żadne nie myślało o wyborach ani o Haydenie.

- Jeśli w ciągu pół godziny nie odwiozę cię do domu, twój goryl za chwilę rozwali mi drzwi. - Grady przeciąg­nął się leniwie, nie wypuszczając jej z objęć. Nie chciał, żeby już szła, bo wiedział, że do prawyborów mogą więcej nie mieć takiej okazji.

Anna wtuliła się w niego. Jej pełne piersi spoczywały na jego piersi, jej biodro idealnie pasowało do za­głębienia jego biodra. Nie chciała odchodzić.

- Dlaczego mi to utrudniasz? - spytał.

- Gdzieżbym śmiała.

Grady roześmiał się i pocałował ją w czubek głowy.

- Wezmę prysznic. - Anna przysiadła na brzegu łóżka.

- Całe godziny sam na sam. Dni. Lata. Pomyśl tylko.

- Sam na sam? Nie zapominaj, że mam małe dziecko. Musisz wziąć cały komplet - zaśmiała się.

- Chciałbym adoptować Ryana, Anno. Uśmiech zniknął z jej twarzy.

- Mówisz poważnie?

Grady też usiadł i przyciągnął ją do siebie.

- Chciałbym być jego ojcem. Już teraz czuję, jakby był mój. Zgodzisz się?

Nie musiała się nad tym zastanawiać.

- Matt by tego chciał. Jego życie było takie smutne. Chciałby dla Ryana jak najlepiej.

- Idź, weź ten prysznic.

Kiedy Grady kończył się ubierać, Anna zadzwoniła do Zeke'a. Umawiała się z nim w domu, ale wiedziała, że żart Grady'ego, że gdyby się spóźniła, ochroniarz sam by po nią przyszedł, nie jest wcale taki daleki od prawdy. Po pierwszym sygnale rozłączyła się i po chwili zadzwoniła jeszcze raz. Zeke rozpoznał umówiony sygnał i dopiero wtedy odebrał.

Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, niż halo, wy­tłumaczyła mu, że się spóźni. Potem wysłuchała, co on miał jej do powiedzenia.

Kiedy dołączył do niej Grady, stała przy oknie i patrzyła na światła Ponte Reynaldo.

- Za wcześnie wyłączyliśmy wiadomości - powie­działa.

Grady zesztywniał. A już myślał, że nic nie zepsuje im tych wspólnie spędzonych godzin.

- Anno, to nieważne. Cokolwiek by to było.

- Ważne, Grady. - Kiedy na niego spojrzała, zoba­czył, że jej oczy błyszczą. - Dwie kobiety ujawniły prasie swoje przejścia z Haydenem. Jess dzwonił i prosił Zake'a, żeby mi przekazał. To było dziś późnym popołu­dniem, pod koniec krajowych wiadomości. Jednej z nich groził, a drugiej zapłacił za milczenie. Teraz obie zdecydowały się wszystko ujawnić i odzyskać utracony spokój. Hayden omal ich nie zniszczył. Teraz one zniszczyły jego.

Grady zdawał sobie sprawę, co to dla niej znaczy.

- Anno... - szepnął i wziął ją w ramiona.

- Jess mówił Zeke'owi, że są solidne dowody. Jedna z nich ma taśmę z nagraną rozmową, w której groził jej jeden z jego asystentów. Jess mówi, że to koniec kariery Haydena. Nikt nie będzie już wątpił w moje słowa, Grady! Nikt!

- Nikt, kto się liczy, nigdy nie wątpił.

- Wiem. Ale czy rozumiesz, co się stało? Po tych wszystkich latach pokazano wreszcie prawdziwego Hay­dena. Wydawało mu się, że jest tak potężny, że może żyć jak chce, deptać kogo chce. Ale ja pokazałam mu, że nie może. Te dwie kobiety pokazały mu, że nie może. Nigdy już nie skrzywdzi nikogo!

Grady patrzył na jej promieniującą dumą twarz. Mogli sobie długo rozmawiać o wstydzie, strachu i poczuciu własnej godności. Ale nic, nic tak nie ukoiło Anny jak to. Przez te lata wykazywała się ogromną odwagą, ale największym jej dowodem było ujawnienie swoich prze­żyć. I to jej odwaga powaliła kolosa na kolana.

- Zawsze byłem z ciebie dumny - rzekł. Jeszcze nigdy nie widział jej tak promiennej, wesołej i pewnej siebie.

- Teraz twoi wyborcy będą już na pewno wiedzieli, że nie kłamałam! - zaśpiewała, wirując po pokoju.

- Każdy, kto widział cię dziś na konferencji i tak to wie.

- Muszę zadzwonić do Kristy.

- Zadzwoń teraz.

Anna przestała tańczyć i podbiegła do niego, by go pocałować.

- Nie, już od siebie. Ale zostaniesz, kiedy będę dzwoniła? Tylko na chwilę?

- Na chwilę.

- To chodźmy.

Jej energia udzieliła się i jemu. Uwierzył, że nic złego nie może się już stać. Pobiorą się i będą żyli długo i szczęśliwie, wychowując Ryana, ich syna. Może będą jeszcze inne dzieci, żywiołowe jak Anna i roztropne jak on. Będzie śmiech i miłość, a ewentualne łzy zawsze wspólne.

To Anna otworzyła drzwi i... stanęła jak wryta. Krew odpłynęła jej z twarzy. Po chwili zauważył też on.

Na ciemnej, drewnianej poręczy stała lalka. Jej por­celanowa twarz była idealną repliką twarzy Anny.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Powyborcze przyjęcie Grady'ego, nie wiadomo, czy zwycięskie, czy po przegranej, miało odbyć się w Ponte Reynaldo Plaza. Wraz z rodziną i członkami sztabu miał czekać na wyniki w eleganckim apartamencie prezydenc­kim. Było powszechnie wiadome, że schroni się tam późnym popołudniem i będzie czekał na informacje z pierwszej ręki. Wieczorem, po ogłoszeniu wyników i podaniu nazwiska zwycięzcy, miał zejść na dół i przyj­mować gratulacje lub wyrazy współczucia.

Wczesnym popołudniem atmosfera w biurze prokura­tora stanowego była pełna napięcia. Grady zniknął z widoku już parę godzin wcześniej. Nie zamierzał słuchać żadnych pytań czy spekulacji. Przynajmniej raz przydała się żelazna dyscyplina Polly, która chroniła go przed telefonami i nieproszonymi gośćmi. Jednak o trze­ciej po południu połączyła jedną rozmowę.

Grady był w trakcie spotkania z kimś ze swojego sztabu, kiedy zadzwonił brzęczyk na jego biurku. Wy­słuchał wyjaśnień Polly i podniósł słuchawkę telefonu.

Jego odpowiedzi były zwięzłe. Więcej słuchał, niż mówił. Później szybko zakończył spotkanie.

Kiedy za pracownikami zamknęły się drzwi, wykręcił numer „Pierwszego Dnia”. Bębniąc palcami o biurko, czekał, aż połączą go z gabinetem Anny.

- Halo.

- Witam. - Grady odetchnął z ulgą.

- Jak znalazłeś czas, żeby do mnie zadzwonić? - Jej głos był ciepły i serdeczny. Wręcz mógł wyobrazić sobie jej minę. Znał ją już dobrze. Miał wrażenie, że zna ją od zawsze.

- Nigdy nie jestem zbyt zajęty, żeby dzwonić do ciebie.

- Idziesz zaraz do hotelu? Odezwał się dopiero po chwili.

- Coś się wydarzyło, Anno.

Teraz zamilkła ona. A potem westchnęła. Nie musiała zadawać żadnych pytań.

- Chciałabym, żebyś tu był. Tu przy mnie.

- Ja też.

- Za kilka godzin wracam do domu.

- Wiem.

- A później zostawię Ryana i przyjdę do Plazy, żeby ci pogratulować.

- Liczę na to, że będziesz.

- Mówiłam ci już, że cię kocham? Grady zamknął oczy.

- Nigdy mi się to nie znudzi.

- Do zobaczenia wieczorem.

- Do zobaczenia.

Grady odłożył słuchawkę. W duchu podziękował swemu poprzednikowi, Harry'emu Traltorowi. Remontując gabinet, pomyślał o zbudowaniu dobrze ukrytego wyjścia, o którym wiedzieli tylko nieliczni. Kilka sekund później jego gabinet był pusty.

W chwili zamykania lokali wyborczych Anna koń­czyła pracę w „Pierwszym Dniu”. Tuż po jej powrocie dwie osoby z personelu wzięły urlop, więc wszyscy pozostali mieli więcej roboty. Właśnie wychodziła, kiedy do otwartych drzwi jej gabinetu zastukał Tom. Wszedł, nie czekając na zaproszenie.

- Co się stało? - spytała.

- Przed chwilą dzwonili do mnie z policji. Zgadniesz, kogo złapali?

Nie musiała się długo zastanawiać.

- Wesleya.

- Twojego ulubieńca.

- Za co?

- Za włóczęgostwo.

- Żartujesz. - Anna oparła się o biurko. - Zdają sobie sprawę, że mieli szczęście, że nie robił nic gorszego?

- Człowiek, z którym rozmawiałem, twierdzi, że Wesley wręcz błagał, żeby go zamknęli. Przyznał się dobrowolnie do wszystkiego, co tutaj narozrabiał, do pieniędzy, które ukradł naszym dzieciakom, do zdemolo­wania twojego gabinetu.

Anna zmarszczyła brwi. Sprawa Wesleya była kolej­nym problemem, z którym musiała się zmierzyć w tym tygodniu.

- Co powiedziałeś temu policjantowi?

- A co ty byś powiedziała?

- Czy to test?

- Można tak powiedzieć.

Anna zamyśliła się. W życiu każdego człowieka przychodzą takie chwile, kiedy musi zapłacić za swoje uczynki. „Pierwszy Dzień” dał Wesleyowi szansę, a on ją odrzucił. Odrzucił także jej dłoń, którą wyciągnęła do niego, ofiarując mu swoją pomoc. Gdyby wrócił, na pewno zrobiłby to jeszcze raz...

Kiedyś, dawno temu, była dwójka dzieciaków ulicy. Stracili zaufanie do dorosłych i wszelkie ludzkie uczucia, bo tego nauczyło ich życie. Próbowali jakoś przeżyć, ale chłopak umarł. Dziewczyna, krok po kroku, wróciła do świata, który opuściła. Powoli zaczynała ufać. I gdyby nie syn... Jej syn. Ale są także czyiś synowie i czyjeś córki. Jedni w Harvardzie, inni w więzieniu, niektórzy na ulicy, jeszcze inni szukający drogi powrotnej do domu...

- Chyba powiedziałabym im, żeby nam go tu ode­słali. - Anna spojrzała na Toma. - Zdałam?

- Na piątkę. - Tom przeszedł przez pokój i pocałował ją w policzek. - Wraca jutro.

- Co za drań. Nie mam pojęcia, dlaczego chce tu wracać.

- Jest w nim coś dobrego.

- Już mi się nie chce tego podsycać. Ale któregoś dnia...

- Któregoś dnia będziesz szczęśliwa, że się nie poddałaś.

Anna wracała do domu mało już zatłoczonymi ulica­mi. W którymś z otaczających ją samochodów siedział przydzielony jej policjant, ubrany po cywilnemu. Zeke'a już przy niej nie było. Zastąpili go zmieniający się stale policjanci Sun County.

Brakowało jej jego obecności. Był namacalnym dowodem, że ktoś silny i zdecydowany stoi między nią a Haydenem Barnardem. Teraz właściwie nigdy nie wiedziała, kiedy i kto ją chroni.

Podobnie jak nikt nie wiedział, gdzie jest Hayden. Wycofał się z Senatu, co wszystkich zdziwiło. Jego start do prezydentury był sprawą przeszłości, reputacja bezpo­wrotnie zniszczona. Nikt jednak nie spodziewał się, że zrobi to z taką klasą. Wygłosił wzruszające przemówie­nie o stresie związanym z polityką i o ludzkiej omylności. Przyznał, że przyszedł czas, by się wycofać i zastanowić nad osiągnięciami, a także nad popełnionymi błędami. Potem udał się w odosobnienie. Zniknął z życia publicz­nego prawdopodobnie na zawsze.

W posiadaniu Anny były dwie zabawki, dwa dowody, że jego klasa, jego słowa o honorze są równie kłamliwe, jak dawniej udawanie kochającego ojczyma. Lalka, którą znalazła na schodach przed drzwiami Grady'ego, była jej zabawką z dzieciństwa, prezentem od ciotki, kolekcjo­nerki lalek. Ostatnio widziała ją tuż przed ucieczką z waszyngtońskiego domu. Komunikat Haydena był jasny. Zna każdy jej krok. Obserwuje ją z bliska.

Anna zaparkowała przed domem. Od razu zauważyła, że nie stanął za nią żaden samochód. Po raz pierwszy w tej dobrze sobie znanej okolicy nie czuła się bezpiecz­na. Mimo że jak zawsze na gankach sąsiednich domów siedzieli ludzie, a w ogródkach bawiły się dzieci.

U Isabelli cała rodzina zachwycała się nowym maleń­stwem. Esteban miał pięć dni, był pucołowaty, wielkooki i słodki. Kiedy Anna weszła do ich domu, Ryan właśnie trzymał go w objęciach. Pierwszy raz widziała syna siedzącego tak nieruchomo.

Przywitała się z licznymi krewnymi Isabelli, którzy mówili już lepiej po angielsku, niż ona po hiszpańsku. Pachniało czosnkiem i cebulą. Isabella była w kuchni i gotowała kolację. Zupełnie nie wyglądała jak kobieta, która niedawno urodziła dziecko. Zresztą nigdy nikomu nie oddałaby rządów w swojej kuchni.

- Zostaniesz na kolacji? - spytała.

- Nie. Wezmę Ryana do domu, nakarmię, a potem znów wam przyprowadzę. Jesteś pewna, że może tu zostać? Musisz być wykończona. Grady mówi, że mogę wziąć go ze sobą.

- Lepiej będzie mu tutaj. Zresztą i tak już niedługo będziemy się widywali.

Anna nie mogła sobie wyobrazić życia po wyjeździe Isabelli do Kanady.

- Anno?

Anna wróciła do rzeczywistości.

- Ale chyba będziesz czasem przyjeżdżać, co?

- Toronto nie jest tak daleko. Ty też możesz nas odwiedzać.

- Na pewno.

Anna uścisnęła Isabellę, pobawiła się chwilę z maleń­kim Estebanem i po kilku minutach opuściła razem z Ryanem gościnny dom przyjaciółki.

Na dworze panowała dziwna cisza. Odgłosy, które zazwyczaj dawały jej poczucie bezpieczeństwa, zamilkły. Może dlatego, że była już pora kolacji. Przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę, podkreślaną jeszcze dalekim szczekaniem jakiegoś psa.

W domu było chłodno, wyłączyła więc pracujący przez cały dzień klimatyzator i otworzyła okno. Puściła wodę na kąpiel Ryana i przygotowała mu czyste ubranie.

Kiedy wróciła do kuchni, Ryan był nadąsany, bo wolał kuchnię Isabelli, ale rozpromienił się, kiedy wyjęła mrożoną pizzę.

- Zanim się wykąpiesz, króliczku, będzie już gotowa. Włóż szorty i koszulkę, które leżą przy wannie. Możesz w nich dzisiaj spać.

Ryan skrzywił się, ale ponieważ kąpiel nie była taka straszna, zrobił, co mu kazała.

Anna włączyła telewizor. Na wiadomości było już za późno, ale przez cały wieczór mieli podawać wyniki wyborów. Z rozmowy z Gradym wiedziała, że wstępne wyniki wskazują, że idzie z Randem łeb w łeb.

W poparciu dla niego nastąpiła interesująca zmiana. Po swojej zdecydowanej i publicznej obronie Anny nie był już postrzegany jako kandydat bogaczy. Dzięki uprawnionym do głosowania, ale do tej pory nie głosują­cym, mógł uzyskać przewagę. Gdyby poszli dziś do urn, ich głosy mogłyby być decydujące.

Chciała, żeby było już po wyborach. No tak, wybory, z tym czy innym wynikiem, skończą się bez wątpienia dziś. A cała reszta? Czy skończy się kiedykolwiek?

Nakrywając do stołu i szykując sałatkę, rzucała okiem na popularny sitcom. Potem wyjęła z szafy sukienkę, którą kupiła specjalnie na wieczorne przyjęcie. Była czarna, obcisła, ze zwiewnym, szyfonowym wierzchem. Nigdy nie czuła się piękniejsza i bardziej atrakcyjna niż w dniu, kiedy ją przymierzyła i zapłaciła za nią prawie całą tygodniową pensję.

Po kąpieli Ryana powiesiła ją w łazience. Para lepiej rozprostowuje zagniecenia niż żelazko.

Podała pizzę i patrzyła, jak Ryan pochłania ją jak prawdziwy głodomór.

- Szkoda, że ci nie smakuje - zażartowała.

- Isabella dodaje paprykę. Ostrą.

- Brzmi nieźle.

W jego pochyleniu głowy było coś znajomego. Tak, już wcześniej to zauważyła. Jej syn naśladuje jej ukocha­nego. Inni pewnie też to zauważą i nikt, kto nie wie, nie będzie podejrzewał, że Ryan nie jest synem Grady'ego. I będzie. Jeśli powie Grady'emu tak...

- Kocham cię, króliczku. - Anna sięgnęła przez stół i otarła mu buzię. - Kończ już, dobrze? Muszę się zbierać.

- Mogę sam iść do Teresy. - Mały szybko zeskoczył z krzesła.

- Nie! - krzyknęła i zaraz się zreflektowała. Jej strach nie może udzielić się synkowi. - To znaczy chciałam powiedzieć, że chcę jeszcze zobaczyć Estebana, więc pójdę z tobą.

Jak na czterolatka Ryan był bardzo bystry.

- Boisz się.

- Może trochę. Robi się ciemno. - Anna nawet się roześmiała. - Mógłbyś zabłądzić.

- Gdyby Zeke tu był, to by mnie zaprowadził.

- Ale go nie ma. Zapomniałeś? Musiał wrócić do domu.

Ryan jednym haustem dopił mleko.

- To chodźmy.

Anna nie mogła się powstrzymać. Jeszcze raz przytu­liła go do siebie.

- Pamiętaj, żebyś słuchał się Isabelli i Enrique'a, dobrze? Przyjdę po ciebie rano.

- Oni pozwalają mi kłaść się późno.

- Baw się dobrze.

Odprowadziła małego, który w domu Isabelli od razu rzucił się na mleko i ciasteczka.

Kiedy wróciła do siebie, uderzył ją kontrast między pełnym życia domem przyjaciół a jej własnym. Isabella i Enrique przeszli piekło, ale byli w tym razem. Wiedzia­ła, że nie każda podróż kończy się szczęśliwie. Czym skończy się dla niej, Ryana i Grady'ego? I kiedy?

Wstawiła naczynia do zlewozmywaka i zalała je wodą. Potem wzięła prysznic, dłuższy niż zamierzała. Dopiero kiedy poczuła, że wraca jej energia, włożyła suknię, umalowała się i uczesała. Nawet wpięła w uszy maleńkie kolczyki. Zadowolona z efektu otworzyła drzwi i weszła do kuchni...

Przy stole siedział Hayden Barnard. Przed nim, na blacie, leżał niewielki pistolet. Światła były zgaszone, paliła się tylko mała neonówka nad zlewozmywakiem. Żaluzje były spuszczone. Przyglądał jej się uważnie.

- No, no, ależ wyrosłaś.

Chciała wrócić do łazienki i zamknąć się na klucz, ale Hayden, jakby czytał w jej myślach, wolno pokręcił głową i mimochodem położył rękę na pistolecie.

- Szkoda, że minąłem się z twoim synem. Bardzo chciałem poznać mojego wnuka.

- To może skoczysz po niego do sąsiadów? Zrobimy sobie rodzinne zdjęcie.

- Wiesz, co? Naprawdę się dziwię, że nie podzięko­wałaś mi za prezent.

- A ja się dziwię, że nie ograniczyłeś się do gróźb. Jesteś w tym taki dobry...

Hayden wybuchnął śmiechem. Był dużym mężczyzną, ale nieco już otyłym. Wyglądał na starszego niż w telewizji w dniu rezygnacji i na dużo starszego niż człowiek, przed którym uciekła kilka lat temu. Jego włosy były przerzedzone i prawie siwe, a twarz zniszczona hulaszczym trybem życia.

- Zawsze miałaś poczucie humoru, Roseanno. To pierwsza rzecz, jaka mi się w tobie spodobała. Cieszę się, że nie straciłaś go na ulicach naszego wspaniałego kraju.

- Straciłam coś innego. Hayden pytająco uniósł brwi.

- Strach przed tobą.

- To bardzo szkoda. Odrobina strachu może ocalić od śmierci. A śmierć jest taka... ostateczna.

- Grozisz mi? Tak, w tym zawsze byłeś dobry.

- Niechętnie to przyznaję, ale nie doceniałem ciebie i tej twojej siostrzyczki. Nie przypuszczałem, że będzie miała odwagę wystąpić przeciw mnie i swojej matce, ale tak zrobiła. Sonia do końca życia zastanawiała się, czy powiedziałem jej prawdę. To wy nas skłóciłyście.

- Jak śmiałyśmy.

Hayden wzruszył ramionami.

- A teraz jesteś już dorosła. Nawet masz kochanka. Co za ironia losu, nie pomyślałaś?

- Owszem, wpadło mi to do głowy.

- Usiądź wreszcie. Musimy sobie trochę porozma­wiać. - Hayden pistoletem wskazał jej krzesło.

Anna ani drgnęła.

- Chcesz mnie zabić, Hayden? Na pewno zastana­wiałeś się, jakie to wzbudzi podejrzenia. Jesteś jedyną osobą, która może chcieć mojej śmierci.

- Ale mnie tu nie ma. Jestem w Minnesocie, w na­szym domku nad jeziorem. Pamiętasz go, prawda? Dziś rano pojechałem do miasteczka po pocztę. Sąsiedzi byli bardzo oziębli. Niektórzy ludzie uwierzą we wszystko. Ale w to, że tu byłem, nie uwierzy nikt. Przecież jestem tam... Moi asystenci potwierdzą, że byli ze mną przez całe popołudnie i wieczór. A tak przy okazji, to oni zdobyli dla mnie klucz do tego domu...

- No tak, zawsze ktoś robi za ciebie brudną robotę! Czy Scott Newton jest jednym z nich?

- Newton opuścił statek. Zawsze miał niezły in­stynkt. Ale nawet on nie ustrzegł się przed kilkoma błędami. I mam na to dowody... a raczej teraz już ma je prasa.

Nie mogła nie pomyśleć o losie, jakiego uniknęła Krista, zwracając Scottowi Newtonowi zaręczynowy pierścionek.

- Dziwię się, że nie wyglądasz na przerażoną - za­uważył Hayden tonem tak obojętnym, jakby to była uwaga o jej sukience czy kolczykach.

- Dom jest niewielki i sąsiedzi na pewno usłyszą strzał.

- I co z tego?

Hayden wziął pistolet do ręki.

- Jeśli pociągniesz za cyngiel, twoje życie też będzie skończone. Grady nie spocznie, dopóki cię za to nie wsadzi.

- Grady Clayton to miły młody człowiek. Przy­glądałem mu się od chwili, kiedy dowiedziałem się, że coś cię z nim łączy.

- Od kiedy ujawniłam moją historię prasie...

- Nie. - Hayden pokręcił głową. - Od kiedy dowie­działem się, że coś cię z nim łączy. Wiedziałem, gdzie jesteś od prawie czterech lat. Od dnia, kiedy zwróciłaś się do władz Minnesoty o wydanie ci odpisu metryki urodzenia, żeby zdobyć ubezpieczenie socjalne. Cały czas byłaś obserwowana. Wszystko, co robiłaś, jest odnotowane.

- Gdybyś naprawdę wiedział, zabiłbyś mnie!

- Gdybym był sprytniejszy, bardziej okrutny, bar­dziej... chory, być może. Owszem, mogłem to zrobić. Nawet bym to zrobił... - Tylko na moment Hayden spuścił wzrok. - Ale widzisz, coś do ciebie czułem i, możesz wierzyć lub nie, czułem coś do twojej matki.

Chciała wierzyć, że kłamie, ale w głębi duszy czuła, że mówi prawdę. O dziwo, to odkrycie zamiast ją uspokoić, jeszcze bardziej ją przeraziło.

- Ale teraz mnie zabijesz? Hayden znów bawił się pistoletem.

- Byłem na szczycie, Roseanno. Pewnie nawet nie wiesz, co to znaczy. Tak długo byłaś na dnie. Ja byłem na szczycie, ty na dnie... - Pistolet mierzył teraz w podłogę. - Wmówiłem sobie, że nie jesteś dla mnie zagrożeniem. Wierzyłem w to. Byłem na szczycie...

Żołądek Anny był teraz twardą jak stal kulą.

- A potem nastąpił mój upadek. Ta długa, długa podróż w dół...

Nie mierzył już w nią ani w podłogę. Dopiero kiedy skierował broń w swoją skroń, zrozumiała, do czego zmierza. Nie przyszedł, żeby ją zabić. Albo nawet jeśli, to teraz zmienił zdanie. Chciał uniknąć dalszych katuszy i cierpień, które być może towarzyszyłyby mu do końca życia.

- Nie!

Zanim zdążyła pomyśleć, Anna rzuciła się w jego stronę. Nie miała szans, by zdążyć. Nagle ktoś kop­nięciem wyrwał drzwi z zawiasów i do kuchni wpadł Grady, tuż za nim dwaj umundurowani policjanci.

W jednej chwili pistolet Haydena wylądował na podłodze, a on sam ukrył twarz w dłoniach. Płakał.

Anna znalazła się w ramionach Grady'ego. Patrzyła na Haydena. Przez sześć minionych lat rządził każdą chwilą jej życia. Zabrał jej lata dorastania i zmienił je w torturę i wstyd. Nienawidziła go tak bardzo, jak mało kto potrafi. A jednak teraz, mimo wciąż obecnej w sercu nienawiści, współczuła mu. Było go jej żal. Nie miał już i nigdy nie będzie miał nad nią władzy. Był złamany i cierpiał, a jednak nie umiała się z tego cieszyć.

Odetchnęła z ulgą i dopiero kiedy spojrzała na Grady'ego, Wybuchnęła.

- Dlaczego, do cholery, jesteś tak późno!

Hotel Ponte Reynaldo Plaza był rzęsiście oświetlony. Tłumy ludzi w smokingach i wieczorowych sukniach, a także po prostu w dżinsach, zgromadziły się w sali balowej, żeby świętować zwycięstwo prokuratora Claytona. Anna, wsparta na ramieniu Grady'ego, weszła do hotelu w błysku fleszy. Uśmiechała się, choć minęła godzina od wyprowadzenia Haydena z jej kuchni, zanim ktokolwiek mógł nakłonić ją do uśmiechu.

- Czy jest pan zaskoczony rozmiarem swojego zwy­cięstwa, panie Clayton? - spytał jakiś dziennikarz, łokciami przepychając się przed kolegów.

- Powoli uczę się niczemu nie dziwić. - Grady mocniej przytulił Annę do siebie.

Jej prychnięcie przeznaczone było tylko dla jego uszu. Zwycięstwo rzeczywiście było miażdżące.

- Wyobrażam sobie zdziwienie wyborców, kiedy dowiedzą się jutro, że kiedy liczono głosy, ty bawiłeś się w policjantów i złodziei - szepnęła mu do ucha.

Grady mocniej ścisnął jej ramię. Tylko tym musiał się tymczasem zadowolić.

- Naprawdę dobrze się czujesz? - spytał później w spokojniejszej chwili, tuż przed wygłoszeniem prze­mówienia.

- Nadal nie wiem, dlaczego przyszedłeś tak późno! Grady uśmiechnął się i, zanim odpowiedział, szybko ją pocałował.

- Wiedziałaś, że tam jestem, prawda? Wiedziałaś, że czekamy na właściwy moment, żeby wkroczyć. Ani przez chwilę nie byłaś w niebezpieczeństwie.

- Następnym razem bądź trochę wcześniej, dobrze? Lepiej za wcześnie, niż za późno!

Grady nagle był zbyt zajęty przyjmowaniem gratula­cji, by jej odpowiedzieć. Ją też za chwilę otoczyli szczęśliwi zwolennicy młodego pana prokuratora.

- Jest tu parę osób, które chciałyby się z tobą zobaczyć.

Anna poczuła na ramieniu czyjąś rękę. Odwróciła się i ujrzała... Zeke'a. Poważnego jak zawsze, w czarnym garniturze.

- Zeke! Już wróciłeś z Minnesoty?

Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Gdybym wrócił wcześniej, policja by tego tak nie spaprała, możesz mi wierzyć.

Anna pokręciła głową.

- Nikt niczego nie spaprał. Tak było najlepiej. Hayden nie będzie już dla mnie groźny. Zbyt wiele zostało powiedziane w obecności zbyt wielu świadków. Może nawet udzielą mu pomocy. Bóg jeden wie, jak bardzo jej potrzebuje... - Przerwała i resztę powiedziała już z głębi serca: - Grady nigdy nie pozwoliłby mnie skrzywdzić, Zeke. Byłam w dobrych rękach.

Mruknął coś pod nosem, ujął ją pod łokieć i skierował w odległy kąt. Co parę kroków ktoś ją zatrzymywał i dopiero na miejscu zauważyła, kto na nią czeka.

- Krista! Jess! - z głośnym okrzykiem radości rzuciła im się w ramiona.

- Nikt nie chce nam powiedzieć, co się stało! - po­skarżyła się wzruszona Krista. - Zeke mówi, że ty sama nam powiesz.

- Już po wszystkim. - Po raz pierwszy Anna zdała sobie sprawę, że to prawda. - Hayden już nigdy nikogo z nas nie będzie niepokoił.

- Ale co się stało?

- Hayden dał wyraźnie do zrozumienia, że zawsze do mnie dotrze. Niezależnie, co zrobię i kto mnie będzie chronił. - Szybko opowiedziała im o podrzuconej lalce. - Grady, Zeke i policja uznali, że tylko wtedy będziemy pewni, że nic mi nie zrobi, jeśli przyłapiemy go albo któregoś z jego ludzi na grożeniu mi.

Krista była przerażona.

- To znaczy, że świadomie wystawili twoje życie na niebezpieczeństwo?

- Wiedzieliśmy, że do tego nie dojdzie. No, w każ­dym razie ja to wiedziałam.

- Wtajemniczyli cię w to? - spytał Jess.

- Od początku. Nie mogłam już dłużej tak żyć. Bałam się, że do końca życia będę oglądała się za siebie. To ja ich na to namówiłam. To musiało się wreszcie skończyć, żebyśmy wszyscy mogli żyć nor­malnie.

- Więc wystawili cię na wabia? - Jess był wyraźnie zły.

- Niezupełnie. Cały czas byli przy mnie, tylko w cieniu. A Zeke pojechał do Minnesoty obserwować Haydena i jego ludzi. Założyliśmy, że jeśli Hayden uzna, że nie mam już ochroniarza, zaatakuje mnie, tylko, że wszyscy będziemy na to przygotowani.

- I tak się właśnie stało? - spytała Krista.

- Po południu zadzwonił do mnie Grady. Powiedział, że coś się wydarzyło. To był nasz znak, że Hayden może wykonać ruch.

Potem opowiedziała im, co wydarzyło się w kuchni.

- A więc wiedzieli, że Hayden cię zaatakuje, a mimo to pozwolili mu wejść do twojego domu? - Jess nie wierzył własnym uszom.

- Zeke zadzwonił do Grady'ego z Minnesoty i powie­dział mu, że od wczesnego rana nie widział Haydena. Codziennie po południu długo spacerował nad jeziorem, więc wydało mu się to podejrzane. Wygląda na to, że Hayden był już wtedy tutaj i czekał na okazję, by wśliznąć się do mojego domu. Wszedł do środka, zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać.

- Jak mogli do tego dopuścić?

Anna położyła Jessowi rękę na ramieniu.

- Nikt z nas nie rozumiał Haydena ani tego, do czego jest zdolny. Do dzisiaj nie przypuszczaliśmy, że zaataku­je mnie osobiście. I choć tak się stało, ani przez chwilę nie byłam zagrożona. Tak naprawdę Grady i policja byli przy mnie. Wiedziałam o tym.

Krista mocno przytuliła siostrę i przez chwilę stały tak w objęciach, jakby nigdy nie zamierzały się rozdzielać.

- A więc to naprawdę koniec - rzekła Krista.

- I dopiero teraz zacznie się ciężkie, zwyczajne życie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mam nic przeciwko temu - uśmiechnęła się Anna.

- Co zamierzasz teraz robić? - zapytał ją Jess.

- Zostanę tutaj i dalej będę pracowała w „Pierwszym Dniu”. To mój dom i miejsce, gdzie jestem potrzebna.

- Tak myślałem. A Grady?

- Muszę z nim porozmawiać. Jess spojrzał w stronę mównicy.

- Będziesz chyba musiała poczekać, aż skończy przemówienie.

Światła w sali balowej na moment ściemniały, potem rozbłysły na nowo. Rozbawiony tłum ucichł. Kiedy Grady wszedł na mównicę, powitała go burza oklasków. Tuż za nim stanęli rodzice i członkowie sztabu. Anna nie przyłączyła się do nich. Najpierw muszą porozmawiać, a dopiero potem będzie dzielić z nim to zwycięstwo. Wiedziała, że będzie miała jeszcze niejedną okazję, by stanąć u jego boku.

Światła miasta rozmywały się już w blasku świtu, kiedy Anna stanęła w oknie mieszkania Grady'ego.

- Ponte Reynaldo jest twoje - powiedziała. Z uśmie­chem odwróciła się do Grady'ego, który szedł w jej stronę z dwiema filiżankami kawy. Przyjęcie trwało całą noc. Kawa miała odpędzić zmęczenie. - Wybory w lis­topadzie to tylko formalność. Przez najbliższe cztery lata będziesz piastował stanowisko prokuratora stanowego.

- Mama mówi, że jej przyjaciółka tarocistka widzi przede mną wspaniałą przyszłość.

- Lubię twoją mamę. I twojego tatę. Podziwiam, że są ze sobą tak długo.

- Kochają się. - Grady podał jej filiżankę. - Ta przyjaciółka mamy, która wróży mi wspaniałą przy­szłość...

- Będziesz gubernatorem? Prezydentem?

- Nie. Przypuszczam, że miała na myśli coś innego. Duże raty do spłacania za dom... Dużą rodzinę... Wielkie szczęście z kobietą, którą kocham...

- Grady...

- Dlaczego nie chciałaś dziś stanąć przy mnie?

- To był twój wieczór. I nie mieliśmy okazji poważ­nie porozmawiać...

- Nic już nie trzeba mówić. - Jess odstawił filiżankę na parapet.

- Wiem, że nie jestem dla ciebie odpowiednią partią. Będę nadal pracowała w „Pierwszym Dniu”. Nie będę miała czasu na kampanię ani na przyjęcia. Będę mówiła, co mi ślina na język przyniesie... I będzie wiele osób, bardzo wiele, które uznają, że nie jestem dla ciebie dość dobra.

- Skończyłaś?

Nie podobał jej się jego ton. Szybko mówiła dalej.

- Z drugiej strony jestem inteligentna i niebrzydka. Dobrze wychodzę na zdjęciach. Umiem gotować, jeśli nie muszą to być jakieś frykasy. Znam nawet kuchnię kubańską, co tutaj jest plusem. Znam też trochę hiszpań­ski. Szczerze mówiąc, bardzo trochę... I mam doświad­czenie w świecie polityki. Jestem po imieniu z żoną wiceprezydenta...

- Wyjdziesz za mnie czy nie?

- Nadal mnie chcesz? Po tym wszystkim, co przeze mnie przeszedłeś? Gdybyś przegrał prawybory, nadal byś mnie chciał?

- Nawet w pewnym momencie chciałem je przegrać. Anno, ja nadal nie wiem, czy chcę tej kariery. Przede wszystkim chcę ciebie. I Ryana. Chcę ślubu i więcej dzieci. Tego naprawdę chcę. Cała reszta może być, ale nie musi. Będzie tylko dopełnieniem prawdziwego życia.

Powtarzał jej to tysiące razy, ale dopiero teraz mu uwierzyła. Przeszłość odeszła, dopiero teraz będzie mog­ła być szczęśliwa. Zasługuje na szczęście. Dopiero teraz to zrozumiała. I wiedziała, że rozumie to trzymający ją w objęciach mężczyzna.

- Nie chcę głośnego ślubu - powiedziała. - Nie po tym wszystkim...

Uniósł ją do góry i pocałował.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Richards Emilie Pasierbica senatora
02 Richards Emilie Uciekinierka Pasierbica senatora
Uciekinierka Richards Emilie
Miłość Ci wszystko wybaczy Richards Emilie To jest twój syn
R195 Richards Emilie Odnaleziona melodia
Richards Emilie Odnaleziona melodia
195 Richards Emilie Odnaleziona melodia
01 Richards Emilie Niebezpieczne Związki Romans z nieznajomą
Richards Emilie Jaka jesteś naprawdę
004 Richards Emilie Lekcja zycia
Richards Emilie Odnaleziona melodia
Richards Emilie Uciekinierka
004 Richards Emilie Lekcja zycia
02 Richards Emilie Dżentelmeni z południa Billy
Dżentelmeni z południa 02 Richards Emilie Billy
Richards Emilie Harlequin Orchidea 04 Lekcja życia
Richards Emilie Billy
Richards Emilie Gwiazdka miłości 1994 Jaka jesteś naprawdę
Richards Emilie Dżentelmeni z południa Billy

więcej podobnych podstron