Poe Adgar Alan KARIERA LITERACKA JWP FINTIFLUCHA BOBA


Poe Edgar Allan

KARIERA LITERACKA JWP FINTIFLUCHA BOBA

Przybywa mi po trochu lat, a ponieważ słyszałem, że Szekspir i p. Emmons nie żyją, kto wie, czy ja też w końcu nie umrę. Pomyślałem więc, że chyba wycofam się z życia literackiego i spocznę na laurach. Pragnąłbym jednak składając pisarskie berło pozostawić potomności jakąś cenną spuściznę. I pewnie zrobię najlepiej, jeżeli opiszę dzieje własnej kariery. Publiczność od tak dawna i tak często spotykała moje nazwisko, że nie tylko nie dziwię się zainteresowaniu, jakie ono wszędzie budzi, lecz co więcej gotów jestem zaspokoić palącą ciekawość, jaką roznieca ono w umysłach ludzkich. Bo prawdę mówiąc ten, kto osiąga wielkość, u schyłku życia winien pozostawić za sobą drogowskazy mogące innych powieść ku chwale. Postanowiłem tedy w niniejszej pracy (którą nazwę chyba Przyczynkami do historii literatury amerykańskiej) podać wyczerpujący opis owych jakże ważkich, acz chwiejnych i nieudolnych pierwszych kroków, które stawiałem na drodze wiodącej na szczyty ludzkiej sławy.

Zbytecznym jest wspominać o bardzo odległych przodkach. Mój ojciec, JWP Tomasz Bob, był przez wiele lat luminarzem swojej profesji, czyli dżentelmenemgolibrodą w Filistrogrodzie. Jego zakład stał się celem pielgrzymek co znakomitszych osobistości tego miasta, zwłaszcza zaś personelu miejscowych redakcji, które to ciała napawają wszystkich dokoła uczuciem najgłębszej czci i szacunku. Jeśli o mnie idzie, spoglądałem na panów redaktorów niczym na bogów i chciwie spijałem mądrość i dowcip obficie płynące z ich czcigodnych ust podczas czynności zwanej „namydlaniem". Pierwsze drgnienie poetyckich na

tchnień poczułem w owej pamiętnej epoce, kiedy w przerwach ważkiej a przed chwilą wspomnianej czynności znakomity redaktor miesięcznika „Giez" recytował wobec audytorium złożonego z naszych balwierskich uczniów niezrównaną Odę do Jedynej Prawdziwej Pomady do Włosów Boba (nazwanej tak od jej utalentowanego wynalazcy, mojego ojca), za które to wielosłowe dzieło firma Tomasz Bob i Ska nagradzała wydawcę czasopisma „Giez" z iście królewską szczodrością.

Powtarzam, że pierwszy boski afflatus tchnęły we mnie genialne strofy opiewające Pomadę Boba. Rzekłem sobie natychmiast, że zostanę wielkim człowiekiem, na początek zaś osiągnę laury wielkiego poety. Tegoż jeszcze wieczora padłem ojcu do nóg.

Ojcze zawołałem wybacz mi, lecz moja dusza wzlata ponad balwierskie mydło. Postanowiłem nieodwołalnie porzucić twój zakład. Zostanę redaktorem, zostanę poetą, będę pisał strofy na cześć pomady Boba. Wybacz mi i pomóż stać się wielkim.

Drogi mój Fintifluchu odparł ojciec (nazwano mnie tak po pewnym naszym bogatym krewniaku tegoż imienia). Drogi mój Fintifluchu odparł mój ojciec podnosząc mnie za uszy z klęczek

Fintifluchu, mój chłopcze, wielki z ciebie poczciwiec, a na dodatek w tym jesteś podobny do ojca, że masz duszę. Masz także ogromną głowę, w której musi być chyba kupa rozumu. Zauważyłem to już dawno i dlatego przemyśliwałem, żeby zrobić

z ciebie adwokata. Ale ten zawód zeszedł ostatnio na psy, a znów zawód polityka nie popłaci. Zważywszy wszystko, słusznieś postanowił rzemiosło dziennikarskie będzie najlepsze. A gdybyś jednocześnie mógł być poetą, jak zresztą większość redaktorów, ubiłbyś dwa ptaszki jednym kamieniem. Dla zachęty na tej nowej drodze otrzymasz ode mnie, synu, poddasze, pióro, atrament, słownik i egzemplarz miesięcznika „Giez". Nie wydaje mi się, żebyś mógł żądać więcej.

Gdybym żądał, byłbym niewdzięcznikiem! wykrzyknąłem żarliwie. Twoja hojność jest bezgraniczna. Odpłacę ci czyniąc cię ojcem geniusza.

Tak oto skończyła się moja rozmowa z tym najlepszym z ludzi, a zaledwie się skończyła, podjąłem poetycką działalność, jako że .

z nią łączyłem najwyższe nadzieje wyniesienia się na redaktorski stolec.

W pierwszych usiłowaniach twórczych Oda do Pomady Boba była mi bardziej zawadą niż pomocą. Wspaniałość jej strof raczej oślapiała, niż oświecała. Kontemplacja wybornych zalet tego dzieła naturalną koleją rzeczy odbierała mi otuchę już choćby przez samo porównanie z moimi własnymi nieudolnymi próbami, tak że trudziłem się nadaremno. W końcu przyszedł mi do głowy pomysł zachwycająco oryginalny jedna z tych myśli, jakie rozświetlają niekiedy umysł genialnego człowieka. Oto na czym się zasadzał ów pomysł, a raczej — oto jak go urzeczywistniłem. Spomiędzy szpargałów w nędznym kramie z książkami w bardzo odległej dzielnicy miasta wybrałem kilka ksiąg starych i najzupełniej nieznanych. Księgarz sprzedał mi je za bezcen. Z jednej z nich, zawierającej przekład Piekła niejakiego Dantego, przepisałem z nadzwyczajną starannością długi urywek o człowieku nazwiskiem Ugolino, który miał kupę dzieciaków. Z drugiej, która zawierała dużo starych sztuczydeł napisanych przez kogoś tam (nazwiska nie pamiętam), przepisałem z nie mniejszą starannością i uwagą mnóstwo wierszy o „aniołach", „potępieńcach" i „sługach Pańskich". Z

trzeciej, którą skomponował jakiś tam stary ślepiec Grek albo może czerwonoskóry, nie można przecież wymagać, abym pamiętał każdy bagatelny drobiazg wyciągnąłem z pięćdziesiąt wierszy o „gniewie Achilla" i „tłuszczach baranich", i jeszcze czymś tam. Wreszcie z czwartej, którą, jak sobie przypominam, też napisał człowiek ślepy, wybrałem stroniczkę czy dwie, gdzie autor w kółko opisywał „grad" i „święte światło". A chociaż trochę to śmieszne, żeby ślepiec pisał o świetle, to jednak wiersze były na swój sposób niezgorsze.

Skopiowawszy więc starannie wszystkie te poematy podpisałem je „Oppodeldok" (nadzwyczajnie dźwięczne imię), włożyłem każdy do oddzielnej koperty i wysłałem po jednym do czterech najpoczytniejszych czasopism w mieście, z prośbą o rychłe zamieszczenie i równie rychłą wypłatę honorarium. Ale rezultat tego doskonałego skądinąd planu (którego powodzenie zaoszczędziłoby mi wiele trudów w życiu) przekonał mnie, że

niektórych redaktorów nie sposób okpić. Zadali oni coup de grace (jak się to mówi we Francji) moim kiełkującym nadziejom (jak się to mówi w mieście transcendentalizmu).

Tak czy inaczej, wszystkie razem i każde z osobna wspomniane wyżej pisma złoiły „panu Oppodeldokowi" skórę w rubryce zatytułowanej „Odpowiedzi Korespondentom". „KoszałkiOpałki" tak się z nim rozprawiły:

Oppodeldok (kimkolwiek on jest) przystał nam. długą tyradę opisującą jakiegoś pomyleńca imieniem Ugolino. Człowiek ów miał furę dzieci, z których każde powinno było dostać tęgie baty i pójść do łóżka bez kolacji. Cała powiastka jest nieciekawa aby nie rzec nudna. Oppodeldok (kimkolwiek on jest) odznacza się niespotykanym wprost brakiem wyobraźni, wyobraźnię zaś naszym skromnym zdaniem uznać należy zarówno za duszę, jak i za serce poezji. Bezczelny ów Oppodeldok nie tylko przysłał nam swoje brednie, ale ponadto zażądał, abyśmy „rychło je zamieścili i równie rychło wypłacili mu honorarium". Otóż my ani nie zamieszczamy, ani nie kupujemy takiego śmiecia. Nie wątpimy wszelako, że Oppodeldok znajdzie chętnych odbiorców dla swoich bazgrołów w redakcjach

„Krzykacza", „Lizaka" lub „Gęsiego Gęgania".

Trzeba przyznać, że „KoszałkiOpałki" surowo osądziły Oppodeldoka, lecz ciosem najboleśniejszym było to, że POEZJA wydrukowana została małymi czcionkami. Jakież morze goryczy kryje w sobie tych pięć najważniejszych w świecie liter!

Ale „Krzykacz" ukarał Oppodeldoka z nie mniejszą surowością. Oto, co się ukazało w tym piśmie:

Otrzymaliśmy zdumiewający a impertynencki list od osoby (kimkolwiek ona jest) podpisującej się „Oppodeldok", czym bezcześci wielkość cesarza rzymskiego, który nosił to właśnie imię. Wraz z listem Oppodeldok (kimkolwiek on jest) przysłał nam kilkadziesiąt wierszy ohydnych i pozbawionych sensu wypocin o „aniołach i sługach Pańskich" wypocin tak nędznych, że tylko półgłówek w rodzaju Nata Lee lub Oppodeldoka mógł był je poronić. I za te śmiecie nad śmieciami mamy „rychło wypłacić honorarium"! Nie, drogi panie! My nie płacimy za takie rzeczy! Niech się pan zwróci do „KoszałekOpałek", „Lizaka"

lub „Gęsiego Gęgania". Te periodyki przyjmą bez wątpienia każdą literacką nędzotę i bez wątpienia przyrzekną za nią zapłacić.

Biednemu Oppodeldokowi mocno się dostało, ale jak widać, ostrze satyry wymierzone jest tu przede wszystkim w „KoszałkiOpałki", „Lizaka" i „Gęsie Gęganie", które nazwane zostały uszczypliwie periodykami (i to spacją) co musiało zaboleć je do żywego.

Niewiele mniej napastliwy okazał się „Lizak", który tak wywodził:

Jakieś indywiduum, które upodobało sobie imię Oppodeldok (do jakże nędznych celów używane bywają imiona naszych wielkich zmarłych!), przysłało nam kilkadziesiąt wierszy zaczynających się od słów:

Gniew Achilla Pelidy wyśpiewaj, bogini,

Zgubny, co cierpień tyle... itd., itd., itd.

Otóż zawiadamiamy uprzejmie Oppodeldoka (kimkolwiek on jest), że każdy chłopak na posyłki w naszej redakcji co dzień komponuję lepsze wierszydła. Utwór Oppodeldoka urąga wszelkim zasadom

metryki. Oppodeldok powinien nauczyć się liczyć. Ale jakim cudem przyszło mu do głowy, że my (spośród wszystkich innych my właśnie!) zechcemy kalać nasze szpalty tak niewysłowioną brednią rzecz ta przechodzi wszelkie pojecie! Przecież te bezsensowne androny nie nadają się nawet do „Krzykacza", KoszałekOpałek" czy „Gęsiego Gęga ' nią" pism, które drukują Piosneczki Gęsiej Mateczki jako oryginalne liryki. A co więcej, Oppodeldok (kimkolwiek on jest) dopuszcza się takiej bezczelności, że żąda pieniędzy za swoje banialuki. Czy Oppodeldok (kimkolwiek on jest) wieczy zdaje sobie sprawę, że nie wydrukowalibyśmy tego paskudztwa, choćby nam za to płacono?

Czytając powyższe czułem, jak powoli robię się mniejszy i mniejszy, aż gdy w końcu doszedłem do zdania, w którym redaktor „Lizaka" nazwał poemat wierszydłem, pozostała ze mnie co najwyżej jedna uncja. Jednocześnie serce drgnęło mi litością dla tego biedaka Oppodeldoka. Ale „Gęsie Gęganie"

okazało się bardziej jeszcze — jeżeli to możliwe — bezlitosne od „Lizaka". Oto co przeczytałem w tym piśmie:

Nędzny rymopis, który podpisuje się imieniem Oppodeldok, wyobraża sobie naiwnie, że wydrukujemy i zapłacimy za pozbawione smaku, niegramatyczne i bombastyczne wierszydło, które nam przysłał, a które zaczyna się od tych oto zdumiewająco jasnych słów:

Witaj, święte światło, dziecię niebios pierworodne!...

Powtarzamy „zdumiewająco jasne słowa"! Może Oppodeldok (kimkolwiek on jest) raczy nam łaskawie wyjaśnić, jak „grad" może być „świętym światłem"! Grad uważaliśmy dotąd za zamarznięty deszcz. Czy Oppodeldok zechce nas także poinformować, jak zamarznięty deszcz może być jednocześnie „świętym światłem" (cokolwiek to oznacza) i „dziecięciem", który to termin (jeżeli znamy język angielski) poprawnie bywa użyty jedynie w odniesieniu do niemowląt w wieku mniej więcej sześciu tygodiu? Ale byłoby niedorzecznością rozwodzić się dłużej nad tymi andronami chociaż Oppodeldok (kimkolwiek on jest) w bezprzykładnym swoim zuchwalstwie ośmiela się

przypuszczać, że nie tylko wydrukujemy jego bełkot, lecz także (koniecznie!) wypłacimy mu honorarium.

Ach, to wspaniałe, to cudowne! Prawie że mielibyśmy ochotę ukarać młodego zarozumialca drukując te bzdury verbatim i literaom, jak wyszły spod jego pióra. Nie moglibyśmy wymierzyć mu kary sroższej i wymierzylibyśmy ją z pewnością, gdyby nie obawa, że na śmierć zanudzimy czytelników.

Niech Oppodeldok (kimkolwiek on jest) wysyła wszelkie następne swoje kompozycyjki do „KoszałekOpałek", „Lizaka" lub „Krzykacza". Oni tam zamieszczą je z pewnością. Oni co miesiąc drukują podobne paskudztwa. Niech im wyśle. MY nie pozwolimy znieważać się bezkarnie.

Ten cios mnie dobił. Jeśli zaś idzie o „KoszałkiOpałki", „Krzykacza" i „Lizaka" doprawdy nie rozumiem, jak zdołały to przeżyć. „Gęsie Gęganie" wydrukowało „oni" najmniejszą czcionką (insynuując w ten sposób złośliwie, że pisma te są czymś

lichym i miernym), podczas gdy MY spoglądało w dół na „oni" z wysokości swoich gigantycznych wielkich liter! O goryczy, o udręko, o boleści takiego ciosu! Gdybym był którymś z tych czasopism, niechybnie pociągnąłbym „Gęsie Gęganie" do odpowiedzialności sądowej. Dałoby się to zrobić na mocy ustawy o ochronie zwierząt. Co do Oppodeldoka (kimkolwiek on jest) miałem go już powyżej uszu i wyzbyłem się wszelkiej dla niego litości. Jegomość ów (kimkolwiek on jest) dowiódł swej bezgranicznej głupoty i otrzymał cięgi, jakie mu się słusznie należały.

Wynik eksperymentów ze starymi książkami po pierwsze przekonał mnie, że „uczciwość najlepiej popłaca", po drugie zaś dowiódł mi, że jeśli nie potrafię pisać lepiej niźli p. Dante, dwaj ślepcy i inni tego rodzaju staruchowie, to w każdym razie niełatwo przyjdzie mi pisać od nich gorzej. Przeto z otuchą w sercu postanowiłem stworzyć coś „najzupełniej oryginalnego" (jak to piszą na okładkach magazynów), choćby nie wiem jak wiele miało mnie to kosztować pracy i wysiłków. Sięgnąłem więc znów po olśniewające strofy Pomady Boba pióra redaktora pisma „Giez" i trzymając je przed oczyma

jako niedościgły wzór zacząłem tworzyć odę na ten sam wzniosły temat.

Z pierwszym wierszem nie miałem właściwie żadnych kłopotów. Oto jego brzmienie:

Napisać odę do Pomady Boba.

Ale wyszukawszy w słowniku wszystkie prawidłowe rymy do „Boba" przekonałem się z rozpaczą, że nie ruszę ani kroku dalej. W tym trudnym momencie z pomocą przyszedł mi ojciec.

Po kilku godzinach dojrzałych namysłów stworzyliśmy wspólnie taki oto poemat:

Napisać odę do Pomady Boba

To rzecz nie dla nieroba.

Prawdę tę przyjmijcie od

() SNOBA

Oczywiście dzieło to nie należało do najdłuższych, ale „miałem się jeszcze nauczyć", jak powiada „Przegląd Edynburski", że długość literackiej kompozycji nie stoi w żadnym stosunku do jej wartości. Jeśli zaś idzie o brednie tego kwartalnika na temat „poniesionego wysiłku" słów tych i tak nikt nie zdoła zrozumieć. Ogólnie rzecz biorąc byłem zadowolony z wyniku moich dziewiczych usiłowań, teraz zaś wszystko sprowadzało się do pytania, gdzie utwór ten zamieścić. Ojciec proponował, abym wysłał go do „Gza", ale przemawiały przeciwko temu dwa względy. Obawiałem się zawiści redaktora, ponadto zaś słyszałem, że nie płaci on za debiuty. Dlatego po głębokim namyśle powierzyłem poemat szpaltom godniejszym, czyli czasopismu „Lizak", i oczekiwałem odpowiedzi z lękiem, acz nie bez rezygnacji w sercu.

Już w następnym numerze ujrzałem ku wielkiej dumie i nie mniejszej satysfakcji mój utwór wydrukowany bez skrótów, na pierwszym miejscu pierwszej strony. Towarzyszyły mu poniższe ważkie słowa, wypisane kursywą i ujęte w nawias:

(Zwracamy uwagę naszych czytelników na zachwycający poemat o Pomadzie Boba. Zbędnym

byłoby podkreślać jego wzniosłość czy patos przy czytaniu łzy same cisną się do oczu. Ci, których chwytały mdłości od emetyku napisanego gęsim zaiste piórem na ten sam temat przez redaktora „Gza" ci, powtarzamy, zrobią dobrze porównując oba utwory.

P S Pożera nas pragnienie przeniknięcia tajemnicy, która spowija pseudonim Snob. Czy możemy liczyć na osobiste spotkanie?)

Wszystko to było zaledwie oddaniem mi sprawiedliwości, lecz wyznaję, że jednocześnie przeszło moje oczekiwania wyznaję to, zważcie, na wieczną hańbę mej ojczyzny i całej ludzkości. Nie zwlekając udałem się tedy do redaktora „Lizaka", i na szczęście zastałem go w domu. Dżentelmen ów przywitał mnie z oznakami głębokiego szacunku zaprawionego iście ojcowską i opiekuńczą admiracją, do której skłaniał go zapewne mój wygląd młodociany i niedoświadczony. Poprosiwszy mnie, abym usiadł, natychmiast zaczął mówić o moim poemacie; tylko skromność wzbrania mi

przytoczyć tysiączne komplementy, jakimi mnie obsypał. Jednakże pochwały pana Kraba (tak bowiem nazywał się redaktor) nie były przesadne i bezkrytyczne. Przeprowadził on szczerą i gruntowną analizę mojego utworu i nie zawahał się wytknąć mi tu i ówdzie kilku drobnych usterek, dzięki czemu niepomiernie wzrósł w moich oczach. Naturalnie „Giez" wywleczony został na tapetę i ach obym nigdy nie naraził się na krytykę tak wnikliwą i naganę tak chłoszczącą jak krytyka i nagana, których pan Krab nie szczędził nieudałej kompozycji zamieszczonej w tym piśmie. Przywykłem uważać redaktora „Gza" za istotę bez mała nadludzką, lecz teraz pan Krab otworzył mi oczy. Przedstawił we właściwym świetle zarówno charakter, jak i osobowość pisarską Gza (tak z ironią nazywał samego redaktora konkurencyjnego pisma). Według słów pana Kraba Giez był taki, jak się tego należało spodziewać. Pisywał najohydniejsze obrzydliwstwa, Był wierszorobem i bufonem. Był łotrem. Skomponował tragedię, nad którą cały kraj trząsł się ze śmiechu, oraz farsę, która pogrążyła cały wszechświat we łzach. Ponadto w bezgranicznym swoim zuchwalstwie posunął się aż do tego, że ogłosił paszkwil na pana Kraba i z całą bezczelnością nazwał go „osłem". Pan

Krab zapewnił mnie, że jeśli zechcę kiedykolwiek wyrazić swoją opinię o Gzie, będę mógł bez żadnych ograniczeń korzystać z łamów „Lizaka". Tymczasem zaś, ponieważ jest to bardziej niż prawdopodobne, że Giez zaatakuje mnie za ogłoszenie kompozycji rywalizującej z jego Odą do Pomady Boba, on (pan Krab) zobowiązuje się strzec moich interesów prywatnych i osobistych. Jeżeli natychmiast nie zdoła zrobić ze mnie człowieka, nie będzie to jego (pana Kraba) wina.

W tym miejscu pan Krab przerwał swój dyskurs (którego części ostatniej żadną miarą nie mogłem zrozumieć), więc napomknąłem nieśmiało o honorarium za moją odę. Miałem prawo spodziewać się godziwej zapłaty na podstawie ogłoszenia zamieszczonego na okładce „Lizaka", w którym ów („Lizak") stwierdzał, że „żąda zawsze od autorów przywileju wypłacania im wygórowanych honorariów za wszystko, co ukazało się drukiem, oraz że płaci niekiedy więcej za jeden krótki poemat, niż wydają

na te cele «KoszałkiOpałki», «Krzykacz» i «Gęsie Gęganie» wciągu całego roku".

Gdy wymieniłem słowo „honorarium", pan Krab najpierw bardzo szeroko otworzył oczy, a potem bardzo szeroko otworzył usta, dzięki czemu upodobnił się do ogromnie wzburzonej, starszawej, kwaczącej kaczki, i w tym stanie trwał (od czasu do czasu przyciskając dłonie do czoła ruchem wyrażającym niepomierne zdumienie), dopóki nie skończyłem mówić.

Wtedy opadł na oparcie fotela, jak gdyby całkiem stracił siły, i bezwiednie opuścił ręce, lecz usta wciąż trzymał otwarte na podobieństwo kaczki. I gdy ja obserwowałem w osłupieniu te niepokojące objawy, on nagle zerwał się na nogi i podbiegł do dzwonka zawieszonego na sznurze; ale gdy go dopadł, zmienił widocznie zamiary (jakiekolwiek one były), dał nagle nura pod stół i natychmiast wyłonił się z kijem w ręku. Lecz gdy podniósł ów kij w górę (nie mam doprawdy pojęcia, w jakim celu), raptem dobrotliwy uśmiech wypłynął mu na twarz. Jeszcze sekunda i pan Krab spokojnie siedział w fotelu.

Drogi panie rzekł pan musi być chyba bardzo młody? Chyba bardzo?

Przyznałem, wyjaśniając, że nie mam jeszcze lat piętnastu.

Ach, świetnie! zawołał. Teraz wszystko rozumiem, nie potrzebuje pan dodawać nic więcej! Ale wróćmy do sprawy pańskiego honorarium. To, co pan rzekł przed chwilą, jest bardzo słuszne, po prostu nadzwyczajnie słuszne. Tylko że... ach... och... nasze czasopismo nie ma zwyczaju płacić za pierwsze zamieszczone dzieło. Pan mnie zrozumiał, hę? Prawdę mówiąc, w takim przypadku my jesteśmy stroną otrzymującą (kładąc nacisk na słowie „otrzymującą" pan Krab uśmiechnął się uprzejmie). Przeważnie otrzymujemy pieniądze za publikowanie debiutów, zwłaszcza pisanych wierszem. A ponadto, drogi panie, nasze czasopismo przestrzega zasady niewyzbywania się tego, co we Francji zwiemy argent comptant. Pewien jestem, że mnie pan zrozumiał. Po upływie kwartału lub dwóch względnie roku lub dwóch od daty ogłoszenia dzieła bez najmniejszych sprzeciwów zobowiązujemy się zapłacić honorarium w terminie miesięcy

dziewięciu, pod warunkiem wszelako, że tak zdołamy wszystko urządzić, abyśmy mogli mieć pewność oczekującego nas bankructwa w terminie miesięcy sześciu. Jestem głęboko przekonany, drogi panie, że to wyjaśnienie w zupełności pana zadowoli. Tu pan Krab umilkł i tylko łza błyszczała mu w oku.

Szczerze zmartwiony, iż stałem się jakkolwiek niezamierzenie przyczyną boleści człowieka tak znakomitego i o duszy tak wrażliwej, przeprosiłem go jak najśpieszniej i nie omieszkałem zapewnić, że podzielam jego poglądy i rozumiem doskonale, w jak trudnym znajduje się położeniu. Zamknąwszy powyższe w bardzo zgrabnych słowach pożegnałem go i odszedłem.

A potem pewnego pięknego poranka „obudziłem się człowiekiem sławnym". Rozmiar mojej sławy najlepiej zilusjtrują opinie prasy z tego dnia. Opinie te, zawarte, jak się za chwilę okaże, w recenzjach omawiających numer „Lizaka" z moim poematem, były pochlebne, utrzymane w tonie stanowczym i jasne — prócz może jednych tajemniczych hieroglifów ,,.X. — ogł. płatn." umieszczonych na końcu każdej z nich.

„Sowa", dziennik ceniony za swoją niezgłębioną mądrość i stateczną powagę literackich osądów

„Sowa", powtarzam, stwierdziła, co następuje:

„Lizak"! Październikowy numer tego zachwycającego czasopisma prześcignął wszystkie dotychczasowe edycje i jest groźnym wyzwaniem dla pism konkurencyjnych. Jeśli idzie o doskonałość czcionki i papieru, o ilość i zalety niezrównane stalorytów, o wartość literacką treści, „Lizak" tak się różni od swoich zacofanych rywali, jak Hyperion różni się od Satyra. „KoszałkiOpałki", „Krzykacz" i „Gęsie Gęganie" przewyższają go, to prawda, w bezczelnej chełpliwości, lecz pod wszystkimi innymi względami niech żyje „Lizak"! Nie pojmujemy, jak to znakomite czasopismo może podołać swoim potwornym wydatkom! Co prawda jego nakład wynosi sto tysięcy egzemplarzy, ilość zaś prenumeratorów wzrosła w ciągu ostatniego miesiąca o dwadzieścia pięć procent, lecz z drugiej strony „Lizak" wypłaca z tytułu, honorariów sumy wprost astronomiczne. Podobno pan Szczwanosioł otrzymał aż trzydzieści siedem i pół centa za swój niezrównany esej O Świniach. Pod kierownictwem redaktora tak znakomitego, jak pan Krab i przy współpracy ludzi tej miary, co SNOB

i Szczwanosioł, „Lizak" może się nie lękać bankructwa. Zaabonujcie bezzwłocznie „Lizaka". .X. ogł. płatn.

Przyznaję, że pochlebna notatka w piśmie tak szacownym jak ,,Sowa" dała mi duże zadowolenie. Umieszczenie mojego nazwiska a raczej nondeguerre przed nazwiskiem wielkiego Szczwanosła potraktowałem jako komplement miły i ze wszech miar słuszny.

Następnie moją uwagę przyciągnął artykuł w „Ropusze", dzienniku cenionym ogólnie za prawość i niezależność poglądów, a ponadto brzydzącym się pochlebstwami i służalczością względem tych, co zapraszają na obiady. Oto, co przeczytałem w „Ropusze":

Październikowy numer „Lizaka" ukazał się przed innymi czasopismami tego rodzaju i, rzecz jasna, prześciga je zarówno ozdobnością szaty zewnętrznej, jak i bogactwem literackiej treści. Przyznajemy, że „KoszałkiOpalki", „Krzykacz" i „Gęsie Gęganie" przewyższają go w bezczelnej chełpliwości, ale pod wszystkimi innymi względami niech żyje „Lizak"! Nie pojmujemy, w jaki sposób to znakomite pismo może podołać swoim potwornym wydatkom. Wprawdzie jego nakład wynosi dwieście tysięcy egzemplarzy, liczba zaś prenumeratorów wzrosła o jedną trzecią w ciągu

ostatnich dwóch tygodni, lecz z drugiej strony „Lizak" wypłaca z tytułu honorariów sumy wręcz kolosalne. Dowiedzieliśmy się, że pan Bełkotek otrzymał aż pięćdziesiąt centów za swoje niedościgłe Treny Żałobne nad brzegiem Kałuży.

Pomiędzy nazwiskami autorów prac zamieszczonych w tym numerze widzimy (prócz pana Kraba, znakomitego wydawcy) ludzi tej miary, co SNOB, Szczwanosioł i Bełkotek. Jeżeli nie brać pod uwagę artykułu redakcyjnego, dziełem według nas najcelniejszym jest Oda do Pomady Boba, poetycki klejnot pióra , SNOBA. Niech jednak nasi czytelnicy nie wnoszą mylnie z tytułu tego niezrównanego bijou, że jest ono w najmniejszym bodaj stopniu podobne do gryzmołów na ten sam temat spłodzonych przez pewne obmierzłe indywiduum, którego nazwisko samym swoim dźwiękiem obraża uszy. Ten poemat o Pomadzie Boba wzniecił powszechną ciekawość i zainteresowanie dla osoby posługującej się pseudonimem SNOB. Otóż szczęśliwym trafem ciekawość tę możemy zaspokoić. SNOB jest to nomdeplume pana Fintiflucha Boba, obywatela naszego miast?

i krewniaka wielkiego Fintiflucha (na którego cześć nosi swoje imię), człowieka spokrewnionego z najznakomitszymi rodami w naszym Stanie. Ojciec pana Fintiflucha Boba, JWP Tomasz Bob, jest zamożnym kupcem w Filistrogrodzie. .X.ogł. płatn.

Ta szczodra pochwała wzruszyła mnie aż do łez, zwłaszcza że pochodziła ze źródła tak krystalicznie, tak przysłowiowo czystego jak „Ropucha". Termin „gryzmoły" na określenie Pomady Boba drukowanej w „Gzie" wydał mi się zjadliwy, acz nader właściwie użyty. Natomiast słowa „klejnot" i bijou w odniesieniu do mojego dzieła sprawiły na mnie wrażenie trochę jakby bladych. Brakowało im wyrazu. Nie były prononces (jak mówimy we Francji).

Zaledwie skończyłem czytać „Ropuchę", a już jakiś przyjaciel wsunął mi do ręki egzemplarz „Kreta", dziennika poważanego za nadzwyczajną bystrość postrzegania i za otwarty, uczciwy ton artykułów redakcyjnych, w których wywlekano na światło dzienne najskrytsze prawdy. Oto, co „Kret" napisał o „Lizaku":

Otrzymaliśmy przed chwilą październikowy numer „Lizaka" i na wstępie musimy stwierdzić, że nie zdarzyło się nigdy, aby pojedynczy numer jakiegoś czasopisma przyczynił nam tak wiele

niewystawionej radości. Mówimy to po głębokim namyśle. Niechże się „KoszałkiOpałki", „Krzykacz" i „Gęsie Gęganie" dobrze mają na baczności. Co prawda, jeśli idzie o ordynarność i pretensjonalność, piśmidła te są niedoścignione, ale pod wszystkimi innymi względami niech żyje „Lizak"! Nie pojmujemy, w jaki sposób znakomite to czasopismo może podołać swoim potwornym wydatkom. Wprawdzie jego nakład wynosi trzysta tysięcy egzemplarzy, liczba zaś prenumeratorów wzrosła o połowę w ciągu ostatniego tygodnia, lecz z drugiej strony „Lizak" wypłaca z tytułu honorariów sumy wręcz astronomiczne. Doniesiono nam z najzupełniej pewnego źródła, że pan Szarlatanczyk otrzymał aż sześćdziesiąt dwa i pół centa za swoje patriotyczne opowiadanie pod tytułem Ścierki do talerzy.

Autorami prac zamieszczonych w tym numerze są: pan Krab (znakomity redaktor), SNOB, Bełkotek, Szarlatańczyk i inni. Aby już nie wspominać

o niezrównanych utworach samego redaktora, najbardziej nam się podoba szlachetna niczym brylant kompozycja młodego poety używającego pseudonimu

SNOB, które to nomdeguerre w naszym przekonaniu zaćmi niebawem blask imienia BOZa. Jak się dowiadujemy, SNOB w życiu prywatnym to JWP Fintifluch Bob, jedyny dziedzic fortuny JWP Tomasza Boba, bogatego kupca, a także bliski krewniak poważanego przez ogół JWP Fintiflucha. Zachwycający poemat pana B. nosi tytuł Pomada Boba, co naszym zdaniem jest okolicznością niezbyt fortunną, jako że pewien nędzny włóczęga związany z brukowymi piśmidłami w naszym mieście wzbudził niesmak czytelników ohydnym bełkotem na ten sam wzniosły temat. Nie ma jednak obawy, aby ktokolwiek mógł pomylić te dwie kompozycje. .X. ogł. płatn.

Ów pean pochwalny pisma obdarzonego tak bystrym spojrzeniem na rzeczy jak „Kret" doprawdy mnie zachwycił. Zgłosić bym mógł to jedynie zastrzeżenie, że termin „nędzny włóczęga" należało raczej zastąpić wymowniejszym określeniem „odrażający i nędzny łotr, łajdaki włóczęga". Myślę, że w takim sformułowaniu zdanie to miałoby więcej gracji. Każdy też chyba przyzna, że określenie „kompozycja szlachetna niczym brylant" nazbyt jest bezbarwne, aby zdołało wyrazić to, co „Kret" z pewnością myślał o wartości mojego poematu.

Po zaznajomieniu się z treścią artykułów w „Sowie", „Ropusze" i „Krecie" tegoż jeszcze popołudnia wziąłem do ręki egzemplarz „Pająka Długonoga", pisma gruntownie i długo badającego każde zagadnienie. Oto, co zamieścił „Pająk Długonóg":

„Lizak"! Październikowy numer tego niezrównanego miesięcznika trafił już do rąk czytelników. W ten sposób przesądzone zostało raz na zawsze zagadnienie pierwszeństwa i odtąd „KoszałkiOpałki", „Krzykacz" i „Gęsie Gęganie" ośmieszą się jedynie, jeżeli w przedśmiertnych swoich podrygach podejmą kiedykolwiek próby rywalizacji. To prawda, że w karczemnej wrzaskliwości nikt im nie dorówna, ale pod wszystkimi innymi względami niech żyje „Lizak"! Nie pojmujemy, w jaki sposób to znakomite czasopismo może podołać swoim potwornym wydatkom. Wprawdzie jego nakład wynosi pół miliona, liczba zaś prenumeratorów wzrosła w ciągu ostatnich dwóch dni o siedemdziesiąt pięć procent, lecz z drugiej strony przechodzi to ludzkie pojęcie, jak ogromne sumy wypłaca „Lizak" z tytułu honorariów. Doniesiono nam, że Mademoiselle

Buchnijtroche otrzymała aż osiemdziesiąt siedem i pól centa za swoje cenne rewolucyjne opowiadanie, zatytułowane: Co Katy z Yorktown zrobiła i czego nie zrobiła Katy z Bunker Hill.

Najświetniejsze artykuły w tym numerze wyszły oczywiście spod pióra redaktora (wybitnego pisarza pana Kraba), ale ponadto wiele znakomitych utworów dostarczyli ludzie tej miary, co SNOB, Mademoiselle Buchnijtroche, pan Szczwanosioł, pani Zełgajtroche, pan Bełkotek, pani Oczerńtroche i na ostatku cytowany, acz bynajmniej nie najostatniejszy pan Szarlatańczyk. Czyż jakiekolwiek inne pismo na świecie zdołałoby zgromadzić na swoich łamach areopag podobnych geniuszy?

Poemat sygnowany SNOB wzbudził powszechny zachwyt, my zaś zmuszeni jesteśmy zaznaczyć, że zasługuje na gorętszy jeszcze (jeśli to możliwe) aplauz. Tytuł tego arcydzieła kunsztu poetyckiego i elokwencji brzmi Pomada Boba. Bardzo nieliczni spośród naszych czytelników być może przypominają sobie mgliście acz z niesmakiem poemat (?) pod tym samym tytułem, poroniony przez nędznego pismaka, łgarza i rzezimieszka, który zatrudniony jest bodajże jako pomywacz w jednej z obmierzłych szmat wydawanych na przedmieściach naszego grodu. Na miłość boską nie

mylcie tych kompozycji! Jak się dowiadujemy, pan Fintifluch Bob jest dżentelmenem o wszechstronnych talentach i głębokiej wiedzy. SNOB to jego nomdeguerre. .X. ogł. płatn.

Czytając zakończenie powyższej notatki z ledwością zdołałem powstrzymać gniew. Było dla mnie rzeczą jasną, że owa chwiejność (aby nie rzec delikatność), owa pobłażliwość, z jaką „Pająk Długonóg" wyrażał się o tej świni, redaktorze „Gza", że owa łagodność mowy, powtarzam, wynikała nie z czego innego, jak ze stronniczości względem rzeczonego „Gza", którego „Pająk Długonóg" chciał najwyraźniej wynieść w estymie ludzkiej moim kosztem. Każdy by zauważył nawet ten, kto patrzyłby jednym półprzymkniętym, okiem że gdyby intencje „Pająka" były całkiem czyste, ów („Pająk") użyłby określeń jaśniejszych, dosadniejszych i celniej trafiających w sedno. „Pismak", „łgarz", „pomywacz" i „rzezimieszek" wszystko to są epitety w samej intencji tak bezbarwne i tak dwuznaczne, że z pewnością nie wyrządzają szkody, a przynoszą pożytek autorowi najobmierzlejszych strof, jakie kiedykolwiek stworzone zostały przez człowie

ka. Wiemy wszyscy, co znaczy „potępić chwaląc powściągliwie", z drugiej zaś strony każdy chyba zdoła dostrzec ukryty cel „Pająka" wychwalanie za pomocą powściągliwych obelg.

Jednakże niewiele mnie obchodziło, co „Pająk" raczył powiedzieć o „Gzie". Natomiast wiele mnie obchodziło, co ,,Pająk" powiedział o mojej własnej osobie. Po tym, jak „Sowa", „Ropucha" i „Kret" wypowiedziały się szlachetnymi słowy na temat moich zdolności, trudno mi doprawdy było znieść spokojnie poklepywanie po ramieniu przez coś takiego jak „Pająk", który nazwał mnie jedynie „dżentelmenem o wszechstronnych talentach i głębokiej wiedzy". Dżentelmen też mi! Decyzja moja była błyskawiczna: albo otrzymam pisemne zadośćuczynienie, albo wyzwę „Pająka" na pojedynek.

W tym postanowieniu zacząłem się rozglądać za przyjacielem, któremu mógłbym powierzyć posłannictwo do Jego Pajęczej Mości, a ponieważ redaktor „Lizaka" nie szczędził mi oznak życzliwego zainteresowania, w końcu do niego postanowiłem zwrócić się o pomoc w obecnych tarapatach.

Do dziś nie potrafię wytłumaczyć sobie w sposób zadowalający bardzo dziwnego wyrazu twarzy i nie mniej dziwnego zachowania się pana Kraba, gdy mu wyłuszczyłem swoje zamiary. Powtórnie odegrał scenę z dzwonkiem i kijem, nie zapominając też o kaczce. W pewnym momencie naprawdę myślałem, że zakwacze. Lecz po chwili ten niepojęty atak minął i pan Krab zaczął mówić i zachowywać się normalnie. Jednakże nie chciał być moim sekundantem, a co więcej, odwiódł mnie od zamiaru wyzwania „Pająka" na pojedynek; ale mimo wszystko był na tyle bezstronny, iż przyznał, że „Pająk Długonóg" absolutnie nie ma racji zwłaszcza co się tyczy epitetu „dżentelmen o wszechstronnych talentach i głębokiej wiedzy".

Pod koniec tej rozmowy pan Krab, który jak rodzony ojciec troszczył się o moją przyszłość, napomknął, że mógłbym zarobić uczciwie trochę gotówki i jednocześnie zyskać większy rozgłos występując od czasu do czasu z ramienia „Lizaka" w roli Tomasza Hawka.

Poprosiłem pana Kraba, aby mi wyjaśnił, kim jest pan Tomasz Hawk i jakie są jego obowiązki.

Tutaj pan Krab znowu „zrobił wielkie oczy" (jak to mówimy w Niemczech), ale opanowawszy nie bez wysiłku bezgraniczne zdumienie wyjaśnił mi grzecznie, że użył pełnego imienia „Tomasz", aby uniknąć gminnego i pospolitego zdrobnienia „Tom", ale że tak naprawdę, to idzie właśnie o Toma Hawka, czyli tomahawka, rola zaś tomahawka to skalpowanie, rozbijanie łbów i temu podobne rozprawianie się z bandą nędznych autorów.

Zapewniłem mojego opiekuna, że jeśli to wszystko, gotów jestem podjąć się roli Tomasza Hawka, wtedy pan Krab wyraził pragnienie, abym nie zwlekając rozprawił się z redaktorem „Gza", i to w słowach najobelżywszych, na jakie mnie stać, które byłyby zarazem próbką moich możliwości w tym względzie. Natychmiast uczyniłem zadość jego życzeniu, to jest opublikowałem na trzydziestu sześciu stronach „Lizaka" rozprawę krytyczną o pierwszej Odzie do Pomady Boba. Przekonałem się niebawem, że rola Toma Hawka jest zajęciem znacznie mniej uciążliwym od pisania poezji, a to

głównie dlatego, że bardzo prędko opracowałem pewien system, dzięki któremu wykonywałem swoje obowiązki bez zmęczenia, sumiennie i dobrze. A oto zasady, na jakich oparłem ów system. Kupiłem na licytacji (tanio) używane egzemplarze wyliczonych poniżej ksiąg: Mowy lorda Broughama, Dzieła zebrane Cobetta, Nowy słownik slangu, Sztuka wymyślania, Tragarze z Billingsgate, czyli podręcznik słów plugawych i wreszcie O języku Lewisa G. Clarke'a. Dzieła te poszarpałem dokładnie za pomocą zgrzebła, po czym przesiałem strzępki przez sito oddzielając starannie wszystko, co mogło się wydać przyzwoite (istny drobiazg). Gdy zostały mi już same mocne zdania, wrzuciłem ich część do dużej cynowej pieprzniczki z podługowatymi otworami, przez które bez specjalnej dla siebie krzywdy mogły się wydostać całe okresy od kropki do kropki. Mieszanka była teraz gotowa do użycia. Kiedy mi powierzono funkcję Toma Hawka, smarowałem arkusz papieru

białkiem gęsiego jajka i krajałem na strzępki utwór otrzymany do recenzji w ten sam sposób, w jaki przedtem krajałem księgi, tylko ostrożniej, tak aby każde słowo wypadło oddzielnie, po czym wrzucałem te nowe strzępki do dawnych, okręcałem pieprzniczkę, potrząsałem nią kilka razy i wreszcie posypywałem otrzymaną mieszanką arkusz wysmarowany białkiem. Gdzie popadło. Wynik radował oczy. Zniewalał i porywał. Rozprawy krytyczne, które tworzyłem za pomocą tego prostego środka, stały się wzorem niedościgłym, ósmym cudem świata. Początkowo — na skutek nieśmiałości zrodzonej z niedoświadczenia drażniła mnie pewna bezładność... pewne cechy nieco bizarre (jak mówimy we Francji) uwydatniające się w całości dzieła. Nie wszystkie zdania pasowały (jak mówimy w świecie anglosaskim). Wiele biegło na opak. Niektóre nawet wywrócone były do góry nogami. I nie znalazłoby się między nimi ani jedno, któremu by ten ostatni nieszczęśliwy wypadek nie zaszkodził prócz chyba tylko okresów pana Lewisa G. Clarke'a. Te bowiem tak były jurne i krzepkie, że, jak się zdaje, nie wytrącała ich specjalnie z równowagi żadna, najdziwaczniejsza nawet

pozycja; i czy na głowie, czy na. nogach budziły zawsze w czytelniku to samo uczucie zadowolenia.

Trudno doprawdy orzec, co się stało z redaktorem „Gza" po opublikowaniu przeze mnie rozprawy krytycznej na temat jego Ody do Pomady Boba. Wniosek chyba najsłuszniejszy, że zapłakał się na śmierć. Tak czy inaczej, natychmiast zniknął z powierzchni ziemi i odtąd nikt nie widział już nawet jego ducha.

Gdy w ten sposób rzecz została należycie przeze mnie załatwiona i furie ułagodzone, pan Krab zaczął mi okazywać wielką łaskawość. Uczynił mnie swoim powiernikiem i dał w „Lizaku" stałą posadę Toma Hawka, a ponieważ chwilowo nie mógł mi płacić pensji, zgodził się, abym bez ograniczeń korzystał z jego dobrych rad.

Drogi mój Fintifluchu rzekł pewnego dnia po obiedzie podziwiam twoje talenty i kocham cię jak syna. Zostaniesz moim spadkobiercą. Kiedy zemrę, „Lizak" przejdzie na twoją włas

ność. Tymczasem zaś zrobię z ciebie człowieka. Tak, zrobię, bylebyś zawsze słuchał moich rad. Pierwsza z nich, to uwolń się od tego starego dzikusa.

Dzikusa? Dzika? spytałem. Wieprza, czy tak? Aper (jak mówimy po łacinie)? Gdzie on? Kto to?

Mówię o twoim ojcu — odparł.

Słusznie. Wieprz rzekłem.

Powinieneś, mój Fintifluchu, pomyśleć poważnie o przyszłości podjął pan Krab a twój ojciec jest ci kamieniem młyńskim u szyi. Musimy się go pozbyć (tutaj wyciągnąłem nóż). Musimy się go pozbyć powtórzył pan Krab raz na zawsze. Nic ci po nim, nic a nic. Po namyśle dochodzę do wniosku, żeś go powinien kopnąć albo kijem wyłoić mu skórę, albo coś takiego.

Co by pan powiedział podsunąłem skromnie — gdybym go tak najpierw kopnął, potem wyłoił mu skórę, a na zakończenie dał prztyczka w nos?

Pan Krab przyglądał mi się chwilę w zadumie, potem odparł:

Sądzę, drogi chłopcze, że nie jest to propozycja zła, właściwie jest nawet bardzo dobra... to znaczy, w zasadzie i jako taka. . Ale widzisz, golarze to twarde sztuki, więc uważam, że dokonawszy na Tomaszu Bobie zabiegu, jaki proponujesz, powinieneś jeszcze podbić mu oczy bardzo dokładnie i z wielkim staraniem, tak aby nigdy już nie mógł cię widzieć przechadzającego się po wytwornych promenadach. Myślę, że kiedy tego dokonasz, nic już więcej nie będziesz mógł zrobić. Chociaż nie... lepiej byłoby go unurzać raz czy dwa w rynsztoku i oddać w ręce policji. Nazajutrz rano będziesz mógł stawić się w areszcie i przysiąc, że cię napadł.

Byłem głęboko wzruszony tą życzliwością, której dowód dał pan Krab udzielając mi swojej bezcennej rady; nie omieszkałem też natychmiast z niej skorzystać. W rezultacie, uwolniony od starego nudziarza, poczułem się człowiekiem niezależnym i dżentelmenem. Jednakże brak pieniędzy dawał mi się przez kilka tygodni trochę we znaki. Ale w końcu wytężyłem wzrok i zaobser

wowawszy, co się dzieje tuż pod moim nosem, zrozumiałem nagłe, jak winienem przeprowadzić całą rzecz. Zważcie powiadam — „rzecz", bo mówiono mi, że po łacinie rzecz znaczy rem. A skoro jesteśmy już przy łacinie czy ktoś mógłby mi wyłożyć znaczenie słowa quocunque? Albo co to znaczy modo?

Mój plan był genialnie prosty. Nabyłem za bezcen jedną szesnastą czasopisma „Wyszczekany Żółw" —to wszystko. Rzecz została przeprowadzona, ja zaś zacząłem nabijać sobie kieszenie pieniędzmi. Naturalnie musiałem potem dokonać kilku drobnych operacji; ale nie stanowiły one części składowej mojego planu. Były raczej jego konsekwencją, skutkiem. Otóż kupiłem pióro, atrament, papier i jak oszalały zabrałem się do roboty. Skomponowawszy tym sposobem artykuł, który zatytułowałem FiuBździu pióra twórcy „Poematu na cześć Pomady Boba", posłałem go do redakcji „Gęsiego Gęgania". Ponieważ jednak pismo to określiło moje dzido w rubryce „Odpowiedzi Korespondentom" jako „czystą bzdurę", zmieniłem tytuł na HopSiup pióra JWP Fintiflucha Boba, autora „Ody do Pomady, Boba" oraz. wydawcy „ Wyszczekanego Żółwia". Z tą poprawką powtórnie

wysłałem artykuł do „Gęsiego Gęgania" i oczekując odpowiedzi co dzień zamieszczałem w „Żółwiu" sześć kolumn tekstu, który najlepiej dałoby się określić jako filozoficzny i analityczny esej o wartościach literackich „Gęsiego Gęgania" oraz wartościach moralnych jego redaktora. Po upływie tygodnia „Gęsie Gęganie" zorientowało się nagle, że w wyniku przykrego nieporozumienia „pomyliło bzdurny artykuł pod tytułem FiuBździu, sfabrykowany przez jakiegoś nieznanego durnia, z istnym klejnotem sztuki pisarskiej, noszącym ten sam tytuł, a napisanym przez JWP Fintiflucha Boba, słynnego autora Ody do Pomady Boba. „Gęsie Gęganie" wyraziło mi swój „głęboki żal z powodu tego bolesnego wypadku" i, co więcej, przyrzekło zamieścić prawdziwe FiuBździu w najbliższym numerze.

Otóż myślałem, naprawdę; myślałem myślałem tak wtedy i myślałem potem, i nie mam powodów, żeby teraz myśleć inaczej, że „Gęsie Gęganie" istotnie popełniło omyłkę. A chociaż robiłem, co mogłem, nigdy w życiu nie zdarzyło mi się spotkać

drugiego pisma, które popełniłoby tyle najdziwaczniejszych omyłek, co „Gęsie Gęganie". Od tej chwili darzyłem „Gęsie Gęganie" szczególną sympatią, w wyniku czego bardzo prędko zgłębiłem jego literackie wartości, które ilekroć nadarzała się po ,

temu stosowna okazja omawiałem długo i szeroko na łamach „Żółwia". A należy to uznać za osobliwy zbieg okoliczności za jeden z owych zdumiewających przypadków, które budzą w człowieku najsolenniejsze myśli że taka sama raptowna zmiana opinii, takie zupełne bouleversement (jak mówimy we Francji), taka całkowita dogórynogowość (jeśli mi wolno użyć nazbyt może dosadnego określenia Indian Choctawów), jaka miała miejsce pomiędzy mną z jednej a „Gęsim Gęganiem" z drugiej strony, w niedługi czas potem zdarzyła się w identycznych okolicznościach pomiędzy mną a „Krzykaczem" i pomiędzy

mną a „Koszałkami—Opałkami".

Tak oto jednym mistrzowskim pociągnięciem dopełniłem miary moich tryumfów przez „nabicie sobie kieszeni pieniędzmi", rozpoczynając tym samym ową błyskotliwą i bogatą w wydarzenia karierę,

która uczyniła mnie wielkim i dzięki której rzec teraz mogę za Chateaubriandem: „Ja tworzyłem historię J'ai tahl'histoire".

Święta to prawda, że „tworzyłem historię". Od tej epoki radosnej, którą teraz opisuję, moja działalność, moje prace stały się własnością ludzkości. Świat dobrze je zna. Dlatego zbędną byłoby rzeczą, abym opowiadał z licznymi szczegółami, jak to pnąc się szybko w górę odziedziczyłem „Lizaka", jak połączyłem go z „KoszałkamiOpałkami", jak z kolei nabyłem „Krzykacza" i z trzech tych periodyków uczyniłem jeden, jak w końcu udało mi się dobić targu o ostatniego mego konkurenta, jak skupiłem całą literaturę naszego kraju w jednym przewspaniałym czasopiśmie znanym wszystkim i wszędzie pod nazwą

„Krzykacz, Lizak, KoszalkiOpałki

oraz Gęsie Gęganie"

Tak. Tworzyłem historię. Zyskałem światową sławę. Sięga ona do najdalszych zakątków ziemi. W każdym najnędzniejszym choćby świstku ujrzycie wzmiankę o nieśmiertelnym Fintifluchu Bobie. Pan Fintifluch Bob powiedział to lub pan Fintifluch Bob napisał tamto, albo wreszcie pan Fintifluch Bob zrobił trzecie. Bo ostatecznie czymże ono jest owo wymykające się wszelkim określeniom coś, które ludzie zwą uparcie geniuszem? Przyznaję słuszność Buffonowi — przyznaję słuszność Hoghartowi — nie jest to nic innego, jak zwykła wytrwałość i pilność.

Spójrzcie na mnie! Jak ja pracowałem, jak harowałem, jak pisałem! Bogowie czyżbym może nie pisał? Nie znałem, co to wytchnienie. W dzień nie wstawałem od biurka, nocą — pobladły student — paliłem lampę oliwną. Żałujcie, żeście mnie nie widzieli! Żałujcie! Wychylałem się na prawo. Wychylałem się na lewo. Siedziałem pochylony do przodu. Siedziałem przechylony do tyłu. Siedziałem wyprostowany. Siedziałem z tete baissée (jak się to mówi w Kickapoo) trzymając głowę tuż nad alabastrową kartką papieru. I wciąż, wciąż pisałem! W radości i smutku — pisałem! W dniach głodu i chłodu — pisałem! W doli i niedoli — pisałem! W słońcu i przy księżycu pisałem! Zbędnym byłoby mówić, co pisałem. Styl — to najważniejsze. Styl podpatrzyłem u Szarlatańczyka—frrr! wrrr! brrr!—oto daję wam próbkę mojego pisarstwa.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Poe Adgar Alan ZDRADZIECKIE SERCE
Poe Adgar Alan TAJEMNICA MARII ROGET
Poe Adgar Alan ZAGŁADA DOMU USHERÓW
Poe Adgar Alan OPOWIEŚĆ ARTURA GORDONA PYMA Z NANTUCKET
Edgar Alan Poe Il Corvo
Antyarystokratyzm pozytywizmu i lansowanie ludzi nowych (np Lalka z nizin społecznych) a literacka
Edgar Alan Poe The Fall of the House of Usher
Edgar Alan Poe Morderstwo na Rue Morgue (opracowanie)
3 Koncepcja Hollanda kariera
TECHNIKA ROLNICZA literatura
moja kariera www prezentacje org
DZ4 Motywacja JWP
Metaphor Examples in Literature
Literature and Religion
rycerz w literaturze europejskiej
061 Literatura firmowaid 6544

więcej podobnych podstron