Dymel Jedna jest tylko synogarlica moja


Jedna jest tylko synogarlica moja

Ze zbiorów -

Biblioteki Sieciowej

Numer katalogowy - 00166

Autor - Kazimierz Dymel

Tytuł - Jedna jest tylko synogarlica moja

Opracowanie -

Piotr Parafiniuk

Czytelnikom Biblioteki Sieciowej z wyrazami szacunku i przyjaźni

- autor

P.S. Proszę za motto mojej pozycji przyjąć stwierdzenie Marii Kuncewiczowej: "Miłość jest najzdrowszą, najpiękniejszą chorobą,

miłość jest jedynym bólem zasługującym na wieczność" Oby i nasze miłości na tę wieczność zasługiwały.

Wszystko jest stąd odległe i nierealne: codzienny, gorączkowy pośpiech i odświętne plany, dążenia, ambicje. Z tej perspektywy

marzenia, nawet one są jakby nieistotne, bez znaczenia.

Czy jednak może być inaczej, skoro w koło - szczelina rozbuchana, wielobarwna ściana drzew i kwiatów, w której bez wytchnienia

koncertują rozliczne orkiestry ptaków i owadów?

Czy może być też inaczej, skoro przede mną ten niezwykły dom. Każde odwiedziny u Mani i Jerzego Kuncewiczów rozpoczynałem

od powitania właśnie jego. Tak jest i dziś.

Ile w nim jest jeszcze wdzięku! Ile lekkości i fantazji! A przecież ma już swoje lata, przeszedł niemało. Oczywiście milczy,

ale i tak znam wiele szczegółów z jego burzliwej "biografii". Zresztą nie ja jeden. Był przecież bohaterem kilku już książek

i zawsze jawił się w nich jako żywa, myśląca istota.

Teraz dom stoi cichy, przygaszony. Na swój sposób obchodzi żałobę po ludziach, którzy go stworzyli - po Marii i Jerzym

Kuncewiczach. Ich śmierć wciąż jeszcze budzi bolesne zaskoczenie. Pochowani zostali tutaj, w Kazimierzu, gdzie spędzili najpiękniejsze

lata swego życia.

A przecież jeszcze przed kilkoma laty było w nich tyle swady, radości i energii. Więc Ich nie ma?

Na tarasie, wśród nieforemnych płyt piaskowca sterczą te same co niegdyś kolumny wapiennej pergoli. Chociaż - nie. Są

żółtawe, z rdzawymi żyłkami marglu. A wówczas, gdy siedzieliśmy na wygodnych, wiklinowych fotelach, otoczeni pnącymi, herbacianymi

różami, wydawały się nieskazitelnie białe.

O czym wtedy rozmawialiśmy? O sztuce, miłości, radości życia... Znów słychać głos Marii:

- Kwestia radości życia jest nierozłączna z dziecinną naturą człowieka. Ci ludzie, którzy do śmierci pozostają dziećmi,

mają talent zachwytu, uwagi, dlatego że ich wciąż coś zaskakuje. Dzieci po raz pierwszy widzą osła, kozę, drzewo...

- Mamę przede wszystkim, tatę - przerwał, śmiejąc się, Jerzy.

- I to wprowadza je w stan napiętej uwagi. To wszystko jest dla nich takie nowe, niezwykłe i dziecko jest wówczas pełne

zachwytu... Niestety, bardzo wielu ludzi z absolutną nieuwagą przechodzi koło wszystkiego, co ich otacza. To są ludzie, którzy

gdy raz zobaczyli jakąś kamienicę, to już jej nigdy drugi raz nie zobaczą, bo gdzieś tam zapadła w świadomości i nie odnawia

się.

Nisko, nad nami, przeleciał gołąb. Maria aż się uniosła z wrażenia. Uważnie śledziła jego lot i powiedziała z wielkim

ożywieniem:

- To szalenie wytrwała, heroiczna gołębica. Na bardzo kiepsko skleconym gniazdku się umościła - pokazała pobliskie drzewa

- i zniosła jajka. W ostatnich dniach, po wielkich ulewach, gdzieś zaginęła. Okropnie ją opłakiwaliśmy, bo śliczna była z

niej pani, z zieloną główką, z białym kołnierzem, taka wytworna, pełna elegancji. No i wróciła. Ciekawe, czy przybędzie też

partner, który dolatuje do niej czasem. Prawdopodobnie to on uklecił to okrutne gniazdko.

Przez chwilę, równie bezskutecznie jak wtedy, szukam wzrokiem "okrutnego"gniazdka, ukrytego pewnie nadal w gęstwinie wielkiego

dębu.

- Mamy też synogarlice - powiedział Jerzy - które są nierozłącznymi ptakami. Zawsze - blisko siebie. I taka synogarlica

już od rana woła: gdzie ty jesteś? gdzie ty jesteś? Co parę godzin potwierdza tym krzykiem swój niepokój.

- Ja też to słyszę i bardzo lubię ten głos, który mnie śmieszy i rozczula. Czasem zresztą udaję ptaka i wołam Jerzego:

gdzie ty jesteś?

Słowom towarzyszył śmiech i jeszcze teraz wydawało mi się, jakby nadal przepływał w łagodnych podmuchach wiatru.

Wspomnienia oddalają się. Radosne dźwięki i barwy znów każą żyć chwilą bieżącą. Są takie same jak przed laty. Tak samo

pogodny jest ptasi śpiew, równie soczyste i intensywne kolory.

Pierwszy odszedł Jerzy. Jego synogarlicy złożyłem kondolencyjną wizytę w kilka dni po pogrzebie.

Maria w skupieniu przyjmuje wyrazy współczucia i z roztargnieniem wkłada do wazonu okolicznościowy bukiet gerberów.

Tak, rozmawiam z Marią, choć wszystko w niej zmienione:

spojrzenie, wyraz twarzy, sylwetka. Jest krucha, zmęczona, bezradna. Opowiada, jak spadła na nią teraz lawina obowiązków.

Już czwarty miesiąc odpisuje na setki listów i depesz kondolencyjnych z całego świata. Porządkuje też listy męża, fotografie,

manuskrypty. Jeszcze za jego życia ustalili, że dom przekażą Muzeum w Kazimierzu, a znaczną część parku pobliskiemu Domowi

Prasy. Właśnie w tej sprawie spodziewa się za chwilę odwiedzin, nie pierwszych zresztą, miejscowego konserwatora zabytków

i dyrektora Muzeum, przedstawiciela prasy oraz adwokata. Trzeba ustalić i sprecyzować wiele szczegółów, drobiazgów, detali.

Oczywiście mogę uczestniczyć w tej rozmowie. Grzecznie odmawiam, więc Maria zaprasza mnie na ponowne spotkanie za dwie godziny.

Idę teraz ich ulubioną trasą spacerową: ogrodem, skrajem parku w górę - wąwozem Małachowskiego na pola, a potem przez

Albrechtówkę do Mięćmierza, starej, rybackiej osady.

Znów powracają wspomnienia.

Maria, niby pogańska bogini Melitele, niestrudzenie krążyła między kępami przydrożnych kwiatów. Ja trzymałem się Jerzego,

który z pasją opowiadał o swojej młodości. Po przodkach, w których płynęła krew polska, ruska i litewska, pewnie po nich

odziedziczył niespokojność ducha. Jeden z Kuncewiczów, zesłany za udział w powstaniu styczniowym na Sybir, przedostał się

na Alaskę, a następnie walczył w randze pułkownika w armii Stanów Zjednoczonych.

- Takie mieszanki różnych krwi niemal zawsze okazywały się znakomite - wtrąciłem.

- Właśnie dlatego - powiedział Jerzy - mówiło się kiedyś, że Rzeczpospolita jest jak obwarzanek: wszystko, co w niej najwartościowsze,

znajduje się na obrzeżach.

On sam urodził się w Lublinie. Już jako uczeń szkoły handlowej brał udział w strajku szkolnym w 1905 roku, a następnie

związał się z Polskim Stronnictwem Ludowym "Wyzwolenie". Zadenuncjowany przed władzami carskimi jeszcze przed pierwszą wojną

światową uciekł do Liege w Belgii, gdzie studiował fizykę i chemię. W 1916 roku wrócił do kraju - i znów znalazł się w patriotycznym

ruchu ludowym. Niepodległość i nowe dokonania. Był nauczycielem i adwokatem, działaczem ludowym i publicystą. Jeszcze przed

spotkaniem zapoznałem się z jego twórczością. W trakcie przechadzki mogłem stwierdzić, że życie miał równie pasjonujące,

jak niezwykłe były jego pasje. Przed wojną napisał m.in. książkę "Przebudowa. Rzecz o życiu i ustroju Polski", by w sześćdziesiątym

piątym roku życia wydać cztery dramaty, a w wieku siedemdziesięciu czterech lat - tom myśli filozoficznych "Nieskończoność

a rzeczywistość". Był filozofem i dramaturgiem, politologiem i ekonomistą.

- Iście renesansowa różnorodność zainteresowań - zauważyłem.

- Czy ja wiem... ja po prostu, podążając własną drogą życia, wdąż oddalałem się od tego, co sprawdzalne, w kierunku problemów

w istocie swej niesprawdzalnych. Ciągły niedosyt zmusza bowiem każdego wędrowca, a takim chyba jestem, do wkraczania na tereny

nieznane, pionierskie. Niestety, po jakimś czasie i tu spotyka się ślady po dawnych odkrywcach. To na pewno utwierdza w przeświadczeniu

o słuszności obranej drogi, ale i trochę rozczarowuje, a więc osłabia impet badawczy.

Tymczasem do rozmowy włączyła się Maria, która zdążyła już stworzyć misterną ikebanę z polnych kwiatów.

- Nie lubię zostawiać rzeczy napoczętych, nie dokończonych. Jest pewna pedanteria w moim usposobieniu, może odziedziczona

po rodzicach; ojciec był matematykiem, matka muzyczką, wobec tego rytm był dla niej czymś niesłychanie ważnym i każda fraza

musiała zmierzać do jakiegoś finału... To wszystko gdzieś tam prawdopodobnie w mojej naturze istnieje.

- Moim zdaniem największe dzieła sztuki to te - wtrącił Jerzy - które czerpią z rzeczywistości, a powstają z zacietrzewienia

i uporu. Ale nie o tym chciałem... Jest przede wszystkim w tobie i we mnie jedno: poczucie niezależności i chęć zachowania

niezależności pomimo trudności i przeciwieństw, jakie nas spotykają.

- Tak, to prawda. Właśnie dążenia do niezależności, niepoddawania się modom, jeśli chodzi o twórczość...

- ...Niekłaniania się nisko, niekłaniania się!

- No - zastanowiła się Maria - może ja nie miałam okazji do kłaniania się...

- A ja miałem!

- On może miał... Ale wracając do twórczości. Piszę dla zbawienia duszy! - Roześmiała się z lekkim zażenowaniem. Piszę

dla jakiegoś wewnętrznego spokoju i poczucia spełnienia życia.

- Wielką pracowitością osiągnęła wszystko, muszę przyznać - mówił Jerzy. - Gdyby porównać moje wyniki z jej, to ona jest

bardziej pracowita niż ja.

Przed nami - szczyt wzniesienia. Jeszcze tylko ostre podejście i można sobie pozwolić na krótki odpoczynek. Po pokonaniu

tej przeszkody ze zdumieniem stwierdziłem, że nie są zmęczeni - a przecież pan Jerzy miał już dziewięćdziesiątkę, natomiast

pani Maria była tylko o kilka lat młodsza.

Powrócili do przerwanej rozmowy. Maria:

- Nie było takiej sytuacji, w której by się załamała nasza chęć wspólnego wkroczenia w następny etap.

- Codzienność stwarza trudności, które umysłowi nasuwają czasem myśli: odejdź, zrezygnuj! Ale jest w człowieku coś, co

mówi: zostań! machnij ręką na codzienność, bo poza nią jest coś więcej.

- Mieliśmy syna na łodziach podwodnych w czasie drugiej wojny światowej, gdzie był podsłuchowcem. Jego łódź utonęła, a

on przeżył jedynie dzięki temu, że nie biegł do włazów i do ostatniej chwili nadawał SOS.-.Właśnie wtedy dopłynął norweski

kontrtorpedowiec i część załogi uratowała się, również i on... Poza tym byliśmy w Londynie podczas walki o Wielką Brytanię.

- Dwa domy, w których mieszkaliśmy, zostały zbombardowane i doszczętnie zniszczone. Myśmy ocaleli przez przypadek.

- Właśnie to trzeba dodać - powiedziała Maria - że ten tak zwany łut szczęścia nie wszystkim jest dany. Nas, jak dotąd,

nie opuszcza i za każdym razem, gdy człowiek wynurzył się z

wielkiego niebezpieczeństwa, to mógi sobie powiedzieć: - Słuchaj! Żyjemy!

- Przed kilkoma laty jakimś cudem uniknęliśmy tej straszliwej katastrofy lotniczej nad Okęciem. Mieliśmy wracać od syna

z Kalifornii i znacznie wcześniej właśnie na ten samolot wykupiliśmy bilety. Dosłownie w przeddzień, kierując się jakimś

nieznanym impulsem, zrezygnowałem, choć Maria głośno protestowała.

- Chodzimy, mówimy, że o wszystkim decydujemy, a przecież większość spraw rozgrywa się poza nami.

- A wykrętem przed odpowiedzią na pytanie o tajemnicę życia - zakończył Jerzy - jest ucieczka w gąszcz słów. Ratując twarz

i osłaniając swą bezradność chronimy się w tej dżungli, zbyt słabi, by zdobyć się na wyznanie, że nie możemy sięgnąć tak

daleko, a odpowiedzi nie znamy.

Przed nami coraz rozleglejsza panorama. Weszliśmy właśnie w wielki krąg pól, których obrzeża tworzyły rozległe, zbite

korony drzew.

- Gdy porównuję życie tutaj, nawet sprzed dwóch, trzech lat - powiedział Jerzy - to popadam w depresję. Na przykład -

żołna, wspaniały, jeden z najwspanialszych ptaków, jakie znam w ogóle, nie tylko w Polsce.

- Wielki kanarek, zupełnie żółty, aż złocisty - wtrąciła Maria.

- Nie! Nie! Ona jest zielona. Zie-lo-na - powtórzył, dobitnie akcentując zgłoski. - Żółta jest wilga, natomiast żołna

jest zielonkawa, z pysznymi, błyszczącymi piórami.

- Mamy inne poczucie kolorów, zupełnie inne.

- Pewna jest siebie, ma doskonały, mocny dziób, bo jest to ptak, który żywi się "kotletami", wydobywanymi z najtwardszego

nawet drzewa. Teraz żołny nie ma, "kotlety" zostały, drzewa niszczeją.

Obserwowaliśmy gromadę szerszeni, wrzaskliwych, rozlatanych, kapryśnych. Były jak dzieci na placu zabaw.

- Po tylu stratach możesz się pocieszyć - powiedziała ze śmiechem Maria - że chociaż szerszenie przetrwały. Jak jest cieplej,

to stale tutaj uganiają. Szkoda, że nie jestem w domu

- westchnęła żartobliwie - bo tam, jak usłyszę ich trąbienie, natychmiast chowam głowę pod poduszkę.

- Ale tu ukazuje się dziwna rozbieżność - Jerzy prowadził swoją myśl - pomiędzy dobrotliwością stworzeń a złośliwością

człowieka. Szerszeń nigdy pierwszy nie zaatakuje człowieka, a człowiek bezlitośnie niszczy wszystko, co go otacza.

Powoli zbliżaliśmy się do Albrechtówki. Od strony Wisły jawiła się ona jako wręcz nierzeczywiste w swej urodzie wzniesienie.

Rosły tu i modrzew i sosna, jałowiec i berberys, leszczyna, tarnina, dzika róża, jarzębina, kilkadziesiąt innych gatunków

drzew i krzewów. Wszystko splątane ni to powojem, ni lianami, co jeszcze bardziej budziło skojarzenia z bujną, podzwrotnikową

zielenią. Gdyby tylko nie ta straszliwa wyrwa, martwa, księżycowa czeluść oddzielająca Albrechtówkę od Kazimierza. Tu właśnie,

w środku tego uroczyska, od kilkudziesięciu lat funkcjonują kamieniołomy. Wszyscy są im przeciwni:

przede wszystkim mieszkańcy Kazimierza i konserwator zabytków, władze miejscowe. Nie godzą się i władze wyższe, które

zapewniły tym terenom status parku krajobrazowego. Nikt nie może spokojnie patrzeć, jak coraz bardziej poszerza się odrażająca,

rakowata narośl. Wszyscy są przeciwko, a kamieniołomy funkcjonują w najlepsze, wyrywając ze zbocza nowe, potężne bryły skał.

- Biliony bilionów trupów zwierzęcych i roślinnych - powiedział Jerzy - zagłada wielu gatunków, zniszczona przyroda. Wszystko

to kiedyś zemści się na nas, sprawcach masakry, władcach i panach. Mordujemy wrogów i przyjaciół, zwykle morderstwa już się

nam przejadły, szukamy coraz doskonalszych środków niszczenia. Trujemy bliskich sobie, trujemy siebie, gromadząc trucizny

we własnym organizmie i przekazując ten "dorobek" następnym pokoleniom.

Klakson samochodu zmusił nas do zejścia z polnej drogi. Pojazd jechał do Mięćmierza, gdzie obok starych, wiejskich i rybackich

chałup aż gęsto od wymyślnych dacz.

Zawróciliśmy. Jerzy był coraz bardziej rozgniewany:

- Spieszymy się, naginając przyrodę i otoczenie do naszych potrzeb. Mniejsza, że błądzimy. Człowiek, istota genialna,

da sobie radę nawet z najgorszymi błędami... Czy poradzi sobie z tajemnicami swojego organizmu i swojej psychiki? Czy swą

naturę przekształci, dostosowując do nowych, stworzonych przez siebie warunków? Zmieniając wsie i miasta, nasycając powietrze

gazami spalinowymi i wyziewami miejskimi, zatruwając pokarmy chemikaliami, zastępując ciszę piekielnym hałasem, zasłaniając

horyzont ciasno zabudowanymi wieżowcami - czy przetrzyma te zmiany? I jak zareaguje jego konserwatywny organizm, wrogi gwałtownemu

rytmowi przemian?

Ponownie zeszliśmy z dróżki. Tym razem monolog Jerzego przerwała rozklekotana furmanka, którą ciągnął brudny, rachityczny koń.

Maria rzekła ironicznie:

- Z jednej strony powstają te niby pięknoduchowskie związki z przyrodą na zasadzie solidarności wszystkiego, co żyje,

z drugiej strony - "chłop żywemu nie przepuści".

- Nie masz racji! Właśnie chłop ocala wszystko, co żyje. A kto niszczy? Mieszczuch!

- Wart Pac pałaca, a pałac Paca - głos Marii był jakby łagodniejszy.

Jerzy pozostał nieprzejednany.

- Wszystkie sprawy mają dwie twarze - powiedziała Maria kompromisowo. - Nie ma takiego zjawiska, które można sklasyfikować

w sposób kategoryczny, że to jest czarne, a tamto -

białe.

- To zależy od patrzenia - powątpiewał Jerzy.

- Każde zjawisko ma swoją podszewkę, każdy medal ma dwie strony.

- Żeby tylko dwie. Każdy medal ma setki stron.

- W czyimś odczuciu, ale nie obiektywnie - wzdychała znacząco.

- Obiektywizmu żadnego nie ma! Obiektywizm jest zaprzeczeniem istnienia - twardo konstatował Jerzy.

- Eee! To już przesada!...

- To jest prawda!

- Przesada indywidualizmu, rozszczepianie włosa na czworo - zakończyła swą myśl i uzupełniła: - Osnową powinny być twarde

fakty...

- Nie ma twardych faktów - znów podważał Jerzy.

- ...Fakty zaobserwowane - Maria nie dawała za wygraną.

- Dlatego ja nigdy bym nie próbowała pomyśleć, że medal ma piętnaście czy sto stron, bo już wtedy przestałby być medalem.

Musimy się trzymać jakichś konkretów.

- Tu nie chodzi o konkrety - ripostował Jerzy. - Idea medalu jest tylko ideą, a rzeczywistość jest obserwacją.

- Ale poza tym jest konkretny przedmiot, który się nazywa medalem.

- Na medalu zwracasz na przykład uwagę na napis, na imię, na twarz, czy na ozdobę.

- Nie, to znowu jest pomieszanie - zaprzeczyła Maria.

Spoglądam na zegarek i zaprzestaję dalszej rekonstrukcji znakomitego pojedynku mistrzów. Czas wracać, z samotnego tym

razem spaceru, na drugą część spotkania z panią Marią. Poza tym coraz bardziej daje się we znaki narastający upał.

Do "Kuncewiczówki" docieram w strugach potu, lecz tu dowiaduję się, że urzędowe rozmowy jeszcze trwają. Może to i lepiej.

Z marszu najłatwiej zdobyć twierdzę, a nie dzielić ludzkie troski, przywoływać wspomnienia.

Znów uważnie oglądam dom. Od naszego poprzedniego spotkania znacznie się postarzał. Jest jakby skurczony, ze sczerniałym

gontem na dachu i popękanym kominem. I jego, milczącego świadka tylu dramatycznych wydarzeń naruszył czas. W czasie wojny

najpierw musiał znosić obecność młodych, niemieckich lotników. Pewnego razu, chcąc zapewne udowodnić wyższość kultury germańskiej,

niebieskoocy nadludzie urządzili tu, obok domu, wielkie ognisko, w którym spalili wszystkie książki; polscy pisarze gromadzili

je przez długie lata. Spłonęło kilkanaście tysięcy woluminów. Później zamieszkał w domu naczelny lekarz sanatorium, które

urządzono w Kazimierzu dla żołnierzy niemieckich. A że był to już starszy, mniej popędliwy człowiek, więc i rozrywki organizował

spokojniejsze, choć bardziej wyrafinowane. W największe zimowe mrozy spędzał na przykład gromadę Żydów i kazał im uprzątać

śnieg i lód z niemałego terenu wokół "swej" rezydencji. "Praca zdrowa na świeżym powietrzu" - mawiał. Tylko drobiazg: jedynymi

narzędziami, których więźniowie mogli używać do jej wykonania, były ich własne gołe dłonie.

Jestem teraz na tarasie, na który wychodzą dwa okna salonu. Za nimi, w środku, doskonale widać ozdobną serwantkę, dębowy

stół i krzesła. To tutaj dobiegło końca moje spotkaaie z Marią i Jerzym.

Pamiętam: ogień w kominku, świece w kandelabrach, przedwieczorna cisza. Niemal słyszę Marię. Mówiła z zadumą.

- Tak... Przeżyliśmy wspólnie ponad sześćdziesiąt lat.

- Pobraliśmy się bardzo młodo - podchwycił Jerzy.

- A często się mówi - dodała ze śmiechem Maria - że nagle, to po diable.

- Pobraliśmy się w maju, czternastego maja - sprecyzował Jerzy i jakby na umówiony znak, zakończyli razem: - A majowe

stadło - diabła podcieradło.

Przez śmiech przebijał się głos Marii:

- No i jakoś diabeł nas oszczędził. Znów - śmiech. Po chwili - Jerzy:

- Miłość, która zna ograniczenia i słabości swego obiektu i potrafi się wznieść ponad nie, dopiero ona może przetrwać

próbę czasu.

- On jest tak różny ode mnie, a ja tak różna od niego, że musiały być kolizje, trudności w tym najbliższym w końcu na

świecie stosunku, jakim jest małżeństwo... Ale z każdego zakrętu, z każdego nieporozumienia zawsze znajdowaliśmy jakieś drzwi,

przez które przechodziło się w następną fazę porozumienia.

- Te różnice charakteru widać nawet w pisaniu. Dla mnie przecinek nie odgrywa żadnej roli, dla Marii wielką. Obejrzy jakiś

mój munuskrypt i mówi: "Jak to? Gdzie te przecinki, gdzie te kropki, gdzie te końcówki..." Ona szaloną ma dbałość o to wszystko,

a dla mnie ważne jest jedynie, czy mam coś do powiedzenia czy też nic. Jeśli mam, to brak przecinka nie stanowi żadnej przeszkody

i myślę: niech stanowi ją dla czytelnika, który tym uważniej musi śledzić moje myśli.

- Zawsze chodziło o to - tłumaczy żona - żeby każde z nas zachowało swoją indywidualność, stąd też wiele było sporów i

konfliktów... Inne wizje świata!... Ja muszę przeżywać stany jakiegoś bezgranicznego zachwytu, takich... hm... złudzeń, które

się bardzo kocha. A Jerzy do tych stanów euforii nigdy nie miał żadnej skłonności. Jerzy zawsze był realistą, to w końcu

i Jerzego, i mnie, mnie może przede wszystkim, bardzo wzbogaciło.

- Tak, każdego z nas wzbogaciła różnorodność tego medalu - mąż śmiał się rozbawiony.

- No dobrze! Ty pozostaniesz przy swoim, a ja przy swoim - Maria roześmiała się również.

Wiem jedno - pomyślałem. - Jesteście bardzo przekorni. To jedna z waszych właściwości intelektualnych. Ale przecież nie

tylko ona decyduje o tym, co jest istotą tworzenia. Zbliżam się tym pytaniem do spraw wieloznacznych, jeśli nie tajemniczych,

lecz w końcu do kogo mam je kierować, jeśli nie do Nich?

- Niewiele potrafię powiedzieć o najgłębszej istocie procesu tworzenia - odpowiedziała z namysłem Maria. Umilkła. Po chwili

dodała: - Często pracuję do późnych godzin wieczornych w stanie jakiejś nieprzytomności i gdy następnego dnia odczytuję zapisane

myśli, niekiedy nie potrafię uwierzyć, że jestem ich autorką.

- Tak właśnie jest! - podchwycił Jerzy. - To jakby jakaś nieznana siła prowadziła rękę człowieka, a on, posłuszny jej

nakazom, formułuje jeszcze przed chwilą również dla niego nie znane myśli i refleksje. I tak ujawnia się często i kojarzy

zjawiska odległe od siebie w czasie i przestrzeni.

Rozmowa przeistoczyła się w rozważania nad istotą geniuszu. Zdaniem pana Jerzego każdy geniusz nie czerpie ani materiału,

ani też siły do swych dzieł z ławy szkolnej czy z podręczników uniwersyteckich. On je przyniósł ze sobą, a jego istnienie,

instynkt, objawienie, intuicja, to jakby szczeliny odsłaniające tajemnicze pokłady istnienia. Prawdy absolutne może on odkryć

przez zgłębianie samego siebie, gdyż nieskończoność jest w nim. Jeszcze jedno potwierdzenie wspólnoty człowieka z otaczającym

wszechświatem.

Zapadło milczenie. Podeszliśmy do okna. Maria powiedziała:

- Bardzo lubię dęby. Mamy takie dwa piękne, bardzo stare dęby.

- Nie dwa, a znacznie więcej - zaprzeczył Jerzy.

- Tamte są już znacznie mniejsze.

- Przecież nawet przed domem mamy cztery olbrzymy.

- Ja zauważam tylko dwa największe.

Po chwili znów usłyszałem głos Marii:

- Tak, dęby zawsze są otoczone nimbem tajemniczości, a wokół naszej posesji jest ich kilkanaście. Imponują nam powolnym

wzrostem, ale i długowiecznością... Człowiek chętnie porównuje się do małp, do dębu, tej jego zwartości, jego siły, która

długo przeciwstawia się czasowi.

- Jak się żyje, to muszą być różne zakręty i linie proste -

Jerzy pozornie zmienił temat. - Inaczej nie byłoby żadnej harmonii ani rysunkowej, ani estetycznej. I właśnie dla tej

harmonii trzeba przeżywać różne krytyczne momenty, byleby łączyła ludzi uczciwa przyjaźń.

- Tak, tak, w naszym małżeństwie ogromną rolę odegrała przyjaźń - potwierdziła Maria.

- Energia fizyczna zużywa się i tyle. A później przychodzą lata, w których pozostaje tylko energia psychiczna... I co

wówczas jest jedynym oparciem? Wzajemne zaufanie i wzajemne przekonanie, że ty i ja stanowimy jakby jedno życie.

- To prawda. Po raz kolejny przekonałam się o tym w czasie pewnej zimy. Uderzyły wielkie mrozy, jakaś rura pękła, zrobił

się lód na jezdni, przez którą przechodziliśmy z Jerzym. - Głos Marii stawał się nieco żarliwszy. - Nagle mój mąż potknął

się i upadł.Otóż w tym momencie on... zapłakał gwałtownie, tak jak płacze skrzywdzone dziecko... Dziecko!

- Wydawało mi się, że ona przewróciła się wraz ze mną, tak mnie ratowała.Ta wspólnota i to wspólne przerażenie były potwierdzeniem

prawdziwego związku.

Na ich słowa nałożyły się odgłosy otwieranych drzwi oraz gwar pożegnania.

Powoli powracam do świata realnego. Z salonu nie dochodzą już radosne szmery, nie widać nawet cieni postaci. Jest cichy

i pusty. Z tarasu widzę oddalających się, pogrążonych w ożywionej dyskusji gości i po chwili stoi przede mną sama gospodyni.

Ujmująco, z wdziękiem zaprasza do salonu, w którym jeszcze przed chwilą gościłem. W jakimś sensie.

Tym razem z bliska, "na dotyk" oglądam zabytkowy, dziewiętnastowieczny piec, rozłożyste fotele, dębową serwantkę intarsjowaną

kawałkami drewna orzechowego oraz potężny ciemny stół i krzesła.

Siadamy naprzeciw siebie. Początkowo słowa padają z rzadka, ostrożnie, jakby nieśmiało. Oboje czujemy, jak są nieodpowiednie

do naszych myśli. Wreszcie Maria opowiada o ostatnich miesiącach życia męża.

Jesień i zimę, jak co roku, spędzali w Rzymie. Jerzy był wciąż żywotny, nieustannie zaskakując różnorodnością pomysłów.

Szczególnie szeroko chłonął wszystkie wieści z kraju. Każdego poranka biegł do kiosku z gazetami, by potem wyszukiwać wiadomości

o naszych sprawach. Któregoś zimowego dnia niespodziewanie opuściły go siły i z każdym dniem czuł się gorzej. Miał do wyboru

najlepsze rzymskie szpitale, lecz on nie chciał iść do żadnego. Prosił o przewiezienie do Polski. Zawiadomiony o jego stanie

zdrowia syn przyjechał do Włoch z Georgii w Stanach i szybko załatwił pobyt w znanej ze znakomitej opieki klinice dla Amerykanów.

I tym razem pan Jerzy zdecydowanie odmówił. Po raz kolejny zażądał przewiezienia do kraju. Nie mieli wyboru i musieli uczynić

zadość jego pragnieniu. W ich towarzystwie poleciał do Warszawy. Osłabiony podróżą zdecydował się na pobyt w jednym ze stołecznych

szpitali. Po trzydniowym odpoczynku kolejna decyzja pana Jerzego brzmiała: chce zostać przewieziony do szpitala w Lublinie.

Po kilku godzinach spełnione zostało i to życzenie. Dopiero tutaj, w Lublinie, znikło z jego twarzy napięcie, które w ostatnich

tygodniach nie opuszczało go nawet w czasie snu. Był spokojny, próbował żartować. Wreszcie powiedział: "Tu, w Lublinie wszystko

się zaczęło, tutaj też się skończy. Koło się zamknęło". Były to jego ostatnie słowa.

Słucham Marii z uwagą, która pod koniec opowieści przechodzi w bolesne napięcie. Nagle. To niemożliwe! Obok Marii, w fotelu,

widzę... Jerzego. Co prawda niezbyt wyraźnie, ale gotów jestem przysiąc, że to właśnie On. Dostrzegam zarys twarzy, z której

- wydaje mi się - bije łagodność, przeogromny spokój i jeszcze jakaś trudna do sprecyzowania radosna... powaga. Spoczywa

w fotelu rozluźniony i nawet jakbym widział typową dla niego pozę: noga założona na nogę oraz splecione palce dłoni.

Patrzę jak urzeczony, nie mogąc oderwać od Niego oczu. Wtem za oknem rozlega się przejmujący krzyk synogarlicy. Podrywam

głowę i widzę jeszcze, jak wzbija się ona w górę i znika ponad koronami drzew.

Spojrzenie powraca w miejsce, gdzie przed chwilą siedział Jerzy Kuncewicz. Fotel jest pusty. Więc Jego nie ma? Z oddali,

jak zza ściany, dobiega głos Marii.

- Pani Mario! - wybucham. - Tutaj przed chwilą siedział pan Jerzy! Ja go widziałem!

Patrzy na mnie długo, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem uśmiecha się lekko, ledwie dostrzegalnie. Milczy. Ja także

milczę i tylko przypominam sobie, jak Jerzy powiedział mi kiedyś:

"Nie osądzajmy srogo ojców kabały, jasnowidzów i innych urzeczonych, bo może właśnie oni są na tropie dróg pewniejszych

niż nasze. Zważmy też, że i cud nie jest przecież cudem, tylko szczeliną, przez którą sączy się światło prabytu".

Przed pożegnaniem zapytałem jeszcze:

- Czy pamięta pani, Mario, co wyznaliście mi na zakończenie poprzedniego spotkania? - Nie czekając na odpowiedź przypominam:

- Pan Jerzy powiedział wtedy: Ponieważ wierzę, że nic się właściwie nie zaczyna i nic się nie kończy, to o naszym wzajemnym

stosunku, o stosunku do mojej żony myślę tak: największym szczęściem byłoby, gdybyśmy w innej formie, w innej postaci znów

znaleźli się razem!

- A co ja powiedziałam?

- Usłyszałem, że takie jest również pani marzenie.

- Zatem przyświadczam jeszcze raz z absolutnym, radosnym przekonaniem: Nasze rozstanie jest jak mgnienie oka. I znów będziemy

razem.

Po kilku latach odeszła również Maria. Pozostał dom. Stoi cichy i przygaszony. Na swój sposób obchodzi żałobę po ludziach,

którzy go stworzyli. Ich śmierć wciąż budzi bolesne zaskoczenie. Czy to możliwe, że Ich nie ma?

Myśli Jerzego Kuncewicza

Partnerzy

Człowiek nie stworzył natury, natura stworzyła człowieka. W nierozerwalnym układzie byliśmy partnerami.

Miłość

Miłość nie znosi rozważań. Rozum zmienia miłość w umowę. Instynkt utrzymania gatunku może być elementem miłości, ale może

też być jej zaprzeczeniem. Miłość jest wyrazem tęsknoty do bytu razem w nieskończoności.

Zadecydowano za nas

Natura zdecydowała za nas, że póki istnieje ludzka wola życia, póty istnieje nieodparta konieczność poszukiwań. Dla silnych

- klęski i zwątpienia są podnietą do wysiłku, dla słabszych osiągnięcia są źródłem zmęczenia. Idziemy z poszukującymi, choć

nie znajdujemy wiele zachęt na naszej drodze.

Człowiek natury

Człowiek natury to istota współżyjąca z otoczeniem bez ambicji podporządkowania i przeobrażenia istniejącego układu po

zaspokojeniu podstawowych potrzeb.

Granice potrzeb

Granice ludzkich potrzeb określa nasz organizm dla utrzymania sprawności. Nie ma granic dla żądz i namiętności.

Głodni a syci

Głód zmusza do wysiłku, sytość szuka spokoju. Nadzieją przyszłości są głodni, syci niosą ze sobą widmo degeneracji i zagłady.

Światu grozi przesyt. Syci ciałem i duchem ustąpią miejsca łaknącym.

K O N I E C

Kazimierz Dymel, urodzony w 1943 r., dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, laureat kilkudziesięciu krajowych i międzynarodowych

konkursów na reportaż, szczególnie i wyjątkowo zapisał się w polskim reportażu radiowym. święto narodzin, Wiejskie wesele,

Tryptyk o niekochanych to tylko niektóre z jego pozycji nadal emitowanych przez Polskie Radio. Wśród jego reportaży znalazła

się również Jedna jest tylko synogarlica moja czyli Marii i Jerzego Kuncewiczów sztuka życia, która najpierw ukazała się

w zapisie dźwiękowym, a następnie, po niezbędnych modyfikacjach, dotarła do czytelników w formie książkowej.

Więcej o autorze i jego książkach...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jedna jest tylko synogarlica moja
Opoka-Ważne publikacje, Matka jest tylko jedna
Jedna sprawa jest tylko do zrobienia, Ekologia
Jedna sprawa jest tylko do zrobienia
Jest tylko jedna skuteczna metoda na to, aby schudnąć
Matka jest tylko jedna !!!
Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza, Religijne, Różne
Jeden jest tylko Pan
Referat Autobiografia pisarza nie jest tylko chronologicznym zapisem jego życia
JEDNA JEST MIŁOŚĆ. Kapela Górole, Teksty piosenek
Pięknie i kolorowo jest tylko na pocz
JEDEN JEST TYLKO PAN
ekonomia -testy, ( 1-wsza cześć to odpowiedź TAK/NIE, druga natomist to wybór poprawnej odpowiedzi,
jeden jest tylko pan
Projekt dydaktyczny, Człowiek jest tylko trzciną,
wykłady, Wyklad 1, Bez teorii praktyka jest tylko rutyną wywodzącą się ze zwyczaju
Ewolucja nie jest tylko grą ślepych przypadków, Szkoła życia Feliksa
ŻYCIE JEST TYLKO WTEDY COS WARTE TYLKO WTEDY?JE RADOŚĆ KIEDY JEST SŁUŻBĄ ROZPRAWKA Z KAMIENI

więcej podobnych podstron