Andrzej Zimniak
Uwolnienie rusałki
S
iedziała na podłodze klatki naga, jej szaromiedziane włosy pozlepiały się i przypominały plątaninę sznurków, a twarz pokancerowana była chmarą ciemnych piegów. Ciało miałaby jak należy, taki pączek tuż przed rozkwitem, gdyby nie ręce, które dolepił chyba sam diabeł. Dłuższe od moich, rosochate, z dłońmi jak czerpaki koparki. Do licha, dorodny okaz mutantki, przyszykowany do pokazywania na jarmarkach.
Uderzyłem pięścią w pręty. Żelastwo rezonowało aż w przeciwległym krańcu konstrukcji. Dziewczynka (dziewczyna?) nie poruszyła się, opuszczona głowa nawet nie drgnęła. Zauważyłem tylko, że napięła mięśnie karku.
— Nie boisz się? - zapytała melodyjnym głosem, pasującym do niej jak krawat do nagiego tyłka. Taki syreni śpiew w kamiennym świecie ciemności. Niby kogo miałbym się bać? Ułomnego małolata? Nawet nie obudziłem zgredów, tylko Suel, jak zwykle nie proszona, plątała się gdzieś po rogatkach wewnętrznych fortyfikacji.
Wyjąłem klucz i otworzyłem drzwiczki. Chciałem jej dotknąć. Chciałem powiedzieć, że nie boję się dzieci. Ani karykatury rąk. A także ciemno przebarwionych piegów. Po prostu otworzyłem drzwiczki. Wtedy rozpętało się piekło.
N
a terytorium Macho przybyłem poprzedniego wieczora. Bez zaproszenia. Z jego legendą zetknąłem się niedawno. Jakiś strzęp rozmowy, pochwycony nad kuflem piwa, nowinki w bluzgnięciu portowej dziwki, niejasna notatka na ostatniej stronie bulwarowego brukowca, perfumowany list do mnie, który przeczytałem tak jakoś przez pomyłkę. Nie chciałem się próbować z Wielkim, taka myśl nigdy nie powstała w mojej głowie. Miałem po prostu chęć uzupełnić wiadomości i poznać samego Mistrza. W końcu tak niewielu interesujących ludzi chodzi po świecie.
Przybyłem więc do najstarszego z miast, gdzie więcej jest kościelnych wieżyc niż stałych mieszkańców, i stanąłem w hotelu naprzeciw mosiężnej bramy z trójgłowym smokiem w herbie. Jeszcze tego samego wieczora odwiedził mnie Komes. Oznajmił od drzwi:
— Najmiesz się na Strażnika, Enkel. Przyjdziesz jutro o dziewiątej.
Byłem w pogotowiu. Zawsze należy być w pogotowiu. Lecz mój głos nie zdradzał emocji.
— Przybyłem, aby widzieć się z Macho. Tylko po to.
Nie powiedziałem niczego więcej. Byłem grzeczny, bo przecież nie na darmo zwano go Wielkim, a on nie na darmo zrobił Komesa swoim Pierwszym Watażką.
— Dużo mówisz, Enkel. - Komes wszedł i lekkim kopniakiem zatrzasnął za sobą drzwi. - O wiele za dużo. My tutaj nie lubimy gadułów.
Słówko „my” zabrzmiało pokracznie i paskudnie. Jak zwykle. Tfu, tylko dupek musi podpierać się tłumem za plecami. Straciłem resztkę sympatii do tego miejsca. Muszę znów być po prostu sobą, czyli uwolnić się od wszystkich zasłyszanych opinii. Jak zawsze.
Gnat rozkosznie mościł się w dołku pod pachą, a mój poziom adrenaliny i testosteronu w najgłębszych pasażach krwi był wystarczający, aby facetowi wyrąbać trzy dziury w klacie w ciągu dziesiątej części sekundy. I chyba on o tym wiedział. Byłem więc nadal uprzedzająco grzeczny, jak na koktajlu promocyjnym w pięciogwiazdkowym Hiltonie. Powiedziałem uprzejmie:
— Dam ci zamknąć drzwi z tamtej strony, koleś, ale pod warunkiem że potrafisz zrobić to szybko i cicho. Nie jechałbym przez pół świata, żeby sobie z tobą pogwarzyć, nawet jeśli jesteś bardzo dzielny. Sporty mogę uprawiać u siebie.
Jego świńskie oczka zwęziły się tak bardzo, że prawie znikły w odpasionej gębie. Skoczył na środek pokoju i wziął zamach, ale w tak teatralny sposób, że nie miałem zamiaru potraktować tego poważnie. Nie był zbyt dobry w zwodach, chyba że nie doceniałem faceta. Dotychczas tylko Murzyn pokazał mi tego rodzaju piętrowe sztuczki.
Coś działo się z jego nogami. W ostatniej chwili zauważyłem cienkie jak lancet ostrze, wyskakujące z podeszwy. No tak, typowy przypadek liska w wilczej skórze, chytrusek pozujący na tępawego goryla. Nawet niezła kombinacja, ale kiepsko rokująca w spotkaniu z Enkelem. Naprawdę kiepsko.
Nawet nie potrzebowałem gnata. Odległość była w sam raz, aby nacierającemu złamać goleń jednym precyzyjnym uderzeniem stopy. Obliczyłem wszystko jak trzeba, ale trafiłem w próżnię. Musiałem przekoziołkować: głęboko zanurkowałem głową, odbiłem się rękami od podłogi i miękko wylądowałem po drugiej stronie przeciwnika, na wszelki wypadek osłaniając co najcenniejsze. Dlaczego, u licha, nie trafiłem?
Komes po prostu nie uderzył, a więc nie napotkałem go w obliczonym punkcie kolizji. Zastygł w jakiejś dziwnej pozie, z ramionami rozłożonymi jak łopaty wiatraka, z jedną nogą lekko ugiętą, zatrzymaną w połowie drogi. Pozował na kukłę tylko przez okamgnienie, lecz w takiej sytuacji to jak wieczność. Mogłem obrobić go na cacy, ale nawet nie kiwnąłem palcem. Na gościnnych występach na obcym terytorium trzeba zachować szczególną ostrożność. Kto wie, co oznacza taki czy inny cyrk. A nawet jeśli po prostu złapała go kolka wątrobowa, to przecież nie chciałem brać gościa do kolekcji. Naprawdę nie potrzebowałem herszta bandy najemników. Byłem tu po to, żeby spotkać się z Macho jak równy z równym: dwóch mieszkańców prawdziwego świata.
To coś, co trzymało Watażkę w paraliżu, odpuściło tak samo nagle, jak przed chwilą zamieniło faceta w kamień. Patrzyłem i rozumiałem coraz mniej, ale w końcu nie musiałem. Od czubów są psychiatrzy, a ja chciałem po prostu nie dać się zaskoczyć. Nigdy i nigdzie.
Komes schował ostrze, wpuścił koszulę w spodnie, rozsiadł się w fotelu i wydusił coś w rodzaju uśmiechu z głębi serdelkowatej gęby. Zajrzałem mu w oczy, czy nie ma w nich świra, ale były zupełnie normalne. Świńskie i chytre.
Na wszelki wypadek nie oddalałem się poza zasięg bezpośredniego zwarcia, bo oprych był przecież pierwszej wody. No i ta jego szybkość. Była trochę za duża jak na gościa o takich gabarytach, w ogóle była za duża. Wyglądało na to, że poznał Sekret i też nosił w sobie wściekłą gromadę. Pewnie same łachudry, ale i tak mogły go nieźle nakręcać. Do licha, rzeczy zaczynały się komplikować. Sam chciałeś, Enkel, nikt cię tutaj nie prosił. Kiedyś i tak musi nadejść czas, kiedy Sekret rozgryzie wielu cwaniaczków. Już teraz trzeba obmyślać na nich sposoby.
Sytuacja dojrzała do tego, że mogliśmy nawrócić i zacząć jeszcze raz jak dwóch prawdziwych dżentelmenów.
— Cześć, Enkel - zaintonował Komes. - Wielki Macho porozmawia z tobą, jak tylko znajdzie czas. Proponuje, abyś skrócił sobie oczekiwanie na dobrze płatnym stanowisku Strażnika.
— Cześć, Komes. Ta propozycja jest do przyjęcia. Będę jutro o dziewiątej.
Zachowywaliśmy się jak byle fircyki od reprezentacji. Działy się naprawdę dziwne rzeczy.
N
astępnego dnia mosiężną bramę otworzył mi sam Komes. Patrzył spode łba, ale chodził grzecznym truchtem. Byłem przygotowany na wszelkie ewentualności, ale na zewnątrz zachowałem ostentacyjną obojętność.
Labiryntem zatęchłych korytarzy i schodów doszliśmy do lochów, których miałem pilnować. Właśnie tam stała klatka z mutantką.
A
więc otworzyłem drzwiczki i rozpętało się piekło. Nie byłem przygotowany, no, rozluźniłem się. Gdy Watażka poszedł sobie i zostawił mnie w chłodnej szarości grot, w ciszy wyostrzonej przez kapiącą wodę spuściłem powietrze. Tylko w samotności potrafiłem się wyluzować. A dziecko? No cóż, to była po prostu upośledzona nastolatka…
Łupnęło mnie w głowę młyńskim kamieniem, ból rozrastał się jak oset wciskany w świeżą ranę. Zgredy rzuciły się do pracy i pomogły w odbiciu następnego mentalnego ciosu. Zza zapory delta zauważyłem, jak mutantka zręcznie opuszcza klatkę. Uderzyłem, ale moje pole zostało zneutralizowane z zadziwiającą łatwością.
Podniosłem się i skoczyłem w jej stronę. Znów byłem górą sprężystych mięśni, czułem lekkość i wspaniałą siłę każdego ruchu. Mój wewnętrzny oddział sprawiał się znakomicie.
Wtedy grota zapełniła się dziesiątkami kalekich dziewczynek o monstrualnie długich rękach. Tłoczyły się zewsząd i na zmianę biły tymi swoimi wynaturzonymi dłońmi, przypominającymi czerpaki koparek. Nie były to bardzo silne ciosy, ale pod ich gradem rzucało mnie nieźle na wszystkie strony. Nie mogłem się osłaniać, bo nie wiedziałem, od której oberwę. Krwawiłem już z kilku ran i sytuacja stawała się naprawdę nieciekawa.
Wtedy zgłosił się Klim, mój ostatni w kolekcji, którego udusiłem w dworcowym bufecie. Jakiś malarzyna, artysta, gnojek chuderlawy i pryszczaty, ale stawiał się po dwóch piwach jak głupi. Dostał w czapę, ale chciał jeszcze. Przypominał zajadłego pekińczyka, który raczej da się zagryźć, niż ustąpi. No więc został zgredem na doczepkę.
Był hardy, ale manualnie beznadziejny, więc teraz niewiele ryzykowałem, wypuszczając go. Uciekł od razu do kąta, tfu, pokurcz jakiś. Ale tam zaczął pracować po swojemu. Coś pstryknęło i jakby ktoś zapalił dyskotekowe światełka. Jedna z mutantek zabarwiła się witrażowo, wypacykowana setką różnych farb. Wyglądała przezabawnie i właśnie miałem skręcić jej kark, gdy kolory przeskoczyły na inną, dotychczas bladą i nijaką, przez którą ciosy przechodziły jak przez mgłę. Zamierzyłem się na nową, ale zjawisko powtórzyło się. Uganiałem się za fruwającą pstrokacizną bez efektu, aż w końcu zmieniłem taktykę. Chwyciłem się za serce i przyklęknąłem. Taki nowy zwód z objazdowego teatrzyku.
Jedna z tych wściekłych harpii, nakrapiana niczym bażant, zbliżyła się cichutko na palcach, chcąc zakończyć walkę decydującym ciosem w głowę. Pozwoliłem jej uderzyć, pochylając się nieznacznie do przodu. Nie pracowałem rękami, bo każdy ich ruch powodował przeskok świetlanej duszy tego monstrum, za to chwyciłem ją zębami. Tak jest, dziabnąłem nacierające ramię sposobem dalekich praojców, cofając przy tym głowę, żeby impet uderzenia nie wybił mi siekaczy. Metoda okazała się dobra, bo kolory nie mogły uciec z ciała, które chwyciłem. Pozostało opleść wątłe plecy wężami ramion i założyć duszenie. Ha, bestia była moja! Na każdą potworę znajdzie się sposób, jeśli wypatrzeć czuły punkcik.
Zanim zapytałem z całym uszanowaniem, co woli: zostać moim zgredem, czy umrzeć, spojrzałem w jej mentalne wnętrze. Mogłem to zrobić, bo zniknęła osłona delta.
Było tam coś nie z tego świata: jasność sąsiadowała z grafitową czernią, a na styku pełzały smugi rażących barw. Obraz wydał mi się obrzydliwie obcy. U ludzi nigdy nie widziałem czegoś choćby trochę podobnego.
Puściłem to coś. Na pewno nie chciałem mieć tego na zgreda.
Upadła i dyszała ciężko. Była już jedna, fantomy poznikały, a ona odzyskiwała swój poprzedni, czyli bladosiny kolor skóry.
— Co ze mną zrobisz?!
— Musisz wrócić do klatki.
— Nie!!
Oczy wylazły jej na wierzch, zęby odsłoniła aż po nasadę dziąseł. Wampir, wilkołak? Przybysz z gwiazd?
— Nie jesteś człowiekiem - sondowałem ostrożnie. Cały czas byłem w najwyższym pogotowiu.
Niezdarnie macając łapami za sobą, odpełzła tyłem. Wparła się plecami w pręty.
— Nie zabijaj mnie.
— Dzisiaj jestem Strażnikiem. Obiecałem, że nic się tutaj nie zmieni.
Zrozumiała. Nad podziw bystry humanoid. Sama weszła do klatki, a ja zatrzasnąłem drzwiczki i zamknąłem na klucz.
— A jutro? - spytała szeptem. Siedziała smętnie na podłodze i w niczym nie przypominała niedawnej diablicy, która o mało nie wykończyła Wielkiego Enkela.
— Jutro też przyjdę. Dlaczego tu jesteś? Każdy powinien żyć u siebie.
Zamiast odpowiedzi rzuciła mi ostre spojrzenie i znów opuściła głowę.
— Jeszcze jedno - badałem dalej. - Przybrałaś doskonale zwodniczy kształt, a zapomniałaś o rękach. Dlaczego?
— Nie przybierałem żadnych kształtów - parsknęła ze złością. Zapytaj siebie samego, dlaczego akurat tak mnie widzisz. Skąd ja mam to wiedzieć? Zapytaj też, dlaczego wszystko, co jest inne, musicie wdeptać w ziemię albo pokazywać w cyrku?
Wzruszyłem ramionami.
— Nie ja zamknąłem cię w klatce. Różni ludzie kręcą się po świecie. A ty… kim właściwie jesteś?
— Nie zadawaj jej zbyt trudnych pytań - powiedział Klim, który nadszedł gdzieś z tyłu. Wtrącił się obcesowo, w stylu, za który terminował w mojej obronie. - Ona jest ze świata kolorów. Ja je widzę i potrafię tłumaczyć tak, abyś nawet ty zrozumiał.
— Taaak - sapnąłem. Przez długą chwilę białe z czarnym wodziło się za łby w mojej wewnętrznej przestrzeni, u dobrych ludzi przeznaczonej na duszę. Z sykiem spuściłem powietrze.
— No dobra, pacykarzu. Leć do sklepu, kup skrzynkę farb i smaruj dalej swoje obrazki. Nieźle to robisz i większy będzie z ciebie pożytek niż tutaj. Chociaż muszę przyznać, że bez twojej scenografii balet z tamtą panienką dałby mi ledwie połowę przyjemności.
— Nie, wodzu. Chcę jeszcze poterminować. Twoje barwne awantury mogą być pouczające dla malarza, zwłaszcza dla takiego jak ja. Ogień i woda, umbra i sadza, jin i jang. Uwolnisz mnie na moją własną prośbę. Zgoda?
Do licha, pomyślałem, to już zgred dobrowolny numer dwa, pierwszą ochotniczką była Suel. Idą nowe czasy.
— Zgoda - powiedziałem. - Wskakuj.
— Pójdziesz za mną - nakazał Watażka i wszedł w ciemny korytarz. Nawet się nie obejrzał. Po prostu przypadek beznadziejny.
Mój wewnętrzny bioekranik samoczynnie rozpoczął uwalnianie do krwioobiegu zbawczych substancji, które tak znakomicie ułatwiały ukręcanie nieposłusznych łbów. Byłem gotowy niemal natychmiast, bo ten facet miał wybitny talent budzenia ciemnych mocy. Ciekawe, jak dożył wieku średniego, nie będąc mistrzem w swoim fachu.
Nie ruszyłem się, nawet nie odwróciłem głowy. Watażka powoli zawrócił.
— Jesteś gościem Macho - stwierdził ni w pięć, ni w dziewięć, a może tylko powtórzył za kimś, jak grzeczne dziecko wyuczony wierszyk. - Wielki wzywa cię do siebie. Mam pełnić rolę przewodnika.
To brzmiało nieźle, choć mogło być jeszcze lepiej. Jak jednak wymagać od skunksa, żeby roztaczał zapach konwalii?
Poszedłem bez słowa, na lekko ugiętych nogach. Komes nie przestał być szaleńcem.
Wielki Macho okazał się małym facetem, tak pomarszczonym, jakby używał skóry o trzy numery za dużej. Sytuował się gdzieś między wiekiem dojrzałym a starością. Emeryt, jadący na dawnej sławie. Mogłem się rozluźnić.
Właśnie zacząłem myśleć o straconym czasie, gdy drobna rączka przeszukała moją głowę. Do licha, coś jakby chłodna ciecz przeciekała między zwojami mózgu, mimo że zaraz postawiłem zaporę delta. To był jednak tylko początek. Niespodziewanie zapragnąłem uklęknąć przed tym facetem, bo przecież jego sława musiała mieć swoją przyczynę.
Opadłem na jedno kolano i schyliłem głowę, ale zaraz zaświtała mi moja własna myśl, że robię z siebie błazna. Podniosłem się, długo otrzepywałem kurz, nie mogłem zapanować nad żarem policzków. Po raz pierwszy ktoś robił ze mną takie hece.
— Już możesz zostawić nas samych - rozporządził Macho, zwracając się do Komesa. Głos miał trzeszczący i suchy.
— Kim… kim jesteś? - jąkałem się. Dobrze, że kazał odejść temu gladiatorowi bez wyobraźni.
Macho milczał. Sięgnąłem pod koszulę i namacałem srebrny medalik. Był gorący.
— Nie odwracaj ról - upomniał mnie. - Jestem zwyczajnym człowiekiem, który jest dobry w tym, co robi. Staram się nie robić niczego innego. Instrumenty muzyczne stroi się po to, by zbytnio nie fałszować. Ja zwykłem stroić myśli. Swoje, ale także cudze. Co cię jeszcze interesuje, cudzoziemcze?
— Czy to twój herb? - Nie wypuszczałem z dłoni srebrnego krążka.
— I tak, i nie. Powiem tak: walczymy po tej samej stronie.
— Dlaczego więzisz mutantów?
— Pilnowałeś istoty z innego świata, Enkel. Nic o tym świecie nie wiemy.
— Tam jest czerń i jest biel, Macho. I najprostsze odruchy.
— Nie zapominaj o możliwościach interpretacji zależnych od systemu. Co o nim wiesz?
— Czuję go - palnąłem w rozrastającą się ciszę. - Czuję tak, jak Klim widzi kolory.
Macho wstał i przechadzał się długimi krokami. Zbyt nerwowo, pomyślałem. Starzeje się. Nawet on nie będzie trwał wiecznie.
— Mam propozycję, Enkel. Wciąż jesteś młody, ale już wkraczasz w najlepsze lata. Potem poleci z górki, ani się obejrzysz. Czy nie warto właśnie teraz skończyć z młodzieńczymi przygodami? Najmę cię do swojej gwardii, będziesz miał wszystko, a potem, być może, dostaniesz władzę, jeśli okażesz się wystarczająco dobry. I mądry. Zastanów się, masz czas do jutra.
— Nie, Macho, nigdy nie zastanawiam się do jutra. Pierwsza myśl zawsze jest najlepsza. Nazywają to intuicją. Ona nie jest na sprzedaż.
— Tak przypuszczałem. - Stary był wciąż nieprzenikniony. - Obiecuję, że nie ruszę twoich myśli, dopóki nie będę czuł się zagrożony. Gdy kiedyś zechcesz przyjść, znasz drogę. Jeśli znajdziesz się w prawdziwych opałach, daj znać. Lubię cię, Enkel. A teraz już idź.
Żaden mężczyzna nie powiedział mi nigdy niczego podobnego, nawet własny ojciec. Tym trudniej przychodził dalszy ciąg.
— Jeszcze jedno, Macho.
— Wiem. Jutro spróbujesz uwolnić Elię.
— Tak.
— Więc spróbuj. Może ci się uda.
M
osiężna brama była otwarta, lochy oświetlono pochodniami. Demonstracyjna gościnność. Ale wchodziłem coraz dalej, zupełnie jakbym dawał się na to wszystko nabierać. Jeszcze jeden nieudolny zwód, kiepska robota Watażki.
Zgredy czekały w najwyższym pogotowiu. Spod nóg uciekały szczury. Po kątach tłoczyły się cienie. Coś trzasnęło, ktoś krzyknął gardłowym głosem z przeciwnej strony. Wtedy z tyłu nadleciał Morgenstern.
Powinien trafić mnie w tył głowy, rozwalić czaszkę i obryzgać mózgiem ściany. Powinien, ha. Ale usłyszałem go przedtem, jak ciął kolcami powietrze. Forpocztą nadbiegły zgęstniałe emocje, potem gdzieś w ciemnym wykuszu szczęknął łańcuch, lecz dopiero wysoki gwizd oznaczał rzeczywisty atak.
Przypadłem do ziemi i pozwoliłem, aby nabijana ćwiekami bryła łupnęła w ścianę. Łańcuch musnął mnie ledwie, ale zapiekło jak od dotknięcia płomienia. To nic.
Jeszcze nie opadły kamienne odpryski, jak chwyciłem najbliższą pochodnię i rzuciłem ją w kierunku przeciwnika. Ktoś uciekał, ale to nie był Komes. Jakiś pośledniejszy sługus, na pewno nie wart mojego śpiewającego sztyletu. Gnojek, tfu.
Posuwałem się ostrożnie dalej. Ten skurwiel Watażka chciał mnie zastraszyć, ale rozniecił tylko zimną wściekłość. Widziałem pochowanych po kątach ludzi, ale żaden nie odważył się sięgnąć po broń. Ich szczęście.
Na progu więzienia przywitał mnie sam Komes. Wykrzywił twarz w jakimś tłustym, błyszczącym uśmieszku. Był ubrany inaczej, w obcisły strój nie krępujący ruchów. W buforowych naszywkach ukrył pewnie cały arsenał. Nic mu to wszystko nie pomoże.
Podszedłem i od razu dałem mu w pysk. Zapewne nie spodziewał się rozpoczęcia z mojej strony, na dodatek wykonanego tak szybko, więc nawet nie zdążył się zasłonić. Rzuciło ważniaka na ścianę, ale odpadł z niej natychmiast, gotowy do akcji. Wyceniłem go z grubsza na pięćdziesiąt kiepskich i średnich zgredów.
— To było za majcher w podeszwie. I za Poranną Gwiazdę zza pleców. Nie lubię zbyt szczwanych lisków.
— A ja fiutów udających misjonarzy - odpyskował. Był naprawdę opanowany. - Spadaj, małolacie, zanim policzę do trzech. Może jeszcze uda ci się ocalić tyłek.
— Przyjemnie się z tobą gawędzi, Komes, ale na mnie rzeczywiście czas. Biorę Elię i idę.
— Nie waż się, Enkel. Dziś ja jestem jej Strażnikiem. Dlatego jeszcze żyjesz, bo nie wolno mi wdawać się w zbędne przepychanki. Ale jeśli spróbujesz wyciągnąć rękę, zostaną po tobie tylko mokre spodnie. Ja sam jej pilnuję, rozumiesz?
— Więc masz cholernego pecha, stary.
Od razu chwycił za gnata. Za każdym razem chciał mnie załatwić natychmiast, bez cienia wątpliwości i totalnie, rzucając do walki wszystkie siły. Ryzykował, bo zdradzał granicę swoich możliwości. Cóż, każdy lubi inaczej, jak mawiał pewien nekrofil. Zgnił od środka. Watażka też się doczeka. Szybciej, niż przypuszcza.
Byłem ciut szybszy i wystrzeliłem mu broń z ręki. Ciężki bębenkowiec (kto dziś używa takich kopyt?) wylądował aż pod klatką, w której trzęsło się rude dziewczę o dłoniach goryla. Pokręciłem swoją spluwą na palcu i umieściłem ją z powrotem pod pachą.
— Szkoda mi ciebie, Komes. Zanim poduczysz się celować, ktoś z ulicy odstrzeli ci jaja. A może już ich nie masz?
Ruszył jak żbik. Ze wszystkich fałdów jego ubrania powysuwały się kolce. Aż dziwne, że sam się na nie nie nadział.
Minąłem go kilka razy, wsłuchując się w gwizd tnących powietrze ostrzy. Walił trochę chaotycznie, musiał być ślepo wściekły. Poczekałem na dobrą konfigurację i przycelowałem precyzyjnie w staw barkowy. Prawa ręka Wielkiego Komesa zwisła bezwładnie. Wtedy wkroczył Macho.
Kazał stanąć nam obu. W jednej chwili jego niepojętym sposobem zostałem przekonany o bezsensie tej walki. Znów trzepałem ubranie i czerwieniłem się jak sztubak, ale prawie od razu mogłem samodzielnie myśleć.
— Dosyć. Nie będziecie zarzynać się na moim terytorium. - Suche słowa padały jak strzały z bata. - Zwalniam cię na dziś ze strażowania, Komes. Pójdziesz ze mną.
— On…
— Nie jest nam potrzebny.
— On chciał ją zabrać.
— I tak nie wiemy, co z nią zrobić. Chodźmy.
Na odchodnym Komes zajrzał mi w oczy złym wzrokiem, była w nim gorycz i nienawiść. Czyżby przypadek beznadziejny?
Odpowiedziałem mu hardym spojrzeniem. Wiedziałem, że nie będziemy się spieszyć, ale nasze drogi kiedyś muszą się przeciąć. A wtedy żaden Macho nie przerwie nam pogawędki.
Odeszli.
Zostałem sam z obcą istotą. Wpatrywała się we mnie okrągłymi, świecącymi oczyma. Nagle ruchem szybszym niż myśl porwała zapomniany bębenkowiec Watażki i wymierzyła we mnie. Smoliście czarny otwór lufy był jak dziura do piekła. Tym bardziej że wiedziałem coś o jej refleksie.
— Wypuść mnie!!! - wrzasnęła.
Zbliżałem się powoli. Gardło miałem sztywne jak podeszwa buta.
— Przecież po to tutaj przyszedłem.
— Przyszedłeś tutaj dla siebie. Otwieraj.
Nie miałem klucza, więc wyginałem pręty w taki sposób, żeby mogła się przecisnąć. Wszystkie zgredy brały udział w tej siłowej operacji, czyli musiałem się odsłonić. Wtedy szarpnęła za spust.
Było to tak, jakby pocisk przewiercił mi szyję na wylot. Rzuciło mnie w tył, w ustach poczułem krew. Rzęziłem.
Ale tak naprawdę gnat nie wypalił, widocznie mój strzał trochę mu zaszkodził. Elia szamotała się z nim chwilę, potem cisnęła kopyto o ziemię i uciekła. Nie przeszkadzałem jej. Przecież nie chciałem jej na zgreda. Nie chciałem jej zabić. Nie była mi potrzebna do czegokolwiek.
Sięgnąłem do szyi i sprawdziłem, czy rzeczywiście nie ma w niej dziury. Kaliber był taki, że przeciąg powinien buczeć na przestrzelinie jak na flaszce po piwie. Ale jeszcze raz się udało.
Mała suka. Czegóż innego można się było po takiej spodziewać?
Nic tu po mnie. Zawróciłem na swoją samotną ścieżkę razem ze swą zapiekłą złością.
P
rawie biegłem stromo pod górę, najpierw rozpadającymi się kamiennymi schodami, potem uliczką pośród ruin zwyciężonych przez czas budowli. Na pomarszczonych murach rosły kępy zielska i bluszczu, jechało zgnilizną.
Potrzebowałem wysiłku, bo byłem wściekły jak rzadko. Niestety, zaufanie komukolwiek czy czemukolwiek zawsze w końcu prowadzi do przegranej. Jedynie z człowieczej słabości mogła się narodzić taka dewiacja, jak współczucie. W świecie permanentnej wojny nie wolno ani na chwilę odkładać broni, bo natychmiast zostanie się rozerwanym na strzępy. Wyłącznie ci którzy są w ciągłym ataku, mogą liczyć na zrozumienie i akceptację. Wszak zachowują się normalnie, nawet jeśli akurat łoją akceptujących. Inni to żywy kotlet albo podściółka pod dupę. Każdemu napotkanemu należy na wszelki wypadek nakłaść po mordzie. Dopiero kiedy ustalona jest hierarchia, możliwa jest jakakolwiek rozmowa. Odmieńcy czy inaczej myślący ciekawie smakują, więc trzeba ich wziąć na ząb, i to szybko, bo role głodnej gęby i strawy w każdej chwili mogą się odwrócić.
Byłem sam w tym dawno umarłym mieście i wchodziłem coraz wyżej w potokach gęstniejącego żaru. Nagle coś sfrunęło, załopotało na kolorowo, plamy światła przelatywały bokami, furkotały jak chorągiewki. Mój wzrok nie mógł sobie z tym czymś poradzić, przez chwilę próbował ogarnąć zjawisko, aż w końcu zaakceptował dziewczynkę w barwnej tunice. Niestety, dłonie miała jak łopaty.
To była Elia. Choć nie wyczuwałem niebezpieczeństwa, natychmiast sprężyłem się do akcji. Licho wie, co za diabeł siedzi w tych piórkach nie z tej planety. Nie potrzebowałem wiele, i tak byłem dobrze nabuzowany. Ale ona tylko stanęła na palcach, objęła mnie niezgrabnie tymi swoimi łapskami i pocałowała w usta.
Zbaraniałem razem z gromadą moich wściekłych zgredów. Co jak co, ale takiego zwodu jeszcze nikt na mnie nie próbował, jak sięgam pamięcią.
Ale nic złego się nie stało. Poczułem tylko parzące dotknięcie suchych, spieczonych warg. Krótkie jak uderzenie pioruna. Potem ona gdzieś znikła, rozmieniła się na swoje kolory, rozdrobniła na świetlne cętki, których już nie umiałem rozpoznać. Odeszła, odleciała, przeniknęła do swojego świata. Nie było jej ani w powietrzu, ani na drżącej upałem uliczce.
Byłem pusty, bo złość uszła ze mnie bez ślady, a nic nie przyszło na jej miejsce. Stałem sam pośród ruin wiecznego miasta, gdzie stare już umarło, a nowe jeszcze się nie narodziło.
Z nikim się na tym pustkowiu nie biłem, a właśnie wygrałem jeszcze jedną ze swych potyczek. I to nie z byle kim. Sam Wielki Macho ściągnął mnie tutaj, bo nie mógł sobie poradzić. Ha!
Tak w ogóle to kłamię wam, fiutki, bo przecież wcale nie byłem sam. Sułtan, Murzyn, Klim, Suel i inni to niby nikt? Miałem swoją doborową gromadkę, teraz tylko trochę niespokojną. Podobnie jak ja sam.
No, i co w tym dziwnego?
Zakopane, Warszawa, luty-marzec 1995
Fenix 7 (43) 1995
Andrzej Zimniak - urodził się w 1946 roku w Warszawie - doktor nauk chemicznych, przez wiele lat współpracownik Politechniki Warszawskiej, od dwóch lat współpracuje z Akademią Medyczną. Preferuje krótką formę - wydał 5 zbiorów opowiadań
■
3