Tihamer Toth Religia mlodego człowieka


Dr. TIHAMER TOTH

RELIGIA W ŻYCIU MŁODZIEŃCA

SPIS RZECZY:

Przedmowa tłumaczki 2

Słowo wstępne autora 7

CZĘŚĆ I.

Strzeż twojej wiary. Kto największym Panem? 8

Błogosławieństwo wiary 8

Cezar w burzy morskiej 10

Co daje religia? 10

Zbuntowane drzewa 11

Co mnie to obchodzi ? 12

Przekleństwo niewiary 14

Szczęście bez Boga 14

„Boga opuścić znaczy zginąć 16

Świat bez Boga 17

Miłość ojczyzny bez Boga 18

Z wiary dziecięcej w wiarę młodzieńczą 20

Z wiary młodzieńczej wiara-męska 20

Kiedy niebo chmurzyć się zaczyna 23

Wątpienie 24

Żebracy św. Marcina 26

Moralność bez Boga 26

Uczciwość — to grunt 28

Karykatura wiary 29

Nie chcę być świętym 31

Indywidualny światopogląd 32

Między wilkami 33

Zewnętrzna i wewnętrzna religijność 34

Męska religijność 36

Obrazek Matki Boskiej w lesie 37

Religia i charakter 39

Wybieraj 41

CZĘŚĆ II.

Bóg i moja dusza 42

Trzy pytania Beduina 42

Od Boga do Boga 43

Dlaczego żyję ? 44

Czuwaj 45

Grzech czy pokusa ? 46

Oko Boskie wszystko widzi 47

Ile warta moja dusza ? 49

Quid hoc ad aeternitatem? Czym to do wieczności? 50

Na wieki wieków

„Jeszcze mam czas!" 51

Trzech żandarmów 53

Ferdynandzie pamiętaj o wieczności 55

O. A. M. D. GL — wszystko na większą chwałę Bożą 56

Post 57

Orate Fratres! Módlcie się bracia 58

Czy masz zwyczaj się modlić? 59

Tylko pięć minut! 59

Czy umiesz się modlić? 61

Ranny i wieczorny pacierz 61

Tam, gdzie dusza dojrzewa 62

Biją dzwony 63

Wielkie porządki 64

Przewodnik duchowny 65

Z dziennika studenta II klasy 66

Przez Marię do Jezusa 70

Matka twoja 70

Nie zabijać! Mam matkę 72

Prawdziwa wolność 73

Śpiewający posąg Memnona 75

Umiłuj Spowiedź 76

Wyjątek z innego dzienniczka 79

Życiodajna Krew Chrystusa 81

W Komunii św. zwycięstwo 83

Pan we mnie! 85

Magna vixit — Żył wzniośle 86

Co wybrać? 87

Przedmowa Tłumaczki

Kto z Was, moi młodzi Czytelnicy, nie cieszyłby się z przyjaźni dzielnego pod każdym względem chłopca, pełnego życia, pomysłów „kawałów”, śmiechu i weso­łości, niezmordowanego w dodatku kolarza, śmiałego jeźdźca, wytrawnego kierowcy, wyjątkowego przy tym taternika, znakomitego narciarza, wioślarza i pływa­ka dorównującego zawodowym marynarzom? I kto nie cieszyłby się tym bardziej, gdyby ten najweselszy kom­pan, zawołany sportowiec, zamiast z góry traktować mniej udolnego kolegę — był mu przeciwnie usłużnym we wszystkim, cierpliwym, pełnym serca mistrzem i prze­wodnikiem nie tylko na falach morskich, — nie tylko na zawrotnie przepastnych, alpejskich, czy tatrzańskich podniebnych perciach, ale i w odmętach zepsutego świata i na tej stromej, przykrej ścieżce, — która jedyna wiedzie do wiekuistego celu? Kto nie starałby się zasłu­żyć na przyjęcie do „terrorystycznego” stowarzyszenia „Ciemnych typów” — założonego dla ko­legów i koleżanek umiejących się odznaczyć w nauce, al­pinizmie i zabawie? I kto nie paliłby się do tych wycie­czek, rozbrzmiewających śmiechem, żartem i śpiewem, kto nie szalałby z radości, mknąc na nartach w błyskawicznych, dech zapierających zjazdach, w wyścigu z tym najszybszym? — Kto nie przyłączyłby się do hucznych pochodów bachicznych, by ciągnąc pustą beczkę po mieście, wyzyskując każdą sposobność do zrobienia jak naj­większego hałasu? I kto — gdy policja rzymska rozpra­sza dozwolony poprzednio, pochód studencki ze sztan­darami związku, w celu uczczenia wieńcem grobu „Nie­znanego żołnierza", nie stanąłby ochotnie do bójki w obronie sztandaru — nie pospieszyłby na pomoc cho­rążemu, który broniąc się zajadle, połamał na napastni­kach drzewce, ale sztandaru nie puścił — i gdy kilku­set studentów dostało się do paki, z której jego jed­nego, jako syna wysokiego urzędnika chciano wypuścić wolno, nie wyszedł, póki nie puszczono na wolność wszy­stkich? I kto jeszcze nie poszedłby za nim, gdy nazajutrz, miał odwagę z tym samym połamanym sztandarem po­prowadzić pochód do bazyliki św. Piotra, wypisawszy w dodatku ogromnymi literami na poszarpanym pro­porcu: Trójbarwna chorągiew włoska podarta na rozkaz rządu włoskiego. Lecz kto to wreszcie jest — zapyta­cie — ten kipiący życiem, niepohamowany zabijaka, ten zawołany sportowiec, ten idealny towarzysz? To nie lada, kto, bo to chłopiec, przez najwyższych dostojników Ko­ścioła Bożego nazwany: Żywym Sztandarem młodzieży Chrześcijańskiej.

Co? Ten rozbrykany, na miejscu niemogący usiedzieć chłopiec, któremu zawsze były w głowie jakieś figle i swawola — ten głośny alpinista i narciarz — to ma być Żywy sztandar młodzieży chrześcijańskiej? Jak i dlaczego?

Zanim wam odpowiem, dlaczego, dodam jeszcze coś więcej. Oto ten wesoły, rozhecowany chłopiec, który nosił imię Pier Giorgio Frassati nie tylko zasłużył na miano Żywego sztandaru młodzieży chrześcijańskiej, ale taką po sobie pamięć zostawił, że pomyślano o wynie­sieniu go na ołtarze. Arcybiskup turyński dekretem z dnia 26 marca 1932 r. nakazał rozpoczęcie nieodzownego do Beatyfikacji procesu informacyjnego, dotyczącego cnót, oraz sławy świątobliwości Pier Giorgia Frassatiego, jako też łask za wstawiennictwem Jego otrzymanych, a dalej styczniowy (1936) numer mie­sięcznika „Pax Romana", oficjalnego organu międzyna­rodowego Sekretariatu katolickich Studentów, donosi pod rubryką: Bardzo szczęśliwa wiadomość „Turyn: Arcybiskupstwo turyńskie przedłożyło dnia 4-go listopada 1935 r. Świętej Kongregacji Obrzę­dów proces informacyjny Pier Giorgia Frassati. W ten sposób sprawa beatyfikacji tego niezapomnianego stu­denta włoskiego, przyjaciela „Pax Romana, weszła w de­cydujące stadium".

Ale jak to wszystko być może? Cóż w takim życiu było świętego? Wszystko w życiu Pier Giorgia Frassati było święte, choć wszystko wydawało się najzupełniej proste i natu­ralne, bo wszystko wypływało z bezbrzeżnej miłości Boga i bliźniego; bo od najmłodszych lat nie tylko nie splamił się nigdy kłamstwem, ale cała jego istota tchnęła naj­głębszą szczerością i prawdą. Ta szczerość to najistotniej­sze jądro Jego świętości; ona to główną przyczyną Jego uroku, tajemnicą wpływu, który wywierał za życia, który nadal dziś z nieba tak potężnie wywiera.

Syn bardzo bogatych rodziców — ojciec właściciel jednego z największych włoskich dzienników, senator, a zarazem po wojnie ambasador włoski w Berlinie; matka oddana całkowicie wychowaniu dzieci, była utalentowaną malarką. Wraz z jedyną siostrą otrzymał Giorgio nie­zmiernie staranne, lecz proste i surowe wychowanie. Nie­znane im były rozmiękczające przyjemności, nie wie­dzieli, co to chodzić na lody, albo wieczorną muzykę, tym serdeczniejsza, wesoła atmosfera miłości otaczała ich w domu. Zdawało się, że z wracającym na wypoczynek ojcem dom w gonitwach rozniosą, choć karności i posłuszeństwu żadnego nie przynosiło to uszczerbku. Ta­kie wychowanie wyrobiło w Nim ogromny hart duszy i ciała. Wyrobiło dbałość o rozwój duchowy i fizyczny; o ciało dbał nie wiele mniej jak o duszę, starał się stale utrzymywać je w formie — wiedząc, że i ono od Boga dane, do służby Jego i bliźnich przeznaczone, silne ma być, zdrowe i zahartowane. Nie tylko niewymagający usług i nie grymaśny był w domu, ale zawsze gotów był służbę wyręczyć i jej dopomóc. Zdarzało się nieraz; iż dorosłym nawet będąc już młodzieńcem, pomimo usil­nych protestów, wynosił kucharce głównymi marmuro­wymi schodami kosz jej jarmarczny pełen przeróżnych prowiantów.

Niezwykle silny i wytrzymały, służył zawsze kole­gom w rozmaitych imprezach, ale też pomagał w przeno­sinach ubogich, przewożąc ręcznym wózkiem biedne ich mienie z jednego końca miasta na drugi. A to wszystko z najszczerszą prostotą, bez żadnej pozy. Był po prostu szczery, bez cienia sztuczności i afektacji, więc choć do­skonale zawsze wychowany — „gwizdał na względy ludzkie” na konwencjonalność życia, na to: Co o mnie powiedzą, jak mnie zobaczą?"... Robił, co mu nakazy­wała miłość Boga i bliźnich a nic zgoła innego; ni­gdy zwłaszcza nic złego. Nie chciał, żeby o domowej Jego zamożności ubożsi koledzy wiedzieli. Gdy wspomagał ich do ostatniego lira, całe Jego usiłowanie skierowane było ku temu — by Mu niejako przebaczono dobrobyt, jako też wysokie położenie towarzyskie! Majątek nie obchodził Go wcale; do śmierci nie wiedział, bo nie chciał wiedzieć, co posiada ojciec.

W dzieciństwie i w szkołach średnich był mało zdol­ny — inteligencja Jego rozwinęła się jednym rzutem pod koniec życia — pomimo pilnego „kucia" przepadł nawet jednego roku w gimnazjum, ale też potem kuł je­szcze wytrwałej, z żelazną wolą, z zaciętym uporem nie­odrodnego syna piemonckich gór. Ten upór przechodził co prawda niekiedy w wadę, jedną z, niewielu, jakie miał. W dojrzalszej młodości bynajmniej nie dla kariery — samo przez się rozumie się, iż obdarzonemu wszelkimi przymiotami duszy i ciała synowi bogatego senatora i am­basadora otworem stały najświetniejsze i najmniej trudu wymagające zawody — nawet nie z upodobania, obrał zawód trudny: inżyniera górnictwa. Marzył o apostolstwie wśród górników Ameryki południowej, żal Mu ich było, że tacy opuszczeni z religijno-moralnej strony nigdy słoń­ca nie widzą. A całym Jego ukochaniem było właśnie słońce, kwiaty, przyroda, przede wszystkim góry i trud­ność zdobywania czystych, niedostępnych szczytów, do których podczas trudnej pracy naukowej z rodzajem no­stalgii tęsknił. Uciekał w góry, gdy tylko mógł oderwać się od sumiennie wykonanej pracy, ale nigdy dla gór nie zaniedbał obowiązku... nie opuścił nigdy Mszy św. w niedzielę lub święto, pomimo, że magnetyczną siłą przyciągały czystego czyste śnieżne szczyty. Bo i czy­stość Jego była doskonała... choć wedle świadectw powier­ników walki nie były ani krótkie, ani łatwe. Niezwykle piękny i dorodny — pewien znajomy ksiądz mawiał, że przypomina belwederskiego Apolla — słyszał często okrzyk oglądających się za Nim na ulicach: „Jaki śliczny chłopak!" — A jednak wyszedł z potyczek zwycięsko, bo moc ducha czerpał w modlitwie i w codziennej Komunii świętej, której od 17-go roku życia ani razu nie opuścił.

Dla siebie był nieubłaganie twardy, pomimo wil­czego np. apetytu bardzo surowo zachowywał posty — dla bliźnich, dla ubogich zwłaszcza i nieszczęśliwych był bezdennie czuły, delikatny, dobry, troskliwy i to tak w wielkich jak i w najmniejszych rzeczach, w przyjem­ności i zabawie, czy w pracy i wyrzeczeniu się. Czynił dobrze, bądź to, gdy obładowywał się plecakami towarzy­szów i towarzyszek na wycieczce, bądź to, gdy nosił z cie­ślami ciężkie kłody z lasu w dolinę, bądź wreszcie — wedle słów Matki, gdy wyprawiany z domu podczas sezonu sportowego w Sankt-Moritz z zaopatrzeniem tak obfitym, że mógł stawać w najlepszych hotelach, — sy­piał w schroniskach, jadał przyniesione z domu prowian­ty a wracał bez grosza przy duszy, bo pieniądze prze­znaczone na przyjemności rozdawał ubogim. Tak samo w czasie podróży do Niemiec, do Pragi i Wiednia jadał raz na dzień, dlatego, że zaprzyjaźniwszy się ze studen­tami w Berlinie i Wiedniu, do głębi duszy dotknięty ich nędzą, choć to była nędza wczorajszych wrogów zaraz po wojnie, dawał im hojne zapomogi! Gorący patriota włoski, dumny z odwiecznej kultury i niezrównanej piękno­ści swojej ojczyzny — wznosił się ponad walki tiarodów, widział w obcych jedynie cierpiących braci. Miłość do biednych, do cierpiących górowała u Niego nad wszyst­kim: dla nich nie znał co trud, dla nich odmawiał sobie wakacji w ukochanym Pallone, smażył się w mieście, bo „Wszyscy się rozjeżdżają i ubodzy tacy opuszczeni"... Gor­liwy członek Stowarzyszenia św. Wincentego a Paulo, proszony przez przewodniczącego o referat, parsknął śmiechem: „Ksiądz wie przecież, że nie umiem pisać!"... W papierach Jego znaleziono po śmierci arkusz, na któ­rym napisał tylko tyle: „Chciałbym, żeby każdy słuchacz szkół wyższych został, czym prędzej członkiem Stowarzy­szenia św. Wincentego

Dwadzieścia cztery godziny przed śmiercią, nie po­zwalając się wyręczyć, oddał ubogim ostatnią usługę: z nadludzkim wysiłkiem skreślił sparaliżowaną ręką kilka słów, by na Jego rachunek wydano jednej biednej, cho­rej zastrzyki i wykupiono z zastawu rzeczy jakiegoś bie­daka...

Radość życia, wesołość, wytrwałość, szczerość try­skały mu z przedwiecznego Zdroju żywych wód — z Tego, który powiedział: Jam jest żywot... Przyszedłem, aby żywot mieli i obficie mieli... Pier Giorgio żył całą pełnią życia, pełną jego obfitością, bo żył tym żywotem, który nam przyniósł Zbawiciel i z tego źródła żywych wód brał pokrzepienie. Był pobożny, ale bez afektacji, bez ciasnoty, bez słabej pobłażliwości, bez surowości w sądach — usprawiedliwiał raczej błądzących: Biedny chłopiec robi, co może... Był do gruntu, po prostu, szcze­rze, całą duszą pobożny. Gdy tylko mógł, służył do Mszy św., do Komunii św. przystępował codziennie — i jak świadczą świadkowie — przystępował jak Anioł. W cza­sie nauk, by im uszczerbku nie przynieść, ograniczał się w razie braku czasu, do obowiązującego kwadransa mo­dlitwy... i do roboty!

Od 20-go roku życia odprawiał rok rocznie zam­knięte rekolekcje; w roku 1921 przydzielił Go kierow­nik z powodu niepohamowanych wybuchów śmiechu do grupy niespokojnych. Wnet przekonał się jednak, że pę­kający ze śmiechu Pier Giorgio nie tylko odgadywał w lot jego myśli, ale tok rekolekcji wyprzedzał i nikt tak obfi­tych jak On nie odniósł z nich duchownych korzyści.

W niedzielę przychodził na najwcześniejszą Mszę św. w wycieczkowym ubraniu, z plecakiem na ramionach, z nartami i kijem alpejskim w ręku, składał te przybory w zakrystii, wychodził służyć do Mszy św., przystępował do Komunii Św., — w góry!... „Zawsze trzeba być w porządku (z duszą) idąc w góry — ma­wiał — nigdy nie można wiedzieć..." Słońce, powietrze, niebezpieczeństwo, wysiłek, rzadki alpejski kwiatek.. wybuchy wesołości i skupiona na szczytach modlitwa — podziw dla wspaniałych tych dzieł Stwórcy, — to była Jego rozkosz. Zachwycał się wszystkim, cieszył się wszyst­kim. Jego okrzykom na widok piękna przyrody, a kiedy indziej dzieł sztuki i wielkiej poezji nie było końca... a wszystko wypływało z Boga, wszystko było, aż do ostatniego tchu, w Bogu i dla Boga. „Ciemne typy bawiły się jak króle, lecz statut ich brzmiał:

Mało, ale dobrych jak maccaroni! (odnosiło się do wyboru członków.)

Percussus elevor, contusus gaudeo! — (Uderzo­ny wznoszę się, rażony raduję się) — było wspaniałym hasłem pokory i wytrzymałości chrześcijańskiej.

„Typy odkurzały się nawzajem, czyli, w celu popra­wy wytykały sobie wzajem z największą serdecznością wady i błędy. Odkurzanie zacieśniało przyjaźń, wzma­gało wzajemny stosunek. Pełen najdelikatniejszej serdecz­ności stosunek Pier Giorgia z koleżankami — to kwiat tak subtelny i czysty, że czasem, znacznie starsi od Niego koledzy i znajomi ponowie przychodzili po radę, czy ja­kiś żart, lub anegdotkę opowiedzieć można panienkom. Czysta prawdziwa wesołość, udzielała się zeń wszystkim, podbijała serca wszystkich mających z Nim styczność wywierała wpływ nieprzeparty na człon­ków kółka imienia Cesare Balbo w Turynie, na tych, którzy przelotnie spotykali Go na kongresach Mło­dzieży katolickiej włoskiej, albo też na kongresach Pax Romana. Praca jego w kółku wytrwała, cierpliwa, bywała często i nudna — nigdy nie uchylał się od żadnej nudnej powinności, nie krytykował nigdy, jeżeli usu­wali się inni. Milcząc patrzał na nich dobrymi, pro­miennie uśmiechniętymi oczyma i zwykle kończyło się na tym, że postawił na swoim. Jeżeli zaczynały się dwu­znaczne żarty — nieprzyzwoite żarty, puszczał strzał ar­matni, to znaczy szczery wybuch śmiechu, parę porząd­nych dowcipów i od razu ton rozmów stawał się bardziej męski, nic na wesołości nie tracąc... Działał przykładem, któremu mało kto oprzeć się zdołał.

Zdawało się, iż ta wyjątkowo od Boga uposażona natura używała tylko radośnie na tym, co od Boga otrzy­mała: a jednak On, który wszystkich na duchu podnosił, wszystkie dodawał otuchy — znał gorzkie chwile upadku na duchu, chwile zwątpienia — nie w Boga wprawdzie — Bóg Mu oszczędził tej próby, ale zwątpie­nia we własne siły, w możność podołania powziętym zadaniom. W takich chwilach zwierzał się rzadkim zaufanym, że trudności są bardzo wielkie, a wola Jego, cha­rakter takie słabe... I nieustannie prosił o modlitwy, bez których ani naukowych, ani moralnych trudności prze­zwyciężyć nie zdoła! Przypisywał sobie słabą wolę, gdy duchowni Jego przewodnicy i przyjaciele mieli go za niezłomny, granitowy charakter. Bezsprzecznie, nie­zmiernie wiele darów złożył Bóg w Jego duszę, lecz On żadnego z nich nie zmarnował, żadnego z powierzo­nych sobie talentów, na wzór złego sługi z ewangelii, w ziemi nie zakopał. Rozwinął wszystkie do bardzo wy­sokiej doskonałości, a osiągnąć mógł to jedynie przez ży­cie w nieustannej spójni z eucharystycznym Panem Je­zusem przez modlitwę, przez wytrwałą, konsekwentną, uporczywą pracę nad sobą, przez nieustanną pracę nad wyrobieniem charakteru, przez ćwiczenie woli, w ciągłym dla miłości Boga i bliźniego, zaparciu się siebie. Nigdy nikogo nie nudził, nikomu morałów nie opowiadał, nikogo nie potępiał, choć, gdy zachodziła tego potrzeba, zdania swego nie krył, odważnie i otwarcie je wypowiadał. — Każdemu dłoń podnoszącą podawał, nigdy nie dając nikomu uczuć swojej wyższości moralnej, wyższości poło­żenia towarzyskiego i majątkowego. A że był „pokornego serca", robił to tak po prostu, jakby to było najnaturalniejszą w świecie rzeczą — i przez to każdy wielki, czy drobny Jego uczynek, owiany niewypowiedzianym wdziękiem, tak zwycięsko pociągał — jak potężnie pro­mieniowała zeń prawdziwa Świętość.

Świętość na wskroś męska, życiowa, czynna i nowo­czesna, krocząca na czele ludzi dążących do prawdziwe­go postępu: Świętość w życiu domowym, w życiu stu­denckim, w niezmiernie żywo rozwiniętej działalności w związkach studenckich w dążeniu do sprawiedli­wości społecznej, opartej na zasadach encykliki „Rerum Novarum, w ide­ale zgody i współpracy narodów, na podstawie pojęć chrześcijańskich („Pax Romana") w porywach naj­szlachetniejszego patriotyzmu — w zamiłowaniu piękna przyrody i tworów ducha ludzkiego Świętość przede wszystkim w umiłowaniu służby Bożej, oraz służby cier­piących bliźnich!

Nie każdemu uda się dotrzeć do tak wyniosłych szczytów, ale każdy próbować może i powinien „takim być Świętym"! Każdy obładowany wszystkim, ułatwiającym, czy obciążającym... z czym Bóg go w drogę życia wyprawił piąć się może za przewodnictwem Pier Giorgia ku wyżynom, rozdając po drodze towarzyszom drogi zapasy przyniesione na wycieczkę z Domu Ojca aby gdy po dzielnie przebytej drodze, dotrą do szczytu z radością zawitali do „Domu" tegoż Ojca, w którym mieszkań jest wiele...

Przygotowujący się do doktoratu Pier Giorgo Frassati odbył dnia 30 czerwca 1925 r. dawno umówioną z przyjaciółmi wycieczkę łodzią po rzece. Pod koniec żalił się na silny ból w krzyżach, ale myślał, że to skutek zasiedzenia się przy nauce. Jedna porządna wycieczka w góry, a przejdzie mówił. Była to niestety galopu­jąca poliomyelitis, natury zakaźnej, która jak grom z jasnego nieba, zabrała Go po czterech dniach. Spoczął na wieki w rodzinnym Pallone, pod strażą aniołów Benozza Gozzoli wśród ulubionych kwiatów... Pod prostym granitowym krzyżem z, pobliskich ukochanych gór, poło­żono na grobie napis: PIER GIORGIO FRASSATI W dwudziestu czterech latach — w przeddzień uzyskania inżynierskiego dyplomu piękny, dzielny, wesoły, ko­chany — ujrzał nadchodzący niespodzianie ostatni swój dzień i jak zwykł w każdej czynić okoliczności — dzień ten — jak najpiękniejszy powitał pogodnie. Wiarę swoją wyznawał czystością życia swojego i miło­ścią w dziełach swoich. Stał się w życiu i w śmierci ży­wym Sztandarem Młodzieży Chrześcijańskiej. Tajemniczy wpływ Pier Giorgia z nieba, potężny Jego przykład działa i trwa. Niezliczone listy, przeważnie młodzieży, świadczą o poprawie życia, wskutek przeczytania Jego życiorysu, inni dziękują za łaski, osobliwie du­chowe, za Jego pośrednictwem otrzymane. Tysiące osób duchownych i świeckich gromadzi się bez różnicy wieku w rocznicę Jego śmierci na nabożeństwie i u Stołu Pań­skiego w turyńskim kościele Della Crocetta, gdzie On co­dziennie przystępował do Komunii św. Najznakomitsi kaznodzieje, m. in. poprzedni arcybiskup kardynał i obec­ny arcybiskup Turynu stawiają na wzór i przykład wszy­stkim — szczególnie młodym — cnoty Jego; a umie­szczona koło ławki, w której zawsze klęczał, tablica pa­miątkowa — z profilem Jego w płaskorzeźbie głosi:

„PIER GIORGIO FRASSATI — APOSTOŁ MIŁOŚCI Na tym miejscu w modlitwie i w codziennym złączeniu eucharystycznym znajdował światło i siłę do potykania się potykaniem dobrym, do przebycia wyznaniowych eta­pów życia i do odpowiedzenia jak dobremu żołnierzowi Chrystusowemu przystało na apel Boga. Na pamiątkę i przykład młodym"..

Ze śmierci bowiem Pier Giorgia wykwitło niezmier­nie bujne religijne życie chrześcijańskie. Dowodem tego, iż do roku 1931 przeszło 25.000 studentów odbyło piel­grzymkę do Pollone, w celu przystąpienia tam do Ko­munii św. i pomodlenia się na Jego grobie. Kilka stron zająłby spis instytucji, jakie przykład Giorgia do życia powołał, lub do intensywnego życia na nowo pobudził. W ciągu 6 lat (1925—1931) powstały no­we, lub odżyły związki F. U. C. I. kółka naukowe, ugru­powania studentów szkół średnich, zrzeszenia euchary­styczne, związki studiów, Ewangelii, kółka, oraz przy­tułki dla żołnierzy, nieustające komitety dobroczynne, szkoły, kursy wieczorne, stowarzyszenia sportowe, domy rekolekcyjne itp. W dzielnicy Cottolenga w Turynie, w Piccola casa delia Providenza wspaniały pawi­lon o 300 pokojach dla starców będących przez wiek lub chorobę, ciężarem swych rodzin, nosi na froncie imię Pier Giorgia Frassatiego. Zabezpieczenie losu tych nie­szczęśliwych było umiłowaną Jego myślą. Siostry Miło­sierdzia z Jego dzielnicy ustanowiły osobnego jałmużnika dla ubogich. Pierwszym po śmierci Pier Giorgia skromnym tego początkiem były kolonie wakacyjne: w pierwszym roku 12, obecnie koło 500 studentów za­żywa tam odpoczynku, wzmacniając się fizycznie i moralnie. Pierwsze pod wezwaniem Pier Giorgia kółko młodzieży katolickiej założono w San Giovanni d'Imola; dziś ist­nieje przeszło 350 najrozmaitszych tego rodzaju zwią­zków. Turyńskie kółko F. U. C. I. imienia Cesare Balbo, któremu z dnia na dzień świecił przykładem i któremu tyle codziennej pracy poświęcił, — czci Go przed innymi, krzewiąc usilnie pamięć Jego cnót. Wznowionym życiem odżyły Konferencje św. Wincentego a Paulo — i chociaż wedle statutów obrać wolno na Patrona wyłącznie kano­nizowanego Świętego — niektóre z nich, jak np. w Ka­tanii, otrzymały pozwolenie zrzeszenia się pod wezwa­niem Pier Giorgia. Dla Jego pamięci otrzymuje co sobo­tę La Stampa datki dla ubogich. A żeby i sport pokrzyw­dzony nie był, pewien alpinista wdarłszy się rok po śmierci Pier Giorgia na igły dwóch, nietkniętych dotąd stopą ludzką turni naprzeciw turni Ratti ochrzcił je imieniem Pier Giorgia Frassati.

Gdy zaś wyżej wspomnianym rozporządzeniem z dnia 28 grudnia 1931 r. arcybiskup Turynu nakazał rozpoczęcie procesu informacyjnego Pier Giorgia Fras­sati katolicka młodzież włoska, której On był naj­czystszą chlubą, poprosiła arcybiskupa przez swojego pre­zesa o prawo odegrania roli postulatorów sprawy Jego beatyfikacji gdyż przystoi, aby Brat przez braci wprowadzony został na ołtarze.

Oto „święty”, jakiemu czcigodny Autor tej książki parę rozdziałów poświęcił. Wyraził jasno i dobitnie, że jego ideałem jest „taki święty”, czyli młodzieniec: W modlitwie najżarliwszy, w pracy najpilniejszy, przy zabawie najweselszy. Dziwnym zbiegiem okoliczności kreśląc obraz idealnie religijnego młodzieńca nie wie­dział jeszcze, że ten promienny jego ideał żył tak nieda­wno w słonecznej Italii!

Nie wiedział tego Autor, jak nie wiecie zapewne Wy, mili Czytelnicy, że bardzo bliskie stosunki rodzinne łą­czyły Pier Giorgia z Polską przez narzeczonego, a w ostat­nich miesiącach życia, męża już ukochanej siostry Ludany. Rozłączenie z nią strasznym było dlań rozdar­ciem; pociechą było Mu, iż mógł w liście do siostry, szwagrowi wystawić świadectwo: Jaś jest po naszemu dobry... — Po naszemu Nie lada to od Świętego pochwała! Starajcie się więc i Wy polska Młodzieży, by patrząc na Was z nieba sądził o Was tak samo, uciekaj­cie się do tego dziarskiego Opiekuna w niebie, zrzeszajcie się pod Jego sztandarem i wydrzeć go sobie żadną miarą nie dajcie, — a prosząc Go o pomoc w sprawach Waszej duszy, w naukach, troskach, pragnieniach, spor­tach i zabawie — przyczyńcie się do wzniesienia na ołtarze Pańskie roześmianego Świętego Narciarza, w swe­trze, z plecakiem i kijem alpejskim, ale z gorącą modli­twą na ustach i anielską szlachetnością w sercu.

„O Boże miłosierny, Który łaską Swoją zachować raczyłeś sługę Swojego Pier Giorgia Frassati w czystości serca, w płomiennej wśród zasadzek świata miłości; wy­słuchaj, błagamy, próśb naszych i jeżeli jest w zamiarach Twoich, by publicznie uczczony został przez Kościół, okaz wolę Swoją udzielając nam łask, o które, za wsta­wiennictwem Jego prosimy, przez zasługi Pana naszego Jezusa Chrystusa. Amen”. hr. Elżbieta z Tarnowskich Janosowa Esterhazy.

SŁOWO WSTĘPNE AUTORA.

Niemądry pająk.

Był to złoty, wrześniowy poranek — tak zaczyna Jórgensen jedną ze swych ślicznych, głębokich przypo­wieści — po powietrzu snuły się nitki babiego lata, gdy jedna niteczka zawisła na konarach wysokiego drzewa. Ukryty w końcu tej nitki, wyszedł z niej maleńki pają­czek, uprządł zaraz i przytwierdził mocno do gałęzi inny wątek i po nim spuścił się aż na dół. Znalazłszy tam buj­nie rozgałęzione krzaki, wziął się zaraz do budowy regu­larnej sieci. Szczyt jej umocował na tej samej długiej nit­ce, po której spuścił się był na dół, a rozpiął ją po bo­kach na gałązkach opiekuńczego krzaka.

Niebawem śliczna siec była gotowa i zaczął się ob­fity połów. Muszki i komary wpadały w sploty siatki tak licznie, że pajączek z dnia na dzień rosnąc, zamieniał się po trochu w dużego pająka, który w dobrobycie swoim zapomniał, jakim małym i chudym i głodnym wylądował parę tygodni temu na szczycie drzewa.

Ale jednego ranka przebudził się nasz pająk zły i smutny. Było chłodno i chmurno, nie słychać było znikąd brzęczenia muszek, głód zaczął się odzywać w przy­wykłym do obfitej strawy żołądku.

Nie mając co innego do roboty, postanowił zbadać czy cała sieć jest w porządku, czy gdzie nie rozluźniły się jej oczka. Zaczął nasz gospodarz obchodzić każdy za­kątek swego wiszącego domku, ale wszystko znalazł w dobrym stanie. Ta nitka trzymała się końca złamanej gałęzi, ta znowu owijała się koło sęka mniejszej gałązki, inna wisiała u sterczącego kolca — słowem wszystko utkane było mocno i celowo, a trzymało się składnie. Dopiero doszedłszy do szczytu sieci, spostrzegł nitkę, która ciągnę­ła się wysoko w górę, nie mając żadnego widocznego pun­ktu zaczepienia. Z tej i z owej strony przyglądał się jej pająk, wytężając jak tylko mógł swoje liczne oczka, ale niczego dojrzeć nie może: ta nitka zdaje się wisieć w po­wietrzu, bez żadnego celu ni przeznaczenia.

Zapomniał zupełnie niestety, że po tej nitce spuścił się był w dół ze szczytu drzewa i że na niej zawiesił sam szczyt swojej misternej siatki...

„Trzeba usunąć tę niepotrzebną nitkę" — tak za­wyrokował i zaraz przerwał drażniący wątek. Ale w tej samej chwili cała sieć opadła i pająk znalazł się nieba­wem na ziemi, okryty resztkami tak sztucznej budowy, w której lśniły się do niedawna przeczyste kropelki rosy. Niemądry pająk zamienił się na bezdomnego biedaka: jeden moment wystarczyłyby zepsuć całe dzieło, tylko przez to, że nie pojął znaczenia jednej nitki, biegnącej ku górze.

Mój chłopcze drogi! I dusza czystego młodzieńca związana jest z Bogiem jedną nitką, w górę biegnącą, której miano jest: religia.

Kto tę nitkę rozerwie, staje się zbłąkanym, bez­domnym żebrakiem; kto jej pilnie strzeże, znajdzie w niej podstawę harmonijnego życia na tej ziemi i zadatek wie­kuistego szczęścia.

Proszę więc Boga, żeby nitka, która ciągnie się w gó­rę do naszego Ojca w niebie, w duszach wszystkich moich młodych czytelników przetrwała nierozerwana.

CZĘŚĆ I.

STRZEŻ TWOJEJ WIARY. KTO NAJWIĘKSZYM PANEM?

W trzecim wieku po Chrystusie, tak głosi le­genda, żył olbrzymiego wzrostu poganin, Krzysztof, któremu weszła do głowy szczególna a uparta myśl. — Wskażcie mi, powtarzał wszystkim, największego na świecie pana, bo ja jemu tylko chcę służyć! — Najwięk­szy pan, to król! Odpowiadali ludzie i Krzysztof wstąpił na służbę do króla. Pewnego razu na królewskim dwo­rze wielka odbywała się uczta; podczas uczty zauważył Krzysztof, że gdy jeden z lutnistów jął opiewać potęgę szatana, król zbladł i zmienił się na twarzy. „Pewnie większy to od króla pan", pomyślał olbrzym i po­szedł do szatana na służbę.

I służył szatanowi tak długo aż kiedyś droga ich za­wiodła koło Krzyża. Na widok tego znaku zbawienia szatan zaczął dygotać ze strachu, i nie śmiejąc przejść koło Krzyża, zawrócił z drogi.

„Ten Wiszący na Krzyżu to chyba i od szatana wię­kszy pan” — pomyślał znowu olbrzym. — Zagadnął więc klęczącego pod Krzyżem pustelnika: „Bracie, po­wiedz mi, jak można służyć Ukrzyżowanemu?"

Módl się jak najwięcej! — brzmiała odpowiedź.

Modlić się? Alboż ja wiem, co to znaczy?

Pość więc.

Pościć? Nie widzisz jaki ze mnie drągal? Muszę najeść się porządnie.

— Wiesz co, odezwał się po namyśle pustelnik, dobry z ciebie chłop, a nogi masz jak bocian. Stań tu przy rzece, a jak ludzie będą chcieli przeprawiać się na drugi brzeg, przenoś ich na barkach.

I przez długie od tej chwili lata przenosił Krzysztof ludzi przez wodę. Aż nareszcie dnia pewnego poprosił go śliczny, milutki chłopczyna, by go przeniósł przez rzekę. Krzysztof chętnie podniósł go na ramiona i ru­szył ku przeciwległemu brzegowi; ale nigdy jeszcze w ży­ciu pod podobnym ciężarem się nie uginał! Na środku rzeki ledwo już mógł udźwignąć miłego chłopaczka i z największym wysiłkiem dobrnął do przeciwnego brzegu.

A tom się zmachał, żeby cię też! — Zawołał za­sapany Krzysztof. — Taki jesteś ciężki, jakbym cały świat był na plecach dźwigał!

Nie dziw się, — zadźwięczała mile odpowiedź jasnowłosego chłopczyka, — bo nosiłeś na barkach Tego, który cały świat stworzył.

Z tymi słowami znikło Dziecię Jezus, a święty Krzy­sztof upadłszy na kolana dziękował Bogu, że w dobroci Swojej to od każdego przyjmuje, czym kto najlepiej słu­żyć Mu potrafi.

* * *

Kto największym Panem? Bo ja Jemu chcę służyć. Wspaniała to myśl świętego Krzysztofa! Czyś zwykł i Ty, Chłopcze drogi, powtarzać: Ja największemu tylko Panu, Bogu chcę służyć? Chcę nosić Pana Jezusa.

Czy na ramionach? Nie! Chcę Go nosić w sobie, w duszy mojej i w życiu. Chcę być prawdziwym Christophorenty, czyli nosicielem Chrystusa".

Człowiek jest urzędnikiem wysokiego stanu, Cały świat służy jemu, a on tylko Panu.

(Adam Mickiewicz)

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO WIARY

Wiesz, co daje Ci religia? Nieugiętość przeko­nań, wierność zasadom. Wszak przyznasz, że to im­ponujące!

Zaufanego swego powiernika Cyneasza wysłał Pyrrhus do senatora Fabrycjusza, z poleceniem przekonania go. Cyneasz, z niczym powrócił: „Panie mój, łatwiej słońce zepchnąć z drogi swojej, niż Fabry­cjusza z drogi cnoty".

Nie ma o mężczyźnie piękniejszych słów pochwały! Nie możemy chyba bardziej liczyć na kogokolwiek wy­trwałość, stateczność, uczciwość, niż na uczciwość mło­dzieńca, który pojęć swych o uczciwości i charakterze nie oparł na zmiennych teoriach filozoficznych, ani na modnych i krótkotrwałych „światopoglądach", ale na prawach Boga Przedwiecznego!

Jedna religia daje siłę wytrwania w najbardziej krytycznych, przełomowych chwilach życia. Zastanów się nad poniższym, wstrząsającym przeżyciem.

Z płonącej Moskwy uchodzi Napoleon... Straszliwa śnieżna zawieja smaga bezlitośnie wycieńczonych z gło­du, ledwo nogami włóczących żołnierzy... Tysiące na śmierć zmarzniętych znaczą okropną od­wrotną drogę... W nieprzebytych ciemnościach wichrem wijącej nocy, osłaniającej niedobitki wielkiej armii, obchodzi Napoleon cmentarne, całunem śniegu zasłane po­la. Nagle w oddali mdłe światełko przebija mrok. Po­syła w tym kierunku adiutanta: Zobacz, co to? — Wy­słany wraca. — „Najjaśniejszy Panie, to pułkownik Drout czuwa w namiocie; modli się i pracuje". Przy najbliż­szej sposobności zamianował cesarz Drouta generałem, dziękując mu, że w tę upiorną noc grozy i śmierci tak imponującą zachował moc ducha. „Najjaśniejszy Panie, — odparł generał—głód ani śmierć mnie nie przestrasza; Boga tylko się boję: na tym polega cała moja siła".

Na tym polega cała moja siła! Tak jest niezawod­nie: przekonania religijne dają męski charakter, stalo­wą wolę, odwagę. „Najbardziej religijne ludy i miasta najwy­trzymalsze są i najmędrsze" — stwierdził już Ksenofont. A przeciwnie, komu nie rozkazuje Bóg, temu roz­kazuje bardzo wielu...

Wiesz, co daje Ci wiara? Pociechę, prawdziwy spokój duszy i radość. Możliwe wprawdzie, że zda­wać Ci się będzie niekiedy, że właściwie szczęśliwsi są lekkomyślni, gnuśni i rozbawieni Twoi towarzysze. Może i Ty odczułeś już to, na co uskarżał się jeden z moich studentów: „Czasami przychodzi mi do głowy myśl, czy w ogóle trudzić się warto. Dzień w dzień borykam się z moimi złymi skłonnościami, staram się trwać w uczci­wości, być porządnym, a oto, gdzie okiem rzucę, widzę mnóstwo młodzieńców nietroszczących się o nic, o nic niedbających — i świetnie im z tym".

Jeżeli podobnie dręcząca myśl przemknęła Ci kie­dykolwiek przez głowę, bacz chłopcze, by nie omyliły Cię pozory.

Niech Was darmo nie przestrasza,

Że dziś podłość górą Wszędzie,

Z wiary Waszej — wola Wasza,

Z woli Waszej — czyn Wasz będzie.

(Zygmunt Krasiński, Psalm Nadziei)

I ten, którego Bóg nic nie obchodzi ma duszę i ten, który żyje gorliwym życiem religijnym ma ją także. Ale jakaż między nimi różnica? Węgiel jest węglem i dia­ment węglem, a jakże wcale do siebie niepodobne! Niereligijna dusza to ponury, na światło nie czuły, czarny węgiel — religijna zaś, to czysty, tysiącem blasków błyszczący, barwami tęczy migocący diament, wchłaniający w niebie chciwie słoneczny promień łaski Bożej i świetlaną radością łaskę tę z siebie wyświetlający. Przypomnij obie przedśmiertne wyznanie Chopina, który utracił był wiarę w lekkomyślnym francuskim środowisku. Ksiądz Aleksander Jełowicki odwiedził złożonego śmier­telną chorobą przyjaciela z lat dziecinnych. Poruszony łowami przyjaciela, odnowił mistrz wyznanie wiary i ca­łując krzyż wyrzekł: „Teraz jestem u źródeł szczęścia".

A czy wiesz, co więcej daje Ci wiara?? Pociechę w dniach smutku. Nie ominie Cię cierpienie, pomimo, że tak młodym jesteś chłopcem.

*

Nacierpisz się z powodu choroby, a może i wskutek duchowego jakiegoś zawodu. Umrze ktoś, kogo bardzo kochałeś. Matka Twoja ciężko oddana choruje, a po­mocy, ulgi przynieść jej nie możesz, Ułożyłeś, wypracowałeś piękne jakieś plany, a w ostatniej chwili zawaliło się wszystko. „Baw się!" — poradzą Ci może wówczas przyjaciele. Rozerwać się musisz, oderwać myśli! Idź więc do kina, do teatru, w towarzystwa!... Na próżno. Pocieszyć Ten jeden tylko może, w czyjej mocy odjąć nieszczęściu gorycz rozpaczy. Gdzie znajdziesz wówczas pociechę? Tam, gdzie po tragicznym swym upadku z wy­żyny tronu w otchłań niedoli — szukał jej Napoleon na wyspie św. Heleny: w Ewangelii, czyli w religii. W ta­kich dopiero okolicznościach odczuwamy prawdę porów­nania Goethego, że religia to nagromadzony w spokojnych czasach kapitał, z odsetek którego żyjemy w cza­sie klęski. Jedna bowiem tylko wiara naucza, że cier­pienie zniesione z poddaniem woli Bożej koronę wie­kuistą gotuje nam w niebie.

Średniowieczni rycerze wyruszając na bój ostrzyli miecze o kamienne filary w kościołach. Co chcieli przez to wyrazić? To, że choć ufni w siebie, ufność swą przede wszystkim pokładają w Bogu. O, jakże ufność taka po­dwaja odwagę, jak na stal hartuje słabe nasze siły! Kto w Bogu zaufał, potężnego znalazł sprzymierzeńca i nie walczy sam jeden, na własne zdany siły!

CEZAR W BURZY MORSKIEJ

Postanowiwszy mimo burzy puścić się na morze, Cezar kazał odbić od brzegu. Coraz gwałtowniej jednak szalały rozhukane bałwany, tak że już i sternik drżeć zaczął z trwogi... Quid times? Caesarem vehis! — krzy­knął — „Czego się boisz? Cezar z tobą!"

Chłopcze mój — choćby najwścieklej spienione fale życia uderzały w Ciebie, przedziwnie kojącej doznasz radości, jeżeli uciśnioną swą duszę uspokoisz słowami: „Czego się lękasz? Wszak Bóg jest z Tobą!" Prawdziwie chrześcijańska ufność nie wyrabia niedołężnych fatalistów, lecz dzielnych optymistów. Pracuj, czyń, jak gdy­byś wyłącznie na sobie samym miał polegać i jakby wszystko od Ciebie zależało, a Bogu ufaj, jak gdybyś od Niego jedynie wszystkiego oczekiwał — oto sztuka chrześcijańskiego życia.

Rozpętana burza morska ciskała raz jak piłką dum­nym parowcem. Wylękli podróżni załamywali ręce po­kład zmywały spienione fale morskie, niesamowicie trze­szczały boki statku, a w ogólnym popłochu jeden tylko mały chłopczyk bawił się swobodnie w kabinie. ,,Nie boisz się dziecko?" — pytano go. „Dlaczego mam się bać? Przecież steruje mój ojciec". — Tak samo religijny czło­wiek wśród wszelakich prób i doświadczeń czuje, że Oj­ciec Niebieski dzierży w dłoni ster jego życia; a ponieważ to wie, żaden cios go nie złamie. Mocą napełni go to przeświadczenie i będzie mu bodźcem do wytrwania na­wet wtedy, gdy innych, małej wiary rozpacz wkoło niego ogarnie.

Jakiekolwiek spadłoby nań nieszczęście — mło­dzieniec religijny nie podda się rozpaczy!

Czy wiesz, co więcej jeszcze daje Ci wiara? Spokój w obliczu śmierci. Początek i koniec, narodziny i śmierć nieustannie nas otaczają. Świadomość moja ze zgrozą spogląda na codzienne te zjawiska, wzdryga się przed ostatecznym przeminięciem, protestuje przeciw zupełnemu zniszczeniu. Wobec niezmiernej tej znikomości: wobec ogólnej na ziemi śmierci, jedyną nadzieją naszą jest religia, niewzruszona wiara w nieznającego znikomości ni śmierci Boga!

Sławny na cały świat muzyk Haydn w następują­cych słowach streścił program swojego życia: „W całym moim życiu tego samego trzymałem się, co przy tworzeniu moich utworów muzycznych. Z Bogiem zawsze je rozpo­czynałem i zawsze słowem Laus Deo kończyłem. To też pobożna myśl o Bogu była złotą nitką przewijającą się przez całe moje życie, które zakończyć chcę tak samo dziękczynnym Laus Deo, Bogu niech będzie chwała!"

Barwne kwiaty, błyszczące na niebie gwiazdy, promienne oczy dziecięce, wszystko to, jak mocno wie­rzę, cieniem tylko i odbłyskiem Przedwiecznego Piękna.

Gnębi mnie niedola, nęka choroba, cierpię, lecz mając wiarę powiadam: każda łza bólu, zniesionego w Imię Boże, w błyszczący przemieni się diament i ozdo­bi w wieczności mój wieniec triumfu.

Sił mi ubywa, życie ma już ulecieć z rozkładają­cego się ciała, ale gdy wiarę mam, mówię: Wszystko to było kształtem poczwarki, z której za chwilę tęczowy motyl wzięci do wieczności.

CO DAJE RELIGIA?

Czy chcesz zebrać w jednym słowie wszystko, co daje Ci religia? Życiu Twojemu daje górność i cel. Je­dynie tylko w świetle religii widzimy, dlaczego na ziemi żyjemy. Ona jedna stawia przed nami ideały, o które walczyć warto. Ona podnosi ziemską naszą pracę do nad­przyrodzonej, nadziemskiej wartości, ona uświęca uczci­wość naszą, wypełnienie naszych obowiązków. Przez ży­cie nasze staje się jednym ciągiem spełniania woli Bożej, nieustanną staje się modlitwą, czyli służbą Największego Pana.

Ale, czyż ja Bogu służyć muszę? Czy muszę za­chować Dziesięcioro Bożych Przykazań? Nie może czło­wiek własnym swoim być panem?

Słynny astronom Kepler powiedział kiedyś, że gdyby bieg jednej jedynej gwiazdy choćby tylko o włos odchylił się od zakreślonej drogi, — rozbiłby się w puch wszechświat cały.

Otóż jak prawa przyrody stanowią podstawę bytu wiata materialnego, zupełnie tak samo rozkazy Boże podstawami życia ludzkiego. I dlatego płomiennymi łaskami chciałbym wyryć na duszy każdego z was: „Bracie! Bóg nie dlatego dał Dziesięcioro Przykazań, żeby nam dokuczać, niepokoić nas, łamać nas i nasze porywy, ale dał je dla dobra naszego. Panu Bogu mogłoby osta­tecznie być wszystko jedno, czy prawa Jego przestrzegasz, czy nie. Ale dla Ciebie właśnie, bynajmniej nie jest to wszystko jedno: zależy od tego szczęśliwość, lub zguba Twoja. Dziesięć tych nakazów do tego stopnia stanowi podstawę ludzkiego współżycia, że gdyby Bóg nie byłby ich dał, byliby ludzie zmuszeni je wymyślić. Nie są one ograniczeniem ludzkiej wolności, lecz zabezpieczeniem, rękojmią godnego ludzi życia.

Jednego, prawdziwego wielbić będziesz Boga — brzmi pierwsze przykazanie. Uprzytomniają nam się wszystkie, krew w żyłach ścinające szaleństwa krwawych ofiar ludzkich, składanych ku czci bóstw pogańskich. Kserkses, dla zjednania sobie bogów przed wojną z Grecją, kazał żywcem zakopać dziewięć dziewic i dziewię­ciu młodzieńców. Hindusi do dziś dnia czczą obok krów, małpy i węże, W jakiej więc ciemności bylibyśmy i my pogrążeni bez pierwszego przykazania! Broniąc święto­ści przysięgi, wzmacnia tym samym drugie przykazanie wierność, stateczność, oraz prawdomówność ludzką. Trze­cie, zapewnia ciału ten wypoczynek, którego słusznie wy­maga i potrzebuje każdy żyjący organizm. Czwarte przykazanie broni powagi rodziny i państwa, tych dwóch pod­walin wszelkiego ludzkiego współżycia, ładu i rozwoju.

Piąte staje w obronie życia ludzkiego. W Chinach mo­gą matki dziś jeszcze, jeśli im się spodoba, wyrzucać na ulicę, lub zabijać dzieci. A co jest ochroną zdrowej, czy­stej krwi rodzin, silnych pokoleń odpornych na wy­bryki zmysłów i popędów cielesnych? Szóste i dziewiąte przykazanie. A co broni Twej prawowitej własności? Siódme i dziesiąte przykazanie. A Ciebie, jak też spo­łeczeństwo od kłamstw, oszczerstw i potwarzy, co ochra­nia? Przykazanie ósme.

Oto więc, Bogu służyć, znaczy doprawdy to samo, co być panem! Oto więc Dziesięcioro Boskich Przyka­zań to naprawdę dobro, pożytek i błogosławieństwo ro­dzaju ludzkiego!

Trudno po prostu wyobrazić sobie, czym byłoby to biedne życie ziemskie, gdyby wszyscy ludzie sumiennie wypełniali przykazania Boskie. Zbyteczne byłyby wię­zienia i policja. Nie byłoby tyle chorób, ani szpitali. Nie istniałyby zakłady dla obłąkanych, ani zburzone gniazda rodzinne. Nie potrzeba by zamków, kontrolerów tramwa­jowych, czy kolejowych. I nie byłoby rozbitego szczę­ścia, ani podstępnie uwiedzionej niewinności, ani opu­szczonych na starość rodziców, ani szkalujących w ga­zetach artykułów. I nie byłoby wojny. O, Mój Boże, jak inaczej wyglądałoby wszystko, gdyby Najwyższemu Panu ludzie naprawdę służyli, gdyby Dziesięcioro Bo­skich Przykazań zachowywali.

Nie od Ciebie zależy, czy ktokolwiek inny je zachowuje. Od Ciebie jednak, czy Ty je zachowujesz.

A od tego zaś zależy doczesne i wieczne Twoje szczęście. Od tego: czy chcesz z duszy, z serca służyć Największemu Panu? A ci co nie chcą? Co ich spotka? Spotka ich los zbuntowanych drzew.

ZBUNTOWANE DRZEWA

Smukła, górna osika — wedle pełnej głębokiego znaczenia przypowieści Jorgensena — rzuciła mię­dzy leśne drzewa zuchwałą myśl.

Bracia moi, — rozpoczęła przemowę — wiecie dobrze, iż naszą jest cała ziemia, bo zwierz i człowiek na równi od nas zależą, bez nas żyć nie mogą. My wy­żywiamy krowę i owcę, ptactwo i pszczoły. My ośrod­kiem wszystkiego, z nas wszystko żyje, bo i gleba nawet wytwarza się z przegniłego naszego listowia. Jedna tylko w świecie potęga nad nami góruje t. j. słońce.

Odeń zależy podobno nasze życie. Ależ Bracia! W moim przekonaniu straszą nas tylko bajką, że bez słonecznego światła żyć byśmy nie mogli. Głupi to jakiś, przestarzały przesąd, obałamucenie, ciemnota zgoła nie­godna uświadomionych, nowoczesnych roślin.

Tu przerwała na chwilę osika. Przecząco zaszu­miało kilka starych dębów i brzostów, młode atoli drze­wa nie szczędziły potakujących pochwał.

A zachęcona osika ciągnęła dalej podniesionym głosem: Nie jest mi niewiadomym, że istnieje między roślinami (Stronnictwo zacofania i ciemnoty, zespół sta­rych, wierzących jeszcze w staroświeckie przesądy wsteczników. Nadzieję moją i ufność pokładam, zatem na młodym pokoleniu, na postępowych jego poglądach, na jego świadomości siebie. Musimy nareszcie my rośliny zrzucić nieznośne jarzmo słońca! Wtedy powstanie do­piero nowe, niezawisłe pokolenie. Do boju więc o wy­zwolenie! A Ty stary reflektorze tam w górze, koniec twojego panowania.

Tu zagłuszył już słowa osiki podnoszący się zewsząd szum pochwał; młodociany z żywiołową siłą wybucha­jący zapał zagłuszył szelest nagany starych drzew.

Rozpoczynamy strajk przeciw słońcu — peroro­wała upojona powodzeniem osika. Zaniechamy wszelkich życiowych naszych czynności za dnia, życie nasze prze­niesiemy w tajemnicze ciemności nocy. W nocy chcemy rosnąc, kwitnąć, roztaczać wonie, wydawać owoce: Nie potrzebujemy odtąd słońca! Niech żyje wolność!

Posiedzenie było skończone.

Nazajutrz coś dziwnego zauważyli ludzie. Słońce ślicznie świeciło, życiodajnie spływały z nieba ciepłe je­go promienie, a na przekór temu — kwiatki ostentacyjne skłaniały główki ku ziemi, drzewa poopuszczały liście i gromadnie odwracały się od słońca. Wieczorem nato­miast rozchyliły się stulone płatki kwiecistych kielichów i wielobarwne kwiaty wyciągnęły szyjki do bladego świa­tła księżyca, do rzadko rozsianych gwiazd...

Trwało to dni kilka.

Po niewielu dniach jednak dziwne w roślinności nastąpiły odmiany. Zboże leżało na ziemi jak długie, bo przedtem dźwigało się w górę do słońca, a teraz przecież nie było dlań słońca, do którego by rosło. Przybladły kwiaty, płatki ich więdnąć zaczęły, listki żółknąć. Wszy­stko pochyliło się ku ziemi, jak gdyby nadciągała jesień.

Wtedy zaczęły rośliny przeciw osice szemrać. Ale podżegaczka, choć sama pożółkła niczym kanarek, podszczuwała je dalej.

Jacy Wy Bracia jesteście niemądrzy! Nie widzicie, że teraz o wiele jesteście piękniejsi, o wiele bardziej oryginalni, o wiele bardziej samowystarczalni, niż byliście za czasów panowania słońca! Chorujecie? Bzdury! Zdaje Wam się. Wysubtelnieliście, wyszlachetnieli, nabraliście indywidual­ności!

Niektóre z nieszczęsnych roślin wierzyły nadal osice i z pożółkłymi, więdnącymi wargami szeptały: Wysubtelnieliśmy, wyszlachetnieli, nabraliśmy indywidualności. Przeważna część jednak na czas poniechała strajku i nawróciła się z powrotem ku życiodajnemu słońcu.

Gdy znowu nadeszła wiosna, w puszczającym nowe pędy i pąki, rozśpiewanym lesie leżała uschnięta osika, trzęsąc długimi, nagimi gałęziami, niby straszydło na ptaki. O niemądrych jej teoriach słuch dawno zaginął; do starego, lecz ożywczego słońca pod­nosiła się dookoła niej dziękczynna woń nawróconych kwiatów, a bujną zielenią błyszczące korony drzew wdzięcznością pochylały się przed nim.

Dzieje zbuntowanych drzew powtarzają się w życiu wielu dzisiejszych ludzi, mniemających, że porzuciwszy Boga wieść można nadal życie godne człowieka. Czuwaj chłopcze i strzeż wiary Twojej! Współczesny świat jest zastraszająco powierzchowny! Gdy dorastając coraz częściej będziesz obracał się w świecie, z jednej strony z przykrym zdziwieniem doświadczysz, o jakich pustych, wszelkiej wewnętrznej treści pozbawionych tematach po­trafią godzinami gadać i zaśmiewać się dzisiejsze panny i dzisiejsi młodzi ludzie, — z drugiej zaś, z jaką zdumiewającą zarozumiałością, z jakim pogardliwie bagatelizu­je! Z uśmieszkiem zbywają najpoważniejsze zagadnie­nia życia ludzkiego, lub o nich z największym tupetem wyrokują.

Spotkasz z czasem ludzi, dla których ważniejszą nad wszystko jest sprawa, żeby aż pękał napchany banknotami portfel, żeby co dzień najeść się dowoli i nigdy nie opuścić wieczoru w kinie, w teatrze czy w innych po­dobnych lokalach, a poza tym nic.

Ach! Iluż jest takich ludzi o ciasnym widnokręgu, umysłowo w ciasnej klatce zamkniętych, niczego nie wi­dzących. Wśród ptactwa mamy wróble i orły. Czegóż wróblowi do szczęścia potrzeba? Byle połknął kilka nędznych robaków, byle napchał się trochę ziarna, choć­by wydobytego z nawozu, byle podziobał parę czereśni, już ma gardziel pełną, już tłuściutki, okrąglutki, szczę­śliwy. Ani mu się śni, że i orle dusze są na świecie i że inne orlich dusz szczęście! Widzisz, mój Chłopcze, na­tkniesz się i na ludzi o wróblich sercach i wróblich żo­łądkach. Ale człowiek tylko wróblem być nie potrafi, więc przekonasz się, że ich serce przy całym dobrobycie, przy wszystkich skarbach, majątkach, wygasłe jest i pu­ste — dusze jałowe i oschłe. Dusze te w największe na­wet ziemskie opływając rozkosze, — przymierają gło­dem i usychają z pragnienia.

CO MNIE TO OBCHODZI?

Pomiędzy inteligentnymi ludźmi rzadko spotyka się niereligijnego człowieka, który przeczyłby otwarcie istnieniu Boga. Gruby ateizm nie należałby do dobrego tonu, — nie uchodziłby — w dobrym towarzystwie. Tym częściej niestety spotykamy takich, którzy wprawdzie re­ligii zasadniczo nie odrzucają, ale jej też nie praktykują; nie obchodzi ich ona wcale: są obojętni.

W trzeciej pieśni Piekła maluje Dante przerażający obraz takiej właśnie zgrai potępionych. W niepokoju, który końca nie zazna, tłuką się tu i ówdzie razem z tchórzliwymi aniołami, co nie zbuntowali się wpraw­dzie przeciw Bogu, ale i odwagi nie mieli, by śmiało przy Nim stanąć i gorzko zawodzą za to, że ani złe, ani dobre za życia nie były.

...Ci tu i śmierci nie mają nadziei,

A ciemne życie ich takie nikczemne,

Że każdy inny los zazdrość ich budzi.

Na świecie po nich nie zostanie sława,

Miłosierdzie i sprawiedliwość nimi wzgardzą:

Nie mówmy o nich, spojrzyj i przejdź mimo.

(Dante, Boska Komedia, Piekło, pieśń III.)

Nie tylko wśród dorosłych, ale i pomiędzy młodzie­ży, niestety, smutne spotykamy typy, interesujące się wszystkim oprócz religii, która jedna tylko w ogóle ich nie obchodzi. Znam takich młodzieńców. Bywają niekiedy wśród nich nawet powierzchownie dobrzy, mili i uprzej­mi, ale że toczy ich obojętność religijna, z troską spoglądam w ich przyszłość. Interesują się wszystkim: dużo poza lekturą szkolną czytają, we wszystkich sportach są sprawni, tańczą doskonale, weseli, dowcipni w towa­rzystwie — a przecież odczuwam, co do ich rozwoju obawy, ponieważ na najważniejsze zagadnienia, na święte zagadnienia religii naszej głusi są i ślepi.

Ale dlaczego są tacy? Jak do tego doszło?

Trudno byłoby na to dać dokładną odpowiedź.

Niektórzy naczytali się może różnych filozoficz­nych i przyrodniczych książek, a że źle strawionych filozoficznych teorii i bezkrytycznie przyjętych przyrodni­czych hipotez wynikło zamieszanie pojęć.

Dusze innych zraziły może spaczone pojęcia reli­gijne tych lub owych ludzi, religijność za wzór stawianego kolegi. „Takim jak on być nie chcę".

Przeważna część młodzieńców nie umiałaby jednak wskazać innej tej obojętności przyczyny, niż tej wielce smutnej, że religijne to zaniedbanie widzą dorastając w domu, widzą, na każ­dym zebraniu, widzą wszędzie i na każdym kroku. Zbyt często niestety w rzeczy samej widzimy, że dzisiejszy człowiek troszczy się o wszystko, za wszyst­kim ugania, jednego tylko, najważniejszego, istotnie roz­strzygającego zagadnienia skrzętnie unika: wykręca się od kwestii religijnej, jak piskorz. Co mnie to obchodzi? powiada i wzrusza ramionami.

Odpowiedz sobie wszakże Ty sam na pytanie: czy w ogóle istnieje ważniejsze, bardziej o losie naszym roz­strzygające zadanie, od tego, by definitywną dać w tej mierze odpowiedź? Czy nie od niej zależeć będzie cała ziemska Twoja wędrówka, kierunek, oraz kształt całego Twojego życia? Jak wręcz przeciwnie wygląda życie dwóch ludzi, z których jeden, poza kresem ziemskiego istnienia, dalszego ciągu nie widzi, nie dostrzega przyszłe­go, piękniejszego żywota; drugi, oczekuje życia poza gro­bem, co więcej, tam dopiero prawdziwego, doskonałego, bez końca spodziewa się szczęścia!

Odpowiedź na to jedno wielkie, decydujące pytanie: oto nie cierpiące zwłoki, piekące zadanie młodego wieku.

Mogę, Bóg wie, z jaką pilnością, starać się kształcić, polerować otrzymane w darze od natury skarby umysłowe; jeżeli nie mam Boga, losem moim będzie niedociągnięte, zwichniętych skrzydłach życie.

Mogę napracować się nie wiem jak nad osiągnięciem wiedzy, co ze mnie będzie bez Boga? Przy braku ele­ktrycznego prądu, doskonałe nawet dynamo jest bez ruchu.

Mogę starać się najusilniej o wyrobienie charakteru. Czym jestem bez Boga? Piękną złożoną ramą bez obrazu.

Z całych sił mogę nad wolą moją pracować, czym jestem bez Boga? Sześciolampowym aparatem radiowym, którego wszystkie składniki sam z najdokładniejszym zastosowaniem teorii złożyłem, a który pomimo to mu­zyki nie oddaje, bo zapomniałem włączyć go w antenę, w energie falujące na wysokościach.

Cóż warta, choćby najsilniejsza, żarówka elektrycz­na, niewłączona w prąd przez centralę wytwarzany? I co warte zewnętrznie, pozornie najświetniejsze nawet ziemskie życie, o ile nie włączymy go w centralę, da­jącą życie każdej na świecie duszy, w Boga.

Światem bez słońca, nocą bez gwiazd, tułaczem bez celu, człowiekiem bez domu, sierotą bez rodziców, sercem bez szczęścia: oto, czym jest dusza bez Boga.

PRZEKLEŃSTWO NIEWIARY

Rozum i wola niewierzącego człowieka w równej mierze skazane są na cierpienie. Widzi, jak świat długi i szeroki, pełnię najcudowniejszego ładu, niewyczerpanych piękności — a w jego pojęciu nie wolno mu domy­ślać się poprzez te cuda wszechświata rozumnego Stwo­rzyciela, Kierownika tych cudów utrzymującego wszy­stko Stwórcy. Jakie mnóstwo wkoło niego dobrych, szla­chetnych uczynków, górnych postanowień, ile miłości bliźniego, a jemu w Wynagradzającego wierzyć nie wolno. Zbrodniarz, bandyta, kilkakrotny morderca zbiega zagranicę, nie dbając na nic, żyje i umiera w do­statkach, a niewierzący wierzyć musi, że los jego w ni­czym różnić się nie będzie od losu porządnego człowieka, który wytrwał w nieskazitelnej cnocie. O kimś, co żyje w zaparciu się siebie, co siłą woli nad sobą panuje, co aż do śmierci trwa wiernie w podjętych raz obowiązkach:

takim mówić powinien, że się myli; o chytrym zaś wy­zyskiwaczu, ciągnącym zyski z oszustwa: twierdzić mu wypada, że to człowiek obrotny, który zawsze i wszędzie da sobie radę.

Zdarzają się w życiu godziny, w których od wszel­kiego używania człowiek z obrzydzeniem się odwraca, w których ziemia staje się dlań wstrętną kałużą błota, w których życie niewypowiedzianym ciężarem i męką przygniata. Jakieś okropne rozczarowanie dręczy wów­czas duszę, szarpią ją czucia bezdennego rozgoryczenia; śmiertelne znużenie, bezsensowne zachcianki, rozstrój, zupełny zanik energii. Używać chciałby, ale i do tego nawet już jest niezdolny. Szukał i nie znalazł szczęścia. Po co właściwie jestem na świecie? Zapytuje wówczas sam siebie. Co komu z tego przyszło, że z nicości powstałem i jestem? I co by było, gdybym tak teraz kulą rewol­werową położył kropkę na końcu tego marnego istnienia?

No tak, nie do zniesienia jest życie bez Boga. Kto nie ma Boga, nie ma ideałów, nie ma radości w ser­cu, nie ma w cierpieniu mocy, nie ma prócz zmysłowych żądz i rozkoszy zmysłowych niczego, równa się w zupeł­ności zwierzęciu. A i lud, który utraciłby wiarę w Boga, straciłby przez to samo swoje ideały, źródła siły będącej bodźcem do pracy, jako też podstawę swojego bytu.

SZCZĘŚCIE BEZ BOGA

Prędzej czy później nauczy Cię życie tego, co po­niżej wyłożę, ale do tego czasu wierz mi, Chłopcze: bez wiary w Boga, bez pokładanej w Nim nadziei, bez mi­łości Jego nie ma prawdziwego dla człowieka szczęścia, bo dla Boga stworzona dusza ludzka i niespokojne jest ludzkie serce póki w Nim nie spocznie.

Dusza ludzka nie może zaznać pokoju bez Boga. Co tylko na świecie istnieje, posłuszne jest swemu powołaniu. Gwiazda nie może zatrzymać się w biegu: w ruch ją wprawiło prawo przyciągania. Tlen i wodór żadnym innym jak przepisanym im sposobem połączyć się nie mogą. Ogień inaczej jak w górę buchać nie może, kamień nie może spadać inaczej jak prostopadle w dół. Nadaremnie nalałbyś oliwy pod wodę, — oliwa wypły­nęłaby na wierzch. Nalej wody na oliwę, woda ścieknie na spód. Każdą z nich rządzi przyrodzenie: skłóciły się na chwilę szukając właściwego sobie położenia, a gdy się wreszcie ułożyły nastał spokój. A spróbuj od Boga oderwać duszę; niespokojna, dopóty burzyć się, płakać i szukać będzie — dopóki na nowo Boga nie odnajdzie.

Lenau postradawszy wiarę, słów nie znajduje na opisanie pustki, opuszczenia duszy, która od Boga się odwróciła. Świat dla niej stał się wymarłym, o niekończących się ulicach miastem, gdzie wciąż potyka się o coś, gdzie z każdego okna szyderczo przedrzeźnia się śmierć i zniszczenie. Niewierzący, każdego zła spragnio­ny Oskar Wilde, odsiadując karę za niemoralne be­zeceństwa, pisze w więzieniu De Profundis, w którym dusza jego szuka po omacku Boga i po swojemu wpraw­dzie, ale z daleka Go odnajduje.

A posłuchaj, jak modli się jeden z naszych wieszczów:

Gwiazdy i ślepe skały i martwe siły natury poczęły się w rozumie Twoim,

w konieczności mądrości Two­jej,

ale ja począłem się w sercu Twoim,

na chwilę znikomą oderwałem się od Niego,

poszedłem na pielgrzymkę

i w nieutulonym żalu wzdycham do rodzicielskiego domu.

O zmiłuj się, zmiłuj się nade mną!

Ześlij na mnie Ducha Świętego!

Bym żył pełnym życiem nadziei!

By mnie nie trapiły kłamstwa świata,

By dusza moja nie spustoszała,

By serce nie zwiędło jak kłos,

z którego ziarna wypadły,

Bym zawsze czuł Ciebie i miłość Twoją.

Bym nie szukał Ciebie po nocy ciemnej i daremnie nie wołał: O Panie!

Bym nie zasnął snem przywalonych nieszczęściami

Snem zrazu markotnym — martwym, później snem nicości.

Od tego letargu duszy uchroń mnie Panie!

Od tego zwątpienia wyratuj mnie Panie!

Od tej pustyni serca ocal mnie Panie!

Bądź tarczą moją, bądź podporą moją!

Okryj mnie płaszczem opieki Twojej.

Oddal puchar goryczy od ust moich!

Ale jeśli wola Twoja Panie, bym cierpiał,

niech ona się stanie, a nie moja Panie!

Daj mi boleść, ale dozwól, bym żył w Tobie.

Przebij serce moje, ale dozwól, by ono biło w Tobie Panie.

Nie daj mi zasnąć, — nie daj mi znędznieć pod smutkami...

Nie daj mi przystać na śmierć serca...

(Zygmunt Krasiński, Modlitwa za ciebie, wyd. jub. t. III, str. 346. Gebethner i Wolff. Kraków — Warszawa).

W szczerej religijnej wierze wielu młodzieńców dlatego nieraz powstaje zamęt, bo zasłyszeli, albo przeczytali, że ten lub ów wielki człowiek, znakomity uczo­ny, itp. był niereligijnym, niewierzącym. Co doprowa­dziło jednak do zaprzeczenia Boga: rozum czy serce, wie­dza, czy też raczej może sposób życia, sprzeciwiający się Boskim prawom moralności — o tym co prawda, na pewno wyrokować trudno, ale przypuszczenia robić można. Nie uczony rozum, lecz zepsute serce, nie rozległość wiedzy, ale mnogość grzechów najczęściej bywają przyczyną nie­wiary. Tylko w czystym powietrzu jasno płonie świetla­ny płomień wiary; gdzie atmosfera moralna zepsuta, gdzie zaduch moralny i stęchlizna, tam tli on tylko zarzewiem w popiele, aż wreszcie doszczętnie wygasa.

Można by nader zajmującą ułożyć książkę, zbiera­jąc liczne, dobrze stwierdzone wypadki, jak wydrwiwający religię, zapierający się Boga ludzie zmieniali poję­cia swoje w tej godzinie, w której nie łatwo i na nic nie, zda się udawać: w godzinie śmierci.

Nie wiem, czy obiło Ci się już o uszy nazwisko gło­śnego, niemieckiego filozofa Artura Schopenhauer`a (1788—1860) nieubłaganego przez całe życie przeciw­nika chrześcijaństwa. W bolesnej chorobie wyrwało mu się jednak pomimo to westchnienie: O mój Boże, mój Boże! Słysząc to leczący go lekarz, — A więc nawet i dla filozofa istnieje Bóg? — zapytał zdziwiony.

Nic nie warta w cierpieniu filozofia bez Boga — od­parł chory, — jeśli wyzdrowieję, będzie inaczej. Wyzdro­wiawszy, oddalił Schopenhauer postanowienie swoje w niepamięć, — a kiedy przy powtórnej niemocy lekarz przypomniał mu dawniejszą obietnicę, zawołał ze zło­ścią: Daj już spokój tym strachom! To głupstwa w sam raz dla dzieci! Filozof obejdzie się bez Chrystusa. Tego samego wieczora nieszczęśnik skończył nagle.

Nienawidzący religii Heine napisał do brata na parę lat przed śmiercią: Czoło zuchwale przeciw niebu podniosłem i dlatego leżę teraz jak zdeptany robak. Chwała i cześć Bogu na wysokościach! Twój biedny brat: Henryk.

Ten sam, jedynie zbawcze ciało opiewający Heine pisze w swoim testamencie: Od czterech lat wyrzekłem się filozoficznej pychy i powróciłem do ideałów religij­nych, do Boga jedynego. Umieram w wierze w Stworzy­ciela świata, którego z pokorą o miłosierdzie błagam.

Prawda, z jaką przenikliwie gryzącą ironią pisze Krasiński:

Słowo honoru! Gdybym wierzy! W Boga, Toby mnie zdjęła w tym momencie trwoga, Daruj mi Boże! Padam na kolana!

(Dzień Dzisiejszy)

A oto, co mówił popadłszy pod koniec życia w obłą­kanie, dotknięty przez pewien czas ponurą melancholią na temat pustki własnego życia, zuchwały bluźnierca Nietzsche: Ach! Gdzież mam z pragnieniami moimi się podziać?... Z każdego wzgórza wypatruję za rodziciel­skim domem a nigdzie domu znaleźć nie mogę. Gdzie mój dom? Pytam, szukam i nie znajduję... Odwieczne Wszędzie, odwieczne Nigdzie, odwieczne Na próżno!...

„BOGA OPUŚCIĆ ZNACZY ZGINĄĆ"

Przed wojną światową mieli Francuzi fanatycznie ateistycznego pisarza: Henryka Lavedan. Nikt tak uszczypliwie jak on nie wyśmiewał Boga i religii. Wsku­tek wybuchu wojny zmuszony wstąpić do wojska, w przej­mującym publicznym wyznaniu zwrócił się do ludu fran­cuskiego, odwołując szydercze swoje niedowiarstwo.

„Naigrawałem się z wiary" — pisze „i zdawało mi się, że jestem nadzwyczaj mądry... Sam siebie i was czy­tających moje książki, śpiewających me pieśni bałamu­ciłem. Była to pomyłka, odurzenie, pusta maligna. Bo­ga opuścić, znaczy zginąć. Nie wiem, czy jutra do­żyję. Przyjaciołom moim powinienem, więc złożyć oświad­czenie: Lavedan nie śmie umierać niedowiarkiem. Ra­duj się duszo moja, bo dożyłem godziny, w której na klęczkach wypowiedzieć mogę: Wierzę! Wierzę! Wie­rzę w Boga!"

Niedawno umarł jeden z najzaciętszych wrogów na­szej religii, w wydrwiwaniu jej najbardziej zgryźliwy może szy­derca wszystkich czasów: Anatol France. Niczego in­nego, powiedzieć można, nie pisał, prócz rzeczy przeciw religii i moralności. Jako pisarz zarobił olbrzymi mają­tek. Miał, czego tylko zapragnął. A przecież ów prorok nieograniczonej żądzy używania i rozkoszy żył w sta­łym niezadowoleniu i złym humorze. Sekretarz jego Bruisson opowiada, że raz wywnętrzył się Anatol France przed jednym z przyjaciół: „Przeraziłbyś się, gdybyś mógł wglądnąć w moje serce. Wydaje mi się, że nie ma nikogo nieszczęśliwszego ode mnie na świecie. Wielu za­zdrości mi szczęścia, a ja nigdy, ani dnia, ani godziny szczęścia nie zaznałem.

Tak oto jak maleńkie jeszcze pisklęta rozdziawia­jąc dzióbki z piskiem domagają się pożywienia, tak samo za utraconym Bogiem krzyczy niewiarą targana dusza, bo: opuścić Boga, znaczy zginąć.

Zgrozą natomiast przejmuje zgon zjadliwego szer­mierza niewiary Voltaire'a. Celem, rzec można, całego jego życia było zdeptanie wiary i moralności chrześcijań­skiej, hasłem: Écrasez l'infâme! „Zdepczcie nikczemni­ka! (czyli Chrystusa i Kościół katolicki). Dzieła jego znieprawiły i o utratę wiary przyprawiły niezliczoną moc czytelników. Zasłużył słusznie na przydomek: Pra­ojca niedowiarstwa. A mimo to, zaciekły ten bezbożnik w ciężką zapadłszy chorobę, wezwał do siebie księdza i chciał się wyspowiadać. Przed rozgrzeszeniem, wyra­żając nadzieję, iż może mu Bóg przebaczy, odwołał mio­tane na religię i Kościół oszczerstwa, na piśmie, za wiarogodność którego ręczyły podpisy dwóch świad­ków.

Voltaire nie umarł jednakże wtedy. Wyzdrowiał na tyle, że mógł być obecnym na przedstawieniu teatralnym, w którym jedna z jego sztuk niezwykłe święciła triumfy. Ustawione na scenie jego popiersie zasypano wieńcami i kwiatami, a w końcu jeden z aktorów uwień­czył bluszczowym wieńcem skronie żyjącego Voltaire`a. Zdarzenie to położyło kres jego poprawie; pozostał na­dal w otoczeniu niedowiarków i stał się na powrót, czym był przed chorobą: szyderczym bluźniercą.

Na nowo ciężko się rozchorowawszy, znów wołał księdza. Bezbożni, jednak przyjaciele otaczający śmier­telne jego posłanie, teraz już ani słyszeć o prośbie jego nie chcieli. Voltaire błagał ich o litość i zmiłowanie — na próżno! Wpadł wtedy w napad szału i krzyczał z roz­paczą: „Jakaś ręka łapie mnie i ciągnie na sąd Boski! Już jest diabeł i chce mnie porwać! Widzę piekło. Ach! Ach! Schowajcie mnie! Ukryjcie!" Jeden z obec­nych wypadł z pokoju: „Nie mogę dłużej na to patrzeć! To nie do zniesienia!” W ostatniej chwili wpuścili na­reszcie przyjaciele księdza; ale walka ze śmiercią dobie­gała już do końca. Chory stracił już był przytomność nie odzyskał jej więcej.

Oto zgrozą wstrząsający koniec Praojca niewiary. Gdy pielęgniarkę jego wzywano do innych chorych, nigdy nie omieszkała poprzednio się upewnić, czy chory jest religijny. „Byłam przy umierającym Voltairze, mówiła „i nie chcę więcej widzieć śmierci bezbożnika".

„Boga bowiem opuścić, znaczy tyle co zginąć”. Co przeciw Bogu czynimy, to czynimy przeciw ludzkości. Co bez Boga czynimy, marne i znikome. Jedynie to, co dla Boga czynimy, zbawiennym jest, stałym i wiecznym.

ŚWIAT BEZ BOGA

Usuńmy Boga ze świata, co zostanie? Zostanie naj­okropniejsze, w tysiącznych szczegółach samo z sobą sprzeczne bytowanie, zatrute krążeniem trucizny cier­pienia i bólu, u którego kresu wyszczerza zęby zgrozą przejmująca okropność nicości.

Słusznie mówi Schiller: Ales wankt, wo der Glaube fehlt. „Wszystko się chwieje, gdzie wiary brak". I rację ma Plutarch: „Łatwiej zbudować twierdzę z su­chego piasku, niż ukształtować społeczeństwo bez wiary w Boskość".

W miarę pogłębiania nauk coraz to bardziej odsłoni się przed Tobą, Chłopcze drogi, przerażająca nicość ca­łego ziemskiego bytu, własnego Twojego życia, własnej Twojej miłości; na myśl o Przedwiecznym jednak prze­dziwne wstąpi w duszę Twoją ukojenie. Religia — ona jedna tylko -— każde życiowe zagadnienie wytłumaczyć zdolna. Bo jeżeli zrozumiemy, że życie jest jedynie sta­nem przygotowawczym, którego celem bynajmniej nie jest nurzanie się powyżej uszu w rozkoszach, lecz wręcz przeciwnie wydoskonalenie duszy naszej do wzniosłego, wiekuistego jej przeznaczenia; jeżeli wierzymy, że ziem­skie życie jest tylko przedmową, a książka sama dopiero po zamknięciu doczesnej wędrówki „wyjdzie spod prasy”, wtedy — i tylko wtedy, zdołamy podołać nawałowi pokus na ziemi.

Wszak znasz „Fausta" Goethego? Jest on uosobie­niem wieczystej walki człowieka ze złym, jego dążenia do dobrego; bohater próbuje wszystkiego, ale zadowalającego rozwiązania nie znajduje poeta w niczym, aż do­piero w wierze w nagradzającego i karzącego Boga, oraz w wierze w wieczność. Divina Commedia Danta, Beethovena Missa Solemnis, Requiem Mozarta, „Stwo­rzenie" Haydna, „Parsifal" Wagnera, liczne wieko­pomne utwory największych naszych wieszczów i poetów, w których łka tęsknota spragnionej Boga duszy — wszystko to potwierdza tylko zdanie Tertuliana, że dusza ludzka z przyrodzenia jest chrześcijańską (Amina naturaliter christiana).

Naprawdę: „na próżno chciałbyś ziemią przysypać pochodnię. Każdy człowiek łaknie Boga” — mówił już Homer w Odysei.

Szukajcie prawdy jasnego płomienia,

Szukajcie nowych, nie odkrytych dróg!

Za każdym krokiem w tajniki stworzenia

Coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia,

I większym staje się Bóg!

(Adam Asnyk).

Choć dotąd może nie dużo zaznałeś świata, prze­szedłeś zapewne chwile, w których zmuszony byłeś spojrzeć w oczy palącym, strasznym zagadnieniom nowocze­snego życia. Ale dopiero w miarę przybywających lat, coraz wyraźniej uderzać będzie Cię straszliwa rzeczywi­stość: mianowicie, że im większe robi ludzkość postępy w rozwoju przemysłowym i technicznym, im większa w używaniu wybredność, tym mniej zaspokoić możemy pragnienia, do wyższych rzeczy stworzonej duszy.

Do Boga tęskni dusza ludzka i jakimkolwiek bądź sposobem próbowalibyśmy tęsknotę ową zażegnać: samochodem czy samolotem, radiem czy kinem, teatrem czy zabawą — w poważnych chwilach cichego, głębokie­go skupienia, zapłacze w nas tęskne pragnienie duszy łaknącej Boga.

Boga wykreślić ze świata nie można.

Dokąd, dokąd, człowiek pyta,

Wiedzie ta życia drożyna?

Kiedy za kij kruchy chwyta

I pielgrzymkę swą zaczyna.

I my dojdziem, bo pochodnia

Świętej wiary naprzód świeci;

Cnota drogą — przepaść zbrodnią

Nad przepaścią słońce świeci.

(ks. Karol Antoniewicz.)

Ciekawy objaw zaobserwować można u niektórych ateistycznych autorów; im mniej wierzą, tym więcej o Bogu mówią. Zdawałoby się, że dlatego muszą innym tyle przeciw Bogu mówić, bo dusza ich sama sobie dużo o Bogu mówi. Chce Go przegadać i dlatego tyle o Nim mówi.

Znany pisarz Jeremiasz Gotthelf (1798—1864) pi­sze przy pewnej sposobności: „Uwierzyć prawie trudno, jaki to wpływ na nasze usposobienie wywiera, jeżeli przestanie uśmiechać się do nas z wysokości promień ła­ski, jeżeli nie wzmacnia nas więcej Chleb Niebieski, kie­dy ciernie i osty życia nas duszą... Wyobraź sobie ponurą czeluść, do której nigdy nie zajrzy słońce, nad którą ni­gdy nie rozpraszają się chmury, i wyobraź sobie okrop­ność życia, jakie byś wygnany pędzić musiał tam, gdzie w mgle gęstej roi się od zjadliwego robactwa i gdzie nie wolno by nawet na skraj nory się wyczołgać, by świeżego, zdrowego zaczerpnąć powietrza. Zupełnie to samo dzieje się, gdy z wysokości zstępujące Słowo przestało Słoń­cem być naszym, zdolnym rozproszyć opary, w mrokach których mnożą się i pełzają tysiące wstrętnych odmian ciemnoty ducha".

Czym światło słoneczne dla życia przyrody, tym sa­mym jest dla życia duszy światło Przedwieczne — Bóg. Pycha często ludzi opanowująca sprawia, że sami siebie stawiają w miejsce życiodajnego Światła i zapominają, że co jest w nich blaskiem, światłem, rozumem, wiedzą, dobrocią, to wszystko otrzymali wyłącznie w darze. Pło­mienna tęsknota za lepszym, szlachetniejszym światem goreje w duszy każdego człowieka. Czyż ta na dnie każ­dej duszy płonąca tęsknota, to niepokonane dążenie, da­remnym i bezcelowym być może? Nie! Istnieć musi nie­skończona, absolutna doskonałość: Bóg.

Nie zapominaj więc, Chłopcze, że im głębiej prze­sycisz się podniosłą myślą o Wiekuistym, nieskończenie Mocnym, a Ciebie nieskończenie miłującym, pełnym łaski, Najlepszym Bogu, tym piękniej dojrzeje mło­da Twoja dusza.

Ile dusza się wzruszy, tyle Boga wzruszy,

O ile dusza w Bogu, o tyle Bóg w duszy.

(Adam Mickiewicz.)

Przeczytaj wypowiedziane w starości wyznanie Goe­thego: „Sławiono mnie zawsze, jako tego, na którego szczęście szczególnie było łaskawe. Nie chcę się bynaj­mniej użalać i nie narzekam na bieg mego życia, choć doprawdy niczym nie było prócz trudu i pracy i mogę zaświadczyć, że w ciągu 75 lat ani czterech tygodni szczę­śliwy nie byłem" (Eckermann, Gesprache mit Goethe, 27 stycznia 1824).

Prześliczne jest arabskie podanie o płaczu Sahary. Kiedy w cichą, gwiaździstą noc wietrzyk łagodnie zaszumi nad piaszczystą, bezbrzeżną pustynią, podmu­chem jego unoszone ziarnka piasku zderzając się o sie­bie wydają ciche brzmienie, jakby drgającą bólem skargę olbrzymiej, śmiertelnie ranionej istoty. „Słuchajcie!” — Woła wówczas przewodniczący karawanie Arab — „pu­stynia płacze! Skarży się, że w bezpłodne zmieniła się pustkowie; za kwitnącymi płacze ogrodami, za falującymi kłosami, za nęcącymi owocami, których kiedyś wiele miała, zanim jałową, wypaloną stała się pu­stynią!"

Chłopcze drogi! Niby jałową pustynia, wypaloną duszą jest każdy niewierzący człowiek.. Być może, iż zewnętrznie wszystko na pozór wydaje się w porządku. A pomimo to, zdarzy się, że w cichą jakąś noc usiądzie zamyślony na skraju łóżka i zaszlocha, łkając beznadziej­nie, za zwiędniętymi kwiatami, za uschniętymi radościami: dlatego smutna, że oderwała się od Boga, qui laetificat iuventutem meam; od Boga, który wedle prze­ślicznych słów Psalmu: „uwesela młodość moją".

MIŁOŚĆ OJCZYZNY BEZ BOGA

A jeszcze o co innego zapytam: Czy może być do­brym patriotą niereligijny, niewierzący człowiek? Czy ziemską swą Ojczyznę kochać może ten, kto nie wierzy Ojczyźnie wiekuistej? Czy świętej sprawie Ojczyzny po­trafi podporządkować samolubne, osobiste korzyści ten, którego duszy nie wzmacnia święty ideał Ojczyzny wiecznej.

Stanowczo twierdzę: Nie!

Niereligijny, niewierzący człowiek, przez to samo pożytecznym obywatelem Ojczyzny swojej być nie może; przeciwnie zaś religijny młodzieniec najsilniejszą Ojczy­zny ziemskiej stanowi podporę.

Ma się rozumieć: śpiewać narodowe pieśni, uderzać w trąby, nosić sztandary, krzyczeć na całe gardło: „Niech żyje!" — Każdy niedowiarek potrafi. Ale do ponoszenia drobnych ofiar, do wypełniania szczerym sercem szarych obowiązków codziennego życia, do bohaterskiej w złych czasach ofiary — uzdalnia jedynie religijne nastawienie duszy. Huczne bankiety, ogniste przemowy, ognie sztu­czne i artykuły wstępne nie polepszą doli Ojczyzny. Nie na wiele przyda się „taki" patriotyzm. Natomiast: wytrwale dzień i noc do upadłego pracować, w każdym sło­wie, czynie, wszędzie i na każdym kroku porządnym, uczciwym być człowiekiem, oto, czego żąda od Ciebie prawdziwe życie religijne, oraz prawdziwa miłość Oj­czyzny.

Zbadaj gruntownie, na czym zasadza się prawdziwy patriotyzm?

Czy na tym może, iż przywiązani jesteśmy do ro­dzinnego domu, w którym na świat przyszliśmy i w którym matka śpiewała nam nad kołyską? I w tym poniekąd. Ale to nie całkowita jeszcze miłość Ojczyzny.

Może polega na tym, że kochamy rodzinne nasze miejsce, nasz lud i kraj? Bezwątpienia i na tym. Ale i to nie stanowi jeszcze doskonałej miłości Ojczyzny.

Cóż więc jest doskonałą miłością Ojczyzny?

Nie tylko uczucie samo, lecz czyn! Święte usiłowa­nie i niezmordowana w tym celu praca, bym moją Ojczyznę, mój naród, moje polskie plemię widział czcią na całym świecie otoczone. Wtedy prawdziwie kocham Oj­czyznę, gdy pracuję w tym celu, żeby wyroby polskiej pracy przez swą rzetelną wartość wyprzedziły dzieła wszystkich na świecie. Gdy pracuję na to, by poziom wiedzy i nauki polskiej podnosił się i wywalczył sobie uznanie świata. Gdy pracuję nad polską mło­dzieżą, by charakter miała, żeby obowiązkom swym wierną, a moralnie czystą była. Gdy nad polskim pra­cuję ludem, by wiara jego była niewzruszoną, na kształt majestatycznie rozsiadłych górskich olbrzymów, a moralność jego promieniała jak dziecięce oczy.

Każda epoka ma swe własne cele I zapomina o wczorajszych snach;

Nieście więc wiedzy pochodnie na czele i

Przyszłości podnoście gmach!

I nowy udział bierzcie w wieków dziele —

Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy,

Choć macie sami doskonalsze wznieść;

Na nich się jeszcze święty ogień żarzy;

I miłość ludzka stoi tam na straży —

I Wy winniście im cześć!

(Adam Asnyk)

Oto widzisz, Młodzieńcze, prawdziwy patriotyzm, oto na religijnym gruncie wyrosła miłość Ojczyzny, zdol­na podnieść własny lud wysoko, nie krzywdząc innych narodów. Miłując własne plemię, nie gardzi ona obcymi ludami, bo wie, że wszyscy dziećmi jednego Ojca je­steśmy.

Często słyszymy zarzut, że religia katolicka pracę doczesną zaniedbuje, na równi z „tym" światem, wciąż bowiem o „tamtym" mówiąc świecie, zagrzewa nas, byśmy w nim dla duszy szukali schronienia.

O jakże mylne to mniemanie!

„Oddajcie cesarzowi, co jest cesarskiego, a co Boskie­go Bogu!" Wiecznotrwałe te słowa Pana Jezusa wska­zują nam zdrój zasilający prawdziwą miłość Ojczyzny, bo też myśl o żywocie wiecznym, o Wiekuistej Ojczyźnie, najlepszą jest żywicielką miłości ziemskiej Ojczyzny.

Imponujący tego dowód widziałem podczas mojej podróży po Ameryce, w Stanach Zjednoczonych. Z ży­jących tam około miliona Węgrów, ci, co jeszcze dawną Ojczyznę kochają, co z niej są dumni, są nieomal bez wyjątku wierzącymi ludźmi. O, z jakim to rozrzewnie­niem, ze łzami w oczach słuchali kazań węgierscy moi współbracia w Chicago, w East-Chicago, w Buffalo, w Flint, w Brodgeport! Przeciwnie zaś, z jaką przy­krością spostrzega się w miastach amerykańskich, że sto­jący poza organizacjami religijnymi Węgrzy, wypierają się dawnej Ojczyzny i wzgardliwie o niej się wyrażają.

Religia i patriotyzm to rodzone rodzeństwo; ro­dzeństwem są też niewiara i zdrada Ojczyzny. Rozejrzyj się wokół, gdzie do szerzenia anty religijnych, ateistycz­nych zasad najpodatniejsze znajdziesz warunki? Wśród zbieranych ze wszystkich stron świata, nieznających, lub niepomnych tradycji i miłości Ojczyzny robotników fa­brycznych. Przeciwnie zaś, ojcowiznę i Ojczyznę kocha­jący lud, nie bywa zgoła podatną niwą do krzewienia propagandy antyreligijnej.

U kogo religijność słabnie, ten i w miłości Ojczyzny ostyga i na odwrót nie można być spokojnym o religij­ność człowieka, dla którego nie istnieje Ojczyzna.

Z WIARY DZIECIĘCEJ W WIARĘ MŁODZIEŃCZĄ

Jeśli książka ta wpadnie przypadkiem w ręce mło­docianego rozbitka wiary, o jedno go proszę: niech spokojnie rozważy, co stracił wraz z wiarą, a co przez nie­wiarę zyskał?

Przypomnij sobie, Chłopcze drogi, czasy, kiedy by­łeś małym, żywo wierzącym dzieckiem... A teraz posta­wię obok Ciebie 18-letniego już młodzieńca, — Ciebie samego w 7—8 latach.

Dziwne spotkanie!

Jak nieśmiało spoziera na Ciebie wielkimi oczyma dziecko w marynarskim ubranku! Na tego tęgiego mło­dzieńca, na Ciebie, któremu i wąsy już zaczynają się sy­pać. A przecież ten mały chłopczyk, to nie kto inny, jak Ty sam i to taki wówczas szczęśliwy!

Przypomnij sobie tylko, budziłeś się rano w bia­łym łóżeczku, na białej poduszeczce, a obudziwszy się z białą duszą do rannego paciorka, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. I jak wesoło mijał cały dzień! Ciepło tej żywej, gorącej modlitwy na krok Cię nie opu­szczało, a gdy po wieczornym pacierzu ucałowałeś „na dobranoc" rodziców — „Dobranoc Mamusiu!” — Z jaką to uśmiechniętą zasypiałeś twarzyczką. Przypomnij so­bie tylko, jaki to byłeś szczęśliwy! Aż naraz. Aż naraz przeczytałeś niewiadomo, jaką książkę. Może wdałeś się w rozmowy z lekkomyślnym jakimś młodzieńcem. Kto wie zresztą, dlaczego, w umyśle Two­im nagle nurtować poczęła myśl: „Czy wszystko to, w co wierzę, prawdą jest? Czy ja naprawdę wierzę?"

Z początku nieśmiało odzywało się powątpiewanie; wzdrygnąłeś się i wybiłeś je sobie z głowy.

Na próżno! Wróciło i dobijało się coraz głośniej. Gorzkie zaczęły się miesiące. Pomiędzy wiarą, a niewiarą zacięty wszczął się bój, a polem bitwy zaciekłych tych walk była biedna Twoja dusza.

Wynoś się precz! Niezmącona, religijna Ty Wiaro! Nie masz już, co w tej duszy robić! Póki był dzieckiem, silną miał wiarę, ale dorastający obecnie młodzieniec odtąd Twoim już nie będzie. On chce żyć! Używać! On już prawie dorosły! Na niejedno może sobie teraz po­zwolić!

Tak mówiła niewiara.

Wiara nie dawała za wygrane.

Nie odejdę! Życiem, szczęściem i radością jego byłam przecież dotąd! Dlatego blask siały jego oczy, dlatego pogodą tchnęła jego dusza, dlatego wesołością roz­brzmiewało życie, bo niezakłóconą miał wiarę!

A zwracając się do młodzieńca, dodała:

Byłam dotąd Twoją mocą, pokrzepieniem Two­im. Trzymaj się mnie! Odtąd ja będę Twoją siłą, przewodniczką Twoją na drodze wiodącej w przyszłość, przystań do mnie, a wnet dojrzejesz. Odparła niewiara.

Nieprawdaż, nieprawda, czy nie tak było?! Co to jest? Niewiara? Nie! To tylko dziecięca Twoja wiara zaczyna się w Tobie przekształcać, dojrzewać zaczyna na wiarę młodzieńczą. Bacz jeno pilnie i czuwaj, byś w cza­sie tego przekształcania, wiary nie utracił. Niech nie wy­pali jej trawiący ogień budzącej się, a z biegiem czasu coraz to natarczywszej pożądliwości zmysłów. W burzli­wych tych latach, w których dziecinna Twoja wiara na młodzieńczą się wyrabia, z podwójną módl się miłością: „Wierzę Panie! Wspomóż wiarę moją!"

Z WIARY MŁODZIEŃCZEJ WIARA MĘSKA

Może się zdarzyć i oby to było udziałem jak naj­liczniejszych młodzieńców, że nic podobnego nie zazna­łeś, bo wiara Twoja przetrwała bez znaczniejszych wstrzą­sów burze lat rozwoju i drogocenny skarb Twój — wiarę lat dziecinnych, bez uszczerbku przeobra­zić zdołałeś w młodzieńczą. A jednak nie wyszedłeś jeszcze niestety obronną ręką ze wszystkich niebezpie­czeństw. Czeka Cię jedna jeszcze wielka, ostatnia próba, którą jest przekształcenie wiary młodzieńczej w dojrzale rozwiniętą wiarę męską.

Muszę Ci to osobno ze szczególnym naciskiem po­wiedzieć, ponieważ lata uniwersyteckie wielu młodzień­ców pozbawiły wiary, tego drogiego skarbu, który udało im się nietkniętym przechować wśród pokus życia w okre­sie szkół średnich.

Wnet niestety doświadczysz, że w życiu wielu Two­ich przyjaciół i niezliczonych dorosłych osób wiara naj­zupełniej podrzędną odgrywa rolę, albo całkowicie na­wet zanika. Na każdym kroku dostrzeżesz, z jaką łatwo­ścią wstępują niektórzy w niedoświadczonych młodych latach na drogę niewiary; tego atoli już dostrzec nie zdo­łasz, ilu z pomiędzy nich, z siwiejącym już włosem i wy­trawnym rozumem — powraca do ideału, którego byli się wyparli. A jednak tak jest! Wielki filozof niemiecki Kant, niechcący ani słyszeć w młodości o Bogu, o wol­nej woli, o nieśmiertelności duszy, musiał w końcu za niezbędne uznać jej postulaty. Pierwsi w swoim czasie przywódcy materializmu Virchov, oraz Du Bois Raymond odwracają się później od niego; Behr, Windt i wielu innych znakomitych uczonych piętnuje w późniejszym wieku wcześniejsze, materialistyczne swoje dzieła mianem grzechów i głupstw młodości.

Studia uniwersyteckie otworzą Ci oczy na nowe i co­raz to nowsze poglądy; na dawną, dotychczasową Twą wiedzę nowe rzucą światło, i to w tym właśnie czasie, w którym jedynie tylko pod względem wiedzy religij­nej, na dawnym zatrzymasz się poziomie, bo przecież obowiązkowa nauka religii nie figuruje pomiędzy przed­miotami naukowymi na uniwersytecie. A jeszcze pół biedy, gdybyś się tylko zatrzymał! Ale stopniowo, coraz bardziej będziesz zapominał wiedzę religijną w tym wła­śnie czasie, w którym w innych przedmiotach olbrzy­mimi krokami znaczyć będziesz postępy! Na człowieku zaś wiary swojej niestudiującym, łatwo sprawdzić mo­gą się słowa Pascala: „Religia jest czymś tak wznio­słym, że kto nie zadaje sobie trudu, żeby z nią bliżej się obeznać, zasługuje, by go z niej wykluczono".

Przedmioty naukowe same przez się nader łatwo wywołać mogą w duszy Twojej zamęt. Pomijam na razie fakt, że podczas niektórych wykładów zmuszony będziesz słuchać antyreligijnych wywodów. I bez tego na mnó­stwo natkniesz się trudności. Nasłuchasz się dzień w dzień o prądach umysłowych, z którymi nie wiesz, jak dać so­bie rady; o kwestiach natury światopoglądowej, których do dotychczasowych Twoich pojęć religijnych dostosować nie będziesz w stanie.

Kiedy nad naukami bezbożnik pracuje,

Strzeż się go, jest to zbójca, który broń kupuje.

(Adam Mickiewicz)

A na dobitek, jedno jeszcze nowe, wielkie niebez­pieczeństwo zatrutym swoim tchem owiewa biednego młodzieńca: zaraza wielkomiejskiego życia! Widzisz, że niezliczone tłumy za jedyny cel życia uznają tylko ni­czym nie powściągniętą pogoń za używaniem. „Jedzmy! Pijmy! Tyle naszego! Jutro i tak pomrzemy!" — hasłem ich. Religia wymaga od Ciebie czystości życia? Wstrze­mięźliwość? Głupstwo! Nie wolno gwałcić prawa natu­ry! — tak wrzeszczą, lub co gorzej szeptem kładą Ci w uszy, i to w tych właśnie latach, w których i bez tego zuchwale usiłują namiętności wyłamać bramy wa­rowni serca Twego.

W r. 1374 straszliwa morowa zaraza pustoszyła Wło­chy. Zgrozą zdjęci czytamy, co tam się wówczas działo:

„Wszędzie widać jeno wybladłe twarze", — opisuje stara kronika — „wesołym śmiechem dzieci brzmiące do niedawna domy grobowa zaległa cisza. Rozlega się tylko głuchy turkot wozów, zajeżdżających od domu do do­mu po trupy i wywożących na cmentarz ofiary dnia. Na cmentarzu nawet nieraz dosięgała zaraza księdza i gra­barzy; grzebiąc umarłych, sami wpadali do grobów, dla innych przeznaczonych. Z powodu wielkiego niebezpie­czeństwa zakażenia, ludzie nie chcieli z sobą się stykać, unikali się. W samych śródmieściach, na placach, na uli­cach padali ludzie, jak dojrzałe jabłka z drzewa. W nie­których ulicach nie ostała się ani jedna żywa dusza, mo­gąca odpowiedzieć, gdy wóz żałobny zatrzymywał się przed bramą, a woźnica pytał, czy nie ma umarłego w do­mu. Zawieszono sądownictwo, nikt się nie troszczył o prawo, ani o wymiar sprawiedliwości..."

Okropność!

Ach! A jakiż mór szerzy się po dzisiejszych wiel­kich miastach! Gdyby wszystkich duchowo zakażonych należało pogrzebać, w ile to miejsc zajeżdżały by żałobne wozy, by wywieźć młodzieńców na cmentarz duchowy! Ile młodocianych dusz codziennie pada i ginie na wiel­komiejskim bruku, na ulicy, przed wystawą księgarską, przed plakatami, w knajpach i lokalach! W jednym tyl­ko najmniejszego do tamtych ludzi nie zdradzamy podo­bieństwa: ludzie się zarazy nie boją, od niej nie uciekają, wręcz przeciwnie: płacą jeszcze duże sumy, by tylko tam się mogli wcisnąć, gdzie zarazków moru najwięcej.

Cóż więc dziwnego, jeżeli wśród tylu wewnętrz­nych i zewnętrznych pokus u wielu chwiać się zaczyna, stała dotychczas, młodzieńcza wiara? Czyż dziwi, że poważnych nawet młodzieńców dręcząca ogarnia niepew­ność, że budzi się w nich niedająca spokoju wątpliwość: „To, co w czasach szkolnych o wierze, o religii, o czysto­ści życia, o moralności słyszałem i czytałem, bez wątpie­nia piękne i na owe czasy dobre było, dziś to już jed­nak przesadne i jednostronne zapatrywania; wtedy, nie znałem jeszcze życia, ani mojego prawa do życia! A i Kościół katolicki, tak mi się teraz wydaje, nie bardzo zna nowoczesne życie. Bo przecież prawa jego, przepisy, zakazy, takie jakieś przestarzałe i dziwne..

Chłopcze drogi! Miej się na baczności i strzeż wia­ry Twojej! Najcięższe to godziny, kiedy tego rodzaju po­kusy odzywają się w Tobie. Czarne godziny, w których wielu już postradało wszystko.

Czy wiesz, kto traci wszystko?

Kto stracił cały majątek, stracił dużo; kto rękę lub nogę, utracił więcej jeszcze; kto wiarę zagubił — stra­cił wszystko.

Spojrzyj na typowy przykład Fausta Goethego. Faust traci wiarę; cóż dalej ma począć? Rzuca się naj­pierw w wir wyuzdanych niemoralnych rozkoszy. Uszczęśliwiły go? Gdzież tam! Każdą chwilę zatruwają mu gorzkie wyrzuty sumienia, gryząca zgryzota we­wnętrzna. Co teraz pocznie? Zagłębia się w pracy nauko­wej i artystycznej. Uszczęśliwiły go może? Bynajmniej! Niezaspokojona dusza jego. Przerzuca się więc tym ra­zem w gorączkową działalność: tworzy plany, powołuje do życia przedsiębiorstwa, szukając ukojenia, buduje, działa, tworzy bez wytchnienia, zupełnie na wzór wielu dzisiejszych twych bliźnich, niewiedzących, że jedynie życie religijne przedsiębiorczość i pracę uświęca.

Nie możemy nie uznać prawdziwości słów Paulsena: „Religia należy do normalnego funkcjonowania natury ludzkiej". Brak jej powoduje zawsze zaburzenia, czy to w życiu indywidualnym, czy społecznym.

Posłuchaj skargi poety z pierwszej połowy XIX stu­lecia, którego Bóg obdarzył szlachetnością duszy, wiel­kim talentem, niezmiernie subtelną i wrażliwą naturą ar­tystyczną — a który przez niedowiarstwo, przez niepoha­mowaną żądzę używania życia i ziemskich rozkoszy zmar­nował życie, zrujnował zdrowie i umarł stosunkowo mło­do, po latach ciężkiej choroby:

Chryste nie jestem z tych, których modlitwa,

Do milczących Twych świątyń drżącym wiedzie krokiem;

nie z tych, co w piersi bijąc się żałośnie

Idą na Twą Kalwarię, aby Krwią zbroczone,

W skrusze całować święte Stopy Twoje.

Ja nie wierzę, O Chryste! w święte słowa Twoje:

Za późno przyszedłem na ten świat zbyt stary.

Wiek ten bez nadziei płodzi wiek zuchwały;

Komety naszego wyludniły nieba.

I teraz przypadek w łonie cieniów wodzi

Ze złudzeń swoich przebudzone światy.

Chwała Twa zmarła Chryste!

a na naszych Krzyżach Trup Twój niebiański w proch się rozsypuje!

A więc niechaj proch ten ucałować wolno

Najniewierniejszemu dziecku stulecia bez wiary,

I zapłakać, o Chryste! nad zimną tą ziemią,

Co śmiercią Twoją żyła i bez Ciebie skona.

Ach! a teraz mój Boże, któż odda jej życie?

Krwią Twoją najczystszą Ty ją odmłodziłeś;

Jezu, coś Ty uczynił, kto uczyni znowu?

Wczoraj zrodzonych starców, ach! któż nas odmłodzi?

I posłuchaj dalej rozpaczy, wydzierającej się w chwi­li szczerości, z duszy tego rozbitka wiary:

Czym więc jest świat ten? i co na nim przychodzimy robić,

Jeśli, by żyć spokojnie, nieba trza zasłonić?

Przejść jako trzoda bydła, z wzrokiem w ziemię wbitym,

A reszty wraz się odrzec, czyż to być szczęśliwym?

Nie, przestać to być człowiekiem i duszę poniżyć!

(Alfred de Musset, l'espoir en Dieu, nadzieja w Boga.)

Słusznie mówi rosyjskie przysłowie, bez ojca żyć możemy bez matki żyć możemy, — bez Boga żyć nie możemy.

Nieprawdaż Chłopcze, Ty za nic w świecie naj­szczytniejszego skarbu Twojego, — wiary Twojej — stra­cić nie chcesz. Wiesz, jakim sposobem ustrzec jej możesz? Poznawaj wiarę swą coraz lepiej; bądź pokornego ducha; wedle wiary żyj i wystrzegaj się niebezpiecznego dla wia­ry towarzystwa, jako też czytania.

Świeżo upieczony harcerz pierwszy raz z miasta w słotę przyjechał do obozu. Nigdy przed tym nie wi­dział wsi. Na próżno starał się stąpać ostrożnie, na roz­miękłej ścieżynie zabłocił się wyżej kostek, a idący przed nim druh ledwo zawalał obuwie. — „Zabłociłem się jak nieboskie stworzenie, co ty robisz, że potrafisz tak czy­sto brnąc po tym błocie?" — „Gdy chodzisz po błocie, — odparł zrośnięty z wsią kolega, — nie patrz nigdy na błoto, bo wtedy na pewno w nie wleziesz. Szukaj ciągle okiem suchszych miejsc, a przejdziesz czysto".

Tak samo i Ty: w jakimkolwiek środowisku żyć by Ci przyszło, nie patrz nigdy na otaczających Cię zepsu­tych rówieśników, kochaj natomiast uczciwych, o czystej duszy kolegów.

KIEDY NIEBO CHMURZYĆ SIĘ ZACZYNA

Jeżeli kamień na tym samym miejscu długo nie ru­szany leży, obrośnie mchem; rdza nadgryzie zarzucony, długo nie używany scyzoryk; zaniechasz gimnastyki, zwątleją Ci muskuły. Tak samo ma się rzecz z wiarą: kto wiary w praktyce nie wykonuje, porośnie najpierw mchem obojętności, następnie wyszczerbi go rdza po­wątpiewania, a w końcu nadwątlenie wiary, a czasem na­wet zupełna niewiara.

Nie wystarcza, zatem wiary swej strzec, ale i prakty­kować ją należy. Ćwicz się w niej między innymi także modlitwą ustną. Odmów przy każdym pacierzu powoli i z zastanowieniem „Wierzę w Boga". Dziękuj Bogu, że pozwala Ci wychowywać się w prawdziwej katolickiej wierze. Przede wszystkim jednakże wprowadzaj wiarę w praktykę przez zgodne z nią, z niej siłę czerpiące, ży­cie idealne. Przyczyną nieprawidłowego rozwoju ducho­wego wielu młodzieńców, to bywa właśnie, że wierzą ot tak sobie, od biedy, ale w życiu ich doprawdy mało, co z tego znać. A przecież wiara teoretyczna, z której nie wy­pływa praktyka życia, tyle warta, co wóz bez osi. Theoria sine praxi est currus sine axi.

Zrozumiesz po tym wszystkim daną przeze mnie pewnemu młodzieńcowi radę, która w pierwszej chwili, dziwną wydać się mogła.

Chciałbym wierzyć, a nie mogę — żalił mi się ów poważnie myślący młodzieniec.

Wysil wolę ku temu, Synu drogi. Wiara jest i ła­ską Bożą, ale jest i wolą ludzką. Łaskę daje Bóg: do Cie­bie wyłącznie zależy, czy Ty z łaską wolą Twoją współ­działasz. Mówisz: Nie mogę wierzyć. Mniejsza o to! Wołaj z Apostołami do Pana: Pomnóż wiarę naszą! (Łk 17, 5). I wołaj wraz z ojcem chorującego dziecka: Wierzą Panie, ratuj niedowiarstwa mego! (Mk 9, 23). Skarżysz się, że nie w smak Ci modlitwa, że niechętnie uczęszczasz na Mszę św. i że nudzi Cię wszystko, co życia duchowego dotyczy. Wszystko jedno! Dlatego — na przekór wła­śnie — odmawiaj punktualnie, — ale możliwie jak najpunktualniej! zwyczajne Twoje modlitwy; dlatego staraj się też z największym skupieniem modlić się przez całą Mszę św. od początku do końca. Ale myślisz może, że taka wymuszona modlitwa nie wiele warta?

Mylisz się. Pan nigdy nie patrzy na osiągnięty skutek, a zawsze tylko na wolę. I zawsze z miłością przyjmuje zmaganie się dobrej woli z oziębłością i pokusą.

Lecz wolną wolę musiałeś zostawić;

Ty bez nas samych nie możesz nas zbawić,

Boś tak uzgodnił wysoko człowieka

I naród każdy, że Twój zamysł czeka,

Zawieszon w górze, aż własnym obiorem

Człowiek, lub naród jego pójdzie torem.

O czystą tylko błagamy Cię wolę.

Wewnątrz nas samych — Ojcze, Synu, Duchu!

Odnów w nas zmysły — z dusz wypleń kąkole

Złud świętokradzkich i daj wiekuiste

Śród dóbr Twych dobro — daj nam dobrą wolę!

(Zygmunt Krasiński, Psalm Dobrej Woli.)

Jakiekolwiek tedy dręczyły by Cię zwątpienia reli­gijne — dalej do modlitwy. Chłopcze drogi, nie zaniedbuj częstej spowiedzi i Komunii Św. Modlący się, spo­wiadający i komunikujący młodzieniec nie padnie nigdy ofiarą niedowiarstwa. Niechaj na ustach Twoich zawsze będzie modlitwa. — Panie! Nie mogę wierzyć. Przynajmniej zdaje mi się, że nie mogę. Niebo zaciemnia się nade mną, w mrok zapada świat, ale o Panie! Ja chcę wierzyć w Ciebie! Chcę! Ratuj od niedowiarstwa mego!

WĄTPIENIE

Skarżysz się — że wiarę Twoją zakłócają powątpie­wania. Chcę Cię uspokoić: to co młodzi wątpieniem na­zywają, bywa zazwyczaj dopiero pokusą, nie zaś grzesz­nym powątpiewaniem. Co prawda, ciężka to walka, którą wielu stoczyć musi, ale od takich walk często i święci nawet wolnymi nie byli.

Ledwie znaleźć dziś można wykształconego czło­wieka, którego nie były by niekiedy napastowały wąt­pliwości religijne. Raz, autor jakiegoś dziennikarskiego felietonu lekkomyślnie ostrzy dowcip na temat jakiejś poważnej kwestii religijnej; to znowu czasopismo jakieś w „naukowym artykule" zaczepia któryś z dogmatów wiary; to znowu słyszysz na zebraniach towarzyskich „groch z kapustą" mędrkowań religijnych, czyż więc dziwne, że ogarnia Cię niepokój: „A może istotnie, nie wszy­stko tak, jak wiara nasza naucza?..."

Wierzyć! Wierzyć! Oto czego żąda od nas Chrystus Pan. Przez całe życie ciągle prosił ludzi: Wierzcie we Mnie! Kto uwierzy i ochrzci się, zbawiony będzie, a kto nie uwierzy, będzie potępiony (Mk 16, 15). I Was też, młodzież dzisiejszą — o to samo prosi.

Dziś jednak, w „wieku wiedzy i umiejętności" nie­jednemu młodzieńcowi nasuwa się pytanie: „Dlaczego właśnie wiarę, a nie wiedzę uczynił Pan Jezus podstawą swojej religii? Dlaczego powiedział, że kto uwierzy zbawiony będzie? Dlaczego nie powiedział: kto naukę moją zrozumie, zasady moje przeniknie, w głąb ich wniknie, ten zbawiony będzie? Dlaczego nie powiedział, że błogo­sławieni są wykształceni, błogosławieni dużo umiejący, błogosławieni rozumni?..."

Wiesz dlaczego?

Dlatego, bo On dla każdego człowieka, dla całej ludzkości na ziemię przyszedł i religię Swą dla wszyst­kich przeznaczył! A czyż każdy może być uczonym? Nie! Wykształconym? Dużo umiejącym? Nie!

A czy każdy wierzącym być może? Tak. Dziecko i starzec, ubogi i bogacz, studencik i uczony jego profesor jednakowo pokornie wierzyć mogą w słowa Pana Je­zusa, które niejednakowo zdołają pojąć rozumem. Dla­tego właśnie podstawą życia religijnego jest wiara. Głę­boko bowiem wierzącym, każdy być może.

Skąd więc pochodzi niewiara? Z ludzkiej zarozumia­łości, z pychy. W Bogu są trzy Osoby, a pomimo to, nie ma trzech Bogów, tylko jeden! Nie rozumiem, jakim to może być sposobem — więc nie wierzę! — Ksiądz od­prawiający Mszę św. wymawia nad Hostią: „To jest Ciało moje" — i od tej chwili Przenajświętsze Ciało Pana Jezusa jest w niej pod postacią chleba ukryte. Jak? — nie rozumiem tego, a więc nie wierzę! Czego ograni­czony rozum ludzki nie rozumie, w to skłonny jest nie wierzyć. W znacznej zatem mierze przyczyną wątpień religijnych jest pycha.

Mówisz jednak, że Twoje wątpliwości nie wypływają z pychy. Pragnąłbyś wierzyć całą pokorną duszą, a mimo to, nagabują Cię wątpliwości. Jeżeli tak jest, w takim razie Opatrzność Boska dopuszcza te próby, przez które zdobyć możesz sobie dużo zasług. Nie lękaj się! Pobożne nawet dusze nie mogą czasami uniknąć wątpliwości, jak też narzucania się dręczących, zawi­łych problemów. Bóg ma w tym cel. Gdzież bowiem była by nasza zasługa, gdybyśmy wszystkie prawdy wiary, jak dwa a dwa — cztery, jasno rozumem poznać mogli, a po­tem dopiero w nie „uwierzyli"- Czy jest zasługa wierzyć w tabliczkę mnożenia? Nie. Bo pojmujemy, że inaczej być nie może.

Inaczej wszakże ma się rzecz z prawdami wiary. Ani jedna z nich wprawdzie nie stoi w sprzeczności z ro­zumem; wiele ich natomiast przechodzi zdolności poję­cia rozumu, do ich przyjęcia więc potrzebny jest akt woli. I to właśnie wiarę czyni zasługującą, że i dobra wo­la człowieka rolę w niej odgrywa. Tym większa moja za­sługa im lepiej zachować zdołam wśród dręczących wątpliwości, a nawet pokus religijnych, nienaruszalność mojej wiary.

Niejeden młodzieniec gotów bez końca rozprawiać o tym, dlaczego Pan Jezus nie objawił niektórych nauk wiary w sposób bardziej określony, bardziej dotykalny. Np. „Chrystus zmartwychwstał" — wierzę. Lecz o ile łatwiej przyszło by mi wierzyć, gdyby nie sami tylko uczniowie, ale i nieprzyjaciele byli Go po Zmartwych­wstaniu widzieli! Dlaczego zjawieniem swoim nie obalił cieszących się z Jego śmierci doktorów i faryzeuszów, tak jak powalił na ziemię żołnierzy w ogrodzie Gethsemani?

Albo: „Papież jest nieomylny kiedy ogłasza ex ca­thedra dogmaty wiary i moralności, wierzę. Ale o ile łatwiej bym wierzył, gdyby Pan Jezus był do Piotra tak mniej więcej powiedział: „Tyś głową Kościoła, a wtedy kiedy bądź to Ty, bądź Twoi następcy pouczać będą wiernych o dogmatach wiary lub prawach moralno­ści, nieomylnymi będziecie..."

Dlaczego Pan Jezus nie wyraził się jasno, jak słoń­ce? — myśli niejeden.

A przecież nie trudno na te wątpliwości znaleźć od­powiedź. Bóg nie chce wymusić na nas wiary, która w ten sposób nie posiadałaby najmniejszej zasługi, lecz chce, aby w naszej wierze i nasza dobra wola odgrywała rolę. Na tyle jasno wszakże objawił wszystkie prawdy wiary, że nieuprzedzonym umysłem śmiało za prawdziwe uznać je możemy; pozostawił w nich jed­nak pewne niejasne strony, aby miejsce zostawić na wia­rę, czyli na pokorny, a przez to zasługujący hołd woli.

Co więcej powinieneś czynić, kiedy powątpiewania religijne na wiarę Twoją nastają? Pokonaj wroga własną jego bronią. „A może Boga nie ma... może nie ma tam­tego świata i przyszłego życia..." Świta Ci w mózgu po­kusa. Odmów ze skupioną uwagą „Wierzę w Boga". — „A nuż w Przenajświętszym Sakramencie Pana Jezusa w ogóle nie ma?..." — oto właśnie uklęknij przed Utajo­nym w Przenajświętszym Sakramencie i porozmawiaj z Panem.

Jeżeli powstają w Tobie wątpliwości dotyczące dog­matów, których nawet po objawieniu Bożym przeniknąć nie jesteśmy w stanie, uważaj dobrze, by rozum Twój nie zaciął się w uporze, chcąc jasno przejrzeć rzeczy, których wskutek ograniczenia swojej istoty, i tak pojąć by nie mógł. Tego rodzaju wątpliwości najlepiej od razu z całą stanowczością jak najenergiczniej wybić sobie z głowy.

Ale może też zachodzi i inny wypadek. Może się zda­rzyć, że powątpiewanie jest jakby wezwaniem do głębszego zainteresowania się religią, do gruntowniejszego zbadania danej kwestii. Proś więc o wyjaśnienie ducho­wego Twego przewodnika, lub przeczytaj dobrą książkę.

Pycha, oraz fałszywa świadomość siebie łatwo pro­wadzą do niedowiarstwa. Niektórzy młodzieńcy święcie są przekonani, — że w tym momencie, w którym z przekąsem oświadczyli kolegom, że od dawna w nauki re­ligii wierzyć przestali, bo „nie są już przecież smarka­czami" — że „na spowiedź gwiżdżą" i „ani im w gło­wie Bogu służyć" itd., że w tym samym momencie dali dowód swojej mądrości, uczoności, wyższości i „oświe­cenia".

A przecież gdyby choć odrobinę więcej doświadcze­nia życiowego posiadali, przyznać by musieli, że Bo­gu służyć, znaczy panować. Deo serviré, regnare est. Kto zaś przeciwnie od Boga odstąpi i Jemu służyć nie chce, w tej samej chwili staje się najczęściej nie tylko sługą, ale niewolnikiem po prostu — pieniądza, grzesz­nych zachcianek i namiętności, niewolnikiem względów i po­chwał ludzkich.

Kto Bogu cofnie rękę, ten automatycznie drugą wy­ciąga do szatana. Kto wzrok odwróci od gwiaździstych niebios, tego życie momentalnie traci blask swój, szczę­ście i cel. O biedny Ty pająku, czyś rozum postradał, że przecinasz zwisającą z góry nitkę, podtrzymującą całą Twoją sieć!

Przeczytaj na zakończenie ustęp z „Modlitwy w chwili zwątpienia” naszego wieszcza:

Duch mój w sercu moim wytrzymuje mękę, obraz Męki Jezusa.

Duch Twój, co we mnie żyje, zbawi mnie, jako Jezus zbawił ziemię całą.

I zmartwychwstanę Panie!

Lecz dziś, dziś o tej posępnej chwili proszę Ciebie, ześlij pociechę sercu mojemu!

Strzeż mnie i tych, których kocham!

Nie daj mi upaść pod ciężarem smutku i im nie daj upaść Panie!

Broń mnie i ich od złych myśli!

Od myśli podłości,

Od myśli samobójstwa,

Od myśli gnuśności,

Od myśli szaleństwa.

Daj mi i im wiarę niezachwianą, że po znikomych obrazach

tego życia ujrzymy przestronniejsze błonie

Że tam połączonymi będziem...

Ja, oni i Ty w nas, tak my w Tobie na wieki wieków. - Amen.

Zygmunt Krasiński, Wyd. Jub. Gebethner i Ska. Ge­bethner i Wolff, t. III, str. 356).

ŻEBRACY ŚW. MARCINA

A jednak, fakt faktem, że nierzadko spotykamy roz­bitków wiary, ludzi zgoła niewierzących. Czym to wytłu­maczyć, jeśli wierzyć tak łatwo?

Smutny niezaprzeczenie fakt, iż są ludzie, którzy postradali wiarę. Utrata wiary w Boga, to najbardziej wstrząsająca tragedia, jaka w ogóle człowieka spotkać może. Nie rozum atoli, ale serce bywa zwyczajnie tra­gedii tej przyczyną. Nie argumenty rozumowe, lecz uczu­ciowe czynniki; nie naukowe, ale moralne trudności.

Jeśliby wiara była tylko rozumową sprawą, ledwo znalazł by się na świecie niewierzący człowiek. Z dog­matów wiary wynikają jednakże niezmiernie poważne następstwa moralne, odnoszące się do naszego sposobu życia, naszych postępków; i w tym cała bieda dla wielu. Z dogmatów wiary wynika, że mamy unikać grzechu, przezwyciężać grzeszne skłonności, jakkolwiek ponętną nęciły by rozkoszą, pokonywać gniew, niepohamowane samolubstwo, nieczystość, brak miłości, wypleniać z ko­rzeniami nasze błędy; a gdy pomimo to upadniemy, ma­my w spowiedzi świętej z pełną skruchy szczerością przyznać się do winy. Innymi słowy z wiary wynika nieustanne borykanie się i walka, zmaganie się z błęda­mi, walka o doskonalenie się.

I w tym właśnie tkwi powód, dla którego niejeden wierzyć nie chce! Wierzyć nie chce, bo w przeciwnym razie musiał by zmienić cały tryb życia. A przecież żyć w grzechach bardzo mu dobrze, tak dobrze, jak dwom chorym żebrakom świętego Marcina,

Cóż to za jedni?

Opowiem. Zdarzyło się, że z wielką uroczystością obnoszono w Tours relikwie św. Marcina. Wszędzie, do­kąd je w procesji zaniesiono, mnóstwo chorych odzyski­wało zdrowie. Posłyszeli o tym dwaj kulawi żebracy przy drodze i wnet zawołał przestraszony jeden na dru­giego: „Hej! W nogi co żywo kumie! A jeśli wy­zdrowiejemy, co by się z nami stało? Z czego byśmy żyli?"

Z tej samej przyczyny, wielu ludzi woli nie wie­rzyć. Bo co by się wtedy z nimi stało? Bez swego kale­ctwa duszy, bez tylu grzechów, zdaje się im, że żyć by nie mogli!

Grzechami obarczony człowiek od wyrzutów sumie­nia z łatwością broni się tym sposobem, co struś, gdy ścigają go konni myśliwi. Choć potężnym dziobem mógłby brzuch koniowi rozpruć, ucieka, pędzi bez opamię­tania, a gdy nareszcie siły się wyczerpią, chowa głowę w piasek i dlatego, że prześladowców swych nie widzi, myśli, że umknął pogoni. Grzesznik również mógłby z łatwością od ścigających go, gryzących wyrzutów su­mienia się oswobodzić, grzech tylko musiał by porzucić. Ale nie! Woli zatkać uszy i byle nie być zmuszonym widzieć grożącego mu niebezpieczeństwa potępienia, za­przeczy raczej istnieniu żywota wiecznego, Boga i religii.

Możemy stąd zrozumieć jak wielką słuszność zawie­rają słowa niewierzącego zresztą francuskiego pisarza Rousseau: „Zachowaj duszę Twoją tak, żeby pragnąć musiała istnienia Boga, a nigdy wątpić nie będziesz, że Bóg jest".

MORALNOŚĆ BEZ BOGA

Moralność jest takim skarbem ludzkości, że utrzy­manie jej uważają wszyscy za nie dopuszczającą żadnej wątpliwości konieczność. Choćby fałszywie często spaczone mieli wyobrażenia religijnie, zawsze gotowi za­pewniać, że moralności bez wątpienia bronić trzeba i dla ludzkości zachować ją należy,

Ale oto właśnie najważniejsze pytanie: Czy bez re­ligii może o moralności być mowa? Czy człowiek bez wiary może być moralnym?

Kiedy na okręcie wojennym przymocowują busolę, starają się jak najdoskonalej zabezpieczyć ją od wpływu prądów magnesowych, powstających w stalowym kadłu­bie okrętu. W drodze życia rozum ludzki jest busolą; prądy powstające w ciele, skłonności do złego, ła­two z właściwego kierunku wytrącą i na manowce spro­wadzą życie moralne, o ile nie zostało umocnione na punkcie, wznoszącym się ponad wszelkie prądy i fale, ponad wszelkie nastroje, popędy i omamienia. Je­żeli nie Bóg stanowi o tym, co jest moralne a co nie, tylko my ludzie, to krucho będzie z moralno­ścią. Bo w takim razie, to co ja uważam za grzech, może ktoś inny takim samym prawem nazwać cnotą.

Nie może więc o moralności mówić ten, w kim nie żyje wiara w Najwyższego, ponad naturą stojącego Pra­wodawcę, ani w życie nadprzyrodzone, przewyższające życie przyrodzone. Najpierw wiedzieć musi człowiek kim właściwie jest, potem dopiero zrozumieć może, co czynić powinien.

Życie moralne — nie ma na to rady — osiąga się jedynie kosztem walki. Tak to raz mały chłopczyk okre­ślił: „Dlaczego to tak jest, że tak źle być dobrym, a tak dobrze złym?" Czy nie czułeś niejednokrotnie i Ty, Chłopcze drogi, tego tragicznego wewnętrznego rozdwo­jenia: trzeźwy nasz rozum rozeznaje dobro i pragnie go, zepsuta zaś natura nasza ciągnie do grzechu!

A zatem, wtedy dopiero zdolny jestem do tych nie­zliczonych ofiar, wyrzeczeń się, poświęceń, które są co­dziennym okupem szlachetnego życia, gdy włączę usiło­wania moje w Dobro Najwyższe, w Boga, dla którego żyję, do którego wszystko odnoszę i który jedynie nadać może woli mojej niewzruszoną stałość. Czyli, z tego wy­nika, że niepodobieństwem zachować moralność bez wia­ry w Boga.

Prześliczna to myśl jednego z mędrców greckich, że dusza ludzka pochodząc z doskonałego w całej pełni świata, ilekroć coś niedobrego na ziemi popełni, odczuwać musi głębokie z siebie niezadowolenie, wtedy na­wet, gdy nikt grzechu nie spostrzegł, a przeciwnie wtedy tylko jest szczęśliwa, gdy spełnia coś, co jej przypomina świat niebiański, z którego pochodzi.

Osławiony bezbożnik Voltaire zaprosił pewnego razu na obiad dwóch, podobnych sobie niedowiarków, Diderot'a i d'Alembert'a. Wszczęli oni przy stole uwłaczającą Bogu rozmowę, ale pan domu przerwał: „Nie mówcie, proszę, takich rzeczy przed moją służbą, poczekajcie, aż wyjdą lokaje; bo jeśli oni tych rzeczy się nasłuchają i wedle nich żyć zaczną, za życie nasze nie ręczę!"

Napoleon I umotywował w następujący sposób za­kaz czytania książek przeciwnych religii: Nie czuję się na siłach rządzić ludem, czytającym Voltaire'a i Rousseu'a.

Słynny niemiecki poeta Heine zawołał, stojąc przed wspaniałą katedrą w Antwerpii: „Oczywiście, ludzie tych czasów posiadali jeszcze dogmaty! My mamy tylko opinie, a opiniami nie da się wybudować katedry!" Miał słuszność. Ale to samo powiedzieć możemy o wzniesio­nych z takim mozołem cudownych świątyniach serc. Cha­rakter to także gotycka katedra, a jej w niebo śmiało pnące się filary chcą porwać duszę w górę, wydźwignąć ją z ciasnych, krętych zakamarków samolubstwa, złych skłonności, namiętności; ale budowla tego typu moral­ności wtedy tylko dość pewną i silną będzie, jeżeli pod­waliny jego oprzemy na niewzruszonej opoce wiary w Boga.

Zapewne: można teoretycznie wymyślić różne pię­kne systemy moralności bez podstaw religijnych. W życie realne jednak przesadzić ich się nie uda; brak im bo­wiem ożywiającej teorię siły. Głosić moralność łatwo, ale silnie ją ugruntować trudno. Co warte, choćby najpię­kniejsze, światłem nie oświetlone, w ciemności zamknięte malowidło? Tyle samo wart system moralny, o ile nie oświeca go blask z wysokości niebios — moc Boża.

Przed pojawieniem się chrześcijaństwa mogli nawet bez religii istnieć wielcy ludzie i silne charaktery, wedle niższej, wówczas dostatecznej, skali ocen; odkąd jednak Pan Jezus dał nam możliwie najdoskonalsze wyobrażenia ideału życia ludzkiego, odtąd człowiekiem z charakte­rem, w prawdziwym słowa znaczeniu, nie może być ktoś, kto najpierwszego swego obowiązku nie spełnia, t. j. czci nie oddaje Bogu.

A i Goethe uważa religijnego człowieka za godnego zaufania:

Kto Boga czci temu się szacunek należy;

Bo on nigdy do złego ręki nie przyłoży.

Czy może człowiek być moralnym, nie wierząc w Boga, ani w pozagrobowy żywot wieczny? Może? Posłuchaj więc poniższej rozmowy!

W cichą noc rozmawiają dwie gwiazdy:

Spójrz siostro na ziemię, co tam widzisz?

Zasłaniają ją gęste kłęby mgieł i oparów.

Upłynęło sto tysięcy lat.

Znowu odzywa się pierwsza gwiazda:

Popatrz teraz siostro na ziemię? Co tam widzisz?

Mnóstwo dwunogich, uwijających się mrówek.

To ludzie.

Mija nowych lat sto tysięcy.

Rzuć siostro okiem na ziemię. Co się tam teraz dzieje?

— Nic się tam już nie rusza. Śniegi i lody pogrze­bały wszystko...

Na tym urwała się rozmowa dwóch gwiazd. Ale czy wyczułeś z niej Chłopcze, znikomość ludzką, lodem wie­jące tchnienie zagłady? Jeżeli życie ludzkie to tyle tylko i nic więcej i jeżeli nie ma żywota wiecznego, co udzieli nam mocy wytrwania w uczciwości, w moral­ności, w stałości charakteru, w tym nawet wypadku, kie­dy zmuszeni jesteśmy poświęcić dla nich ziemskie po­wodzenie, znaczenie, majątek, lub rozkosze zmysłowe? I owszem! Dla żywota wiecznego poświęcić doczesne wartości, jesteśmy gotowi! Któż zechce jednak oddać znikome za znikome?

UCZCIWOŚĆ — TO GRUNT!

Jaką wyznajesz wiarę i czy w ogóle wierzysz, lub nie, to ostatecznie poboczna zupełnie sprawa. Uczciwość — to grunt! I to najzupełniej wystarcza!

Z tego rodzaju zapatrywaniami spotkasz się nieraz w dzisiejszym świecie. „Najzupełniej wystarcza" — po­wiadają. Francuski autor (Segur) trafną daje na to od­powiedź: „Wystarcza w samej rzeczy, żeby nie skończyć na szubienicy, ale nie wystarcza, żeby się dostać do nieba".

Ja jednakże nie chcę tak lekko załatwić się z od­powiedzią. Choćby już dlatego samego nie, żebyś i Ty w razie potrzeby, na tego rodzaju puste frazesy potrafił skutecznie odpowiedzieć.

Zapytuję, więc najpierw: Jeżeli doprawdy byłoby wszystko jedno, jaką kto wiarę wyznaje, dlaczego Pan

Jezus tyle zadał sobie trudu, żebyśmy o Bogu prawdziwe zdobyli pojęcie i należycie czcić się Go nauczyli?

Lecz dalej idę i pytam: „Uczciwość — to grunt!" No, zgoda. Ale, czy niereligijny człowiek może być ucz­ciwy?

Może miałbyś pokusę natychmiast odpowiedzieć: „Naturalnie, że może! Proszę tylko popatrzeć na pana N. N. i na pana X. Y.! Wiem na pewno, że do kościoła nie chodzą, że przed ślubem ostatni raz się spowiadali, a przecież są to ludzie w każdym calu uczciwi, w naj­lepszym słowa znaczeniu panowie.

Po głębszym jednak namyśle, na pewno inaczej byś powiedział. Któż może zaprzeczyć, że bywają ludzie, którzy nic sobie z religii nie robią, a jednak są uczciwi? Gdybyś jednak przypatrzył się bliżej, na czym ta „ucz­ciwość" polega, — ze zdziwienia złapałbyś się za głowę. Uczciwość ich mianowicie polega przeważnie na dro­biazgowym, aż do lęku prawie posuniętym przestrzeganiu przepisów zewnętrznej ogłady i przyzwoitości, oraz na powstrzymaniu się od wszystkiego, co mogłoby wpro­wadzić ich w kolizję z prawami państwowymi.

Strona wewnętrzna natomiast? Dusza ich? Myśli? W skrytości popełnione uczynki? O tych świat i ludzie nic nie wiedzą. Oczy Wszechwiedzącego Boga jednakże, najskrytsze przenikają tajniki, widzą często pod ele­gancką powierzchownością, oraz ubraniem bez zarzutu, zgniliznę i śmietnisko. Przeczytaj, co o tego rodzaju uczciwości sądzi pewien znakomity pisarz: „Za uczciwego człowieka uważa się dziś tego, kto wyrównuje najpilniej­sze długi, nie da się przyłapać na kłamstwie, nie wywo­łuje publicznych skandali, w interesach bierze pod uwa­gę kodeks karny, daje na zbiórki i cele publiczne, w ra­zie potrzeby gotów dać satysfakcję, dobrze się ubiera, posiada nawet średnie wykształcenie i podobne zalety wykazać potrafi u prawowitego swego ojca" (Walter Eathenau).

I na tym koniec!

Społeczność ludzka potrzebuje ludzi bezwarunko­wo uczciwych. Nieposzlakowanej atoli uczciwości od religijnych tylko ludzi oczekiwać możemy. Komu życia re­ligijnego brak, temu braknie tej siły, która pobudza do wytrwania na drodze uczciwości, w każdym, nieraz tak straszliwie trudnym, położeniu życiowym. Bez religii, gdy troski materialne ołowiem na Tobie zaciążą, nie zdo­łasz obronić się pokusie nieprawych zysków. Bez religii, jako sędzia wydasz łatwo stronniczy wyrok lub jako pro­fesor podpiszesz niesłuszną klasyfikację itp. Do nieska­zitelności we wszystkim jedynie życie religijne uzdolnić Cię jest w stanie. Dlatego słusznie pisze Platon: „Kto burzy religię, podkopuje podwaliny społeczeństwa ludzkiego".

Stąd też, jeżeli gdzie widzisz czcigodne, charakterem swoim uszanowanie wzbudzające osoby, o których reli­gijności powątpiewasz, możesz być pewnym, że przynaj­mniej bezwiednie uczciwość ich zasila się religią. Być może, że otrzymali wychowanie religijne w dzieciństwie, a od praktyk wiary później, niestety odstąpili; być może, że oddziaływa na nich podświadomie religijność środo­wiska, w jakim żyją, i że dlatego uważają uczciwość za cnotę zupełnie naturalną i człowiekowi wrodzoną. Tak często suche na oko błonie, dlatego tak pięknie się zie­leni, że zasila je nieznacznie, niewidzialny dla oka zdrój zaskórnej wody.

Wbrew wszelkim pozorom, społeczeństwo dzi­siejsze nie jest jeszcze wyzute z Boga. Dwudziesto wiekowa przeszłość chrześcijańska do tego stopnia przepoiła my­ślą chrześcijańską cały ustrój naszego życia, że i ten na­wet, kto mniema, że jest bez religii uczciwym, wzmacnia się jednak bezwiednie z zasobów chrześcijańskiej siły. Choć słońce dawno już zaszło, nie od razu następuje ciemność, bo rozproszone promienie długo jeszcze świecą.

A wreszcie, natknąwszy się na niewierzących a ucz­ciwych ludzi, przypatrz im się bliżej! Co ich od chrze­ścijaństwa oddala? Czy to, co jest w nich wielkie i szla­chetne? Nie! To wyłącznie, co gorsze, ograniczone, po­wierzchowne.

„Szukajcie ludu niemającego religii — pisze angiel­ski filozof Hume — a jeśli go znajdziecie, z góry może­cie być pewni, że od dzikich zwierząt nie wiele będzie się różnił".

Bo tak jest naprawdę: społeczeństwo bez Boga staje się bandą zbójów, a życie jednostki nie do zniesienia. Dzień w dzień ze zgrozą czytamy o samobójstwach. Jeden to z najcięższych grzechów, ale nas to nie dziwi, że ten straszny grzech tak często dziś się powtarza. Darmo! Ży­cie nie jest dziecinną igraszką, lecz czasem twardej pracy, ciężkich prób i doświadczeń. Jedne po drugich walą się na nas nieraz ciężkie ciosy, a jedyną wówczas nadzieją naszą, źródłem siły, podporą, wiara pokładana w Boga. Wiara, że nie to ziemskie życie jest jedynym życiem moim. Wiara, że życie doczesne jest tylko czasem zasługiwania sobie zasług, czasem wierności, przetrwania, pracy — i że „kto wiernym będzie aż do końca, ten ko­ronę uzyska” — ta wiara daje moc wewnętrzną. Bez ta­kiej wiary żyć nie można. Nie możemy się zatem dziwić, że ludzie, którzy tę wiarę stracili, chroniąc się przed trudnościami życia, w kuli rewolwerowej szukają ucieczki.

KARYKATURA WIARY

Pewien uczony niemiecki wychowywał swojego syn­ka w zupełnym odosobnieniu od świata i nigdy przed nim imienia Boga nie wymówił. Chciał tym sposobem przekonać się, czy sama sobie pozostawiona dusza dojdzie do poznania Boga. Kiedy chłopiec dorósł mniej więcej do lat dziesięciu, zauważył ojciec letnią porą, że rankiem o świcie wymyka się do ogrodu. Poszedł za nim ci­chaczem i co ujrzał? Chłopiec na klęczkach wznosił zło­żone ręce do wschodzącego Słońca! Biedny chłopczyna! Sługę brał za Króla! Ale i tak dostateczny dał dowód, że dusza z natury swej za religią tęskni i że, gdy przed nią źródła prawdziwej religijności zamkniemy, pojawiają się w niej najróżniejsze mamidła i błędy. Sięgając jak najdalej wstecz w dzieje ludzkości, nie znajdujemy ani jednego ludu niemającego religii. Reli­gijność jest postulatem samejże natury ludzkiej; niereligijność, zaprzeczenie Boga gwałtem przeciw naturze, a za­tem rzeczą przeciwną.

Że tak rzeczywiście jest, czyli, że dusza ludzka za religią tęskni, a pozbawiona jej niespokojną, niecierpliwą, chorą się staje, na to mamy w naszych czasach aż nadto dowodów. Sprawdzić to możemy na tych pożałowania godnych naszych bliźnich, którzy stracili wiarę i z religią zerwali. Jak Ci się, Chłopcze, zdaje? Czy ci „niewierzą­cy", naprawdę są niewierzący? Nie! Dusza ludzka religii łaknie, a gdy zamkną przed nią źródła prawdziwej wiary, spragniona, rzuca się chciwie na najrozmaitsze religijne „surogaty".

Że i za dni naszych są w modzie niedorzeczne, zabobonne zwyczaje i że nie tylko prości, ale i wy­kształceni, do inteligencji zaliczający się ludzie, dają wiarę najśmieszniejszym cudactwom, począwszy od ka­bały, aż do rujnującej nerwy, zdrożnej manii spirytyz­mu, — temu wszystkiemu winien w znacznej mierze ubytek prawdziwej religijności. Kto nie pozwala religijnej tęsknocie duszy we właściwym kierunku się rozwinąć, u tego wrodzone duszy pragnienie religii wzbiera w ro­pień zabobonu. „Kto nie uwierzy w Boga, uwierzy w po­kazujące się o północy „duchy", kto nie uwierzy w Cre­do, wierzy w tysiączne bzdury i głupstwa! Słynny przy­rodnik duński Oersted mówi: „Znałem człowieka, pysz­niącego się w dzień wyzywającym niedowiarstwem, — a bojącego się w nocy przejść koło cmentarza".

Dusza ludzka nie wytrzyma na długą metę zupełnej niewiary. Pozwoli na pewien czas do niewiary się zmusić, gdy jednak nękającego ją pragnienia za nadprzyrodzo­nym, prawdziwą religijnością zaspokoić nie może, pojawi się w niej prędzej czy później, karykatura religijności prawdziwej. Dusza nie znosi próżni; gdy więc pozbawimy ją wiary religijnej, rozpanoszy się w niej zabobon. W ten sposób zrozumiałym się staje, że w zarażonych przez niereligijność środowiskach ludzkich, szeroko pa­noszy się zabobon.

Przyczyną tak bardzo rozpowszechnionej zabobonności (szczególnie u prostego ludu), jest bezwątpienia brak oświaty; między wykształconymi natomiast, powo­dem jej — z pewnością niewiara, brak ufności w Boga, chciwość na pieniądze, oraz niepohamowana ciekawość. Osławieni ateiści, jak Diderot, d'Alembert itp. aż do śmieszności byli zabobonni. „Światły król pruski Fry­deryk II wymyślił sobie, że stanie się wielkie nieszczęście, jeżeli ktoś złoży na krzyż nóż i widelec, nie mówiąc już o tym, że przed zamierzonymi zaręczynami z córką króla angielskiego pytał astrologów, o jakiej godzinie najpo­myślniej dla tych zaręczyn stoją gwiazdy.

Dzisiejszy wykształcony, świadomy własnej wyższo­ści człowiek XX wieku, traktuje z pogardliwym polito­waniem skaczących dookoła ogniska Hotentotów czy in­nych dzikusów, a patrzy równocześnie przez palce na fakt, że w śródmieściach najnowocześniejszych stolic świata żyją tysiące inteligentnych ludzi, będących do­słownie niewolnikami niemądrych i śmiesznych prze­sądów.

Jeżeli choć troszkę głębiej wejrzymy w dżunglę no­wożytnych zabobonów zdumieć się przyjdzie nad głupo­tą ludzką. Przede wszystkim są przeróżne wydarzenia i znaki, którym zabobonny człowiek najniedorzeczniejszy przy­pisuje znaczenia. Pytam konduktora tramwajowego, „na której linii proszę, kursuje trzynastka?" — „13-stka? Trzynastki nie ma". — „Nie ma? Dlaczego nie ma?" — „Bo nikt by do niej nie wsiadł". — „A przecież do innych wozów tak się pchają, że aż na stopniach wiszą!" — „To nic nie znaczy! Raczej wolą dwie godziny iść pieszo, a 13-ką za nic nie pojadą!"

Zapytuję pokojowego w hotelu: „Proszę mi pokazać, numer 13-ty". — „Trzynasty? Nie ma. Nie dostalibyśmy do niego ani jednego gościa", — „Ale hotel przepełnio­ny!" — „To nic nie znaczy, gość woli przespać się w wannie w łazience, ale pod 13-stkę nie pójdzie. To nieszczęśliwa liczba!" Biedna trzynastka! Dlaczego ona właśnie przynosi nieszczęście, a nie 12-stka, albo 14-stka?

Podobnie ani czwartek, ani sobota nie są dniami feralnymi, ale za to piątek! — Kto zdobędzie się na od­wagę, żeby jakąś robotę rozpoczynać w piątek?! — Ach! Któż śmie podróżować w piątek? Ile razy obija nam się uszy: „Ja wprawdzie zabobonny nie jestem, ale wiesz, będzie nas 13 osób przy stole; trzeba by kogoś doprosić, albo posadzić kogoś przy osobnym stoliku — wiem, że ty nie jesteś przesądny, ale radzę Ci nie wyjeżdżaj jutro, bo to piątek".

Zając przeskoczy przez drogę — spotka Cię nie­szczęście. Przeciwnie, jeżeli dzwoni Ci w prawym uchu, swędzi Cię prawa dłoń, szczęście znaczy się w domu. Rozejdzie się o chorym pogłoska, że umarł — długo żyć będzie. Zakwili kukułka na dachu: umrze ktoś w domu; umrze ktoś także, jeżeli stanie zegar ścienny. Ten, kto nie przepisze dziewięć razy przysłanej sobie modlitwy i dziewięćkroć nie złoży jej w kościele, tego z całą pewnością straszne spotka nieszczęście, a jeżeli wszystko wypełni, spełni się wielkie jego pragnienie, itp. A na dodatek najprzeróżniejsze wróżbiarstwa: kabała z kart, wróżby z linii na dłoni, w dodatku jeszcze „los" wyciągnięty przez papugę, a na ostatek — rozstrajające nerwy, podkopująca zdrowie zaraza seansów spirytystycz­nych, obierających ludzi z trzeźwego rozumu, odurzają­cych po ciemku mglistymi, nieuchwytnymi tajemnicami.

Biedaku, o biedaku, odrzucający wiarę „nowoczes­ny człowiecze!" Tak oto powyżej uszu grzęźniesz w łatwo­wierności! Do ciebie stosuje się twierdzenie Cicerona: Nikt tak jak bezbożnik nie boi się bogów i śmierci.

Może Cię, Chłopcze, zdziwi, dlaczego tak obszer­nie rozpisałem się o głupocie zabobonów i przesądów. Dlatego, abyś dowiedział się, na czym kończy się niereligijność i do czego prowadzi zaprzeczenie prawdziwej religii. By pokazać Ci, w jakie bezsensowne dziwactwa wierzyć musi, kto w Boga wierzyć nie chce.

Człowiek wykształcony naśmiewa się z biednej wiej­skiej, świeżo na służbę do miasta przybyłej dziewczyny, szukającej porady i lekarstwa u chorobie u znachorki cyganki; ale czy mamy prawo uśmiechać się z politowa­niem, kiedy w wielkich naszych miastach, w ogromnych, z dziesięciu czasem pokoi złożonych apartamentach roz­pierają się „jasnowidzące” oszustki, wróżące przyszłość wolnym od „staroświeckich przesądów” paniom i pa­nom. I ta sama pani, nieuczęszczająca do Spowiedzi i Komunii św., bo w coś podobnego nie może przecież wierzyć, godzinami wysiaduje z pełną wiarą w poczekalni wróżbiarki! Ten sam, co modlić się nie zwykł, bo to „przestarzałe i myszką trąci”, daje sobie wyciągnąć przez białą mysz, kartę obwieszczającą przyszłość. Krucyfiks w domu zawiesić na ścianie? — „Ach! to taki staroświecki zwyczaj”, ale za to przybić na progu drzwi wejściowych podkowę, to rozumiem, to szczęście przynosi. Nosić na szyi medalik Matki Bo­skiej, by nieustannie przypominał potrzebę naśladowania ży­cia Najświętszej Panny, to „zacofanie i staroświeckość”. Zawieście na szyi czterolistną koniczynę, to cał­kiem co innego, to „nowoczesna" mądrość, bo to bez­warunkowo przynosi „szczęście”.

To trudno: albo człowiek jest religijny, albo za­bobonny. Jeżeli stłumimy pragnienie duszy ludzkiej na prawdziwe życie religijne, wybucha ono chorobli­wymi bolączkami, puchliną zabobonu. Jeżeli drzwi przed wiarą zamkniemy, wchodzi przez okno zabobon, a kto, w Bo­ga nie wierzy, wierzy w straszące po nocach duchy. Za­bobon to „surogat” religii, nie wart jednak ani tyle na­wet, co surogat kawy, w porównaniu do prawdziwej, lub kwasu cytrynowego w porównaniu do prawdziwego cy­trynowego soku.

Już nawet rozsądni poganie wyśmiewali zabobon­nych ludzi. Katona rzymskiego zapytał raz trzęsący się ze strachu żołnierz: „Co to może znaczyć? Myszy wy­gryzły mi w nocy obuwie!” „Że myszy wygryzły ci obuwie, to nic nie znaczy, odrzekł Kato. Gdyby jednak Twój sandał ugryzł mysz, to byłby wielki znak!”

Prawdziwa religijna wiara, to życiodajne błogosła­wieństwo niosące nurty. Niewiara zaś to wszystko niszczą­cy potop, pokrywający naniesionym na łąki mułem i żwirem najpiękniejsze kwiaty wiary w Boga!

Strzeż więc Twej wiary, Młodzieńcze! Nie wierz w przepowiednie cyganek, nie wierz w czterolistną ko­niczynę, ani w kabały z kart, ale wierz w Jednego, Je­dynego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stwórcę nieba i zie­mi. I nie wierz papudze z wyciągniętym losem w dzióbie, ani nie wierz w złamaną podkowę, w krzyk sowy, wysypaną sól, lub sny, ale wierz w Syna Bożego Jednorodzonego, Pana naszego Jezusa Chrystusa. I nie wierz w sznur wisielca, w straszące po nocach duchy, lecz wierz w ciała zmartwychwstanie i wiekuisty żywot.

NIE CHCĘ BYĆ ŚWIĘTYM

Niejednemu młodzieńcowi mrowie po plecach cho­dzi, kiedy o Świętych chrześcijańskich mowa, a szczegól­nie, kiedy mu ich wskazują do naśladowania, jako ideał duchowy.

„Co? Ja mam być świętym?! Nie! Ani mi w gło­wie!” Broni się na samą myśl o tym wielu. Świętość, to głowa do góry i nieugięty grzbiet. Świętość, to bynajmniej nie ucieczka od świata, lecz przezwycięża­nie go. Świętość, to z nieskończonością granicząca moc ducha. Świętość, to słuszna ocena dóbr ziemskich. Świę­ci, to bez wyjątku bohaterowie: bohaterowie w walce o wolność duszy.

Co nie ma nic ze świętością wspólnego? Siedzenie po kątach, wykręcanie szyi, przewracanie i łypanie ocza­mi, pobożne składanie rączek, melancholijność, markotność, bezczynność, niezaradność, wyrzeczenie się szla­chetnych nadprzyrodzonych usiłowań. Jednym słowem nie ma ze świętością nic wspólnego to wszystko, dlaczego niektórzy boją się słowa: „Święty".

Czym więc jest Święty?

Bohaterem! Bohaterem zwycięstw nad samym sobą! Wzniosłym, otuchę budzącym przykładem, do czego zdol­ną jest ludzka wola. Pieczęciami niewzruszonej wiary w wyższe, duchowe przeznaczenie ludzkości. Wielkim przykładem przezwyciężenia się i dążenia wzwyż, z któ­rego natchnienie i ożywczą siłę czerpią następne poko­lenia. Świętym jest, kto w sobie samym i w nas wszyst­kich z bohaterską konsekwencją roznieca płomienne, w górę wzbijające się dążności i całą potężną mocą ener­gii wypracowuje w duszy swojej arcydzieło podobień­stwa do Pana naszego Jezusa Chrystusa.

Powiedz sam mój Chłopcze: nie chcesz takim zo­stać bohaterem? Odpowiesz może, iż to zbyt wygórowane żądanie i że tego ideału nie dosięgniemy nigdy. Przynajmniej nie my studenci XX wieku.

Przypuśćmy zatem, że tak jest. Ale nie zapominaj i wtedy, że ideał nie dlatego tylko wznosi się przed nami, byśmy go dosięgli, ale dlatego także, żebyśmy usiłowali przynajmniej doń się podnieść. Im wyższym cel, do któ­rego dążysz, tym wyżej wzniesiesz się nawet wtedy, je­żeli w ostatecznym rezultacie go nie osiągniesz. Spójrz na dziecko z bajki, które biegło łapać tęczę. Jak przedziera się przez jary i gąszcze! Jak wciąż w górę się wspina! Uznaje w końcu, że tęczy schwytać nie może, ale dotarło dzięki temu na wysoki szczyt, płuca świeżym napełniło powietrzem, na policzkach wykwitły mu róże, a oczy, pięknością krajobrazu nasycić się nie mogły...

Tak samo wznosi nas naśladowanie Świętych na wy­żyny życia duchowego. Święci — by się tak wyrazić — zmieniają na drobną monetę wzniosłe nauki Pana Je­zusa; jasno i wyraźnie żywym przykładem pokazują, jak w życiu ludzkim urzeczywistnić je możemy. Na słabą, w walkach ulegającą naszą wolę, z przykładu ich spływa potężna zachęta, że Chrystusa, nie tylko trzeba ale i można naśladować. I to w każdym zawodzie. Św. Stanisław Kostka, św. Alojzy, św. Jan Berchmans, a w na­szych czasach za to mnóstwo młodych chłopców, wśród których prym trzyma „żywy Sztandar Młodzieży Chrze­ścijańskiej" wiecznie śmiejący się, hałasujący, pełen kon­ceptów i „kawałków" Pier Giorgio Frassati, wszystko to ludzie, którzy w studenckim już wieku zostali świętymi, czyli taką wywalczyć zdołali wolność duszy, jaką posiedli wielcy, na ołtarzach czczeni słudzy Boży.

W żywotach Świętych bezsprzecznie jest wiele szczegółów, które podziwiać wprawdzie, lecz ich naślado­wać nie należy. Nie zawadzi przestrzec Cię o tym, byś na tych rzeczach nie utknął. Niewątpliwą jest rzeczą, że my tej nieubłaganie twardej surowości, z którą umart­wiało się wielu świętych, tej w żywe ciało wgryzającej się pokuty naśladować nie zdołamy. Ale też nie o to idzie, byśmy poszczególne przykłady z żywotów Świętych w swo­je życie przenosili. Mamy natomiast przyswoić sobie ich ducha, którego mocą spełniali nadzwyczajne te uczyn­ki. Zdarzali się w pierwszych wiekach chrześcijaństwa Święci, którzy kazali się w tak ciasnych celach zamuro­wać, że w nich ani stać, ani wyciągnąć się nie mogli. Prosta rzecz, że takich uczynków nie naśladujemy! Ducha jednakże, z którego wypływały, tj. głębokiego, szczerego żalu za grzechu jak najbardziej potrzebujemy. Tzw. Stylici (słupnicy), dziesiątki lat nieruchomo spę­dzali, nie schodząc ze słupa. Naturalnie, że tego nie na­śladujemy! Ale tę olbrzymią siłę woli, ten heroizm, to zaparcie się siebie, oraz wytrwałość, które do wykonania tych osobliwych uczynków ich zagrzewały, — i my zdo­być musimy.

Co chwilę czytamy, że w takim to mieście wznoszą pomniki wielkim ludziom: artystom, uczonym, czy wo­dzom. Kto do budowy kultury ludzkiej choć jeden cenny kamień dołożył, pomnikiem bywa uwieczniony. Ku czci wyjątkowo wielkich ludzi nie wystarcza pomnik; skrzęt­nie po nich zbieramy pamiątki, dzieła, książki, rękopisy, przybory do pracy, obrazy, rysunki, szkice, rzeźby, odzież, drobiazgi, i urządzamy z nich muzeum. I dobrze, że to robimy. Cześć wielkich ludzi zakorzeniona jest głę­boko w ludzkiej naszej naturze.

Lecz bardziej niż bohaterowie wiedzy i sztuki na cześć zasługują bohaterowie życia! Przed wszystkimi od­krywcami lądów i biegunów, przed malarzami, chemika­mi, technikami pierwszeństwo mają bohaterskie owe du­sze, które triumfalnym siebie samych przezwyciężaniem, odwzorować w sobie zdołały Wiekuiste Piękno, obraz Bo­ży do idealnej podniesiony czystości. Tak jest; słusznie podziwiamy artystów, pisarzy, wodzów, mężów stanu; ale i naśladować powinniśmy bohaterów życia moralnego, których religia nasza Świętymi nazywa.

"Święty" — wiesz już teraz co rozumiemy przez to słowo. Czy więc wzdragałbyś się być takim świętym?

INDYWIDUALNY ŚWIATOPOGLĄD

Do właściwości cechujących 16—18-letnich mło­dzieńców w wieku rozwoju, lub w bezpośrednio po nim następującym okresie należy niepowstrzymana dążność do samodzielności. „Niech mi nikt nie rozkazuje!" — „Niczego, od nikogo nie potrzebuję i nie chcę!" — „Uznaję to tylko, do czego sam doszedłem!"

Nie niewierzący to, lecz chorzy, chorzy na złośli­wą gorączkę. Wielu młodzieńców opada w tym wieku

tego rodzaju pokusę, w której nie chcą chodzić drogami, którymi inni przed nimi chadzali — choćby nawet sam Pan Jezus. Sami wymyślają coraz to nowsze, bezpodstawne teorie, byle tylko nie wyznawać takich, które już przed nimi wyznawane były. Po latach dopiero, kiedy rozwinął się umysł, a krew w żyłach ostygła przyznają, że droga naśladowania Chrystusa (pomimo, iż kroczyły nią miliony), dla każdego jest nową, moc dającą, jedyną drogą, którą iść warto.

Bacz, Chłopcze mój, byś w tych latach nie zachwiał się w wierze, dlatego tylko, że nie Ty ją wynalazłeś! Uznaj, że i przed Tobą najpotężniejsze i najświatlejsze umysły dociekały najgłębszych zagadnień życia, a jeżeli one kornie schylając czoła, uznać mogły wyższość nauk katolickich, to i Twojej „samodzielności" przywiązanie do wiary w niczym nie nadwyręży.

Wiem, że trudno coś wytłumaczyć 16—18-letniemu młodzieńcowi, który po prostu za punkt honoru sobie uważa, z niedokładnie zrozumiałych haseł społecz­nych, z kilku niestrawionych dzieł filozoficznych, jak też z niedowiedzionych hipotez przyrodniczych, ukuć własny, „indywidualny światopogląd". Obojętność religij­ną i rozluźnienie moralne niezbyt trudno polakierować z wierzchu dla opinii ludzkiej pokostem naukowym; świat od razu obdarzy przymiotnikiem „rozumny", „po­stępowy", „bez uprzedzeń", młodzieńca podśmiewające­go się z religii, wiernego zaś wierze swojej piętnuje, jako „zacofańca czy fanatyka".

Nic to nie szkodzi! Trochę zastanowienia, a sam przekonasz się o niesprawiedliwości tych sądów.

Całkiem jasno chcę tę kwestię postawić. W dorasta­jącym wieku łatwo zdarzyć się może, iż nad tym, lub owym punktem nauki religii z niepokojem zastanawiać się będziesz. „Ach tak!... Uczyliśmy się tego na godzinach religii, ale zaprzeczają temu wyniki najnowszych badań nauk przyrodniczych...!" I to być może, że niektóre pra­wa kościelne wydadzą ci się „zbyt surowe", „przestarza­łe" i „zacofane". I to możliwe, że w miarę rozszerzania horyzontu myśli, spostrzeżesz w ustroju Kościoła wiele ludzkich braków i ułomności.

Otóż w takich chwilach, Chłopcze drogi, silnym być musisz; wśród takich duchowych doświadczeń nie wolno Ci uparcie się zacinać i „samoistnej" kuć sobie religii. Staraj się raczej myśleć w następujący sposób: Wiem, że Bóg Kościołowi powierzył nienaruszone przechowanie swych nauk; wiem, — i że tak jest —- wierzę. Nie wolno mi, między naukami chrześcijańskimi przebierać: ta pię­kna, ta podoba mi się, więc ją przyjmuję; ta druga dziw­na, niezrozumiała, trudna, więc ją odrzucam. Nie mogę być 25, 40, 50 procentowym chrześcijaninem, a poza tym „nowoczesnym", „indywidualnym", „postępowym", — ale muszę być 100 procentowym katolikiem, bo prze­cież nie jedną tylko, lub drugą prawdę Bóg objawił, ale pełną całość religii katolickiej poręcza.

Wszak prawda, że Bóg pojedynczo do każdego czło­wieka nie przemawia i każdemu z osobna woli i praw swoich nie objawia. Dlatego też, w celu obwieszczenia woli swojej odrębny ustanowił organ: Kościół katolicki. Wyraźnie powiedział to Pan Jezus, mówiąc uczniom swoim: Idąc tedy nauczajcie wszystkie narody9 chrzcząc je w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Nauczając je zachowywać wszystko cokolwiek wam przykazałem: a oto Ja jestem z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28, 19-20). Tymi słowy powierzył Ko­ściołowi dalsze krzewienie prawd, które raz objawił.

Nie można ani jednej cegiełki wyjąc z wzniosłej tej budowli, którą religią katolicką zwiemy, nie nadwyrężając całego gmachu w absolutnej jego całości. A zatem, jeżeli tego lub owego twierdzenia pojąć nie mogę, jeżeli to lub inne prawo nieodpowiednim mi się wydaje, nie będę wyrokował z góry, że ono wcale w sobie prawdy nie zawiera, że religia katolicka jest „przeżytkiem", że „no­woczesny młodzieniec katolikiem być nie może" itp. Możebne, iż przyczyna owego powątpiewania tkwi w braku dostatecznej wiedzy, w braku pełnej znajomości życia, w skąpych moich dotąd życiowych doświadczeniach. Roz­glądam się wokoło, myślą w przeszłość się cofam i widzę, że najszczytniejsi przedstawiciele ducha ludzkiego, ge­nialni uczeni, artyści, twórcze duchy, nie wyszukiwały sobie „indywidualnej" religii, ale wiernymi byli synami Kościoła katolickiego. A więc dla mojej 16 czy 18-letniej głowy upokorzeniem nie będzie, jeżeli kornie schylę ją przed powagą Kościoła, przyjmując wiernie wszystkie jego nauki i prawa, te nawet, które uważam za niewy­konalne, zacofane i przestarzałe.

A jeżeli w dwudziesto wiekowych dziejach Kościoła spostrzeżesz uderzające Cię tu i ówdzie ludzkie słabości i braki, w tym nawet, co najświętsze, co wówczas masz zrobić? Słuchaj: przed słynnym na świat cały obrazem Tycjana w weneckim pałacu dożów stanął raz szewc. Patrzy na przepyszne malowidło, któremu podobnych niewiele na świecie. Patrzy, patrzy i wreszcie orzeka: „Niewiele wart ten obraz. But tej a tej postaci źle zro­biony!"

Bacz Chłopcze, byś jak ów szewc wenecki dziury na całym szukając, nie przeoczył wspaniałej, imponują­cej całości!

MIĘDZY WILKAMI

Potrafisz Chłopcze wleźć między wrony, a nie krakać jak i one? Wielkie oczy na to pytanie otworzysz. A jednak pytanie to dotyczy niebezpieczeństwa grożące­go, ilu to, mój Boże młodzieńcom o słabej woli. Pamiętam, gdy w studenckich latach uczyliśmy się dzie­jów Męki Pańskiej, jakie głębokie wywarło na mnie wrażenie tchórzostwo Piłata. „Nie znajduję winy w tym Człowieku", mówił Piłat. A więc stań po Jego stronie! Obroń Go przed tłuszczą! Nie! Nie zdobędzie się na to, bo wrzeszczą i grożą mu, że oskarżą go przed cesarzem. Aj! Aj! Przed cesarzem! A wtedy koniec kariery. A więc, niech zginie ten Jezus, byłem ja szedł w górę!

W życiu całego mnóstwa młodzieńców powtarza się z braku odwagi przekonań tchórzostwo Piłata. Do religii przywiązany, praktykuje ją nawet w życiu, ale oby tylko nie spotkał się z kimś innego zdania! Bo jeżeli zacznie ktoś sprawy religijne wydrwiwać, jeżeli jakiś `mędrzec' o pustej głowie, a tym większej zarozumiałości pocznie z cynicznym uśmieszkiem o najświętszych rzeczach opowiadać, on natychmiast zająknie się, wstydzić się zacznie, bać, żeby przypadkiem go nie wyśmiano, z niego sobie nie kpiono, nie okrzyczano go za „naiwnego" czy „pobożnego". Z początku ukradkiem podśmiechuje się z nimi, żeby „niczyich przekonań nie obrazić"; z czasem on sam już coraz bardziej „postępowe" wyraża poglądy, a w końcu — kracze jak i tamte wrony, czyli dla bojaźni ludz­kiej tchórzliwie zapiera się wiary.

A przecież tylko trochę potrzebowałby się zastano­wić. Kto to są ci, dla których prawdę zdradził? Piłat, dla motłochu. A on? Dla szumnej, pustej frazeologii krzykaczów.

Wielkie ideały wiary wymagają męczenników. Nie sztuka, siedząc w swoim pokoju, na wygodnym fotelu przy kominku, czy przy suto zastawionym stole, filozo­fować na temat jakiejś myśli. Moc światopoglądu wtedy dopiero okazuje się w całej rzeczywistej pełni, kiedy spra­wa zaostrza się na śmierć i życie, i kiedy służbie ideału poświęcić trzeba majątek, dobrobyt, rodzinę, rodziców, dzieci i życie.

I choćby, dlatego chlubić się możesz Twoją katolicką wiarą, że miliony męczenników natchnęła siłą do nie­złomnego wytrwania wśród najokropniejszych katuszy.

Całe biblioteki spisano o cierpieniach za wiarę mę­czenników z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Niepo­dobieństwem wyszczególniać na tych kartach, podnoszą­cych tych przykładów. Posłuży zaś ku wzmocnieniu Twojej wiary, jeżeli więcej o nich będziesz czytał i do­wiadywał się, z jaką granitową niezłomnością patrzyli w oczy konającemu w szale rozpaczy pogaństwu, wybry­kom okrucieństwa rzymskich cezarów, legii pretorianów, kapłanów pogańskich i mędrców — nie sami tylko mężo­wie, ale i niewiasty pospołu, dziewice, starcy i młodzieniaszki.

Tak jest: młodzi chłopcy, którzy ustępując ze swych przekonań w jednej tylko na pozór nieznacznej drobnostce, tylko kilka ziaren kadzidła do kadzielnicy przed posągami bogów sypiąc, Chrystusa choć jednym maleńkim słówkiem się zapierając, uniknąć mogli mąk straszliwych: nie i nie; nie zrobili tego.

Ojca Orygenesa, małego wówczas chłopca, wtrącono do więzienia. Orygenes napisał do ojca, do więzienia list, w którym prosi go, by na myśl o rodzinie żadną miarą nie zaparł się wiary. Leonidas do ostatka patrzał katowi w oczy bez trwogi, a osierocony Orygenes wraz z matką i sześciorgiem drobnego rodzeństwa znosił bez skargi ubóstwo i nędzę.

Szesnastoletniego, młodzieńczego wyznawcę wiary chrześcijańskiej, Cyryla, za karę ojciec wypędził z do­mu. Chcąc go nastraszyć pogański sędzia pokazał mu wszystkie okropne narzędzia tortur. „Prędzej! Prę­dzej bierzcie się do dzieła! Bym prędzej dostał się do nieba!" Zawołał Cyryl i sam pocieszał płaczących świadków swego męczeństwa.

Atoli nie tylko w pierwszych wiekach chrześcijań­stwa lała się krew męczenników; za Chrystusa, za kato­licką wiarę mężne dusze wszystkich czasów cierpieć umia­ły. Wiecie na pewno z historii, ile głów nieugiętych, prze­konaniom swym wiernych mężów padło pod mieczem kata, dlatego tylko, że wiary katolickiej zaprzeć się nie chcieli. U nas, wierny swym zasadom św. Stanisław, bi­skup krakowski; męczennicy Unii św. Jozafat Kunce­wicz i św. Andrzej Bobola; bardzo liczni męczennicy Chełmszczyzny; w Anglii św. Tomasz Beckett, biskup Jan Fisher, kanclerz i filozof Tomasz Moore. Trzech świętych męczenników Jezuitów, ściętych w Koszycach przez Jerzego Rakoczego i wielu jeszcze innych po całym świecie. Jakim więc brzydkim tchórzostwem, jakim podłym wyparciem się przekonań, Twoje odstępstwo od zasad religijnych, dla przypodobania się niemądrym kolegom!

„Ale to przecież chłopcy z najlepszych domów" — mówisz. Nie! Bynajmniej tego nie dają dowodu! Kto lekceważąco wyraża się o sprawach religijnych, daje nie­zbity dowód grubości i poziomu duszy.

„Ale oni znacznie ode mnie starsi! — Cóż mam ro­bić?" — Ktokolwiek ubliżałby wierze Twojej, choćbyś był od niego o wiele młodszym, możesz spokojnie i ła­godnie, a pomimo to stanowczo i odważnie wypowiedzieć swoje zapatrywanie. Nie wszczynaj z napastnikiem for­malnej dyskusji, nie doprowadziłaby i tak do niczego, ale też nie ścierp lekkomyślnych oszczerstw bez słowa odpowiedzi. Wyobraź sobie wtedy, że Pan Jezus na nowo staje przed Piłatem lub że ubliżają Twojej matce.

Katolickiej mej wiary lżyć nie pozwolę! Nie ścierpię szyderstwa z rzeczy świętych! Nie będę jak tchórz

słuchał napaści na moją religię! Nie będę jak Piłat patrzył obojętnie na policzkowanie prawdy! Pamiętam słowa Pana Jezusa: Kto wyzna Mnie przed ludźmi, tego wyznam i Ja przed Ojcem moim, który jest w niebie; a kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego i Ja się zaprę przed Ojcem moim, który jest w niebie.

ZEWNĘTRZNA I WEWNĘTRZNA RELIGIJNOŚĆ

„Oczywiście — mówią inni — że jestem religijny, ale co między Bogiem a moją duszą się dzieje, tego na pokaz nie wystawiam. Życie religijne jest tak niezmiernie subtelnym objawem duszy ludzkiej, że nie powinno się z nim afiszować przed ludźmi. Niech każdy po cichu załatwia w skrytości swe sprawy z Bogiem. Grunt, żeby człowiek w sercu był religijny. Reszta, objawy zewnętrz­ne, formy obrządki, wszystko to bez znaczenia."

Otóż wielu, których religijność nie ulega zresztą wątpliwości, ani się spostrzega, jak fałszywie rozumują. Pomyłkę zaś, dlatego tak trudno im dostrzec, że rozumo­wanie ich zawiera trochę prawdy. „Religia, twierdzą jest niezmiernie subtelnym objawem duszy" i mają w tym słuszność.

„Grunt, żeby człowiek w sercu swoim był religijny", to także słuszne i ja sam nie umiałbym znaleźć dosyć wy­razów nagany dla człowieka, który, — dla jakichkolwiek ludzkich względów na zewnątrz pobożne stroiłby miny i praktyki religijne odprawiał, mając duszę z poważnej religijności wyzutą, — i wszelkiego brzydactwa pełną.

Wszystko to w zupełności prawda; religijność może być pustą zewnętrzną tylko oznaką, jako też bezduszną ceremonią, jeżeli wewnętrznej żarliwości i szczerości ży­cia pod pozorami nie ma. Kto Boga wargami chwali, a duszą odeń stroni, religijnym nie jest. Nie jest religij­nym, choćby się godzinami modlił i ciągle w kościołach przesiadywał ten, czyje życie grzeszne, dusza skalana, serce względem bliźnich okrutne i obojętne. Taka po­wierzchowna religijność wydrwieniem jest i karykaturą świętego ideału religii i niestety, staje się niekiedy po­wodem wykrzywienia pojęć o religijności, u wielu poważnie myślących osób.

Prawdą, więc jest, że wewnętrzne życie religijne, oraz wewnętrzne przekonania największej są wagi. Jednak nie jest słuszne twierdzenie, że z naszymi przekonaniami religijnymi, z naszym życiem religijnym skrzętnie ukrywać się należy. Nie mówię broń Boże, żebyśmy się wciąż z naszą religijnością afiszowali. Niech nasze życie religijne toczy się rzeczywiście w skrytości między duszą a Bogiem, ale kiedy jakaś praktyka religijna jest nakazana, albo trzeba w obronie religii wystąpić, to ukrywanie swej wia­ry byłoby tchórzostwem nie do darowania, odstępstwem od przekonań, zdradą.

Nie potrzeba dyskutować o kwestiach religijnych, idąc przez miasto z kolegą innego wyznania. Ale gdyby droga zawiodła was przed kościół, a Ty z tego jedynie powodu, że z nim idziesz, nie odważyłbyś się przeżegnać, okazałbyś się tchórzem, bo wstydziłbyś się przy­znać, że wierzysz. Kiedy w domu, sam w swoim pokoiku, modlisz się z gorącą ufnością, gdy nikt Cię nie widzi, bardzo Ci to chwalę. Gdy jednak podczas Mszy św. zadzwoni dzwonek na Podniesienie, a Ty sam jeden spomiędzy setek ludzi powstydziłbyś się upaść na kolana przed zstę­pującym pomiędzy nas Panem Jezusem, to byłbyś godny dużej nagany. Wiem, żeś czysty w duszy, w myśli, w mo­wie, że sam nigdy śliskiej, dwuznacznej rozmowy nie za­czniesz — i dobrze robisz; ale jeżeli inni zaczną, a Ty razem z nimi śmiejesz się z niby to dowcipnych nieprzyzwoitości — to popełniasz znowu pożałowania godne od­stępstwo od zasad. A zatem: choć najgłówniejszą rzeczą jest religijność wewnętrzna, to wewnętrzne nasze prze­konania musimy także i zewnętrznie wyznawać. Owa „zewnętrzność" jest tylko naturalnym objawem, a nawet pogłębieniem „wnętrza". Czyż nie jest np. naturalnym objawem, że gdy dusza „wewnętrznie" wznosi się do Boga w modlitwie, ciało „zewnętrznie" na kolana upada?

Nie darmo w zapiskach swoich takie szczere składa wyznanie największy z Węgrów, hr. Szeclienyi: „Mło­dość na nieuctwie i bezczynności spędziłem. Nie byłem wprawdzie zły, ani do gruntu zepsuty, ale nie zasta­nawiałem się nad wieloma moimi błędami. Nieopisane trudy, wysiłki, rozmyślania nad życiem ludzkim przy­wróciły mi wreszcie spokój i nauczyłem się tego, że nie tylko jest niezbędnym iść za wewnętrznym natchnieniem duszy, ale także i formy religii naszej zachowywać trzeba".

Zachowuj więc, Chłopcze, i zewnętrzne formy na­szej religii. I ja to samo twierdzę: „Ponad wszystko waż­niejsza jest religijność wewnętrzna. Wszelka religijność zewnętrzna byłaby bez niej obłudą. Kiedy zaś zachodzi potrzeba jawnego wyznania naszych przekonań, naszej wiary i religii, wtedy ani chwili wahać się nie wolno. Osobliwy to objaw, że pod tym względem katoliccy właś­nie uczeni okazują słabość. Ludzie innych wyznań z o wiele większą szczerością wiarą swą się chlubią. Wstydzić się wiary, to niestety nasza „katolicka choroba";

A przecież zastanowiwszy się, choć trochę nad bło­gosławieństwami bez miary i końca, którymi religia katolicka od lat blisko dwu tysięcy obdarza ludzkość, od­czułbyś na pewno, że zamiast się wstydzić, powinieneś przeciwnie, szczycić się swą wiarą.

Bo choćbyśmy chwilowo nie brali pod uwagę reli­gijnych, duchownych wartości chrześcijaństwa, a patrzeli wyłącznie na jego znaczenie dla cywilizacji ludzkiej, nie­podobna nie uznać, że z nim zginęłyby dla świata naj­cenniejsze skarby. Idź do największych muzeów świata i powyrzucaj z nich najpiękniejsze obrazy i posągi a zobaczysz, że będą to prawie same chrześcijańskie arcy­dzieła. Idź i zburz najwspanialsze bazyliki romańskie czy gotyckie katedry lub barokowe kościoły co do jedne­go, wzniosło je chrześcijaństwo. Spal najpiękniejsze utwory Bacha, Haendla, Palestriny, Mozarta, Beethovena, Rossiniego, Chopina, z chrze­ścijańskiego powstały one natchnienia. Spal szpitale, sie­rocińce, zakłady wychowawcze, chrześcijaństwo za­kładało je i utrzymywało od początku. Zamknij wszyst­kie szkoły, zapoczątkowało je chrześci­jaństwo. A gdybyś to wszystko wykonał, spójrz wstecz na dzieje dwóch tysiącleci i zadrżyj ze zgrozy na widok pustki, jaka by się na miejscu tych dziejów otwar­ła, gdybyśmy z nich, punkt ich środkowy, Krzyż Pana naszego Jezusa Chrystusa usunąć musieli! Nie! Nie! Nie mam czego wstydzić się świętej mojej religii! Wręcz przeciwnie: z niezliczonych powodów szczycić się z niej powinienem!

MĘSKA RELIGIJNNOŚC

Wielu poważnych młodzieńców odstraszyło już od życia religijnego odkrycie sprzeczności między pozorną, zewnętrzną religijnością a wewnętrzną pustką duszy nie­których kolegów. Inni znów w życie religijne za wiele wkładają uczucia i przez tę czułostkowość szkodzą powa­dze religijnego życia, w oczach poważniejszych osób. Re­ligijność jest hołdem Bogu składanym, zarówno przez rozum jak przez wolę i serce, a zatem i serce i uczucie swą rolę w niej grają; tę jednak tylko religijność uważa­my za dobrze pojętą, w której żaden z tych pierwiast­ków na szkodę dwóch innych nie przeważa. O przesad­nie roztkliwionej religijności z całą słusznością utrzymy­wać można, — co niestety niektórzy do każdej religijno­ści stosują, że „dobre to tylko dla kobiet i dla ludu"

Jak to? Religia tylko dla kobiet i dla ludu? A dla uczonych, wykształconych, inteligentnych, nowocześnie myślących mężczyzn, nie? I jak jeszcze jest ona nieod­zowna! Ale ma się rozumieć religijność poważna, dobrze pojęta, męska.

Jaka jest tedy ta poważna, męska religijność?

Jakkolwiek spaczone miałby ktoś wyobrażenia o re­ligii, jednego w żadnym razie zaprzeczyć nie może, że religia jest jedną z najpiękniejszych, najosobliwszych właściwości natury ludzkiej, jednym z najdostojniejszych tytułów naszego szlachectwa.

Niejedni w naszych czasach usiłowali zdyskredyto­wać religię i zastąpić ją najrozmaitszymi teoriami nauko­wymi. Nie udało się to. Gdzie nadwyrężono religię, tam legły w prochu cnota, uczciwość, obowiązkowość, sumien­ność, charakter, słowem najpiękniejsze ludzkie ideały. Dzieje starożytnych Greków smutnych pod tym względem dostarczają przykładów, że życie mędrców najuczciwiej do dobra i piękna dążących, nie było jednak wolne od dużych braków moralnych, a to dlatego, że prawdziwej religii biedacy nie znali.

Czym jest więc prawdziwa religijność?

Prawdziwa religijność jest hołdem duszy ludzkiej przed Bogiem jako przed Stwórcą i ostatecznym celem naszym. To uwielbienie Boga udziela nam sił przeciw własnemu naszemu samolubstwu, daje potrzebną niezawi­słość od świata i własnych nieporządnych chuci. Religij­ność nadaje duszy taką moc do wzniesienia się ponad świat, że słusznie nazwał ją Kant „uniwersalnym lekar­stwem", bo ono jedno wzmacnia nas do zniesienia każdej na świecie niedoli.

„Służba żołnierza, mówi jeden z wielkich wodzów, to znaczy nie jeść, kiedy głód doskwiera, nie pić, kiedy dokucza pragnienie, i wlec rannego towarzysza broni, kiedy samemu już ani krzty siły się nie ma".

A Chrystusowym być żołnierzem, czyli człowiekiem religijnym, znaczy: jakakolwiek nęciłaby pokusa, grzechu nie popełnić, obowiązki swoje, choćby bezdennie nudne i monotonne w każdej chwili spełniać, a przez wypełnia­nie szarych, codziennych naszych powinności życiowych Bogu służyć.

Bohaterskim jest czynem, wyratować kogoś z płonącego domu, wyciągnąć tonącego z wody. Ale tak samo wartościowym dobrym uczynkiem w innym wypadku być może, jeżeli pozbierasz odłamki potłuczo­nego szkła z chodnika, którymi mógłby się ktoś skaleczyć, lub podniesiesz z podłogi skórkę pomarańczy, na której bliźni poślizgnąwszy się, mógłby złamać nogę. Słyszałem o żądnym bohaterskich czynów chłopcu, który zasiadał nad brzegiem Dunaju i czekał, czy ktoś do wody nie wpadnie, by móc go wyratować. Myślę, że dotych­czas tam siedzi, zaniedbując przez ten czas tysiące drobnych dobrych uczynków, do których sposobność co dzień się nadarza. Wartość dobrego uczynku nie zależy od nad­zwyczajnej jego trudności, ani od poświęconego czasu, lecz od włożonej weń ofiarności, dobroci, delikatności, od radości i chęci, z jaką go spełniasz.

A więc ideałem moim żadną miarą nie jest mło­dzieniec, któremu religijność, a raczej fałszywe jej zro­zumienie, odbiera męstwo, wesołość, młodociany temperament. Bywają istotnie tzw. potulni, pobożni chłopcy, bojaźliwie stroniący od innych, nie umie­jący ani się zaprzyjaźnić, ani cieszyć i bawić; za ordy­narność, za grzech wprost nawet poczytujący każdy wy­buch młodzieńczej wesołości, każdą hałaśliwą zabawę, niewinny żart lub „kawał". Są to niewątpliwie młodzi ludzie dobrej woli, godni szacunku, mylnie jednak do­patrują się religijności w tych zewnętrznych oznakach. Prawdziwie religijny młodzieniec nie dziwaczy nigdy! Nie wiele o religijności rozprawia, ściśle natomiast wedle niej żyje. Nie przechwala się nią, ale jej się też nie wstydzi. Nie chce uchodzić za najgorliwszego między gorliwymi, ale i między obojęt­nymi, lekceważącymi kolegami, ani o włos nie ustąpi ze swych przekonań.

Przerażająco nikłe życie religijne wielu młodzień­ców, kroplami niestety sączy się w ich duszy. Daleko gdzieś, wysoko ponad chmurami siedzi sobie dobry Sta­ruszek, Bóg, do którego niekiedy pomodlić się wypada, po części dlatego, bo człowiek Go potrzebuje, po czę­ści dlatego, bo Go się boi i na tym cała ich religijność się kończy.

Boże dobry! cóż to za chudy szkielet religijności prawdziwej! Cóż za suchy chleb w miejsce odżywiającego pokarmu! Młodzieniec o duszy głęboko religijnej, nie wyobraża sobie Boga daleko gdzieś za chmurami. Bóg jest nieskończonym duchem, napełniającym cały wszechświat, w którym żyjemy, poruszamy się, jesteś­my i przed którym nigdzie, choćby najbardziej chciał, ukryć się nie może. I po co by miał chcieć! Szeroko otwiera duszę i wchłania w siebie jak najwięcej Wszech­obecnego Boga. Bóg dla niego jest nieskończoną Pięknością, której majestat rzuca go na kolana. Bóg, to niewyczer­pana Dobroć, porywająca z nieodpartą siłą serca ludzkie do Siebie.

I Pan Jezus nie jest zimnym dla niego pojęciem, ale ży­jącą rzeczywistością. Jego Boska, majestatyczna postać w duszę mu wnika i wrasta, ogniste wypala na niej pięt­no. Bez Niego wszelka wiedza jaką by posiadł zimną pozostanie, w najlepszym razie będzie jego dusza bla­skiem skarbów ozdobioną kryptą, ale kryptą grobową, bez ciepła, bez polotu, bez bijącego życiem serca.

Za religijność uważa często młodzież tylko modlitwę i chodzenie do kościoła. I to też potrzebne, jeżeli jednak tylko w tym zamyka się czyjeś życie religijne, religijność ta będzie bardzo powierzchowną. Przez słowo: prawdziwa męska religijność, o wiele więcej rozumieć należy.

Ja rozumiem przez religijność tę wielką, całe moje życie i każdy jego przejaw obejmującą zasadę, że ja każ­dym uderzeniem serca, każdą chwilą dni moich, każdą myślą mózgu, małości swej świadom, skromnym je­stem sługą wielkiego Boga Stworzyciela, do Niego więc z duszy, z serca chętnie się modlę, do świątyń Jego z radością uczęszczam i Jemu w każdym okamgnieniu do ostatniego tchu chcę służyć. Prawdziwie religijny młodzieniec nie tylko wtedy się modli, kiedy odmawia Ojcze nasz, ale też, gdy wypisuje słówka łacińskie lub francuskie, czy też kopie piłkę w zabawie. Modlitwą dlań obiad i nauka, modlitwą praca harcerska i ból zęba, albo każda inna dolegliwość, modlitwą wypełnianie obowiąz­ku i rozrywka, modlitwą życie całe, bo całym życiem wielbić chce Boga.

Oto widzisz, mój Chłopcze: religijność męska.

Powiedz: czy ująłeś już kiedy w ten sposób znacze­nie religijności w twym życiu?

Ach! Cóż o tym wszystkim wiedzieć może młodzie­niec bez polotu, którego cała religijność polega na tym, że z musu idzie w niedzielę na Mszę świętą, a wieczorem klepie bezduszne Ojcze nasz! Biedak! Zadowala się łykiem wody z cieknącego skąpo strumyczka, gdy tym­czasem toczy się przed mm obfitość wód żywych! Prawdziwa religijność to radość, pociecha i polot życia ludzkiego!

OBRAZEK MATKI BOSKIEJ W LESIE

Było to podczas wielkiego naszego harcerskiego obo­zowania. Rozbiliśmy obóz na ślicznej polance, w pięknym bukowym lesie. Na wszystkie strony rozchodziły się z niej leśne drożyny, a koło jednej z nich, na skraju lasu, o kilka minut od namiotów, wśród siedzib ptasząt i wie­wiórek wisiał na potężnym pniu starego dębu, nieduży, miły obrazek Matki Boskiej.

Raz po południu pokłócili się dwaj harcerze. Kilku uwzięło się na jednego, dopóty z niego kpili, dopóty mu dokuczali, aż się wreszcie wściekł, rzucił się na jednego z napastników i po­bili się nie na żarty. Ładnie to nie było, ale stało się! Mniej więcej w pół godziny potem poszedłem przejść się po lesie, i rozmyślałem, co powiedzieć harcerzom przy wieczornym raporcie o tym nieprzyjemnym zajściu.

Dochodzę do obrazka Matki Boskiej i co widzę? Klęczy przed nim jeden z moich zabijaków, główny wi­nowajca bijatyki. Cichy szum dolatuje z głębi lasu. Pro­mienie zachodzącego słońca padają na pochyloną nieco głowę chłopca. Głośno bije młode serce. Nieskończenie łagodny wzrok Matki Boskiej obejmuje klęczącego mło­dzieńca. Spostrzegł mnie, gdy tuż obok niego stanąłem. Zerwał się jak oparzony, dwie wielkie łzy spływały mu po twarzy. Pomówiłem z nim chwilkę i poszedłem dalej. Ale już z błogą radością. Oto masz przykład męskiej re­ligijności młodzieńca! Zbłądził, jak każdemu się zdarza; ale starał się winę swoją naprawić i co nie każdy zwykł czynić, naukę z niej na przyszłość wyciągnąć. Wieczo­rem dwaj powaśnieni harcerze w najlepszej byli na nowo przyjaźni.

Wtenczas tylko rzetelnie pogodzisz się z wrogiem,

Jeśli Ty i wróg pierwej zgodzicie się z Bogiem!

(Adam Mickiewicz)

Miałem też w oddziale niesłychanie porywczego i za­ciętego studenta. Niełatwo zapominał urazy, z trudnością przebaczyć potrafił. Od mściwych myśli nie mógł się na­wet przy wieczornym pacierzu opędzić. „Ojcze nasz, któ­ryś jest w niebie”. „Poczekaj ty drabie, jeszcze ci się odpłacę, za to żeś się ze mnie po południu tak natrzą­sał!”. Aj aj! mój Boże, to żadna modlitwa. Znowu zacz­nę: „Ojcze nasz… święć się Imię Twoje”, ale i tu myśl odbiegła znowu do bitki odwetu. Zaczyna trzeci, piąty raz „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Oj! O co ja się modlę? Jako i ja odpuszczam? Ale Panie! On mnie zaczepił! To nic nie znaczy! Jako i my odpuszczamy. Ale on zawsze pierwszy zaczyna! Wszystko jedno! Dobrze więc Panie. Jako i my odpuszczamy, odpuszczam. Niech pójdzie w niepamięć... I ten był religijnym młodzieńcem. Z re­ligii bowiem wytryskały jego postanowienia.

Inny znów obraz.

Sam w mrocznej ciszy pustego kościoła klęczy przed ołtarzem młodzieniec. Rozwijającą się, dojrzewającą du­szą miotają rozpętane burze. Schronił się tutaj przed Oblicze żyjącego z nami pod postacią chleba Boga-Człowieka, chcąc siły przeciw dręczącym pokusom zaczerpnąć.

„Tyś Przenajświętszy, Tyś czystością samą o Panie! Ty widzisz, że nie chcę być złym, że upaść nie chcę! Trawi mnie ogień straszliwej pokusy, ani we dnie ani w nocy spokoju mi nie daje, a ja nie chcę upaść. W żyłach moich pali się płomień ognia piekielnego, jak­by nie krew a rozpalona lawa w nich krążyła. Uwodzą mnie ponętne, złudne urojenia zmysłów, lecz Panie! O Panie, nie daj mi upaść! Nie chcę! Ja nie chcę zgrze­szyć, nie chcę!"

Jaśniej mignęło światełko wieczystej lampki. Ukrzy­żowany litościwiej spogląda na klęczącego wiernego swe­go syna. I ten, widzisz, był po męsku religijnym mło­dzieńcem, bo religia była dla niego źródłem siły w poku­sach. A po tym wszystkim sam powiedz, Chłopcze. Czy religia naprawdę tylko dla dzieci i starych bab się przyda?

Nie myśl, broń Boże, że prawdziwe, głębokie życie religijne powstrzymuje rozwój pięknego, szlachetnego, pracowitego życia ziemskiego. Nie myśl, że kto chce stale żyć w stanie łaski uświęcającej, ten w życiu ziemskim nie do­trzyma innym kroku i do niczego dojść nie potrafi.

Są młodzieńcy, co w ten sposób o życiu religijnym myślą i oczywiście na samą myśl o nim, mrowie ich przechodzi.

„Bardzo przepraszam, ale ja „takim świętym" być nie chcę i nie będę! — oświadczył mi raz 17-letni młodzieniec, tryskający nieokiełznaną w każdym kierunku energią. We wszystkich sportach celował, uczył się sumiennie, duszę starał się utrzymywać w porządku, a „ta­kim” świętym być nie chciał!

„Ale, co to takiego, „taki święty?” — zapytałem go.

Wie Ksiądz, taki, co wiecznie gdzieś w kącie siedzi. Ja tego nie potrafię. Taki niedołęga, do niczego, świętoszek, któremu wszystko pod nosem śmierdzi, wszystkim się gorszy, we wszystkim coś złego sobie przywidzi, ani się uśmiać, ani na żaden „kawał” zdobyć się nie śmie.

Ależ mój kochany! Kto Ci nabił głowę, że to ma być prawdziwe życie religijne?! Wręcz przeciwnie! Religia chce nas wprawdzie przygotować do żywota wiecznego, lecz równocześnie naucza, że żywot wieczny przez uczciwie spędzone życie doczesne osiągnąć trzeba. Przez to samo tedy wartość życia na ziemi, jego pracę, oraz spełnienie obowiązków w wysokim stopniu podnosi i uświęca. Nie wolno by Ci było, żyjąc życiem prawdziwie religijnym, do tańca być i do różańca? Sportować, brać udział w życiu towarzyskim, być wesołym, dziarskim, starać się na świecie odznaczyć? Gdzież tam! Nic podobnego. Żyć w łasce Bożej, oraz być szczerze religijnym, znaczy, że gdy się modlisz, modli się z Tobą razem żyją­cy w duszy Twojej Chrystus, przez co moc i wartość mo­dłów Twoich się wzmaga; gdy się uczysz, jest i przy pracy Twojej przemieszkujący w Twej duszy Chrystus, a przez to nauka do rzędu modlitwy się wznosi; kiedy zażywasz rozrywki, sportujesz, dowcipne urządzasz „ka­wały”, bawisz się w towarzystwie, — i tam wszędzie z Tobą jest Chrystus, podnoszący każdy, najnieznaczniejszy nawet objaw codziennego życia do wyżyn nabożeń­stwa i zasługi. Tym, nie czym innym jest życie religijnego młodzieńca, tym, prawdziwie męska religijność!

Co ludziom najbardziej imponuje? Niszcząca, druz­gocąca siła? Bynajmniej. Siła posłuszna, w karby ładu ujęta i opanowana.

Tak lubię patrzeć na wjeżdżający na stację pociąg pośpieszny. Chwilę przed tym hurkot rozpędzonych kół ciężkich, pulmanowskich wagonów, ogromna o łagod­nie wygiętym grzbiecie lokomotywa, prycha, dyszy z mia­rowym łoskotem, wyrzucając parę i dym, i nagle... pod lekkim naciskiem ruchu ręki maszynisty, zziajany, hu­czący stalowy potwór cichnie i staje jak wryty. Aż miło patrzeć! Duszę zalewa miłe uczucie, z radości i podziwu złożone. Co nam się tu podoba? W karby posłuszeństwa ujęta, uległa siła. I tę właśnie siłę daje Twojej duszy re­ligijność męska.

Wielcy ludzie chętnie dla swej duszy najcięższe po­nosili ofiary. Św. Bernard napastowany przez gwałtowne, zmysłowe pokusy, wskoczył do na wpół zmarzniętego sta­wu: „Zobaczymy, czy nie ostygną pożądliwości ciała!" Św. Franciszek z Asyżu w czasie takiejże pokusy wy­tarzał się w krzaku dzikiej róży: „Zobaczymy, czy pożąd­liwość nie ustanie!" Św. Martyn włożył nogę w ogień: „Boli? A nużbyś na potępienie zasłużył? Dopiero by bo­lało! Wzniośli byli to bohaterowie! Bohaterowie su­mienia, bohaterowie charakteru!

I ja więc nie chcę żebyś był „takim” świętym. Ani trochę. Niechaj młodzieniec religijny będzie zgrabny, do rzeczy, obrotny, rezolutny, zarówno umiejący wybić się w świecie nauki czy pracy, jak i godnie odpowiedzieć położeniu i stanowiska swojemu w jakimkolwiek prze­jawie życia społecznego. Jeżeli Cię Bóg bystrymi zdolnościami umysłowymi obdarzył i nie poskąpił Ci rozumu, wykształć się na fachowego w tej lub owej gałęzi wiedzy uczonego; uczony fachowiec wedle zasad wiary katolic­kiej żyjący, stać się może chlubą Kościoła, budującym dla wielu tysięcy bliźnich przykładem życia religijnego. Jeżeli Pan Bóg Cię pobłogosławił talentem twórczym w dziedzinie sztuki, niech wiara w Boga zasila artystyczne Twe natchnienie, i nią zasilony stań w rzędzie przed­stawicieli najświetniejszych nazwisk, które przez dwa­dzieścia wieków ozdobą były prawdziwej sztuki i dumą katolickiego Kościoła. Ale czymkolwiek będziesz: nau­czycielem, profesorem, lekarzem, wojskowym, sędzią, inżynierem, przemysłowcem, adwokatem, kupcem, dzien­nikarzem, czy rolnikiem, o dwie rzeczy się staraj: bądź religijnym po męsku i bądź zawołanym w swym zawo­dzie człowiekiem. Połącz z życiem głęboko religijnym gruntowne wykształcenie i wiedzę fachową, aby świat i Polska patrzeć mogły na Cię jako na cenny egzemplarz na wskroś religijnego, wysoką inteligencją imponującego, nowoczesnego męża.

Posłuchaj znowu wieszczego natchnienia:

...„alboż ołtarze Boga tylko pod katedr sklepieniem? — Wszędzie: i w izbie poselskiej i na trybunie i w kole wybor­ców i w kole wybranych i na stolicy władnej i na rynku po­spolitym i w rękodzielni i na giełdzie i w sztuce każdej umie­jętności Pan dojrzan, poznan, uczczon i wykonan być mu­si — być musi i będzie! Czy czujesz we wnętrzu istoty twej, że się spodziewasz takiej przyszłości, że wierzysz w nią i kochasz ją?"

(Zygmunt Krasiński, Nieboskiej Komedii część I, daw­niej Niedokończonym poematem zwana, Wyd. Jub. t. V,

str. 331).

Faktem jest, że każda dobra czynność jest w pew­nym znaczeniu wyrzeczeniem świata i oporem przeciw zepsutym skłonnościom natury; oporem, stawianym jed­nakże z miłości wyższego, szlachetniejszego, wolnego życia. Święty Paweł żeglował na statku poświęconym po­gańskim bóstwom Kastorowi i Polluxowi, a przecie po­ganinem nie został. Tak samo i my życie przeżyć musimy w zepsutym, niemoralnym świecie, nie nikczemniejąc i w niemoralność nie wpadając.

Po jednej z bitew napoleońskich przejmująca roze­grała się scena. Trupy poległych zalegały pobojowisko, wódz z orszakiem objeżdżał wolno pola śmierci, gdy wtem podźwignął się ze zwału trupów młody żołnierz i usiadł, składając ręce do modlitwy. Zatrzymał się wi­dokiem tym uderzony wódz. „Co robisz, synu drogi?" — pyta. „Wczoraj - odrzekł młodzieniec, biłem się, bo jestem żołnierzem. Teraz modlę się, bo jestem chrześcijaninem". Wzruszony generał podał mu dłoń: „Patrzcie! Oto wzór żołnierza!" Tak jest: spełnić obowiązek swój względem Boga i sumiennie wypełnić swoje powołanie, oto człowiek re­ligijny, oto męski prawdziwie charakter.

RELIGIA I CHARAKTER

Męski charakter! Najpiękniejszy i najcenniejszy skarb w świecie! Człowiek, który cel swój jasno ma przed oczyma, którego nie przemogą pokusy, który z drogi swej ani w prawo, ani w lewo nie zboczy, czysty w sercu, w duszy prawy, pełen względem drugich deli­katności, a mimo to przy zasadach swych niezłomnie obstający charakter! Jak wielka to dziś między nami rzad­kość!

A Ty takim chcesz być!

Czy wiesz Chłopcze, że prawdziwa, głęboka religij­ność, najprzedniejszą Ci będzie w osiągnięciu tego celu pomocą?

Religijny młodzieniec, to młodzieniec świadomy siebie i swojej godności. Świadomość, że jestem dzieckiem Bożym, jest źródłem najbardziej upraw­nionego poczucia własnej godności. Uszanowanie mam dla swojej duszy, od grzechu ją chronię i szlachetnymi przyozdabiam uczynkami, bo wiem dobrze, iż dusza moja większą przedstawia wartość, niż cały ogrom przy­rody razem wzięty. A szanując zarazem i moje ciało, nie pozwolę, żeby się aż do służby grzesznych przyzwyczajeń poniżyło. Wierzę bowiem, że ciało moje Ducha Świętego przybytkiem, a więc od zbeszczeszczenia strzec je muszę.

Tylko religijny młodzieniec ma prawo nosić w ser­cu dumną świadomość samego siebie. Ten tylko z podniesionym czołem chodzić może po świecie, kto umie schylić je przed Bogiem. Religijność, oraz spokojne su­mienie nie zrobią Cię nadętym i nieznośnym, a tylko w dzisiejszym chwiejnym i rozkołatanym świecie, żelaz­ną dadzą Ci nieugiętość. Rozglądnij się po świecie: ci, którzy Boga, religię lekceważąco traktują, służalczo za­zwyczaj na wszystkie strony się skłaniają, gdy chodzi o osiągnięcie samolubnych celów, albo korzyści ludzkich. Religijność nadaje tę świadomość siebie, która zabrania czyhać tchórzliwie na każdy przejaw opinii ludzkiej, by czym prędzej postępowanie swe do niej dostosować .

I ty się z tego cieszysz, o mądrości synu!

Żeś został oklaskami przyjęty do gminu?

pyta Mickiewicz.

Religijny młodzieniec potrafi tak sa­mo niewzruszoną dłonią hamować rozhukane nurty ze­wnętrznego życia, jak stać się na wewnątrz panem: skłonności, pragnień i dążności swoich. Młodzieniec religijny nie jest oportunistą. Nie zapiera się tchórzliwie zasad swoich i pojęć, jeżeli nawet dostał się w środowisko kolegów innych zapatry­wań. Nie podziela zdania lekkomyślnych, nie pije z jed­nej beczki z chłopcami, co lubią babrać się w paskudz­twach, nie powątpiewa z wątpiącymi w obawie, „żeby go przypadkiem nie wyśmiano". I ma się rozumieć nie jest niewolnikiem humorów i nastrojów. Nie bywa raz uczynny, miły, choć do rany przyłóż. Kiedy indziej zno­wu szczypcami go nie dotknij, bo „wstał lewą nogą"; ale jest, jak mężczyźnie przystoi, w obejściu równy, w mo­wie i postępowaniu rozważny.

Młodzieniec religijny nie jest materiali­stą. Nie goni do upadłego za korzyściami materialnymi. Poza bogactwem i dobrobytem materialnym i ziemskim, uznaje i kocha nadziemskie, duchowe wartości, oraz ideały. Woli raczej pozostać ubogim, niż wzbogacić się nieuczciwym sposobem. Wszystko gotów poświęcić, prócz honoru. W codziennej modlitwie prosi także i o życie szczęśliwe na ziemi (i oczywiście na nie pracuje), lecz serca, które Bóg stworzył dla Siebie, do ziemskich skar­bów nie przykłada.

Młodzieniec religijny nie jest samolubnym egoistą. Bada popędy, życzenia swoje, i w karbach trzymać je umie. Wie, że nie on jeden na świecie istnieje, że nie on jest osią świata i że w całym zachowaniu względy dla bliźnich mieć musi. Zrobić komuś przyjemność największą jego radością. Nie jest uparty i nie zacina się w sądach obstając przy swoim. Uczy się, pracuje, ze wszystkich sił wybić się usiłuje, ale wątpliwymi środka­mi do znaczenia dojść nie chce. Nie płaszczy się i nie podchlebia w celu dopięcia samolubnych zamiarów, nie szuka łask ludzkich, chociażby wbrew sumieniu, a w razie potrzeby wybierze raczej posłuszeństwo Bogu, niż ludziom.

Młodzieniec religijny nie jest posępny, zrzędny, nie ulega złym humorom. Kto przed Bo­giem duszę ma w porządku, ten ma wszelkie prawo do wesołości i dobrego humoru. Jeśli zdarzy się nawet, że zmuszony jest zrobić przyjacielowi wymówkę, wypowie wszystko szczerze i otwarcie i na tym koniec. Gniewu, urazy w sercu nie chowa. W domu, z rodzicami, rodzeń­stwem, z towarzyszami, ze służbą miły jest i uprzejmy.

Właściciel pewnej firmy potrzebował do sklepu su­biekta. Choć kilkudziesięciu młodych ludzi ubiegało się o posadę, kupiec od razu zrobił między nimi wybór. „Dlaczego tego właśnie wybrałeś?", zapytał go przy­jaciel, „przecież ani jednego polecającego listu nie miał!" „Mylisz się, miał ich aż nadto", odparł kupiec. „Wchodząc, wytarł starannie obuwie i drzwi jak należy zamknął. Widziałem z tego, że dba o porządek. Starszemu jakiemuś panu zaraz podał krzesło, z tego wnioskuję, że uprzejmy i dobre ma serce. Umyślnie upu­ściłem książkę: inni potykali się na niej i popychali ją nogami, ten ją podniósł. Zauważyłem więc, że jest staranny i na wszystko uważa. Nie pchał się naprzód, cze­kał spokojnie, aż jego kolej nadejdzie. Skromnie się za­chował. Podczas gdy z nim rozmawiałem, uderzyło mnie starannie wyczyszczone ubranie, włosy w porządku, zęby białe jak mleko. Kiedy się podpisywał, nie uszło mojej uwagi, że ręce miał czyste aż miło. Nie takie brud­ne, jak tamten elegant, tak wypomadowany, że do niego przylepie się można". Takie zachowanie się religijnego młodzieńca jest najlepszą prawdziwej religijności re­klamą.

Młodzieniec religijny nie jest pesymistą, Wiele młodych dusz wpada w wieku rozwoju w pewien rozstrój, w pewne przygnębienie i zniechęcenie. I z tego wybawi Cię prawdziwa religijność. Wprawdzie i religijny młodzieniec doświadcza i coraz jaśniej dostrzega straszli­wą potęgę zła, nikczemności, niemoralności. Jednak odludkiem pomimo tych smutnych doświadczeń nie będzie, wstrętu do życia nie nabierze. Religijność nie dozwoli, by zniechęcenie złamało w nim siły odporne. Nie pozwoli mu zapytać: „dlaczego ja, a nie kto inny przeciw prądowi mam płynąc?" Nie zostanie pesymistą, bo obok złych, dojrzeć potrafi niezaprzeczenie dobre bliźnich przymioty. W mnóstwie niemoralności dojrzy i odróżni moralność, a w zbiorowisku mięczaków odkryje charak­ter. Zdaniem pewnego autora, człowieka religijnego przy­równać można do ptaka, co choć gałąź pod nim trzeszczy, śpiewać nie przestaje, bo wie, że ma skrzydła. Te skrzy­dła wzbijające człowieka ponad siebie samego, ponad nędzny byt ziemski i ciasne ziemskie szranki: to religia.

Ale też religijny młodzieniec nie jest je­dnostronnym idealistą. Choć nad szlachetnymi ideałami się unosi, nie upadnie na duchu wtedy, kiedy przekona się, że zamiast absolutnego dobra, często w ży­ciu zadowolić się trzeba dobrym do osiągnięcia możli­wym. Ani niepowodzenia, ani przykre rozczarowania do pracy go nie zniechęcą, nie uczynią zgorzkniałym i przy­bitym. Jednym słowem: Młodzieniec religijny, to młodzieniec z charakterem!

WYBIERAJ!

Taki oto, pełen charakteru, głębokiego przekonania, świadomie katolicki młodzieniec jest moim ideałem. Oby jak najwięcej takich w Ojczyźnie naszej było! Taka młodzież to najcenniejszy skarb Ojczyzny, wartość nie­porównanie większa od wszelkich kopalni, fabryk, sieci dróg i kolei żelaznej. Co do mnie zaś, wierzę niezachwia­nie, że wielu z dzisiejszych studentów wzrośnie na mę­żów w ten sposób świadomych swojej wiary.

Gdybyśmy zapytali dziś wielu dorosłych mężczyzn: „Powiedz mój kochany, dlaczego właściwie jesteś katoli­kiem?" — z całą pewnością odpowiedziałby niejeden: „Dlaczego? Bo moi rodzice byli katolikami i ja po nich tę religię wziąłem". Tobie jednak, tak odpowiedzieć nie wolno! Ufam, że dorósłszy, dasz Chłopcze drogi, następującą odpowiedź: „Dlaczego jestem katolikiem? Bo chcę nim być! Bo jest najświętszym, najgłębszym moim przekonaniem, że wiara katolicka na wiekuistej i nieo­mylnej prawdzie Bożej zbudowana. Bo czuję i całym ży­ciem doświadczam, że jedynie tylko życie wedle wiary katolickiej, wzmacnia, otuchę i odwagę wlewa, uszczę­śliwia. Nie z pustego przyzwyczajenia katolikiem jestem, nie dlatego, iż w spadku ta wiara mi przypadła (chociaż nie byłoby w tym mojej zasługi), ale dlatego, bo wiem, że to jedyna prawdziwa wiara i dlatego, bo odczuwam, jak dalece mi ta prawdziwa wiara jest niezbędną. Nie jest to najważniejszy argument na prawdziwość mojej wiary, ale i to na mnie głębokie wywiera wrażenie, że najtajniejszym pragnieniom natury ludzkiej, najidealniejszym porywom duszy ludzkiej żadna religia w tym stopniu nie odpowiada. I w tym także widzę Boskie jej znamię, że tych, co do jej przepisów życie stosują, zdolna jest wyrobić na najlepszych, najszlachetniejszych, najbardziej kochania godnych ludzi, którzy otwarcie, bez żadnych kompromisów, niskim instynktom i bezprawnym wymaganiom zepsutej natury umieją stawić czoło. Prawa religii rozciągają się nie tylko do słów i postępków, ale i do naszego sposobu myślenia, na prostej utrzymując go drodze. Na całej kuli ziemskiej niema równie surowej religii, jak katolicka, i to właśnie najbardziej mi impo­nuje, że dla surowej tej nauki, tyle ludów i tyle setek milionów ludzi pozyskać umiano.

Takiej to po Tobie spodziewam się odpowiedzi!

W pierwszych czasach chrześcijaństwa żyjący żoł­nierz rzymski Mariusz zasłużył nieustraszoną odwagą na odznakę „vitis militaris". Łącznie z wysokim tym od­znaczeniem przysługiwało mu przy pierwszym wakującym miejscu prawo pierwszeństwa do rangi setnika w legii. Mariusz z prawa tego przy pierwszej sposobności sko­rzystał i zamianowany został setnikiem.

Staje jednak do raportu inny żołnierz, rywal Ma­riusza i melduje: „Mariusz jest chrześcijaninem, setnikiem być nie może, mnie się ten stopień należy". Wołają Mariusza. „Jestem chrześcijaninem!" — potwierdza. Dają mu trzy godziny do namysłu.

Mariusz udaje się do biskupa po radę. Biskup pro­wadzi go do kaplicy, odpasuje wojownikowi miecz i trzy­mając go w jednej, a Ewangelię w drugiej ręce, przema­wia: „Wybieraj! Wybierz między tymi dwoma. Pomiędzy sławą wojskową, a Ewangelią. Między życiem, a śmier­cią!" Żołnierz sięgnął po Ewangelię. Nie czekając upły­wu oznaczonych trzech godzin, stawił się u trybuna i stracony został na miejscu. Wybieraj! Powie Ci kiedyś i sto razy dziennie po­wtórzy życie, to życie do góry nogami przewrócone. Wybieraj! woła dwuznacznymi rozmowami bawiącej się towarzystwo. Czy pozostaniesz nadal bojownikiem walczącym mężnie o czystość duszy. Czy też przystaniesz do nas i z nami wespół krakać będziesz?

Wybieraj! — mówi filozoficzne jakieś dzieło. Czy chcesz nadal strzec pilnie twej wiary, czy też puścić się na nowoczesną wiary negację? Wybieraj! szepnie modna dziś powieść, film, sztuka teatralna, w której, przyznaję: z olśniewającą wirtuozerią literacką, porywającym stylem, zalecają niemoralność. Wybieraj: czy przez setki lat przyświecający mło­dzieży ideał św. Kazimierza, św. Stanisława, św. Alojzego, tych młodzieńców o silnym ramieniu, o wzroku ku gwiazdom wzniesionym, o duszy jak śnieg białej, i nadal Twoim będzie ideałem? Czy też będzie nim zblazowany, wylizany, z monoklem w oku, a pustką w głowie i o zapadłych oczach, ledwo nogami włóczący wskutek ciągłych zabaw, tabesem zagrożony, nowoczesny stu­dent, „wolny od przesądów życia?"

Wybieraj! Co Ty, Chłopcze, wybierzesz?

Śród podłości nie spodlony — Śród krzywd — nieodmilośniony

Wciąż twe usta Pana chwalą — Wciąż pierś twoja twardą stal

Co się błyszczy nieskalanie — A twe oko płacze żalnie

Ponad każdym cudzym bólem — I tak stąpasz ofiar polem,

Nigdy w kłamstwa podziemnice, Ciemnie i tajnice Nie zstępując — bo do Boga,

Wiesz, że jedna tylko droga!

(Zygmunt Krasiński, Psalm Żalu, Wyd. jub. t. V.)

CZĘŚĆ II. BÓG I MOJA DUSZA

TRZY PYTANIA BEDUINA

Przez bezkresną pustynię, przez palące piaski Saha­ry, ciągnie zmęczonym krokiem europejska karawana. Ledwo nogami włóczą od znoju ustający ludzie, a tu spoza piaszczystej wydmy wyskakuje nagle zgraja beduińskich rabusiów, zastępuje karawanie drogę i przywódca jej trzy stawia pytania: Kim jesteście? Skąd przychodzi­cie? Dokąd idziecie?

Nawet Tobie, młodzieńcowi mającemu lada chwila wstąpić na drogę wielkiej pustyni życia, nie umiałbym poważniejszych zadać pytań.

Kim jesteś? Skąd przyszedłeś? Dokąd idziesz?

Rozstrzygającej to wagi pytania; zastanów się nad nimi w świętym skupieniu, Chłopcze drogi. Od Twojej bowiem na nie odpowiedzi, zależeć będzie doczesna po­myślność Twoja na tym, i los wiekuisty żywota Twego na tamtym świecie.

A zatem: Kim Ty jesteś?

„Kim jestem? N. N., studentem VII klasy gimna­zjalnej". Poczekaj chwilkę; nie o to pytam, Ale pytam: kim jesteś jako nowy pęd na wielowiekowym drzewie ludzkości? Kim jesteś, jako rozwijające się na kilka dzie­siątek lat w żywot ziemski wstawione życie ludzkie?

„Skąd przyszedłem?"

Gdzie byłem przed stu laty? Może ten dom, ten pokój, w którym te słowa czytam, zgoła jeszcze w tym czasie nie istniał. Rodzice? I oni jeszcze sto lat temu nie żyli. Gdzież więc byłem?

„A dokąd idę?"

Gdzie będę za lat sto? Może się jeszcze ten pokój ostoi, może inny student VII klasy zajęty w nim będzie czytaniem. Ale już nie ja będę tym młodzieńcem. Już nie ja. Gdzie ja więc będę?

Widzisz Chłopcze, jakiej te pytania przerażającej wagi! A innej zadawalającej na nie odpowiedzi, prócz tej, którą nam daje religia nie ma. Gdzie byłeś przed stu laty? W myśli Bożej jedynie. Gdzie będziesz za sto lat? Przed Obliczem Boga, jeżeli na to zasłużysz.

Wiedza przyrodnicza naucza, że cała ziemia była ongiś jedną ognistą, rozżarzoną płomieniami buchającą kulą. Ani zarodka żadnej żyjącej istoty być na niej nie mogło. Skąd więc, w okresie kiedy powierzchnia jej zwolna ostygła poczęła, wzięła się pierwsza żyjąca na niej istota? Martwe, przemieniło się w żyjące? Niepodo­bieństwem to, według nauk przyrodniczych. Może z in­nej gwiazdy czy planety spadł na ziemię pierwszy ży­jący zarodek? To tylko odsunięcie pytania, bo jak dostał się pierwszy ten zarodek na tamte ciała niebieskie? Skąd przyszedłeś człowiecze? Nieubłagane staje przed To­bą pytanie. I oprócz słów religii naszej, żadnej innej nie masz odpowiedzi: przyszedłeś od Boga!

Ale jeżeli On mnie stworzył, od Niego przyszedłem, to też do Niego idę! Natura mojej duszy jasno cel mój przede mną wskazuje: Duszę moją pociąga Do­bro, Prawda i Piękno. Ku nim wyrywa się dusza moja, doskonałego jednak ich wypełnienia nigdzie indziej jak w Bogu nie znajdzie. „Dla Siebie stworzyłeś nas Pa­nie", wzniośle pisze św. Augustyn, „i niespokoj­nym jest serce nasze, póki nie spocznie w Tobie".

Wszystko, wszystko, wiecznie wszędzie Rwie się w górę z Bożej myśli!

Z wiecznym Bogiem ten nie będzie Kto inaczej świat swój kryśli.

(Zygmunt Krasiński, Psalm Miłości, Wyd. Jubl t. Y.)

Na wieki żyjącą mam duszę! A że jedną jedyną mam duszę, niech się dzieje co chce! Wybawić ją mu­szę! Od czego? Od grzechu. Dla czego? Dla żywota wiecznego.

W kruchym naczyniu, niebezpieczną, wśród tysięcy pokus i zasadzek wiodącą drogą, niosę powierzony mi od Boga największy skarb: duszę moją.

OD BOGA DO BOGA

Od Boga przychodzę i do Boga idę. Aby służyć Bo­gu żyję. Umrę, by Go oglądać. Ale obym częściej o tym ostatecznym celu życia mojego myślał! Mniejsza o to, jaki obiorę zawód. Wiekuisty cel życia mojego w każ­dym zawodzie mogę osiągnąć i w każdym też utra­cić go mogę.

Chybić celu wiekuistego? Nie! Tego nie wolno!

„Ale to ponuro nastraja. Przepadła już w takim razie wesołość!" — myślisz może.

Dlaczegóż miała by ta myśl ponuro nastrajać? Chro­ni tylko od pustego, bezmyślnego zaniedbania. Co więcej: ważność i cel życia doczesnego jedynie myśl o ży­wocie wiecznym jasno poznać nam daje.

I ja lubię wesołą, pełną złotego humoru młodzież. Ale ręczę, że usiłowanie wyrobienia sobie jak najpoważ­niejszych pojęć o czekającym Cię życiu, najmniejszej szkody wesołości Twej nie wyrządzi. Raz na zawsze wbij sobie do głowy, że życie to nie wyrojone marzenie, lecz poważna rzeczywistość, w której nie wolno nam bladym być cieniem, ani popychadłem, ale przeciwnie, jak stal nieugiętym, świadomym siebie charakterem. Lubię gdy młodzi poważne życiu swojemu przypisują znaczenie i gdy myśl o życiowym ich zadaniu przejmuje ich ja­kimś pełnym uszanowania uczuciem. Gdy odczuwają, że w olbrzymim wszechświecie Bożym mają i oni osobne znaczenie. I że bez nich brakowało by jednak czegoś w arcydziele świata, choćby to była najmniejsza może śrubka.

Do jakiego bądź zabiera się ktoś przedsięwzięcia, najpierw jasno wytknąć musi cel, który pracą swoją osiągnąć zamierza. Większego nad to przedsięwzięcia, żeby dobrze przeżyć życie swoje na ziemi, na całym świe­cie chyba nie ma. Spójrz więc w oczy rozstrzygającemu pytaniu: Na co tu na tej ziemi jestem? Jaki mój cel?

Urodziłem się. Żyć będę 20, 30, 40, 50, 60 70 lat, A potem? Odejdę z tej ziemi. Gdzie żyłem przed życiem ziemskim? W myśli Wszechmocnego Boga jedynie. Do­kąd po życiu doczesnym pójdę? Przed Oblicze Wszech­mogącego Boga, by wedle tego jak zasłużyłem, żyć z Nim od tej chwili na wieki, albo na wieki bez Niego. „Jak zasłużyłem" — z naciskiem powtarzam te słowa, ponie­waż rozstrzygające mają znaczenie. Zasłużyć? Jak i czym zasłużyć? Sumiennym wyzyskaniem tego, na piędź ledwo długiego, 20, 30, 40, 50, 60-letniego życia na ziemi.

Czy Ty, Chłopcze mój, w 20-tym, czy w 80-tym roku skończysz życie, z punktu zapatrywania na żywot wiecz­ny najmniejszego to nie ma znaczenia. A czy w ciągu kilkudziesięciu królewska korona skroń Twoją zdobiła, czy jako ubogi student borykałeś się z nędzą, czy pro­stym byłeś robotnikiem, to zupełnie nic do rzeczy nie ma. To jedno tylko nie obojętne i ważne: czy w życiu ziemskim posłusznym byłeś synem Ojca Niebieskiego. Czy i jak wypełniłeś ze stanem swoim związane obo­wiązki, tam gdzie Cię Opatrzność na przeciąg tychy lat kilkudziesięciu postawiła. Patrz: Boże hufce niezliczone, przeróżnej potrzeba tam broni. Winnica Jego rozległa, przyda się w niej wszelakiego rodzaju robotnik. Ten tylko robotnik, na nic się nie zda, co nic robić nie chce i ten człowiek wartości nie ma, który ani celu w życiu, ani charakteru nie posiadł.

DLACZEGO ŻYJĘ?

Nie wiem, Chłopcze, czy przeżyłeś już taką poważną chwilę, w której wyłoniło się przed Tobą decydujące pytanie: Dlaczego ja żyję na tej ziemi? Być może, żeś jeszcze na to pytanie za młody. Ale możliwe też, że się już tą najważniejszą kwestią zajmował.

Rozglądasz się po szerokim świecie. Widzisz, jak ludzie ziemskimi myślami skłopotani uwijają się i rozbijają za kawałkiem chleba. Pańszczyznę życia przez kil­kadziesiąt lat odrabiają, a potem. Potem? Umierają. I na tym koniec? Wszystko ze śmiercią się kończy? Po co więc w ogóle żyli?

A to przecież rozstrzygające pytanie! Pewien czło­wiek, który na używaniu całe strawił życie, powiedział na śmiertelnej pościeli: Napiszcie na moim nagrobku: „Tu leży głupiec, co zszedł ze świata, nie wiedząc, po co na świat przyszedł".

Głupiec! Dlaczego istnieje słońce? Żeby świeciło i ogrzewało. Dlaczego deszcz? Żeby zwilżał i użyźniał. Dlaczego las? By odświeżał powietrze. Wszystko, jak świat długi i szeroki, ma swój cel.

A więc dlaczego jest człowiek? Czyż on jeden nie miałby celu? Co jego celem? W mniemaniu niewierzącego filozofa Schoppenhauera, nic o tym nie wiadomo. „Leben", mówi na wspak, pisze się „Nebel", bo jego zdaniem, mgła przesłania cel życia ludzkiego. Ani sztuka, ani umiejętność nie odpowiedzą mi, na co żyję.

Kto zatem wie?

Weź w rękę pierwszy lepszy katechizm i przeczytaj początek: „Na co jesteśmy na świecie?" Ach to to, o to mi właśnie chodzi. Dlaczego więc? „Abyśmy Boga znali, kochali, wiernie Jemu służyli, a przez to po śmierci do nieba się dostali". Całe światy otwiera to przed Tobą. To więc jest celem życia? Po to na świecie jesteśmy? Nie po to, żeby jak najwięcej nazbijać pieniędzy? Nie, żeby się objadać? Nie, żeby gonić wciąż za używaniem ? Nie! Ale tamto przecież byłoby o wiele łatwiejsze. Nie zawsze ła­two Bogu służyć! I zmysłowych żądz wyrzec się trudno! I całe życie, jeśli wytrwać przy Bogu zechcemy, jedną będzie walką! Tak, walką będzie. Celem bowiem życia ludzkiego na ziemi nie jest życie doczesne, lecz żywot wieczny. A skoro walczyć muszę, wiem, że tym bojowa­niem skarb niczym nieoceniony wywalczę. Karol Mądry, król francuski położył na jednym stole koronę, na drugim miecz i przywoławszy syna, wy­bierać mu kazał. Królewicz chwycił bez namysłu miecz, mówiąc: „Tym, to mieczem zdobędę koronę"; a Ty powtarzać musisz: wiernym Bogu, w miłości Jego wytrwałym życiem uzyskam i ja koronę niebieską.

Każdy chce być szczęśliwym. Wrodzone to człowie­kowi pragnienie. Obyśmy jednak szczęścia naszego, na­szego skarbu tam szukali, gdzie należy! Dziecko szuka szczęścia, czy skarbu w zabawkach, młodzieniec w uży­waniu, mężczyzna w pieniądzu, nikt go nie znajdu­je, aż wszyscy legną na końcu w ziemi. Szczęścia! Szczęścia! Każdy, kto tylko żyje, chce być szczęśliwy. Szczęśliwy ten może, co "ma pieniędzy jak lodu? Nie. Chce bowiem ciągle mieć coraz więcej i drży ustawicznie, by przypadkiem pieniędzy nie stracić. Szczęśliwy, kto po uszy nurza się w ziemskich rozkoszach? W chwili gdy minęło przelotne zadowolenie, dusza odczuwa tym więk­szą pustkę i niesmak. Gdzież więc szczęście? I kto, pytam, szczęśliwy?

„Kogo za najszczęśliwszego uważasz? — zapytał raz Karol IX, król francuski, wielkiego włoskiego poetę, Torquata Tassa. „Boga" — odpowiedział poeta. „Za­pewne, ale kogo wśród ludzi?" — „Tego, kto najbar­dziej do Boga podobny". „Dobrze; ale przez co bę­dziemy podobnymi Bogu? Przez władzę? Potęgę?" „Nie", odpowiedział Tasso, „jedynie przez ćwicze­nie się w cnotach".

Jaką mądrością tchnie sonet 76-letniego Michała Anioła, kiedy po długim życiu do takiego doszedł wniosku:

Na morzu wzburzonym nędzna ma łódeczka

Sterana życiem do portu dotarła,

Gdzie wielki czeka na nas obrachunek

I zważą dobre i złe nasze czyny.

Teraz dopiero złudnej wyobraźni

Szaloną igraszkę z życiem moim widzę,

Że na bożyszcze wyniosła mi sztukę.

I żądzę, co nic krom cierpień nie niesie.

Dusza moja szuka już jedynie

Boskiej miłości, co z Krzyża litośnie

Do nas roztwiera ramiona.

CZUWAJ!

Jedyna zapora, jedyny wróg, z którym na drodze do Boga potykać się musisz, to grzech! Grzech i grzech! On jedynym Twoim nieprzyjacielem.

Na pewno znasz piękne hasło harcerzy: „Czuwaj!" Tak nawołują się przy każdym spotkaniu. Prześlicz­ne to upomnienie! Równobrzmiące z jednym z zasadni­czych prawideł życia duchownego. „Czuwaj! Czuwaj, byś sposobności do dobrego uczynku nie opuścił. Czu­waj, by duszy Twojej w grzech nie wtrąciła pokusa. Czu­waj, by ze spokoju duszy grzech Cię nie ograbił".

Późno wieczorem zapukano raz do furty jednego z toskańskich klasztorów. „Ktoś Ty i czego szukasz?", zapytał odźwierny. „Jestem Dante Alighieri i szukam spokoju", brzmiała odpowiedź wieszcza tułacza, a drgało w niej nieugaszone pragnienie, żądnej pokoju ducha duszy ludzkiej.

Nie! Nie! Wiem dobrze, iż tak ponętnie uwodząca słodycz grzechu, to przynęta na haczyku od wędki.

Gdy pokusa nastaje, (a kogoż nie napastuje?), gdy grzech nęci, (każdego usidlić próbuje) wnet wspomnę na skarb mój najdroższy, na duszę moją i będę sobie w duchu dodawał otuchy: Nie rób tego, nie zrób! Szko­da Cię na to! Szkoda by biednej mojej, tak troskliwie dotąd strzeżonej duszy, gdybym po tylu zwycięskich po­tyczkach teraz miał jednak w grzech popaść. Szkoda by jasnych, iskrzących moich oczu, przez które dotąd tak świetlanym blaskiem błyszczała czystość duszy. Szkoda by pogodnego mojego świata, spokoju błogiej szczęśli­wości, z której grzech teraz by mnie obrabował. I szko­da by, niczym nie powetowana szkoda, utraconego mojego wiekuistego żywota.

Kto ma duszę w porządku, tak wesoło przechodzi przez życie jak nad niezmierzoną głębią bez troski uwija się pająk wodny. A grzech z wszystkiego tego chytrze Cię ogołoci. Na wyspie Jawie żyje podstępny gatunek pluskwy, Ptilocerus ochracemus. Wydaje ona z siebie przyjemnie drażniącą ciecz, której zapachem odurzone mrówki gromadnie się na nią rzucają i upijają. Na to tylko czeka pluskwa. Wyssawszy z nieszczęsnych mró­wek soki życiowe, porzuca je w pyle i kurzu. Zupełnie jak grzech! Okrążą, omamia, chytrymi obietnicami osza­łamia biednego młodzika. A jeżeli on, na swoje nieszczę­ście go popełni, odbiera mu spokój, radość i rzuca go na pastwę wyrzutów sumienia.

Ale, pomyślisz „może wystarczy unikać tyl­ko ciężkich grzechów?" Ma się rozumieć, że przede wszystkim ciężkich! Ale i z lżejszymi walczyć musisz. Albo też zdaje Ci się, że grzech powszedni to nieznaczna tylko na duszy skaza, że to nic tak strasznie groźnego?

Małe zadraśnięcie to nic. Ale popatrz na podrapany, porysowany obraz: coś niecoś ledwie rozpoznać na nim zdołasz. A biada Ci, jeżeli w dzień sądu Bóg podobizny Swojej w duszy Twej nie rozpozna!

Małe przeziębienie, to nic. Ale jeżeli nie zwracasz na nie uwagi, może się skończyć zapaleniem płuc.

Iskra to nic. A przy nieuwadze, spowodować może pożar.

Szparka w ścianie okrętu, to nic; ale jeżeli zanied­basz zatkać ją od razu, statek pójdzie na dno.

Kropla atramentu, to nic; wpuść ją do szklanki wody a zabruka najczystszą nawet wodę.

Grudka śniegu, to nic; a jeżeli się z pochyłości sta­cza, łatwo powstać z niej może lawina.

A zatem: czy mały grzech, to doprawdy nic?

Jeden z cezarów rzymskich miał ulubionego jele­nia ; żeby nikt szlachetnemu zwierzęciu krzywdy nie zrobił, kazał zawiesić mu na szyi złoty łańcuch z napisem: Noli me tangere! Caesaris sum! (Nie tykaj mnie! Je­stem cesarski!) Gdy więc nadejdzie pokusa, śmiało ciśnij jej w oczy: Pana Jezusowy jestem!

GRZECH CZY POKUSA?

Skoro przedstawiłem Ci grzech, jako jedyne dla du­szy niebezpieczeństwo, chcę wytłumaczyć Ci równie ja­sno: co jest pokusą tylko, a nie grzechem.

Jeżeli z natury jesteś porywczy, to jeszcze nie grzech. Jeżeli pokusy bez liku Cię napastują, to jeszcze nie grzech. Jeżeli wciąż ze złymi skłonnościami porać się musisz, to jeszcze nie grzech, Choć byś nie wiem ile odkrył w sobie błędów, nie przestań nigdy z nimi wal­czyć.

Nawała pokus równie jako morska burza,

Dzielnych pływaków wznosi a słabych zanurza.

(Adam Mickiewicz)

„Ale kiedym taki namiętny!" — Nic to nie szko­dzi. Namiętność wielkim jest niebezpieczeństwem, o ile popuścisz jej wodze. Wielką natomiast wartością, gdy jest silną hamowana dłonią. Wszyscy wielcy ludzie byli na­miętni. Stalową jednak wolą namiętności swoje stłumić potrafili, chwycili w żagle popędową ich siłę i właśnie z ich pomocą wielkich dokonali rzeczy. Przeczytaj tylko, na jakie dręczące pokusy skarży się św. Paweł: Al­bowiem co czynię, nie rozumiem: bo nie co dobrego chcę to czynię, ale złe, którego nienawidzę, to czynię. Albowiem chcieć przy mnie jest: ale wykonać dobre nie znajduję. Albowiem kocham się z zakonem Bożym we­dług wewnętrznego człowieka. Lecz widzę inny zakon w członkach moich, sprzeciwiający się zakonowi umy­słu mojego..."

Zatem i św. Pawła liczne nawiedzały pokusy. Nie pokusa jednakże, lecz przyzwolenie woli jest grzechem. To też przeciwnie, jeżeli wola oprzeć się zdoła, pokonana pokusa wielkiej dla nas nabiera wartości: Zwycięzcy dam jeść z drzewa żywota, które jest w raju Boga mojego. (Ap 2, 7).

Darmo! to nie moja wina! Odziedziczyłem po pro­stu wszystkie te złe skłonności. Wymawia się niejeden młodzieniec, kiedy w spokojniejszych chwilach rozmy­słu, protest w nim podnosi sumienie.

„Dziedzicznie obciążony”. Grozą wstrząsające to słowa i częstokroć niestety kryje się w nich straszliwa prawda. Sam fakt jest pewny i istnienie dziedziczności niezaprzeczoną jest prawdą. Ale jakie prawa nią rządzą, tego dziś jeszcze dokładnie nie wiemy. Prawdą jest, że dzieci nie tylko silny lub chorobliwy organizm rodziców odziedziczyć mogą, lecz dziedziczą w pewnym stopniu ich skłonności, t. j. że przychodzą na świat obciążone do­brymi lub złymi popędami rodziców i że dziedzictwo to całe życie im towarzyszy. Co więcej, odziedziczone po rodzicach skłonności, dziedziczy w dalszym ciągu ich potomstwo.

Z świętym przejęciem przyjmij mój Chłopcze do wia­domości tę niedocieczoną wolę Opatrzności. Ile to razy z głębokim wzruszeniem obserwowałem zmaganie się któ­regoś z moich studentów, z jakąś złą skłonnością wyra­źnie otrzymaną w spuściźnie. Jeden boryka się z ty­siącami pokusami zmysłów, inny z popędliwością, trze­ci z pychą, kłamstwem itp. sam nie wiedząc może, iż walczyć musi przeciw złej jakiejś skłonności odziedzi­czonej po dawno nieżyjących przodkach. Ale dlaczego tak nad tym się rozwodzę? Czy dlatego, by Cię do grze­chu uprawnić, chęć do dalszej walki Ci odjąć? Czy dla­tego, abyś przeczytawszy ten ustęp wykrzyknął: „Oczy­wiście i u mnie ta a ta zła skłonność jest dziedziczna, a więc siliłbym się daremnie nad jej pokonaniem! I tak nic nie wskóram”. Skądże taki wniosek? Ani mi w głowie, żeby upraw­niać Cię do zaniechania walki. Całkiem przeciwnie: za­bieram głos w tej nad wyraz poważnej sprawie z dwóch powodów.

Po pierwsze, by zagrzać Cię jak największym do walki męstwem. Choć byś nieskończoną ilość razy w jeden i ten sam grzech wpadał, nie zniechęcaj się i nie roz­paczaj! Być może, że wyłącznie Twoja w nim wina. Być może też, iż walczysz zarazem ze złymi, odziedziczonymi skłonnościami, ile zaś w upadku własnej Twojej winy, to tylko Bóg wszechwiedzący rozsądzi. Ale jakkolwiek rzecz się ma, walka nie jest nigdy bezcelową. Dziedziczność bowiem wpływa wprawdzie na nasze postępki, ale wol­ności stanowienia o swych czynach nie odbiera nam cał­kowicie.

Po drugie, dlatego także muszę wypowiedzieć się w tej sprawie, byś rozbudził w sobie świadomość olbrzy­miej na barkach Twoich spoczywającej odpowiedzialno­ści. Z całą pewnością wiedz Chłopcze mój drogi, że po­rządnie, lub rozwiąźle przeżyte lata Twoje młode, odbiją się na całym, od Ciebie pochodzić mającym pokoleniu i niestarte na nim wycisną piętno.

I w tym sensie prawdziwe są słowa autora tych psalmów:

Młodość, Mistrzu, jest rzeźbiarką

Co wykuwa żywot cały.

Choć przemija samo szybko,

Cios jej dłuta wiecznotrwały.

(Zygmunt Krasiński)

Tego, co rozwiązłym życiem, niemoralnymi postęp­kami młode skalał lata, przeklinać będą przez kilka po­koleń rodzące się z obciążonym, zdegenerowanym, nie­zdrowym organizmem wnuki: skaziło je niemoralne ży­cie dziadka, ojca. Jeżeli zaś przeciwnie, teraz już mę­żnie ze złym się potykasz i śmiałym „Nie!" — nastającą pokusę energicznie odpędzasz, nie siebie tylko sa­mego przez to bronisz, lecz równocześnie dzieci i wnu­ków Twoich, których walka o dobro znacznie mniej cięż­ką od Twojej już będzie: mężny Twój bój, walką ze złym im ułatwi!

Na dzieci spada win ojcowskich brzemię,

Lud pokutuje za grzechy zbrodniarza.

Każde gwałcące sprawiedliwość plemię

Cierpień i nieszczęść ludzkości przysparza!

(Adam Asnyk)

OKO BOSKIE WSZYSTKO WIDZI

W najmłodszych latach szkolnych staraliśmy się za­bezpieczać linijki przed złodziejstwem kolegów, wypisu­jąc na nich dwu wierszyk:

Oko Boskie wszędzie zajrzy

Gdy ukradniesz linię dojrzy!

Tak to pisaliśmy, aczkolwiek nie umieliśmy jeszcze przejąć się głęboką, w wierszyku tym zawartą myślą. A przecież nie ma prawie skuteczniejszej przeciw poku­som obrony, jak uprzytomnić sobie żywo myśl, że Bóg rzeczywiście wszędzie jest obecny, a zatem i teraz tu jest ze mną. I Ty dobrze nauczyłeś się tego z katechizmu, ale to jeszcze nie wystarcza. Uprzytamniaj sobie tę pra­wdę jak najczęściej! Niech ona zawsze na myśl Ci przy­chodzi ilekroć przejmie Cię wstręt do nauki, ile razy cios jakiś Cię dotknie, zgnębi Cię smutek lub niepokój udręczy Twoją duszę. Mów w takich wypadkach: „Panie Tyś ze mną! Ty mnie nie opuścisz! Szczególnie zaś jeżeli nastają na Ciebie pokusy, jeżeli czujesz, że bardzo nęci i pociąga Cię grzech, wołaj z Józefem w Egipcie: „Jak­żebym mógł taką złość popełnić i zgrzeszyć przed Obli­czem Pańskim!"

Ach! gdybyśmy, Chłopcze drogi, przed powzięciem każdego zamiaru, przed spełnieniem każdego uczynku zwracali się do Boga z pytaniem: „Spojrzyj Panie. Oto co chcę zrobić. Czy miłym Ci będzie? Tak. Pobłogo­sław to więc o Panie!" Gdybyśmy natomiast poniechali każdego postępku, o którym wiemy, że błogosławieństwa Bożego prosić dlań nie możemy, jak inaczej wyglądałoby nasze życie!

Gdziekolwiek przebywam, i cokolwiek myślę, albo czynię, Bóg wszystko wie. Myśl ta w pokusach jest mo­cą, w strapieniach pociechą!. Pod okiem wodza mężniej walczy żołnierz. Dziecko lepiej się uczy, kiedy ojciec go dogląda. I ja skuteczniej walczę o moją duszę, wiedząc, że nie walczę na własne zdany siły.

Jednego lata podróżowałem z New-Jorku do New-Hawen. Dyrekcja tej linii kolejowej wszelkich dokłada starań, by zdobyć zespół pracowników złożony z naj­pewniejszych, zaufania godnych ludzi, i w tym celu trzy­ma ich pod nadzorem osobnego oddziału tajnej policji. Zdarzyło się, że jeden z kolejarzy poprosił o urlop, rze­komo z powodu wypadku śmierci w rodzinie. Kiedy wró­ciwszy, stawił się do pracy, przełożony pokazał fotogra­fię: figurował na niej ów kolejarz, ale bynajmniej nie w żałobnym orszaku, lecz w licznej i wesołej kom­panii! Sfotografował go detektyw. Gdyby był biedak przypuszczał, że w trop za nim chodzą i każdy ruch uwiecznią, na pewno inaczej byłby się zachował! Oko Bo­skie przenikliwsze od najczulszej płyty fotograficznej. A jeżeli na ostrym negatywie widoczny jest każdy najdrob­niejszy szczegół, o ileż trwalszy ślad zostawiają w oku Bożym najnieznaczniejsze nawet dobre czy złe uczynki.

Co też mówi w „Czyśćcu" Wirgiliusz do Dan­tego?— „Choć byś włożył sto masek, myśli Twoje były by mi znane". Obfotografowany będzie każdy nasz ruch, słowo, najskrytsze pragnienie, a w końcu ukaże się to wszystko przed obliczem świata.

Myśl więc często o najprostszej tej prawdzie: Bóg mnie widzi. Widzi mnie Bóg Wszechmogący, Stwórca i Pan mój, Bóg Przenajświętszy, którego grzech nieskoń­czenie obraża. Widzi mnie Bóg sprawiedliwy,

który kiedyś najwyższym Sędzią moim będzie. Boga się bój, byś nie popadł w grzech. A miłuj Go, byś mógł na drodze cnoty postępować w górę.

Zawsze i wszędzie, w Obliczu Boga jesteśmy. W Bo­gu żyjemy jak w otaczającym nas powietrzu, jak w świe­cących nam promieniach słońca. Nie ma ani jednej na­szej, Jemu nieznanej myśli. Ani jednego, niesłyszanego Przezeń słowa. Orząc, siejąc, podnosi rolnik oczy ku nie­bu, a wdzięczny wzrok jego, jest cichą modlitwą. Do Bo­ga o pomoc woła walczący z pokusą, konający Jego wyszeptuje Imię. Dobrzy Go widzą, źli się Go boją. W bój idąc, klękają przed Nim wojownicy, u stóp Jego królo­wie składają korony. Nie ma miejsca, czasu ani okolicz­ności, w których dusza ludzka nie zwracałaby się do Boga.

Stojący na straży przed namiotem Antigonusa żoł­nierze, ganili go właśnie, jak pisze Seneka, gdy wódz od­sunął nagle kotarę namiotu i odezwał się do przerażo­nych stróżów: „Odejdźcie trochę dalej, żebym przynaj­mniej nie słyszał co mówicie". Taką między mną a Bo­giem kotarą jest świat materialny. Choć ja Boga nie wi­dzę, On mimo to mnie widzi i słyszy. A „dalej odejść" nie mogę! — Dokąd uciec, gdzie mógłbym skryć się, chcąc zgrzeszyć? Nie mogę nigdzie. Każdy mój uczynek, słowo, zamiar, nawet i myśl najskrytszą zna Pan!

Fryderyk Wielki odwiedził pewnego razu szkołę lu­dową w Brandenburgii. Wszedł podczas godziny geogra­fii i zapytał jednego z uczniów, gdzie leży ich wioska? „W Prusach", odpowiedział chłopczyk. „A gdzie Pru­sy?", pytał dalej król. „W Niemczech". „A Niem­cy?", „W Europie". „A Europa?", „W świe­cie". „A świat gdzie?" „Świat? W ręku Boga!", śmiało odrzekł uczeń.

Dobrą dał odpowiedź. W Nim t. j. w Bogu żyjemy, ruszamy się i jesteśmy (Dz 17, 28), Staraj się we wszystkim Moc i Piękność Bożą dostrzegać i wyczuwać.

Ile łatwiejszym i piękniejszym stałoby się duchowe życie Twoje, gdybyś myśli tej nigdy z oka nie spuszczał. Kiedy w rozszalałej nad obozem harcerskim burzy trze­szczą potężne konary, gną się w olśniewającym blasku błyskawic wierzchołki drzew, schyl głowę przed Panem: „Ty tu jesteś, Panie, wielbię Cię wielki Boże!" Kiedy sły­szysz przekleństwa bluźniące Imieniu Bożemu mów: „Ty jesteś tu, Panie. Chwała zelżonemu Imieniu Twoje­mu!" Kiedy sam siedzisz w studenckim swoim pokoiku wabi Cię, chcąc przywieść do grzechu pokusa, szep­cąc Ci kłamliwie do ucha, byś śmiało grzech jakiś popeł­nił, bo i tak nikt Cię nie widzi, mów w takich razach: „Choć nikt mnie nie widzi, Ty Panie, widzisz mnie tu­taj i wszędzie, więc nie sprzeniewierzę się Tobie! Kiedy w zaciszu samotności wybuchnie trawiący ogień żądz cie­lesnych, uklęknij i schyliwszy głowę, powtarzaj: „Jesteś tu, o Panie! Widzisz straszną walkę moją, nie pozwól mi upaść!" A kiedy grzech nęci i jak Pismo św. Pisze, mówi Ci: Kto mię widzi? Ciemności ogarnęły mię i ściany mię okryły, a żaden mię nie widzi: kogóż się oba­wiam? Odpowiedz również słowami Pisma świętego: „Bóg spogląda z nieba na synów ludzkich, badając, czy jest wśród nich rozumny, który by szukał Boga”. (Ps 53, 3).

Szczęśliwy młodzieniec, który żarliwym sercem mo­dli się często prześlicznymi słowami Psalmu 139: Domine probasti me, et cognovisti me - Przenikasz i znasz mnie Panie.

Tobie, rządźco niebieski, Tobie, mój Boże,

Rzecz namniejsza skryta być we mnie nie może;

Ty mię znasz, lubo siedzę, znasz, lubo stoję,

I z daleka rozumiesz wszytkę myśl moję.

Chód mój, odpoczynek mój Tobie wiadomy,

Wszytkich moich postępków jesteś świadomy;

Jeszczem ja nie wypuścił słowa z ust swoich,

A to, Panie, już dawno brzmi w uszu Twoich.

Tyś mię z tyłu i z przodku sam uformował,

Tyś około mnie ręki swej nie żałował,

Coś tak misternie sprawił, wieczny mój Boże,

Że tego żaden rozum pojąć nie może.

Gdzie mam uciec przed duchem Twym przeraźliwy

Gdzie się skryć przed obliczem Twoim straszliwym?

Jeśli do nieba wstąpię, najdę Cię w niebie,

Jeśli do piekła, piekło nie jest bez Ciebie.

Jeśli skrzydła oblokę różanej zorze

A lotem za ostatnie udam się morze,

I tam mię Ty wymacasz, i tam mię snadnie

Twoja nieuchroniona ręka dopadnie.

Jesliby też tak człowiek pomyślił sobie,

Żeby w nocnych ciemnościach miał ulec Tobie,

Myli się na swych myślach. Noc naciemniejsza

U Ciebie nad połudne światło jaśniejsza.

Ćma Tobie nic nie zaćmi, noc i ciemności

Wszytki są przeźroczyste Twej opatrzności.

Ty myśli wiesz, Ty moje znasz tajemnice,

Tyś mię w żywocie tworzył mojej rodzice.

(Jan Kochanowski)

Mężny Odyseusz, tylu przygodami sławny, w ża­dnej nie ustraszony okoliczności, nie bał się nikogo, prócz syren. Syreny, według podań greckich, były to ta­jemnicze, w głębiach morskich zamieszkałe istoty, które zachwycającym śpiewem przywabiały żeglarzy na płytko pod wodą sterczące rafy, a przez to rozbijały im statki i załogę brały w niewolę. Otóż wiesz co zrobił Odyseusz, zmuszony przepłynąć w pobliżu zgubą grożącej wyspy Syren? Towarzyszom podróży zalepił uszy woskiem, sie­bie samego do masztu kazał przywiązać i w ten sposób bez szwanku przepłynął wśród pokus tam, gdzie przed nim setki i setki nieopatrznych utraciły wolność, cha­rakter i szczęście.

Dla Ciebie Chłopcze, wabiące syreny, to tysiączne złu­dne podszepty tego świata i złe, w Tobie tkwiące skłonności. Nie zdołasz przejść, bez duchowego rozbicia przez życie inaczej, jak tylko zatykając uszy na zwodnicze po­nęty i przywiązując się więzami wierności, miłości, wy­trwałości do drzewa Krzyża Pana naszego Jezusa Chry­stusa. Orania cum Deo, nihil sine Eo! — „Wszystko z Bogiem, nic bez Niego!" Gdy pojęcie to raz na zawsze w duszę wrazimy, cudownej odtąd nabieramy mądrości: t. j. umiejętności oparcia się na Bogu, w każdej życia sprawie. O każdą rzecz, o wszystko Boga prosić możemy, dodając zawsze przy końcu słowa samegoż Pana Jezusa: „Nie moja, ale Twoja, Ojcze, niech się stanie wola". Możemy bowiem być pewni, że nic lepszego, od tego, co ręka Boska nam daje, nie potrafilibyśmy dać sami sobie.

Wykończywszy przepyszny plan kościoła św. Piotra w Rzymie, posłał go wielki architekt Bramante, Juliu­szowi II przez swojego synka. Niepomiernie ucieszony wspaniałym planem, papież otworzył skrzynię z duka­tami. „Weź pełną garść" — powiedział do małego po­słańca. „Bierz Ty, Ojcze święty, całą garścią, większą masz rękę" — odparł śmiało dzieciak. Śmiały był, bo miał do papieża zaufanie. I ja też mężnie bój życia aż do końca stoczę, jeżeli w Bogu i w wyrokach Jego ufność zawsze pokładać będę. „Los mój weź Ty, Ojcze, pełną dłonią w rękę!" Z całą bowiem pewnością tak będzie naj­lepiej!

ILE WARTA MOJA DUSZA?

Kto chce się od Boga oderwać, zrobiłby najlepiej, gdyby nowy świat sobie stworzył. Ale ja oderwać się nie chcę, wręcz przeciwnie, chcę wżyć się w zamysły Boże i coraz Jego godniejszym się stawać.

Nie podobna wyobrazić sobie piękniejszego dyplo­mu szlachectwa, od tego, z którym wyprawiają w drogę życia pierwszą parę ludzi, jedne z pierwszych słów Pi­sma św. I stworzył Bóg człowieka na wyobrażenie Swoje. (Rdz 1, 27). W całym ogromie przyrody zaledwie śla­dy Boga odnajdujemy, a człowiek jest wprost wyobraże­niem Boga! Wyobrażeniem jest Jego przez duchową i nieśmiertelną duszę, rozum, wolną wolę, a w szczegól­ności wyobrażeniem Jego wtedy, gdy łaska Boża duszę człowieka opromienia. Od Boga dusza moja pochodzi i dlatego nie spocznie, aż poprzez ziemskie przeszkody, poprzez ułudy rozkoszy, poprzez pokusy własnych złych skłonności i poprzez niezliczone upadki nie odnajdzie przedwiecznego Źródła. Tak jak rwący strumień nie spo­cznie, dopóki nie przedarłszy się przez zastępujące mu drogę progi, zwał skał i tamy nie wpłynie, choć w pył często rozbity, do ojczyzny swojej: do morza.

Gdy pewien król prosił papieża Benedykta XI o coś, czego papież nie miał prawa pozwolić, posłał proszącemu tę odpowiedź: „Pozwoliłbym, gdybym miał dwie dusze. Ale ponieważ jedną mam tylko, pozwolić nie mogę". Gdybym miał dwie dusze, jedną mógłbym od biedy na potępienie narazić. Ale mam duszę tylko jedną jedyną.

Jedną mam tylko duszę, ale też tym cenniejszym ona skarbem! Oglądam bądź jakie, najnędzniejsze może stworzonko, każde z nich głosi rozumem nieobjęte przy­mioty Boże: moc Jego, mądrość, miłość. Ale dopiero przypatrując się człowiekowi, widzę, że Bóg w nim stwo­rzył coś o wiele wspanialszego, od całego nawet gwia­ździstego nieba. Im dokładniej poznaje fizjologia z cu­downą sprawnością funkcjonujące składniki organizmu, w im jaśniejszym świetle ukazuje psychologia olbrzymi świat życia umysłowego człowieka, tym głębszy okrzyk podziwu dla Stwórcy wyrywa się z ust naszych. A ponad całą tą wspaniałością na jakichże majestatycznych wy­żynach staje przed nami dusza ludzka, jeżeli zważymy, że sam Bóg w duszy bezgrzesznej zamieszkuje i że niesplamiona grzechem dusza jest Ducha Świętego przy­bytkiem!

Czemu nigdy nie wstąpił Anioł w duszę świętą?

Bo ona przez samego Boga jest zajętą.

(Adam Mickiewicz)

Obyś choć raz przemyślał tę porywająco wzniosłą myśl, że: grzechem nieskalana dusza przybytkiem jest Ducha Świętego! Jak to? Duszę moją zamieszkuje Duch Święty? Co to znaczy? Znaczy, że darami Swoimi ob­darza, daje mądrość, bym Bogu i duszy swojej życiem całym służył. Roztropność, bym wiarę swoją coraz lepiej pojmował. W sprawach duszy udziela mi rady. Do speł­niania obowiązków wzmacnia. Daje umiejętność dojrze­nia woli Bożej. Pobożność do woli tej spełnienia, a wre­szcie bojaźń Bożą, bym wiernie Bogu służył. Tę oto wzniosłą prawdę wyraża proste na pozór twierdzenie, że dusza moja przybytkiem jest Ducha Świętego.

Wizerunek Boży jak najpiękniej w duszy wykończyć. Rozum, wolę, skłonności, pragnienia, do Jego przystosować woli, stać się przez to uczestnikiem Boskiej natury (2 P 2, 1-4), oto cel życia mojego. Wzniosły cel! Choćby zaś przeciwnie, ktoś dokonał dzieł w mniemaniu świata, zaś wizerunek Boży w duszy swej zaniedbał, cała praca jego jest mierzwą i plewą jeno, którą wiatr Sądu rozwieje.

Ale, czyż nie ma w twierdzeniu tym przesady? Nie. Najmniejszej nie ma przesady!

Słuchaj Chłopcze: był czas, kiedy życia ludz­kiego nie było, a Bóg i wtedy żył i był. Był czas, kiedy ptak nie szybował w powietrzu, ryby nie pływały we wodzie, Bóg był i żył. Był czas, kiedy nie szumiał jeszcze potok, nie zieleniły się lądy, nie wschodziło słoń­ce, nie migotały gwiazdy, ani jednej kropelki wody, ani jednego pyłku nie było, Bóg był i żył! Tysiąc lat, czy dzień jeden, na jedno przed Nim wychodzi. Cienia w Nim żadnej zmiany nie ma. Wszystko niby szata zblednieje, a schyłku lat Jego nie ubędzie.

I spójrz dalej, Chłopcze: Do tego Boga Najwyż­szego dusza Twoja do pewnego stopnia podob­na, do pewnego ona stopnia podobieństwem Jego! Dusza ludzka początek ma wprawdzie, lecz końca mieć nie będzie. Nie istniała, zanim stworzoną została, potem jednak końca nie ma. Wszystko zniszczeje, umrze, a dusza nie! Tysiące i setki tysięcy lat przemijają dusza Twoja żyje! Ale jak żyje? W wiekuistej u Boga szczęśliwości, czy też odepchnięta, przez Boga odrzu­cona, na wieki nieszczęsna?

QUID HOC AD AETERNITATEM ? CZYM TO DO WIECZNOŚCI?

W skarbcu szacha perskiego niezwykle kosztowny przechowują globus. Średnica jego wynosi zaledwie 30 cm., nie farbami jednak oznaczone są na nim lądy i mo­rza, lecz wysadzane najrzadszymi drogimi kamieniami. Anglia np. rubinami, Indie samymi diamentami, morza szmaragdami. Nie tylko zapłacić, ale i oszacować wartość tej kuli ziemskiej niełatwo. Kiedy podczas wojny świa­towej Rosjanie zbliżali się do granic Persji, cenny ten klejnot w obawie starannie ukryto.

Czy strzeżesz Ty podobnie duszy swojej, mój Chłop­cze? Tego skarbu droższego, nie od globusa szacha, ale od świata całego? Czy z dniem każdym dusza Twa roz­wija się, poprawia, uszlachetnia?

Wysłany do Filipa macedońskiego poseł ateński Damiades w pełnych uniesienia wyrazach chwalił pewne­go razu ojczyste miasto swoje, Ateny, jako najpiękniej­szy gród w świecie. Filip poprosił posła o wyrysowanie na tablicy zarysów miasta, a zobaczywszy rysunek, za­chwycony zawołał: „Niech się dzieje co chce, muszę to miasto posiąść!" Jakie Ty miasto posiąść musisz? Ojczyznę wieczną, niebo! A czy istotnie nad tym pracujesz? Czy walczysz o to?

Wielu tak zwanych religijnych młodych ludzi uczęszcza dziś z nieudaną gorliwością w niedzielę do kościoła, odmawia ranny i wieczorny pacierz, poza tym jednak, w ciągu dnia, w postępowaniu ich, nie znać pra­wie śladu religijnego sposobu myślenia. Moim jednakże ideałem jest młodzieniec, którego religijność nie przejawia się w jakimś świątecznym, niedzielnym wydaniu, lecz z objawami codziennego życia całkowicie się stapia, na wskroś je przenika i tak z całego zachowania prze­świeca, jak w różnobarwności piękna perskiego dywanu dominuje podstawowy ton tła. Dla młodzieńca religij­nego przykaz Boży pierwszym, fundamentalnym jest prawem, obowiązującym zarówno królów jak studentów, a przestrzegania którego nie tylko wstydzić się nie należy, lecz przeciwnie chlubić się nim trzeba.

Prawda, że jeżeli w półmroku dokładnie czegoś obejrzeć nie możemy, wystawiamy rzecz na słońce i oglą­damy ją w świetle. Nieraz znajdziesz się w życiu w takim położeniu, że nie będziesz w stanie osądzić od razu, czy coś, do czego właśnie chciałbyś się zabrać, jest dobre, słuszne i dozwolone. Bezwarunkowo na dobre Ci wyj­dzie wystawić zamiar ów na światło Słońca wieczności. W świetle rzuconym przez odwieczne nasze przeznacze­nie, nie zbłądzisz nigdy.

Według nauki Pana Jezusa sięgają następstwa wszystkich naszych uczynków, słów, a nawet myśli, aż do żywota wiecznego. W zupełności katolicką myśl wy­raża przeto wielki angielski myśliciel Carlyle, pisząc: „Nic nie jest przelotną wartością, słowa nie przebrzmiewają definitywnie w przestrzeni, żadne serca westch­nienie, żadne poświęcenie woli, nie znika bez śladu, wszystko odnosi się do wieczności. Ani jedna, głośna, czy też cicha praca, doszczętnie nie przepada na ziemi. Najmniejszy, nieznany uczynek nie ginie całkowicie, lecz na wzór niewidocznie pod ziemią sączącej się nikłej żyłki wody, z ukrycia ziemię zielonym okrywającej traw­nikiem, cieknie, płynie, z innymi łączy się żyłami, aż wreszcie widzialnym, zwycięskim wytryska źródłem".

Dlatego pojęcie Świętych o świecie tak niezmierną posiada wartość, bo oni każdy przejaw ziemskiego życia sub specie aeternitatis, „z punktu widzenia wieczności" oceniali, zadając sobie przed każdym uczynkiem pyta­nie: Quid hoc ad aeternitatem? W jakiej mierze do­pomoże mi to do szczęścia wiecznego? W zgiełku słów, uczynków i zamiarów doskonałym zwyczajem, często so­bie zadawać pytanie: Quid hoc ad aeternitatem?

NA WIEKI WIEKÓW

Wszystko co mogą, ubezpieczają dziś ludzie: bu­dynki od pożaru, kosztowności i sprzęty od włamania, zboże od gradu, okręty na wypadek zatonięcia, robotników od wypadków, głowę rodziny na życie a duszę? Od czego? Od potępienia wiecznego!

My, co prawda w pierwszym rzędzie nie dlatego je­steśmy dobrymi, wiernymi synami Bożymi, że boimy się potępienia na wieki, lecz dlatego, że Ojca naszego nie­bieskiego miłujemy. Pomimo to, jest to fakt niezaprze­czony, że miewamy chwile takiej słabości, że tak silne napastują nas pokusy, że ani w dobrym wytrwać, ani czym innym pokonać ich nie zdołamy, jak tylko myślą o ciążącej na nas niezmiernej odpowiedzialności, o cze­kającym nas sądzie, a w następstwie jego, o wieku­istym życiu. „Idźcie ode mnie przeklęci w ogień wiecz­ny” (Mt 25,41). Brzmi groźba Pańska i ona to w on czas mnie umacnia, kiedy zdawałoby się już, już ulegnę pokusie.

Jaka tam będzie siła wiecznego płomienia,

Wnoś tu z jego iskierek, z wyrzutów sumienia.

(Adam Mickiewicz)

W ogień wieczny? Za nic! Ja chcę szczęśliwego ży­cia wiekuistego, chcę żywot wieczny osiągnąć! Piękna, czy to w różnorodności cudów przyrody, czy w najszczyt­niejszych arcydziełach sztuki, bez liku na świecie wi­działem, lecz nie dość mi na tym! Za czymś więcej tęskni dusza moja! W miejsce ułamków piękna, spragnionym jedynego, Przedwiecznego Źródła wszelkiej piękności! Nie cieniów jej przemijających, lecz nieprzemijającej wiekuistej łaknę Prawdy!

Teraz widzimy (Boga) przez zwierciadło, przez podobieństwo: lecz w on czas twarzą w twarz. Teraz znam po części: lecz w on czas poznam, jakom i poznany jest (1Kor 13, 12). Ale nie wystarcza mi Boga widzieć. Chcę rozkosz moją w Nim znaleźć. Rozkosz w Bogu? Co to? Pomyśl więc, o natchnionych, świętych owych chwilach, w których tajemnicza radość zalewa niekiedy duszę po Komunii świętej i wyobraź sobie, że to blade tylko przeczucie, przedsmak tylko rozkoszy w Bogu na tamtym świecie. A zatem: kiedy trudno mi będzie nagiąć się posłusznie do niektórych praw Bożych, bodźca do­dawać sobie będę: za niebieską koronę warto mi chyba oddać w zupełności to nędzne, mizerne ziemskie życie, ponieważ:

Bóg sam może świat zniszczyć i drugi wystawić,

A bez naszej pomocy nie może nas zbawić!

(Adam Mickiewicz)

W pełni rozkwitu młodocianych sił, w najpiękniej­szym wieku umarł pewien młodzieniec. Na kamieniu grobowym wyryto pełny, skłaniający się kłos pszenicy, z dwoma głębokiego znaczenia słowami: Quia plena (Po­chyla się, bo pełny). Odmawiaj i Ty codziennie kró­ciutką modlitewkę: „Panie Boże, daj, bym się napełnił i by dojrzała dusza moja nim nadejdzie żniwo".

A kiedy ono nadejdzie? Nie wiem. Około sześćdzie­siątki? Osiemdziesiątki dopiero? Kto za to ci ręczy? Rów­nie pewnym, że umrzemy, jak niepewnym, kiedy umrze­my. Słusznie głosi napis na wieży zegarowej w Lipsku: Mors certa, hora incerta.

Związku kwiatów niewygasłej wiary!

Co bez owoców z drzewa życia spadasz,

Jak niedośniony triumf nocnej mary,

Lecz ani barwy wiosennej postradasz,

Ani Cię splami rozpacz, albo trwoga,

Ziemi Ci braknie, lecz niebo posiadasz,

I tak Ci w przyszłość zaświatowa droga,

Że otrząśnięty w girlandach przedwcześnie,

Z ochotą lecisz kwitnąć w ręku Boga!

(Adam Asnyk, Sen Grobów)

Pan w każdej chwili na obrachunek zawezwać Cię może. A biada mi, jeślim nie gotów! Jeśli profesor „wyr­wie” leniwego ucznia, a ten nie przygotowany, bo się „przeliczył” — dwója bez pardonu. Ale może przy­najmniej się pocieszać: „A to pech! Nie ma co gadać, źle, ale na przyszły raz się odrobię”. Pan Bóg jednakże raz jeden „wyrywa” i raz jeden żąda odpowiedzi, a jeśliś Ty „na to nie liczył” i nie przygotował się, niczego już więcej poprawić nie możesz. „Dlatego i wy bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie”(Mt 24, 44) Żyjemy na ziemi jak żołnierz na urlopie, w każdej chwili odwołać nas mogą i na nic nie zda się wymówka: „Ach Panie! Nie przygotowałem się jeszcze!” Nie wiesz, gdzie czeka Cię śmierć, Ty więc czekaj jej wszędzie.

Jakim był w chwili zgonu obraz Boży w Twej du­szy, takim będzie Twoje życie wieczne. Gdzie drzewo pa­dnie, tam leży. Co do drzewa, nie trudno przewidzieć, w którą zwali się stronę, — zwali się w stronę nachyle­nia pnia i większego rozrostu konarów. To samo ma się i z życiem ludzkim, jakie było życie, taka będzie śmierć. Qualis vita, mors est ita - „jakie życie, taka śmierć.

Gdzie kto będzie po śmierci, za życia odgadnie,

Gdzie chylił się za życia, tam po śmierci wpadnie.

Od dobrej zaś śmierci, zależy dobry żywot wiekuisty.

Powiedz — zapytano raz Epaminondasa, kogo cenisz wyżej: Chabriasa, Iphikratesa, czy siebie? Mądrą dał Epaminondas odpowiedź: Zobaczcie naprzód, jak który z nas umrze, a do­piero potem możecie osądzić.

Na starochrześcijańskich grobowcach zwięzły kła­dziono napis: Decessit in albis, „zmarł w bieli”, czyli w kilka dni po Chrzcie Św., nosząc jeszcze otrzymaną przy nim białą szatę. Daj, o Panie, bym i ja stał się god­nym: z białą umierać duszą.

„JESZCZE MAM CZAS!"

Pewien lekkomyślny młodzieniec, napominany, by nareszcie czymś poważniejszym wypełnił życie, odpowie­dział z wielką pewnością siebie: „Jeszcze mam czas. „Nie można być przedwcześnie dojrzałym i poważnym. Kiedy mam się bawić, jak nie za młodu? W później­szym życiu? Od tego młodość, żeby się wyszumieć". I tak dalej. „Jeszcze mam czas!" Naprawdę taki jesteś pewien? Pan życia zagwarantował Ci może na piśmie, że 70—80 lat spędzisz tu na ziemi? Czy też nie rzekł raczej: Bądźcie gotowi, bo nie wiecie o której godzinie przyjdzie Syn Człowieczy!

Nic tak pewnego, jak to, że kiedyś umrzemy. I nic równie niepewnego jak to, kiedy umrzeć mamy. Kto wciąż na tym się opiera, że „jeszcze ma czas", kto w wy­pełnieniu obowiązków się ociąga i troskę o duszę swoją zaniedbuje, z przerażeniem spostrzeże wreszcie, jak szyb­ko przeminął czas nad głową zadumanego gapia, który z pustymi rękoma stawić się będzie musiał przed Wieku­istym, obrachunku żądającym Sędzią.

Na próżno chciałbyś powstrzymać czas. Ktoś cią­gnie, nieubłaganie ciągnie wskazówkę ku dwunastce. Niech uważają ci, co wiecznie „mają dosyć jeszcze cza­su", by nie przytrafiło im się to samo, co rozmarzonemu brahminowi.

Mieszkał ongiś w jednym mieście, według staroindyjskiego podania, brahmin zwany Svabhavakrpana. Miał pełny garnek użebranej kaszy. Powiesił go na sło­niowym zębie nad tapczanem, położył się i zaczął ma­rzyć: Mam pełny garnek kaszy. Jakby głód nastał, do­stałbym za niego ze sto srebrników. Kupiłbym za nie parę kóz. A że kozy co pół roku mają koźlęta, więc będę miał niedługo stadko. Za kozy kupię krowy, a za krowy klacze. Wychowam od nich dużo źrebiąt, a jak sprzedam konie, będę miał pieniędzy w bród. Za te pieniądze wy­buduję domek o czterech izbach i ożenię się z córką bo­gatego brahmina. I będę miał synka. Jak już zacznie racz­kować, zsunie się z kolan matki i będzie chciał przyjść do mnie: a że ja siedzę w stajni, wejdzie prawie pod ko­pyta końskie. „Zabierz go stąd prędko!" wołam rozgnie­wany na żonę, ale ona zajęta jakąś domową robotą nie sły­szy, więc zrywam się i jak ją nie uderzę! Tu brahmin, przeżywający do ostatniego szczegółu swoje marzenie, zrobił gest gwałtowny, rozbił garnek i umazał się cały kaszą. Tyle zostało na realne życie z wymarzonych cud­nie zamków na lodzie.

A Ty mniemasz może, że ten, co „ma jeszcze dosyć czasu", więcej będzie miał dorobku na wieczność?

TRZECH ŻANDARMÓW

Żył we Francji zamożny i nadzwyczaj wykształcony pan, pochodzący ze znacznego szlacheckiego rodu. Dłu­gie lata posłował do parlamentu, był równocześnie pre­fektem swego departamentu. Cieszył się szacunkiem za­równo ubogich, jak bogatych. Aż tu pewnego razu gruch­nęła po okolicy wieść: znudziły mu się ziemskie za­szczyty i marny przepych świata. Wstąpił do jednego z najsurowszych zakonów, do klasztoru Trapistów w Aiguebelle, niedaleko Marsylii. Zdziwienie nie lada! Krew­ni i przyjaciele wszelkimi sposobami próbowali udarem­nić jego postanowienie, niektórzy pojechali nawet za nim, w celu wyciągnięcia go z powrotem na świat z kla­sztoru. „Nie mogę wrócić”, powiedział. „Czyż nie wi­dzicie, że nie puści mnie stąd trzech żandarmów? „Nie ma ani jednego żandarma, nikogo nie widać”, odpowiedzieli zdziwieni bliscy. „Przeczytajcie więc napis nad bramą: Śmierć, Sąd, Wieczność! Oto trzej żandarmi, którzy mnie tu trzymają. Zostanę tu, nie wyjdę!”

Nie ma naprawdę innego źródła siły, z którego tryska­łaby tak wielka pomoc do walki życia, jak z ostatniego artykułu Credo: „Wierzę w żywot wieczny”. Podniosła wiara przemawia z napisów poświęconych zmarłym, na nagrobkach z pierwszych czasów chrześci­jaństwa: Non moriuntur, sed oriuntur. „Nie umarli, lecz żyć zaczynają”. Jakiekolwiek gnębiłoby mnie nieszczę­ście, pocieszam się, jeśli mam wiarę: nie wieczne to cierpienie. W radości zaś powściągam się: nie wieczne to szczęście.

Choćby doczesne moje życie jedną było męką, choć­bym na nieuleczalną cierpieć musiał chorobę, choćby nie zrozumiano najszlachetniejszych moich zamiarów, choćby spo­tykało mnie niezasłużone pominięcie i niepowodzenie, każdemu cierpieniu, wszystkiemu mężnie w oczy spoj­rzeć zdołam, jeżeli wierzę „w życie wieczne”.

Widziałem Panie, jak znikomym sianem,

Skoszonym w wieczór, choć zielniało ranem,

Sprawy są ziemskie. — Widziałem Ojczyzny

I ludy Panie widziałem wścieklizny

I bohaterstwo ginące pospołu

I do jednego powrzucane dołu!

Same pod słońcem widziałem cmentarze!

Kończą się państwa, kończą się mocarze

Kończy się wszystko, co poczęte w dumie,

Co w przebiegłości, odwadze, rozumie

Jedna ta cnota kończyć się nie umie.

Bądź męstwem wielki, cierpliwością święty,

Bądź przed wrogami wolą nieugięty,

Nie wierz w podrzuty pychy, ni wścieklizny,

Wierz tylko w słowa i przykład Chrystusa!

Tam w końcu tylko „zwycięstwo, gdzie cnota

Tam zmartwychwstanie tylko, gdzie Golgota!

(Zygmunt Krasiński, Wyd. Jub. t. VI, str 275-276. „W twoim ze śmierci ku życiu odwodzie")

Życie Twoje pasmem cierpień? Jak długo trwać mogą próby? Kilkanaście, lub kilkadziesiąt lat. Czymże to wobec wieczności? Te lata dlatego tylko wy­dają nam się tak ważne, bo w nich żyjemy. Ale czymże to, ziemską nawet mierząc miarą? Wyobraź sobie godzi­nę historii, za 500 lat powiedzmy, w r. 2426. Na pewno niejeden student się „śmieje". „Wielka wojna. światowa, wielka wojna światowa trwała od roku 1814, do roku 1818". „Co ty pleciesz!" upomina go profesor, „o sto lat później". „Prawda, omyliłem się o sto lat", wnioskuje z filozoficznym spokojem uczeń. Mała róż­nica, sto lat wcześniej, czy później! Zupełnie tak samo, jak dzisiejszy student zapytany: Kiedy była bitwa pod Termopilami? — „Bitwa pod Termopilami... była... by­ła... w VIII wieku przed Chrystusem". — „Co za bzdu­ry!" — „Ach! Naturalnie! Była w V-tym wieku, tylko mi się pomyliło, proszę Pana Profesora". Tak to tak: i nam się mieszają stulecia. A czymże wobec nich kró­ciutkie życie ziemskie?!

Zastanów się głęboko nad tym, co teraz powiem: Gdyby ojciec powiedział synowi: sprawuj się dobrze przez pięć minut. Przez pięć minut nie kłam, nie klnij, a potem będziesz 60 lat szczęśliwy i dostaniesz, czego tylko zapragniesz, czyż nie byłby ostat­nim bałwanem chłopak, który pomimo to, nie wytrzy­mał by w uczciwości pięciu minut? A przecie: te pięć minut wytrwałości dla sześćdziesięciu lat nagrody ni­czym są w porównaniu do nagrody wiekuistej, za mężnie przewalczone życie.

Myśl zatem poważnie o śmierci, po to, byś dobrze żyć potrafił. Bo skoro wszystko co nasze, odzież, uroda, zgrabność, siła, młodość zniszczeje, przede wszystkim dbać muszę o to co nie zniszczeje nigdy: o duszę!

Jedna jest rzecz na świecie godna ludzkiej pieczy,

Ludzie o wszystkim myślą, prócz tej jednej rzeczy.

mówi Mickiewicz.

A co myślał nowoczesny, w pełnym tego słowa zna­czeniu młodzieniec, Pier Giorgio Frassari? W r. 1922 zetknął się bliżej ze śmiercią. Zwłoki studenta, w dość posuniętym już stanie rozkładu, głębokie na nim wywar­ły wrażenie i oto co napisał pod tym wrażeniem do przy­jaciela:

„Pomyślałem, że i ja będę za kilka lat w tym stanie, politowanie i zarazem wstręt wzbudzać będę. A przecież ile razy uniosła mnie w życiu ambicja! Po co! Skoro wielka, jedynie sprawiedliwa tajemnica śmierci rozłoży i w proch obróci moje ciało. Obok ciała jest du­sza, o którą najtroskliwiej troszczyć się musimy, ażeby stanąć mogła przed Najwyższym Trybunałem wolna od grzechów, albo przynajmniej nieznacznymi obciążona uchybieniami, za które odpokutuje przez kilka lat czyść­ca, zanim wstąpi do wiekuistego pokoju".

I zaraz wyciąga konkluzję praktyczną:

„Jak przygotować się do wielkiej przeprawy? I kie­dy? Skoro nie wiemy, kiedy śmierć zabrać nas przyjdzie, ostrożność nakazuje, żebyśmy byli gotowi umrzeć tego samego dnia. Co do mnie, będę usiłował odbyć co­dziennie krótkie przygotowanie na śmierć, by przez nią nie być zaskoczonym i nie musieć żałować strwonionych bez duchowego pożytku pięknych lat młodości”.

I dotrzymał. Kiedy w krótkiej przedśmiertnej cho­robie oka z bólu nie mogąc zmrużyć prosił o morfinę, mogła mu matka powiedzieć: „Nie można, zaszkodziłaby ci. Ofiaruj Bogu cierpienie, które ci sprawia niemożność zaśnięcia i pragnienie snu, za grzechy, jeżeli masz ja­kie, jeżeli nie, to za grzechy ojca i matki".

O! Wierzący ty nieboraku! Szydził raz niedowia­rek, jak ty się oszukasz, zobaczywszy po śmierci, że niebo to bajka!

A jak odciął się wierzący?

A ty niedowiarku, dopiero się oszukasz, jak po śmierci zobaczysz, że piekło to nie bajka.

Szczęśliwy, kto u schyłku życia powtórzyć może ostatnie słowa poległego w r. 1594, przy oblężeniu Granu przez Turków Walentego Balasai:

„Jakżeż mam wątpić? Chrystus za mnie skonał! W Twoich służyłem hufcach. Twoim byłem, o Panie, żoł­nierzem!"

FERDYNANDZIE PAMIĘTAJ O WIECZNOŚCI!

Ferdynand III, król kastylski w początkach XIV w. kazał wymalować na ścianie swojej komnaty: słowa: „Ferdynandzie! Pamiętaj o wieczności!" Cokolwiek po­czął, gdziekolwiek się ruszył, myśl o wieczności nie opu­szczała go nigdy. I Ty myśl o niej często. Z płaczem przyszedłeś na świat, podczas gdy wszyscy wokoło Cie­bie się cieszyli; żyj tak, żebyś pomimo, że wszyscy koło Ciebie płaczą, mógł cieszyć się schodząc z tego świata, cieszyć się na życie wieczne.

„Myślę, że dzień mojej śmierci będzie najpiękniej­szym dniem mojego życia" — mawiał Pier Giorgio Frassari i rzeczywiście tak się stało.

Tandem felix — „nareszcie szczęśliwy". O te sło­wa na swoim grobie prosił głęboko religijny wielki fizyk Ampere (+1836).

Wiara w żywot wieczny wielką jest w walkach życia mocą i wielkim skarbem przy śmierci. W młodości, w peł­nym posiadaniu sił życiowych, łatwo istnieniu Boga za­przeczyć i żyć bez Niego. Ale kiedy zbliża się trwogą przejmująca chwila a przecież nie wiesz kiedy nadejdzie owa chwila, w której życie zaczyna wygasać, szkliwem zachodzą oczy i najsilniejsza bezwładnieje ręka, wtedy to nieubłaganie obudzi się w Tobie świadomość, jak pu­stym, bezcelowym i chybionym było życie bez Boga i wbrew przykazaniom Jego spędzone. Wielki przywód­ca socjalistyczny Strindberg (+ 1912) wskazał w chwi­li śmierci ręką na Pismo Św., a ostatnie jego słowa były: „W tym jedynie prawda".

Zwiedzając grobowe podziemia paryskiego Panteo­nu, przystanąłem na chwilę przed grobem zaciekłego w nienawiści bezbożnika Voltaire`a. Dla Francuza jest to szczytem uznania, gdy zwłoki jego tu spoczną; ale mimowoli wracało mi ciągle na myśl powiedzenie przyja­ciela a zarazem lekarza Voltaire'a, dr. Trochon, świadka okropnego jego konania: „Jeśliby diabeł mógł umierać, konałby jak Voltaire".

Pomnij na wieczność, Chłopcze drogi, ilekroć grzech Cię kusi. Przypomnij sobie, że może trudno czasem po chrześcijańsku żyć, ale za to umierać łatwo. Trudno zaś umierają ci, co łatwo żyli.

Aubrey Beardsley malarz angielski ze szczegól­nym upodobaniem rysujący nieprzyzwoite sceny, zmarł na suchoty w 28-ym roku życia. Przeczytaj sobie krótki, wstrząsający ostatni jego list do wydawcy Smithers'a:

„Jezus Panem naszym i Sędzią!

Drogi Przyjacielu!

Proszę Cię i zaklinam, zniszcz natychmiast cały na­kład Lizistraty i wszystkich innych bezwstydnych rysun­ków. Pokaż ten list Politt'owi i każ mu zaprzysiąc, iż zrobi to samo. Proszę Was na wszystko co święte: ani jednego więcej bezecnego rysunku! Na śmiertelnym łożu, Auhrey Beardsley".

A przypatrz się przeciwnie spokojnej śmierci praw­dziwie wierzących chrześcijan. Przeczytaj np. napis gro­bowy, jaki przygotował sobie wielki wyznawca i publicy­sta francuski, Ludwik Veuillot: Po ostatnich modłach, na moim grobie Krzyż mały, skromny postawcie. A na pamiątkę moją na kamieniu wyryjcie tylko: „Wierzył, teraz ujrzał". Ufam Jezusowi. Na tej tu ziemi świętej się Jego wiary nie wstydziłem nigdy i wierzę, że Ojciec tam w niebie, wiernego Swego nie zawstydzi sługi.

Jaka przejmująca między jedną a drugą śmiercią różnica!

Tak bowiem jest: człowiek religijny wie dobrze, iż życie wstępem jest tylko do księgi wieczności i kiedy chytre obietnice grzechu zastawiają nań sidła, przypomina so­bie: Momenti est, quod delectat, aeternitatis quod cruciat. — „Chwilę trwa przyjemność, udręka całą wiecz­ność" (Św. Grzegorz Nazjański).

Aleksander Wielki zobaczył raz Diogenesa, prze­bierającego coś w stosie czaszek ludzkich. „Czego szukasz?" — zapytał król mędrca. „Szukam czaszki ojca twojego, króla Filipa, ale nie mogę jej rozpoznać" — brzmiała odpowiedź.

„Nie można rozpoznać!" Królewskiej nawet czaszki po śmierci odróżnić nie można! Z czego więc tak ogrom­nie nadymam się i puszę? I dlaczego o przemijające ży­cie doczesne troszczę się więcej, niż o życie wieczne?

W jednej z paryskich szkół wojskowych wykładał pewnego razu ksiądz o potępieniu na wieki. Po skończo­nej nauce zapytał drwiąco jeden z niewierzących ofice­rów: „Ksiądz o jednym tylko zapomniał nas objaśnić, czy w piekle będą człowieka smażyć, czy gotować?" Ksiądz spojrzał bystro na szydercę i odpowiedział spo­kojnie: „Panie kapitanie, nie mówiłem o tym, bo dowie się Pan tego z własnego doświadczenia". Zaskoczony nie­oczekiwaną odpowiedzią oficer najpierw zachwiał się w niedowiarstwie, potem zmienił zupełnie tryb życia i nawrócił się. Myśl o żywocie wiecznym i potępieniu na dobre wyjdzie i Tobie.

Potępionym być? Zginąć na wieki?

Zbyt łatwo szafujemy słowem „wieczne". Zastanów się tedy nad jego znaczeniem poważnie, postaw się w my­śli obok potępieńca i zapytaj: „Co byś też na to po­wiedział, bracie, gdyby ci Bóg obiecał, że kiedyś w koń­cu wyswobodzisz się od potępienia? Wtedy na przykład, gdy z uronionej co tysiąc lat jednej Twojej łzy, nazbiera się tyle wód, że zaleją całą ziemię". Wiesz, co odpowie­działaby na to potępiona dusza? Zadrżałaby na tę wieść z radości. Tym sposobem, przecież kiedyś wybiłaby go­dzina wybawienia! Jedna w każdym tysiącleciu łza! Kie­dy, za ile milionów lat zebrało by się z tych łez naj­mniejsze choćby źródełko! A rzeka? A po ilu bilionach tysiącleci morze łez? Lecz mniejsza o to. Łożyska mor­skie napełniłyby się kiedyś wreszcie łzami, ale to nie była by jeszcze wieczność. Ani początkiem jej nawet, po­nieważ czas jej nie istnieje. Nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, wiecznie trwa teraźniejszość.

Potępionym na wieki! Na wieki! Pociągnij linię w wyobraźni do najodleglejszej powiedzmy gwiazdy. Wy­kreśl tym zawrotnych rozmiarów promieniem kulę, wy­obraź sobie, że napełniają ją pyłki i tyle razy pomnóż ilość tych pyłków, ile mieści się ich, w tej potwornie wielkiej kuli. „To nie do pomyślenia, niemożliwość liczbami to wyrazić", mówisz. Matematyka z łatwo­ścią wypisuje: 10 do milionowej i bilionowej potęgi. Wieczności nawet matematyka wyrazić niezdolna! Go­rzeć wiecznie, a nie spłonąć nigdy! Cierpieć katusze, a nigdy końca ich nie dojrzeć! Cierpiąc bezmiernie, ni­gdy nie móc powiedzieć: „Chwała Bogu, wieczór na no­wo, znów ubył jeden dzień ziemskiej męki". Na wieki zostać potępionym? Nie! Tego nie wolno!

O. A. M. D. GL. - WSZYSTKO NA WIĘKSZĄ CHWAŁĘ BOŻĄ

Pamiętam z dziecinnych lat baśń o królu posiadają­cym czarodziejską różdżkę, za której dotknięciem wszy­stko w szczere zamieniało się złoto. Oczy wyłaziły nam z głowy, gdy słuchaliśmy bajki. Z czasem dopiero, prze­konaliśmy się, że nie ma na świecie takiej czarodziej­skiej różdżki.

Każdy atoli człowiek posiąść może o wiele cenniej­szą czarodziejską różdżkę, mocą której wszystkie dzienne sprawy, pracę dnia, uczynki, słowa, myśli, przemienić może w skarb droższy nad złoto, w miłą Bogu modlitwę.

Wiesz na czym polega ta tajemnica?

Na spełnianiu wszystkiego dla Boga, wszystkiego na chwałę Bożą!

Powiedział Pan Jezus: Zawsze się mo­dlić potrzeba, a nie ustawać (Łk 18, 1). „Ciągle się modlić" — zapytasz może zdziwiony. „Cały dzień Oj­cze nasz" i „Zdrowaśki" odmawiać? Czyste niepodobień­stwo!"

W samej rzeczy. Ale jeżeli pomimo to, Pan Jezus żądał, żebyśmy ustawicznie się modlili, to wynika z tego, że nie samo tylko odmawianie „Ojcze nasz" i „Zdrowaś Maria" jest modlitwą, czyli, że nie tylko słowem, ale i życiem modlić się można.

Jak można modlić się życiem? Najjaśniej naucza nas tego św. Paweł, pisząc do chrześcijan: Czy jecie, czy pi­jecie, czy cokolwiek innego czynicie, czyńcie wszystko na chwałę Bożą.

A zatem: Wszystko na większą chwałę Bożą. Omnia ad maiorem Dei gloriami hasłem było to św. Ignacego, a niechaj i Twoim, co rana odnawianym, dobrym posta­nowieniem będzie. Nim skończysz poranną modlitwę, przebiegnij myślą czekające Cię w rozpoczynającym się dniu zadania: „ta arytmetyka, ta łacina, to francuskie, religia, zeszyty i wypracowania, to „wyrywanie" w szkole, ci nieznośni koledzy, dokuczliwi w klasie sąsiedzi, to wy­godne moje ciało, ten łakomy żołądek, ta popołudnio­wa piłka, ten ból zębów, to cierpienie, upokorzenie, po­minięcie. Niech przed Oblicze Ojca mojego Niebieskie­go, to wszystko na chwilkę się stawi. Co postanowię dziś Panie, co pomyślę, czy też zrobię, na chwałę Twoją chcę wszystko obrócić, pobłogosław, proszę, wszystko!" W ciągu zaś dnia, ściśle sam siebie pilnuj, zadając so­bie od czasu do czasu pytanie: „Czy to, co teraz zro­biłem, naprawdę było zrobione na chwałę Bożą?" A jeżeli odczuwasz, że niektóre słowa Twoje, myśli, czy uczynki nie wytrzymują wzroku Nieskończonej Świętości Boga, precz tedy z nimi, precz!!

Spróbuj tego niezmiernie prostego sposobu, a zoba­czysz, jaką skuteczną pomocą w duchowym postępie Ci będzie! W średnich wiekach mnóstwo ludzi traciło ma­jątek, czas, a co więcej i zdrowy rozsądek na dociekaniu wielkiego problemu, jak by z podrzędnych kruszców zro­bić można złoto? Tajemnica robienia złota do dziś nie rozwiązaną dla chemików zagadką. A jak łatwo natomiast przez najmniejszą, bezwartościową na pozór pracę, po­siąść cenniejsze nad złoto skarby na żywot wieczny! For­mułą czarodziejskiego zaklęcia, o ile grzech nie obcią­ża duszy, napełniającego każdy nasz uczynek wie­kuistą wartością, jest: O. A. M. D. G.

Ciekawy obraz wymalował pewien malarz: przed czarną tablicą stoi chłopiec i wypisuje na niej cały szereg: 000000000. Obok niego Anioł stawia przed mnó­stwem tych zer jedynkę. Tytuł obrazu: „Dobry zamiar". Każde nasze słowo, myśl postępek jest bezwartościowym zerem, o ile wypływa z pychy, samolubstwa itp.

Przeciwnie, te same uczynki zamieniają się w klej­noty, jeżeli wykonujemy je w dobrej intencji, w myśl woli Boga i na chwałę Jego: O. A. M. D. G. Prawda, jaki prosty to sposób, a pomimo to w najskromniejszą, najzwyczajniejszą codzienną pracę włożyć potrafi tyle wiekuistych wartości!

Według przemiłej legendy, z pierwszych wieków chrześcijaństwa, bawiło się raz Dziecię Jezus z innymi dziećmi z Nazaretu lepieniem różnych ptaszków z gliny. Niezgrabne gliniane ptaszki innych dzieci siedziały bez ruchu na ziemi, ale gdy mały Jezus chuchnął na swoje, one w tejże chwili ożyły i ćwierkając wesoło, wzbiły się w górę ku nieba błękitom. Ale to tylko legenda, nie prawdziwe zdarzenie.

Lecz najzupełniejszą natomiast jest prawdą, że dwaj młodzieńcy mogą zupełnie jednakowo postępować, że mo­gą być równie pracowici, mili, staranni, a mimo to w oczach Boga wartość ich życia będzie zupełnie różna: grzech ciężki plami duszę jednego i dlatego uczynki jego wartości przed Bogiem nie mają. Czystą, bez grzechu, du­szę drugiego zalewa łaska Boża i najzwyklejsze nawet, drobne, codzienne jego uczynki do wiekuistej podnosi wartości.

POST

Chcę tu wypowiedzieć kilka poważnych uwag także o poście, niektórzy bowiem młodzi nie mają o nim ja­snego pojęcia. A przecież jeżeli zastanowisz się nad tą kwestią, głęboką odkryjesz w niej wartość psychologiczną.

Post, to tylko formalność zewnętrzna, zwykli mawiać nie lubiący się zastanawiać. Co ma z religią wspólnego i jakim sposobem Bogu na chwałę służyć mo­że nie jedzenie mięsa w piątek, albo wstrzemięźliwe kiedy indziej jedzenie? Czy to nie na jedno wychodzi, czy nie jem mięsa w piątek, czy we czwartek? Kiedy mięso w piątek tak samo smakuje!

Jakież to przerażająco płytkie zapatrywanie! Nie ulega wątpliwości, że „mięso w piątek tak samo smakuje, jak we czwartek". Widać natomiast, że kto tak mówi, najmniejszego nie ma pojęcia o podniosłej, poważnej ce­lowości postu. Nie w tym tkwi istota postu, że ot tak so­bie, dla fantazji nie jem mięsa i właśnie w piątek nie ja­dam, ale tkwi ona w zaparciu się siebie, czyli w tym, że wystawię się od czasu do czasu na próbę, czy potrafię nad łakomstwem żołądka panować. Gdyby religia przepisy­wała, byśmy w oznaczonym dniu, we środę np. nie jadali chleba, przepis ten byłby także postem. Istotą jego bo­wiem nie jest nie jedzenie mięsa, lecz poddanie woli pod poważną próbę: czy panem we mnie żołądek, czy wola? Czy potrafię odmówić sobie jakiejś potrawy, choć­by jeden raz w tygodniu?

Prócz tego, że post jest przed Bogiem zasługą i za­dośćuczynieniem za grzechy, zachowywanie go jest też znakomitym narzędziem do wzmocnienia woli. Dlatego młodzieniec religijny w taki sposób nań się zapatruje: Piękną, harmonijnie wydoskonaloną duszę wyrobić zdo­łam w sobie jedynie trzymając na wodzy naturalne swoje instynkty. Wartość postu nie polega na nie jedzeniu mię­sa, lecz na samozaparciu, na panowaniu nad sobą! I przez to właśnie jest na złe nasze skłonności lekarstwem, jako też środkiem do wytępienia drzemiących w nas zarazków grzechu. „Siła panowania nad sobą jest większa, niż siła prochu strzelniczego" (Stanley).

Roztropne zachowanie postu jest także mocnym środ­kiem przeciw gwałtownym pokusom ciała w młodości. Zdarzają się młodzi, którzy swój organizm poniżają, za­mieniając go w wór do trawienia. Jedzą, aż im się uszy trzęsą, opychają się, obżerają co wlezie, a potem skarżą się, że rady dać sobie nie mogą, tak gwałtowne cierpieć muszą pokusy. Dlaczegóż więc sztucznie tuczysz Twoje ciało? Dlaczego chronisz je od najmniejszego wysiłku, pracy, niewygody? Dlaczego mu dogadzasz, jak ze szkłem się cackasz? Czy to dziwne, że to do zbytku najedzone, rozkapryszone ciało tak się rozzuchwala, że mu «się grzesz­nych rozkoszy zachciewa? Doprawdy nie zaszkodzi po­wściągnąć od czasu do czasu żołądka wędzidłem rozsąd­nego postu: Pomiarkuj się! Nie tyś panem w mojej za­grodzie !

Każdy dziś już wie, że post, jak go religia nasza przepisuje, nie tylko że zdrowiu fizycznemu nie szkodzi, lecz wychodzi mu przeciwnie na korzyść. Ogólnie znaną dziś jest zasada wiedzy lekarskiej, że jedzenie zbyt wiel­kiej ilości mięsa szkodzi, powoduje zdenerwowanie i artretyzm. Przepisany zatem przez religię post, skuteczny jest i pożyteczny, z czysto higienicznego nawet punktu widzenia.

Niestety u nas inteligentne zwłaszcza rodziny łatwiej post łamią, niż w innych krajach. Tam w niektórych nawet restauracyjnych wagonach międzynarodowych eks­presów widuje się napis, że podają na żądanie postny obiad w piątek. Ufam, Chłopcze, że będziesz pod tym względem posłusznym synem świętej naszej religii. Jeżeli nawet przy obiedzie lub kolacji, na którą Cię zapro­szono, podają mięsne potrawy, nie złamać postu nie prze­kracza granic możliwości. Odrobinę sprytu, by zręcznie a grzecznie wymówić się przy podawaniu i nieco odwagi. Odwagi wyznania swej wiary.

ORATE FRATRES! MÓDLCIE SIĘ BRACIA!

W chwili wybuchu wojny światowej napisał wielki wódz Mackensen do matki, 90-letniej wówczas staruszki: „Przed 40-tu laty (1870) modlitwy Twoje osłaniały mnie i ochraniały niby pancerna koszulka; niechaj towa­rzyszą mi i w nadciągającym obecnie ciężkim boju i niech sprawią, bym dorósł do powierzonego mi zadania! W nich ufność moja!" W czym? W modlitwach 90-letniej sta­ruszki! I czyja? Wsławionego w całym świecie generała!

Być może, iż bardzo wiele przykrych zdarzeń doświadczy Cię w życiu, możliwe że i wiara Twoja na ciężkie będzie wy­stawiona próby, dopóki jednak wytrwasz w modlitwie, dopóty nie lękam się o Ciebie, bo nie zachwieje się wiara Twoja.

Jakże natomiast nietkniętą zachowasz wiarę, jeśliś nie nawykł w modlitwie o łaskę prosić Boga? Jak wytrzymać zdołasz nacierające na Cię pokusy, jeżeli sił nie zaczerpniesz w modlitwie?

Modlitwa uduchowiona większym obdarza spoko­jem, dodaje sił, lepszym i czystym Cię uczyni. W modlitwie zdrój najobfitszy dzielnej siły czynu. Jakie bądź miał byś do spełnienia zadanie, pomódl się przed tym z głębi duszy żarliwie do Boga i odważnie stań potem do pracy, jak Dawid do walki z Goliatem: Idę do ciebie w Imię Pana zastępów.

„Codziennie dzięki składam Wielkiemu Duchowi" — mówił pewien czerwonoskóry — „że pozwala rosnąć dla nas kukurydzy". A Ty Chłopcze drogi? Dziękujesz Ty Bogu za życie i zdolności, za rodziców, a głównie za otrzymane łaski duchowe? Powiedz, ile masz lat? Szesna­ście? Ile to minut? W jednej dobie 1,440 minut, w jed­nym roku 525.600 minut, w szesnastu latach 8,425.600 minut. Tyle już minut przeżyłeś ! A każdą Bogu zawdzię­czasz! Wszechmocna Jego ręka w każdej minucie przy życiu Cię utrzymuje. Jeżeli dłoń spod kamienia wysu­nę, kamień spadnie. Jeśli by przez jedno mgnienie oka Bóg nie opiekował się Tobą, runąłbyś w nicość, w której znajdowałeś się przed urodzeniem. Totum te exigit, qui totum te fecit. Całego Cię żąda, Ten co całego Cię stworzył. (Św. Augustyn),

Czym wchłanianie ożywczych promieni słońca dla kwiatu, tym modlitwa dla duszy. Modlitwa, to napełnia­nie duszy świeżym powietrzem nadprzyrodzonym, tak jak orzeźwieniem jest wdychanie świeżego powietrza na szczytach gór. Modlitwa takim samym dla duszy wypo­czynkiem, jak dla ciała błogi spokój niedzielnego popo­łudnia, po całotygodniowej pracy. Modlitwa to poezja żywota wiekuistego. Modlitwa jest wyłącznym, ­osobliwym rysem człowieka. W całym ogromie ustroju tego świata nikt i nic prócz człowieka się nie modli: czło­wiek przeto nie mający zwyczaju się modlić, nie żyje ży­ciem ludzkim, lecz wegetuje. Tak właśnie, jak, trochę drastycznie określił to Abd El Kader: „Chrześcijanin gorszy jest od muzułmanina, żyd od chrześcijanina; bał­wochwalca od żyda. Świnia gorsza od bałwochwalcy, a człowiek nie modlący się gorszy od świni".

CZY MASZ ZWYCZAJ SIĘ MODLIĆ?

Czym dla odradzającej się przyrody kropla majowe­go deszczu, tym dla duszy ludzkiej modlitwa; odświeża, upiększa, pokrzepia, użyźnia.

Bez deszczu nie ma urodzaju, nie ma życia. Bez re­gularnie praktykowanej modlitwy nie ma duchowego roz­woju ani duchowego życia. Modlitwa porządnie, punktualnie odprawiana modlitwa, orzeźwiającym de­szczem, życiodajnym duszy pokarmem.

Czy masz zwyczaj, Chłopcze, regularnie, punktualnie się modlić?

No, nie o to oczywiście pytam, czy nigdy Ci się nie zdarza, że sen zmorzy Cię ze zmęczenia i zaśniesz w po­łowie wieczornego pacierza. Ani też, czy nie rozpierzchają się podczas modlitwy, na wszystkie strony rozbujałą wy­obraźnią unoszone myśli. Podobnych bowiem zaburzeń nikt prawie uniknąć niezdolny.

Stawiając pytanie, czy zwykłeś się modlić, to mam na myśli, czy żyje w Tobie prawdziwy, żywy duch mo­dlitwy, że nieskończony Bóg Wiekuisty i Stwórca chce w ogóle z Tobą, maleńkim pyłkiem, przestawać! Modli­twa bowiem niczym nie jest innym, jak żywym, go­rącym obcowaniem duszy z Bogiem! Dąb w krza­kach rosnący ogromnym się wydaje. A przyjrzyjmy mu się z samolotu: ledwo dostrzegalny to punkcik. Jakimż więc maleństwem muszę być ja w oczach Boga, którego wielkości nikt ogarnąć nie jest zdolny.

Jeżeliś choć raz odczuł już do głębi, jakim to jest za­szczytem, Twoim wyłącznie, człowieka przywilejem, iż wolno Ci duszę przed Bogiem wynurzyć, że wypo­wiedzieć możesz skargi swe i żale, że prosić możesz o po­moc; nigdy więcej nie będzie potrzeba zachęcać Cię do modlitwy. Raz może przypadkiem się trafić, że za póź­no się obudzisz, że spieszyć się musisz ze śniadaniem i pacierz opuścisz. Nic nie szkodzi! Rękojmią ducha modlitwy w Tobie będzie, jeżeli krótkimi westchnie­niami, aktami strzelistymi powetujesz opuszczony pacierz. Zdarzyć się może, że zmordowany do upadłego wrócisz z wycieczki i że kleją Ci się podczas pacierza powieki. Wszystko jedno! Przemóż się i pacierza nie opuść.

Kto wie, czym jest modlitwa i dlaczego modlić się trzeba, ten bez przymusu się modli, lubi się modlić nie wargami tylko, lecz sercem się modli i modli się dobrze. Otwarty kościół, przed którym przechodzi, pociągnie go na chwilę modlitwy. Wspaniały las, dokąd poszedł na przechadzkę, z duszy jego wywoła modlitwę. Modli się kiedy radość go spotka, modli się, gdy grzech nastaje, a nawiedzony nieszczęściem modli się w cierpieniu.

„Nie mam czasu na modlitwę”, powiada niejeden młodzian. „Z rana późno, w ostatniej chwili się budzę, wieczór na śmierć jestem zmęczony". Otóż to! Natu­ralnie. Wstań rano o pięć minut wcześniej, a wieczorem zacznij pacierz pięć minut przed porą, w której poło­żyć się chciałeś (to chyba nie zanadto wygórowane żąda­nie!) Pięć minut! Z 24.60 czyli z 1,440 minut naszej doby, możesz chyba urwać dwa razy po pięć minut dla Pana Boga! Zawsze jeszcze zostaje Ci na własny użytek 1,430 minut, a tymi, jak zupełną Twoją własnością roz­porządzać możesz! Twoimi Panie jesteśmy, Twoimi zawsze i wszędzie; modląc się z Twojego tylko, dajemy Ci Panie. Tibi, Tui, Tua, de Tuis! Tobie, Twoi, Twoje, z Twojego!

„Ale, uczyliśmy się przecież, iż nie grzech jeszcze pacierz niekiedy opuścić!" Widzisz, jak mówiąc to, dziecinnie myślisz. „Nie grzech". Oczywiście że nie! Ale nie targuj się raz po raz z Panem Bogiem o to co grzech, a co nie, robiąc tyle tylko co potrzeba, by grzechu od biedy uniknąć, a pamiętaj o tym, jak bardzo wypada pa­cierz codzienny punktualnie odmawiać i niech przede wszystkim to Cię obchodzi, w jakiej mierze opieszałym byłeś w dobrym, a słabszym wobec pokus, takiego dnia, w którym się nie modliłeś.

TYLKO PIĘĆ MINUT!

„Kochasz Boga?" — zapytałem studenta z VI klasy. Zaświeciły mu się oczy, kiedy odpowiadając spojrzał na mnie: „O tak, kocham ogromnie!" „Modlisz się?" Wypytywałem dalej. „Nie". Brzmiała powtórna odpo­wiedź.

Nie zdawał sobie sprawy ze sprzeczności, między jedną a drugą odpowiedzią. Czy i jak kochać może Boga, ktoś co się do Niego nie modli? Jeśli serdecznego mam przyjaciela, cóż prostszego, że staram się jak najczęściej z nim widywać i z nim, wszystko co mi na sercu leży, omawiać!

Policzył ktoś, czym wypełnił życie siedemdzie­sięcioletni człowiek. Dwadzieścia pięć lat przepracował, dwadzieścia przespał, dwa lata zużył na jedzenie, rok na ubieranie się, dziesięć miesięcy na mycie, siedem na go­lenie, cztery miesiące na ucieranie nosa, dwa na mycie zębów, itp. Tym podobne rzeczy jedynie statystycznie obli­czył. Ale wszak prawda, że kiedy w końcu będziesz mu­siał przedłożyć Panu Bogu zestawienie czynności Twego życia, zupełnie inne znajdą się w rubrykach pytania. Coś np. w tym rodzaju: Ile zrobiłeś dobrego, a ile popełni­łeś grzechów? Ile spełniłeś, względnie zaniedbałeś obowiązków? W ciągu siedemdziesięciu lat ile poświęciłeś czasu na modlitwę? Bicie Twojego serca wynosiło 36.792.000 uderzeń w jednym jedynym roku: a czy ono nie kilka zaledwie razy zabiło do modlitwy?

„Ileż więc modlić się muszę?" — zapytasz może. Zrozumiej, Chłopcze: Bóg doskonałości modlitwy ani me­trem, ani według zegarka nie mierzy, mierzy ją według żarliwości serca, oddania się i przejęcia. Prosta, żywa, gorąca krótka nawet modlitwa, więcej warta od rozwlekłych, zaspanych, bezdusznie klepanych pacierzy. Módl się krótko, lecz gorącym sercem. Krótko, ale z zupełnym oddaniem. Krótko, a często. Wznoś się raz w ciągu dnia do Boga. Od oznaczonej dwa razy na dzień, rano i wieczór pory na modlitwę, nie odstę­puj nigdy. Do Boga ślij pierwsze w dniu myśli, a zo­baczysz, ile błogosławieństwa na cały dzień uzyskasz. Wie­czorem zaś niech ostatnia myśl Twoja dziękczynieniem będzie. Spokojniejszego zaznasz w nocy spoczynku.

Nie módl się w łóżku! Jeżeliś się do tego przyzwy­czaił, to od biedy lepiej już tak, jak wcale! Ale przyznaj, że nieszczególna to oznaka uszanowania, jeżeli ktoś wy­ciągnięty wygodnie z Bogiem rozmawia! Powodem, że wielu chłopców „zapomina" o modlitwie bywa to wła­śnie, iż przyzwyczaili się do modlenia w łóżku i co tu dużo gadać, zasypiają sprawę. Najlepiej odmawiać pa­cierz rano po ubraniu, wieczór przed rozebraniem.

Skończywszy, połóż się od razu i módl się dalej, wtedy nic już nie szkodzi, jeśli zaśniesz w pół modlitwy. Prze­ciwnie, najspokojniejszy będzie miał sen, kto z myślą o chwale Bożej, z modlitwą na ustach zasypia.

Znasz przysłowie: Kto z Bogiem, Bóg z nim? Jak mógłbyś błogosławieństwa Bożego oczekiwać w dniu, którego nie rozpocząłeś w imię Boże? Rozglądnij się po świecie, wszystko się modli. Kwiat pierwszym promie­niem słońca muśnięty, roztwiera kielich i woń swą ściele u Stóp Pana. Czyż wesoły świergot rozbudzonego w ma­jowy poranek ptactwa nie jest słaną do Ojca w niebie modlitwą? Czyż nie Jemu na chwałę brzęczy praco­wita pszczółka, nie przed Nim tańczy zwinny motyl? Grzmotami huczące chmury, olśniewające błyskawice, w poświstach wichru uginające się wierzchołki prastarych borów i lasów nie Jego sławią potęgę? I czy nie przed Nim schylają się ostatnie purpurowe promienie zacho­dzącego słońca? Tak jest: modli się cała przyroda.

A to co daje bezwiednie przyroda wskutek nałożo­nego na nią przez Stwórcę prawa. Tego, tej chwały, odmówiłby Panu swojemu jedynie wolną wolą uposażony człowiek? .

„Nic nie ma piękniejszego nad modlącego się męż­czyznę" — powiedział ktoś i słusznie. Człowiek modląc się, jakby w inny zupełnie wstępował świat. Jakby w inne, Boskie wznosił się kręgi. Jakby poił się u źródeł ży­wota wiecznego.

Bo to, co poprzednio o rozmodleniu przyrody powie­działem, przenośnią jest tylko. „Modlić się", czyli du­szę do Boga wznosić i z Nim obcować w rzeczywistości umie tylko człowiek. Modlitwa wyłączną, zaszczytną wła­ściwością człowieka. Radość, wdzięczność, miłość, obawy, trudy nasze i walki, wszystko to w modlitwie podnosi się i umacnia. Że w ogóle modlić nam się wolno, że znękaną duszę wznieść możemy po siłę i radość do Przed­wiecznego Zdroju wszelkiej radości i mocy: to jedna z najpiękniejszych zdolności nieśmiertelnej naszej du­szy. Modlitwa takie daje nam skrzydła, że w oka mgnie­niu wzbijamy się na nich po przez krańce czasu i prze­strzeni przed Oblicze Przedwiecznego. Modlitwa, to głę­boki oddech duszy rzeźwym przez bliskość Boga powie­trzem. Modlitwa, to wzmacniająca kąpiel lecznicza, której zastosowanie przez kilka minut dziennie, na cały dzień zdolnymi czyni nas do pracy i do boju hartuje duszę naszą. W modlitwie umysł nasz wiekuistymi prze­syca się myślami, myśli Boże uszlachetniają wyobraźnię, a wola potężnego nabiera rozmachu. Wypróbuj sam Chłopcze. Gdy przykre czy smutne jakieś wydarzenie poruszy głębiny Twojej duszy, do krótkiej, gorącej, ser­decznej przed Bogiem Twoim uklęknij w ten czas mo­dlitwy, a wstaniesz z uczuciem, jakby sam Bóg zstąpił do Twej duszy: w pogodnym zwierciadle uciszonych fal, odbije się słońcem promieniejące niebo.

Powiedział Panu: Tyś nadzieją moją, Sam Bóg Najwyższy jest obroną twoją,

Nie dostąpi cię żadna zła przygoda

Ani się znajdzie w domu twoim szkoda

Aniołom swoim każe cię pilnować

Na każdym kroku, którzy cię piastować

Na ręku będą, abyś idąc drogą,

O ostry kamień nie uderzył nogą.

(Psalm 90)

Do życia z charakterem niezmiernie wiele łaski Bo­żej potrzeba. A udzielanie łask Bóg do modlitwy przywiązał. Modlitwa tchnieniem nieśmiertelnej duszy, a chętnie modlącą się młodą duszę tak samo uwieńczy wdzięk cnót, jak bujnie zakwitną świeże kwiaty nad szemrzącym cicho leśnym źródełkiem.

CZY UMIESZ SIĘ MODLIĆ?

Czy umiesz Chłopcze modlić się dobrze? Nie o tym rzecz, czy modlisz się długo, ale czy żarliwie, ochotnie, serdecznie. Słusznie utrzymywano z dawien dawna: Si cor non orat sine fructu lingua laborat. Jeżeli nie modli się serce, bezowocnie pracuje język. Na próżno modli się język, jeżeli wraz z nim nie modli się serce.

Ten tylko dobrze potrafi się modlić, kto do głębi odczuwa, że Bóg to nie jakiś potężny, w obojętnym odosobnieniu, w niedościgłej dali rezydujący Pan, ale nie­skończenie łaskawy nasz Ojciec, którego synami jeste­śmy. Filii Dei sumus — „synami bożymi jesteśmy" — (1J 3, 12). Ten tylko synem bożym nie jest, czyją duszę grzech ciężki szpeci. Pozostań więc zawsze wier­nym synem Ojca Niebieskiego! Jeśliś synem Bożym, mó­wisz, myślisz, jak chce Bóg, a nie jak chcą Twoje popędy, namiętności, czy też jak chce świat. Wiem, że dziś, kiedy zamiast życia wedle Boga, wręcz przeciwnie widzisz wszę­dzie przykłady, niełatwą dla Cię rzeczą z niewzruszoną wytrwałością, z żelazną konsekwencją i heroiczną wola prawom Boskim wierności mimo wszystkiego dochować. Nie łatwo: wiem to. A jednak wytrwaj pomimo to w nie­zachwianej wierności Bogu, a wtedy zobaczysz z jaką łatwością dobrze, żywo rozmawiać z Nim, czyli modlić się potrafisz.

Wielu chłopców odzwyczaja się od modlitwy prze­chodząc do klas wyższych, choć w młodszym wieku szczerze ją lubili. Co tego przyczyną? To, że dobrze modlić się nie umieją. Nie wiedzy, że rozwój życia du­chowego dotrzymać musi kroku rozwojowi fizycznemu. Coraz więcej sił fizycznych im przybywa, rozrastają się, wzmacniają, a życie duchowe studentów gimn. i liceum na tym samym utrzymuje się poziomie, co w latach „sztuby". Z czego składał się wówczas ranny i wieczorny ich pacierz? Wierzę w Boga, może jeszcze rymowana ja­kaś modlitewka i na tym koniec. A z czego składa się obecnie, w wyższych klasach szkół średnich? Z tego sa­mego. Prosta rzecz, że im to już nie wystarcza, zadowo­lenia nie daje. Jakżeż to, co wystarczało malcowi ze szko­ły ludowej, zaspokoić może potrzeby duszy młodzieńca? Oczywiście żadną miarą! I dlatego modlitwa zaczyna go nudzić, staje się uciążliwą, kilka lat jeszcze z przy­zwyczajenia najczęściej, wlecze ją za sobą, jak kulę u nogi, lecz z czasem coraz więcej w zwyczaju tym opu­szczać się będzie, aż w końcu go odrzuci i modlitwy za­niecha. Rozumiem, że tego rodzaju modlitwy poniecha, ponieważ zamiast radości i pokrzepienia duszy znajduje w niej raczej ciasną i niemiłą dla młodej duszy klatkę.

W czym tu sęk? Jeżeli dorastający młodzieniec uparłby się, by włożyć buty noszone za lat dziecinnych, ugniatać go naturalnie będą i nie zniesie ich. Jasne jak dzień, że z nich dawno wyrósł. I ma się rozumieć ciśnie je w kąt! A więc i modlić się dorastający młodzieniec nie może, jak ongiś modlił się mały chłopiec.

Jak tedy wyobrażam sobie, dobry ranny i wieczorny pacierz młodzieńca z wyższych klas, osobisty jego, samo­istny sposób modlenia?

RANNY I WIECZORNY PACIERZ

Gdy nadszedł czas wstawania, przede wszystkim przeżegnaj się, wyskocz od razu, nie ociągając się z łóżka i pogimnastykuj się kilka minut. Umyj się następnie, ubierz się całkowicie, po czym uklęknij przy łóżku, lub gdyby Ci to trudność sprawiało, usiądź przy stoliku do pracy. Głowę ukryj w dłonie i myślą stań przed Bogiem. Nic nie szkodzi, jeżeli nie mówisz wcale, a dusza Twoja śpiewa tylko bez słów: „Dzięki Ci Panie za nocny spo­czynek. Ilu to bliźnich moich bezsennie noc tę spędziło, a ja tak spokojnie wypocząłem. Panie, dziękuję Ci za to. Wspomóż mnie proszę, bym przez pracę dnia dzisiejszego nadal okazał się godnym Twej miłości. Nowy prze­de mną dzień, a każdą w nim myśl, słowo, uczynek we­dług woli Twej świętej chcę spełnić. Dopomóż mi Panie, bym nie tylko starszym, ale i lepszym był z wieczora niż z rana. Największą moją wadą jest (Tu zastanów się nad główną Twoją wadą). Gdybym od niej uwolnić się zdo­łał, o ile łatwiej uporałbym się z resztą. A zatem: kiedy mogę się dziś znaleźć w takim położeniu, iż mógłbym zno­wu ten grzech popełnić? (Tu dzień myślą od począt­ku przebiegnij i obmyśl, jak z wadą główną walczyć bę­dziesz w szkole, w domu, na ulicy, czy też podczas roz­rywki z kolegami). Pomóż mi więc o Panie przezwycię­żyć się dzisiaj. Cokolwiek dziś zrobię, lub cokolwiek znieść mi dziś wypadnie, wszystko dla Ciebie Panie, na Twoją chwałę wszystko, Panie. Błogosław moich ro­dziców, rodzeństwo, dobrodziejów, przyjaciół oraz i nie­życzliwych, pobłogosław i mnie, wiernego Twojego syna, który choć się na każdym kroku potyka, posłusznym być chce i niewzruszenie Cię miłuje". Potem dodasz parę modlitw, Ojcze nasz, Zdrowaś Maria, Wierzę w Boga, Anioł Pański i masz za sobą pełny wartości, żywy ranny pacierz. A teraz do roboty. Zabierz się raźno do powinności dnia! Śmiało do przodu. Jeśli Bóg z nami, kto przeciw nam? (Rz 8, 31).

Co za różnica między taką świeżą, żywą, swoistą modlitwą, a na wpół świadomą modlitwą małego dziecka. Dość kilku minut: w pierwszej dziękczynienie za spoczy­nek, w drugiej prośba o pomoc do pracy dnia, w trze­ciej pomodlisz się formułą zwykłych modlitw.

Chrztem całego nadchodzącego dnia, dobrze odbyta modlitwa poranna. Powiedz mi, jak odbyłeś modlitwę po­ranną, a ja Ci powiem, ile wart ten dzień dla Ciebie i dla wieczności.

Jeśli Pan nie zbuduje domu; próżno pracowali, którzy go budują.

Jeśli Pan nie będzie strzegł miasta, próżno czuwa, który go strzeże.

(Psalm 126)

Przeczytaj młodzieńcze wzniosłą modlitwę, którą w pełni zapału do pracy, w rok po założeniu Akademii w Budapeszcie ułożył dla siebie hr. Stefan Szechenyi: „Boże Wszechmogący usłysz każdej godziny modlitwę moją. Napełnij serce moje anielsko czystą miłością bliź­niego, Ojczyzny i rodaków moich. Oświeć mnie płomiennym duchem, pełnym mocy rozumem Cherubinów, dozwól mi wglądnąć w przyszłość moją i rozróżnić za­rodek złego, od zarodka dobrego. Obdarz mnie wiedzą, co mam czynić i jak postępować, bym z powierzonego mi przez Ciebie kapitału mógł kiedyś zdać rachunek. Przez całe życie, dzień i noc myśleć chcę i pracować. Wspomóż, by udało się co dobre, zdepcz zarodki wszystkiego, co zły owoc przynieść by mogło. Pomoc Twoją ześlij mi, Panie, bym zdołał stłumić w sobie każde poruszenie gwał­towności. Pozwól, bym z prawdziwą pokorą duszy wszystko na świecie rozważał i do każdego zabierał się przedsięwzięcia. Modlitwa ta moja nie słowami odma­wianą, ale czynami moimi niech w niebo słaną wciąż będzie".

Czy nie sądzisz Młodzieńcze, że gigantyczna, nad­ludzka, przez „Największego z Węgrów" dokonana pra­ca, była właśnie owocem tego ducha modlitwy?

Pierwszym znowu słowem wieczornego pacierza nie­chaj będzie dziękczynienie. Taką mniej więcej myślą: „Do Ciebie Panie chcę wznieść u schyłku dnia, duszę, zanim na spoczynek się udam. W Imię Twoje Święte dzień rozpocząłem, z Nim chcę go zakończyć. Dziękuję Ci za niezliczone dobrodziejstwa, którymi mnie obsypa­łeś na duszy i na ciele! (Jeżeli spotkało Cię dzisiaj upo­korzenie, lub inna jakaś dotknęła Cię przykrość, czy cierpienie, złóż dzięki i za nie także, prosząc, byś zrozu­mieć mógł ukryty w nich zamiar Boży) A czy wdzięcz­ny byłem Ci o Panie? Czy też znowu tyle popełnionych błędów opłakiwać muszę? (Tu zrób krótki rachunek su­mienia: czy mówiłeś, myślałeś, zrobiłeś coś, czego niewolno? A ile opuściłeś z tego, co powinieneś był wyko­nać? Znowu sprzeniewierzyłem się Panie, lichym by­łem synem Twoim. Boli mnie ta niewdzięczność. Prze­bacz mi. Nie zrobię tego jutro. Proszę Cię, Ojcze nie­bieski, nie odmawiaj mi w tę noc pomocy Twojej. Pozwól mi dobrze wypocząć, bym jutro z odświeżonymi siłami według woli Twojej mógł pracować”. Na zakończenie odmów wedle upodobania parę modlitw, (Ojcze nasz, Zdrowaś Maria, itp.) i na tym koniec wieczornego pacie­rza. Kilka minut wystarczy, ale niechaj będzie tym żyw­szy, gorętszy i bezpośredni.

Teraz możesz już położyć się i z Bogiem staraj się pozostać. Nie szkodzi już teraz, jeżeli uśniesz w połowie zaczętej jakiejś modlitwy. Przeciwnie, najpiękniejszy to zwyczaj z takimi szlachetnymi, podnoszącymi myślami udać się na spoczynek. Jeżeli z czystymi, szlachetnymi zasypiasz myślami, one spokojnie podczas snu w duszy Twojej przybywają i obudziwszy się nazajutrz, bliższym będziesz idealnego życia, które osiągnąć pragniesz.

TAM, GDZIE DUSZA DOJRZEWA

Kto chce w życiu duchownym wznieść się ponad przeciętną miarę, temu obok modlitwy ustnej, zalecam także codzienne rozmyślanie. Dusza najpiękniej w sku­pieniu dojrzewa, kto więc poważnie nad wyrobieniem charakteru chce pracować, niechaj stara się, aby zapew­nić sobie kilka minut czasu dziennie, by oderwawszy się od wszelkich innych myśli, wyłącznie Bogu i duszy swojej się poświęcić. Regularne, codzien­ne rozmyślanie znakomitym jest narzędziem samowy­chowania.

„Nie mam czasu?” Przy odrobinie dobrej woli, wstawić można ten ranny kwadransik w dobrze ułożony rozkład dnia każdego studenta.

„Nie umiesz rozmyślać?” Nie taka to trudna rzecz! Wybierzesz sobie jedną myśl, jedną prawdę wiary i będziesz się starał wszystkimi Twoimi duchowymi zdolnościami, rozumem, wyobraźnią, uczuciem do prawdy tej się zbliżyć i jak najgłębiej w duszy ją utwierdzić.

Przebieg dobrego rozmyślania jest następujący: ja­ko przygotowanie przypomnisz sobie w myśli obec­ność Bożą. I bez tego wierzysz w nią zawsze, teraz zaś wyobraź ją sobie z szczególnym staraniem. Będąc w obecności Boga, proś Go, by Ci dopomógł z pożytkiem dla duszy odbyć rozmyślanie. A teraz wybraną na te­mat rozmyślania prawdę religijną rozważaj rozumem i przechodź wyobraźnią, a uczucie poddaj w zupełności powstającym w duszy wrażeniom. Nadto przy każdym szczególe, (tzw. punkcie rozmyślania) zadawaj sobie py­tanie: co z tej a tej prawdy, w stosunku do mojego życia wynika? Czy żyłem według niej dotychczas? Jeżeli nie, jak zamierzam żyć odtąd? (Tu podejmij z całą stanow­czością konkretne postanowienia, w jaki sposób urzeczy­wistnisz w dniu dzisiejszym tak jasno teraz poznawaną prawdę). Na zakończenie rozmyślania w krótkiej modli­twie porozmawiaj z Bogiem: „Panie, dziękuję Ci za po­moc, którą mnie podczas rozmyślania oświeciłeś. Proszę dopomóż mi Panie, abym dobrych postanowień dotrzymał".

A co? Prawda, że nie tak strasznie trudno?

Celem rozmyślania jest zatapianie się w myślach religijnych, oraz wystawienie duszy na działanie rozgrze­wających, ożywczych ich promieni. Wiem dobrze, iż re­gularne, codzienne rozmyślanie wymaga pewnego wysił­ku. Znamienite wszakże jego skutki wychowawcze, godne są każdej ofiary. Już po kilku miesiącach modlitwy myślnej odczujemy, że dusza nasza do Boga się zbliżyła, że silniejszą stała się wola, że wyszlachetniał świat naszych uczuć, czyli że stwierdzić możemy niemały postęp. Wiel­ką w rozmyślaniu pomocą mogą Ci być Ewangelie (kilka wierszy dziennie), „Filotea" św. Franciszka Salezego, Tomasza a Kempis „Naśladowanie Chrystusa. Czy to dodatkowe obciążenie pracą? Bezwzględnie tak. Ale obciążanie podnoszące wzwyż. Skrzydła też obciążają ptaka, lecz oderwij mu ten ciężar, a nie potrafi wzbić się w górę.

BIJĄ DZWONY

Rozlegają się niedzielne dzwony. Głos ich faluje po­nad polami i lasami, ponad wsiami i miastami, aż gdzieś hen w dali się rozpływa. Cały tydzień pora się człowiek z tysiącznymi ziemskimi troskami o byt. Ale dziś oto nie­dziela i wołają dzwony: „Nie ten świat prawdziwą Ojczyz­ną Twoją człowiecze, wędrowcem tu jesteś tylko. Nie sa­mym jeno prochem, ale i dzieckiem jesteś Bożym. Nie samo tylko życie doczesne, ale i żywot wieczny. Wart, byś nań zapracował człowiecze. Przyjdź, chodź do ko­ścioła, cześć oddać Panu i Stwórcy Twojemu".

Wielu niestety nie słyszy nawoływania dzwonów. Jedni wczesnym rankiem wybierają się na wycieczki i nie­dzielę bez Mszy świętej spędzają. Inni do późnej nocy ba­wią się w sobotę i przesypiają Mszę św. Inni znowu na nią „nie zdążyli", bo spacerować muszą po mieście, jak każe moda.

Ty Chłopcze w każdą niedzielę i święta jesteś na Mszy św. Prowadzi Cię na nią dyscyplina szkolna. Ale czy szkolny rygor jedynie? Zdarzają się niestety młodzieńcy, których on tylko wiedzie. Ci, skoro zabraknie im wspólnej Mszy św. szkolnej, chodzić do kościoła prze­stają.

A jakiż dowód powierzchowności, lekkomyślności duszy, płytkości myśli! Przecież kto raz poważnie zasta­nowił się, czym jest dla nas ofiara Mszy świętej, ten nie wlecze się z musu, lecz biegnie, pędzi, niesie go po prostu na Mszę św. wiara, ilekroć nadarzy się sposobność.

Ale choćbyś nawet nie mógł bywać w dzień powsze­dni na Mszy św. weź sobie, Chłopcze, za zasadę, w nie­dzielę i święta Mszy św. pod żadnym warunkiem nie opuścić.

Chrystus poświęcił się za mnie. Może więc chyba po mnie oczekiwać, żebym z 336 półgodzin tygodnia, jedną poświęcił połówkę godziny na pamiątkę tej naj­straszliwszych mąk i tajemnic pełnej Ofiary! A oprócz tego, czymś więcej jeszcze jest Msza Św.: nie tylko jest ona pamiątką Przenajświętszej Ofiary krzyża, ale zarazem tajemniczym jej odnowieniem, z którego obfity dla mnie zdrój sił duchowych wytryska.

Gdy z żarliwością wysłuchałem w niedzielę Mszy Św., łatwiej przezwyciężam w następnym tygodniu poku­sy, milszy będę w obejściu, lepiej pójdzie mi praca i gorliwiej spełnię obowiązki.

Zawołany i zapalony alpinista Pier Giorgio Frassati posłyszał raz zdanie, że wolno wybrać się na wycieczkę w góry w sobotę i opuścić wskutek tego Mszę Św., jeżeli rzeczywista, dostateczna zachodzi tego potrzeba, ze wzglę­du na zdrowie, lub konieczność odpoczynku.

Wrogiem będąc wyróżniania się i nieugiętym w speł­nianiu obowiązków, uznając tę interpretację dla innych, nie chciał nigdy korzystać z niej dla siebie. „Dobrze", mawiał „można tak robić. Co do mnie, nie robię te­go" i zawsze urządzał się w ten sposób, żeby zapew­nić sobie wysłuchanie Mszy św. bardzo wczesnym rankiem przed wycieczką. Posłuchajmy co pisze: „X zapro­ponował mi wybrać się na Bassanese z A. i jego towa­rzystwem, ale trzeba było opuścić Mszę św. Pierwszym moim odruchem było przyjąć, lecz myśl, że nie spełnił­bym obowiązku, że sprzeniewierzyłbym się wytkniętemu sposobowi postępowania, zmusiła mnie do wyrzeczenia się”.

O nim zaś pisze Mgr. Pinardi: „...Ile to razy przy­chodził do mnie w sobotę, prosząc o wcześniejszą Mszę. św. Jeżeli to nie było możliwe, okazywał lekkie rozczarowanie, lecz pozostawał zdecydowanym odmówić sobie przyjemności. Muszę jednak wyznać, iż starałem się, o ile było można, zapewnić mu wysłuchanie Mszy św."

Twoją niech będzie zasadą: mniejsza o to czy wa­kacje, czy nie, czy deszcz, czy pogoda, czym pod nadzorem, czy nie, Mszy św. w niedzielę opuścić nie wolno. Skutkiem tego przyzwyczajenia powinno być uczucie, że niczym spokojnie zająć się nie potrafię, że póty mnie coś przez całe przedpołudnie niepokoi, póty z pełni dnia czegoś nie dostaje, póki całej, aż do końca Mszy św. w niedzielę nie przemodlę.

Im więcej gorących uczuć wzbudzisz w czasie Mszy Św., im głębszym, osobistym ona będzie Twoim przeży­ciem, tym więcej łask z niej na Ciebie spłynie. A więc nie tylko „słuchać" Mszy św., ale „Mszę św. przemodlić" — za rodziców, gdy chorzy zwłaszcza, czy strudzeni pracą, za rodzeństwo, za umarłych z rodziny, o dobrą spowiedź, o dobre świadectwo, o pokonanie ja­kiejś wady i o tysiączne inne poważne, święte, upragnio­ne sprawy młodej duszy.

WIELKIE PORZĄDKI

Drugim znakomitym narzędziem postępu duchowe­go są rekolekcje. W szkołach średnich doroczne odpra­wiasz rekolekcje. W wielkim Poście zazwyczaj kilku­dniowa w naukach następuje przerwy, byś mógł czas ten duszy swojej w zupełności poświęcić. Wysłuchasz 4-5 nauk, o posłyszanych prawdach rozmyślasz, robisz notat­ki i piszesz wyciągi, na zakończenie odprawiasz Spowiedź wielkanocną i na tym koniec „świętych ćwiczeń duchownych". Tak przynajmniej przeważnie mniemają młodzi. Niczego innego, prócz: dobrego przygotowania się do wielkanocnej Spowiedzi, w rekolekcjach me widzą.

A przecież, dobrze odprawione rekolekcje czymś więcej być muszą. Bezwątpienia doskonałym są także przygotowaniem do Spowiedzi, powinny jednakże być czymś więcej jeszcze. Działanie dobrych rekolekcji przy­równać możemy do pracy pługa parowego: duszę głęboko zaorać, każdy grzech zbutwiały korzeń, złomek ka­mienia itp. na światło dzienne wyorać, wyrzucić, a spulch­nioną oraniem, podatną do dobrego duszę obsiać szla­chetnym ziarnem dobrych postanowień.

Czyli, że dobrze odprawione rekolekcje są zarazem wielkim sprzątaniem, naelektryzowaniem duszy i szuka­niem dróg. Są sprzątaniem, bo poznajemy nareszcie smutną, pełną usterek przeszłość i grzechy z siebie wy­rzucamy. Naelektryzowaniem, bo oczyszczeni już, z no­wym zapałem, z nową siłą do nowego teraz zabiera­my się życia. Szukaniem drogi, bo widzę, iż tą drogą, na której dotąd ciągle się potykałem, kroczyć mi dalej nie wolno. Przygotowuję więc nowy plan na przyszłość. Od tego, lub owego grzechu, bądź co bądź odzwyczaić się muszę. Muszę posiąść ten, lub inny dobry przymiot, choćby nie wiem ile wysiłku kosztować mnie to miało.

„Nie odczułem dotąd nigdy takiego głębokiego, przekształcającego wpływu rekolekcji", mówisz mo­że. Twoja wina, jeżeli tak było. Nie umiałeś współpraco­wać należycie z łaską Bożą. Łaska Boża spływa wpraw­dzie w czasie rekolekcji szczególnie obficie, ale wpływu jej doświadczają jedynie dusze przyjmujące ją z posłusz­ną, oddaną współpracą. Cóż więc, w celu zapewnienia sobie łaski, wypływającej z rekolekcji, czynić Ci wypada? W dniach rekolekcji bądź dla Pana Boga hojnym bez miary. Te dnie Jemu i duszy swojej całkowicie ofiaruj i wyłącznie nią tylko w nich się zajmuj (więcej modli­twy), rozmyślanie nad dotychczasowym sposobem życia, powzięcie dobrych postanowień poprawy).

Jeżeli możesz, w ostatnich już latach szkół średnich, jeżeli nie, to dorósłszy dopiero, ale koniecznie idź na tzw. „rekolekcje zamknięte", polegające na tym, że na trzy dni wycofujesz się zupełnie ze świata i żyjesz w do­mu rekolekcyjnym wyłącznie dla duszy.

„Ależ to musi być nudne! Trzy dni nie wy­chodzić na miasto, słówkiem się nie odezwać i wciąż tyl­ko o poważnych rzeczach rozmyślać!..." Na próżno upewniałbym Cię, iż to nie tak trudno. Nic innego powiedzieć Ci nie mogę, tylko: Spróbuj raz! Przekonany jestem, że w trzydniowym okresie świętej samotności w takiej mie­rze wzmocnisz duszę, tyle nabędziesz radości, naelektryzowania, tyle otuchy do spełnienia zadań życia, jak ni­gdy tego się nie spodziewałeś! Raz jeden tylko zachęcić Cię muszę, byś spróbował, drugi raz sam z radością już pójdziesz.

Do odbywającego właśnie rekolekcje wielkiego bo­hatera wolności Irlandii, Daniela O'Conneira przyjechał z ważnymi od stronnictwa wiadomościami wy­słannik i żądał natychmiastowego przyjęcia „Jeżeli teraz braknie Cię w parlamencie", kazał O'Connell'owi po­wiedzieć „przegramy sprawę. Przeciwnicy zwyciężą przy głosowaniu i zniweczą wszystkie dotąd osiągnięte skutki". „Bądźcie spokojni", kazał odpowiedzieć wielki mąż stanu, „bo kiedy modlę się i z grzechów moich się spowiadam, tu, przed Bogiem sprawę naszą przedstawiam. Oswobodzenie Irlandii nic na tym nie traci. Niech się parlament odgraża! Mocniejszy jestem klękając do Spowiedzi, niż podnosząc ramię do walki..."

Wzniosłe zapatrywanie! Naśladowania godny przy­kład dla każdego młodzieńca!

PRZEWODNIK DUCHOWNY

Nie radzimy wybierać się bez przewodnika na nie­dostępne górskie szczyty. Choćbyśmy najlepiej zaopatrzy­li się w mapy, busole, liny, czekany itp. rozsądniej po­mimo to nająć przewodnika. Z królestwem wyniosłych olbrzymów nieobeznani łatwo możemy zabłądzić, a na­wet spaść z urwistej turni, smutny gotując sobie koniec.

To samo stosuje się do osiągnięcia wyżyn życia du­chowego, oraz do wyrobienia charakteru. Choćbyś z naj­większym zapałem i oddaniem nad rozwojem duszy swej pracował, łatwo na własne zdany siły na manowce zbo­czysz. Wybierz więc zaufania godnego przewodnika, obe­znanego z jednej strony z wyniosłymi krainami wyżyn duchowych, znającego zaś z drugiej każdą tajną skrytkę Twojej duszy i przez to samo uzdolnionego do nadzoru nad jej rozwojem.

Najnaturalniejszymi przewodnikami Twej duszy by­liby Twoi rodzice. Oni Ci najbliżsi, oni najlepiej Cię znają. Niestety w dzisiejszym świecie, troska o zarobek na chleb powszedni, do tego stopnia przeważną część ludzkości pochłania, że rodzice na nic innego czasu zna­leźć nie mogą. Prócz tego, faktem jest osobliwsze zjawi­sko, iż właśnie w latach rozwoju, w 14—18 latach, wtedy właśnie kiedy najniezbędniej potrzebowaliby duchowego kierownictwa, zamyka wielu młodych przed rodzicami duszę. Tym sposobem rzadko się tedy zdarza, żeby mło­dzież szukała u rodziców wyjaśnienia duchowych zagad­nień, które w tym właśnie wieku, budzą się w niej w naj­lepsze.

Ale ta młodzież sama najlepiej odczuwa swoją słabość, duchowe swoje niewykończenie, swoje braki, słowem wszystko czego jej brakuje i z ra­dością uczepiłaby się ramienia statecznego, starszego przewodnika, który zaimponowałby jej swoim charakterem, kiedy jednak takiego nie znajdą, omawiają między sobą swe duchowe problemy. Ale z tego rzadko coś dobrego wy­chodzi, ponieważ dusze prawie wszystkich spośród nich w podobnym mniej więcej znajdują się stanie wrzenia i w większym lub mniejszym stopniu, podobnymi dręczo­ne są wątpliwościami.

Najidealniej tę kwestię rozwiązać zdoła wybrany przez Ciebie na duchowego przewodnika ksiądz. Szczęśli­wy młodzieniec, który w harcmistrzu swoim, w modera­torze Kongregacji Mariańskiej (Sodalicji), w profesorze religii, albo w innym księdzu znajdzie takiego ojcowskie­go przyjaciela o gorącym sercu, a bystrym oku, któremu zawsze z największą szczerością otworzyć może burzami wieku rozwoju targaną duszę. Przed którym niczego, najmniejszej błahostki nie ukrywa, ani jednej skrytej my­śli nie tai. Nie obawiam się o młodzieńca, który takiego znalazł przewodnika. Ciężkie i on staczać musi walki, możliwe, że i on na stromych spadzistościach życia duchowego się poślizgnie, podtrzyma go zaś pewna dłoń przewodnika i od zgubnego upadku uchroni.

Gdy więc przy nadchodzącym wieku rozwoju, ty­siączne zagadnienia zakłócać zaczną spokój Twojej duszy, gdy sposępniejesz, przygnębiającym rozstrojony pe­symizmem, kiedy ogarnie Cię uczucie, że w domu nikt Cię nie rozumie, kiedy Ci coś dolega, kiedyś przybity, kiedy z wadami rady sobie dąć nie możesz. Gdzież mógł­byś otwarciej wylać żal Twej duszy, jak w zacisznym po­koju współczującego, a doświadczonego przewodnika du­szy? A kiedy zwycięstwo nad sobą, kiedy radość przyj­dziesz mu oznajmić, któż bardziej cieszyć się będzie wraz z Tobą? Szczęśliwy młodzieniec, jeśli dobrego znalazł przewodnika duszy. Nikt głębiej w serce jego nie wejrzy, niż gorliwy kapłan, który od lat już może, setki i setki studenckich dusz zwraca na żmudną drogę prawdy.

W ten sposób i w sercu wykształconej naszej mło­dzieży rozwinie się uszanowanie i przywiązanie do kapłanów, tak miłym będące rysem wykształconych katoli­ków Zachodu, Francuzów, Belgów, Anglików, Holen­drów, Amerykanów, czego u nas niestety brak jesz­cze dotkliwy.

Przeczytaj np. z jakim budującym w swej naiwno­ści uszanowaniem wyraził się o swoim duszpasterzu Lis Stary, wódz katolickiego szczepu czerwonoskórych Indian Cheyenne w Montana. „Mamy w ziemi Cheyenne górę, od najwyższych gór wyższą, Zna ją każdy Indianin, znali ją i praojcowie nasi. Biegaliśmy naokoło niej w dziecin­nych latach. Nie baliśmy się nigdy zabłądzić, póki wi­dzieliśmy górę. Dorósłszy goniliśmy bawoły i jelenie, i nie dbaliśmy, w jaką stronę umyka zwierzyna, byleśmy góry nie stracili z oczu. Wiedzieliśmy bowiem, iż pewnego ma­my w niej przewodnika, który swym obowiązkom nie sprzeniewierzy się nigdy. W wieku męskim walczyliśmy z Sieux'ami i z białymi. Ścigaliśmy wrogów przez gąszcza i jary, lecz nie zadrżało serce nasze, bo wiedzieliśmy, że jak długo dostrzec możemy górę, zawsze do domu trafi­my. Taką górą jest nasz ksiądz. Serce jego jak skała nie zachwieje się. Zawsze prawdę nam mówi. Pewni jesteśmy drogi, kiedy on prowadzi. On górą, któ­ra drogę do Boga wskazuje". Z poniższego wyjątku z dzienniczka dowiesz się zresztą, czym jest ojciec duchowy dla młodzieńca.

Z DZIENNIKA STUDENTA II KLASY

Ogromną mamy w szkole nowinę: „dostaliśmy nowe­go księdza. Tamten już był stary i poszedł na emeryturę. Dobry był, ale myśmy nie dużo go widywali. Poza godziną nigdy. Dlatego też nie mogę wiele o nim napisać. Ciekawy jestem, jaki będzie nowy. Dosyć młody, może ma 26—28 lat. Miał już dziś u nas godzinę. Strasz­nie surowy. Nie pozwala gadać, a przy dawnym można było.

Na jednej pauzie posłyszał, jak powiedziałem No­wakowi: „Nieprawda!"

„Słuchaj, nie ładnie tak mowić. Określ to jakoś inaczej: „Mylisz się, proszę!" O wiele tak grzeczniej widzisz, będziecie ze sobą obcować".

No, jeżeli już na „nieprawdę” się krzywi, to co bę­dzie, jeżeli usłyszy, jak sobie od „bydlę " wymyślamy! Albo i gorzej. No, ale już więcej nie będę tego robił.

Dziś byłem pierwszy raz u księdza. Zdaje mi się, że było to decydujące spotkanie. Jestem jeszcze zupełnie pod jego wrażeniem.

Tak się zdarzyło, że dziś po południu znów była u nas „awantura". Matka była w kuchni, ojciec nie wrócił jeszcze z biura. Zosia i Jasiek wrzeszcząc w niebogłosy targali się niemiłosiernie nawzajem za czupryny. Kiedy mi już tego było zanadto, wrzasnąłem na nich jeszcze głośniej, żeby cicho siedzieli. I zamiast nich, oberwa­łem ja.

„Naturalnie! Nigdy się młodszym rodzeństwem nie zajmiesz. Mogłoby ich nie być dla Ciebie, wiecznie masz tylko nos w książkach i tylko „kawały" wiecznie Ci w głowie".

„Ale Mamo. Zawsze mnie łajesz, za to że mali niegrzeczni".

„Żadne ale! Cicho bądź! Śmiesz jeszcze się sta­wiać i dostałem w twarz co się zowie. Co tu obwijać w bawełnę: w twarz! Naprawdę! Wybuchnąłem, krzyk­nąłem jeszcze okropnie coś ordynarnego, sam nie wiem co i wyleciałem jak opętany.

Nie. Niepodobieństwo dłużej to znosie. Uciekłem z domu. Wszystko mi jedno. Nikt mnie tam już nie rozumie. Ojciec nie ma czasu mną się zajmować, matka uważa mnie za smarkacza i tak mnie studenta z gim­nazjum traktuje, jakbym był jeszcze sztubakiem ze szkoły ludowej.

Niewypowiedziana gorycz wezbrała mi w duszy. By­łem wzburzony do ostatecznych granic.

Wałęsałem się po mieście, aż tu nagle przypomnia­ły mi się słowa księdza: „A teraz Chłopcy, jeżeli kto ja­kikolwiek ma kłopot niech śmiało do mnie przyjdzie".

No, jeżeli o kłopot chodzi, kłopotu mam wyżej uszu, spróbuję.

Głowę podniósł sponad wielkiego stosu książek i papierów odpowiadając uprzejmym „proszę" na moje zażenowane nieco pukanie. Wskazał mi krzesło koło biurka. Z początku zerkałem onieśmielony raz po raz na podłogę. Ale na zachęcające jego słowa wróciła mi odwaga i wypłakałem wszystkie moje żale.

„Posłuchaj Synu, Ty już przecie jesteś dorasta­jący. Chciałbym z Tobą otwarcie pomówić. Nie myśl przede wszystkim, że Ciebie jednego spotkało to, co dziś przeżyłeś. Z ust znacznie starszych młodzieńców tę samą słyszałem skargę, że nikt ich w domu nie rozumie, że tak im od jakiegoś czasu nieswojo, tak obco w domu.

Czułem, że ze słów jego spływa jakaś cudownie ko­jąca siła. Widzisz, mój Chłopcze, Twoi rodzice, jak wszys­cy prawie dorośli, dawno już zapomnieli, jakimi byli sa­mi w tym wieku przejściowym rozwoju, przez którego dziwnie nieraz, poszczególne fazy przegryźć się musi zai­ste każdy młodzieniec pomiędzy 14—18 rokiem życia. Ty widzisz, palisz się do ideałów, na które oni obojętnie się zapatrują. Nawał codziennych trosk przykuł ich do walki o byt. Ty znasz je po wierzchu zaledwo. Uznać musisz, iż nie można kłaść na karb złej woli, jeżeli nie zawsze znajdujesz u nich zrozumienie.

„Ale nie dość bawisz się z rodzeństwem? Pró­buj więc! Baw się! „W ciuciubabkę, w chowanego. Ja student z gimnazjum" — spytasz przestraszony. Tylko się nie bój, spróbuj zastosować się do nich. Nic na nie stracisz, a ujmiesz rodzicom kłopotu. To, na co się uskarżasz, nie jest bynajmniej oziębłością z ich strony, lecz skutkiem trapiących ich trosk walki o utrzy­manie.

Słuchałem, słuchałem z natężoną prawdziwie uwagą, a za każdym zdaniem znikało we mnie rozgoryczenie, błogiemu uspokojeniu ustępując miejsca. Nigdy jeszcze, tak o domu rodzicielskim nie myślałem. Jedno tylko mnie gryzło. Chciałem o tym napomknąć, lecz nie po­trzebowałem. Od razu wyczytał mi z oczu, że coś jeszcze mnie niepokoi.

„Wiem dobrze, że chcesz o czymś jeszcze mówić. O tym policzku. Prawda? „Biciem w twarz nie można wychowywać młodzieńca z VI klasy gimnazjalnej". Masz słuszność. Ale zauważ: jeśli złagodniejesz w obejściu, jeśli potrafisz lepiej się pohamować, na pewno nie po­wtórzy się to więcej. Opanuj się do tego stopnia, iżbyś nigdy grubiańsko się nie zachowywał. Nawet, jeżeli Cię niesprawiedliwość zaboli. Im więcej spokoju w postę­powaniu okażesz, im łagodniej się użalisz tym łatwiej uznają, że Cię skrzywdzili. Pomyśl tylko o Panu Jezu­sie: kiedy przed ziemskim stał sędzią, a jeden ze sług bez najmniejszego powodu w twarz Go uderzył, z jakim nadziemskim powiedział spokojem: Jeśli ile rzekłem, daj świadectwo o złym: a jeśli dobrze, czemu Mię bijesz? (J 18, 23).

Ledwo dosłyszeć mogłem dalszych słów. Zdawało mi się, że widzę przez łzy nieskończenie smutne Oblicze Pana Jezusa. Czułem, że najsilniejszym odtąd być potra­fię. Ale skorośmy już tak daleko zaszli, tak we wszystko się zagłębili, pomyślałem, powiem jeszcze i to, co mnie najwięcej trapi. Sam nie wiem, jak zebrałem się na odwagę. Na wstępie, zaraz po przyjściu, nie byłbym się na to zdobył.

„Miałbym jeszcze coś ważnego do powiedzenia, proszę Księdza. Coś dużo ważniejszego od tamtego. Czy mogę powiedzieć?

„Co takiego? Śmiało Chłopcze, nie bój się!"

Proszę Księdza, spotkałem niedawno jednego z kolegów i bardzo dziwne miałem z nim zajście. Rozmawialiśmy długo. Teraz zaczynam już biedaka rozumieć i im bliżej poznaję jego domowe stosunki, tym bardziej mi go żal. Widziałem niedawno, jak czytał podczas Mszy św. jakąś powieść. To mnie już do żywego oburzyło. Ostatecznie i studencka swawola ma swoje granice. A to przechodzi dozwolone granice. Powiedziałem mu to wra­cając do domu.

„Daj mi spokój z religią, nie pleć byle czego, ja i tak w żadną religię nie wierzę" odciął mi z prze­kąsem, a spostrzegłszy moje przykre zdziwienie spo­kojniej już dodał:

„Wiesz mój kochany, kilka tygodni temu wziął mnie ojciec wieczorem na rozmowę. Było to w moje urodziny, właśnie skończyłem 16 lat. Jesteś na tyle już doj­rzały, powiedział mi że mogę z Tobą poważniej pomówić. Wiesz już od dawna, że nie św. Mikołaj przy­nosi rózgę niegrzecznym dzieciom, ani Dziecię Jezus dobrym choinkę. Bajki te wymyślono dla małych dzieci, chcąc je do porządnego prowadzenia się przyzwyczaić. Wcale niezłe nawet do pewnego wieku te poetyczne ba­jeczki. Ale przekonywasz się wreszcie z wiekiem, że to nic innego jak bajka. Starszym dzieciom, a nawet (do­rosłym grożą później Bogiem, potępieniem wiecznym, piekłem, próbując utrzymać ich tym sposobem na dro­dze uczciwości. I was katecheta tego w szkole uczy i ty zmuszony jesteś podobnych bredni słuchać. Ale proszę Księdza" zapytałem nagle zaniepokojony „Ksiądz się nie gniewa, że takie rzeczy opowiadam?"

„Nie Chłopcze; mów całkiem szczerze”.

Ale teraz wyrosłeś już z tego, możesz więc jasno widzieć i wiedzieć, że to na to tylko wymyślone baśnie, żeby stare dzieci trzymać w ryzach. Nie Kościoła, ale fabryk, szkół nam dziś potrzeba! Chrystus, Bóg, Kościół, religia. Wszystko to ładne do pewnego czasu wymysły, aleś ty już za duży, by w nie wierzyć. Do jakiegoś czasu podobają się Wam te opowieści, z czasem jednak bledną i maleją wobec wstrząsających wydarzeń i wielkich po­staci dziejów świata. Wobec takiego Cezara, Napoleona, Marksa, Engelsa, Lenina. A dopieroż księża. Kubek w kubek tacy sami grzeszni ludzie jak wszyscy. Mało co lepsi od Judasza. Pierwsi nie zachowują, co nauczają.

„W pierwszej chwili spojrzałem zmieszany na ojca. opowiadał dalej kolega. Zauważył on moje pomieszanie, i powiedział:

„Nie róbże takiej przestraszonej miny, jakbym ci co złego chciał zrobić. Najszczersza to prawda i żadne to nieszczęście dowiedzieć się prawdy: nic innego prócz materii nie istnieje, nie ma Boga, duszy itp."

Nie ma co przeczyć, ciągnął dalej kolega, słuchałem słów ojca z uczuciem, jakby mnie ktoś obu­chem w łeb uderzył. Wiesz, iż moja wiara nigdy na bar­dzo pewnych nogach nie stała, a teraz zawaliła się doszczętnie. Mój ojciec nie kłamie: i teraz mówił prawdę. I od tego czasu widzisz czytuję powieści na waszych Mszach (to waszych z szczególnym zaznaczył naciskiem) i od tego czasu gwiżdżę na Boga, na duszę, na niebo i pie­kło. Na tym świecie chcę użyć szczęścia, nie na tamtym. Na tamtym?"

Roześmiał się znowu po ostatnich słowach spoglą­dając na mnie z pogardą swojej wyższości, a ten, jak na studenta z VI klasy, dziwnie przykro brzmiący śmiech do żywego mnie poruszył. Oszołomiło mnie w pierwszej chwili. Nie umiałbym zdać sobie sprawy, co w jego mo­wie najbardziej mnie uderzyło. Nie uwierzyłem, iżby miał słuszność. Wiedziałem, i z całej siły wiedzieć chcia­łem, że słuszność po stronie naszej religii i że wbrew wszelkim dowodzeniom, wszystko czegośmy się uczyli, co do joty jest prawdą. Ale później przedrzeźniające ja­kieś echo zaczęło się we mnie odzywać: bajka, wszystko to bajka, pusty wymysł. Jezus, Bóg, żywot wieczny wymysł, baśń, nieprawda.

Wzdrygnąłem się na tę myśl. Coś musiałem koledze odpowiedzieć.

„Ale jakżeż możesz tak bredzić". powie­działem.

„Ojciec powiedział. Wierzę mu. Nie kłamie".

„Czy więc ksiądz kłamie w takim razie?" i aż sam własnych słów się przeląkłem.

„On też nie kłamie" (Tego jednak nie śmiał mój kolega twierdzić). „Uważa nas po prostu za dzieci, a tym­czasem już dorastamy".

„Ale przypatrz się jego życiu! Czego naucza, w to wierzy, czego od nas wymaga, sam pierwszy zachowuje".

„Nie wiem", mruknął wzruszając ramionami.

„Nie mogę przeczyć: roztrzęsła mnie ta rozmowa okropnie. Wróciwszy do domu, usiadłem po obiedzie w ogródku i zacząłem nad tym zajściem rozmyślać. Pierwszy raz w życiu zastanowiłem się poważnie nad py­taniem: dlaczego ja właściwie wierzę? A nuż ojciec mo­jego kolegi ma słuszność? I tylu innych obchodzących się bez Boga, bez religii, bez duszy. A mój stryj, inży­nier w fabryce żelaza? Sumiennie dzień za dniem pracuje, haruje od rana do nocy, ale w kościele go jeszcze nie widziałem. I mój ojciec pracuje do upadłego, ale kiedy był u Spowiedzi, nie wiem. A ci wszyscy, którzy nie przeczą wprawdzie tak zajadle jak ojciec kolegi, lecz żyją, jakby tak samo myśleli".

„Wszak Ksiądz się nie gniewa, proszę Księdza, że tak szczerze to wszystko wypowiedziałem. Po prostu świat się ze mną zawalił, gdy okropnie poważne te myśli waląc jak młotem w duszę, ołowianym przygniotły ją ciężarem. Chwiał się, trzeszczał mój gmach dziecinnej wiary. Nie chciałem ustąpić: Nie mają racji. Nie mają. Ale raz wraz dręczące powracały wątpliwości, aż myśla­łem, że krew mnie zaleje. A teraz tu przyszedłem. Praw­da, że Ksiądz się nie gniewa".

„Posłuchaj, Chłopcze drogi", odrzekł ksiądz. „Twoje zmagania bynajmniej mnie nie dziwią. Dzie­cinna Twoja wiara dojrzewa obecnie w Tobie na wiarę młodzieńczą, a przekształcenie to nie u każdego bez wstrząsów się odbywa. Ciebie np., to zajście wstrząsnęło.

Kolega Twój występując przeciw religii, wierzy ojcu, pożałowania godnemu człowiekowi, u którego zała­mała się wiara. A komu Ty, religijnym będąc, wierzysz? Panu Jezusowi.

Wszystko około tego jednego się obraca i od tego zależy: za kogo Ty Pana Jezusa uznajesz? Kim On jest? Wielkim człowiekiem? Prorokiem? Mądrości pełnym, gorącego serca człowiekiem? Nie. Za mało to wszyst­ko. Jego czyny, żywot, charakter wymagają więcej. Prze­czytaj żywot Jego w Ewangelii, przestudiuj charakter, a sam dojdziesz do tego, co Kościół o Nim naucza. Sa­mym tylko człowiekiem być nie mógł. On jest Bogiem, który przybrał na siebie ludzkie ciało.

Jeżeli w to jedno wierzysz, wszystko inne w porząd­ku. Jeżeli ani cienia powątpienia w to nie dopuścisz, to już z niczym innym, ani z Kościołem, ani ze Spowiedzią, ani z żywotem wiecznym, ani z niebem, ani ze Mszą św. ani z potępieniem, trudności mieć nie będziesz. Wszyst­ko zależy od tego, Kim dla Ciebie Chrystus? Czy On Bo­giem Twoim? Czy On życiem i światłem Twoim, przy­kładem we wszystkim w każdej niedoli wsparciem, do dobrego podnietą, czy Odkupicielem On Twoim?

„Tak, odpowiedziałem wiem, że wszystko to prawda (i na nowo mogłem to teraz powiedzieć, bo znowu jasne miałem odnośnie do tego punktu pojęcia). Ale co mam sądzić o Kościele? Ojciec kolegi twierdzi, iż on w dzisiejszych czasach niepotrzebny, a szkół i fabryk natomiast potrzeba".

„Tak jest: fabryk i szkół też potrzeba. Ale cóż warta cywilizacja materialna, bez kultury ducha? Spo­śród kwalifikowanych w naukach, niewierzących ludzi, najgorsi wychodzą zbrodniarze.

Jeżeli nic innego nie dowodziłoby Chrystusowego pochodzenia Kościoła, wystarczy pomyśleć o jednym je­dynym fakcie: o tym, że Kościół do dziś dnia istnieje. Tyle niezliczonych wytrzymał przeciwności, tyle odparł zwycięsko napaści i odwrotnie: w ciągu dwóch tysięcy lat ile zdziałał dobrego i ile miliardów dusz ludzkich nie­rozerwalnym zdołał przykuć do siebie łańcuchem.

Rozejrzyj się nieco w dziejach powszechnych świata: niepodobieństwem wyliczyć ile dobrego ludzkość za­wdzięcza Kościołowi katolickiemu. Na czysto material­nym nawet polu. A przyjrzyj się następnie dobrodziej­stwom duchowym: nie możesz wprawdzie jeszcze mieć wiele życiowego doświadczenia, ale rozglądnij się wokoło: gdzie znajdziesz kogokolwiek na świecie, który by do dziś, chociażby w przybliżeniu troszczył się tyle co Kościół o dusze ludzkie, o moralne wychowanie ludzi, o ich po­prawę, o zwalczanie namiętności. Niczego innego prócz zapamiętałego pościgu za pieniądzem, prócz szału nieokiełznanych namiętności, nigdzie nie widzisz.

A następnie zastanów się nad sobą samym: kto przy­pomina Ci w dzisiejszym zmaterializowanym świecie, że masz duszę i że istnieją nad pieniądze i używanie świętsze dla człowieka ideały? Kto? Nikt prócz religii, nikt prócz Kościoła naszego. Stracone są niestety, za­chody jego koło wielu. Ale gdyby pewnego dnia zawarły się bramy kościelne, zamilkły niedzielne organy. Gdyby brakło Spowiedzi, brakło księdza nauczającego religii, słowem, gdyby Kościół istnieć przestał, wtedy dopiero ukazałoby się jasno, jakim dla ludzkości błogosławieńst­wem była jego działalność. Zastanów się nad tym w do­mu, poczym porównaj, jak opłakanie płytkie, powierz­chowne zapatrywania doprowadziły ojca Twojego kolegi do powiedzenia, że nie potrzeba Kościoła.

A poza tym mówił on o niewiele lepszych od Juda­sza księżach, „nie zachowujących tego, co nauczają". Co sądzę o tym Chłopcze drogi? Nie raz jeden niestety po­wtórzyła się w dziejach dwu tysięcy lat najsmutniejsza chwila Męki Pana Jezusa. Pomiędzy tymi, którzy po­winni byli stać najbliżej Pana, znaleźli się niekiedy no­wi Judasze, kompromitujący najświętsze zasady, najpodlej zdradzający Pana swojego. Praw­da, niestety. Może i Ty już zasłyszałeś w towarzystwie, czy od kolegów o podobnych wypadkach, Ale, proszę Cię na wszystko i zaklinam Chłopcze, nie sądź o tym porywczo i bez zastanowienia.

Weź przede wszystkim pod uwagę, że w tych gada­ninach bez liku i miary, w których lekkomyślne towarzy­stwo sądzi i obmawia sługi Boże, maleńka zaledwo tkwi cząstka prawdy. Z niezmierną łatwością sądzą ludzie dru­gich i rzecz znamienna: najsurowszymi pod tym wzglę­dem sędziami moralności bywają ci właśnie, którzy sami aż zanadto doprawdy wolne wiodą życie.

Bywają jednak, niestety prawdziwe upadki i grzechy tam, gdzie być ich nie powinno. Darmo! Nie­trudno na białej albie księdza najmniejszą dostrzec plam­kę! Choćbyś istotnie spotkał się z czymś podobnym w życiu, choćby towarzystwo o odmiennych pojęciach z rozkoszą zabawiało się roztrząsaniem nieodpowiednie­go postępowania jakiegoś księdza, albo lubowało się w odgrzebywaniu smutnej pamięci postaci historycznych oraz roli ich w dziejach Kościoła, niech takie zdarze­nia nie zachwieją wiary Twojej, ale niech uprzytomnią Ci natomiast w umyśle trzy rzeczy:

Po pierwsze, jeżeli nieprzyjaciele religii z taką przy­jemnością wyszukują te smutne sprawy i tak łapczywie na podobne wypadki się rzucają, wskazuje to, że pomi­mo wszystkiego są one rzadkością, że są porządkowi rze­czy przeciwne, że stanowią wyjątki w imponującej podniosłości moralnej całego ogółu kapłanów.

Uświadom sobie po drugie, że gdy ludzie świętego powołania kapłańskiego niegodni, wzniosły ten stan ka­lają i bezczeszczą, nikogo boleśniej to nie dotyka niż właś­nie wiernych Chrystusowi księży, którzy nawet życie od­dać by gotowi, by Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi podobnej obrazy i zgorszeń oszczędzić.

Nie zapominaj na koniec, że gdzie są ludzie, tam są ułomności. „Zgorszenie być musi, ale biada temu, przez którego przyszło zgorszenie", brzmi grozą przejmujące słowa Pańskie. A gdy przed Panem na sąd kiedyś staniemy, nie chciałbym naprawdę być na miejscu tego, który życiem swoim wiernych Pańskich zgorszył.

Gdy więc o tym podobnych smutnych wydarzeniach posłyszysz, a wiesz, że nie z plotką masz do czynienia, lecz na pewno o tym się przeświadczyłeś, nie mów, wzo­rem powierzchownych ludzi, że „jeżeli ksiądz może tak żyć, to, a to robić, w żadną odtąd religię nie wierzę i będę żył jak on", ale powiedz: Pan Jezus dwunastu powo­łał apostołów, a między nimi znalazł się Judasz, który niegodnie wkręcił się w otoczenie Pana i zdradził Go. Co więc począć należy, jeżeli widzę, iż ten lub ów z 300.000 żyjących dziś księży niewiernie prawdzie służy? Zachwiać się w wierze? Gdzie tam. Wręcz przeciwnie: gorliwszym będę, by przynajmniej, o ile ode mnie to zależy, zasmu­conemu Jezusowi ulżyć w cierpieniu. Słuchaj i dobrze zapamiętaj: Takich Kościół ma księży, jakich młodzieńców dają Panu Jezusowi nasze rodziny. Im wię­cej młodzieńców o czystej duszy, idealnych pojęciach i otwartych głowach wstępować będzie do stanu duchow­nego, tym lepsi będą księża i tym więcej dusz potrafi Kościół przez to uratować.

Trzeba oczywiście, żebym często i dużo z Tobą o tym rozmawiał. Ale teraz niepokojono by się o Ciebie w do­mu. Weź i przeczytaj a gdy skończysz, możesz znowu przyjść na rozmowę. Teraz zaś idź spokojnie do domu i z gorącą miłością ucałuj rękę matki.

Wstałem. Ogromną miałem ochotę tego człowieka pocałować w rękę. Ale on tylko twardo uścisnął mi dłoń. Wróciwszy do domu niezwykle gorąco i serdecznie uca­łowałem matkę. Gdyby wiedziała, jak wielka dziś po po­łudniu zaszła we mnie zmiana".

PRZEZ MARIĘ DO JEZUSA

W łaskami Matki Boskiej wsławionej, przez liczne pielgrzymki odwiedzanej bawarskiej miejscowości Altotting, dwie wielkości z dziejów świata znalazły wieczny odpoczynek: wielki wódz z 30-letniej wojny Tilly i Ma­ksymilian I Bawarski. Napis pamiątkowy Maksymiliana głosi przechodzącym: „Tu spoczywa serce Maksymilia­na I. Miłością Matki Bożej i wielkich czynów biło ono za życia. Wiedz przechodniu, że i po śmierci z całego ser­ca miłuje Marię Maksymilian".

Zaiste: Katolikiem być a Matki Boskiej nie czcić to rzeczy nie do pogodzenia z sobą pojęcia. Cześć Najświętszej Panny Marii, ufność i miłość do Matki Pana Jezusa, są jednym z najpiękniejszych rysów religii katolickiej, a zatem jednym z istotnych rysów religijnej, młodocianej duszy.

Za kogo uważamy Najświętszą Pannę Marię?

Nie uważamy Jej za boginię, jak chętnie zarzucają nam to innowiercy, ale bezsprzecznie za Matkę Syna Bo­żego. Najświętszej Pannie nie oddajemy pokłonu należne­go Stwórcy, ale czcimy Ją i o Jej za nas wstawiennictwo błagamy.

Pogaństwo nie czciło kobiety, poganie nie mieli ry­cerzy. Prześliczne pojęcie o rycerskości dla kobiet, z czci Najświętszej Panny wyrosło. Odkąd w osobie Najświętszej Panny religia nasza cały ród niewieści wywyższyła, odtąd i mężczyzna z uszanowaniem do kobiety się odnosi.

Dusza ludzka z przyrodzenia zwraca się ku temu, co piękne, szlachetne, dobre. Ojciec Niebieski tyle skupił w Marii piękności, że święta Jej postać mimowolnie, nie­przeparcie pociąga nas do siebie, tak, jak zamknięte w piwnicznym lochu kwiaty silą się wyciągnąć główki do ożywczych promieni słońca. Kiedy stojąc przed obrazem Niepokalanego Poczęcia wzrok zatopimy w czyste, głę­bokie źrenice Królowej nieba, czujemy wprost, jak po­wstają w nas i wzrastają najszlachetniejsze siły duszy. Na widok gwiazdami uwieńczonej Dziewicy i Matki nie­określona tęsknota, pragnienie porywają serce. I my podobną słodycz, łagodność i czystość osiąg­nąć byśmy chcieli.

Ale, czy nasza cześć dla Najświętszej Panny nie przynosi uszczerbku czci naszej dla Pana Jezusa? Bynaj­mniej! Przeciwnie, część Matki Bożej z czcią Pana Jezu­sa w ścisłym pozostaje związku, bo jakżeż prawdziwie czcić można syna, nie czcząc jego matki? I zbyteczna wszelka w tym względzie obawa: chociażbyśmy jak naj­bardziej czcili Marię, nigdy taką czcią otoczyć Jej nie zdołamy, jaką otoczył Ją Bóg, wybierając Ją na Matkę Pana Jezusa, Syna Swojego. My dobrze wiemy, iż całą pięknością i dobrocią, którą w Niej sławimy, Bóg Naj­świętszą Pannę obdarzył. Sławiąc Ją więc, właściwie chwalimy Boga. Totus honor impensus Matri sine dubio redundat in gloriam Filii. — „Wszelka cześć oddana Mat­ce bez wątpienia wychodzi na chwałę Syna".

Dlatego hasłem naszym: Per Mariom ad Jesum, Przez Marię do Jezusa.

MATKA TWOJA

W czasie zajęcia Filipin, na admiralskim okręcie amerykańskim wzruszający zaszedł wypadek. Flota ame­rykańska w szyku bojowym przed Manilą, czekano w każdej chwili na sygnał rozpoczęcia ognia armatniego, kiedy w ostatniej chwili wpadła przypadkiem jednemu z marynarzy bluza do morza. Poprosił o pozwolenie wy­łowienia jej. A gdy mu go odmówiono, skoczył po nią w wodę. Posądzono go ogólnie, że zbiegł z tchórzostwa. Po chwili jednak wygramolił się z powrotem na okręt, ale nic to już nie pomogło. Uwięziono go, a po bitwie skazano na kilkoletnie więzienie.

Przewodniczący na rozprawie sądowej generał Devey zapytał przy końcu rozprawy stojącego ze skruchą marynarza, jak mógł dla starej, wynoszonej bluzy, takie zrobić głupstwo. Marynarz wyciągnął fotografię i tyle tylko zdołał wykrztusić: „Moja matka”. W bluzie, która wpadła do morza miał fotografię matki i kosztem życia chciał ją uratować.

Devey uściskał marynarza i odpuścił mu karę, mó­wiąc: „Syn, który za fotografię matki gotów poświęcić życie, poświęci je na pewno z równą gorliwością za Ojczy­znę. Nie okuję takiego w kajdany".

Synu! I w Twojej też duszy żyje obraz Najświętszej Panny, niebieskiej Matki Twojej. Zdolny jesteś do ofiary dla Niej? Najświętsza Panna bowiem, Matką Twoją niebieską! Często powtarzaj sobie: Najświętsza Panna Matką moją.

Jeżeli Matką, to w każdej potrzebie z ufnością do Niej uciekać się mogę. Jeżeli Matką, całą moją duszę otwar­cie odsłonić Jej mogę. Jeżeli Matką, o pomoc prosić Ją mogę, wtedy nawet gdy mnie pokusa uwiodła i grzech duszę moją zranił. Jeżeli Ona Matką moją, to biedną przez grzech pokonaną, zasmuconą, chwila jeszcze, a już prawie że beznadziejnie walczącą duszę moją, uzdrawia­jącym wyleczy balsamem. Jeżeli Matką moją, to i wtedy przeczystymi oczyma litościwie na mnie spojrzy, kiedy od tysiąca grzechów szarpany, pod Jej się uciekam obro­nę. Jeżeli Matką, w potrzebie mną nie pogardzi, lecz od wszelkiego złego ochroni. Jakie przemożne więc siły try­skają w myśli, że Najświętsza Panna Matką jest Twoją w niebie! Dość spojrzeć na Najświętszą Pannę, na olśnie­wającej białości, najczystszy ten ideał, którego nigdy naj­lżejsza skaza grzechu nie zmazała, a wnet duszę Twą pociąga coś wzwyż, do życia czystego coś ciągnie, tak jak tęsknota za niebotycznymi szczytami gór, za czystą ich sferą, ciągnie wędrowca, który choć raz wzrok na śnieżne ich turnie podniósł. A gdy spoczną na Tobie łagodne Jej źrenice, ucichnie huczący w Tobie orkan wzburzonych namiętności, od blasku Jej Oblicza pierzchną nieczyste myśli, jak rozłażą się i po kątach kryją roje wstrętnych stonogów i robactwa, kiedy w piwnicy zaświecimy światło.

Tam u ołtarza Panny możesz płakać. Bo łez Twych szczerych Panna nie wyśmieje, Pomocy u stóp Marii możesz szukać. I Ona cierpiała, więc z Tobą boleje.

Czy stałeś w cichy zmierzch majowy na ustronnym wzgórzu z dala od miejskiego zgiełku, gdy nagle z ukry­tej w jakiejś dolinie wioski odezwał się głos dzwonu nawo­łujący na wieczorny „Anioł Pański"? Ta błoga radość, to gorące a słodkie uczucie, jakiego w takim razie dozna­jemy, miły i rzewny to wprawdzie objaw czci naszej ku Najświętszej Pannie! Ale to ani w przybliżeniu nie wszystko!

Cześć Najświętszej Panny nie samym tylko rzewnym przejmuje nas ukojeniem, lecz napełnia zarazem wielką siłą do walki z pokusami. Pod Jej obronę śmiało zawsze możemy się uciekać, gdyż nie słyszano od wieków, by kogokolwiek, kto pośrednictwa Jej błagał, bez pociechy opuściła.

Czy wiesz, że Najświętsza Panna nie odepchnie Cię nawet w upadku, ponieważ synem Jej jesteś? Podnieś na Nią oczy łez pełne, a od spojrzenia Jej wstrząsającym poczuciem wstydu zapłoniesz: „Przeczysta jesteś Matko, a ja tak skalany!" Kiedy grzech przeżera Twą duszę, płacze nad Tobą Najświętsza Dziewica. Wytrzymaj tę myśl?

Czy widziałeś już płacz swojej matki? W świetnym humorze wróciłeś kiedyś do domu, wcześniej niż matka Cię oczekiwała. Otworzyłeś drzwi do jej pokoju i co widzisz: matka siedzi przy oknie i cichutko, po kryjomu płacze! Ukryć chce, spostrzegłszy Cię, łzy. Ale za późno. Wzrok Cię nie omylił: matka płakała.

A czy wiesz, że płakała przez Ciebie?

Zawsze dotychczas taki z nią byłeś szczery, a od ja­kiegoś czasu coś przed nią taisz. Przedtem, niepytany na­wet wciąż coś jej opowiadałeś. Teraz obcęgami niczego z Ciebie nie wyciągnie, nawet wtedy, kiedy lubiłaby cze­goś się dowiedzieć. Czyś już nie matczyn? Czy znalazłyby się u Ciebie uczynki, słowa, myśli, o których wiedzieć jej nie wolno? Na próżno się chowasz. Na próżno ukry­wasz. Nie tak łatwo wywiedziesz w pole oko matki. A ona przez Ciebie płakała.

I zniósłbyś, żeby tak samo płakała nad To­bą Panna Najświętsza, a zarazem Matka Twoja?

Wspaniałą uroczystością uczciło miasto Todi w r. 1268 wielkiego swojego obywatela i senatora Jacopone. Brała też w świetnym obchodzie przy boku męża udział małżonka Jacopona i jak królowa dnia zasiadła na try­bunie w gronie najdostojniejszych pań z miasta, gdy wtem zawaliła się trybuna, grzebiąc pod szczątkami pa­nie, a pomiędzy nimi i żonę Jacopona. Oczywiście obchód przerwany! Wszyscy rzucili się na ratunek, Jacopone odszukał pod belkami i deskami na wpół nieżywą żonę, i chcąc ją ocucić, rozpiąć chciał szaty jej i przepaskę przeciw czemu z całych sił się broniła. Zaniósł ją więc do pobliskiego domu, gdzie zostawiono ich w pokoju sa­mych. Tam pozwoliła wreszcie odpiąć suknię i oto: spod wspaniałego świątecznego stroju wyłoniła się włosiennica, a żona gasnący wzrok podniósłszy na męża, szepnęła: Za ciebie nosiłam.

Wzniosły przykład miłości małżeńskiej. Z ofiarną duszą przywdziała żona pokutniczą koszulę, by męża nie zaślepiły składane mu hołdy.

To za Ciebie, mówi Ci każda łza Najświętszej Panny. To za Ciebie, wyraża zbolałe Jej pod krzy­żem Oblicze. Za Ciebie, mówi smutna Jej dusza przy Grobie Pańskim.

A więc Młodzieńcze: nie zasmucaj Najświętszej Dzie­wicy, oraz Matki Twojej!

NIE ZABIJAĆ! MAM MATKĘ!

W jednym z zażartych szturmów na bagnety w woj­nie światowej rzucił się żołnierz bawarski z bagnetem na francuskiego oficera, gdy w ostatniej chwili przed śmier­telnym pchnięciem, zawołał łamaną niemczyzną oficer: Nie zabijać. Mam matkę. Na te słowa opadło ra­mię bawara, nic złego nie wyrządziwszy wrogowi.

Jakież to szczęście, kiedy młodzieniec w chwili, gdy z pokusą najzaciętszy zawrzał bój, odwołać się może do Matki swej na Niebie, bo na samą wzmiankę Jej Imienia odbijają się odeń śmiercionośne pociski, żad­nej duszy nie zrobiwszy szkody.

Matko Najświętsza ratuj, wołaj, ilekroć skrada się pokusa, a wnet doznasz, ile sił doda Ci do walki Naj­świętsza Panna, co sama nigdy grzechu nie zaznała.

Matko Najświętsza wspomóż, módl się, gdy smutek, cierpienie lub ciężki dotknie Cię dopust, a Naj­świętsza Panna Pocieszycielka strapionych nigdy nie zapomni o Tobie.

„Santa Maria" nazwał Krzysztof Kolumb statek, na którym puścił się w niepewną podróż na odkrycie no­wych lądów i dotarł też pod opieką Najświętszej Panny do celu szczęśliwie. Życie ludzkie także jest morzem, na którym nigdy silniej jak w młodym wieku nie szaleją burze i wichry. Módl się więc żarliwie z zupełnym serca oddaniem: Ave maris Stella. Witaj Gwiazdo mo­rza.

Może zdziwi Cię, co teraz powiem: młodzieńcowi, kochającemu dziecięcą miłością Matkę Bożą, w naukach nawet lepiej się darzy. Tak samo bowiem, jak Matka Niepokalana, Matka najczystsza obroni czystość du­szy dziecka swego, tak Matka dobrej rady, Stolica Mądrości i nad tym ma pieczę, by ten, kto Jej wierny w spełnianiu obowiązków młodocianej doznawał radości. A kto radośnie się uczy, temu łatwiej nauka idzie.

Młodzieniec raz wciągnięty w krąg siły przyciągają­cej Najświętszej Panny, pesymistą nie będzie, urojone cierpienie nie obezwładni siły jego skrzydeł, wzbijających się w górę, natomiast słodki jakiś, cudownie subtelny czar unosi jego duszę, objawia się w zewnętrznych nawet prze­jawach życia. „Kto mnie znajdzie, ten znajdzie życie

i uzyska łaskę u Pana” (Prz 8,35).

Jeżeli więc, Chłopcze, przy szkole do której uczę­szczasz, lub w mieście gdzie mieszkasz istnieje sodalicja Mariańska młodzieży, zapisz się do niej koniecznie. W niej dopiero przekonasz się w całej pełni, jaką hartu­jącą, i rozwijającą charakter siłą jest cześć Najświętszej Panny, jaką jest szkołą prawdziwego samowychowa­nia i wyrobienia charakteru, wychowawczynią statecz­nych., ofiarnych, pracowitych, bezinteresownych mężów.

Wiesz Chłopcze kiedy uśmiechnie się Najświętsza Panna, błogosławiona Matka Boża? Wtedy, kiedy u Stóp Jej złożysz pieczołowicie wyhodowany, śnieżnobiały kwiat czystej duszy Twojej!

O Panno Najświętsza i Matko nasza. Do Ciebie my, polska młodzież się garniemy, byśmy przez Ciebie do Pana Jezusa doprowadzeni byli.

PRAWDZIWA WOLNOŚĆ

W dniu 1-go sierpnia prześlicznie obchodzą Szwaj­carzy doroczne święto wolności Szwajcarii. Kiedy pory, jeziora, doliny osłoni mrok cichy, z wszystkich wież na­raz rozlegają się zapowiadające uroczystość dzwony, na Rigi, na Pilatus, na Stanzerhorn i na innych niebotycz­nych szczytach wszędzie gdzie okiem sięgnąć buchają wy­sokim płomieniem ogniska. Jaki dowód zamiłowania wolności składa w tym obchodzie mały ten kraik!

Wiesz Ty mój Chłopcze, co to wolność prawdziwa? Wolność duszy. A wiesz co najstraszliwszą niewolą? Jarz­mo grzechu.

Wiedząc to, ocenić zdołasz należycie drogocenny skarb religii naszej. Sakrament wyzwolenia duszy. Spo­wiedź świętą. Spowiedź kąpielą duszy i odrodzeniem jej na nowo. Najskuteczniejszym środkiem na świecie do statecznej poprawy, do wzmocnienia woli, do samowy­chowania.

O warunkach Sakramentu Spowiedzi uczyłeś się ob­szernie w szkole. Rozważ jednakże sam jakiego przygoto­wania wymaga Spowiedź, a przekonasz się, iż każdy w tej mierze krok ma na celu wspomożenie, odnowienie, odświeżenie Twej duszy.

Wiesz z Katechizmu, że pierwszym warunkiem Sa­kramentu Pokuty rachunek sumienia: zstąpić musisz myślą w głąb duszy i wykryć nieubłaganie każde swoje przewinienie. Przypuszczam iż wiesz, że pierwszym i niezbędnym warunkiem postępu duchownego w każ­dym kierunku, jak też warunkiem wyrobienia charakte­ru jest poznanie siebie samego.

Troski codzienne w młodym już wieku zaprzątają dotkliwie dzisiejszego człowieka. Wzajemne spychanie się, szalone tempo współczesnego życia, oszołamiający pęd kultury technicznej ujarzmiają młodziutkie nawet dusze, z łatwością doprowadzają je do zapomnienia o szlachetniejszych, wyższych ich celach, o przeznacze­niu do życia wiecznego, o właściwym znaczeniu do­czesnego życia.

Co się też w końcu z naszym światem stanie?

Widzę w nim postęp, cuda, wynalazki.

Para, galwanizm, miedź, żelazo, ołów.

Służą nam na kształt spętanych aniołów.

Już samo światło maluje obrazki.

Zgrzyt kół stalowych parociągów szumy

I do bram giełdy cisnące się tłumy,

Co nań się czasem obejrzą z daleka

Przeżydowszczonym chucią zysku wzrokiem.

(Zygmunt Krasiński, Wyd Jub., t. VI, str. 62 i 274)

W zawrotnym tym pędzie jakimż nieocenionym dla należytego Twojego rozwoju duchowego będzie błogo­sławieństwem, że od czasu do czasu, przynajmniej w chwi­lach poświęconych przygotowaniu do Spowiedzi św. przy­staniesz. Zstąpisz z powierzchni w głąb najpoważniej­szych zagadnień. Samego siebie wybadasz i zgłębisz, najściślejszą nad sobą samym kontrolę przeprowadzając. Czy możesz sobie wyobrazić ważniejszą, bardziej od tej rozstrzygającą dla duszy chwilę, w której, w świętym sku­pieniu rachunku sumienia szczerze odpowiedzieć musisz, czy i w jakiej mierze dotychczasowe Twoje życie, słowa, myśli i uczynki stosowały się do wyrytych na kamieniu świętych praw Bożych. I odpowiedzieć z zupełną szczerością. Odrzuć wszelkie zwodnicze mamidła fałszy­wej miłości własnej. Cały świat mami dziś i oszukuje, w Spowiedzi świętej zaś nieubłaganie szczerymi musi­my być sami z sobą. Sakrament Pokuty doprowadza Cię do szczerości wobec samego siebie, a to samo stanowi już pierwszy krok na drodze poprawy. Nie pozwala zgnilizny oblewać perfumami ani też plam zasypywać pudrem.

Bo kto do tyla duszę swą zuboży,

Że już z niej zetrze nieśmiertelne piętno

I dobrowolnie w prochach się położy,

Jak samobójca pierś splamiwszy smętną

Wart by go zdeptał praw skrzywdzonych mściciel,

I nawet pamięć jego będzie wstrętną!

(Adam Asnyk, Sen Grobów)

Każdy grzech woła o zadośćuczynienie. Natura ludzka dopóty nie zazna spokoju, dopóki moralnemu porząd­kowi rzeczy jakimś sposobem zadość nie uczyni. Już w pogańskim starożytnym teatrze tragizm ten ściga nieustannie głównego bohatera sztuki: zawinił, odpokuto­wać musi, a pierwszym pokuty przystankiem, to zgryzota wywołana świadomością grzechu i wypływający z niej żal. Nie ma świętszej nad tę chwili, w której po rachunku sumienia do jasnej przebudzamy się świadomości, jak bar­dzo byliśmy obrani z rozumu, Bogu śmiąc się sprzeci­wiać. I nie ma świętszej niż ta chwili, w której z serc naszych wielkie wybucha postanowienie: „Dalej tak żyć nie będę. Wstanę i pójdę do Ojca mego mówiąc: Ojcze zgrzeszyłem przeciw Tobie i przeciw niebu”.

Żal taki nie tylko zasmuca, ale i pociesza. Upokarza, ale też i podnosi. Kruszy nas, lecz i do nowego powołuje życia! W ślad za nim po przez ciemne chmury grzechu przedziera się promień nadziei. Chciało by się, żeby to, co po­pełnione nigdy nie się stało. Ale to niemożliwe. Zrobię więc przynajmniej to, co w mojej mocy: obiecam więcej nie grzeszyć (silne postanowienie poprawy). Wy­znam zło dotąd popełnione (Spowiedź). I Bogu, którego obraziłem, zadośćuczynię.

Czy Ty, Chłopcze drogi, umiesz myśleć o Spowiedzi z taką dojrzałą powagą? Znam młodych czujących się przed Spowiedzią, jakby im kto wiadro wody zimnej za kołnierz zalał i trzęsących się na samą myśl o niej. Jakież to powierzchowne dusze. Kto lęka się ręki chcącej nieść błogosławieństwo? Kto ucieka od Oj­ca, chcącego rozdzielić dziedzictwo swoje? Kto gniewa się na lekarza chcącego wyleczyć ranę?

Każdy człowiek w strapieniu zwłaszcza, dąży do wynurzenia się przed kimś z zupełnym zaufaniem. Świado­mość grzechu przygniata duszę jak zmora, napełnia nas lękiem, jak niesamowita jakaś zjawa. A przeciwnie, je­żeli przezwyciężyć zdołamy ociąganie się i szczerą od­będziemy Spowiedź, takie mamy uczucie, jak by ciężki kamień spadł nam z serca i odszedłszy od konfesjonału możemy głęboko odetchnąć świeżym, Bożym powietrzem. Znakomici, nie katoliccy nawet myśliciele, zapa­trujący się na Spowiedź i badający jej skutki z czysto psychologicznego punktu widzenia, z zachwytem piszą o Spowiedzi. A przed nimi jeszcze Horacjusz głupcami nazwał tych, którzy rany swe zamiast wyleczyć, ze wsty­du je ukrywają, — w tym groźniejszą wpędzając się cho­robę.

Stultorum incurata pudor malus ulcera celat.

Fałszywy wstyd głupców ukrywa nieleczone wrzody. (Epist. 1—16).

ŚPIEWAJĄCY POSĄG MEMNONA

Na polach Medyny, w miejscu dawnych Teb o stu bramach, wznoszą się dwa olbrzymie, blisko na 20 metrów wy­sokie, siedzące postacie dwóch królów, z ciemnego wy­kute piaskowca. Wzniósł je faraon Amenhotep III w po­łowie II tysiąclecia przed Chr. Jeden z tych, jak je na­zywali starożytni, posągów Memnona pękł wskutek trzę­sienia ziemi w r. 27 przed Chr. i osobliwej odtąd nabrał właściwości. Rozgrzany pierwszymi promieniami wscho­dzącego słońca kamień, dziwny zaczyna wydawać odgłos: zdaje się brzmieć, dźwięczeć i „śpiewać".

Takie śpiewne, dźwięczne, pieśnią radości roz­brzmiewające życie wytryska z Twej duszy po dobrej Spowiedzi, kiedy ciepło powracającego Słońca, pierwszy rozgrzewający promień Chrystusowej miłości padnie na Ciebie w chwili rozgrzeszenia. Powracający do duszy Twojej Chrystus wzbudza w Tobie nadmiar radości, w ślad której, wykwitają w Twej duszy stalowe energie do nowego, czystszego, piękniejszego życia. Nikt, kto sam tego nie za­znał, nie wie, jakie cuda dzieją się z duszą w ciszy kon­fesjonału. Od stworzenia świata nic przecież wznioślejszego nie było od wskrzeszenia umarłej duszy.

Tego, co w konfesjonale szepczesz, nikt prócz Boga i wyświęconego Jego sługi nie słyszy. Nikt rumieńca wstydu na Twej twarzy nie widzi, prócz palących łez żalu w Twych oczach nie dostrzega. Nie widzi nikt jak ulewa łaski spływa na wypalone pustkowie Twej duszy, zamie­niając je w mgnieniu oka na kwiecisty ogród Ducha Świętego.

Wiadomo, że Maurycy Jokai będąc kal­winem, bez szczególnej przychylności wyrażał się w po­wieściach swoich o instytucjach Kościoła Katolickiego. W powieści p. t. Kobieta o morskich oczach (t. II) pisze jednak co następuje o Spowiedzi Św: „Religia katolicka posiada jedną tak wzniosłą i pocieszającą instytucję, że przez to samo zasługiwała by ona, by rozpowszechniono ją na całym świecie, wszędzie gdzie żyją cierpiący ludzie, których boleć potrafi i co innego niż cięgi i poniewie­ranie. Instytucją tą Spowiedź. Wielki popełnił błąd Jan Kalwin nie zachowując jej dla swych wyznawców. Nie znał serc".

Skutki Spowiedzi są tak podniosłe, iż niejeden Mło­dzieniec wierzyć prawie nie śmie w dokonane przez nią wzniosłe w duszy przemiany. Miał żal prawdziwy, oraz pełen skruchy szczerze ze wszystkiego się wyspowiadał, a pomimo to, wciąż go jeszcze coś niepokoi: „Więc to na­prawdę możliwe? Bóg istotnie tak nieskończenie miło­sierny, że wszystkiego teraz już nie pomni, wszystko prze­baczył i nowe zupełnie, czystsze rozpocząć mogę życie?"

Najistotniejsza to prawda! Wiesz jak głęboko upadł Piotr apostoł, gdy zaklinając się i fałszywie przysięga­jąc, zaparł się Mistrza swojego. A pomimo to Chrystus Pan nie ustanowił Głową Kościoła św. Jana, który nigdy grzechu nie popełnił, ani nieustanną modlitwą żyjącego, apostoła Jakuba, lecz grzech swój opłakującego Piotra. Wiesz jaką wielką grzesznicą była Maria Magdalena za­nim poznała Pana, a nie mniej ona na to zasłużyła, że z Matką Najświętszą pospołu, pod Krzyżem stać jej było wolno. Wiesz, że św. Augustyn dziesiątkami lat błądził w okropnych odmętach herezji, jako też niemoralnego życia. A gdy wreszcie do Chrystusa trafił i grzechy lat młodzieńczych opłakał, stał się jednym z najświętszych uczonych i najbardziej uczonych Świętych Kościoła Bożego.

I Ciebie, choćbyś nie wiem ile był nagrzeszył, przyj­mie na powrót Pan!

Któż pochwycon zdarzeń ściekiem

Nie popełnił nigdy winy.

Chyba Jeden ten Jedyny,

Co był Bogiem, a Człowiekiem!

Jakiż naród, jakiż stan

Większe jęki z czystym czołem

Krzyknąć może: „Jam aniołem,

Jam nie zadał drugim ran!"

Lecz się grzechy mazać winny,

Gdy z grzesznika człowiek inny

Wylatuje wśród cierpienia

Tak jak feniks co się zmienia

Nieśmiertelny wśród płomienia!

(Zygmunt Krasiński, Psalm Miłości)

Nie śmiesz wierzyć, że Pan Ci odpuścił? Czy nie wiesz, iż Sam Siebie do ubogiej przyrównał niewiasty, co grosz zgubiwszy, cały dom przewraca, zaświeca świa­tło, wszystkie kąty wymiata, aż skarb swój znalazłszy, naj­żywszą wybucha radością!

Czy nie wiesz, że niezrównanej piękności przypo­wieść opowiedział Pan Jezus o synu marnotrawnym? i czyż nie znasz nawołujących, otuchą napawających słów Jego:

UMIŁUJ SPOWIEDŹ

Cóż więc do dobrej Spowiedzi potrzebne? Prawdziwy żal, silne postanowienie rzeczywistej po Spo­wiedzi poprawy, oraz szczere wyznanie swych win.

Kto piękne chce mieć urodzaje musi najpierw rolę oczyścić, powyrzucać z niej kamienie, powyrywać z ko­rzeniami osty i chwasty, po czym dopiero dobre może zasiać ziarno.

Jak pisze Boetius: (De consolatione philosophiae).

Qui serere ingenuum volet agrum,

Liberat arva prius fruticibus,

Falce rubos silicemque resecat,

Ut nova fruge gravis Ceres eat.

Kto chce obsiać dobrą rolę,

Najpierw uwalnia glebę od korzeni;

Kosą chwasty i motyką kamienie usuwa,

Aby nowy pojawił się urodzaj.

Takim plewieniem chwastów i siewem dobrego ziar­na jest Spowiedź. „Ach! Tyle razy obiecywałem już poprawę i na nic". Nie szkodzi. Tracić nadziei i upadać na duchu nie wolno. Im mocniej przemoc grzechu na uwięzi Cię trzyma, tym częściej chodź do Spowiedzi. Często powta­rzane wyznanie win, oraz żal za grzechy, czyli częsta Spowiedź jedynym środkiem wyzwolenia się z błędów. „Nie widzisz postępu choć tak często się spowiadasz?" A co było by, gdybyś w ogóle się nie spowiadał? O ile głębiej byś zabrnął! Jeżeli nawet ostatnią tę deskę ratun­ku, której uczepić się możesz, odrzucisz, ma się rozumieć, iż bez ratunku w niewoli grzechu uwięźniesz. „Od tak dawna zażywam to lekarstwo", uskarża się chory, „a nie pomaga". A gdybyś nie zażywał? Byłbyś dawno już umarł.

Na coś jednakże szczególnie zwracam Ci uwagę. Wszystko co masz na sercu, aż do dna duszy w Spowie­dzi wypowiedz. Kto, byle prędzej, stara się zbyć wyzna­nie win, kto grzechy jeden po drugim bębni i nad tym tylko łamie sobie głowę kiedy już będzie można wstać i odejść, ten, najmocniej jestem o tym przekonany, nigdy upodobania do Spowiedzi nie nabierze. Z własnej winy. Sam osądzić możesz, jaki opłakany dowód lekko­myślności dają młodzieńcy szukający spowiednika, któ­ry możliwie jak najmniej mówi, niczego nie porusza, ani omawia i lekką zadaje pokutę. Wypróbuj na sobie i prze­ciwstaw temu, to uczucie uspokojenia napełniające duszę po porządnym i szczegółowym wypowiedzeniu wszyst­kiego, po pełnych namaszczenia słowach ojca duchow­nego. Taką sobie upodobaj Spowiedź. Nie ma innej ra­dy, jak spróbować. Wypróbuj, a potem osądź. Znasz piękne porównanie Goethego o kolorowych witrażach kościelnych? Z zewnątrz robią wrażenie bezładnie po­układanych kawałków szkła! Ale wejdź do kościoła, a uj­rzysz piękne, barwne obrazy.

Popatrzcie z rynku na wnętrze kościoła,

Ponure się zdaje i ciemne.

I tak też widzi to i pan filister.

Wejdźcie jednak choć raz!

W świętej pokłonić się kaplicy;

Jasnym i barwnym wszystko ujrzycie.

Przyswój sobie i Ty zwyczaj takiej gorącej, żywej, całkiem szczegółowej Spowiedzi, a wnet doświadczysz, iż nie ma skuteczniejszej nad nią pomocy w samowycho­waniu. Wypróbuj a doznasz ile wypływa z niej sił po­mocniczych do zwycięskich walk młodocianych Twoich lat. Wypróbuj co za niewysłowiona to radość, kiedy od­prężyć może się aż do pęknięcia naprężona struna, prze­lać się może przepełniony kielich, a przez pozbycie się dręczącej tajemnicy grzechami obciążona dusza ulgi do­znać może. Wypróbuj, a ukochasz Spowiedź, jako jeden z najbardziej przejmujących objawów miłości Pana Je­zusa do nas.

Jakie to okropnie smutne, gdy ktoś skarżyć się musi: „Człowiekiem byłem, a sam byłem jak palec. By­łem człowiekiem i opuszczonym od wszystkich". Nie. Nie. Ja inaczej mówię: „Byłem człowiekiem, upadłem, ale podniosła mnie dłoń Pańska!"

Umiem i ja zrozumieć duchowe położenie stu­denta, kiedy dziwny lęk chwyta go przed Spowiedzią za gardło: Co to będzie? Spowiednik mnie zna. Co powie, zobaczywszy opłakany stan mojej duszy? To mój katecheta, mój harcmistrz, myśli o mnie, że jestem wzorem Bóg wie jakiej doskonałości, a tu zobaczy, żem od innych nie lepszy, i poram się tylko z sobą i upadam.

Ucisk tego rodzaju myśli bez wątpienia odstręczyć Cię może od Spowiedzi. Wspominam o tym, chcąc wła­śnie w przezwyciężeniu tego lęku Ci dopomóc. Najprost­szym rozwiązaniem było by pójść do innego, nieznajo­mego spowiednika. Tego jednak chwyć się w ostateczno­ści. Dopiero wtedy, jeżeli inaczej naprawdę nie zdołał byś przezwyciężyć ściskającego Ci serce lęku. Lepiej byś zrobił, gdybyś „na przekór" poszedł właśnie do spowied­nika, który Cię zna, zna każdy skryty zakątek Twej du­szy, zna Twoje położenie, warunki i stosunki Twojego życia w domu i w szkole, który zatem z całą znajomo­ścią rzeczy podjąć się może tego najtrudniejszego, jakie w ogóle człowiekowi na świecie przypaść może, zadania, jakim jest: kierownictwo duszy.

Wypróbuj na sobie, Chłopcze drogi, a zobaczysz ile pełniejszymi łask, o ile skuteczniejszymi będą Twoje Spowiedzi, jeżeli wybierzesz wzbudzającego zaufanie spowiednika, (bądź katechetę, bądź harcmistrza waszego) i stale go się trzymając, otwarcie szczerym z nim bę­dziesz. Tak szczerym jak z nikim. Ani z rodzicami, ani z najlepszym nawet przyjacielem.

Czy może spodziewać się wyzdrowienia chory, co tro­chę do innego biegający lekarza? I czy może gruntow­nie poprawić się młodzieniec coraz to do innego uda­jący się spowiednika? Wyobraź sobie co za chaos powstałby w klasie, gdyby np. każdą godzinę arytmetyki inny dawał profesor. Planowość, trafny rzut oka, słuszny po­gląd, obznajmienie się ze studentami, postęp, z góry były by wykluczone. To samo odnosi się do tego, co za każdym razem innego szuka spowiednika.

„Ale co on o mnie pomyśli? Tak mnie dotychczas lubił. Czy nie zrazi się do mnie? Czy nie zanadto się zmartwi jak się dowie, że ulubiony jego student, harcerz itp. tak się biedzi, tak często się potyka i upada"?

Nigdy w świecie! Biedzisz się? Upadasz? Twój spo­wiednik wie o tym dobrze. Wie, że nie ma ludzkiego ży­cia bez cięższych, czy lżejszych upadków, bez mniejszych lub głębszych dysonansów. W grzechu leży upokorzenie, w Spowiedzi przeciwnie podźwignięcie się. Zgrzeszyłeś? Grzęźniesz w słabościach po uszy? I z nich naukę wyciągnij. Ucz się po nich wierniej jeszcze Bogu służyć, na wzór wielkich muzyków wplatających gdzieniegdzie w melodię dysonanse, lecz w tym wyłącznie celu, by w tym piękniejszej rozpłynęły się harmonii. Ale zbierz się raz w kupę i uklęknij nareszcie do Spowiedzi! Na nowo Cię zachęcam, dodaję odwagi i powtarzam: Spró­buj. Nie obawiaj się wyspowiadać się u katechety, harc­mistrza, czy u moderatora kongregacji. Z nieskończenie subtelnym, delikatnym wyczuciem, z ogromną miłością poniosą oni do Pana naszego Jezusa Chrystusa tęskną, poprawy żądną Twą duszę. Obecny bowiem, obok ka­techety, lub harcmistrza Twego, w konfesjonale Pan Je­zus kładzie na pokutnicze Twe czoło z dotknięciem nie­skończonej miłości, świętą swoją dłoń.

WYJĄTEK Z INNEGO DZIENNICZKA

Na przyszły tydzień matura. Dziś po południu od­byłem Spowiedź z całego życia u naszego księdza, a teraz 10-ta wieczór, wszyscy w domu już śpią, mnie jednemu dziś jakoś nie kleją się powieki. Nie daje mi spokoju wielka na przyszły tydzień przeprawa. A nadto poru­szony jestem dzisiejszą Spowiedzią.

Trudno opisać, co się w mojej duszy dzieje.

Śpiewa coś we mnie. Sama radość wszędzie i szczę­ście. Tego opowiedzieć się nie da: przeżyć trzeba, by wie­dzieć, czym jest dla duszy taka Spowiedź z całego życia. Pół godziny spędziłem u księdza. Co tu dużo gadać. Okropnie mi było jakoś nieswojo, gdy wyjmowałem z ksią­żki do nabożeństwa karteczkę, na której spisałem długi z całego mojego życia! Co za mnóstwo upadków, wahań, zaniedbań, ile mniej ważnych potknięć, przewinień, a ile cięższych także grzechów!

Z takim zaufaniem, tak szczerze jak przed nikim duszę na oścież otwarłem. Nikt mnie tak nie zna. Ani zaufany przyjaciel,. ani matka. Był tylko zastępca Chrystusa, spowiednik mój i ja, moja grzechami obcią­żona, poraniona, udręką szarpana dusza. I mówiłem, szczerze do wszystkiego się przyznawałem, bo nie chcia­łem, żeby najmniejsza nawet skaza plamiła szatę mej duszy.

Takie miałem uczucie, jak gdybym tam, na Gol­gocie klęczał u stóp Krzyża. Przekleństwa. Rozwście­czone rzesze, naigrawający się łotr, gwoździe, cier­niowa Korona i ja dotychczas do miotających bluźnierstwa należałem, i ja gwoździe wbijałem i ja kłułem cierniem. Teraz pod Krzyżem wzruszoną otworzyłem duszę. Brud jej na wierzch wydobyłem. Niech Krew Prze­najświętsza nań spłynie. Krew Najczystsza, Krew Błogo­sławiona Syna Bożego i niech obmyje, oczyści, wypali, upiększy i wzmocni biedną tę duszę. Do czysta obmyj mnie o Panie. Czysto jak zorzę poranną. Wypal mnie na złoto, którego rdza się nie chwyta o Panie. Na stal zahartuj, na pogromcę pokus o Panie. Zebrałem całą odwagę i z pogardą śmierci drżącymi słowami czytałem, czytałem. Odetchnąłem w końcu głęboko i czekałem jakby sufit miał się na mnie zawalić.

Ledwo wymówiłem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina ksiądz zaczął mowie, a łagodne jego słowa, niby srebrne tony cudownej jakiejś muzyki spływały mi w duszę.

Ile masz lat Synu drogi? Osiemnaście? Tu nad Tobą wisi na ścianie Krucyfiks. Popatrz nań. Tak. A teraz rzuć okiem na te osiemnaście lat, które tu przed Panem Jezusem złożyłeś. Wyznałeś wszystko, co na Twoją nie­korzyść policzyć można. A teraz spojrzyj Panu Jezusowi w oczy i zapytaj Go: Czyś zadowolony ze mnie Panie? Z oczu Twoich smutny czytam wyrzut, jak dalece nie je­steś. Ale widzisz, o Panie, i ja nie jestem z siebie zado­wolony. Po to tu przecież przyszedłem, żeby powiedzieć Ci Panie: Inaczej odtąd będzie. Nie pamiętaj o Panie do­tychczasowych moich grzechów, a potem? Zoba­czysz Panie, iż odtąd Twoją będzie każda w życiu chwila. Ani jednego więcej słowa, ani uczynku, ani myśli żad­nej nie będzie, którą bym zasmucił Cię Panie. Obiecujesz Synu?

Dość długo jeszcze mówił, a ja wpatrywałem się tylko i wpatrywałem w Krucyfiks, z uczuciem jakby do­tykała mi czoła tkliwa czyjaś przebaczająca ręka. Ręka Pana mojego Jezusa Chrystusa. Oba przebite Jego ramio­na jakby czule do Siebie w uścisku mnie przytulały.

Kiedy wyszedłem odurzony z pokoju kołowała się ze mną ulica i cały świat jak gdyby się odmienił. Słońce jaśniej świeciło, weselej świergotały ptaki, uśmiech opro­mieniał życie. Ogromny kamień spadł mi z serca i od­dychałem głęboko, jak ktoś budzący się z długiej dręczą­cej zmory. Więc oczyszczonym naprawdę? Twoim znów Panie? Wierzyć się nie chce. Latać chciałbym na skrzy­dłach wzbić się wysoko, duszę moją przepełniały dźwięki organów, słońca promienie, wiosenne zapachy kwiatów. Jakąż nędzną marnością wszelkie obietnice rozkoszy i używania najrozmaitszych grzechów w porównaniu do tej oto mojej uszczęśliwiającej radości. W porównaniu do błogiej radości zalewającej duszę tego, kto śmie spokojnie patrzeć w oczy Panu.

Ludzie uwijali się na ulicach. Zwieszone głowy tro­skę o chleb powszedni zdradzały. Zgiełk jarmarczny wszędzie, a ja coś nie coś zaledwie z tego wszystkiego zauważyłem. W zamyśleniu wracałem do domu. Było mi na sercu jak bym wszedł do umajonego, puszczającego świeże pędy i pąki lasu. Pan Jezus w moim sercu. I z Nim idę do domu. Teraz dopiero prawdziwie pięknym dorastającym jestem młodzieńcem! W promieniach słoń­ca rozbłyska, czego tylko tknę, bo „Pan u mnie" i ta świadomość wlewa we mnie wiosnę, radość i duszę.

Wróciłem do naszej willi na wzgórzu św. Salwatora. Nikogo w domu nie było. Usiadłem w ogródku pod sta­rym kasztanem, w pobliżu sztucznej sadzawki. Wróble łobuzy kłóciły się krzykliwie w świeżej zieleni krzaków, trzepotały się, zlatywały do wody, kąpały się, strzepy­wały skrzydełka i ćwierkając odlatywały. Poniżej naszej wilii rozlegał się od czasu do czasu zgrzyt tramwaju, w błękitnej mgle zarysowywały się Bielany, Tyniec, roz­pływały coraz wyższe w dali pagórki i góry, dolatywał mnie przytłumiony gwar wielkiego miasta a ja siedzia­łem i siedziałem wpatrzony w wodę. Blask i oniemienie przepełniały mą duszę. Zuchwałe wróbelki, rozkwitający opodal gwoździk, śmiejące, wesołe promienie słońca jak­by pokrewnymi mi istotami, jakby ludzkimi stali się współbraćmi. Wszystko, wszystko przyglądało mi się szep­cząc: „Patrz jaki rozradowany ten chłopak".

Badacz bieguna północnego Nansen wspomina w opisie jednej ze swych podróży, że w przenikającym do szpiku kości zimnie podbiegunowych nocy świecili sło­niną z fok, a co z tych łojówek zostało, z największym apetytem zjadali! Nieźle im to nawet smakowało w tym śmiercionośnym królestwie lodu. Wróciwszy jednak do Eu­ropy, do domu, w ramy zwykłego ludzkiego życia, za gło­wę się złapał przy pierwszym porządnym obiedzie: „Wielki Boże! Jak mogliśmy przełknąć to paskudztwo!"

Teraz więc, zdać mogłem rachunek z dotychczaso­wych opłakanych moich upadków, kiedy nareszcie udało mi się powstać i z martwoty śmierci do życia powrócić, i ja coś podobnego odczułem. Boże miłosierny. Jak mo­głem do tego stopnia być zaślepionym, że smakował mi dotąd ten obrzydliwy pokarm grzechu. Teraz czuję do­piero, co to za królewskie poczucie, czystym być w zupeł­ności na duszy.

Wziąłem do ręki biografię hr. Stefana Szechenyi`ego. Dawno kiedyś zacząłem ją czytać. I ciekawe, dosze­dłem właśnie do poniższego ustępu: W r. 1819 podróżo­wał Szechenyi po Włoszech. W Katanii zaraz po odby­ciu Spowiedzi Wielkanocnej poszedł kąpać się w morzu i o mało nie utonął. „Może silnie było wzburzone", pisze w dzienniku, „wielka fala rzuciła mnie o skałę, tak że mi się w oczach zaćmiło. Żadnej pomocy w po­bliżu. Usiłowałem dostać się do molo, prąd jednak przy­ciskał mnie do skał, tak iż na pewno byłbym rozbił sobie o nie głowę, gdybym nie był opierał się o skały wyprę­żonymi z całych sił ramionami. Zdarłem do szczętu pa­znokcie, gdy w tym prąd uniósł mnie znowu od skał na otwarte morze. Pomimo, że jasno zdawałem sobie spra­wę z niebezpieczeństwa utonięcia, myśl, iż pół godziny przed tym z całym oddaniem ofiarowałem się Bogu słodkim ukojeniem napełniała mi duszę. Tu mój kres, po­myślałem i czułem, że tchórzostwem było by tak łatwo dać za wygrane. Odzyskawszy całkowicie zimną krew usi­łowałem z całym wysiłkiem, na jaki zdobyć się mogłem, odsunąć się od groźnego skalnego wybrzeża i udało mi się wreszcie wypłynąć na pełne morze, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo i mogłem doczekać się łodzi ratunko­wej. Często znajdowałem się w niebezpieczeństwie ży­cia, lecz nigdy nie byłbym poszedł na tamten świat z ta­kim uczuciem zadowolenia i szczęścia". Friedrich, Ży­wot hr. Stefana Szechenyi'ego t. I, str. 71.

Odłożyłem książkę i patrzałem przed siebie.

Panie! Ty widzisz ile razy upadłem, mówiłem w myśli, lecz nie ze złej woli. Ty wiesz, iż dlatego tylko, że wola moja była słaba. Mocą bądź więc odtąd Panie. Bądź w szumie powodzi życia skałą, o którą się wesprę. Statecznością bądź moją na spienionych grzywach rozkołysanych fal. Źródłem siły w walkach. Z upad­ku podniesieniem. A po boju życia, wiekuistą moją nagrodą.

O czystą tylko błagamy Cię wolę

Wewnątrz nas samych Ojcze, Synu, Duchu!

Błagamy Ciebie razem z naszą Panią,

Co za nas Twego doprasza się słuchu,

My zawieszeni pomiędzy otchłanią

A Twym Królestwem Ojcze, Synu, Duchu!

Błagamy Ciebie stwórz w nas serce czyste.

Odnów w nas zmysły, z dusz wypleń kąkole

Złud świętokradzkich i daj wiekuiste

Śród dóbr Twych Dobro, daj nam dobrą wolę!

(Zygmunt Krasiński, Psalm Dobrej Woli)

ŻYCIODAJNA KREW CHRYSTUSA

Straszliwa burza zaskoczyła okręt opodal wybrzeży i strzelających w niebo fiordów Norwegii. Długo opierał się rozszalałym żywiołom, aż wreszcie siła huraganu strzaskała go o podstępne, podwodne rafy. Przybrzeżni mieszkańcy patrzeli bezradnie na nadludzkie wysiłki, ca­ły tydzień bowiem nie mogło być mowy o spieszeniu na ratunek. Ósmego dnia ucichła burza i łodzie puściły się na morze z pomocą rozbitemu statkowi. Ale nie było już kogo ratować! Zginęli wszyscy. Aż nagle na sterczącym odłamie skały zobaczono leżącą kobietę z dzieciątkiem I Matka już nieżywa, dziecko żyje jednakże. Leżało u pier­si maiki i ssało sączącą się z rany krew. Po rozbiciu okrę­tu matkę z dzieckiem wyrzuciły bałwany na skałę. Ura­towanym od morza zajrzała w oczy nowa groza: śmierć głodowa. Kiedy pod koniec ósmego dnia matka uczuła, że koniec się zbliża, myśl o dziecku, o tym co się z nim stanie, nie opuściła jej w tym rozpaczliwym położeniu. Przemyślna jest miłość macierzyńska. Ostrym kamieniem pierś sobie rozcięła, krwią własną karmiąc dziecko, by uratować je od zagłady aż uspokoi się morze i pomoc na­dejdzie. Gdy nadeszła, zwłoki matki zupełnie ciepłe jeszcze były.

Życie często do wzburzonego morza przyrównują. Pustoszą wichry, w poprzek drogi czają się podstępnie ukryte głazy. Zagraża duszy śmierć głodowa: i oto Pan Jezus własne Serce otwiera i Krwią własną posila, po­krzepia nas w każdej walce. W tym tkwi najwznioślejsze znaczenie i wartość Komunii świętej dla dusz w burzach pokus walczących.

Wielu młodzieńców niestety nie zdaje sobie jasno sprawy z tego, nieocenionej doniosłości, faktu, że Ko­munia święta najgłówniejszym jest w życiu źródłem cha­rakteru. W oczach ich, dodatkiem Ona jest do Spowiedzi, ostatnim jakimś jej wykończeniem. A przecież Komunia św. jakże zupełnie czym innym.

W Komunii św. uzyskujemy przede wszystkim siłę. Do czego potrzebujemy siły? Do wielkich walk duszy. Bojowanie losem człowieka na ziemi. Wieczna trwa w nas walka. Kto z nas nie doświadczył wielkiego tragizmu ży­cia ludzkiego: Widzimy Dobro, chcemy go, a pomimo to, do zła skłonna natura ciągnie do upadku.

Jedną z głównych trosk wodza jest wyżywienie wojska. Niemożliwe jest odniesienie zwycięstwa z wygłod­niałym wojskiem. Chciał bym więc w Tobie na nowo wzbudzić do życia świadomość, że w Przenajświętszym Sakramencie dla Ciebie utajona jest siła do życia he­roicznego, dla Ciebie utajone Źródło zwycięstwa.

Przenajświętszy Sakrament, to Sakrament zwycięstwa.

Czytałeś i słyszałeś jakim sposobem zajęli moskale w wojnie światowej najsilniejszą twierdzę naszą: Przemyśl? Zagłodzili ją po prostu. Na próżno broniło miasta z zapałem i poświęceniem bohaterskie wojsko. Na próżno załoga pod dostatkiem miała broni i amunicji. Na próżno jak w ziemię wryte stały pancerne wieże, darmo, za­brakło żywności i nieustraszone, lecz wygłodzone i wy­nędzniałe wojsko musiało się poddać.

Podobnie osacza wróg śnieżnobiałą twierdzę dusz naszych, a w niezliczonych wypadkach przyczyną pod­dania się duszy bywa głód i nadwątlenie duchowe. Czy to dziw, że stałego pokarmu pozbawiona dusza wątleje na siłach i oblężenia pokus przetrzymać nie zdoła?

A wiesz, co jest głównym pokarmem duszy? Jam, jest chleb żywy, który z nieba zstąpił; jeśliby kto pozy­wał tego Chleba, żyć będzie na wieki. A Chleb, który Ja dam jest moje Ciało. (J 6, 51-52). Chcesz, Chłopcze, zwycięsko wyjść z nawały pokus? Nigdy powyższych słów Pana Jezusa nie zapomnij i nie dopuść nigdy, by głodem zwątlone, zmarniały siły duszy Twojej!

Przeczytaj rozważnie wyraźną, wszelkie nieporozu­mienie wykluczającą naukę Chrystusa Pana: »Nisi manducaveritis Carnem Filii Hominis et biberitis Eius Sanguinem, non habebitis vitam in vobis"; Jeślibyście nie jedli Ciała Syna Człowieczego i nie pili Krwi Jego, nie bę­dziecie mieć żywota w sobie". (J 6, 54). Qui manducat Me, et ipse vivet propter Me". „A kto Mnie pożywa, i on zyć będzie dla Mnie". (J 6, 58). Qui manducat meam Carnem et bibit meum Sanguinem hahet vitam aeternam, et Ego resuscitabo eum in novissimo die". „Kto pożywa Ciała Mego i pije Moją Krew, ma żywot wieczny, a Ja go wskrzeszę w ostatni dzień". (J 6, 55). — Qui manducat hunc Panem vivet in aeternum". Kto po­żywa tego Chleba, żyć będzie na wieki". Co za nie­ogarniona w tych słowach wzniosłość! Jakie nad wszystko cenne obietnice!

Gdy oblegając Asyż, upojeni nadzieją zwycięstwa, Saraceni wdzierali się już na obronne mury miasta, święta Klara wziąwszy cyborium w ręce, kazała znieść się do zagrożonego miejsca. Z Przenajświętszej Hostii widocz­nie jakieś olśniewające strzeliły promienie, rażąc wdra­pujących się na mury wrogów, bo jedni oślepieni i odu­rzeni pospadali w dół, inni w popłochu rzucili się do ucieczki, a niewielki klasztorek w Asyżu, wyswobodzo­ny został.

Każda czysta dusza wybraną jest na taką twierdzę Bożą, jest ukochanym Bożym przybytkiem. W czymże szukać mógłbyś pomocy, w czasach gdy nieporządne namiętności, wraz z nawałą pokus świata srożą się pod murami twierdzy Twej duszy? W czymże innym, jak w Przenaj­świętszym Sakramencie Ołtarza.

W KOMUNII ŚWIĘTEJ ZWYCIĘSTWO

Przyjdź tu Młodzieńcze i wyobraź sobie, że przyglą­dasz się cyrkowym igrzyskom w czasach Nerona. Wypę­dzają na środek areny gromadkę ludzi: wiekiem zgarbio­nych, siwowłosych starców, matki tulące niemowlęta do łona, prześliczne dzieweczki, młodziutkich chłopców. Wokoło okrutne, rozbestwione tłumy ludzkie.

Otwierają wrzeciądze i żelazne kraty i z ciemnych lochów wypadają długo już przed tym umyślnie gło­dzone lwy.

A tam, na środku areny chrześcijanie? Drżą może? O litość błagają? O bynajmniej. Modlą się i jakby na wesele idąc, śpiewają. Coś cudownego. Podrażnione, roz­wścieczone zwierzęta, rozdzierają pazurami, rozszarpują ciało ich kłami. A oni? Wzrok w niebo wlepiwszy, z uśmiechem na twarzach śpiewają!

Skąd czerpały setki tysięcy męczenników niepojętą tę siłę? „Stałymi byli w łamaniu Chleba (w Komunii św.) i w modlitwie", mówi o nich Pismo św.

Komunia św. pomagała kiedyś do zwycięstwa, poma­ga i dziś.

Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy pracujecie i ob­ciążeni jesteście, a Ja was ochłodzę. A więc i w młodo­cianym życiu zdarza się już trud? Więc i w młodej już piersi smutkiem znękane bić może serce? Ach. I to jak. Nawiedziło Cię strapienie, cierpisz, dotknięty ciosem, lub zmartwieniem? Przystępuj często do Komunii Św.: Schorzała dusza Twoja wygoić trzeba rany przez grzech jej zadane? Idź do Komunii św. Wracają wspomnienia minionych grzechów i obawiasz się popaść na nowo w poniżającą ich niewolę? Przystąp do Ko­munii św. „Jeżeli wzdyma Cię trucizna pychy", pisze św. Cyryl Jerozolimski, „przyjmij ten Sakrament, a Chleb pokory pokornym Cię uczyni. Jeżeli napada Cię chciwość, używaj na Chlebie niebieskim, a Chleb szczo­drobliwości i Ciebie szczodrym uczyni. Jeżeli na szkodę innych owieje Cię wicher zazdrości, przyjmij Chleb Anielski, a On prawdziwej udzieli Ci miłości. Jeśli odda­jesz się niewstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu, pożywaj Ciało i Krew Chrystusa Pana, a Ciało to, które z zapar­ciem się tyle wycierpiało, z pewnością przy wstrzemięźli­wości Cię utrzyma. Jeżeli opadnie Cię lenistwo i sprawi, że ani do modlitwy, ani do żadnego dobrego uczynku nie stanie Ci chęci, pokrzep się Ciałem Chrystusowym a na pewno pobożnością i gorliwością napełniony będziesz. A gdy wreszcie nieczystość Cię nęci, wtedy przyjmij Przenajświętszy Sakrament, Najczystsze Ciało Chrystusowe czystym i skromnym we wszystkim Cię uczyni".

O jak przycichają i słabną w mojej wzburzonej duszy pokusy, ilekroć w uroczystej, podniosłej chwili Komunii św. składam utrapione czoło w dłonie wszechmogącego Pana Jezusa.

Tak jest: niechaj będzie ze mną Pan Jezus. Wtedy pochwyci mnie za rękę, gdybym chciał zgrzeszyć. Inny tok nada myślom. Poskromi lekkomyślny język, za­nim grzeszne wymówię słowo.

Nie ma ani odrobiny przesady w pełnych uniesienia słowach, którymi pewien francuski pisarz (Legouve) za­leca Komunię Św.: „Nieraz, dziecko moje drogie, nasłu­chasz się napaści na Komunię Św. Ale ja widziałem twarze umierających, rozpromieniające się pogodą na­dziei w ucisku konania, po przyjęciu Hostii Przenajświęt­szej. Widziałem promień wiary jaśniejący w kościołach na czole młodziutkich dziewczątek powracających od Stołu Pańskiego. Widziałem straszliwie cierpiącą matkę twoją, uspokojoną nagle po Komunii św. i z uśmiechem mówiącą o swych cierpieniach. Świętym być musi, co ta­kim blaskiem opromienia twarze".

Piętnastoletniego studenta zaczęła ni stąd ni zowąd nagle boleć noga. Wezwano lekarza, który ku okropnemu przerażeniu rodziców skonstatował próchnienie kości. „Tu nic nie pomoże, nie ma żadnej innej rady", orzekł lekarz „trzeba koniecznie no­gę amputować". „Nie. Broni się chory. Błagają go całymi dniami i zawsze ta sama odpowiedź:

„Nie". Aż wreszcie ukląkł ojciec przy łóżku prosząc: „Proszę cię na wszystko, jeżeli już dla siebie sa­mego nie chcesz się zgodzić, to zrób to przynajmniej dla mnie!" Młodzieniec popatrzył chwilę milcząco na ojca, po czym, wyciągnął doń rękę: „Dobrze ojcze. Dla ciebie. A teraz, Panie Doktorze, proszę ze mną zrobić, co Pan uważa".

Ilekroć, Chłopcze drogi, rak grzechu toczy Twoją duszę, pomyśl o Ojcu Niebieskim, o Odkupicielu Twoim, który nie klęka wprawdzie przy Twoim łóżku, ale na Kalwarii mówi do Ciebie rozpięty na Krzyżu: „Synu, pozwól się uleczyć. Jeżeli nie dla siebie samego, to dla Mnie". I wpatrzony w krzyż powiedz wtenczas: „Dobrze! Dla Ciebie Panie. Zrób ze mną co chcesz! „A wiesz co uczyni? Odpiłuje w Spowiedzi grzechy Twoje, lecz nie bój się, bólu Ci nie sprawi, da Ci lekarstwo ale nie lękaj się, gorzkie nie będzie, boć przecież własnym Ciałem i Krwią uzdrawia, byś z choroby grzechu wyle­czony, czystym mógł być na przyszłość, umocnionym i wiernym Synem Jego.

Liczne napastują Cię pokusy? Przystępuj często do Komunii św. Nawykłeś od lat do jakiegoś grzechu i nie wiesz, jak się teraz od niego uwolnić? Przystępuj często do Komunii św. Chcesz się poprawić, stać się lepszym, robić postępy na drodze wyrobienia charakteru? Przy­stępuj często do Komunii Św.!

Jak często?

Im częstsze duchowe potyczki, im gwałtowniej srożą się w Tobie wiosenne burze rozwijającego się życia, tym pomocniejszej potrzebujesz ręki, Święty Karol Boromeusz wychowywał się pomiędzy rozpustnymi, zepsu­tymi kolegami, a wśród tysiącznych wielkomiejskich po­kus w nieskalanej potrafił wytrwać czystości. Zapytany, co mu dawało po temu moc, odpowiedział: „Sprawiła to Komunia Św., do której przystępowałem w każdą nie­dzielę i święto".

Co niedzielę? Zlękniesz się. „Nie. Tego nie mogę. Niegodnym tego. Oczywiście żeś niegodzien. Ale nie tego, żeby komunikować co niedzielę, lecz w ogóle ani razu na Komunię św. nie zasługujesz. Ani Ty, ani nikt na świecie. Gdyby Komunia św. nagrodą była, nikt nie mógłby spokojnie do Niej przystąpić. Nie nagrodą Ona, lecz cudownym źródłem mocy, z którego pić wolno każdemu, byle tylko czystą miał duszę.

Nie nagrodą Komunia św., lecz umocnieniem, zdro­jem energii. Czym jest Komunia Św.? Ślicznie określił to pewien poeta:

Pokojem w boju,

W walce zwycięstwem,

W ucisku pomocą,

A w śmierci życiem.

O ile nie masz ciężkiego grzechu na sumieniu, przy­stępuj jak najczęściej do Komunii Św., a gdyby w ciągu tygodnia rozbujała wyobraźnia podniecała Cię kuszącymi obrazami i gdybyś wiecznie z uprzykrzonymi myślami ścierać się musiał, to nic nie szkodzi. Nie jest to jeszcze powodem, dla którego nie mógłbyś przystąpić do Stołu Pana, który weseli młodość Twoją i nie mógł wzmocnić cię w ciężkich walkach Chlebem mocnych. Nie dlatego więc przystępujesz często do Komunii Św., ponieważ du­szę masz w porządku, lecz dlatego, ażeby ją do porządku doprowadzić.

„Tak często przystępowałem do Komunii Św., a mi­mo to upadałem”, żalisz się może. Owoc Komunii św. stosuje się u każdego, wedle tego, jak Ją ocenia. Od tego, jak do Niej się przygotujesz, jak Jej pragniesz, jak Pana przyj­mujesz, jak z Nim obcujesz zależy większy lub mniej­szy owoc Komunii świętej. Im głębsze naczynie, tym wię­cej wlać do niego można.

Tyle razy upadłeś! Cóż więc dopiero byłoby się z To­bą stało, gdybyś nie był przystępował wcale. Niewielu znano tak popędliwych ludzi, jak kapitan marynarki Marceau: Najmniejszy sprzeciw do tego stopnia wytrącał go ż równowagi, że wybuchał jak wulkan ognistą lawą gnie­wu i z największym tylko wysiłkiem pohamować się po­trafił. Starał się przezwyciężyć, komunikował codzien­nie, a pomimo to często unosił się gniewem. Pewnego ra­zu odważył się ktoś z załogi wyrazić zdziwienie, jak może przystępujący co dzień do Komunii św. w taką wpadać wściekłość. „Wiecie co", odpowiedział kapitan, „gdybym nie przystępował tak często do Komunii św. byłbym was wszystkich dawno już powrzucał do morza".

PAN WE MNIE!

Po Komunii św. nic nie widzę i nie słyszę. Książkę do nabożeństwa odkładam, ukrywam w dłoniach pochy­loną twarz, oczy zamykam. W nicość zapada się cały ota­czający mnie świat. Wszystko z mej świadomości znika, nie myślę o niczym, tylko o Chrystusie i duszy. O bied­nej mojej, nieudolnej, potykającej się duszy.

I mówić zaczynam: „Żyję. Ale nie żyję już ja, lecz żyje we mnie Chrystus. W Nim, w Chrystusie do wszystkiego jestem zdolny, ponieważ On mocą moją. A jak tej du­szy mojej daleko do tego, czym być powinna. Jak usil­nie muszę nad nią pracować. Dotąd wiecznie tylko na­rzekałem, a rzadko coś nie coś nad arcydziełem duszy mojej popracowałem. Teraz oto Krew Twoja Panie, krąży w mych żyłach.

O Krwi najczystsza, ostudź nieczyste prądy ludzkiej krwi mojej. Miłości pełne Serce Twoje na moim bije sercu: O Jezu cichy i pokornego Serca uczyń grzeszne moje serce podobnym do Twego! Płomień gorącej Twojej miłości płonie w sercu moim: O miłości Chrystusowa wypal we mnie rdzę grzechu.

Tymi lub podobnymi słowami wystaw rozesłaną u Stóp Pana duszę Twoją na działanie życiodajnej, gorącej mi­łości przebywającego w niej Pana Jezusa. Dawni ludzie myśleli, że gwiazdy to dziureczki na niebieskim stropie, że przez każdą z nich spływa na ziemię promyk niebiań­skiej światłości. Prymitywne to zapewne pojęcie. Ale to jedno pewne, że po Komunii św. blask wszystkich pro­mieni niebiańskiej światłości na Twojej skupia się duszy. Przyjmowania ciała Pańskiego zastąpić nie może ani wiedza, ani umiejętność, ani sztuka, ani nic innego na świecie. Kto nie pożywa Ciała Mego i nie pije Krwi mo­jej, nie będzie żywota miał w sobie. Oto słowa samego Chrystusa Pana.

Czyż więc bez Komunii św. żyć uczciwie nie można? Można. Powszednim życiem dla ziemi, tuzinkowym ży­ciem ludzkim żyć można, ale po wieczność sięgającym i na nią zasługującym życiem nadprzyrodzonym żyć nie można. Znam roślinę, prymulkę chińską, która hodo­wana w przeciętnym cieple 20 st. kwitnie czerwono, w wyższej ciepłocie białe wydaje kwiaty. Tak samo czer­wony kwiat czysto ludzkich pragnień, ideałów naszych przepala ogień częstej Komunii św. na białą lilię życia nadprzyrodzonego.

Męczennicy pierwszych wieków Chrześcijaństwa znosili, nie drgnąwszy, najwyszukańsze katusze, ale też nie zapominali przyjmować Komunię świętą. Duszę dzisiejszej młodzieży zakażają zatruwające książ­ki, obrazy, teatr, kino, wystawy sklepowe, złe towarzy­stwo, itp. Skuteczniejszego nad Komunię św. środka ochrony przeciw nim nie ma.

Czy po tym wszystkim mam jeszcze zachęcać Cię, Młodzieńcze, do chętnego i radosnego przystępowania do Komunii świętej? Kto powyższe prawdy przemyślał, ten podniosłe święto Komunii świętej często swojej du­szy przygotuje. Ile razy? Cztery razy do roku ,jak do tego obowiązuje szkoła? Gdzież tam. Młodzieniec, któremu leży na sercu idealne wyrobienie charakteru. Dorastający młodzieniec świadom, iż czyhających zewsząd pokus ina­czej, jak z Chrystusową pomocą przezwyciężyć nie zdo­ła, z radością z każdej skorzysta sposobności, by z Cia­łem i Krwią Chrystusa Pana łączyć się częściej. Raz na miesiąc co najmniej, a w miarę możności co niedzielę na­wet do Komunii św. przystępować będzie, (przy szkolnej Mszy św. łatwa ku temu nadarza się sposobność) w prze­świadczeniu, że częsta Komunia św. mocą jest w poku­sach, otuchą w walkach duchowych, w niedoli pociechą, walną przeciwko nowym grzechom obroną, rzec można, ucieczką duszy broniącej się od grzechu nieczystości, lub też usiłującej zeń się otrząsnąć.

A choć byś nawet w rzeczywistości komunikować nie mógł, wzbudź przynajmniej pragnienie przyjęcia Pa­na Jezusa i Utajonego w Przenajświętszym Sakramencie często odwiedzaj.

Wypierzające się pisklęta skowronków ćwierkają tylko, ale śpiewać jeszcze nie umieją. Czytałem gdzieś, że pisklęta maleńkie te milkną posłyszawszy śpiew starego skowronka. Nieudolne pisklęta z uszanowaniem słuchają rozkosznego śpiewu starszych. Póty przysłuchują się i wsłuchują, aż pewnego ranka potrafią już i one Boga pieniem swoim chwalić a ludzi radować.

Małym takim, uważnie przysłuchującym się skowronkiem jest dusza Twoja, ilekroć w skupieniu modli się przed Przenajświętszym Sakramentem.

Jeżeli obok Kościoła wiedzie Cię droga, wstąp zawsze, Chłopcze drogi, na chwilkę i czuwającemu na ołtarzu, w migotliwym światełku wieczystej lampki Panu Jezusowi spragnioną otwórz duszę.

Przed Przenajświętszym Sakramentem w cichym skupieniu modlący się młodzieniec: budujący to widok.

Panie Mój. Boże mój. Do Stóp Twoich niby niedo­łężne skowrończe pisklę się tulę, Twojej, bez słów, nasłu­chując mowy. Panie! niczym więcej nie jestem, jak bied­nym, raz po raz upadającym młodzieńcem, ale mimo to Twoim. Dopomóż, by z każdym dniem bielszą stawała się moja dusza, silniejszym, jak stal hartownym mój cha­rakter. Dopomóż mi, Panie, by wizerunek Świętego Two­jego Oblicza z dnia na dzień piękniej w mej duszy doj­rzewał.

MAGNA VIXIT — ŻYŁ WZNIOŚLE

„Przyjacielu, albo zmień imię, albo postępowanie " rzekł pewnego razu Aleksander Wielki do tchórzem podszytego żołnierza, który przypadkiem też nosił imię Aleksandra. To samo rzec by można wielu, katolikami mianującymi się młodzieńcom, którzy życiem, zachowa­niem, opieszałością moralną wstyd przynoszą mianu ka­tolika.

Co warta wiara, której nie odpowiada z wiary wy­pływające życie? I jakąż miałby wartość człowiek, który by sam siebie jako wzór katolika stawiał, swoim chrze­ścijaństwem proszony, czy nieproszony się przechwalał, a zapatrywaniami, mową, czynami, jednym słowem całym swoim życiem religię chrześcijańską podważał.

Ilu to chełpi się pięknymi hasłami, a wedle wielkich zasad nie żyje. Magna dixit, wielkie frazesy na nic się nie zdadzą. Magna vixit, wielkim życiem żyć cen­niejsze nad wszystko.

A pod tym właśnie względem, aż zanadto niestety, ma czego się wstydzić dzisiejsze chrześcijańskie spo­łeczeństwo. Sławny indyjski pisarz Rabindranath Tagore zwiedziwszy wszerz i wzdłuż Europę, zastraszający sąd o niej wydał, twierdząc, że tam u nich w Indiach cnotliwsi są ludzie. Smutny to sąd o naszej martwocie religijnej, że pogańskie ludy cnotliwsze są od nas, w Chrześcijaństwie od 2.000 lat żyjących Europejczy­ków. W czym tu błąd? W Chrześcijaństwie? Nie. W tym tylko, że wiara chrześcijańska szerokich mas zewnętrz­nym jest tylko pozorem, z którym niestety, nie idzie w parze życie chrześcijańskie, szczytnej odpowiadające wierze.

A przecież nie na to dał Pan Bóg objawioną wiarę, żebyśmy się przez nią nowych prawd dowiedzieli, ale dlatego, byśmy przez nią lepszymi się stali. Rozważ to i dobrze zapamiętaj, Chłopcze. W szkole, tak samo jak arytmetyki, łaciny, fizyki, lub geografii „uczę się" także religii. Jeżeli dobrze nauczyłeś się w pierwszym rzędzie wymienionych przedmiotów, zadośćuczyniłeś swojej po­winności. Jeżeli zaś do tego się ograniczasz, że religię „umiesz", niczego przez to jeszcze nie okazałeś. Nie dość bowiem „nauczyć się" religii, lecz przede wszystkim zachowywać ją należy. Nie Magna dixit lecz Magna vixit.

Niestety, bardzo wielu młodzieńców do tego nie do­chodzi. I stąd też tylu później widzimy na świecie ludzi o sparaliżowanej woli, oraz bezwładnej wierze. Ludzi, którzy zapomnieli wykrzesać w duszach swoich z nauki religii w szkole, iskrę żywej ofiarności i głębokości, aby żyć według wiary.

A przecież miano „chrześcijanina" z poważnymi po­łączone jest obowiązkami. Zobowiązuje nas do życia ży­ciem nadprzyrodzonym. Zobowiązuje, by przez cały ciąg życia naszego coraz to wyżej dążyła dusza nasza. Świę­tymi bądźcie, bo Ja Świętym jestem (Kpł 11, 44), brzmi rozkazujące słowo Pańskie. Bądźcie wy tedy do­skonali, jako i Ojciec wasz Niebieski doskonałym jest (Mt 5, 48). Którzy ochrzczeni jesteście, Chrystusa oblekliście upomina św. Paweł apostoł. Chrystus więc zamieszkuje we mnie? O biedny Chryste, jakież za­brudzone we mnie Twoje Oblicze. Czy możesz rozpoznać się we mnie?

Czuwaj. Nie kompromituj Chrześcijaństwa, szanuj swoją duszę i nie przynoś Chrystusowi wstydu.

Ach, troska o byt, o chleb powszedni do tego sto­pnia pochłania dziś nieprzeliczone mnóstwo ludzi, że czasu na nic innego im nie zostaje. Nie mają czasu mieć duszę. Jak muchy na lep schwytane trzepią się biedne dusze, które do ziemskich interesów, do materii, do bło­ta przylgnęły. A w Bożym zamyśle orłem dusza nasza była!

Powiedz, Młodzieńcze, czym chcesz być: orłem, czy muchą? Wysoko w przestworzach szybującym orłem, czy też do lepu przyklejoną muchą?

CO WYBRAĆ ?

Stara, bardzo stara księga daje takie „przepisy na szczęście”: Chcesz być dzień jeden szczęśliwy? Kup nowe ubranie. Tydzień? Zabij wieprza. Miesiąc? Wygraj pro­ces. Rok? Ożeń się. Całe życie? Bądź porządnym czło­wiekiem. Całą wieczność? Bądź dobrym chrześcijaninem.

Bądź porządnym człowiekiem i dobrym chrześcija­ninem !

Z roku na rok dorastasz, Chłopcze drogi, i coraz bardziej zbliżasz się do chwili, w której jako dorosły, ukończony młody człowiek staniesz i Ty także do walki życia. Coraz wyraźniej dostrzegać będziesz ścierające się, walczące z sobą na widowni życia kierunki, stronnictwa, hasła. Każda strona, każdy kierunek na Ciebie liczy.

A Ty do kogo przystaniesz? Komu oddasz na usługi młodą, sprężystą energię? Przed kilkudziesięciu laty trudniejsze było położenie i trudniej było jasno się rozpa­trzeć. Dziś natomiast całkiem jasno rozeznać się możesz.

Niestety, wielu jest, dziś jeszcze katolików z me­tryki, niewielu za to chrześcijańskich (czyli prawdzi­wym religijnym życiem żyjących) katolików. O ilu to wykształconych naszych ludziach rzec było dotąd można, iż jest wprawdzie „katolikiem, lecz niepraktykującym”, czyli że jest nim z imienia, ale nie znać tego w jego życiu, czynach i mowie.

Nie. Nadal tak być nie może. Nikomu dziś twierdzić już nie wolno, że religia czysto i wyłącznie wewnętrzną, prywatną moją sprawą. Co­raz jaśniej widać dziś trzeźwość sądu Goethego w zna­miennym twierdzeniu: właściwym, jedynym i najgłęb­szym tematem dziejów świata, któremu wszystkie inne podporządkować się muszą, będzie walka niewiary z wiarą.

Oto masz pogląd na tę sprawę nie katolika, zgoła nie marzyciela, lecz geniusza, filozofa, jednego z naj­głębszych i uniwersalnych umysłów, któremu po­dobnych kilku zaledwie ludzkość wydała. A następnie porównaj, co w ostatnich dwóch w życiu listach pisze

tejże samej kwestii nasz wieszcz-filozof Zygmunt Kra­siński. Ostatnie to jego przestrogi, zaklęcia, by ratować wszystko, co człowiekowi najdroższe: Wiarę, Ojczyznę

Kulturę.

"Ten kraj (Polska) także nad otchłanią jak wszy­stkie. Musi przyjść zbawcza sprawa ojczyzn, albo sprawa posiadających i nie posiadających pożre świat. Jedno z dwojga: albo ojczyzny przyznane utrzymają w jedności społeczeństwo, albo nastąpi ostateczny jego rozkład che­miczny na dwa jego pierwiastki najprostsze, najniższe, najostateczniejsze, o których wspomniałem, materialne. Że ojczyzn nie ma, dlatego są tylko cielesne cele. A cele cielesne wcześniej czy później sprowadzone być mu­szą logicznie do najprostszego wyrażenia, jakim jest bójka pomiędzy bogatym, a nędzarzem. Ta bójka ostat­nim jest wyrazem społeczeństwa, które zapomniało o Bogu i zaparło się ojczyzn. Koniecznością pchane, mimo wszystkie przedsięwzięte środki obrony, padnie ono jej pastwą. Nie twierdzę jednak, by to nieunikniętym już było, czas jeszcze wydobyć się z otchła­ni”. (List do Adama Sołtana z 15 lutego 1858 r.).

A 9-go lutego 1858 r. pisał do Trentowskiego:

„Nie zrywaj się do walki i nie podnoś ręki prze­ciw pierwiastkowi (katolicyzmowi), który jedynie dzieli Ojczyznę Twą od bezdennego morza, panteistycznego morza, że się tak wyrażę, Panslawizmu. Nie myl się, po­nad tą otchłanią stoi Polska. Jeden katolicyzm jej prze­grodą do onych głębokich, śmiertelnych fal. Gdyby nie on, już by jej ciało po nich się rozbijało i powoli topnie­jąc, zstępowało w głąb. Czy nie widzisz, że wyższe zło­żone organizmy społeczne i polityczne wszędzie trawione rozkładem chemicznym, rozrabiają się. Narody, pań­stwa, ustawy, podania, wiary, stronnictwa nawet dążą do rozwiązania się i ulotnienia. Z tego rozkładu, dwa tylko wobec siebie najniższe, najprostsze, a najsilniejsze żywiołowe pierwiastki pozostają, sprzeczne, zażarte, do bójki gotowe: ubodzy i nie ubodzy. Na tym chce się za dni naszych skończyć historia świata. Jest to oznaka olbrzymiego materializmu, bo te obozy dwa, choć pa­łają ku sobie nienawiścią, jednakże goreją zapałem ku wspólnemu bożyszczu, a tym bożyszczem jadło, rozkosz, używanie, wygoda, słowem materialny cel. Wszystkie inne idealne odleciały z piersi ludzkich, on jeden je za­stąpił i powtarzam, on dowodem, że rozkład chemiczny społeczeństw, czyli śmierć Epoki, wypracowuje się w jej wnętrzach.

Katolicyzm jeden tworzy narody wśród plemion, a instytucje, hierarchie, rozmaitość i nastroje w narodach. Tym samym że bogaczom na­kazując miłosierdzie i miłość, ubogim miłość i wiarę w po­śmiertne życie, nie dozwala światu przemiany rozbijają­cej go na dwa tylko stronnictwa bijące się o kawałek chleba, lub sukna łachman, lub złota sztukę. Wierz mi, kiedy godzina takiej bójki zwierzęcej uderzy, nie będzie miejsca na pobojowisku dla żadnego organizmu wyż­szego, dla żadnej narodowości, żadnej Ojczyzny, dla żad­nego języka, dla żadnej sztuki, dla żadnej wiedzy i na­uki. Nastanie także kościół powszechny, bez różnic ale złego. Kościół ciał i namiętności tymi ciałami rządzą­cych. W to patrz, w to miej wbite źrenice, bo to praw­dopodobny koniec nasz, jeśli duch katolicki, w przedziwnej mierze umiejący nadawać osobowość wszystkiemu i wiązać te osobowości węzłem miłości, czyli harmonię zaprowadzać, nas od tego nie ocali. Nie patrz w drobnostki i szczegóły, patrz w ogół. Spojrzyj mu oko w oko, a przekonasz się, że prawdę mówię".

Młodzieńcze! I na Ciebie liczy obóz Krzyża.

Musisz więc umiłować uczciwość, karne nad sobą panowanie, wierność i miłość, słowem, w pełni ka­tolickie życie.

„Ależ w takim razie, całe moje życie jedną będzie walką. Walką z nawałą pokus i grzechów." A choćby tak nawet być miało. Wiesz, co Kserkses powiedzieć ka­zał garstce 300 wojowników pod Termopilami? — „Od­dajcie broń". „Przyjdź i weź sam, jeśli potrafisz", odpowiedzią ich było i woleli co do jednego wyginąć raczej, niż podać się. Jeżeli więc grzech, pokusa, zły przy­kład raz wraz słać będą do Ciebie posłów: „Poddaj się". „Nie. Raczej śmierć, niż podła uległość" - odpo­wiedz.

Nie chcę za nic w świecie, żebyś był jak zarżnięta, ledwo dychająca szkapa. Całkiem przeciwnie: bądź ogni­stym, rwącym się, z pianą wędzidło gryzącym rumakiem, byłeś się krótko w cuglach trzymał! Moim ideałem mło­dzieniec, który drogą życia z wzrokiem w gwiazdy utkwio­nym idzie, a przecie do studni nie wpadnie. Młodzieniec świadomy, iż duszą każdej kultury jest kultura duszy. I ten jest moim ideałem dorosły mężczyzna, w którego życiu religia nie jest nastrojem w niektórych dniach i okolicznościach, nie niedzielnym strojem, nie intelektu­alnym przeżyciem, nie pustą ramą bez obrazu, lecz życie całe na wskroś przenikającą i kierunek mu nadającą po­tęg?

Prawda Młodzieńcze, iż w wieku męskim będziesz takim niewzruszenie do religii swej przywiązanym, praw jej strzegącym, oświeconym, świadomym, pełnym przekonania katolikiem.

A gdybyś dookoła siebie na samą tylko obojętność patrzeć musiał? Gdyby w środowisku Twoim żadnego nie było religijnego przykładu, z którego sił mógł byś zaczerpnąć? A gdybyś z powodu religijnych Twoich prze­konań do znikomej należał mniejszości?

Nawet i wtedy.

Zresztą w mniejszości? Skądże! Bóg i ja, wszędzie większość oznacza. A jeżeli religię moją krzywdzą, z tym większym zapałem bronić jej będę.

„Opressus resurgo", „uciśniony tym uporczywiej do życia powstaję", wypisał na sztandarze swoim tu­łacz, Franciszek II Rakoczi i Ty mów to samo, gdy religię Twą gnębią.

„Semper prorsum! nunquam retrorsum". Zawsze naprzód. Nigdy wstecz, wypisano na froncie szkoły wojskowej. Niechajże to hasło i Twoim będzie, byś wbrew nawale przeciwnych przykładów dzisiejszego świata, wbrew pokusom jego, z młodzieńca religijnego, na religijnego wyrósł męża.

Panie! Niech harfą będę, z której dźwięk ręka Twoja wydobywa!

Panie! Ogniem niech będę, miłości Twojej płomieniem płonącym.

Kryształowym niech będę kielichem i niechaj drga we mnie przelewająca się pełnia łaski Twojej.

Zwierciadłem niech będę, a Piękność Twoja Panie niech odbija się we mnie.

Panie! Dębem niech będę, którego, by rósł prosto, Ty jesteś, Panie, podporą.

Morzem niech będę, Twoją wypełnionym głębią.

Jeśli uśmiech wesołości twarz mą rozjaśnia, Ciebie niech sławią ucieszone wargi. Jeśli cierpienie łzy z oczu wyciska, niechaj łza każda w Twoje spadnie dłonie.

Niechaj o Panie, zawsze i we wszystkim czystym na duszy, grzechu nie znającym, posłusznym, szczęśliwym będę synem Twoim i daj, o Panie, abym nie przestał nigdy „religijnym być młodzieńcem".

11



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Religia seksualność człowieka, Ściągi, Religia
Zmiany kulturowe młodego człowieka jako wynik uczestnictwa w
Zagrożenia młodego człowieka
Internet jako źródło informacji i zagrożeń dla młodego człowieka, Pedagogika
patriotyzm mlodego czlowieka
Rola pedagoga w wychowaniu i kształceniu młodego czlowieka, Pedagogika opiekuńczo-wychowawcza
10 rad dla młodego człowieka, ► Dokumenty
Zagrożenia młodego człowieka
Główne środowiska wychowawcze w życiu młodego człowieka, jatrogenne i Psychologia
Główne środowiska wychowawcze w życiu młodego człowieka, Pedagogika
ROLA TURYSTYKI I REKREACJI W KSZTAŁTOWANIU POSTAW SPOŁECZNOMORALNYCH MŁODEGO CZŁOWIEKA
bp Tihamer Toth „Zreformowane” małżeństwo, Rodzina katolicka
DRAMAT MŁODEGO CZŁOWIEKA, Wypracowania- przykłady
postawa twórcza a wartości młodego człowieka
Pułapki religii praw człowieka
Zagrożenia młodego człowieka
Zagrożenia młodego człowieka
GŁÓWNE ŚRODOWISKA WYCHOWAWCZE W ŻYCIU MŁODEGO CZŁOWIEKA

więcej podobnych podstron