Angelsen Trine Córka morza 20 Cena milczenia


Angelsen Trine

CENA MILCZENIA

SAGA CÓRKA MORZA XX

Rozdział 1

Huk wystrzału strzelby Sigvarda nadal dźwięczał jej w uszach. Dopiero po chwili Elizabeth zrozumiała, że wciąż żyje. Serce waliło jej w piersi, była zlana potem. Powoli otworzyła oczy. Była przygotowana na widok martwej Bergette leżącej na podłodze, ale zamiast niej ujrzała Sigvarda. Jego twarz była odwrócona. Na koszuli rosła powoli plama krwi.

Przez chwilę było zupełnie cicho. Elizabeth rozejrzała się, szukając Bergette. Dostrzegła kobietę na krześle; wpatrywała się sztywno przed siebie. Przez chwilę Elizabeth pomyślała, że przyjaciółka jednak nie żyje. Bergette siedziała zupełnie nieruchomo. Nawet powieka jej nie drgnęła.

Spojrzenie Elizabeth powędrowało w kierunku drzwi.

- Ane!

Z trudem wyszeptała imię córki. Chciała zerwać się z miejsca, ale ciało miała ciężkie jak z ołowiu. Nie mogła nawet zapanować nad myślami.

- Ane, jak... ? - Umilkła, bo słowa uwięzły jej w gardle. Córka stała w drzwiach niczym słup soli i patrzyła tępo przed siebie. W dłoni trzymała rewolwer.

- Czy to ty... ? - Elizabeth zwilżyła wargi końcem języka i przeniosła spojrzenie na Sigvarda. Mężczyzna przestał krwawić. Czy krew po śmierci nadal wypływa z ran? Nie miała pojęcia. Plama na koszuli już w każdym razie nie rosła. Czyżby naprawdę był martwy? Co się stanie jeśli nagle zerwie się z podłogi, chwyci broń i zacznie strzelać na oślep? Elizabeth pochyliła się i położyła dłoń na jego szyi. Nie, nie czuła pulsu. Oczy Sigvarda były otwarte. Puste.

Wreszcie zdołała wziąć się w garść. Chwyciła strzelbę. Zabezpieczyła ją i odłożyła. Może nie powinnam była tego robić? - przemknęło jej przez myśl. Lensman wolałby na pewno, by świadkowie zostawili wszystko na swoim miejscu. Chwyciła się za głowę. Myśli kłębiły się nieskładnie. Znów spojrzała na Ane.

- Moja córeczka - wyszeptała i podeszła do niej powoli. - Oddaj mi to - zwróciła się do dziewczynki, wyciągając rękę po rewolwer. Ane nie odpowiedziała.

Elizabeth ostrożnie odebrała jej broń i odłożyła na, stół. Zastanawiała się, czy w magazynku zostały jeszcze jakieś pociski, ale nie chciała tego sprawdzać. Ten rewolwer właśnie pozbawił życia człowieka, a ona sama byłaby martwa, gdyby nie Ane. Objęła dziewczynę mocno. Z trudem powstrzymywała płacz.

- Moja kochana córeczka - powtarzała. - Uratowałaś mi życie, uratowałaś nas obie. Ale Sigvard... niech Bóg ma nas w swojej opiece!

Ane niechętnie pozwalała matce na uściski. Elizabeth puściła ją, położyła dłonie na jej ramionach i spróbowała zajrzeć w jej oczy. Dziewczyna wciąż patrzyła przed siebie, wydawała się nieobecna. W tej samej chwili Bergette wydała z siebie przenikliwy krzyk. Elizabeth odwróciła się i ujrzała przyjaciółkę klęczącą nad mężem. Płakała, potrząsając raz po raz bezwładnym ciałem.

- Sigvard! Sigvard, słyszysz mnie? Obudź się, no już! Elizabeth podeszła do niej i chwyciła ją za ramiona.

- Uspokój się, Bergette. Sigvarda już nie ma. On... odszedł.

- Nie! - Okrzyk Bergette zabrzmiał jak rozpaczliwa prośba, jakby miała nadzieję, że przyjaciółka się myli.

To musiał być dla niej straszny szok, pomyślała Elizabeth. Na początku Bergette myślała, że Sigvard zginął w pożarze. Pochowała go, lecz on wrócił: wrócił, by je obie zamordować i by samemu umrzeć. Chciała odciągnąć przyjaciółkę od trupa, ale Bergette zaczęła się wyrywać.

- Zostaw mnie! Chcę porozmawiać z Sigvardem! - szlochała. - Przecież do nas wrócił.

- Posłuchaj mnie - odezwała się Elizabeth spokojnie i zerknęła na zwłoki mężczyzny. Martwe oczy wpatrywały się w nicość. Wzdrygnęła się i odwróciła. - Kochana Bergette, posłuchaj mnie teraz. Chodź tu, usiądź, zaraz wezwiemy pomoc. Nie pamiętasz już, co się przed chwilą stało? Przecież Sigvard chciał zastrzelić nas obie. Postradał zmysły.

Wydawało się, że Bergette nic nie słyszy. Wciąż klęczała nad mężem, trzęsąc się od płaczu. Elizabeth zerknęła na Ane. Dziewczyna stała oparta o framugę drzwi, wydawała się obojętna, zupełnie tak, jakby to, co miało przed chwilą miejsce, w ogóle jej nie dotyczyło. Nadal była nieobecna, patrzyła przed siebie, nie widząc niczego. Bergette znowu potrząsała ciałem męża.

- Sigvard, obudź się! Mój kochany, kochany...

- Próbował nas zastrzelić - przypomniała jeszcze raz Elizabeth. Jej głos nie był już spokojny. Czuła, że trzęsą się pod nią nogi.

Przyjaciółka nie słuchała jej, opadła na zwłoki, szlochając przeraźliwie i miętosząc powalaną krwią koszulę.

Elizabeth przypomniała sobie, co wcześniej myślała o tym wszystkim. Gdyby Sigvard pojawił się nagle w jej życiu, byłaby gotowa na wszystko, by ratować Ane. Każda matka postąpiłaby tak samo. Teraz okazało się, że to córka ją ocaliła. Co by było, gdyby pojawiła się chwilę później? Pewnie obie z Bergette byłybyśmy martwe, pomyślała. Co sprawiło, że Ane przyszła tu za nią? I jak dziewczynie udało się zdobyć rewolwer? Przecież broń leżała w zamkniętej na klucz komodzie w salonie. A może to wcale nie jest rewolwer Bergette? W jej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, nie znajdowała odpowiedzi na żadne z nich.

Usłyszała trzaśnięcie drzwiami i dobiegające z korytarza głosy. Zesztywniała. Oby to nie była Karen-Louise! Zerwała się z miejsca, by zobaczyć, kto do nich idzie. Gdy otworzyła drzwi prowadzące na korytarz i zobaczyła parobka ze służącą, westchnęła z ulgą. Od razu rozpoznała oboje.

- Co się stało? - zapytali chórem. Po chwili dziewczyna dodała: - Jesteś blada jak ściana.

- On... - Elizabeth nie wiedziała, co im powiedzieć. - Sprowadźcie pomoc z Dalsrud. Niech przyjadą mężczyźni. Sigvard nie żyje.

- Nie żyje? Chyba już od dawna? - rzucił parobek, usiłując ją wyminąć.

- Nie, nie wchodź tam. - Elizabeth zagrodziła mu drogę. - Usiłował nas zastrzelić, ale... no cóż, tak czy inaczej nie żyje. Z całą pewnością. Spieszcie się do Dalsrud. Chłopak wybiegł z domu, trzasnąwszy drzwiami.

Elizabeth odwróciła się do służącej. Dziewczyna zbladła, otwierała usta i zamykała, nie będąc w stanie dobyć z siebie słowa.

- Wiesz, gdzie mieszka matka Bergette? Służąca skinęła głową.

- Dobrze. Biegnij do niej i powiedz, że Sigvard leży martwy w salonie. Niech tu szybko przyjdzie, ale, na Boga, nie pozwól jej zabrać ze sobą Karen-Louise. Mała nie powinna wiedzieć, co tu się stało. Dziewczyna znów skinęła głową, ale wciąż stała nieprzytomnie w korytarzu.

- Rozumiesz, co mówię? - spytała Elizabeth.

- Tak.

- No to już, leć! Biegiem. Już na progu odwróciła się i zapytała:

- Jak umarł Sigvard?

- Został postrzelony w plecy.

Służąca pisnęła i wymknęła się z domu. Już po chwili Elizabeth usłyszała jej kroki na podwórzu. Oparła się o framugę i przymknęła oczy. Z salonu wciąż dobiegał rozdzierający płacz Bergette. Pewnie była w szoku, zapomniała O wszystkim, co się stało. A może to reakcja zupełnie naturalna? W końcu to jej mąż leżał na podłodze.

Ane popełniła morderstwo. Jej mała, zaledwie szesnastoletnia córeczka. Elizabeth zasłoniła twarz dłońmi, próbując stłumić dobywający się z piersi szloch. Nie może teraz płakać, nie może. Musi być silna, ze względu na Ane.

Zrobiła głęboki wdech i wróciła do salonu.

Rozdział 2

Ane osunęła się na podłogę. Siedziała oparta o ścianę, obejmując kolana ramionami. Łkanie Bergette wreszcie ucichło. Klęczała teraz nad trupem, kołysała się w przód i w tył, i cały czas gładziła dłoń zmarłego. Widok był sam w sobie tak przerażający, że Elizabeth miała przez chwilę ochotę się poddać i pozwolić, by to inni przejęli kontrolę nad sytuacją. Ale nie mogła sobie na to pozwolić i dobrze o tym wiedziała. Podeszła do Ane i podała jej rękę.

- Chodź, usiądziemy na sofie - poprosiła. Dziewczyna nie zareagowała.

- Posiedzę trochę z tobą. - Elizabeth ujęła ją ostrożnie pod ramię.

Ciało Ane było sztywne i bezwolne, w końcu jednak córka usłuchała. Elizabeth znalazła szal i okryła nim ramiona dziewczyny. Właściwie nie wiedziała, czemu to robi. Było przecież lato, ale ona sama trzęsła się z zimna. Bergette zaczęła nucić coś pod nosem. Po jej policzkach powoli spływały łzy.

- Czujesz się już lepiej? - Elizabeth pogładziła Ane po plecach.

Nie doczekała się odpowiedzi, zresztą wcale się jej nie spodziewała. Westchnęła. Gdyby chociaż skinęła głową, pomyślała przyglądając się córce. Brązowe oczy dziewczyny, zazwyczaj tak radosne i pełne życia, wydawały się teraz martwe. Ciekawe, o czym myśli? Czy jest świadoma tego, co zrobiła?

Dopiero teraz Elizabeth przestraszyła się nie na żarty. Przecież zabójstwo było przestępstwem karanym śmiercią. Czy to właśnie miała oznaczać jej wizja? Objawił jej się Sigvard z twarzą wykrzywioną w złośliwym uśmiechu. Czyżby chciał pociągnąć za sobą Ane?

Nigdy, postanowiła Elizabeth. Nigdy nie pozwoli, by ktoś odebrał jej dziecko! Zrobiła głęboki wdech;

drżała na całym ciele. Jeśli Ane zostanie skazana na śmierć, ona sama odbierze sobie życie. Przecież nie potrafiłaby istnieć bez ukochanej córki. Masz jeszcze jedno dziecko, odezwał się w jej głowie głos rozsądku. Owszem, pamiętała o tym. Miała dwoje dzieci, ale nie mogła sobie pozwolić na utratę żadnego z nich.

Na samą myśl o małym Williamie z jej piersi pociekło mleko. Na szczęście zabezpieczyła stanik, wsuwając, między ciało a ubranie, ściereczkę, ale czuła się nabrzmiała i obolała. Dawno już powinna była siedzieć w domu i karmić chłopca.

Spróbowała sobie wyobrazić, co by było, gdyby nie pojawił się Sigvard. Piłyby z Bergette kawę i gawędziły beztrosko, w końcu zapytałaby przyjaciółkę o możliwość pożyczenia dziecinnego wózka i wróciła do domu. Wózek! To właśnie po niego przyszła, chciała, żeby William miał gdzie spać, gdy ona będzie pracowała na polu, by nie musiał leżeć na słońcu. Zazwyczaj nie potrafiła powstrzymać uśmiechu na samą myśl o tłuściutkich, małych ramionkach i nóżkach synka, jego ciemnych, bystrych oczach i czarnych włoskach. Skóra zdjęta z ojca. Do niej w ogóle nie był podobny.

Jeśli odbierze sobie życie, musiałaby go zostawić. Nie, nie wolno jej. Nikt nie umrze - ani ona, ani Ane. Będzie walczyć do ostatniej kropli krwi, by ani lensman, ani nikt inny nie skazał jej córki na śmierć. Już ona się o to zatroszczy.

- Ane, posłuchaj mnie. Dlaczego tu przyszłaś? Skąd masz rewolwer? Możesz mi odpowiedzieć? - zapytała Elizabeth łagodnym głosem.

Dziewczyna milczała. Musiała jednak rozumieć, co się do niej mówi, bo na dźwięk słów matki odwróciła się od niej. Elizabeth spróbowała na nowo.

- Niedługo ktoś na pewno przyjedzie i go zabierze. Będzie dobrze, kochanie. Zostanę z tobą. Bergette przestała nucić, siedziała teraz blada jak ściana, wpatrując się w swojego martwego męża. Za oknem przekrzykiwały się mewy. Jakiś mały ptaszek uderzył z brzękiem w szybę. Elizabeth wzdrygnęła się, ale Ane i Bergette nie dały po sobie poznać, że cokolwiek słyszały.

Kobieta pochyliła głowę i złożyła dłonie do modlitwy, ale nie potrafiła znaleźć właściwych słów. Co myślał Bóg, patrząc na nie teraz, w obliczu tego co właśnie się stało? Czy rozumiał, że Ane zrobiła to, co musiała, że nie z własnej winy stała się morderczynią?

Zaczął dokuczać jej przeraźliwy ból głowy, raz po raz targały nią mdłości. Powietrze w salonie było ciężkie i nieruchome. Otworzyła okno. Usłyszała ludzi na podwórzu. Zarżał koń, niskie męskie głosy mieszały się z jednym wyższym, jakby znajomym. Elizabeth wyszła na korytarz.

- Mario, ty też tu jesteś? - zapytała wystraszona, a jednocześnie szczęśliwa.

- Co się stało? - zapytał Kristian. - Słyszeliśmy, że ktoś postrzelił Sigvarda. Ale przecież on jest martwy, pochowaliśmy go, do diabła! Nic z tego nie rozumiem. - Wbił w nią spojrzenie. Jens i Lars chcieli zobaczyć, co się dzieje. Obaj zatrzymali się zaskoczeni w drzwiach.

- Kto go zabił? - zapytał parobek, doszedłszy do siebie. Elizabeth już miała mu odpowiedzieć, że zrobiła to Ane, ale w ostatniej chwili zamilkła.

- To był wypadek - rzuciła tylko. - Przygotuj konia, niech Lars jedzie po lensmana i doktora. Parobek skinął głową, ale najwyraźniej nie spieszyło mu się do stajni. Pewnie nie chce przegapić takiej sensacji, pomyślała Elizabeth. W końcu chłopak wyszedł. Kobieta spojrzała po pozostałych.

- Sigvard przyszedł tu - odezwała się cichym głosem - by zastrzelić mnie i Bergette. Celował do mnie, gdy nagle w drzwiach stanęła Ane i strzeliła mu w plecy. Jens zachwiał się na nogach. Dobry Boże, wyszeptał i rzucił się w stronę córki.

- Nie, Jensie - powstrzymała go Elizabeth. - Mario, lepiej ty do niej idź. Możesz przy niej posiedzieć, ale Ane nie ma chyba ochoty na rozmowę.

- Kogo w takim razie pochowaliśmy? - spytał Kristian.

- Nie wiem - odparła. - Musisz już chyba jechać, Larsie. Weź świeżego konia i postaraj się wrócić jak najszybciej. Gdy tylko Lars wyszedł z domu, Elizabeth spojrzała na Kristiana i Jensa.

- Przykryjcie czymś zmarłego. Spróbuję porozmawiać z Bergette. Biedaczka odchodzi od zmysłów. Chyba nie rozumie nic z tego, co się wokół niej dzieje. Mężczyźni znaleźli koce, którymi nakryli zwłoki. Bergette podniosła się z klęczek, chcąc je zabrać.

- Co wy robicie? Przecież on się udusi! Elizabeth była już przy niej.

- Nie chcemy, żeby zmarzł na podłodze. Chodź, damy mu na chwilę spokój i usiądziemy sobie tutaj. Musiała odciągnąć Bergette w drugi koniec pokoju. Cały czas obserwowała uważnie Marię i Ane. Obie były już teraz młodymi kobietami, ale w jej oczach nadal pozostawały dziećmi. Poczuła ucisk w piersi, miała ogromną ochotę przytulić je do siebie z całych sił, rozpłakać się i... Nie, musi być silna. Właśnie ze względu na dziewczynki. Ze względu na wszystkich. Jens i Kristian wydawali się zupełnie zdezorientowani.

- Bądźcie tak dobrzy i zaparzcie kawy - poprosiła Elizabeth, obejmując Bergette.

- Myślisz, że jest mu zimno? - Przyjaciółka posłała w stronę zwłok zatroskane spojrzenie.

- Nie, teraz już nie.

Elizabeth przypomniała sobie, jak sama się czuła, gdy doniesiono jej, że Jens zginął na morzu. W pierwszej chwili nie chciała w ogóle przyjąć tego do wiadomości. To niemożliwe, by odszedł ode mnie na zawsze, myślała. Nawet później, gdy uświadomiła sobie, że mąż naprawdę nie żyje, nie potrafiła porzucić nadziei.

Bergette czuła się podobnie, chociaż Sigvard okazał się tak złym i niecnym człowiekiem. Czyżby zdążyła już o tym wszystkim zapomnieć? Jens był mimo wszystko wiernym, wspaniałym mężem. Elizabeth nie miała nawet możliwości złożenia jego szczątków do grobu. W odróżnieniu od Bergette. Czy przyjaciółka zniesie powtórny pogrzeb Sigvarda?

Elizabeth pogładziła ją ostrożnie po plecach. Było jej zimno? Nie, chyba nie. Zerknęła na Ane. Maria próbowała coś do niej mówić.

Usłyszała kroki na korytarzu, ale nie zdążyła nawet wstać z sofy, gdy w progu pojawiła się matka Bergette. Kilka kosmyków włosów wysunęło się z jej koka, oczy miała wielkie i okrągłe.

- Powiedzcie mi, czy to, co słyszałam, jest prawdą? - Starsza pani zerknęła na Bergette, dostrzegła Sigvarda leżącego na podłodze, zbladła i znów przeniosła wzrok na córkę. Podeszła do niej i otoczyła ją ramionami.

- Dobry Boże, Bergette, co tu się stało? Kto to zrobił? I kto w takim razie zginął w pożarze?

- Porozmawiamy o tym, gdy przyjedzie lensman - odezwała się szybko Elizabeth.

Kobieta nie pytała już więcej. Bergette wybuchnęła przeraźliwym płaczem, przyciskając się kurczowo do matki.

Kristian i Jens przynieśli czajnik z kawą i kubki. Starsza pani spojrzała na nich zaskoczona, jakby nie rozumiała, co mężczyźni robią w pokoju.

- Kawy? - spytał Jens, unosząc czajnik. Kobieta nie odpowiedziała, ale Elizabeth skinęła głową. Potrzebowała czegoś, czym mogłaby się wzmocnić. Z wdzięcznością przyjęła gorący kubek i piła małymi łykami. Kawa parzyła jej gardło. Kristian podszedł do niej i mocno ją przytulił.

- Jak się czujesz? - szepnął z ustami w jej włosach.

- Dobrze - skłamała, doskonale świadoma, że nie zdoła go oszukać.

- Pomyśleć, że mogłem cię stracić, Elizabeth. - Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- Ale wszystko skończyło się dobrze - odrzekła drżącym głosem, spoglądając jednocześnie na Jensa. Ten wbił w nią wzrok. Pewnie myślał sobie to samo co Kristian. Gdyby tylko mogła, podeszłaby do niego i rzuciła mu się na szyję, ale wiedziała, że takie zachowanie nie przystoi statecznej mężatce. Matka Bergette mierzyła ich surowym spojrzeniem.

- Czy ktoś może mi powiedzieć, co tu się stało? Przecież pochowaliśmy Sigvarda, a teraz... - Głos jej się załamał. - A teraz on leży martwy w salonie. Czemu nikt nie zatrzymał sprawcy? Powiadomiliście lensmana? Jak można było puścić wolno mordercę!

- Lensman i doktor już jadą - powiedział Kristian spokojnie.

- Sigvard był takim dobrym człowiekiem - załkała starsza pani, obejmując Bergette.

Biedaczka, o tak wielu rzeczach nie ma pojęcia, pomyślała Elizabeth. Bergette miała na pewno swoje powody, by nie wyjawiać matce, jakim piekłem stało się ostatnio jej życie.

- Mario, weź Ane i wyjdźcie do kuchni - poprosiła. Dziewczyna skinęła głową i wyprowadziła siostrę. Elizabeth nie chciała, by Ane słyszała dalszą część rozmowy. Poza tym pod drzwiami podsłuchiwała służąca. Bardzo jej najwyraźniej zależało na poznaniu całej prawdy. Elizabeth słyszała, jak dziewczyna wymienia szeptem komentarze z parobkiem.

Zaczęła drżeć tak, że o mały włos nie rozlała kawy. Odstawiła kubek na stół. Oby tylko lensman niedługo przyjechał, niech ten koszmar już się skończy! Tylko czy przyjazd urzędnika w czymkolwiek pomoże? Nie, sytuacja nie była taka prosta. Piekło mogło się dopiero teraz zacząć: przesłuchania, oskarżenia i na koniec wyrok.

- Pójdę do kuchni porozmawiać z Ane - oświadczył Jens i zniknął w drzwiach.

- Mówiła ci coś? - spytał Kristian cicho.

- Nie, ani słowa. Moja biedna córeczka - załkała Elizabeth. Nie mogła już dłużej powstrzymywać płaczu.

- Spokojnie kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Już jadą. - Uchyliły się drzwi i parobek wsunął głowę do środka.

Elizabeth i Kristian przywitali przybyłych. Torstein był poważny i milczący. Lensman miał na sobie krótką kurtkę, ledwo dopinającą się na pokaźnym brzuchu. Zmierzył obecnych karcącym spojrzeniem.

- Słyszałem, że Sigvard został zastrzelony.

- Leży tam. - Elizabeth wskazała drzwi salonu. Podeszli do zmarłego i uklękli nad nim.

- Trzeba wysłać ludzi, żeby odnaleźli mordercę! - rozdzierająco krzyknęła matka Bergette. Lensman spojrzał na Elizabeth, która przejęła inicjatywę.

- Czy mogłaby pani zabrać Bergette do innego pokoju? - poprosiła.

Mężczyźni podnieśli koc, na co wdowa znów wybuchnęła płaczem. Odepchnęła matkę i podbiegła do Sigvarda. Zaczęła potrząsać bezwładnym ciałem.

- Obudź się, słyszysz? Nie leż tak! - krzyczała. Torstein podniósł się i zaczął szperać w swojej czarnej lekarskiej torbie.

- Czy ktoś mógłby mi przynieść wody? Wyjął torebkę z białym proszkiem, w tym czasie służąca przyniosła szklankę.

- Proszę - powiedziała i dygnęła. Lekarz wsypał proszek do wody i zamieszał.

- Dajcie jej to. Elizabeth zrobiła, co jej kazał, chociaż Bergette wierciła się i nie chciała pić.

- Zaprowadźcie ją do sypialni, nakazał Torstein, za chwilę powinna zasnąć. Tak będzie dla niej najlepiej. Płacz i krzyki Bergette dochodziły do nich aż ze schodów, po których prowadziła ją matka.

- Musimy mieć tu spokój do pracy - oświadczył lensman rzeczowo, wbijając wzrok w służącą i parobka.

Oboje wymknęli się z salonu.

Elizabeth odwróciła się, gdy mężczyźni zaczęli badać zwłoki. Lensman wstał w końcu z kolan i przyjrzał jej się uważnie.

- Czy ktoś może nam powiedzieć, co tu zaszło? Przełknęła ślinę.

- Tak. Siedziałyśmy z Bergette i piłyśmy kawę, kiedy nagle pojawił się Sigvard ze strzelbą. Chciał zabić nas obie. Celował do mnie. Zamknęłam oczy i przygotowałam się na śmierć... - Musiała przetrzeć twarz. - Wtedy padł strzał. Gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że Sigvard nie żyje, a... Ane stoi w drzwiach z rewolwerem w ręku. W salonie zapadła martwa cisza. Elizabeth dostrzegła kątem oka Jensa, który wrócił z kuchni.

- A więc przyszłyście tu z Ane. - Lensman szarpał nerwowo swoje wąsy. - Czego tu szukałyście?

- Nie, przyszłam tu sama. Miałam pożyczyć od Bergette dziecięcy wózek. Nie wiem, czemu moja córka się tu pojawiła.

- A czyj to był rewolwer?

- Nie jestem pewna, ale chyba należy do Bergette. Pokazywała mi kiedyś broń. Lensman uniósł brwi, ale nie skomentował jej słów.

- Chciałbym pomówić z Ane.

- Ale ona nie chce rozmawiać - oświadczyła Elizabeth cicho i poczuła, że zaczyna jej drżeć dolna warga. Jedynym oparciem było dla niej w tej chwili silne ramię Kristiana.

- Jakoś sobie poradzimy - stwierdził lensman. Elizabeth nie wiedziała do końca, co mogą znaczyć te słowa i szczerze mówiąc, wolałaby nie wiedzieć.

- Bergette... - zaczęła - ona chyba nie pojmuje, że Sigvard jest martwy. Torstein wstał z miejsca i zamknął swoją torbę.

- Taka reakcja nie jest niczym niezwykłym. Powinno jej to szybko przejść. Żałoba ma różne etapy. Etap złości, w którym staramy się obarczyć odpowiedzialnością innych, etap poczucia winy, a także żalu i tęsknoty. Musicie dać jej trochę czasu. Wychodzę z założenia, że ma jakąś rodzinę, która teraz przy niej będzie? Doświadczyła ciężkiego szoku. W końcu już drugi raz straciła męża. Najpierw pożar, a teraz to....

- Tak. - Elizabeth skinęła głową. - Bergette ma rodzinę, ale jej matka nie ma pojęcia, jak naprawdę wyglądało jej małżeństwo z Sigvardem. Chyba o wielu rzeczach zwyczajnie nie wie.

- W takim razie ktoś musi ją uświadomić - zauważył Torstein. - Mogę to zrobić osobiście. W końcu niejedno wpadło mi w ucho.

- Dziękuję. - Elizabeth posłała mu uśmiech pełen wdzięczności.

- Może zrobię to od razu. Lensman zerknął na lekarza, po czym przeniósł spojrzenie na Jensa i Kristiana.

- Możecie wynieść zwłoki.

Zwłoki, pomyślała Elizabeth. Wolałaby, żeby powiedział: Sigvarda albo zmarłego. Łatwiej było oddychać, gdy ciało zniknęło z salonu. Słyszała, jak Jens i Kristian rozmawiają na korytarzu ze służącą, po czym wchodzą do drugiego pokoju. Zastanawiała się, kto przygotuje Sigvarda do pogrzebu. Sama nie chciała w tym uczestniczyć. Nie dlatego, że bała się zmarłych, ale ze względu na niego - człowieka, który sprawił jej tak wiele bólu.

Na dywanie została kałuża zakrzepniętej krwi. Dobrze, że nie upadł na deski, pomyślała Elizabeth, wtedy plama byłaby niemożliwa do usunięcia. Dywan można było wyrzucić. A może udałoby się sprać krew? Potrząsnęła głową, próbując pozbyć się tych dziwnych myśli.

- Chciałbym porozmawiać z Ane - powiedział lensman. - Gdzie ją znajdę?

- Chyba w kuchni - odparła - siedzi tam z Marią. Ale mówiłam przecież, że ona...

- Tu jestem! - Ane stanęła w drzwiach.

Jej oczy, pomyślała Elizabeth. Córka patrzyła na nią wzrokiem staruszki. Jej jasny warkocz był zmierzwiony. Usta zaciśnięte w wąską kreskę. Chciała do niej podbiec, ale uprzedził ją lensman.

- Proszę, Ane, siadaj.

- Dziękuję, postoję.

- Jak uważasz.

- Z tego co zrozumiałem, przyszłaś tu sama - zaczął. - Czego szukałaś w tym domu? Odpowiedziała mu bezbarwnym głosem.

- Nie mogłam już dłużej czekać na mamę, więc postanowiłam, że wyjdę jej na spotkanie. Chciałyśmy pożyczyć wózek od Bergette. Lensman skinął głową.

- Co działo się dalej?

Kristian i Jens stali bez słowa za plecami dziewczyny. Ane nawet nie dostrzegła ich obecności, mówiła dalej. - Weszłam do domu i usłyszałam głosy Sigvarda i mamy. Z początku niczego nie rozumiałam. Myślałam, że Sigvard jest martwy. Przecież byłam na jego pogrzebie. Elizabeth wymieniła spojrzenia z Marią, która weszła do salonu i usiadła na krześle.

- I słyszałam, że Bergette płacze. Musiała być okropnie wystraszona. Podeszłam do drzwi. Byłam cicho, więc nikt nie wiedział, że tam jestem. Zobaczyłam na stole pistolet. - Ane zamilkła i zapatrzyła się przed siebie.

- Rewolwer - poprawił ją lensman. Wydawało się, że nie zrozumiała jego słów.

- I co dalej?

- Po prostu go podniosłam. Sama właściwie nie wiem dlaczego. Wszystko działo się samo z siebie, jakby... jakby to był tylko... zmarszczyła brwi i przestąpiła z nogi na nogę. - Usłyszałam, że Sigvard chce zastrzelić mamę. Tak, chyba tak właśnie było. Usłyszałam, że chce jej zrobić krzywdę i wtedy właśnie podniosłam pistolet. Musiałam jej bronić.

Elizabeth wstrzymała oddech. Nie chciała się rozpłakać. Oczy miała pełne łez, spojrzenie zamglone.

Przetarła szybko twarz dłonią i wyprostowała plecy.

Ane spojrzała na nią.

- Słyszałam wszystko, o czym mówiliście, mamo. Każde słowo Sigvarda. Mówił, że jesteś ladacznicą i że sypiałaś z Leonardem, ojcem Kristiana. A gdy zaszłaś z nim w ciążę, winą obarczyłaś Jensa. To mnie nosiłaś wtedy pod sercem. Jestem dzieckiem poczętym w hańbie!

Rozdział 3

Dorte i Elen szły ścieżką w kierunku Dalen. Rzadko uczęszczana dróżka zaczęła ostatnio zarastać. Drewniany dom wydawał się pusty i opuszczony, okna zostały zabite deskami. Oby ktoś się tu szybko wprowadził, pomyślała Dorte. Może zamieszka w nim Maria albo Ane? Nie, obie z pewnością znajdą sobie bogatych mężów i zamieszkają w domach bogatszych i piękniejszych od tego. Westchnęła.

- Smucisz się czymś? - zapytała Elen, posyłając jej badawcze spojrzenie.

- Nie. Myślałam tylko o tym, jaka to szkoda, że nikt już nie mieszka w Dalen. Dom stoi przecież zupełnie pusty.

- Dobrze, że Mathilde kupiła gospodarstwo Elizabeth. Przynajmniej tam ktoś mieszka. Dorte przystanęła i osłoniła oczy dłonią.

- Zobacz jaka tam gęstwina - powiedziała, wskazując na lewo od rumowiska. - Może poszukamy też jagód?

W milczeniu ruszyły pod górę. Dopiero gdy wspięły się na szczyt, Elen przetarła czoło wierzchem dłoni. Włosy miała wilgotne, policzki zarumienione.

- Ojej, ale się zmęczyłam. Trudniej się tu wdrapać, niż myślałam.

- Usiądźmy - zaproponowała Dorte i opadła na kamień. - Nic tylko napełniać kosze - dodała, odrywając od skały kępkę mchu.

- Będzie z tego piękny czerwony barwnik - stwierdziła Elen, także zdrapując odrobinę. - Babcia nauczyła mnie farbowania. Jak uda nam się znaleźć odpowiednie rośliny, to ci wszystko pokażę.

- Elizabeth wspaniale sobie radzi z taką robotą. - Dorte wstała z uśmiechem. - Zaproponowała kiedyś, że mnie nauczy, ale nie chciałam.

- Czemu?

- Pomyślałam, Dorte wzruszyła ramionami, że mogłaby zachować swoje tajemnice dla siebie i może trochę na tym zarobić. To było wtedy, jak mieszkałam w Neset, a ona w Dalen.

- Ale z tego co zrozumiałam, wyświadczyłyście sobie nawzajem przysługę?

Dorte skinęła głową i zerwała kilka kwiatów. Nie nadawały się co prawda do farbowania, ale będą pięknie wyglądać na kuchennym stole.

- Tak, to prawda. Elizabeth przyjęła do siebie Daniela. Kaftanik do chrztu też od niej pożyczyłam. To straszne, jak szybko biegnie czas - westchnęła. - Teraz Daniel jest już dorosły, a Elizabeth się wyprowadziła. Zastanawiam się nad czymś - ciągnęła Dorte, bawiąc się kwiatem. - Tak?

- Kiedy urodzi się wam dziecko, może będziecie z Olavem chcieli, żebyśmy oboje z Jakobem zostawili was w spokoju?

- Zostawili? - powtórzyła Elen.

- Tak. No wiesz, gdybyśmy przebudowali gospodarstwo, moglibyśmy zostawić jakąś małą izbę tylko dla nas. W końcu nasze dzieci też się przeniosą na swoje, a wy moglibyście mieć spokój.

- Już o tym kiedyś rozmawiałyśmy, parsknęła Elen, i nie chcę do tego wracać. Myślałam, że wytłumaczyłam ci wszystko za pierwszym razem, Dorte.

- Tak, oczywiście. Ale przecież z czasem można zmienić zdanie.

Dorte odeszła kawałek dalej. Stwierdziła, że jagody są w tym roku bardzo drobne. To pewnie przez to, że tyle padało. Tak czy inaczej, miała zamiar uzbierać kilka koszyków. Elen wskazała jakieś rośliny, których Dorte wcześniej nie zauważyła.

- Jakie ładne. Zerwij kilka. Dorte zebrała całe naręcze.

- Gdy byłam dzieckiem - Elen patrzyła na wieś, ze szczytu rozciągał się wspaniały widok - dziadek i babcia mieszkali w sąsiedztwie. Musiałam ich odwiedzać każdego dnia. Przez pierwszy rok właściwie mieszkałam u nich, dopóki nie wybudowaliśmy własnego domu. Z tamtego czasu nic nie pamiętam, ale kolejne lata dobrze utkwiły mi w pamięci. To były wspaniałe czasy, długie, spokojne dni i mnóstwo śmiechu.

- Twoi dziadkowie musieli być dobrymi ludźmi - stwierdziła Dorte.

- To prawda, drugich takich można ze świecą szukać. Nigdy się na mnie nie złościli, tylko byli smutni, gdy coś zbroiłam. Pomyśl, jak to jest nigdy się nie denerwować - powiedziała zamyślona.

- Opowiedz mi o domu, o swoim dzieciństwie...

- Babcia była mi bardzo bliska. - Elen uśmiechnęła się szeroko. - Mogłam do niej przyjść o każdej porze dnia, mogłam jej się zwierzyć z każdej mojej tajemnicy i każdego problemu. Gdy życie wydawało mi się zbyt trudne, szłam do niej. Nakrywała wtedy do stołu w kuchni, zamykała drzwi i parzyła kawę z mlekiem. Zawsze miała też w zanadrzu coś dobrego, trochę cukru albo jakieś ciasto. To dziwne... babcia miała zawsze pełne ręce roboty, ale potrafiła znaleźć dla nas czas. Nigdzie się wtedy nie spieszyła. Elen zerknęła na Dorte.

- Tak, tak właśnie mi się wydawało. Że jestem dla niej najważniejszą osobą na świecie. Gdy trochę podrosłam, znalazłam sobie chłopca. Zwierzyłam się z tego babci i odtąd spędzałyśmy razem jeszcze więcej czasu, chichocząc i plotkując niby dwa podlotki. - Elen roześmiała się głośno na samo wspomnienie. - Jak przychodziły do mnie przyjaciółki, musiałam je uprzedzać już na schodach: Jeśli babcia zapyta was, czy jesteście zakochane, to mówcie, że tak, to ją bardzo ucieszy.

- Twoja babcia była chyba dość niezwykłą osobą. - Dorte popatrzyła na nią zdumiona.

- Mhm. Podobnie jak dziadek Nigdy, przenigdy nie wątpiłam, że mnie kochają. Ani przez sekundę.

- Miło mi to słyszeć - stwierdziła Dorte.

- Chciałabym - Elen posłała jej przeciągłe spojrzenie - żeby moje dzieci też miały takie wspomnienia. Żebyście mieli z Jakobem czas, by wypocząć, żebyśmy my młodzi mogli was wyręczać. I żebyście mieli siłę i czas wychowywać wnuki.

Dorte poczuła ucisk w gardle i pogładziła policzek Elen piegowatą dłonią.

- Jesteś taka dobra. Dziękuję.

- Nie ma za co dziękować. - Elen spłonęła rumieńcem i odwróciła twarz.

Dorte zauważyła, że dziewczyna czuje się zawstydzona. Może z powodu rozmowy, a może na myśl, że nie ma jeszcze dzieci.

- Pokażę ci, których roślin używała mama - zaproponowała Elen, której zaczęło się nagle bardzo spieszyć. - Z tych możemy brać tylko korzenie, więc trzeba je zbierać ostrożnie, a te nadają się w całości, dlatego nie musimy sobie żałować.

Słońce grzało w plecy. Dorte już dawno nie czuła się taka spokojna. Zazwyczaj musiała pracować od świtu do późnego wieczora, ale teraz, gdy zbierała rośliny, miała wrażenie, że wypoczywa. Towarzystwo Elen sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Dziewczyna nie trajkotała jak najęta, miło było pomilczeć w jej towarzystwie. Gdy Elen wyprostowała plecy, słońce było już wysoko na niebie.

- Chyba już dość nazbierałyśmy. Jak sądzisz? - Podniosła koszyk, a Dorte włożyła do niego zerwane rośliny.

- Tak, chyba wystarczy. - Skinęła głową.

- No to wracamy.

- Jeśli nie będę teraz potrzebna - Dorte zawahała się - to chętnie bym tu jeszcze została. Elen posłała jej pytające spojrzenie.

- Chciałabym poszukać jagód.

- Zostań tu ile tylko chcesz, ale uważaj na upiory - zaśmiała się Elen. - Jakob mówi, że lubią siedzieć na rumowiskach.

- Bzdury! - Dorte wyprawiła ją do domu i jeszcze przez chwilę za nią spoglądała. Dziewczyna była szczupła i zgrabna, szła z wyprostowanymi plecami, o które raz po raz uderzał jej brązowy koński ogon. Czyżby nuciła? Dorte nastawiła uszu. Owszem, chyba tak.

Odwróciła się i poszła kawałek w stronę Dalen. Upiory, pomyślała z uśmiechem. Zupełnie jakby mogły w ogóle być zainteresowane nią, starą babą! Nie, duchy wolały raczej młodych, przystojnych mężczyzn, których mogłyby opętać. Albo dzieci, które udałoby się podmienić, podrzucając na ich miejsce własne potomstwo. Zdarzało się nawet, że upiory kradły ludziom bydło, zostawiając w oborze swoje zwierzęta. Tak przynajmniej kiedyś słyszała.

Dorte szła dalej w kierunku zbocza. Zatrzymała się wreszcie i opadła na wrzosy. Pomyślała: jagody. Rozglądała się za nimi, od kiedy ruszyły z Elen pod górę, ale doszła w końcu do wniosku, że chyba jeszcze za wcześnie na zbiory. Po prostu chciała na chwilę zostać sama. Rozprostować zesztywniałe nogi i zapomnieć o codziennym znoju. Promienie słońca grzały ją w twarz. Przymknęła oczy i pomyślała, że dostanie jeszcze więcej piegów. Może nawet trochę się poparzy, ale wcale jej to nie martwiło. Lato było tu za krótkie, by narzekać na słońce. Za kilka miesięcy przyjdzie zima, a w miejscu, gdzie teraz siedziała Dorte, zalegnie gruby dywan śniegu. Westchnęła z zadowolenia, rozkoszując się zapachem gór i wrzosu. Ogarnęła ją senność. Ragna podeszła do niej i zerknęła na nią z ukosa.

- To tutaj leżysz? - spytała z uśmiechem. Dorte aż podskoczyła i chciała zerwać się z miejsca.

- Tak. , to znaczy nie, chciałam tylko trochę odpocząć. I...

- Leż sobie spokojnie. - Ragna uniosła dłoń w obronnym geście. - Zasłużyłaś sobie na to, w końcu cały dzień harujesz.

Dorte usiadła i zerwała kępkę wrzosu. Musiała czymś zająć ręce.

- A tam haruję. Robię tylko to co do mnie należy, a przecież mamy dużą rodzinę. Dzieci są już dorosłe i mi pomagają. - Zamilkła i spojrzała na Ragnę. Włosy, zazwyczaj związane w ciasny węzeł na karku, miała dziś rozpuszczone. Było jej z tym do twarzy, od razu wydawała się łagodniejsza. Uśmiechała się, nie sprawiając wrażenia groźnej. Dorte przypomniała sobie, jak wielkim szacunkiem darzyła tę kobietę. Ragna przodowała we wsi, tak pod względem pieniędzy, jak i ostrego języka. Jedynie Elizabeth potrafiła się jej przeciwstawić, gdy posuwała się za daleko, ale nawet ona wolała z reguły milczeć. Bynajmniej nie ze strachu, ale dlatego, że czasem lepiej było po prostu dać spokój.

- To wspaniale, że tak dobrze wam się wiedzie. - Ragna złożyła dłonie na brzuchu. - Daniel pewnie przeniesie się do Neset, skoro wy już tam nie mieszkacie?

- Owszem - Dorte posłała jej uśmiech - tak właśnie planujemy. Wygląda na to, że Sofie od Mathilde jest nim zainteresowana.

- To chyba niezła partia?

- A pewnie. Dziewczyna jest pracowita i uprzejma, ale oboje są jeszcze bardzo młodzi i mają przed sobą całe życie.

- Nikt nie jest za młody ani za stary na miłość - stwierdziła Ragna. Dorte skinęła głową w zamyśleniu, bawiąc się trzymaną w dłoni kępką wrzosu.

- Trochę to trwało, zanim zeszliśmy się z Jakobem. A ty byłaś przecież jego żoną... - Zasłoniła usta dłonią, ale Ragna zdążyła już rozpłynąć się w powietrzu. - Ragno! Ragno! Nie gniewaj się na mnie, nie chciałam powiedzieć nic złego. Bardzo się smuciłam, gdy umarłaś! - krzyknęła zrozpaczona Dorte czując, że zbiera jej się na płacz. - Ragno, słyszysz mnie? Ragno!

- Cicho. Poczuła chłodną dłoń na policzku.

- Ragna? - szepnęła i zamrugała w oślepiającym blasku słonecznych promieni. Pochylał się nad nią jakiś wielki cień, musiała osłonić oczy dłonią. - Jakobie, to ty?

- Coś ci się śniło? - zapytał.

Dorte wyprostowała plecy i otarła twarz dłonią. Musiało poparzyć ją słońce, skóra piekła nieprzyjemnie.

- Wydawało mi się, że rozmawiałam z Ragną. - Rozejrzała się dookoła. Czyżby to naprawdę był tylko sen? Kobieta wydawała się taka prawdziwa, Dorte oczekiwała wręcz, że za chwilę gdzieś się pokaże.

- Przyjemny sen? - Jakob usiadł obok niej.

- I tak, i nie. Ragna była taka spokojna i szczęśliwa, ale powiedziałam jej coś nieprzyjemnego, a ona zniknęła.

- A ja nigdy ci się nie śnię? - zapytał i przysunął się bliżej.

- Owszem, w dzień i w nocy - odpowiedziała miękko i uśmiechnęła się do niego.

Odwzajemnił uśmiech i przeciągnął palcem po jej czole, zgrabnym nosie i wargach. Pocałowała jego dłoń.

Omiótł spojrzeniem twarz Dorte, szyję, w końcu zatrzymał wzrok na obfitych piersiach ukrytych pod szarą bluzką. Dorte pomyślała natychmiast, że powinna była się inaczej ubrać. W zielonej bluzce byłoby jej bardziej do twarzy. Tak bardzo chciała mu się podobać, pociągać go tak, by nigdy już nie spojrzał na inną kobietę.

- Jesteś taka piękna - powiedział, zupełnie jakby czytał w jej myślach.

Zrobiło się jej gorąco, gdy zaczął rozpinać guziki bluzki. Poszło mu to szybko i po chwili już siedziała z obnażonymi piersiami. Sutki stwardniały natychmiast na delikatnym letnim wietrze. Pochylił się i zaczął je delikatnie całować.

Dorte westchnęła i poczuła, jak ogarnia ją pożądanie. Drżącymi dłońmi rozpięła pasek u jego spodni. Był skórzany i używany od niedawna, więc musiała się trochę natrudzić. Miała wrażenie, że Jakob w ogóle tego nie zauważył, był bowiem bez reszty pochłonięty podciąganiem jej spódnicy. Dorte rzadko nosiła majtki, zwłaszcza latem, gdy na dworze było tak ciepło. Oszczędzała bieliznę na jesienne dni. Kobiety we wsi twierdziły, że majtki są takie nowoczesne, ale ona nie przejmowała się tym zanadto. W tej właśnie chwili cieszyła się, że bielizna leży w szufladzie w domu, a Jakob może zacisnąć dłonie na jej nagich pośladkach.

Jęknęła i ściągnęła mu spodnie. Uniósł biodra i pomógł jej trochę - niemal niezauważalnie, jakby w ogóle nie zwracał uwagi na to, co się dzieje.

Byli już teraz prawie zupełnie nadzy, a Dorte czuła, że jej kochanek jest gotowy. Rozsunęła uda i pozwoliła mu wejść, płonęła teraz z pożądania. Nie położył się na niej, tylko chwycił jej ciężką pierś i zacisnął wargi na sutku. Jego czarna broda łaskotała delikatną skórę. Poczuła, jakby przeszywała ją błyskawica, wygięła plecy.

- Tak, o tak, jeszcze - westchnęła bezwstydnie. Chwyciła jego członek. Nie potrzebował więcej zachęty, położył się na niej, podpierając się na rękach tak, by jej nie zgnieść.

Dorte jęknęła z rozkoszy i juz po kilku chwilach poruszała się rytmicznie razem z nim. Jakob nie jest jak młodzi chłopcy, przemknęło jej przez myśl, potrafi wytrzymać długo. To jednak dobrze być trochę starszym, stwierdziła, czując, że już dłużej nie wytrzyma.

Dopiero po chwili zaczęła na nowo słyszeć szum strumienia, ćwierkanie ptaków i krzyk mew. Zawstydziła się nagle.

- Jakobie - westchnęła, próbując uwolnić się z jego uścisku.

- Nie moglibyśmy zostać tu jeszcze trochę? - Położył się na boku.

- Nie. - Zaczęła zapinać bluzkę. - Co będzie, jak zaczną nas szukać?

- A kto niby miałby to być? - Włożył spodnie.

- Po co właściwie tu przyszedłeś? - Dorte zachichotała.

- Żeby cię poszukać. Elen powiedziała, że chciałaś zostać jeszcze chwilę.

- A to znaczy, że wkrótce może się tu pojawić ktoś, kto będzie szukał ciebie - zauważyła Dorte i zeszła nad rzekę, by się umyć. Woda była lodowata. Gdy kobieta już wyszła na brzeg, szczękała zębami i musiała zacierać ręce, chcąc się trochę rozgrzać.

- Aż tak było zimno? - zaśmiał się Jakob i przyciągnął ją do siebie.

- Przejdę się trochę - powiedziała i uwolniła się z jego objęć.

- Co ci się tak nagle spieszy? Udała, że nie słyszy i przeczesała włosy palcami, próbując wysupłać z nich resztki wrzosu.

- Wstydzisz się, Dorte?

- Tak... - zawahała się. - Oczywiście, że tak. Jesteśmy w końcu dorośli, a zachowujemy się jak... nie mam na to słów. Tylko ladacznica zrobiłaby coś takiego co ja przed chwilą. Co za wstyd! Chwycił ją za ramiona i zacisnął palce tak mocno, że jęknęła z bólu.

- Myślisz, że to wstyd, że się kochamy?

- Takie rzeczy załatwia się w łóżku - oświadczyła.

- A kto tak powiedział?

- Puść mnie, to boli. - Chciała odejść. Nie przywykła do rozmów na ten temat. Zwolnił uścisk i pocałował ją w czoło.

- Moja śliczna, mała Dorte - powiedział miękko - najpiękniejsza na całym świecie. Jak prosty chłop taki jak ja mógłby ci się oprzeć? Leżałaś na ziemi i spałaś, w pierwszej chwili pomyślałem, że to jakaś rusałka. Miałem już uciekać, ale zrozumiałem, że to ty. Moja żona. Tylko moja.

Dorte spojrzała w jego brązowe oczy i poczuła, że coś w jej piersi pęka. Jego słowa były miękkie jak flanek poduszek, które Elizabeth miała w salonie.

- A widział nas przecież tylko Pan Bóg - ciągnął Jakob.

- Ojej - żachnęła się Dorte. Wykrzywiła twarz i pomyślała o wszystkim, na co Pan musiał patrzeć, czy mu się to podobało, czy nie.

- Chociaż może i on miał na tyle przyzwoitości - Jakob wybuchnął śmiechem - by się na chwilę odwrócić.

Dorte rzuciła mu się na szyję. Mimo swojego wieku był wciąż zgrabny. To pewnie przez całą tę ciężką pracę, pomyślała, czując jego twarde mięśnie pod materiałem koszuli.

- Co też ta Sofie wyprawia? - zapytał Jakob, wskazując palcem.

Dorte posłała spojrzenie w kierunku Dalen. Dziewczyna stała przy drodze, wymachiwała ramionami, a po chwili zwinęła dłonie w trąbkę i zaczęła coś krzyczeć.

- O co jej może chodzić? - zdziwiła się Dorte.

- Nie wiem. Jesteśmy za daleko.

- Oby tylko nie stało się nic złego - szepnęła i ruszyła przed siebie.

Rozdział 4

- Ane, to nie tak, jak myślisz - szepnęła Elizabeth. - Leonard...

- Tak, to on jest moim ojcem - dokończyła dziewczyna.

- Słuchaj, co ci matka mówi - wtrącił się Jens. - Niech ci wszystko wyjaśni.

- A to czemu niby? - Ane odwróciła się do niego. - Miała przecież na to ponad piętnaście lat! - Przeniosła wzrok na Kristiana. Ten nerwowo przeczesał włosy palcami i Ane natychmiast się domyśliła: - A więc ty też wiedziałeś - stwierdziła. - I kto jeszcze? Maria?

- Nie miałam pojęcia. - Dziewczyna potrząsnęła głową z przerażeniem.

- Kto jeszcze? - spytała Ane, wbijając spojrzenie w Elizabeth.

- Helene.

- Nienawidzę cię, nienawidzę was wszystkich! - syknęła Ane ze łzami w oczach.

- Nie mów tak - przerwała jej Elizabeth. - Uznałam, że lepiej zrobię, nie mówiąc ci całej prawdy. Leonard...

Opadła na krzesło. Nogi się pod nią ugięły. Dopiero teraz pojęła, co takiego oznaczała jej wizja. Leonard cieszył się z tego, że Ane w tak brutalny sposób poznała tajemnicę swego przyjścia na świat. Zrozumiała też, dlaczego Mikkel nie chciał powiedzieć jej o spotkaniu z Sigvardem. Wiedział, co z tego wyniknie. Co by się stało, gdyby ją ostrzegł? Uwierzyłaby mu? Z drugiej strony, może Mikkel jednak nie przeczuwał, do czego dojdzie. Może tego wszystkiego i tak nie udałoby się uniknąć.

Usłyszała, że lensman chrząka. Ciekawe, o czym teraz myślał? Podejrzewa pewnie, że dobrowolnie poszłam z Leonardem do łóżka, domyśliła się po chwili. Spojrzała w oczy Kristiana. Mąż był najwyraźniej silnie poruszony. Jens wbił wzrok w podłogę. Wiele razy prosił Elizabeth, by wyjawiła Ane prawdę, zanim dziewczyna dowie się wszystkiego od obcych. Ale ona wciąż odwlekała tę rozmowę.

Ane patrzyła na nią z taką wściekłością, że aż się wzdrygnęła. Czy córka naprawdę czuła do niej nienawiść? Bo nic Elizabeth nie powiedziała. Bo myślała, że matka zadawała się z Leonardem z własnej woli?

Lensman znów odchrząknął.

- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów w cztery oczy, Ane.

Dziewczyna posłała Elizabeth ostatnie spojrzenie, po czym posłusznie ruszyła za przedstawicielem prawa. Gdy tylko wyszli, Maria zerwała się na równe nogi i wbiła oskarżycielski wzrok w Elizabeth.

- Czy to prawda? To Leonard jest ojcem Ane? - Wypowiedziała te słowa z twarzą skrzywioną w grymasie najwyższej pogardy.

Elizabeth chciała jej coś odpowiedzieć, ale zdołała tylko skinąć głową. Maria odwróciła się do Kristiana.

- Wiedziałeś o tym wszystkim? - Tak.

- Kiedy poznałeś prawdę?

- Kilka lat temu.

- A więc ożeniłeś się z Elizabeth, mieszkałeś z nią kilka lat, a dopiero po jakimś czasie dowiedziałeś się, że Ane jest... twoją przyrodnią siostrą. - Ostatnie słowa padły powoli, jakby Maria dopiero teraz uświadomiła sobie, co naprawdę znaczą.

- To nic między nami nie zmieniło - odparł Kristian. - Jeśli pozwolisz Elizabeth wszystko wyjaśnić, też na pewno zrozumiesz. Maria nie słuchała. Spojrzała na Jensa i odezwała się zduszonym głosem:

- A ty? Kiedy się dowiedziałeś?

- Jeszcze gdy była w ciąży - odrzekł spokojnie. - Było dla mnie oczywistością, że dziecko zostało wpisane do ksiąg kościelnych jako moje. Maria potrząsnęła głową; nic z tego nie rozumiała.

- Zatailiście prawdę przed Ane, a Helene wszystko powiedzieliście?

- Ona wiedziała od początku - wymamrotała Elizabeth słabym głosem.

- Nieprawdopodobne - stwierdziła Maria.

- Może dałabyś Elizabeth szansę, by się wytłumaczyła - wtrącił Jens. - Myślisz, że bez powodu zatajała to przed Ane? Maria parsknęła i skrzyżowała ramiona na piersi.

- A skąd Sigvard o tym wiedział? Jemu też wszystko wypaplaliście?

- Nie - Elizabeth odchrząknęła - Sigvard zawsze chciał mi zaszkodzić, zawsze mnie nienawidził. Gdy odkrył, że Ane i Kristian mają taki sam zgryz, pomyślał, że to Kristian jest jej ojcem.

- Ten sam... - Maria zmarszczyła czoło. Po czym pokiwała głową.

- W końcu doszedł do tego, że to córka Leonarda - ciągnęła Elizabeth.

- Ale na Heimly o tym nie wiedzą? - spytała dziewczyna.

- Nie, czemu mieliby wiedzieć?

- Bo wciąż nazywają się jej dziadkami. - Maria rozłożyła ręce. Elizabeth poczuła, jak wzbiera w niej wściekłość - A myślisz, że to cokolwiek zmienia? - krzyknęła. - Czy Jakob jest jej dziadkiem w mniejszym stopniu teraz niż przedtem?

Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Poczuła ciepłą dłoń na ramieniu, domyśliła się, że to Kristian próbuje ją pocieszyć. Jens mówił coś do Marii, ale ona nie słyszała już jego słów. Otarła twarz i spojrzała w oczy siostry.

- Leonard poszedł za mną nad rzekę pewnego dnia, gdy chciałam zaczerpnąć wody. Miałam wtedy szesnaście lat i nie wiedziałam, skąd się biorą dzieci. Podszedł do mnie od tyłu, zdarł ze mnie ubranie i wziął mnie siłą. Nazwał mnie potem dziwką i zostawił tam samą. Nie chciałam nikomu mówić o mojej hańbie. Tylko Helene domyśliła się prawdy i pomogła mi przetrwać te straszne chwile. Elizabeth z trudem nabrała powietrza. Zobaczyła, że Maria zbladła. Nie pozwoliła siostrze dojść do słowa:

- Jakiś czas później zrozumiałam, że jestem w ciąży - ciągnęła. - Pokochałam Ane, odkąd się dowiedziałam, że ją noszę pod sercem. Jesteś teraz zadowolona, Mario? Po policzkach dziewczyny płynęły łzy wielkie jak groch.

- Przepraszam, Elizabeth... nie miałam pojęcia...

- Ależ proszę. - Elizabeth machnęła lekceważąco ręką. Nie chciała teraz słuchać przeprosin, była na to zbyt rozbita i rozzłoszczona. Odezwała się wysokim, ostrym głosem: - Czemu wszyscy są tym tak zainteresowani? Nikogo nie obchodzi, że moja córka jest przesłuchiwana przez lensmana, bo przed chwilą zabiła człowieka? Przecież może zostać za to skazana na śmierć!

Wypowiedziawszy te słowa, runęła na kolana i ukryła twarz w fałdach spódnicy. Płakała tak, że zabrakło jej oddechu. Kristian cały czas ją obejmował. Szeptał coś do jej ucha, ale ona go nie słyszała.

Była wyczerpana, czuła, że nie ma już na nic siły.

Gdy przeraźliwy szloch przeszedł w końcu w ciche pochlipywanie, zbliżyła się do niej Maria.

- Nie płacz, Elizabeth. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Powiem Ane, jak się sprawy mają. Na pewno zrozumie i nie będzie się już na ciebie gniewać. Jest w szoku jak my wszyscy, ale z czasem... Jens podszedł do niej i podał jej kubek z kawą. Piła chciwie, choć napój zdążył już wystygnąć.

- Maria ma rację - odezwał się spokojnie. - Musimy poczekać i zobaczyć, co będzie.

Elizabeth nie odpowiedziała żadnemu z nich, nie miała już siły na dalszą rozmowę. Wyjęła z kieszeni chusteczkę i wytarła nos. Musiała wziąć się w garść; jeśli Ane zostanie skazana, będzie potrzebować wsparcia bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Myśl o tym, że mogłaby stracić córkę, była nie do wytrzymania, ale teraz przede wszystkim musiała zebrać siły. Jeśli w ogóle chciała się na coś przydać. Bolały ją piersi, ściereczki wsunięte w stanik były przesiąknięte mlekiem. Gdy tylko to wszystko się skończy, pójdzie do domu i nakarmi Williama. Przymknęła oczy i pomyślała o jego miękkim ciałku, mocno do niej przyciśniętym. O jego zapachu, cichym dziecięcym kwileniu, małych paluszkach, włoskach jak jedwab.

- Ciekawe, co z doktorem i matką Bergette - odezwał się Jens.

Elizabeth zmierzyła go spojrzeniem. Zdążyła już zapomnieć o tamtych dwojgu. Zaczęła nasłuchiwać, ale nie dobiegł do niej ani płacz, ani odgłosy rozmowy.

W tej samej chwili w drzwiach stanął lensman. Ramiona mężczyzny zwisały nieruchomo. W końcu wsunął dłonie do kieszeni. Elizabeth zrobiła krok w jego stronę, zaraz potem kolejny. Próbowała wyczytać coś z jego oczu, ale wzrok miał pusty.

Kristian zacisnął palce na jej dłoni. Zerknęła na Jensa. Był blady jak trup. Mięśnie jego twarzy drgały konwulsyjnie.

Lensman milczał. Stał ze spojrzeniem wbitym w podłogę. Elizabeth zachwiała się na nogach, musiała chwycić się oparcia krzesła, by nie upaść.

- Wszystko w porządku - stwierdził wreszcie lensman. - Ane została zwolniona z zarzutów.

- Co? - pisnęła Elizabeth cicho. Odchrząknęła. - Nie będzie ukarana?

- Nie. Nie miała przecież wyboru. Sprawa jest jasna. Działała w samoobronie. Gdyby nie strzeliła, życie postradałyby trzy osoby. Ona sama także.

- O dobry Boże! - Elizabeth drżała na całym ciele. Kolana się pod nią ugięły i padła prosto w ramiona Kristiana. Dziękuję, tak bardzo dziękuję, Boże, modliła się w duchu. Więc jednak moje dziecko jest bezpieczne. Może mimo wszystko jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.

- Gdzie ona teraz jest? - rozległ się głos Marii.

- Poszła do domu. Elizabeth uwolniła się z objęć Kristiana.

- Do domu? - powtórzyła. - Po prostu sobie poszła? - Chciała ruszyć w ślady córki, ale powstrzymał ją Jens.

- Dobrze, niech idzie. Musi pewnie przemyśleć sobie wszystko, co się tu zdarzyło.

Elizabeth przystanęła.

- No tak, chyba masz rację - wyszeptała zawstydzona.

Znów zbierało się jej na płacz. Sama nie wiedziała czy to dlatego, że uniewinnienie Ane przyniosło jej taką ulgę, czy też nagłe odejście córki wyprowadziło ją z równowagi. Muszę się cieszyć, moje dziecko jest wolne, pomyślała. To jest teraz najważniejsze.

Rozdział 5

Torstein wszedł do salonu razem z matką Bergette. Starsza pani oczy miała zaczerwienione i opuchnięte. Nie zdążyła nawet poprawić włosów, które wymknęły się w zmierzwionych pasmach z węzła na karku. Opadła na krzesło tuż przy drzwiach. Dłonie złożyła na kolanach, a spojrzenie wbiła w podłogę.

Nikt się nie odezwał. Elizabeth szukała słów, które mogłyby rozluźnić nieco atmosferę. Torstein musiał opowiedzieć matce Bergette o tym, jak Sigvard obchodził się z jej córką przez ostatnie lata.

Kobieta widziała swojego zięcia martwego na podłodze, zastrzelonego przez młodą dziewczynę, która wystąpiła w obronie swojej matki. Elizabeth wiedziała o tym wszystkim i domyślała się, że serce starszej pani krwawi, ale nie miała siły, by ją pocieszać. Sama z trudem trzymała się na nogach.

- Wiedzieliście o tym? - spytała nagle matka Bergette i rozejrzała się dookoła. W jej głosie nie było słychać oskarżycielskiego tonu. Elizabeth skinęła głową.

- Tak, ja wiedziałam. Sigvard...

Chciała powiedzieć, że był złym człowiekiem, ale zamilkła. Nie należało mówić źle o zmarłych, zwłaszcza w obecności członków rodziny.

- Biedna Bergette - odezwała się cicho starsza pani. - Czemu nic mi nie powiedziała? Przecież bym jej pomogła. Mogłabym... - Rozłożyła bezradnie ręce.

- Nie zrobiłaby pani więcej niż ktokolwiek inny - powiedziała Elizabeth, usiłując otrząsnąć się z przygnębienia. - Sigvard był chory na umyśle, Bergette chyba się tego wstydziła. Może zresztą nadal się wstydzi, więc w najbliższym czasie wszyscy powinniśmy postępować z nią bardzo delikatnie.

- Po prostu tego nie rozumiem! - wykrzyknęła kobieta. - Powiedziała mi, że Sigvard wyjechał do pracy na południe. Byłam z niego taka dumna, wszystkim się chwaliłam, że mam takiego zięcia. Lepszego chłopa ze świecą szukać, powtarzałam. No i co teraz będzie? Co ludzie powiedzą? O mój Boże - Pochyliła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach. Elizabeth wstała z miejsca, podeszła do starszej pani i położyła dłoń na jej plecach.

- Trzeba będzie żyć z dnia na dzień. Bergette nie zrobiła nic złego, ludzie na pewno to zrozumieją. Nikt nie będzie jej winił, wręcz przeciwnie. Zarówno pani jak i ona jesteście szanowane w całej wsi, zobaczy pani, nie będzie żadnych problemów.

Ja będę miała gorzej, pomyślała. Ludzie będą zachwyceni skrywaną przez lata tajemnicą. Szybko spadła z piedestału, będą powtarzać prychając lekceważąco. Już słyszała ich głosy. Ane przeżyje to pewnie jeszcze ciężej, jest w końcu młoda i wrażliwa.

- Trzeba wyprać dywan - stwierdziła matka Bergette, żeby zmienić temat. - Dobrze, że chociaż na deskach nie ma plam. To by dopiero było ciężkie do zmycia.

Niech służące się tym od razu zajmą, takie pracowite z nich dziewczyny. Zupełnie jakby chodziło o zwyczajne porządku, pomyślała Elizabeth.

- A kto przygotuje zmarłego do pochówku? - zapytała.

- Poślę po kobiety, które zajmują się takimi rzeczami za pieniądze. - Starsza pani zmarszczyła czoło, jakby znów miała się rozpłakać. - Sama nie mogę tego zrobić a już na pewno nie pozwolę na to Bergette. Dość już się nacierpiała.

Lensman zakasłał. Z kuchni dobiegł przeraźliwy brzęk upuszczanych na podłogę garnków. Rozległy się zaaferowane kobiece głosy. Służące musiały wrócić do domu, niezauważone przez nikogo.

- W takim razie żegnam wszystkich - oświadczył lensman i skłonił się nieznacznie.

Każdy z obecnych podał mu dłoń i wymamrotał kilka słów pod nosem. Torstein chciał się do niego przyłączyć, zaczął szykować się do wyjścia.

- Proszę dać mi znać, jeśli będę potrzebny - zwrócił się do matki Bergette. Kobieta wyszeptała kilka słów podziękowania i już chciała odprowadzić obu mężczyzn.

- Sami sobie poradzimy. Proszę usiąść - rzekł lensman. Elizabeth wsunęła niesforny kosmyk włosów za ucho.

- Ja też muszę już iść. Ane i mały... Matka Bergette zmierzyła ją spojrzeniem. W jej oczach dało się wyczytać współczucie.

- Biedna Elizabeth, to musiało być dla ciebie straszne. A w domu czeka na ciebie synek...

- Damy sobie radę - wtrącił się Kristian.

- Lepiej się pani czuje? - spytała Maria, kładąc dłoń na ramieniu starszej kobiety.

- Dziękuję, chyba tak. - Matka Bergette nabrała powietrza, drżąc na całym ciele, wyprostowała plecy i przeczesała włosy palcami. - Poproszę służące, żeby tu posprzątały, a parobka poślę po kogoś, kto zajmie się zmarłym. Trzeba też powiadomić Karen-Lousie - dodała z westchnieniem.

- Jest pani pewna, że nie potrzebuje mojej pomocy? - zapytała jeszcze Maria.

- Tak, jestem pewna. Idźcie już.

Elizabeth odwróciła się na schodach. Gdyby tylko mogła przewidzieć, jak potoczy się ten dzień... Helene czekała na nich na schodach z płaczącym Williamem na rękach.

- Nie chciał ode mnie mleka - oświadczyła i podała małego Elizabeth.

Elizabeth wyciągnęła ręce i ucałowała czerwoną, zapłakaną twarzyczkę. Mleko znów pociekło jej z piersi, ściereczki wsunięte w stanik były przemoczone i kleiły się do ciała.

- Cicho, kochanie. Zaraz cię nakarmię - szepnęła i weszła do kuchni.

- Gdzie jest Ane? - spytał Jens.

- Zamknęła się na stryszku - odparła Helene. - Musicie mi powiedzieć, co się stało. Czy Sigvard naprawdę umarł... znowu? Kto go... - zaczęła zaciekawiona, ale nie dokończyła zdania, Elizabeth wsunęła krzesło w kąt, usiadła i rozpięła bluzkę.

- Będziesz teraz... ? - zaczął Kristian i skinął głową, wskazując jej pierś.

- Kto nie chce patrzeć, niech się odwróci - oświadczyła krótko. Mimo to starała się zakryć odsłonięte ciało. Gdy tylko dziecko zaczęło ssać, poczuła nieznośny ból. Nie powinna była zwlekać tak długo z powrotem do domu. Spojrzała na twarzyczkę Williama, nie mogąc pozbyć się wyrzutów sumienia. Chłopiec przymknął oczy i położył rączkę na jej piersi. Małe piąstki zaciskały się i otwierały, zupełnie jak łapki kociąt tulących się do matki.

Elizabeth uświadomiła sobie, że pozostali zaczęli ze sobą rozmawiać. Helene i Lars siedzieli blisko siebie, ciasno objęci.

- Nie mogłam ci przecież powiedzieć o Leonardzie i Elizabeth - oświadczyła Helene, zerkając na Larsa. - Mimo że byliśmy małżeństwem.

- Oczywiście, że nie - odrzekł i mocno ją do siebie przycisnął. - Nie myśl o tym teraz.

- Gdzie jest Maria? - spytała gospodyni, przystawiając dziecko do drugiej piersi.

- Na górze, próbuje porozmawiać z Ane - odpowiedziała Helene.

Elizabeth zerknęła na Jensa. Wydawało się, że dręczy go poczucie winy, chociaż nie miało to żadnego sensu. Na pewno jest teraz bardzo przybity i boi się, że Ane go odtrąci, pomyślała i przygryzła wargę. Ileż to razy Jens błagał ją, by wyjawiła córce prawdę? Ale ona wciąż odwlekała tę rozmowę. Tak wiele bólu można by było uniknąć, gdyby tylko go posłuchała. Mimo wszystko... nie mogła mieć pewności, że Ane zareagowałaby lepiej, słysząc całą historię z ust matki, a nie od Sigvarda. Teraz już nigdy się tego nie dowie.

William ssał coraz wolniej, robił przerwy, wreszcie puścił pierś. Policzki wciąż miał zaczerwienione od płaczu i Elizabeth poczuła, jak przepełnia ją tkliwość. Biedny mały chłopiec. Szybko zapięła bluzkę, a wolną ręką ułożyła małego na ramieniu i czekała, aż mu się odbije.

- Przewinęłam go tuż przed waszym przyjściem - odezwała się Helene. - Możesz go położyć do kołyski.

- Dziękuję - odparła Elizabeth. Puściła mimo uszu słowa przyjaciółki, nie chciała jeszcze rozstawać się z synkiem. Tak miło było znów czuć przy sobie jego miękkie ciałko. Był taki śliczny gdy spał, taki cichy i spokojny.

Co by się z nim działo, gdyby nagle umarła? Kto byłby dla niego matką? Może Helene? Czy to byłoby w ogóle możliwe? Czy Kristian by to zaakceptował? Nie, pomyślała, jej mąż na pewno nie zgodziłby się na to, by zastępczą matką chłopca została służąca. A co z nim - czy ożeniłby się powtórnie? Na samą myśl o tym poczuła ukłucie zazdrości. Zaczęła drżeć na całym ciele. Nie słyszała już rozmowy domowników. Zobaczyła oczyma duszy rudą kobietę, szczupłą i wysoką, o bystrych niebieskich oczach i białej, nieskazitelnej cerze. Rywalka uśmiechnęła się złośliwie i zadarła głowę. Na palcach miała złote pierścionki, na nadgarstkach lśniły dwie bransoletki. Wizja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, a Elizabeth uświadomiła sobie, że nadal siedzi w kuchni. Czy pozostali domownicy coś zauważyli? Ledwie odważyła się na nich spojrzeć. Nie, gawędzili ze sobą spokojnie. Przytuliła twarz do buzi Williama i poczuła, że jest zlana zimnym potem. Kim była ta kobieta o zimnym, złośliwym spojrzeniu? Wzdrygnęła się i dostała gęsiej skórki. Do kuchni weszła Maria i opadła na krzesło z głośnym westchnieniem.

- Co mówiła Ane? - zapytał Jens i pochylił się nad blatem stołu, najwyraźniej zaniepokojony. Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Wszystko jej wyjaśniłam, opowiedziałam, co się stało, ale ona nie chce mnie słuchać.

- Co takiego? - spytała zaskoczona Elizabeth.

- Ignoruje wszystko, co do niej mówię. Próbuję z nią rozmawiać, ale ona siedzi tylko bez ruchu i gapi się przed siebie. A jak już odpowiada, to zupełnie bez sensu.

- Czy ona przypadkiem nie... - Elizabeth nie mogła nawet wypowiedzieć tych strasznych słów.

- Daj spokój - parsknęła Helene. - Przecież nie oszalała.

Gospodyni zerknęła na Kristiana. Widziała, że mąż bardzo cierpi. Niezależnie od tego, co robią rodzice, dzieci zawsze starają się ich usprawiedliwić. Ale to, czego dopuścił się Leonard, było niewybaczalne. Kristian z pewnością brał pod uwagę, że Ane kiedyś pozna prawdę, ale na pewno nie przypuszczał, że stanie się to w takich okolicznościach.

- A co miała do powiedzenia? - zapytała Elizabeth. Maria otarła łzy i złożyła dłonie na kolanach.

- Mówiła, że nigdy wcześniej nie trzymała w rękach broni ani nie zabiła żadnego stworzenia. Nawet przy szlachtowaniu świń nie pomagała, a teraz zastrzeliła Sigvarda. Wciąż powtarzała coś o krwi i o tym, że on tak dziwnie wyglądał. Chyba się boi, że po tym wszystkim nie trafi do nieba.

- Biedne dziecko - wyszeptała Elizabeth, a następnie podniosła się i ułożyła Williama w kołysce. - Pójdę do niej. Maria wyszła za nią na korytarz.

- Nie sądzisz, że lepiej będzie ją na trochę zostawić w spokoju? Gospodyni spojrzała na siostrę.

- Przecież nie może zostać teraz sama z tymi strasznymi myślami. Maria wbiła spojrzenie w podłogę.

- Ane nie chce z tobą rozmawiać - wyznała w końcu. - Jest na, ciebie zła.

- Bo nie powiedziałam jej wcześniej o Leonardzie?

- Tak. Dziewczyna zamilkła. Czyżby coś ukrywała?

- Na pewno wszystko się ułoży - szepnęła Elizabeth jakby sama do siebie i zacisnęła palce na poręczy schodów. - Ane sama pewnie teraz nie wie, co mówi. Ostrożnie zapukała do drzwi.

- Ane, mogę wejść?

Gdy nie usłyszała odpowiedzi, zastukała na nowo. Córka wciąż milczała. W końcu Elizabeth nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte.

- Ane, posłuchaj mnie - odezwała się niepewnie. - To, co się dzisiaj stało, było straszne i na pewno nieprędko dojdziemy do siebie. Ale obiecuję, że przetrwamy to wszystko. Musimy trzymać się razem. Przerwała i zaczęła nasłuchiwać. Zza drzwi dobiegł stłumiony odgłos, może szklanki odstawianej na stół. W takim razie nie spała. Elizabeth nabrała powietrza i ciągnęła.

- Wiem, że Maria opowiedziała ci o Leonardzie. Zapewniam cię, że ani ona, ani Lars nie mieli wcześniej o tym pojęcia. Nie odwracaj się więc przynajmniej od nich. Jens nalegał, żebym opowiedziała ci o wszystkim już dawno temu, ale ja zawsze odwlekałam rozmowę. On więc także jest niewinny. Helene zakazałam rozmawiać o tym z kimkolwiek, to samo tyczy się Kristiana. Jeśli masz już się na kogoś złościć, Ane, to na mnie i tylko na mnie. Przełknęła ślinę.

- Czemu nic nie powiedziałaś? - usłyszała zza drzwi. Głos Ane był lodowaty i nieprzyjemny. - Miałaś przecież dość czasu i okazji. Wiedziałaś przecież, że prędzej czy później wszystkiego się dowiem!

- Chciałam cię chronić. Jesteś najważniejsza w moim życiu i byłam na tyle głupia, by wierzyć, że będę w stanie oszczędzić ci tego cierpienia. Jens kazał wpisać cię w kościelnych księgach jako swoje dziecko i był dla ciebie ojcem do chwili, gdy zaginął na morzu. Potem wyszłam za Kristiana. Pamiętasz, jak byłaś mała i mówiłaś, że masz dwóch tatusiów? Tatę Jensa i tatę Kristiana. Miałam ci wtedy mówić, że jesteś dzieckiem Leonarda, że zostałam zgwałcona?

- Lepiej twoim zdaniem, że dowiedziałam się o wszystkim ostatnia i to z ust Sigvarda? - krzyknęła Ane. - Skoro to była taka wielka tajemnica, to czemu znali ją wszyscy oprócz mnie? Elizabeth słyszała w jej głosie wściekłość i rozpacz. Co mogła powiedzieć, żeby córka ją zrozumiała?

- Helene była przy mnie, gdy to wszystko się działo - oświadczyła. - A Jens miał się ze mną ożenić, musiałam mu powiedzieć. W końcu i Kristian poznał prawdę. Ale Sigvard... po prostu się wszystkiego domyślił. To był zły człowiek, on... - Zamilkła. - Tak bardzo się bałam, że cię stracę - powiedziała po prostu. - Dlatego chciałam cię chronić przed prawdą. Wciąż przecież jesteś moją córeczką.

- Masz też Williama.

- Oczywiście. Każde dziecko to skarb, kocham was oboje, każde na swój sposób. Elizabeth poczuła, że po jej policzkach płyną łzy. Otarła szybko twarz i odchrząknęła.

- Kochana Ane, czy będziesz kiedyś w stanie mi przebaczyć? Pamiętaj, że milczałam tylko dlatego, że tak bardzo mi na tobie zależy. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, po czym znów rozległ się głos dziewczyny:

- Nie. Chyba nigdy ci nie wybaczę.

- Ależ córeczko...

- Nigdy!

Elizabeth zasłoniła usta dłonią, chcąc zdławić szloch. Poczuła, że coś w niej pęka. Wyprostowała się i pobiegła do suszarni. Skuliła się tam w kącie i ukryła twarz w fałdach spódnicy. Słowa Ane sprawiły jej nieopisany ból. Córka oświadczyła, że nigdy jej nie przebaczy. Jej największy skarb, jej mała córeczka, pierworodna, za którą gotowa była oddać życie. Ane jej nienawidzi! Jak dalej z tym żyć? Przecież zawsze były sobie takie bliskie - teraz powstała pomiędzy nimi przepaść, której być może już nigdy nie uda się zasypać. Może dziewczyna z czasem dojdzie do siebie, ale do tego czasu czekają ich wszystkich ciężkie chwile.

Elizabeth jęknęła głośno. Czuła się wyczerpana. Drzwi otworzyły się cicho, uniosła głowę. W progu stanął Kristian.

- Co tu robisz? - zapytał mąż, usiadł obok niej i otoczył ją ramieniem.

- Ane jest na mnie wściekła, nigdy mi nie przebaczy - załkała Elizabeth.

- Ach tak. Nie przejmuj się tak bardzo, kochanie. Pamiętasz, jak ja się złościłem, gdy poznałem prawdę? Podsłuchałem twoją rozmowę z Helene...

Elizabeth skinęła głową. Dobrze to pamiętała. Wściekły mąż pojechał w góry, w drodze upadł i o mały włos się nie zabił. To ona odnalazła rannego i przywiozła go do domu. Ich małżeństwo wisiało na włosku, właśnie dlatego że Kristian nie chciał jej uwierzyć i to nawet po tym, gdy dała mu do przeczytania pamiętnik jego matki, w którym tamta opisywała całe zło, jakiego zaznała ze strony Leonarda.

- Ane jest taka młoda - ciągnął Kristian. - To, co dziś przeżyła... nie znajduję nawet słów. Nie tylko poznała prawdę o swoim ojcu, ale i zabiła człowieka. Potrzebuje czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Nie wiadomo, czy w ogóle się z tym upora.

Elizabeth podniosła wzrok. Było jej tak strasznie wstyd. Oto siedziała, płacząc, bo córka była na nią zła.

Zupełnie zapomniała, przez co przeszło jej biedne dziecko.

- Myślisz, że nigdy nie pogodzi się z tym, co zrobiła, Kristianie? Gdyby do tego nie doszło, i ja i Bergette byłybyśmy już martwe. Sigvard pewnie zastrzeliłby także Ane, a może i kogoś innego.

- Z czasem na pewno będzie jej lżej. - Mąż pogładził ją po policzku. - W końcu zrozumie, że nie miała wyboru. Teraz jest wściekła, ale to zupełnie zrozumiała reakcja. Wszyscy przecież się tak zachowujemy. Umilkł na chwilę.

- Zejdziemy na dół? Helene przygotowała coś do jedzenia.

Elizabeth podniosła się z podłogi i przeczesała włosy palcami. Pozostali domownicy na pewno się domyślą, że płakała, ale w tej chwili było jej już wszystko jedno.

- Niech Maria zaniesie jedzenie Ane - odezwała się i ruszyła za Kristianem. Przystanęła na schodach. - Trzeba dostarczyć wiadomość na Heimly. Mąż posłał jej spojrzenie pełne wyczekiwania.

- Muszę im powiedzieć, że to nie Jens jest ojcem Ane. Owszem - dodała zdecydowanie. - Trzeba ich uświadomić, zanim dowiedzą się od kogoś innego.

- Pojedziemy tam w najbliższych dniach - skinął głową Kristian. Chwycił jej dłoń i mocno uścisnął, jakby chcąc przekazać żonie cząstkę własnej siły.

Rozdział 6

Dorte biegła truchtem obok Jakoba. Serce waliło jej w piersi, dyszała ciężko.

- Oby tylko nie zdarzył się jakiś wypadek - wyszeptała ze strachem i zerknęła na męża.

- Elen właśnie się zabrała za farbowanie wełny. Mam nadzieję, że nie wylała na siebie wrzątku. Ech, po co zamarudziliśmy tam na górze?

- Przecież to dorośli ludzie - odpowiedział jej Jakob. - Mogą chyba zostać na chwilę sami bez naszej opieki.

Dorte widziała, że Jakob starał się zachować spokój, chociaż i on z pewnością był bardzo zdenerwowany. Znała w końcu swojego męża.

- Wiem, ale... - Zamilkła, bo poczuła, że zaraz straci kontrolę nad głosem.

- Spokojnie, Dorte. - Jakob chwycił jej dłoń. - Nie można ciągle myśleć o najgorszym. W końcu stanęli przed Sofie, która czekała na nich z szerokim uśmiechem na twarzy.

- Słyszeliście? - zapytała.

Dorte otarła pot z czoła. Z czego ona tak się cieszy? Zerknęła ponad jej ramieniem - Daniel wyłonił się zza rumowiska, niosąc w ręku wiadro z drobnym piaskiem. Używali go w domu do czyszczenia miedzianych garnków. Jeśli się naprawdę uważało i nie szorowało za mocno, metal lśnił jak złoto. To na pewno Indianne poprosiła go, żeby przyniósł piasek, ale...

- Czego tak stoisz i wrzeszczysz? - zapytał Jakob. - Wystraszyłaś nas na śmierć.

- Jeszcze nie słyszeli. - Sofie odwróciła się do Daniela.

- No to nic im nie mów - mrugnął chłopak. - To tajemnica.

Dorte spojrzała na nich znacząco. Syn ostatnio bardzo zmężniał. Jego ramiona nie były już chude i chłopięce, wyraźnie rozrósł się w barach. Było mu do twarzy w długich spodniach, sprawiał w nich wrażenie starszego niż w rzeczywistości.

- Co to się dzieje? - zapytała surowo i zmierzyła ich spojrzeniem.

- Nic takiego - oświadczyła Sofie i chciała już odejść.

- Zostań tu - nakazała jej Dorte. I gadaj, o co chodzi. Sofie i Daniel wymienili spojrzenia. Chłopak wyprostował plecy.

- Ona wam nie może powiedzieć. Ja też nie. Obiecaliśmy. Ale w końcu wy też się dowiecie. Słowo honoru.

- No dobrze, to idźcie już - odezwał się Jakob.

Dorte patrzyła za młodymi, gdy szli w stronę domu. Sofie wsunęła dłoń pod ramię Daniela, ale chłopak zaraz się wyrwał. Ona jednak wydała się zupełnie niezrażona i powiedziała coś, co sprawiło, że Daniel wybuchnął śmiechem. A więc wciąż są przyjaciółmi, pomyślała Dorte.

- Czemu pozwoliłeś im odejść? - zapytała męża. - Może dowiedzieli się czegoś ważnego.

- Ach, wiesz, jak to jest. - Jakob śmiał się w kułak. - Dzieci zawsze sobie coś zmyślą. Dorte nie powiedziała już nic więcej. Ręka w rękę ruszyli w stronę domu.

Mathilde, Elen i Indianne siedziały w kuchni. Na stole leżały rośliny poukładane w bukiety. Przy palenisku stało wiadro z piaskiem, które przyniósł Daniel. Dorte zerknęła za okno i zobaczyła, że chłopak nadal rozmawia z Sofie.

- Długo cię nie było - rzuciła Elen i mrugnęła do Dorte. - Już się bałam, że cię porwały upiory. Dorte poczuła, że się rumieni. Odwróciła się nieznacznie na krześle.

- Upiory, też coś - parsknęła. - Zupełnie jakby jakieś duchy miały się mną interesować! Przecież wiadomo, że wolą mężczyzn.

- Słyszałam kiedyś o młodym chłopaku - zaczęła Mathilde. - Był pasterzem. Pewnego dnia spotkał piękną dziewczynę. Śpiewała dla niego. - Mathilde zmarszczyła czoło. - Co ona też śpiewała...

Och, jeśli mnie chcesz to chodź i mnie sobie weź.

Dam ci złota pełen kufer...

- Nie, nie pamiętam reszty. Chłopak zrozumiał w końcu, że to upiór, bo kiedy dziewczyna podkasała spódnicę, zobaczył, że ma krowie kopyta. Przeżegnał się wtedy, a ona zniknęła. Przestraszył się i zaczął uciekać. Usłyszał nagle straszny skrzeczący głos, który go przeklinał. I klątwa się dopełniła. Chłopak oszalał, a jak się w końcu ożenił, to żyli z żoną jak pies z kotem.

- Sama nie wiem, czy wierzę w takie rzeczy - oświadczyła Indianne.

- Duchy istnieją - stwierdziła Mathilde zdecydowanie. - Tata ciągle mi to powtarzał.

- Elizabeth wygląda trochę jak upiór - odezwała się zamyślona Elen. - Ma jasne włosy i jest taka szczupła. Dorte posłała jej przelotny uśmiech i pochyliła się nad roślinami.

- Jaki nam z tego wyjdzie kolor?

Elen wskazała na korę, która leżała przed nią na stole.

- Najpierw zanurzymy wełnę w tym, potem wypłuczemy i powiesimy w oborze.

- W oborze? - spytała Dorte z uśmiechem.

- Tak, tam jest ciepło i zobaczycie, wełna zrobi się czerwona, brązowa, brunatna i żółta.

- Ojej! - Indianne wybałuszyła oczy. Dorte podniosła jedną z roślin i uważnie jej się przyjrzała.

- Wiecie może, co za tajemnicę mają Daniel i Sofie? - spytała. Kobiety potrząsnęły głowami.

- Nic o tym nie słyszałam - oświadczyła Indianne.

- Ja też nie - wtrąciła Mathilde. - Może pójdę z nimi porozmawiać?

- Nie, zostawmy to - uśmiechnęła się Dorte. - Wiecie, jak to jest z młodymi. Ale jak wam idzie tkanie?

- Ach, mamy tyle zamówień - opowiadała z zapałem Mathilde. - Nawet sobie nie wyobrażasz! Zaczęłam teraz wyplatać maty. Ludzie przynoszą mi dziurawe sieci na dorsze czy śledzie i proszą, żebym coś z nimi zrobiła.

- Sieć na dorsza jest dobra jako biała osnowa - pokiwała głową Dorte. - A ta od śledzi jako brązowa.

- Pomyśleć, że masz własne gospodarstwo - westchnęła Indianne. - To nie do wiary.

- Jak tylko uzbieramy pieniądze, to naprawimy oborę i może nawet kupimy kilka zwierząt - rozpromieniła się Mathilde. - A potem pług, żeby zaorać stare kartoflisko.

Dziewczęta dalej gawędziły między sobą, ale Dorte już ich nie słuchała. Jej spojrzenie powędrowało za okno. Na podwórzu stali Sofie i Daniel. O jakiej to tajemnicy mogli mówić? Bo chyba nie chodziło o to, że są parą? Zrobiło jej się nagle zimno. A jeśli Sofie była w ciąży? Nie, nie powinna dawać się ponosić fantazji. Dziewczyna miała przecież dopiero trzynaście lat! Poza tym Daniel nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Jakob miał na pewno rację. Po prostu coś sobie razem wymyślili...

Olav był na dworze i przyniósł sieć na flądry. Białe kawałki ryby leżały teraz na półmisku na stole.

Dorte zobaczyła też między nimi zlepioną ikrę, która rozpuszczała się w ustach. Mężczyźni dobrze wiedzieli, gdzie łowić najlepsze flądry, te, które zakopywały się w piasku i miały szczególnie delikatne mięso.

Kobieta wbiła widelec w kartofel i zaczęła go obierać. Sztućce chrzęściły, pobrzękiwało szkło.

Domownicy gawędzili swobodnie, opowiadając o swojej robocie, pięknej pogodzie i omawiając najnowsze plotki ze Stondka. Dorte zauważyła, że Sofie co chwila szturcha Daniela i chichocze.

Wydawało się, że chłopak nie ma nic przeciw temu.

Jakob opowiadał właśnie o bandyckich cenach kupca Pedera, gdy nagle przerwała mu Indianne.

- Muszę wam o czymś opowiedzieć - oświadczyła. Pokraśniała na twarzy, chwyciła szklankę z wodą i upiła kilka dużych łyków. Była tak poważna, że Dorte poczuła się zaniepokojona. Czyżby stało się coś złego?

- Sofie i Daniel już wiedzą - ciągnęła Indianne. - No cóż... chodzi o to, że chcemy się z Torsteinem zaręczyć.

- Co? - Olav upuścił widelec na podłogę. - Kiedy o tym zdecydowaliście? Indianne pokraśniała jeszcze bardziej.

- Dzisiaj - odchrząknęła. - Wpadł do nas na chwilę. Albo właściwie nie, już dawno podjęliśmy decyzję, ale dziś postanowiliśmy, że podarujemy sobie pierścionki.

- Pokaż! - Mathilde pochyliła się nad stołem.

- Jeszcze ich nie mamy - uśmiechnęła się Indianne. - Torstein przyjedzie po południu i wtedy załatwimy wszystko jak trzeba.

Dorte przymknęła oczy. Zerknęła spod rzęs na Jakoba, który nie mógł wydusić ani słowa. Sprawiał jednak wrażenie zadowolonego i zaskoczonego. Dorte uśmiechnęła się szeroko. A więc to była ta tajemnica! Jakim cudem udało im się to wszystko ukryć aż do teraz? Nagle do głowy przyszła jej pewna myśl, zerwała się z miejsca.

- Dzisiaj? Ależ kochana, musimy przecież przygotować ucztę zaręczynową! Zaprosić Elizabeth, Kristiana, wszystkich z Dalsrud i...

- Nie, nie! - Indianne uniosła obie dłonie. - Dlatego właśnie trzymaliśmy to w tajemnicy, Dorte. Wiedzieliśmy, że jeśli dowiecie się o wszystkim za wcześnie, zrobicie z tego wielkie halo. Torstein przyjedzie, napijemy się kawy i posiedzimy chwilę razem, tylko my z Heimly. A przyjęcie wyprawimy po ślubie. Wtedy zaprosimy wszystkich z Dalsrud.

- A kiedy to będzie? - spytała Dorte.

- Chyba w następne lato.

- W takim razie niech pogratuluję mojej jedynej córce - odezwał się Jakob grubym głosem. Wyciągnął dłoń i skłonił się lekko.

Pozostali domownicy także zdążyli już dojść do siebie, uśmiechali się, śmiali i po kolei serdecznie gratulowali Indianne.

- Jak to możliwe, że ty i Torstein zostaliście parą? - zapytał Jakob, gdy wszyscy ucichli.

- Tylko ty niczego nie zauważyłeś - uśmiechnęła się dziewczyna. - Od czasu, gdy zraniłam się w nogę, często nas przecież odwiedzał. - Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. - Jest zupełnie inny niż ten dureń, z którym się wtedy zaręczyłam. - Spuściła wzrok i mówiła dalej, zarumieniona. - W końcu zrozumiałam, że się we mnie zakochał, a wtedy... też się w nim zakochałam - zakończyła.

Dorte musiała otrzeć oczy rąbkiem fartucha. No proszę, Indianne już pogodziła się z tym, co jej zrobił Benjamin! Już za rok wyprawią wesele. To niewiarygodne. Nie będziemy dziś świętować? - pomyślała z uśmiechem. Ależ oczywiście, że tak! Nie zabraknie ciasta i dobrej, mocnej kawy. W szafce czekała butelka wina schowana na specjalną okazję. Właśnie taka nadarzyła się teraz! Taki dzień należało uczcić w szczególny sposób.

Rozdział 7

Elizabeth przysunęła się do męża i położyła rękę na jego nagim torsie. Dłonie Kristiana przesuwały się z kolei po jej palcach. Poruszyła się niespokojnie.

- Nie rób tego - powiedziała.

- Czemu?

- Nie jestem dziś w nastroju. Głowa mnie rozbolała od myślenia.

Zamarł w bezruchu, ale nie cofnął ręki. Położył dłoń na jej ramieniu. Elizabeth usłyszała pełne rezygnacji westchnienie.

- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Choć w jej głowie kłębiło się tyle myśli, odnosiła wrażenie, że gdy próbuje się komuś z nich zwierzyć, wciąż powtarza te same słowa.

- Znasz jakąś kobietę z rudymi włosami i niebieskimi oczami?

- Owszem, Dorte.

- Nie chodzi mi o nią. Ta jest wyższa ode mnie, kobieca, a jednocześnie silna... wiesz, co mam na myśli. Ma jasną, nieskazitelną cerę i nosi drogie ubrania. Kristian wybuchnął śmiechem.

- Nie, przykro mi. Nie wiem, do czego zmierzasz. Widziałaś kiedyś kogoś takiego?

Elizabeth nie mogła mu powiedzieć, że miała kolejną wizję, nie chciała zostać wyśmiana. Zastanowiła się.

- Chyba o niej słyszałam. Może to ktoś, z kimś byłeś przede mną?

- Nie. Nie znam nikogo, kto by tak wyglądał. Nie pytała już więcej. Może naprawdę nie widział nigdy tej kobiety, a może zwyczajnie jej nie pamiętał. Albo po prostu nie chciał nic powiedzieć. Elizabeth jednak była pewna, że prędzej czy później dziewczyna z wizji stanie na jej drodze. Westchnęła i odwróciła się na drugi bok. W pokoju obok panowała cisza. Dziewczęta już pewnie dawno spały. Ciekawe, co Ane robiła zamknięta w sypialni przez cały dzień? Maria zaniosła jej jedzenie i picie. Z tego, co jej przekazała, Ane prawie w ogóle się do niej nie odzywała. Elizabeth i pozostali domownicy próbowali wypytywać Marię, ale dziewczyna odpowiadała wymijająco. W końcu oświadczyła zrezygnowana: - Nie mogę wam powiedzieć, o czym rozmawiałam z Ane. Tak nie można!

Wszyscy zostawili ją więc w spokoju. Elizabeth było przykro, ale mimo to zachowała szacunek dla postawy siostry. Odwróciła się znów do Kristiana.

- Wciąż myślę o tym, jak się czuje Bergette - szepnęła. - Czy w końcu zrozumiała, że Sigvard nie żyje?

- Potrzebuje czasu, tak samo jak każdy inny człowiek po stracie kogoś bliskiego.

- Ale jej sytuacja jest przecież wyjątkowa. Musiało jej być bardzo ciężko. Najpierw straciła dziecko, potem Sigvard oszalał, a teraz on też jest martwy. - I to już drugi raz, miała ochotę dodać.

- Nie bierz tego tak do siebie, Elizabeth. Masz dość własnych kłopotów. Chciała już zaprotestować, ale Kristian położył palec na jej wargach.

- Nie mówię, że masz się nią nie przejmować, ale w tej akurat chwili masz chyba dość na głowie. Elizabeth zrozumiała, o co chodzi mężowi. Odetchnęła głęboko, rozkoszując się zapachem jego skóry. Zapach Kristiana. Trawa, mydło, pot i obora.

- Jak myślisz, jak zareaguje Ane, gdy mieszkańcy Heimly dowiedzą się prawdy?

- Trudno powiedzieć. Może będzie wściekła i smutna. Ale to też nic pewnego. W tej sprawie nic nie jest jasne.

- Masz rację. - Elizabeth przymknęła oczy. Była zmęczona. Łzy piekły pod powiekami.

- Chodźmy spać. - Kristian pocałował ją w czoło. - Jutro na pewno poczujesz się dużo lepiej. Wszyscy mieliśmy bardzo ciężki dzień.

Elizabeth nie odpowiedziała, w ciągu kilku chwil zapadła w głęboki sen.

Następnego ranka Kristian i Elizabeth zeszli razem do kuchni. On niósł kołyskę, a ona trzymała w ramionach Williama. Dała mu jeść zaraz po tym, jak wstała, chłopiec po karmieniu stawał się dużo spokojniejszy i można go było przewinąć. Zdziwiła się, gdy zobaczyła, że pozostali domownicy byli już na nogach.

- Która to godzina? - zapytała zawstydzona. Nie godziło się, by gospodyni wstawała jako ostatnia, w końcu to ona powinna dawać dobry przykład innym.

- Dobrze, że mogliście sobie dłużej pospać - odezwała się Helene, mieszając zamaszyście w garnku z kaszą.

Elizabeth nastawiła wodę do gotowania. Zauważyła, że Ane nie zeszła jeszcze na dół. Właściwie nie zdziwiło jej to zanadto, ale poczuła się rozczarowana.

William zaczął kwilić. Matka położyła go na ławie i wyjęła przemoczone pieluszki. Chłopiec ucichł natychmiast i zaczął wierzgać nogami.

- Mogę się nim zająć - odezwała się Helene, odstawiając garnek na bok.

- Dziękuję, sama chętnie to zrobię. To takie przyjemne. A ty zajmij się śniadaniem. Signe ześlizgnęła się z kolan Jensa i wdrapała na krzesło.

- Dzidziuś! - zawołała, wskazując na Williama.

- Tak, to dzidziuś - zgodziła się Elizabeth i pogładziła dziewczynkę po rudawych włoskach. - Ma na imię William, jak będziesz większa, nauczysz się wymawiać to słowo.

- No i będzie miała się z kim kłócić - wtrącił Jens. - Już ich sobie wyobrażam, jak się przekomarzają. Kristian ukucnął przed małą Signe.

- Umiesz powiedzieć Kristian? Pamiętasz, jak cię wczoraj uczyłem? Signe pokiwała głową.

- Ist-jan.

- Ślicznie! Jens wybuchnął śmiechem.

- Pewnie, mała jest zmyślna. Ma to po ojcu.

Woda się już zagrzała, Helene przelała ją do drewnianego wiadra. Elizabeth umyła Williama i owinęła go w czystą pieluszkę.

- Tak, Signe jest rozwinięta ponad wiek - powiedziała. - Dopiero jesienią kończy dwa lata, a już zna tyle różnych słów.

Uświadomiła sobie nagle, że Maria nie odezwała się, od kiedy zeszła na dół. Dziewczyna w milczeniu nakrywała do stołu. Mężczyźni za to zachowywali się zwyczajnie. Może próbowali pokryć zmieszanie gadatliwością. Albo oszczędzić jej kolejnych cierpień? Skoro usiłowali to zrobić, oznaczało to, że słabo ją znali. Elizabeth potrafiła przecież zachować zimną krew nawet w najbardziej kryzysowych sytuacjach. Może zachowywała się trochę ciszej i spokojniej niż zazwyczaj, ale siły i odwagi jej nie brakowało. Miała zamiar udowodnić to wszystkim także i tym razem. Rozumiała jednocześnie, że ma prawo płakać i smucić się - nie były to w końcu oznaki słabości, ale zwykłe, ludzkie reakcje.

- Jak się miewa Ane? - zapytała i wbiła spojrzenie w Marię. Siostra wzruszyła ramionami i zajęła się przestawianiem szklanek na stole.

- Nie chce zejść na dół - odezwała się wreszcie. - Wydaje mi się, że nie ma ochoty was oglądać.

- Oglądać nas? - powtórzyła Elizabeth z niedowierzaniem. - I jak ona sobie to wyobraża? Przecież nie może do końca życia siedzieć u siebie w pokoju.

- Nie wiem. - Maria wbiła wzrok w blat stołu. - To nie takie proste...

Elizabeth oczekiwała, że siostra dokończy, ale ona się zacięła. Cóż, pomyślała gospodyni, ta sytuacja nie jest łatwa dla nikogo. Ani dla Ane, ani też dla pozostałych domowników. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. W końcu Lars wstał z miejsca.

- Jeśli nie macie nic przeciwko, to pójdę z nią porozmawiać.

Elizabeth i Kristian wymienili spojrzenia, a mąż wzruszył ramionami.

- Proszę bardzo - powiedziała i skinęła Larsowi głową.

To rozsądny chłop. Może zdoła przemówić Ane do rozumu? Gospodyni usiadła w kącie i zaczęła znów karmić Williama. Jej piersi wciąż były pełne mleka. Pochyliła się nad synkiem i posłała mu uśmiech. Chłopiec ssał z przymkniętymi oczami, jakby rozkoszował się każdą kroplą.

- Zostań dziś w domu, Elizabeth, a my oporządzimy zwierzęta - odezwała się Helene. Na stół wjechał garnek z kaszą. Gospodyni chciała zaprotestować, ale przyjaciółka ją ubiegła.

- I tak nie ma dużo do roboty, przecież owce są w górach. A dojenie krów załatwimy w jedną chwilkę. Zajmij się lepiej dziś małym.

Elizabeth przystawiła Williama do drugiej piersi, ale chłopiec pił tylko przez chwilę. Najwyraźniej zaspokoił już głód, pomyślała i podniosła dziecko, czekając, aż mu się odbije. W tej samej chwili do kuchni wrócił Lars. - Już do nas schodzi - oświadczył i usiadł przy stole.

- Co jej takiego powiedziałeś? - spytała Helene i wzięła się pod boki.

- Ze nie tylko ona cierpi, a nikt oprócz niej nie zamyka się w sypialni. I że jeśli się spodziewa, że dzisiaj też będziemy jej serwować posiłki do łóżka, to się bardzo myli, bo my mamy co innego do roboty. Elizabeth wbiła w niego spojrzenie.

- I co ona na to?

- Powiedziała że zejdzie - oświadczył Lars spokojnie. Gospodyni poczuła się zaskoczona, widząc, że zwykle tak łagodny i spokojny Lars potrafi być także zdecydowany i surowy. Może zresztą zawsze taki był, tylko ona tego nie zauważała? Przywykła myśleć o Larsie jako o dobrodusznym, delikatnym mężczyźnie z dołkami w policzkach i jasnymi lokami. To w końcu on sprawił, że Helene wróciła do życia.

Twarz Marii stężała, jej usta zacisnęły się w wąską kreskę, ale zmilczała. Podniosła ścierkę i zaczęła ze złością myć blat ławy.

- Na rączki - marudziła Signe, wyciągając pulchne ramionka.

Jens posadził ją sobie na lewym kolanie i zaczął mamrotać jakąś wyliczankę.

Elizabeth ułożyła Williama w kołysce i okryła go cienkim kocykiem. Wyjrzała za okno. Zapowiadał się kolejny ciepły, słoneczny dzień, na niebie nie było ani jednej chmurki.

Do kuchni weszła Ane, milcząca, wyprostowana. Miała na sobie czarną sukienkę, włosy splotła w ciasny warkocz, który opadał jej na piersi.

- Możemy już zacząć jeść - stwierdził Kristian i złożył dłonie.

Domownicy zajęli miejsca przy stole i odmówili krótką modlitwę, po czym zapadła martwa cisza. Ane nie odezwała się słowem. Od czasu do czasu ktoś rzucał pojedyncze zdanie, na które pozostali odpowiadali monosylabami. Elizabeth najchętniej uciekłaby do obory, ale poczuła się zawstydzona własnym tchórzostwem. Czyżby przebywanie w jednym pomieszczeniu z córką naprawdę było takie trudne?

Kristian odsunął od siebie talerz jako pierwszy, pozostali domownicy szybko poszli za jego przykładem. Elizabeth ociągała się, miała nadzieję, że będzie mogła zostać przy stole chwilę dłużej. Wreszcie westchnęła i odłożyła łyżkę. Nie miała apetytu, zjadła tylko odrobinę kaszy.

- Krowy już pewnie muczą, żeby je wydoić - powiedziała Helene i wstała z miejsca.

- Chciałbym naprawić zagrodę dla kur - odezwał się Kristian. - Czy ktoś ma ochotę mi pomóc? Lars i Jens odsunęli swoje krzesła.

- Zostań w domu i przypilnuj Signe - zwrócił się Jens do Ane. Dziewczyna skinęła głową, nie patrząc mu w oczy.

Przecież ja się mogę tym zająć, chciała powiedzieć Elizabeth, ale zrezygnowała. Domyśliła się, że Jens chciał dać jej okazję do rozmowy z córką.

Gdy zostały w kuchni same, zapadła nieprzyjemna cisza. Signe zajęła się swoją skrzynką, w której trzymała zabawki wystrugane dla niej przez Jensa. Elizabeth i Ane sprzątnęły ze stołu i nastawiły wodę na zmywanie. Gospodyni próbowała zagadnąć córkę, ale ta uparcie milczała. W końcu Elizabeth chwyciła dziewczynę za oba nadgarstki i spojrzała jej głęboko w oczy.

- Rozumiem, że chcesz mnie w ten sposób ukarać, Ane. Ale tak naprawdę robisz krzywdę tylko samej sobie. Ane patrzyła na nią z wrogością.

- Źle zrobiłam, zatajając przed tobą prawdę i jest mi z tego powodu bardzo przykro. Żałuję, że z tobą nie porozmawiałam, że nie posłuchałam Jensa. Wszystko byłoby wtedy zupełnie inaczej. - Tak, pewnie tak - odrzekła Ane hardo. To już jakiś postęp, pomyślała Elizabeth. Głośno zaś powiedziała:

- Ale czy naprawdę czułabyś się lepiej, wiedząc, że zaszłam w ciążę z Leonardem? Tak czy inaczej to Jens i Kristian byli twoimi opiekunami. Czy to ci nie wystarcza?

- Nic nie rozumiesz! - krzyknęła Ane. Do oczu napłynęły jej łzy.

Elizabeth chciała ją objąć i mocno przytulić, ale córka się wyrwała. Wybiegła z kuchni, trzasnąwszy drzwiami. Elizabeth podeszła do okna i patrzyła, jak córka biegnie przez podwórze. Może chciała posiedzieć na skałach, w jej miejscu? Ta myśl przepełniła ją dziwnym spokojem. Może Kristian miał rację i Ane z czasem się uspokoi. Była w końcu młoda i wrażliwa, a to co ostatnio przeżyła, każdemu wydałoby się straszne, niemalże niewyobrażalne. Nikt nie powinien doświadczać takich rzeczy. Elizabeth westchnęła. Ane potrzebowała czasu. Będzie musiała uzbroić się w cierpliwość. Cierpliwość, pomyślała z goryczą. Czy nie spędziła kilku ostatnich lat swojego życia właśnie na cierpliwym oczekiwaniu? Czasami tak właśnie o tym myślała. Odwróciła się od okna. Najwyższy czas zabrać się do pracy. Zajmie się czymś pożytecznym zamiast oddawać się jałowym rozmyślaniom.

- Kurka! - rozpromieniła się Signe, wskazując na drób spacerujący po podwórzu.

- Tak, kurka - odpowiedziała Elizabeth z roztargnieniem.

Mężczyźni postawili ładną zagrodę, a także kurnik, w którym ptaki będą mogły schronić się w nocy. To Jens zbił go z desek. Kurnik został naprawdę świetnie skonstruowany, nawet miał grzędy. Kury mogły teraz spacerować po podwórzu całe lato, a gospodarze nie musieli martwić się o lisa.

- Kurka, kurka - śpiewała Signe cienkim dziecinnym głosem, wciskając paluszki pomiędzy deski ogrodzenia.

Elizabeth zerknęła w stronę kołyski. William spał, chroniony przed muchami, bąkami i innymi uciążliwymi owadami dzięki siatce, którą sporządziła z cienkiej koronkowej firanki znalezionej na strychu. Mały zawsze spał tak spokojnie na świeżym powietrzu. Muszę pamiętać, żeby po południu przestawić kołyskę w cień, pomyślała gospodyni. Następnego dnia będą musieli rozpocząć żniwa, inaczej sąsiedzi zaczną na nich krzywo patrzeć. Każdy, kto zwlekał z tą robotą, był od razu brany na języki. Elizabeth uśmiechnęła się smutno. Zupełnie jakby ludzie nie mieli ciekawszych tematów do rozmów. Jej córka zabiła człowieka. Ciekawe, czy inni gospodarze dowiedzą się całej prawdy, czy też zaczną wymyślać własne historie? Elizabeth dobrze wiedziała, że plotki potrafią rozchodzić się w zastraszającym tempie. Wahała się, czy w ogóle brać w tym roku udział w żniwach. Wspomniała o tym Kristianowi. Mąż stwierdził, że powinna zostać w domu, zająć się dziećmi i przygotowywać posiłki. Na pewno rozumiał, co czuła. Elizabeth wiedziała, że dzierżawcy też będą myśleć swoje, słać jej podejrzliwe spojrzenia, a może nawet wypytywać o całe zajście. A może chociaż raz będą mieli trochę wstydu? O nich się zresztą nie martwiła; największym lękiem napawała ją myśl o bogaczach, zwłaszcza o żonie lensmana. Ta to dopiero będzie się wypytywać i plotkować na prawo i lewo. Elizabeth westchnęła. Właściwie to nie ona miała największe powody do zmartwienia. To Ane ucierpi na tym wszystkim najbardziej. Tak czy inaczej, ludzi trzeba było wykarmić, żniwa są koniecznością.

Bergette z pewnością nie czuje się lepiej niż ja, pomyślała. Miała nadzieję, że rodzice przyjaciółki przejmą jej obowiązki i dopilnują, żeby wszystkie prace w gospodarstwie ruszyły zgodnie z planem. Gospodyni westchnęła po raz drugi i odgoniła natrętną muchę. Pomyśleć, że cała ta przerażająca historia miała miejsce zaledwie dzień wcześniej! A jej się wydawało, że minęło już wiele tygodni.

Jak będą stały sprawy za miesiąc? Czy Ane będzie wtedy z nią rozmawiać? Gdyby córka jej przebaczyła, Elizabeth na pewno poczułaby się dużo lepiej.

Signe wrzucała do zagrody kamyki i źdźbła trawy, próbując w ten sposób zwabić kury: Cip, cip!

Mniam!

- Nie, kurki tego nie zjedzą - odezwała się gospodyni. - Zostaw kamienie i daj im coś, co naprawdę lubią. Może Ane ma jakieś okruszki. Zapytamy, czy w kuchni jest jakieś jedzenie dla kurek? Signe skinęła głową i chwyciła ją za rękę. W tej samej chwili na podwórze wjechał odkryty powóz. Elizabeth osłoniła oczy dłonią.

- Ojej, wygląda na to, że mamy gości - powiedziała i ruszyła na spotkanie przybyłym. Torstein skinął jej głową, a Indianne wyciągnęła ku gospodyni obie dłonie.

- Dzień dobry.

- Jak miło, że jesteście - odrzekła Elizabeth. Musiała odchrząknąć, by w ogóle dobyć z siebie głos. Indianne chwyciła jej obie dłonie. W ruchach dziewczyny było coś zdecydowanego i spokojnego, jakby ostatnio wydoroślała. Może to sprawka Dorte, pomyślała Elizabeth.

- A co to za młoda panna? - spytał Torstein, kucając przed Signe. - Hm. Zastanawiam się, jak masz na imię. Czy może Kristian? Signe zaśmiała się i potrząsnęła główką.

- A może Signe? Dziewczynka schowała się w fałdach spódnicy Elizabeth.

- Ojej, jak ona urosła - zdziwiła się Indianne. - Moja druga siostrzenica - dodała. Elizabeth poczuła ukłucie w sercu. Druga, powtórzyła w myślach. Czy Indianne nadal będzie chciała być ciotką Ane, gdy dowie się, że to Leonard jest ojcem dziewczyny?

Indianne spoważniała i spojrzała w oczy Elizabeth.

- Jak się czuje Ane po tym wszystkim? Gospodyni zerknęła przez ramię, w kierunku drzwi wejściowych. Kuchenne okno było otwarte, dostrzegła przez nie uwijającą się Helene.

- Możemy na chwilę usiąść na dworze? W tym domu ściany mają uszy. Goście pokiwali głowami. Elizabeth podeszła do okna i zawołała do służącej.

- Możesz chwilę popilnować Signe, Helene? I nastaw wodę na kawę! Zaraz wejdziemy.

- Mam was pozdrowić od wszystkich z Heimly - odezwała się Indianne. - Dorte i Jakobowi jest bardzo przykro, że nie mogli przyjechać, ale mieli mnóstwo roboty. Są bardzo poruszeni tym, co się stało wczoraj. Cóż, mnie samej trudno w to uwierzyć - dodała.

- Wszyscy chyba tak do tego podchodzimy - powiedziała Elizabeth w zamyśleniu. Indianne pochyliła się nad kołyską i przyjrzała Williamowi.

- Jakie piękne dziecko! Chyba jest trochę podobny do mnie - dodała z uśmiechem.

- Głuptas! - Elizabeth szturchnęła ją żartobliwie. - Przecież to skóra zdarta z ojca.

Usiedli przy kamiennym stoliku. Elizabeth nie odzywała się przez pierwsze kilka minut, goście też zamilkli. W końcu gospodyni westchnęła ciężko i zaczęła:

- Chciałam z wami porozmawiać tutaj, żeby Ane nas nie słyszała. Torstein posłał jej pytające spojrzenie.

- Jest na mnie zła po tym wszystkim, co usłyszała wczoraj. Nie odzywa się do mnie.

- A co takiego usłyszała? - spytała Indianne, przenosząc spojrzenie z Torsteina na Elizabeth.

- Chodzi o to, że... - Gospodyni szukała właściwych słów, chciała wyjawić dziewczynie prawdę tak delikatnie, jak tylko było to możliwe. O ile w ogóle o takich rzeczach da się mówić delikatnie, pomyślała. Bo przecież nie da się wyjawić tajemnicy, nie przechodząc wprost do rzeczy.

- Gdy pracowałam jako służąca, zostałam zgwałcona przez Leonarda - powiedziała szybko, nie patrząc na Indianne. - Zaszłam w ciążę. Dziewięć miesięcy później na świat przyszła Ane.

- O Boże! - jęknęła dziewczyna i położyła dłoń na ustach.

- Powiedziałam Jensowi całą prawdę jeszcze przed ślubem. To on zaproponował, żeby Ane została wpisana do ksiąg kościelnych jako jego dziecko. - Gospodyni zerknęła na Indianne. Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Tak, on taki właśnie jest - wyszeptała.

- Ta cała historia wydawała mi się tak straszna, że nie chciałam mówić o niej Ane - ciągnęła Elizabeth. - Myślałam, że uda mi się zataić przed nią prawdę, ale wczoraj usłyszała to, co powiedział Sigvard i...

- A co on takiego powiedział? - spytała Indianne drżącym głosem.

- Oświadczył, że o wszystkim się dowiedział... to znaczy o tym, że mam dziecko z Leonardem. - Elizabeth potrząsnęła głową. - Oczywiście nie mógł tego wiedzieć, to wszystko były jego domysły. A potem zaczął grozić Bergette i mnie, powtarzać, że nas zastrzeli... a potem Ane strzeliła do niego. Indianne zacisnęła palce na uchwycie laski, aż zbielały jej kostki. Przez dłuższą chwilę patrzyła sztywno przed siebie.

- A więc nikt oprócz Jensa nie poznał całej prawdy? - zapytała wreszcie.

- Kristian dowiedział się o wszystkim jakiś czas temu. A Helene wiedziała od początku. Też była tu służącą, gdy to się stało i pomagała mi po tym, jak... po tym, jak Leonard... a poza tym nie wtajemniczyłam w to nikogo.

- Potrafię zrozumieć i ciebie, i Ane - oświadczyła Indianne. - A co na to Jens?

- Od dawna mnie prosił, żebym porozmawiała z Ane, ale ja zwlekałam. Teraz ona nie odzywa się również i do niego, i to jest chyba najgorsze... - Załamał jej się głos. Torstein pochylił się nad stołem i chwycił ją za rękę.

- Dajcie jej trochę czasu - powiedział.

- Czasu - wymamrotała Elizabeth. - Wszyscy to powtarzają, ale ja nie jestem wcale taka pewna, jak to dalej będzie. Znam moją córkę. Sama zresztą oświadczyła, że nigdy mi nie przebaczy.

- Mogę z nią porozmawiać - zaproponowała Indianne.

- Nie wiem, czy to będzie miało jakiś sens - odparła Elizabeth z westchnieniem. - Ale oczywiście możesz spróbować.

- Ane była, jest i będzie moją siostrzenicą - oświadczyła dziewczyna zdecydowanie. - I zawsze będzie córką Jensa, jego Małą Piri. Elizabeth poczuła ucisk w gardle, skinęła tylko głową. Jakob wciąż tak wołał na Ane: Mała Piri.

- Wcale nie wydajesz się tym zszokowana - zwróciła się do Indianne, gdy już odzyskała panowanie nad głosem. Dziewczyna splotła palce.

- Wiele kobiet przeżyło to samo co ty, Elizabeth. Służące zachodzą czasem w ciążę z gospodarzami.

Zwykle mówi się o nich, że okryły się hańbą i odsyła je precz. Pomyśl o Mathilde. W jej przypadku cała wina spadła na jednego z parobków. - Indianne uśmiechnęła się ostrożnie. - Ale i ty, i ona sobie poradziłyście. Na początku nie miałyście nic, a teraz każda z was jest poważaną gospodynią. Koniec końców to była twoja zasługa, że Mathilde wykaraskała się z kłopotów.

- Ach, daj spokój.

- Od razu porozmawiam z Ane - oświadczyła Indianne i podniosła się sztywno. Najwyraźniej dokuczała jej stopa. - Gdzie ją znajdę?

- Chyba w kuchni.

Elizabeth spoglądała chwilę za dziewczyną, gdy ta szła w stronę domu. Indianne miała na sobie rdzawą spódnicę i piękną białą bluzkę z haftami na kołnierzyku. Może i chodziła o lasce i kulała, ale mimo to była piękną młodą kobietą. Każdy życzyłby swoim dzieciom takiej ciotki. Gospodyni odwróciła się do Torsteina.

- Wiesz może, jak się miewa Bergette?

- Zajrzałem dziś do niej, chyba czuje się już lepiej. W końcu zrozumiała, że Sigvard nie żyje, ale wciąż jest w szoku. Biedaczka, spada na nią cios za ciosem. Takie rzeczy zostawiają ślady na duszy.

- Czy ona... jest na nas zła?

- Nie, w żadnym wypadku, nie chowa do nikogo urazy. Prosiła mnie zresztą, by was wszystkich pozdrowić i przekazać, że ma nadzieję zobaczyć was na pogrzebie. W następną niedzielę. Elizabeth nie odpowiedziała. W głębi ducha myślała, że jej się upiecze, ale teraz nie miała już wyjścia. Jeśli nie przyjdzie na pogrzeb, ludzie zaczną snuć domysły. A Bergette na pewno potrzebowała przyjaciółki u swego boku.

Słońce przygrzewało. William zaczął wiercić się niespokojnie.

Elizabeth wstała z miejsca.

- Jeśli pomożesz mi z kołyską, będziemy mogli wejść do środka - zwróciła się do Torsteina. - Nie dostaliście jeszcze przecież nic do jedzenia ani picia. Co ze mnie za gospodyni! Mężczyzna uśmiechnął się.

- Przecież nie przyjechaliśmy w gościnę, chcieliśmy tylko sprawdzić, jak się miewacie. Dorte była przerażona, gdy o wszystkim usłyszała. Niestety, jak już mówiła Indianne, nie mogła z nami przyjechać. Gdy stanęli już na schodach, zobaczyli Kristiana zbliżającego się od strony gościńca.

- Jeśli pozwolisz, chciałbym zamienić kilka słów z twoim mężem - odezwał się Torstein.

- Oczywiście. Postaw kołyskę w korytarzu. William już nie spał, Elizabeth wzięła go na ręce.

- Jesteś głodny? Mokro ci? - Pogładziła synka po policzku. Chłopczyk zakwilił i zaczął ustami szukać jej palca. Owszem, głodny był na pewno, stwierdziła Elizabeth z uśmiechem. W kuchni siedziały Helene, Maria oraz Signe, która bawiła się z kotem.

- A gdzie pozostali? - spytała gospodyni i rozejrzała się dookoła. Helene skinęła głową w stronę drzwi.

- W salonie. Indianne chciała pomówić z Ane.

Elizabeth zajęła się dzieckiem. Chłopczyk zaczął radośnie wierzgać nogami, gdy tylko wyjęła przemoczoną pieluszkę. Kiedyś przewijałam także Ane, pomyślała kobieta.

- Co za mały tłuścioszek - odezwała się Helene z czułością i pogładziła małego po czarnych włoskach.

- I jakie ma ciemne oczy! Nie ma wątpliwości, będzie podobny do ojca!

- Odezwała się do ciebie? - zapytała Elizabeth.

- Kto?

- Ane.

- Nie. - Helene spoważniała i odstawiła na bok czajnik z kawą. - Mario, przygotowałaś już jedzenie? - rzuciła przez ramię.

Milczenie Ane musiało doskwierać także jej, domyśliła się Elizabeth. Tak chciała móc powiedzieć coś, co pocieszyłoby przyjaciółkę. Helene wychowywała przecież dziewczynę od małego.

- Może Indianne zdoła przemówić jej do rozumu - powiedziała. - Doktor był wczoraj w Heimly i opowiedział wszystkim o tym, co miało miejsce.

- Podamy kanapki i ciasto - odezwała się Maria. - Przynieść odświętny serwis z salonu? Elizabeth usiadła i zaczęła karmić Williama.

- Tak, proszę. Znajdź też jakiś ładny obrus, ale nie przynoś go tu jeszcze. Chwilę potem trzasnęły drzwi. Gospodyni wyjrzała przez okno i zobaczyła Ane wybiegającą z domu.

- No i po rozmowie - stwierdziła Helene z pełnym rezygnacji westchnieniem. - Chyba wiem, jak się skończyła. Elizabeth zderzyła się w korytarzu z Torsteinem.

- Mężczyźni już wracają?

- Nie, wciąż jeszcze pracują. Zostaniemy tylko na chwilę. Nie rób sobie kłopotu.

- Bzdury. Wejdź i siadaj, zaraz podam kawę. Gdy weszli do salonu, Indianne stała przy oknie. Odwróciła się i posłała im blady uśmiech.

- Nie chciała cię słuchać - orzekła Elizabeth. Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Nie chciała. Mówiłam jej, że wszystko będzie jak dawniej, mimo że Leonard... - Podeszła do sofy i usiadła. - Wtedy ona się rozzłościła i powiedziała, że już nic nie będzie jak dawniej. Była wściekła, że nikt tego nie rozumie.

Maria weszła do pokoju i zaczęła nakrywać do stołu.

- Usiądziesz z nami? - spytała Indianne.

- Bardzo chętnie, ale mam mnóstwo roboty. Odrobimy to sobie. Może na chrzcie Williama?

- Ach! - Indianne chwyciła torbę. - Przecież mam prezent dla dzieci! Proszę! To kurtka i spodnie dla Williama, i sukienka dla Signe. Od nas wszystkich.

Elizabeth podziękowała za prezenty, podziwiała i chwaliła pięknie uszyte i wykończone ubranka. Indianne przyrzekła, że pozdrowi domowników i przekaże im wyrazy wdzięczności. Dopiero gdy z pokoju wyszła Maria, Indianne i Torstein wymienili spojrzenia.

- Teraz dla odmiany chcielibyśmy powiedzieć coś miłego.

- Wspaniale. Przyda nam się dobra wiadomość - odparła Elizabeth. Ułożyła Williama na sofie obok siebie. Chłopczyk był najedzony i miał sucho, spał więc spokojnie.

- Zaręczyliśmy się wczoraj - oświadczyła Indianne, chwytając dłoń Torsteina.

- Co? - Elizabeth zmierzyła ich spojrzeniem. - Boże, to wspaniale! Gratulacje! - Uścisnęła dłonie im obojgu. Dopiero teraz zauważyła, że dziewczyna miała na palcu zaręczynowy pierścionek. Został on poddany dokładnym oględzinom, do pokoju przywołano bowiem Marię i Helene. Praca mogła poczekać, w końcu nie co dzień otrzymuje się takie wiadomości.

Elizabeth starała się uczestniczyć w rozmowie, choć kłębiące się myśli nie dawały jej spokoju. Narzeczeni poinformowali, że ślub odbędzie się za rok, opowiadali o sukience i kwiatach, jadłospisie i gościach. Ich słowa szumiały w uszach gospodyni, która nie mogła zapomnieć widoku córki wybiegającej z domu. Ane powinna być tu w tej chwili, myślała Elizabeth.

Ane, która zawsze cieszyła się szczęściem innych, dla każdego miała uśmiech i dobre słowo.

Gospodyni westchnęła ciężko. Maria opowie jej o wszystkim, gdy tylko dziewczyna zdecyduje się wrócić do domu.

Goście podziękowali za poczęstunek, pochwalili mocną, dobrą kawę i pogawędzili jeszcze chwilę o ślubie. Czas płynie szybko, gdy ma się tyle pracy, stwierdził Torstein. Przyjęcie weselne zostanie wyprawione w Heimly, a zaraz potem Indianne przeniesie się do mieszkania męża. Elizabeth nie mogła się skoncentrować na rozmowie. Cały czas zerkała przez okno albo nasłuchiwała zbliżających się kroków. Nie dawała jej spokoju myśl, że Ane jest zupełnie sama, a oni siedzą w ciepłej kuchni, szczęśliwi i roześmiani.

Gdy goście mieli już ruszać do domu, Torstein odciągnął Elizabeth na stronę.

- Niedługo jadę do Danii - odezwał się cicho. - Rozmawiałem z Kristianem i Jensem, zgodzili się, żebym skonsultował się z tamtejszymi lekarzami Co O tym sądzisz? Elizabeth wbiła w niego spojrzenie.

- Chcesz powiedzieć, że... postarasz się sprowadzić do domu Linę? Torstein skinął głową z uśmiechem.

- Zrobię w każdym razie co będzie w mojej mocy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

- Przywieź ją do nas, proszę - zwróciła się do niego żarliwie Elizabeth, mocno ściskając jego dłoń.

- Tak jak powiedziałem, spróbuję. Muszę porozmawiać z lekarzami i z samą Liną. Koniec końców to do przełożonego szpitala będzie należeć ostateczna decyzja.

- Oczywiście.

Gospodyni stała na schodach, machając odjeżdżającym przyjaciołom na pożegnanie. W jej duszy zapłonęła iskra nadziei.

Rozdział 8

Elizabeth oparła czoło o krowi brzuch i zabrała się do dojenia. Wymiona pełne były mleka, nic zresztą dziwnego, zwierzęta pasły się cały dzień na łące. Pewnie i masło będzie bardziej żółte niż zazwyczaj.

Elizabeth wiedziała, że niektórzy gospodarze dodają do swojego masła soku z marchwi i sprzedają je w sklepach, oszukując w ten sposób klientów. Ale gdy tylko Peder odkrywał szwindel, nieuczciwy rolnik wpadał w nie lada kłopoty.

Gospodyni przysłuchiwała się jednym uchem rozmowie Marii i Helene. Mówiły o Linie. Gdy tylko Torstein i Indianne pojechali do domu, gospodyni przekazała im słowa lekarza.

- Ciekawe, kiedy on tam pojedzie - zastanawiała się Maria.

- Pewnie po żniwach - powiedziała Helene.

- Żniwa - parsknęła dziewczyna. - I tak przecież nie bierze w nich udziału. Ale pewnie chce przypilnować Indianne - zachichotała. - Tak bardzo się cieszę! Pomyśl tylko, gdy Indianne się do niego przeprowadzi, to będzie panią doktorową. Całkiem niezły tytuł, co? Ale będzie jej to pasowało, w końcu jest taka dystyngowana. Teraz już nie ma wątpliwości, że dała sobie spokój z tym głupim Benjaminem, z którym się wcześniej prowadzała.

- Takie słowa z ust młodej panny! - upomniała ją Helene.

- A nazwałabyś go jakoś inaczej?

- Nie. Wybuchnęły śmiechem.

- Ciekawe, jak to będzie, kiedy wróci Lina - ciągnęła Helene. - Jensowi ostatnio nie było łatwo. Elizabeth odwróciła głowę, nie chciała słuchać o tym, jak strasznie Jens tęskni za Liną. Nic na to nie mogła poradzić. Sama zresztą też za nią tęskniła.

Krowie wymię było już puste, gospodyni wstała, opróżniła wiadro i ruszyła do kolejnego zwierzęcia.

Zerknęła na Signe. Dziewczynka spacerowała po oborze, wrzucając do boksów źdźbła słomy i mamrocząc pod nosem niezrozumiałe, wymyślone przez siebie słowa.

Gdyby tak można było nigdy nie dorastać, pomyślała Elizabeth. Na zawsze pozostać beztroskim dzieckiem. Mleko strzykało do wiadra, bulgotało na dnie. Tak bardzo chciała, żeby ten dzień już się skończył! Pogrzeb Sigvarda z pewnością okaże się ciężkim przeżyciem. Wiedziała, że ludzie będą szeptać i zerkać na nią z ukosa, a może nawet zadawać nieprzyjemne pytania.

Ane przekazała jej przez Marię, że nie pojedzie z nimi. Musieli to uszanować, Elizabeth nawet ucieszyła decyzja córki. Nie sposób powiedzieć, jak dziewczyna zareagowałaby na ludzką wrogość.

Ane wciąż rozmawiała tylko z Larsem i Marią, ale Elizabeth przekazała wszystkim domownikom, że mają traktować dziewczynę zwyczajnie, jakby nic się nie stało. Ane w końcu musi zacząć odzywać się do bliskich, a w międzyczasie nie powinna czuć się odtrącona.

Do Larsa miała chyba największy szacunek, robiła bowiem to, co on jej kazał. Ze swoich obowiązków wywiązywała się tak samo jak wcześniej, bez ociągania, ale jej spojrzenie stało się mętne i nieobecne.

Elizabeth przekazała córce to, co powiedział Torstein: że Bergette nie miała do nikogo żalu i czuła się już dużo lepiej. Nie miała pojęcia, czy dziewczyna zrozumiała jej słowa, wysłuchała jej bowiem w milczeniu, po czym odwróciła się i wróciła do swojej pracy. Gospodyni wolała wierzyć, że córka słyszała i pojęła, że ta wiadomość jest dla niej pociechą. Nie wiedziała, jak Ane zareagowała na wiadomość o zaręczynach Indianne. Maria, rzecz jasna, przekazała jej radosną nowinę, ale Elizabeth nie chciała już wypytywać siostry. I bez tego było jej ciężko.

Nagle przypomniała jej się rudowłosa kobieta, którą widziała oczyma duszy. Kto to mógł być i czego mógł od niej chcieć?

Wszystkie krowy były już wydojone. Gospodyni wstała ze stołka.

- Helene?

- Tak?

- Znasz jakąś rudowłosą i niebieskooką kobietę, wysoką i szczupłą, mniej więcej w moim wieku?

- Pewnie. Dorte.

- No co ty. Dorte jest ode mnie ze trzynaście lat starsza i ma zielone oczy.

- No dobrze, to o kogo chodzi? - Helene wsunęła pod czepek niesforny kosmyk włosów i zmarszczyła czoło. - I czemu w ogóle tak cię to interesuje? Elizabeth odpowiedziała pytaniem na pytanie:

- Może był kiedyś ktoś taki w życiu Kristiana?

- Nie, nie przypominam sobie wysokiej kobiety o rudych włosach. - Helene potrząsnęła głową. Gospodyni podeszła do łaciatej krowy, która niecierpliwiła się w swoim boksie. Zwierzę przestępowało z nogi na nogę, nie mogło się już doczekać wyjścia. Maria spytała, skąd siostra słyszała o rudej kobiecie.

- Ktoś mi o niej powiedział. Signe, uważaj! Weź Marię za rękę. A jak już tu skończycie, możecie odstawić mleko do wystygnięcia. Ja wyprowadzę krowy na pastwisko.

Zwierzęta zaczęły muczeć i wyciągać szyje w kierunku błękitnego nieba, gdy tylko stanęły na podwórzu. Elizabeth chwyciła przodownicę stada i chciała już ruszać przed siebie, gdy nagle podszedł do niej Kristian.

- Idź do domu i się przygotuj, ja wyprowadzę krowy.

Z wdzięcznością przyjęła wyrękę i weszła do środka. Chciała podgrzać wodę na mycie dla wszystkich domowników i znaleźć czyste ubrania. Sąsiedzi nie mogli przecież szeptać, że od gospodarzy z Dalsrud czuć oborą.

Gdy stanęła w korytarzu, usłyszała dobiegający z salonu głos Ane. Drzwi były uchylone, Elizabeth podeszła bliżej. Córka spacerowała po pokoju z Williamem na rękach i mówiła do niego ściszonym głosem.

- Jesteś moim braciszkiem, wiesz? Jak będziesz duży, to może się dowiesz, jak to jest z pokrewieństwem między nami. Kristian jest przecież twoim ojcem, a moim przyrodnim bratem. Gospodyni poczuła ukłucie żalu. Była to rzecz jasna prawda, ale słowa, które padły z ust córki, sprawiły jej ból. Czy kiedykolwiek będzie w stanie opowiedzieć o wszystkim Williamowi? Zreflektowała się nagle. Oczywiście, będzie musiała to zrobić, jeśli nie chce powtórzyć błędu z Ane. Zrobi to, gdy tylko uzna, że William jest dość duży, by zrozumieć. Może za jakieś cztery, pięć lat...

- Jesteś taki malutki i śliczny - ciągnęła Ane. - Bardzo cię kocham, to ja pomogłam ci przyjść na ten świat, wiesz? Nie chcę się chwalić, ale beze mnie nie poszłoby tak gładko.

Elizabeth uśmiechnęła się. Rzadko pewnie się zdarzało, by córka asystowała w porodzie matki, ale obecność Ane bardzo jej pomogła w ciężkich chwilach. To właśnie po tym wszystkim dziewczyna postanowiła, że zostanie akuszerką.

- Jak będziesz duży, to zostaniesz gospodarzem - mówiła dalej Ane. - Jesteś w końcu dziedzicem i widzę, że wyrośnie z ciebie porządny rolnik. Jak tylko będziesz się dużo uczył, to wszystko będzie dobrze.

Elizabeth miała ochotę podejść do córki i powiedzieć jej, że ona także została uwzględniona w testamencie Kristiana. Że dla niego nie była wcale przyrodnią siostrą, ale córką, dzieckiem traktowanym na równych prawach z Williamem. Kristian spędził z nią wiele lat i doskonale ją poznał, a z czasem szczególnie mocno pokochał.

- Nie wiem, czemu ci to w ogóle mówię, Williamie - ciągnęła dziewczyna. - Może dlatego, że... Elizabeth usłyszała odgłosy kroków i podniesione głosy dobiegające z podwórza. Wymknęła się na palcach do kuchni. Po chwili w korytarzu stanęły Maria i Helene.

- Nie nastawiłaś jeszcze wody? - Siostra zmierzyła gospodynię krytycznym spojrzeniem.

- Nie, ja... - odchrząknęła Elizabeth. Zaschło jej w gardle. - Tak mnie rozbolała głowa, że musiałam na chwilę usiąść. - Podniosła dłoń do czoła.

- Nie jedziesz na pogrzeb? - spytała Helene.

- Owszem, czuję się już lepiej. - Dorzuciła kilka patyków do ognia. - Ciebie przecież czasem też boli głowa. - Zaśmiała się i dmuchnęła w żar. Ciepło płynące od pieca skryło jej rumieniec.

Elizabeth miała ochotę zarzucić na ramiona jedwabny szal, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Tak ubierała się dawno temu, w czasach gdy jeszcze mieszkała w Dalen i nosiła nadany przez Jensa przydomek: córka morza. Uśmiechnęła się do siebie. Byli wtedy tacy młodzi, tak pewni swoich uczuć, a jednocześnie uparci i bezkompromisowi. Z latami Elizabeth nieco złagodniała i zrozumiała, czego naprawdę chce od życia.

Poluźniła nieco tasiemki kaftanika Williama. Chłopczyk spał spokojnie, z otwartą buzią, kołysany przez miarowy turkot kół powozu.

Helene nalegała, żeby mały został w domu razem z Ane.

- Ona się nim na pewno dobrze zajmie. Nie musisz go brać ze sobą. Wiesz przecież, że zapowiada się długi dzień.

- Tak, właśnie dlatego go biorę - odparła Elizabeth. - Nie chcę, żeby mleko znów ze mnie ciekło, a poza tym dobrze wiesz, że mały się beze mnie nie uspokoi.

Helene wzruszyła tylko ramionami. Gospodyni zauważyła też, że przyjaciółka przewróciła oczami. Poczekaj tylko, aż sama będziesz mieć dzieci, chciała powiedzieć, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

Niebo było bezchmurne. Skoszone pola żółciły się w słonecznych promieniach. Tu i ówdzie suszyło się w wielkich stogach siano. Ta pora roku miała swój szczególny zapach. Pachniało kurzem i gnijącą trawą.

- Chciałabym, żeby ten dzień już się skończył - westchnęła Maria, wygładzając fałdy czarnej spódnicy.

- Bergette na pewno czuje się dużo gorzej niż my - zauważyła Helene. - Czy ktoś w ogóle wie co u niej?

- Czas leczy rany - wymamrotała Elizabeth. - Nic innego jej nie pomoże, zresztą podobnie jest z nami wszystkimi. Ale to jasne, że teraz jest jej bardzo ciężko. Chwilę później powóz zatrzymał się przed kościołem.

- Wezmę Williama - odezwał się Kristian i podniósł śpiące dziecko. - Tobie będzie za ciężko - dodał, gdy Elizabeth chciała zaprotestować. - Ale pieluszkę pozwolę ci zmienić.

Posłała mu spojrzenie pełne wdzięczności. Nie wszyscy okoliczni gospodarze lubili pokazywać się publicznie z niemowlęciem na rękach. Ale Kristian był pewien siebie, nie przejmował się ludzkim gadaniem. Zawsze taki był, a ostatnie lata zahartowały go jeszcze bardziej, pomyślała Elizabeth z uśmiechem.

Dorte natychmiast do nich podbiegła.

- Kochana Elizabeth! - krzyknęła zduszonym głosem i przycisnęła kobietę do swojej obfitej piersi. - Wszystko z wami dobrze? I co z Ane? Przyjechała?

- Nie. - Elizabeth potrząsnęła głową. - Chciała zostać w domu, musieliśmy to uszanować.

- Och tak, biedne dziecko. Byliśmy w szoku, gdy Torstein opowiedział nam o tej historii z Sigvardem. Wszyscy myśleliśmy, że on nie żyje, a tu przychodzi Indianne i mówi nam... - Dorte przetarła oczy i odchrząknęła: - Nie możesz się obwiniać, moja droga - dokończyła, gdy już odzyskała panowanie nad głosem.

Elizabeth zobaczyła, że mężczyźni rozmawiają z Jakobem i Olavem. Dorte także spojrzała w tamtym kierunku.

- Widziałam małego Williama. Jest śliczny jak aniołek, zupełnie taki, jak mówiła Indianne.

- Co powiedzieli pozostali, gdy się o wszystkim dowiedzieli?

- Przyjęli to ze spokojem. Ane wciąż jest Małą Piri Jakoba i siostrzenicą Olava. Po tych wszystkich latach nic już tego nie zmieni. Ane to córka Jensa, dokładnie tak, jak pastor zapisał w kościelnych księgach. I nie chcę już niczego więcej słyszeć na ten temat. Elizabeth była zaskoczona nagłą gadatliwością Dorte. To nie było do niej podobne.

- Muszę ci pogratulować - powiedziała.

- Czego?

- Zaręczyn Indianne i Torsteina. - Zmieniła temat, a związek tych dwojga był bezpiecznym początkiem nowej rozmowy.

- Ach tak - uśmiechnęła się Dorte. - To było dla nas pewnym zaskoczeniem. Ale on, zdaje się, już od dawna był w niej zakochany.

Elizabeth dostrzegła kątem oka żonę lensmana. Kobieta szła w ich stronę, jej pokaźne piersi podskakiwały rytmicznie. Po chwili już stała obok nich, zdyszana, z wybałuszonymi oczami.

- Dzień dobry - przywitała się i skinęła im głową. - Ostatnio dużo się w okolicy dzieje - dodała. Zielone oczy Dorte błysnęły groźnie.

- Co pani ma na myśli? Żona lensmana zadarła głowę.

- Oczywiście całą tę historię z Sigvardem - zniżyła głos i pochyliła się nad Elizabeth. - Pomyśleć, że pani córka go zastrzeliła! Kto w takim razie się wtedy spalił? Ja w każdym razie zachodzę w głowę. To prawda, że Jens nie jest ojcem Ane? - rzucała pytanie za pytaniem.

Zanim Elizabeth zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Dorte wymierzyła wścibskiej babie siarczysty policzek. Otyła jejmość zachwiała się na nogach i podniosła dłoń do twarzy.

- To... zapłacisz mi za to. , . - wyjąkała.

- Co takiego? - syknęła Dorte z dłońmi opartymi na biodrach. Elizabeth doszła do siebie i stanęła pomiędzy nimi.

- Uspokójcie się, zaraz ludzie zobaczą, co się dzieje - szepnęła. Dorte nie dała się zbić z tropu.

- A niech patrzą!

- Zachowujcie się! - nakazała im Elizabeth, surowo rozglądając się dookoła. Na szczęście jak na razie nikt nie zwrócił uwagi na zajście.

Małżonka lensmana poczerwieniała, a jej spojrzenie pociemniało.

- Obiecuję ci, że mnie popamiętasz! Chyba nie wiesz, kim jest mój mąż! - rzuciła z wściekłością do Dorte.

Po tych słowach odwróciła się na pięcie i zniknęła w tłumie. Dorte ukryła twarz w dłoniach. Złość już ją opuściła.

- Co ja zrobiłam? - szepnęła. Elizabeth objęła ją ramieniem.

- Dałaś lensmanowej srogą nauczkę, której pewnie długo nie zapomni. Dorte roześmiała się, ale zaraz spoważniała.

- Nigdy przedtem nikogo nie uderzyłam. Nigdy. Ale gdy ona zaczęła mówić o Ane, straciłam nad sobą panowanie. - Dorte zacisnęła pięści. - Nie mogłam tego znieść! - odwróciła się i zerknęła w stronę mężczyzn. - Co będzie, jak Jakob się o wszystkim dowie? I dzieci?

- Spokojnie, jakoś to załatwię - pocieszała ją Elizabeth.

- Niby jak?

- Coś wymyślę. A ty się już tym nie dręcz. Ludzie ruszyli w stronę cmentarza. Elizabeth ujęła Dorte pod ramię.

- Chodź. Musimy iść razem ze wszystkimi. Zachowuj się, jakby nigdy nic i nie patrz w jej kierunku, a ja już zajmę się resztą.

Dorte ruszyła niechętnie przed siebie, wciąż mamrocząc pod nosem, że przyniosła wstyd sobie i całej rodzinie. Elizabeth i Dorte przystanęły z tyłu, gdy trumna była opuszczana do grobu. W ten sposób mogły przynajmniej uniknąć ludzkich spojrzeń. Na cmentarz przybyły prawdziwe tłumy, co wydawało się dość zaskakujące. Czyżby żałobnicy przybyli tu tylko po to, by usłyszeć najnowsze plotki? Ciekawe, jak dużą część prawdy zdążyli już poznać?

Co jakiś czas rozglądała się nieznacznie. Niedaleko dojrzała Kristiana z Williamem na rękach.

Chłopczyk na szczęście wciąż spał, ale pewnie się obudzi, gdy tylko żałobnicy zaintonują pierwszy psalm. Pozostali domownicy z Dalsrud stali tuż obok. Ale gdzie podziewała się żona lensmana?

Chyba nie pojechała już do domu? Czy opowiedziała mężowi o całym zajściu? Jeśli tak, to Elizabeth nie mogła już nic zrobić. Wciąż nie wiedziała, co mogłaby w tej sprawie powiedzieć. Pomyśleć, że Dorte uderzyła tę babę! Kochana, spokojna Dorte, która nigdy nie podniosła nawet na nikogo głosu!

Poczuła, że zaraz się roześmieje, musiała wziąć się w garść, by nie wywołać kolejnego skandalu.

Spełnię Panu śluby moje Wobec całego ludu jego. Drogocenna jest w oczach Pana Śmierć wiernych jego.

Ludzie otworzyli śpiewniki. Elizabeth uświadomiła sobie, że jej książeczka została w wózku. Mimo to śpiewała, udając, że zna słowa. Dorte wpatrywała się przed siebie w zamyśleniu. Śpiewnika nawet nie otworzyła.

- Z prochu powstaniesz i w proch się obrócisz. - Głos pastora rozległ się równocześnie z przeraźliwym dziecięcym płaczem. To William się obudził, pomyślała Elizabeth i przestąpiła z nogi na nogę.

Pochyliła się nad Dorte. - Muszę przewinąć Williama - szepnęła. - Trzymaj się blisko Indianne, ale ani słowa o tym, co się stało. Zrozumiano?

Dorte posłała jej przerażone spojrzenie.

- Nie wiem, Elizabeth... może będzie najlepiej, jeśli przyznamy się do wszystkiego od razu, zanim lensmanowa przeforsuje swoją wersję.

- Mówię przecież: ani słowa. Chcę ją powstrzymać, zanim cokolwiek zdąży powiedzieć. Kościelne dzwony odezwały się, gdy podeszła do nich Indianne.

- Rozmawiałyście z Bergette? - zapytała.

- Nie, nie widziałyśmy jej - odparła Elizabeth. - Muszę iść zająć się Williamem. - Nieco ciszej dodała:

- Dotrzymaj towarzystwa Dorte, Indianne. Biedactwo, ciężko to wszystko znosi.

Kristian uśmiechnął się do niej 'z ulgą, gdy wzięła od niego płaczące dziecko. Jeśli się pospieszę, zdążę dojść do powozu, przewinąć małego i nakarmić go, zanim skończy się nabożeństwo, pomyślała. Ludzie pewnie powiedzą, że opuszczając cmentarz w takiej chwili, okazała zmarłemu brak szacunku, ale w tej chwili miała to w nosie. Płacz głodnego dziecka zagłuszał słowa pastora, najlepiej było odnieść je gdzieś, skąd nie będzie przeszkadzać. Poza tym i tak większość ludzi przyjechała, by posłuchać plotek, a nie dlatego że Sigvard był dla nich kimś bliskim.

William przytulił policzek do jej piersi. Chłopiec został przewinięty i nakarmiony. Elizabeth gładziła go czule po pleckach.

- Gdy tylko skończymy ze żniwami, wrócimy tutaj - szepnęła. - Ochrzcimy cię wtedy, staniesz się bożym dzieckiem, jak to mawia pastor. Posłuchaj tylko, co to za brednie. Zupełnie jakbyś już nim nie był! Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie, bo to one należą do Królestwa Bożego, tak stoi w Piśmie. Czemu niby nasz Pan miałby odtrącać takiego małego szkraba jak ty? Nikt nie jest tak niewinny jak dzieci.

- Myślisz, że cię zrozumie? Elizabeth aż podskoczyła.

- Bergette! Oj, ale mnie przestraszyłaś.

- Przepraszam. - Spojrzała na Williama. - Dziś jest pogrzeb Sigvarda, a niedługo będziemy chrzcić twojego synka.

- Życie... - wymamrotała Elizabeth. - Szukałam cię, Bergette. Jak cię czujesz? Wdowa przełknęła ślinę i odpowiedziała:

- Staram się żyć z dnia na dzień. To wszystko jeszcze do mnie nie dotarło. Złe myśli nie dają mi spokoju. Wiesz, po pierwszym pogrzebie Sigvarda pogodziłam się z tym, że mój mąż nie żyje. A potem zobaczyłam go nagle całego i zdrowego, gdy stał w drzwiach i mierzył do nas ze strzelby. Zabiłby pewnie też Ane i Karen-Louise, gdyby tylko nadarzyła się okazja. A w następnej chwili był martwy. Znowu. - Torstein powiedział mi, że nie masz do mnie żalu.

- Nie, nie, Elizabeth, nie wolno ci się zadręczać. Ane zastrzeliła go, by ratować nas wszystkich.

- Jak to wszystko przyjęła Karen-Louise? Bergette zatarła dłonie, jakby nagle zrobiło się jej zimno.

- Dzieciom łatwiej pogodzić się z takimi zdarzeniami. Dobrze, że mama postanowiła zamieszkać z nami na jakiś czas. Dużo rozmawia z Karen-Louise, odpowiada na jej pytania. To bardzo pomaga. Obie dziś tu przyszły. - Skinęła głową w kierunku tłumu żałobników. - Oby tylko przeżyć ten dzień... - Nabrała powietrza.

A więc nie jest jej wcale tak łatwo, jakby się mogło wydawać, pomyślała Elizabeth. To wszystko co się ostatnio zdarzyło, musiało na niej odcisnąć piętno.

- Wszystko jest tak, jak Pan Bóg przykazał - ciągnęła Bergette. - Ubraliśmy go jak należy, pastor rzucił na trumnę grudkę ziemi i pomodlił się za niego. Nic więcej nie mogę zrobić. Ale posłuchaj, Elizabeth. Urządzamy skromną stypę, tylko dla najbliższych. Robię to ze względu na Karen-Lousie. Przyjdziecie?

- Dziękuję, Bergette, ale muszę odmówić. Ane... - Elizabeth zamilkła.

- Jak ona się czuje, biedactwo? Czy to prawda, co mówił Sigvard, że Leonard...

Elizabeth skinęła głową, patrząc na dziecko, które trzymała w ramionach. Uniosła głowę i spojrzała przyjaciółce w oczy.

- Tak, to Leonard jest ojcem Ane. Zgwałcił mnie, gdy jeszcze byłam służącą w Dalsrud. Jens przyznał się do ojcostwa i kazał wpisać Ane w księgi kościelne jako swoje dziecko. Bergette posłała jej przeciągłe spojrzenie.

- Dobrze rozumiem, że nie chciałaś tego wyjawiać. Ja też bym tak postąpiła.

Elizabeth odetchnęła. Była wdzięczna za to, że nikt jej nie oskarżał. Mimo to wyrzuty sumienia wciąż nie dawały jej spokoju. Ane postrzegała to inaczej. Ane ją potępiała.

- Pozdrów ją ode mnie - odezwała się Bergette.

- Dziękuję, na pewno to zrobię.

- Porozmawiamy jeszcze później. - Przyjaciółka odwróciła się i chciała odejść. Elizabeth skinęła głową w odpowiedzi, tymczasem Kristian zbliżył się do nich szybkim krokiem.

- Tu jesteś? Musimy już iść do kościoła. Elizabeth wsunęła wolną rękę pod ramię męża i poszli równym krokiem.

- A tak przy okazji - odezwał się Kristian i przystanął. - Pokłóciłaś się może z lensmanową? Nagle, zrobiło jej się gorąco.

- Ja? Czemu pytasz?

- Przywitałem się z nią, a ona odburknęła: - Przypomnij jej, że jeszcze z nią nie skończyłam. Czy coś podobnego. Elizabeth zaśmiała się wymuszonym śmiechem.

- Musiałeś źle usłyszeć albo może ona zwracała się do kogoś innego. Tylu tu dziś ludzi.

- Tak, pewnie masz rację. - Kristian ruszył dalej. Elizabeth przystanęła na schodach i zlustrowała spojrzeniem przybyłych. Czy może kręci się tu gdzieś rudowłosa kobieta z jej wizji? Gdyby nie była pewna, że to niemożliwe, pomyślałaby, że widziała oczyma duszy Dorte i że wizja była zapowiedzią tego, co wydarzyło się dziś na kościelnym wzgórzu. Ale ruda uwodzicielka musiała być kimś innym. Była taka... elegancka, swobodna i obyta. Wykwintna. Tego właśnie określenia brakowało Elizabeth. Wykwintna. Kobieta, która wiedziała, jak zachować się w wytwornym towarzystwie. Kim jednak była i czy pojawi się pewnego dnia we wsi?

Kościół szybko wypełnił się ludźmi. Bogaci mieszkańcy zasiedli z przodu, biedniejsi zajęli miejsca bliżej drzwi, Żałobnicy hałasowali, sadowiąc się w ławkach. Elizabeth dziękowała Bogu, że William ma tak mocny sen. To pewnie dlatego, że tyle czasu spędzał w kuchni, gdzie zawsze ktoś się kręcił. Chłopiec przyzwyczaił się do najdziwniejszych nawet odgłosów, spał teraz spokojnie, niewzruszony hałasem.

- Mogę go wziąć, jeśli jesteś zmęczona - szepnęła Maria.

- Dziękuję, nie trzeba. Może za chwilę.

Parafianie uspokoili się wreszcie, pastor rozpoczął kazanie. Elizabeth wtuliła twarz w miękkie dziecięce włoski, wdychała słodkawy zapach ciałka syna. Jak on pięknie pachnie, pomyślała. Obyś nigdy nie dorósł! Obyś na zawsze pozostał moim małym chłopcem, którego mogę nosić na rękach, całować, tulić i chronić przed złem. Uśmiechnęła się do siebie. Niedługo już będzie mogła chwalić się przyjaciółkom pierwszym ząbkiem Williama, jego pierwszym krokiem, pierwszym dniem w szkole, pierwszą dziewczyną, którą przyprowadzi do domu. To jednak dobrze, że człowiek został właśnie tak stworzony, stwierdziła. Że czas nie stoi w miejscu. Maria szturchnęła ją lekko.

- Czemu lensmanowa tak nam się przygląda? Elizabeth zesztywniała i rozejrzała się dookoła. Zobaczyła potężną kobietę, gdy tylko odwróciła głowę.

- Pewnie gapi się na kogoś innego - odpowiedziała siostrze szeptem. - Bo ja nie mam z nią żadnych spraw wymagających wyjaśnienia. - Dorte też się przygląda - zauważyła Maria.

- Nie, wydaje ci się.

Parafianie wstali z miejsc. Rozległo się szuranie butów o deski podłogi. Niektórzy pokasływali i chrząkali, inni starali się być cicho.

- Pan z wami - zaintonował kapłan. - Niech Pan zwróci ku wam swoją twarz...

Maria niczego sobie nie wmawiała, pomyślała Elizabeth, układając Williama na drugim ramieniu. Dziewczyna zauważyła mordercze spojrzenia, które żona lensmana posyłała zarówno jej, jak i Dorte. Żałobnicy usiedli i wyjęli śpiewniki. Pomyśleć, że ta plotkara już się dowiedziała o wszystkim, co powiedział Sigvard! Elizabeth nie posiadała się z oburzenia. Na szczęście na lensmanie spoczywał obowiązek dochowania tajemnicy zawodowej, a Bergette na pewno nie piśnie nikomu ani słowa. Mimo to ta straszna baba mogła im zagrozić, a przecież poprzysięgła zemstę. Na pewno opowie o wszystkich szczegółach nie tylko swojemu mężowi.

Biedna Dorte, tak ciężko to zniosła. Elizabeth przetarła czoło. Jak zareaguje Ane, gdy prawdę o jej pochodzeniu pozna cała wieś?

Muszę coś wymyślić, stwierdziła zrozpaczona sama do siebie. Ale co? Może będzie najlepiej, jeśli na razie zostawię tę sprawę i poczekam na dalszy rozwój wydarzeń.

Kazanie okazało się wyjątkowo długie i Elizabeth obawiała się, że William za chwilę znów zażąda karmienia i zmiany pieluszki. W końcu nabożeństwo dobiegło końca, ludzie zaczęli powoli opuszczać kościół. Elizabeth rozejrzała się dookoła. Dostrzegła rudą czuprynę Dorte, przed nią zaś stała żona lensmana, gestykulując zamaszyście. Kobieta miała na sobie kapelusz - jako jedyna spośród żałobników. Pewnie sprowadziła go aż z Bergen albo Christianii.

Elizabeth próbowała utorować sobie drogę i iść z odsieczą, ale musiała uważać na dziecko, które trzymała na rękach. W końcu to Dorte podeszła do niej, z oczami pełnymi łez.

- Co ona ci powiedziała? - spytała poruszona Elizabeth.

- Groziła mi. Mówiła, że zgłosi napaść i że nie wywinę się od kary.

- Bzdura! - Elizabeth poczuła, jak wzbiera w niej wściekłość. - Zasłużyła sobie na ten policzek. Naprawdę zasłużyła sobie. Gdybyś ty tego nie zrobiła, sama bym ją uderzyła.

- Nie, nie mów tak, Elizabeth - poprosiła Dorte, rozglądając się dookoła. - Widać, że płakałam? Jakob nie może się o niczym dowiedzieć.

- Wyglądasz świetnie, moja droga. Posłuchaj: nikt się o niczym nie dowie, ale musisz mi obiecać, że będziesz się zachowywać jakby nigdy nic. Nikomu ani słowa, a ja już zajmę się resztą.

- Niby jak?

- Zobaczymy. Daj mi jeden dzień, a zakończę całą tę sprawę.

- Żebyś tylko sama nie miała z tego nieprzyjemności - zaniepokoiła się Dorte. - W końcu to ja rozpętałam całe to piekło. Elizabeth posłała jej uśmiech.

- Pójdziesz teraz do domu razem ze swoją rodziną. Myśl o ślubie Indianne i innych przyjemnych rzeczach. A ja się już wszystkim zajmę. Nie będzie mnie to dużo kosztować, uwierz mi.

- Skoro tak mówisz, to...

- Owszem, tak właśnie mówię. A teraz już idź. Dorte uścisnęła jej dłoń, uśmiechnęła się przez łzy i znów zaczęła przeciskać się między ludźmi. Elizabeth patrzyła za nią, dopóki nie ujrzała, że kobieta odnalazła Jakoba. Dopiero wtedy odwróciła się i ruszyła z powrotem do powozu.

W drodze do domu siedziała pogrążona w myślach. Helene trzymała Williama na kolanach, ponieważ Elizabeth bolały ręce po całym dniu noszenia małego.

Może obiecała Dorte zbyt wiele? Przecież może się zdarzyć tak, że nie wszystko pójdzie po jej myśli. Mimo to musiała spróbować. Nie miała wyboru.

- Zatrzymaj się tutaj! - krzyknęła nagle i szturchnęła Larsa.

- O co znów chodzi?

- Muszę wstąpić do żony lensmana i dać jej przepis na ciasto.

- Nie mogłaś tego zrobić, gdy byliśmy w kościele? - spytał Krystian.

- Zapomniałam. To zajmie tylko kilka minut - dodała Elizabeth, wyskakując z powozu. Pominęła milczeniem zniecierpliwione westchnienia pozostałych pasażerów i ruszyła truchtem w kierunku domu lensmana. Gdy wreszcie zapukała do drzwi, miała spocone dłonie i trzęsły jej się kolana. Służąca, która jej otworzyła, dygnęła głęboko.

- Czy pani lensmanowa wróciła już z kościoła? - zapytała Elizabeth.

- Tak, jest na górze. Elizabeth weszła na palcach do środka.

- Świetnie, a więc ja tu poczekam, a ty...

Pani domu stanęła na schodach. Twarz miała stężałą. Ze wzrokiem wbitym w niespodziewanego gościa nakazała służącej wracać do roboty.

- Czy mogłabym zamienić z panią kilka słów w cztery oczy? - Elizabeth wskazała skinieniem głowy drzwi salonu. Kobieta zawahała się, ale w końcu zeszła do gościa. Poprowadziła Elizabeth do pokoju, niemalże wepchnęła ją do środka i zatrzasnęła drzwi.

- A co panią sprowadza? Może chce pani przeprosić za siebie i za Dorte? - spytała kwaśno. Jej spojrzenie było lodowate. Elizabeth potrząsnęła głową z uśmiechem.

- Nie, w żadnym razie. Powiedziała pani mężowi, że Dorte panią uderzyła?

- Jeszcze nie.

- Świetnie. Chciałabym odradzić pani rozpowiadanie takich kłamstw. Jejmość poczerwieniała.

- Sama dobrze wiesz, co się tam zdarzyło. Nie myśl sobie tylko, że się wam upiecze!

- Niczego nie widziałam. Nawet tego, że rozmawiała pani z Dorte. A przecież cały czas jej towarzyszyłam.

Jasnoniebieskie oczy lensmanowej miotały błyskawice.

- To nikczemność.

- Proszę to nazywać, jak pani uważa - uśmiechnęła się Elizabeth. Przeciągnęła palcem po drzwiach szafy i zdmuchnęła z dłoni kurz. Tak bezczelne wytknięcie gospodyni niedociągnięć w prowadzeniu domu sprawiło jej wielką przyjemność, dobrze wiedziała, że okoliczne damy bezwzględnie ze sobą rywalizują.

- Zeznawanie nieprawdy jest karane przez prawo - syknęła żona lensmana, zerkając szybko na szafę, by zobaczyć, czy nie został na niej jeszcze kurz. Elizabeth westchnęła.

- Spieszę się, więc powiem krótko: jeśli piśnie pani o tym, że Dorte panią uderzyła, osobiście rozpowiem wszystkim o pani romansie ze starym doktorem. Lensmanowa wybałuszyła oczy i wyprostowała plecy.

- To... to największa bezczelność...

- Możliwe. Ale tak już jest. Wiem więcej, niż się pani wydaje. Widziałam was razem, więc proszę nawet nie próbować zaprzeczać. - Elizabeth podeszła do drzwi. - Rozumiemy się? A może po prostu wyjawimy wszystkim całą prawdę? Potężna jejmość chwyciła się oparcia krzesła. Pot zaperlił się na jej czole.

- Tak... - wyszeptała wreszcie ochryple.

- Świetnie - uśmiechnęła się Elizabeth. - Rozmawiała pani dziś z Dorte?

- Nie, nie widziałam jej nawet. Elizabeth z trudem powstrzymała śmiech. Zachichotała dopiero po wyjściu na ganek.

- Długo wam zeszło z tym przepisem - zauważyła Helene, gdy Elizabeth usadowiła się już w powozie.

- Tak to jest z babami - stwierdził Lars. - Jak tylko się spotkają, zaczynają paplać jak najęte.

- Ech, ty! - szturchnęła go Helene.

Lars cmoknął na konia, powóz ruszył z miejsca. Nikt już o nic nie pytał. Elizabeth odetchnęła z ulgą. Lensmanowa wydawała się przerażona, pewnie więc ani słowem nie wspomni o starciu z Dorte. Elizabeth nigdy nie przypuszczała, że posunie się do szantażu. Może właśnie dlatego nie czuję radości na myśl, że mi się udało, stwierdziła ze wstydem.

Rozdział 9

Dobrze było wjechać na podwórze Dalsrud. Nareszcie w domu, pomyślała Elizabeth. Czuła się zupełnie tak, jakby właśnie powróciła z dalekiej podróży. Ten dzień zdawał się ciągnąć bez końca.

- O Boże, ale jestem głodny! - wykrzyknął Lars. Helene posłała mu groźne spojrzenie.

- Nie wzywaj imienia Pana bez powodu - upomniała go z powagą.

- Czy to nie Jemu dziękujemy każdego dnia za jedzenie na naszym stole? - zapytał, uśmiechając się szeroko. Helene nie odpowiedziała, wyskoczyła tylko lekko z powozu.

- Konia chyba wypuścimy od razu na pastwisko? - zapytała. Kristian skinął głową i przeciągnął się. Mięśnie miał zastane i obolałe po długim siedzeniu w powozie.

- Ja to zrobię - zaproponował Jens i zaczął wyprzęgać zwierzę.

Kristian poszedł prosto na górę, by się przebrać. Lars razem z Helene zniknął w budynku dla parobków.

Elizabeth stanęła w korytarzu i pociągnęła nosem. Nie czuła zapachu jedzenia.

- Myślisz, że Ane zrobiła obiad? - zwróciła się do Marii. Siostra wzruszyła ramionami. Gospodyni otworzyła kuchenne drzwi. W środku nie było nikogo, nic też nie wskazywało na to, że Ane zajęła się gotowaniem. Garnki i patelnie wisiały na swoich miejscach, piec był zimny, ławy i stół wyszorowane.

- Co tu się dzieje? - spytała Maria ze złością. Elizabeth położyła dłoń na jej ramieniu.

- Na pewno Ane miała swój powód - oświadczyła spokojnie.

- Oby był dobry - rzuciła Maria. Wzięła się pod boki i rozejrzała dookoła.

Elizabeth czuła się poirytowana i zaniepokojona. To niepodobne do Ane. Zaniedbywać swoje obowiązki w ten sposób? Ale może w ten przewrotny, dziecinny sposób próbowała ją ukarać? William zrobił się niespokojny, zaczął niecierpliwie wymachiwać rączkami. Elizabeth usiadła w kącie, by go nakarmić. Nie mogła zapominać o tym, że Ane jest jeszcze bardzo młoda. Może zwyczajnie nie rozumiała, że to nie w ten sposób załatwia się takie sprawy.

- Pójdę na górę, zobaczę, czy jest w pokoju - powiedziała Maria i zniknęła za drzwiami. Po chwili w kuchni pojawili się pozostali domownicy.

- Co się stało z Ane? - Kristian popatrzył na zimny piec.

- Wiesz, jaka ona jest. - Elizabeth potrząsnęła nieznacznie głową. - Młoda, zbuntowana i bardzo na mnie zagniewana.

- Tak czy inaczej, musimy coś zjeść - oświadczył Lars.

- Zaraz przygotuję obiad. - Helene podwinęła rękawy bluzki i rozpaliła w piecu. Mężczyźni przyglądali się Elizabeth wstydliwie. Gospodyni pomyślała, że pewnie czują się niezręcznie, bo karmi w ich obecności dziecko, mimo że starała się zakryć pierś.

- Na pewno jest jakaś robota na zewnątrz - odezwał się Lars, przeczesując palcami jasne loki.

- Nie ma jej na górze! - Maria stanęła nagle w drzwiach. - W salonie też nie!

- Nie widziałem jej konia - zmarszczył czoło Jens. - Czy był na pastwisku, gdy jechaliśmy do kościoła?

- Chyba tak. - Elizabeth przystawiła Williama do drugiej piersi. - Ane pewnie wybrała się na przejażdżkę i zapomniała, która godzina. Zaraz powinna wrócić.

Ane nie wróciła na obiad. Tego dnia podano mięso, kartofle i brązowy sos. Niedzielę należało uczcić szczególnym posiłkiem.

- Na pewno już tam zgłodniała - odezwała się Maria z troską w głosie i wyciągnęła szyję w stronę okna. Przeszła jej już cała złość na Ane.

- Może zabrała kanapki - odpowiedział Jens. - Przecież już wcześniej tak robiła. Nie pierwszy raz wybrała się na długą przejażdżkę.

- Mia - odezwała się Maria sama do siebie - pomyśleć, że nazwała konia na moją cześć!

- Pewnie zauważyła podobieństwo - zaśmiał się Lars. Dziewczyna posłała mu zabójcze spojrzenie.

- Czy ktoś miał okazję porozmawiać z Bergette? - spytała Helene.

- Tak. - Elizabeth przełknęła kęs. - Zapraszała nas na stypę, ale musiałam jej odmówić.

- Dobrze zrobiłaś - uznał Kristian - Chyba każdy z nas czułby się tam niezręcznie.

- A co u Bergette? - pytał Jens.

- Powiedziała mi, że stara się żyć z dnia na dzień. - Elizabeth zanurzyła kawałek ziemniaka w sosie. - Mam nadzieję, że dobra pogoda się utrzyma - oświadczyła i wsunęła widelec do ust.

- Chyba tak będzie - oświadczył Krystian. - Przejrzałem almanach, zanosi się na to, że nie popada jeszcze przez jakiś czas.

Rozmawiali dalej o pogodzie. Elizabeth nasłuchiwała cały czas odgłosów dobiegających z zewnątrz. Nawet jeśli Ane zabrała ze sobą kanapki, powinna wrócić do domu i zjeść z nimi niedzielny obiad. Chciała przedyskutować z córką jej plany na przyszłość. Torstein wszystko sprawdził, wyglądało na to, że Ane mogłaby niedługo rozpocząć naukę w szkole dla akuszerek. Wiązałoby się to ze sporym wysiłkiem i ostrą dyscypliną, ale lekarz był pewien, że dziewczyna poradziłaby sobie bez kłopotów; była przecież inteligentna.

Elizabeth powinna z nią o tym porozmawiać. Tak, zanim to wszystko się wydarzyło.

Westchnęła głęboko i odłożyła sztućce. Nic już nie będzie takie jak dawniej. Trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.

Kobiety zajęły się zmywaniem, a mężczyźni wyszli w tym czasie na podwórze. Przez otwarte okno dochodziły odgłosy ich rozmowy. Helene wyjęła z drewnianej balii ostatni talerz.

- Naprawdę będę szczęśliwa, gdy ten dzień wreszcie się skończy - oświadczyła, wzdychając głęboko. - Albo cały ten miesiąc. Może dopiero wtedy nabierzemy do wszystkiego dystansu.

- Muszę przyznać, że trochę się boję odwiedzin u Bergette - odezwała się Elizabeth, odkładając ścierkę. - Pewnie przypomni mi się wszystko, co miało miejsce tamtego dnia, ale nigdy się z tym nie uporamy, jeśli nie przestaniemy o tym rozmawiać, więc proponuję, żebyśmy zmienili temat.

Któryś z domowników zaproponował poobiednią drzemkę i nikt nie protestował. Jens zaoferował, że popilnuje Williama. Niech więc kołyska zostanie w kuchni, poprosił.

Elizabeth nie spieszyła się, idąc do sypialni. Była najedzona i znużona po długim dniu. Słońce przypiekało, otworzyli więc niemal wszystkie okna w domu, ale ubranie mimo to lepiło się do ciała.

Potrząsnęła głową. Czy słońce, czy deszcz, ludzie skarżą się na pogodę.

Kristian opadł na zasłane łóżko, gdy tylko weszli do sypialni.

- Chodź do mnie, moja piękna. - Wyciągnął do niej ramiona.

Podeszła do niego i usiadła mu na kolanach. Objęła go za szyję. Drzwiczki szafy były uchylone, Elizabeth dostrzegła wiszącą w środku sukienkę, którą miała na sobie w kościele. Przez chwilę poczuła wielką ochotę, by opowiedzieć Kristianowi o zajściu z Dorte i o tym, że sama posunęła się do szantażu. Postanowiła jednak milczeć. Mąż mógłby się zezłościć. Może pewnego dnia powiem o tym Ane, pomyślała. Córka na pewno śmiałaby się z tego i cieszyła świadomością, że Dorte zrobiła to, o czym wielu mogło tylko marzyć.

- Z czego się tak cieszysz? - spytał Kristian, obejmując ją w talii.

- Z niczego takiego. - Ucałowała jego oczy. Długie czarne rzęsy łaskotały wargi. Mąż zaczął gwałtownie rozpinać guziki jej sukienki. Były mocno przyszyte, więc Elizabeth nie bała się, że je wyrwie. Wręcz przeciwnie, podniecała ją myśl, że Kristian tak się spieszy. Wkrótce sukienka była już rozpięta. Żadne z nich nie starało się nawet jej zdjąć. Bielizny pozbyli się bez trudu. Kristian ani na chwilę nie spuszczał oczu z żony.

Poczuła jego dłoń na plecach. Drugą ręką rozpinał pasek u spodni. Całował jednocześnie jej piersi i szyję, ona zaś przycisnęła się do niego jeszcze mocniej. Kristian podniósł się, nie puszczając ukochanej. Szybko zdjął spodnie, podwinął jej koszulę i znów posadził ją sobie na kolanach. Elizabeth pisnęła z radości i podniecenia. Wiedziała, że czeka ją coś nowego i ekscytującego.

Kristian chwycił jej pośladki i przycisnął ją do siebie. Jego oddech był ciężki i świszczący. Czy to, co robili, było grzeszne? Czy można kochać się w ten sposób?

Mężczyzna jęknął. Pieścił wargami jej sutki, po czym ścisnął obie piersi tak mocno, że poczuła rozkoszny ból. Elizabeth drżała na całym ciele.

- Jeszcze - wyszeptała.

Jego palce znów zacisnęły się na jej pośladkach. Kristian uniósł ją delikatnie i wsunął się w nią. Elizabeth zakręciło się w głowie, musiała przygryźć wargi, by nie zacząć krzyczeć z rozkoszy. Z początku poruszali się wolno, w tym samym zgranym rytmie. Kobieta przymknęła oczy i poddała się rozkoszy. Już po chwili osiągnęła szczyt przyjemności i opadła na ramię męża. Oboje oddychali ciężko, pot perlił się na ich czołach.

- Moja kocica - odezwał się Kristian i ją pocałował. Elizabeth czuła się zawstydzona. Podniosła się szybko i podeszła do miski z wodą. Umyła się, stojąc plecami do męża. Ciekawe, czy domownicy coś słyszeli? Nie, chyba nie. I całe szczęście, pomyślała, inaczej nie ważyłabym się spojrzeć im w oczy.

- Chodź do mnie - powiedział Kristian, kładąc się na łóżku. - jest tak ciepło, że nie trzeba się przykrywać.

Elizabeth była wdzięczna mężowi za to, że nie żartował z jej zażenowania. Położyła się z głową na jego ramieniu. Znał ją w końcu doskonale, wiedział pewnie, że jakikolwiek komentarz bardzo by ją rozzłościł.

- Spróbujmy trochę odpocząć - szepnął jej do ucha. Już po chwili spał snem sprawiedliwego. Kobieta leżała pogrążona w myślach. Rumieniła się na każde wspomnienie tego, co przed chwilą zrobiła, tego, jak bezwstydnie oddała się mężowi. Zupełnie bez zahamowań. Było tak wspaniale... Wiedziała, że niektóre kobiety nosiły sznurowane gorsety. Sama nigdy nie miała na sobie czegoś takiego i zastanawiała się, jak w takim pancerzu można w ogóle pracować. Nie wspominając już o karmieniu dzieci. Kiedyś spytała o to Kristiana, w nadziei, że może on odpowie jej na to pytanie. On zaś wybuchnął tak głośnym śmiechem, że musiała go uciszać.

- Kobiety, które się tak ubierają, nie muszą pracować. Wynajmują mamkę, która karmi ich dzieci - odpowiedział.

Elizabeth myślała z początku, że Kristian sobie z niej drwi. Poczuła się głupia i trochę zazdrosna. Skąd on to wszystko wiedział? Czyżby obcował w przeszłości z wieloma takimi damami? Doszła do wniosku, że właściwie wie bardzo niewiele o jego przeszłości - przede wszystkim dlatego, że nigdy go o to nie pytała. Po prostu wychodziła z założenia, że to nie jej sprawa.

Czy Kristian miał doświadczenie w zdejmowaniu ciasnych gorsetów z pięknych kobiecych ciał? Gorsetów, które ściskały piersi tak, że zaczynały przypominać opuchnięte półksiężyce? Czy zdejmował ze światowych dam kolejne warstwy wykrochmalonej bielizny, piękne suknie z gładkiego jedwabiu? Czy jedną Z tych dam była rudowłosa uwodzicielka, szczupła i wysoka, która wiedziała, jak zachowywać się w towarzystwie?

Z tymi myślami zasnęła.

Śniło jej się, że wchodzi do lasu i słyszy nagle parskanie. Po chwili jej oczom ukazał się koń.

- Ane, to ty? - zapytała. - Gdzie byłaś? Martwiliśmy się o ciebie.

- Była ze mną - odezwał się obcy głos.

Elizabeth odwróciła się i ujrzała rudowłosą kobietę. Miała na sobie zieloną suknię, która niemal zlewała się w jedno z gęstym listowiem. Jej włosy były bujne i kunsztownie ufryzowane. Oczy niebieskie, tak jak w poprzedniej wizji. Co dziwne, twarzy damy nie szpecił ani jeden pieg. Skórę miała białą jak porcelana, wyglądała wręcz nienaturalnie pięknie. Elizabeth odchrząknęła.

- Czemu zabrałaś ze sobą Ane, nic nam nie mówiąc?

- Obracam się w wyższych kręgach - oświadczyła kobieta.

- Wyższe kręgi, coś takiego! - parsknęła Elizabeth i znów odwróciła się do Ane. - Chodź, wracajmy już do domu. Na obiad mamy dziś mięso w brązowym sosie.

Po chwili były już w Dalsrud. Elizabeth dostrzegła coś kątem oka i uniosła spojrzenie ku dachowi obory.

- Kristianie! - krzyknęła. - Co ty do diabła wyprawiasz? Nie łaź tam, możesz spaść i zrobić sobie krzywdę!

- Muszę to zrobić dla tej pięknej rudowłosej damy, która nas odwiedziła - odparł.

- Jeśli jeszcze raz usłyszę słowo o tej babie, to... - Zamilkła. Na usta cisnęły się jej najgorsze przekleństwa.

- Jesteś po prostu zazdrosna, bo mam ładniejszą bieliznę niż ty - zaśmiała się kobieta.

Gdy Elizabeth odwróciła się, stanęła z nią twarzą w twarz. Ruda dama miała na sobie tylko majtki i halkę. W tej samej chwili minęła je Helene.

- Nie możesz tak chodzić po podwórzu w taką pogodę. Włóż pończochy i zachowuj się jak przyzwoici ludzie - rzuciła w kierunku nieznajomej. Czy Helene nie widzi, że ona nie ma na sobie sukienki? - pomyślała zrozpaczona Elizabeth.

- Elizabeth! - krzyknął do niej Kristian.

- Złaź stamtąd! - odpowiedziała mu.

- Elizabeth, obudź się! Otworzyła oczy i zobaczyła jego uśmiechniętą twarz.

- Co ci się śniło? - spytał.

- Nie pamiętam - odparła i usiadła na łóżku.

- Prosiłaś mnie, żebym zszedł z dachu obory.

- Ach tak? - Podniosła się i podeszła do lustra. Na policzku miała czerwone ślady od poduszki, włosy sterczały na wszystkie strony.

- Chętnie napiłabym się kawy albo herbaty - stwierdziła, ziewając.

- Może Ane już wróciła. - Kristian zerwał się z łóżka.

Elizabeth myślała o swoim śnie, gdy schodzili na dół. Czy to mógł być jakiś znak? Może rudowłosa kobieta miała jakiś związek z Ane. A może sen był po prostu skutkiem tego, że ostatnio zadręczała się myślami o córce?

Gdy tylko otworzyli kuchenne drzwi, poczuli aromat świeżo zaparzonej kawy. Przy stole siedzieli już pozostali domownicy - wszyscy oprócz Ane.

- A więc jeszcze nie wróciła - powiedziała Elizabeth, rozglądając się dookoła.

- Na pewno siedzi u jakiejś przyjaciółki. - Maria nie wydawała się wcale zaniepokojona. - Albo pojechała do Heimly. Żeby porozmawiać z kimś, na kogo nie jest obrażona. Elizabeth poczuła, jak kamień spada jej z serca.

Oczywiście! To dlatego śniło jej się, że rudowłosa kobieta jest razem z Ane. To na pewno tylko Dorte. Uśmiechnęła się do swoich myśli i wzięła na ręce Williama.

- Ja! - krzyknęła Signe i wyciągnęła ramionka do chłopca.

- Chcesz go ponosić? - spytała rozbawiona Elizabeth. - Aha!

- Usiądź tam. - Wskazała dziewczynce miejsce i pozwoliła jej potrzymać małego.

- Ciężki. Oj.

Helene śmiała się z nich serdecznie, nakrywając do stołu. Wyjęła z szafki wzorzysty obrus, na którym ustawiła wazon z polnymi kwiatami.

- Śliczne! Kto je zrywał?

- Maria i Signe. Wtedy jak wy chrapaliście na górze.

- Aż tak długo spaliśmy? - spytała Elizabeth. Kristian spojrzał jej w oczy, ona zaś poczuła, że się rumieni. Żeby tylko nikt nie zauważył jego płomiennego wzroku! Wtedy by się na pewno domyślili... Helene sprawiała wrażenie, jakby zupełnie nie wiedziała, o co chodzi. Postawiła na stole półmisek z pokrojonym ciastem, cukiernicę i dzbanek pełen mocnej, dobrej kawy.

- Szkoda, że nie mamy już tej pysznej czekolady, którą przywiozłeś ze sobą, Kristianie - westchnęła Elizabeth na samo wspomnienie cudownego smaku.

- Musimy poczekać, aż wrócę z kolejnego zimowego połowu - odparł. - Obiecuję, że w tym roku kupię większy zapas. Rozmawiałem z kupcem Pederem, ale on nie chce sprowadzać czekolady, twierdzi, że by się nie sprzedawała. Na lokówki i albumy do wpisów ma miejsce, ale czekolada, która smakuje prawie wszystkim, to dla niego nieopłacalny towar.

Helene nalała kawę do filiżanek. Poczekali, aż wrzątek trochę wystygnie, dopiero po chwili odważyli się zanurzyć usta w gorącym napoju.

- Rozmawiałem dziś w kościele z całkiem zabawnym chłopem - odezwał się Jens. - Twierdził, że potrafi tamować krew. Ludzie często do niego zaglądają po wyrwaniu zęba albo gdy nie potrafią sami opatrzyć rany. Pewnego dnia przyszła do niego kobieta, która skaleczyła się w rękę. No i pewnie, chłop wymamrotał swoje zaklęcie i już po chwili krew przestała płynąć. Po jakimś czasie znachor gawędził z mężczyzną, który okazał się mężem tamtej kobiety. Co za nieszczęście, oświadczył małżonek, moja żona straciła także swoje miesięczne krwawienie! Przedobrzyłeś z tymi zaklęciami! Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Signe także chichotała, klepiąc się po udach.

- Głuptasek - Jens pogłaskał ją po główce. - Zrozumiałaś, co powiedziałem?

- Nie!

- No myślę, że nie. - Posłał małej czuły uśmiech i ciągnął: - Ale to nie koniec tej historii. Znachor zawsze na jesieni miał kłopot ze sprowadzeniem owiec z gór. Pewnego lata odwiedził go szwagier i oświadczył, że znajdzie jakąś radę na niesforne zwierzęta. Cóż, uchodził w okolicy za takiego, co dużo potrafi. No i stoją sobie obaj na polu, bo to akurat były żniwa, a tu nagle wszystkie owce galopem do nich zbiegają. A ci ludzie mieszkali całe mile od domu, więc zwierzaki musiały przebyć niezłą drogę.

- A więc ten też przedobrzył w swojej robocie! - roześmiał się Kristian.

Elizabeth westchnęła z zadowolenia. Cieszyła się, że jest niedziela i że wszyscy domownicy mogli sobie gawędzić i posiedzieć przy stole. Przez otwarte okno dolatywały zapachy lata. W Heimly pewnie też piją teraz kawę, pomyślała gospodyni. Wyobraziła sobie, jak Ane i Indianne rozmawiają szeptem o zbliżającym się ślubie.

Uśmiechnęła się i nałożyła sobie jeszcze jeden kawałek ciasta.

Po podwieczorku zabrała ze sobą Signe i obie poszły nad brzeg morza. Delikatna bryza muskała ich twarze, a promienie słońca, odbijające się od, wody, sprawiały, że fiord zmieniał się w ocean diamentów.

- Ładna? - Signe podniosła muszelkę.

- Tak, bardzo ładna. Możesz ją obmyć w wodzie i zabrać do domu dla taty.

- Aha. - Dziewczynka podreptała do wody i opłukała muszelkę.

Elizabeth rozejrzała się dookoła. Każdego roku Ane dbała o to, by kaczki-edredony miały domki lęgowe.

Puch, który po sobie zostawiały, córka przebierała i sprzedawała kupcowi. Nie zarabiała na tym wiele, ale zawsze uzbierało się kilka groszy. Elizabeth zauważyła, że w tym roku kaczki zbudowały więcej gniazd niż w zeszłym. Daleko na wodach fiordu zauważyła dumną mamę-kaczkę płynącą ze stadkiem puchatych kacząt.

- Dzidziuś? - spytała nagle Signe.

- Dzidziuś leży w kuchni i śpi - odparła Elizabeth i poprawiła dziewczynce kołnierzyk. Signe miała na sobie brązową sukienkę uszytą przez samą gospodynię, a także malutkie skórzane buciki, które zrobił dla niej Jens. Wyglądała jak mała laleczka, z jedwabistymi włoskami powiewającymi na wietrze. Gdyby tylko Lina mogła ją teraz zobaczyć, pomyślała Elizabeth ze smutkiem. Signe była rozwinięta ponad wiek, każdego dnia zaskakiwała domowników znajomością nowych słów. Ale może niedługo Lina wróci do wsi. Torstein musi tylko porozmawiać z lekarzami w Danii.

- Fuj. - Signe wskazała zlepione wodorosty wyrzucone na brzeg przez fale.

- Tak, tego nie dotykamy.

A jeśli Lina nie będzie jeszcze na tyle zdrowa, by móc wrócić do domu? Czy Signe nigdy nie nauczy się słowa: mama? Dziecko miało wokół siebie wiele kobiet, ale żadna z nich nie była jego matką. Elizabeth odsunęła od siebie tę myśl. Przecież Lina wróci! Torstein zrobi wszystko, by tak się stało, była tego pewna. Spojrzała w kierunku domu i w tej samej chwili dostrzegła wjeżdżającego na podwórze konia.

- Kto to nas odwiedza? - spytała półgłosem i osłoniła oczy dłonią. Nagle zesztywniała. - To lensman!

- Man?

- Chodź, Signe, wracamy.

- Nie! - zaprotestowała dziewczynka, gdy Elizabeth wzięła ją na ręce.

- Musisz przecież pokazać tacie muszelki - wyjaśniła, ruszając przed siebie szybkim krokiem. - Maria i Helene też powinny je obejrzeć.

Signe natychmiast zamilkła i ścisnęła swoje skarby w rączce.

Lensman zsiadł już z konia, stał teraz na podwórzu, rozmawiając z Kristianem. Elizabeth zrobiło się gorąco. Czemu nie powiedziała mężowi o tym, że szantażowała żonę urzędnika? Przecież obiecywała sobie, że już nigdy niczego nie będzie przed nim zatajać. Kłamstwa i przemilczenia sprawiły im obojgu już dość bólu. A teraz wszystko zaczynało się od nowa. Kiedy ja się wreszcie nauczę? - pomyślała. Ciekawe, czy lensman rozmawiał z Dorte? Jak mogłam być na tyle głupia, by wierzyć, że ta baba będzie milczeć? Przecież obiecałam Dorte, że załatwię tę sprawę, prosiłam nawet, żeby nikomu nie mówiła o całym zajściu! Tak czy inaczej, cokolwiek się teraz stanie, będę musiała ponieść konsekwencje. Postawiła Signe na ziemi.

- Idź do Helene - poleciła dziecku.

Lensman przywitał się uprzejmie, widząc nadchodzącą Elizabeth. - Co za grzeczna panienka. - Skinął głową, wskazując Signe. Elizabeth miała wrażenie, że serce zaraz wyrwie się z jej piersi.

- Tak, nie sprawia nam kłopotów.

- A jak się czuje jej matka?

- Dobrze - odrzekł Kristian pospiesznie. - Możliwe, że już niedługo wróci do domu.

- Ach tak? - Lensman uniósł krzaczaste brwi. - Świetnie. Już bardzo długo jej nie ma.

- Owszem.

Elizabeth z trudem wydusiła z siebie to słowo. Głos odmówił jej posłuszeństwa. Zerkała co chwilę na Kristiana. Jak mąż może zachowywać spokój po tym wszystkim, co usłyszał od lensmana? A może urzędnik nie zdążył mu jeszcze o niczym opowiedzieć? Ponownie spojrzała na Kristiana, ale ten stał z odwróconą od niej twarzą.

- Ach, gdzie nasze maniery! - uśmiechnęła się gospodyni, rozkładając ręce. - Proszę, chodźmy do domu.

- Dziękuję, ale muszę jechać dalej - odrzekł lensman, poprawiając końską uprząż.

Wsunął stopę w strzemię i z trudem usadowił się w siodle. Elizabeth mogłaby przysiąc, że nogi ugięły się pod zwierzęciem. Lensman skinął głową, zawrócił konia, pomachał gospodarzom na pożegnanie i zniknął.

- Czego on chciał? - wyjąkała Elizabeth, nie spuszczając wzroku z męża.

- Sprzedaje łódź i chciał zapytać, czy jesteśmy zainteresowani.

- Łódź? - powtórzyła z nieopisaną ulgą. - I co, chcesz kupić?

- Nie, dość mamy łodzi. - Kristian wsunął dłonie do kieszeni i zmarszczył czoło. - Czy to nie Ane tam idzie? A gdzie się podział jej koń?

- Głuptas. - Elizabeth osłoniła oczy dłonią. - To przecież nie Ane, tylko jedna z dziewcząt ze Słonecznego Wzgórza.

- Aha. Idę do środka.

Elizabeth spoglądała jeszcze przez chwilę za mężem. Właśnie miała okazję, by opowiedzieć mu o tym, co zdarzyło się na kościelnym wzgórzu, a mimo to postanowiła milczeć. Ale tym razem postąpiłam właściwie, uznała. Gdyby lensman coś wiedział, nie miałby powodu, by to przed nią ukrywać.

- Dzień dobry, pani Elizabeth. - Dziewczyna dygnęła głęboko.

- Dzień dobry. Co cię do nas sprowadza?

- Zastanawiałam się, czy może Ane-Elise jest w domu.

- Nie, Ane wybrała się do Heimly, ale pewnie niedługo wróci. Przekazać jej coś może?

Dziewczyna potrząsnęła głową, grzebiąc w piasku czubkiem drewniaka. Elizabeth zauważyła, że jej sukienka jest świeżo wyprana i ma tylko jedną łatkę na rękawie. A więc rodzinie ze Słonecznego Wzgórza nadal powodzi się niezłe, pomyślała zadowolona.

- Chciałabyś jeszcze o czymś ze mną pomówić? - zapytała. - Może potrzeba wam jajek albo masła?

- Nie... - Dziewczyna dopiero po chwili odważyła się spojrzeć Elizabeth w oczy. - Zastanawiałam się tylko, czy może macie państwo dla mnie jakąś pracę.

Gospodyni popatrzył na dziewczynę. Do żniw mieli już dość pracowników. Gdyby najęła kogoś jeszcze, ludzie tylko by sobie przeszkadzali. W domu też robiło się już ciasno.

- Dobrze, że przyszłaś. Mężczyźni zupełnie zniszczyli swetry i rękawice. A mamy teraz akurat trochę czasu na robótki. Więc jeśli mogłabyś... ?

- Och tak. - Dziewczyna rozpromieniła się. - Wszyscy ciągle mnie chwalą, że świetnie robię na drutach. Robota idzie mi szybko i sprawnie, mogę panią zapewnić. Jeśli nikt mi nie przeszkadza, to w jeden wieczór potrafię zrobić i kilka par rękawic.

- Poczekaj tu, a ja przyniosę ci wełnę. - Elizabeth weszła do domu. W drodze na górę zajrzała do kuchni.

- Helene, przygotuj koszyk z jedzeniem. Trochę kawy, mąki, cukru... sama wiesz najlepiej. Mamy gościa ze Słonecznego Wzgórza.

Na górze znalazła kilka kłębków szarej wełny na skarpety, parę białych na rękawice i czarnych na ochraniacze. Z naręczem wełny i jedzenia wróciła na podwórze.

- Proszę bardzo - powiedziała - za swoją pracę dostaniesz jedzenie i oczywiście trochę pieniędzy. To zaliczka. - Wcisnęła w dłoń dziewczyny kilka monet. - Resztę dostaniesz, gdy przyniesiesz nam to, co udziergasz.

Nowa pracownica patrzyła wielkimi oczami na wszystko, co dostała, a Elizabeth wyjaśniała jej szybko, do czego powinna wykorzystać poszczególne kolory i ile sztuk jakiej garderoby chciałaby otrzymać z przyniesionej wełny.

- To za dużo - wyszeptała dziewczyna, patrząc na pieniądze.

- Bzdury. Przed tobą mnóstwo pracy, jak mówiłam, później dostaniesz resztę. Uważaj na jedzenie, Helene spakowała dla was kilka jajek.

Dziewczyna dygnęła kilka razy, po czym zawahała się i ciągnęła dalej.

- Właściwie nie powinnam o tym mówić, ale chyba powiem.

- Jeśli to w czymkolwiek pomoże, mogę ci obiecać, że dochowam tajemnicy. Ale z drugiej strony, jeśli to nie pomoże, to może lepiej nic mi nie mów.

- Mama znów wychodzi za mąż - wypaliła dziewczyna.

- Co? - Elizabeth klasnęła w dłonie. - Jak wspaniale!

- Tak. Już od dawna przyjaźniła się z Klautonem, a teraz on poprosił ją o rękę. Pomoże nam odnowić dom, a zimą może nawet kupimy kilka zwierząt. I...

Uśmiechała się od ucha do ucha, opowiadając, jak teraz będzie wyglądało ich życie. Elizabeth słuchała jej uważnie, także rozpromieniona. Nareszcie nadszedł kres ich życia w ubóstwie, myślała. Wiedziała, że gdyby nie pomoc jej i Bergette, cała ta rodzina dawno już przymierałaby głodem.

- Szkoda tylko, że Christen tego nie dożył - dodała szybko dziewczyna. Elizabeth poczuła ukłucie w sercu na myśl o małym chłopcu, który od nich odszedł.

- To właśnie on mnie do was przyprowadził. Może taka była jego rola w tym życiu. Wiem, że teraz patrzy na nas z nieba - oświadczyła siostra zmarłego z pewnością w głosie. - I też się cieszy, że nam się powodzi.

- Naprawdę w to wierzysz?

- Jestem tego pewna - odparła dziewczyna z powagą.

- Po żniwach będzie ślub. - Uśmiechnęła się i wzięła od Elizabeth zawiniątko z jedzeniem. - Jeśli tylko chcecie, to dam wam znać, żebyście mogli przyjść do kościoła.

- Będzie nam bardzo miło.

Elizabeth spoglądała za dziewczyną jeszcze długo po tym, jak ta pożegnała się i ruszyła do domu. Na pewno Pan przyłożył do tego swój palec, pomyślała. A może mały Christen ładnie poprosił kogoś tam na górze? Spodobała jej się ta myśl.

- Elizabeth! - Na schodach stanęła Helene. Głos miała zachrypnięty i niepewny.

- Co się stało?

- Chodzi o Ane... znalazłam list do ciebie, leżał w jej pokoju. Maria nie zauważyła go wcześniej, bo wsunął się pomiędzy łóżko a nocny stolik. Na kopercie jest twoje imię.

Gospodyni poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Drżącą ręką chwyciła list. Rozpoznała pismo Ane. Do Elizabeth, głosiły litery na kopercie. Nie Do mamy. Ogarnęło ją lodowate przerażenie.

Rozdział 10

Lina przymknęła oczy, zwracając twarz ku słońcu.

- Zrobią ci się piegi - odezwała się Anichen i pogładziła ją po policzku.

- Nic nie szkodzi. - Lina spojrzała na trzymany w dłoni bukiet. Takich kwiatów nie widziała nigdy w domu, ani w Kabelvaag, ani w Dalsrud. Może rosły tylko tutaj, w Danii? - Czy to możliwe, że prawdziwe damy boją się słońca?

- Tak. Jeśli są opalone, to znaczy, że dużo czasu spędzają, pracując na dworze. A prawdziwe damy siedzą przecież w domu i haftują albo czytają. Lina wybuchnęła śmiechem. Skoro Anichen twierdziła, że to prawda, to musiało być tak rzeczywiście. Chociaż wydawało jej się to zupełnie niedorzeczne.

- Ja tam lubię pracować - oświadczyła. - Dlatego tak trudno mi tu wytrzymać. Strasznie się nudzę.

- Rozumiem cię. Wiem, że to marne pocieszenie, ale przynajmniej nie żyjemy w poprzednim stuleciu.

- Co masz na myśli? - Lina zerknęła na przyjaciela.

- Wtedy ludzie, którzy cierpieli na melancholię, puszczali sobie krew. - Co?

- Niektórzy lekarze uważali, że bydlęca krew jest o wiele zdrowsza niż ludzka, więc wtłaczali ją w żyły chorych.

- I co, pomagało?

- Zdaniem tych lekarzy owszem, ale takie eksperymenty zostały w końcu zakazane. Ludzie nie najlepiej znosili takie zabiegi.

- Skąd o tym wiesz?

- Trochę od naszych doktorów, a trochę sama przeczytałam.

- Masz książki? - zapytała przerażona Lina.

- Nie, oszalałaś? - zaśmiała się Anichen. - Skąd niby miałabym wziąć na nie pieniądze? Czasem wykradam różne pisma lekarzom. Strasznie lubię się uczyć.

Anichen zerknęła na swoje dłonie, spokojnie spoczywające na kolanach. Skórę miała zaczerwienioną i popękaną od ciężkiej pracy. Pewnie nie tylko biegała z tacami, pomyślała Lina. Czemu wcześniej tego me zauważyłam?

- Szaleńcy i inni pomyleni byli często zamykani w klatkach przez swoich gospodarzy - ciągnęła Anichen. - Kłamiesz!

- Nie, Lino, to prawda. Takie klatki stały na ogół w piwnicy albo stodole. Biedni szaleńcy często zamarzali na śmierć, bo myślano o nich, że są w stanie znieść więcej niż zwyczajni ludzie. Gdzieś we Francji odkryto oborę, w której mieszkali wyłącznie ludzie.

Lina posłała jej pełnie niedowierzania spojrzenie. Najchętniej poprosiłaby przyjaciółkę, by zamilkła, a jednocześnie nie mogła opanować ciekawości.

- Spali tam na słomie, nadzy albo ubrani tylko w płócienne worki. Musieli leżeć w bezruchu czasem całą dobę, bo byli przykuci do ściany. I czytałam jeszcze gdzieś, że szaleńcy byli pokazywani ludziom za pieniądze.

- Ale... jak? - Lina zbladła.

- Wożono ich na targ, żeby każdy, kto chciał, mógł ich zobaczyć. Często batożono tych biedaków, każąc im, by zabawiali publiczność. I to wszystko działo się jeszcze na początku naszego wieku, Lino. Czy to nie straszne?

- Nie chcę już więcej o tym słuchać! - Lina zacisnęła spocone palce na trzymanym w dłoniach bukiecie.

- Przepraszam. Nie powinnam była w ogóle o tym mówić.

Lina odwróciła twarz od Anichen i spojrzała na mężczyznę, który kosił nieopodal trawę. Źdźbła opadały na ziemię za każdym razem, gdy ostrze kosy przecinało powietrze. Świeży zapach docierał aż do nozdrzy obu kobiet.

Pewnie w domu w Norwegii zaczęli już żniwa, pomyślała Lina i natychmiast zatęskniła do dialektu z rodzinnych stron. Jak bardzo chciałaby być teraz razem z bliskimi! Może Signe spacerowała po polu właśnie teraz, w tej chwili, ubrana w swoją letnią sukienkę, z odsłoniętymi nogami i brązowymi, pulchnymi ramionkami. Ciekawe, czy na jej włoskach można już było wiązać kokardy? Może Ane już się z nią bawiła, pokazywała jej gniazda myszy w stodole i pozwalała głaskać konia? Czy mieli wciąż w domu tego grubego kota, na którego wołali Pusia? Lina bez trudu wyobraziła sobie córeczkę, jak siedzi w kucki i głaszcze zwierzę, a ono wygina grzbiet i zadowolone podnosi łepek.

A może Jens sadzał ją sobie na barana i żartował z nią, aż dziewczynka wybuchała śmiechem? Jens, ze swoimi wyblakłymi od słońca włosami, białymi zębami i ogorzałą twarzą. Zrzucił koszulę. Potężne mięśnie jego pleców drgały harmonijnie, a materiał spodni opinał szczupłe biodra i długie nogi. Gdy tylko pozwolą jej wrócić do domu, będzie dla niego dobrą żoną. Nadrobią wszystkie zaległości. Każdego dnia będzie zrywać kwiaty i pięknie nakrywać do stołu, sprzątać w domu, wietrzyć pościel, a może nawet zacznie haftować obrusy. Tak im będzie dobrze razem! Wieczorami będą siedzieć przed kominkiem, patrzeć w ogień i gawędzić o minionym dniu. Jens będzie mówić, a ona słuchać, patrząc w jego ciemnoniebieskie oczy. Z robótką na kolanach. Może zrobi dla niego na drutach rękawice? Tak, czemu nie. Obetnie sobie włosy i wplecie je w wełnę, żeby Jensowi nigdy już nie marzły ręce. Elizabeth nie będzie musiała już tyle robić na drutach.

Elizabeth! Lina poczuła nagle ukłucie zazdrości. Ciekawe, jak miewało się tych dwoje - może wrócili do siebie teraz, gdy ona siedziała w Danii? W końcu Jens był kiedyś jej mężem, urodziła mu córkę. Lina odepchnęła od siebie tę myśl. Przecież Elizabeth była teraz żoną Kristiana. To ona zatroszczyła się o to, byśmy mieli z Jensem porządny ślub, pomyślała. Elizabeth była dla mnie przez te wszystkie lata jak starsza siostra, nie jak rywalka.

Ale przecież we wsi mieszkały też inne kobiety - młode, piękne, gotowe do małżeństwa dziewczyny, które posyłały Jensowi powłóczyste spojrzenia. Mężczyzna nie może przecież wiecznie trwać bez żony, zwłaszcza jeśli musi się zajmować małym dzieckiem. Ludzie pewnie zaczęli już komentować jej długą nieobecność. Jak się miewa Lina? A tam, pewnie ciągle siedzi w Danii u czubków i już nigdy nie wróci. A nawet jak wróci, to przecież jest nienormalna.

Właśnie tak na pewno było. To dlatego Jens nie odpowiedział na napisany przez Anichen list, to dlatego po nią nie przyjechał. Był pewnie zajęty planowaniem kolejnego wesela. Lina słyszała kiedyś, że małżeństwo można było unieważnić, jeśli mąż i żona przez długi czas mieszkają osobno. Nie wspominając już o tym, co się działo, gdy jedno z małżonków zamykano w wariatkowie.

- Nad czym się tak zastanawiasz? - z rozmyślań wyrwał ją głos Anichen.

- Myślałam o domu. Czemu Jens nie odpisuje na list?

- Ja też tego nie rozumiem.

- Podałaś mu chyba adres? - Lina poczuła, że robi jej się zimno. Anichen zbladła, po czym poczerwieniała.

- O nie! Zapomniałam!

Lina wpatrywała się tępo w bukiet. Kwiaty zdążyły już przywiędnąć. Zabiła je, trzymała w dłoniach zbyt długo, pozbawiając rośliny wody i powietrza. Umarły - tak samo jak ona. Ją także ktoś wyrwał z korzeniami, czuła się zupełnie pusta i wyjałowiona. Ostrożnie odłożyła bukiet i podniosła się z ławki.

- Dokąd idziesz?

- Do środka.

- Lino, wybacz mi, proszę. Podaj mi adres Jensa, to napiszę do niego jeszcze raz. To wszystko moja wina.

- Nie, daj spokój. To i tak nie ma sensu. Anichen podbiegła do niej i chwyciła ją za ramię, ale przyjaciółka wyrwała się z uścisku.

- Przestań. Zostaw mnie.

- Nie gniewaj się na mnie, Lino. Tak mi przykro! Wiesz przecież, że nie zrobiłam tego specjalnie...

- To nie ma żadnego znaczenia. Po prostu zostaw mnie w spokoju. - Lina przyspieszyła kroku. Anichen błagała ją o przebaczenie jeszcze długo po tym, jak wróciły do posępnego murowanego gmachu. Gdy już znalazły się na oddziale, Lina przystanęła i posłała jej surowe spojrzenie.

- Mówię po raz ostatni, Anichen: odczep się ode mnie. Wolałabym, żebyś trzymała się ode mnie z daleka. Rozumiesz?

Dziewczyna cofnęła się o dwa kroki i nieznacznie skinęła głową. Lina ruszyła do swojego pokoju. Skuliła się tam na łóżku, wcisnęła w kąt z brodą opartą na kolanach. Dopiero teraz mogła sobie pozwolić na łzy. Nie tylko przeoczenie przyjaciółki sprawiło jej ból; jeśli nawet Jens nie miał adresu, mógł zwrócić się do Torsteina, nowego doktora. To w końcu on posłał Linę do Danii. Wiedział, gdzie trzeba jej szukać. Dlatego też Anichen była właściwie niewinna. Ale już za późno na cofnięcie raz wypowiedzianych słów, za późno, by prosić o przebaczenie.

Wszystko zaczęło mieć teraz dla niej sens. Jens nie chciał już pewnie o niej słyszeć. Po co więc w ogóle męczyć się dalej? Po co łudzić się głupią nadzieją, po co oddychać świeżym powietrzem w ogrodzie? Najwyższy czas skończyć ze snami na jawie, to nie może doprowadzić do niczego dobrego. Od teraz porzuci myśli o minionym życiu i przystosuje się do szpitalnej egzystencji, bo to przecież tu zostanie do końca swoich dni - bez Jensa, bez Signe, bez nikogo. W końcu przestanie odróżniać dzień od nocy. Przestanie myśleć. Będzie po prostu wegetować. Dopóki, wytrzyma jej ciało.

Z korytarza dobiegły odgłosy powolnych kroków i tony dobrze znanej Line piosenki:

I zły przychodzi, i zły odchodzi, a my się go boimy...

W drzwiach stanęła stara kobieta. Lina otarła oczy rękawem bluzki i spojrzała w oczy byłej akuszerki, która oszalała, nie mogąc znieść myśli o wszystkich dzieciach, które umierały przy porodach.

- Jak się miewa twoje dziecko? - zapytała, wskazując kiwnięciem głowy tobołek, który przyniosła ze sobą staruszka.

- Chcesz zobaczyć? - Obłąkana podała jej zawiniątko.

- Bardzo chętnie. - Lina zaczęła huśtać tobołek w ramionach, nucąc pierwszą melodię, jaka przyszła jej na myśl. Tak się składało, że był to psalm. Słyszała go kiedyś chyba na pogrzebie, wydał jej się wtedy bardzo piękny. Staruszka na pewno i tak nie znała melodii.

- No już, wystarczy - odezwała się niecierpliwie akuszerka. - Postaraj się o własne dziecko. Lina poczuła się straszliwie samotna, gdy obłąkana odebrała jej tobołek.

- Masz szczęście - wyszeptała.

- A to dlaczego? - zdziwiła się stara kobieta.

Lina nie odpowiedziała. Przytuliła policzek do zimnej, kamiennej ściany. Nie myślała o niczym. Po chwili znów rozległ się ten sam odgłos kroków i ta sama piosenka.

I zły przychodzi, i zły odchodzi, a my się go boimy...

Rozdział 11

Wszyscy domownicy stanęli na korytarzu. Elizabeth wiedziała, że czują to samo co ona - straszliwy lęk przed tym, co mogło być napisane w liście.

- Chodźmy do środka - wydusiła z siebie wreszcie gospodyni.

Usiedli przy kuchennym stole. Jens posadził sobie Signe na kolanach. Nawet ona była cicho. William nadal spał w swojej kołysce. Co jakiś czas podnosił małą, zaciśniętą piąstkę, po czym znów ją opuszczał.

- Nie otworzysz listu? - spytał wreszcie Lars.

- Ależ tak. Oczywiście. - Elizabeth chwyciła nóż podany jej przez Helene i rozcięła kopertę. Ze środka wypadł złożony arkusz papieru. Kobieta przeczytała list w milczeniu.

- No i co ona tam napisała? - rozległ się głos Marii. Gospodyni musiała zebrać się w sobie, by móc cokolwiek powiedzieć. Jej głos był głuchy i bez wyrazu.

- Ane nas zostawiła.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że... zrobiła sobie krzywdę? - Kristian zbladł jak ściana.

- Nie, po prostu wzięła konia i pojechała.

- Dokąd? - Helene wybałuszyła oczy. Najwyraźniej nie pojmowała jeszcze powagi sytuacji.

- O tym już nie pisze. - Elizabeth położyła list na stole tak, by każdy, kto tylko chciał, mógł go przeczytać. - Twierdzi tylko, że nie może mieszkać z nami dłużej po tym, co jej zrobiłam. Nie może znieść tego, że nikt nie powiedział jej prawdy.

Nie pojmowała, jak udawało jej się zachować taki spokój. Serce łomotało w piersi, nogi miała jak z waty.

- Ale jak ona wykarmi Mię? - zapytała Maria dziecięcym, zdziwionym głosem.

- Sprzedała konia. W liście jest nazwisko kupca, pewnie planowała to już od jakiegoś czasu. - Elizabeth wskazała na arkusz papieru. - Pisze, że nie chce od nas jałmużny. Zupełnie jakby Mia była jałmużną!

Ukryła twarz w dłoniach i odetchnęła głęboko. Nie mogę się przy nich wszystkich rozpłakać, pomyślała. Muszę się powstrzymać. Popłaczę w samotności.

- Ane pisze, że potrzebowała pieniędzy na podróż i dlatego sprzedała konia.

Kristian chwycił list i przeczytał go bardzo powoli. Pewnie myśli, że coś przeoczyłam ze zdenerwowania, pomyślała Elizabeth.

- A ja byłam pewna, że pojechała tylko do Heimly. - Przetarła oczy. - Tak nawet powiedziałam tej dziewczynie ze Słonecznego Wzgórza, gdy o nią pytała. Dałam jej wełnę, będzie dla nas dziergać rękawice i swetry... Trochę jedzenia też jej dałam. Nie za dużo, ale... - Głos jej się załamał. Bezmyślna paplanina nie pomagała, wręcz przeciwnie.

- Helene - odezwał się Jens. - Widziałaś może, czy Biblia Ane została w jej pokoju?

- Tak, leży na komodzie. Poszłam na górę, bo chciałam ułożyć w szafie uprane ubrania. Kilka rzeczy upadło mi na podłogę, wtedy znalazłam list. Ale mimo to najpierw wszystko poukładałam, a dopiero potem do was zeszłam. To wtedy zobaczyłam, że niektóre ubrania Ane zniknęły. Elizabeth spojrzała na przyjaciółkę, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa.

- Biżuteria i ozdoby leżą na miejscu - ciągnęła Helene. - Ale w końcu pojechała konno, nie mogła przecież zabrać wszystkiego.

Nie tylko dlatego zostawiła kosztowności, pomyślała Elizabeth. Ane nie chciała pewnie mieć przy sobie żadnych pamiątek. Oświadczyła, że nie chce od nich jałmużny. Nie wzięła nawet biblii od Jensa, najdroższego jej przedmiotu. Gospodyni poczuła, że ogarnia ją wściekłość. Czy nie rozumiała, co robi Jensowi i Kristianowi? Czy chociaż im nie mogła oszczędzić cierpienia?

- Trzeba zawiadomić lensmana - oświadczył Kristian, podnosząc się z miejsca. - Musimy ją znaleźć.

- Czy mogę wam jakoś pomóc? - zapytał Jens. Elizabeth spojrzała po twarzach mężczyzn.

- Dam ci pieniądze - zwróciła się do Jensa. - Weź Larsa i spróbujcie odkupić konia. Mia powinna wrócić do Dalsrud. Może Ane wspomniała kupcowi, dokąd się wybiera. Wypytajcie go.

- Chyba będzie najlepiej, jeśli to ja się tym zajmę - oświadczył Kristian. - A ty, Larsie, wezwij lensmana. Ta baba, która mieszka w jego domu, nie powinna się o niczym dowiedzieć. A więc Kristian także wiedział, że lensmanowa może podsłuchiwać pod drzwiami, pomyślała gospodyni.

- Nie mów w ogóle, o co chodzi - dodała - możesz skłamać, że przybyłeś w sprawie łodzi i prosisz, żeby lensman zaraz do nas przyjechał.

Elizabeth, jeszcze długo po tym, jak mężczyźni odjechali, stała przy oknie i wyglądała na podwórze. Słyszała, że Helene i Maria szepcą między sobą, siedząc pod ścianą. Przydreptała do nich Signe.

- Na rączki - zażądała.

- Chodź tu - odezwała się Maria i wzięła dziewczynkę na kolana.

Elizabeth opadła na krzesło przy kuchennym stole i ukryła twarz w dłoniach. Postanowiła, że będzie spokojna, ale nie mogła już wytrzymać. Łzy cisnęły się jej do oczu. Poczuła na plecach pulchną dłoń Helene.

- No już, Elizabeth, spokojnie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Ane wróci do domu. No już, już. Słowa przyjaciółki płynęły z dobrego serca, ale Elizabeth nie znajdowała w nich pociechy. Była zmęczona, tak bardzo zmęczona, że nie mogła już powstrzymać płaczu. Pochyliła się nad stołem i szlochała, drżąc na całym ciele. Dopiero po dłuższej chwili wyprostowała plecy, otarła twarz mokrą od łez, odetchnęła kilka razy i uśmiechnęła się bez wyrazu.

- Często się zdarza, że ludzie uciekają z domu - stwierdziła Helene. - Pamiętasz, jak sama zwiewałaś po kłótniach z rodzicami?

- Ale zwykle docierałam tylko do rumowiska - odpowiedziała Elizabeth słabym głosem. - Z reguły nikt nawet nie wiedział, że nie ma mnie w domu, wszyscy byli tak zajęci pracą. A Ane już dawno przestała być dzieckiem, to zupełnie inna sytuacja.

- No tak, masz rację. - Helene jakby zapadła się w sobie. Elizabeth wstała z miejsca.

- Pójdę na górę i doprowadzę się do porządku.

- Oczywiście, idź.

Na stryszku umyła się w zimnej wodzie. Przyjemnie było móc ochłodzić rozgrzaną twarz. Gospodyni uczesała szybko włosy i wsunęła szpilki na swoje miejsce. Była teraz gotowa na spotkanie z lensmanem.

Elizabeth przystanęła na chwilę przed drzwiami do sypialni córki. Zawahała się, po czym weszła do środka. Łóżko było porządnie zasłane, jak zresztą zawsze. Biblia leżała na miejscu wskazanym przez Marię. Podobnie jak biżuteria i ozdoby. Elizabeth przejrzała szybko garderobę córki. No tak, rzeczywiście zniknęło sporo. Kobieta opadła na łóżko i chwyciła poduszkę. Pościel wciąż pachniała Ane. Oby tylko dziewczyna wróciła do domu, zanim jej zapach wywietrzeje. Chociaż pewnie Maria i tak niedługo zmieni pościel. Pewnie powie: - Żeby Arie przyjemnie się spało po powrocie. Elizabeth westchnęła.

Z dołu dobiegły do niej odgłosy rozmowy, gospodyni podniosła się, poprawiła suknię i zeszła ze stryszku.

- Dzień dobry, jak miło, że mogłeś przyjechać od razu - powitała lensmana i wyciągnęła do niego dłoń.

- Z tego co zrozumiałem, bardzo wam się spieszy, by kupić moją łódź - mruknął.

Elizabeth zerknęła na Larsa. Wydawał się zawstydzony, nie patrzył jej w oczy. A więc nie wyjawił mu prawdy.

- Wejdźmy tutaj - odezwała się gospodyni i zaprowadziła go do kuchni. Dopiero gdy usiedli przy stole, przemknęło jej przez myśl, że wypadałoby zaprosić gościa do salonu.

- Może pójdziemy jednak do pokoju? - zapytała.

- Nie, nie, tu jest dobrze. A gdzie podziewa się Kristian? Elizabeth odchrząknęła.

- Tak naprawdę wcale nie chodzi o łódź. Sprowadziliśmy tu ciebie ze względu na Ane. Moja córka zniknęła. Mężczyzna spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi.

- Poprosiłam Larsa, żeby powiedział o łodzi, bo me chciałam, żeby małżonka dowiedziała się prawdy. Przepraszam.

- Zniknęła? - powtórzył lensman. - Kiedy to się stało? - Wyciągnął z kieszeni notes.

- Gdy byliśmy w kościele.

Helene położyła na stole haftowany lniany obrus, z szafki wyciągnęła najpiękniejsze filiżanki. Nalała kawy. Nawet Elizabeth zauważyła, że napój jest czarny i mocny. To świetnie. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że w Dalsrud podaje się gościom lurę.

- Zostawiła nam ten list. - Podała lensmanowi arkusz papieru. - Kristian i Jens pojechali, żeby odkupić konia, może dowiedzą się czegoś więcej. Pewnie niedługo wrócą. - Mówiła szybko, ale co chwila musiała przerywać, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie chciała się załamać w takiej chwili.

- Hm. - Lensman zanotował uważnie informacje, upił kilka łyków kawy i podrapał się po głowie. - Czy wspominała wcześniej, że chce się stąd wyprowadzić?

- W ogóle ze mną nie rozmawiała od tej historii z Sigvardem. Nie wiem, może tobie coś wspominała, Mario?

- Nie, ani słowem.

- A o czym z nią rozmawiałaś? - zapytał lensman.

- Była smutna - Maria wzruszyła ramionami. - A może też trochę przestraszona tym, co się stało. I jednocześnie wściekła na wszystkich, którzy znali prawdę, a nie powiedzieli jej ani słowa.

- Rozumiem. - Lensman zanotował także tę informację. - Co ze sobą zabrała? Biżuterię? Pieniądze?

- Tylko trochę garderoby. Nic innego.

- Wiecie, w co była ubrana, gdy opuściła Dalsrud?

- Chyba miała na sobie czarną, krótką kurtkę i bordową spódnicę. Często ją zakładała do konnej jazdy. Nie znalazłam jej w szafie.

- Jadą - Helene wyjrzała przez okno. - I prowadzą ze sobą Mię. Lensman posłał Elizabeth pytające spojrzenie.

- Mia to koń, którego Ane dostała z okazji konfirmacji ode mnie i Kristiana.

Nie mogła spokojnie usiedzieć na miejscu. Jens poszedł odprowadzić zwierzęta do stajni, a Kristian ruszył w stronę domu.

- I jak poszło? - zapytała Elizabeth, ledwie mąż stanął w drzwiach.

- Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego. Ane nie wspomniała nawet słowem, dokąd się wybiera. Elizabeth opadła z powrotem na krzesło. Kristian podszedł do lensmana i uścisnął mu dłoń.

- Oszust zażądał dwukrotnej wartości konia - wymamrotał gospodarz, przyjmując z rąk Helene filiżankę z kawą.

Elizabeth nie odpowiedziała. Pieniądze nie miały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia. Koń wrócił już do domu, teraz pozostawało tylko odnaleźć Ane. Siedziała jakiś czas pogrążona w rozmyślaniach. Lensman podniósł się nagle z krzesła.

- Zrobię wszystko, by dziewczyna do was wróciła - oświadczył, wyciągając swoją potężną dłoń. - Zatrudnię do poszukiwań wszystkich moich ludzi.

- Dziękuję - wyszeptała Elizabeth słabym głosem. Kristian odprowadził urzędnika, a gospodyni stała jeszcze przez chwilę w oknie. Ze stajni wyszedł Jens. Także on zamienił kilka słów z lensmanem i uścisnął jego rękę.

Jeśli tylko znajdą Ane, o nic więcej nigdy nie poproszę, pomyślała Elizabeth, krzyżując dłonie na piersi. Trzęsła się z zimna.

Rozdział 12

Elizabeth oświadczyła, że chce iść do żniw.

- Nie chcę siedzieć w domu, cały czas mi się wydaje, że zaraz się uduszę. William leży w kołysce, zupełnie tak jak Ane, kiedy była mała.

Kristian nie zaprotestował, zabrał po prostu kołyskę na pole. Niektórzy żniwiarze posyłali kobiecie pytające spojrzenia, ale ona udawała, że niczego nie widzi. Pewnie myśleli, że to dziwne, iż kobieta, która mogłaby zostać w domu i opiekować się dzieckiem, z własnej woli poszła do roboty w polu. Pracowała w pocie czoła, ale nie za bardzo jej to pomagało. Wolała to jednak od siedzenia w domu, tu przynajmniej nie czuła się uwięziona. Słońce grzało w plecy, już wkrótce była zlana potem. Otarła czoło i podeszła do kołyski. William wciąż spał, ani jeden owad nie przedostał się pod koronkową firankę, którą rozpostarła nad łóżeczkiem.

- Piękne dziecko - odezwał się kobiecy głos. Do gospodyni podeszła matka Amandy.

- Tak, to prawda - odparła Elizabeth łamiącym się głosem.

Odwróciła się i wróciła do roboty. Nie chciała z nikim teraz gawędzić. Kątem oka widziała, że kobieta wciąż stoi nad kołyską i patrzy czule na Williama. Przydreptała Signe, ciągnąc za sobą wielką łodygę dzięgla. Dziewczynka podnosiła roślinę do ust, odgryzała po kawałku, cmokała zadowolona i próbowała nakarmić nią konia. O dzięglu mówiło się, że jest bogaty w substancje odżywcze. Elizabeth sama próbowała go jako dziecko, podobnie zresztą jak Ane.

Źdźbła siana kłuły pod spódnicą niczym natrętne komary. Dziś wieczorem wykąpię się i przebiorę w czyste ubranie, pomyślała, odgarniając z twarzy kosmyk włosów. Z kołyski dobiegło ciche kwilenie, małe piąstki młóciły powietrze. Niedługo będzie przerwa, Helene już dawno poszła do domu, by zabrać się za gotowanie obiadu. Elizabeth wzięła synka na ręce i wtuliła twarz w jego miękkie włoski.

- Jesteś głodny i przemoczony, biedaku - szepnęła i ruszyła w stronę domu.

Z kuchni dochodziło pobrzękiwanie garnków. Elizabeth weszła do salonu, by tam przewinąć syna.

Chłopiec był zachwycony, gdy wyplątała go z mokrych pieluszek i najwyraźniej nie mógł doczekać się posiłku.

Gdy Helene zawołała domowników na obiad, William zdążył już zasnąć na rękach matki. Elizabeth ułożyła chłopca na niedźwiedziej skórze i na palcach wyszła z pokoju.

Po chwili w kuchni roiło się już od ludzi - głodnych kobiet i mężczyzn, którzy wbijali chciwe spojrzenia w półmiski z jedzeniem. Świeża ryba, kartofle, masło, chrupki chleb, a do tego jeszcze smażone mięso. Kristian odmówił modlitwę, wreszcie mogli się posilić. Elizabeth pilnowała, by półmisek z bekonem trafił do rąk każdego.

Jedna z kobiet spojrzała na Signe.

- Jak ona ślicznie sama je. - Uśmiechnęła się.

- Mała jest pojętna - odpowiedział Jens z dumą w głosie.

- A jak się czuje Lina? - ciągnęła kobieta. - Z tego co wiem, pojechała do krewnych?

- Zgadza się. Ale już niedługo wraca do domu. Trochę chorowała, dlatego jej wyjazd się przeciągnął, ale jak już mówiłem, niedługo znów będzie z nami. Cały czas pisaliśmy do siebie listy - zakończył Jens.

Elizabeth posłała mu zdziwione spojrzenie. Kłamał zupełnie bez trudu, on, który zawsze mówił prawdę. Czy naprawdę mogli być pewni, że Lina wkrótce wróci? A jeśli tak się nie stanie? Na szczęście nikt już nie podjął tego tematu. Może dlatego, że Jens był taki pewny siebie i opowiadał o wszystkim tak spokojnym głosem, zupełnie jakby nie miał niczego do ukrycia. Gospodyni skupiła się na jedzeniu. Wbiła widelec w kawałek kartofla, nałożyła sobie odrobinę ryby, a na koniec trochę bekonu.

- A gdzie podziewa się Ane? - spytała nagle matka Amandy.

W jej głosie nie było słychać ciekawości, tylko szczere zdziwienie. Elizabeth zamarła, zobaczyła, że pozostali domownicy także odłożyli sztućce. Ane zawsze była tak radosna i pełna życia, nic dziwnego, że ludzie zwrócili uwagę na to, że jej nie ma. Gospodyni zacisnęła kurczowo dłoń na widelcu, poczuła, że się rumieni. Czemu nie przedyskutowałam tego z Kristianem? - pomyślała. Powinnam była przewidzieć, że ludzie zaczną zadawać pytania. To właściwie nawet dziwne, że zniknięcie dziewczyny zostało zauważone dopiero teraz.

- Ane wyjechała - wydusiła z siebie wreszcie.

- Co? - Kobieta pochyliła się nad stołem, by lepiej słyszeć, a Elizabeth musiała powtórzyć, tym razem nieco głośniej.

Kristian kolejny raz posłał miskę z bekonem dookoła stołu. Gospodyni zrozumiała, że mąż próbuje odwrócić uwagę od rozmowy i posłała mu pełen wdzięczności uśmiech.

- Długo jej nie będzie? - spytała matka Amandy.

- Nie jesteśmy pewni. Ane chce iść do szkoły dla akuszerek, jest teraz w Christianii, żeby... żeby się trochę rozejrzeć - powiedziała Elizabeth. Kłamstwo nie przyszło jej zbyt łatwo, wyjąkała je z wyraźnym trudem. Natychmiast pożałowała też swoich słów. Przecież nie miała pojęcia, gdzie podziewa się córka. Ane mogła równie dobrze zatrzymać się w sąsiedniej wsi. Co będzie, jeśli ktoś ją zobaczy i cała prawda wyjdzie na jaw?

Łzy paliły ją pod powiekami. Ane, moja mała córeczko, gdzie jesteś? - krzyczało całe jej ciało. Dziewczyna sprzedała konia, jak będzie sobie dalej radzić? Elizabeth słyszała kiedyś o kobietach z Christianii, które sprzedawały swoje ciała. Ladacznice. Czy jej mała Ane też będzie musiała to robić, by przeżyć? A może pojechała do Kabelvaag? Tam też była ulica, przy której można było znaleźć takie kobiety, tak przynajmniej gadali ludzie.

- Tak nagle wyjechała - odezwał się jeden z mężczyzn zatrudnionych przy żniwach. Elizabeth zauważyła, że ma szarawy, kilkudniowy zarost i popsute zęby. - Czyżby miało to jakiś związek z Sigvardem?

Gospodyni poczuła, że wzbiera w niej wściekłość i wstyd. Była zła, bo mężczyzna zapytał wreszcie o to, nad czym zastanawiali się wszyscy. Jednocześnie żałowała, że nie przygotowała się lepiej na tę konfrontację. Wszyscy rzecz jasna wiedzieli, jak zginął Sigvard. Skandalu tych rozmiarów nie można było ukryć w tak małej wsi. Przy stole zapadła cisza jak makiem zasiał. Elizabeth poczuła na sobie spojrzenia domowników.

- Chciałabym sobie uszyć sukienkę - odezwała się nagle Helene. - Może masz jakiś pomysł? - zapytała, wbijając spojrzenie w ciekawskiego mężczyznę.

Wokół stołu rozległo się chichotanie. Gospodyni nie dopatrzyła się w tym pytaniu niczego śmiesznego. Jej wydało się ono przede wszystkim głupie. Mężczyzna zamilkł i pochylił się nad talerzem ze zmarszczonym czołem. Teraz jest już pewnie przekonany, że wyjazd Ane miał związek ze śmiercią Sigvarda, uznała Elizabeth.

- Jak myślicie, uda się zimowy połów? - spytał Kristian.

Gospodyni przyjrzała się mężowi. Czyżby zupełnie zwariował? Chce rozmawiać o zimowej wyprawie teraz, w środku lipca?

- Jeśli tylko pogoda się utrzyma, powinno być wspaniale - odpowiedział Jens.

Kilka osób zaśmiało się głośno. Do końca obiadu poruszano już wyłącznie bezpieczne tematy. Elizabeth wciąż była zła na samą siebie. Mogła położyć kres tym wszystkim pytaniom już dużo wcześniej, rozsądnie wyjaśniając nieobecność córki. Co mogłaby powiedzieć? Ale teraz nie mogła okazać zniecierpliwienia ani złości, byłaby to tylko woda na młyn plotkarzy.

Po obiedzie ludzie wyszli przed dom, by znaleźć sobie zacienione miejsca, w których mogliby odpocząć. Jedzenie musiało się uleżeć, zanim wrócą do pracy. Gospodyni została w kuchni razem z Helene i Marią. Zabrały się wspólnie za zmywanie.

- O co ci chodziło z tą sukienką? - zwróciła się do przyjaciółki. - Co to za pomysł pytać chłopa o coś takiego.

- Nie słyszałaś? - spytała zaskoczona Helene.

- O czym?

- Przecież ten plotkarz lubi się przebierać w damskie fatałaszki.

- Niemożliwe! - Elizabeth rozdziawiła usta. - Nie, to przecież nie do wyobrażenia. Ludzie na pewno to sobie zmyślili. Przecież nikt tak naprawdę nie postępuje?

- Widziałaś jak zareagował. - Maria pochyliła się nad naczyniami.

- Ty też o tym słyszałaś?

- Wszyscy o tym słyszeli, Elizabeth.

- Ale przecież to... - Gospodyni przysiadła z wrażenia na ławie. - Jesteście tego pewne?

- Ludzie nieraz już go nakryli.

- O dobry Boże. W takim razie, o nic więcej juz nie pytam. No tak, ludzie mają swoje tajemnice.

- Nawet pastor z nim rozmawiał - ciągnęła Helene. - Powiedział temu chłopu, że zawładnął nim szatan i że trzeba będzie wygonić złego ducha.

- I co, pomogło? - roześmiała się Maria. Helene odłożyła ścierkę.

- Pastor wyleciał z jego domu jak z procy, a gospodarz zagroził mu, że jeśli zobaczy go jeszcze raz w swoim obejściu, to dopiero on go prześwięci!

Elizabeth wybuchnęła śmiechem, widząc oczyma duszy, jak kapłan ucieka ile sił w nogach przed ścigającym go zarośniętym chłopem w sukience. A więc nie tylko ja noszę w sobie tajemnice, pomyślała.

Helene, Maria i Elizabeth siedziały przy kuchennym stole. William został właśnie przewinięty i nakarmiony, spał teraz spokojnie w salonie. Gospodyni wyjrzała przez okno.

- Ciekawe, kto wtedy się spalił, jeśli to nie byt Sigvard. W każdym razie na pewno nie Mikkel. A z tego co wiem, nikogo w okolicy nie brakuje.

- Pewnie nigdy się już tego nie dowiemy - zauważyła Helene.

- Wątpię. Prawda zawsze wychodzi na jaw, sama tego nieraz doświadczyłam.

- Może to był jakiś włóczęga - odezwała się Maria. Zabrała się za robienie na drutach. Dziergała wełniane skarpety dla któregoś z mężczyzn.

- Sigvard w każdym razie wiedział, kto to był - powiedziała Elizabeth w zadumie. - Zapytałam go o to, ale on oświadczył, że lepiej, żebyśmy się nigdy nie dowiedzieli. No i zabrał tajemnicę do grobu. Siedziały jeszcze przez chwilę w milczeniu. Trzeba było wracać do pracy. Gospodyni szła na pole jako ostatnia. Wtedy zbliżyła się do niej matka Amandy.

- To wspaniale, że Ane chce zostać akuszerką - odezwała się kobieta. - Sama jestem z niej dumna, w końcu nieczęsto ktoś od nas jest posyłany do szkoły. Ciekawe, co by na to powiedziała Amanda? Elizabeth uśmiechnęła się z wdzięcznością. Miło było jej słyszeć, że ktoś cieszył się na myśl o planach na przyszłość jej córki. W takich sytuacjach ludzie reagowali na ogół zazdrością. Mimo to na samą myśl o Ane przeszywał ją nieznośny ból. Przecież nadal nie wiedziała, gdzie podziewa się jej dziecko.

- Czy Ane chce zostać w Dalsrud, po tym jak skończy już szkołę? - pytała dalej kobieta.

- Owszem, z tego co wiem, takie ma plany.

- A ile trwa nauka?

- Rok - odparła pospiesznie Elizabeth. Teraz nie musiała się już wahać, przygotowała się na takie pytania jeszcze przy kuchennym stole. Mimo to kolejne wprowadziło ją w zakłopotanie.

- Czy to prawda, że Ane zastrzeliła Sigvarda?

- Sigvard postradał zmysły, chciał zabić mnie i Bergette. Ane nie miała wyboru, musiała nas ratować. Nas, a także samą siebie - dodała. Matka Amandy zmarszczyła czoło.

- Biedne dziecko - westchnęła.

Elizabeth nie odpowiedziała. Chciała jak najszybciej znaleźć się w polu i móc ruszyć do roboty. Właśnie ułożyła Williama w kołysce i chwyciła za grabie, gdy podszedł do niej mężczyzna, który spytał o Ane przy obiedzie. Chłop rozejrzał się, splunął i wsunął do ust źdźbło trawy.

- Ach tak, więc gadasz, że twoja córka pojechała do Christianii.

- Zgadza się. - Elizabeth chciała odejść, ale mężczyzna chwycił trzonek jej grabi i przytrzymał ją w miejscu.

Gospodyni zaczęła rozglądać się za Kristianem, ale jak na złość nie było go nigdzie w pobliżu.

- A czemu sprzedała konia? Może brakuje wam w Dalsrud pieniędzy? Zanim Elizabeth zdążyła odpowiedzieć, mężczyzna dodał:

- No i wyjechała, gdy wy byliście na pogrzebie... trochę to się wydaje podejrzane, prawda?

Gospodyni poczuła, że wzbiera w niej złość. Jej oczy miotały gromy, ale gdy się odezwała, głos miała lodowato spokojny:

- Nie, nie uważam. Już od dawna planowaliśmy ten wyjazd, a Ane nie chciała się spóźnić na łódź. Podejrzani to są mężczyźni biegający po wsi w damskich szmatkach. Może to z tobą jest coś nie w porządku. Chłop wypuścił grabie z rąk. Elizabeth obawiała się przez chwilę, że znów spyta o konia, bo w tej kwestii nie miała przygotowanej odpowiedzi.

- Pilnuj lepiej własnego nosa - dodała. - Widzę, że nie jesteś zainteresowany pracą w Dalsrud. Chyba byłoby lepiej, gdybyś poszukał sobie roboty gdzie indziej.

- Grozisz mi?

- A czujesz się zagrożony?

- Phi! - Posłał jej wściekłe spojrzenie i oddalił się szybkim krokiem.

Elizabeth rozejrzała się wokół siebie. Chyba nikt nie widział zajścia. Na szczęście nie mówili podniesionymi głosami, żniwiarze pomyśleli pewnie, że tylko wymieniali uprzejmości. Dobrze, że zatrudniliśmy tego chłopa tylko do żniw i wykopków. Nie będę musiała oglądać go zbyt często, doszła do wniosku. Nie miała szczególnej ochoty na przebywanie w pobliżu tego osobnika. Pracowała pilnie przez kilka godzin, dręczona przez narastający ból głowy. Miała wrażenie, że wokół jej czaszki zaciska się stalowa obręcz. Wreszcie odłożyła grabie i podeszła do Helene.

- Idę do domu.

- Źle się czujesz? - Przyjaciółka położyła dłoń na jej ramieniu.

- Głowa mnie strasznie boli.

- Połóż się na chwilę.

- Dobrze.

Gdy szła do domu z Williamem na rękach, czuła na plecach ciekawskie spojrzenia żniwiarzy. Elizabeth nie przejmowała się nimi, myślała tylko o czekającej ją chwili odpoczynku. Musiała nabrać sił, jeśli chciała przetrwać wszystko, co niósł jej los.

Po południu poprosiła Larsa, by zaniósł wodę do łaźni. Wzięła pachnące mydło i czyste ubranie. Helene obiecała, że zajmie się Williamem, gdy chłopiec się obudzi. Gdyby okazało się to konieczne, miała podgrzać dla niego mleko.

Elizabeth siedziała w balii z gorącą wodą, sama, odgrodzona od świata ścianami z grubych drewnianych bali. Dopiero teraz pozwoliła sobie na łzy. Nikt jej tu nie zobaczy i nie pomyśli, że płacz jest oznaką słabości albo braku hartu ducha. Porządna pani domu nie powinna okazywać uczuć w ten sposób, co do tego nie było wątpliwości. W łaźni Elizabeth mogła sobie pozwolić na szloch, zaczerwienioną twarz i spuchnięte oczy. W końcu osunęła się do balii. Z wody wystawały tylko kolana, jak dwa niewielkie wzniesienia. Pod powierzchnią nie było słychać ani jednego dźwięku, włosy falowały wokół niej niczym wodorosty. Zamknęła oczy i pomyślała o morzu, letnich kwiatach i górskich zboczach. Trochę pomogło.

Pewnego dnia Ane wróci do domu, tak samo radosna i pełna życia jak kiedyś, niezależnie od tego, co miało miejsce podczas jej nieobecności. Wróci do Mii i Pusi. Do taty Jensa i taty Kristiana. Wszystko będzie tak jak przedtem. Elizabeth musiała trzymać się tej myśli, by nie popaść w szaleństwo. Ane zajmowała w jej życiu zbyt wiele miejsca, nie mogła tak po prostu nagle zniknąć.

Zabrała ze sobą do łaźni czarną spódnicę i białą bluzkę. Na stołku położyła ozdobną szpilkę, którą chciała przypiąć do kołnierzyka. Będzie musiała znieść ukradkowe spojrzenia i niewypowiedziane pytania. Stroić się tak w zwykły poniedziałek! - wprost nie do pomyślenia. Ale niech ludzie sobie myślą, co im się podoba. Może mimo wszystko powinnam przez kilka dni me chodzić w pole, pomyślała, wykręcając wodę z długich włosów. Nie dlatego, że jestem tchórzem i nie chcę patrzeć ludziom w oczy - i tak będę musiała ich oglądać na obiedzie. Ale może uda mi się w tym czasie utkać kilka łokci materiału. Jesień już w końcu za pasem, trzeba będzie niedługo zacząć szyć nowe ubrania. Gdy otworzyła drzwi, na podwórze buchnęła chmura pary. Zapach mydła też pewnie wszyscy poczują, pomyślała Elizabeth, nabierając powietrza głęboko do płuc. Woda mogła jeszcze trochę postać, wyleje ją później. Chciała teraz skorzystać z chwili wytchnienia i przejść się na skały.

Lekkie powiewy wiatru rozczesywały jej wilgotne włosy. Słońce je wysuszy. Morze rozciągało się przed oczyma Elizabeth niczym migocząca tafla szkła. Błękit jak okiem sięgnąć. Nad brzegiem czerwieniły się szopy na łodzie, odcinając się jaskrawo na tle soczystej trawy.

Usłyszała za plecami kroki, ale nie odwróciła się. To było jej miejsce, tu mogła myśleć w spokoju. Tutaj chciała być sama. Wzdrygnęła się, gdy Jens usiadł tuż obok niej.

- Przeszkadzam? - zapytał, mierząc ją spojrzeniem.

- Nie, siedź. Widziałeś, że tu idę?

- Tak. Pomyślałem, że może chciałabyś z kimś porozmawiać. Miałaś ciężki dzień.

- Dziękuję za troskę - uśmiechnęła się do niego. - Ale nic mi nie jest.

- A ja nie czuję się najlepiej. - Jens zerwał kilka źdźbeł trawy. Musiały mocno siedzieć w ziemi; owinął je kilka razy wokół palców i mocno pociągnął. Elizabeth nie odezwała się ani słowem, pozwoliła mu mówić dalej.

- Bardzo boję się o Ane - ciągnął Jens. - To straszne, że nie wiem, gdzie jest i czy wszystko z nią dobrze.

Elizabeth poczuła ucisk w gardle, musiała odwrócić spojrzenie. Jens doskonale wiedział, że było jej źle, chciał dzielić z nią swoją rozpacz.

- Nie spędziłem z Ane wiele czasu - przyznał. - Gdy wyjechałem, była malutka, a jak wróciłem, zastałem w domu niemal dorosłą dziewczynę.

- Myślę, że przez ten czas dobrze ją poznałeś - powiedziała Elizabeth i odchrząknęła. - Wiesz, że bardzo kocha zwierzęta, że jest odważna i zawsze gotowa nieść innym pomoc. Jest niesamowita. Doskonała.

- Ty zresztą też. - Pogładził ją po policzku.

- Głuptas. Ane na szczęście nie odziedziczyła po mnie usposobienia. I pychy.

- Ciesz się z tego, co masz, Elizabeth. Pewnego dnia wszystkie twoje cechy przydadzą ci się w ten czy inny sposób. Siedziała przez chwilę bez słowa.

- Ona tak bardzo lubiła wywieszać ptakom słoninę.

- Wiem o tym. Helene nieraz ją za to łajała. - Jens zaczął przedrzeźniać służącą. - To bluźnierstwo wieszać dobre jedzenie na drzewach!

- A Ane jej odpowiadała, że ptaki to też boskie stworzenia i trzeba je karmić.

- Miała dziewczyna rację - odrzekł Jens w zamyśleniu.

- Ale teraz już jej z nami nie ma. Uciekła ode mnie, bo nie mogła już na mnie patrzeć. - Elizabeth zamilkła i przełknęła ślinę.

- Co mam zrobić, żeby poprawić ci humor? - zapytał Jens i otoczył ją ramieniem. - Wiesz przecież, że nie ma sensu płakać. Łzy nie sprowadzą Ane do domu. Elizabeth nie odpowiedziała. Była zbyt pochłonięta walką z płaczem.

- Mówiłem ci o babie, która uwielbiała swojego najstarszego syna? - spytał Jens. Potrząsnęła głową.

- Chłopakowi brakowało piątej klepki. Jego matce zresztą też. No i żadne z nich nie radziło sobie najlepiej z pisaniem listów. Pewnego dnia najstarszy syn wyjechał do Kanady.

- To niedaleko Ameryki, tam, gdzie jest teraz Amanda - wyszeptała Elizabeth zduszonym głosem.

- Widzę, że jesteś niezła z geografii.

- Coś mi zostało w głowie po tych wszystkich latach w szkole.

- No i pewnego dnia ta kobieta dostała list od syna. Otworzyła go zaraz na poczcie, bo bardzo się niecierpliwiła. Ale wiadomość była tak nabazgrolona, że zanim jeszcze doczytała do końca strony, wrzasnęła: Nie, to nie możliwe! Mój Amalius tak zmądrzał że nawet kanadyjskiego się nauczył!

Elizabeth spojrzała na niego i się roześmiała. Wciąż miała łzy w oczach, ale nie mogła się opanować. Chichotała tak głośno, że przerażona mewa, która wcześniej przysiadła na skale, zerwała się do lotu.

- Głuptasie, przecież w Kanadzie mówi się po angielsku! Nie ma takiego języka jak kanadyjski - wyjąkała w końcu. Jens przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, ona zaś oparła głowę na jego ramieniu.

- Chciałabym, żebyś był moim bratem - wyszeptała i zaczęła splatać włosy w luźny warkocz. Były już właściwie suche. W kieszeni znalazła wstążkę, którą zawiązała na końcu.

Spojrzał na nią czule. Jego oczy były wielkie i błękitne. Rzęsy miał zlepione od wilgoci, Elizabeth uznała, że wygląda to pięknie. Wyczytała w jego wzroku tęsknotę i chciała mu coś powiedzieć, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa.

Jens pochylił głowę i musnął wargami jej czoło i policzek. Delikatnie, pieszczotliwie i bardzo ostrożnie. Nagle rozległ się krzyk Helene. Elizabeth zerwała się z miejsca, Jens ruszył za nią z wahaniem.

- Elizabeth! Chodź! Lensman przyjechał! - Przyjaciółka wymachiwała ramionami.

- Lensman! - powtórzyła i poczuła, że robi jej się gorąco. - Na pewno dowiedział się czegoś o Ane.

- A może... - Nie dokończyła, ale Jens domyślił się, co ma na myśli.

- Nie, Elizabeth, na pewno nic jej się nie stało. Gdyby znaleziono ją martwą, przyjechałby pastor.

- Pastor nie zawsze ma czas, zdarza się, że wysyła lensmana.

- Chodź już. Zobaczymy, co ma nam do powiedzenia. Elizabeth podkasała spódnicę i ruszyła biegiem w stronę domu.

- Czego on chce? - zapytała, gdy stanęła wreszcie zdyszana obok Helene.

- Wiem tylko tyle, że ma to jakiś związek z Ane. Kristian kazał mi cię zawołać. Jens ruszył do środka, gospodyni chciała biec za nim, ale przyjaciółka ją zatrzymała.

- Co wy tam razem robiliście? - zapytała. Głos miała surowy i domagający się prawdy.

- Rozmawialiśmy. A czemu pytasz?

- Rozmawialiście? - Helene posłała jej przeciągłe spojrzenie. - Nie wiem, czy Kristian w to uwierzy.

- Och, przestań - parsknęła Elizabeth. - Przecież on jest żonaty, a ja mam męża. Zresztą mogę rozmawiać, z kim mi się tylko spodoba.

- Wiesz, jaki Kristian potrafi być zazdrosny.

- Nic mnie to nie obchodzi tak długo, jak ludzie nie zaczynają mu podsuwać głupich myśli, nie ma to żadnego znaczenia.

- Nie miałam zamiaru niczego mu mówić.

- Mam taką nadzieję. Bo co byś niby miała powiedzieć? - Elizabeth ruszyła przed siebie, Helene z trudem dotrzymywała jej kroku.

- Nie chciałam cię urazić, moja droga, tylko cię ostrzec.

- Nie mówmy już o tym - rzuciła krótko.

Lensman siedział przy kamiennym stole przed domem. Kristian zajął miejsce naprzeciwko niego, a Jens spacerował niespokojnie po podwórzu.

- No, jesteś! - niemal chórem wykrzyknęli mężczyźni, gdy Elizabeth zbliżyła się do nich. - Chciałem poczekać na ciebie z wiadomościami - odezwał się lensman.

- Czy ona... - zawahała się gospodyni. - Czy z Ane wszystko w porządku?

- Tak, jak najbardziej - uśmiechnął się życzliwie. Elizabeth poczuła niewysłowioną wdzięczność i ulgę. Przymknęła oczy. Mężczyźni także odetchnęli. Z domu wyszła Maria.

- No i gdzie ona jest? - zapytała, stawiając na stole tacę z filiżankami.

- W Bergen.

Gospodyni wbiła wzrok w lensmana. Chciała zadać mu tysiąc różnych pytań, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Nogi ugięły się pod nią, opadła na najbliższe krzesło i złożyła dłonie na kolanach. Dzięki Ci, Boże, dzięki i jeszcze raz dzięki, że moja córka żyje, powtarzała w myśli. Upiła łyk gorącej kawy. Maria postawiła na środku stołu półmisek z ciastem, ale Elizabeth nie miała teraz apetytu. Skinęła głową, dając pozostałym do zrozumienia, żeby się częstowali.

- Skąd o tym wiesz? - zapytała w końcu.

- Dowiedziałem się przypadkiem - odparł lensman - Pewien mężczyzna zwrócił na nią uwagę ze względu na to, jak wyglądała.

- Jak wyglądała? - powtórzył Kristian.

- Ane jest przecież piękną młodą damą. - Lensman nałożył sobie kawałek ciasta. - Do tego podróżuje sama, bez żadnego bagażu. Gdy ten człowiek się do niej odezwał, Ane była tak oburzona, że o mały włos go nie uderzyła.

Jens zaśmiał się i wymamrotał coś w rodzaju: jaka matka, taka córka.

- Zaczaj ją więc obserwować i dowiedział się, że dziewczyna jest w drodze do Bergen. Spotkałem go przypadkiem, jakiś czas potem, i teraz wiem, jak stoją sprawy.

- Jesteś pewien, że to była Ane? - spytał Kristian.

- Całkiem pewien. Przedstawiła się komuś, poza tym rysopis pasuje jak ulał.

A ja głupia powtarzałam ludziom, że Ane jest w Christianii, pomyślała Elizabeth. No cóż. Będę musiała wymyślić nowe kłamstwo, powiem na przykład, że zmieniła zdanie.

- W takim razie na pewno chce się zatrzymać u Bertine i Simona - stwierdziła Maria. - I bardzo dobrze, u nich nie zginie.

Przez kilka następnych dni Elizabeth targały mieszane uczucia. Smutek i tęsknota, ale także coś na kształt podobny do zazdrości na myśl, że Ane wolała od niej Bertine.

- To nie jest przecież kwestia wyboru - powiedział Jens, gdy mieli okazję porozmawiać w cztery oczy. - Dziewczyna wyboru nie miała.

- Nie miała? - rozzłościła się Elizabeth. - Ja też wiele razy wściekałam się na rodziców, ale nie uciekałam przez to z domu.

- Ane jest jeszcze taka młoda - odparł Jens spokojnie. - Nie pamiętasz, jak się zachowywałaś w jej wieku? Obrażałaś się na mnie i po prostu sobie gdzieś odchodziłaś. Nie chciałaś nawet słuchać tego, co ci miałem do powiedzenia.

Elizabeth zastanowiła się nad tymi słowami i w końcu przyznała Jensowi rację. Może rzeczywiście będzie tak, jak mówił - że gdy tylko Ane trochę się uspokoi, wróci do domu. Pewnie nie potrwa to zbyt długo. Najwyżej kilka tygodni. Zdaniem Jensa, Ane nigdy nie potrafiła chować długo urazy.

List z Bergen przyszedł dopiero po dwóch tygodniach. Napisała go Bertine. Wiadomość skreślona została na cienkim papierze najwyższej jakości, eleganckim charakterem pisma, bez ani jednego kleksa.

Domownicy usiedli przy stole, Elizabeth otworzyła kopertę szpilką do włosów i zaczęła czytać na głos:

Moi Drodzy!

Chcę Was powiadomić, że do Bergen zawitała Ane. Mam nadzieję, że nie martwiliście się o nią zanadto. Poczta idzie powoli, mój list dotrze do Was pewnie dopiero za kilka dni.

Ane powiedziała mi o wszystkim, co się stało, uważam, że dziewczyna potrzebuje czasu, by pogodzić się z całym tym okropieństwem.

Tak bardzo chciałabym móc porozmawiać z Wami twarzą w twarz, ale w tej chwili jest to niemożliwe.

Pozostaje nam wymiana listów. Nie wiem, jak długo Ane planuje u nas zostać, ale zapewniam, że może tu mieszkać tak długo, jak uzna to za stosowne. Dziewczyna potrzebuje teraz spokoju, co do tego wszyscy się chyba zgadzamy. Życzę Wam zdrowia i przekazuję uściski od Simona.

Gorące ucałowania Wasza Bertine.

Elizabeth czuła się boleśnie rozczarowana. Złożyła arkusz papieru i wsunęła go na powrót do koperty.

List nie wniósł właściwie niczego nowego.

Maria odezwała się jako pierwsza.

- Jak myślicie, ile czasu będzie jej potrzeba?

- Trudno powiedzieć - odrzekł Kristian. - Dobrze w każdym razie, że jest bezpieczna. A co do reszty, pożyjemy, zobaczymy.

Dla Elizabeth była to dość marna pociecha. Przecież tak bardzo pragnęła, by córka wróciła do domu, chciała ją objąć, poczuć jej zapach i usłyszeć radosny śmiech.

- Moja córeczka - wyszeptała.

Rozdział 13

Elizabeth zamknęła za sobą drzwi spiżarni. Mieli już dość zapasów na połowę jesieni, wliczając w to wszystko, co trzeba będzie przeznaczyć na przyjęcie po chrzcie Williama. Mięso i warzywa zostały ułożone w beczkach, a masło, chleb, ser i ciasta poukładane na półkach. Zupełnie jak Boże Narodzenie w samym środku sierpnia.

Przygotowania trwały już od dawna. Zdaniem Kristiana niepotrzebnie zadawali sobie tyle trudu, ale Elizabeth nieszczególnie przejmowała się zdaniem męża w tej kwestii. Tęsknota za Ane nie przeszkadzała jej tak bardzo, gdy mogła skupić się na pracy i zająć myśli czymś innym.

Już jakiś czas temu uzgodniła szczegóły chrztu z pastorem. Duchowny był miłym i uprzejmym człowiekiem, ale kiedy zaczął mówić o Ane, gospodyni poczuła, że uginają się pod nią nogi.

- Słyszałem, że twoja córka, Ane-Elise, pojechała do Christianii - zaczął.

- Do Bergen - poprawiła go Elizabeth, zaciskając dłonie.

- Ach tak? Wydawało mi się, że jest teraz w stolicy i uczęszcza do szkoły dla akuszerek?

- Owszem - wtrącił Kristian - była tam, ale potem pojechała dalej do Bergen. Mieszka tam moja zamężna kuzynka i... i Ane postanowiła ją odwiedzić.

Okłamali samego pastora! Elizabeth dobrze pamiętała, jak splotła wtedy palce i zaczęła modlić się w duchu: Dobry Boże, przebacz nam, ale nie możemy postąpić inaczej.

Później zaczęła się zastanawiać, czy kłamstwo naprawdę było konieczne. Mogli wyznać duchownemu całą prawdę - w końcu obowiązywała go tajemnica. Tak czy inaczej, skłamali i nie mogli teraz już pójść na plebanię i wyjaśnić, jak naprawdę stoją sprawy. Poza tym tę samą wersję wydarzeń znali pozostali mieszkańcy wsi i najwyraźniej w nią wierzyli.

Elizabeth westchnęła głośno, przypięła klucz do paska i weszła do domu. Przystanęła w kuchennych drzwiach, zza których dochodził śmiech i wesołe głosy. Helene i Maria zabrały się właśnie za pieczenie.

Już jutro wielki dzień, pomyślała. Dotknęła swojego wciąż wilgotnego warkocza. Włosy pachniały drogim mydłem. Wszyscy domownicy wykąpali się, tylko Lars siedział jeszcze w łaźni. Helene miała obciąć mu potem włosy.

Gospodyni weszła na górę, uchyliła drzwi do salonu i zobaczyła, że stół do uczty został już nakryty.

Na tę okazję wyciągnięto z szafek obrusy z najdelikatniejszego lnu i najlepszy serwis do kawy. Świece wybrała osobiście. Były gładkie i proste. I jeszcze piękne, zielone kieliszki do białego wina. Helene objaśniła, dlaczego się je farbowało: by odwrócić uwagę od wina, które często bywało mętne. Dobrze wiedzieć, pomyślała Elizabeth i ruszyła na stryszek.

Kaftanik do chrztu wisiał na ścianie małżeńskiej sypialni. Gospodyni dotknęła grubego, ciężkiego materiału. Kaftanik został uszyty z białego jedwabiu, wokół mankietów miał błękitne jedwabne wstążki. Nawet biała czapeczka była nimi ozdobiona. Elizabeth wolałaby ubrać małego w strój, w którym ochrzczona została Maria. Dorte wzięła go, gdy urządzała chrzciny Daniela. Natomiast Ane swój kaftanik dostała od Ragny. Kristian sprzeciwił się temu pomysłowi:

- To mój pierworodny syn - oświadczył - urodził się w możnym gospodarstwie, dlatego do chrztu poniesiemy go w jedwabiach. Elizabeth miała ochotę zaprotestować, ale w końcu zrezygnowała. Kristian zauważył jej niechęć.

- Sam byłem chrzczony w tym kaftaniku - dodał nieco łagodniejszym głosem. - I bardzo bym chciał, by i William go włożył.

- Oczywiście - odpowiedziała i posłała mu uśmiech. Mimo to nie była do końca przekonana. - Kto jeszcze miał na sobie ten strój? - spytała, bojąc się, że w odpowiedzi usłyszy imię Leonarda.

- To rodzinna pamiątka, ze strony mamy. Ona sama była chrzczona w tym kaftaniku. Imiona są wyhaftowane na materiale.

Dopiero wtedy Elizabeth zauważyła małe białe litery niemal niewidoczne na nieskazitelnym jedwabiu. Już po chrzcie sama wyhaftuje tam imię synka. Może William pewnego dnia sam zostanie ojcem i jego dziecko zostanie poniesione do kościoła w tym stroju?

Zostawiła kaftanik i zabrała się za przeglądanie własnego stroju. Wszystko w porządku. Wyszła na korytarz, by kontynuować inspekcję. Maria przygotowała kilka obrusów. Były stare i zniszczone, ale wciąż nadawały się do użycia. Niektóre były haftowane w kwiatki, białe i kolorowe. Elizabeth już miała je zabrać ze sobą na dół, gdy nagle dobiegło ją wołanie Helene.

- Elizabeth! Masz gościa!

Zbiegła ze schodów i uśmiechnęła się do stojącej w drzwiach dziewczyny ze Słonecznego Wzgórza.

- O, to ty? Może skusisz się na filiżankę kawy i kawałek ciasta? - Skinęła głową w kierunku kuchni.

- Dziękuję, dziękuję - dziewczyna dygnęła. - Ale spieszę się trochę. Chciałam to tylko odnieść. - W dłoniach trzymała kilka par rękawic i wełnianych skarpet.

- Widzę, że zrobiłaś kawał dobrej roboty. Świetnie. Dziewczyna pokraśniała i spuściła wzrok.

- Państwo tyle mi zapłacili, że nie ważyłabym się niczego zaniedbać.

- Bzdury - parsknęła Elizabeth - przecież to była tylko zaliczka. Poczekaj. - Poszła do gabinetu Kristiana, znalazła klucz i otworzyła szufladę w biurku. Wyjęła z niej kilka monet i pospieszyła z powrotem na korytarz.

- Proszę, to reszta pieniędzy. Uczciwie je zarobiłaś. Dziewczyna wybałuszyła oczy i dygnęła jeszcze dwa razy.

- To będzie na prezent ślubny dla mamy!

- Data już ustalona? - Elizabeth uśmiechnęła się i zniżyła głos.

- Ach, zapomniałam. Pobierają się jutro.

- Jutro? Ale my mamy chrzciny.

- Wiem - dziewczyna wydawała się zawstydzona - pastor nam mówił. Mama się bała, że ślub będzie wam przeszkadzał, ale on powiedział, że to nic nie szkodzi. Twierdził, że w większych parafiach chrzci się nawet osiemdziesięcioro dzieci jednej niedzieli, więc u nas na pewno da się odprawić równocześnie chrzest i ślub. Najpierw będzie wasza uroczystość, a potem nasza. - Zamilkła nagle. - Przepraszam, nie chciałam pani zatrzymywać. Pójdę już. Elizabeth zorientowała się, że wciąż trzyma w dłoniach obrusy.

- Weź je - powiedziała szybko.

- Nie, nie mogę, to...

- Ależ owszem, możesz. Macie kawę i ciasto? Dziewczyna skwapliwie pokiwała głową - Klauton, ten, co się żeni z mamą, sprzedał swój dom i dał nam pieniądze na remont. A jeszcze zostało na wesele i nowe buty dla mamy. Chociaż obrusów nie mamy - dodała z szerokim uśmiechem.

- Pozdrów ode mnie mamę. - Elizabeth odprowadziła gościa na schody. W tej samej chwili z łaźni wyszedł Lars. Miał mokre włosy i zarumienione policzki.

- No, teraz jesteś czyściutki i lśniący jak wypolerowane srebro - zaśmiała się.

- Pewnie! Tylko jeszcze włosy muszę obciąć - odparł i udał się do kuchni.

- Dziewczyna ze Słonecznego Wzgórza świetnie robi na drutach - stwierdziła Helene, kładąc na stole nożyczki, grzebień i ręcznik. Elizabeth skinęła głową.

- Dobrze, że jej dziś zapłaciłam. Jej matka wychodzi jutro za mąż.

- Co ty mówisz? - Helene rozdziawiła usta. - Tego samego dnia, kiedy chrzcimy naszego Williama?

- Mam nadzieję, że nie jednocześnie - uśmiechnął się Lars, siadając na stołku.

- Cicho bądź, albo ostrzygę cię do gołej skóry! - Helene szturchnęła go lekko.

- Nie miałbym nic przeciwko.

- Poczekaj, aż zobaczysz się w lustrze. - Zaczęła rozczesywać jego jasne loki.

- Tak bardzo się denerwuję. - Maria opadła na stołek.

- Denerwujesz się? Dlaczego? - Elizabeth spojrzała na siostrę ze zdumieniem. Przecież zawsze była taka spokojna!

- Co się stanie, jeśli rodzice chrzestni się spóźnią albo rozchorują?

- Na Dorte i Jakobie można przecież polegać. A drugą parę chrzestnych mamy pod dachem. - Skinęła głową, wskazując Larsa i Helene. Lars odchrząknął.

- To niezwykłe, że pozwoliliście, żeby chrzestnymi zostali służąca i parobek.

- Niezwykłe? - Elizabeth potrząsnęła głową. - Helene od lat jest moją najbliższą przyjaciółką, a że w międzyczasie została twoją żoną, to wybór rodziców chrzestnych był oczywisty.

- Gospodynie nieczęsto przyjaźnią się ze służącymi - wymamrotał Lars.

- A co będzie, jak nie dotrą dziewczęta, kto nam poda jedzenie? - zapytała Maria z lękiem w głosie.

- Jakoś to będzie - uspokoiła ją Elizabeth. - Dziewczyna ze Słonecznego Wzgórza powiedziała, że w większych wsiach chrzci się czasem osiemdziesięcioro dzieci jednego dnia.

- Też o tym słyszałam - przyznała Maria. - Pastor nie odmawia wtedy nad każdym niemowlęciem całego Ojcze nasz, tylko kawałek. Ale chyba najlepiej odmówić całą modlitwę. Wiecie, w niektórych wsiach wciąż się mówi, że kobieta w połogu jest nieczysta.

- Co ty mówisz? - krzyknęła Elizabeth przerażona.

- Przestań wymyślać takie bzdury!

- Nie, to prawda. - Maria była poważna. - Jeśli kobiety umierają w połogu, to nie można ich nawet pochować w święconej ziemi. Niektóre grzebie się pod murem, ale to tylko te, które mają najwięcej szczęścia. A w niektórych wsiach tych, co niedawno rodziły, nie wpuszcza się nawet do kościoła.

- Aż uszy od słuchania więdną - westchnął Lars.

- Uważaj! - Helene wybuchnęła śmiechem. - Jak nie będziesz siedział w spokoju, to mogę ci je obciąć. Przyniosłeś w ogóle spodnie do prasowania?

- Nie, zostawiłem pod materacem.

- Nie podoba mi się ten sposób prasowania, Larsie. - Helene wzięła się pod boki. - Dobrze o tym wiesz. Jak tylko tu z tobą skończę, pójdziesz po spodnie.

Elizabeth słuchała tego przekomarzania się jednym uchem. Na stole leżała lista z wypunktowanymi zadaniami. Przejrzała ją szybko, zastanawiając się, co zrobić najpierw. Nie mogła zbyt długo siedzieć bezczynnie, wtedy dopadały ją złe myśli. Jak na przykład to, że Ane powinna być z nimi w tym ważnym dniu. Przecież tak bardzo kochała swojego małego braciszka.

Gdy jechali do kościoła, niebo było bezchmurne. Elizabeth poprawiła włosy. Spędziła kilka godzin z lokówką i szpilkami. Mężczyźni skarżyli się na sztywne kołnierzyki i piekące po goleniu policzki. Nikt nie czuł się zbyt dobrze w odświętnym stroju. Helene łajała ich dobrodusznie, powtarzając, że chociaż raz w życiu są podobni do ludzi. Pomyśleć, ona i jej mąż zostaną rodzicami chrzestnymi! Na ich barkach spoczywała wielka odpowiedzialność. Jeśli zabraknie rodziców - broń od tego Boże, ale nigdy nic nie wiadomo - to oni będą musieli zatroszczyć się o to, by William wyrósł na chrześcijanina.

- Jak to dobrze, że gdyby coś się stało, będziemy mogli polegać na Dorte i Jakobie, stwierdził Lars. Elizabeth uśmiechnęła się w duchu. To ze zdenerwowania usta im się nie zamykają, pomyślała. Może niepokoi ich myśl, że już wkrótce staną pod chrzcielnicą, przed oczami całej parafii.

- Powinniśmy byli przypłynąć do kościoła - stwierdził Kristian.

- Czemu? - zdziwiła się Maria. - Przecież wygodniej jechać wozem.

- Wedle starych wierzeń William powinien dostać do wypicia kroplę morskiej wody i przypłynąć na własny chrzest. Wtedy dopiero by z niego wyrósł marynarz.

- Fuj - parsknęła Elizabeth. - Mój syn nie będzie rybakiem. Będzie siedział w domu razem z mamusią.

- Dobry Boże - Kristian wywrócił oczyma. - Zrobisz z niego ciepłą kluchę.

Wybuchnęła śmiechem. Oczywiście, że William zostanie rybakiem, jeśli tylko będzie tego chciał. Jej strach przed morzem go nie powstrzyma. Poza tym dziedzic na możnym gospodarstwie ma swoje obowiązki, wiedzieli o tym doskonale i ona, i Kristian.

Przed kościołem roiło się już od ludzi. Elizabeth powitała tylko kilku znajomych, po czym poszła z Williamem do zakrystii, by przewinąć małego i przebrać go w jedwabny kaftanik. Właśnie skończyła, gdy dołączyła do niej Dorte. Przyjaciółka przyjrzała się wystrojonemu chłopcu.

- To kaftanik Kristiana - wyjaśniła Elizabeth.

- Piękny. Jak cudownie, że są na nim wyhaftowane imiona.

Elizabeth tylko skinęła głową. Najchętniej już by wyszła. Kristian spotkał Jakoba kilka dni wcześniej w sklepie. Wykorzystał tę okazję, by powiedzieć mu, że Ane pojechała do Bergen i poprosić go, by przekazał wiadomość rodzinie.

Elizabeth bała się, że Dorte może coś powiedzieć, ale przyjaciółka nie wspomniała nawet o Ane, tylko spojrzała na nią wzrokiem pełnym zrozumienia.

- Denerwujesz się? - spytała Elizabeth, chcąc przerwać ciszę.

- Tak, troszkę. To ja przecież będę musiała zdjąć mu czapeczkę. A co będzie, jak tasiemka się zaplącze i nie dam rady? - roześmiała się Dorte.

- Na pewno pójdzie ci świetnie. Czy wszyscy już przyszli? Mathilde i Sofie, i...

- Tak - skinęła głową. - Ale Torstein niestety się nie pojawi.

- O?

- Pojechał do Danii. Najpierw chce odwiedzić krewnych, a potem zajrzeć do Liny. Dawno już jej nie widziałam. Serce Elizabeth zabiło szybciej.

- Powiedział coś, zanim pojechał? Czy planuje sprowadzić Linę do domu?

- Nie, nie wspominał nam o tym. Na pewno ze względu na tajemnicę zawodową. Indianne też nic nie mówi. Zaczęły bić kościelne dzwony. Elizabeth wzięła dziecko na ręce.

- Znajdźmy wszystkich chrzestnych i chodźmy - powiedziała.

Ceremonia udała się wspaniale. Jak nakazywał obyczaj, mężczyźni i kobiety zajęli miejsca po przeciwnych stronach chrzcielnicy. Dorte rozwiązała jedwabną tasiemkę bez żadnych kłopotów, a pastor skropił czarne włoski Williama wodą. Odczytano całą modlitwę Ojcze nasz, a chłopczyk został naznaczony znakiem krzyża.

A więc nasz synek jest już prawdziwym chrześcijaninem, pomyślała Elizabeth. Jego imię zostało wpisane do kościelnych ksiąg i będzie tam widnieć po wsze czasy.

Rodzice i chrzestni zajęli miejsca w ławach. Teraz przyszła pora na ślub. Gdy para młoda kroczyła do ołtarza, Elizabeth chciało się płakać. Spódnice ślubnej sukni nie szeleściły, odświętne ubranie było w sposób widoczny znoszone. To dlatego, że przyszli małżonkowie często pokazywali się w kościele i nie pozwalali, by eleganckie stroje kurzyły się w szafie, pomyślała Elizabeth. Zauważyła też, że buty panny młodej były jeszcze nierozchodzone i skrzypiały, spod skraju spódnicy wyglądały zaś błyszczące noski. Poczuła się jeszcze bardziej poruszona, gdy zobaczyła, jak czule spoglądają na siebie zakochani. Matka Christena i jej nowy mąż będą razem szczęśliwi, co do tego nie miała wątpliwości.

Pastor wygłosił piękne kazanie.

- Jakiś czas temu Bóg powołał przed swoje oblicze gospodarza ze Słonecznego Wzgórza - zaczął. - Po długiej chorobie nasz brat zostawił swoją rodzinę i przeniósł się do Królestwa Niebieskiego.

Opuszczeni bliscy nie starali się doszukać sensu w tej tragedii. Wiedzieli, że Pan daje i Pan odbiera.

Odebrał im wtedy małżonka i ojca - ale teraz daje im nowego. Tamten człowiek odszedł w chorobie i cierpieniu. Ten jest zdrowy i gotowy do przejęcia obowiązków pana domu. Zycie w Słonecznym Wzgórzu będzie od teraz lepsze. Nigdy więcej głodu, nigdy więcej nędzy. Pan nigdy nie zamyka przed nami drzwi, nie otwierając przy tym nowych.

W kościele panowała cisza jak makiem zasiał. Nikt nie zasnął podczas tego kazania, nikt nie wpatrywał się tępo w sufit. Elizabeth zauważyła, że nie tylko ona miała łzy w oczach. Znalazła chusteczkę i wytarła nos.

Gdy wyszli z kościoła, Helene wzięła Williama na ręce. Z dumą prezentowała zgromadzonym dziedzica Dalsrud. Każdy, kto chciał, mógł teraz obejrzeć dziecko.

Elizabeth zaczęła się rozglądać za mieszkańcami Słonecznego Wzgórza, gdy nagle usłyszała, jak jakaś kobieta pyta Helene:

- A kiedy ty wreszcie sprawisz sobie dziecko? Przecież już od dawna jesteś mężatką.

- Jak tylko kupiec Peder odbierze nową dostawę - odparła Helene niespotykanie ostrym jak na nią głosem.

Elizabeth rozumiała gniew przyjaciółki. Nie pierwszy raz musiała odpowiadać na to pytanie. Ją samą także wielokrotnie o to nagabywano, gospodyni wiedziała więc doskonale, jaką przykrość może zrobić kobiecie ludzka ciekawość. Cóż, życie nie jest sprawiedliwe, stwierdziła. Dostrzegła wreszcie w tłumie nowożeńców, podeszła do nich, by im pogratulować. Panna młoda była zarumieniona z radości, a nowo upieczony mąż wypinał z dumą tors. Dzieci zostały wyszorowane i przebrane w odświętne stroje, jak zauważyła Elizabeth, która sama musiała przyjąć gratulacje. Gospodyni ze Słonecznego Wzgórza podziękowała jej też za obrusy, które okazały się bardzo praktycznym podarunkiem.

Elizabeth dostrzegła stojącego nieopodal lensmana, pożegnała się więc z nowożeńcami i podeszła do niego. Przeprosił, że nie było go na chrzcie, ale już wcześniej został zaproszony w odwiedziny do rodziny małżonki.

Elizabeth uśmiechnęła się i skinęła głową. Zaproponowała, by lensman i jego małżonka przyjechali któregoś dnia do Dalsrud na obiad. W głębi duszy cieszyła się, że uniknęła spotkania z humorzastą matroną.

- Czy wiadomo coś nowego o człowieku, który się wtedy spalił? - zapytała. Lensman rozejrzał się, nachylił nad jej uchem i zniżył głos.

- No cóż, skoro pytasz... tylko niech to zostanie między nami.

Padł na nich nagle pokaźny cień. Pani lensmanowa zbliżyła się i odchrząknęła ostentacyjnie.

- Chyba już czas jechać - zwróciła się do męża, nie zaszczycając Elizabeth nawet spojrzeniem. Ten wydawał się zakłopotany.

- Tak, masz rację. - Uniósł kapelusz i ruszył posłusznie za żoną.

Pewnie nie chciał, żeby zrobiła przy wszystkich przedstawienie, domyśliła się Elizabeth, spoglądając za nimi. Szkoda, że nie dowiedziała się niczego nowego o pożarze.

Po chrzcinach wyprawiono prawdziwą ucztę. Na stole stanęły kwieciste wazy pełne pysznej zupy mięsnej. Wino mieniło się w kieliszkach, biesiadnicy rozmawiali ze sobą swobodnie i na przyjemne tematy. Świeże kwiaty przyniesione z ogrodu i adamaszkowy obrus nie pozostawiały żadnych wątpliwości: tego dnia świętowano w Dalsrud szczególną okazję.

Po obiedzie wniesiono do salonu ciasta migdałowe i kremówki, kawę i wino, i Madery. Elizabeth stanęła nad uginającym się od prezentów stolikiem i zaczęła podziwiać srebra, książki do nabożeństwa, Biblie i inne podarki. Nagle poczuła na ramieniu dłoń Dorte.

- Jak się czuje Bergette? - spytała kobieta.

- Zaprosiłam ją na chrzciny, ale grzecznie mi odmówiła. Doskonale ją rozumiem, na pewno jest jej bardzo ciężko. Aby uporać się z czymś takim, potrzeba czasu. Jeśli w ogóle z taką tragedią można się uporać. Bergette powiedziała mi, że nie ma jeszcze siły wyjść do ludzi. Zaraz by wszyscy zaczęli się na nią gapić albo zadawać pytania.

- Słyszałam, że lensman już wie, kto się wtedy spalił - powiedziała Dorte. - Ale jeszcze nic nikomu nie powiedział, chce się najpierw upewnić.

Elizabeth wbiła w nią spojrzenie i pomyślała o nagle przerwanej rozmowie z urzędnikiem.

- Myślisz, że to ktoś od nas ze wsi?

- Nie wiem - Dorte wzruszyła ramionami - może to tylko ludzkie gadanie, a tak naprawdę lensman nie ma żadnych śladów. William zaczął popłakiwać na rękach Marii.

- Pójdę go przewinąć - powiedziała Elizabeth i wyszła do gabinetu.

Przyjemnie było siedzieć w tym pokoju, wśród wysokich szaf wypełnionych po brzegi książkami. Przez ciężkie zasłony wpadało do środka niewiele światła. Ten gabinet wydaje się osobnym światem, pomyślała, istniejącym z dala od gwaru i zgiełku.

- Będziesz tu kiedyś siedzieć nad rachunkami - odezwała się pieszczotliwie do dziecka, przystawiając je do piersi.

William wyciągnął swoje małe rączki i ssał, wyraźnie zadowolony.

On to ma szczęście, pomyślała Elizabeth. Jest taki malutki, nie ma jeszcze żadnych zmartwień. Kristian uchylił ostrożnie drzwi i wszedł do środka.

- Wiedziałem, że cię tu znajdę - powiedział z uśmiechem. - Goście dziś dopisali, chociaż nie wszyscy mogli przyjechać. Elizabeth odwzajemniła uśmiech - A bohater dnia w ogóle nie wiedział, co się dzieje. Dziecko zasnęło przy jej piersi.

- Gdy Ane wróci do domu, będziemy musieli jej wszystko opowiedzieć - stwierdził Kristian. - Powinniśmy się na to cieszyć, a nie płakać, że jej z nami nie ma. Elizabeth spojrzała na męża. Był taki kochany. Zrozumiał, że martwiła się o córkę.

- Tali, masz rację - powiedziała i wyciągnęła do niego rękę.

- Zobaczysz - ujął jej dłoń i pogładził czule. - Wszystko się ułoży. Jeśli tylko będziemy trzymać się razem, przetrwamy to.

- Oczywiście, że tak - odparła zduszonym od łez głosem.

Rozdział 14

Elizabeth musiała przystanąć i odpocząć. Droga prowadząca na Linastua była o wiele bardziej stroma, niż ją zapamiętała.

- Zmęczyłaś się? - zwróciła się do Helene i odstawiła wiadro z mydłem i szmatkami.

- Nie mogę złapać tchu - zaśmiała się przyjaciółka, opierając się o pień sosny. - Mamy silne plecy i ramiona od całej tej pracy, ale jak trzeba podejść pod górę, to dopiero zaczyna być ciężko! Elizabeth musiała przyznać jej rację. Oprócz mydła i szmatek zabrały ze sobą kilka obrusów i trochę pościeli. Dom od dawna stał pusty, wszystko trzeba było porządnie wyszorować i wywietrzyć każde pomieszczenie.

- Chodźmy dalej. - Ruszyła z miejsca.

W domu panował zaduch. Wiatr wywiał z komina sadzę, której było wszędzie pełno. Na szczęście leżące na podłogach maty zostały oszczędzone.

- Przynieśmy wody. - Helene podwinęła rękawy. Elizabeth nie odpowiedziała. Stała przez chwilę w milczeniu, rozglądając się dookoła. Tak wiele się wydarzyło w tak krótkim czasie. Nie tak powinno się rozpoczynać małżeństwo, pomyślała. Miejmy nadzieję, że od teraz wszystko będzie lepiej. Podłogi i ściany zostały dokładnie wyszorowane, kurz wytarty, pajęczyny usunięte. Na łóżku leżała czysta pościel, a na stole wykrochmalony obrus. W palenisku nie było już ani śladu po sadzy. Helene wsunęła do niego nawet kilka kostek świeżego torfu, więc w każdej chwili można było rozpalić ogień. Kobiety opadły na krzesła i przyjrzały się swoim zaczerwienionym dłoniom.

- Chętnie bym się teraz wykąpała - oświadczyła Elizabeth. - Mleko mi cieknie z piersi, jestem spocona, włosy mam rozczochrane...

- Ja wcale nie wyglądam lepiej - przerwała jej Helene. - Myślisz, że to Sigvard podpalił starą chatę dzierżawcy?

- Trudno powiedzieć. Może po prostu ktoś wypalał trawy i budynek się zajął? Przecież takie rzeczy działy się już wcześniej. A może gdzieś tu leżały okruchy szkła? Tak czy inaczej, nie ma sensu nad tym gdybać, bo prawdy i tak nigdy nie poznamy. Ale naprawdę zachodzę w głowę, kto też spalił się tam w środku.

- Ja też. Ech, nie mówmy już o tym! Lepiej porozmawiajmy o naszym pięknym wyglądzie. Elizabeth spojrzała na przyjaciółkę. Helene miała na bluzce pod pachami wielkie plamy od potu, zaczerwienione palce i rozczochrane włosy. Oj tak, musimy być bardzo pociągające, pomyślała z krzywym uśmiechem.

- Ciekawe, jak czuje się William?

- Na pewno wszystko u niego w porządku - powiedziała Helene. - Maria doskonale się nim zajmuje, a mały nauczył się już przecież pić krowie mleko. W każdym razie pił, kiedy ja go ostatnio pilnowałam.

- Wciąż uważam, że Jens i Lina powinni mieszkać w Dalsrud - zmieniła temat Elizabeth.

- To chyba oczywiste, że chcą być na swoim.

- Nikt nie wie, w jakim stanie ona do nas wróci. Może będzie potrzebowała opieki. Helene zmierzyła ją spojrzeniem.

- Martwisz się bardziej o Linę czy o Jensa?

- O całą trójkę. Także o Signe.

- Jens jest przecież dorosłym mężczyzną. Nie będzie zaniedbywał dziecka. Elizabeth nie odpowiedziała.

- Może Lina nie wróci tak od razu - ciągnęła Helene. - O ile w ogóle do nas wróci. Przecież niczego jeszcze na pewno nie wiemy. Gospodyni zesztywniała.

- Nie mów tak! Oczywiście, że wróci. Torstein zrobi wszystko, co w jego mocy. Nikt jej przecież nie będzie zmuszał, żeby tam została. Helene wzruszyła ramionami.

- Kto wie? Zastanawiam się, jak ona się czuje. Czemu tak się ze sobą męczy. Torstein obiecywał dobre jedzenie i dużo odpoczynku. To chyba całkiem nieźle, prawda?

- A może ktoś go okłamał i trzeba tam pracować od rana do nocy o chlebie i wodzie?

- Biedna Lina.

- Tak. Gdy wróci, będziemy się musiały nią zająć szczególnie troskliwie.

- Miejmy nadzieję, że będzie już zdrowa i da radę zajmować się Signe - powiedziała Helene. - Jakie to dziwne, że od tak dawna nie widziała się z córką. Mała przecież bardzo urosła. Lina będzie pewnie miała wrażenie, że nagle staje przed nią zupełnie obce dziecko. - Zamilkła i spojrzała na Elizabeth. - Nie, tak źle na pewno nie będzie. Chciałam powiedzieć...

- Matka zawsze będzie czuła to samo do swojego dziecka. - Gospodyni wzdrygnęła się. - Niezależnie od tego, jak bardzo to dziecko się zmieni.

- Tak, oczywiście.

- Wracamy? Helene podniosła się z miejsca i zaczęła zbierać ich rzeczy. Nagle zaczęło się jej bardzo spieszyć.

- Dobrze, że to załatwiłyśmy - odezwała się Elizabeth, gdy były już w połowie drogi. - Będziemy miały teraz ręce pełne roboty. Wykopki, potem owce wrócą z gór, ubój i Bóg sam raczy wiedzieć, co jeszcze.

- A potem Boże Narodzenie - dodała Helene.

- Tak, ani chwili wytchnienia.

- Ani się obejrzymy, Ane wróci do domu. Elizabeth cieszyła się, że przyjaciółka szła przodem i nie widziała łez, które napłynęły jej do oczu.

- Naprawdę tak uważasz? - zapytała.

- Jestem tego całkiem pewna. Zobaczysz, przyjedzie na jesieni albo zaraz przed świętami. A niedługo pewnie napisze nam jakiś list.

Elizabeth nie powiedziała już nic więcej, szła przed siebie zatopiona w myślach. Może Helene miała rację. Ale nie powinna robić sobie zbyt wielkich nadziei. Nie mogła przecież w każdej chwili spodziewać się, że Ane stanie na podwórzu. Może jutro, myślała zawsze, kładąc się spać wieczorem. Każdego dnia była gorzko rozczarowana. Bertine także nie napisała jak na razie nowego listu, chociaż Elizabeth posłała wiadomości i do niej, i do Ane. Ale poczta szła w końcu bardzo wolno, może pismo od córki było w drodze, przynajmniej miała taką nadzieję.

W tej samej chwili zauważyła pędzący w ich kierunku powóz. Wyglądało na to, że woźnica ma zamiar je przejechać, ale pojazd zahamował w ostatniej chwili, koń stanął dęba i zarżał.

Elizabeth o mało nie padła z wrażenia. Poczuła, jak wzbiera w niej wściekłość, wzięła się pod boki, gotowa udzielić woźnicy ostrej reprymendy. Przygotowane już słowa uwięzły jej w gardle. Lejce trzymała bowiem kobieta - ta sama, którą ujrzała niedawno oczyma wyobraźni! Elizabeth zaszumiało w uszach. Wiadro wypadło jej z rąk, chciała się po nie schylić, ale nie miała siły.

Kobieta coś powiedziała. Helene udzieliła jej odpowiedzi, ale Elizabeth nic nie rozumiała z tej rozmowy. Wbiła sztywne spojrzenie w rudowłosą nieznajomą. Zauważyła, że ta ma na sobie zieloną sukienkę, a pod nią z pewnością kilka wykrochmalonych halek, które szeleściły przy każdym kroku. Ale przede wszystkim w oczy rzucało się jej pogardliwe spojrzenie. Kobieta zarzuciła głową i tak mocno ściągnęła lejce, że biedny koń znów stanął dęba i puścił się przed siebie galopem.

- Języka w gębie zapomniałaś? - zapytała Helene, szturchając przyjaciółkę.

- Co? - Elizabeth pochyliła się w końcu i podniosła wiadro. Spoglądała za powozem, który właśnie zniknął za zakrętem. - Kto to był do diabła?

- A skąd mam wiedzieć? - Helene ruszyła z miejsca. - Pytała o drogę do gospodarstwa lensmana. Powiedziałam jej, że nie może nie trafić, w końcu ten piękny, wielki dom rzuca się w oczy. Mają tam nawet altanę. - Helene zmarszczyła nos. - Nie spodobała mi się ta baba. Jak jej powiedziałam o altanie, roześmiała mi się w twarz.

Elizabeth miała ochotę powiedzieć przyjaciółce, że widziała już wcześniej tę kobietę, ale wiedziała, że najmądrzej postąpi, zostawiając to dla siebie. Kiedyś już popełniła podobny błąd i opowiedziała o swoich wizjach. Nie uwierzyli jej wtedy. Nawet Helene myślała, że kłamie.

- No tak - westchnęła służąca. - Pewnie i tak nigdy już jej nie zobaczymy na oczy. I dzięki Bogu. - Przystanęła i zmierzyła Elizabeth spojrzeniem. - Co ci jest? Jesteś blada jak ściana.

- Nie czuję się najlepiej. Głowa mnie boli - pospiesznie odrzekła Elizabeth.

Helene uwierzyła najwyraźniej w jej kłamstwo, zaczęła coś mówić o odpoczynku i zimnych okładach. Ale przyjaciółka już jej nie słuchała.

Elizabeth postawiła wiadro w korytarzu i poszła do kuchni. Maria właśnie przewinęła Williama, ale chłopiec był wyraźnie głodny. Gdy tylko gospodyni usłyszała jego płacz, poczuła, że mleko kapie jej z piersi.

- Mój biedny synek - wymamrotała, biorąc małego na ręce.

- Już go tak nie żałuj - uśmiechnęła się Maria. - Dałam mu niedawno krowiego mleka, wypił całą butelkę. Elizabeth zacisnęła zęby. Karmienie dziecka po tak długiej przerwie zawsze sprawiało jej ból.

- Bardzo ci dziękuję. - Posłała siostrze pełne wdzięczności spojrzenie.

Maria wyszła z kuchni, Elizabeth skończyła zaś karmić i ułożyła chłopca w kołysce. W drzwiach zderzyła się niemal z siostrą, która chciała wrócić do środka.

- Pójdę do łaźni i troszkę się odświeżę.

- Będziesz brać kąpiel?

- Nie, umyję się tylko i zmienię ubranie.

Elizabeth rozebrała się do naga, zanurzyła ściereczkę w ciepłej wodzie i przesunęła ją pomiędzy piersiami. Przymknęła oczy i z rozkoszą wdychała aromat pachnącego mydła. Najchętniej wzięłaby kąpiel, ale podgrzanie wody zajęłoby zbyt wiele czasu - czasu, który musiała przeznaczyć na ważniejsze sprawy.

Na stole stał słoik z maścią. Chciała wetrzeć jej trochę w obolałe palce, a potem dać odrobinę Helene.

Mocny ług, którym szorowały podłogi, podrażnił skórę.

Znów zaczęła myśleć o rudowłosej kobiecie. Kim była i czego może chcieć? Tak czy inaczej, nie mogła mieć przyjaznych zamiarów, inaczej gospodyni nie ujrzałaby jej w wizji. Wewnętrzny wzrok zawsze ukazywał obrazy niosące ze sobą jakąś przestrogę, zapowiadające smutne lub tragiczne wydarzenia. Może nieznajoma była krewną lensmana? Albo tej jego nieznośnej żony?

Elizabeth wytarła się szybko i włożyła czyste ubranie. Wilgotne włosy zaplotła w długi warkocz. Będą musiały tak wyschnąć, na nic innego nie miała czasu.

Helene wyszła właśnie z budynku dla parobków. Ona także umyła się i przebrała.

- Wetrzyj trochę tej maści w palce - odezwała się Elizabeth i podała jej słoik. Zmarszczyła brwi, spoglądając na zbliżającego się do nich Kristiana.

- Skończyłyście już? - zapytał gospodarz.

- Tak. Wspaniale, że już się z tym uporałyśmy - odparła Elizabeth. - Chociaż Jens cały czas twierdzi, że to nie było konieczne i nie powinnyśmy się tak spieszyć.

- No tak, chłopy już tak mają - parsknęła Helene i wtarła maść w palce kilkoma niecierpliwymi ruchami. - Wiecie, co on mi powiedział? Ze sam może posprzątać! Słyszeliście kiedyś coś głupszego: mężczyzna miałby biegać ze szmatą! - Zaśmiała się i potrząsnęła głową, po czym oddała Elizabeth słoik z maścią.

- Spotkałyśmy po drodze pewną damę. - Gospodyni zerknęła na męża. Kristian patrzył w kierunku morskiego brzegu. Skinął głową w roztargnieniu.

- Nigdy jej wcześniej nie widziałam. Miała rude włosy i była ubrana w drogą sukienkę. Pytała o drogę do gospodarstwa lensmana.

- Co za straszna baba - wtrąciła Helene. - Jak ona się obchodziła z tym biednym koniem... ech, nie mam na to słów.

- Już idę! - Kristian podniósł ręce i zaczął machać komuś, kto stał nad brzegiem. - Przepraszam, ale jestem tam potrzebny. I już go nie było.

- Chłopy - westchnęła Helene. - Wszyscy są tacy sami. Człowiek próbuje im coś powiedzieć, a oni udają, że nie słyszą.

Elizabeth ruszyła do tkalni, wciąż słysząc przyjaciółkę, która złorzeczyła pod nosem męskiemu rodzajowi. Gospodyni musiała wykorzystać fakt, że William zasnął. Jeśli będzie miała szczęście, może uda jej się utkać przed obiadem z łokieć materiału.

- Nie mogę się już doczekać, żeby zobaczyć Linastua - odezwał się Jens, gdy wszyscy usiedli przy stole. - Skoro byłyście tam obie, jestem przekonany, że nie znajdę w izbie ani odrobiny kurzu.

- Zgadza się. - Elizabeth posłała mu uśmiech. - Ale niech Bóg cię ma w swojej opiece, jeśli narobisz tam znów bałaganu. Lina ma po swoim powrocie zastać porządek.

- Zajrzę tylko przez drzwi. - Uniósł dłonie w obronnym geście.

- Opowiedziałeś im już o pięknej Sarze? - spytała Maria, zerkając na Kristiana.

- Saja - przedrzeźniała ją Signe, uklepując rozgnieciony kartofel łyżką.

- Co? - Kristian podniósł zdziwione spojrzenie. - O kim mówisz?

- O tej kobiecie, która była u nas niedawno. Elizabeth spojrzała po nich zaskoczona.

- Mieliśmy gości, gdy byłam w Linastua?

- Ach, tak. - Kristian potrząsnął głową. - Była tu jakaś kobieta, która przedstawiła się imieniem Sara. To chyba jakaś daleka kuzynka Bergette. Pomieszka u niej trochę i jej pomoże.

- A jak ona wygląda? - Elizabeth odłożyła sztućce.

- Nie pamiętam dokładnie - odrzekł gospodarz. - Chyba ma rude włosy i...

- To ją spotkałyśmy po drodze! - wtrąciła Helene. - Co za paskudna baba. Kristian zmarszczył czoło.

- Powiedziałbym raczej, że była... wykwintna.

- Co takiego? - zdumiała się Maria.

- Wyglądała na taką, która potrafi się zachować w dobrym towarzystwie - wyjaśnił gospodarz.

- Przyszła do nas do domu? - Elizabeth poczuła, że się w niej gotuje. Czemu mąż nie powiedział jej o tym wcześniej?

- Kristian zaprosił ją do środka, ale powiedziałam, że akurat wyszłaś i poprosiłam, by zajrzała do nas innego dnia - odezwała się Maria.

Wokół stołu zapadła cisza. Czyżby inni myśleli dokładnie to samo co ja? - zastanawiała się Elizabeth. Wbiła spojrzenie w męża.

- Chciałem być zwyczajnie uprzejmy! - próbował się bronić.

- Oczywiście. - Elizabeth zaczęła czyścić rybę gwałtownymi ruchami.

- Chyba nie jesteś zazdrosna? W jego głosie dało się słyszeć drwinę. Elizabeth miała ochotę powiedzieć mu coś nieprzyjemnego.

- A mam powody? - zaśmiała się nienaturalnie.

- Chcesz być zazdrosna o tę babę? - wtrąciła Helene.

- Czego ona tu właściwie szukała? - Chciała się dowiedzieć Elizabeth.

- Chyba miała ochotę przywitać się z sąsiadami. A potem pojechała do lensmana. Mówiła, że najpierw chce zajrzeć do niego, a dopiero potem do Bergette.

- Bergette i piękna Sara nie są do siebie zbyt podobne - oświadczyła Maria w zamyśleniu.

- Nie mów tak o niej. Ma na imię po prostu Sara - poprawił ją Krystian. - A pokrewieństwo między nimi nie jest zbyt bliskie.

- Moim zdaniem jest w każdym razie piękniejsza niż inne - wzruszyła ramionami Maria.

- Nie sądź ludzi po pozorach - upomniał ją gospodarz.

- Przecież nie sądzę. To czysta prawda.

- Chyba zanosi się na deszcz - oświadczył Jens bardzo głośno. Wokół stołu znów zapadła cisza.

- Deszcz? - zapytała zdziwiona Helene. - Czemu tak myślisz? Na niebie nie ma przecież ani jednej chmurki.

- Zaglądałem do kalendarza.

- No to coś ci się musiało pomylić - uśmiechnął się Kristian i zaczął klarować Jensowi, jak należało odczytywać informacje z kalendarza. Elizabeth leżała sztywna i nieruchoma, gdy mąż próbował przyciągnąć ją do siebie tego wieczoru.

- Zostaw. - Odepchnęła go.

- Co cię ugryzło? Daj mi chociaż całusa na dobranoc.

- Czemu nic mi nie powiedziałeś wcześniej? - zapytała, owijając się szczelnie kołdrą.

- O czym?

- Przestań udawać, że nie wiesz o czym mówię. O tym, że była u nas Sara.

- Boże, zmiłuj się! Mieliśmy okazję porozmawiać dopiero przy obiedzie. Zresztą nie ma nawet o czym mówić.

- Widzieliśmy się na podwórzu, sama ci wtedy powiedziałam, że ją spotkałyśmy.

- Naprawdę? Musiałem nie usłyszeć. Chodź, Elizabeth, przytul się do mnie i zapomnijmy o całej tej Sarze.

- Nie. Maria powiedziała, że zaprosiłeś ją do domu. Nie sądzisz, że to nieprzyzwoite? Zapraszać samotną kobietę do środka pod moją nieobecność?

- A więc naprawdę jesteś zazdrosna! - Kristian wybuchnął śmiechem. - A przecież nie masz powodów. Jesteś najpiękniejszą...

- Nie gadaj bzdur. - Elizabeth odwróciła się do męża plecami i mocno zacisnęła powieki. Była zmęczona, tęskniła za Ane, a poza tym nawet ślepiec by się domyślił, że nieznajoma zrobiła na Kristianie duże wrażenie.

- No już, nie bądź taka - odezwał się przymilnym głosem. - Przyznaję, głupio zrobiłem, zapraszając ją do środka, ale chciałem po prostu być uprzejmy. Też byś tak postąpiła, gdyby przyjechał lensman albo Torstein.

- Twoim zdaniem nie ma różnicy?

- A niby dlaczego?

Głupek, pomyślała Elizabeth i łzy napłynęły jej do oczu. Jak on tak może mówić? Oczywiście, że to nie to samo. On tego nie rozumie czy udaje głupiego?

Usłyszała, jak mąż wzdycha głęboko i odwraca się do niej plecami. Czemu nie mógł jej po prostu objąć? Nie rozumiał, że najbardziej ze wszystkiego potrzebowała teraz pocieszenia? Zanim zasnęła tego wieczora, po jej policzkach spłynęło wiele łez.

- Co ci jest? - zapytał następnego dnia Jens, gdy gospodyni wróciła z piwnicy, niosąc wiadra.

Wszystkie narzędzia należało przejrzeć przed zbliżającymi się wykopkami.

- Nic takiego - rzuciła w odpowiedzi, przywołała na twarz wymuszony uśmiech i spróbowała go wyminąć.

- Znam cię, Elizabeth. - Chwycił ją za ramię. - Nie okłamiesz mnie. Zrobiła głęboki wdech i spojrzała w jego pełne ciepła oczy.

- Jestem zmęczona, cały czas myślę tylko o Ane. Poza tym wcale mi się nie podoba, że ta Sara kręci się po okolicy. - Tego ostatniego wcale nie miała zamiaru powiedzieć, ale słowa same jakoś wypłynęły z jej ust.

- Ta kobieta, która tu była? Z rudymi włosami? - Tak.

- Czemu to tak cię trapi? - Jens posłał jej uśmiech. - Czy to dlatego, że Kristian o niej mówił?

- Chyba mu się podobała, chciał ją zaprosić do domu pod moją nieobecność i... - Zaczęła bawić się nerwowo uchwytem wiadra. - Miałam wizję, w której ją ujrzałam, to chyba było ostrzeżenie. Będzie próbowała go uwieść. To ten rodzaj kobiety. Potrafię przecież wyczuć takie rzeczy. Jens przyjrzał się jej uważnie.

- Kristian jest chyba na tyle mądrym mężczyzną, by wiedzieć, jaki ma skarb i uważać, by go nie stracić.

- Ale ja nie chcę stracić jego. Po twarzy Jensa przemknął cień.

- Nie mieści mi się w głowie, żeby twój mąż zaczął nagle uganiać się za tą Sarą. Czy on... robił już wcześniej takie rzeczy?

- Nie, z tego co wiem, to nie.

- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Niczego się nie bój, Elizabeth.

Słowa Jensa przyniosły jej taką ulgę, że miała ochotę go objąć, ale zawadzały jej trzymane w rękach wiadra.

- Tak się cieszę, że tu jesteś - powiedziała tylko. - Nigdy nie wyjeżdżaj z Dalsrud. Nigdy. Nie odpowiedział jej, spytał tylko, czy pomóc jej z wiadrami. Elizabeth nie miała odwagi powiedzieć niczego więcej.

Przyjemnie było iść z nim przez podwórze ramię w ramię. Ich ręce zetknęły się, pozornie zupełnie przypadkiem, ale to wystarczało, by Elizabeth poczuła, że przeszywa ją prąd.

Rozdział 15

Lina z ciekawością wpatrywała się w tacę z jedzeniem. Kasza wyglądała tak samo jak zawsze, ale reszta?

- Co to takiego? - zwróciła się do pielęgniarki, która przyniosła jej posiłek.

- Owoce. - Co? Dziewczyna wskazała placem.

- Gruszka, winogrona, a to tu to truskawki i porzeczki.

- Czemu mi to dajecie?

- Z zalecenia lekarza. Doktor powiedział, że powinnaś oczyścić ciało i duszę. A owoce w tym pomagają jak nic innego.

Lina wciąż wpatrywała się w tacę. Rzecz jasna widziała już kiedyś porzeczki, ale pozostałe owoce były dla niej zupełną nowością. Chyba będzie najlepiej, jeśli zabierze się do nich dopiero po zjedzeniu kaszy.

Wyzdrowieć, myślała przełykając gęstą papkę. Czemu niby miałabym wyzdrowieć? Przecież postanowiłam już, że zapomnę o przeszłości i spędzę resztę życia w tych murach. Tak będzie najlepiej dla wszystkich, także dla Jensa. Będzie mógł żyć spokojnie, bez tej kuli u nogi, jaką dla niego jestem. Lina miała nadzieję, że mała Signe nigdy nie pozna gorzkiej prawdy o swojej matce. Może powiedzą jej po prostu, że umarłam, pomyślała. Tak. Właśnie tak byłoby chyba najrozsądniej. Tak czy inaczej, dziecko przyjęłoby to lepiej niż wiadomość, że jego matkę zamknęli w wariatkowie, z którego nie wyjdzie do końca życia.

A może za jakieś czterdzieści lat umrę ze starości. Signe będzie już wtedy dorosła, pewnie urodzi już własne dzieci, a może nawet doczeka się wnuków. Byłabym wtedy prababcią! Ta myśl wydała jej się przyjemna, ale oddaliła ją zdecydowanie. Nie miała prawa pozwalać sobie na takie marzenia. Przeszłość to przeszłość. Musiała żyć tu i teraz. Nie myśleć o datach, miesiącach ani o tym, co zdarzy się następnego dnia.

Wiedziała, że zbliża się jesień, słyszała, jak rozmawiają o tym pielęgniarki, ale nieszczególnie się tym przejmowała. Ostrożnie uniosła w dwóch palcach owoc, który pielęgniarka nazwała truskawką. Odgryzła kawałeczek i uśmiechnęła się. Smaczne. Szybko spałaszowała cały owoc i zabrała się do pozostałych. Wszystkie były słodkie i soczyste. Ta kuracja to zupełnie co innego niż woda z octem, którą jej codziennie przynosili! Lekarz powiedział, że codzienna w niej kąpiel jest dobra dla zdrowia. Gdy talerz był już pusty, na korytarzu rozległy się dobrze znane, posuwiste kroki.

- Mogę wejść? - Stara akuszerka posłała jej uśmiech.

- Proszę. - Lina wskazała jej łóżko. - Usiądź tu, jeśli chcesz.

Kobieta usiadła. Jak zawsze, trzymała na rękach zawiniątko z koca.

- Ostatnio dobrze się sprawuję. Już kilka dni nie śpiewałam tej piosenki.

- To świetnie. - Lina usiadła obok niej. - Z przerażeniem się jej słuchało. - Przyjrzała się staruszce. Chętnie by się z nią zaprzyjaźniła, za zasłoną obłędu z pewnością ukrywał się dobry człowiek, osoba, która pomogła wielu dzieciom przyjść na ten świat i pocieszała ich przerażone matki.

- Uczesać ci włosy? - Lina chwyciła swój kościany grzebień.

- Tak, poproszę. Lina rozpuściła ostrożnie siwy kok.

- Oj, jak miło - westchnęła akuszerka.

- Mogłabyś mi opowiedzieć o swojej pracy?

- A co chciałabyś usłyszeć? Lina nabrała powietrza.

- Zdarzyło ci się kiedyś, że matki, które rodziły zdrowe, piękne dzieci, nagle przestawały je kochać? Że nie chciały brać ich na ręce, nie sprzątały w domu, nie wychodziły i...

- Tak, czasami.

- Bo tak było ze mną. - Lina znieruchomiała. Staruszka pogładziła ją po policzku.

- I zły przychodzi, i zły odchodzi, a my... - zaczął śpiewać ściszonym głosem.

- Przestań - nakazała jej Lina surowo.

- Przepraszam. - Staruszka zamilkła.

- Właśnie tak się zachowywałam i dlatego mnie tu wysłali. - Lina zaczęła splatać jej włosy.

- Nie zadajesz się już z tą drugą dziewczyną? - zapytała akuszerka, jakby zupełnie nie usłyszała ostatnich słów, jakie padły. - Ma na imię Anichen, prawda?

- Nie, nie rozmawiamy już ze sobą. - Lina przypomniała sobie, jak Anichen próbowała pewnego razu znów nawiązać z nią kontakt. Ale ona nie miała już siły. Miała wtedy jeszcze nadzieję, że uda jej się wyrwać z wariatkowa, ale teraz wiedziała już, że to niemożliwe. Zaczęła nowe życie, a Anichen zwyczajnie do niego nie pasowała, ze swoimi przechadzkami na świeżym powietrzu i wiecznym trajkotaniu o rodzinie w Norwegii. Ostatnim razem, gdy dziewczyna weszła do jej pokoju, Lina zaczęła krzyczeć tak głośno, że tamta cofnęła się po prostu z przerażenia. Potem jedzenie i wodę do mycia przynosił jej zawsze ktoś inny.

- Chcesz zobaczyć moje dziecko? - spytała akuszerka. Lina zajrzała do pustego tobołka i skinęła głową.

- Czyż nie jest śliczna?

- Przepiękna. - Lina odłożyła grzebień. - Chciałabym teraz trochę odpocząć, ale jeśli chcesz, możesz mnie później odwiedzić. Staruszka uśmiechnęła się, wstała z miejsca i wyszła z pokoju.

- I zły przychodzi, i zły odchodzi, a my się go boimy...

Lina położyła się na łóżku, wydała pełne rezygnacji westchnienie i wbiła spojrzenie w szary sufit. Poczuła, że powieki robią się jej ciężkie, już prawie spała, gdy nagle poczuła, że ktoś dotyka jej policzka. Otworzyła oczy i ujrzała pochyloną nad łóżkiem Anichen.

- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć - szepnęła dziewczyna. Lina chciała coś powiedzieć, ale Anichen położyła palec na jej wargach.

- Nie krzycz, bardzo cię proszę. Za chwilę sobie pójdę. Pozwól mi posiedzieć tu tylko przez chwilkę.

Lina nie odpowiedziała, wbiła w nią tylko pełne wyczekiwania spojrzenie.

- Widzę, że ostatnio zaprzyjaźniłaś się z akuszerką. To miło z twojej strony, ale nie oczekuj u niej poprawy. Szkoda, bo to dobra kobieta. Ale jest zbyt poważnie chora, by kiedykolwiek stąd wyjść. Może to i lepiej, bo jej mąż znalazł już sobie inną kobietę.

- Gzy to możliwe? To znaczy, czy to nie przestępstwo mieć dwie żony na raz?

- Akuszerka choruje już od wielu lat, została uznana za obłąkaną, więc małżeństwo mogło zostać anulowane. Lina nie słyszała nigdy wcześniej tego słowa, ale mimo to zrozumiała, co oznacza.

- Myślisz, że on... - Nie dokończyła zdania.

- Nie, Jens nigdy nie zrobiłby ci czegoś takiego. Dobrze o tym wiem, w końcu wracasz do domu.

- Chcę teraz spać, Anichen. - Lina odwróciła się od niej. - Bardzo cię proszę.

- Przyjechał do nas lekarz z Norwegii - ciągnęła dziewczyna niezrażona. - Nazywa się Torstein Jonassen. Znasz go może?

- Tak - Lina wzdrygnęła się. - To on mnie tutaj przywiózł.

- A teraz przybył, by zabrać cię do domu.

- Co ty mówisz? - Lina poczuła, że kręci jej się w głowie. Serce waliło jak oszalałe.

- Doktor Jonassen przyjechał, by cię stąd zabrać. Już niedługo zobaczysz się z Jensem, Signe i wszystkimi pozostałymi.

- Jeśli mnie okłamujesz - Lina podniosła się i chwyciła ją za ramię. - To niech Pan Bóg cię ma w swojej opiece!

- Ależ mówię prawdę. Lekarze przyjdą dzisiaj do ciebie, musisz się przygotować. Uczesz włosy i załóż czyste ubranie. I, na Boga, nie zaczynaj płakać. Zachowuj się spokojnie i odpowiadaj na wszystkie pytania.

Lina zwilżyła wargi końcem języka i rozejrzała się dookoła.

- Nie wiem, czy jestem gotowa.

- Oczywiście, że jesteś!

- Nie mogłabyś być przy tym wszystkim?

- Nie wiem, czy mi pozwolą, ale spróbuję się dowiedzieć. Ale gdyby nawet, nie będę mogła udzielać odpowiedzi w twoim imieniu, będziesz musiała sama sobie poradzić. Odnoś się do nich tak, jak teraz odnosisz się do mnie. Myśl o Signe i o Jensie. To ci na pewno doda sił. Lina poczuła, że dolna warga zaczyna jej drżeć. Rzuciła się Anichen na szyję.

- Dziękuję ci, kochana, dziękuję i jeszcze raz dziękuję. Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłaś. Niech Bóg cię błogosławi.

- Nie dziękuj mi. To nie ja to wszystko załatwiłam, tylko twoi bliscy z Norwegii.

- Myślisz, że Jens może mieć z tym coś wspólnego?

- Pewnie tak. - Anichen skinęła głową.

Lina poczuła, że spociły jej się dłonie. Oddychała szybciej. Czy zdoła przekonać lekarzy, że może wrócić do domu? Jak by to było? Czy wszystko będzie tak samo, jak przed jej wyjazdem? Nagle zaczęła panicznie obawiać się tego, co ją czeka.

Rozdział 16

Niebo było szare i zachmurzone, ale na szczęście nie zanosiło się na deszcz. Elizabeth chuchnęła w dłonie i zatarła je, palce miała sztywne i zziębnięte. Pochyliła się i podniosła z ziemi kolejny kartofel.

Mamy w tym roku dobre zbiory, pomyślała. Kristian nawoził uprawę owczymi odchodami, co w tym roku przyniosło szczególnie dobre rezultaty. Wiadro za wiadrem wypełniało się wielkimi, żółtymi kartoflami. Niektórzy gospodarze cenili sobie bardziej błękitną odmianę szwedzką, ale ona sama lubiła najbardziej ten właśnie gatunek.

Dobry kartofel powinien pachnieć, kiedy się go gotuje, mawiała Helene, a Elizabeth dobrze sobie zapamiętała nauki przyjaciółki. Służąca znała się na przyrządzaniu jedzenia jak mało kto, lepszej od niej kucharki można by ze świecą szukać.

Elizabeth obejrzała się przez ramię i zobaczyła Helene; szła w stronę domu. Przyjaciółka niosła na rękach Williama. Chłopiec obudził się jakiś czas temu, służąca zaś zapytała, czy może zanieść go do kuchni, skoro gospodyni nie skończyła jeszcze pracy.

- Ależ oczywiście, idź - odpowiedziała Elizabeth. - Właściwie to nie wyglądasz najlepiej - dodała zatroskana.

- Plecy mi dokuczają - przeciągnęła się Helene. - Niedługo pewnie mi przejdzie.

- Miejmy nadzieję. A do tego czasu odpocznij sobie.

Elizabeth pracowała dalej. Dzień zbliżał się już ku końcowi, niedługo będą mogli iść na kolację. Jak to dobrze, pomyślała i wysypała zawartość wiadra do balii stojącej na wozie. Przypomniała sobie rok 1867, rok głodu. Miała wtedy trzynaście lat. Całe lato było wtedy deszczowe, prawie wszystkie kartofle zgniły. Ludzie, którzy zazwyczaj skarżyli się na to, że jedzą tylko śledzie i kartofle, tej jesieni musieli zadowolić się samymi rybami. Chociaż, z drugiej strony, w 1881, zaledwie przed pięcioma laty, zbiory były niezwykle obfite. Piwnice w całej wsi zapełniły się dorodnymi bulwami. Była tak pochłonięta myślami, że wzdrygnęła się przerażona, gdy nagle podszedł do niej Kristian.

- Jak się czujesz, kochanie? Zrób sobie przerwę raz na jakiś czas, plecy muszą odpocząć.

- Wszystko ze mną dobrze.

- Zastanawiałem się nad czymś - zaczął. Przeczesał włosy palcami.

- Ach tak? - Żona wyprostowała plecy i oparła się o łopatę.

- Moglibyśmy sprzedać trochę kartofli.

- Niby komu?

- Mieliśmy dobry rok, więc pomyślałem, że zorientuję się w cenach. Moglibyśmy podobno dostać nawet dwie korony za sto kilo.

- Co ty mówisz? To przecież bajeczna cena!

- Myślałem też o czymś jeszcze. Są u nas w okolicy ludzie, którzy ładują na łodzie kartofle i masło, a potem płyną na północ do Finnmark. Tam wymieniają swoje towary na skóry, które z kolei odsyłają do Bergen. Moglibyśmy na tym nieźle zarobić. Co o tym myślisz?

- Co ja myślę? - Elizabeth aż pokraśniała z radości. - Chcesz powiedzieć, że mam ci pomóc w podjęciu decyzji?

- Czemu nie? Bo jestem tylko kobietą, chciała powiedzieć, ale zreflektowała się w ostatniej chwili.

- Muszę się zastanowić - oświadczyła tylko. - Tak czy inaczej, mamy w tym roku tyle kartofli, że część spokojnie możemy sprzedać.

- Daj mi znać, gdy coś postanowisz. - Kristian skinął głową.

Elizabeth uśmiechała się do siebie jeszcze długo po tym, jak mąż zostawił ją samą. Słowa męża wciąż dźwięczały jej w uszach. Kristian nieczęsto prosił ją o radę. Prowadzenie gospodarstwa należało do jego obowiązków, ona zaś zajmowała się domem. Tak było od pierwszego dnia po ślubie. Czy William będzie taki jak jego ojciec, czy on także będzie się czasami radził swojej żony? Myśl ta wydała się Elizabeth niemalże komiczna, chłopiec był przecież jeszcze malutki, ale mimo to miała nadzieję, że w tym przypadku jabłko nie spadnie zbyt daleko od jabłoni.

Wreszcie mogli złożyć łopaty na wozach i ruszyć do domu. Ulga dla ramion i pleców była nie do opisania. Elizabeth podziękowała dzierżawcom i życzyła im miłego wieczoru. Pod koniec tygodnia każdy z nich będzie mógł zabrać kartofle do domu, no i dostanie także kilka groszy. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że w Dalsrud źle się traktuje dzierżawców.

Pod koniec tygodnia zrobię sobie porządną kąpiel, pomyślała Elizabeth, gdy stała na stryszku i szorowała dłonie. Wiedziała, że nie zdoła ich doczyścić, ziemia wniknęła głęboko w pory skóry i dostała się pod popękane paznokcie. Włożyła brązową sukienkę i splotła na nowo włosy, po czym zeszła do salonu.

Kristian siedział w fotelu ze stopami opartymi na pufie. To pewnie jego matka wyhaftowała kiedyś to obicie, pomyślała i już chciała poprosić męża, by zabrał nogi, ale ostatecznie zdecydowała się milczeć. W końcu Kristian spytał ją o radę.

- William śpi? - Kristian zerknął na żonę.

- Tak. Obudzi się pewnie dopiero za kilka godzin. Czyżbym słyszała konia? - dodała Elizabeth i opadła na stojące najbliżej krzesło.

- Nie wyobrażam sobie, żebyśmy jeszcze teraz mieli przyjmować gości - westchnął Kristian, który nie miał najwyraźniej zamiaru podnosić się z miejsca. Rozległo się pukanie, w drzwiach stanęła Helene.

- Ktoś do was - oznajmiła. Mąż i żona wymienili spojrzenia i wyszli na korytarz.

- Dobry wieczór. - Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się do Kristiana, obnażając nieskazitelnie białe zęby i zatrzepotała rzęsami. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie, skądże. Zapraszamy, zapraszamy. - Gospodarz rozłożył ręce. Kobieta zdjęła z płaszcz i wyciągnęła z kapelusza ogromną szpilę.

- Chciałam przywitać się z sąsiadami, poznać ich trochę lepiej. - Zaśmiała się, jakby właśnie opowiedziała świetny dowcip. - Proszę! - Podała okrycie Elizabeth. - Trudno w tych czasach o dobrą służącą, Bergette mi wspominała. - Poprawiła włosy i zerknęła do lustra.

Kristian, wciąż uśmiechając się szeroko, poprawił kołnierzyk koszuli. Sara jest niemal tak wysoka jak on, pomyślała Elizabeth. Czuła się jak dziecko, które tylko przez przypadek asystowało rodzicom w witaniu gościa. Co właściwie miała na myśli Sara, wygłaszając tę uwagę o służących? Nie pomyślała chyba, że... Elizabeth zarumieniła się nagle i poczuła, jak wzbiera w niej wściekłość.

- Czy gospodyni dziś w domu? - zapytała Sara, rozglądając się dookoła.

Kristian czuł się wyraźnie zakłopotany. Zakasłał głośno i przełknął kilka razy ślinę, grdyka podskakiwała mu niespokojnie.

Żartuje sobie ze mnie? - przemknęło Elizabeth przez myśl. Wyciągnęła dłoń i przedstawiła się uprzejmie: Elizabeth Dalsrud. Witam.

Uśmiech zniknął z twarzy pięknej kobiety. Sara spróbowała pokryć zażenowanie śmiechem, ale z jej gardła dobiegł tylko suchy charkot. Zmierzyła spojrzeniem Elizabeth i Kristiana, w końcu zatrzymała wzrok na twarzy gospodarza.

- Przepraszam, ale czy to jakiś niesmaczny żart?

- Zapomniałem was sobie przedstawić, - Mężczyzna poczerwieniał jak burak. - To jest właśnie moja żona, Elizabeth. Sara szybko się zreflektowała. Na jej twarzy znów zagościł uśmiech.

- Oczywiście. Czasem miło sobie pożartować, prawda? A tak w ogóle, macie naprawdę piękny dom. Kristian zaśmiał się wymuszonym śmiechem.

- Może wejdziemy do salonu? W tej samej chwili w drzwiach wejściowych stanął Lars.

- Masz może chwilę, Kristianie? Potrzebuję pomocy. Gospodarz zawahał się, ale w końcu skinął głową i wyszedł na dwór.

- Chyba się nie przedstawiłam. - Rudowłosa kobieta wyciągnęła białą jak alabaster dłoń. Na każdym niemal palcu miała złoty pierścionek, a wokół nadgarstka lśniła bransoletka z tego samego szlachetnego metalu. Pewnie w życiu nie wykopała z ziemi ani jednego kartofla, pomyślała Elizabeth.

- Na imię mi Sara, jestem kuzynką Bergette. Gospodyni skinęła głową, nie wspominając, że już o tym wie.

- Proszę, usiądźmy - odezwała się tylko.

Sara rozglądała się po salonie zupełnie bez zażenowania. Elizabeth przypomniała sobie pierwszy raz, gdy sama przybyła do Dalsrud. Starała się wtedy nie gapić, bo otwarte zainteresowanie mogłoby zostać poczytane za dowód, że nigdy wcześniej nie widziała bogactwa. W przypadku Sary było zupełnie inaczej. W jej spojrzeniu nie widać było podziwu, tylko krytycyzm, uświadomiła sobie gospodyni. Miała wielką ochotę wyprosić tę kobietę ze swojego domu, skoro najwidoczniej tu się jej nie podobało, ale postanowiła milczeć.

Helene weszła do salonu z kawą i ciastkami. Na szczęście wyjęła z szafki najpiękniejszy serwis i srebrny czajniczek.

- Dziękuję ci bardzo, Helene - odezwała się Elizabeth i uśmiechnęła do służącej. - Daj mi znać, gdy William się obudzi.

- Oczywiście. - Przyjaciółka bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi, ale zdążyła jeszcze w przelocie skrzywić szpetnie twarz za plecami Sary. Elizabeth pochyliła się nad filiżanką, kryjąc rozbawienie.

- A więc dziedzic w Dalsrud ma na imię William. - Rudowłosa piękność upiła mały łyk kawy. Trzymała ucho filiżanki kciukiem i palcem wskazującym, z wyprostowanym małym palcem. Elizabeth już miała zapytać, czy coś jej się stało w rękę, ale uświadomiła sobie, że Sara chwyta filiżankę w ten sposób, by pokazać, jaka z niej wielka dama. Gospodyni przypomniała sobie, że widywała już światowe kobiety, które piły kawę w ten sposób. Jej zdaniem wyglądało to idiotycznie.

- Tak, mój syn ma na imię William - skinęła głową, odwracając spojrzenie od wyprostowanego sztywno palca rudowłosej.

- To dobrze, że masz przynajmniej w domu małego, skoro twoja córka uciekła... to znaczy, pojechała na południe. Ojej, jaka to musiała być tragedia. Z tym zamordowaniem Sigvarda.

Elizabeth nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Oczywiście, była to tragedia, ale Sara powiedziała o tym tak, jakby Ane była zimnokrwistym mordercą.

- Moja córka działała w samoobronie - powiedziała, zaglądając rudowłosej prosto w oczy. Sara odstawiła filiżankę.

- Z tego co zrozumiałam, Sigvard stał odwrócony do niej plecami i celował do ciebie. Chyba, że w tej sprawie także się mylę? Elizabeth wyraźnie słyszała, jak gość akcentuje poszczególne słowa.

- Nie, dobrze słyszałaś. Gdyby Ane niczego nie zrobiła, zarówno ja, ona, jak i Bergette byłybyśmy teraz martwe. Bóg jeden raczy wiedzieć, czy Sigvard nie skrzywdziłby kogoś jeszcze.

Sara strzepnęła niewidoczny pyłek z rękawa błękitnej sukienki. Drogi strój ozdobiony był koronkami wokół mankietów i przy dekolcie. Suknia opinała się wokół szczupłej kibici. Ona doskonale wie, w jakich kolorach jest jej do twarzy, pomyślała Elizabeth. Gdybym wiedziała, że będziemy mieli dziś gości, założyłabym coś bardziej eleganckiego, a nie tę nieforemną brązową, wełnianą sukienkę.

- Widzę, że miło wam się gawędzi. - Kristian wpadł do salonu i usiadł przy stole.

Helene była na tyle przewidująca, by przynieść filiżankę także dla niego. Gospodarz nalał sobie kawy i upił kilka dużych łyków.

- Jakie dobre - odezwał się, biorąc kawałek ciasta.

- Właśnie mówiłam, jaka to straszna tragedia, cała ta historia z Ane - oświadczyła Sara, kładąc dłoń na ręce Kristiana. - Biedna dziewczyna, musi jej być strasznie trudno, ale jak już mówiłam tej... twojej żonie, nie miała wyboru.

Elizabeth wpatrywała się w kobietę bez słowa. Bezczelna baba kłamała gospodarzowi w żywe oczy. Jak jej nie wstyd? Musiała chyba pamiętać, co sama powiedziała przed zaledwie chwilą?

- Oczywiście, masz rację. - Kristian skinął głową i cofnął dłoń. - Ane jest silna, na pewno się z tym wszystkim upora. A jak się czuje Bergette? Sara odgryzła malutki kawałek ciasta, przeżuła go dokładnie i odpowiedziała:

- Dziękuję, całkiem nieźle, ale będzie chyba najlepiej, jeśli pomieszkam u niej trochę i wszystkim się zajmę.

Elizabeth zaczęła się niespokojnie wiercić na krześle, szukając nowego tematu do rozmowy. Gdy tylko Sara sobie pójdzie, przekaże Kristianowi, jakie słowa naprawdę padły z jej ust.

- Skąd do nas przyjechałaś? - spytał gospodarz.

- Z Bodo.

- Ach tak. Ale pochodzisz z Lofotów, poznaję po dialekcie.

- Zgadza się. Widzisz, wyszłam za mąż za człowieka... nieco starszego ode mnie - ciągnęła Sara, koncentrując całą swą uwagę na panu domu.

- Nieco?, - Kristian nałożył sobie kolejny kawałek ciasta.

- Jakieś trzydzieści lat. Gospodarz zadławił się ciastem i zaczął przeraźliwie kasłać.

- No tak, ale mój mąż niestety umarł. Serce odmówiło mu posłuszeństwa - dodała Sara.

Elizabeth posłała jej pełne przerażenia spojrzenie. Rudowłosa piękność nie wydawała się bynajmniej zasmucona, wpatrywała się w Kristiana z szerokim uśmiechem na twarzy.

- Pewnie był dobrze sytuowany? - zapytała gospodyni; udawała, że nie dostrzega surowego spojrzenia, które posłał jej mąż.

Sara zdawała się nie słyszeć sarkazmu w jej głosie, skinęła tylko głową i odstawiła filiżankę na spodek.

- Tak, był właścicielem kilku dużych przedsiębiorstw w Bodo. Można powiedzieć, że wiodłam u jego boku wygodne życie. Chociaż teraz też nie narzekam, mam co włożyć do garnka, bo odziedziczyłam po mężu cały majątek.

- Nie mieliście dzieci? - przerwał jej Kristian.

- Ależ skąd! - Sara zaśmiała się głośno. - Broń Boże! Nie mam zamiaru narażać swojego ciała na taką katastrofę. Rodzenie w bólach nie jest chyba moim celem w tym życiu.

- A my mamy dwójkę i chętnie postaramy się o jeszcze kilkoro - oświadczyła Elizabeth lodowato. - Każde dziecko to dar od Boga. Nic nie może sprawić kobiecie takiej rozkoszy jak bycie matką. - Umilkła i spojrzała na Kristiana. Czyżby nie miał zamiaru się odezwać? Powiedzieć, jak bardzo wdzięczny jest losowi za Ane i Williama? Gospodarz milczał.

- Poza tym mam już trzydzieści pięć lat - Sara posłała jej szelmowski uśmiech. - I jestem chyba za stara na takie historie.

- Nie wyglądasz na tyle - oświadczył skwapliwie Kristian. Elizabeth wbiła spojrzenie w męża, ale on zdawał się zupełnie tego nie dostrzegać.

- Biblijna Sara miała ponad dziewięćdziesiątkę, gdy urodziła - zauważyła Elizabeth, podnosząc swoją robótkę. Chciała zająć czymś dłonie. Rozmowa obrała jej zdaniem dość nieprzyjemny kierunek.

- W Piśmie Świętym jest tyle dziwnych historii - odparł Kristian ze śmiechem. - Jezus chodził po wodzie, ale to nie znaczy, że sam spróbowałbym tej sztuki.

- Przywiozłaś może ze sobą robótkę? - zwróciła się Elizabeth do gościa, ignorując słowa męża.

- Ach nie, moja droga, nie mam do tego zdolności. Czasami haftuję, ale to wszystko. Ojej! - Sara wyciągnęła szyję. - Macie klawikord? Mogłabym? - Położyła dłoń na kolanie Kristiana i posłała mu błagalne spojrzenie.

Elizabeth zgubiła z wrażenia kilka oczek i miała już coś powiedzieć, gdy gospodarz podniósł się nagle z miejsca.

- Oczywiście. U nas w domu gramy tylko ja i Ane. Przyjemnie nam będzie usłyszeć dźwięki instrumentu. Sara pochyliła się nad nim i zacisnęła błyszczące od złota palce na jego ramieniu.

- Może zagramy na cztery ręce?

- Mamy grać równocześnie? - Gospodarz posłał jej zdziwione spojrzenie. Ich twarze dzieliło tylko kilka cali.

- Czemu nie? Spróbujmy!

Gdy Krystian i rudowłosa kobieta podeszli do klawikordu, Elizabeth poczuła, że coś zaciska się w jej piersi. Zaczęli rozmawiać o kompozytorach, sonatach i taktach na cztery czwarte. Robótka upadła na podłogę, ale gospodyni nie kwapiła się, by ją podnieść. Niech Kristian sam zatroszczy się o rękawice, które miały grzać jego dłonie w lodowate zimowe dni, pomyślała jadowicie. Czuła się jak piąte koło u wozu, jak biedne dziecko, które stoi przed domem bogaczy. Sara pochodziła z możnej rodziny, co do tego nie było wątpliwości. Podobnie zresztą jak Kristian...

Helene zajrzała do salonu. Zerknęła na Kristiana i Sarę, pogrążonych w rozmowie przy pianinie, po czym szepnęła do Elizabeth, że William właśnie się obudził.

- Pójdę go przewinąć - oświadczyła gospodyni. Nie miała odwagi powiedzieć nic więcej w obawie, że pozostali mogliby poznać po jej głosie, jak żywe emocje nią targały.

- Pierwszy raz widzę, żeby dwie osoby grały na klawikordzie równocześnie - wymamrotała Helene, gdy gospodyni wspinała się po schodach na stryszek. - Ale pięknie to brzmi.

Elizabeth nie odpowiedziała. Weszła do pokoju, przewinęła Williama i przystawiła dziecko do piersi. Spoglądała czule na synka. Powieki miał delikatne, jak z najdroższego papieru, rzęsy długie i ciemne. Zastanawiała się często, jak to możliwe, że mężczyźni mają tak długie rzęsy. Czarne włoski chłopca były miękkie jak jedwab i pachniały słodko.

- Mój maleńki synek - wyszeptała. - Żebyś tylko nigdy nie znalazł sobie tak wrednej baby jak ta cała Sara. Nigdy. Szukaj raczej kogoś takiego jak twoja siostra albo Maria. Albo może jak Helene. Kogoś, kto zna życie i nie popisuje się w towarzystwie. Na pewno w okolicy mnóstwo jest ślicznych dziewczynek tak malutkich jak ty. Dowiesz się w swoim czasie, że nie wszystko złoto co się świeci. Znów pomyślała o pierścieniach i bransoletce na dłoniach Sary. Z tyloma ozdobami na pewno nie dało się pracować. To by dopiero było, gdyby ona sama tak się stroiła na co dzień!

Przełknęła z trudem ślinę i przystawiła dziecko do drugiej piersi. Słyszała dochodzące z dołu tony wygrywane na klawikordzie. Czy Kristian naprawdę musiał tak nadskakiwać tej babie? Nie rozumiał, że Elizabeth jest... zazdrosna? Wbiła spojrzenie w ścianę. Czy to naprawdę dlatego była taka wściekła? A może chodziło raczej o nieprzystojne zachowanie Sary? Tak, z pewnością właśnie o to. Żadna szanująca się osoba nie dotyka w taki sposób cudzych mężów. Może Kristian nie dostrzegał, jak żałosna jest w rzeczywistości rudowłosa piękność. Mężczyźni potrafili wykazywać się w tych kwestiach niezwykłą głupotą. Pewnie nawet nie rozumiał, jak dotkliwy ból sprawia żonie swoim zachowaniem. Ale to przecież ona należała do niego, nikt inny.

Elizabeth westchnęła. Nie mogła się już doczekać następnego dnia. Mieli zamiar wybrać się w odwiedzimy do Dorte i Jakoba. Cieszyła się na myśl o tym spotkaniu już od dwóch tygodni, kiedy otrzymała zaproszenie na kościelnym wzgórzu. Kristian postanowił, że zakończą wcześniej pracę. Powinna trzymać się tej myśli i zapomnieć o Sarze i jej złotych pierścionkach. Ta durna baba za żadne skarby nie popsuje jej humoru.

Gdy zeszła ze stryszku z dzieckiem na rękach, w salonie panowała głucha cisza. Elizabeth ostrożnie otworzyła drzwi.

- Jesteś sam? - zapytała zdziwiona.

- Tak, Sara przed chwilą poszła do domu. Gdzie się podziewałaś? To niegrzeczne wychodzić tak bez słowa. Elizabeth poczuła, że znów wzbiera w niej wściekłość. Próbowała się opanować.

- Byliście sobą tak zajęci, że nie widzieliście, co się wokół was dzieje. - Skinęła głową, wskazując śpiące dziecko. Kristian nie słyszał już jej odpowiedzi, wyglądał zamyślony przez okno.

- Spotkałam w życiu wielu ludzi - odezwała się Elizabeth. - Ale ta Sara jest chyba najbardziej nieuprzejmą osobą, jaką znam.

- Co ty mówisz? - Mąż posłał jej zaskoczone spojrzenie. - Moim zdaniem ona jest bardzo... - szukał przez chwilę właściwego słowa - ciekawa.

- Owszem, to twoje zdanie. Ale to znaczy, że jesteś głuchy i ślepy. - Elizabeth zrobiło się gorąco ze złości.

- Czy możesz mi wyjaśnić, czemu potraktowałeś mnie w jej obecności jak służącą?

- Przesadzasz, Elizabeth. Może jej się wydawało, że jesteś pokojówką, ale co z tego? Każdy może się przecież pomylić. Nie wierzyła własnym uszom.

- A dlaczego nie powiedziałeś nic na tę jej uwagę o dzieciach? Nie cieszysz się, że mamy syna i córkę?

- Oczywiście, że się cieszę. Kochanie... - Usiadł obok niej i pogładził ją po policzku. - Jak możesz w ogóle myśleć, że jest inaczej? Ale przecież nie mogę wymagać od innych, by myśleli tak samo jak ja. Piękne słowa, stwierdziła Elizabeth. Tylko czemu nie wypowiedział ich wcześniej? Nabrała powietrza i odwróciła się, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy.

- Ona na pewno nie miała niczego złego na myśli - odezwał się Kristian. - Nie gniewaj się na nią.

- Co ty mówisz? - Elizabeth posłała mu zrezygnowane spojrzenie. - Jak mam według ciebie się zachować po tym, jak ona wpada do naszego domu, wygłasza bezczelne uwagi i obmacuje mojego męża?

- Nie było aż tak źle. Po prostu niektórzy dotykają ludzi, z którymi rozmawiają, to nie musi zaraz niczego oznaczać.

- Zajmij się nim. - Elizabeth podała mu dziecko. - Muszę iść do obory. - Podniosła się i wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.

- Stało się coś? - zapytała Helene podczas udoju.

- Nie, co się miało stać? - Elizabeth cieszyła się, że krowi brzuch zasłania jej twarz. W półmroku obory nie było widać łez, które spływały po jej policzkach. Otarła twarz rękawem, powtarzając sobie w myślach, że nie warto płakać przez tę babę.

- Jesteś taka milcząca - stwierdziła Helene.

- Brzuch mnie boli - odrzekła pospiesznie.

- Złościsz się na Sarę? - spytała Maria, odsuwając stołek. Dziewczyna podniosła się, podeszła do Elizabeth i zmierzyła ją spojrzeniem.

- Czy się złoszczę? - powtórzyła Elizabeth. - A czemu niby miałabym się złościć?

- Dlatego na przykład, że to zołza - odrzekła Maria lekko i opróżniła wiadro. A więc nie wmawiam sobie tego, pomyślała Elizabeth. Inni są tego samego zdania co ja.

- Nie ma się nią co przejmować - pocieszała Helene. - Na pewno nie pomieszka u Bergette zbyt długo, a my nie będziemy często jej widywać. Musimy po prostu zacisnąć zęby i to przetrzymać.

- Moglibyśmy ją umówić z Benjaminem - zaśmiała się Maria. - To by dopiero była piękna para! Elizabeth nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Jest niemiła i mizdrzy się do Kristiana - wymknęło się jej. Natychmiast pożałowała swoich słów. Nie powinna była zwierzać się tak otwarcie ze swoich kłopotów małżeńskich.

- Kristiana na pewno nie obchodzą takie umizgi - stwierdziła Helene. - On dobrze wie, jaki skarb ma w domu, nie interesują go takie głupie baby. Nie, kochana Elizabeth, nie przejmuj się. Ona ci nie dorasta do pięt.

Maria przyznała jej rację.

Gospodyni doiła dalej, myśląc o słowach Helene. Może przyjaciółka miała rację? Nie powinna marnować czasu na zamartwianie się takimi sprawami. Wymię było już puste, Elizabeth wstała z miejsca. Nie wspomni już o tej babie ani słowem. W każdym razie w rozmowach z Kristianem.

Tego wieczora była dla niego bardziej łaskawa. Rzuciła ubranie na podłogę i z gracją zdjęła z siebie halkę. Widziała, że mąż pożera ją spojrzeniem. Długo zwlekała z włożeniem nocnej koszuli. Rozpuściła włosy, pozwalając, by opadły na nagie plecy.

- Dobry Boże, jaka ty jesteś piękna - odezwał się Kristian zachrypniętym głosem i podszedł do niej szybko. Zdjął wcześniej koszulę, ale spodnie wciąż opinały jego wąskie biodra. Chwycił ją zdecydowanie i przycisnął do siebie.

- Nigdy, nigdy mnie nie zostawiaj - szepnął z ustami w jej włosach.

Elizabeth nie mogła mu już odpowiedzieć, nagle zabrakło jej tchu w piersiach. Skupiła się wyłącznie na rozpinaniu mężowskich spodni. Czuła, że jest gotowy i niecierpliwy. Wkrótce jego ubranie także leżało na podłodze. Elizabeth gładziła go po silnych plecach i umięśnionych pośladkach. Jakie to dziwne, że tak potężny mężczyzna może mieć tak drobną pupę, pomyślała, przyciskając się do niego z całych sił. Rozpuszczone włosy łaskotały ją w plecy, twarde sutki ocierały się o jego nagą skórę. Czuła, że za chwilę oszaleje.

- Jesteś rusałką, zawsze potrafisz mnie zaczarować - szepnął Kristian i popchnął ją w kierunku ściany.

- Co ty robisz? - spytała bez tchu, ale nie stawiała mu oporu.

Wszedł w nią tak nagle, że aż pisnęła z rozkosznego bólu i zaskoczenia. Wypełniał ją całą, ani na chwilę nie wypuszczając jej z objęć. Chwycił jej pośladki, uniósł ją nieco i wziął szybko i gwałtownie. Skończyli równocześnie.

Elizabeth miała wrażenie, że serce wyrwie się za chwilę z jej piersi. Bolały ją plecy, ale nie miała zamiaru się skarżyć. Pochyliła głowę tak, by włosy zakryły jej twarz. Chciała w ten sposób ukryć wstydliwy rumieniec.

- Moja mała - szepnął Kristian, odgarniając włosy z jej twarzy. - Nie wstydzisz się chyba? Chciała się odwrócić, ale ją przytrzymał.

- Jesteś czymś najwspanialszym, co mnie w życiu spotkało, Elizabeth - odezwał się, patrząc jej głęboko w oczy. Posłała mu niepewny uśmiech.

- Dziękuję - szepnęła. Wiedziała, że powinna się zrewanżować, ale mimo to zamilkła. W końcu tyle dobrego jej się przydarzyło. Dzieci, Jens...

- Chodź, położymy się - powiedział Kristian i pociągnął ją za sobą. - Żebyśmy nie zmarzli. Poszła za nim posłusznie i wpełzła pod kołdrę. Przyjemnie było położyć głowę na ramieniu męża. Jego skóra pachniała mydłem. Umył się specjalnie dla mnie, pomyślała Elizabeth, zanim zmorzył ją sen.

Rozdział 17

Gospodyni nuciła wesołą melodię, nakrywając do stołu razem z Helene. Maria mieszała kaszę i co jakiś czas spoglądała na nią z ukosa.

- Z czego się tak cieszysz?

- Z niczego takiego - oświadczyła Elizabeth i wzięła Signe na kolana. - Jak się czujesz, malutka?

- Męczona.

- Jesteś zmęczona, biedactwo? Zjesz kaszki i na pewno zrobi ci się lepiej. Może nawet tak się rozbudzisz, że pomożesz mi zająć się Williamem?

- Karmimy?

- Nie, ty go nie nakarmisz. - Elizabeth zsadziła dziewczynkę z kolan i ukryła uśmiech. Signe miała w zwyczaju wkładać pod jej nieobecność liście szczawiu do kołyski chłopca. Może jej samej nawet smakowały, ale noworodek miał z nich niewielki pożytek.

Gospodyni wyciągnęła z szafki cukiernicę; nie przestawała nucić. Cieszyła się bardzo na myśl o wyprawie na Heimly. Już poprzedniego dnia znalazła robótkę, którą miała zamiar ze sobą zabrać. Tak miło będzie znów móc pogawędzić z Dorte! Elizabeth nie miała co prawda zamiaru poruszać kwestii Sary i Kristiana, ale zamienić dwa słowa zawsze przecież było można.

Mężczyźni usiedli przy stole i zaczęli się posilać. Gospodyni miała czasami serdecznie dość kaszy, ale takie śniadanie syciło na wiele godzin.

- Chyba trzeba będzie iść do sklepu - odezwał się Kristian, zerkając na Jensa. - Podobno rozdzielają dziś pocztę.

- Może przyszedł jakiś list z Bergen albo Danii - uśmiechnął się Jens, mieszając łyżką w talerzu.

- Poza tym trzeba odebrać Lofoten Tidende - stwierdził gospodarz. Opróżnił jednym haustem szklankę z mlekiem i rozparł się na krześle. - No tak, czas kończyć wykopki. Niewiele roboty już nam zostało, więc chyba będziemy mogli wrócić dziś trochę wcześniej z pola. W końcu mamy sobotę.

- No i musisz się wykąpać. - Elizabeth posłała mu - uśmiech.

- Na wszystko znajdzie się czas. - Kristian odsunął nieco krzesło i wyciągnął nogi.

- Mogę ci pożyczyć trochę pachnącego mydła. Jakob będzie ci zazdrościł.

- Jakob? - Mąż spojrzał na nią zaskoczony.

- Przecież mieliśmy dziś odwiedzić Jakoba i Dorte. - Elizabeth zrobiło się zimno. - Pamiętasz przecież?

- Ach do diabła, zupełnie zapomniałem. Przepraszam, Elizabeth, ale nie mogę.

- Czemu nie?

- Obiecałem Sarze, że przyjdę do niej po południu i pomogę w domu.

Zaskoczona, wbiła w niego spojrzenie. Chyba sobie żartował? Za chwilę na pewno wybuchnie śmiechem i powie, że tylko się z nią drażni, że oczywiście pojadą do Heimly. Ale Kristian był zupełnie poważny. Podziękował za jedzenie i wstał od stołu.

- Nie wiedziałam że nająłeś się za parobka u Bergette - powiedziała Elizabeth.

- Nie, nie - Kristian odwrócił się do niej, przez chwilę sprawiał wrażenie zaskoczonego - chodzi o przejrzenie jakichś dokumentów - wyjaśnił.

Domownicy także zakończyli już posiłek. Gospodyni jeszcze długo siedziała nad kubkiem mleka. Czuła, że wszystko się w niej gotuje, serce waliło jej jak oszalałe. Miała wielką ochotę cisnąć w męża talerzem, wrzasnąć i rozpłakać się jak dziecko. Mimo to milczała.

- Baran - usłyszała głos Marii. Zobaczyła, że siostra posłała Kristianowi pełne dezaprobaty spojrzenie. Elizabeth zmilczała uwagę dziewczyny i zaczęła sprzątać ze stołu.

- Możesz do mnie przyjść, jak pozmywasz - rzuciła, wychodząc z kuchni. Umówiły się wcześniej, że Helene zajmie się Williamem.

Ruszyła w pole. Ziemia była już prawie zupełnie czarna, tylko tu i ówdzie zieleniły się ziemniaczane liście. Elizabeth usłyszała za plecami kroki, ale się nie odwróciła.

- Ależ ci się spieszy. - Kristian próbował ją dogonić. Pewnie specjalnie na nią czekał.

- Jeśli chcemy skończyć robotę na czas, to nie możemy się obijać.

- Jesteś na mnie zła?

- A myślisz, że mam jakieś powody? - Elizabeth zerknęła na niego z ukosa.

- Nie, a niby jakie? - Wzruszył ramionami.

- Zastanów się nad tym - rzuciła Elizabeth i zrównała krok z żoną dzierżawcy. - Co tam u was słychać? Wszyscy zdrowi?

Była pewna, że Kristian na nią patrzy, ale szła przed siebie. Nie odwróciłaby się teraz za żadne skarby świata.

Nie oszczędzała tego dnia pleców ani ramion. Palce, które poprzedniego dnia wyszorowała do czysta, znów były czarne od ziemi. Mam to w nosie, stwierdziła Elizabeth, przypominając sobie nieskazitelne dłonie Sary. Ta baba nie przepracowała uczciwie ani jednego dnia w życiu. Siedzi tylko na tyłku i wygłasza niegrzeczna uwagi, tak, do tego się nadaje!

Zastanawiała się, co powie w Heimly, gdy domownicy zobaczą, że przyjechała sama. Przepraszam was bardzo, ale Kristian wolał jechać do sąsiadki. Tak, to by dopiero było. Jakob uniósłby pewnie swoje krzaczaste brwi i zapytał, o jaką sąsiadkę chodzi. Musiałaby wtedy powiedzieć mu prawdę, Dorte próbowałaby załagodzić sytuację, może zapytałaby, czy nie dolać im kawy albo coś w tym guście.

Nie miała zamiaru kłamać. Może zresztą powinna poprosić Kristiana, by sam się wytłumaczył. Ale on był święcie przekonany, że nie zrobił niczego złego. Pomagał przecież biednej wdowie, jakie to szlachetne! To Elizabeth jest zazdrosna i robi z igły widły, tak by pewnie to skwitował.

Pracowała dalej w milczeniu. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Niecierpliwymi ruchami wyrywała same liście, po czym musiała długo szukać w ziemi bulw. Niektóre z nich zniszczyła niechcący łopatą. Elizabeth klęła w duchu na czym świat stoi. Poczekaj tylko, pożałujesz jeszcze tego wszystkiego, myślała.

Usłyszała skrzypienie kół powozu i podniosła głowę. Drogą jechał w ich stronę Jens. Odłożyła łopatę, wytarła dłonie w fartuch i zerknęła do kołyski. Helene przyniosła Williama już jakiś czas temu, mały spał spokojnie, zawinięty w ciepłe skóry.

- Idziesz do domu? - spytała Maria. Elizabeth skinęła głową.

- Możesz zostawić Williama, przyniosę ci go, gdy się obudzi.

- Dziękuję. - Elizabeth posłała siostrze uśmiech i ruszyła w stronę drogi.

- Przyszła jakaś poczta? - zapytała, gdy Jens zeskoczył z kozła.

- Lofoten Tidende i kilka listów do Kristiana. Do nas nic. Elizabeth przetarła oczy i odwróciła spojrzenie.

- Miałaś nadzieję na list z Bergen albo z Danii, prawda?

- Tak - odrzekła ochrypłym głosem.

- Zobaczysz, na pewno coś niedługo przyjdzie. - Posłał jej ciepły uśmiech. - Masz tu trochę ziemi. - Otarł jej policzek. - Teraz lepiej.

- Spodziewałam się, że przynajmniej Bertine skreśli do nas kilka słów i napisze, jak się sprawy mają. Ale...

- Elizabeth westchnęła.

- To na pewno dlatego, że nic nowego się nie zdarzyło. Gdyby coś się działo, na pewno by do nas od razu napisała. - Masz rację. - Elizabeth skinęła głową i wbiła spojrzenie w ziemię. To, co mówisz, brzmi tak rozsądnie. - Zacisnęła wargi, ale nie mogła powstrzymać cisnących się do oczu łez.

- Moja droga, co cię tak smuci? - Jens objął ją ostrożnie i pogładził po plecach. - Nie chodzi tylko o Ane, prawda? Martwisz się o Kristiana? Skinęła głową, nie miała odwagi powiedzieć nic więcej.

- Nie myśl w ogóle o tej Sarze i tych wszystkich bzdurach - powiedział Jens. - Kristian jest w ciebie wpatrzony jak w obrazek.

- Nie słyszałeś, co mówił - odparła Elizabeth. Słowa zaczęły płynąć z jej ust zupełnie bez kontroli. - Wszystko, co ona mówi albo robi, napawa go zachwytem. A ona jest dla mnie taka niemiła, jeśli w ogóle już coś do mnie mówi... i cały czas go dotyka, i...

- Nie przejmuj się tym. Przecież Sara nie ma z tobą szans. Jesteś od niej sto tysięcy razy piękniejsza.

- No pewnie. Sam zobacz! - Spojrzała na swoje czarne od ziemi dłonie.

- To tylko świadczy o tym, że nie boisz się roboty.

- Ech...

- Spotkałem Jakoba w sklepie.

- Co mówił?

- Powiedział, że Dorte i Indianne się zaziębiły.

- Biedactwa! Bardzo są chore?

- Przeżyją.

- W takim razie chyba zrezygnuję z odwiedzin.

- Tak będzie pewnie najlepiej.

Elizabeth otarła łzy rękawem i uwolniła się z jego ramion.

- Ojej, rozbeczałam się jak dziecko. Tak mi wstyd.

- Ostatnio miałaś tak dużo na głowie, moja droga. Tobie także należy się od czasu do czasu trochę odpoczynku.

Gospodyni zerknęła w kierunku pola, gdzie kobiety i mężczyźni wciąż pracowali ze zgiętymi plecami. Na szczęście wykopki niedługo się skończą. Ale zaraz po nich przyjdzie czas na strzyżenie owiec, równie ciężką robotę.

- Muszę iść do domu, aby pomóc Helene.

- Zrób, co ci mówię. - Jens zmierzył ją spojrzeniem. - Odpocznij i nie zadręczaj się już tą Sarą.

- Spróbuję - uśmiechnęła się do niego i poszła w kierunku domu.

Helene nie podniosła wzroku, gdy gospodyni weszła do środka. Garnki pobrzękiwały na kuchni, gdy Elizabeth przestawiała je, by uzyskać właściwą temperaturę.

- Ładnie pachnie - odezwała się. - Dostaniemy dziś boczek? Gdy Helene nie odpowiedziała, Elizabeth zadała pytanie jeszcze raz.

- Myślisz, że to przystoi wieszać się na szyi innym mężczyznom? - warknęła przyjaciółka. - Przecież on ma żonę!

- O czym ty mówisz? - Elizabeth zdjęła fartuch.

- Myślisz, że nie widziałam ciebie i Jensa? I to jeszcze na środku podwórza, na oczach całej wsi! Bardzo pięknie, moja droga, tyle tylko ci powiem.

- Dość już tego! - przerwała jej Elizabeth. - Jens jest moim przyjacielem jeszcze z czasów dzieciństwa. Było mi smutno, więc mnie pocieszał. Co w tym złego? - Podniosła głos. - Tak samo się zachowywałaś po tym, jak rozmawiałam z nim na skałach. Tak bardzo ci przeszkadza, że mam przyjaciela?

- Chcesz być matką chrzestną?

- Cokolwiek mówię czy robię, zawsze jest źle - ciągnęła Elizabeth ze złością. - Kristian mówił... - Nabrała powietrza. - Helene! Co ty powiedziałaś?

- Pytałam - dolna warga służącej drżała, do oczu napłynęły jej łzy. - Czy będziesz matką chrzestną.

- Czyją?

- Mojego dziecka.

- Jakiego dziecka? - Elizabeth zniżyła głos.

- A tego, w moim brzuchu. Jestem w ciąży! O Boże, będę miała dziecko! - Helene śmiała się przez łzy. Elizabeth rzuciła się przyjaciółce na szyję. Ona też nie mogła powstrzymać płaczu.

- To niemożliwe! Panie Jezu, to chyba jakiś cud!

- No właśnie! - Helene przycisnęła ją do piersi. - Tak się cieszę, tak bardzo się cieszę. Myślałam, że to już nigdy się nie stanie.

- Po prostu trzeba ci było porządnego chłopa - roześmiała się Elizabeth. - Lars już wie?

- Nie.

- Głuptasie, czemu mu nie powiedziałaś?

- Bałam się, że to jeszcze nic pewnego.

- Kiedy miałaś ostatnią miesiączkę?

- Cztery miesiące temu.

- Cztery miesiące! - krzyknęła Elizabeth! - I jeszcze nie jesteś pewna! Ale brzuch ci chyba urósł?

- Tak, ale myślałam, że może zjadłam coś nieświeżego, no i przecież zawsze byłam trochę okrągła. Zdarza się, że kobiety przestają nagle krwawić, chociaż wcale nie są w ciąży - uśmiechnęła się promiennie - ale teraz już nie mam wątpliwości. Czuję, że będę miała dziecko, chociaż to mój pierwszy raz. - Kobiety wiedzą takie rzeczy. Chyba już się takie rodzimy. - Elizabeth usiadła. - Musisz jak najszybciej powiedzieć Larsowi. Nikt inny nie powinien się przed nim dowiedzieć.

- Przecież nie mogę mu oświadczyć, że zostanie ojcem, gdy wygrzebuje z ziemi kartofle!

- A czemu nie? Przynajmniej wszyscy się dowiedzą od razu i będziesz to miała z głowy.

- Teraz? Ale co z obiadem? Elizabeth roześmiała się głośno, zestawiła garnki z ognia i chwyciła przyjaciółkę za rękę.

- Chodź, damy ludziom nowy temat do plotek!

Elizabeth trzymała się na uboczu, gdy Helene podeszła w końcu do Larsa. Ten wzdrygnął się, gdy chwyciła go za ramię i posłał jej uśmiech, jak tylko zobaczył, że przyszła do niego żona. Helene wyszeptała kilka słów do jego ucha. Uśmiech zniknął z twarzy Larsa, ale po chwili wrócił, jeszcze szerszy niż poprzednio. Lars uściskał żonę i zaczął wrzeszczeć z radości. Stojący najbliżej aż podskoczyli z przerażenia, kilka osób przeżegnało się na wszelki wypadek.

- Będę ojcem! - krzyczał Lars. - Helene jest w ciąży! - Kiedy urodzisz? - spytał nieco ciszej.

- W lutym.

- W lutym zostanę tatą! Słyszeliście?!

- Trudno nie słyszeć, drzesz się jak oparzony - stwierdził stary dzierżawca, wyciągając do Larsa brudną dłoń. - Gratulacje! A więc w końcu tobie też się udało. Poczekaj tylko, jak już pierwsze się pojawi, to ani się obejrzysz, jak będziesz miał nagle w izbie z dziesięć czy dwanaście bachorów! Wspomnisz wtedy moje słowa!

Wszyscy chcieli uściskać przyszłych rodziców i złożyć im gratulacje. Helene i Lars promienieli. Obejmowali się, gawędząc wesoło z ludźmi i przyjmując od nich najlepsze życzenia. Elizabeth zrobiło się ciepło na sercu. Kto by pomyślał, że Helene nareszcie zostanie matką! Podniosła wzrok i spojrzała na szare niebo. Może ktoś tam na górze zauważył wreszcie, że mieszkańcom Dalsrud należy się trochę szczęścia?

Do końca dnia nie mówiono już o niczym innym, jak tylko o ciąży Helene. Są z Larsem małżeństwem już od pewnego czasu, najwyższa pora na dziecko, twierdzili ludzie. Całą prawdę znali tylko Elizabeth, Kristian i Lars. Wiedzieli, że nieszczęsna kobieta musiała kiedyś przerwać ciążę i była święcie przekonana, że już nigdy nie urodzi. To dopiero musiało być dla niej zaskoczenie! Toż to cud, pomyślała Elizabeth, z radością patrząc na szczęśliwą parę.

Helene siedziała nad talerzem, zajadała z apetytem rybę i bekon, i raz po raz szukała pod stołem dłoni ukochanego męża.

- Właściwie to trochę ci zazdroszczę - powiedziała Elizabeth. - Bo z tego co pamiętam, w ogóle nie miałaś przez te cztery miesiące mdłości.

- Nawet przez jeden dzień - Helene uśmiechnęła się bardzo z siebie zadowolona.

- No, może beczała trochę więcej niż zwykle - zauważył Lars.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Żona spojrzała na niego uważnie.

- Nic takiego, tylko żartowałem.

- No dobrze - Helene roześmiała się i rozczochrała mu bujne loki. - Wiem, że czasem byłam nie w sosie. Ale to ta niepewność tak mnie denerwowała, poza tym tyle się ostatnio działo. Wszystkim nam było ciężko... - Umilkła, a Elizabeth dobrze wiedziała, że przyjaciółka ma na myśli Ane i Linę.

- Będziemy mieli pełne ręce roboty - stwierdził Lars. - Zbliża się czas zimowego połowu. Ale teraz, gdy Pan wysłuchał wreszcie moich modlitw, nie mam zamiaru prosić go o nic więcej.

- Może Pan miał wreszcie dość tego twojego marudzenia? - Helene posłała mu uśmiech.

- A może i tak. Trzeba będzie mu bardzo podziękować. Maria i Helene zajęły się zmywaniem.

- Jeśli urodzi się dziewczynka, to Signe będzie miała konkurentkę do serca Williama - uśmiechnęła się Maria. - A jak chłopiec, to nasz William nie będzie miał z kolei łatwego życia.

- Nie zapominaj, że twój William jest dziedzicem Dalsrud, a moje dziecko odziedziczy co najwyżej kąt w izbie dla parobków.

- Zupełnie jakby to coś znaczyło - parsknęła Maria. Helene wybuchnęła śmiechem, ale zaraz spoważniała.

- Będę szczęśliwa, jeśli małe urodzi się zdrowe i będzie się dobrze chować. Niczego innego nie oczekuję.

- Ale chyba nie chcecie się przeprowadzić? - spytała Elizabeth.

- Czemu o to pytasz?

- Cóż... - zawahała się gospodyni. - Może być wam ciasno w trójkę w tej małej izbie.

- Znam dziesięcio - albo nawet dwunastoosobowe rodziny, które mają mniej miejsca niż my i jakoś sobie radzą. Zresztą ja większość czasu i tak spędzam tu w domu - mówiła Helene, pobrzękując szklankami. Elizabeth dokładnie przyjrzała się trzymanemu w dłoniach ręcznikowi. Po chwili rzuciła go na ławę.

- Poczekaj chwilę, zaraz wrócę.

- Kristian? - Zajrzała do salonu, ale nikogo w nim nie zastała. Uchyliła drzwi do gabinetu. Pusto. Zebrała w dłoni spódnice i w kilku susach pokonała schody na stryszek. Chciała zapytać Kristiana, czy dałoby się powiększyć izbę dla parobków. Można by dostawić jakąś małą przybudówkę, żeby izba zaczęła przypominać osobny budynek. Gospodyni najchętniej zabrałaby się do pracy od razu i dlatego musiała natychmiast uzgodnić szczegóły z mężem. Jeśli by się pospieszyli, mogliby to załatwić jeszcze tej jesieni, zanim owce wrócą z gór. Znalazła Kristiana w sypialni. Gospodarz umył się i uczesał włosy, a teraz z trudem zapinał guziki koszuli do kościoła.

- Daleko jedziesz? - zapytała Elizabeth z jadem w głosie.

- Co masz na myśli?

- Wystroiłeś się, jak byś się wybierał na audiencję u samego króla. Chociaż właściwie to tak właśnie jest. Przecież Sara jest dla ciebie królową. Kristian wybuchnął śmiechem, zdawał się zupełnie nie zauważać poirytowania żony.

- Przecież muszę przyzwoicie wyglądać, gdy idę w gości - stwierdził. - A ty nie przebierzesz się przed wizytą w Heimly? - Co twoim zdaniem miałabym im powiedzieć, gdy spytają, czemu ze mną nie przyjechałeś?

- Możesz powiedzieć prawdę, że nie mogłem. Nie rezygnuj z tych odwiedzin z mojego powodu.

- Dorte i Indianne są chore, więc zostanę w domu.

- No to pojedziemy do nich innym razem. Dorte na pewno bardzo się ucieszy, gdy usłyszy o Helene i Larsie. Ona uwielbia takie wiadomości. - Kristian zapiął już wszystkie guziki i poprawił kołnierzyk. Elizabeth wolałaby, żeby mąż został w domu. Powinni jakoś uczcić wiadomość o ciąży służącej. Ale nie proponowała mu tego nawet. Wiedziała, że odmówiłby natychmiast.

- Chciałaś mi jeszcze coś powiedzieć? - spytał, poprawiając włosy.

- Nie. - Odwróciła się do niego plecami i opanowując wzburzenie zeszła na dół.

- Nagle bardzo ci się zaczęło spieszyć. - Helene popatrzyła na nią pytająco.

- Nastaw wodę na kawę. Mam dla ciebie wiadomość - powiedziała Elizabeth i skinęła głową w kierunku salonu.

- Co ty znowu wymyśliłaś? - zapytała Mana.

- Wszystko wam powiem, tylko chodźcie już. To ważny moment. Kieliszek wina na pewno też nie zaszkodzi. Kristian zajrzał do kuchni.

- No to jadę, ale pewnie niedługo wrócę.

Elizabeth była bez reszty pochłonięta wyjmowaniem filiżanek z szafki. Dopiero gdy mąż wyszedł, odwróciła się do zdziwionych kobiet.

- Nie jedziesz do Heimly? - zapytała Maria.

- Nie, Dorte i Indianne się rozchorowały, odwiedzę je innym razem. A teraz chodźmy do salonu. Zawołajcie Jensa i Larsa. Signe, chodź z nami. Za chwilę dostaniesz soku.

- Dzidziuś. - Dziewczynka podniosła głowę znad garnków, którymi się bawiła.

- Tak, jego też przyniesiemy.

- No dobrze - powiedziała Elizabeth, gdy wszyscy usiedli już przy stole. - Zaraz wam wyjaśnię, jak to zaplanowałam.

- Co takiego zaplanowałaś? - zapytała Helene.

- Przebudowę izby dla parobków. Myślę, że tu moglibyśmy postawić sypialnię. - Naszkicowała kilka linii na kartce papieru. - Co o tym myślicie?

- Drogo wyjdzie - odezwał się cicho Lars. Rozpromienił się nagle. - Ale moglibyście potrącić mi z pensji, a całą pracę wykonam sam.

- Pomogę ci - zaoferował się Jens. - Ale to przecież za dużo. - Helene nie była przekonana. - Jest nam dobrze tak jak teraz.

- Bzdury! - ucięła Elizabeth. - Musicie mieszkać jak ludzie, potrzebujecie sypialni. Kuchnia nie jest konieczna, i tak wszystkie posiłki jecie tu z nami. A stara izba może być czymś w rodzaju pokoju dziennego.

- Uszyję wam narzuty na łóżko. - Maria zapaliła się do pomysłu. - I zasłony! Bo chyba wstawimy im okno?

- Oczywiście. - Elizabeth skinęła głową.

- Mogę pomóc z meblami - odezwał się Jens.

- Wypijmy za to. - Elizabeth wysoko uniosła kieliszek z winem.

- Na zdrowie! - krzyknęła Signe z kolan Jensa.

Domownicy dyskutowali o rozbudowie izby, Elizabeth zaś wyszła na chwilę, by przewinąć Williama. Chłopczyk płakał dość długo, nie chciał uspokoić się nawet wtedy, gdy matka przystawiła go do piersi. Spojrzała na niego z troską.

- Może boli go brzuszek? - spytała Maria. - Mogłabyś chyba dać mu jakieś zioła?

- Jest taki malutki - powiedziała Elizabeth. - Boję się podawać mu cokolwiek. - Poszła do kuchni, pogładziła płaczące dziecko po pleckach, nuciła chłopcu i kołysała go w ramionach, ale nic nie pomagało.

- Wziąć go od ciebie? - spytała Helene, zaglądając z salonu.

- Nie, dziękuję.

- Jesteś pewna?

- Tak. Idź do męża, musicie ustalić szczegóły przebudowy domu.

Drzwi zamknęły się cicho, Elizabeth zaczęła chodzie w tę i z powrotem po mocno zniszczonych deskach podłogi.

- Boli cię brzuszek, moja mała, mała rybko - śpiewała. Chłopiec był teraz spocony od płaczu, jego mała twarzyczka zrobiła się czerwona. - Biedactwo - szepnęła matka i pocałowała małego: Znów spróbowała przystawić go do piersi, ale William possał tylko kilka kropli mleka, po czym znów wybuchnął płaczem. Nie jest w każdym razie głodny, pomyślała Elizabeth i poczuła, że robi jej się gorąco. Co dolegało jej dziecku? Mały jeszcze nigdy tak nie płakał.

Zastanawiała się, co powie Kristian na jej plany. Może się zezłości i upomni ją, że nie powinna podejmować takich decyzji na własną rękę. To jego wina, mógł siedzieć w domu, pomyślała ze złością, przecież tu chodzi o przyszłość Helene i Larsa.

- O wilku mowa - wymamrotała, gdy z korytarza dobiegł dziwny hałas. - Co on tam wyprawia? Drzwi otworzyły się gwałtownie. I rzeczywiście, stanął w nich Kristian.

- Elizabeth, chodź zobaczyć, co ci przywożę!

- Wózek od Bergette? - Podeszła do męża z płaczącym dzieckiem przyciśniętym do piersi.

- Powiedziała, że możesz go pożyczyć, ale tak się z nim cackała, że aż strach. Spróbuj włożyć małego do środka.

Elizabeth zawahała się. Wciąż była zła na męża, ale zmiękła na myśl, że przywiózł jej wózek z tak daleka. Pozostali domownicy także wyszli na korytarz.

- Spróbuj - zaproponowała Maria. - Może William się uspokoi, gdy trochę go powozimy. Przecież zawsze lubił spacery.

Elizabeth skinęła głową. Ramiona już ją bolały, a od dziecięcego płaczu kręciło jej się w głowie. Nie zaszkodzi spróbować.

Ubrała szybko dziecko i zarzuciła płaszcz na ramiona. Dziwnie było pchać tak przed sobą wózek.

Ciekawe, co by pomyśleli sąsiedzi, jak by ją tak zobaczyli! Zachichotała i wyobraziła sobie zaskoczone spojrzenie żony lensmana.

Może powinnam pogodzić się z Kristianem? - pomyślała. Nie mogła już znieść napięcia, chciała, żeby wszystko było tak, jak wcześniej. Ale przecież nie mogła spokojnie patrzeć, jak jej mąż zrywa się na każde skinienie: królowej Sary, jak nazywała w myślach rudowłosą. Co mogła z tym zrobić? Zabronić mężowi spotkań z Sarą? A może z nią porozmawiać? Nie, oba rozwiązania wydawały jej się głupie i bezcelowe.

Chłopczyk ucichł, Elizabeth zajrzała do wózka, by upewnić się, że śpi. Owszem, udało się. Zostawię wózek na podwórzu. Jeśli go teraz ruszę, to mały na pewno się obudzi.

Stała już na schodach, gdy dobiegł do niej tętent końskich kopyt i podniesiony głos. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła powóz, ciągnięty przez karego konia. Pojazd zbliżał się do ich domu w ogromnym tempie.

- W imię Boże - wymamrotała gospodyni i postąpiła kilka kroków do przodu. Od razu rozpoznała człowieka siedzącego na koźle. To przecież nie... ależ tak, rzeczywiście... Elizabeth zasłoniła usta dłonią. Czy to prawda? A może zwariowała?

Zobaczyła nagle, że woźnica zupełnie stracił panowanie nad koniem, który pędził galopem prosto na dziecięcy wózek.

Jej przeraźliwy krzyk przeszył jesienne powietrze.

Posłowie

W moich książkach bazuję często na własnych doświadczeniach. Na dobrych wspomnieniach z dzieciństwa, zabawnych powiedzonkach moich siostrzenic czy mojego syna.

Wychowałam się na Zachodnich Lofotach. Dziadkowie opowiadali mi historie o smokach, rusałkach i upiorach.

Zdarzało się, że odwiedzałam Anne z Neset albo płynęłam łódką na drugą stronę fiordu, by kupie słodycze w niewielkim sklepiku.

Dziadkowie mieszkający w Kabelvag byli naszymi najbliższymi sąsiadami. Hodowali owce, mieli psa, kota i inne zwierzęta. Wyniosłam z ich domu mnóstwo wspaniałych wspomnień.

Pamiętam także zwierzenia przy kuchennym stole. W rozdziale trzecim Elen opowiada o swoich dziadkach. Babcia z Kabelvag była mi szczególnie bliska, dlatego podzieliłam się z Elen swoimi doświadczeniami.

O moim dziadku mówiło się, że potrafił tamować krew. Nigdy nie widziałam, jak to robił, on także niechętnie o tym rozmawiał. Odziedziczyłam po nim nawet zaklęcie mające pomagać w gojeniu ran, ale nigdy nie miałam okazji go wypróbować.

Dziadek miał szwagra, który także potrafił to i owo, między innymi umiał podobno sprowadzać owce z gór. Nie wiem, czy to prawda, ale postanowiłam wykorzystać tę anegdotę w książce.

W rozdziale 12 Signe je roślinę o nazwie dzięgiel. Sama pałaszowałam ją często na wiosnę. Jest soczysta, chrupiąca i pełna witamin. W dawnych czasach mieszkańcy Lofotów zapewne rekompensowali sobie dzięki niej brak jarzyn w codziennym jadłospisie.

Roślina ta ma około metra wysokości, białe kwiaty i duże zielone liście. Stosuje się ją także w ziołolecznictwie.

Lina nie czuje się najlepiej w szpitalu psychiatrycznym w Danii. W dziewiętnastym wieku w instytucjach tego typu rozgrywały się nierzadko dantejskie sceny. Pacjenci byli masowo wykorzystywani. Pracowników do takich zakładów brano często prosto z ulicy, z reguły były to osoby bez wykształcenia. Gdy pielęgniarze złościli się na pacjentów, karali ich lodowatymi kąpielami czy biciem rózgami. Nikt z zewnątrz nie miał możliwości odwiedzenia swoich bliskich. Wyłącznie lekarze decydowali, kogo ewentualnie można wypuścić i kiedy ma się to stać.

Wszystko to jest niestety prawdą, ale na szczęście tego rodzaju praktyki nie mają w szpitalach psychiatrycznych miejsca już od wielu lat.

Trine Angelsen

Psalm 116, Śpiewnik Ewangelicki - przyp. tłum.

Ewangelia wg. św. Marka (10-13)- przyp. tłum.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Angelsen Trine Corka Morza 20 Cena Milczenia
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Angelsen Trine Córka morza W płomieniach
Angelsen Trine Córka morza Zdradzona tajemnica
Angelsen Trine Córka morza Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza Wróg nieznany
Angelsen Trine Córka morza Żona dwóch mężów
Angelsen Trine Córka morza Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza Rywalki
Angelsen Trine Córka morza Czas ciemności
Angelsen Trine Córka morza Pod polarną zorzą
Angelsen Trine Córka morza Podejrzenia
Angelsen Trine Córka morza 12 Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza 01 Sztorm
Angelsen Trine Córka morza 05 Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza 07 Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza 10 Kłamstwa

więcej podobnych podstron