Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną


Danuta Orłowska

Nie śpij, bo cię okradną

Krajowa Agencja Wydawnicza 1982

Z kuchni dobiegło pogwizdywanie Aliny, co znaczyło, że jest w nie najlepszym humorze. Inżynier Markowski znał dobrze swoją córkę i domyślał się, co mogło ją wyprowadzić z równowagi. Na pewno coś nie wychodziło ze świątecznym obiadem. Mimo że stawała na głowie, aby jak najlepiej wywiązać się z obowiązków gosposi, zdarzały jej się różne nie­powodzenia kulinarne. Wtedy bywała rozdraż­niona i dla polepszenia nastroju pogwizdywa­ła jak łobuziak.

Obowiązki domowe musiały jej mocno cią­żyć, ale nie skarżyła się nigdy, starając się spełniać je na piątkę. A kiedy ojciec napo­mykał, że warto by się ożenić, robiła wszy­stko, by mu ten pomysł wyperswadować.

- Nie zniosłabym nikogo obcego pod na­szym dachem! - twierdziła niezmiennie. Myśl, że obca kobieta zajęłaby miejsce zmar­łej mamy, budziła jej zdecydowany protest.

Córka wzruszała inżyniera nieustającą pa­mięcią o matce. On również nie mógł zapomnieć o żonie, której stratę przeżył bardzo boleśnie, ale od jej śmierci minęły już trzy lata. Czas stępia największy ból, a życie ze swymi codziennymi sprawami odrywa myśli od smutnych wspomnień. Sytuacja zaczynała dojrzewać do wprowadzenia zmian w ich dotychczasowej egzystencji.

Po śmierci żony ojciec przyrzekł dwunasto­letniej wówczas Alince, że będą się trzymać zawsze razem, tylko we dwoje, odwiedzać zmarłą na cmentarzu i żyć tak, jakby nadal była z nimi. Kupili książkę kucharską, aby gotować te same potrawy, które Ona najchęt­niej przyrządzała, przepierki i gruntowniejsze porządki robili w poniedziałki, gdyż był to Jej dzień wolny od pracy w szkole i przezna­czała go zazwyczaj na obowiązki domowe; w ogóle zachowali taki styl życia, jaki ona wpro­wadziła.

Było im dobrze we dwójkę, ale inżynier Markowski zdawał sobie sprawę, że taki stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Zaczynała to również spostrzegać Alinka, jednak na myśl o trzeciej osobie w ich domu wszystko się w niej burzyło. Wyobrażała sobie ewentualną żonę tatusia jako złą i kłótliwą wiedźmę, pod rządami której życie ich obojga stałoby się koszmarem.

O, gdyby tatuś zdecydował się na taką żonę jak ich sąsiadka pani Adela, sprawa wyglądałaby nieco lepiej. Z panią Adelą można się było dogadać na każdy temat i nauczyć się od niej wielu rzeczy. Znała się i na gotowaniu, i na modzie, chętnie udzielała rad i odnosiła się z dużą życzliwością do Aliny i jej ojca.

Szkoda, że tatuś każdą wzmiankę o sąsiadce zbywa żartami lub przechodzi zaraz na inny temat. Zna ją przecież od lat, wie, że można liczyć na nią w każdej sprawie, więc jeśli po­ważnie myśli o nowym małżeństwie, powinien się zdecydować na panią Adelę.

Bo ona często o niego pyta, deklaruje wszel­ką pomoc - najwyraźniej chętnie zostałaby jego żoną. Na pewno z przyjemnością popro­wadziłaby ich nieduże gospodarstwo. I byłaby najmniejszym złem w tej całej sytuacji.

Inżynier Markowski doceniał zalety pani Adeli, był dla niej uprzejmy, nawet ją lubił, ale nie czuł potrzeby przebywania w jej to­warzystwie. Interesy wynikające z racji bli­skiego sąsiedztwa załatwiał rzeczowo i krótko, nie próbując przełamać obojętności wobec sympatycznej sąsiadki.

Tymczasem Alina pogwizduje w kuchni nie mogąc poradzić sobie z niedzielnym obiadem. Biedne dziecko! Niepotrzebnie się przejmuje, wymyśla jakieś skomplikowane potrawy. Mo­żna przecież zjeść cokolwiek. Najważniejszy jest dobry nastrój.

- Może ci pomóc? - zawołał przez drzwi. Zależało mu na poprawieniu córce humoru, bo czekała ich poważna rozmowa. Kroił mu się właśnie dłuższy wyjazd i trzeba było zna­leźć kogoś, kto zaopiekowałby się Aliną przez czas jego nieobecności. Nie chciał nic postanawiać sam. Dotychczas wszystkie decyzje po­dejmowali wspólnie, co cementowało ich za­żyłość.

- Dziękuję, nie trzeba! - odpowiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Oho, jest całkiem źle! - pomyślał inżynier Markowski. Alina jest w takim nastroju, że raczej należy jej schodzić z oczu niż zawracać głowę poważnymi rozmowami. Ostatnia szansa, że da się udobruchać, kiedy będzie chwalił przy obiedzie wszystkie potrawy, nawet absolutnie niejadalne.

- Podano do stołu! - obwieściła ponurym głosem młoda gosposia.

- Znakomicie, bo umieram z głodu! - za­wołał z ożywieniem, pragnąc, aby udzieliło się ono również Alinie.

- Zalecam umiarkowanie w jedzeniu i piciu, bo udało mi się dziś spaprać obiad jak nigdy - uprzedziła lojalnie.

- Nie wierzę! Mówisz tak przez kokieterię. Przy twoich zdolnościach i trzyletnim stażu kuchnia polska nie ma dla ciebie tajemnic.

- Ech! - Machnęła ręką. - Moje zdolno­ści należy między bajki włożyć. Potrafię ugotować krupnik i kartoflankę, ale coś bardziej wykwintnego, na przykład kura w potrawce, nie udaje mi się za chińskiego boga. Wiesz, ja nie mam serca do gotowania, robię to tyl­ko dla ciebie.

- Tak? Dlaczego dopiero dziś o tym mó­wisz? Przecież wiesz, że nie wymagam takich poświęceń. Mogę jeść co drugi dzień krupnik, a co drugi dzień kartoflankę. Kurę możemy piec w prodiżu i wcale nic będzie gorsza od tej, co pływa w potrawce. Alinko, twój tata nie jest wybredny.

- Ale ja mam ambicję, żeby się u nas ja­dało nie gorzej niż u pani Adeli.

- Dziecino! - Roześmiał się. - Porzuć te niezdrowe ambicje i przestań przymierzać się do innych. U nas może, a nawet powinno być inaczej. Mama nie przywiązywała specjalnej wagi do jedzenia, więc i my nie musimy. Od dogadzania podniebieniu rosną brzuchy. Chciałabyś mieć brzuchatego ojca? - Zakre­ślił rękami półkole przed sobą i zrobił tak komiczną minę, że Alina musiała się roześmiać. Po raz pierwszy zresztą tego dnia.

Jesteś fantastyczny, tatusiu! - pomyślała patrząc na niego z czułością. - Wiesz, co robisz, unikając pani Adeli. Ona zrobiłaby z cie­bie w szybkim terapie starszego pana z brzuszkiem.

- Więc od jutra zaczynamy jadać zwyczaj­nie. Prosto, zdrowo i tanio. Żadnych fryka­sów, żadnych wyszukanych i pracochłonnych dań, zgoda? - zaproponował ojciec.

Alina nie odpowiedziała. Sama mogła jeść byle co, ale tatusiowi wolała dogadzać. W ten sposób zamierzała powstrzymać go przed po­nownym ożenkiem.

- Zgoda! - odpowiedział za nią. - No, popróbujemy tej potrawki, może się nie strujemy! - zawołał podnosząc łyżkę do ust. Po drugiej łyżce zrobił przerwę i stwierdził: - Ależ to są delicje! Przyrządziłaś wspaniałe danie! Miałem rację twierdząc, że jedynie przez kokieterię mówiłaś o nieudanym obie­dzie. Pyszna potrawka!

- Spokojnie, tatusiu, spokojnie! Nie chwal przedwcześnie. Zaczęliśmy od rosołu, potraw­ka będzie na drugie. Po jej spróbowaniu zmie­nisz zdanie.

- Przeżyjemy, zapewniam cię!

Kiedy wjechała na stół salaterka z goto­waną kurą utopioną w jakiejś żółtawej cieczy, inżynier postanowił robić w dalszym ciągu dobrą minę i bohatersko nałożył sobie na talerz pokaźną porcję. Alina przyglądała mu się z niepokojem.

- Dobre, całkiem dobre! - chwalił widząc jej wyczekujące spojrzenie.

- Skoro takie dobre, to odstępuję ci moją porcję!

Ciężkim próbom go poddawała. Kura była całkowicie bez smaku, natomiast sos, czyli wspomniana potrawka - kluchowata i przesolo­na. Choć naprawdę był niewybredny, zjedze­nie wszystkiego do końca stanowiło duże po­święcenie. Ale czego się nie robi dla dobra sprawy.

Po deserze uznał, że nadszedł moment, aby porozmawiać z córką o planowanym wyjeździe. Sprawa wyglądała następująco: ponieważ wyjeżdżał służbowo na pięć miesięcy do NRD, instytucja, w której pracował, mogła załatwić Alince czasowy pobyt w domu dziecka. Dla niego takie rozwiązanie było bardzo wygodne. Wyjeżdżałby spokojnie, wiedząc, że dziewczynka będzie miała dobrą opiekę.

Rozmowa na ten temat pozornie wydawała się prosta. Wystarczy zawiadomić córkę o ko­nieczności wyjazdu i zasugerować, że propo­nowane wyjście jest najlepsze. W tym miej­scu spodziewał się pytania: Dla kogo najlep­sze?

Pytanie byłoby słuszne. Miała prawo zapro­testować przeciwko ewentualnemu zamachowi na jej wolność. Była jedynaczką przyzwyczajoną do innego regulaminu niż obowiązu­jący w domu dziecka.

A jednak innej możliwości nie było. Tak przynajmniej uważał inżynier Markowski, broniąc się przed myślą, że istnieje jeszcze życzliwa sąsiadka, która z pewnością podjęła­by się opieki nad Alinką. Och, co by dał za to, żeby córka zgodziła się bez sprzeciwu na tę pierwszą propozycję!

A może się zgodzi? - myślał z nadzieją. - Może uzna, że taka zmiana życiowa to atrakcja? Na kolonie jeździła chętnie, więc wystar­czy naświetlić ten projekt od właściwej strony.

- Muszę z tobą pomówić, córeczko! - zaczął, aby mieć to jak najszybciej z głowy. - Mam pewną sprawę...

- Coś poważnego?

- Raczej tak.

- Ja też mam sprawę, ale dosyć banalną, więc zaczynaj pierwszy.

- To ty zaczynaj. Najpierw należy załatwiać sprawy błahe, żeby następnie móc się skoncentrować na poważniejszych. Słucham, co chce mi powiedzieć moja mała córeczka?

Alina ostatnio nie lubiła, kiedy ojciec przemawiał do niej per „mała córeczko”, ale tym razem postanowiła nie reagować na ten zwrot. Jakoś to zniesie.

- Jest taka sprawa, tatku: Ewa zaprosiła mnie na urodziny. W związku z tym…

- Ciebie jedną zaprosiła?

- Skądże! Całą pakę. Dosłownie tłumy lu­dzi. Chciałabym wyglądać jak człowiek, w związku z czym chcę cię prosić...

- Co to znaczy - wyglądać jak człowiek? Niedawno dostałaś nowe dżinsy.

- Tatusiu! W dżinsach na urodziny? - ża­chnęła się Alina.

- Mówiłaś, że dżinsy są dobre na wszystkie okazje. Doskonale pamiętam, nie próbuj zaprzeczać.

- Jeśli tak mówiłam, musiało to być bardzo dawno. Teraz obowiązuje moda powiewnych sukienek. A na urodzinach Ewy będą też doro­śli chłopcy, na których chciałabym zrobić do­bre wrażenie… to znaczy... nie skompromito­wać się... no rozumiesz... - argumentowała niezręcznie, bo ojciec dziwnie na nią patrzył, tak jakby po raz pierwszy nie mógł poznać swojej „małej córeczki”.

- Wcale nie widzę potrzeby, żebyś robiła dobre wrażenie na jakichś bubkach - zmarszczył brwi.

- Och, tatku! Nie bierz dosłownie moich słów. Chodzi mi po prostu o to, żeby nie zrobić złego wrażenia. Zresztą nie myśl, że chcę cię naciągnąć na kupno sukienki. Ten kłopot mamy z głowy dzięki... no, zgadnij, dzięki komu?

- Naszej sąsiadce, oczywiście - zgadł bez wahania doznając nieprzyjemnego ukłucia w serce. Był zazdrosny o udział pani Adeli w ży­ciowych sprawach córki.

- Zgadłeś! Pokażę ci suknię uszytą wspól­nymi siłami.

Pofrunęła do swojego pokoju wracając po chwili w powiewnej, wzorzystej kreacji, w której nigdy jeszcze jej nie widział. Patrzył ze zdumieniem i pytał sam siebie, czy ta młoda dama tak szykownie wystrojona to napraw­dę jego mała Alinka, noszona jeszcze nie tak dawno „na barana”?

Jak tu wierzyć mądrości ludowej, według której suknia nie zdobi człowieka? Oj, zdobi i to bardzo. W tej chwili miał przed sobą prawdziwą piękność. Do tej pory nie brał pod uwagę urody Aliny. Była jego dzieckiem i to wystarczało, aby uznawać ją za ósmy cud świa­ta. Dziś stwierdził, że dziecko stało się śliczną, pełną wdzięku dziewczyną. Sprawiła to sukien­ka uszyta pod kierunkiem pani Adeli. Wciąż ta pani Adela!

- Podobam ci się? - zapytała Alina nie wiedząc, co myśleć o jego długim milczeniu.

- Och, wyglądasz prześlicznie, tylko...

- Tylko co? - zaniepokoiła się.

- Zaskoczyłaś mnie. Przez moment myśla­łem, że to nie ty, lecz jakaś obca dziewczyn­ka. Sukienka jest bardzo ładna, tylko wyglą­dasz w niej tak dorośle, że aż żal...

- O to właśnie chodzi, żeby wyglądać do­rośle! - zawołała z uciechą, nie zwracając uwagi na melancholijny nastrój ojca.

A jemu naprawdę zrobiło się smutno. Uświadomił sobie, że Alinka zaczyna wymy­kać się spod jego wpływów, zaczyna my­śleć o strojach i chce się podobać chłop­com.

Coś się definitywnie kończyło. Już nie ma w domu małej córeczki, lecz dorastająca pannica, która go jednocześnie i zachwyca, i zdu­miewa. Z przykrością stwierdził, że nie we wszystkim zwraca się do niego, nie zawsze zasięga jego rad. Na przykład nową suknię sprawiła sobie bez jego wiedzy. Jak takiej sa­modzielnej dziewczynie zaproponować dom dziecka?

A z kolei zostawić ją na opiece pani Adeli? Strach! Przez cały czas byłby niespokojny, że po powrocie nie pozna swojej córki. Alinka może się przywiązać do pani Adeli, a tego wolałby uniknąć. Trudny orzech do zgryzie­nia!

Owładnięty ojcowskimi niepokojami zapo­mniał, że Alina miała do niego jakąś sprawę. Chciał zostać sam, aby spokojnie rzecz roz­ważyć od początku. Najlepiej byłoby zrezyg­nować z wyjazdu, ale to pociągnęłoby za sobą komplikacje w miejscu pracy. Co zatem robić? Naprawdę nie wiedział.

- Pójdę umyć naczynia! - zaofiarował się wstając od stołu.

- Daj spokój, sama to zrobię! - zaprote­stowała Alina. - Mamy ważniejsze sprawy do obgadania.

- Odłóżmy je na kiedy indziej, dobrze?

- Po co odkładać? Nie zabiorę ci wiele czasu, przyrzekam.

- A więc słucham! - zgodził się widząc, że się nie wykręci od rozmowy.

- Przyznasz, tatku, że do takiej wystrza­łowej sukienki nie pasują półbuty ani drew­niaki, ani tym bardziej tenisówki?

- Istotnie, tenisówki nie pasują z całą pe­wnością.

- Krótko mówiąc, przydałyby mi się pan­tofle.

- Dobrze. Przygotuj patyk, spróbuję po­chodzić po sklepach, może ci coś dobiorę - szybko zgodził się na prośbę córki, aby mieć sprawę z głowy.

Ale jego oferta wywołała tylko pobłażliwy uśmiech Aliny.

- Tatusiu! Na patyk można kupować tram­pki, nigdy pantofle wizytowe! - objaśniła go dziwiąc się, że jest taki bardzo do tyłu.

- Więc co proponujesz? - zapytał znie­cierpliwiony.

- O ile zechcesz sfinansować ten zakup, resztę biorę na siebie.

- Potrafisz sama kupić odpowiednie pan­tofle?

- Potrafię, bądź spokojny!

Kolejne zdziwienie już nie wstrząsnęło inżynierem Markowskim, zaczynał nabierać odporności. Zapytał rzeczowo:

- Ile potrzebujesz?

- Myślę, że z dwóch tysięcy przyniosę ci reszty.

- Chcesz wydać dwa tysiące złotych na pan­tofle? - Mimo najszczerszych chęci, aby nadą­żać za dorastaniem córki, zrodził się w nim protest. Nie chodziło mu o pieniądze, ale uważał spełnienie tej zachcianki za niewychowawcze.

- Przecież mówię, że przyniosę reszty - powiedziała lekko urażona. Dziwak z tego oj­ca! Powinien się jednak ożenić, choćby po to, aby zorientować się, jakie są ceny damskiej garderoby.

- Może razem wybralibyśmy się po ten zakup? - zaproponował nie chcąc dopuścić do jakiegoś nieprzemyślanego wyskoku Aliny.

- Jeśli chcesz, możemy jechać nawet jutro - zgodziła się, mimo że dotknął ją brakiem zaufania.

- Jutro nie mogę...

- No to we wtorek.

- Wtorek też mi nie podchodzi. Prawdę mówiąc, bieżący tydzień mam zajęty.

- A w przyszłym sprawa będzie nieaktu­alna, urodziny Ewy wypadają w sobotę.

- Co ja mam z tobą zrobić? - westchnął ciężko ojciec, następnie wyciągnął z portfela dwa banknoty tysiączłotowe i wręczył je córce z napomnieniem, aby nie kupowała tandety.

Alina uściskała go i podśpiewując wesoło poszła do kuchni zmywać naczynia. Tym razem ona zapomniała, że ojciec miał do niej sprawę.

Ale on stracił ochotę do rozmowy o wyjeź­dzie. Był w kropce. Widział coraz wyraźniej, że nie powinien zostawiać Aliny pod opieką przypadkowych osób.

Dotychczas uważał swoją córkę za skromne, miłe dziecko, teraz musiał pogodzić się z fak­tem, że dziecko wydoroślało, zmieniło się w świadomą swoich praw nastolatkę. Co będzie, jeśli Alina zacznie częściej prosić o drogie stroje, żeby imponować nimi koleżankom?

Nie mając z kim podzielić owych wątpliwo­ści poczuł się ogromnie samotny. Znów dał znać o sobie przyćmiony ból po stracie żony. Teraz brakowało mu jej podwójnie, jako najbliższego człowieka i matki dorastającej cór­ki. Nie wiedział zupełnie, jak postępować, żeby było dobrze. Jedno wiedział na pewno - musi zrezygnować z wyjazdu, i to nie tylko tego najbliższego, ale ze wszystkich, jakie mo­gą się nadarzyć w ciągu kilku lat. Będą one realne dopiero wtedy, kiedy Alinka dorośnie na tyle, że spokojnie można ją będzie zosta­wić samą. W tej chwili ryzyko jest za duże.

To niedzielne popołudnie okazało się dla inżyniera Markowskiego bardzo wyczerpujące. Heroiczna decyzja o rezygnacji z wyjazdu nie była przeżyciem lekkim, a poczucie bezradno­ści wobec dorastania córki też miało odpo­wiedni ciężar.

Tymczasem Alina, nieświadoma rozterek targających ojcem, rozkoszowała się myślą, że będzie miała fantastyczne pantofelki, które pani Adela widziała u pewnego prywaciarza. Ce­na wydawała się Alinie wysoka, tysiąc osiemset złotych, ale podobno warto było wydać taką sumę. Miały to być przecież pantofle wizytowe, na wyjątkowo uroczyste okazje, podobnych sprawunków nie robi się co miesiąc, ani nawet co rok, więc rozgrzeszyła się łatwo, przyrzekając sobie, że na podobny wydatek nie narazi ojca wcześniej niż przed balem maturalnym.

Oczyma wyobraźni widziała, jakie wrażenie zrobi na urodzinach koleżanki, a zwłaszcza ci dorośli chłopcy, chyba studenci, których Ewa obiecała zaprosić, powinni oniemieć z wrażenia.

- Musimy pokazać klasę! - zapowiedzia­ła Ewa. - Jak dobrze pójdzie, będziemy mia­ły chłopaków, których nam pozazdroszczą maturzystki.

Alina nie miała nic przeciw temu, żeby do­brze poszło, była ciekawa nowych znajomości. Co prawda samo słowo: „student” onie­śmielało, ale skoro ma się takimi chłopakami zaimponować maturzystkom, to się zaimponu­je.

Ciekawe, jacy oni są? Podobno można się z nimi bez wstydu pokazać na ulicy, jeden jest kuzynem Ewy, więc musi być fajny, dru­gi, jego kolega, więc chyba również nie najgorszy.

Zapowiada się dzień niezapomnianych przeżyć. Żeby jak najszybciej przyszła ta so­bota!

To się nazywa niefart! Entuzjazm, z jakim jechała do Warszawy kupić pantofelki, na wi­dok których całemu towarzystwu odebrałoby mowę, zaczął ją powoli opuszczać. Sklepik po­lecony jej przez panią Adelę został zlikwido­wany. Na zamazanej białą farbą szybie ktoś wyskrobał palcem: REMONT.

Najpierw długo i bezmyślnie wpatrywała się w koślawe litery nie mogąc uwierzyć w tak beznadziejnego pecha, a kiedy wreszcie uwierzyła, poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Co robić? Usiąść i płakać, czy szu­kać innego prywaciarza?

Może by się i rozbeczała, ale co by to dało? Już lepiej przelecieć po okolicznych sklepach uspołecznionych, może trafi się coś możliwego do założenia na nogę?

Zebrała siły i zaczęła mozolną wędrówkę od sklepu do sklepu. Przemierzała stołeczne chodniki, wstępowała na schody ruchome, oglądała, przymierzała, ale wszystko, co bra­ła do ręki, było nie tym, co sobie wymarzyła. Pani Adela wyraźnie zaleciła, że ma być jasny brąz lub beż, najlepiej skórka, względnie pouczenie zamszu ze skórką i koniecznie wy­soki, cienki obcas. Przez ten obcas Alina już nóg nie czuje, bo nigdzie nie ma pantofli po­siadających wszystkie te cechy naraz: kolor, numer i kształt obcasa.

Zniechęcona daremnymi poszukiwaniami, zaczęła odczuwać coraz silniejsze zmęczenie. Prawdę mówiąc, marzyła już tylko o powro­cie do domu, ale myśl, że miałaby wrócić z niczym, była nie do zniesienia. I znowu cho­dziła od wystawy do wystawy, od drzwi do drzwi. W dalszym ciągu bez rezultatu. Kiedy już zupełnie straciła nadzieję na kupno odpowiednich pantofli, natknęła się na sklepik, ja­kiego tak długo i bezskutecznie szukała. Na wystawie było zatrzęsienie damskiego obuwia, więc nowa otucha wstąpiła w jej serce. Co prawda sklep miał być otwarty dopiero za godzinę, ale co znaczy godzina w porównaniu z czasem, jaki do tej pory zmarnowała na próżno? Twardo postanowiła czekać na otwar­cie i ociężałym krokiem ruszyła w kierunku pobliskiego parku, by tam zaczekać i odpo­cząć trochę.

Chwilę szukała wolnego miejsca, wreszcie usiadła obok starszego pana czytającego gazetę. Oparła się o poręcz ławki wyciągnąwszy zmęczone nogi przed siebie. Co za ulga! Jak to dobrze mieć przed sobą godzinę błogiej bezczynności.

Nawet nie spostrzegła, kiedy została sama. Starszy pan przesiadł się gdzie indziej szuka­jąc cienia, gdyż ławkę, na której siedzieli, za­częło coraz natarczywiej atakować słońce. Ali­nie było wszystko jedno, mogła znieść naj­większy żar, byle nie ruszać się z miejsca.

Przymknęła oczy, nie myśląc o niczym. Jak przyjemnie! Najchętniej przesiedziałaby w tym parku do wieczora. Ptaki świergoczą, muszki bzykają, słońce łaskocze powieki. Sie­lanka.

- Nie śpij, bo cię okradną! - otrzeźwił ją młody, męski glos.

Otworzyła oczy. Słońce ją raziło, więc mru­gała powiekami, jak wyrwana z prawdziwego snu. Chłopak, który ją w przelocie zaczepił, był już na końcu alejki. Przed zakrętem od­wrócił się, a widząc, że Alina patrzy w jego stronę, pomachał jej ręką. Nie zastanawiając się długo, pomachała mu również.

Trochę się zawstydziła, wiedząc, że na za­czepki obcych chłopaków nie należy reagować, bo mogą być z tego kłopoty, ale szybko się rozgrzeszyła. Wielkie rzeczy! No i co z te­go, że pomachali sobie z daleka? Nawet nie­znajomym mówi się: cześć! Co w tym złego?

Oczywiście, chłopak mógł jej gest zrozu­mieć jako chęć zawarcia znajomości, ale na szczęście poszedł w swoją stronę i nic jej już nie groziło, wszystko było nadal w idealnym porządku.

Teraz, kiedy znikł jej z oczu, żałowała, że się nie zatrzymał. Taki miał przyjemny głos, mogliby zamienić parę zdań na tematy obo­jętne. Dlaczego właściwie nie należy rozma­wiać z nieznajomymi? Ten z pewnością by jej nie zjadł. Szkoda, że nie wstała, kiedy się obejrzał. Może by zawrócił?

W jednej chwili zapomniała, że niedawno nie mogła ruszyć ani lewą, ani prawą nogą, momentalnie odzyskała siły, gotowa iść w to­warzystwie tego chłopaka na drugi koniec Warszawy. Cóż? Spóźniony refleks! Chłopak poszedł sam.

Znów przymknęła oczy. A może wróci? Mo­że i on doszedł do wniosku, że nie powinni przejść obojętnie obok siebie, może również żałuje straconej okazji?

Na żwirowanej alejce dały się słyszeć lek­kie kroki. Wraca! Zaskrzypiała drewniana ławka, ktoś się przysiadł. To na pewno on. Serce Aliny zaczyna bić jak zwariowane. Nie otwiera oczu, bojąc się, że złudzenie pryśnie. Czeka na kpiące słowa w rodzaju poprzed­nich: Nie śpij, bo cię okradną! Co odpowie? Że wcale nie śpi, tylko myśli o bardzo waż­nych sprawach.

Ale on nic nie mówi. Przygląda się jej w milczeniu. Aż takie wrażenie na nim wywar­ła? Jego wzrok pali Alinie policzki stokroć mocniej niż wiosenne słońce. Ciekawe, jak długo może tak patrzeć?

Alinie coraz trudniej udawać śpiącą. Z tru­dem powstrzymuje drganie powiek, coś ją łaskocze, jakiś natrętny robak urządza sobie spacery po jej nosie, pewnie mrówka lub pa­jąk. Niestety, trzeba się poruszyć, bo łaskotanie jest nie do zniesienia.

Powolnym ruchem unosi rękę do policzka i otwiera oczy... okrzyk przestrachu wyrywa się z jej ust. Radosne bicie serca zmienia się w alarm na trwogę. Z odrazą odsuwa się na koniec ławki.

Obok niej siedzi ciemnoskóra postać w ja­skrawej, falbaniastej spódnicy z mnóstwem, błyszczących paciorków oplatanych wokół szyi. Cyganka!

Alina odruchowo przerzuca torbę na drugie ramię i dla większego bezpieczeństwa kładzie rękę na zamknięciu. „Nie śpij, bo cię okrad­ną” - dźwięczy jej w uszach ostrzeżenie nie­znajomego. Najrozsądniej byłoby wstać i odejść, ale znów czuje słabość w nogach, więc siedzi jak przykuta do ławki.

Co jej właściwie grozi ze strony Cyganki? W najgorszym wypadku propozycja wróżby, na którą może się przecież nie zgodzić. Skła­mie, że nie ma pieniędzy, i uwolni się od wróżbiarki, która na piękne oczy nie będzie się fatygować.

Ale Cyganka wcale nie była natrętna. Dłuż­szy czas siedziała spokojnie, w końcu poprosiła nieśmiało:

- Daj, panienka, dziesięć złotych na mleko dla karmiącej matki.

Zarówno pokorny glos, jak i niecodzienna prośba zdumiały Alinę i uśpiły jej czujność, usposabiając życzliwie do proszącej. Z taką sytuacją miała do czynienia po raz pierwszy w życiu. W jej mieście Cyganki były bezczel­ne, nie dawały przejść spokojnie przez park, narzucały się z wróżeniem, trudno wprost było opędzić się od nich. A ta po prostu pro­si o wsparcie. Dopiero teraz Alina zauważyła zawiniątko umocowane wokół bioder Cygan­ki. Kwiliło w nim drobne, czarniawe maleń­stwo. Sięgnęła do portmonetki i wygrzebała pięciozłotówkę.

Cyganka wzięła pieniądze bez słowa, po­chyliła głowę w ukłonie, co miało pewnie oznaczać podziękowanie. Dziecko jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki przestało płakać, jakby też chciało wyrazić wdzięcz­ność.

Alina poczuła coś w rodzaju sympatii do tej karmiącej matki, co w znacznym stopniu wpłynęło na dalszy bieg wydarzeń. Mianowi­cie, zamiast odrzucić stanowczo propozycję wróżby, która teraz nastąpiła, zgodziła się na nią nieopatrznie.

Nigdy nie traktowała serio żadnych prze­powiedni, nie wierzyła horoskopom, od urodzenia była realistką i mocno trzymała się ziemi, mimo to chętnie lała wosk w wie­czór andrzejkowy i stawiała sobie kabały dla zabawy. A do zabawy zawsze była pierwsza. Więc i teraz dała sobie powróżyć dla zgrywu.

Będzie co opowiadać na urodzinach Ewy. Albo nic nie opowiadać tylko samej przebrać się za Cygankę, pożyczywszy od pani Adeli kwiecistą chustę i kilka sznurków korali. Taki numer można zrobić pod koniec uroczy­stości, proponując wróżenie z ręki. Świetny pomysł! Wystarczy podpatrzeć, jak się to ro­bi, i zaimponować towarzystwu w odpowied­nim momencie.

- Pokaż, panienka, lewą rękę, tę od serca, Cyganka prawdę powie, odczyta wszystko, co tu napisane, rączka lewa, serdeczna, wskaże, co dla serca przeznaczone, czego serce ocze­kuje i co się sercu wydarzy - zaczęła wróżbiarka charakterystycznym, śpiewnym akcen­tem.

Alina słysząc znajomą formułkę, nie mogła się oprzeć przykremu wrażeniu, że ma do czynienia z rutynowaną naciągaczką, jakie spotykała często na ulicach swojej miejsco­wości. Poprzednie dobre nastawienie prysło. Wszystkie one jednakowe! Teraz należało wy­słuchać jednym uchem oklepanych zwrotów, przyswajając je sobie na własny użytek, i jak najszybciej uwolnić od podejrzanego towarzy­stwa. Na szczęście, wróżba miała nastąpić w ramach już odżałowanego piątaka, bo wydanie dodatkowej sumy na ten cel byłoby kary­godną rozrzutnością.

Cyganka długo wpatrywała się w rękę Ali­ny, wodziła palcem po liniach tworzących nie­regularną siatkę na wewnętrznej stronie dło­ni, coś pomrukiwała, kręciła głową, wzdycha­ła.

Alinę zaczynało to niecierpliwić. Spojrzała na zegarek. Zbliżała się pora otwarcia sklepu, niechby ta Cyganicha dała jej wreszcie spo­kój! Usiłowała cofnąć rękę.

- Och! - zajęczała wróżka. - Wszystko panienka popsułaś. Już było widać, a teraz trzeba od początku.

- Nic nie trzeba, ja się spieszę, rezygnuję z wróżenia.

- Tak nie może być! - zaprotestowała Cyganka. - Dostałam pieniądz, muszę po­wróżyć. A dobrze wróżę! - zaznaczyła cheł­pliwie. - Wszystko, co powiem, sprawdzi się dokładnie, nic nie kłamię, przekonasz się, pa­nienko, tylko bądź cierpliwa i miej zaufanie.

- Już mówiłam, że się spieszę, nie mam czasu być cierpliwa - powiedziała stanowczo Alina zamierzając odejść. ,

- To zabieraj pieniądz! - wrzasnęła Cy­ganka. - Myślisz, że jestem żebraczką? Ja­kim to ja panom wróżyłam, ho, ho! I z two­jej ręki dużo mogę odczytać, tylko ty bądź mądra i pozwól uczciwie pracować.

- Nie trzeba! - opierała się Alina, ale już z mniejszą stanowczością.

To ją zgubiło. Cyganka znów przypuściła szturm.

- Masz swoją monetę! Niech moje dziecko będzie głodne!

Małe jak na zawołanie dało głos. Zamota­ne gdzieś w zakamarkach płachty owijającej talię matki kwiliło cicho i żałośnie. Alinie zrobiło się głupio. Trzeba być kawałkiem drewna, żeby pozwolić takiej kruszynie gło­dować..

- No, niech już będzie, tylko prędko, bo ja naprawdę nie mam czasu! - skapitulowała nie widząc innego sposobu na odczepienie się,

- Siadaj, panienka, nic nie stracisz, a zy­skasz dużo. Daj rączkę lewą, od serca, rączka serdeczna wskaże, co dla serca przeznaczone, czego serce oczekuje... - zaczęła od początku swoją śpiewkę, tylko już tak długo jak po­przednio nie wpatrywała się w dłoń Aliny żeby nie przeciągnąć struny. - Widzę linię szczęścia, przyjdzie ktoś, co serce uraduje...

Alina nastawiła uszu. Ktoś serce uraduje? Kto? Niech Cyganka powie o nim jak najprędzej. To ciekawe!

- Ten, co sercu miły, jest blisko, ale ty; się strzeż, on bałamut, co innego w mowie, a co innego w głowie.

- Eee... - mruknęła zawiedziona. Nie ta­kiej wróżby oczekiwała. Wolałaby usłyszeć coś optymistycznego.

Cyganka wyciągnęła z zakamarków spódnicy kraciastą chusteczkę, rozłożyła ją na kolanach, wygładziła fałdki i nierówności i powiedziala natchnionym głosem:

- Połóż panienka, na tej chustce pienią­żek, nakryj go rączką i pomyśl sobie jakieś życzenie. Trzymać musisz tak długo, aż do­staniesz znak.

- Jaki znak? - podejrzliwie zapytała Ali­na. - Tylko bez sztuczek!

- Nie bój się, panienka, wyłóż pieniążek, on do ciebie wróci. Życzenie wtedy się speł­ni, kiedy prąd przejdzie przez metal do twojej ręki.

- Niby skąd ten prąd ma się wziąć, może z tej zaczarowanej chusteczki? - zadrwiła, ale nie przerywała zabawy. A nuż ten numer da się powtórzyć na urodzinach Ewy?

- Nie śmiej się, panienka, wróżby nie lu­bią śmiechu. Trzeba wierzyć, to się spełnią, inaczej nic z tego! - tłumaczyła z chmurną miną Cyganka dotknięta nieufnością Aliny.

- No dobrze - zgodziła się wyjmując dzie­sięciozłotówkę i kładąc ją na kraciastej chustce. Następnie zgodnie z poleceniem przykryła monetę ręką, oczywiście lewą, tą od serca, i zamyśliła się nad życzeniem. Czego by w tej chwili najbardziej pragnęła? Oczywiście uda­nego zakupu... albo nie! Najbardziej chciałaby zobaczyć jeszcze raz tego chłopaka, który śmignął alejką przed kilkunastoma minutami. Tak, to jej najgorętsze marzenie w tej chwili. Niedrogie marzenie, za jedne dziesięć złotych. Nawet wstyd liczyć na jego spełnienie.

- Pomyślałaś już życzenie? - zapytała Cy­ganka spoglądając na nią zmrużonymi ocza­mi.

Pod wpływem tego spojrzenia Alinie prze­biegł po plecach nieprzyjemny dreszcz. Kiwnęła głową, czując pod palcami ciepło metalu i ciepło kolan Cyganki, ale nie była pewna, czy to jest ten znak, co miał gwarantować spełnienie życzenia.

- Długo mam czekać? - zapytała stara­jąc się nie okazywać zniecierpliwienia.

- Jeszcze trochę, czujesz coś?

- Bo ja wiem... raczej nie...

- Moneta musi być nieodpowiednia, trzeba ją zmienić na taką, która będzie lepiej przewodzić prąd.

- Brednie! - zdenerwowała się Alina. - Skąd ten prąd? Z elektrowni na Żeraniu?

- Nie chodzi o prąd elektryczny - powiedziała Cyganka z urazą w głosie.

- A jaki?

- Tajemny.

Wyjaśnienie zabrzmiała tak sugestywnie, że Alina zdusiła opanowujący ją śmiech i zastanowiła się. Tyle się pisze o różnych promieniowaniach, bioprądach, hipnozie i telepatii, że chyba coś w tym musi być. Trzeba cierpliwie czekać, aż naukowcy wyjaśnią autorytatywnie dotychczasowe hipotezy, ale drwić z ewentualnych pewników naukowych było ryzykowne i mogło świadczyć o ciasnym umyśle.

Więc choć w dalszym ciągu była nastawio­na sceptycznie do eksperymentu z kraciastą chustką, wymieniła nieodpowiednią monetę na dwudziestozłotówkę, która rokowała większe nadzieje, ponieważ była zrobiona z innego metalu.

I znowu daremne wyczekiwanie na znak. Ani elektryczny, ani tajemny, ani żaden inny prąd nie chciał przepłynąć przez rękę Aliny. Widać nie sądzone jej było spotkać raz je­szcze tego chłopca, który opanował jej myśli do tego stopnia, że zdołał odsunąć na dalszy plan tak ważną sprawę jak kupno nowych pantofli.

- Nic z tego nie będzie! Czy mam czekać do wieczora, aż jakiś znak zechce mi się ob­jawić? - zapytała z pretensją.

-- Do trzech razy sztuka! Masz, panienka, bardzo trudną rękę. Ani prąd nie chce przez nią przechodzić, ani odczytać nic się nie daje.

Alina, cofnęła dłoń, pamiętając o zgarnięciu monety.

- Nie mam innego bilonu - oświadczyła sprawdziwszy zawartość portmonetki.

- Szkoda... ale można jeszcze, spróbować z papierkiem...

- Co takiego? Skoro przez metal prąd nie przeszedł, to jakim sposobem przejdzie przez papier? - Miała ochotę popukać się w czoło i w ogóle było jej wstyd, że dała się wciąg­nąć w tę podejrzaną zabawę.

- Raz tak się zdarzyło. To bardzo rzadki wypadek, ale warto spróbować. Może się uda?

Alina wcale nie miała ochoty na dalsze pró­by. Jedynymi banknotami, jaki posiadała, były dwie tysiączłotówki dane jej wczoraj przez ojca. Niby nic nie ryzykuje, gra jest bezpieczna, monety wracają do portmonetki, ale... lepiej nie igrać z ogniem! Może istotnie ma trudną rękę i nigdy żaden prąd przez nią nie prze­niknie. Wobec tego dalsze eksperymenty są niepotrzebną stratą czasu. .

Wstała z ławki, postanawiając jak najszyb­ciej uwolnić się od kłopotliwego towarzystwa.

Ale Cyganka czuwała. Nie chowając kra­ciastej chustki, rekwizytu przyczyniającego się do spełnienia ludzkich marzeń, złapała rę­kę Aliny i zasyczała złowieszczo:

- Nie chcesz wiedzieć, co cię czeka? Ty durna dziewczyno! Twoja linia szczęścia jest splątana i poprzecinana. Ten, co sercu prze­znaczony, jest blisko, ale ty nic nie widzisz, sama psujesz swoje szczęście, ono od ciebie ucieka, bo jesteś głupia i zła.

Mówiła z taką pewnością siebie, że Alina poczuła się winna, ogromnie winna wobec siebie samej. Po co przekreślać szansę spełnienia marzenia. Oczywiście nie ma najmniejszej gwarancji, że ów tajemny prąd zechce poddać się magii nawet tysiączłotowego ban­knotu, ale ryzyko nie jest takie wielkie...

- No dobrze, spróbujemy z papierkiem! - podjęła heroiczną decyzję postanawiając bardzo uważać na ewentualne cygańskie sztuczki. Kiedy rozprostowywała zgnieciony banknot na rozłożonej chustce, pochwyciła łakome spojrzenie Cyganki. Wtedy poczuła coś jakby prąd przebiegający od palców aż po korzonki włosów. Towarzyszył temu niepokój. Może to ostrzeżenie, żeby zaprzestała ryzykownej gry.

Myśl trwała nie dłużej niż ułamek sekun­dy, ale Cyganka była jeszcze szybsza. Przycisnęła jej rękę do podobizny Kopernika roz­płaszczonego żałośnie na kraciastej chustce i zaczęła szeptać gorączkowo:

- Powiedz jakieś życzenie, powiedz jakieś życzenie...

Aliną po raz drugi przeniknął wewnętrzny dreszcz, czuła, że istotnie wpada w zasięg jakichś nieznanych, tajemnych sił. Zaczęło jej szumieć w skroniach, barwne plamy migota­ły przed oczami, nie potrafiła precyzyjnie sformułować w myśli życzenia, więc tylko patrzyła z uporem w koniec alejki wierząc, że zostanie właściwie zrozumiana. Już ją oczy zaczynały piec od tego patrzenia, pod powie­kami poczuła łzawienie, ale nie odrywała wzroku od miejsca, gdzie zniknął nieznajomy chłopiec.

- Czujesz, jak przenika cię prąd - zaszeptała Cyganka.

Napięcie, z jakim Alina myślała o spełnie­niu swego pragnienia, nie pozwalało jej na żadne inne odczucia. Nieustanne wpatrywa­nie się w jeden punkt sprawiło, że w pewnej chwili przestała w ogóle cokolwiek widzieć przed sobą, wszystko spowiła fala mgły.

Zamrugała powiekami, ale to pogarszało tylko widoczność, więc kiedy ucisk ręki Cyganki nieco zelżał, podniosła dłoń, aby prze­trzeć zmęczone oczy. Pomogło.

Wtedy przypomniała sobie o pieniądzach. Półprzytomnym spojrzeniem wpiła się w fałdzistą spódnicę wróżbiarki, ale po kraciastej chustce i banknocie tysiączłotowym nie zostało śladu.

Cyganka wstała i zaczęła się szybkim kro­kiem oddalać.

- Hej! - ucapiła ją za ramię przestraszo­na nie na żarty Alina. - Gdzie moje pieniądze.

- Jakie pieniądze? O czym mówisz, panienko? - udawała zdziwienie Cyganicha, uwalniając się. energicznym ruchem z uścisku.

- Na pomoc! Milicja! - krzyczała zrozpa­czona dziewczyna goniąc uciekającą. - Ratunku! Złodziejka!

Niewiele pomagały jej krzyki, bo żadnego funkcjonariusza nie było akurat w pobliżu, a pomoc przypadkowych osób była również mało skuteczna. Cyganka zwinnie dała nura w kępę krzaków, myląc za sobą ślady.

Alina ochrypła, bez przerwy wzywając po­mocy, krzaki, przez które usiłowała się przedrzeć, podrapały jej ręce, ale szaleńcza go­nitwa nie dała, niestety, rezultatu. Cyganka znikła z pola widzenia, jakby zapadła się pod ziemię.

Alinę ogarnęła rozpacz. Co za pechowy dzień! Nie ma ani nowych pantofli, ani pieniędzy. Jak się teraz ojcu na oczy pokaże? Tak zapewniała, że świetnie sobie poradzi z zakupem! I co? Okazuje się, że jest nieod­powiedzialną smarkulą, której nie można po­wierzyć pieniędzy.

Przypadkowi świadkowie zajścia otoczyli ją kółeczkiem wypytując o szczegóły. Współczuli, kiwając jednocześnie głowami z polito­waniem. To ją pogrążało jeszcze bardziej.

Wtedy zobaczyła jego. Szedł od strony alej­ki, na której znikł poprzednio. Wszystko było tak, jak sobie wymarzyła, tylko że w tej chwili nie była w stanie odczuć całej niezwykłości zdarzenia. Była zdziwiona, tylko i wy­łącznie zdziwiona.

- Co tu dają? - zapytał chłopak zbliżając się do grupki zebranych.

- Cyganka ukradła dziewczynie pieniądze, goniliśmy ją, ale uciekła - poinformował ktoś.

- Ukradła pieniądze? O, to daleko nie ucieknie! - zapewnił przybyły i rzucił się w jedną z bocznych alejek.

Alinie wstyd zalał policzki. Co za kompro­mitacja! Nie tak wyobrażała sobie to spotkanie. W dobrym świetle przedstawiła się chło­pakowi, nie ma co!

Trzęsła się ze zdenerwowania. Może wiać gdzie pieprz rośnie, przecież na odzyskanie pieniędzy nie ma co liczyć?

Jakie było jednak jej zdziwienie, kiedy zo­baczyła nieznajomego prowadzącego opierają­cą się Cygankę.

- Czy to ta obywatelka? - zapytał z daleka.

Alina podbiegła nie mogąc wprost uwierzyć, że udało mu się dopaść oszustkę.

- Tak, to ona ukradła mi pieniądze, tysiąc złotych, całe tysiąc złotych! - powtarzała gorączkowo szarpiąc Cygankę za falbaniastą spódnicę.

- Nie znam tej panienki! - zaklinała się oszustka, a spojrzawszy uważnie na młodą twarz chłopaka szarpnęła się ze złością. - A ty, smarkaczu, czego się czepiasz? Chuligan, łobuz! Ludzie, na pomoc!

- Spokojnie, obywatelko, tylko spokojnie, bo za obrazę władzy posiedzicie dodatkowo. Widziały gały? - Mignął jej przed oczami legitymacją. - Idziemy na komendę czy tu spiszemy protokół?

- Po co protokół, panie władzo? - spokorniała na widok legitymacji. - Ja tej pa­nienki nie znam, pierwszy raz widzę na oczy...

- Dobra, dobra macie szczęście, że nie jestem dziś na służbie. Oddać pieniądze dziewczynie i cześć. Tylko szybko, bo mogę się roz­myślić, a na komendzie inaczej pogadamy! - huknął na wahającą się oszustkę. - No, prę­dzej, prędzej! Nie ma lekko!

Widząc, że się nie wywinie, uchyliła zawi­niątka, w którym miała opatulone dziecko, i wyciągnęła stamtąd banknot Aliny. Opera­cja ta trwała dłuższą chwilę, Cyganka miała nieprzezwyciężone opory przed zwrotem pie­niędzy, jej palce straciły zwykłą zwinność, działała w wyjątkowo zwolnionym tempie, co pozwoliło zauważyć, że smagłe, kędzierzawe niemowlę, to zręcznie skonstruowana kukła.

Ileż pomysłowości obliczonej na łatwowier­ność i litość ludzką! - pomyślała Alina ściskając w dłoni odzyskane pieniądze.

- Żegnajcie, obywatelko! Życzę wara, żebyśmy się więcej nic spotkali, bo następnym razem porozmawiamy inaczej! - odprawił oszustkę „pan władza”.

Nie trzeba jej było tego dwa razy powta­rzać, śmignęła przed siebie jak sarna. Zgromadzeni ludzie zaczęli szemrać:

- Czemu ją pan puścił? Przecież to zło­dziejka, taką należy zamknąć w kryminale.

- Nie moja rzecz łapać złodziei.

- Dlatego, że nie jest pan dzisiaj na służ­bie? - odważyła się wtrącić Alina. Ona rów­nież uważała, że puszczenie oszustki wolno jest wysoce niewłaściwe.

- Dziecino, w ogóle nie jestem na służbie i z władzą nie mam nic wspólnego, przynajmniej na razie.

- Wiec postraszył pan tę Cygankę fałszy­wą legitymacją?

- Fałszywą legitymacją? Bardzo proszę, bez impertynencji. Legitymacja jest w najzupełniejszym porządku. Czytaj, jak nie wie­rzysz: Karta wstępu na basen „Legii”. Opłata uiszczona za cały bieżący sezon, nigdy nie le­gitymuję się fałszywymi dokumentami.

- A to cyrk! Taka spryciara, a dała się za­straszyć byle czym.

- No, no! Wszystko zależy od tego, kto się tym byle czym posłuży. Tu konieczna była pe­wność siebie. Żeby opanować sytuację, trzeba było iść na całość. Ani cienia wahania czy sła­bości. W takim wypadku nie można pozwolić, aby przeciwnik zebrał siły.

Przygodni świadkowie zaczęli się rozchodzić. Alina została sama ze swoim dobroczyńcą.

- Był pan wspaniały! - powiedziała onie­śmielona.

- Mila jesteś. Ale bardzo proszę, skończ z tym panem, Na imię mam Artur. A ty? Wyglądasz na Beatę. Zgadłem?

- Niestety. Alina.

- Szkoda. Lubię dziewczyny na B. Beata, Bożena, w ostateczności Barbara.

- Brigitte Bardot - uzupełniła.

- Mówiłem o dziewczynach, nie o starusz­kach. Bardotka jest po czterdziestce. Rupieć!

- Gwiazdy filmowe są zawsze młode. Mają tyle lat, co grane przez nie postacie - ośmieliła się zaoponować. Słowo „rupieć” nieprzyje­mnie zabrzmiało w ustach chłopaka, którego chciała podziwiać.

- Gwiazdy filmowe akurat mało mnie in­teresują. Lubię zwyczajne, warszawskie dziewczyny.

- Teraz ty jesteś miły - uśmiechnęła się udobruchana. - Niestety, znów cię muszę rozczarować. Mieszkam poza Warszawą. W... - Wymieniła nazwę swojego miasta.

- Daleko to?

- Jakieś trzydzieści kilometrów. Pół godzi­ny jazdy autobusem.

- To prawie stolica. Z Grochowa czy Żera­nia jedzie się do Śródmieścia dłużej niż pół godziny.

Opowiedziała mu o swojej miejscowości, o domu wśród brzózek, o ojcu, najlepszym ze wszystkich ojców na świecie, o pantoflach, po które specjalnie przyjechała, wreszcie o Cygance zachowującej się początkowo honorowo, a w rzeczywistości będącej wyjątkowo sprytną oszustką.

- Trafiła na nieprawdopodobną naiwniaczkę - roześmiał się Artur. - Tu ona poszła na całość. Ogłupiła cię, omotała, podeszła psycho­logicznie, żeby zadać ostateczny cios. Wyobrażam sobie, jak mnie przeklina, że wyrwałem jej taką zdobycz!

- Sama nie wiem, jak ci się odwdzięczę - powiedziała Alina przełknąwszy jakoś tę naiwniaczkę.

- Nie musisz! Ubawiłem się jak na francu­skiej komedii. Kiedy opowiem chłopakom, nie pozbierają się ze śmiechu, jeśli w ogóle uwie­rzą, że takie naiwne dziewczyny jeszcze cho­dzą po świecie. Ale to nic, podobasz mi się!

Właściwie powinna się obrazić. Ale niestety Artur miał rację. Jej naiwność zasługiwała na wyśmianie. A skoro na osłodę powiedział: „Po­dobasz mi się”, to chyba nie warto się dąsać. Trzeba ponieść konsekwencje i wysłuchać pa­ru przykrych słów. Jednego była pewna - ta nauka nie pójdzie w las, już nigdy nie da się naciągnąć żadnej oszustce.

Artur w dalszym ciągu uśmiechał się iro­nicznie. A mogło być zupełnie inaczej. Gdyby zawarli znajomość wcześniej, już w chwili, kiedy zauważył ją odpoczywającą samotnie na ławce, wypadki potoczyłyby się inną koleją i nie musiałaby teraz się wstydzić. Czuła się głupio, co tu kryć!

Więc taki jest smak spełnionego marzeniu? Oto zobaczyła Artura ponownie, rozmawia z nim, jak tego pragnęła, i co? Gdzie to wielkie przeżycie, którego oczekiwała, gdzie oczarowanie, na jakie liczyła. On też nie jest ocza­rowany, przeciwnie, ocenia trzeźwo nie szczę­dząc słów krytyki. Czy wobec tego ich spotka­nie ma sens? Wszystko popsuła Cyganka. Gdy­by nie ona...

Gdyby nie ona, mogłoby wcale nie dojść do spotkania z Arturem. I prawdę mówiąc, tak byłoby lepiej. Chociaż właściwie wszystko jedno. Spotkali się, pogadali, teraz każde pójdzie w swoją stronę.

- Muszę już lecieć! - powiedział Artur spoglądając na zegarek. - Kiedy się znów zobaczymy?

- Kiedy się zobaczymy? - powtórzyła. Więc mają się widywać? Na to nie liczyła po kompromitującej, jak sądziła, historii z Cy­ganką.

- No. kiedy znów przyjedziesz po zakupy do Warszawy?

- Nie mam pojęcia...

- Zaplanuj jakiś konkretny termin, żeby­śmy się mogli zobaczyć.

- Naprawdę zależy ci na tym? - Zwleka­ła z odpowiedzią uświadomiwszy sobie, że Ar­tur jest zupełnie obcym człowiekiem, a z nie­znajomymi różnie może być.

- Zależy. A tobie?

- Hm...

- Masz opory? Czemu?

- Za krótko się znamy, nic o tobie nie wiem...

- Stąd wniosek, że musimy się spotkać i poznać na wylot.

Właściwie racja. W jaki sposób dowiedzieć się czegoś o sobie, jeśli nie przez częste kon­takty?

- To kiedy chciałbyś się zobaczyć?

- Powiedzmy w przyszły wtorek.

- No dobrze, niech będzie w przyszły wto­rek. O której?

- Między trzecią a czwartą, odpowiada ci?

- Raczę i tak.

- Tylko nie wystaw mnie do wiatru, bo...

- Bo co? - zaczęła się przekomarzać. Te­raz rozmawiało się dobrze.

- Bo i tak cię znajdę w tej twojej pipidówce.

- Nie znasz adresu.

- Poradzę sobie. Nie wierzysz?

- Wierzę. Cygance dałeś radę, więc najlepszy dowód, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych.

- Właśnie! Wobec tego do wtorku!

- Cześć!

Zupełnie zapomniała o celu swojego przyjazdu. Do upatrzonego sklepu już nie wstąpiła i wróciła do domu bez nowych pantofli.

Na urodziny Ewy szła tylko przez grzecz­ność, nie chcąc zrobić zawodu koleżance. Ale nie spodziewała się dobrej zabawy. Miało być kilka osób z ich klasy, a więc Tomek ze swoimi wrzaskliwymi nagraniami, Marzena lubią­ca się popisywać kawałami, które wszyscy znają na pamięć, i jeszcze ze trzy osoby. Zo­stał również zaproszony kuzyn Ewy z kolegą, obaj studenci. To oni mieli być najbardziej atrakcyjnymi gośćmi, z nimi Ewa wiązała pla­ny na przyszłość.

Jeszcze tydzień temu Alina z entuzjazmem przyjmowała jej projekty i sama chciała zrobić dobre wrażenie na którymś ze studentów. Dziś wszystko wyglądało inaczej.

Ubrała się w starą sukienkę, choćby tylko dlatego, że do nowej nie miała odpowiednich pantofli, ale również, a może przede wszystkim dlatego, że już nie potrzebowała się ni­komu podobać. Przez ostatnie dni myślała wy­łącznie o Arturze, myślała o nim stale z krót­kimi przerwami na sen i odrabianie lekcji.

Ze swoją tajemnicą kryła się przed wszyst­kimi, nikomu nie powiedziała o spotkaniu w warszawskim parku - ani tatusiowi, ani Ewie, ani nawet pani Adeli.

Z niecierpliwością liczyła godziny dzielące ją od wtorkowego spotkania i najchętniej przesiedziałaby je w domu. Z niechęcią my­ślała o banalnych rozmowach, uśmiechach i wrzawie, jaka towarzyszy przyjęciom uro­dzinowym. Sama dziwiła się zmianie, jaka za­szła w niej przez parę dni, ale było jej z tym dobrze, och, jak dobrze!

Dźwięki muzyki słychać było przez otwarte okna z daleka. To znak, że Tomek już jest na posterunku i z pełnym zaangażowaniem obsłu­guje magnetofon. Zamiast przyspieszyć, Alina zwolniła kroku. Gdyby Ewa nie była jej naj­lepszą przyjaciółką, chyba zawróciłaby do do­mu.

Przywitano ją chóralnym: aaaaa!

- Jestem ostatnia? - zapytała siłując się, z papierem od bukietu.

- Przesadzasz z samokrytyką, taka całkiem ostatnia nie jesteś! - uspokoiła ją solenizantka. - Czekamy jeszcze na Mirka i jego kole­gę.

Istotnie. Rzuciwszy okiem po obecnych stwierdziła, że są sami delegaci z klasy. Niko­go obcego. Bardzo dobrze, szybciej się skoń­czy.

Ewa poszła wstawić kwiaty do wody. Kiedy umieściła kolejny wazon na podłodze, Alina zrobiła uwagę, że pokój wygląda jak buduar primabaleriny.

- Wiedziałam, co robię, przychodząc na świat w maju, kiedy kwiatów jest zatrzęsie­nie. Gdybym miała urodziny w grudniu, nie obsypywalibyście mnie bukietami. Już ja was znam!

- Gadu, gadu, a czas ucieka. Póki co, można zatańczyć! - Tomek puścił głośniej magnetofon i złapał Alinę za rękę.

Wywinęła się zręcznie.

- Czy pozwolisz, Ewa, przywitać się z two­ją babcią?

- Proszę cię bardzo, babcia za tobą prze­pada.

- Tylko ty nie przepadnij na cały wieczór! - posłał za nią ostrzeżenie Tomek.

To jest myśl! Z babcią Ewy mogła Alina przegadać wiele godzin. Bardzo się lubiły. Starsza pani była emerytowaną nauczycielką historii i umiała ciekawie opowiadać. Często wspominała swoje przedwojenne wycieczki zagraniczne. Pasjonowała się szczególnie histo­rią starożytną, a ponieważ Alina również była nią zainteresowana, łatwo znajdowały wspól­ny język.

Babcia Ewy cieszyła się mając wdzięczną słuchaczkę, Alina z kolei mogła bez końca słu­chać o pięknie antycznych zabytków, którym w podręczniku poświęcone były wyłącznie la­koniczne wzmianki, o twórcach bezcennych dzieł sztuki, malarzach, rzeźbiarzach, architektach.

Babcia Ewy przechowywała pieczołowicie zdjęcia i widokówki z owych wycieczek. Oglą­dając je, Alina marzyła, aby te wszystkie cu­da zobaczyć na własne oczy, móc podziwiać je z bliska, stanąć na ziemi, gdzie czas się zatrzy­mał, a historia zaklęta w kamieniu daje świadectwo dawnej kulturze.

Efektem rozmów o minionych czasach i sztuce antycznej stały się częstsze odwiedzi­ny w bibliotece, gdzie Alina zaczęła szukać pozycji dotyczących interesującego ją tematu. W swojej pasji była raczej odosobniona, mało kogo pociągała historia starożytna, nawet Ewa nie rwała się do zgłębienia jej tajemnic, pokpiwając niekiedy z najnowszego hobby Aliny.

- Wiesz, ten bocian, co cię podrzucił, mu­siał pomylić adres. To ty powinnaś być wnuczką mojej babci, ja się zupełnie nie wdałam w rodzinę.

Fakt. Babcia była nauczycielką, mama pra­cownikiem naukowym uniwersytetu, ojciec docentem w jakimś instytucie, a Ewa... bar­dzo przeciętną uczennicą liceum ogólnokształcącego. Podkreślała stanowczo, że na żadne studia nie pójdzie, po maturze wyjdzie za mąż, będzie wychowywać dzieci gwiżdżąc na wszel­ką karierę zawodową.

W chwili obecnej lubiła się bawić, ładnie ubierać, głośno śmiać i dobrze zjeść. Na jej chwałę należało dodać, że chętnie zajmowała się gospodarstwem, ochotniczo pomagając babci w kuchni. Babcia ją uwielbiała, bolejąc jednocześnie nad brakiem intelektualnych zainteresowań wnuczki.

Alina miała wyrzuty sumienia, że przedsta­wiając się z lepszej strony, robi koleżance świństwo, ale Ewa śmiała się z tego i była za­dowolona, że babcia ma wdzięcznego słucha­cza. Nawet dziś, w dniu swoich urodzin, nie protestowała przeciwko ucieczce Aliny z gro­na zaproszonych gości. Naprawdę nie była za­zdrosna o uczucia babci.

Jak przyjemnie rozmawiało się ze starszą panią. Żeby tak cały wieczór przegadać w jej towarzystwie. Nastrój urodzinowego przyjęcia, wdzierająca się przez drzwi jazgotliwa muzyka nie pozwalały na poruszanie poważniejszych tematów, poplotkowały więc trochę o solenizantce.

- Czy wiesz, że Ewa chciała podjąć gości winem? - powiedziała babcia.

- Ciekawostka! - Alina nie wiedziała, co o tym myśleć, bo koleżanka zataiła przed nią ten szczegół.

- Z trudem ją przekonałam, że na młodzie­żowym przyjęciu alkohol jest zupełnie zbyteczny. I bez tego potraficie bawić się wesoło.

- O tak! Chwilami nawet za wesoło! Jeśli mogę być szczera, wolałabym posiedzieć jak najdłużej z panią. Tu jest tak przyjemnie, za­cisznie...

- Nie na długo. Ewa pozwoliła nam gawę­dzić, bo studenci się spóźniają. Jak przyjdą, za­goni wszystkich do stołu i będziemy musiały bawić się z całym towarzystwem. Nie rozumiem, po co zaprosiła dorosłych chłopców? To wino było planowane z myślą o nich.

- Możliwe. Ale skoro wina nie będzie, to może chłopcy wyczuli sprawę i wcale nie przyjdą?

- Ewa byłaby niepocieszona, a ty?

- Mnie wszystko jedno, nie znam tych stu­dentów.

Nie znam i nie chcę znać! - dodała w myśli. - Gdyby któryś z was był Arturem, to co innego! Ale ponieważ wasza obecność nie jest mi potrzebna do szczęścia, możecie w ogóle się nie pokazywać. Wina i tak nie dostaniecie!

W drzwiach stanęła Ewa.

- Zapraszam do stołu.

- Jest już komplet? - zmartwiła się Alina.

- Nie ma, chłopcy się spóźniają, ale już dłużej nie będziemy czekać. Babciu, bądź tak dobra... Alino...

- Jesteśmy gotowe, na nas zawsze możesz liczyć! - powiedziała babcia.

- Wiem, a Mirkowi natrę uszu. Jeśli myśli, że ze mnie można bezkarnie robić balona, to się bardzo myli.

- Daj spokój, mogło mu coś wypaść - pró­bowała załagodzić sprawę Alina. Była zadowo­lona, że nie przyszli. Od razu wpadła w dobry humor. Śmiała się z dowcipów Marzeny, jak­by słyszała je po raz pierwszy, chętnie tańczy­ła najbardziej zwariowane tańce, ciesząc się, że czas mija i do godziny piętnastej we wtorek jest coraz bliżej.

- Dawno cię nie widziałam w takiej fantastycznej formie - stwierdziła Ewa, kiedy wyszły do łazienki umyć ręce. - Szkoda ze Mirek tego nie widzi. Wpadłby po uszy. Ale nic się nie martw, już ja coś wymyślę, żeby was zapoznać.

- Zostaw chłopaka w spokoju, po co go ciągnąć na siłę? Zresztą...

- Wiem, co robię. Chcę przez Mirka poznać jego kolegę, a ponieważ oni zawsze trzymają, się razem, więc rozumiesz...

- Rozumiem, sprytnie to wykalkulowałaś, ale pozwól sobie powiedzieć...

- Nie masz pojęcia, jak mi się tamten po­doba, jest akurat w moim typie. Jak myślisz, spodobam mu się również? - Spojrzała w lu­stro szukając w nim ostatecznej odpowiedzi.

- Trudno zgadnąć - powiedziała Alina obojętnie. - Dziś w każdym razie szanse masz minimalne.

- Rzeczywiście, dziś na pewno nie uda mi się pchnąć sprawy do przodu. Bez przerwy myślę, co im przeszkodziło przyjść?

- Przestań się nimi przejmować. Nie przy­szli, ich strata.

- Podziwiam twoją obojętność. Nie chcesz mieć chłopaka studenta?

- Dużo mi z tego przyjdzie, czy będę chcia­ła, czy nie. Faktem jest, że nie przyszli, mieli widocznie ciekawsze zajęcia. Mała szkoda. I bez nich bawiliśmy się tak, że lepiej nie trzeba.

- Jesteś krótkowzroczna, wcale nie myślisz o przyszłości. Masz zamiar chodzić z Tomkiem albo Jarkiem? W podstawówce jeszcze trochę mi imponowali, teraz tuż nie. Jak się ich wi­dzi na co dzień przy tablicy, kiedy jeden z drugim jąka się i plecie jak na mękach, to nie da rady się zakochać. Ja bym chciała, że­by mój chłopak był mądry, silny, nie chodzi oczywiście o rekordzistę w podnoszeniu cięża­rów, ale żeby miał charakter...

- Rozumiem, rozumiem! - zgodziła się Alina. Ewie chodziło o kogoś takiego jak Ar­tur. Ktoś taki może zaimponować. Sam w ży­ciu nie zginie i innym nie da zginąć.

- Pomyślmy, jak podejść Mirka i jego ko­legę. Może kupić bilety do kina? - kombinowała Ewa.

- Bo ja wiem... Nie będzie to zbyt nachal­ne? Może wyglądać, że się narzucamy. Lepiej, żeby propozycja wyszła od nich.

- No to możemy długo czekać.

- Kuzyn bywa u was?

- Rzadko. Jak go rodzina wydeleguje do moich staruszków z poleceniem. Mnie na ogół nie zauważa, jestem dla niego za smarkata. Zapraszając na urodziny, specjalnie zaznaczy­łam, że będą to już szesnaste.

- Obiecał przyjść?

- Powiedział, że się postara. To prawie obietnica, nie?

- Mało zobowiązująca.

- Masz rację, dał mi ją na odczepne. Chy­ba powinnam się obrazić. Jak uważasz?

- Nie wiem. Jeśli się upewnisz, w cię zlekceważył, to masz powód do obrazy, ale jeśli coś mu wypadło...

- Powinien przeprosić!

- Właśnie. Poczekaj cierpliwie na wyjaśnienie.

- Dobrze mówisz! Co ja bym bez ciebie zrobiła!

- Ktoś w tym towarzystwie musi trzeźwo myśleć - roześmiała się Alina.

- Jesteś wyjątkowa!

- Przesadzasz, koleżanko! Wcale nie jestem wyjątkowa. Gdybyś znała prawdę... A chcesz wiedzieć dlaczego twój kuzyn jest mi obojęt­ny? Powiem ci, wszystko ci powiem z detala­mi, ale nic tutaj, w łazience, taka fantastycz­na historia wymaga odpowiedniej oprawy, od­powiedniego nastroju. Wracajmy do gości! - przypomniała Ewie o obowiązkach gospodyni.

Goście bawili się dobrze, nie zauważyli na­wet nieobecności solenizantki. Tylko babcia wyglądała na zmęczoną, więc Alina pierwsza zaczęła się żegnać.

- Jutro wpadnę i pomogę ci zrobić porzą­dek - szepnęła Ewie do ucha. Pokój wyglą­dał jak pobojowisko, ale wspólnymi siłami doprowadzi się go do ładu. Przy okazji będzie można opowiedzieć przyjaciółce o fantastycz­nym wydarzeniu, którego dalszy ciąg nastąpi we wtorek, punktualnie o piętnastej.

Inżynier Markowski znalazł się w przysło­wiowej kropce. Dyrektor przedsiębiorstwa nie chciał w ogóle słuchać o rezygnacji z wyjaz­du.

- Zrozumcie, kolego, jak przedstawia się sytuacja. Jest pan najlepiej zorientowany w projektowaniu urządzeń sygnalizacyjnych, na które podpisaliśmy umowę z Niemcami, zna pan dobrze język, więc proszę nie utrudniać! Kogo mam tam posłać zamiast pana? Któregoś z młodzików, którzy dopiero co opuścili szkół­kę i nie mają pojęcia o samodzielnej robocie? Albo projektanta od kanalizacji? Nonsens! Mu­si być człowiek doświadczany, mający za sobą kilka udanych projektów tego typu. Rozumie­my się, kolego?

Inżynier, przygwożdżony argumentami, obie­cał sprawę ponownie przemyśleć Istotnie, urządzenia sygnalizacyjne to jego specjalność i nikt lepiej nie wywiąże się z tej misji. Tu dyrektor ma rację. Ale są również inne racje, osobiste, rodzinne. Jak je pogodzić?

Nie można ich nawet użyć jako kontrargu­mentu, bo wywołałyby najwyżej wyruszenie ramion. W czym problem, skoro można zape­wnić dziewczynie czasową opiekę w domu dziecka? Że ona nie zechce? A cóż to za cie­plarniany kwiatek nie znoszący innej niż do­mowa atmosfery!

Jan Markowski ciężko westchnął. Już był taki szczęśliwy, że nie musi poruszać tego przykrego tematu, tymczasem sprawa odżyła i rozmowa z córką go nie minie. Muszę porozmawiać jeszcze dziś, żeby choć pierwszy etap mieć z głowy.

Na stole w kuchni leżała kartka z lakonicz­nym zawiadomieniem: „Jestem u Ewy na urodzinach. Kolacja w lodówce”. Ojciec zmiął kartkę, zrobił z niej kulkę i cisnął ze złością do śmieci. Akurat dziś musiała się wybrać na urodziny! Nic nie miał przeciwko Ewie, przeciwnie, zadowolony był z przyjaźni dziewczy­nek, ale te urodziny i związana z nimi nieobecność córki były mu nie na rękę. Kiedy po­rozmawia z Aliną?

Wróci rozbawiona i beztroska, niegodziwością będzie psuć jej humor zapowiedzią tak długiej rozłąki. A odkładać rozmowę do jutra, to pozbawić spokoju siebie. Tak chciałby mieć ten przykry obowiązek z głowy. Niechby wreszcie klamka zapadła! Ale klamka nie mo­gła zapaść z powodu nieobecności głównej bo­haterki.

Inżynier snuł się przez jakiś czas po domu bez wyraźnego celu, posprawdzał wszystkie instalacje, nic jednak nie wymagało naprawy, przejrzał gazety, nic specjalnego nie działo się na świecie, przynajmniej nic go nie zaabsor­bowało. Włączył telewizor, widząc w tym je­dyną możliwość oderwania myśli od nękające­go problemu.

Najpierw leciał film o zwierzętach tropikal­nych, owszem, nawet zręcznie zrobiony i w przepysznych kolorach, tyle że inżyniera aku­rat w tej chwili zwierzęta tropikalna mało obchodziły. Głowę miał zaprzątniętą niełatwymi sprawami i trudno mu było się wczuć w zagadnienia bytowe krokodyli czy wysiłki żółwi morskich zabiegających o zabezpieczenie przed grabieżcami złożonych w piasku jaj.

Po spotkaniach z przyrodą był program pu­blicystyczny, który oglądał zawsze z dużym zainteresowaniem. Tym razem jednak i on nie był w stanie wyrwać inżyniera z kręgu jego spraw osobistych. Mimo to gapił się w telewi­zor, wiedząc, że gdy go wyłączy, to zostanie sam na sam z dręczącymi myślami. Przełączył na dwójką. Szedł tu program pod hasłem: „Problemy rodziny”, który prezentował oso­by poruszające jakieś istotne problemy z tej dziedziny, niestety, jak dotychczas nikt nie wypowiadał się w kwestii interesującej samot­nego ojca, nikt nie podejmował tematu, jak wychowywać dorastające dziewczęta.

Kolejna rozmówczyni również nie zamierza­ła poruszać sprawy aktualnej dla inżyniera Markowskiego, ale jej osoba wydała mu się znajoma. Ten uśmiech, ten ruch, jakim poprawiała okulary, nie był dla niego obcy. Z całą pewnością zetknął się kiedyś z tą kobietą. Tyl­ko kiedy i gdzie?

Wbijał wzrok w ekran, wytężał pamięć, pytał uśmiechającej się z ekranu pani: Skąd my się znamy? Ale odpowiedzi nie było. Jej naz­wisko Leokadia Waszkowska, też mu nit nie mówiło. Był zły, że audycja zaraz się skoń­czy, a on nie przypomni sobie, kto to jest.

Redaktor prowadzący program zapytał w pewnym momencie:

- A jak się dzieci do pani zwracają?

- Nazywają mnie ciocią Lilką.

Na Jana Markowskiego spłynęło olśnienie. Leokadia Słowik, koleżanka ze szkolnej ławy! No, oczywiście, że to nikt inny, tylko narwa­na Lilka, która na rok przed maturą rzuciła szkolę, aby opiekować się jakąś samotną ciocią mieszkającą na drugim końcu Polski. Było to gdzieś na Wybrzeżu. Poczta pantoflowa wkrótce doniosła, że ciocia Lilki mimo tros­kliwej opieki zmarła, a sama Lilka prze­prawiła się do któregoś z krajów skandynaw­skich.

Złośliwi kpili, że wyprawa odbyła się na balii, którą jej ciocia zapisała w testamencie, inni, jeszcze złośliwsi, opowiadali, że balia przerdzewiała w czasie rejsu i Lilka musiała sfinalizować swoją podróż crawlem. To, że do­płynęła na obcy ląd, było pewne, bo przysłała kilka widokówek bardziej zaprzyjaźnionym osobom.

Janek Markowski nie należał do grona przy­jaciół Lilki Słowik, choć potajemnie się w niej durzył. Imponowała mu, ale i onieśmielała. Pewniej czuł się w towarzystwie mniej ekscen­trycznych dziewcząt, toteż kiedy rzuciła szko­łę, przestał o niej myśleć i dość szybko zapo­mniał.

Teraz był bardzo zadowolony mogąc oglądać dawną koleżankę na ekranie telewizyjnym. Twarz miała jeszcze niestarą, ale nie była to już dawna narwana Lilka sprzed dwudziestu paru lat. Miał przed sobą kobietę dojrzałą, w spojrzeniu której było skupienie i powaga. Uśmiechała się, a mimo to oczy jej pozosta­wały poważne.

- Pani Lilko, proszę opowiedzieć naszym widzom, jakie były początki, kiedy i w jakich okolicznościach założyła pani swoją rodzinę - zachęcał redaktor.

- Muszę zacząć od zwierzenia. Zawsze mia­łam opinię ekscentryczki, po której można się wszystkiego spodziewać. Zresztą w całej peł­ni zasługiwałam na tę opinię. Działałam żywiołowo, nie zastanawiając się nad konsekwen­cjami swoich czynów. Miało to swoje dobre i złe strony.

- Jak prawie wszystko w życiu - wtrącił redaktor.

- Tak. Jak prawie wszystko... Rodziców nie pamiętam, bo zmarli, kiedy byłam niemowla­kiem, wychowywała mnie ciocia, której spra­wiałam mnóstwo kłopotów. Przynosiłam uwa­gi w dzienniczkach, na wywiadówkach też mnie nie chwalono, więc ciocia zapowiedziała, że będzie się ze mną męczyć najwyżej de ma­tury...

Tych szczegółów z życiorysu Lilki Jan Markowski nie znał. To, że straciła rodziców i wy­chowywała się u ciotki, mogło powodować jej nieobliczalne wyskoki, a ponieważ życie układało się jej inaczej niż innym, czuła potrzebę imponowania. Widocznie w ten sposób pozby­wała się kompleksów.

- ...zwolniłam ją przed terminem z uciążli­wego obowiązku, przenosząc się do drugiej cioci, mieszkającej w Szczecinie. Niestety, ta druga ciocia wkrótce zmarła i zostałam sama zdana wyłącznie na własne siły.

- Jak się pani czuła w nowym środowisku? i- zapytał redaktor.

- Źle. Nie miałam przyjaciół, ale wstydzi­łam się wracać. Zaczęłam pracować w stoczni jako pracownik fizyczny. Jedna z moich ko­leżanek, mająca krewnych w Danii, wykombinowała zaproszenie i pojechałyśmy poznawać świat. Ja poznawałam go od najmniej cieka­wej strony - niańczyłam cudze dzieci, my­łam naczynia w restauracji, zamiatałam klat­ki schodowe. Nie miałam zawodu i nie zna­łam języka, więc tylko do tego rodzaju zajęć się nadawałam.

- Jak długo przebywała pani w Danii?

- Wytrzymałam prawie rok. Za oszczędno­ści na jedzeniu kupiłam trochę ciuchów, parę prezentów i wróciłam do pierwszej cioci z przeprosinami. Przyjęła mnie z rezerwą, nie wierząc, że się ustatkuję, więc kiedy oznajmi­łam, że wychodzę za mąż, odetchnęła z ulgą. Wyprowadziłam się do Warszawy, gdzie mie­szkam do dziś. A dziś już mi nie w głowie żadne ekstrawagancje...

Inżynier Markowski doznał rozczarowania. Życiorys narwanej Lilki wydał mu się w rezultacie banalny. Poszalała, porozrabiała, by na koniec ustatkować się i wyjść za mąż. Prawdę mówiąc nie wniosła nic ciekawego do dyskusji o problemach współczesnej rodziny, a uśmiech, na początku tak ujmujący, teraz wydal mu się jakby sztucznie przyklejony do twarzy.

- Na pewno skończyła pani z zaskakują­cymi pomysłami? - Redaktor uśmiechnął się powątpiewająco, dając do zrozumienia widzom, że zaraz wyciągnie od rozmówczyni dalsze zwierzenia. - To. co usłyszeliśmy, było dopie­ro wstępem, a nas interesuje najbardziej dalszy ciąg pani biografii. Proszę opowiedzieć o dniu dzisiejszym swojej rodziny.

Na twarzy Leokadii Waszkowskiej (dla Jan­ka Markowskiego - Lilki Słowik) pojawiło się zakłopotanie.

- Nie wiem czemu, ale łatwiej mi mówić o błędach i porażkach niż o sukcesach. Rozprawianie o osiągnięciach życiowych jest dla mnie krępujące.

- Niesłusznie. Zapewniam panią, że o tego rodzaju osiągnięciach należy mówić dużo i głośno. Prosimy.

- No cóż, stabilizację zaczęłam od zdania matury, następnie ukończyłam kurs dla pielęgniarek i zaczęłam pracować w szpitalu na oddziale dziecięcym. Praca dawała mi dużo za­dowolenia, mąż był człowiekiem wyjątkowej szlachetności, rozumieliśmy się wzajemnie, miałam więc prawie wszystko, czego potrzeba do pełnego szczęścia... Prawie... bo brakowało mi własnych dzieci. Niestety, byliśmy małżeń­stwem bezdzietnym. To podsunęło nam myśl o stworzeniu rodziny zastępczej i zaopiekowa­niu się dzieckiem pozbawionym rodziców.

- Czy znowu najpierw był czyn, a dopiero później zastanowienie? - Redaktor uśmiechnął się.

- O nie! Ta sprawa wymagała głębokiego namysłu, rozważaliśmy ją ponad pół roku. Gdy decyzja dojrzała, minął jeszcze pewien czas konieczny dla załatwienia niezbędnych formalności, tak że upragnione dziecko pojawiło się w naszym domu dopiero po upływie roku. Był to dziewięcioletni Jurek, którego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Od tamtej chwili minęło piętnaście lat.

- A więc jubileusz?

- Tak. Obchodziliśmy go uroczyście w ubiegłym miesiącu. Jurek jest już człowiekiem samodzielnym, założył rodzinę, pracuje na wsi jako zootechnik, ale nadał się z nami kontaktuje.

- O ile wiem, niedługo był jedynakiem.

- Istotnie. Doszliśmy do wniosku, że jedynacy źle się chowają, więc wkrótce przyszedł do nas Władek, który obecnie przygotowuje się do matury, a następnie chce zdawać na akademię medyczną.

- Kto był następny?

- Renia, młodsza od Władka o dwa lata, później Zosia, wreszcie bliźniacy: Staszek i Czarek.

- Bracia?

- Nie. Jedynie równolatki. Najmłodsza wiekiem jest Zosia, a stażem Czarek, który przyszedł na miejsce Jurka.

- A więc model rodziny państwa wyraża się liczbą: dwa plus pięć?

- Tak było do niedawna. W ubiegłym roku zmarł mój mąż...

- Ale pani nadal opiekuje się przybranymi dziećmi?

- Tak. Nie wyobrażam sobie rozstania z nimi.

- Dużo przysparzają kłopotów?

- Mniej, niżby się mogło wydawać. Są zdyscyplinowane, spełniają obowiązki bez ociągania i, co mnie najbardziej cieszy, są solidarni jak prawdziwe rodzeństwo.

- A jak przedstawia ją się sprawy finansowe?

Otrzymujemy przewidzianą prawem dotację od państwa. Zdarzają się, oczywiście, przejściowe kłopoty, ale na ogół długo nie trwają, więc się nie uskarżam.

- Pozostaje mi zatem życzyć pani oraz jej dzieciom dalszych pogodnych dni w harmonij­nej, jak dotąd, atmosferze. Zbliżają się waka­cje. Jak je zazwyczaj spędzacie?

- Różnie. Na koloniach, obozach, wyciecz­kach. Przeważnie każdy gdzie indziej.

- Domyślam się, że te wyjazdy wypadają w różnych terminach. Jak wobec tego wyglą­da pani urlop?

- No, cóż, ja muszę być w domu, żeby opie­kować się tymi, co zostają.

- A gdyby ktoś panią zaprosił wraz z całą rodziną gdzieś na wieś lub w rejon podmiejski? Telewidzowie miewają różne świetne po­mysły.

- Bardzo byśmy się wszyscy cieszyli.

- Zrobione? Jestem pewien, że zostaniecie zasypani lawiną listów z propozycjami. Ja znam naszych widzów! Adres pani Leokadii Waszkowskiej brzmi: Warszawa, ulica... numer kodu...

Inżynier Markowski sięgnął po długopis. Za­pisał adres, choć nie widział w tym żadnego celu. Przecież nie zaprosi zwariowanej Lilki z jej pewnie też zwariowaną dzieciarnią na wakacje, bo właśnie w połowie czerwca ma wyjechać. Gdyby został na miejscu, mógłby pomyśleć o nawiązaniu kontaktu, ale wyjazd przekreśla wszystkie plany. Cóż, sprawa jest przesądzona, trzeba się skoncentrować na przy­gotowaniach wyjazdowych i nie zaprzątać głowy cudzymi kłopotami.

Jeszcze dziś porozmawia z Aliną. Czemu ona tak długo nie wraca? Poczuł zmęczenie i po­stanowił się zdrzemnąć. A przysnąwszy, zoba­czył siebie w warszawskim mieszkaniu Leoka­dii Słowik. Dech mu zaparło na widok apar­tamentów, jakie zajmowała ze swymi podopiecznymi. Mieszkała w jednorodzinnej willi na peryferiach stolicy z daleka od hałasu i spalin. To nawet nie była willa, raczej pa­łac z mnóstwem szkła, marmurów, artystycz­nej ceramiki. W ogrodzie posągi z drewna i kamienia, przepyszna roślinność, nieznane gatun­ki kwiatów i krzewów. Wszystko to sprawiło, że czuł się jak ubogi krewny.

Lilka widząc, jakie wrażenie zrobiła na nim jej rezydencja, była bardzo serdeczna, zapra­szała, żeby następnym razem przyjechał z Alinką, a kiedy dowiedziała się, że planuje wy­jazd za granicę i ma kłopot, co zrobić z córką, ja wołała bez namysłu:

- Dawaj ją do mnie!

Ucieszony, że nasuwało się takie doskonałe rozwiązanie, chciał ucałować Lilkę i... ocknął się z drzemki. Półprzytomnym spojrzeniem ogarnął znajome sprzęty i minęła dłuższa chwi­la, nim wrócił do rzeczywistości.

Kiedy całkowicie otrzeźwiał, zaśmiał się na wspomnienie tego snu. Czego to nie wymyśli zmęczona wyobraźnia! Jakieś przytłaczające wspaniałością pałace, jakieś nierealne propo­zycje w sprawie Alinki. Ech, życie... Westchnął ciężko na myśl, że od rozmowy z córką nic go nie uchroni.

Dochodziła dziesiąta, a tej niedobrej dziew­czyny wciąż nie było. Dopóki chodzi w znajome miejsca, wszystko w porządku, ale niech, odpukać, wpadnie w złe towarzystwo, co wte­dy?

Przed oczami inżyniera Markowskiego za­majaczyła skupiona i budząca zaufanie twarz Leokadii Słowik, ale nie ta wkomponowana w tło luksusowej willi, lecz ta z niedawnej audycji telewizyjnej, w której opowiadała o swoich pięciorgu przygarniętych dzieciach.

Nie użalała się na kłopoty. Teoretycznie po­winna ich mieć pięć razy tyle co on. Skoro jest inaczej, to znaczy, że kobiety łatwiej ra­dzą sobie z życiowymi sprawami i bardziej nadają się do funkcji wychowawczych niż męż­czyźni.

Matka z pewnością przykazałaby Alinie wrócić przed dziesiątą, ojciec, niestety, zapomniał o takim zaleceniu i teraz będzie zmu­szony czekać do północy. Ta dziewczyna ma stanowczo za dużo swobody! Powinien się tym zająć naprawdę serio, a tymczasem musi wyjechać. Beznadziejna sprawa!

Alina wróciła kilka minut po dziesiątej.

- O której to się przychodzi do domu? - zaczął surowo.

- Coś nie gra? - zapytała zdziwiona jego tonem.

- Niepokoiłem się o ciebie, czy to takie dziwne?

- Przecież zostawiłam wiadomość, że je­stem na urodzinach. Znalazłeś moją kartkę?

- Nie o kartkę chodzi, ale o czas powrotu. Dziewczęta nie powinny same chodzić po nocy.

- Nie szłam sama. Tomek mnie odprowa­dził. Czy to wszystko, mogę iść już do siebie?

Była zmęczona, a więc pewnie się dobrze bawiła. Im lepsza zabawa, tym bardziej chce się później spać. Po Alinie widać było wyraź­nie, że marzy tylko o tym, żeby jak najszyb­ciej wskoczyć pod kołdrę. W takim momencie powiedzieć jej o wyjeździe? Nie mógł. Na­prawdę nie czuł się na siłach. A wspomnieć o domu dziecka to już zupełnie zabrakło mu od­wagi. Ucałował córkę i rozeszli się do swoich pokoi.

Inżynier długo nie mógł zasnąć. Myślał wciąż o Leokadii Słowik. Coraz bardziej był ciekaw, jak naprawdę mieszka ze swoimi dzie­ciakami. A gdyby tak wybrać się z wizytą? Odwiedzić dawną koleżankę szkolną, zainteresować się, jak żyje, może pogadać o problemach wychowawczych?

Jutro niedziela - dzień jak najbardziej odpowiedni na odwiedziny. Alinkę można zagonić do odrabiania lekcji, a samemu skoczyć do Warszawy, choćby tylko po to, aby przekonać się, czy owa willa na wysoki połysk ma coś wspólnego z rzeczywistością, czy jest jedynie wytworem sennym wyobraźni.

Alina obudziła się późno. Promienie słonecz­ne grasowały po pokoju tworząc na posadzce mozaikę złotych kwadratów i prostokątów. Dochodziło południe, pogoda była fantastyczna, ptaszyska darły dzioby wykonując antyfony na cześć wiosny, ale to wszystko nie po­trafiło zgonić Aliny z łóżka.

Leżała z zamkniętymi oczami już nie śpiąc i myślała, oczywiście, o czekającym ją spotka­niu. Jeszcze dwa dni. Jeszcze całe dwa dni. Im bliżej było do umówionego terminu, tym bardziej się niecierpliwiła. Marzyła o zobacze­niu Artura, a jednocześnie bała się tego momentu. Strach ją oblatywał na myśl, że może popełnić jakąś gafę, narazić na kpiny albo zrazić się do Artura. Wtedy koniec złudzeń!

A tak chciałaby, żeby on został jej chłopa­kiem. On, nikt inny. Nie żaden kuzyn Ewy, koło którego trzeba było zabiegać w ciemno i z niepewnym skutkiem, tylko ktoś, kogo sa­ma znalazła, ktoś postawiony na jej drodze przez dobry los, kogo serce wskazało mówiąc: to ten!

Minuty mijały, a ona w dalszym ciągu nie mogła się zmusić do wstania z łóżka. Zła była na siebie, bo przecież obiecała Ewie pomóc w sprzątaniu, a wyglądało na to, że słowa nie dotrzyma. Dochodziło południe, koleżanka już z pewnością nie liczy na jej pomoc. Głupia sprawa! Co Ewa sobie pomyśli? Że na taką przyjaciółkę nie ma co liczyć. I to jest praw­da!

Dało się słyszeć delikatne pukanie do drzwi, Alina przypomniała sobie o istnieniu ojca. Pe­wnie jest zaniepokojony ciszą i brakiem krzą­taniny, pora obiadowa nadchodzi, a nic się nie dzieje.

Pukanie powtórzyło się. Nie unosząc nawet głowy z poduszki mruknęła:

- Proszę!

- Źle się czujesz? - zapytał ojciec z nie­pokojem.

Co odpowiedzieć? Przytaknąć - to skłamać, a zaprzeczyć - to wstać i wziąć się za obiad.

- Czuję się znakomicie...

- Więc czemu nie wstajesz?

- Bo jestem chora na leniucha, a to ciężka choroba, wymagająca leżenia w łóżku.

- Dostaniesz klapsa i zaraz wyzdrowiejesz! - postraszył ojciec siadając na brzegu tapczana. Wpatrując się w twarz córki, chciał prze­niknąć jej myśli. Cóż może znaczyć to leniu­chowanie? Czyżby urodziny koleżanki były tak fatygujące, że aż wymagały odpoczywania przez całą dobę? Może pili alkohol, a Alina, nie przyzwyczajona do tego, ma po prostu ka­ca? Jak ją podejść, żeby powiedziała prawdę? Samemu można się dokumentnie zagubić w domysłach.

- Czy na tych urodzinach zdarzyło się coś specjalnego? - zaczął niezgrabnie podpytywać.

- A co się mogło zdarzyć? Urodziny jak urodziny, tańczyliśmy, jedliśmy, piliśmy... Ste­reotyp.

- Co piliście, wino?

- No, wiesz! Jakieś soki i herbatę. A kanapki były z...

- Nie oszukujesz, tylko soki i herbatę?

- A myślałeś, że co? Alkohol? To nie u Ewy! Zresztą nad moralnością czuwała babcia, która jest przemiłą, starszą panią. Gdyby nie była tak dużo starsza od ciebie, zaraz bym cię z nią ożeniła.

- Spokojnie, spokojnie, nie odbiegajmy od tematu. Skoro prywatka była banalna i stereo­typowa, alkoholu nie piliście, to czemu przy­pisać twoje zmęczenie?

- Myślałeś, że mam kaca? - zapytała z urazą.

- Jeśli mam być szczery, to istotnie posą­dzałem cię o niedużego kacyka.

- Oj, tatusiu, tatusiu, zaczynasz mi się nie podobać. Jak mogłeś tak brzydko myśleć o swojej córce?

- Przepraszam. Jednak nadal gubię się w domysłach. Dajesz mi coraz więcej powodów do zastanawiania. Nie mogę cię chwilami zro­zumieć, ty zagadkowa dziewczyno.

- A wiesz, że i mnie trudno samą siebie zrozumieć? Czasami mam wrażenie, że ja to nie ja, tylko ktoś obcy.

- Zwariować można! - złapał się za głowę ojciec.

- Po co zaraz wariować? Wystarczy przy­jąć do wiadomości, że dorastam i traktować mnie jak dorosłą, a nie jak dziecko.

- Co ty opowiadasz? Kiedy dorosłaś, że tego nie zauważyłem? Wczoraj, przedwczo­raj?

- Zabawny jesteś. Dojrzewanie odbywa się etapami, nie jednego dnia. Charakterystyczną cechą tego procesu jest wzmożona pobudli­wość, co chyba dawało się u mnie zauważyć gołym okiem?

- Skąd ci przyszły do głowy te wydumane teorie?

- Nie wydumane, tylko wyczytane. Na te­mat dorastających dziewcząt jest obszerna literatura medyczna.

- Taaak? Nie pomyślałem o tym... Więc z książek medycznych dowiedziałaś się, że jesteś dorosła?

- Z tego, co czytałam, wynika, że już wkrótce proces dojrzewania powinien się u mnie zakończyć.

- Ale ja nie mam czasu czekać, aż zupeł­nie dorośniesz! - zawołał bezradnie.

- Nie masz czasu? - zdziwiła się Alina - A dokąd się spieszysz? Wyjeżdżasz na Marsa?

- Trochę bliżej. Właśnie chciałem ci powie­dzieć, że zostałem wydelegowany do NRD. Będziemy musieli rozstać się na pewien czas.

- Mówisz poważnie, czy droczysz się ze mną?

- Poważnie. Czeka mnie półroczny wyjazd i mam poważny kłopot, co zrobić z tobą. Zabrać cię ze sobą nie mogę, a zostawić samą - strach.

- Strach? Myślałam, że raczej żal... - zau­ważyła urażona.

- To również - poprawił się. - Nie myśl, że wyjeżdżam z lekkim sercem.

- Musisz jechać?

- Tak, to ważny wyjazd.

- Wobec tego nie ma o czym mówić!

- Ależ, przeciwnie, mamy szereg rzeczy do omówienia.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- W połowie czerwca.

- Więc nie będę mogła ruszyć się z domu przez całe wakacje?

Perspektywa pilnowania gospodarstwa niezbyt się Alinie podobała, ale z kolei możliwość swobodnego organizowania wolnego czasu była nęcąca. Zawsze to coś no­wego, przyszłość rysowała się zatem dość cie­kawie.

- O szczegółach jeszcze porozmawiamy. - Ojciec nie chciał poruszać wszystkich spraw naraz. O tym, że pilnowanie mieszkania nie wchodzi w rachubę, bo ma zamiar załatwić jej pobyt w domu dziecka, wolał zawiadomić cór­kę w ostatniej chwili. Jeszcze łudził się, że znajdzie inne rozwiązanie.

W tej chwili był zadowolony, że Alina tak spokojnie i ze zrozumieniem przyjęła wiadomość o wyjeździe. Gdyby zaczęła protesto­wać lub, co gorsze, okazywać zadowolenie z czekającej ją swobody, musiałby się za­niepokoić.

- Poleniuchuj sobie jeszcze trochę - po­zwolił. - Ja tymczasem zajmę się obiadem.

- O nie! - Alina zerwała się z posłania. Nie lubiła, kiedy ojciec kręcił się po kuchni. Zresztą, wybiła się już z marzycielskiego na­stroju, nie było więc sensu dalej się wylegi­wać.

- Jakie masz plany na dzień dzisiejszy? - zapytał ojciec po obiedzie. - Pewnie czeka cię fura lekcji?

- Fura jak fura. Trochę się pouczę, ale przedtem muszę wpaść do Ewy. No i wypada­łoby pokazać się pani Adeli, Będzie ciekawa, jak było na urodzinach,

- Wrażenia z urodzin możesz opowiedzieć pani Adeli przy okazji. Nie musisz wstępować specjalnie.

- Nie muszę, ale chcę. Możemy zresztą iść razem. Jestem pewna, że ucieszy się na twój widok. Po idziemy?

- Nie! - zaprotestował pośpiesznie. Mało, że Alina sama robiła, co chciała, to jeszcze nim usiłowała komenderować. Wychodzi na to, że nie on wychowuje córkę, tylko ona jego. O ileż łatwiej kierować zespołem ludzi dorosłych niż jedną dorastającą dziewczyną! - Dziś wybieram się do Warszawy.

- Hm... służbowo czy prywatnie?

- Chcę odwiedzić dawną koleżankę szkolną...

- Ale nie ożenisz się z nią bez mojej wie­dzy? - zawołała z nagłym przestrachem. - Przyrzeknij, że nie podejmiesz żadnych decy­zji, dopóki ja tej pani nie poznam. Przyrze­kasz?

Reakcja Aliny była dziecinna i śmieszna, ale inżynierowi Markowskiemu wcale nie chciało się śmiać. Stwierdził, że coraz mniej rozumie­ją się z córką. On zamierza złożyć niezobo­wiązującą koleżeńską wizytę, a ona podejrze­wa go zaraz o plany matrymonialne.

- Córeczko! - Ujął za podbródek. - Cze­mu wciąż mnie żenisz? Dziś już po raz drugi - najpierw z babcią Ewy, teraz z osobą, o której w ogóle nic nie wiesz. Co ci wciąż chodzi po głowie, skąd ta nagła chęć swata­nia starego ojca?

- Wcale nie jesteś stary. Wiem, że wcześniej czy później zechcesz wysłuchać z jakąś panią marsza Mendelsona i nie będę cię od tego odwodzić, ale chciałabym, żeby to była odpowiednia pani. Jeśli nie może być podobna do mamy, a takiej na pewno nie znajdziemy, to niech będzie dobra i uczciwa. Ty jesteś mądry, szlachetny, uczuciowy, ale trochę przypominasz małego chłopca, którego łatwo nabrać. Kobiety bywają wyrachowane, boję się, żeby cię jakaś jędza nie omotała.

- Skąd wiesz, że kobiecy bywają wyracho­wane, no przyznaj się, malutka, skąd wiesz takie rzeczy?

- A wiem!

- Założę się, że od pani Adeli.

Alina milczała.

- Nie traktuj zbyt poważnie wszystkiego, co mówi pani Adela. To może być propaganda.

- Pani Adela jest dla nas bardzo życzliwa.

- Czy w związku z tym każesz mi się z nią ożenić?

- Nie mam aż takiej władzy, żeby ci kazać czy zabraniać, ale bardzo ją lubię.

Ojciec westchnął. W tym wypadku też się różnili. Żeby zmienić nastrój, postanowił nie zwlekając wybrać się do Warszawy.

Tak jak się spodziewał, Lilka nie mieszkała w żadnej bajkowej willi z ogrodem, tylko na trzecim piętrze typowego bloku bez windy.

Kiedy gospodyni otworzyła drzwi zapraszając do środka, powitał go chóralny okrzyk zgro­madzonych już gości. Okazało się, że był pią­tym z ich byłej klasy, który złożył wizytę w tym domu.

- Ależ to formalny zjazd koleżeński! - ba­sował gruby Tolek zwany swego czasu Bandżolą.

Zaczęły się krzyżować pytania, komplemen­ty: „Nic się nie zmieniłeś(aś)”, wspomnienia, plotki o nieobecnych. Lilka parzyła kawę, her­batę, przyszły jeszcze dwie osoby i nie było widoków na pogadanie w cztery oczy.

Z rodziny Lilki został zaprezentowany tylko Władek, który musiał akurat wkuwać do ma­tury i najmłodsza latorośl Zosia, przebywająca w domu z powodu bólu gardła. Reszta wynio­sła się na świeże powietrze i miała wrócić do­piero wieczorem. Dzieci wyczuły sprawę i zwolniły lokal, żeby umożliwić Lilce przyję­cie gości.

Dysponowała zaledwie dwoma pokojami. W jednym chorowała Zosia, w drugim odbywał się właśnie zjazd koleżeński, w związku z czym Władek wyniósł się z książkami na balkon. Gdyby dodać do tego jeszcze nieobecną trójkę, dopiero byłby młyn!

- Jak ty sobie radzisz z pięciorgiem dzieci? - zachodził w głowę Bandżola. - Ja mam troje i już nie wytrzymuję hałasów, kłótni, bi­jatyk. Nie ma dnia, żeby pas nie był w robo­cie.

- Nigdy nie stosowaliśmy wobec dzieci ta­kich kar - wyznała z zakłopotaniem Lilka.

- Czarujesz! Każde dziecko, nawet naj­grzeczniejsze, musi od czasu do czasu dostać w skórę.

Zgromadzeni przytakiwali Bandżoli, chwaląc się własnymi doświadczeniami pedagogiczny­mi. Tylko Janek Markowski milczał. On, po­dobnie jak Lilka, był przeciwnikiem bicia, ale nie zabierał głosu, ponieważ wychowywał je­dynaczkę, która nie wymagała tak drastycz­nych posunięć wychowawczych.

Kiedy wszyscy się wygadali, dochodząc. do wspólnego wniosku, że chcąc jako tako wycho­wać dzieci nie należy żałować rózgi, zabrała głos gospodyni.

- Widzicie, ja jestem w innej sytuacji niż wy. Nie wiem, jak wychowywałabym własne dzieci, ale uważam, że cudzego dziecka ude­rzyć mi nie wolno. Dlatego jestem zmuszona stosować inne, chyba zresztą skuteczniejsze środki zaradcze.

- Twoja sytuacja jest lepsza, jasna sprawa! - zareplikował przyciszonym głosem Bandżola. - Wystarczy postraszyć dzieciaki do­mem dziecka i już będą pokorne jak trusie.

- Nigdy tego nie robiliśmy - odpowiedzia­ła Lilka również szeptem ze względu na Władka uczącego się na balkonie, jak i Zosię, która mogła wszystko przez drzwi usłyszeć.

- Wobec tego musieli ci te dzieciaki przy­dzielać po znajomości.

- Nic podobnego. Po prostu wybieraliśmy takie, które miały poprzednio bardzo ciężką sytuację rodzinną i robiliśmy wszystko, żeby o niej jak najszybciej zapomniały.

- A jak sobie radzisz bez męża?

- Czasem mi ciężko, ale jakoś pcham ten wózek.

- Trzeba cię wydać za mąż. Dzieci potrzebują męskiej ręki.

- To nie takie proste.

- Dostaliście już jakieś propozycje wakacyjne?

- Jeszcze nie, przecież dopiero wczoraj był program telewizyjny. Zresztą nie bardzo wie­rzę w zaproszenie całej bandy. Pomyślcie, ja­ki to ambaras...

Pogadali jeszcze trochę, na tematy ogólne i wynieśli się, zostawiając gospodyni furę brudnych filiżanek do zmywania. Janek Mar­kowski odłączył wkrótce od całej grupy pod pretekstem, że ma coś do załatwienia, i za­wrócił do mieszkania Lilki.

- Przepraszam, że cię niepokoję po raz drugi, ale mam sprawę i trochę było mi niezręcznie przy wszystkich.

- Proszę bardzo! - Lilka zrobiła zaprasza­jący gest, zdejmując fartuszek założony do sprzątania.

- Nie przeszkadzaj sobie i innym - po­wstrzymał ją zobaczywszy maturzystę, który już się rozgościł przy stole. - Chodźmy do kuchni.

Trochę oponowała, ale przekonał ją, że w kuchni będą mogli najswobodniej porozmawiać. Kuchenka była nieduża, ale widna i przyjemna. Panował w niej ład, żadnych zbędnych gratów, żadnych brudnych naczyń z poprzedniego dnia. Czuło się tu rękę gospodyni.

Markowski zdecydował się.

- Czy odpowiadałyby wam wakacje pod Warszawą w jednorodzinnym domu z ogrodem? - wyrzucił z siebie jednym tchem, jakby w obawie, że ktoś go może uprzedzić. Nie miał w planie tej propozycji ani w domu, ani na początku wizyty, zdecydował się do­piero w momencie, gdy stwierdził, że punkt widzenia Lilki na sprawy wychowawcze jest bardzo zbliżony do jego zapatrywań.

- Czy to zaproszenie?

- Właśnie. Jeśli nie dostaniecie korzystniej­szej oferty, skorzystajcie z mojej. Jest las i rzeka, a jedyny mankament, to mała odleg­łość od Warszawy.

- Nic podobnego, bliskość, domu jest w naszym wypadku bardzo korzystna. Nie wiem dopraw­dy, jak ci dziękować. Jesteś pierwszy i być może jedyny, który odpowiedział na apel tele­wizyjny.

- Więc przyjmujecie zaproszenie?

- Z radością. Tylko co na to pawie twoja rodzina?

-Mam tylko córkę. To dobra dziewczyna, myślę, że się polubicie.

- W jakim wieku?

- Skończyła piętnaście lat.

- Ależ to dorosła panna.

- Chwilami dorosła, a chwilami dziecko. Czasem zachowuje się tak zaskakująco, że w ogóle nie poznaję mojej małej dziewczynki.

- Piętnaście lat to wiek, w którym nie lu­bi się być traktowanym jak dziecko, musisz się z tym pogodzić.

- Pogodzę się, oczywiście, ale czasem staję wobec problemów, z którymi nie potrafię so­bie poradzić.

- Problemów zacznie przybywać, ale jeśli twoja córka jest dobrym dzieckiem, jak to przed chwilą powiedziałeś, zawsze się w końcu dogadacie.

- Chcesz mnie podnieść na duchu. Dzię­kuję. Być może kiedyś się dogadamy, teraz jest to trudne. Czy wiesz, że o pewnych spra­wach boję się z Aliną rozmawiać?

- Jakiego rodzaju są te sprawy? Może mo­głabym ci pomóc?

- W połowie czerwca mam wyjechać służ­bowo do NRD. Do tej pory nie rozstawaliśmy się nawet na tydzień, a ten wyjazd jest prze­widziany na pół roku.

- I nie masz odwagi powiedzieć o tym córce? Rozumiem cię, pół roku może się dziewczynie wydać wiecznością, boisz się jej reakcji. Chętnie bym cię wyręczyła, ale lepiej będzie, jeśli zrobisz to sam.

- Wiem. Nie o to chodzi. O wyjeździe już Alinie powiedziałem. Wiadomość przyjęła spo­kojniej, niż sądziłem, ponieważ jest przekona­na, że zostanie w domu. A czy ja mogę zosta­wić takie dziecko samo?

- Nie. To byłoby zbyt duże ryzyko. Da­waj ją do mnie!

Dawaj ją do mnie! Zupełnie jak we śnie. Roześmiał się.

- Co, nie chcesz?

Zaprotestował energicznie i opowiedział sen, jaki miał wieczorem. Teraz śmieli się oboje, zapomniawszy o wkuwającym Władku. Pierwsza zreflektowała się Lilka. Urwała w pół zda­nia i odruchowo położyła Jankowi palec na ustach. Potem zaczerwieniła się jak zawsty­dzona dziewczynka, co wszystko razem było bardzo sympatyczne. Zaprosił ją więc na przy­szłą niedzielę do siebie. Obiecała przyjechać z którymś dzieckiem.

- Można ci pomóc? - zapytała Alina za­stawszy Ewę przy sprzątaniu po wczorajszej uroczystości.

- No chyba, lepiej późno niż wcale!

- Wybacz, że przychodzę dopiero teraz, ale tak mi się cudownie spało, że nie było siły, aby mnie zmusić do wcześniejszego wsta­nia. Doszło do tego, że tatuś zaczął podejrze­wać.

- Nie musisz się tak gęsto tłumaczyć. Ja też niedawno wstałam. Musiałam odespać wczorajszy wieczór.

- Ty to co innego, napracowałaś się przygotowując przyjęcie.

- Nie o to chodzi! Przyjęcie fraszka, lubię taką robotę i wcale mnie ona nie męczy. Zresztą pomagała mi babcia.

- Więc co cię zmęczyło?

- Możesz o mnie myśleć, co chcesz, ale do późnej nocy myślałam znowu, jak podejść tych dwóch nygusów.

- Przecież ustaliłyśmy, że nie będziemy się narzucać.

- Oczywiście. I dlatego nie. mogłam usnąć, bo główkowałam, jak ich zainteresować bez narzucania się.

- No i co genialnego wymyśliłaś?

- Prawdę mówiąc - nic.

- Tak myślałam. Sama widzisz, że trzeba ich skreślić.

- Łatwo ci mówić! A mnie głupio, że nie dotrzymałam słowa.

- Jakiego słowa?

- No, że poznam cię z Mirkiem.

- Gruszki na wierzbie! Po pierwsze, może ma inną dziewczynę, a po drugie...

- Nie ma dziewczyny. Ciotka ubolewa, że inni chłopcy latają na randki, a on tylko się uczy i uczy.

- Chwalebne hobby. Nie miałabym sumienia odciągać go od książki. Zresztą... jeśli chodzi o mnie... to właśnie się zakochałam.

- Co takiego? - Ewa omal nie upuściła na podłogę trzymanej w ręku szklanki.

I oto nadszedł moment zwierzeń. Alina opowiedziała przyjaciółce wszystko, co zdarzyło się w ubiegły poniedziałek, nie pomijając in­cydentu z Cyganką, choć mogła się spodzie­wać, że Ewa ją wyśmieje. Trudno, niech wyśmieje, za to Artur dobrze wypadnie. A prze­cież o to chodzi, żeby przedstawić go w jak najkorzystniejszym świetle.

Ewa słuchała trochę z niedowierzaniem, tro­chę z zazdrością.

- Szkoda, że nie powiedziałaś mi tego wczo­raj, oszczędziłabyś mi bezsennej nocy - nadąsała się.

- Wybacz, nie było warunków.

- Były, były. Mogłaś to zakomunikować w dwóch zdaniach.

- W dwóch zdaniach. Ty prozaiczna istoto! Widać, że nigdy nie byłaś zakochana. Żal mi ciebie!

- Przepraszam, Alis! Uraziłam cię?

- Drobiazg. Skąd mogłaś wiedzieć, że to poważna sprawa.

- Serio? Wpadłaś od pierwszego wejrze­nia?

Alina pokiwała głową.

- Opowiedz, jakie to uczucie? - Ewa już przestała się dąsać, chciała wiedzieć, jak to jest, kiedy miłość spadnie nagle na człowieka.

- Jest cudownie, ale trochę dziwnie. Prze­stajesz rozumieć, co się z tobą dzieje, idziesz, a wszystko ci jedno dokąd, patrzysz, ale nie widzisz tego, co cię otacza, chodzisz na ziemi, a właściwie bujasz w obłokach. W rzeczywi­stości myślisz tylko o nim, czujesz wciąż jego obecność, o, choćby teraz, wycieram szklankę i mam wrażenie, że ją zaraz zbiję, bo on pa­trzy mi na ręce...

- To może dla pewności odstaw szklankę, a powycieraj łyżeczki.

- Proszę bardzo! - Alina odłożyła ścierkę, postanawiając nie pisnąć ani słowa więcej na temat Artura. Ewa nie dorosła jeszcze do słu­chania zwierzeń o miłości. Kombinuje, jak poznać kolegę kuzyna, ale widzi w tym tylko zabawę, grę, prawdziwe uczucia są jej obce. Cóż, można jej tylko współczuć.

- Coś podobnego! Znowu cię obraziłam! - zawołała Ewa z troską w głosie.

- Mnie trudno obrazić, ale już wiem, co myśleć o tobie.

- Alusia, kochana, przepraszam, nie chcia­łam ci zrobić przykrości, no powiedz, że się nie gniewasz.

- Już to powiedziałam. Proponuję zmienić temat.

- Zazdroszczę ci! - powiedziała Ewa z westchnieniem. - Mnie się żadne fantasty­czne historie nie zdarzają. Dlaczego?

- Kto to może wiedzieć? - Alinie zrobiło się żal koleżanki. Szybko się pożegnała i wróciła do domu, postanawiając pouczyć się trochę Jednak nauka jej nie szła. Nic dziwnego, skoro cały czas myślała, jak się ubierze na wtorkowe spotkanie.

Do niedawna mało myślała na temat ubio­ru, najchętniej chodziła w dżinsach i sportowych bluzkach. To był strój uniwersalny, zarówno na prywatkę, jak i wycieczkę. Czy na­daje się również na randkę - nie miała pojęcia Owszem, widziała dziewczyny w spodniach spacerujące z chłopcami, ale spacer spacerowi nierówny i spotkanie spotkaniu też nierówne.

Alina przymierzała się do pierwszej w swo­im życiu randki z ogromnym przejęciem, wszy­stko miało być przemyślane w najdrobniej­szych szczegółach, począwszy od ubioru, a na zachowaniu kończąc. A więc nie będzie się ślepo poddawać urokowi Artura, postara się mieć własne zdanie, żeby nie myślał, że ma do czynienia z naiwną gąską. Z tym sobie da radę, gorzej z odpowiednim strojem.

Jedyną osobą mogącą pomóc w tym wypad­ku była pani Adela. Nie Ewa, najlepsza przy­jaciółka, nie tatuś, najlepszy z ojców, tylko ta obca osoba, która nigdy nie zawiodła i z każdej sytuacji potrafiła znaleźć wyjście. Książki poszły w kąt, na naukę został jeszcze wieczór, popołudnie można było wykorzystać na pogaduszkę o miłych sercu sprawach.

Pani Adela powitała ją pytaniem, jak bawi­ła się na wczorajszych urodzinach.

- Przyzwoicie. Jak w szkole na dużej przerwie.

- Nie wierzę. Skoro byli starsi chłopcy, zabawa musiała wyglądać inaczej.

- Studenci zawiedli, stawiła się tylko na­sza paczka, sami swoi.

- O, to przykre, miałaś stracony wieczór!

- Nic podobnego, gwiżdżę na studentów! To Ewę spotkało rozczarowanie. Ja myślę o kimś innym...

Opowiedziała pani Adeli o przygodzie z Cy­ganką, interwencji Artura i czekającym ją we wtorek spotkaniu. Sąsiadkę najbardziej zacie­kawiła opowieść o Cygance.

- Ja w żadne wróżby nie wierzę, dałam so­bie powróżyć trochę dla świętego spokoju, trochę dla draki - zastrzegła się Alina.

Ale pani Adela uważała, że to błąd. Ona wszelkie przepowiednie traktowała serio, kupowała „Dziennik Ludowy”, ponieważ druko­wano w nim tygodniowe horoskopy, i w ogóle wierzyła w moc sił nadprzyrodzonych.

Alinę to bawiło, śmiała się w duchu z do­rosłej kobiety traktującej serio wszelkie bujdy, ale wcale nie traciła z tego powodu sympatii do sąsiadki. Czuła się w jej towarzystwie swobodnie. Mogła. przyjść z najgłupsza sprawą bez obawy, że zostanie wyśmiana, nie musiała niczego ukrywać ani udawać mądrzejszej niż była. Pani Adela wszystko akceptowała, a rad udzielała tylko wtedy, kiedy ją o nie proszo­no.

A jednak tym razem zawiodła Alinę. Wy­słuchawszy hymnów pochwalnych na cześć Artura, zapytała podejrzliwie:

- Czy to chociaż poważny chłopiec?

- Oczywiście! - zapewniła dziewczyna dotknięta nieufnością sąsiadki. Wszelkie zastrzeżenia w stosunku do Artura były po prostu oburzające! - Byle smarkacza Cyganicha by się nie przelękła.

- Taką łatwo zastraszyć, a temu chłopcu nie brak tupetu.

- Czy to źle?

- Tego nie mówię, ale wolałabym, żebyś była ostrożniejsza w zawieraniu znajomości.

Stara śpiewka! Co to znaczy ostrożniejsza?. Nie rozmawiać z obcymi? Głupi przesąd! Ar­tur słusznie zauważył, że poznać się można tylko przez częste spotkania. Więc będziemy się spotykać!

We wtorek od rana mżyło. Alina co chwilę spoglądała w szare niebo z nadzieją, że chmury ustąpią i choć trochę się rozpogodzi. Desz­czowa pogoda nie była brana pod uwagę, gdy planowali spotkanie. Niestety, nadzieja na przejaśnienie stawała się z każdą chwilą mniej­sza. Koło południa rozpadało się na dobre.

- Masz zamiar jechać w taki deszcz? - zdziwiła się Ewa.

- Przecież nie jestem z cukru! - odparo­wała Alina patrząc na koleżankę z politowa­niem. Taki drobiazg miałby przeszkodzić w wyjeździe? Jakaż ona przyziemna!

- Ani z cukru, ani z soli, tylko czy Artur o tym wie?

Tym jednym bezmyślnie rzuconym zdaniem zasiała niepokój w sercu Aliny. Zła pogoda może istotnie odstraszyć Artura.

- Sądzisz, że nie przyjdzie?

- Jeśli kocha, to przyleci na skrzydłach! - zaśmiała się Ewa nie podejrzewając, że pogrąża koleżankę w coraz czarniejszą otchłań niepewności.

Alina spoglądała na bure niebo z bezsilną złością. Wyraźnie sprzysięgło się przeciw niej. Zamiast jaśnieć błękitem, przytłaczało cięża­rem ołowianych chmur. Czuła, że ten wtorek będzie jednym z najczarniejszych wtorków jej życia. Nie potrafiła myśleć o niczym innym, tylko o czekającym ją spotkaniu, przygotowa­ła sobie tematy do rozmowy, pochwaliła się Ewie i pani Adeli, że ma chłopaka - i to wszystko miałby przekreślić jeden głupi deszcz? Rozpacz!

Podobno jeśli się czegoś mocno pragnie, to los potrafi być łaskawy i spełnić pragnienia. Albo to prawda, albo nie, ale co szkodzi popro­sić gorąco o pogodę?

Niestety. Zawzięte chmury w dalszym ciągu okupowały niebo, robiąc wszystko, co możliwe, by zniechęcić Alinę do wyjazdu. Ale ona była twarda, złośliwość aury nie złamała jej. Uzbrojona w parasolkę i nieprzemakalną kurtkę stawiła się w umówionym miejscu.

Ławki w parku ociekały wodą, nieliczni przechodnie przebiegali alejkami bez zatrzymywania się, tylko Alina spacerowała wytrwale w tę i z powrotem, w tę i z powrotem...

Wypatrywanie miłego sprawiało jej przyjemność i wcale nie było męczące. Przyjechała trochę wcześniej, bojąc się spóźnić, ale już prawie dochodziła trzecia, Artur za chwilę powinien się więc zjawić.

Może to błąd, że przyszła pierwsza i czeka już prawie pół godziny. Może należało się spóźnić? No dobrze! Następnym razem się spóźni, a teraz będzie udawała, że przyszła minutę po trzeciej. Artura jeszcze nie ma, ale za chwile ukaże się w końcu alejki. Z której strony nadejdzie? Patrzyła przed siebie żałując, że nie ma drugiej pary oczu z tyłu głowy. Wtedy nie mógłby jej zaskoczyć.

Pięć po trzeciej.

Ciekawe, jaką ma kurtkę? Czarną, brązową czy w zupełnie innym kolorze? Dobrze byłoby mu w czarnej skórze, ale i w zielonej też pre­zentowałby się nie najgorzej.

Dziesięć po trzeciej...

Idzie ktoś z czarnym parasolem. Ale to nie Artur. Jakiś starszy pan. Przygląda się Alinie zza grubych szkieł. Przechodzi powoli i nie za­trzymując się niknie za zakrętem.

Piętnaście po trzeciej...

Może w ogóle nie ma kurtki przeciwdeszczo­wej ani parasola? No to klęska! Zwątpienie zaczyna się wkradać do serca Aliny. Przypo­mniała sobie słowa Ewy: „Jeśli kocha, to przy­leci na skrzydłach”.

Wpół do czwartej...

W parku pustki, ani Cyganki, ani żadnej in­nej żywej duszy. Czeka już prawie godzinę. To długo, ale ponieważ lubi spacerować po deszczu, ma dwie przyjemności naraz.

Po jakimś czasie przestaje padać i choć chmury nadal kryją niebo, robi się trochę przyjemniej. W serce Aliny wstępuje nadzieja, Teraz już niedługo powinna zobaczyć Artura. Jeśli miała chwile zwątpienia, to już o nich zapomniała.

Robiło się coraz jaśniej i park momentalnie ożył. Przyszły pierwsze babcie z wnuczkami, starsi panowie z pieskami na smyczy, mło­dzież płci obojga pojedynczo lub grupowo, jednak Artura w dalszym ciągu nie było widać.

Wiara Aliny w pojawienie się chłopca za­czynała powoli słabnąć. Czemu nie przyszedł, co go zatrzymało? Pogoda się poprawiła, więc ten powód odpada. Jak zatem traktować jego niesłowność? Albo wypadło mu coś niespodzie­wanego i ważnego, albo... był jednym z tych osobników, którzy nie przywiązują wagi do da­wanych obietnic.

Teraz, po prawie dwugodzinnym oczekiwa­niu, Alina poczuła zmęczenie. Przysiadła na wilgotnej ławce odwlekając moment opuszcze­nia parku. Przecież jeśli odejdzie, to już się nigdy nie spotkają. A tak zastrzegał: „Tylko nie wystaw mnie do wiatru!” I co? Sam wszy­stko popsuł.

Poczuła się ciężko przegrana. Leciała na to spotkanie w radosnym podnieceniu, nie bacząc, na pluchę i spodziewając się nowych wrażeń, a wraca z żalem w sercu i bez jakiejkolwiek nadziei na przyszłość.

Ojciec czekał w domu mocno podenerwo­wany.

- Co ty wyprawiasz, dziewczyno? Znikasz na kilka godzin nie zostawiając żadnej wiado­mości. Gdzie cię nosiło?

- Naprawdę nie zostawiłam wiadomości? - odpowiedziała, chcąc zyskać na czasie. Napastliwy ton ojca trochę ją przestraszył. - Widocznie zapomniałam, bardzo się spieszyłam, przepraszam, tatuśku! - Cmoknęła ojca w policzek, ale on nie dał się ułagodzić tym zdawkowym objawem skruchy.

- Dokąd ci się tak spieszyło, moja panno?

- Do Warszawy...

- Znowu? Nie za dużo tych wycieczek? Powinnaś uzgadniać ze mną każdy wyjazd.

- Dobrze...

Spuściła głowę i modliła się, zę­by ojciec zakończył wreszcie przesłuchanie.

Ale on był nieustępliwy.

- Znowu jakieś extra zakupy?

- Tak! - zełgała skwapliwie. - Pojecha­łam z koleżanką kupować prezent imieninowy dla wychowawczyni.

- Hm... - Ojciec trochę się udobruchał. - No i co kupiłyście?

- Album do zdjęć. Powklejamy nasze foto­grafie, będzie miała pamiątkę od pierwszoklasistów - kłamała coraz pewniej, a szło jej dlatego tak gładko, że wspomniany prezent był istotnie planowany, tyle że na zakończenie roku szkolnego.

- W porządku. Tylko uprzedzaj mnie o każdym wyjeździe! - przykazał na zakończe­nie ojciec.

Alina odetchnęła, choć wcale jej nie ulżyło. Wprost przeciwnie, kłamstwo legło ciężkim kamieniem na sercu. Nie lubiła blagować, wo­lała białe nazywać białym, a czarne czarnym, jednak ostatnimi czasy tak się składało, że le­piej było ojcu o wszystkim nie mówić.

Dlaczego właśnie jemu? Z Ewą była szczera, z panią Adelą była szczera, a ojca okłamała. Obce osoby wiedzą, że pojechała na randkę, a tatuś zostaje świadomie wprowadzony w błąd. Karygodne!

Dręczona wyrzutami sumienia medytowała, jak wyjść z krętego zaułka. Przygnębienie musiało być widoczne na jej twarzy, bo ojciec zapytał:

- Czemuś taka przegrana? Coś nie wyszło?

- Zgadłeś! - westchnęła. Oto moment, aby wyplątać się z tego, co przed chwilą nakręciła! - Czasem coś nie wychodzi. Bo widzisz, ja...

- Nie przejmuj się głupstwami.

- Masz rację mówiąc, że to głupstwo, może kiedyś i ja tak to potraktuję, ale teraz jestem przybita. Trudno mi o tym mówić...

- To nie mów! - Pogłaskał ją po głowie. - Nie wymagam, żebyś się spowiadała z każdego drobiazgu.

Kochany tatuś! Tolerancyjny, nie podejrze­wający żadnych krętactw. Alina nie śmie spojrzeć mu w oczy. Milczy wiedząc, jak bar­dzo jest nie w porządku.

Ojciec zmienia temat.

- Wiesz, Alinko, w niedzielę będziemy mieli gościa.

- Jakiego gościa? - pyta z roztargnieniem.

- Zaprosiłem koleżankę, u której byłem przedwczoraj.

- Aha! - Przypomina sobie niedzielny wy­jazd ojca. W nawale własnych spraw zlekceważyła niebezpieczeństwo wprowadzenia ob­cej osoby do ich domu. Więc nie skończyło się na jednorazowej wizycie, akcja ma swój dalszy ciąg. Sprawdza się przysłowie, że nie­szczęścia chodzą parami. Do własnego zmar­twienia dochodzi jeszcze kłopot z ojcem. On jest łatwowierny jak dziecko, trzeba nad nim czuwać, żeby nie popełnił głupstwa.

Więc ta pani przyjeżdża na oględziny. Do­brze! Pooglądamy ją sobie. Tylko niech nie myśli, że dam się tak łatwo skołować jak ta­tuś. Niech nie liczy na ulgową taryfę i przygo­tuje na przyjęcie chłodne i oficjalne.

- Obiad zrobimy wspólnie - zaczął snuć plany tatuś. - Ty będziesz dyrygować, a mnie zatrudnisz jako siłę pomocniczą. Zrób spis po­trzebnych produktów, zajmę się zakupami, że­by ciebie od tego uwolnić.

Najwyraźniej zaczynał żyć zbliżającą się niedzielą. A więc sprawa wyglądała poważnie. I cóż w takim wypadku pomoże jej bezsilny sprzeciw? Jeśli ojciec zechce przeprowadzić swój zamysł i wprowadzić tę koleżankę na stałe do ich domu, uczyni to bez względu na zdanie córki. Wolno mu. Jest już widocznie pod urokiem tej czarownicy. Wstrętny babsztyl! Nie mogła się przyczepić do kogoś inne­go, tylko akurat do tatusia?

- Widzę, że nie jesteś zachwycona perspek­tywą podejmowania gości.

- Gości? Więc ta pani nie będzie sama? - Alina ożywiła się. Może przedwcześnie wpadła w panikę, koleżanka ojca mogła być mężatką, - Przyjdzie z mężem?

- Nie, ale z jakimś dzieckiem, a ma ich pięcioro.

- Fiuuu! - gwizdnęła Alina i od razu po­weselała. Matka pięciorga dzieci nie mogła stanowić zagrożenia, po co było tak się zacie­trzewiać i złorzeczyć nieznajomej kobiecie?

W nastawieniu Aliny nastąpił zwrot o całe 180 stopni. O ile przedtem wyobrażała sobie koleżankę tatusia jako uwodzicielkę, to teraz przeciwnie - jako zaniedbaną, zmęczoną i niezgrabną osobę, która nie mogła konkurować z zawsze schludną i gustownie ubraną panią Adelą.

- Opowiedz coś o tych gościach, żebym wiedziała, jak się nastroić - poprosiła.

- Mogę ci opowiedzieć tylko o Lilce, z jej dziećmi nie miałem do czynienia.

- Niech będzie o Lilce. Kto ona: panna, mę­żatka, rozwódka?

- Wdowa.

Nie była to najkorzystniejsza okoliczność, lepiej żeby była mężatką, ale tych pięcioro dzieci stanowiło chyba jakieś zabezpieczenie?

- Wdowa i co dalej? - dopytywała z nie­pokojem.

- Sympatyczna, inteligentna, da się lubić.

Niedobrze! Okazuje się, że im lepiej, tym gorzej.

- Czy przyjeżdża do nas w jakichś określonych zamiarach? - wypaliła wprost nie bawiąc się w żadne subtelności.

- Co masz na myśli? - Ojciec wyraźnie się zmieszał. Wolał nie ujawniać przed córką zamiaru powierzenia jej opiece Lilki, póki się nie poznają. Alinka gotowa się przedwcześnie uprzedzić, lepiej niech się naocznie przekona, jakim człowiekiem jest Leokadia Słowik. Lilka umiała każdego ująć miłym sposobem bycia, czemu nie miałaby podbić serca Alinki?

- Chciałabym wiedzieć, czy ta wizyta ma charakter rewanżowy, czy zamierzasz kontynuować znajomość? - wypytywała, nie zwra­cając uwagi na zmieszanie ojca.

- To zależy... - Inżynier Markowski był w dalszym ciągu zakłopotany. Nie chciał cór­ki zbywać ogólnikami, ani tym bardziej kłam­stwem, a prawdy bał się powiedzieć nim spra­wa dojrzeje. - Wiele będzie zależało od cie­bie. - Dawał do zrozumienia, że liczy się z głosem Aliny.

Westchnęła. Skoro od niej ma zależeć, czy wizyty tej pani będą się powtarzać, to sprawa wygląda poważnie. Spojrzała na ojca, chcąc z jego oczu wyczytać, że się myli, że jej oba­wy są bezpodstawne. Ale ojciec spuścił wzrok, czym potwierdził jej podejrzenia.

Ładne kwiatki! Sprawy musiały już zajść daleko, po co więc ta cała komedia z odwoływaniem się do jej zgody? Ciekawe, co by ta­tuś powiedział, gdyby tupnęła nogą i krzyk­nęła: Nie pozwalam!

- No co, zrobisz spis zakupów?

- Zrobię, zrobię! - Poddała się wiedząc, że protest na nic by się nie zdał. Zresztą, czy miała do tego prawo? Tatusiowi wolno zapra­szać kogo chce, a ona musi podporządkować się jego decyzjom. Ta wizyta wypada nawet w dobrym momencie. W związku z przyjazdem gości będzie trochę bieganiny, co pozwoli za­pomnieć o nieudanym spotkaniu z Arturem.

Czy on naprawdę istnieje? Może zjawił się tylko w pięknym śnie, a tamtej historii w ogóle nie było? Trzeba powiedzieć Ewie, że zo­stał wymyślony ku pokrzepieniu serca zawiedzionego przez studentów. Może uwierzy?

Nie uwierzyła. Pokiwała głową ze współczu­ciem.

- No, to jedziemy na jednym wózku. Obie nie mamy szczęścia. Ale we dwie będzie nam raźniej cierpieć.

Jej gotowość do wspólnego cierpienia roz­bawiła Alinę.

- Wiesz co? Śmiejmy się z tego! Prawdę mówiąc chłopcy wcale nie są nam potrzebni, więcej z nimi kłopotów niż uciechy.

- No więc powiedz, jak to naprawdę było z Arturem.

- Zląkł się deszczu i nie przyszedł.

- Tak myślałam. Oto jacy są dzisiejsi chłopcy. Mirek się do tej pory nie odezwał. Artura przestraszył deszcz. Pójdziesz na na­stępne spotkanie?

- Nie będzie następnego spotkania.

- Kto wie? Jeśli cię poprosi o przebacze­nie, to zmiękniesz.

- Jak może mnie przeprosić, skoro nie zna ani adresu, ani nazwiska? Wie tylko, w jakiej miejscowości, mieszkam i jak mam na imię. Mając takie dane nie będzie mnie w ogóle szukał.

- Głupia sprawa!

- W ogóle nie ma sprawy. Koniec!

- A już ci zazdrościłam. Za wcześnie. Mu­siałam zapeszyć. Moja wina!

- Oczywiście, wszystko przez ciebie! - za­żartowała Alina. - Ale nie rozpaczaj, pozwo­lę się przebłagać pod warunkiem, że dasz mi przepis na ten wspaniały deser, który jedliśmy na twoich urodzinach.

- Myślisz o torciku serowym?

- Właśnie. Chyba nie jest bardzo skompli­kowany?

- Wcale. Robi się go prościutko. Zapisać ci czy zapamiętasz?

- Zapisz koniecznie. Do niedzieli na pewno wyleciałby mi z głowy.

- Jakiś ubaw rodzinny?

- Coś w tym rodzaju. Tatuś zaprosił daw­ną koleżankę szkolną, więc rozumiesz...

- Chyba rozumiem. Chcesz się wkupić w łaski przyszłej mamusi. Bardzo słusznie.

- Co ty wygadujesz? - oburzyła się Alina. Niepokój, który trochę przycichł, zaczął znowu narastać. Skoro Ewa po pierwszej infor­macji ma takie właśnie skojarzenia, to jest niedobrze. - Ta pani ma pięcioro dzieci - próbowała argumentować.

- A, to przepraszam, myślałam, że panien­ka.

- Wdówka.

- Hm... wdowa z pięciorgiem dzieci? Bom­ba! Jak ja ci zazdroszczę! Dopiero zacznie się u was życie! Będę cię często odwiedzać, dobrze?

- Zebrało ci się na wesołość! - mruknęła ze złością Alina.

- Czego się ciskasz? Przecież to fantastycz­ne! Spada ci jak z nieba pięcioro rodzeństwa. Wiesz, jak fajnie jest w dużych rodzinach?

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Na szczę­ście tatuś niedługo wyjeżdża, więc mam nadzieję, że wizyty się urwą.

- Eee, myślałam, że to coś poważnego. Roz­czarowałaś mnie. Na długo twój tata wyjeżdża?

- Na pół roku.

- Za granicę?

- Do NRD.

- Popatrz, popatrz! A co będzie z tobą?

- Co ma być? Zostaję.

- Sarna? Akurat! Żebym nie znała twego taty, to może bym uwierzyła. Słuchaj, gdzie ta pani mieszka?

- W Warszawie. A bo co?

- To niedaleko. Zaczynam pomału rozumieć...

- Co zaczynasz rozumieć?

- Rozumiem, w jakim celu twój ojciec za­prasza tę koleżankę. Czemu nie powiedziałaś mi tego od razu? Wygłupiłam się sądząc, że chodzi o małżeństwo.

- A o co twoim zdaniem chodzi? Jeśli wiesz, to podziel się ze mną tą mądrością, bo ja nie mam pojęcia.

- Przecież to jasne, ta pani będzie się tobą opiekować.

- Nonsens! - żachnęła się Alina. Co tej Ewce przychodzi do głowy!

- Jesteś pewna, że nonsens?

Pewna? Czy w takich sprawach można być mądrym? Jeśli się głębiej zastanowić, to zachowanie tatusia mogło sugerować, że coś ta­kiego zamierza. Te jego niedomówienia, półsłówka: „Wiele będzie zależało od ciebie”... Akurat prawda! Zrobi, co zechce. Ale jeśli domysły Ewy są słuszne, to on jest skończonym... skończonym… egoistą. Co by mu szkodziło zwrócić się do pani Adeli? Aż w Warszawie mu­siał szukać opiekunki? I jak on sobie wyobraża tę opiekę? Bardzo to wszystko podejrzane.

Żeby nie gubić się w domysłach, wystar­czyłoby zapytać tatusia o jego zamiary, ale jeśli Ewa się myli, to podsuwanie mu takich myśli byłoby wielką nieostrożnością. Lepiej nabrać wody w usta i sprawy nie ruszać, ale zachować czujność i mieć się na baczności. A do zaproszonej koleżanki tatusia odnosić się z rezerwą. Może się zniechęci?

W niedzielę obudziła się z bólem głowy i w nastroju, jakiego nawet wrogowi nie powinna życzyć. Ale dzień się zapowiadał! Perspektywa podejmowania niepożądanych gości spowodowała, że w sercu Aliny zaczął nara­stać bunt. Może ma się wdzięczyć i uśmiechać? O, niedoczekanie! Po co tyle zabiegów dla tej obcej kobiety, po co szykowanie do­brego obiadu? Opiekunka! Akurat jej tu tyl­ko brakuje!

Alina zgrzyta zębami. Jest zła na ojca, na jego koleżankę, przywołuje na pomoc wspomnienie zmarłej mamy i jest przeciwna, prze­ciwna, przeciwna...

Czemu przeciwna? Wszystkiemu! Zakłada ogólny, generalny protest. Nie wstanie dziś. Rezygnuje ze śniadania, a z obiadem niech się tatuś sam męczy, w końcu to jego goście. Tak się odgrażał, że porobi zakupy, a w pią­tek okazało się, że nawet połowy nie zała­twił. Czasu nie miał. Może i nie miał, jego sprawa, najwyżej przyjęcie będzie skromniejsze. Niech ci goście nie myślą, że ich tu oczekuje z utęsknieniem i że będą noszeni na rękach!

- Alinko, śpisz? - zapytał ojciec przez drzwi.

- Śpię, i co z tego? - odpowiedziała zadziornie.

- Wstawaj, śpiochu, śniadanie czeka.

Śniadanie czeka, coś podobnego. Ojciec przechodzi samego siebie, żeby tylko wprawić ją w dobry humor. Musi mu cholernie zale­żeć, aby przyjęcie gości dobrze wypadło. O święty Donżuanie! Dla kogo to wszystko? Dla wybranki obarczonej gromadą dzieciarów?

Wyskoczyła z łóżka i robiąc przepisowe przysiady dla spędzenia resztek snu z powiek, męłła w zębach niecenzuralne słowa pod adresem zaproszonych. Przy śniadaniu mało się odzywała, niewiele jadła i w ogóle była naburmuszona.

- Coś ci dolega? - próbował wybadać ojciec.

- Głowa mnie boli.

Istotnie, czuła nieprzyjemny ból w skro­niach, ale nie była to dolegliwość, którą by się w normalnych warunkach przejmowała.

- Jakie by ci dać lekarstwo?

Spokój mi dać, nic więcej] Na moim miejscu każdego by głowa rozbolała, nie rozumiesz tego, tatusiu? Wyobrażasz sobie, co będzie, jeśli ta pani wpadnie na pomysł, aby przyjechać z całą piątką? Właściwie powinna tak zrobić, żeby dać ci pełny obraz sytuacji. Ale ona tego nie zrobi, bo osłabiłaby w ten sposób swoje szanse. Jeśli jest naprawdę tak mądra, jak mówiłeś, to przyjedzie sama, albo najwyżej z jednym delegatem.

Przyjechała z chłopaczkiem mniej więcej dziesięcioletnim. Kiedy zatrzymali się przed furtką, odczytując z tabliczki numer domu, Alina wiedziała od razu, że to oni. Serce zabiło jej jak na alarm, zapomniała o bólu głowy, przejęta była tylko jedną myślą, że za chwilę stanie oko w oko ze swą przyszłą opiekunką.

Stała przy oknie cała w nerwach i nie mogła wyjść ze zdumienia, że ta szczupła, zgrabna osoba z krótko obciętymi w mło­dzieżowym stylu włosami ma być matką pię­ciorga dzieci.

A zdumienie jej spotęgowało się jeszcze, kiedy usłyszała okrzyk zachwytu, jaki wyr­wał się z ust towarzyszącego tej pani chłopca:

- Ciociu, jak tu klawo!

Pewnie, że klawo, pędraku jeden, miesz­kałeś kiedy w lesie? Wychodzisz z domu prosto w zagajnik brzozowy, możesz się po­łożyć na trawie lub mchu i patrzeć jak się ptaki gonią. A jak będziesz miał szczęście, to i wiewiórki grające w berka zobaczysz. Pewnie, że tu klawo, tylko dlaczego do tej pani mówisz: ciociu? Czyżby nie przyjechała właściwa osoba podstawiając na swoje miej­sce młodszą siostrę? - monologowała w myśli Alina.

Tatuś musiał czatować przy drugim oknie, bo zaraz wyskoczył na ganek przywitać gości.

- Pięknie tu u was - powiedziała przyby­ła. - Co za powietrze. Dopiero teraz zauważyłam, że jest wiosna.

Ti, ti, ti... powietrza nie widziała! - zgrzytnęła zębami Alina. Hymny pochwalne na cześć przyrody odebrała jako chęć wku­pienia się w łaski gospodarzy, a ponieważ lizusostwa nie cierpiała, więc na samym wstępie zraziła się nieodwołalnie do zapro­szonej przez tatusia koleżanki.

Pomyślała nawet, żeby zrobić kawał i wca­le nie wyjść do gości wymykając się cichcem do Ewy lub na długi spacer. Tak powinna zrobić, gdyby umiała myśleć tylko o sobie. Ale nie umiała. Przewidując, jaką przykrość wyrządziłaby ojcu, odrzuciła kuszącą myśl. Trudno, przemęczy się jakoś, przeżyje to po­południe, ale tak jak sobie przyrzekła, zachowa dystans.

Ociągała się z wyjściem do gości spoglą­dając bezmyślnie w okno, z którego był wi­dok na ulicę. A ulicą przechadzali się bez­trosko ludzie, korzystający ze swobody nie­dzielnego przedpołudnia. Alina zazdrościła im z całej duszy. Wiele dałaby za to, aby móc pochodzić na luzie, niestety swoboda dziś była nie dla niej.

Kiedy już miała odejść od okna, spostrze­gła przechodzącego ulicą... nie, to chyba przywidzenie. Szybko przetarła ręką oczy i odsunęła firankę, żeby lepiej widzieć. Chodnikiem przechodził... Artur. Tak, to on we własnej osobie. Chwilę patrzyła w osłupieniu z nogami wrośniętymi w podłogę, nie mogąc uwierzyć w takie szczęście.

Znalazł ją, odszukał, żeby przeprosić za wtorkowy zawód. A ona zwątpiła w takiego chłopaka. Och! Pojaśniała cała ulica, rozświergotały się wszystkie ptaki, dziewczęce serce załomotało jak zwariowane: bach! bach! bach!

Ale co to? Artur mija furtkę jej domu i przechodzi dalej. Wybiec, zatrzymać go, nie pozwolić zniknąć!

- O, tu się schowałaś, Pozwól, Lilko, że ci przedstawię moją córkę! - Głos tatusia zatrzymuje Alinę, która miała właśnie pobiec za Arturem. A w tej chwili zupełnie straciła głowę i nie wie, co teraz robić.

- Dzień dobry! - Pani Lilka uśmiechnęła się wyciągając rękę na powitanie.

- Dzień dobry! - odpowiada Alina nieswoim, drętwym głosem. Pani Lilka coś mówi, tatuś coś mówi, a Artur z każdą sekundą jest coraz dalej. Rozpacz! W pewnym mo­mencie udaje się przeprosić tatusia i jego gości! - Tylko na chwilę, zaraz wracam.

Szczęściem nikt nie protestuje, można wy­biec na ulicę. Artura nie ma w zasięgu wzroku. Ile to czasu minęło od chwili, kiedy przechodził koło jej domu? Pięć minut, dzie­sięć czy kwadrans? Którą przecznicą poszedł, gdzie skręcił, w prawo czy w lewo? A może to w ogóle nie był on, tylko ktoś bardzo po­dobny? W zdenerwowaniu łatwo się pomylić.

Nie, pomyłka wykluczona! Artur jest jeden jedyny, jego nie można pomylić z kimś innym. Ale co się z nim mogło stać, przecież nie zapadł się pod ziemię? Jeśli i dziś się nie spotkają, to koniec. Ostateczny i nieod­wołalny. A mogło być tak cudownie!

Wszystko popsuła pani Lilka. Musiała przy­jechać akurat o tej porze! Nie dziesięć minut wcześniej ani dziesięć później, tylko dokład­nie w tym momencie, kiedy Artur przecho­dził koło furtki!

Alina już nie ma siły dalej iść. Chce jej się płakać, ale złość na panią Lilkę jest silniejsza od łez. Do domu w takim stanie wró­cić nie może, bo mogłaby zachować się tak, że tatuś nie przebaczyłby jej do końca życia. Lepiej przeczekać, aż goście pojadą, bura oczywiście murowana, ale trudno, z samym, tatusiem jakoś się dogada.

Zapędziła się aż pod dom Ewy, a że była zmęczona i zniechęcona bezowocną gonitwą za Arturem, postanowiła wstąpić do koleżan­ki. Ewa szykowała się właśnie do wyjścia. Miała jechać z rodzicami do Warszawy, ale mimo zaaferowania spostrzegła zdenerwowa­nie przyjaciółki.

- Jak ty wyglądasz, Alis? Włos w nieła­dzie, obłęd w oczach, zamordowałaś swoją przyszłą macochę czy co?

- Och, z przyjemnością bym to zrobiła! Wyobraź sobie, przyjechał Artur...

- Nieee... - Ewa przysiadła z wrażenia. Mamę, która przyszła powiedzieć, że czas wychodzić odprawiła niecierpliwym: - Jedź­cie sami, ja zostaję!

- Tak. Własnym oczom nie chciałam wie­rzyć, kiedy zobaczyłam, że przechodzi ulicą.

- Więc jednak trafił, nie doceniałaś go.

- Nie doceniałam i za to spotkała mnie kara.

- Pokłóciliście się?

- Nic podobnego! W ogóle nie rozmawia­liśmy. Widziałam go tylko przez okno, minął nasz dom i poszedł dalej.

- Kretyn!

- Jak możesz! Przecież nie znał adresu. Skąd mógł wiedzieć, w którym domu mieszkam?

- Więc na co liczył przyjeżdżając? Że cię spotka na ulicy?

- Może...

- Wobec tego nie kretyn, tylko zakochany. Wygrałaś, Alino z krainy czarów. 1:0 dla ciebie.

- Akurat wygrałam! Nie spotkaliśmy się i już się pewnie nigdy nic spotkamy.

- Mogłaś za nim pobiec.

- Chciałam, ale właśnie w tym momencie musiałam witać się z panią Lilką. Rozumiesz, w tym momencie! Za chwilę się wyrwałam, ale już było za późno. Nie wiem, którą ulicą poszedł, zginął mi z oczu i cześć! Dziwisz się, że mam ochotę zasztyletować panią Lilkę?

- Mam pomysł, poszukajmy go razem! Na pewno jeszcze nie odjechał. Powiesz mi, jak wygląda i jak jest ubrany, żebym wiedziała, za kim się rozglądać.

- Wysoki, włosy ciemne, ubrany zwyczaj­nie: dżinsy, jakaś koszula...

- Beżowa? - zawołała Ewa z nagłym błyskiem w oczach.

- Chyba tak...

- Mamy go! Rozmawiałam z kimś podob­nym pół godziny temu. Wiem, gdzie teraz powinien być. Idziemy!

- Żartujesz! - Alina nie śmiała wierzyć w to, co usłyszała.

- Nie wierzysz, to zapytaj babci. Babciu!

- Co się stało, Ewuniu? - zapytała starsza pani z drugiego pokoju.

- Prawda, że był u nas taki wysoki chło­pak w beżowej koszuli i dżinsach?

- Był istotnie. Szukał pokoju na lato.

- No i co? - zapytała Alina bez tchu.

- Nie mamy pokoi do wynajęcia, odesła­łam go do pani Miłoszewskiej.

- Idziemy! - Ewa złapała Alinę za rękę ciągnąc ku wyjściu.

- Po co? - zdziwiła się babcia. - Do tej pory już na pewno dobił targu z tą panią.

- Nic nie rozumiesz, babciu, to jest chło­pak Aliny, poznali się w Warszawie, nie zna jej dokładnego adresu, więc chodzi od domu do domu licząc, że w którymś ją znajdzie. A ten pokój do wynajęcia to tylko pretekst.

- Nieprawdopodobne! - stwierdziła bab­cia. - Przecież szansa znalezienia Alinki w ten sposób jest bardzo mała. Może sobie nogi uchodzić i gardło zedrzeć...

- Zakochani nie liczą się z kosztami. Idziesz, Alino?

- Idę - zgodziła się potulnie. - Do wi­dzenia pani!

- Do widzenia, do widzenia...

U pani Miłoszewskiej furtka była zamknię­ta, a na dźwięk dzwonka rozszczekał się tylko pies pilnujący domu. Gospodarzy nie było.

- Po co my go tu w ogóle szukamy? - puknęła się w czoło Ewa. - Skoro pokój na lato jest tylko pretekstem, to pewnie wcale nie skorzystał z tego adresu.

- Masz rację - westchnęła Alina. - Jedno mnie tylko zastanawia - jeśli chodzi od domu do domu, to czemu nasz ominął?

- Może trafia na zasadzie totolotka, a nie każdy ma szczęście w takiej grze.

- Durny!

- To ty powiedziałaś!

- Zła jestem na cały świat.

- Więc i jego masz chęć zboksować?

- Zgadłaś. Gdyby mi się teraz na oczy pokazał, dostałby za swoje.

- Uważaj, bo go spłoszysz takimi pogróż­kami. Jeśli ma odrobinę intuicji, wyczuje sprawę i już go więcej nie zobaczysz.

- Gdyby miał intuicję, toby odgadł, że jestem o parę kroków. A co ty w ogóle o nim sądzisz?

- Bo ja wiem? Rozmawialiśmy tylko chwi­lę... Gdybym wiedziała, że to twój Artur, pogadałabym z nim inaczej.

- Miałam na myśli pierwsze wrażenie. Podobał ci się?

- Hm... dokładnie mu się nie przygląda­łam, mieliśmy jechać do ciotki, układałam w myśli mowę do Mirka, rozumiesz, głowę miałam zaprzątniętą czym innym.

- I w końcu nie pojechałaś. Wszystko przeze mnie. - Alinie zrobiło się głupio.

- Drobiazg. Najgorzej, że i tobie na nic się, nie przydałam.

- Przydałaś się, przeszła mi złość na panią Lilkę, mogę wracać do domu.

- A nie chciałabyś przejść się nad rzekę? Może tam byśmy go spotkały?

Alina machnęła ręką.

- Przestałam w to wierzyć! Dziś mam pe­chowy dzień. Nic mi nie wychodzi, a na ko­niec dostanę od ojca kazanie, które mi się słusznie należy. Uciekłam, zostawiając go sa­mego z gośćmi. Nie mam pojęcia, jak sobie poradził z obiadem.

Jakoś sobie poradził, bo kiedy przyszła, siedzieli już przy herbacie.

- Przepraszam, ale miałam ważne sprawy do załatwienia - usprawiedliwiła się krótko, wiedząc, że przy gościach tatuś nie będzie jej robił wymówek.

- Czekaliśmy dość długo - powiedział tylko z wyrzutem.

- Przepraszam jeszcze raz - powtórzyła nie patrząc na nikogo. Wzrok wbiła w okno licząc, że Artur znów może tędy przechodzić.

Pani Lilka próbowała zagadywać, ale jej wysiłki miały skutek mowy do obrazu. Alina zachowywała się drętwo, za co przepraszała ojca wzrokiem, jedynak nie mogła przestać gapić się w okno. Wpatrywała się w nie z takim natężeniom, że chwilami miała mroczki w oczach.

- Czemu tak mrugasz, oczy cię bolą? - zapytał tatuś.

- Nic mnie nie boli - zapewniła.

Wyszli przed dom, bo goście byli spragnieni „powietrza”. Koleżanka tatusia twierdziła, że jest nim odurzona, czego Alina nie mogła absolutnie zrozumieć. Powietrze jak powie­trze, konieczne do oddychania, ale żeby się tak szeroko na jego temat rozwodzić? Śmiesz­ne! I denerwujące, bo wyraźnie dyktowane chęcią podlizania się.

Podziwiając srebrne świerki, delikatną zie­leń brzóz, kwitnące jarzębiny, pani Lilka spoglądała na Alinę, jakby specjalnie do niej kierowała swoje zachwyty. Irytujący sposób nawiązywania kontaktów! Mogłaby sobie da­rować!

Jedynie chłopak nie interesował się Aliną, za co była mu serdecznie wdzięczna. Co chwi­la przybiegał z jakimś znaleziskiem przyrod­niczym, robakiem wygrzebanym z ziemi czy gałązką z przyczepioną hubą i powtarzał swo­je: „Ciociu, ale tu klawo!”

Kiedy pani Lilka nałykała się już świeżego powietrza, tatuś zabrał ją do domu, a Czarek, niesyty jeszcze wrażeń, został na dworze pod opieką Aliny. Na szczęście nie był męczący, zajmował się odkrywaniem cudów przyrody na własną rękę, mogła bez przeszkód obserwować ulicę i przechodzących nią ludzi.

W ciągu niecałej godziny przeszły tędy tłumy. Młodzi, starzy, w średnim wieku, pie­szo i na rowerach, w samochodach i na mo­tocyklach, ale Artura wśród nich nie było. Smutno.

Napięcie, z jakim obserwowała ulicę, zaczy­nało słabnąć, czuła coraz silniejsze zmęczenie, bolały ją nogi od chodzenia, oczy od wy­patrywania znajomej sylwetki i serce - zawiedzione w daremnym oczekiwaniu.

Usiadła na ławce bokiem do ulicy. Już nie liczyła na zobaczenie Artura. Los wyraźnie im nie sprzyja.

Z ponurego zamyśleni wyrwał ją znaczący szept:

- Ksz... Ksz...

Za furtką czaiła się Ewa kiwając, aby do niej wyszła. Wybiegła zapominając o malcu powierzonym jej opiece, frunęła jak na skrzydłach w przekonaniu, że gdzieś za ro­giem kryje się Artur odszukany przez kole­żankę.

- Mam dla ciebie wiadomości - powie­działa Ewa szeptem. - Jeśli chcesz się z nim zobaczyć, to możesz go jeszcze spotkać na przystanku.

- Tak?... - zapytała Alina półprzytomna z wrażenia.

- Tak, ale skoro masz nadal gości...

- Co mi tam goście, idę! - zdecydowała się w ciągu sekundy. - Ale czemu na przystanku, nie mógł umówić się gdzieś bliżej?

- Prawdę mówiąc... on się nie umawiał, prywatnie cię zawiadamiam, gdzie jest w tej chwili. Jeśli bardzo chcesz go zobaczyć, to leć na przystanek.

- Chwileczkę! - Alina znów przygasła. Ten cud z odnalezieniem Artura wcale nie był taki cudowny. - To nie on zapropono­wał spotkanie na przystanku?

- Nie. Spieszył się do domu. Wiesz, on naprawdę szukał pokoju na lato. Spotkałam go nad rzeką, gdzie odpoczywał po łażeniu od domu do domu.

- Znalazł coś?

- Nie. To znaczy miał kilka propozycji, ale ceny były dla niego za wysokie. Zapy­tał, czy znam ciebie, Powiedziałam mu, gdzie mieszkasz, nie wiem, czy dobrze zro­biłam?

- Po co mu właściwie mój adres? - bąk­nęła Alina kompletnie zgaszona. Był tak bli­sko i nie chciał się z nią zobaczyć?

- Prosił, to podałam. Gniewasz się?

- Nie. Uważam, że to bez znaczenia. I tak z niego nie skorzysta. Czy kazał mi coś przekazać?

- Tak... słuchaj, Alis, robi się późno, mo­głabyś mnie odprowadzić?

- Dobrze, poczekaj moment! - Wróciła do ogrodu i zagadała do chłopca: - Słuchaj, Czarek, jesteś chyba na tyle dorosły, że nie trzeba cię stale mieć na oku?

- Mowa! - odpowiedział zwięźle.

- Jak ci się znudzi zabawa z robakami, to zgłosisz się do cioci, prawda?

- A bo co?

- Muszę pogadać z koleżanką, pozwolisz mi ją odprowadzić?

- Pozwolę - zgodził się łaskawie.

- Fajny chłopak z ciebie, cześć!

- Cześć!

I już była wolna. Niekłopotliwy pędrak, ta­kich to i pięcioro można wytrzymać!

- No więc, co Artur kazał mi powiedzieć? Tłumaczył się za wtorek?

- O tamtym wtorku nic nie mówił, nato­miast zaproponował, żebyś w ten najbliższy przyjechała do Warszawy na umówione miej­sce.

- Zwariował? Ja się będę za nim wciąż uganiać? A on nawet nie raczy się wytłuma­czyć za tamto?

- Właśnie. Ja też uważam, że coś tu nie jest w porządku.

- Mimo to radzisz mi lecieć na przysta­nek?

- Wcale nie radzę. Zrobisz, jak uważasz, przecież to ty jesteś zakochana.

Alina ścisnęła skronie rękami.

- Sama nie wiem, co robić...

- Ja machnęłabym ręką na tego całego Artura. Coś mi się w nim nie podoba choć nie umiem tego dokładnie określić.

- Może to lepiej, że jest ci obojętny, bo jeszcze byśmy się o niego pobiły. - Alina uśmiechnęła się żałośnie, bo wcale nie była w nastroju do żartów.

- Tu nie chodzi o obojętność. Mnie po prostu coś w nim razi. Ale rozumiem, że ty patrzysz innymi oczami i jeśli masz z jego powodu nie spać po nocach, to lepiej spotkaj­cie się, rozmówcie, żebyś wiedziała, na co liczyć.

- Poszłabyś ze mną do autobusu?

- Jeśli ci się na coś przydam...

Poszły. Ale na przystanku Artura już nie było. Autobus musiał odjechać niedawno, bo niewielu było czekających.

- W ten oto sposób mamy go z głowy - stwierdziła Ewa.

- Może to i lepiej - powiedziała Alina z rezygnacją, ale i z ulgą. Napięcie, w jakim żyła cały dzień, zostało nareszcie rozładowa­ne. Koniec z Arturem i męczącą niepewnoś­cią. Smutno, ale będzie wreszcie spokój. We wtorek oczywiście nie pojedzie, bo tak nisko nie upadła, żeby biec na każde kiwnięcie palcem. Ma jeszcze przecież resztkę godności. Żeby tylko przez te dwa dni nie ulec poku­sie i nie zmienić postanowienia! Bo to była­by katastrofa.

W drodze powrotnej niewiele ze sobą roz­mawiały. Ewa odnosiła się ze zrozumieniem do przeżyć koleżanki i nie rozpraszała jej myśli zbędną paplaniną. Jak dobrze mieć taktowną przyjaciółkę!

Przed furtką spotkała ojca wracającego po odprowadzeniu gości. Wspaniale! Będą nareszcie sami.

- Jak ci się podobała Lilka? - zapytał ojciec, kiedy znaleźli się w domu.

- Nawet jej się dobrze nie przyjrzałam - stwierdziła szczerze.

- Właśnie! Gdzieś cię nosiło cały dzień. Aż mi było głupio. Chciałem się tobą pochwalić, pokazać w najlepszym świetle...

- Po co? - żachnęła się..

- Zrozum, Lilka jest naprawdę sympatycz­na, powinnyście się polubić.

- Po co? - powtórzyła. Była wykończo­na, marzyła o pójściu spać i nie miała najmniejszej ochoty do zastanawiania się nad zaletami pani Lilki. Poza tym nikt, nawet tatuś, nie ma prawa narzucać jej, kogo ma polubić i z kim się przyjaźnić.

- Kochanie! Porozmawiajmy poważnie. Musimy sobie wreszcie wyjaśnić wszystko do końca.

- Słucham w skupieniu.

Ojciec wyczuł cierpki ton w jej głosie i zapytał ze smutkiem:

- Czemu jesteś taka zgryźliwa? Mam kło­poty, a ty nie chcesz mi pomóc.

- Ja też mam kłopoty. Nie wierzysz? Wła­śnie że mam i nie mogę liczyć na niczyją pomoc, dlatego jestem zgryźliwa - uspra­wiedliwiała się.

- A dlaczego do mnie z nimi nie przyjdziesz? Uważasz, że stary ojciec...

- Dałbyś spokój z tą starością! Niestety, są sprawy, z którymi sama muszę sobie ra­dzić. A co do pani Lilki - rób, jak uważasz. Być może jest to ideał człowieka, ale nie zmuszaj mnie, żebym wpadała w zachwyt na jej widok. Czy mogę już iść spać? Miałam ciężki dzień, wierz mi.

Inżynier westchnął. Miała ciężki dzień! To wszystko, co ma do powiedzenia? Prawie cały dzień gdzieś biegała, a przy obiedzie zacho­wywała się dziwnie. Była kompletnie rozproszona, czego nigdy dotąd nie było. Niemożli­we, żeby sprawiła to wyłącznie obecność Lil­ki. Musi mieć istotnie kłopoty, o których wspominała. Szkoda, że nie chce się nimi podzielić.

Długo w nocy myślał, jak postąpić. Czy rozmawiać z córką o Lilce, czy po prostu zakomunikować, że zaprosił ją na wakacje? Usnął z postanowieniem, że oznajmi Alinie, co zdecydował. W ten sposób położy kres ewentualnym dyskusjom. Tak chyba będzie najlepiej. Musi w końcu odzyskać spokój, bo najwyższy czas zacząć przygotowania wyjazdowe.

Żeby w ostatniej chwili nie ulec pokusie wyjazdu do Warszawy, Alina zaplanowała na wtorek przegląd letniej garderoby. Coś trzeba będzie podłużyć, coś poszerzyć, coś uprać i odprasować, więc nie starczy czasu na myś­lenie o głupstwach.

Kiedy jednak wyszła ze szkoły i odurzyła ją jasność nieba, zachęcająca raczej do wycieczki niż robienia porządków, westchnęła na myśl o czekającym zajęciu. W taką pogodę po prostu grzech siedzieć w domu: chciałoby się biec przed siebie, lecieć nie wiadomo dokąd...

Spokój! Tylko spokój! - odrzucała kuszą­cą myśl, aby pojechać na miejsce spotkania i ukrywszy się za krzewami obserwować re­akcję Artura na jej nieobecność. Ciekawe, ile czasu poczeka: pięć minut, dziesięć czy może aż piętnaście? Ona wypatrywała go ponad dwie godziny i to w czasie deszczu. Do czegoś takiego zdolna jest tylko głupia, zadurzona dziewczyna.

Tylko że głupią, zadurzoną dziewczyną by­ła w ubiegły wtorek. Od tamtego czasu minęło siedem okropnie długich dni, wśród któ­rych wypadła pamiętna „czarna niedziela”, która powinna uleczyć ją skutecznie z wszel­kich złudzeń. Czy uleczyła? Prawie, ale...

Nogi same poniosły ją na przystanek auto­busowy. Żeby choć trochę zmniejszyć wstyd, który odczuwała sama przed sobą, postanowi­ła bezwzględnie pozostać w ukryciu, i to nie dłużej niż 15-20 minut. Jeśli Artur nie zjawi się w ciągu tego czasu, to cześć! Sam na siebie wyda wyrok.

A jeśli się zjawi? Prawdę mówiąc, nie wierzyła już w jego słowność. Wobec tego po co w ogóle jechać do Warszawy? Chyba le­piej zrobić w tył zwrot i zająć się uczciwą robotą. Tak! Uczciwą robotą!

Autobus wtoczył się na przystanek. Musiał być spóźniony, bo do wejścia rzucił się tłum czekających. Na myśl o tłoku, w jakim mu­siałaby jechać, Alinie odechciało się wyciecz­ki. Wcale nie walczyła o znalezienie się w środku. I wóz zapełniony szczelnie ruszył z przystanku bez niej. Nie wiadomo czemu, zrobiło jej się wesoło.

Ale tej wesołości starczyło zaledwie na dro­gę do domu. Już na miejscu ogarnęła ją apatia i niechęć do zajmowania się czymkol­wiek... Nie będzie dziś robić przeglądu gar­deroby. Nie ma ochoty i koniec!

Położyła się na tapczanie, patrząc bezmyśl­nie w sufit. Wokół abażura maszerował pająk. Przyglądając się jego cyrkowym popi­som, spuszczaniu się w dół na pracowicie snu­tej nitce pajęczyny, poczuła wstyd za swoją bezczynność. Jeszcze przez chwilę rozważała, czy pająki doznają zawodów miłosnych, a jeśli tak, to jak je znoszą, czy cierpią, czy przerzucają się na inne obiekty, ale do żad­nych wniosków nie doszła, wiec nawymyślawszy sobie od kretynek, poderwała się z tapczana.

Chciała coś robić, byle co, aby się zmęczyć, uszarpać i nie mieć siły na głupie myśli. Zde­cydowała się na mycie okien, którego to za­jęcia szczerze nie cierpiała. Skoro zrobiła na złość Arturowi, to dlaczego nie miałaby zro­bić czegoś na złość sobie?

Myśl, że on w tej chwili czeka w parku spoglądając z niecierpliwością na zegarek, zmobilizowała ją do energicznej pracy. Za­suwała jak mały samochodzik, podniecana myślą, że oto w tej chwili dokonuje się akt zemsty. Dobrze mu tak, temu paskudnemu Arturowi! Niech czeka, niech się niecierpliwi, niech go złość zalewa. Remis!

Kiedy skończyła swoje zajęcie, przyszedł tatuś. Zauważywszy lśniące szyby w całym domu zawołał:

- Czemu nie poczekałaś na mnie z tą robotą? Z przyjemnością bym ci pomógł.

Z przyjemnością? - zaśmiała się w duchu.

- Nie rozśmieszaj mnie tatusiu. Od kiedy to bawi cię sprzątanie? Mógłbyś się przewrócić o stertę śmieci i nawet byś tego nie zauważył. Zresztą nie do twarzy byłoby ci ze ścierką w ręku.

- Widzę, że nie wierzysz w moje dobre chęci - stwierdził, zauważywszy jej nieco kpiące spojrzenie.

- W dobre chęci wierzę, natomiast w ich efekty trochę mniej Czy ty w ogóle wiesz, od czego zacząć przy myciu okien?

- Gdybym otrzymał parę wskazówek, to podejmuję się wykonania tej pracy.

- W porządku. Uwzględnię twoją propozycję następnym razem,

- Hm... to będzie nieprędko, najwcześniej w listopadzie.

- Czemu dopiero w listopadzie?

- Wkrótce wyjeżdżam i nie zobaczymy się do jesieni.

Prawda! Ma wyjechać na pół roku! Akurat teraz, kiedy jego obecność jest bardzo Alinie potrzebna. Nie musi o niczym wiedzieć ani udzielać żadnych rad. Wystarczy, że jest. Choć o nic nie pyta, robi wrażenie, jakby wszystko rozumiał. Tak właśnie jest najlepiej.

Licho nadało ten wyjazd!

- Co w końcu ze mną będzie? - zapytała domyślając się. że już wszystko zostało obmyślone w najdrobniejszych szczegółach. Nie­dzielna wizyta pani Lilki z pewnością miała ścisły związek z decyzją tatusia.

- Długo nad tym myślałem i chyba zna­lazłem najlepsze wyjście. Lilka.

- A więc zgadłam. Chcesz mnie do niej oddać na przechowanie. Genialne! I nad tym trzeba było tak długo myśleć? - zapytała z ironią.

- Rozważałem jeszcze inne możliwości.

- Więc były inne? - nie dowierzała. - Ciekawe, jakie?

- Choćby czasowy pobyt w domu dziecka.

- Nieee... teraz to ci się udało! - Aż przysiadła z wrażenia. - Czy ja dobrze usły­szałam? Do domu dziecka? Przecież mam własny dach nad głową. Poza tym nie jestem dzieckiem.

Och, jak ciężko z tą dziewczyną rozmawiać! Ojciec musiał bardzo nad sobą panować, że­by nie stracić cierpliwości. Jednak oburzenie Aliny można było wykorzystać.

- Sama widzisz, że staram się wybrać najlepsze wyjście.

- Najlepsze! - mruknęła niechętnie, ale bez poprzedniej zapalczywości. Rzeczywiście, z dwojga złego opieka pani Lilki była lepsza niż dom dziecka. Szczerze mówiąc, powinna być ojcu wdzięczna, zamiast stroić fochy i pokazywać naburmuszoną minę. Podzięko­wanie należało mu się również i za to że nie zamierzał się żenić, co było największym zmartwieniem Aliny. Nie jest on taki najgor­szy, ten ojcaszek!

- Wierz mi, Lilka bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu. Jest mądra nie czepia się byle czego. Najlepszy dowód, że nie raziło jej twoje zachowanie w niedzielę .

- Trudno, postaram się ją polubić! - przerwała, nie chcąc wracać do ubiegłej niedzieli. Był to dzień, który chciała jak najdokładniej wymazać z pamięci.

- Bardzo sią cieszę! - zawołał uradowany jej słowami. To właśnie chciał usłyszeć. Teraz będzie mógł spokojnie myśleć o wyjeź­dzie. Wyraz troski znikł z jego czoła i chyba po raz pierwszy od wielu dni uśmiechnął się do córki. - Jesteś rozsądną dziewczynką, nie zawiodłaś mnie, kochanie.

- A ja się trochę na tobie zawiodłam. Oszukałeś mnie mówiąc, że pani Lilka jest matką pięciorga dzieci. Wcale na ta nie wy­gląda, poza tym Czarek mówi do niej: ciociu. Jak to wytłumaczysz?

- Bardzo prosto. Lilka wychowuje pięcio­ro przybranych dzieci, którym stworzyła rodzinę zastępczą. Nie są to dzieci adoptowane, noszą własne nazwiska i mówią do swojej opiekunki: ciociu. Niedawno był z Lilką wy­wiad w telewizji, opowiadała o swoich wychowankach. Redaktor programu zwrócił się do widzów mających odpowiednie warunki, aby zaprosili tę nietypową rodzinkę na waka­cje. Ja zgłosiłem się pierwszy...

Alinie odebrało mowę. Więc nie ona będzie podrzucona Lilce, tylko odwrotnie? Tatuś za­prosił całą tę bandę? Niemożliwe! Coś po­dobnego trudno sobie wyobrazić w najczarniejszych snach! Przecież oni gotowi roznieść dom na strzępy!

Ojciec udając, że nie widzi, jakie wrażenie zrobiły na córce jego słowa, ciągnął dalej:

- W ten sposób upieczemy dwie piecze­nie - ty będziesz miała towarzystwo, oni wakacje na świeżym powietrzu. Obie strony będą zadowolone. Co, źle wymyśliłem?

Ale próżno czekał na aprobatę Aliny. W głowie jej się nie mieściło coś podobnego. Jak mógł zaproponować, aby obce bachory dewa­stowały ich wspólny dom. Przecież to się rozlezie jak szarańcza po wszystkich kątach! Nie, do tego nie można dopuścić!

Zacisnęła pięści na myśl, że rozhukana zgraja może się wedrzeć do pokoju mamy, który stanowił do tej pory niemal świątynię. Tam każdy przedmiot ułożony jeszcze jej ręką leżał na tym samym miejscu, profana­cją byłoby samo przekroczenie progu tego pokoju przez obcych.

- Pomyślałeś, jak ich rozmieścisz? - za­atakowała ojca.

- Oczywiście! Wszystko zostało przemyś­lane dokładnie - odpowiedział skwapliwie, ucieszony, że Alina nie protestuje. - Udo­stępnimy im dwa pokoje, a trzeci będzie do twojej wyłącznej dyspozycji, żebyś się czuła swobodnie mając swoją cichą przystań...

- Cichą przystań! Ha, ha, ha! - Aliną wstrząsnął pusty śmiech. - Nie masz za grosz wyobraźni, tatusiu! Myślisz, że pięcioro szczeniaków zachowujących się jak psy spuszczone z łańcucha da mi pożyć? Już wi­dzę, jak porysują podłogi, poobijają ściany...

- Odremontujemy, jeśli zajdzie potrzeba, choć ja mniej czarno patrzę na to niż ty. Dwoje z tych „szczeniaków” jest starszych od ciebie. Renia - uczennica trzeciej klasy i Władek - maturzysta.

- E tam... - mruknęła niedowierzająco.

- Poważnie! - zapewnił. Szło mu coraz lepiej. Pomału, lecz skutecznie kruszył przeszkody stojące na drodze porozumienia z córką.

Ale ona miała jeszcze jeden nabój w pistolecie.

- Pozwolisz im zająć pokój mamy? - za­pytała z gryzącym wyrzutem.

- Proponuję inne rozwiązanie. Ty w nim zamieszkasz, dobrze?

Koniec! Ostatni strzał chybił. Nie pozosta­ło nic innego jak się poddać. Tylko że poddanie, nawet najbardziej honorowe, zawsze jest zaprawione goryczą, więc nie mogło Alinie być słodko.

Co zyskiwała przyjmując opiekę pani Lilki? Że zamiast iść do domu dziecka, sprowadzała go do siebie. Bo przecież koleżanka ta­tusia to nikt inny, jak tylko kierowniczka czegoś w rodzaju filii wspomnianej instytu­cji, którą tatuś lekkomyślnie ma zamiar ściągnąć do ich domu.

Swoją drogą, cyrk jakich mało! Dziewczy­ny będą Alinie zazdrościć. Zawsze zazdroszczą, kiedy u kogoś dzieje się coś nowego, a takiej szopy jeszcze u nikogo nie było. Ewa już na pierwszą wzmiankę o pani Lilce i jej dzieciakach wpadła w zachwyt, bardziej ją to poruszyło niż historia z Arturem.

Na wspomnienie Artura Alinie ścisnęło się serce. Po co w ogóle stawał na jej drodze, po co zawrócił w głowie i zawładnął wszystkimi myślami, żeby na koniec tak dotkliwie rozczarować?

Ciekawe, czy dziś przyszedł na umówione miejsce. Powróżyła sobie na guzikach od bluzki: przyszedł, nie przyszedł... Wyszło, że i tym razem zawiódł. A więc miała gorzką satysfakcję, że opanowała pokusę jazdy do Warszawy. Nie wyszło z tą miłością od pierwszego wejrzenia, trudno.

Przed kolacją wyszła do ogrodu odetchnąć po trudach dnia. Spacerując alejkami przypomniała sobie słowa pani Lilki: co za po­wietrze! Istotnie, woń żywicy mieszała się z zapachem zieleniejących na potęgę brzózek i mogła spowodować zawrót głowy. Alina chyba po raz pierwszy zwróciła uwagę na fakt, że mieszkając w mieście odległym za­ledwie 30 kilometrów od śródmieścia War­szawy, ma wokół domu prawdziwy las z wie­wiórkami, jaszczurkami i różnego rodzaju ptactwem. Nie były tu rzadkością klekocące bażanty, sójki o pastelowych barwach czy bajecznie kolorowe dzięcioły.

Mając na co dzień ów leśny ogród Alina nie reagowała na jego uroki, dopiero pani Lilka oraz mały Czarek ze swoim: „Jak tu klawo!” otworzył jej oczy. Tu naprawdę jest pięknie, tu naprawdę można być szczęśliwym.

Czy była do tej pory szczęśliwa? Raczej tak. Zaliczała swoje codzienne małe szczęścia i marzyła o czymś wielkim, ogromnie pięknym, mogącym sprowadzić niebo na ziemię. Tym wielkim wymarzonym szczęściem miała być miłość. Niecierpliwe serce, podobne suchemu stosowi, gotowemu zapłonąć od pierwszej iskry, postawiło na Artura. Tymczasem z Arturem nie powiodło się i przyszło zapłacić cenę rozczarowania.

Zatopiona w myślach nie zauważyła, że ktoś zatrzymał się przy furtce. Dopiero „hallo” wypowiedziane znajomym głosem spowodowało, że otrząsnęła się z zamyślenia. Przy furtce zobaczyła Artura. Podeszła do niego.

Rozumem nie przewidziała, intuicją nie wyczuła, że jeszcze dziś stanie z nim twarzą w twarz Spadło to na nią tak nagle, że była jak porażona, niezdolna do wybąkania choć jednego słowa.

- Nie zaprosisz mnie do środka? - zapytał trochę niepewnie. Widocznie jej zaskocze­nie wziął za wyniosłość lub brak chęci do rozmowy.

Otworzyła furtkę i zrobiła zapraszający gest ręką. Wszedł, ale przed domem się zatrzymał.

- Tu pogadamy, mam do ciebie byznes.

- Byznes? - Nieprzyjemnie uderzyło ją to słowo. Więc nie chęć zobaczenia jej przy­gnała go o tak późnej porze, tylko jakiś in­teres?

- Czy to prawda, że twój stary wyjeżdża za granicę i przez lato go nie będzie?

- Prawda. Wyjeżdża służbowo do NRD. Skąd wiesz?

- Udało mi się wybadać twoją koleżanką. Niezła dziewczyna zresztą.

- Owszem, niezła... - przytaknęła machi­nalnie i znów doznała przykrego uczucia. Miły chłopak z tego Artura, nie ma co!

- Więc będziesz sama przez wakacje?

- Niezupełnie.

- Ale skoro papcio zwalnia chatę, to mogłabyś przyjąć na lipiec dwóch moich kum­pli?

- Boję się, że...

- Nie są kłopotliwi, ręczę za nich jak za siebie. Chyba moje słowo jest dostateczną gwarancją?

Alina nie odpowiedziała. Opanowała się już, oszołomienie wywołane nieoczekiwanym pojawieniem się Artura minęło i była zdolna rozmawiać trzeźwo i rzeczowo.

- Nie będę ci mogła pomóc...

- Czemu? Taki piękny dom ma ziać pustką? I tobie byłoby weselej w towarzys­twie.

- Wybacz, ale tatuś pomyślał o towarzystwie. Zaprosił pewną rodzinę, żebym nie była sama, więc dom nie będzie ział pustką.

- Duża ta rodzina? Może dałoby się kum­pli dokwaterować? W ostateczności mogą spać w stodole na sianie.

- A skąd ja ci wezmę stodołę? - par­sknęła śmiechem.

- To miała być przenośnia, nie pojęłaś? Chciałem w ten sposób zasugerować, że chłopcy nie są wybredni, mogą mieszkać na byle jakim stryszku. Ważne, żeby lokal był tani i nie krępujący. Ja bym ich od czasu do czasu odwiedzał... - Tym ostatnim argu­mentem chciał Alinę ostatecznie przekonać.

Ale ona wcale nie była pewna, czy to taka wielka atrakcja. Przy bliższym poznaniu Artur dużo tracił. To nie był ideał, o jakim marzyła. Myślał tylko o sobie, bez względu na okoliczności forsował swoje plany. Wyobrażał sobie, że tatuś zgodzi się na zamiesz­kanie obcych chłopaków w ich domu? Nie­mądry czy co? I jaki uczynny dla niektó­rych! Stracił popołudnie czekając w parku, a teraz zarywa wieczór. Ciekawe, czemu tak bardzo mu zależy na znalezieniu tego pokoju?

- Wyjaśnij mi, dlaczego uparłeś się na pokój akurat tutaj? Polska taka długa i sze­roka, są góry, są Mazury, że nie wspomnę o morzu, a ty swoich kumpli chcesz zakwate­rować pod Warszawą. Co to za atrakcja dla studentów?

- Szczerze mówiąc, atrakcja żadna, ale tak się złożyło, że wypadła im praktyka wakacyj­na. To geodeci, mówiąc językiem zrozumia­łym dla wszystkich - „skoczybruzdy”. Mają robić pomiary w tej okolicy, a ponieważ mieszkają w akademiku, musieliby kawał drogi dojeżdżać. A tak połączą przyjemne z pożytecznym - pracę wakacyjną z odpoczyn­kiem w plenerze. Pojmujesz?

- Uhm... - Wyjaśnienie było przekony­wające. W tej sytuacji należało chłopakom pomóc. Może znalazłoby się coś u pani Adełi. - Słuchaj... jedyne, co mogę zrobić, to za­pytać sąsiadkę, czy nie ma pokoju do wyna­jęcie. Mieszka w pobliżu.

- No, widzisz! Jak chcesz, to umiesz być sympatyczna! - rozpromienił się.

- Chcę się zrehabilitować. Długo czekałeś na mnie w parku? - zapytała gotowa przepraszać, że sprawiła mu zawód.

- W parku? Ach nie! Lepiej sprawę ob­gadywać na miejscu, od razu można zrobić wizję lokalną. Idziemy do tej sąsiadki?

- Moment! - Alina znowu spadła z obło­ków na ziemię. On cały czas o tym swoim byznesie. - Więc w ogóle nie przyszedłeś na umówione spotkanie?

- Przyjechałem do ciebie, czy to nie to samo?

- Tak uważasz? - Pociemniało jej w oczach. - A gdybym pojechała spotkać się z tobą o trzeciej w parku i jeszcze bym nie wróciła, też byłoby to samo?

- Tak wymierzyłem, żeby cię już zastać w domu. I nie omyliłem się, ja zawsze tra­fiam w dziesiątkę. No, przestań nudzić i chodźmy do tej sąsiadki.

- Słuchaj! - Alina zacisnęła pięści, a oczy zrobiły jej się ze złości wąskie jak szpareczki: - Czy to twoja wypróbowana me­toda umawiać się i nie przychodzić?

- Ależ ty jesteś męcząca! Powiedzmy, że metoda, i co z tego?

- No to próbuj ją na kim innym, oby z lepszym skutkiem, ja się wycofuję z tej za­bawy. Cześć!

- O, jaka harda! Takie to niby naiwniątko, ale pazurki ma jak stara kocica. A wiesz, teraz mi się jeszcze bardziej podobasz!

- Nie szkodzi! - Była zbyt rozzłoszczona, by się dać złapać na pochlebstwo. - Jeśli chcesz jeszcze dziś załatwić coś u pani Adeli, to się pospiesz. Mieszka pod siedemnastym.

- Nie pójdziesz ze mną? - Był wyraźnie zawiedziony.

- Nie. Sam sobie dasz doskonale radę. Po­wodzenia! - Wyciągnęła rękę na pożegnanie.

- Już mnie nie lubisz? - Zajrzał jej w oczy,

Odwróciła głowę i próbowała uwolnić rękę.

- Odpowiedz! - nalegał.

- No więc: nie! - krzyknęła z desperacją i pobiegła w stronę domu. Na progu odwró­ciła się. Był już za furtką.

- Do zobaczenia! - pomachał jej ręką.

Przysiadła na schodku, obejmując głowę rękami. Nie umiała absolutnie połapać się w stanie swoich uczuć. Mówiąc, że nie lubi Artura, była szczera. Trudno go lubić, skoro ma taki charakter. Gdyby chciał się zmie­nić... przecież tak niewiele potrzeba, żeby stać się innym człowiekiem, wystarczy sze­rzej otworzyć oczy i widzieć coś więcej niż czubek własnego nosa. Czy nikt go nie uczył dobrych obyczajów? Może należało go wy­chować, a nie odtrącać? No cóż, przepadło! Gonić za nim nie będzie. Poczuła nawet coś w rodzaju dumy, że umiała się odpowiednio postawić.

Masz charakter, Markowska, chwalę cię za to! - podlizywała się sobie w duchu walcząc ze smutkiem, który ją coraz mocniej ogarniał. Rozwiewał się ostatecznie jej złoty sen o pięknym chłopaku, który miał być jedynym na świecie, królewiczem z bajki, rycerzem pełnym cnót, a okazał się wyrachowanym egoistą i cynikiem.

Ciężko było dziewczynie pogodzić się z tym wszystkim. Rozczarowanie Arturem wpędziło ją w apatię. O wyjeździe tatusia myślała obojętnie, a perspektywa spędzenia wakacji z rodziną pani Lilki już nie powodowała zgrzytania zębami. Było jej wszystko jedno.

Następnego dnia doszło do rozmowy z pa­nią Adelą. Sąsiadka zagadała pierwsza:

- Miłego chłopca przysłałaś mi wczoraj, Alinko. Czy to ten, z którym byłaś umówiona w zeszłym tygodniu?

- Tak, byłam umówiona... - mruknęła Alina z kwaśnym uśmiechem.

Ale pani Adela nie zwróciła uwagi na jej minę, tylko zaczęła wychwalać Artura.

- Odwołuję zastrzeżenia, które miałam wobec niego. To naprawdę wyjątkowy chło­pak, kulturalny, inteligentny, potrafi się zna­leźć...

- Wynajęła mu pani pokój? - przerwała Alina, nie mogąc znieść, że sąsiadka dała się również oczarować od pierwszego wejrzenia.

- Niestety, pokoje mam już zamówione przez tych państwa, którzy co roku do mnie przyjeżdżają. Nie mogę im zrobić zawodu. Już myślałam o odstąpieniu swojego pokoju, ale znaleźliśmy lepsze wyjście. Pan Artur wpadł na pomysł, że jego koledzy mogą roz­bić namiot w ogrodzie. Oczywiście zgodziłam się, niech mieszkają nawet całe lato. Cieszysz się?

- Tak... dziękuję pani - powiedziała Alina z wahaniem. Nie wiedziała, czy jest się z czego cieszyć. Koledzy Artura byli jej absolutnie obojętni, a on sam budził mieszane uczucia.

- Pan Artur musiał się w tobie bez pamięci zakochać...

- Zakochać? Nie zauważyłam.

- A ja od razu zgadłam, co w trawie pisz­czy. Dlaczego chciał być tak blisko?

- Przecież nie on będzie tu mieszkał, tylko jego koledzy.

- Ale będzie ich odwiedzał, dziecko by pojęło, co się za tym kryje.

Alina westchnęła. Wzruszyła ją naiwność pani Adeli. Sama już się pozbyła złudzeń.

- Jestem pewna, że chłopak przypadnie do gustu twojemu tatusiowi i będziecie mogli często się spotykać - angażowała się coraz bardziej pani Adela.

Alinie było przykro, że musi zgasić jej optymizm.

- Tatuś nie będzie miał okazji go poznać, bo wyjeżdża za granicę, a do nas sprowadza się pani Lilka z dzieciakami - poinformowa­ła o wszystkim w jednym zdaniu.

- Wyjeżdża za granicę? - zmartwiła się pani Adela wyłuskawszy z calej informacji tylko tę jedną wiadomość. - Ciebie też za­biera?

- Mnie? Skądże, to wyjazd służbowy.

- Na długo?

- Sześć miesięcy.

- I zostawia cię samą na tyle czasu?

Alina spojrzała na sąsiadkę z wyrzutem. Pani Adela najwyraźniej nie słuchała, co się do niej mówi, albo słuchając, nie kojarzyła prawidłowo. Nigdy nie kryła sympatii do tatusia, widocznie wiadomość o jego wyjeździe spowodowała w jej głowie generalne zamieszanie. Wiadomość o pani Lilce też jej nie ucieszy, trzeba to podać bardzo oględnie.

- Na czas nieobecności tatusia będzie u nas coś w rodzaju domu dziecka. Przyjeżdża pewna pani z pięciorgiem wychowanków i oni wszyscy mają się mną opiekować.

- Coś takiego! - Pani Adela była bardzo niezadowolona. - Ciekawa jestem, jak wyjdziesz na tej opiece?

- Ja też jestem ciekawa.

- W razie czego pamiętaj, że na mnie zawsze możesz liczyć.

- Pani jest bardzo dobra i ja panią bardzo lubię! - rozczuliła .tę Alina, a napięcie nerwowe, w którym żyła przez ostatnie dni spowodowało, że rozbeczała się jak mała dziewczynka.

Sąsiadka pozwoliła jej się wypłakać, na­stępnie zaprosiła do mieszkania, żeby poka­zać nowe zasłony do okien, które okazyjnie kupiła.

- Bardzo ładne! - pochwaliła Alina chcąc zrobić gospodyni przyjemność. W gruncie rzeczy nie miała na ich temat żadnego zdania.

- A jak myślisz, może z zielonym byłyby ładniejsze? - zastanawiała się pani Adela. - Byłam trochę niezdecydowana, ale w końcu wybrałam z pomarańczowym.

- Bardzo słusznie, pomarańczowe są znacznie ładniejsze! - stwierdziła kategorycznie Alina, chcąc skończyć z tematem zasłon, których kolor był jej jak najbardziej obojętny.

Ale pani Adela nie zamierzała się wyłączyć, zaczęła opowiadać szczegółowo, jak przebiegał zakup, jak czekając w kolejce bała się, że dla niej zabraknie, bo wszyscy rzucali się na materiał z pomarańczowym wzorem.

Alina siliła się na cierpliwość dochodząc do wniosku, że każdy myśli głównie o swoim i tym chce zainteresować otoczenie. Może wobec tego Artur nie jest wyjątkiem i nie należy go zbyt surowo sądzić?

Najpierw przyjechała pani Lilka z Zosią i „bliźniakami”, ponieważ w szkole podstawowej zaczęły się wakacje. U Reni w lice­um plastycznym trwały jeszcze lekcje, a Władek - maturzysta wkuwał do egzaminu wstępnego na Akademię Medyczną, więc z ulgą przyjął wyjazd najbardziej hałaśliwej części rodziny.

Alina również chodziła jeszcze do szkoły, mimo że niewiele działo się w tych ostatnich, przedwakacyjnych dniach. Stopnie już były wystawione, więc na dobrą sprawę można było wagarować. Nikt jednak nie wagarował, bo po co? I tak były luzy, a wkrótce miała nastąpić stuprucentowa swoboda.

Tyle że nie dla wszystkich. Alina bardzo żałowała, że wyjazd tatusia musiał wypaść w czasie wakacji, chodzenie do szkoły zwol­niłoby ją od przymusu spędzania całych dni z rodziną pani Lilki.

Teoretycznie nic im zarzucić nie mogła. Chłopcy okazali się niekłopotliwi, zaszywali się w zakamarkach ogrodu szukając przygód na własną rękę, natomiast Zosia była bardzo onieśmielona, każdym prawie spojrzeniem przepraszała, że żyje. Wodziła oczami za Ali­ną, pilnując się by nie zrobić czegoś wbrew jej woli, kajała się z byle powodu, odgadywa­ła życzenia, nim jeszcze zostały pomyślane.

To mogło rozczulić, gdyby nie było takie męczące. Alinę niejednokrotnie brała chęć wrzasnąć: „A odczep ty się ode mnie, prze­stań łazić za mną jak pies, bo wezmę, kija i przegonię!”

Ba! Żeby to było możliwe! Jak zachować się opryskliwie i brutalnie wobec czegoś tak kruchego i delikatnego, jak podnieść głos na to ciągle zalęknione stworzenie.

- Zosia darzy cię zaufaniem, bardzo sic z tego cieszę - zauważyła pani Lilka. - Sądziłam, że będzie miała większe trudności z przystosowaniem. To bardzo znerwicowane dziecko.

Szkoda, że o moje nerwy nikt się nie trosz­czy! - burknęła w duchu Alina, zdając so­bie sprawę, że to, co usłyszała, zobowiązuje ją do stworzenia atmosfery, w której ten dro­biazg mógłby bez zakłóceń egzystować.

Przyjemna perspektywa! Nic nie robić, tylko stałe mieć się na baczności, żeby nie urazić, nie spłoszyć, nie zadrasnąć tej mimozowatej istoty postawionej złośliwym zarządzeniem losu akurat na jej drodze. Wakacje będące zawsze wielkim, zasłużonym leniucho­waniem, wyczekiwane z ogromną niecierpli­wością, zapowiadały się teraz jako ciąg nie­ustających obowiązków.

I nawet nie ma do kogo wyskoczyć, wszyscy się porozjeżdżali, Ewa z rodzicami do Bułgarii, Tomek na obóz harcerski, reszta klasy też wyparowała, tylko ona jedna zosta­ła jak pies na uwięzi. Nawet panią Adelę trudno nachodzić, ponieważ żyje już oczeki­waniem gości zaproszonych na lato. Porząd­kuje pokoje, grabi alejki w ogrodzie, zrozumiałe, że nie ma głowy, aby się przejmować kłopotami Aliny.

Znudzona czytaniem kryminałów i samotnymi spacerami po okolicy postanowiła wybrać się do Warszawy. Nie miała co prawda żadnych spraw do załatwienia, tylko wzięła ją ochota, aby powłóczyć się po mieście.

Dobrze byłoby zajść do muzeum, obejrzeć jakąś ciekawą wystawę i w ogóle podciągnąć się kulturalnie. Najlepiej wyskoczyć po cichu, nie informując nikogo o wyjeździe. Tylko co zrobić, żeby nie czekali na nią z obiadem? Może załatwić to przez Zosię? Panią Lilkę trzeba by prosić o pozwolenie, a małą wy­starczy zawiadomić.

Zosia zbierała kamyki przy furtce. Wiedzio­na intuicją malej kobietki wyczula, że nowa bluzka założona przez Alinę zapowiada jakieś większe wyjście i zapytała zmartwionym głosem:

- Znowu znikasz?

- A znowu. Trzeba się od czasu do czasu rozerwać. Jadę do Warszawy, nie czekajcie na mnie z obiadem.

- Do Warszawy? - ożywiła się mała. - Weźmiesz mnie z sobą?

- Nie mogę, będę miała dużo łażenia, zmęczyłabyś się. Zresztą ciocia Lilka cię nie puści. Przyjechałaś oddychać świeżym powie­trzem, to nabieraj go w płuca na zapas i nie myśl o szwendaniu się po mieście.

- Ale ja mam prezent dla Władzia! - Usta małej wygięły się w podkówkę.

- Zdążysz mu dać, jak przyjedzie.

- Pewnie, tylko jakby go wcześniej do­stał, toby mu było weselej, bo on się ciągle uczy i uczy.

- A co to za prezent? - Alinę zacieka­wiło, czym ośmioletnie dziecko chce rozwese­lić maturzystę.

- Zaraz ci pokażę! - Zosia pobiegła do domu.

Alinę korciło, żeby prysnąć za furtkę, gdzie czekała wolność, podejrzewała, że zatrzyma­nie się grozi komplikacjami, bo mała już z pewnością wypaplała wszystko pani Lilce, jednak nie mogła się zdecydować na uciecz­kę. Po prostu nie mogła Zosi zrobić zawodu.

Po pewnym czasie mała wyszła z domu w towarzystwie opiekunki. To było do przewidzenia.

No i doigrałaś się, Markowska! Szlachetność zawsze cię gubiła. Teraz nastąpi wypytywa­nie, odradzanie, zakazywanie i wyjazd licho porwie.

- Podobno wybierasz się do Warszawy, Alinko?

- Tak, wybieram się! - zabrzmiało to stanowczo i nieodwołalnie.

- Musisz mieć bardzo ważny powód zmu­szający do wyjazdu w taki upał - badała dyskretnie pani Lilka.

Jej takt, zamiast Alinę zachwycać, tylko rozdrażniał.

- Nie jadę w żadnym określonym celu - burknęła. - Chcę jedynie zmienić klimat, połazić po Warszawie, wstąpić do jakiegoś muzeum...

- Świetny pomysł - przyklasnęła pani Lilka. - Wstąp do Reni i Władka, oni będą najlepiej zorientowani, co warto obejrzeć, może któreś wybierze się z tobą.

- Dobrze! - Kiwnęła głową Alina wie­dząc, że i tak wizyta u Władka jej nie minie. Oczywiście nie miała zamiaru pytać o cokol­wiek, ani tym bardziej prosić o przewodnika. Najlepiej włóczyć się samotnie.

- Renia chętnie ci pokaże ciekawsze miej­sca w Warszawie - ciągnęła w najlepszej wierze pani Lilka. - Przy okazji podrzucisz im trochę smakołyków. Mała paczuszka nie sprawi ci chyba kłopotu?

- A Władkowi dasz mój prezent, dobrze? - przyłączyła się Zosia.

Alinie zaczęło się pomału odechciewać wy­jazdu do Warszawy. Miała być relaksowa wycieczka, a zrobiło się załatwienie interesów. Niby drobiazg, ale jawne zakusy na jej swobodę.

- Nie wiem, czy mi się twój prezent zmieści do torby, zobacz, jaka jestem obła­dowana - mruczała ładując kawał sernika i słoik sałatki jarzynowej.

Zosia wyciągnęła rączkę, w której trzyma­ła... pudełko od zapałek. Przeciwko takiej przesyłce nie mogło być argumentów. Alina z ciekawością otworzyła pudełko. Na poduszce z mchu spoczywał piękny złotozielony chrząszcz.

- A cóż to za cudak? - wykrzyknęła zapominając, że jako mieszkanka tego terenu powinna być zorientowana lepiej od Zosi, jaki okaz trzyma w ręku.

- To bardzo piękny chrabąszczyk - uśmiechnęła się mała.

- A może on gryzie, co będzie, jak pokąsa Władka?

-. Władek będzie wiedział, czy jest jado­wity, czy nie, czyta dużo książek, to musi wiedzieć.

Proszę, jakie rezolutne dziecko! Niby takie małe i niezaradne, ale kojarzyć potrafi prawidłowo, wie, że wszelkich mądrości należy szukać w książkach.

Przekonanie Zosi, że Władek wie absolutnie wszystko, wzbudziło w Alinie niechęć do chłopaka, a drzemiący w zielonym więzieniu żuk napawał ją wstrętem. Nie bardzo wierzyła, że może on rozweselić wkuwającego, więc całą misję uważała za bezsensowną stratę czasu.

Naciskając dzwonek u drzwi, przyrzekła sobie nie zabawić dłużej niż dwie minuty Akurat tyle wystarczy na wręczenie sernika, sałatki oraz niespodzianki w pudełku. Odda to, co przywiozła, zobaczy reakcję Władka na widok chrząszcza od Zosi i cześć!

Drzwi otworzył zarośnięty blondyn o wychudzonej twarzy z obłędem w oczach.

- Dzień dobry! - powiedziała mając za­miar załatwić sprawę na progu. Już samo przerwanie mu nauki było niewskazane, a cóż dopiero zabieranie cennego czasu. Ale on wciągnął ją do przedpokoju mówiąc:

- Poczekaj minutę, Renata wyskoczyła po zakupy, lada moment będzie z powrotem.

- Moja sprawa jest krótka i nie wymaga obecności Renaty...

- Wybacz, nie mam czasu ani głowy do waszych spraw.

- W porządku, mnie też się spieszy. Tu jest... - sięgnęła do torby.

- Musisz poczekać, boby mi Rena uszy oberwała, że cię nie zatrzymałem. - Siłą wepchnął Alinę do pokoju. - Nastawić ci radio czy wolisz przejrzeć gazety?

Nim zdążyła się wypowiedzieć, że na żad­ną z proponowanych rozrywek nie ma ochoty, rozłożył przed nią plik czasopism, włączając jednocześnie jakąś muzyczkę.

- Wybacz, że nie dotrzymam ci towarzy­stwa, ale rozumiesz, mało mam czasu.

- Rozumiem, nie krępuj się, wracaj do swoich uczonych ksiąg.

- Ale przyrzeknij, że nie uciekniesz, bo w przeciwnym wypadku będę musiał zam­knąć cię na klucz.

- To zbyteczne! - zapewniła rozśmieszo­na. - Muszę się z kimś dogadać, więc nie mam innego wyjścia, tylko czekać na Renię.

W tym momencie zazgrzytał klucz w zam­ku.

- Jest Renata! - odetchnął Władek. - Przekazuję ci koleżankę. Ale się napracowa­łem, żeby ją zatrzymać. Ufff...

- Katarzyna? - zawołała Renia z przed­pokoju.

- Niestety, drobne nieporozumienie -- sprostowała Alina. - Proszono mnie o dorę­czenie wam paru drobiazgów. - Wyładowa­ła wreszcie z torby sernik i sałatkę, wręcza­jąc Władkowi pudełko z zielonym chrząsz­czem.

- Od kogo te hojne dary? - zapytała Re­nia.

- Zgadnijcie!

- Sernik jest bez wątpienia dziełem cioci Lilki. Więc ty...

- Zgadza się, przysyła mnie wasza ciocia. A ten żuk, to prezent od Zosi dla przyszłego studenta, żeby ci nauka lżejszą była.

- Nie mogłaś mówić od razu, z czym przy­chodzisz? - zawołał z pretensją.

- Próbowałam, ale nie dopuściłeś mnie do głosu.

- Wybacz mu, ostatnio rzadko miewa przebłyski przytomności - stanęła w obro­nie Władka Renia.

- No, to ja już pójdę...

- Wykluczone! - zakrzyknęli oboje wiel­kim głosem. - Opowiedz, co tam u naszych?

- Jeszcze żyją.

- I z pewnością po królewsku. Im to do­brze - westchnął Władek, który przed chwi­lą nie miał czasu i głowy do wysłuchania z czym przyszła Alina, a teraz rozgadał się i zanudzał pytaniami. Najbardziej interesował się Zosią, pytał, czy ubiera się odpowiednio do pogody, czy nie pije zimnej wody, i nie biega za dużo z chłopakami.

- Czemu się tak o nią martwisz? Prze­cież pani Lilka czuwa. - Alina nie mogła zrozumieć powodów jego szczególnej troskli­wości. Chyba że byli rodzeństwem. - Może to twoja siostra?

- Taka jak i ty - zaśmiała się Renia. - Chcesz wiedzieć, dlaczego tylko o Zosię pyta? Zdradzę ci tajemnicę - to jego narzeczona. Musi dbać, żeby mu zdrowo rosła.

- Narzeczona? - Alina uśmiechnęła się drwiąco. - Nie wiedziałam, że mam przy­jemność rozmawiać z potomkiem książęcego rodu, gdzie praktykuje się zrękowiny już w kolebkach...

- No, to teraz już wiesz! - Władek łyp­nął szelmowsko okiem. - Bo widzisz, Zośka to takie delikatne stworzenie...

- Wasza Książęca Mość! - przerwała Re­nia. - Trzeba zdjąć firanki, bo chciałabym je uprać.

- Firanki - westchnął z rezygnacją Wła­dek. - Oto jak proza życia każe zapomnieć o dobrym pochodzeniu.

- Niech Wasza Wysokość nie mędrkuje, tylko włazi na stołek i zabiera się do roboty.

- Azali nie widzisz, służko zuchwała, że podejmuję gościa wiodąc z nim ważną dysputę?

- Co gościowi po dyspucie, należy go ra­czej podjąć czymś konkretnym. Wolisz ka­napkę czy coś słodkiego?

- Wszystko jedno - Alina nie była głod­na, ale poczuła się zupełnie dobrze w tym towarzystwie i przestało jej się dokądkolwiek spieszyć.

Władek zajął się oglądaniem żuka robiąc na jego temat fachowe uwagi. Kiedy nasycił oczy podarunkiem, zaczął się rozwodzić nad Zosią.

- Kochana dziewuszka, pomyślała o zrobieniu mi przyjemności. Co ja bym dał, żeby mieć już te koszmarne egzaminy z głowy i móc zobaczyć moje maleństwo.

Renia za jego plecami popukała się w czo­ło.

- Wiesz, on serio wszedł w rolę narzeczo­nego i zachowuje się wobec Zośki jak amant,

- Nie wierz tym złośliwościom. Przez Re­natę przemawia zwykła, babska zazdrość.

- Zazdrość o ciebie? Nie rozśmieszaj mnie!

- Co w tym śmiesznego? Licznik bije, pa­nienko.

- Zupełnie mu się w głowie pozajączkowało od tej nauki - stwierdzała kategorycz­nie Renia, ale spojrzawszy na zmęczoną twarz Władka uśmiechnęła się pobłażliwie - Miejmy nadzieję, że to przejściowe.

- Ale cyrk! - Alina pokiwała głową.

- Istotnie, niezły cyrk, tylko że Renata ma rację! - westchnął Władek. - Od tej ciągłej nauki można naprawdę dostać kręć­ka. Dobrze, że wpadłaś, powariowaliśmy tro­chę i czuję się odświeżony. A z Zośką to by­ło tak: wybierała się na tamten świat, zamie­rzając powiększyć grono aniołków, a ja nie wiedząc, jak jej ten pomysł wyperswadować, przyrzekłem, że jeśli wyzdrowieje, to się z nią ożenię.

- Przestałbyś się chwalić tanio zdobytymi sukcesami! - wtrąciła zgryźliwe Renia. - Dziecko nietrudno nabrać na obiecanki-cacanki.

- Najważniejsze, że cel został osiągnięty. Zośka wróciła do zdrowia, co uważam za swoją osobistą zasługę.

- Tylko że ona czuje się naprawdę twoją narzeczoną.

- I bardzo dobrze! Zaklepałem sobie pan­nę i mam święty spokój. Żebyś wiedziała - zwrócił się do Aliny - jakie agresywne po­trafią być dziewczęta w wieku poborowym, przykładowo koleżanki Renaty. Narzucające się, natrętne, wystarczy palcem kiwnąć...

Alina omal nie udławila się sernikiem, któ­rym została poczęstowana. Władek niechcący dotknął wrażliwego miejsca.

- Czy dziewczynę czekającą na chłopaka w umówionym, miejscu ponad dwie godziny też uważałbyś za narzucającą się?

- Hm... tej bym raczej współczuł, bo robi wrażenie głupio zakochanej.

- A co powiesz o takim chłopaku, który nie raczy sobie zadać trudu i przeprosić za zawód, następnie umawia się po raz drugi i znów nie przychodzi?

- Co można o nim powiedzieć? Najwyraź­niej dziewczynę lekceważy. To się zdarza. Jemu po prostu mało na niej zależy. Będzie musiała go skreślić.

- Już to zrobiła.

- Uch! Z taką bym się ożenił.

Alina zaczerwieniła się po uszy.

- Ale jeszcze nie dziś, najpierw muszę odwalić egzaminy.

Był to właściwy moment, żeby się pożegnać.

- Nie przejmuj jego obietnicami matrymonialnymi - uspokoiła Alinę Renia. - On wiele dziewczyn straszy małżeństwem.

- Taki z niego Casanowa?

- Nie, dowcipniś, uważa, że to zabawne.

- Renata zmyśla, wcale nie uważam, że to zabawne, tylko nie bardzo umiem rozmawiać z dziewczynami i dlatego udaję zgrywusa.

- Można i tak... - zgodziła się Alina. - Kiedy przyjedziecie?

- Ja po egzaminach, a Renia…

- No właśnie, co ją tu jeszcze trzyma?

- Jak to co? - obruszyła się Renia. = Muszę pilnować, żeby z głodu nie padł. Robię zakupy, o właściwej porze zarządzam przerwę obiadową. Wesz, jak to jest.

Nie, Alina tego nie wiedziała. Nigdy nie musiała się o nikogo troszczyć, nikim opiekować, nawet psem czy kotem. Życie jej płynęło beztrosko, mogła dowolnie dysponować wolnym czasem, zajęcia i rozrywki planować według własnej chęci i potrzeb, nikt jej się nie ładował ze swoimi sprawami. Była w sy­tuacji o całe niebo lepszej niż Renata czy którekolwiek z dzieci pani Lilki.

A jednak... poczuła coś w rodzaju zazdroś­ci. Uświadomiła sobie, że niezależność i brak obowiązków stwarza pustkę, że czegoś jej brakuje. To stwierdzenie przygnębiło ją do tego stopnia, że straciła ochotę do dalszej włóczęgi po Warszawie. Pożegnała się, posta­nawiając wracać. Było jej źle, czuła się sa­motna, wyobcowana, niepotrzebna nikomu. Och, znaleźć się jak najszybciej w swoim po­koju, wypłakać, otrząsnąć ze smutku...

Kiedy zbliżała się do domu, zobaczyła spa­cerującego chodnikiem Artura. Właściwie widziała go już i daleka, ale trzeba było dłuż­szej chwili, aby uświadomiła sobie, że ma przed sobą swój niedawny ideał, chłopaka, dla którego straciła głowę, sądząc, że to jej przeznaczenie...

Zwolniła kroku. Jak zwykle, na widok Artura nie mogła zebrać myśli, ale tym ra­zem pustkę w głowie miała głębszą niż kie­dykolwiek. Próbowała sobie przypomnieć, na czym stanęła w czasie ich ostatniego spot­kania. Chyba dała Arturowi ostateczną od­prawę?

Ale jeśli tak, to co znaczy jego przyjazd, co jeszcze mają sobie do powiedzenia?

- Witaj! - zawołał. Artur ucieszony jej widokiem. - Właśnie na ciebie czekałem.

- Stało się coś? - zapytała z rezerwą, niezdecydowana, jak go potraktować. Skreś­lić, jak radził Władek, czy uczyć dobrych obyczajów? Na skreślenie zawsze jest czas…

- Właśnie że nic się nie dzieje i to jest najbardziej ponure. Umierałem z nudów, więc przyjechałem się rozerwać. Poszlibyśmy po­tańczyć, podobno macie tu dyskotekę?

- Teraz? W lecie na dyskotekę? - zaopo­nowała, choć jego propozycja przyszła we właściwym momencie. Nastrój, w jakim przy­jechała z Warszawy, sprawił, że poszłaby dokądkolwiek i z kimkolwiek.

- A są inne atrakcje?

- Są. Na przykład sporty wodne. Kartę pływacką masz, jak się domyślam, więc mo­żesz wypożyczyć kajak albo rower wodny. Rozrywka nie gorsza od dyskoteki.

- Rzeczywiście. To też jest coś! Nie odmówisz mi chyba towarzystwa?

Nie odmówiła. Czy mogła się oprzeć takiej prośbie i odtrącić wyciągniętą rękę? Uprzedzenie do Artura znacznie zmalało, a jego nie zapowiedziany przyjazd wyraźnie poprawił jej samopoczucie. Widocznie chłopak lubi działać przez zaskoczenie, co czasem bywa przyjemne.

Poszli na przystań. Z pływania kajakiem musieli zrezygnować, bo nie pomyśleli o wzięciu kostiumów kąpielowych. Ale Artur i tak był zadowolony, ponieważ z głośników grzmiała muzyka nie gorsza niż na dyskotece. Spacerowali, siadali na ławkach, gawędzili. Arturowi nie spieszyło się do domu.

- Co ty właściwie robisz, uczysz się czy pracujesz? - zapytała Alina wprost, ponie­waż oględnie stawiane pytania nie dawały re­zultatu. Artur zręcznie uchylał się od ujaw­niania danych z życiorysu.

- Studiuję - uciął krótko.

- A co studiujesz? - zaciekawiła się.

- Ekonometrię na SGPiS-ie.

- Ooo! - Brzmiało to tak mądrze, że już dalej nie pytała.

A więc student! Pewnie miał wyczerpują­ce egzaminy, uczył się po nocach i stąd jego niesłowność w umawianiu się. A ona z taką małostkowością traktowała jego zachowanie, chciała rozliczać z nie dotrzymanych termi­nów, czekała na przeprosiny... Teraz się tego wstydziła.

Słońce zaczynało zachodzić.

- Odprowadzę cię na przystanek - za­ofiarowała się, chcąc być z nim jak najdłu­żej.

Pięknie kończył się ten dzień zaczęty tak nijako.

Kiedy pożegnała Artura, był już wieczór. W pobliżu przystanku zauważyła Czarka z panią Lilką. Czego oni tu szukają, czyżby czekali na nią? A to dopiero historia! Musia­ła im strachu napędzić tak długą nieobecnoś­cią. Trochę głupio! Teraz nastąpią wymówki, upomnienia i pouczenia, zakończono życze­niem: „Żeby to było ostatni raz!”

Wcale nie miała ochoty przyrzekać, że po­dobna ucieczka z domu więcej się nie powtórzy, czuła się dostatecznie dorosła, by decy­dować o godzinach powrotu. Zaraz poinformuje panią Lilkę, że jest przyzwyczajona do swobody i nie ma zamiaru ze swoich praw rezygnować.

Ale pani Liika zagaiła zupełnie nie na te­mat:

- Cudowny wieczór! Przy takiej pogodzie trudno usiedzieć w domu, wybraliśmy się więc z Czarkiem na spacer.

Alina przyjęła tłumaczenie z rezerwą. Ja­sne, że był to wykręt, mający przysłonić istotny powód ich obecności na przystanku. Jest przecież tyle miejsc, gdzie można oddy­chać „cudownym powietrzem”, dlaczego przy­szli właśnie tu?

Pani Lilka usiłowała sprawować opiekę dyskretnie i taktownie, mimo to Alina orientowała się, że jest pod czujną kontrolą.

Teoretycznie opiekunka spisywała się na medal, ale medal miewa dwie strony i ta dru­ga strona sprawiała, że Alina nie mogła przełamać oporu wobec pani Lilki. Owszem, sza­nowała ją, ale polubić nie potrafiła. Z utęsknieniem czekała na powrót tatusia, żeby znów wszystko było jak dawniej.

Szli do domu dość długo, pani Lilce nie spieszyło się, chciała najwyraźniej udowod­nić, że traktuje swoje wyjście wyłącznie jako spacer.

- Gdzie Zosia? - zainteresowała się przez grzeczność Alina.

- O tej porze jest już w łóżku.

Pora istotnie była późna.

- Władek się martwił, czy nie biega wieczorem po dworze i nie szaleje za dużo z chłopakami.

- Uspokoiłaś go, oczywiście?

- Tak.

Pani Lilka była na tyle taktowna, że nie pytała, jakie sprawy zatrzymały Alinę w Warszawie do późnego wieczora. I bardzo do­brze! Niech każdy żyje swoim życiem, nie wtrącając się do innych. Wtedy będzie zgoda. Za tydzień wraca Ewa, skompletuje się paczkę i wakacje jakoś przelecą.

Za tydzień przyjechała Renia z Władkiem, który był właśnie po egzaminach pisemnych i postanowił zrobić sobie dwa dni urlopu przed przygotowaniem do kolejnych rozgry­wek.

Zosia szalała z radości, że ma „narzeczonego” blisko. Teraz jemu deptała po pię­tach i zaglądała w oczy starając się odgady­wać życzenia. Zaraz na drugim miejscu sta­wiała Alinę, natomiast Renię wyraźnie omijała.

- Nie przepadacie za sobą - zauważyła Alina.

- Zośka jest rozbałamucona przez pew­nych ludzi. - Renia spojrzała wymownie na Władka. - Nabrała przekonania, że wszyscy są obowiązani robić jej przyjemności. A ja mam zasadę nie rozpieszczać dzieciarni i nie stwarzać cieplarnianych warunków. Niech wie od małego, że życie to nie bajka.

- Przesadzasz, jesteś za surowa, onieśmielasz dzieciaka.

- W końcu ktoś powinien ją onieśmielać, musi uznawać jakiś autorytet.

- Sądzisz, że w razie równouprawnienia twój autorytet poniósłby uszczerbek?

- Równouprawnienie dotyczy zależności między kobietą i mężczyzną, nigdy między dwiema kobietami.

- Zdumiewa mnie głębia twoich przemyś­leń! - zadrwił Władek. - Nie doceniałem cię do tej pory.

- Jasne! Zośka przesłoniła ci cały świat - docięła mu i oddaliła się.

- Ona jest naprawdę zazdrosna - stwier­dził Władek, szukając u Aliny wytłumaczenia tego zjawiska.

- Czy ja wiem? Raczej charakterek ma zaborczy, chciałaby podporządkować sobie wszystkich, nie wyłączając ciebie. A ponieważ wyłamujesz się spod jej wpływów, więc się ciska. Prawidłowo.

- No cóż, mnie i tak będzie musiała skre­ślić w niedługim czasie. Jestem na wylocie, nadchodzi pora samodzielności. - Westchnął melancholijnie.

- Wypisujesz się z rodziny?

- Jeśli zostanę przyjęty na studia, zamieszkam w akademika i kontakty z rodziną rozluźnią się w naturalny sposób. Jeśli natomiast odpadnę...

- Dlaczego miałbyś odpaść? Odpukamy i wszystko będzie dobrze - zaofiarowała się Alina.

- Obyś była dobrą wróżką! - Uśmiech­nął się.

Zauważyła, że z uśmiechem wygląda dużo lepiej niż z powagą na twarzy. Oczywiście pod względem urody nie może konkurować z Arturem, ale i tak jest dość ładnym chłopakiem.

- A pomyślałeś, co będzie z Zosią? Życząc ci zdania egzaminów mała nie domyśla się, jakie stąd wynikną dla niej konsekwencje.

- Istotnie. Jeszcze nie umie kalkulować i cieszy się, że mi dobrze idzie. No cóż, kie­dy odejdę, ktoś będzie musiał mnie zastąpić.

- Ciekawe, kto? Wątpię, czy Staszek albo Czarek nadają się na narzeczonych.

- Z narzeczonym to żarty, chodzi ogólnie o bratnią duszę. Może nią być dziewczyna...

- Renia wypowiedziała się dość jasno, na nią liczyć nie powinieneś.

- I nie liczę. Inną dziewczynę miałem na myśli.

Alina zmieszała się. Jego spojrzenie mówi­ło wyraźnie, kogo upatrzył sobie na opiekunkę malej Zosi. Ale wymyślił! Pomysł godzien opatentowania, po prostu bomba! Szkoda tyl­ko, że on w ogóle nie ma wyobrażenia, z ja­kim trudem ona znosi to całe przymusowe towarzystwo, jak wykreśla z kalendarza dni dzielące ją od powrotu tatusia i z jakim na­stawieniem traktuje wszystko, co się dzieje w chwili obecnej. Warto by go uświadomić, że obecność pani Lilki wraz z całą bandą uważa za stan przejściowy, który trzeba prze­czekać, nie angażując się w żadne zobowią­zania.

Ba, ale jak powiedzieć: „Bawcie się beze mnie, gwiżdżę na wasze sprawy!” Czuła, że nawet najoględniej dobrane słowa mogą źle wypaść. Lepiej nabrać wody w usta i przy­jąć postawę wyczekującą.

Na szczęście Władek nie „żądał przyrzeczeń ani deklaracji. Podobnie jak pani Lilka nie przeciągał struny.

- Tak tu pięknie, aż się nie chce wyjeżdżać. Ciekaw jestem, czy zdajesz sobie sprawę, że wygrałaś los na loterii mogąc mieszkać w takim miejscu.

- Poniekąd.

- W waszej miejscowości muszą mieszkać sami dobrzy ludzie.

- Dlaczego?

- Środowisko naturalne oddziałuje z pewnością na charaktery.

- Ciekawostka! Ale ta teoria raczej się nie potwierdza, o dobroci tutejszych ludzi można wiele mówić. Zdarzają się tu i napady rabunkowe, i pyskówki między sąsiadami, i interwencje milicji, jak wszędzie.

- Smutne to, co mówisz - zmartwił się.

Romantyk, psiakostka! Chyba że zachodzi dookoła, chcąc jej wmówić dobroć charakteru i zobowiązać do wzięcia w opiekę małej Zosi. To byłoby perfidne, ale po chłopakach można się wszystkiego spodziewać. Aby osiągnąć cel, nie zawahają się przed żadnym chwytem, a głupie dziewczyny łykają komplementy jak ryba robaka i nim się zorientują, jest już za późno na ratunek.

Władek żegnając się następnego dnia z Aliną powtórzył:

- Żebyś ty wiedziała, jak mi się nie chce wyjeżdżać!

- Komu by się chciało, jeśli ma w perspektywie wkuwanie i egzaminy. Odwal je jak najszybciej i przyjeżdżaj odpoczywać.

- Zapraszasz mnie osobiście? - ucieszył się.

- Dlaczego osobiście? Wszyscy zostaliście zaproszeni więc rozumie się, że ty tak­że. Powiedziałam tylko dla przypomnienia - zgasiła go, żeby sobie za wiele nie obie­cywał.

- Tylko dla przypomnienia? - powtórzył zawiedziony. - A ja cię podejrzewałem o odruch serca.

- No to się pomyliłeś! - ucięła bezlitośnie. Ale wymagania, odruchów serca mu się zachciewa! - Spóźnił się i musi to przyjąć da wiadomości. Niestety!

- Wydaje mi się, że udajesz bardziej nieczu­łą, niż jesteś.

- Mylisz się, niczego nie udaję, właśnie taka jestem. W miarę egoistyczna, w miarę szlachetna, czyli trochę dobra, trochę zła. Przeciętna.

- Ejże! Z moich pobieżnych obserwacji wy­nika, że charakter masz w gruncie rzeczy dobry. Czasem jesteś trochę kapryśna, ale to może być przejściowe.

- Uprzejmie dziękuję za podsumowanie. Będę miała motyw do rozmyślań w bezsenne noce: „Charakter dobry, ale trochę kapryś­ny...” - powiedziała z przekąsem.

- Przepraszam. Za daleko posunąłem swoją szczerość. Zapomnijmy o tym, dobrze?

- Dobrze! - zgodziła się ujęta przeprosi­nami.

- Myślę, że zostaniemy przyjaciółmi mimo wszystko?

- Możemy zostać, mimo wszystko.

Rozbrajający to on był, ten Władek!

Po jego wyjeździe zrobiło się inaczej. Została Renia, która objęła ster rządów w rodzinie, wyręczając panią Lilkę w niektórych obowiąz­kach. Robiła zakupy, przyrządzała posiłki i ko­menderowała dzieciakami.

Zmiana układów odbiła się również na Ali­nie. Teoretycznie Renata nie ingerowała w jej sprawy, ale wciąż dzieliła się spostrzeżeniami, pytała o różne rzeczy, tak że bez przerwy czuło się jej obecność. Dochodziło do tego, że Alina najchętniej zaszywała się z Zosią w jakiś odle­gły kąt ogrodu, stwierdzając, że towarzystwo małej jest najmniej męczące.

Zosia była zachwycona nową przyjaźnią, na co Renia patrzyła ze zdziwieniem i jakby nie­chęcią. Ale nic nie mówiła. I ona była takto­wna jak pani Lilka i Władek.

Mimo to Alina unikała jej starannie, nie mogła natomiast doczekać się powrotu Ewy. Musiała przecież komuś powiedzieć o ostatnim spotkaniu z Arturem, a do takich zwierzeń tylko ona się nadawała.

Ale Ewy nie było. Alina zachodziła do jej babci, która również czekała niecierpliwie na przyjazd rodziny.

- Nie tylko ty wypytujesz, o Ewę, przy­chodzi, również pewien młody człowiek podający się za kolegę. Powinnaś go znać.

- Ktoś z klasy?

- Nie sądzę. Wygląda poważniej niż wasi szkolni koledzy.

- Wobec tego nie mogę go znać.

- To jest ten chłopiec, który kiedyś szukał pokoju na lato...

- Artur? - Alinie wszystka krew odpłynę­ła z twarzy.

- Może i Artur. Nie przedstawiał się, choć był już dwa razy.

Dwa razy... Wesoło!

- Co to za chłopiec? Nie bałamut przy­padkiem? - dociekała babcia w trosce o dobro Ewy.

- Bałamut jakich mało - powiedziała Alina zgaszonym głosem.

Więc Arturek działa na dwa fronty! Takie z niego ziółko! Krąży wokół Ewy, a z braku laku dobra i Alina, tak? Poczekaj, kochasiu, następnym razem inaczej pogadamy.

- Może należy Ewę przestrzec przed nim? - martwiła się w dalszym ciągu babcia.

- Tak, koniecznie należy ją przestrzec...

Powlokła się do domu. Była kompletnie prze­grana.. Teraz już definitywnie koniec! Można znieść niesłowność i drobne przykrości, o ile sprawy zasadnicze są w porządku. Ale Artur przy wszystkich swoich wadach okazał się również dwulicowy, nie pozostaje nic innego, jak go skreślić.

Przy furtce kręciła się Renia.

- O, jesteś! - zawołała ucieszona. - Ostatnio trudno cię złapać, a chciałam pomówić na osobności.

- Koniecznie dzisiaj? - mruknęła Alina mało zachęcającym tonem.

- Niekoniecznie, ale akurat jesteśmy same.

- Wiesz, głowa mnie boli...

- Hm... szkoda. Może dać ci proszek?

- Nie, dziękuję. Samo musi przejść.

- Często ci się to zdarza?

- Ostatnio często, ale nie martw się, wyjdę z tego.

- Może warto by zasięgnąć porady lekarza?

Porady lekarza! Udała się ta Renata! Właś­ciwie to szkoda, że nie ma specjalistów od zła­manych serc, zapisałby taki proszki albo nawet zastrzyki, i po bólu. A tymczasem trzeba się szarpać samemu.

Zatroskane spojrzenie Reni obudziło w Ali­nie niepokój, że dziewczyna gotowa polecieć z tą sprawą do pani Lilki i nieszczęście gotowe. Niech już lepiej mówi, jaki miała interes.

- Mam do ciebie małą prośbę. Oczywiście to nic zobowiązującego, ale zauważyłam, że i tak z Zośką trzymasz sztamę, a chłopcy nie są spe­cjalnie dokuczliwi, więc...

- O co konkretnie chodzi? - Należało za­chować czujność, żeby się nie dać wrobić w jakieś obowiązki.

- Chodzi o to, że w sierpniu jadę ze swoją drużyną na obóz...

Szczęściara! Umiała się urządzić!

- ...a ciocia Lila załatwia sobie pracę tu, na terenie, więc początkowo będzie mocno zaabsorbowana. Czy nie zechciałabyś wziąć na siebie część spraw?

- Ja? - zawołała z przestrachem Alina. - Czy ja się znam na waszych sprawach?

- Bądź spokojna, będziesz tylko dyrygować.

- Kim, chłopakami? Akurat zechcą mnie słuchać! Nie mam takiej wprawy ani takiego autorytetu jak ty.

- Autorytet możesz mieć przez sam fakt, że jesteś starsza od nich. Zresztą będziesz w lepszej sytuacji niż ja w tej chwili, bo będziesz miała do pomocy Władka. Chodzi tylko o to, żeby milusińscy nie poczuli się zbyt swobodnie. Muszą czuć nad sobą władzę.

- Ja się na policjanta nie nadaję i nie życzę sobie, żeby moją osobą dzieci straszyć.

- Przepraszam, widocznie źle się wyraziłam, chodzi o to, aby mieli świadomość, że ktoś nad nimi czuwa i że muszą się z tym kimś liczyć.

- Każesz mi wchodzić w kompetencje pani Lilki.

- Nie, ciocia jest od spraw ważnych, drobiazgi natomiast załatwiamy między sobą, żeby jej nie absorbować i nie zabierać czasu. Łącz­nikiem między ciotką a dzieciarnią byłam zawsze ja i nie chciałabym, żeby moja nieobecność spowodowała zakłócenia. Uważam, że ty świet­nie mnie zastąpisz.

Nie za dużo tego szczęścia? Zastępować Władka w roztaczaniu specjalnej opieki nad Zosią, zastępować Renię w jakichś bliżej nie określonych zadaniach, a kto mnie zastąpi w obowiązkach wobec samej siebie? - zżyma­ła, się w duchu Alina.

- Bardzo to zgrabnie obmyśliłaś, tylko czy nie przyszło ci do głowy, że ja mogę mieć inne plany? Przecież są wakacje... - odpowiedziała rozdrażniona. Nie pójdzie na żadne ustępstwa i niech Renata nie próbuje jej wmawiać, że ma dobry charakter. Jeśli ma, to do pewnych granic i protestuje przeciwko wystawianiu go na próbę.

- Myślałam, że skoro jesteś na miejscu, to zamiast obijać się bez celu mogłabyś się włączyć. Przecież to frajda, kiedy sprawy toczą się takim trybem, jaki ty im nadasz.

- Wybacz, ja akurat uwielbiam obijać się bez celu i nie odpowiada mi to, w co chcesz mnie wrobić - odparowała stanowczo. Musiała bronić swojej niezależności, czując, że jeśli znów ustąpi, to zostanie wciągnięta w wir spraw tej rodziny i łatwo się z nich nie wyplącze.

- Więc odmawiasz? - Renia była mocno zawiedziona.

- Przykro mi, ale być może gdzieś wyjadę.

- Tak? Nie wiedziałam, że masz w planie wyjazd.

- Ja też nie wiedziałam, i co z tego? Właś­nie w tej chwili przyszła mi chęć na wycieczkę... Jeszcze nie wiem, kiedy, dokąd i na jak długo się wybiorę, ale to mało ważne. Wraca koleżanka z Bułgarii, więc sobie coś zorgani­zujemy.

Reni zabrakło argumentów do dalszej, roz­mowy, musiała skapitulować. Tak więc Alina wygrała tę potyczkę ratując swoją niezależ­ność. Powinna być zadowolona z siebie i od­czuwać radość z odniesionego zwycięstwa, A jednak radości w niej nie było. Przeciwnie, nastrój pogorszył się jej jeszcze.

Kompletnie przybita zamknęła się w swoim pokoju, dawnym pokoju mamy, i próbowała dojść ze sobą do ładu. Zaczęła przeglądać pa­miątki po mamie. Źle się jednak wybrała. Zdjęcia mamy w gronie uczniów, dyplomy dla drużyny harcerskiej, którą prowadziła, przypo­minały, jaką była społecznicą, a w dużych po­ważnych oczach spoglądających z portretu krył się dziś wyrzut i dezaprobata. Najwyraźniej była niezadowolona z córki.

Ależ, mamo, zrozum...

Rozmowa z portretem nie poprawiła Alinie humoru. Zła na cały świat i okolice wyszła z pokoju. W kącie ogrodu chłopcy budowali szałas. Zosia plątała się między nimi w charakterze piątego koła u wozu. Trzeba wiać, póki jest zajęta zabawą. Szybka decyzja, i Alina jest już za furtką.

Co dalej, szary człowieku?

Po przeciwnej strome ulicy mieszka pani Adela, która powiedziała wyraźnie: „Mój dom jest twoim domem, jego drzwi są zawsze dla ciebie otwarte”.

Skoro tak...

Pani Adela nie była sama. Wraz z kolegami Artura wybierała miejsce na rozbicie namiotu. Alina zbyt późno zorientowała się, że przyszła w złym momencie, w związku z czym, wbrew swoim chęciom, została wciągnięta do towa­rzystwa.

- Musisz nam doradzić, gdzie rozbić ten na­miot, bo każdy ma inną propozycję - powiedziała pani Adela.

- Mam zgłosić czwartą, żeby trudniej było o decyzję? - odparła niechętnie. Co ją obchodzili koledzy Artura, co ją obchodził on sam, skoro tak się zawiodła?

- Przyjmiemy ją bez dyskusji, ktoś musi powiedzieć ostatnie słowo - zadecydował je­den z chłopaków. Miał przyjemny głos i był zupełnie niepodobny do Artura.

Alina złagodniała. Skoro naprawdę chcą jej rady, to trudno odmówić.

- Myślę, że najlepiej będzie tu... - Wskaza­ła miejsce znajdujące się w znacznej odległości zarówno od domu, jak i od ulicy.

- To samo i ja mówiłem! - zawołał właś­ciciel przyjemnego głosu. - Z daleka od ku­rzu i...

- Niepożądanego towarzystwa - dokoń­czyła ze śmiechem pani Adela.

Chłopak nie, przytaknął, ale było widać, że myśl została mu wyjęta z ust.

- On lubi wieczorami śpiewać przy gita­rze - przyszedł mu z pomocą kolega.

- Chętnie byśmy posłuchały, prawda, Alinko? - powiedziała pani Adela.

- Może... - zgodziła się z wahaniem. Jesz­cze nie była pewna, czy towarzystwo jej się spodoba. Byli to przecież koledzy Artura... - Tylko dlaczego wieczorem; o innej porze pan nie śpiewa?

- Słowikiem jestem! - zaintonował na me­lodię „Motylem jestem”.

- Nie rozumiem. Wyraża się pan dość za­gadkowo.

- Nic podobnego. Mnie bardzo łatwo roz­szyfrować, wystarczy bliżej poznać, Paweł jestem.

Uważaj, Markowska, Miej się na baczności, był już taki, co proponował bliższe poznanie i nic dobrego z tego nie wynikło. Podała mu rękę bez słowa.

- Krzysiu, przedstaw się, koleżanka ma prawo wiedzieć, z kim ma do czynienia.

- Z przyjemnością. Krzysztof. Poborowy, kategoria A. Nie notowany.

- A to Alina, znajoma pana Artura - po­spieszyła z prezentacją pani Adela.

- No, to jesteśmy w domu, Artur dużo nam o tobie mówił! - zawołał Paweł. - Jak się udała wycieczka do Bułgarii?

Alina nie odpowiedziała. Serce znowu zabo­lało, jak dziabnięte ostrym narzędziem. Czy to nigdy się nie skończy? Przecież powiedziała sobie: koniec z Arturem, więc wszystko, co jego dotyczy, powinno być jej obojętne. A nie jest. Cholerny świat!

- Byłaś w Bułgarii, Alinko? Kiedy, z kim? - zdziwiła się pani Adela.

- Drobne nieporozumienie - sprostowała starając się opanować drżenie głosu. - Nie o mnie chodzi, tylko o moją koleżankę Ewę. To o niej Artur opowiadał.

- Nic nie rozumiem, przecież to twój zna­jomy, Alinko - upierała się sąsiadka.

- Już nie! - powiedziała twardo. - Zna­jomości nie trwają wiecznie.

- To bardzo przykre. Taka ładna byłaby z was para.

- Ewa mnie godnie zastąpi.

- Zatem można rozumieć, że jesteś wolna - cieszył się Paweł.

- Śpieszę się, czekają na mnie z kolacją - powiedziała wymijająco.

- Na kolację to ja was wszystkich zapra­szam do siebie - włączyła się pani Adela.

- Idealny pomysł. Krzysiu, skocz po paliwo! - zarządził Paweł.

- Jakie paliwo? - zaniepokoiła się pani Adela. - Jeśli myślicie o wódce, to ja stanow­czo protestuję!

- Proszę się uspokoić! Zapewniam uroczyś­cie, że nie będzie żadnej wódki. No, leć Krzysiu!

Krzysio poleciał i, wrócił wkrótce z czterema butelkami piwa. Pani Adela naszykowała furę kanapek, a Paweł napełnił szklanki złocistym płynem.

- Mnie proszę wyłączyć z tego poczęstunku - powiedziała stanowczo Alina.

- Nie żartuj! Musimy się przecież poznać! - nalegał Paweł.

- Powiedzmy, że musimy, tylko dlaczego już dziś i dlaczego w ten sposób?

- Taki jest zwyczaj. Ja piję i obrażę się, jeśli odmówisz.

- Trudno, przeżyję to nieszczęście.

- Twarda z ciebie sztuka. Czy twoja kole­żanka też taka nieprzystępna?

- Zapytaj Artura! - Znowu to przykre ukłucie w okolicy serca.

- Proszę nie dokuczać Alince! - stanęła w jej obronie pani Adela.

Ale Pawłowi już oczy zaczynały się szklić i zrobiło się niesympatycznie.

- Pójdę już - Alina wstała od stołu.

- Dokąd ci tak pilno, jeszcze rano. - Paweł zagrodził jej wyjście.

- Zegarek ci się późni! - odpowiedziała przytomnie i wybiegła odtrącając zawalidrogę.

Pogonił za nią, nie zważając na wołania pani Adeli, Alina, bojąc się go ściągnąć za sobą do domu, skręciła w bok.

Zamierzała pokluczyć uliczkami, żeby go zgubić. Było ciemnawo, więc znając teren mia­ła przewagę. Tylko że dziś przypadał jej pe­chowy dzień. Sąsiednią przecznicą spacerowała pani Lilka, tym razem; w towarzystwie Staszka. Tylko ich brakowało do kompletu!

Alina zrobiła w tył zwrot, licząc że z powodu ciemności uda jej się zostać nie zauważoną. Może by się i udało, gdyby nie szcze­gólny niefart, który jej ostatnio płatał małpie figle. Uciekając przed panią Lilką, wpadła na Czarka, który aż zapiszczał z uciechy.

- Mam cię, 1:0 dla mnie. Ciociu, znalazłem ją! Auuuu... - Wydal indiański okrzyk zwycięstwa.

- Zamknij się, bo ochrypniesz! - pora­dziła mając ochotę wpakować mu w gardziołko chustkę albo coś równie skutecznego. Je­dno było pozytywne w tym incydencie - Paweł zbaraniał i wycofał się rezygnując z pościgu.

- Co to za typ? - zainteresował się mały.

- A ja bym chciała wiedzieć, dlaczego włóczysz się po ciemku bez opieki?

- Najpierw się odpowiada, dopiero później wolno zadawać pytania! - odparował będąc pewnym swoich racji.

- To był Paweł - ustąpiła w myśl zasady: mądry głupiemu...

- On mi się nie podoba.

- Ani mnie, zadowolony jesteś?

Nadeszła pani Lilka. Tym razem nie próbowała udawać, że wraca z czysto relaksowe go spaceru.

- Byłam o ciebie niespokojna. Mam prośbę, abyś mnie informowała, dokąd wychodzisz i na jak długo.

- A ja mam prośbę, żeby nie nasyłano na mnie szpicli! - palnęła Alina bez zastanowienia.

- Co takiego? - Pani Lilka przeraziła się jej gwałtowną reakcją.

- Przepraszam. - Czuła, że zareagowała za ostro, należało to powiedzieć inaczej. - Ale proszę zostawić mi minimum swobody, nie jestem przyzwyczajona opowiadać o każdym kroku.

- Chodźmy do domu! - zaproponowała pani Lilka. - Dziewczynki pewnie się już niepokoją.

Co za rodzina! Wszyscy się o wszystkich niepokoją, jakby nie mieli ciekawszych rozrywek. Że też im się to nie znudzi!

Na progu czekała Renia.

- Znalazła się zguba! - powiedziała tonem nie pozbawionym ironii.

- Ja ją znalazłem! - zawołał z przechwał­ką w głosie Czarek.

Alina zacisnęła zęby, nie chcąc wszczynać ponownej dyskusji, zwłaszcza że Czarek nie był partnerem do rozmowy. Podziękowała za kolację i wyniośle milcząca poszła do swojego pokoju.

Jednak nie sądzone jej było spędzenie wie­czoru w samotności. Kiedy zamierzała się położyć, zapukano do drzwi i stanęła w nich Renia.

- Można?

- Proszę! - mruknęła siląc się na spokój. Tyle przykrych rzeczy, które ją spotkały tego dnia, wytrzymała, więc kolejną rozmowę z Renią też jakoś przeżyje. Nawet pierwsza pod­jęła temat. - Domyślam się, że przysyła cię pani Lilka w związku z dzisiejszym moim „zaginięciem”. Otóż dowiedz się...

- Nikt mnie nie przysyła, przyszłam z wła­snej woli, choć istotnie w związku z twoją wieczorną nieobecnością.

- Słuchaj, zajmijcie wy się sobą, zamar­twiajcie się wzajemnie, dopóki wam starczy kondycji, ale mnie wyłączcie z tej zabawy, dobrze?

- Niestety, to niemożliwe.

- A to dlaczego?

- Jesteś niepełnoletnia i jako taka podle­gasz opiece cioci Lili, która zobowiązawszy się wobec twojego ojca do czuwania nad tobą, chce to zobowiązanie wypełnić. Nie powinnaś utrudniać jej tego.

- Nikomu niczego nie chcę utrudniać, ale mam prawo do swobody, które nawet konstytucja obywatelowi gwarantuje.

- Już ci wyjaśniałam, że obywatele nie­letni podlegają opiece obywateli dorosłych.

- Ja tylko metrykalnie jestem niepełnole­tnia, a w rzeczywistości potrafię być samodzielna i odpowiednio sobą kierować.

- No, nie wiem, nie wiem... Wałęsanie się wieczorami wcale nie jest bezpieczne dla mło­dej dziewczyny.

- Wam wszystko wydaje się niebezpieczne, bo jesteście na obcym terenie, a ja znam w swojej okolicy każdy kamień na drodze i nie wyobrażam sobie, co by mi mogło za­grażać. Zresztą muszę cię rozczarować, zasie­działam się po prostu u pani Adeli, sąsiadki z przeciwka. No i co? Jesteś zawiedziona, że tak ładnie obmyślone kazanie trafiło w próż­nię?

- Nie przyszłam ci prawić morałów, tylko wyjaśnić pewne sprawy, a jeśli chodzi o wizytę u sąsiadki, to twoja wersja nie zgadza się z relacją Czarka, który spotkał cię dość daleko od domu.

Alina zmieszała się, ale szybko odzyskała pewność siebie.

- To, co Czarkowi wydaje się „dość dale­ko”, dla mnie jest akurat blisko. Mamy po prostu różne miary odległości.

- Ale za tobą gonił jakiś podejrzany typ - ciągnęła Renia bezlitośnie. Widać było, że Czarek nie zataił najdrobniejszego szczegółu.

- Tu znowu nasze oceny będą różne. Ów po­dejrzany dla Czarka typ jest sezonowym lokatorem sąsiadki, u której byłam. Przyjechał z kolegą na wakacje. Ot, co!

Wytłumaczyła się zręcznie i uważała temat za wyczerpany, ale Renia chciała mieć jeszcze ostatnie słowo.

- Więc umawiamy się, że będziesz ciocię Lilę lub kogoś z nas informować, dokąd wychodzisz i na jak długo?

Alina nie odpowiedziała. Chciała być grzecz­na, ale czuła, że kiedy otworzy usta, może być jej trudno o zachowanie spokoju i dobrych form. Ze wszystkich stron nakazy, zakazy, ograniczenia. Innym wszystko się układa, na przykład Ewce... Kto by pomyślał, że najlep­sza koleżanka zabierze jej Artura! Trzeba być wyjątkowym pechowcem, żeby stracić jednocześnie i chłopaka, i przyjaciółkę.

Może to i dobrze, że pobyt Ewy w Bułga­rii się przedłuża. Niech siedzi tam przez całe wakacje, zresztą niech robi, co chce, i tak już koniec z przyjaźnią. Ciekawe tylko, co wy­myśli na swoją obronę, czy będzie się tłuma­czyła, czy zacznie unikać byłej przyjaciółki?

Renia wyszła, nie doczekawszy się odpowie­dzi, a Alina wkrótce usnęła z poczuciem krzywdy, która ją spotkała ze strony najbliższych osób.

Choć wmawiała w siebie, że nie chce Ewy widzieć na oczy, jednak pragnęła jej powrotu. Niechby się coś wreszcie zaczęło dziać, bo można umrzeć z nudów! Wygarnie koleżance, co o niej myśli i wtedy będzie mogła rzeczy­wiście skreślić Artura.

Prawdę mówiąc, jego osoba była w tej całej sprawie mniej ważna, niechby szukał szczęścia gdzie indziej i nie zawracał jej głowy, ale że jego dziewczyną okazała się Ewa, to było nie do zniesienia.

Szczęściara nieprzeciętna! Czego właściwie szuka w tych ciepłych krajach, skoro i w Pol­sce świeci słońce, a w domu spokój, jakiego tylko zazdrościć? Na pewno wróci czarna jak Nubijka i nie tylko Artur, ale wszyscy chłop­cy z okolicy potracą dla niej głowy. Warto by również trochę się przysmażyć, choćby dla udowodnienia, że dla osiągnięcia pięknej cery nie trzeba jechać na koniec świata.

Zaczęło się więc leżenie plackiem na słońcu, Szukanie nieocienionego miejsca w pobliżu do­mu było męczące, bo tarcza słoneczna wciąż się chowała za jakieś drzewo, ale Alina z całym poświęceniem przesuwała kocza każdym ultrafioletowym promykiem.

Oczywiście dużo lepiej byłoby opalać się nad rzeką, bo gdyby upał za mocno dokuczał, wskoczyłoby się do wody i raj na ziemi. Ale to wszystko mrzonki. Pójście bez pozwolenia mogło wywołać kolejną panikę w rodzinie, a meldować wyjście za każdym razem Alina nie chciała. Dla zasady. Postanowiła gnuśnieć na miejscu. Uschnie z nudów, a nie poprosi o przepustkę na wyjście z domu.

Któregoś poranka obudziła się wcześniej niż zwykle i w dziwnie optymistycznym nastroju. Nie mogła się oprzeć przeczuciu, że nastąpi coś ważnego, radosnego, coś co przerwie monotonię mijających dni. Może ktoś przyjdzie, na przykład ta wstrętna Ewka albo tatuś? Obiecał skombinować kilka dni urlopu i wpaść znienacka, zobaczyć, jak im się tu żyje. Niechby wpadł, już się porządnie za nim stęskniła.

Nie, tatuś to chyba nie przyjedzie. Za wcze­śnie na urlop. Ile to czasu minęło od jego wy­jazdu? Niecały miesiąc. Mój Boże! Niecały miesiąc, a wydaje się, że wieki. Więc jeszcze ponad pięć miesięcy tej gehenny. Pięć? Ejże! Przecież dzieciarnia musi iść do szkoły.

Nie warto przedwcześnie popadać w pesy­mizm, wystarczy wakacje przeżyć w nadziei, że z rozpoczęciem roku szkolnego sytuacja się zmieni na lepsze. Aby do września! Och, jak będzie wtedy smakować odzyskana wolność!

Pożegnawszy się z myślą o zobaczeniu ta­tusia, przygotowała się duchowo na przyjazd Ewy. Prawdę mówiąc, stęskniła się za nią i coraz mniejszą miała chęć na zrobienie awan­tury z powodu Artura. Walczyć o takiego chło­paka? Śmierć frajerom! On jest... on jest... niepewny. A Ewka zawsze była solidną firmą, więc jej mimo wszystko skreślać nie należy. Więc niechby już przyjechała!

Tymczasem...

Jak zwykle przed południem Alina smażyła się bohatersko na słońcu, chłopcy bawili się w szałasie, a Zosia tworzyła gałgankowe krea­cje dla lalki. Wtedy skrzypnęła furtka.

Alina poznała od razu, że to nie listonosz, nie inkasent, nie kobieta z jajkami i serem. tylko ten ktoś zapowiedziany przez jej intui­cję. Nie otwierała oczu rozkoszując się niepewnością i oczekiwaniem, wytężała słuch, chcąc rozpoznać zbliżające się kroki. Jak na tatusia były trochę za szybkie, a jak na Ewę zbyt ciężkie.

Kogo więc bogi niosą? Podniosła się zanie­pokojona, że może Paweł dowiedział się od pani Adeli jej adresu albo Artur wymyślił no­wy biznes, ale zobaczywszy sfruwającą z gan­ku Zosię, porzuciła te domysły. Nawet nie mu­siała odwracać głowy, po radosnym pisku ma­łej odgadła, że przybyszem jest Władek.

Opadła z powrotem na koc złorzecząc intuicji, która ją tak paskudnie oszukała. Teraz jej przeciwnicy są już w komplecie, wszelkie próby zachowania niezależności skazane są z góry na niepowodzenie. Pozostaje poddać się lub wynosić z domu.

Poddać się? Podporządkować regulaminowi panującemu w tej rodzinie? Przenigdy! Już raczej wynieść się z domu. Tylko dokąd? U pani Adeli są lokatorzy, których należało uni­kać, a Ewa, wstrętna egoistka, nie spieszyła się, by ratować koleżankę. Udali się sojuszni­cy, szkoda gadać!

- Cześć, Indianiec! - zawołał Władek przywitawszy się z Zosią.

Alina nie odpowiedziała, sądząc, że ów okrzyk dotyczy któregoś z chłopców, ale dotknięcie ramienia poderwało ją z koca.

- Cześć! - mruknęła niezadowolona, że przerwano jej słodkie lenistwo.

- Nie wolno spać na słońcu, Chcesz dostać porażenia?

- O mnie pan doktor może być spokojny. Nie spałam i w ogóle potrafię obchodzić się ze słońcem - powiedziała dobitnie, dając do zro­zumienia Władkowi, że troska o jej osobę jest zupełnie zbyteczna.

- No, nie wiem, nie wiem... w każdym razie ono obchodzi się z tobą dość brutalnie. Możesz mieć kłopoty, moja czerwonoskóra piękności.

- Dziękuję za troskliwość, ale jestem przyzwyczajona sama o sobie myśleć.

- To widać. Skutki opalania też sama od­czujesz. Jutro będziesz miała całą skórę w bąblach.

- Mylisz się. Jutro lub pojutrze będę brą­zowa jak czekolada, możesz spać spokojnie.

- Czego i tobie życzę. Dla pewności przygotuj sobie zsiadłego mleka na okłady.

Alina zacisnęła zęby. Oto przybył jeszcze jeden anioł stróż. Gdyby jego przewidywania, nie daj Boże, się sprawdziły, dopiero by trium­fował. Nie wolno do tego dopuścić, lepiej na dziś przerwać dalsze przysmażanie.

Zarzuciła na siebie sukienkę i korzystając z ogólnego zamieszania wywołanego przyjazdem Władka wymknęła się na ulicę. Początko­wo chciała iść nad rzekę, ale przewidując, te może tam spotkać kolegów Artura albo i jego samego, wybrała kierunek przeciwny. W ten sposób zaszła pod dom Ewy.

Przed otwartym garażem stał samochód jej rodziców. A więc przyjechali! Alinie serce zabiło, miotane sprzecznymi uczuciami. Bardzo chciała przywitać się z koleżanką, zapytać o wrażenia z podróży, ale świadomość, że stoi między nimi Artur, powstrzymywała ją.

Wiedziała, że trzeba się w jego sprawie dogadać, że sytuacja musi być jasna, jednak ociągała się z wejściem do Ewy. W końcu ta­ka rozmowa to nic przyjemnego, nie ma się do czego spieszyć.

- Cześć, Alis! Długo masz zamiar się czaić? Dlaczego nie wchodzisz? - zawołała Ewa przez okno.

- Nie chcę przeszkadzać, pewnie się rozpa­kowujesz? - odpowiedziała wykrętnie Alina.

- Właśnie skończyłam i miałam zamiar iść do ciebie. Muszę ci coś powiedzieć. Chodź prędko!

- Może lepiej ty wyjdź, przejdziemy się! - zaproponowała Alina uważając, że obecność rodziców i babci nie jest najbardziej wskazana przy rozmowie o Arturze, Bo to, co Ewa mia­ła jej do powiedzenia, z pewnością miało dotyczyć jego osoby.

- Dobrze. Już lecę! - odkrzyknęła i za chwilę była na ulicy. Jej bułgarska opalenizna rzucała się w oczy natrętnie i Alina stwierdzi­ła z zazdrością, że nigdy takiej nie osiągnie, nawet gdyby wbrew ostrzeżeniom Władka opa­lała się dzień i noc.

- Jak było w Bułgarii? - zapytała chcąc zacząć rozmowę od rzeczy mniej ważnych.

- Fajnie! - skwitowała krótko Ewa. - Ale najpierw chciałabym poruszyć inny temat. Widziałaś się z Arturem?

- Owszem. Nawet kilka razy. Opowiadałam ci przecież o wszystkich udanych i nieudanych spotkaniach.

- A dziś go widziałaś?

- Jeszcze nie. Czemu pytasz, czy powinnam się z nim zobaczyć?

- Jak uważasz. W każdym razie powinnaś wiedzieć, że on nie jest wobec ciebie w porządku,

- Żadna nowość, nigdy nie był.

- Mówisz to dość obojętnie, czyżby cię przestał obchodzić?

- Zgadłaś. Staram się zapomnieć, że kiedyś byłam w nim zadurzona.

- A jeśli ci się to uda?

- Będę zadowolona.

- Jesteś pewna, że nie będzie ci przykro?

- Mam nadzieję. Możesz go przejąć bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

- Alino, posłuchaj!

- Dobrze, dobrze, nie ma o czym mówić! Zwyczajna rzecz. Jeśli sądziłaś, że będę się za­lewać łzami albo zrobię dziką awanturę, to muszę cię rozczarować. Nic z tych rzeczy.

- Ależ, posłuchaj...

- Nie chcę o niczym słyszeć i nie mam za­miaru gniewać się z tobą. Znaczysz dla mnie więcej niż stu Arturów.

Ewa stanęła, chwyciła koleżankę za rękę i zaczęła nerwowo mrugać powiekami, bo o czy zwilgotniały jej ze wzruszenia.

- Wiedziałam, że jesteś fajną dziewczyną, ale tego, co powiedziałaś, nie zapomnę nigdy. Ten cały Artur nie jest godny, żeby cię w pię­tę pocałować.

- Nie powinnaś tak mówić! - zauważyła Alina z dezaprobatą. - Mnie wolno, a tobie nie wypada, ciebie obowiązuje lojalność.

- Ciekawe, dlaczego akurat mnie ma obo­wiązywać lojalność? - zdziwiła się szczerze Ewa.

- Tego to już ja ci tłumaczyć nie będę! - zirytowała się Alina.

- Hej, Alis, nie podoba mi się twój ton. Czyżbyś podejrzewała, że mam zamiar zająć twoje miejsce u boku Artura?

- Przecież to już się stało. Wybrał ciebie, wiem od twojej babci, że przychodził kilkakrotnie w czasie twojej nieobecności, a roz­mawiając ze mną też wyrażał się o tobie pochlebnie. W ten oto sposób zyskałaś chłopaka i nie powinnaś się o nim źle wyrażać.

Ewa słuchając wywodów Aliny przyglądała się jej uważnie.

- Ty jeszcze jesteś zakochana - stwierdzi­ła.

- Nie!

- Tak!

- Ja chyba wiem lepiej!

- Wydaje ci się, że wiesz, albo sama siebie oszukujesz. Gdyby ci był obojętny, pozwoliła­byś na niego psioczyć, a skoro cię to oburza, najlepszy dowód, że jeszcze ci nie przeszło.

Alina ścisnęła skronie rękami:

- Masz rację. Ja naprawdę nic już nie wiem, pogubiłam się w tym wszystkim. Powiedzmy, że jeszcze mi nie przeszło, ale on kocha ciebie...

- On nikogo nie kocha. Bawi się tobą, pró­buje swoich sztuczek ze mną, Tylko że ja nie mam ochoty na tego rodzaju zabawy. Dziś mu to wyraźnie powiedziałam.

- Zdążył cię już złapać? Szybki Bill! Le­dwie wróciłaś...

- Wpadł tuż przed tobą. Myślałam, że po otrzymaniu kosza poleci wprost do ciebie. Może minęliście się po drodze?

- Może... nieważne. Wcale nie mam ochoty go oglądać.

- Obyś wytrwała w tym postanowieniu, wierz mi, nie warto sobie Arturem głowy zawracać.

Alina spojrzała na koleżankę z uznaniem.

- Jesteś jedyną osobą, której nie oczarował od pierwszego wejrzenia. Pani Adela jest pod jego urokiem, ja dałam się nabrać...

- Mnie było łatwiej. Wiedząc, że to twój chłopak, mogłam oceniać trzeźwo. A że trzeźwa ocena wypadła niekorzystnie, usłyszał dziś, co o nim myślę.

- Jak zareagował? Nie powiedział przypad­kiem, że pokazujesz pazury jak stara kocica i że dlatego jeszcze bardziej mu się podobasz?

- Coś w tym sensie powiedział. A ty skąd wiesz? - zdumiała się Ewa.

- Znam jego repertuar...

- A więc Arturek się powtarza. - Ewa wybuchnęła śmiechem. Alina zawtórowała, choć wcale nie było jej wesoło. - Teraz już chyba jesteś wyleczona?

Pożegnały się i Alina przez całą powrotną drogę roztrząsała, czy rzeczywiście jest wyleczona. Pogardliwe uwagi Ewy zamiast defini­tywnie zniechęcić ją do Artura, wywołały ra­czej współczucie dla niego. Biedny! Dostał ko­sza i pewnie ciężko to przeżywa. A więc była pomszczona! Tylko że wcale nie czuła saty­sfakcji z tego powodu.

A może istotnie kochała jeszcze tego zdraj­cę? Może fakt, że Ewa dała mu odprawę, obu­dził w niej nowe nadzieje? Artur po dozna­nych niepowodzeniach powinien docenić prawdziwe uczucie. Z głową nabitą myślami wró­ciła do domu, licząc, że zamknie się w swoim pokoju i będzie mogła pomarzyć...

Gdzie, tam! Już w progu zorientowała się, że coś wisi w powietrzu. Renia z Zosią krąży­ły między kuchnią a jednym z pokoi, nosząc jakieś ekstrapotrawy, w całym domu pachniało smakowicie świeżym ciastem. Najwyraźniej zapowiadało się przyjęcie.

- Jesteśmy w komplecie - stwierdziła pani Liłka zobaczywszy Alinę. - Zapraszamy na małą uroczystość!

No tak! Liczyć na spokojny wieczór w tym domu, to czysta utopia!

- Czemu mnie nie uprzedziłaś, że ktoś z was ma dziś imieniny? - zwróciła się z wyrzutem do Zosi. - Postarałabym się o jakiś prezent. Nie mogę iść na przyjęcie z pustymi rękami.

- Możesz, możesz! - uspokoił ją Władek.

- Nie ma żadnych imienin, Renia rozrabia zupełnie bez powodu.

- Renia nigdy nie rozrabia bez powodu - wzięła ją w obronę pani Lilka.

- Nie będę się sprzeczał ani walczył z przeważającą siłą - skapitulował Władek. - Zwłaszcza, że placek ze śliwkami pachnie tak bosko.

- To jedzmy już! - zaproponował Czarek.

- Proszę do stołu! - dała hasło pani Lilka.

Alina usiadła obok Zosi.

- Powiedz mi - szepnęła małej do ucha - z jakiej okazji ta uroczystość?

- Z okazji Władka - odpowiedziała Zosia również szeptem.

Teraz wszystko stało się jasne. Widocznie Władek zdał pomyślnie egzaminy i na jego cześć została wydana uroczysta kolacja. Ta Re­nata ma głowę na karku, niczego nie przegapi! Alinie zrobiło się wstyd, że nawet nie po­gratulowała chłopakowi tak ważnego osiąg­nięcia.

- Przyjmij najlepsze życzenia! - zwróciła się do bohatera wieczoru. - Cieszę się razem z tobą, że ci szczęście dopisało.

- Wszyscy się cieszymy - dodała Renia,

- Oby ci i dalej dobrze szło.

- Wzruszacie mnie. - Władek był zażeno­wany. - A tu naprawdę nie ma o czym mówić. Zdałem, przyjęli, kropka! Zwyczajna rzecz.

- No, nie taka zwyczajna. Ci, co odpadli, mogliby dużo na ten temat powiedzieć.

- Rzeczywiście. Z tych, co odpadli, wielu było przygotowanych lepiej ode mnie. Nie pojmuję, jak to się stało, że ja zostałem przy­jęty, a oni nie.

- To bardzo proste, miałeś fart. Zresztą wkuwałeś jak dziki.

- Każdy wkuwał.

- No więc jesteś zdolniejszy i egzaminatorrzy od razu poznali się na tobie.

- Dziękuję ci, Renato! Twoje trafne spo­strzeżenia pozwolą mi mieć lepsze mniemanie o sobie.

- Myśl, co chcesz, ale nie powinieneś po­mniejszać swojego sukcesu, bo to jest wielka rzecz.

- Renia ma słuszność! - włączyła się pami Liika. - Przebrnąłeś przez wysoki próg i to jest ogromne osiągnięcie. Może istotnie za­wdzięczasz je łutowi szczęścia, ale przede wszystkim chyba solidnej nauce. Zapraco­wałeś na swój sukces, lekko ci on nie przyszedł.

- Mam wrażenie, że siedzę na ławie oskar­żonych, czy w związku z tym mogę wyrazić ostatnie życzenie? - zapytał kpiąco Władek, zdecydowanie źle znoszący pochwały.

- Jemu się wydaje, że jest dowcipny! - mruknęła Renia.

- Dowcipny? - obruszył się. - Czy ostatnia wola skazanego to rzecz śmiechu warta?

- Jestem pewna, że każde twoje życzenie będzie dziś spełnione - zauważyła Alina. - Wykorzystaj szansę póki czas.

- Masz rację, jutro już będzie zwykły dzień. Więc czy mógłbym prosić o drugą porcję sa­łatki?

- Mógłbyś, wyobraź sobie! - Renia pod­sunęła mu salaterkę. - Sałatka jest bez ograniczeń. Przewidując, że będziesz wygłodzony zrobiłam większą ilość. Tylko przypominam lojalnie, że na deser jest placek z wiśniami.

- Z wiśniami? Chyba się przesłyszałem. Mój nos wyczuwał śliwki. Czy to możliwe, żeby mnie spotkała tak mila niespodzianka?

- Nos cię tym razem oszukał - powiedzia­ła Renia i wniosła na tacy ciasto posypane po wierzchu cukrem pudrem. Mimo to Władek poznał swój ulubiony przysmak.

- Renato! Słów mi brakuje, aby ci podzię­kować... Skąd wyczarowałaś wiśnie?

- Z targu, właśnie jest sezon. A podziękować możesz Staszkowi, bo je dźwigał.

- Dziękuję ci, stary!

- I Zośce, bo drelowała.

- Dziękuję, malutka.

- I cioci, bo dała pieniążki...

- Daj spokój, Reniu - zaprotestowała pani Lilka.

- Skoro się uparł, żeby dziękować, to niech wie, komu i za co.

- Wobec tego dziękuję wszystkim obecnym. Jesteście kochani! Od jutra zaczynam się wam odwdzięczać.

- Od jutra zaczynasz odpoczywać, co naj­mniej dwa tygodnie - zadecydowała pani Lilka. - Po pierwsze odeśpisz wszystkie zarwa­ne noce, po drugie najesz się na zapas, po trzecie...

- Po trzecie naoliwię zawiasy w drzwiach od komórki, bo skrzypią niemiłosiernie.

- Kiedy to zdążyłeś zauważyć? - zdziwiła się Renia.

- Ma się te muzykalne uszy, które wykry­wają natychmiast każdy fałszywy dźwięk.

- Więc minąłeś się z powołaniem - wtrą­ciła nieco uszczypliwie Alina. - Skoro taki z ciebie artysta, powinieneś zdawać do kon­serwatorium.

Było jej głupio, że nie dostrzegła tego, co z miejsca, zauważył Władek. Zawstydził ją gospodarskim podejściem do sprawy może dro­bnej, ale istotnej.

- Artystą to ja nie jestem, najwyżej by­wam od czasu do czasu, zresztą prywatnie i w najdziwniejszych dziedzinach. Z tego względu nie mógłbym poświęcić się wyłącznie muzyce.

- No, w medycynie chyba trudno o laury artystyczne?

- Dlaczego? Słyszałaś chyba o wirtuozach skalpela dokonujących cudów na sali operacyjnej. Nie kryję, że chciałbym osiągnąć mi­strzostwo na tym polu.

Znowu ją zawstydził. Tym razem szlachet­nością dążeń. W ogóle szlachetność biła od nie­go na odległość. Doktor Judym to przy nim mały Kazio!

W rezultacie przed uśnięciem myślała nie o Arturze, ale o Władku. Chłopak nie oszałamiał urodą, nie przyprawiał dziewczęcego serca o zwariowane bicie, ale dawał się lubić. Więc wieczór mogła uważać za udany.

Za to noc… Zgodnie z przepowiednią Władka przegrzana skóra dała o sobie znać pieką­cym bólem. Co Alina trochę przysnęła, to za­raz budziła się z jękiem. Przyszły doktorek mamrotał coś o okładach ze zsiadłego mleka. Znachorskie leczenie, ale trzeba spróbować, bo nie ma innego wyjścia.

Pół nocy przesiedziała w łazience zajęta kompresowaniem ramion i pleców. Domowy lek, o dziwo, okazał się skuteczny. Może Wła­dek naprawdę błyśnie jako artysta w zawodzie lekarskim?

Następnego dnia była kolejka Aliny na ro­bienie zakupów oraz na dyżur w kuchni, powinna więc wstać najpóźniej o siódmej. Tym­czasem, kiedy otworzyła oczy, dochodziła dziewiąta. Przez chwilę nasłuchiwała, co się dzieje za ścianą, ale w domu było cicho. Czyżby wszyscy zaspali po wczorajszej uroczystości?

Ubrała się bez pośpiechu i wyszła do kuch­ni. Przy zlewozmywaku urzędował Władek w gospodarskim fartuszku i chusteczce na głowie.

- Co się dzieje? - zapytała z głupią miną.

- Nic specjalnego. Słońce wstało o piątej z minutami, imieniny obchodzą... - zajrzał do kalendarza.

- Aluzję pojęłam. Słońce o piątej, ja o dziewiątej. Co ty tu robisz przebrany za cu­daka?

- Programuję zadanie dla komputera, niech wymyśli zestaw dań na dzisiejszy obiad.

- Jeśli myślisz o obiedzie. A śniadanie?

- Do jutrzejszego śniadania jeszcze tyle czasu...

Alina rozejrzała się po kuchni. Mnóstwo brudnych naczyń na stole świadczyło, że pierwszy posiłek już się odbył.

- Kto kupował mleko i pieczywo?

- Ja! - odparł dumnie Władek.

- A mnie udało się zaspać...

- Bywa.

- Słyszałeś może, jak w nocy rozrabiałam?

- Nic nie słyszałem. A rozrabiałaś?

- Jeszcze jak! Zresztą to wszystko przez ciebie, bo wykrakałeś, że będzie mnie bolała skóra i rzeczywiście noc miałam okropną. Mu­siałam skorzystać z twojej rady i przykładać sobie zsiadłe mleko na plecy. Pomogło. Skąd znasz takie sposoby, chyba nie z podręcznika dla kandydatów na uczelnie medyczne?

- Z podań ustnych. Metody prababek prze­kazywane są przez osoby wtajemniczone z po­kolenia na pokolenie. Mnie nauczyła ludowej mądrości kucharka na koloniach.

- To musiało być dawno.

- W zeszłym roku.

- Ejże? Takich dużych też biorą na kolonie?

- Na wychowawców biorą.

- Ach tak! - Nie potrafiła ukryć zdziwie­nia. - Zaimponowałeś mi!

- Przepraszam, nie chciałem, ale skoro py­tałaś...

- Czemu się tak gęsto tłumaczysz?

- Bo nie chcę uchodzić za chwalipiętę ani imponować czymkolwiek. Wracając do zsiadłe­go mleka, to sam osobiście okładałem kompre­sami jednego malca, który po dwóch dniach pobytu nad morzem przypominał różowe prosiątko i rozpaczał, że chce do mamy.

- Nie trzeba tłuc się aż nad morze, żaby zrobić z siebie świnkę - zażartowała Alina.

- No, cóż, za lekkomyślność trzeba płacić. Rzecz w tym, żeby nie za słono. Na drugi raz będziesz ostrożniejsza ze słońcem, mam na­dzieję?

- Może...

- Co masz zamiar dziś robić? Bo jeśli jeszcze nic nie zaplanowałaś, to ja proponuję...

- Dziś mam dyżur w kuchni.

- Miałaś. Nie widzisz, że cię skutecznie za­stępuję?

- No, właśnie, głupio wyszło... oddaj ten fartuch i nie poświęcaj się więcej.

- Spokojnie. Najpierw śniadanie, potem po­gadamy.

Zanim się umyła i zjadła, Władek pozmywał wszystkie naczynia i zrobił trochę porządku w kuchni. Szło mu to całkiem zgrabnie.

- Zosia będzie miała pociechę z takiego mę­ża - zauważyła ze śmiechem.

- Jaka Zosia? - Nie zorientował się w pierwszej chwili. - Ach, mówisz o naszej?

- A istnieje inna?

- Skąd! Co ci przyszło do głowy! - zaprze­czył pospiesznie.

- Nie musisz wciąż się tak gęsto tłumaczyć. Przecież to żaden wstyd mieć jakąś aktualną Zosię. O ile wiem, chłopcy lubią się chwalić podbojami.

- Jakbym miał czym, to też bym się chwa­lił - mruknął zawstydzony. - Ale jakoś do tej pory nie składało się...

Och, jaki był rozbrajający w tej chwili. Nie chłopak, tylko chłopaczek. Zupełne przeciwień­stwo Artura.

- Czy daleko stąd do rzeki? - zapytał upo­rawszy się z porządkami.

- Niecały kilometr.

- Zaprowadzisz?

- Mogę.

- Kapitalnie! Zośka, chłopaki, szykujcie się, idziemy na plażę! Renata, jak przyrzekniesz być grzeczna, to też cię zabierzemy.

- Zostanę w domu! - odkrzyknęła z pokoju.

- No, patrzcie, obraziła się!

- Akurat nie. Po prostu wolę zostać i ugo­tować obiad. Tylko wróćcie punktualnie o drugiej!

- Protestuję! - zaoponowała Alina. - Nie będziecie się wszyscy dla mnie poświęcać. Dość tego! Dziś jest mój dzień kucharzenia i wypra­szam sobie wszelkie zastępstwa. Zaprowadzę was nad rzekę i wracam.

- Twoja sprawa. Ja w każdym razie rezy­gnuję z plaży.

Poszli więc w piątkę. Alina wcale nie dziwiła się Reni, że wolała zostać w domu, kto by chciał iść z takim przedszkolem? Ona sama czuła się nieswojo i postanowiła doprowadzić towarzystwo do zakrętu, a potem zawrócić pod pretekstem obowiązków.

Ale pogoda była tak fantastyczna, że sie­dzenie w domu równało się ciężkiej karze. Może wstąpić po Ewę, we dwie będzie raźniej?

- Mam propozycję. Niedaleko mieszka mo­ja koleżanka. Moglibyśmy ją wziąć ze sobą.

- Możemy wziąć, czemu nie.

Ale Ewy w domu nie było.

- Wyciągnęła mamę nad rzekę - poinformowała babcia. - Mało im było bułgarskiej plaży, postanowiły korzystać i z naszej/ Prze­kazać coś Ewie?

- Nie, dziękuję, myślę, że się spotkamy, ja również idę nad rzekę.

- Słusznie, korzystajcie z lata, bo nie wiadomo, jak długo utrzyma się ładna pogoda.

Alina pożegnała babcię Ewy i dołączyła do grupy czekającej na ulicy.

- Spóźniliśmy się, koleżanka jest już na plaży.

- Nie tragedia, znajdziemy ją tam - stwierdził niefrasobliwie Władek.

- Tylko że nie sama, a z mamą.

- To gorzej? - zdziwił się.

- Pewnie, że gorzej, bo dla nas jest stracona.

Władek pokręcił głową wyraźnie nie rozu­miejąc, w czyni problem, ale nie dyskutował dalej, było mu zapewne wszystko jedno, czy spotkają się z Ewą, czy nie. Alinie natomiast zależało na bratniej duszy, więc wiadomość, że koleżanka jest w towarzystwie mamy, zdecydowanie ją zmartwiła.

- Wiecie co? - powiedziała, kiedy plażę już było widać z daleka. - Bawcie się sami, a ja wracam do domu.

- Nie żartuj! - zaoponował Władek. - Teraz chcesz pryskać, kiedy jesteśmy na miej­scu? Przecież to nie ma sensu, wykąp się cho­ciaż!

- Nie umiem pływać! - skłamała. - Jeszcze się utopię i będzie ci przykro.

- Nie umiesz pływać? No, wiesz, zastrzeliłaś mnie! Mieszkać w pobliżu wody i nie wykorzystać takiej okazji, to wstyd. Musisz się koniecznie nauczyć! Żadna filozofia, a jaka przyjemność!

Alina doskonale wiedziała, jaka to przyjem­ność, lecz skoro zbujała, musiała się tego kon­sekwentnie trzymać. W dalszym ciągu próbo­wała się wyrwać i wrócić do domu, jednak Władek tak usilnie namawiał, by została z ni­mi, że uległa jego prośbom.

Doszli nad rzekę.

- Zaraz zrobimy lekcję! - zaproponował.

- Jeszcze mnie bolą plecy - broniła się słabo.

- Przejdzie. Bądź spokojna, pierwsza lekcja, podobnie jak pierwsza wizyta, nie powinna trwać długo.

Ładny cyrk! - pomyślała zastanawiając się, czy udawać analfabetkę w dziedzinie pływania, czy raczej z miejsca pokazać, co umie.

- Możemy iść do wody? - zapytał Staszek zobaczywszy chlapiące się dzieciaki.

- Nie, ja pójdę pierwszy i zbadam grunt.

- Tu jest płytko.

- Możliwe. Jednak poczekajcie na brzegu, aż wrócę. Będziemy się kąpać grupami. Najpierw przygotowuje się grupa najstarsza! - zarządził wchodząc do wody. „Grupa najstarsza”, czyli Alina, była właś­nie zapatrzona na przeciwległy brzeg, gdzie w półcieniu starej wierzby zgrupowane było znane jej towarzystwo, a więc Ewa z mamą oraz... Artur i jego koledzy.

Więc to nieprawda, że dostał ostateczną od­prawę! Nadal jest w łaskach, bo słychać śmie­chy i rozmowy. Ciekawe, jakie mieliby miny, gdyby przepłynęła na drugi brzeg i zapytała, zjawiając się niespodziewanie: „Co słychać, jak się bawicie?”

Ale tego nie zrobi, nie pokaże się im na oczy, mogą spokojnie flirtować, raczej schowa się za krzaki, żeby jej nie zobaczyli. Po co mają wiedzieć, z kim przyszła?

Czemu dala się tu zaciągnąć? Przeczucie kazało jej zawrócić wcześniej. Ilekroć nie posłucha intuicji, źle na tym wychodzi. Ale dość tego! Natychmiast wraca do domu, niech tylko Władek wróci.

- Czy w tej rzece można się utopić? - za­pytała bojaźliwie Zosia.

- Można... - odpowiedziała bezmyślnie Alina.

W oczach małej pojawił się lęk. Podbiegła do brzegu wołając:

- Władziu, wracaj, nie płyń tak daleko, wracaj!

- Władek widoczni nie słyszał dziecięcego głosiku, bo oddalał się coraz bardziej. Wtedy Zosia rozpłakała się. Wystarczyło podejść do niej i powiedzieć parę uspokajających słów. Ale na to Alina się nie zdobyła. Siedziała schowana za krzakiem i za nic w świecie nie przyznałaby się do płaczącego dzieciaka. Czarek budujący ze Staszkiem tamę z piasku rzucił z daleka:

- Czego ryczysz?

Ponieważ nie dostał odpowiedzi, uznał spra­wę za błahą i więcej już się małą nie zajmował. A. ona nie mogła się uspokoić. Podchodziły do niej różne osoby pytając o powód roz­paczy, nie odpowiadała, zakrywała oczy piąst­kami i szlochała na cały głos.

Histeryczka! - wściekała się Alina. - Nie może w domu odstawiać swoich numerów, tylko tu, gdzie najwięcej ludzi. Wstrętny ba­chor! Należałoby ją stłuc na kwaśne jabłko!

Przysięgła sobie, że nie podejdzie do małej, choćby się zaryczała na śmierć. Renia ma ra­cję, Zośka jest rozpieszczona do niemożliwości. Należy ją trzymać krótko, bo wszystkich zamęczy. Jeszcze płacze? No to niech płacze, jak jej się znudzi, to przestanie.

O właśnie! Już ucichła. Przekonała się, że nie warto dawać koncertu przed obojętną publicznością. A może zobaczyła wracającego Władka? O kay! Zaraz będą oboje.

Jednak minęła dłuższa chwila, a żadnego z nich nie było słychać. Alina wyjrzała ze swo­jej kryjówki. Zośka zniknęła z horyzontu, Władka też nadal ani śladu. Chłopak nie zginie, ale co z małą, gdzie tę smarkulę poniosło?

Co ja tu właściwie robię? - myślała z rosnącą złością. - Nie opalam się, bo poparzyłam skórę, nie kąpię, bo skłamałam, że nie umiem pływać, i nie odpoczywam, bo wszyst­ko dokoła sprzysięgło się, żeby mnie dener­wować. Tam Ewa z Arturem, tu Zośka... Dokąd ten szczeniak poszedł bez pozwolenia?

Nie widać Zosi, nie widać Władka, tylko Czarek ze Staszkiem tkwią przy swojej tamie, wymagającej ciągłych umocnień. Alina podeszła do chłopców.

- Gdzie ta beksa, nie widzieliście jej?

- Była niedawno...

- Wiem, że była, ale gdzie jest teraz?

- Zooośka! - Czarek poderwał się, ale głos utonął w ogólnym hałasie. Nie był w stanie przekrzyczeć szczekających psów ani decybeli płynących z tranzystorów.

- Trzeba by się za nią rozejrzeć - stwier­dził bez entuzjazmu Staszek.

- Sama jej poszukam, wy nie odchodźcie z tego miejsca, bo się wszyscy pogubicie.

Chłopcy przyrzekli posłusznie czekać, a Ali­na udała się na poszukiwania. Widziała przed sobą tylko ścieżkę na wysokim brzegu, z któ­rego mała mogła się zsunąć. Woda tu była głęboka. Wstrząsnął nią dreszcz. Z gorączko­wym pośpiechem rzuciła się naprzód, potrąca­jąc ludzi mijanych po drodze. Dobiegła aż do rozwidlenia rzeki. W tym miejscu brzeg był zarośnięty gęstymi krzakami, istniało niewiel­kie prawdopodobieństwo, aby Zosia zapuszcza­ła się w taką gęstwinę.

Gdzie się zatem podziała? Rozpłynęła w po­wietrzu, rozwiała jak mgła? Poprzedni niepo­kój Aliny przerodził się w strach. Nic innego, tylko mała wpadła do wody. Miejscami było tu głęboko, zresztą dla takiego krasnala i płytsze odcinki rzeki stanowiły niebezpieczeństwo.

Wstrząśnięta swoim przypuszczeniem, zawró­ciła wpatrując się z trwogą w przybrzeżne szuwary. Nic tu jednak nie wskazywało na tra­gedię. Słońce przeglądało się w jasnej toni, kreśląc złote refleksy na piaszczystym dnie, tuż pod powierzchnią wody kręciły ogonkami maleńkie rybki, a wśród trzcin bzykały usy­piająco owady.

W powietrzu wisiała cisza mącona w tej chwili sygnałem z Wieży Mariackiej. Do­piero dwunasta! Niewiele czasu minęło od zniknięcia Zośki, a wydaje się, że całe wie­ki.

Alina przystanęła na chwilę, cofnęła wska­zówki zegarka, który spieszył się o całe dziesięć minut, i spojrzała na środek rzeki. Wtedy ich zobaczyła. Władka i Zosię! Mała siedziała chłopakowi na grzbiecie, majtała nóżkami i za­nosiła się radosnym śmiechem. Władek nie mogąc płynąć pod prąd, szedł ze swoim słod­kim ciężarem.

Alina poczuła, że dzieje się z nią coś niedobrego. Ogarnęło ją w tym momencie coś, co nie było ani ulgą, ani radością. To była wście­kłość. Potężna, gwałtowna i zaślepiająca wściekłość. Na kogo? Na Zosię, że nic złego jej się nie stało, czy na siebie, że uległa poniżającemu uczuciu strachu? Nie analizowała przyczyn swego szału, ale miała ochotę posiekać kogoś na kawałki.

Najchętniej dorwałaby małą, żeby jej poka­zać, gdzie raki zimują. Rozdygotana wewnętrz­nie, biegła dalej przed siebie jak nakręcony samochodzik. Drogę zastąpił jej Czarek.

- Gdzie Zocha?

- Tam! - Machnęła ręką za siebie. Informacja, choć mało dokładna, całkowicie chłopakowi wystarczyła. Tylko jej nic nie mo­gło przywrócić równowagi. Nie zniosłaby w tej chwili widoku Zośki, więc żeby nie zrobić czegoś, czego musiałaby później żałować, pu­ściła się pędem do domu. Wpadła do ogrodu sapiąc jak maszyna parowa.

- Po co tak gnałaś?! - połajała ją Renia. - Przecież powiedziałam, że przygotuję obiad.

- No i bardzo dobrze, bo ja bym wam dzi­siaj trucizny podała!

- Zwariowałaś?

- Tak!

Trzasnęła drzwiami i zamknęła się w swoim pokoju. Przez długi czas leżała na tapczanie z głową wciśniętą w poduszkę. Nie myślała o niczym ani o nikim, bo wszyscy byli jej wstrętni. I Ewa, i Artur, i dzieciaki pani Lilki Przez jakiś czas była rozdygotana, ale po­woli zaczęło przychodzić uspokojenie. Poczuła senność. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Chodź na obiad! - zaprosiła Renia, jakby żadnej rozmowy między nimi nie było.

- Dziękuję, nie jestem głodna! - mruknę­ła. Zasiąść teraz ze wszystkimi do wspólnego stołu? Niepodobieństwo. Zresztą była śpiąca. Na kolejne pukanie do drzwi nie zareago­wała, licząc, że to jedyny sposób na odsepa­rowanie się. I rzeczywiście, przestano ją nie­pokoić, mogła sobie uciąć drzemkę.

Obudziła się głodna jak stado wilków. W do­mu panowała cisza, miała więc nadzieję, że będzie mogła zjeść coś niepostrzeżenie w ku­chni. Zobaczyła jednak Renię i panią Lilkę, wycofała się więc z powrotem do siebie, zde­cydowana raczej umrzeć z głodu w samotności, niż wejść między ludzi. Między tych ludzi.

Ale i własny pokój przestał ją chronić przed nimi. Niebawem zjawiła się u niej pani Lilka.

- Źle się czujesz, Alinko? - zapytała ob­rzucając ją badawczym spojrzeniem.

- Dlaczego miałabym się źle czuć? - burk­nęła, choć wiedziała, że jej zachowanie może budzić niepokój. Zwłaszcza u kogoś tak wyczulonego jak pani Lilka.

- Przespałaś obiad.

- Nie miałam apetytu. Upał.

- A teraz już masz apetyt?

- Czy to takie ważne? - zniecierpliwiła się.

- Zależy. Jeśli jesteś zdrowa, to mniejszy, czy większy apetyt jest sprawą bez znaczenia, ale gdyby miał być symptomem choroby, to trzeba by zacząć leczenie.

- Proszę się nie bać, jestem jak najzdrowsza.

- Wobec tego Zosia przyniesie ci obiad do pokoju.

- Nie! - Alina aż podskoczyła. Widząc zdziwione spojrzenie pani Lilki dodała pospiesznie: - Sama pójdę do kuchni, proszę nikogo nie fatygować.

- Wiesz... jestem zmartwiona... tak trudno mi się z tobą porozumieć. Miałam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy, ale widzę, że to niełatwe. Powiedz szczerze, co masz przeciwko mnie, może uda mi się poprawić... - Miała smutek w oczach i wyglądała na szczerze zmartwioną.

Alinie zrobiło się głupio. Coś podobnego! Dorosły człowiek, a przypomina małą Zośkę zabiegającą o przyjaźń: Wszystko postawione na głowie!

- Ależ ja nie mam nic przeciwko pani! Rzadko można spotkać tak szlachetną osobę! - zapewniła szczerze.

- To może któreś z mojej szajki jest wobec ciebie nie w porządku?

No i co w tym momencie odpowiedzieć? Przecież wszyscy są w absolutnym porządku. Nawet Zośka. Alina sama nie wie, co powodu­je jej niechęć.

- Jestem po prostu nieprzyzwyczajona do dużej rodziny, i to wszystko.

Pani Lilka wzdycha. Niewiele udało jej się zdziałać.

- Tuś mi, ladaco! - zawołał Władek za­stawszy Alinę w kuchni przy spóźnionym obiedzie. - Zostawić ją samą na chwilę, to zaraz ucieka. Tchórz cię obleciał przed lekcją pływania?

- Nie.

- Więc czemu...

- A temu! I koniec. Mówmy o czymś innym.

- Dobrze, tylko wiedz, że uciekając z plaży zepsułaś nam całą przyjemność.

- Nam? - Zaśmiała się drwiąco. - Chcesz mi wmówić, że Czarek i Staszek pytali o mnie bez przerwy i nie mogli spokojnie budować swojej tamy z piasku?

- Mniejsza o nich, ale ja i Zośka naprawdę byliśmy zmartwieni.

- Tylko nie wspominaj mi o Zośce! - Zazgrzytała zębami. - Jeśli ktoś miał zepsuty, dzień, to z pewnością nie wy, tylko ja.

- Przepraszam cię w imieniu małej. Skąd mogła przewidzieć, że będziesz jej szukać?

- Bardzo cię proszę, zmień płytę, bo mi się robi niedobrze.

- W porządku! - zgodził się pozwalając jej w spokoju skończyć obiad. Za to później wystąpił z nieoczekiwaną propozycją: - Wiesz, możemy jeszcze dziś zaliczyć lekcję pływania. Wieczorem woda jest najcieplejsza.

- Co cię napadło?

- Bo ja wiem? Czasem miewam napady, ale dla otoczenia jestem niegroźny, zapewniam cię. No, Malinko, zgódź się!

- Słucham?

- Prosiłem o łaskawe wyrażenie zgody.

- A jak byłeś uprzejmy mnie nazwać?

- Alina-Malina. Idziemy?

Alina-Malina! Ładnie. Nikt jeszcze tak jej nie nazywał; Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Słuchaj, ja cię nabrałam...

- Mnie? Coś podobnego! Nie radzę tego robić, bo mogę cię przez zemstę utopić.

- Dobrze, spróbuj! - zgodziła się.

- Spróbuj, spróbuj! - zaczął przedrzeźniać. - Życie ci niemile?

- Pomyśl raczej o swoim.

- Swojego nie zamierzam wystawiać na szwank.

- Czyżby? Żyłoby ci się milo i przyjemnie, gdybyś mnie utopił? - zapytała z zalotnym uśmieszkiem.

- Ty czarownico! - zawołał, a oczy mu tak jakoś ciepło zalśniły.

- Poddajesz się? - zaczynała ją bawić ta wymiana zdań.

- Wiesz... ja się ciebie boję...

- To świetnie! - zażartowała. - A mogę wiedzieć, czym cię najbardziej przestraszyłam?

Wahał się przez moment, w końcu powiedział bardzo poważnie:

- Boję się twojej kokieterii, nie wiem, czy płynie ona z serca, czy z wyrachowania.

Starała się ukryć, że zabolało ją posądzenie o wyrachowanie.

- Jedyna rada to poznać mnie trochę, a nie - bać się w ciemno.

Mruknął coś pod nosem, z czego zrozumiała, że później może być za trudno wycofać się. A może coś zupełnie innego miał na myśli? Kto to zgadnie? Tylko jeśli sądzi, że Alina nie ma nic ciekawszego do roboty, jak tłumaczyć jego wewnętrzne monologi na zrozumiałą prozę, to się mocno myli.

- Idziemy na spacer? - zapytała Zosia widząc przygotowania do wyjścia.

- Idziemy, ale nie wszyscy, ty musisz tym razem zostać w domu.

Mała wygięła buzię w podkówkę. Alinie zmiękło serce. Przeszła jej cala złość na dziewczynkę i uznała za wskazane wstawić się za nią.

- Niech idzie z nami, oczywiście musi przyrzec…

- Przyrzekam! - zawołała skwapliwie Zosia.

Władek był niezadowolony.

- Będę miał rozproszoną uwagę, co się może źle skończyć.

- Nic podobnego, uwagę skoncentrujesz na Zośce, mnie opieka niepotrzebna, pływam od dziesiątego roku życia.

- To czemu bujałaś? - Był bardziej zdziwiony niż obrażony.

- Coś mnie napadło. Czasem miewam napady, ale dla otoczenia jestem niegroźna.

- Źle się bawisz, dziewczyno!

Może i źle. Jednak powinien zrozumieć... nie, on nie zrozumie, że wstydziła się przed znajomymi a dzieciarni, on patrzy na to całe przedszkole zupełnie innymi oczami, dla niego to są swoi, chodzenie z nimi uważa za rzecz naturalną.

Natomiast Alina w biały dzień ma opory, ale kiedy zaczyna się ściemniać i spotkanie znajomych jest mało prawdopodobne, może iść nad rzekę w jakimkolwiek składzie, nawet z aligatorem na smyczy.

Chodzenie nad rzekę wieczorami stało się regułą. Woda była rzeczywiście cieplejsza niż w dzień i lepiej się pływało, bo amatorów kąpieli było o tej porze niewielu.

Tyle że Władek musiał robić kurs na plażę dwukrotnie, w dzień z dzieciakami, wieczorem z Aliną. Twierdził, że podwójny obowiązek wcale go nie męczy, przeciwnie, sprawia wielką przyjemność.

Renia wyjechała na obóz harcerski, pani Lilka szła rano do pracy, więc to, że Alina wolała dnie spędzać w domu, akurat wszystkim odpowiadało. Załatwiała zakupy i gotowała obiady, znajdując satysfakcję w tym, że przyrządzane przez nią posiłki wszystkim smakują.

Do Ewy nie chodziła, wolała jej unikać, a kiedy zobaczyła ją raz przez okno, natychmiast ukryła się za firanką. Koleżanka miała chyba zamiar wstąpić, bo krążyła jakiś czas koło furtki, ale wejść do ogrodu nie miała odwagi.

No i bardzo dobrze! Skoro jest nieszczera, mówi, że dała Arturowi zdecydowaną odprawę, a na drugi dzień widzi się ich razem, to po diabła Alinie taka przyjaciółka? Może się w ogóle na oczy nie pokazywać.

Artur postępuje konsekwentniej. Mimo że na pewno odwiedza kolegów biwakujących u pani Adeli, do niej nie zagląda. Bo i po co? Żeby usłyszeć parę przykrych słów? Komu to potrzebne? Niech się kocha w Ewie. Na zdrowie! Ali już tu przestało boleć. Tyle że nie ma ochoty patrzeć na ich idyllę. To główny powód, dla którego wolała kryć się w domu, niż opalać nad rzeką, gdzie mogła ich spotkać.

Toteż zatrzęsło nią, kiedy raz w gromadce wracającej znad rzeki zobaczyła Ewę. Koleżanka rozmawiała z Władkiem jak z dobrym znajomym. Tego już za wiele! Jednego jej mało, musi naraz dwóch podrywać?

Alina zbiegła z ganku, wołając dzieciaki do stołu.

- A co dobrego ugotowałaś, Alis? - za­pytała Ewa, jakby miała ochotę wprosić się na obiad. Co za tupet! To już przekracza wszel­kie granice przyzwoitości!

- Nie sądzę, aby ci smakowało nasze je­dzenie - odpowiedziała Alina z kwaśną miną.

- Rozumiem, porcje masz wyliczone i nie­proszony gość narobiłby zamieszania, więc się wycofuję. Ale mam z tobą do pogadania. Wpadnij do mnie po obiedzie.

- Po co? - zapytała Alina szorstko. - Tamta sprawa mnie już nie interesuje: Koniec!

- Tamta? - Ewa nie chwytała. - O jakiej sprawie myślisz? Chyba nie o wycieczce, bo to wypłynęło dopiero wczoraj. A może Artur już u ciebie był?

- A daj ty mi spokój z Arturem! Powie­działam wyraźnie, że mnie nie interesuje. Ile razy mam to powtarzać? - Alinie głos zaczął się łamać ze zdenerwowania, dostała wypie­ków i ręce jej drżały jak no forsownym wysiłku.

Ewa zaskoczona jej wybuchem uważała, że najlepiej się wycofać.

- Skoro tak, to odwołam wycieczkę. Artur będzie niepocieszony, ale dobrze mu tak. Sam sobie winien, niech pije piwo, którego nawa­rzył. Cześć! Do zobaczenia jutro nad rzeką!

Ostatnie słowa skierowane były do Władka, który przyjął je jak coś zupełnie normalnego, ani się zdziwił, ani nie zaprotestował.

Widocznie spotykają się na plaży, podczas gdy Alina siedzi w domu i pichci obiadki!

Dobre! Wyborne! A Władeczek to też lepszy numer! Słowem nie pisnął, że zawiera znajomości za jej plecami.

- Dawno znasz Ewę? - Napadła na chło­paka, zanim uprzytomniła sobie trochę za póź­no, że zachowuje się jak zazdrosna narzeczo­na.

- Jaką Ewę? - nie skojarzył.

- Nie udawaj debila. Pytam o moją kole­żankę, z którą się umówiłeś na jutro.

- Ja się z kimś umawiałem? - Zrobił wiel­kie oczy. - Nieporozumienie.

- To ta pani się umawiała - wtrącił Cza­rek. - Powiedziała: do zobaczenia jutro nad rzeką.

- Ach, więc to jest Ewa - nareszcie domy­ślił się Władek. - Pytałaś, czy dawno ją znam. Odpowiadam: wcale jej nie znam. Podeszła dziś do nas zapytać o ciebie, powiedziałem, że nad rzeką może cię spotkać wieczorem, bo w dzień wolisz siedzieć w domu. Miała pilną sprawę, więc przyszła razem z nami. Dalszy ciąg znasz.

Tłumaczy się jak na przesłuchaniu - pomy­ślała ze złością Alina zdając sobie sprawę, że zła ma prawo być wyłącznie na siebie. Wła­dek był w porządku i to ją najbardziej iryto­wało.

- Ciekawe, skąd Ewka wiedziała, że was należy o mnie pytać - zaczęła się głośno zastanawiać.

- Tego nawet nie próbuję zgadywać, bo i po co? Czy to ważne?

- Nigdy nie wiadomo, co ważne, a co nieważne. Sama była nad rzeką?

- A bo ja wiem? Chyba sama...

Akurat! Na pewno z Arturem. Spotykają się i nawet wycieczkę chcieli organizować. Tylko po co ją mieszają do swojej zabawy? A swoją drogą, dobrze byłoby oderwać się od garn­ków i poszaleć trochę. Co z tego, że Artur został skreślony? Jako kumpel na wycieczkę może być dobry. Szkoda, że dała Ewie odpowiedź odmowną. Może dałoby się jeszcze wszystko odkręcić?

Po obiedzie wybrała się do koleżanki.

- Fajnie, że przyszłaś! - ucieszyła się Ewa. - Tobie prędzej uda się przekonać moją mamę, że Artur to nie taki znów ósmy cud świa­ta. Wyobraź sobie, mamusia jest nim oczarowana i uważa, że na znajomości z nim możemy wiele skorzystać.

- Skoro uważa, że możecie, to widocznie ma rację. Chyba wie, co mówi.

- Alino! Źle zrozumiałaś. Nie o mamę chodzi, tylko o mnie i o ciebie. Jego towarzystwo ma na nas dodatnio wpłynąć, podciągniemy się, nabierzemy dobrych manier...

- Jednym słowem, zrobi z nas damy? - Alina zaczęła się histerycznie śmiać. - A po co nam to?

- Też się zastanawiam.

- Nie rozumiem twojej mamy.

- A ja rozumiem. Nie masz pojęcia, jak Artur potrafi grać. Co za kultura, jakie obycie, wszechstronna wiedza. Gada z mamą jak równy z równym. Co on właściwie studiuje?

- Coś na SGPiS-ie. Podobno ekonometrię

- Fiu, fiu, a co to za zwierzę?

- Nie wiem dokładnie, jego zapytaj.

- Ja z nim nie gadam. Mówiłam ci, że go przepędziłam.

- Właśnie widać! - powiedziała Alina przekąsem. - Pewnie na migi mówiliście o wycieczce.

- Posłuchaj, Alis! Artur to taki typ, co wypędzony jednymi drzwiami, wraca drugimi. Wyraźnie mu powiedziałam, żeby mi się nie pokazywał na oczy, a on zaraz następnego dnia przysiadł się do nas nad rzeką jakby nigdy nic. Przyrzekłam sobie nie otworzyć dzioba, ale on na mnie w ogóle uwagi nie zwracał. Zaczął czarować moją mamę i z miejsca owi­nął ją sobie wokół palca.

- Widziałam was wtedy.

- I pewnie pomyślałaś, że jestem wredna.

- Coś w tym sensie pomyślałam. Przepraszam.

- Drobiazg. Ale było mi przykro, że zaraz uciekłaś.

- Więc i ty mnie widziałaś?

- Widziałam was wszystkich. Zazdroszczę ci.

- Czego???

- Rodziny. Kuzyniątka masz strasznie faj­ne, a najstarszy z nich jest całkiem, całkiem...

- Całkiem przeciętny! - mruknęła Alina niezadowolona z zachwytów koleżanki.

- Wybadaj delikatnie, co o mnie myśli, czy mam jakąś szansę?

Alina spojrzała na Ewę złym wzrokiem.

- Jego dziewczyny nie interesują! - Po­wiedziała tonem, który miał przyjaciółkę zniechęć. - Jedyna, o której myśli, to Zośka.

- Ta malutka? Ależ to urocze! Zauważyłam, że jest wobec niej bardzo opiekuńczy.

- Nie dziwi cię, że chłopak w jego wieku dobrze czuje się w roli niańki?

- Skoro takie są układy... Jako najstarszy musi czuwać nad drobiazgiem.

- To nie kwestia układów, tylko charakteru.

- Tym lepiej! - ucieszyła się Ewa. - Takie charaktery lubię.

- Ho, ho, widzę, że do zakochania jeden krok.

- Zgadłaś. Chyba nie masz nic przeciwko temu?

Alina była bardzo niezadowolona, ale sta­rała się nie pokazywać tego po sobie.

- Uprzedzam lojalnie po raz drugi, że dziewczyny go nie interesują.

- Do czasu. Przyjdzie chwila, że się obudzi, a tą, która mu zdejmie zasłonę z oczu, mogę być ja. Nie uważasz?

Alina wzruszyła ramionami.

- Nie jesteś zachwycona - zmartwiła się Ewa. - A może sama się w nim kochasz?

- Zwariowałaś? Nie w głowie mi te rzeczy. Raz się sparzyłam, to mi wystarczy.

- Ja się nie sparzę! Sama wiesz najlepiej, że Władek jest inny.

Alina uważała, że należy przestrzec przyjaciółkę przed ewentualnym rozczarowaniem. Zasłona z oczu Władka już chyba została zdję­ła.

- A jeśli nie jesteś w jego typie?

- To się zabiję! - zażartowała Ewa.

- Nie rób tego, bo będziesz żałować do końca najdłuższego życia!

Zaczęły się śmiać, aż zwabiły mamę siedzą­cą na tarasie.

- Widzę, że wam szalenie wesołe. Czy coś radosnego się wydarzyło?

- Zgadłaś mamuśku! - zaszczebiotała Ewa. - Twoja córka jest zakochana. Czy to nie jest fantastyczne?

Upadła na głowę! Na co ona liczy? Jeszcze będzie płakać!

- Więc jednak? - ucieszyła się mama. - Nawet nie pytam w kim, bo łatwo się do­myślić. Tylko czy Alince nie jest przykro, przecież to był jej chłopiec...

- Myślisz o Arturze, mamusiu? Pomyłka! Chodzi o kogoś zupełnie innego. Jeszcze go nie znasz, ale jeśli pójdziesz jutro nad rzekę, to go zobaczysz.

- O kim ona mówi? - zaniepokoiła się mama.

- O Władku, tylko że on...

- On jeszcze nie wie, że się w nim ko­cham, ale wkrótce się dowie. Może nawet jutro mu powiem.

- Nie radzę! - pokręciła głową Alina.

- Oczywiście nie zrobisz tego! - zaprote­stowała mama. - Zabraniam ci!

- Coście się obie na mnie rzuciły? To w końcu moja sprawa!

- Alinko, wytłumacz jej!

- Próbowałam, ale jak widać bez skutku.

- Chyba ja powinnam tego chłopca naj­pierw poznać?

- Powinnaś, mamusiu. Mam myśl. Weź­my go na wycieczkę zamiast Artura.

- Żartujesz! Arturowi byłoby przykro.

- On nie z tych. którym łatwo zrobić przykrość. To gruba skóra. Zresztą mam je­szcze lepszą myśl! Weźmy ich obydwu. Bę­dziesz mogła porównać i ocenić.

- Co ty na to, Alinko?

- Ten numer nie przejdzie! Władek musi opiekować się maluchami. Ja, co prawda, mogłabym go zastąpić, ale wątpię, czy się zgo­dzi.

- Już rozumiem! To jest ktoś z tej rodzi­ny, która spędza u was wakacje?

- Wiem, co zrobimy! - zawołała Ewa sy­piąca dziś bez przerwy znakomitymi pomy­słami. - Poprosimy babcię, żeby na czas nieobecności pani Lilki dopilnowała malców. Bo ty i tak musisz jechać.

- No, wiesz! Obarczać babcię takimi obo­wiązkami! - obruszyła się Alina.

- Babcia lubi dzieci, zwłaszcza grzeczne…

- Władek się nie zgodzi, zapewniam cię.

- Zobaczymy, jutro go zapytam.

Alinę zaniepokoił upór Ewy. Wiadomo, uparci często wygrywa. Lepiej być przy tej rozmowie, aby żadne postanowienia nie zapadły bez niej.

Kiedy następnego dnia oznajmiła, że chce iść ze wszystkimi nad rzekę, zapanował radosny harmider.

- No i czego się tak cieszycie? - zapyta­ła z udanym niezadowoleniem. W rzeczywi­stości była mile pogłaskana, że pragną jej to­warzystwa.

- Lubię mieć wszystkich, w komplecie - powiedział krótko Władek.

- To despotyzm, wiesz?

- Właśnie że nie!

- Właśnie że tak!

- Nie kłóćcie się! - zaczęła prosić Zosia. - Ja też cię lubię, Malina!

- No i co powiesz? Łysawo ci teraz? Chłopcy również cię lubią, prawda?

- Mowa! - rzucił zwięźle jak zwykle Czarek.

- Co mamy nie lubić? - poparł go Sta­szek.

- Przestalibyście się podlizywać! - po­wiedziała z zażenowaniem.

- Kto się podlizuje? Ręka do góry! - za­grzmiał Władek. - Nikt? Nikt! Sama wi­dzisz, co warte są twoje podejrzenia.

- Wiecie, że z wami można dostać kota!

- Kota, mówisz? Może masz rację. Jakieś żywe stworzenie nawet by się przydało.

- Ja bym wołał psa. Mamy takiego jedne­go na widoku! - powiedział Czarek mruga­jąc porozumiewawczo do Staszka.

- Co powiesz na psa, Malino?

- Nie odezwę się więcej, chyba że w obec­ności adwokata, bo wszystko, co mówię, jest wykorzystane przeciw mnie - udawała nadąsaną.

- Z tego wnoszę, że nie akceptujesz psa. Uwaga, chłopcy, nic nie róbcie bez porozumienia.

- Jasne! - Westchnęli zrezygnowani.

Poszli nad rzekę. Wkrótce nadeszła Ewa z mamą. Nastąpiła prezentacja, a po niej nieco kłopotliwe milczenie. Ewa była poważniejsza i mniej gadatliwa niż poprzedniego dnia. Wyglądało na to, że obecność Władka ją onie­śmiela. Ładne kwiatki! Chyba się naprawdę zakochała.

A on niczego nie podejrzewa. Jest uprzej­my, lecz oficjalny. Mama Ewy obserwuje go bacznie, może to go peszy? Alina proponuje kąpiel. Robią zawody pływackie. Władek wygrywa, drugie miejsce bierze Ewa. Ale i to niewiele zmienia w jego zachowaniu. Na­dal jest chłodny. To dobrze!

Alina się cieszy, choć nie bardzo wie, dlaczego? Może dlatego, że w tej sytuacji Ewa nie ma odwagi zaproponować wspólnej wycieczki?

Pomysł tej wycieczki jest w ogóle do ni­czego, a już zaproszenie obydwu chłopaków wiąże się z ryzykiem. Należy się temu pro­jektowi stanowczo przeciwstawić. Mama Ewy od razu zauważy różnicę między Arturem i Władkiem na korzyść Władka. A to byłoby źle!

Czemu źle, Alina nie umie, a właściwie nie chce precyzować, ale coś jej mówi, że le­piej trzymać Władka z daleka od koleżanki, co nie powinno być trudne, bo on napraw­dę nie zwraca na nią uwagi.

Rozmowa nadal się nie klei, Władek zajmu­je się głównie dziećmi, Ewa próbuje do nich zagadywać, ale słabo jej to idzie, bo malcy zachowują się z rezerwą, a Alina myśli o tym, co ugotować na obiad.

Dopiero pojawienie się Artura z kolegami powoduje pewne ożywienie. Serce Aliny zaczyna bić niespokojnie. Co to znaczy? Czyżby Artur jeszcze robił na niej wrażenie? Przecież to takie nic dobrego! Więc czemu krew odpływa z twarzy i zmieszanie nie pozwala zachowywać się obojętnie?

- Co słychać? - pyta Artur patrząc tak, że robi jej się całkiem słabo.

- W porządku!. - odpowiada lakonicznie nie chcąc zdradzić drżenia głosu.

- Co tak oficjalnie, Alino?

Alino! Jak to dziwnie brzmi, jak obco. Teraz wszyscy, nie wyłączając pani Lilki wią Malina, A jednak jego głos ma coś urzekającego i działa na Alinę prawie tak silnie jak za pierwszym razem.

Ech, dość tego! Trzeba wziąć się w garść i zagadać o czymkolwiek. Tylko o czym? Nawet najbłahszy temat wymaga skupienia i za­stanowienia, a na to brak Alinie sił.

- Ona mnie nie lubi! - Skarży się Artur mamie Ewy.

- Musiał się pan czymś narazić. Trzeba ładnie przeprosić i wszystko będzie dobrze.

- A co ja takiego zrobiłem? - pyta szczerze zdziwiony.

- Przypomnij sobie! - radzi Ewa.

On rozkłada bezradnie ręce, robiąc wrażenie chodzącej niewinności. Jego zachowanie jest dla Aliny bardzo przykre.

- Musimy wracać - mówi do Władka.

- Tak, czas najwyższy. Zosiu, zawołaj chłopców!

- A co będzie z wycieczką? - pyta Ewa, widząc, że nadszedł moment, kiedy ostatecznie trzeba się umówić.

- Właśnie, co ustaliłyście panie? - podchwytuje Artur. - Bo jeśli jeszcze nic, to ja służę konkretnym planem. Krzysio ma rodzi­nę w Czorsztynie, u której możemy otrzymać kwaterę.

- Doskonale! - przyklaskuje mama Ewy. - Okolice Czorsztyna są urocze. Przełom Dunajca, historyczny zamek w Niedzicy zbudowany na stromej skale, piękne widoki...

- A więc Czorsztyn przechodzi. Krzysiu, depeszuj do cioci, że będzie miała gości. Ile osób zapowiedzieć?

Mama Ewy zaczęła liczyć:

- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć...? - Pytanie skierowane było do Władka.

- O ile dobrze zrozumiałem, organizujecie państwo dłuższą wyprawę. Zazdroszczę, ale przyłączyć się nie mogę.

Alina odetchnęła. Stało się tak, jak prze­widziała.

- Jeśli chodzi o małych, to sprawa jest do załatwienia! - powiedziała pospiesznie Ewa. - Podejmuję się uprosić babcię, żeby się nimi zajęła.

- Dziękuję, nie w tym rzecz. Wkrótce mam praktykę wakacyjną, od tego nie ma odwołania.

- Szkoda! - westchnęła mocno zawiedziona. -. Wygrałaś, Alino z krainy czaw. Umiesz czytać w jego myślach. Wiedziałaś z góry, co odpowie.

- Niezupełnie, bo o praktyce dowiaduję się dopiero w tej chwili. W związku z tym ja też nie mogę z wami jechać. Ktoś musi zo­stać z dziećmi.

- O jakie dzieci chodzi?. - zapytał nie­chętnie Artur.

- O nasze! - wyjaśnił Władek wskazując Zosię i chłopców chlapiących się na brzegu.

- Ciebie, Alino, chyba te dzieci nie doty­czą?

- Przeciwnie, skoro Władek wyjeżdża, ja muszę się nimi zająć.

- Dziwne rozrywki wyszukujesz sobie na wakacje! - powiedział z ironią.

- W ogóle jestem dziwna, nie zauważy­łeś? - odpowiedziała przekornie. Była z siebie zadowolona. Niech się wszyscy dowiedzą, do jakich szlachetnych odruchów jest zdolna.

- Kiedy chcecie państwo wyjechać? - za­pytał Władek.

- Nawet jutro! - zawołała mama Ewy.

- Nie wiem, czy na jutro uda się załatwić miejscówki - zauważył rzeczowo Artur. - Ile ma ich być w końcu?

- My odpadamy... - powiedziała Alina z wahaniem. Prawdę mówiąc, żal jej było rezygnować z wycieczki, ale skoro już zadekla­rowała, że zostanie, należało się tego trzy­mać.

- Tylko ja odpadam - sprostował Władek. - Ty nie musisz. Taki wyjazd jest rzadką okazją, następne wakacje dopiero za rok, więc się zastanów.

- Dzieciaki nie mogą zostać same - motywowała bez przekonania.

- Jeszcze dziś nie wyjeżdżam. Pewnie zdążysz wrócić, a jak nie, to coś wymyślę. Naprawdę powinnaś się rozerwać.

- Hmmm...

- Czego się łamiesz? - zapytał ironicz­nie Artur. - Dostałaś wychodne, to korzy­staj, bo nie wiadomo kiedy ci się trafi na­stępne. Więc jak?

- Jedź, Malino! - radził Władek. - A o dzieciaki bądź spokojna, będzie dobrze.

- Zostałaś przegłosowana! - podsumowała Ewa i zaczęła od nowa liczyć chętnych na wycieczkę. Odpadł jeszcze Paweł, który miał inne plany, tak że wraz z mamą było ich pięcioro.

- Widzę, że zmieścimy się do samochodu - stwierdziła mama Ewy. Zawiozę was, bo tak będzie w sumie najwygodniej. Co prawda nie lubię długich tras, ale poświęcę się, żeby zobaczyć Czorsztyn.

- Kochana jesteś! - rozrzewniła się Ewa.

- Fantastyczna! - zawtórował Artur. - Jeśli pani pozwoli sobie pomóc, chętnie to uczynię. Możemy prowadzić na zmianę.

- Ma pan prawo jazdy?

- Mam.

- A więc załatwione, mianuję pana zmien­nikiem.

- Proszę mi mówić po imieniu.

- Chętnie, pod warunkiem, że pan będzie się do mnie zwracał per ciociu.

Ewa nachmurzyła się i mruknęła do Aliny:

- W ten oto chytry sposób zyskałam kuzyna. Co ty na to?

- Gratuluję, już nie będziesz mi zazdroś­cić.

- A właśnie, że będę! Zamieńmy się, co?

- Niepoczytalna jesteś! - zgromiła ją Ali­na.

- A jestem! - teraz już mówiła głośno, bo Władek poszedł po chłopców i nie mógł słyszeć jej słów. - Miałaś rację, że on nie zwra­ca uwagi na dziewczyny, ale mimo wszystko nie tracę nadziei.

Mama pokiwała ze współczuciem głową.

- Widzę, że zaplątałaś się w przegraną sprawę.

- Czy przegrana, to się jeszcze okaże! Naj­głupszą rzeczą byłoby ustąpienie bez wałki.

- Coś taka bojowa? - zainteresował się Artur. - O co chcesz walczyć i z kim?

- Nie musisz wiedzieć!

- Ale harda! Więc i ty mnie nie lubisz?

Ewa pominęła milczeniem jego pytanie, a ponieważ Alina z Władkiem zaczęli się serio zbierać do domu, więc uznała, że i na nią czas.

- Musimy się spakować, prawda, mamuś?

- Tak. Zbiórka jutro około ósmej, proszę przjść punktualnie, bo długą drogę mamy przed sobą.

Rozeszli się, każdy w swoją stronę.

- Miłą masz koleżankę - powiedział Wła­dek do Aliny. - Jej mama też jest sympatycz­na.

- Jeszcze babci nie znasz. Ta bije wszel­kie rekordy. To już taka rodzina.

- Teraz rozumiem, dlaczego i ty dajesz się lubić. Kto z kim przestaje...

- Nie wiedziałam, że twoją łaskawość zawdzięczam Ewie - nachmurzyła się.

- Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale...

- Nie uraziłeś. Przy odrobinie dobrej woli można przyjąć, że powiedziałeś komplement.

- Taką właśnie miałem intencję.

- To szlachetnie z twojej strony, zwłasz­cza że Ewa może być naprawdę wzorem do naśladowania, tylko że ja nie znoszę, kiedy innych przy mnie chwalą.

- Więcej nie będę, przyrzekam.

- Nie przyrzekaj. Po co ci to powiedzia­łam? Tylko straciłam w twoich oczach.

- Nic podobnego. Zyskałaś. Za tę szcze­rość jeszcze bardziej cię lubię.

Powinna coś odpowiedzieć, skwitować w podobny sposób jego wyznanie, ale bała się, że zabrzmi to banalnie, albo, co gorsza, zostanie znów posądzona o kokieterię. Lepiej nic nie mówić, rozumieli się przecież bez słów. Ich wzajemne stosunki były z rodzaju siostrzano-braterskich, Władek lubił ją jak Zośkę czy Renatę, a ona jego jak starszego brata. I tak powinno pozostać. Tylko dlaczego z taką nie­chęcią traktowała zaangażowanie Ewy, dla­czego ją gasiła i odbierała nadzieję? Czyżby uczucie do Władka nie było czysto siostrzane?

Pani Lilka usłyszawszy, że Alina wybiera się w góry z Ewą i jej mamą, zaczęła wynajdywać przeszkody.

- Mama twojej koleżanki jest osobą godną zaufania, ale może się zdarzyć coś nieprzewidzianego, jakiś pech, wypadek na drodze. I jak ja wtedy spojrzę w oczy twemu ojcu? Przyrzekłam czuwać nad tobą, włos nie może ci spaść z głowy do jego powrotu.

Reakcja pani Lilki nie zdziwiła Aliny, tego się właśnie spodziewała, więc na wszelki wy­padek przygotowała parę argumentów:

- Jeśli będę miała niefart, to nie wysadza­jąc nosa z domu też mogę się paskudnie przerobić, na przykład zadławić ością albo za­truć jadem kiełbasianym.

- Masz rację. Trudno się ustrzec przed wszystkimi niebezpieczeństwami, ale należy przynajmniej zmniejszać ryzyko - motywo­wała już z mniejszym przekonaniem pani Lil­ka. Była w kłopotliwej sytuacji. Nie wiedzia­ła, czy uznać argumenty Aliny, które zresz­tą były przekonujące, czy lepiej im się prze­ciwstawić.

Widząc rozterkę opiekunki, Alina zaczęła się wahać. Aż tak bardzo nie zależało jej na wycieczce.

- Niech stracę, idę odwołać wyjazd.

- Ciociu, nie bądź taka okrutna! - zawo­łał z wyrzutem Władek. - Trzeba wypuścić ptaszka z klatki, niech pofruwa na swobodzie. Będzie pod dobrą opieką, nie ma powodu do obaw.

- Skoro tak radzisz... - Pani Lilka dała się przekonać.

- Dziękuję, rozmyśliłam się. Nie jadę!

- Malino, nie powinnaś obrażać się na ciocię, że ma opory przed wypuszczeniem cię spod swoich skrzydeł. Spróbuj ją zrozumieć.

- Właśnie próbuję i dlatego idę odwołać wyjazd. Co mogę zrobić lepszego?

- Nie odwołuj! - powiedziała pani Lil­ka. - Byłoby mi przykro, że przeze mnie zmarnowałaś szansę pobytu w górach. To bar­dzo atrakcyjna wycieczka. Jedź, ale bądź ostrożna.

- A właśnie, że nie pojadę! - zacięła się Alina. - Zaraz pójdę do Ewy i wszystko odkcę. Powinna mi darować zawód, będą mie­li luźniej w samochodzie...

- Ciocia się zgadza, więc możesz jechać z czystym sumieniem.

- Dziękuję, nie skorzystam! - powiedziała zniecierpliwiona. - Powtarzam, rozmliłam się i nie mówmy więcej na ten temat.

- Jak sobie życzysz - rozłożył ręce Władek. - Jeśli o mnie chodzi, jestem zadowolo­ny, że zostaniesz. Nie myśl, że namawianie cię na wyjazd leży w moim interesie.

- Nie myślę, bądź spokojny. Tobą kierują wyłącznie szlachetne pobudki, pamiętam o tym ustawicznie.

- Ale mi docięłaś! Ja cię lubię, a ty kpisz. I za co mnie to spotyka? - udawał skrzywdzonego.

- Za nieszczerość. Po co namawiasz, skoro wolisz, żebym została?

- Bo ci dobrze życzę - powiedział cicho. - Taki wyjazd to bardzo fajna rzecz. Ra­dzę się jeszcze zastanowić!

- Ani myślę. Idę do Ewy.

Na ulicy spotkała Artura. Serce jej z przy­zwyczajenia zabiło, ale szybko ucichło, bo przypomniała sobie, że ten chłopak już nic dla niej nie znaczy. Tak, z całą pewnością nic już nie znaczy. Ot, znajomy, z którym miała jutro jechać na wycieczkę. Miała, ale nie pojedzie, bo jej się odechciało. Po prostu odechciało!

Stwierdziwszy, że Artur przestał na nią działać, poczuła, ogromną ulgę. Już nie czuła żalu za rozczarowania i zawody, których do­znała z jego powodu. Wszystko się stało nieważne i obojętne.

- Idziesz się pakować na jutrzejszą wycieczkę? - zagadała zdawkowo.

- A co ja mam do pakowania? Wszystko co potrzebuję zabrać, zakładam na siebie i cześć! Tylko dziewczyny ciągną ze sobą pół szafy. Jeśli pozwolisz, ofiaruję ci swoją po­moc.

- W czym chcesz mi pomagać? - zdziwiła się zapomniawszy, że on jeszcze nie wie o jej rezygnacji z wyjazdu.

- W pakowaniu, oczywiście. Zobaczysz, jaki ze mnie magik, zmieszczę pół szafy twoich ciuchów w jedną niedużą torbę.

- To zbyteczne, nie jadę jutro z wami.

- Nie jedziesz??? - Artur na chwilę zaniemówił. - Ja się chyba przesłyszałem?

- Nic podobnego. Właśnie idę zawiadomić Ewę, że zwolniło się jedno miejsce w samochodzie.

- Nie zrobisz mi tego! - zawołał z desperacją.

- Tobie? - zdziwiła się. - Jeśli komukolwiek. mogę zrobić zawód, to najwyżej Ewie albo jej mamie.

- Mylisz się, przede wszystkim mnie jesteś potrzebna.

- Zaskakujące! - stwierdziła ironicznie. - Nigdy bym się tego nie domyśliła.

- Teraz już wiesz, jak sprawy stoją. Musisz jechać!

Dochodzili pod dom Ewy. Mogła się po­żegnać i pójść do koleżanki, ale nie zrobiła tego. Desperacki ton w słowach Artura osła­bił jej postanowienie, należało chłopakowi poświęcić jeszcze chwilę rozmowy. Zawrócili.

- Przekonałem cię, nie odwołasz wyjazdu, prawda? - Zajrzał jej przymilnie w oczy.

Wytrzymała dzielnie jego spojrzenie.

- Jestem zdecydowana odwołać i chyba to zrobię...

- Nie zrobisz! - W jego głosie pojawił się tym razem ton groźby.

- Możesz mi wyjaśnić dlaczego?

- Bo wtedy będzie koniec z nami!

Spojrzała na niego zdezorientowana. O czym ton mówi? Ile razy można kończyć?

- To się już stało, nie uważasz? - powie­działa cicho.

- Jeszcze nie, tylko przestań dziwaczyć!

- Posłuchaj, co ja o tym myślę...

- A co tu jest do myślenia? Kochaj mnie i bądź grzeczna.

W Alinie zawrzało.

- Mam cię kochać? Niby dlaczego? Czym sobie na to zasłużyłeś?

- Skończ tę gadkę! Jesteś we mnie zako­chana od pierwszego spotkania. I bardzo do­brze, bo ja lubię zakochane dziewczynki.

- Mylisz się, wcale nie jestem, a jeśli kie­dyś byłam, to już przeszło, minęło i nie wró­ci. Jasne?

- Co to, bunt? Spójrz mi w oczy!

Spojrzała i o dziwo nie padła na kolana rażona siłą jego wzroku. Bardzo był z tego powodu niezadowolony.

- Co was tak odmieniło? Cenicie się jak księżniczki.

- Was... cenicie się... Używając liczby mnogiej sam sobie odpowiedziałeś na pyta­nie. Mnie odmieniła twoja podwójna gra, a Ewę... chyba od początku nie byłeś w jej ty­pie.

- Dlaczego? Czy jestem brzydki albo frajerowaty?

- O nie, wprost przeciwnie, tylko że cha­rakter masz nie taki jak trzeba.

- A niby jaki powinienem mieć?

- Zapytaj Ewy, może ci objaśni.

- Machnąłem na nią ręką. Skoro gustuje w takich mięczakach jak ten...

- Władek. Tylko że on wcale nie jest mię­czakiem.

- Właśnie że jest. Pracuś i frajer. Spojrze­nie ma całkiem cielęce.

- Złe porównanie, pracusie to mrówki, nie cielęta,

- Mniejsza o to, Ewka ma wypaczony gust, a ja nie będę konkurować z tym...

- Władkiem. Słusznie, mógłbyś przegrać.

- A ty co? Też zakochana?

- Wyrażam po prostu swoje zdanie oparte na bliższych obserwacjach.

- Słuchaj, nie będę owijał w bawełnę, chcę z tobą chodzić.

Stanęła. Byli z powrotem pod jej furtką. Kiedy pomyślała, że czeka ją ponowna dro­ga do Ewy, poczuła zupełny brak sił. Trze­ba kończyć tę rozmowę, bo wkrótce zapadnie wieczór.

- No, chcesz czy nie? - domagał się od­powiedzi.

Ba! Żeby ona to wiedziała. Jeszcze przed godziną mogła dać zdecydowaną odpowiedź: nie, ale teraz, kiedy pogadali, kiedy Artur postawił sprawę jasno, opadły ją wątpliwości.

- Waham się! - powiedziała szczerze.

- Czego tu się wahać? Nie rozumiem!

- Zrozumiesz, kiedy ci powiem, co mnie u ciebie niepokoi.

- No?

- Przerażający brak konsekwencji. Dla ciebie ważna jest tylko chwila obecna, żyjesz czasem teraźniejszym, nie przejmując się żad­nymi zobowiązaniami.

- Uważasz, że nie można mieć do mnie zaufania?

- Przykro mi, ale zgadłeś. Szybko się za­palasz i jeszcze szybciej stygniesz, nie umiesz się przywiązywać, wszystko przeżywasz bar­dzo powierzchownie.

- Ale mnie podsumowałaś! - westchnął. Wyglądał na zaskoczonego.

- Wracając do twojej propozycji, jaką mam gwarancję, że jutro będzie ona jeszcze aktualna, że się nie rozmyślisz przez noc?

- Słuchaj! - Artur schwycił Alinę za rę­kę. - Nie przyrzekam ci wierności po grób i czegoś takiego nie wymagam również od ciebie. Proponuję, żebyśmy ze sobą chodzili, dopóki będziemy się sobie podobać.

Uwolniła rękę z uścisku czując niejasno, że chłopak chce ją nagiąć do kolejnego kaprysu. Tak, kaprysu, inaczej nie mogła nazwać nieoczekiwanej oferty.

- Proponujesz, żebyśmy ze sobą chodzili, dopóki będziemy się sobie podobać. A jeśli ty mi się już nie podobasz?

Artur kopnął ze złością kamyk leżący na ścieżce.

- Jesteś tego pewna? - zapytał wrogo.

- Nie...

- Więc o co chodzi? Przestałabyś kręcić!

- A ty przestałbyś upraszczać! Prawda jest taka, że trochę mi się podobasz, a trochę nie. I tego nie jest więcej. Intuicja mi pod­powiada, żeby stronić od osobników, którzy kłamią, są niesławni i postępują tak jak im wygodniej...

- Swoją intuicję możesz bez szkody od­dać na złom. Ten mechanizm działa u ciebie wyjątkowo wadliwie. Nie jestem święty, ale zarzuty, które mi stawiasz, to drobiazgi, de­tale...

- Dla ciebie detale, a dla mnie rzeczy ważne.

- Wyrośniesz. Kiedy będziesz w moim wieku...

Broń mnie Boże żebym się stała podobna do niego! - pomyślała w popłochu. Czuła, że z tego chodzenia nic nie wyjdzie, ale nie umiała powiedzieć: nie! W głowie miała od dawna szum i zamęt. Urok Artura, jego głos i ten niebezpieczny wdzięk sprawiały, że szarpała się wewnętrznie, zupełnie bezradna w obliczu mającej się dokonać decyzji.

Gdzieś w zakamarkach jej duszy tliła się nadzieja na cud, na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności, mogący wyzwolić w Arturze te wszystkie dodatnie cechy, które tkwią uśpio­ne w każdym człowieku, tylko nie zawsze mają okazję ujawnić się. Artura trzeba po prostu wychować, pozbawić przekonania, że cały świat powinien się kręcić wokół jego osoby.

- Więc jak będzie z nami? - wracał upar­cie do postawionego pytania.

- Zobaczymy...

- To nie jest odpowiedź.

- Innej chwilowo dać nie mogę, muszę pomyśleć.

- Dziewczyny nie powinny za dużo my­śleć. To dla nich za trudne. Mają być grzecz­ne i słuchać starszych!

- Ach tak? - Jego ton, którego tak nie lubiła, pozwolił jej się zdecydować. - No to poszukaj sobie odpowiedniej dziewczyny, ja rezygnuję, cześć!

Nie podając mu ręki na pożegnanie, smyrgnęła za furtkę. Dosyć tego! Zirytowana bieg­ła w stro domu nie zważając na jego woła­nie.

- Posłuchaj, Alino, wróć, pogadamy. No, wróć, bo pożałujesz...

Nie zawróciła, ale zatrzymała się na ganku. Przecież taka wzburzona nie może wejść do mieszkania, musi trochę ochłonąć. Z zarośli wynurzył się Czarek.

- Znowu cię napastował jakiś podejrzany typ?

- Nikt mnie nie napastował, a ty przestań szpiclować, dobrze? - warknęła.

- Stuknięta! - stwierdził pogardliwie chłopiec. - Drą się na całe gardło, nie moż­na spokojnie posiedzieć w kryjówce i jeszcze pretensja, że wszystko słyszałem. Miałem so­bie uszy obciąć czy co?

- Kulturalny człowiek nie powinien pod­słuchiwać! - pouczyła małego.

- A jeśli ten facet miał złe zamiary, to kulturalny człowiek powinien udawać, że nie słyszy?

- Złe zamiary? Zupełnie zbzikowałeś!

- To czemu krzyczał, że pożałujesz?

- Możliwe, że pożałuję, ale to moja spra­wa, wiesz?

Czarek wzruszył ramionami, a minę miał taką, jakby chciał popukać się w czoło. Na szczęście zmył się szybko. Śmieszny pędrak, ale sympatyczny. Czujny i gotów natychmiast spieszyć z pomocą. Alinie pomału wracał spo­kój.

W kuchni natknęła się na Władka przygotowującego kolację.

- Pomogę ci! - Powiedziała czując wobec chłopaka niejasne wyrzuty sumienia.

- Mocno cię Ewa zbeształa za pokrzyżo­wanie planów? - zapytał przejęty bardziej niż ona sprawą wycieczki.

- Tak się złożyło, że nie rozmawiałam z Ewą i jeszcze nie odwołałam wyjazdu.

- To kiedy masz zamiar odwołać? Już wieczór. Chyba że się wahasz.

- Właśnie, waham się...

- W takim razie pozwolę sobie wpłynąć na twoją decyzję. Niczego nie odwołuj. Jedź i wracaj zdrowo.

Powiedział to bez namysłu z całą życzliwo­ścią, ale wbrew sobie. Starał się uśmiech­nąć, nie wyszło, minę miał wyraźnie melan­cholijną.

A Alina najzwyczajniej w świecie nie czuła się na siłach, żeby po raz drugi iść do Ewy. Rozmowa z koleżanką, tłumaczenie się, ewen­tualne odpieranie argumentów, to było ponad jej możliwości fizyczne. Marzyła, żeby jak najszybciej znaleźć się w łóżku.

Następnego dnia obudziła się dość późno. W kuchni czekało na nią nie tylko śniadanie, ale i kanapki na drogę. Była to oczywiście robota Władka.

- Więc zdecydowanie wyganiasz mnie na tę wycieczkę? - powiedziała trochę szorstko, żeby ukryć zażenowanie z powodu jego tro­skliwości.

- Tak, wyganiam cię, ty niedobra dziewczyno! - szepnął cicho odwracając twarz. Tym jednym zdaniem pełnym żalu powiedział więcej, niż gdyby truł przez godzinę.

Alinie zrobiło się głupio. Czemu poświęciła wczoraj tyle czasu na rozmowę z Arturem, czemu nie poszła mimo wszystko do Ewy. Te­raz już naprawdę za późno na wycofanie się.

- No, to idę spakować węzełki... - powiedziała bez najmniejszego entuzjazmu.

- Pomóc ci w czymś?

- Nie, dziękuję, biorę tylko parę rzeczy.

- A czy... czy wrócisz do dziesiątego?

- Będę się starała.

- No, to wszystko w najlepszym porząd­ku! - Już się wziął w garść, nie dopuszczając do ponownej słabości.

Alina wrzuciła do plecaka parę przypadkowo znalezionych pod ręką ciuchów, mydło, ręcznik, szczoteczkę do zębów i już była go­towa. Zosia odprowadziła ją do furtki, Czarek i Staszek pomachali z daleka rękami, tylko Władek uparł się towarzyszyć jej aż na miejsce zbiórki. W pobliżu domu Ewy zatrzymał się, uści­snął Alinie obie ręce i powiedział patrząc gdzieś ponad jej głową:

- No, to pomyślnych wiatrów, Malino!

- Do zobaczenia! - Wzięła od niego ple­cak i odeszła dwa kroki.

On stał nadal w tym samym miejscu. Za­trzymała się. Teraz oboje patrzyli na siebie porażeni świadomością że trzeba się rozstać. Moment pożegnania naprawdę nastąpił, choć ani on, ani ona tego nie chcieli.

Jego oczy mówiły: zostań! Jej odpowiada­ły: jeśli rzeczywiście chcesz, zostanę! Nieocze­kiwana wymiana spojrzeń zaskoczyła ich obo­je. Przez tyle dni przechodzili koło siebie bez specjalnego wzruszenia i raptem dzieje się coś niewiarygodnego! On robi krok do przodu, ona się cofa i już są obok siebie, rę­ce się splatają, serca wystukują jakiś zwario­wany rytm, oczy aż pieką od patrzenia...

Tylko usta milczą. Widocznie za wcześnie na słowa. Szkoda. Bo gdyby powiedział: nie chcę się z tobą rozstawać, odwołałaby wyjazd bez mrugnięcia powieką, bez większego żalu naraziłaby się Ewie i jej mamie. Ale on nic nie mówi, jest konsekwentny, choć nie po­trafi ukryć, jak go w środku skręca.

- Alinaaaa! - woła Ewa obserwująca wi­docznie ich długie pożegnanie.

- Muszę iść...

- Tak, musisz iść - zgadza się Władek, ale nie puszcza jej ręki. Niestety, nie można stać w nieskończoność trzymając się za ręce, kiedy tam czekają.

Ewa nie mogąc się doczekać wybiega na ulicę.

- Może jednak pojedziesz z nami? - na­mawia Władka.

- Chciałbym, wierz mi, ale to niemoż­liwe.

- Szkoda, naprawdę wielka szkoda!

- No, to cześć! - przerywa Alina uważa­jąc ich rozmowę za niepotrzebną stratę cza­su.

- Cześć! - odpowiada Władek już opanowany i oficjalny.

Mama Ewy upychała plecaki i torby w ba­gażniku, Artur przymierzał się do kierowni­cy, a Krzysiek przecierał szmatką szyby sa­mochodu.

- Wiesz, wcale mi się nie chce wyjeżdżać! - szepnęła Ewa.

- Mnie też nie - przytaknęła Alina. - Jedno słowo i zostajemy.

- Masz odwagę powiedzieć to głośno? Ma­ma zapaliła się do tej wycieczki jak harcer­ka, nie możemy jej zrobić kawału.

- Rzeczywiście, nie możemy...

- Jeśli o mnie chodzi, jestem gotowa - po­wiedziała mama Ewy uporawszy się z ładowaniem bagażnika.

- No, to startujemy! - zawołał Artur.

- A wy, dziewczynki, czemu macie takie ponure miny?

- Ponure? Zdaje ci się, mamusiu,

- Cha, cha, ja wiem, co im dolega - wtrącił złośliwie Artur. - Tylko się nie po­bijcie o tego chłopczynę, łaskawe panie. Śmiechu warte, słowo daję!

- Bądź spokojny, nie mamy najmniejsze­go zamiaru się bić - powiedziała Alina do­bitnie, chcąc jak najszybciej uciąć ten temat. Należało się energicznie sprzeciwić szarganiu imienia Władka, a dobrego słowa trudno było od Artura oczekiwać.

Mama Ewy spoglądała pytająco to na cór­kę, to na Alinę, ale nic z ich min nie umia­ła wywnioskować, więc zaproponowała, żeby ruszać w drogę.

Artur nie dał się odpędzić od kierownicy i z miejsca rozpoczął brawurową jazdę. Pę­dził z nadmierną szybkością, na zakrętach ha­mował gwałtownie, ryzykancko wyprzedzał jadące przed nim pojazdy.

- Jak rozbijesz samochód, mąż urwie mi głowę - denerwowała się mama Ewy.

- Nie będzie tak źle, cioteczko! - odpo­wiedział niefrasobliwie, nadal szalejąc po szosie.

- Bądź spokojna, mamusiu, on tak dokład­nie nas rozbije, że tatuś już nie będzie miał co urywać.

- Oddaj kierownicę, Artur!

- Ależ ja nad nią panuję. Własne życie też mi jest miłe. Dużo sobie obiecuję po tej wycieczce. - Spojrzał w lusterko przekazując znaczący uśmiech Alinie.

Ona odwróciła głowę patrząc obojętnie w okno. Była milcząca, nie chciało jej się rozma­wiać, słowa Ewy, jej mamy czy Artura docie­rały do niej jak przez mgłę, usypiały. Przymknęła oczy izolując się w ten sposób od to­warzystwa.

- Alina, śpisz? - zainteresowała się Ewa.

- Nie śpij, bo cię okradną! - rzucił swoje ulubione powiedzonko Artur.

Już je kiedyś słyszała, było to dawno, nie­mal sto lat temu, ale jeszcze żyło w pamięci. Prorocze słowa, omal się wtedy nie sprawdzi­ły. Czy teraz także ktoś dybie na te parę groszy, które ma przy sobie? A może nie o gro­sze chodzi, ale o coś zupełnie innego.

Nie pobijcie się o tego chłopczynę... Trzeba przyznać, że bystrzak z tego Artura, całkiem bezbłędnie trafia w sedno. Bić się, oczywiście, Alina nie zamierzała, ale walczyć o Władka była zdolna. Teraz zajmował wszy­stkie jej myśli, jeszcze czuła dotyk jego ręki.

I pamiętała oczy takie dobre i kochane, jakich u nikogo jeszcze nie widziała, no, może u ta­tusia, ale to jednak co innego...

Ależ głupstwo zrobiła wyjeżdżając w takiej chwili z domu! Mogła przecież wykręcić się symulując jakąś nagłą chorobę, ból gardła, żo­łądka czy atak ślepej kiszki... ech, mądra po szkodzie! Ta wycieczka to zupełnie bezsensow­ny pomysł. Im bardziej oddalali się od domu, tym większa tęsknota ogarniała Alinę. Jak to się dzieje, co powoduje, że ktoś zwyczajny i w zasadzie obojętny staje się w jednej chwili najważniejszy w życiu, opanowuje wszystkie myśli i sprawia, że świat bez niego traci atrakcyjność?

Pomyśleć, że wystarczy jedno spojrzenie, odrobina nastroju i już nie ma ratunku, wpa­da się po uszy! Czyżby nowa miłość? A co z poprzednią miłością, co z oszałamiającym uczuciem do Artura? Siedzi oto przed nią rozparty władczo w fotelu, opierając ręce na kierowni­cy niedbałym, ale pewnym gestem.

No i co z tego? Alina wciśnięta w swój ką­cik nie reaguje na jego powłóczyste spojrzenia, przesyłane za pośrednictwem lusterka sa­mochodowego. Ma chęć zwrócić uwagę, że lu­sterko powinno mu służyć do obserwowania sytuacji na szosie, a nie do flirtów.

Jak to jest? Kiedy spalała się z miłości do niego, był obojętny, robił przykrości, może nie zamierzone, ale świadczące o braku uczucia, natomiast gdy ostygła - próbuje przypuścić szturm do jej serca. Paradoks czy prawidło­wość?

W samochodzie panowała chwilowa cisza. Mknęli prawie pustą szosą i monotonia jazdy uśpiła towarzystwo, wszyscy zdawali się drze­mać, nawet Artur jakby zasnął przy kierowni­cy.

- Pobudka! - zawołała Alina zaniepoko­jona możliwością kraksy.

- Co się stało? - Artur doskonałe udawał wyrwanego ze snu.

- Mamo, on naprawdę chce nas wyprawić na tamten świat! - zapiszczała Ewa.

- Cóż to, zdrzemnąć się nie wolno? - za­żartował sobie.

- Alina, powiedz mu coś!

- Dlaczego ja?

- Wydaje mi się, że jesteś dla niego naj­wyższą władzą. Ciebie jednej posłucha.

- No, czekam, powiedz mi coś! - powtó­rzył słowa Ewy posyłając w lusterko najbar­dziej uwodzicielski ze swoich uśmiechów.

- Ładna pogoda - zauważyła obojętnie da­jąc wszystkim do zrozumienia, że nie zamie­rza być dla Artura najwyższą władzą.

On przyjął to z niezadowoleniem i zwrócił się do mamy Ewy:

- Cioteczko. pewnie marzysz o dalszym prowadzeniu samochodu, tylko nie śmiesz mi o tym powiedzieć?

- Z przyjemnością cię zastąpię.

- Mam pomysł, zróbmy małą przerwę dla rozprostowania kości - zaproponowała Ewa.

Wszystkim jej pomysł się spodobał. Polanka, przy której się zatrzymali, pachniała rozgrza­ną żywicą było słonecznie i cicho.

- Miałaś rację, pogoda jest fantastyczna - powiedział Artur zrywając jakiś dziko rosnący badyl. Przyklękając na jedno kolano zawołał z patosem: - Kwiatek dla kwiatka!

Poczuła się skrępowana. Po co to wszystko! Już za późno na zmianę układów. Tamtego spojrzenia, jakim ją pożegnał Władek, nie zrównoważy sympatyczny odruch Artura podyktowany zapewnię kaprysem.

- Miły jestem, prawda? - przymówił się o pochwałę.

- Chwilami tak - przyznała.

- Więc po co było na mnie narzekać? - zapytał cicho, żeby reszta nie usłyszała.

- Nie wracajmy do tego tematu.

- Przeciwnie, rozmowę na temat mojej osoby zawsze uważam za pasjonującą.

- Skromnością nigdy nie grzeszyłeś, to prawda.

- Dlaczego miałbym być skromny? Znam swoją wartość, więc...

- To grozi wygórowanym pojęciem o sobie.

- No i co z tego? Należy wierzyć w swoją wielkość, bo wtedy łatwiej innych o niej przekonać.

- Samochwała w kącie stała, nic nie robiła, tylko się chwaliła. W czym to niby jesteś taki wielki?

- We wszystkim. Jak coś robię, to już robię! Pruję samochodem na pełny gaz...

- Rzeczywiście! Klękajcie narody! Tylko po co? Komu chciałeś zaimponować?

- Tobie.

- Chybiony strzał! Nie wzrusza mnie tego rodzaju bohaterstwo.

- Gustujesz w mięczakach, takich jak ten tam...

- Moja sprawa, w kim gustuję - zirytowała się.

- Nie tylko twoja, moja również. Zresztą gustuj sobie, w kim chcesz, tylko pamiętaj, że on jest daleko, a ja blisko.

- No i co z tego?

- A to, że nieobecni nie mają szans.

Figę prawda! - warknęła w duchu przysięgając sobie, że będzie zimna i niewzruszona jak głaz.

- Hej, zakochani, czas ruszać w drogę! - zawołała mama Ewy.

Alina się zawstydziła i pierwsza wskoczyła do samochodu. Artur usiadł koło niej i nie krę­pując się obecnością innych, chciał ją objąć ramieniem. Szarpnęła się, ale niewiele by to pomogło, gdyby nie interwencja mamy Ewy.

- Arturku, bądź grzecznym chłopcem, bo cię przesadzimy do kierownicy!

- O to jestem spokojny.

- No to postraszymy kominiarzem! - zachichotała Ewa.

- Co za rodzinka! - narzekał, ale już do końca podróży zachowyw się wzorowo.

Ciotka Krzysztofa była miłą kobieciną i chciała przyjąć gości z całą serdecznością, jednak nie dysponowała żadnym wolnym po­mieszczeniem; wszystkie pokoje, nawet swój własny, udostępniła turystom. Nic dziwnego, sezon w pełni. Chłopcy mogli spać w stodółce, natomiast mama Ewy wraz z dziewczętami musiała rozejrzeć się za jakąś kwaterą.

Znalezienie pokoju nie było nawet trudne, tyle że ceny mogły przyprawić o zawrót głowy.

- Pomieszkamy tak długo, dopóki starczy nam pieniążków - zadecydowała mama Ewy. Fajna była i zachowywała się jak koleżanka. Zresztą wszyscy byli bez zarzutu, nawet Ar­tur. Zmienił taktykę, przestał się umizgać, był koleżeński i całkiem znośny. Wziął na siebie rolę przewodnika i doradcy. On organizował wycieczki, wyszukiwał obiekty godne zwiedza­nia, jakby chciał udowodnić, że jak coś robi, to już robi. Nawet Ewa zaczęła na niego ła­skawiej spoglądać.

- Ten chłopak ma dwie twarze - zwie­rzyła się Alinie. - Teraz prezentuje tę lepszą i może się podobać. Zmieniłam zdanie o nim, nie wiem, czy to źle, czy dobrze?

- Może i dobrze, o ile dokładnie policzy­łaś. Bo jeśli on ma tych twarzy więcej niż dwie?

- Faktycznie. Może mieć inną na każdą okazję. Ale od paru dni jest bez zarzutu, zauważyłaś?

- Powiedzmy, tylko że mnie to już nie in­teresuje.

- Ani trochę? - spytała z powątpiewaniem Ewa. - Naprawdę się odkochałaś?

- Właśnie.

- On o tym wie?

- Wie, tylko nie chce przyjąć do wiadomości. Jest przekonany, że ma większe szanse niż...

- Niż kto? - Ewa zrobiła wielkie oczy.

- No... ktoś inny, ktoś, kogo tu nie ma...

- Alino z krainy czarów, ukrywasz coś przede mną! Czy mam rozumieć, że ten ktoś zajął miejsce Artura?

- Możesz to tak rozumieć.

- No wiesz! Taką ważną rzecz trzymasz w tajemnicy. Ale z ciebie przyjaciółka, powinnam się obrazić.

- Wybacz, to się stało dość nagle, sama nie potrafię się rozeznać w sytuacji. Zresztą nie chciałabym zapeszyć.

- Figlarka, no, no! Znam go chociaż?

- Znasz.

Ewa myślała dłuższą chwilę, widocznie nikt jej na myśl nie przychodził, w końcu uderzyła się w czoło.

- Władek? - zapytała z niedowierzaniem.

Alina kiwnęła potakująco głową, nie mając odwagi spojrzeć koleżance w oczy.

- A toście mnie wystawili do wiatru! - zawołała Ewa rozżalona. - Żeby to zrobił ktoś obcy, ale ty, najlepsza przyjaciółka...

- Widzisz, Ewuś, siła wyższa...

- Tak, tak, wszystko rozumiem, tylko mam żal, że spokojnie pozwalałaś mi się, ośmieszać. Powinnaś powiedzieć prawdę, nawet gorzką.

- Jesteś niesprawiedliwa, ostrzegałam cię przecież, uprzedzałam lojalnie, że dziewczyny go nie interesują.

- A to akurat nieprawda. Gdybyś powie­działa, że jest zajęty, zrozumiałabym od razu, a tak uważałam, że mam okazję być pierwszą, która go zainteresuje.

- Wierz mi, to nie było takie proste. Ja do­piero teraz wiem, czego chcę, myślę, że z nim jest podobnie.

- Ale z ciebie szczęściara! - stwierdziła zazdrośnie Ewa.

- Masz rację, sama widzę, że mam nieprze­ciętne szczęście...

Mimo że pobyt w Czorsztynie był bardzo przyjemny, Alina bardzo tęskniła za domem. Pragnęła, aby fundusze złożone we wspólnej kasie u mamy Ewy wyczerpały się jak najszybciej i żeby jeszcze przed dziesiątym sier­pnia nastąpił powrót. Z radością witała każdy wstający dzień, który przybliżał jej chwilę przywitania z Władkiem.

Wymarzyła sobie ten moment, wyreżysero­wała w myślach co do najdrobniejszego szcze­gółu, przeżywając go każdego świtu od nowa. Włóczyła się ze wszystkimi po górach, zwie­dzała zabytki, ale myślami była w domu. Po­trafiła się wyłączyć i marzyć, że jest z Władkiem nad rzeką czy w lesie, czy w jakimkol­wiek innym miejscu.

Bez przerwy zadawala sobie pytanie: co teraz robi, o czym myśli, czy tęskni podobnie jak ona. Mógł przecież otrząsnąć się zaraz po jej odejściu. Chłopcy nie są za bardzo sentymen­talni, więc może jej nieobecność wcale mu nie zakłóca spokojnego snu.

Och, wracać do domu, na swoje miejsce, i pilnować sprawy, aby nie nastąpiły jakieś kom­plikacje. Oczyma wyobraźni zobaczyła tabuny dziewcząt, które podobnie jak Ewa chciałyby zawrzeć bliższą znajomość z Władkiem. Skar­żył się przecież na koleżanki Renaty, że są agresywne, natrętne i wystarczy na nie palcem kiwnąć...

Któregoś ranka mama Ewy oświadczyła:

- Moi złoci, nie chcę was martwić, ale w naszym mieszku widać dno. Pieniążki zostały przehulane, trzeba zwijać żagle. Proponuję wybrać się na długi pożegnalny spacer.

Alina poweselała. Zaczęła podśpiewywać, co wywołało zrozumiałą reakcję reszty towarzy­stwa.

- Słuchajcie, słuchajcie, nasza śpiąca kró­lewna obudziła się do życia! - zrobił odkry­cie Artur. - Co jej się stało?

- Został z niej zdjęty zły czar i to wszy­stko! - wyjaśniła mu Ewa. - Teraz zacznie się dla niej prawdziwe życie.

- Ejże! Sądzisz, że...

- Nic nie sądzę, od tego są sędziowie. Ja jej po prostu zazdroszczę.

- Czego, jeśli wolno spytać?

- Wkrótce się dowiesz, tyle że to dla ciebie nic przyjemnego.

- Bądź spokojna, ja tak łatwo nie ustępuję.

- Boję się, że nie masz szans.

- To się jeszcze okaże!

- Okaże się prędzej, niż myślisz. Jutro wracamy do domu.

Jutro! Co za cudowne, brzmiące jak najpięk­niejsza muzyka słowo! Alina nie mogła wprost uwierzyć, że już jutro spojrzy w te najlepsze na świecie oczy i poczuje uścisk ręki, od któ­rego robi się dobrze, ciepło i radośnie. Czy to możliwe, że wystarczy przeżyć tylko dzisiejszy dzień, następnie wieczór i noc, a potem już nastąpi to wytęsknione jutro?

Wybrali się na spacer. Artur był nieznośnie natarczywy, słowa Ewy wzmogły jego czujność i chęć walki. Jak to, on, urodzony na zwycięzcę, miałby zostać pokonany? Alina czu­ła, że gdyby stanął teraz oko w oko z Władkiem, musiałoby dojść do pojedynku, o jakim niedawno w żartach myślała.

Żeby uniknąć natarczywości Artura, trzy­mała się blisko Ewy i jej mamy, co spowodowało podział na grupę damską i męską. Tak było najlepiej. Dziewczęta śmiały się z byle czego, mama dzielnie im wtórowała, a chłop­cy szli w pewnej odległości, jakby celowo za­chowywali dystans.

- Artur w końcu skapitulował! - zauwa­żyła Ewa. - Nareszcie przyjął do wiadomości, że przegrał. Nawet mi go żal, choć sam sobie winien.

- Poczekajmy na nich, bo gotowi pomyśleć, że im uciekamy - powiedziała mama. - Jeszcze się obrażą...

- O ile ich znam, to się nie obrażą.

Rzeczywiście. Miny mieli wesolutkie i byli bardzo z czegoś zadowoleni. Alinę tknęło przeczucie, że szykują jakiś numer. Na wzmiankę o ostatnim spacerze uśmiechali się porozumie­wawczo, jakby konieczność wyjazdu wcale nie była taka oczywista.

- Co byś powiedziała, cioteczko, dowie­dziawszy się, że spadły nam z nieba cztery patyki? - zagadnął Artur przy kolacji.

Alina zadrżała. Zrobiło jej się słabo na myśl, że nie wyruszą jutro w drogę powrotną.

- Co bym powiedziała? - Mama Ewy uśmiechnęła się. - Ja w cuda nie wierzę. Je­szcze nigdy nic mi z nieba nie spadło.

- A mnie spadło. Widocznie jestem wy­brańcem losu. - Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i wręczył je ciotce.

- Co to za pieniądze? Jeśli zaskórniaki za­oszczędzone na czarną godzinę, to nie możemy ich przyjąć od biednego studenta. Chyba że je potraktujemy jako pożyczkę...

- Żadne zaskórniaki, proszę cioci, tylko okolicznościowy dar Opatrzności, która musi mnie lubić, bo kiedy nadałem SOS, natychmiast pospieszyła z pomocą.

- Powiesz wreszcie, jak doszedłeś do tej forsy? - zniecierpliwiła się Ewa.

- Powiedziałem, że spadła z nieba. Leżała grzecznie w krzakach i czekała na mnie. Teraz pożyjemy.

- Naprawdę znalazłeś te pieniądze? - Ciotka nie dowierzała.

- Słowo honoru! Krzysiek może zaświadczyć.

- Widziałem na własne oczy, jak je pod­nosił z ziemi. Ktoś miał niefart, za to Arturo­wi się poszczęściło.

- Rekompensata za brak szczęścia w miłości! - zadrwiła Ewa.

- Dużo wiesz! -- warknął Artur, uważa­jąc widocznie, że jedno z drugim nie musi mieć nic wspólnego.

Alinę ogarnęła rozpacz. Co robić? Może udać chorą i wrócić do domu pociągiem? Tylko czy miała prawo psuć innym przyjemność, bo prze­cież nie puszczono by jej samej. Była wście­kła na Artura, przysięgała mu w duchu do­zgonną nienawiść. Złorzeczyła również losowi, że jest tak ślepy i niesprawiedliwy, podrzuca­jąc niewłaściwemu osobnikowi pieniądze zgu­bione przez jakiegoś nieszczęśnika, który przez tę stratę może popaść w poważne tarapaty.

- Uważam, że należy dać ogłoszenie i zwrócić pieniądze właścicielowi - powiedziała łącząc szlachetne intencje z własnym interesem.

- Cha, cha, cha! - zaśmiał się Artur. - Daj ogłoszenie, a znajdzie się błyskawicznie stu właścicieli. Pieniądze w przeciwieństwie do parasola czy zegarka nie mają znaków szczególnych.

- Podejmuję się odróżnić oszusta od człowieka uczciwego, który powinien wiedzieć, jakie posiadał banknoty i na jaką sumę.

- A gdzieś ty się uchowała taka nieżycio­wa? Pieniążki to niebieskie ptaki, nigdzie miejsca nie zagrzeją, przechodzą z rączki do rączki, kto by tam pamiętał, jakie miał rodza­je banknotów...

- Alinka ma rację! - przerwała mama Ewy. - Trzeba dać ogłoszenie. Spokój su­mienia ważniejszy od przedłużenia urlopu. Powiesimy kartkę przy kiosku. Jeśli znajdzie się ktoś, kto potrafi udowodnić, że pieniądze są jego własnością, zwrócimy mu.

- Ależ to bez sensu! - upierał się Artur. - Ewa, Krzysiek, wypowiedzcie się!

- Moim zdaniem, ogłoszenie należy dać. Mam jednak nadzieję, że nikt się nie zgłosi, wtedy będziemy mieli prawo skorzystać z tych pieniędzy - wyłożyła swój pogląd Ewa.

Krzysztof miał podobne zdanie, więc Artur został przegłosowany. Ogłoszenie osobiście wy­kaligrafowane przez Alinę zostało umieszczone przy kiosku z gazetami. Teraz pozostało czekać z nadzieją, że jakaś nieznana fujara zgłosi się po swoją zgubę. Kto to może być? Niedołężna staruszka, zawiany mężczyzna czy jakiś roztargniony romantyk?

Minął dzień i nikt się nie zgłosił, mijał dru­gi, też bez rezultatu. Alina chodziła jak stru­ta. Ewa, widząc co się dzieje z koleżanką, kom­binowała, żeby podstawić kogoś jako rzekome­go właściciela, a pieniądze przekazać na jakiś szlachetny cel, nikogo jednak nie znała, a obce­mu trudno było proponować taką zawiłą tran­sakcję.

Artur triumfował.

- Nie mówiłem? Potrzebny był ten cyrk z ogłoszeniem? Kioskarka uśmiechała się z politowaniem, podobnych naiwniaków pewnie w życiu nie widziała.

- Wstydź się! - zgromiła go mama Ewy. - Niepotrzebnie demonstrujesz swój cynizm i brak uczciwości.

- Cyniczny może jestem, ale na mojej ucz­ciwości proszę psów nie wieszać! - obruszył się. - Ciocia jest przedwojenna, więc inaczej interpretuje to pojęcie.

- Zauważ, że wśród osobników powojen­nych też jesteś w mniejszości. Wszyscy prócz ciebie myślą podobnie jak ja.

- Wszyscy, wszyscy! Obłudnicy i tyle. Popierają ciocię, a w duchu cieszą się z tych pieniędzy. Ja jeden mam odwagę mówić głośno, co myślę. Czy to źle?

- Źle! Tego rodzaju odwaga cechuje osobników mało wartościowych.

- Ale mi ciocia dojechała! I to przy dziew­czynach.

- Nie ja zaczęłam tę rozmowę, samej mi przykro, że tak wyszło.

Tak więc i drugi dzień minął na niczym. A nazajutrz dziewiąty sierpnia, czyli ostatni dzwonek, żeby się jeszcze zobaczyć z Władkiem. Obiecała przecież wrócić przed jego wyjazdem, aby przejąć opiekę nad dzieciakami, poza tym stęskniła się tak bardzo, że postanowiła nieodwołalnie jutro wracać, obojętnie czym, pociągiem, autostopem czy nawet pie­chotą.

Późnym wieczorem ktoś zapukał do ich po­koiku. Dziewczynki już były w łóżkach, więc otworzyła mama Ewy, która jeszcze nie spała. Rozmowa odbywała się za drzwiami, ale Alina wiedziała z całą pewnością, że chodzi o te nieszczęsne pieniądze. Serce jej zabiło nieprzytomnie, z trudem powstrzymała się od wysko­czenia w piżamie na korytarz. Tymczasem jej cierpliwość została wystawiona na dalszą próbę. Mama Ewy wyszła z tym kimś, nie mówc, dokąd idzie i po co.

Wróciła po pewnym czasie, który wydał się Alinie wiekiem, a widząc, że dziewczyna nie śpi, podzieliła się wrażeniami.

- Miałaś świetny pomysł, Alinko, z tym ogłoszeniem. Pieniądze zgubił wychowawca kolonii, dąc z dziećmi na wycieczce. Tak sią złożyło, że jeden z chłopców skręcił nogę i trzeba było zrobić dla niego nosze. Dlatego ten młody nauczyciel drapał się przez krzaki w poszukiwaniu odpowiednich gałęzi. Dokład­nie określił miejsce, gdzie banknoty wypadły mu z kieszeni, a na domiar wszystkiego nie były to jego pieniądze, tylko oddane w depozyt przez dzieci. W tej sytuacji nawet Artur się przekonał, że zgubę należało zwrócić.

- Artur już wie?

- Tak. Poszłam do niego z tym panem, żeby uzgodnić szczegóły. Nie ulega wątpliwości, że zgłosił się właściwy człowiek.

Alina odetchnęła.

- Kiedy wracamy?

- Jutro. I tak o dwa dni za późno. Już nic nas tu nie trzyma...

Rzeczywiście. Nic ich nie trzymało, a wy­jazd był istotnie o całe dwa długie dni spóźniony. Za to jutro... Chyba że Artur znów wykręci jakiś numer.

Nastrój w czasie jazdy był nieszczególny. Arturowi zabrakło zwykłego animuszu i pewności siebie. Siedział osowiały i przegrany. W tej sytuacji i Alinie było go żal, ale nie widziała możliwości, żeby mu poprawić humor. Krzysztof milczał jak zwykle, ponieważ z natury był małomówny, a Ewa wzdychała dając przyjaciołom do zrozumienia, jak bardzo jej zazdrości powrotu do domu i rychłego spotkania z Władkiem.

Jechali więc zamknięci w jednym pudle, ale każdy przebywał w swoim świecie, dzieliły ich niewidzialne bariery, których nawet nie próbowali przekraczać.

Alinie odpowiadało milczenie współtowarzyszy jazdy. Myślała o swoich sprawach i była szczęśliwa, że nikt jej nie przeszkadza. Obli­czyła, że jeśli nie będą robić zbyt długich odpoczynków, to zdąży jeszcze na kolację do do­mu.

Tym razem samochód prowadziła mama Ewy. Jechała spokojnie, bez brawury właściwej Arturowi, nic więc nie zapowiadało zakłóceń w podróży. Szosa biegła przez pola, wsie i miasteczka, ale czasem trafiały się i większe miasta, wtedy Alina drżała, żeby ktoś nie wyskoczył z propozycją zwiedzania. Dla niej byłaby to klęska. Teraz liczyła się każda minuta, bo nadprogramowy przestój w podróży stanowił groźbę minięcia się z Władkiem, toteż cały czas trwała w napięciu i czuła, że nie uspokoi się aż do końca trasy.

Kraków zaliczyli nie wysiadając z samocho­du, za wcześnie było na zwiedzanie Wawelu, więc pokluczyli trochę ulicami, obejrzeli Wieżę Mariacką i Sukiennice, następnie pomknęli dalej.

Ale już w Kielcach Ewa chciała koniecznie zrobić dłuższy popas. Zbliżało się południe. wszystkim zaczynało burczeć w brzuchach, a w jednej z bocznych uliczek miała podobno być ciastkarnia, w której sprzedawano ptysie wielkości męskiej pięści.

Owej bocznej uliczki szukano prawie pół godziny. Ewa była tu w zeszłym roku z ojcem i niezbyt dokładnie pamiętała drogę. Alina kurczyła się w sobie ze złości. W tej chwili nawet eklerki wielkości kajaka nie byłyby w stanie zrównoważyć straconego czasu.

- Mam przeczucie, że jeśli nawet znajdzie­my tę cukiernię, to akurat trafimy na remanent.

- Zakład jest prywatny, a prywaciarze nie robią remanentów - poinformowała Ewa.

Alina ciężko westchnęła, wiedząc, że kole­żanka postawi na swoim, jeśli chodzi o jedzenie była nieustępliwa. Znaleźli w końcu po­szukiwany sklep, nie było w nim remanentu, ale za to remont. Na jedno wyszło.

- Wiecie co? Chodźmy do baru mlecznego na pierożki albo naleśniki! - zaproponowała mama Ewy.

W tym barze marudzili prawie godzinę, jakby nie można było zjeść paru pierożków w ciągu kwadransa. Alina skręcała się z niecier­pliwości, każdą niepotrzebnie straconą minutę ciężko przeżywała. Miała ochotę biec pieszo, byle naprzód, stanie w miejscu było dla niej nie do zniesienia, a jak na złość pozostałym uczestnikom podróży wcale się do domu nie spieszyło.

Ewa wpadła w szał oglądania wystaw skle­powych z konfekcją damską, jej mama napomykała, że warto by zrobić skok do Słupi No­wej i obejrzeć muzeum na Świętym Krzyżu, a chłopakom było wszystko jedno, co będą robić.

Tak więc całe towarzystwo sprzysięgło się, żeby Alinie robić na złość. Była wykończona tą wojną nerwów, aż jej się robiło słabo. Mia­ła uczucie, że za chwilę może zemdleć.

- Coś ty taka blada? - zainteresowała się mania Ewy. - Źle się czujesz?

Alina przytaknęła, czuła się przecież okrop­nie.

- No, to wracamy do domu!

O to właśnie chodzi! Wracajmy, co koń wy­skoczy!

- Może dać ci kropli na serce?

- Dobrze! - Alina zgodziłaby się wypić nawet płyn na odciski, byle tylko jak najszyb­ciej wrócić do domu.

Ruszyli. Ewa i jej mama pytały co jakiś czas, jak się czuje, odpowiadała, że lepiej, ale minę miała na wszelki wypadek boleściwą. Szosa była teraz niemal pusta, można było pruć setką lub szybciej, ale mama Ewy nie przekraczała osiemdziesiątki, w związku z czym wydawało się, że w takim tempie do jutra nie dojadą na miejsce. Szkoda, że Artur nie został dopuszczony do kierownicy, teraz przydałaby się jego ułańska fantazja.

Alina przymknęła oczy i wyobraziła sobie po raz nie wiadomo który moment przywitania z Władkiem. Gdzie go zastanie? W ogrodzie, na progu domu czy gospodarującego Wkuchni? Wymyśliła nawet kilka różnych zwro­tów, którymi go przywita zależnie od okolicz­ności. Wszystko widziała jasno, nie mogła tyl­ko odtworzyć w pamięci wyglądu chłopaka, zwłaszcza rysy twarzy zamazywały się i rozpływały. Pamiętała jedynie oczy i to niezapomniane spojrzenie, którym ją pożegnał przed domem Ewy.

Pytał, czy wróci do dziesiątego. Oto właśnie wraca, żeby przejąć opiekę nad malcami, bę­dzie mógł spokojnie wyjechać na tę swoją praktykę robotniczą. Jeszcze parę godzin i... ogólny okrzyk przestrachu. Z bocznej, wiejskiej drogi wytaczał się na szosę potężny, wysoki na kilka metrów wóz z sianem.

- Samobójca! - wrzasnął Artur rozcierając brodę, którą uderzył o przedni fotel.

- Gdybyś ty prowadził, pewnie byśmy tkwili w środku tego stogu! - powiedziała Ewa wyrażając uznanie dla ostrożnej jazdy swojej rodzicielki.

- Gdybym ja prowadził, dawno bylibyśmy za Radomiem i nie spotkalibyśmy się z tym wozem.

Jeszcze Radom przed nimi! Alina z przerażeniem myślała, co w tym mieście może być ciekawego do obejrzenia. Wóz z sianem był już daleko, a oni nadal stali.

- Co jest, ciociu?- zainteresował się Artur.

- Sama chciałabym wiedzieć! Coś mi chrupnęło przy wrzucaniu biegu i nie mogę ruszyć.

- Może sprzęgło?

- Spróbuj zajrzeć pod maskę.

Artur wysiadł, każąc mamie Ewy manipulować pedałami, ale mimo wielokrotnych prób samochód nie ruszał.

- Cięgna od dźwigni biegów pracują normalnie.

- A linka sprzęgła?

- Też w porządku.

- To co u licha może być?

- Trzeba podumać...

Byle nie za długo! - modli się w duchu Alina.

Nic nie wydumali.

- Musimy zatrzymać jakąś ciężarówkę, niech nas podholuje do najbliższego warsztatu - stwierdza Artur rozkładając ręce.

Alinę ogarnia czarna rozpacz. Cenne minuty wyciekają i nic nie można na to poradzić. Bez­silność jest rzeczą straszną!

Fachowiec z warsztatu naprawczego stwier­dza, że trzeba wymienić łożysko sprzęgła, ale będzie to możliwe dopiero nazajutrz, gdyż pracownik, który może się tym zająć, jest chwilowo nieobecny.

- Wracamy autostopem? - postanawia Ar­tur.

- Wracajcie, ja muszę zostać - wzdycha mama Ewy. - Poszukam sobie jakiegoś noclegu.

- Zostaję z tobą! - oświadcza Ewa.

Aliną targają sprzeczne uczucia. Solidarność nakazuje zostać, ale serce pogania do domu.

- Nocujesz z nami czy wracasz autostopem? - pyta Ewa.

- Chciałabym zostać, ale...

- Ale ci się spieszy, rozumiem. No, to nie zatrzymujemy, szczęśliwej drogi!

- Dziękuję. To się nazywa nagroda pocie­szenia.

Alina żegna się i za ostatnie grosze kupuje bilet kolejowy, co wywołuje wielkie niezadowolenie Artura zdecydowanego na autostop. Próbuje ją namawiać na wspólny powrót, ale kiedy namowy nie odnoszą skutku, mówi:

- Żegnaj! Rozumiem, że widzimy się ostat­ni raz?

- Na to wygląda - odpowiada Alina zdawkowo.

- Szkoda... - Próbuje zajrzeć jej w oczy.

- Bo ja wiem... W każdym razie życzę ci wszystkiego najlepszego,

Jeszcze coś mówi, ale Alina już nie słucha, Wyciąga rękę na pożegnanie i spieszy się na peron, choć wie, że do odjazdu pociągu ma dużo czasu.

Godzina czekania na stacji, dwie godziny jazdy i o zmierzchu dociera do domu. Jest zmordowana wrażeniami, ale frunie jak na skrzydłach. Przy furtce spotyka Zosię.

- Cześć, mała, co słychać?

- Malina, wróciłaś, jak to dobrze! - Brzdąc wiesza jej się na szyi.

- Wszyscy w domu?

- Władzio wy jechał

- Wyjechał?! - Alina nie może uwierzyć, nie chce uwierzyć, że się spóźniła, że cały pośpiech i tyle straconych nerwów poszło na marne. - Kiedy?

- Po obiedzie.

Po obiedzie! Gdyby wszystko szło według jej planu, zdążyłaby się z nim jeszcze pożegnać. Wszystko przez Ewkę, której zachciało się ptysiów. Co za pech!

- Miał wyjechać dziesiątego, a dziesiąty jest dopiero jutro - żaliła się głośno.

- Pewnie musiał zmienić plany...

Pewnie musiał Niepotrzebnie tak pędziła, niepotrzebnie skręcała się z niecierpliwości, mogła zostać z Ewą i jej mamą do jutra. Za­wód, jakiego doznała na wstępie, wywołał smutek i rozgoryczenie, dopiero rzut oka na rozpromienioną buzię Zosi uświadomił jej, że ktoś jednak w tym domu na nią czekał.

- Jak to dobrze, że wróciłaś! - powtórzyła mała. - Władek zostawił dla ciebie list i kwiatki.

- Pokaż! - ożywiła się.

W wazonie tkwiły ogromne bomby cytryno­wych dalii, a obok na stole bielała koperta za­adresowana: Wielmożna Pani Malina Markowska.

Rzuciła się na nią zachłannie, nie mogąc opanować podniecenia. Litery skakały jej przed oczami, zdania docierały do świadomości chao­tycznie, mimo to już w pierwszym czytaniu uchwyciła najważniejsze - że Władek tęsknił i smutno mu było wyjeżdżać bez pożegnania.

Schowała drogi list do szuflady biurka, po­stanawiając przeczytać go po raz drugi w spokojniejszej chwili. To będzie balsam na wszy­stkie smutki, które przypuszczą szturm do jej serca. Świadomość, że Władek tęskni podob­nie jak ona, pozwoli łatwiej znieść chwile rozłąki.

Pogodzona z losem, poszła zameldować się pani Lilce.

- Jest nasza wędrowniczka! - zawołała ucieszona opiekunka. - Jak się udała wyciecz­ka?

- Przeciętnie.

- Jesteś zmęczona?

- Trochę. Podróż mieliśmy z przygodami. - Opowiedziała pani Lilce to, co zamierzała opowiedzieć Władkowi, jak się spieszyła do domu i jak jej wszystko w tym przeszkadzało.

- Miałaś dzień pełen wrażeń, więc teraz kąpiel i do łóżka!

Jak dobrze znowu być w domu! Przypom­niała sobie słowa Czarka: Ale tu klawo! Przypomniała sobie słowa Władka po jego pierwszym pobycie: Nie masz pojęcia, jak mi się nie chce stąd wyjeżdżać! Tak! Tu jest bardzo dobrze, nareszcie się sama o tym prze­konała.

Stało się tak, jak sobie życzyła Renia. Po wyjeździe Władka jego miejsce zajęła Alina. Praktycznie biorąc, jej obowiązki ograniczały się do robienia niektórych zakupów i wykonywania drobnych domowych zajęć. Opieka nad malcami była czystą formalnością - jako starszej dzieciaki podporządkowywały się bez szemrania.

We wszystkich czynnościach pomagała jej Zosia, której skrobanie ziemniaków czy zmy­wanie naczyń zdawało się robić wyjątkową uciechę. A w chwilach wolnych od zajęć obowiązkowych zajmowały się tym, co im spra­wiało największą przyjemność - Zosia coś wiecznie szyła z gałganków, Alina czytała książki.

- Co czytasz? - zagadywało dziecko.

- Powieść współczesną.

- A o czym jest ta powieść?

- O miłości.

- Aha... - Zosia udawała, że docenia wagę tej tematyki.

- Dziwię się, że ty nie czytasz bajeczek. Nie interesują cię królewny, krasnale, zwierzaki?

- Owszem, interesują, tylko...

- Tylko co?

- Lubię, jak mi ktoś czyta.

- Wygodnisia z ciebie. Kto ci czytał ba­jeczki, pewnie Władek?

- Tak.

- No i rozpuścił cię jak dziadowski bicz. Lekcje też za ciebie odrabiał?

- Nie, tylko sprawdzał.

- To już lepiej. Jednak powinien ci kazać samej czytać.

- Kazał, dopiero jak się zmęczyłam, czytał mi w nagrodę jakąś ładną bajeczkę.

- Przynieść ci coś z biblioteki?

- Jak uważasz...

- Przyniosę, żebyś przez wakacje nie za­pomniała alfabetu.

Czytanie szło Zosi nieszczególnie. Męczyło ją składanie literek, sylabizowała i o płynnym czytaniu nie było mowy.

- Jak ty sobie, dzieciaku, poradzisz w dru­giej klasie? - zastanawiała się Alina. - Mu­sisz ćwiczyć bez przerwy, może w końcu doj­dziesz do wprawy.

W ten sposób zaczęły się codzienne czytania. Zosia dukała przez piętnaście minut, następnie Alina czytała jej w nagrodę przez pół godziny lub dłużej, stosując niechcący sposób Władka. Była to w rezultacie metoda najwłaś­ciwsza, mała miała doping, Alina swego rodza­ju przyjemność. Nawet nie przypuszczała, że bajki dla dzieci potrafią ją samą zaintereso­wać.

Zosia nie słuchała bezczynnie. Ściboliła wciąż nowe gałgankowe kreacje dla lalki, niektóre bardzo pomysłowe, ozdabiane haftem. Stroiła tę swoją lalę z podziwu godną wytrwałością, aż Alinę brała chętka też spróbować sił w dziedzinie krawiectwa i przerobić którąś ze swoich wyrośniętych sukienek na Zosię, która była filigranowa jak laleczka. Założyły więc wspólną szwalnię i nie rozstawały się ani na chwilę.

- Nie poznaję cię, Alino z krainy czarów! - mówiła Ewa. - Kto by pomyślał, że potra­fisz być taką dobrą opiekunką.

- Przestań się nabijać!

- Wcale się nie nabijam, ja ci zazdroszczę, masz możliwość być pożyteczna, a ja co? Sie­dzę w domu jak ten odludek. Być jedynacz­ką to żadna uciecha.

- Hm...

Słowa Ewy. uświadomiły Alinie, że i ona może wkrótce znowu zostać jedynaczką, bo kończą się wakacje, pani Lilka wróci z dzie­ciakami do Warszawy i będzie koniec rodzin­nej idylli. Zostanie sama. Sama? To mało prawdopodobne, tatuś nie zostawi jej bez opie­ki, przydzieli z pewnością nowego kuratora.

Zrobiło jej się smutno. Już się przyzwyczaiła do pani Lilki, dzieciaki uważała niemal za rodzeństwo, niechby już tak zostało jak jest

Zajęta głównie Zosią, mało zwracała uwagi na chłopców, ale wreszcie rzuciła jej się w oczy ich ciągła nieobecność. Znikali zaraz po śniadaniu i wracali dopiero na obiad, natomiast po południu, kiedy była w domu pani Lilka dyżurowali poza domem na zmianę.

- Hej, gdzie to się chodzi bez pozwolenia?! - zapytała kiedyś, przyłapawszy ich, gdy wracali.

Chłopcy speszyli się. Czarek jako śmielszy: próbował tłumaczyć:

- Jesteśmy w pobliżu domu, penetrujemy teren.

- Penetrujecie teren, a po co?

- Mamy w tym swój cel.

- A nie uważacie, że ktoś powinien być poinformowany o tych waszych wycieczkach? -Tym razem Alina nieświadomie naśladowała Renię.

- Nic ci z tego nie przyjdzie, ale jak się uparłaś, to ci powiem - szukamy jednego psa.

- Co to za nowy pomysł? Jakiego psa?

- Kudłatego. Ma bardzo fajną mordę, tylko strasznie smutną.

- Co on plecie? Może ty, Staszek, opowiesz dokładnie, o co chodzi?

- Mogę. Niedaleko jeden facet trzymał psa na łańcuchu. On ciągle wył, pewnie z głodu, więc mu nosiliśmy chleb albo kości i on się do nas przyzwyczaił. Ale kiedyś przyłapał nas jego pan i strasznie zwymyślał. Na drugi dzień pies gdzieś znikł, więc go szukamy. Nazbieraliśmy dużo chleba, komu go damy?

- Rozkruszcie ptakom.

- A nasz pies będzie głodował?

- Jak to - wasz? Przecież ma pana.

- Taki pan, to się nadaje, nie powiem do czego!

- No, dobrze, powiedzmy, że w końcu znajdziecie tego psa, to co z nim będzie dalej?

- Nakarmimy, a potem się pomyśli.

- Ja bym go najchętniej ukradł! - Czarek był zwolennikiem zdecydowanych metod.

- I zabrał do Warszawy? Macie warunki mieszkaniowe na przygarnięcie dodatkowego lokatora?

- Trudno będzie, ale... mógłby zostać u ciebie.

- Zwariowałeś! Jeszcze nam psa brakuje, żeby pchły roznosił!

- Wielkie rzeczy! Posypie się proszkiem i po pchłach.

- Nie zawracaj głowy, dobrze?

Czarek zamilkł, ale po obiedzie znowu zniknął. Alina zarządziła spacer, każąc Staszkowi zaprowadzić się na miejsce, gdzie robili poszukiwania. Sprawa zaczynała ją intrygować. Co się kryło za uporem chłopców?

Staszek poprowadził najpierw do małego za­gajnika, a następnie pod nędzną chałupinę. do której przylegała rozsypująca się komórka. Przy drzwiach wiszących na jednym zawianie pozostały resztki posupłanego sznura.

- O, widzisz, tu był przywiązany - poin­formował szeptem Staszek. - A teraz go nie ma.

- Widzę, że nie ma. Może właściciel oddał go komuś - powiedziała Alina, gdy zorientowała się, kto był tym właścicielem. W zdewa­stowanej ruderze mieszkał znany w całej oko­licy murarz-pijaczyna, który sam chodził ob­darty i zaniedbany, jaką więc opiekę mógł zapewnić psu?

- Nam nie chciał oddać. I w ogóle nie roz­mawiał, tylko się awanturował. Powiedział, że jak nie odejdziemy, to psa zabije.

- Ćsiii... - Alinie wydało się, że słychać jakiś pisk.

Staszek zamilkł. Nasłuchiwali dłuższą chwi­lę, ale dźwięk już się nie powtórzył.

- Pomyszkujmy trochę! - zaproponowała Alina zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki.

Niestety, wśród kupy żelastwa, szmat i potłuczonych butelek nie było żadnych śla­dów psiej obecności. Zastanawiający był jed­nak ten skowyt. Mógł co prawda być piskiem szczura zadomowionego w śmietniku, ale ten domysł nie bardzo trafiał Alinie do przekonania.

- Co wy tu robicie? - rozległ się przestra­szony szept Czarka, który nagle pojawił się przed nimi. - Ten facet wraca właśnie do do­mu i będzie draka.

Rzeczywiście. Z daleka już było słychać pi­jackie przyśpiewki, murarz istotnie wracał do chałupy. Można było ukryć się w krzakach i obserwować, jak się będzie zachowywał. Ale ze względu na Zosię Alina rzuciła hasło:

- Pryskamy!

Wycofywali się przez dziurę w płocie. Alina jako kapitan opuszczała zagrożoną placówkę ostatnia. Kiedy była już jedną nogą na gruncie neutralnym, znajomy odgłos powtórzył się. Tym razem bardzo wyraźnie. Dochodził od bocznej ściany domu, gdzie piętrzyły się popróchniałe i dawno widać nie używane klatki królicze.

Pierwszym jej odruchem było cofnąć się i sprawdzić, co za stworzenie wydaje takie żałosne odgłosy. Jednak zwyciężył rozsądek. Mo­ment nie był najodpowiedniejszy do wszczynania poszukiwań, spotkanie z pijanym mu­rarzem mogło się nieprzyjemnie skończyć.

- Beznadziejna sprawa! - stwierdził Cza­rek. - Już chyba nie znajdziemy tego psa. Pewnie zginął marnie, a taki był śliczny...

Na te słowa Zosia zadrżała i przytuliła się mocniej do Aliny. Alina mrugnęła do chłopaka, żeby uważał, co mówi, ale ten był tak roz­żalony, że prawie płakał.

- No i co szkodziło facetowi, że karmiliśmy jego psa? Powiedz, co mu szkodziło?

- Jego pytaj, nie mnie.

- Co my teraz zrobimy? Przeszukaliśmy wszystkie możliwe kryjówki. On chyba musiał go... - Nie dokończył ze względu na Zosię. - Powiedz, czy on naprawdę...

Alinę irytowały pytania, na które nie znała odpowiedzi, ale jednocześnie cieszył fakt, że Czarek odwołuje się do jej autorytetu. Posta­nowiła go umocnić, kontynuując poszukiwania już na własną rękę.

Wieczorem wymknęła się niepostrzeżenie pod chałupkę murarza. Okno zasłonięte częściowo dyktą, częściowo gazetą było ciemne. Z drżeniem serca i bardzo nieprzyjemnym uczuciem wsunęła się przez dziurę w płocie do ogrodu. Wiedziała, że jeśli chce sprawę przeprowadzić do końca, musi działać szybko i nie myśleć za wiele, bo jeśli będzie się wahać, to rozsądek każe jej się wycofać, a wtedy biedna psina naprawdę marnie zginie.

Zaszła więc od strony, gdzie piętrzyła się piramida dziurawych i cuchnących skrzynek, nie bacząc na to, że pokrzywy parzą jej nogi i zęby szczękają z emocji. Z obrzydzeniem otwierała puste klatki po królikach. Niestety, były puste. Może to naprawdę piszczał szczur?

Zimny dreszcz przebiegał dziewczynie po plecach. Czego ona tu szuka, zakradłszy się jak złodziej do cudzego ogrodu? Zmykać, i to prędko, póki nikt nie zauważył. Nie pa­kować się w podejrzaną aferę i nie dać pod­burzać przez smarkaczy do szlachetnych zry­wów! Pies może już od dawna być na wolnoś­ci albo w takiej sytuacji, że już nic dla niego zrobić nie można.

Wtedy coś zaskomlało, ledwo, dosłyszalnie, ale tak żałośnie, że Alina bez namysłu zaczęła zdejmować skrzynki tarasujące dostęp do znaj­dującego się gdzieś pod nimi stworzenia. Za­sapała się porządnie, nim rozebrała całą tę ba­rykadą. Dopiero na jej spodzie znajdowało się uwięzione zwierzę. Było nieduże, o jasnej ku­dłatej sierści. To bez wątpienia ów pies, które­go bez skutku szukali Staszek z Czarkiem.

Otworzyła skobełek zamykający klatkę i dla pewności odsunęła się na bok. Sądziła, że pies skorzysta z okazji i wyskoczy na wolność. Ale on tylko skomlał, nie przejawiając żadnej in­nej inicjatywy. Co robić? Wyjąć z klatki, to może chapnąć w rękę, psy są często agresyw­ne wobec obcych. Chyba najlepiej zostawić go w spokoju. Jeśli zechce, może wyjść z klatki, a nie zechce, jego sprawa.

Skok przez pokrzywy, i już dziura w płocie. Ufff... Coś okropnego! Też pomysł brać udział w akcji wymyślonej przez dziesięcioletnich pę­draków. Alino Markowska, co się z tobą dzie­je? Rodzony ojciec zamieniłby się w słup soli ze zdziwienia, gdyby cię w tej chwili zobaczył. Ciekawe, pochwaliłby czy zganił? Bo na przy­kład Artur pękłby ze śmiechu. A Władek? Najważniejsze, co powiedziałby Władek.

W domu na szczęście nie zauważono jej nie­obecności. Pani Lilka kąpała Zosię w łazience, chłopcy też szykowali się do spania. Musząc podzielić się z kimś wrażeniami z ostatniej chwili, szepnęła Czarkowi:

- Znalazłam waszego psa.

- Gdzie? - Chłopak aż podskoczył z wra­żenia.

- Tam, gdzie byliśmy po południu. Siedział zamknięty w klatce po królikach.

- No i co z nim zrobiłaś?

- Nic. Otworzyłam klatkę. Myślałam, że wyskoczy, ale on się nie ruszył.

- A był żywy?

- Oczywiście, skomlał. Inaczej bym go wca­le nie znalazła.

- Lecę! - zawołał Czarek i wybiegł z do­mu.

- Poczekaj, wariacie, idę z tobą!

Z trudem go dogoniła, wyrywał jak koń wy­ścigowy. Kiedy sforsowali zagon pokrzyw i znaleźli się przed górą rozrzuconego drewna, pies leżał przed klatką.

- Wyczołgał się jednak - powiedziała Ali­na. Zauważyła, że wcale nie jest taki mały.

- Bierzemy go do domu! - zarządził Cza­rek.

- Jak?

- Zwyczajnie! - Bez zastanowienia wziął psa na ręce i zaczął się wycofywać na ulicę. W chałupie powstał jakiś ruch, widocznie gospodarz ocknął się z pijackiej drzemki. Nie było czasu do stracenia. Będąc już w bezpiecz­nej odległości słyszeli przekleństwa i złorze­czenia. Czarek uginał się pod ciężarem, ale nie chciał pomocy. Tulił psinę do siebie i pochli­pywał ze szczęścia.

W połowie drogi spotkali Staszka, który wy­szedł im naprzeciw z dużą płachtą. Ułożyli na niej osłabione zwierzę i nieśli teraz w trójkę.

- Gdzie on będzie mieszkał? - zafrasowała się Alina.

- W szałasie. Uścielimy mu gniazdko i nakarmimy, żeby więcej nie głodował.

- A co będzie, kiedy ten człowiek się do­wie, kto mu ukradł psa? - zapytał z niepoko­jem Staszek.

- Niech spróbuje zgłaszać pretensje, to ja z nim porozmawiam! - zapewniła Alina odważnie.

Pies nie miał początkowo siły nawet mleka chłeptać i wszyscy martwili się, że nie wyży­je. Ale po dwóch dniach karmienia łyżeczką nabrał energii i zaczął stawać na nogi, a po tygodniu, już normalnie rozrabiał, jakby po­przedni ciężki okres w jego życiu w ogóle nie istniał.

Wykąpany i z uczesanymi kudełkami nie przypominał tamtego zabiedzonego stworzenia uratowanego cudem od niechybnej śmierci głodowej. Teraz groziła mu raczej śmierć z przejedzenia, bo wszyscy, nie wyłączając pani Lilki, podsuwali mu smakołyki pod nos, a on nikomu nie odmawiał.

Otrzymał imię Gapcio, ponieważ początkowo sprawiał wrażenie trochę niezaradnego. Szyb­ko jednak wykazał się sprytem i przebiegłoś­cią. Uwielbiał przechadzki, więc asystował najgorliwiej temu, kto wychodził z domu. Skomlał i rozpaczał, kiedy pani Lilka nie chciała go za­bierać do pracy, a szalał ze szczęścia młynku­jąc ogonem, gdy tylko zobaczył w czyichś rękach smycz, co było zapowiedzią spaceru.

Najczęściej chodził z Aliną, która zabierała go idąc po zakupy czy nad rzekę. Chłopcy pro­testowali przeciwko takiej lekkomyślności, pa­miętając wciąż, że został zdobyty nielegalnie i że poprzedni właściciel zechce odzyskać swo­ją stratę.

Alina śmiała się z ich obaw, zwłaszcza nad rzeką czuła się bezpiecznie, ponieważ pijany murarzyna nie bywał w tych rejonach. Jed­nak cios nadszedł, choć z innej, niż się spodziewałi, strony.

Któregoś popołudnia Gapcio chlapał się w rzece, gdyż uwielbiał kąpiele nie mniej niż spacery. Wskakiwał do wody po rzucony pa­tyk i aportował go w zębach czekając na pochwałę. Był niezmordowany w tych igrasz­kach, mógł kursować w tę i z powrotem bez końca.

I właśnie wtedy, kiedy po raz nie wiadomo który zameldował się na brzegu po wykonaniu zadania, rozległ się głos jednego z kibiców:

- Bobik, chodź tu piesku!

Gapcio zastrzygł uszami, ale nie posłuchał wezwania.

- Bobi, Bobi do nogi! - wabił w dalszym ciągu obcy chłopak.

- Gapcio, aport! - wystąpił z kontratakiem Czarek, rzucając kolejny patyk na środek rzeki.

Pies był zdezorientowany. Spoglądał to na swoich, to na obcego.

Widocznie hasło Bobi coś mu przypominało.

- Idziemy do domu! - zarządziła Alina.

- Ale bez Bobika, to mój pies - powiedział nieznajomy.

- Gapcio, wracamy! - zawołał Czarek i puścił się biegiem w drogę powrotną.

Obcy chłopak zagwizdał w pewien charakterystyczny sposób i pies goniący za Czarkiem stanął nie wiedząc co robić dalej.

- Gapcio, Gapcio! - wabił Staszek.

- Bobi do nogi! - próbował swoich sztuczek nieznajomy.

Alina podeszła do psa i wzięła go na ręce.

- Czy ma pan stuprocentową pewność, że on nazywa się Bobi i należał kiedyś do pana?

- Oczywiście, nie ma cienia wątpliwości, Bobiku? - Podrapał czworonoga za uchem.

Gapcio długo wąchał jego rękę, jakby chciał z głębi pamięci odgrzebać informację, czy ten zapach jest mu znany, czy nie.

- Bobi zginął mi przed paroma tygodniami. Rozlepiłem ogłoszenia, że ktokolwiek wiedział­by o jego losie, proszony jest o wiadomość za wynagrodzeniem. Zgłosił się jakiś obdartus i zażądał pięćset złotych. Zapytałem, czy jest zdrowy na umyśle - pięćset złotych za zwyk­łego kundla? Opuścił do czterystu twierdząc, że to jego ostatnie słowo. Dawałem mu stówę, w ostateczności dałbym sto pięćdziesiąt, ale ani centa więcej. Niestety, ten typ nie chciał za tę cenę pertraktować. Myślałem, że na drugi dzień zmięknie i zgodzi się na moje warunki, ale więcej nie przyszedł. Macie coś wspólnego z tym człowiekiem.

- I tak, i nie.

- To znaczy?

- Ukradliśmy mu psa. Gdybyśmy tego nie zrobili, zdechłby z głodu.

- Teraz on jest nasz! - zawołał ze łzami w oczach Czarek.

- Mylisz się, mały. Dostaniecie sto pięć­dziesiąt złotych nagrody i Bobi wraca do mnie.

- Proszę zatrzymać swoją nagrodę! - za­wołała z oburzeniem Alina. - Niech Gapcio sam zadecyduje, z kim chce wrócić do domu.

- W porządku! - zgodził się chłopak z bardzo pewną miną.

- Gapcio, Gapcio! - błagał Czarek.

Ale pies wabiony znajomym gwizdaniem opowiedział się przy swoim dawnym panu. Czarek zaciskał pięści ze złości, Staszek kopał kamyki na ścieżce, Zosi łzy spływały po bu­zi, tylko Alina nadrabiała miną.

- Nie rozpaczajcie! Dobrze się stało, że Gapcio odzyskał swojego dawnego pana. Teraz będzie mu dobrze, a my znajdziemy innego, który cierpi poniewierkę.

- Taki był do nas przywiązany, jak mógł wybrać tamtego typa? - zastanawiał się Cza­rek.

- Gdybyśmy umieli tak artystycznie gwiz­dać, to może by nas nie zdradził! - zażarto­wała Alina.

- Muzykalne bydlątko! - Chłopiec za­zgrzytał zębami.

Wieczór zapowiadał się smutno.

- A jednak zwierzęta są durne! - filozo­fował Staszek. - Wybrać faceta, który poża­łował czterystu złotych na wykupienie przy­jaciela, to wielka głupota. I nieprawda, że pies wyczuwa dobrego człowieka. Przecież my go uratowaliśmy od śmierci, a on się na nas nie poznał.

- Pies jest tylko psem i nie wymagaj, żeby kalkulował jak człowiek. Nawet mu do psiej głowy nie przyszło, że były targi o jego skórę. U nas był za krótko, żeby się przyzwy­czaić, przywiązanie do poprzedniego właści­ciela musiało być silniejsze - tłumaczyła Alina.

- Więc psia wierność polega na przyzwyczajeniu? - Staszek był rozczarowany.

- Widocznie.

Powyższa teoria nie bardzo się chłopcom podobała. Poszli do łóżek w melancholijnym na­stroju.

- Żal mi ich -- zwierzyła się Alinie pani Lilka. - Ale może to lepiej, że Gapcio wró­cił na dawne miejsce. Twój tatuś mógłby się gniewać, że sprowadziliśmy psa.

- Tatuś miałby się gniewać? On lubi zwie­rzęta. Nieraz chciał przygarnąć jakieś stworzenie, tylko ja byłam przeciwna, bo to zaw­sze kłopot. Trzeba sprzątać, pamiętać o jedzeniu, a my nie mamy gosposi.

- Na Gapcia zgodziłaś się jednak.

- Nie miałam wyboru. Uratowaliśmy go od śmierci, należało się nim konsekwentnie opiekować dalej.

- To znaczy, że teraz jesteś zadowolona, bo odpadł pewien obowiązek?

- Wcale nie jestem zadowolona. Psiak był sympatyczny i dawał się lubić. Nie przeżywam jego odejścia tak mocno jak chłopcy, ale czegoś mi brakuje. Trzeba się będzie rozejrzeć za nową sierotą.

- Lepiej zaczekaj z tym do powrotu tatu­sia. Należy zapytać go o pozwolenie.

- Czemu pani tak się boi mojego tatusia? To dobry człowiek.

Pani Lilka zaczerwieniła się jak dziewczyn­ka.

- Nie boję się, wiem, że jest dobry, ale nie chciałabym nic robić bez jego zgody. Powinien zostać w domu taki porządek, jaki zo­stawił.

- Pies może go tylko ucieszyć.

- Skoro jesteś tego pewna, rób, jak uwa­żasz.

- Czy pani lubi mojego tatusia? - zapy­tała bezceremonialnie Alina.

Pytanie było tak nieoczekiwane, że pani Lilka ogromnie się zmieszała. Jednak nie dawała wykrętnych odpowiedzi.

- Tak, bardzo go cenię i jestem wdzięczna, że zaprosił moją gromadkę na wakacje.

- A pomijając wdzięczność i szacunek, czy pani go tak zwyczajnie i po prostu lubi?

- Lubię, Alinko, tylko nie wiem, do czego zmierzasz?

- Do niczego. Chciałam wiedzieć, czy w waszym wieku odczuwa się coś takiego jak sympatia?

- Owszem. - Opiekunka uśmiechnęła się. - I w naszym wieku zawiera się przyjaźnie, często silniejsze i trwalsze niż przed laty.

- A w szkole lubiliście się?

- Niespecjalnie. Ja byłam zwariowana, ha­łaśliwa, twój tatuś raczej mnie unikał, musiałam działać mu na nerwy.

- Pani hałaśliwa? - zdziwiła się Alina.

- Widzisz, wcześnie straciłam rodziców, co mocno odbiło się na moim systemie nerwowym. Uważałam, że jako sierota pokrzywdzo­na przez los mam pewne przywileje, prawo do większej swobody, nie muszę panować nad sobą i w ogóle wolno mi więcej niż dzieciom z normalnych rodzin. Ciotka, która się mną opiekowała, miała ciężkie życie.

- Nie wierzę! Pani, taka delikatna i szla­chetna, byłaby zdolna do zatruwania komuś życia?

- Zmieniamy się, na szczęście. Niechętnie wspominam okres mojego awanturniczego dzieciństwa, mimo że ciocia już mi dawno przebaczyła. A jeśli chodzi o moje dzieci, to żadne nie było tak trudne jak ja w ich wieku.

- Rzeczywiście są w porządku. Szkoda, że o mnie tego powiedzieć nie można...

Pani Lilka uśmiechnęła się.

- A jednak znalazłyśmy wspólny język. Wierzyłam, że się polubimy. No, dobranoc. Malinko!

Alina poczuła falę ciepła koło serca. Ilekroć nazywano ją Maliną, miała złudzenie, że Władek jest gdzieś w pobliżu. Zamyślała się wte­dy lub spieszyła do swojego pokoju czytać listy, których dostała już kilka. Znała je pra­wie na pamięć, ale przy każdym kolejnym czytaniu odkrywała, coś nowego. Niedomówie­nia zawarte między wierszami nabierały za każdym razem nowej, bogatszej treści.

Choć godzina była późna, nie chciało jej się wcale spać. Postanowiła odpisać na ostatni list. Trzeba przecież poinformować Władka o losach Gapcia. Skoro znał początek psiej historii, powinien również poznać jej zakoń­czenie.

- Och, furtka jeszcze nie zamknięta na noc - przypomniała sobie pani Lilka.

- Ja zamknę! - zaofiarowała się Alina. Odszukała klucz i wyszła. Nim jednak dotar­ła do furtki, usłyszała szczekanie psa i jakąś szamotaninę.

Gapcio! - stwierdziła uszczęśliwiona. - Kogo on tam prześladuje?

- Alinko, ratuj! Jakiś rozjuszony brytan nie pozwala mi wejść do własnego domu.

- Tatuś! - krzyknęła radośnie i popędzi­ła w jego stronę.

Za chwilę już mu wisiała na szyi, co wpra­wiło w kompletne ogłupienie Gapcia. Zdezorientowany, nie wiedział, czy dalej atakować intruza, czy stulić ogon i starać się o jego sympatię. Pomrukiwał więc niezdecydowanie i czekał, aż się sytuacja wyklaruje.

- Wróciłeś, tatusiu, na dobre? - dopyty­wała uszczęśliwiona Alina. Mimo że stosunki z rodziną pani Lilki układały się ostatnio do­brze, powrót ojca bardzo by ją ucieszył.

- Nie, kochanie, złapałem kilka dni urlo­pu i przyjechałem zobaczyć, co słychać. Jak żyjecie?

- Znośnie.

- Wszystko gra?

- Co ma nie grać.

Gapcio szczeknął, przypominając o swoim istnieniu.

- Czyj to pies?

- Nasz, Już go mieliśmy za straconego. Chłopcy płakali jak bobry, a ten ladaco wra­ca wieczorową porą jakby nigdy nic, i pozwala sobie na agresywne odruchy. Nie po­szarpał ci spodni?

- Sprawdzimy przy świetle.

- Brzydki pies! Kto to słyszał atakować swoich?

Gapcio stulił uszy i najchętniej schowałby się ze wstydu w mysią norkę.

- O, przepraszam, muszę stanąć w jego obronie! - zaprotestował tatuś. - Warował przy furtce jak przystało na wiernego stróża. Skąd mógł wiedzieć, że jestem swój, przecież się jeszcze nie znamy. Ale mam nadzieję, że zawrzemy przyjaźń. Pies jest na medal, ta­kiego nam potrzeba.

- Przed chwilą przekonywałam panią Lilkę, że nie będziesz miał nic przeciwko niemu. Jednak ja cię lepiej znam niż ona.

- Jasne! Jesteśmy bądź co bądź stararzy kumple. A jak się sprawuje Lilka?

- Można wytrzymać. Miałeś rację, da się lubić.

- Skoro wszystko w porządku, to mogę jutro wracać - zażartował.

- Tylko po to jechałeś, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku? - zapytała z wyrzutem.

- Nie tylko! - wyjaśnił. - Tęskniłem.

- Mnie też ciebie brakowało...

Weszli do domu, trzymając się za ręce.

- A to niespodzianka! - zawołała pani Lilka ucieszona chyba nie mniej niż Alina.

- Przyjechałem bez zawiadomienia, bo do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mi się wyrwać. Mam nadzieję, że moje dziecko dobrze się sprawowało.

- Bez zarzutu! Możesz być dumny z takiej córki...

Alina wolała nie słuchać pochwał pod swoim adresem, doskonale pamiętając, jak było na początku. Wzięła Gapcia na ręce i podrzuciła go do pokoju chłopców. Oni wyczuwając że coś się dzieje, powyskakiwali w półśnie z łóżek, następnie zaczęli szaleć z radości.

- Teraz go przeproście za posądzenie, że nie zna się na ludziach! - powiedziała Alina.

- Przepraszamy, Gapuniu, jesteś najmądrzejszy, najpiękniejszy, najlepszy pies na świecie! - prześcigali się w pieszczotach.

Alina zajęła się przygotowaniem noclegu dla ojca i list do Władka nie został napisany. Ale to nic! Jutro dojdzie dodatkowy temat - przyjazd tatusia. Dzieliła się z Władkiem wszystkimi przeżyciami, więc i o tym napisze obszernie, zwierzy się ze swojej radości.

Inżynier Markowski długo nie mógł usnąć. Prawdą było, że tęsknił za córką, ale głównym powodem jego przyjazdu była koniecz­ność zorganizowania dalszej nad nią opieki. Wakacje dobiegały końca, dzieci Lilki musiały wracać do szkoły, siłą rzeczy więc kończył się ich pobyt na letnisku. Wszyscy odczuwali żal z tego powodu.

Nie sprawdziły się przewidywania inżynie­ra, trapiące go przez całą drogę - Alina nie padła mu w objęcia z płaczem i skargami na przymusowych lokatorów, wprost przeciwnie, była zmartwiona, że lato się kończy i nad­chodzi chwila pożegnania.

Nastrój, w jakim zastał córkę, był dla niego miłym zaskoczeniem, Alinka najwyraźniej polubiła dzieciaki Lilki i o niej samej rów­nież wyrażała się z sympatią. To dobrze! Sko­ro dwie najważniejsze osoby zaakceptowały się wzajemnie, łatwiej będzie przeprowadzić dalsze plany.

Lilka nie odmówi z pewnością wzięcia Ali­ny do siebie. Tylko ta ich ciasnota mieszkaniowa! Jak dokwaterować jeszcze jedną osobę i psa do dwóch pokoików z małą kuchenką? Prawie nierealne! A z kolei zostawić dziew­czynkę samą i prosić Lilkę o wpadanie co ja­kiś czas na inspekcję? To już chyba lepsze, choć bardziej ryzykowne.

Długo się głowił, ale nic mądrego nie wy­myślił. Usypiał zatroskany, bo nie lubił spraw zawieszonych w próżni. Następnego dnia oka­zało się, że nie tylko on myślał o sprawie dal­szej opieki nad Aliną, gdyż Lilka wystąpiła z dokładnie przemyślaną propozycją:

- Musimy się zabierać do domu, ale może­my zostawić Alince do towarzystwa Renię. To poważna dziewczyna, godna zaufania, za­radna, dojazdy do szkoły nie powinny być dla niej specjalnie uciążliwe. Ja oczywiście mogę .wpadać co niedzielę...

- Jesteś aniołem, zdjęłaś mi kamień z ser­ca! Tak pomyślnych układów nie przewidziałem - ucieszył się Jan Markowski. - Wi­dzisz, córeczko, znalazło się doskonałe wyjście.

Ale Alina wcale nie była zachwycona per­spektywą mieszkania z Renią. I ona myślała, jak to będzie dalej, jednak wolałaby inne roz­wiązanie.

- Czemu nie mogłoby zostać tak, jak jest? Przecież Zosia i chłopcy mogą chodzić do szkoły tu, a pani Lilka nie musi przerywać pracy w naszym Ośrodku Zdrowia. Natomiast Renia na pewno będzie wolała mieszkać w Warszawie, a i Władek miałby lepiej w domu niż w akademiku..

- To nie jest zły pomysł, co o nim sądzisz, Lilko? - zapytał inżynier Markowski.

- Hm... w ten sposób przedłużylibyśmy sobie wakacje, to kusząca propozycja, ale należałoby ją jeszcze przemyśleć.

- O czym tu myśleć? Zgódź się, ciociu, tu jest przecież bardzo klawo! - wyłożył swój pogląd Czarek.

- Masz rację, tu jest cudownie, jednak nie zapominaj o szkole.

- Malina mówi, że możemy tu się zapisać. Ja się zgadzam!

- Jasne! U nas też jest podstawówka. Jed­na z lepszych w całym województwie - zapewniła Alina.

- To nie takie proste, Malinko...

- Dlaczego? Tatuś załatwi z dyrektorem, wszystko pójdzie gładko.

- Widzisz... przeniesienie się do nowej szkoły może spowodować dezorganizację w nauce, zwłaszcza u takich niezbyt pilnych uczniów jak Czarek. A ponieważ chodzi tylko o parę miesięcy, po których musiałaby nastą­pić ponowna zmiana...

- Przecież możecie zostać do końca roku szkolnego. Potem będą wakacje, a potem się zobaczy...

- Och, mielibyśmy wam siedzieć na gło­wie cały rok? Jesteś nieobliczalna, Alinko!

- Wcale nie! Ja ją popieram - włączył się ojciec.

- Ja też! Ja też! - podnieśli harmider chłopcy.

- Zostałaś przegłosowana.

- Hurra!!! - Dzieciarnię ogarnęło istne szaleństwo. Wynieśli się na dwór, zabierając Alinę ze sobą.

- Nad tą sprawą musimy jeszcze pomy­śleć - powiedziała Lilka. - My jesteśmy przyzwyczajeni do ciasnoty, ale ty...

- Ten dom był za pusty, za obszerny dla mnie i Alinki.

- W przypadku naszego pozostania zrobi się za ciasny. Przecież po powrocie nie będziesz miał własnego kąta.

- Wyremontuję sobie pokoik na piętrze. Zlikwiduje się niepotrzebne rupiecie i będę miał gabinet jak minister.

- Więc jesteś zdecydowany zaakceptować projekt Alinki?

- Już go zaakceptowałem. Teraz czekam tylko na twoją zgodę.

- No cóż, poddaję się.

Markowski ucałował obie ręce Lilki.

- Moja jedynaczka zawsze robiła ze mną, co chciała, ale tym razem w życzeniu Alinki widzę bardzo pozytywny objaw. Zasmakowa­ło jej życie w gromadzie. To twoja zasługa.

- Nie tylko moja. Głównie moich malców. A może i Władka... albo przede wszystkim jego.

- Lubią się? - Owszem.

A więc wszystko w porządku. Inżynier Markowski nie myślał, że tak gładko uda mu się załatwić sprawy. Teraz mógł spokojnie wracać do pracy.

A Alina mogła wreszcie odpisać na ostatni list Władka,



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
Szczęścia w domu nie znalazł bo go nie było w ojczyźnie Odn, wszystko do szkoly
Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie źródła tragizmu Konrada Wallenroda
Orłowska Danuta Zielona jarzębina
Anna Klim Nie ma już Cię
Nie śpij Boże dziecko
Orłowska Danuta Sukcesy i porażki Anny Marii
Taylor Janelle Nie potrafię przestać cię kochać
Orłowska Danuta Ballada dla Anny Marii
Nie piję bo uwierzyłem
Taylor Janelle Nie potrafie przestac cie kocha
M Konopnicka Nie swatała mi cię swatka
Taylor Janelle Nie potrafię przestać cię kochać
a jednak ja nie watpie bo sie pora zbliza
Orłowska Danuta Monika i Mariusz

więcej podobnych podstron