Danuta Orłowska
Ballada dla Anny Marii
Powieść dla młodzieży
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Warszawa 1974
I
Dyrektor przemawiał już od kwadransa, a więc według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien niedługo finiszować. Potem trzeba będzie przeczekać ceremonię wręczania nagród zasłużonym jednostkom, aby wreszcie otrzymać z rąk wychowawcy świadectwo ukończenia pierwszej licealnej. Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe wakacje, o których tak szeroko opowiada pan dyrektor.
...zasłużony odpoczynek... nabieranie tężyzny fizycznej... korzystanie z uroków lata... - wpadały mi w uszy oderwane słowa.
Dyrektor jeszcze coś podsumowywał, informował, że poziom nauczania w naszej szkole stale wzrasta, że wychodzą z niej ludzie o coraz szerszych horyzontach myślowych... i tak dalej.
Słuchałam tych słów z zażenowaniem, bo w najmniejszym nawet stopniu nie przyczyniłam się do podniesienia wspomnianego poziomu, byłam przeciętniakiem ciągnącym się w ogonie zaszczytnego wyścigu po wiedzę.
To nie do mnie uśmiechał się dyrektor, nie ja przysparzałam chwały szkole i nie na mnie czekały nagrody w postaci książek i dyplomów piętrzące się na prezydialnym stole.
Zerwała się burza oklasków, dyrektor postawił kropkę po ostatnim słowie przemówienia i zapowiedział najprzyjemniejszą część uroczystości. Najprzyjemniejszą? Jak dla kogo! Moment, który miał nastąpić, będzie frajdą tylko dla nielicznych, reszta będzie czekać znudzona podobnie jak ja, aby ceremonia wręczania nagród wreszcie dobiegła końca.
Padło pierwsze nazwisko.
- ...za bardzo dobre zachowanie i postępy w nauce... - uśmiech, uścisk dłoni, brawa widowni i... następny.
Góra książek zaczęła się powoli zmniejszać. Liczyłam: jeszcze dziewięciu, ośmiu, siedmiu wybranych i za parę minut będzie koniec tej szopki. Niech wyróżnieni chodzą w aureoli i przeżywają głęboko swój triumf, ale beze mnie. Ja się spieszę do domu, chcę wreszcie zasmakować wakacji i tych wszystkich uroków lata, o których z takim natchnieniem mówił przed chwilą pan dyrektor.
Jeszcze tylko dwie książki znajdowały się na jego stoliku. Jedną z nich już trzyma w rękach. Otwiera stronę tytułową i wy czytuje:
- Anna Maria Kruszewska.
Drgnęłam. Skąd ja znam to nazwisko? Nie od razu zorientowałam się, o kogo chodzi.
- Anka! Ogłuchłaś? - ktoś trącił mnie po przyjacielsku w łokieć.
- Co? - w dalszym ciągu byłam nie bardzo przytomna.
Dyrektor powtórzył: - Czy jest na sali Kruszewska?
- Ruszże się wreszcie! - ponaglano mnie ze wszystkich stron.
To jakaś złośliwa pomyłka - pomyślałam w popłochu. - Nim dojdę do stolika, okaże się, że nastąpiło nieporozumienie, wtedy się chyba zapadnę pod ziemię. Przecież wiedziałam, jakie mam stopnie na świadectwie: jedną piątkę, dwie czwórki i całe morze dostatecznych. Za takie osiągnięcia nie mogę być kandydatką do nagrody - rozważałam zbliżając się do dyrektorskiego stolika.
Czułam się beznadziejnie widząc wlepione w siebie oczy, a każdy krok kosztował mnie wiele wysiłku i samozaparcia. Kiedy zobaczyłam wyciągniętą rękę dyrektora, o mało nie zemdlałam. A on zachował się zwyczajnie, jakby nigdy nic.
- Za pozytywny stosunek do muzyki i systematyczne uczestnictwo w próbach chóru szkolnego nagroda dla Anny Marii Kruszewskiej - odczytał dedykację wypisaną na tytułowej stronie książki. - Gratuluję najaktywniejszej chórzystce! - uścisnął mi rękę i przy akompaniamencie umiarkowanych oklasków wróciłam na miejsce.
Jeszcze nie ochłonęłam z wrażenia, kiedy przecisnął się do mnie Maciek.
- Pokaż to coś! - wyjął mi książkę z rąk. - No, no! Ale cię zaszczyt kopnął. Sekrety Poli... - zaczął sylabizować.
- Polihymnii. To imię muzy opiekującej się pieśnią chóralną - musiałam pouczyć tego analfabetę.
- Wyobrażam sobie co za nudy! - rzucił lekceważąco przerzucając kartki.
Poczułam się dotknięta. Jak on śmie!
- Oddaj, to za mądre dla ciebie! - odgryzłam się.
Wzruszył ramionami, ale wiedziałam, że mi zazdrości. Inni też. W chórze było nas ponad pięćdziesiąt osób, a wyróżniona zostałam tylko ja jedna. Zaszczyt rzeczywiście mnie kopnął. Byłam zaskoczona. To prawda, że na próby chóru chodziłam regularnie i byłam aktywna. Co tu ukrywać? Lubię śpiewać i podobno głos mam nie najgorszy, ale żeby zaraz nagroda? Piątka z wychowania muzycznego, ta jedyna na świadectwie, w zupełności by mi wystarczyła.
Czułam się zażenowana i jednocześnie szczęśliwa. Głupio szczęśliwa. A tak niedawno, bo jeszcze przed kilkunastoma minutami, myślałam o nagrodzonych z pogardą: bezmyślne kujony! Chyba nie miałam racji.
Nawet nie zauważyłam, kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich klas.
- Myślisz tu nocować? - Maciek brutalnie ściągnął mnie z obłoków na ziemię.
- Bo co? Przeszkadza ci?
- Przeszkadza, ponieważ mam pewne plany co do twojej osoby.
- Nie bądź taki pewny siebie, dobrze?
- A ty nie zadzieraj nosa, dobrze?
- Dobrze!
- Dobrze!
Jakoś uniknęliśmy sprzeczki, która mogła nas poróżnić na całe wakacje. Głupio tak wyjechać na dwa miesiące chowając niepotrzebną zadrę w sercu. I o co my właściwie podskakujemy do siebie? Maciek lekceważy muzykę i śpiew. Tym gorzej dla niego! Zazdrości mi nagrody! Dzieciak! Zazdrość rzecz ludzka, nie ma o co robić tragedii. A poza tym wszystko gra, zawsze jakoś znajdziemy wspólny język. Chyba się jednak lubimy?
Odebraliśmy świadectwa z rąk wychowawcy i już naprawdę byliśmy wolni.
Autobus do Kazimierza był zupełnie luźny, nalot turystów na nasze miasto jeszcze się nie zaczął, to raczej my, pokonujący codziennie trasę Kazimierz - Puławy, czuliśmy się po raz pierwszy od wielu dni jak wycieczkowicze, swobodni, odświętni i bez żadnych obowiązków.
- Nie mogę wprost uwierzyć, że już jutro nie potrzebuję się spieszyć do szkoły. Czy ty też masz takie głupie uczucie? - zapytałam, sądząc, że Maciek myśli podobnie. Ale on przyznał się szczerze, że nie lubi wakacji.
Spojrzałam jak na chorego. Żeby to powiedział ktoś z tych kujonów wyróżnionych za pozytywny stosunek do nauki, to rozumiem, ale Maciek? Niewiele lepszy ode mnie, komu on chce oczy mydlić?
- Od kiedy tak pokochałeś szkołę? - zapytałam drwiąco.
- Kto mówi, że pokochałem? Ja tylko mówię, że nie lubię wakacji, bo są to dla mnie dwa miesiące harówki. Pracowałaś kiedy na roli?
- Nie - przyznałam zawstydzona. Miałyśmy przy domu kawałek ogródka, ale praca w nim nie wytrzymywała porównania z pracą w polu, poza tym ogródkiem zajmowała się przeważnie mama.
Zrobiło mi się żal Maćka. Podczas gdy ja myślałam z radością o wyjeździe do wujka Andrzeja mieszkającego niedaleko Warszawy, Maciek miał w perspektywie podorywki i sianokosy na rodzinnym zagonie oraz inne atrakcje tego rodzaju.
Wspominał o jakichś planach co do mojej osoby. Może chciał mi zaproponować wyjazd do rodziców, którzy mieli duże gospodarstwo na wsi. On mieszkał w Kazimierzu Dolnym u zamężnej siostry, skąd miał dobry dojazd do puławskiego liceum. Teraz mu się nie dziwiłam, że bez entuzjazmu mówi o wakacjach, może nawet dałabym się zaprosić na tydzień, dwa, ale w tej chwili myślałam wyłącznie o wyjeździe do wujka.
Wujek Andrzej już od kilku lat zapraszał mnie do siebie, tylko mama była temu przeciwna. Wymyślała najrozmaitsze powody, żeby nie wypuścić mnie spod swoich skrzydeł, była stanowcza i nieustępliwa.
Dopiero w tym roku złagodniała. Powiedziała:
- Masz 16 lat, jesteś rozsądną dziewczynką, nie narobisz głupstw, prawda?
Jakich głupstw? Rozrabianie to nie moja specjalność, mam dobry charakter, nie lubię hałaśliwego towarzystwa i słucham starszych, więc na pewno się nie rozwydrzę. Mama może być spokojna.
Wyjadę, jak tylko dostanę list od wujka. Muszę to Maćkowi powiedzieć, żeby nie liczył na moje towarzystwo przy wiązaniu snopków.
- Wiesz, zostałam zaproszona do wujka na całe wakacje. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.
- Taaak? - był zaskoczony, jak przewidywałam. - Kiedy masz zamiar wyjechać?
- W najbliższych dniach. Czekam na list, pakuję się i odjazd!
- Hm... widzisz, ja chciałem... miałem pewien plan...
- Na pewno genialny, ale chyba wiesz, jaki to czas: planować?
- Daj mi spokój z gramatyką!
- To nie gramatyka, to logika. Planować jest czasem straconym.
- Bujda! Czas stracony jest wtedy, kiedy muszę robić to, czego nie cierpię.
- Rozumujesz, jak większość ludzi, ale to niczego nie zmienia, obowiązek - rzecz święta - zaczęłam moralizować, choć nie byłam ani trochę lepsza od Maćka. Lubię śpiewać, więc mam piątkę z wychowania muzycznego, nie cierpię matematyki, zatem czas, który na nią poświęcam, uważam za czystą stratę. Natomiast chwile spędzone w towarzystwie wujka Andrzeja to bez wątpienia największa atrakcja mojego życia.
Wujek odwiedza nas kilka razy w roku, obowiązkowo w dniu moich imienin. Właściwie odwiedza nie nas, tylko mnie. Każde jego odwiedziny są dla mnie wielkim świętem, natomiast mama zachowuje się dziwnie. Bywa podenerwowana, mówi niewiele i z przymusem. Ja przeciwnie, jestem rozmowna jak nigdy, usta mi się nie zamykają, klepię o wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego spotkania. A dzieje się przecież niejedno.
Wujka interesuje każde głupstwo, każdy zgryw. Daje mi żartobliwe rady i pouczenia, czerpane z własnych doświadczeń, np. jak należy mdleć w sytuacji krytycznej, kiedy profesor wpadnie na pomysł, aby zbadać stan naszych umysłów charakteryzujących się często próżnią absolutną.
Otóż nie należy w tym wypadku robić zbolałej miny i łamiącym się głosem zapewniać pytającego, że widzi się go potrójnie. Na to już nawet początkujący pedagodzy nie dają się nabierać. Bardziej skuteczne jest podejście do okna, przy którym siedzi ktoś zorientowany w danym przedmiocie, otworzenie go (okna, oczywiście) i zrobienie kilku głębokich wdechów.
W czasie tej operacji dobrze jest zblednąć, czerwienienie się niewskazane, i uzyskać od osoby zorientowanej jak najwięcej informacji, a następnie informacjami tymi zaimponować profesorowi. Podobno czasem się udaje.
Mama nie lubi tych naszych żartobliwych rozmów, odnosi się niechętnie do wujka Andrzeja i czeka jak na szpilkach, kiedy wreszcie odjedzie. Natomiast później wychwala go jako najlepszego człowieka pod słońcem. I ma rację, to jest wyjątkowy wujek. Dlaczego więc przez tyle lat nie pozwalała mi go odwiedzać?
Nie lubiłam tajemnic, chciałam wiedzieć, co ma przeciwko niemu, ale na wszelkie pytania odpowiadała niezmiennie:
- Zdaje ci się. Nic do niego nie mam. To przyzwoity człowiek.
Zawsze jest powściągliwa w pochwałach, więc określenie „przyzwoity człowiek” znaczyło w tym wypadku bardzo wiele.
- Co robisz po południu? - zapytał Maciek, kiedy wysiedliśmy z autobusu.
- Nie wiem.
- Przyjdź o piątej pod Basztę. Pogadamy.
- O tych twoich planach?
- Właśnie.
- Możemy pogadać teraz.
Przecież wiedział, że wyjeżdżam i odpowiedź na każdą propozycję będzie krótka: nie!
- Przyznam ci się, co wykombinowałem.
Myśli, że nie wiem i dam się zaskoczyć. Optymista!
- Lubisz autostop?
- Co? - a jednak mnie zaskoczył.
- Au-to-stop! Przeliterować? Anna, Urszula...
- Telimena, Ofelia... nie fatyguj się. Co ma autostop do twoich planów?
- Dużo ma. Chciałem, żebyśmy wyskoczyli w Polskę na kilka dni.
- ...śmy, to znaczy kto?
- Ja i ty! Pomyśl, jakby to było ładnie! - podpalił się do tego autostopu, roztaczał uroki wędrówek w nieznane, że na moment zapomniałam o wujku Andrzeju.
- Słuchaj, o czym ty mówisz? - wtrąciłam, kiedy zrobił przerwę dla zaczerpnięcia powietrza. - Przecież masz jechać do rodziców. Żniwa tuż, tuż...
- Dopiero w lipcu. Siostra bierze urlop pierwszego i razem pojedziemy. A te kilka dni miałbym dla siebie. Autostop to kapitalna rzecz.
- Na filmie.
- W rzeczywistości również. Chłopaki opowiadają...
- Opowiadać można dużo, trzeba tylko mieć odrobinę fantazji i naiwnego słuchacza, który uwierzy.
- Założymy się? Ty mówisz, że autostop jest do kitu, ja odwrotnie. Spróbujemy i będziemy wiedzieli, jak to wygląda naprawdę. Będziemy mogli innym opowiadać.
- Marzyciel jesteś! Mama mnie nie puści.
- Pójdę ją poprosić.
- Szkoda fatygi. Nic z tego nie będzie.
- Mam pomysł!
- Poważnie? - zadrwiłam. Ale on nie zauważył ironii, wyglądało na to, że istotnie ma pomysł.
- No, opowiedz, co wymyśliłeś, zamieniam się w słuch.
- Podobno jedziesz do jakiegoś tam wujka?
- Nie do jakiegoś tam, tylko do zupełnie konkretnego.
- Dobra, a gdzie on mieszka?
- Pod Warszawą.
- Kapitalnie! Powiesz mamie, że jedziesz do wujka...
- Nic z tego! Nie namawiaj mnie na żadne szachrajstwa.
- Jakie szachrajstwa? Pojedziesz do wujka, tyle że nie pociągiem, a... czym się trafi, i nie sama, a ze mną. Przy okazji zrobimy mały rajd.
- Paryż - Bawaria - Góra Kalwaria.
- Z Paryżem i Bawarią mogą być trudności, ale Góra Kalwaria leży na trasie. Przyjdź o piątej, omówimy szczegóły, popatrzymy na mapę. Przyjdziesz?
- Zobaczę...
Nie byłam przekonana do wyprawy autostopem, lubiłam natomiast spotykać się z Maćkiem pod Basztą. Wiedziałam, że przyjdę o piątej, ale co mi szkodziło podroczyć się trochę?
II
Pędziłam do domu jak na skrzydłach, chciałam pochwalić się nagrodą, choć dla mamy, podobnie jak dla Maćka, muzyka mogła nie istnieć. Jedynym człowiekiem, który w pełni doceni mój sukces, jest wujek Andrzej. On jest muzykalny, ma w domu pianino i nawet umie grać, co zawsze budzi we mnie zazdrość. Musi i mnie nauczyć. Po wakacjach zapiszę się do ogniska muzycznego, kto wie, może mam talent?
Życie jest nie najgorsze! - myślałam widząc przyszłość w słonecznych barwach. Nawet głos cioci Peli dobiegający z otwartego okna nie był w stanie zmącić radosnego nastroju, który zawładnął mną tego dnia.
Ciocia Pela mieszka w Puławach i bywa częstym gościem w naszym domu. Zdążyłam się przyzwyczaić do jej bezceremonialności, szorstkiego obejścia i donośnego głosu. Ciocia Pela nie znosi sprzeciwu, wszystko zawsze wie najlepiej i biada śmiałkowi, który odważyłby się mieć odmienne zdanie.
Dla mamy starsza siostra jest wyrocznią i najwyższym trybunałem, do niej należy zawsze ostatnie słowo. Nie mogę powiedzieć, żebym kochała ciocię Pelę, zwłaszcza że podejrzewam ją w duchu o złe ustawianie mamy w stosunku do wujka Andrzeja. Kiedy jest o nim mowa, ciocia, tak zazwyczaj elokwentna, zacina się w milczeniu i tylko nieprzyjazne błyski w oczach świadczą, jak bardzo go nie lubi.
Jestem pewna, że dotychczasowy sprzeciw mamy na mój wyjazd do wujka, to robota cioci Peli.
Kiedy podeszłam pod same okna, usłyszałam podniesione głosy obu sióstr. Nie wierzyłam własnym uszom, przecież to formalna kłótnia! Tego jeszcze nie było, żeby mama ośmieliła się przeciwstawić cioci Peli. W naszym domu głos decydujący należał zawsze do cioci.
Czyżby nastąpił koniec rządów absolutnych, koniec tyranii? To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
Przycupnęłam na ławce pod oknem i nastawiłam uszu. Ciocia była zagniewana i groziła mamie:
- Będziesz tego żałować, ja ci to mówię!
Mama: - Trudno, kiedyś i tak musi się dowiedzieć.
Ciocia: - Im później, tym lepiej, przecież to jeszcze dziecko.
Czyżby o mnie mówiły? Serce podeszło mi do gardła. Chyba o mnie. Co prawda dzieckiem już dawno przestałam być, ale szanowna rodzinka nie przyjmowała tego do wiadomości.
W dalszym ciągu czaiłam się pod oknem, żeby nie uronić ani słowa z rozmowy na mój temat.
Mama przekonywała ciocię:
- Dzisiejsze dzieci szybciej dorastają. Ona już się na pewno domyśla. Wolę sama powiedzieć jej prawdę, tak lepiej, niż gdyby się dowiedziała od Andrzeja. A on nie będzie milczał.
- Z pewnością. Ani on, ani ta jego żona. Wszystko wypaplają zaraz pierwszego dnia. Źle zrobiłaś, pozwalając na ten wyjazd. Jak pojedzie, to już jej nie zobaczysz.
- Czy mam inne wyjście?
- Masz. Zostaw ją u mnie. Już ja jej dopilnuję!
- Nie! - krzyknęłam przerażona, zapominając, że znajduję się na podsłuchu.
Ciocia wyjrzała przez okno.
- Co ty tu robisz? - rzuciła surowo, ale była speszona.
Wykorzystałam to i rzuciłam hardo:
- Podsłuchuję!
- Coś podobnego! - ciocię formalnie zamurowało.
Wskoczyłam na parapet i najkrótszą drogą znalazłam się w pokoju. Starsze panie były tak zakłopotane, że nawet nie zwróciły uwagi na moje efektowne wejście.
- Zajmę się obiadem - ciocia zdezerterowała do kuchni.
Usiadłam na tapczanie wsunąwszy dyskretnie świadectwo do szuflady. Może mama w obliczu ważniejszych spraw zapomni zapytać o stopnie? I rzeczywiście. Przerwana rozmowa i świadomość, że wszystko słyszałam, bardzo ją speszyła.
- O co chodzi, mamusiu? - zapytałam pożerana ciekawością. Pierwszy raz w życiu poczułam sympatię do cioci Peli za to, że wycofała się we właściwym momencie.
- Widzisz, Anusiu - zaczęła mama nieśmiało. - Mam zaproszenie do Anglii.
Ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. W listach ojca można było między wierszami wyczytać, że chciałby mamę ściągnąć do siebie. Długo nad tym myślał! Ale może lepiej późno niż wcale. O mnie nie wspominał ani słowem. Gwiżdżę na to! Wolę wakacje u wujka Andrzeja. Warszawa to też wielki świat! I można do niej dojechać autostopem. Co za frajda!
- No i bardzo dobrze! - zawołałam z entuzjazmem. - Zobaczysz, jak się żyje w takiej Anglii i będziesz miała co opowiadać sąsiadkom po powrocie. Pękną z zazdrości, kiedy zobaczą cię w zagranicznych ciuchach.
- Widzisz... istnieje możliwość, że zostanę tam na dłużej.
- Na dłużej? Zamierzasz wziąć urlop bezpłatny? - zaniepokoiłam się.
- Chcę się zwolnić z pracy. Stanisław niedomaga, zawsze był słabego zdrowia, powinien mieć koło siebie kogoś bliskiego.
- Chyba nie myślisz wyjechać na zawsze? - zawołałam wielkim głosem, choć byłam przekonana, że tak właśnie myśli.
- Nie wiem... naprawdę nie wiem...
- A co ze mną będzie?
- Przeniesiesz się do mnie - zaproponowała ciocia Pela ukazawszy się w drzwiach. Więc nie tylko ja mam brzydki zwyczaj podsłuchiwania!
- Pelasiu, zrozum! - powiedziała mama z wyrzutem.
- Ja dużo rozumiem i znam życie lepiej od ciebie. U mnie będzie miała przyzwoitą opiekę i odpowiednie wychowanie. Skoro moje dzieci wyszły na ludzi...
- A jednak nie wszystko rozumiesz - ośmieliła się wtrącić mama.
- Na przykład, czego nie rozumiem? - ciocia była oburzona do głębi.
- Ojciec ma prawo do swojego dziecka.
- Takich ojców to ja bym... - nie dokończyła, wycofując się z powrotem do kuchni.
Wpadłam w panikę. Za nic nie pojadę do żadnej Anglii! Ojciec był dla mnie obcym człowiekiem, znałam go tylko z fotografii. W listach do mamy nigdy nie wspominał o mnie. Żadnych pozdrowień, żadnych prezentów, jakby w ogóle nie uznawał mojego istnienia. Nie, to nie, bez łaski!
Niewiele o nim myślałam i niewiele mówiło się w domu na jego temat, ale pewna sprawa niepokoiła mnie od dłuższego czasu, teraz był odpowiedni moment, by ją wyjaśnić.
- Mamo, ile lat nie widziałaś się z ojcem?
- Dużo. Od trzydziestego dziewiątego roku. Nie wrócił z wojny i myślałam, że zginął. Odezwał się dopiero w pięćdziesiątym szóstym. Proponował, żebym się do niego przeniosła, ale ja nie chciałam, myślałam, że jego uda mi się ściągnąć do Polski. Też się nie udało. Dorobił się tam własnego domu, nie chciał rezygnować z dobrobytu.
- Ale spotkaliście się wtedy?
Mama pokręciła przecząco głową.
- To ja już nic nie rozumiem.
- Zaraz zrozumiesz. Jesteś prawie dorosła i chcę z tobą porozmawiać jak z dorosłą. Powinnaś poznać prawdę.
Zadrżałam. A więc w życiu mamy była jakaś tajemnica? Jej angielski mąż nie jest wcale moim ojcem. To bardzo dobrze, ale w takim razie, kto nim jest? Jedno było pewne, nie groził mi wyjazd do Anglii, mogłam w dalszym ciągu liczyć na spędzenie wakacji u wujka. Potem niech się dzieje co chce. Jednak na myśl, że mam być oddana jakiemuś obcemu człowiekowi tylko dlatego, że przez przypadek został moim ojcem, powstał we mnie bunt. Nie chcę! Nie chcę i koniec! Z dwojga złego już chyba lepiej dostać się w ręce cioci Peli. Tak czy inaczej sytuacja wyglądała beznadziejnie.
Poczułam żal do mamy. Jak ona może z lekkim sercem decydować się na wyjazd, podrzucając mnie jak niepotrzebny grat byle komu? „Jesteś prawie dorosła i powinnaś poznać prawdę”... Nie wiem, czy jestem dorosła, a już na pewno nie zależy mi na poznaniu prawdy. Żaden ojciec nie jest mi potrzebny.
Zakryłam uszy rękami, żeby nic nie słyszeć i wyszłam do kuchni.
- Pomogę cioci - zaproponowałam. - Co robimy na obiad?
- Krupnik już się dogotowuje, możesz oskrobać ziemniaki do żeberek. Lubisz żeberka?
- Lubię wszystko z wyjątkiem wystawiania do wiatru.
- Co takiego? - ciocia nie zrozumiała.
- Nie pozwolę się wypchnąć do żadnego ojca! - powiedziałam stanowczo. - Na wakacje pojadę do wujka Andrzeja, a potem wrócę i będę sama gospodarować. Jestem dorosła.
Ciocia spojrzała na mnie dziwnie. Spodziewałam się, że będzie nalegała, oferując swoją opiekę, nawet czekałam na to naleganie, jednak bezskutecznie. Widziałam, że walczy z sobą, prowadząc jakiś wewnętrzny dialog, bo poruszała ustami niezrozumiale.
- Co matka robi? - zapytała wreszcie.
- Pewnie bije się z myślami i kombinuje, co mi nakłamać.
- Jak możesz! - zdenerwowała się ciocia i przyspieszyła siekanie zielonej pietruszki, aż byłam w strachu, że sobie poodcina paznokcie.
- Niech ciocia powie mamie, żeby się nie przejmowała - rzuciłam głośno. - Dobrze jest jak jest, nie chcę nic zmieniać w moim życiu! - celowo mówiłam donośnym głosem, aby mama słyszała, że żaden ojciec nie jest mi potrzebny do szczęścia. Rozumiałam, jak głupio i niezręcznie tłumaczyć się z takich rzeczy.
Zaczęłam nakrywać do stołu, jakby nic nie zaszło. Udawałam opanowaną, tylko wypieki na policzkach zdradzały mój stan wewnętrzny. Więc jestem nieślubnym dzieckiem! Usiłowałam zgłębić sens tego stwierdzenia, ale nie mogłam. Miałam wrażenie, że chodzi tu o kogoś innego, wcale nie o mnie. Pomyślałam o mamie.
Czy jestem gorsza przez to, że wychowywała mnie sama? Ani trochę! Może nawet lepsza? W dodatku nagrodę dziś dostałam, aha! I mam chłopca, z którym się przyjaźnię od roku. A ten ojciec może być pijakiem, awanturnikiem czy złodziejem. Różni bywają ojcowie, a nuż musiałabym się za niego wstydzić, wolę go nie znać.
Jadłyśmy w milczeniu, tylko siostry rzucały sobie znad talerzy wymowne spojrzenia. Pierwsza załamała się ciocia Pela.
- Anusia postanowiła wrócić tu po wakacjach.
- Co za pomysły, przecież nie może mieszkać sama.
- Będę do niej zaglądać, bądź spokojna.
- Anusia zmieni zdanie, kiedy spokojnie porozmawiamy.
- Darujmy sobie tę rozmowę - wtrąciłam. - Ona niczego nie zmieni i dla nikogo nie będzie przyjemna. Skoro musisz jechać do tej Anglii, ja ci nie stanę na przeszkodzie. Jedź nawet jutro, proszę bardzo! - starałam się mówić obojętnie i bez żalu, ale widocznie coś mi nie wyszło, bo mama zareagowała gwałtownie.
- Nie masz prawa robić mi wyrzutów. Długo myślałam, zanim powzięłam decyzję, wierz mi, niejedną noc spędziłam bezsennie na rozważaniach i postanowiłam wyjechać dopiero wtedy, kiedy się upewniłam, że nie będzie to z krzywdą dla ciebie.
- A skąd wiesz, co jest dla mnie krzywdą? Może ja nie chcę rozstawać się z tobą? - wygarnęłam samolubnie.
- Anusiu, jesteś dorosła...
- Czy dorośli nie mają prawa przywiązywać się?
- Pozwól mi skończyć.
- Jedzcie, bo kartofle zdębieją! - wtrąciła praktyczna w każdej sytuacji ciocia Pela.
Mama zamachała wymownie ręką, dając do zrozumienia, że jej dobre rady są w tej chwili całkiem nie na miejscu.
- Postanowiłam sama wszystko ci powiedzieć, żebyś była przygotowana do spotkania z ojcem.
- Mówiłam, że nie chcę słyszeć o żadnym ojcu!
- Zamieszkasz u niego, to już postanowione.
- Jakim prawem decydujecie za mnie? Czy ja nie mam tu nic do powiedzenia? Jestem dorosła...
- Anusiu!
- Nie wolno mnie odbijać jak piłkę tylko dlatego, że tak się komuś podoba.
- Anusiu, posłuchaj!
- Nie chcę o niczym słyszeć, o niczym! - rozpłakałam się z bezsilnej złości, łzy kapały mi na białą bluzkę, a kartofle dębiały i dębiały ku wyraźnemu niezadowoleniu cioci Peli.
- Anusiu, uspokój się, głuptasie! Od lat zamęczałaś mnie, żeby cię puścić do wujka Andrzeja, a teraz, kiedy on chce cię zabrać, zachowujesz się jak niemądry dzieciak. Przecież wujek Andrzej...
- Cooo? - krzyknęłam nieprzytomnie. Łzy na policzkach obeschły mi w jednej chwili i musiałam mieć chyba głupią minę, bo tak się zazwyczaj dzieje, kiedy kogoś zamuruje. A mnie formalnie zamurowało. Tylko czy przypadkiem nie robi się ze mnie balona?
- Co takiego? - powtórzyłam.
- To, co słyszałaś. Zamieszkasz u wujka Andrzeja. To znaczy nie u wujka, tylko...
- I ja mam uwierzyć, że wujek Andrzej jest moim ojcem? Bajki! Ciociu, prawda, że to bajki?
Ciocia pokręciła głową przecząco, a ja wbiłam w nią półprzytomne oczy, modląc się w duchu, żeby to. co usłyszałam, było prawdą. Na mamę nie miałam odwagi spojrzeć.
Powoli zaczęłam wiele rzeczy rozumieć. I regularne odwiedziny wujka, i ciągłe zaproszenia na wakacje. To nie były rzeczy przypadkowe, tylko świadomie zorganizowana akcja. Zrozumiałam również dotychczasowe opory mamy przed pozwoleniem na wyjazd. Bała się, że usłyszę prawdę tak starannie ukrywaną przez szereg lat.
Poczułam ogromny zamęt w głowie. Jak powinnam teraz postąpić? Czy był sens upierać się dalej, kiedy ojcem okazuje się najsympatyczniejszy wujek na świecie?
- No jak, zmieniłaś zdanie? - zapytała mama.
- Muszę spokojnie pomyśleć.
Ciocia zaczęła sprzątać talerze z niedojedzonym obiadem, jako że nigdy nie umiała siedzieć bezczynnie, a ja wyszłam do ogródka zebrać myśli.
Zauważyłam, że jaśmin przekwita. Jak smutno, kiedy coś się kończy. Szkoda przekwitającego jaśminu, szkoda dobrego, bezkonfliktowego okresu w moim życiu.
Niełatwo mi było zaakceptować tego nowego ojca. O ile wujkiem był bez zarzutu, bardziej kumplem niż wujkiem, to jako ojciec budził zastrzeżenia. Miał swoją rodzinę, a ja stanowiłam margines jego życia.
Żal mi było mamy, tak dzielnie broniącej tajemnicy mojego pochodzenia. Nic dziwnego, że była skrępowana i nieswoja w czasie odwiedzin wujka, który zawsze mógł się zdradzić. Mówiła o nim „przyzwoity człowiek”, ale nie było w niej radości, kiedy przyjeżdżał. Ceniła go na odległość. Może na podobnej zasadzie kochała męża? Im większa odległość, tym głębsze uczucie.
Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad życiem mamy, doszłam do wniosku, że było ono bez reszty poświęcone mnie, a ja okazałam się skrajną egoistką, wymagającą rezygnacji z wyjazdu do Anglii. Nie mogłam pojąć, co mamę ciągnie do człowieka, którego nie widziała od lat, a jeszcze dziwniejsze było to, że i on wciąż o niej pamiętał.
Widocznie bardzo się kochali, jeśli uczucie podtrzymywane tylko wspomnieniami i korespondencją oparło się próbie czasu. Doszłam do wniosku, że nie wolno dłużej marnować życia mamie, gdyby nie ja, na pewno już dawno połączyłaby się ze swoim angielskim małżonkiem.
Niech jedzie! Ja postaram się przestawić i przystosować do nowych warunków.
Kiedy szlam do domu z powziętą decyzją, drogę zastąpiła mi ciocia Pela.
- No i co mądrego wymyśliłaś?
- Zrobię tak, jak mama każe. Skoro ojciec chce, przeniosę się do niego.
- Obie jesteście szalone! - zdenerwowała się ciocia. - Najbardziej dziwię się Martynie. Co jej padło na mózg z tym wyjazdem? Ja ci mówię, że wróci, zanim się obejrzymy.
- Jeśli będzie mężowi potrzebna, to nie wróci.
- Takiego męża, to ja bym powiesiła na trzepaku i wygrzmociła trzepaczką.
- Pomyliło się cioci z dywanem.
- Nic mi się nie pomyliło, wiem co mówię! Znowu chce Martynie zawrócić w głowie, tylko że za pierwszym razem miała osiemnaście lat, w tym wieku robi się różne głupstwa, ale teraz? Kobieta dojrzała, samodzielna, powinna iść po rozum do głowy, a nie pozwalać się zwodzić temu ladaco.
Ładne ladaco - pomyślałam przypomniawszy sobie aktualną fotografię starszego, poważnego pana.
- Ciociu, jeśli przez tyle lat nie zapomnieli o sobie, to znaczy, że się kochają nawet na odległość i mogą być jeszcze bardzo szczęśliwi.
- Szczęśliwi, szczęśliwi... - mruczała ciocia z niezadowoleniem. - Martynie się zdaje, że to ten sam ułan, sprzed wojny, dla którego uciekła z domu. Teraz chce znowu zrobić podobne głupstwo.
- Uciekła? Naprawdę?
- No! Najpierw lamentowała, żeby się ojciec zgodził na ślub, ale on nawet słyszeć nie chciał o zięciu wojskowym, kazał jej wybierać: rodzina albo narzeczony i...
- Wybrała ułana?
- Ano właśnie. Zawsze była lekkomyślna i nie słuchała dobrych rad.
- Nieprawda, cioci rad słucha święcie.
- Akurat! Ile jej wtedy nagadałam, żeby rzuciła tego fircyka, prosiłam, tłumaczyłam, udawała, że słucha, mówiła: dobrze, dobrze... i uciekła. Wzięli ślub w tajemnicy.
- Kapitalne! Dlaczego mama nigdy o tym nie wspominała?
- Po co? Czym tu się chwalić? Ja też niepotrzebnie opowiadam ci stare bajdy.
- Ależ to bardzo ciekawe! Niech mi ciocia jeszcze coś opowie.
- Dużo można by mówić. W naszej rodzinie działy się różne rzeczy. Najbardziej lekkomyślna była Anna...
- Ja bym wolała o mamie i... ojcu.
- O ojcu niech ci Martyna sama opowie. Ja się nie będę wtrącać.
- To znaczy, że nigdy nie dowiem się całej prawdy. Przecież mamie trudno mówić o pewnych sprawach. Dlaczego ciocia nie lubi mojego ojca?
- Bo nie!
- Ani „ułana”.
- Jeden i drugi bałamut, a każde bałamuctwo zawsze źle się kończy. Pozawracali w głowach moim siostrom i nic dobrego z tego nie wynikło.
- Siostrom? Jak to siostrom?
- Zwyczajnie! Miałam dwie siostry i obydwie zmarnowały życie przez mężczyzn. Tak, tak! Słuchaj i ucz się! Twój ojciec zmarnował życie Annie, a Stanisław opętał Martynę. Zaciągnął ją do ślubu, a potem poszedł na wojnę i zostawił ni pannę, ni wdowę. Sama powiedz, co za życie miała przez te lata?
Rzeczywiście, co za życie! Nawet nie podejrzewałam, że może mieć jakieś rozterki czy nie zrealizowane plany. A jednak musiała wciąż myśleć o tym swoim „ułanie”, pamiętając, że ślub okupiła ucieczką z domu.
Zobaczyłam mamę w zupełnie innym świetle, lecz w dalszym ciągu byłam zaintrygowana, jaką rolę w życiu mamy odegrał wujek Andrzej i dlaczego ciocia wspomina ich nieżyjącą siostrę Annę?
- Nie jedź do ojca, bo się przyzwyczaisz i trudno ci będzie wrócić, kiedy Martyna ucieknie z tej Anglii. Bo że ucieknie, to mogę głowę dać. Powinnaś na nią czekać, ma przecież prawo do ciebie, wychowała cię, jak swoją...
- Jak swoją? Co to znaczy? - nogi z wrażenia ugięły się pode mną. - Więc to jeszcze nie koniec niespodzianek?
- Prosiłam, żebyś nie ciągnęła mnie za język! - ciocia była zła na siebie, że za dużo powiedziała. - Skoro Martyna wygadała się o ojcu, niech i o matce opowie. Ja umywam ręce.
Ale numer z tej cioci! Zaczyna i nie kończy, to jest po prostu sadyzm.
Drżąc cała weszłam do pokoju. Mama siedziała przy stole i przeglądała album z rodzinnymi zdjęciami. Czekałam, aż skończy, licząc, że pierwsza zacznie rozmowę; nie miałam odwagi stawiać pytań, a przecież musiałam się dowiedzieć, czyja w końcu jestem.
Mama przyglądała się długo pewnemu zdjęciu, a potem kiwnęła na mnie. Podeszłam. Wskazała mi palcem uwijającą się przy żniwach parę. Było to dwoje młodych, roześmianych ludzi, objętych jak do tańca, a nie do roboty w polu. Rozpoznałam wujka Andrzeja i... Annę Marię, nieżyjącą już siostrę mamy i cioci Peli. Nazywała się Anna Maria... tak jak ja. A więc rebus dotyczący mojego pochodzenia został rozwiązany bez słów.
Patrzyłam na zdjęcie dłużej niż było potrzeba, nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam się nieswojo. Mama również. Nawet ciocia Pela zachowywała się dyskretnie i powściągliwie.
- Czy... czy wujek Andrzej był mężem Anny Marii? - zapytałam w końcu. Mama pokręciła przecząco głową.
- A na co umarła moja matka?
- Na chorobę - pospieszyła z informacją ciocia. - Tak jej było sądzone. Człowiek nigdy nie zna dnia ani godziny.
Informacja była mało precyzyjna, ale chwilowo musiałam na niej poprzestać. Z poprzedniej wypowiedzi cioci Peli wynikało, że to wujek Andrzej zmarnował życie jej najmłodszej siostrze. Sama nie wiedziałam, co myśleć o tym wszystkim. Za dużo wrażeń zwaliło się jednego dnia na moją biedną głowę.
III
- Czy to na ciebie gwiżdżą? - zapytała ciocia.
Wytężyłam słuch. Rzeczywiście, na ulicy rozlegało się jakieś pogwizdywanie. Wyjrzałam przez okno. Koło furtki krążył Maciek, nie mając widocznie odwagi wejść dalej. Cóż on może mieć za interes? Ach, prawda! Umówiliśmy się na spotkanie pod Basztą. Zapomniałam kompletnie.
Dochodziła szósta. Musiał się nieźle wynudzić, jeśli czekał od piątej. Będzie zły! Już sobie wyobrażałam te wymówki, może lepiej udawać, że nie ma mnie w domu? Tylko co będzie, jeśli tu przyjdzie? Już wiem! Podreguluję go wtedy za to gwizdanie. Co za obyczaje! Niech się nauczy grzeczności!
Przygotowałam sobie odpowiednią mowę i czekałam na pukanie do drzwi. Ale nikt nie zapukał. Zrobiło mi się głupio, wyskoczyłam szybko, żeby go jeszcze dogonić. Nie zdążył odejść daleko.
- Przepraszam cię, Maciek! - zawołałam, nim zdążył coś powiedzieć. - Zupełnie zapomniałam, że byliśmy umówieni, nie gniewaj się.
- Zapomniałaś? Bujasz!
- Nie wierzysz? A jednak to prawda! Miałam dziś tyle emocji, że straciłam orientację, na jakim świecie żyję.
- Cóż to za emocje? Wyglądasz rzeczywiście jak nieprzytomna. Może masz gorączkę?
- Dwie, w tym jedna biała.
- Widzę, że dowcip ci się wyostrzył.
- Dziękuję. Sama już nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.
- Jak mogę ci poradzić, kiedy nie wiem, o co chodzi?
- Chodzi o to... chodzi o to, że...
- Nie chcesz ze mną jechać autostopem, nie chcesz, żebyśmy spędzili razem kawałek wakacji, wykręcasz się jakimiś tajemniczymi historiami, jasne. Po co to całe przedstawienie?
- Jeszcze nie powiedziałam ani słowa, jeszcze nic nie wiesz, a już z góry zakładasz, że się wykręcam. Nie potrafisz w tej chwili myśleć o niczym innym, tylko o zaplanowanym autostopie. Moje sprawy są ci zupełnie obojętne.
- Anka! - złapał mnie za rękę. - Co ty wygadujesz? Twoje sprawy są mi obojętne? Bujda! Przecież wiesz...
- Ja już nic nie wiem. Gdzie prawda, gdzie oszustwo, komu wierzyć i w co wierzyć. Mój świat stanął na głowie. Dziwisz się, że dostałam zawrotu?
- Opowiedz mi wszystko! - poprosił tak jakoś ciepło i serdecznie, że nie wytrzymałam i podzieliłam się z nim szczerze swoimi przeżyciami, przemilczając jedynie sprawę nieślubnego pochodzenia. Było mi niezręcznie o tym mówić, a zresztą, czy to ważne, skoro i tak miałam wyjechać?
Maciek początkowo słuchał z niedowierzaniem, a kiedy wreszcie zrozumiał, że nie fantazjuję, spoważniał i jakby posmutniał.
Spacerowaliśmy nad Wisłą, słuchając w milczeniu rechotania żab, a kiedy znad wody zaczęła ciągnąć mgła i chłód, wróciliśmy do miasta.
Zapadał zmierzch. Rynek opustoszał. Nagrzane słońcem kamieniczki oddawały teraz zatrzymane w murach ciepło, było przytulnie i miło. Nad głowami mieliśmy niebo zachmurzone, bez gwiazd, ale i tak znałam na pamięć każdy szczegół zabytkowych budowli, płaskorzeźby, attyki, fryzy.
Tyle razy słuchałam objaśnień przewodników oprowadzających wycieczki, że obudzona w nocy mogłabym recytować bez zająknienia: „Kamienica Celejowska, pomimo swego przeładowania oscylującego już ku barokowi (długo nie wiedziałam, co znaczy: oscylującego) jest o wiele bardziej klasyczna niż kamienica Przybyłów. Zwana jest niekiedy Czarną z powodu ciemnej barwy tynku...”
A teraz mam odjechać, zostawić stare kąty, gdzie przeżyłam niejedną dobrą chwilę, właściwie całe swoje dotychczasowe życie. Żal!
Żal żalem, ale i gdzie indziej żyją ludzie i mnie właśnie przyjdzie żyć wśród innych ludzi. Jak mi się ułoży to nowe życie?
Maciek domyślał się chyba, że wyjadę na zawsze, choć nie powiedziałam tego dokładnie. W dalszym ciągu był milczący.
Skręciliśmy w Lubelską. Tu rozdzielił nas tłumek wychodzący z kina. Dopiero wtedy zauważyłam, że trzymaliśmy się za ręce. Maciek pociągnął mnie na drugą stronę i zaczęliśmy wdrapywać się na Górę Krzyżową.
Zawsze lubiłam patrzeć na miasto leżące w dole, na prostokąty dachów, pod którymi pulsowało życie. Z góry wszystko wyglądało inaczej. Ulice wtopiły się w mrok, a zwartą zabudowę rozdzielały tylko korony starych, rozłożystych drzew. Światła w oknach zapalały się i gasły, robiąc wrażenie tajemniczego systemu sygnalizacyjnego. Rzuciłam okiem w stronę naszego domu. W nim również paliło się światło. Mama jeszcze tam była, było tam jeszcze jakieś życie, ale już niedługo wszystko się zmieni. Rozjedziemy się w różne strony, nie będzie mamy ani Maćka, ani Kazimierza Dolnego. Będę sama.
- Muszę iść do domu - powiedziałam ze smutkiem.
- Jeszcze nie! - zawołał prosząco Maciek i objął mnie ramieniem.
- Będzie padać! - zauważyłam, chcąc się wyswobodzić z jego uścisku. - Zobacz, jakie chmury.
- Wiatr je przegoni i jutro słońce murowane.
Rzeczywiście, chmury przepływały szybko, odsłaniając chwilami fragmenty nieba.
- W czerwcu spada najwięcej gwiazd. Może uda nam się zobaczyć choć jedną.
- Po co? - zapytałam praktycznie.
- Chciałbym, żeby mi się jedno życzenie spełniło.
Romantyk! - pomyślałam i stwierdziłam ze zdziwieniem, że osób o romantycznych odruchach jest więcej niż się wydaje. A więc mama ze swoją nieprzemijającą miłością do „ułana”, teraz Maciek z nadprzyrodzoną wiarą w moc spadających gwiazd. Zawsze był uosobieniem realizmu i mocno trzymał się ziemi, okazuje się, że miałam o nim całkowicie mylne pojęcie.
- Lubisz mnie? - zapytał nagle zmienionym głosem.
- Oczywiście! - zapewniłam i odsunęłam policzek od jego twarzy, bo poczułam się nieswojo.
- Powiedz po prostu: lubię! Bez oczywiście.
- Lubię, bez oczywiście - powtórzyłam posłusznie. Nie zabrzmiało to lirycznie, ale Maćkowi wystarczyło.
- Jeśli lubisz, to pocałuj!
- Szantaż?
- Prośba.
Cmoknęłam go w policzek sądząc, że wystarczy. Nie wystarczyło. Kiedy poczułam jego usta na swoich, zrobiło mi się gorąco. Poprzez pulsowanie w skroniach usłyszałam: kocham cię!
Byłam jak ogłuszona. Czy on naprawdę powiedział: kocham, czy tylko tak mi się zdawało? Wolałabym się przesłyszeć. Dzisiejszy dzień, pełen zaskakujących niespodzianek, spowodował u mnie jakieś otępienie. Nie byłam w stanie nastroić się lirycznie, patrzeć w gwiazdy i słuchać zapewnień o miłości.
- Muszę już iść - powiedziałam półprzytomnie.
W drodze powrotnej nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Po tym, co zostało powiedziane, trudno było rozmawiać swobodnie. Byliśmy skrępowani i speszeni.
A jednak nie chciałam, żebyśmy się tak dziwnie rozstali. Może lepiej umówić się na autostop? Zupełnie nie mogłam zebrać myśli. Szukałam w popłochu tematu do zaczepienia. Byliśmy już pod moim domem, kiedy zdecydowałam się:
- Wiesz, Maciek, nie powiedziałam ci jednej rzeczy, mianowicie, że noszę nazwisko mamy, ponieważ... rozumiesz?
Chyba zrozumiał, bo o nic nie spytał. I zamiast rozładowania atmosfery zrobiło się jeszcze bardziej głupio.
- Jeśli w dalszym ciągu myślisz o tym autostopie, to wpadnij jutro, może będę przytomniejsza - powiedziałam na pożegnanie.
IV
Nie wpadł ani jutro, ani pojutrze, ani w ciągu następnych dni.
Więc to tak? - myślałam z goryczą. Dopóki nie znał prawdy i sądził, że pochodzę z normalnej rodziny, plótł mi głupstwa o miłości, chciał patrzeć w gwiazdy itp., a kiedy lojalnie przyznałam się do sęków w życiorysie, to już nie jestem warta przyjaźni?
Właśnie teraz potrzebowałam kogoś takiego, jak Maciek. Zawiodłam się na nim, był ograniczony, jeśli nie potrafił zrozumieć mojego położenia. Czy to naprawdę takie ważne, czyje nazwisko noszę i czy moi rodzice zalegalizowali swój związek w Urzędzie Stanu Cywilnego?
Nawet jeśli ważne, to zupełnie niezależne ode mnie. Dlaczego ja mam odpowiadać za czyny rodziców?
Chodziłam osowiała, obijając się po domu bez celu i chęci do czegokolwiek. Mama patrzyła na mnie z troską i poczuciem winy, a przecież i ona nie mogła za nic odpowiadać. Anna Maria umarła, zrzucając z siebie całą odpowiedzialność, pozostawał wujek Andrzej. Nie, nie wujek, ojciec. Myślami wciąż krążyłam wokół jego osoby, słowo tatuś odmieniałam przez wszystkie przypadki, chcąc się z nim oswoić, nim staniemy ze sobą twarzą w twarz.
Czasem wyciągałam z szuflady album i przyglądałam się zdjęciu rodziców. Jacy byli młodzi i ładni, zwłaszcza tatuś. Nic dziwnego, że Anna Maria patrzy na niego rozkochanym wzrokiem. Jeszcze teraz jest przystojny. Kiedy oprowadzałam go w ubiegłym roku po najciekawszych zakątkach Kazimierza, dziewczyny uśmiechały się zazdrośnie i z niedowierzaniem przyjmowały informację, że to wujek.
Chciałabym widzieć ich miny, jak sprostuję, że nie wujek, tylko tatuś. Ale mi się trafiło! Przecież taki ojciec, to niespodziewany dar losu. Tylko że los jedną ręką daje, a drugą odbiera. Zyskiwałam ojca, a traciłam mamę. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: mama już była dla mnie stracona. Żyła przygotowaniami do wyjazdu, załatwiała formalności, przerabiała stare, wyciągnięte z szafy sukienki na wystrzałowe kreacje, żeby się godnie zaprezentować i wkuwała ukradkiem zwroty z „Rozmówek angielskich”.
- Będę do ciebie pisywać, Anusiu - przyrzekała, dręczona widać wyrzutami sumienia. - A następne wakacje spędzisz u nas. Przyślę ci zaproszenie.
U nas! Więc teraz tam znaczy dla mamy „u nas”. Szybko się przestawiła. Już była myślami u swego „ułana”. Ciocia Pela ma rację, trochę szalona to ona jest.
Chwilami zazdrościłam jej radosnego podniecenia i młodzieńczego wprost entuzjazmu. Sama nie potrafiłabym się zdobyć na szaleństwo, jakim była chęć połączenia się z mężem nie widzianym od trzydziestu lat. Jestem inna i czasy są inne. Człowiek różni się od człowieka charakterem, postawą i spojrzeniem na te same sprawy.
Dla przykładu: rodzone siostry, mama i ciocia Pela, a tak niepodobne do siebie. Ciocia rzeczowa, energiczna, nie znosząca sprzeciwu, stworzona do przewodzenia i rozkazywania. Mama łagodna, na co dzień pozwalająca sobą kierować, ale w sprawach zasadniczych stanowcza i konsekwentna.
O najmłodszej z sióstr, czyli o mojej matce, wiedziałam niewiele. Ze zrozumiałych względów nie mówiło się o niej w naszym domu, a jej przedwczesna śmierć w dalszym ciągu była okryta tajemnicą. Wiem tylko, że miała wtedy 19 lat. Na co się umiera w tak młodym wieku? Zapytam tatusia, on musi mi powiedzieć.
Zamyśliłam się nad tajemnicą życia i śmierci. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jakby to było, gdybym ja umarła? Świat, oczywiście, nie przestałby się kręcić, skończyłby się tylko we mnie. Mój świat. Wszystko inne nie uległoby zmianie. Śmierć mojej matki nie zaważyła na losach świata. A na moim? Jaka byłabym wychowując się w innym domu, w innych warunkach? Czy otoczenie, środowisko ma wpływ na kształtowanie osobowości, na charakter, usposobienie, sposób bycia?
Jaka ja właściwie jestem? Co reprezentuję? Pierwsze poważne rozważania na ten temat przeprowadziłam w ósmej klasie, kiedy trzeba było decydować o wyborze szkoły średniej. Stwierdziłam wtedy, że jest mi zupełnie obojętne, kim będę. Mogłam zostać inżynierem, księgową czy kasjerką w aptece. Do każdego z tych zawodów odnosiłam się z jednakowym brakiem entuzjazmu.
A więc byłam niezdecydowana, nieukierunkowana. Mama nie bardzo umiała mną pokierować i zasięgała rady wujka Andrzeja, to znaczy tatusia, a on z kolei za mało mnie znał, żeby się orientować, jakie mam zainteresowania.
Dziwne, że kiedy byłam młodsza, miałam bardziej sprecyzowane upodobania. Jako zupełna smarkula marzyłam o zawodzie położnej. Tak, położnej, która odbiera bocianom misterne zawiniątka z uroczymi, tłustymi bobaskami i obdziela nimi stęsknione mamusie.
Proza życia przekreśliła szybko naiwne, dziecięce wyobrażenia. Dowiedziałam się od starszej koleżanki, jak to jest naprawdę z tymi bocianami i zrobiło mi się smutno. Tak samo smutno, jak wtedy, gdy odkryłam, że wymarzone prezenty gwiazdkowe układa pod choinką mama, a nie święty Mikołaj, do którego pisałam koślawe, mozolnie redagowane listy.
Później chciałam być ekspedientką w sklepie ze słodyczami. W innym nie, bo tylko tam pachniało czekoladą i orzechami albo mieloną kawą. Tak pięknie musiało pachnieć w domku Baby Jagi, w którą już wtedy nie wierzyłam.
A jeszcze później chciałam koniecznie zostać krawcową, żeby szyć sobie piękne sukienki, ponieważ zabolało mnie zdanie pewnej turystki, która zamiast podziwiać uroki renesansowych kamieniczek, poddała krytyce moją osobę, mówiąc: śliczne dziecko, tylko źle ubrane.
Łatwo jej było mówić! Taka wytworna pani. Jeszcze dziś pamiętam zapach jej perfum.
A wtedy wydawało mi się, że gdybym była krawcową, to potrafiłabym szykownie się ubierać i nikt nie mógłby robić mi zarzutów. Nawet naciągnęłam mamę na oryginalny kreton, z którego chciałam stworzyć cud kreację, ale okazało się, że mam dwie lewe ręce i najmniejszych zdolności do krawiectwa.
W takiej sytuacji było mi coraz trudniej zdecydować się na określony zawód. Miewałam chwile zupełnej niewiary w siebie albo odwrotnie, wpadałam na zuchwałe pomysły, wymyślając nieprawdopodobne kierunki, np. kapitan okrętu czy pilot śmigłowca. To ostatnie wydawało mi się nawet realne, ponieważ szkoła lotników, z której wychodzili piloci śmigłowców, mieściła się niedaleko, w Dęblinie. Jednak okazało się, że przyjmowano do niej wyłącznie chłopców i do tego z maturą.
Ponieważ moje zamiary życiowe były chwiejne i niesprecyzowane, mama z wujkiem wybrali dla mnie liceum ogólnokształcące, którego pierwszą klasę jakoś ukończyłam.
I oto zaczynał się nowy rozdział w moim życiu: zmiana rodziny, szkoły, nawiązywanie nowych znajomości. Jak to będzie? - myślałam w bezsenne noce, wsłuchując się w pianie kogutów. Jakoś będzie! - pocieszałam się usypiając o świcie. Potem spałam do południa i wstawałam z podkrążonymi oczami.
- Biedne dziecko! - litowała się ciocia Pela, będąca u nas prawie codziennym gościem. - Ja też bym była roztrzęsiona, gdybym miała iść do obcego domu.
- Nie do obcego, Pelasiu, nie do obcego - tłumaczyła cierpliwie mama.
Zawsze mnie śmieszył ten pieszczotliwy zwrot: Pelasiu. W odniesieniu do cioci, wysokiej i masywnie zbudowanej, był on wyjątkowo komiczny.
- Jak to nie do obcego? Kogo tam zna? Tylko Andrzeja i to nie za bardzo.
Prawda! Znałam tylko tatusia i to „nie za bardzo”. Co o nim wiedziałam? Był przystojny, wesoły i dobry. Mama też mówiła, że jest „przyzwoitym człowiekiem”. Jak taki „przyzwoity człowiek” mógł skrzywdzić Annę Marię? Nie wiem. Dla mnie był dobry. Obsypywał prezentami, kupował wszystko, o czym marzyłam.
Nie miałam co prawda wygórowanych żądań, cieszyłam się każdą drobnostką, niemniej jednak szastał pieniędzmi jak milioner. Czy to miało być zadośćuczynienie za coś, o czym nie miałam pojęcia?
To jednak niesprawiedliwe, że on wiedział o mnie wszystko, a ja o nim tak niewiele. A o żonie i synu nic prawie nie wiedziałam. Skąd mogłam przewidzieć, że te informacje będą mi potrzebne?
Nie potrafiłam wyobrazić sobie rodziny tatusia, dlatego czułam dotkliwy niepokój. Jacy oni są? Jak mnie przyjmą?
Ciocia krytykowała pomysł przenosin, wolałaby, żebym zamieszkała u niej, na co mama uśmiechała się blado. Jej spojrzenie mówiło: zrobiłam wszystko, co do mnie należało. I dajcie mi wreszcie spokój!
Rzeczywiście, zrobiła wszystko, co do niej należało. Kotkę Agatę oddała do biblioteki, gdzie mysi wyż zaczął dobierać się do najciekawszych powieści, kaktusami oraz innymi roślinami doniczkowymi obdarowała, kogo się dało, pieczę nad mieszkaniem powierzyła cioci Peli, a mnie przydzieliła ojcu. Następnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zajęła się przygotowaniami do spotkania z ukochanym.
Ciekawe, że dopiero teraz, kiedy przestał pracować i podupadł na zdrowiu. Mama zawsze miała serce samarytanki, lubiła się poświęcać. Najlepszym przykładem byłam ja. „Wychowała cię jak swoją” - powiedziała ciocia Pela.
To prawda! Zapewniła mi spokojne dzieciństwo i dobry start w wiek bigbeatowy, a przecież wychowanie człowieka to coś więcej niż hodowla kotów czy kanarków.
Moja mama jest człowiekiem szlachetnym i zawsze ją będę uważać za matkę. Anna Maria zupełnie do tej roli nie pasuje. Za młoda. Wygląda na fotografii jak moja rówieśnica, koleżanka. A w ogóle jest obca, obca bezpowrotnie. Już jej nie poznam i nie polubię.
Pytanie, czy polubię żonę tatusia? Ciocia Pela nie miała o niej najlepszego zdania.
- Jaka ona jest naprawdę? - dociekałam.
- Nijaka. Ani z pierza, ani z mięsa.
- Ładna?
- Eee... - ciocia skrzywiła się. - Mała, czarna, nie ma na co spojrzeć. A kąśliwa jak osa. Żądło takie... - określiła rękami jego wymiary. Na moje oko ponad pół metra. Duża rzecz!
Tatuś nigdy nie wspominał o żonie, mama jej nie znała, musiałam wierzyć krytycznej opinii cioci Peli, co nie stwarzało optymistycznych widoków na przyszłość.
- Chyba przesadzasz, Pelasiu? - łagodziła mama. - Nie można na podstawie jednej wizyty wyrabiać sobie zdania o człowieku, a poza tym ludzie się zmieniają. Twoje wrażenia sprzed paru lat są na pewno nieaktualne.
- Mówisz jak dziecko. Pewnie, że ludzie się zmieniają i to zazwyczaj na gorsze. Ja bym tej Francuzicy nie dała naszej Anki na wychowanie.
- Ojciec ją będzie wychowywał, a do niego można mieć zaufanie.
Ciocia machnęła ręką. Widocznie miała zupełnie odmienne zdanie na ten temat.
A tatuś słał list za listem, pisząc, że tęskni, czeka niecierpliwie i liczy godziny do mojego przyjazdu.
Naprawdę nie wiem, czemu zwlekałam. Najpierw czekałam na Maćka, myślałam, że wpadnie i ruszymy autostopem. Jak zaczynać inne życie, to z fantazją. Nowa treść, nowa forma!
Ale Maciek nie pokazał się i zrozumiałam, że to koniec. Może tak lepiej? Łatwiej mi będzie wyjechać ze świadomością, że nikt za mną nie tęskni. W ten sposób i ja szybciej zapomnę. A jednak było mi smutno, że uczucia są takie nietrwałe i byle głupstwo może je zmienić.
Gdyby nie było tego momentu na Górze Krzyżowej, gdyby nie powiedział: kocham! prędzej bym zrozumiała jego obecne milczenie. Chyba takie słowa do czegoś zobowiązują? Nie wolno ich rzucać na wiatr! Ja bym się dobrze zastanowiła, zanim powiedziałabym: kocham. A może jestem nienormalna, jeśli pierwszy pocałunek nie zrobił na mnie wrażenia.
Więc tak wygląda miłość? Spodziewałam się większej radości, większego wzruszenia. Owszem, serce tłukło się we mnie przyspieszonym rytmem, ale to było zaskoczenie, nie oczarowanie. Jeśli tak objawia się miłość, to dziękuję, postoję. Należało więc postawić krzyżyk na wspólnej wyprawie, spakować walizkę i skorzystać z tradycyjnego środka lokomocji, ale wciąż odkładałam moment pożegnania z mamą, mimo że każda z nas żyła już swoim życiem.
Mama kochała mnie zawsze tak zwaną mądrą miłością, bez pięknych słów i niepotrzebnych czułości. Czy rzeczywiście niepotrzebnych? Czasem bardzo mi ich brakowało. Liczyłam na zadośćuczynienie ze strony tatusia, na serdeczność i koleżeńską zażyłość, która nas łączyła do tej pory.
Dlaczego więc odkładałam wyjazd? Chyba ze względu na żonę tatusia. Mogła choć słówkiem dopisać się do listu, wiedziałabym, że zapraszają mnie oboje. A tak nie wiedziałam, jak zostanę przyjęta i co mnie czeka. Pakować się dobrowolnie w paszczę lwa nie miałam chęci. A żona tatusia musiała budzić we mnie lęk, jeśli była: primo: pół-Polką, pół-Francuzką, secundo: kąśliwa jak osa, tertio: ani z pierza, ani z mięsa.
Niepokojące zwłaszcza było to „ani z pierza, ani z mięsa”, gdyż nie wiadomo dokładnie, czym groziło.
Męczące były te rozterki, miałam wrażenie, jakby mi ostatnio przybyło kilka lat. Na rówieśników spoglądałam z wyższością, na turystów z pobłażaniem.
Pewnego dnia, kiedy mama załatwiała coś w Puławach i zapowiedziała, że przenocuje u cioci Peli, wybrałam się po zakupy. Przechodziłam właśnie przez Rynek, było ciepło, w powietrzu wisiała cisza i spokój. Grupki zwiedzających snuły się sennie, bez zwykłego ożywienia.
Skręciłam w Lubelską. Po chwili usłyszałam za sobą pośpieszne kroki. Zanim się obejrzałam, ktoś objął mnie ramieniem i pocałował w czoło. Serce podskoczyło mi do gardła. To był tatuś.
- Dzień dobry, Aneczko! - powiedział nie zwalniając uścisku. - Nie mogłem się doczekać i przyjechałem po ciebie.
- Dzień dobry! - wyjąkałam z wysiłkiem. Powinnam zarzucić mu ręce na szyję albo zrewanżować się równie gorącym pocałunkiem. Nie mogłam. Zaskoczenie paraliżowało mi ruchy, byłam zażenowana i speszona. W zachowaniu tatusia również dawało się odczuć skrępowanie. W milczeniu doszliśmy do domu. O zakupach zapomniałam.
Pod drzwiami miauczała Agata, która za nic nie chciała zadomowić się w bibliotece. Wzięłam ją na ręce i zaczęłam głaskać. Mruczała z zadowoleniem, a kiedy otworzyłam drzwi, pobiegła do kuchni, gdzie zawsze stał jej spodek z mlekiem. Napełniłam go i patrzyłam, jak łapczywie chłepce, a potem ociera łapką wąsiki i przeciąga się prężąc grzbiet. Czuła się swobodnie, zadowolona z powrotu na stare śmieci.
Ja natomiast zachowywałam się sztywno i nienaturalnie. Inaczej wyobrażałam sobie nasze przywitanie. Ciepłe, serdeczne słowa, które powtarzałam w myślach przez te wszystkie dni, nie chciały mi przejść przez usta, a już słowo „tatuś” okazało się wprost niemożliwe do wymówienia.
Jeśli tak trudno zachowywać się normalnie w towarzystwie ojca, to cóż dopiero mówić o jego żonie? Pełna byłam złych przeczuć i najczarniejszych myśli.
- Przygotuję coś do jedzenia! - przypomniałam sobie o obowiązkach gospodyni.
- Przygotujemy razem. Jakie menu przewidziane?
- Och, nic nadzwyczajnego. Jajecznica... - próbowałam ustalić, jakimi zapasami dysponuję. Od dłuższego czasu upłynniałyśmy z mamą posiadane remanenty żywnościowe.
Przy tej jajecznicy rozkręciliśmy się trochę.
- Pokaż, jak rozbijasz jajko, a powiem ci, kim jesteś - żartował tatuś.
Okazało się, że taką prostą czynność, jak rozbijanie jajka, robię zupełnie bez pojęcia. Rozbijam mianowicie skorupkę uderzeniem o brzeg patelni, białko cieknie mi po palcach, jest niehigienicznie i nieekonomicznie, gdy tymczasem najprostszy sposób, to uderzenie ostrym nożem nad patelnią. Łatwe i wygodne. Dziwne, że sama na to nie wpadłam.
Ten wspólnie przygotowany posiłek zbliżył nas na dobre. Chleba było mało, więc jedliśmy jajecznicę z ciastkami francuskimi, które tatuś przywiózł ze sobą, znając moją słabość do łakoci.
Taki zestaw mamę by zdziwił, ciocię Pelę oburzył, ale nam było dobrze. Dowcipkowaliśmy, odnajdując wspólny język, choć nie tak bezpośredni i szczery jak dawniej. Coś jeszcze stało między nami, coś, co należało przełamać, żeby wrócił dawny nastrój zażyłości i koleżeństwa. Doszłam do wniosku, że najlepiej od razu wszystko wyjaśnić, skończyć z niedomówieniami i domysłami.
- Tatusiu, jak to naprawdę ze mną było?
Chyba spodziewał się tego pytania, musiał mieć z góry przygotowaną odpowiedź, bo nie był zaskoczony ani zmieszany.
- Jak było? Tak, jak powinno być w wypadku, gdy dziecko zostaje osierocone. Albo wychowuje je ktoś z rodziny, albo dom dziecka.
Chciałam sprostować: „Przecież ja nie byłam sierotą. Miałam ciebie”, ale ugryzłam się w język, czekając, aż tatuś sam wypowie się w tej kwestii.
- Kiedy umarła twoja matka, miałaś trzy miesiące. Rada rodzinna ustaliła, że najtroskliwszą opiekę zapewni ci ciocia Martyna. Ja nie miałem pojęcia o wychowywaniu małych dziewczynek, kto by zresztą powierzył taki skarb - tu pogłaskał mnie po głowie - smarkaczowi, który dopiero zaczął studia, nie miał żadnej pozycji materialno-bytowej i, co tu kryć, „cieszył się” nie najlepszą reputacją.
No tak! To zwierzenie w zasadzie wyjaśniało sprawę. Ujął mnie samokrytycznym przyznaniem się do „nie najlepszej reputacji”. Musiał być z niego niezły podrywacz! I jak tu się dziwić Annie Marii, że straciła głowę. Tylko taki głaz jak ciocia Pela mógł się oprzeć urokowi mojego czarującego tatusia.
- Ile ty masz lat właściwie? - zapytałam.
- Trzydzieści sześć. Jestem okropnie stary.
- Stary? Jesteś najmłodszym ojcem, o jakim słyszałam. Przecież ja już skończyłam szesnaście.
- Jak ten czas leci!
- A leci! Żebyś wiedział, że leci. Nawet nie zauważyłam, kiedy stałam się dorosła.
- Prawie dorosła.
- Niech będzie! Więc jako prawie dorosła chciałam się dowiedzieć, dlaczego noszę nazwisko mamy, a nie twoje?
- W wypadku adopcji dziecko otrzymuje nazwisko opiekuna.
- Aha, to znaczy, że ja nie musiałam być dzieckiem nieślubnym? - ucieszyłam się naiwnie.
Tatuś zmieszał się.
- Widzisz... ta sprawa wymaga szczegółowego omówienia. Jeszcze do niej wrócimy.
- Jak uważasz...
A więc i on nie chciał mi wszystkiego powiedzieć. Nie, to nie! Zacięłam się w milczeniu. Znowu byliśmy skrępowani i obcy.
- Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? - zapytał z wyrzutem.
- Ja? Nic podobnego! To ty uchylasz się od rozmowy. Widocznie uważasz, że nie jestem godnym ciebie partnerem.
- Mylisz się, wcale tak nie uważam, tylko to, o co pytałaś, jest dla mnie bardzo przykrym wspomnieniem i niezręcznie mi o tym mówić. Gdybym miał wpływ na rozwój wypadków, nie byłoby wielu komplikacji.
- Szkoda, że nie miałeś wpływu - powiedziałam z goryczą.
- Trudno, stało się i już się nie odstanie.
- Rzeczywiście, szkoda tylko, że nikt nie pomyślał o mnie. Dlaczego ja mam ponosić konsekwencje?
- Żartujesz? Jakie konsekwencje?
- Na pewno uśmiechniesz się z politowaniem, ale dla mnie to sprawa poważna. Straciłam chłopaka. No, śmiej się ze mnie!
Tatuś nie śmiał się.
- Straciłaś chłopaka? Dlaczego?
- Nie lubię krętactwa, więc powiedziałam mu szczerze o swoim pochodzeniu i już go więcej nie zobaczyłam.
- Poważnie? Może wyjechał i da ci znać z wakacji?
- Mieliśmy razem wyjechać, autostopem. Nie zgłosił się po mnie.
Tatuś pokręcił głową.
- Jeśli naprawdę jest tak, jak mówisz, to nie żałuj i przestań myśleć o tym chłopcu. Nie warto!
- Ale ja go lubiłam.
- Polubisz innych, bardziej wartościowych, może znajdziesz takiego, którego obdarzysz głębszym uczuciem.
- Co rozumiesz przez „głębsze uczucie”?
- Jest dużo rodzajów i odcieni tego uczucia. Każdy rozumie je inaczej, dlatego wstrzymam się od komentarzy.
Mądry był mój tatuś. Dobrze z nim było rozmawiać o najbardziej osobistych sprawach. Nie mogłam się oprzeć pokusie i nawiązałam do nurtującego mnie tematu.
- Wspomniałeś, że nie miałeś wpływu na rozwój pewnych wypadków. Czy na śmierć matki też?
Sama nie wiem, jak zdobyłam się na podobne pytanie. Nie powinnam go była postawić, a przynajmniej nie w takiej formie. Tatuś zmienił się na twarzy, zacisnął usta i niepokojąco zaczęły mu drgać mięśnie policzków.
- Na co właściwie umarła? - brnęłam dalej, choć żałowałam, że poruszyłam ten temat.
- Ciocia ci nie mówiła?
- Ogólnikowo. A ja chciałabym znać szczegóły.
- Czy to konieczne? - spojrzał na mnie, a w jego głosie i spojrzeniu była prośba, żebym go nie dręczyła.
Więc znów nieszczerość, uchylanie się od wyznania prawdy, brak zaufania. Miałam tego dość.
- Dlaczego traktujecie mnie jak dziecko? Mówicie tylko to, co wam się podoba, a ja chcę wiedzieć wszystko, słyszysz? Wszystko! Przecież to w końcu była moja matka! - zachłystywałam się słowami, podnosiłam głos, krzyczałam prawie. Tatuś chciał mnie pogłaskać po głowie. Uchyliłam się i „głosowałam” dalej:
- Ciągle jakieś sekrety, zagadki, rebusy. Wolę już równania z pięcioma niewiadomymi, bo jak się człowiek trochę pogłowi, to w końcu dojdzie prawdy. A tu...
- Posłuchaj, Aneczko! Nie wszystko da się rozwiązać za pomocą równań. Życie jest bardziej skomplikowane niż matematyka. Trudniejsze.
- Bardziej? - jęknęłam. - Jeszcze bardziej?
- Czyżbyś nie lubiła matematyki?
- Zgadza się.
- I czego jeszcze nie lubisz?
- Zapytaj lepiej, co lubię.
- To wiem. Lubisz śpiewać.
- Owszem, ale odbiegliśmy od tematu. Umówiliście się chyba wszyscy, żeby mnie traktować jak pętaka. A ja mam już 16 lat.
- Piękny wiek.
- Tatusiu, bądź poważny.
- Dobrze - zgodził się. Posadził mnie na tapczanie, przytulił do siebie i był już zupełnie opanowany.
- Twoja matka umarła nagle. Na serce.
- Na serce? - nie chciałam wierzyć. - Po prostu na serce? W tym wieku?
- To się czasem zdarza, moja mała dziewczynko.
Znów mnie tulił i głaskał po włosach. Zrozumiałam, że dziś niczego więcej się nie dowiem. Pozostało mi cierpliwie czekać okazji, by powrócić do tego tematu. Przestałam się więc czupurzyć. Byłam ogromnie zmęczona. Oczy zaczęły mi się zamykać, co tatuś natychmiast zauważył.
- Opowiedzieć ci bajkę? - zapytał szeptem.
- Uhm... - mruknęłam zastanawiając się, dlaczego nikt mi nigdy nie opowiadał bajek. W zamierzchłych czasach mama czytywała mi książeczki, ale nigdy nie przytuliła, tak jak teraz tatuś i nie opowiadała niczego z pamięci. Widocznie nie miała daru opowiadania.
Nie wiem, o czym była tatusiowa bajka. Zapadłam w sen i obudziłam się dopiero w środku nocy. Leżałam w sukience na tapczanie, okryta kocem. Pod drugim kocem na tapczanie mamy spał tatuś.
W pokoju było jasno jak w dzień. Księżyc świecił przeraźliwie, zapuszczając żurawia we wszystkie kąty mieszkania.
Przypomniałam sobie wieczorną rozmowę. Kiedy miała miejsce? Przed chwilą, czy przed kilku dniami? Straciłam poczucie czasu. Patrzyłam na tatusia ze zdziwieniem, skąd on tutaj? A jednocześnie był mi bliski i kochany.
Oddychał równo i głęboko. W pewnej chwili poruszył się. Czyżbym powiedziała głośno któreś z tych słów, czułych i serdecznych, cisnących się na usta, a nie chcących przejść przez gardło? Jak trudno okazać nawet najbliższemu człowiekowi, co się naprawdę czuje.
Przecież kocham ojca. Mimo wszystko. A nie dałam mu tego do zrozumienia ani jednym słowem. Ma prawo podejrzewać mnie o obojętność, oschłość, brak serca. A to nieprawda! Gdyby się teraz obudził, powiedziałabym, jaka jestem szczęśliwa, jak się cieszę, że przyjechał i że jesteśmy razem.
Ale nie obudził się, więc nakryłam go dodatkowo swoim kocem, a sama wskoczyłam pod kołdrę. Nie mogłam usnąć, bo księżyc świecił mi prosto w oczy. Ostrożnie, żeby nie robić hałasu, zaciągnęłam zasłony czekając na sen, który by mnie uwolnił od myślenia. Wałkowałam się po tapczanie, przewracałam z boku na bok, usiłowałam myśleć o rzeczach obojętnych. Wszystko na nic, sen nie przychodził.
Było duszno. Otworzyłam okno. Z ogródka buchnął zapach maciejki. Zrobiłam kilka głębokich wdechów, co mnie rozbudziło całkowicie.
Tatuś w dalszym ciągu oddychał rytmicznie. Ze swojego kąta widziałam jego łagodny, klasyczny profil. No, może niezupełnie klasyczny, ale dla mnie i tak wystarczająco piękny.
„Przyjechałem cię zabrać” - powiedział na przywitanie. A niech zabiera! Chcę zobaczyć jego dom, poznać żonę kąśliwą jak osa, przyrodniego braciszka, nieznośnego zapewne jak wszyscy mali chłopcy, chcę mieć prawdziwego ojca i to tak blisko, jak w tej chwili, prawie na odległość wyciągniętej ręki.
Znów się poruszył. Wstrzymałam. oddech, łowiąc uchem każdy szmer. Żeby tylko nie zebrało mi się na kichanie czy czkawkę. Niech śpi, jest na pewno zmęczony podróżą.
Mimo usilnych starań z mojej strony o zachowanie spokoju, tatuś i tak się obudził. Usiadł na tapczanie, a oprzytomniawszy nieco, wstał zamknąć okno.
Kiedy pochylił się nade mną chcąc sprawdzić, czy śpię, zarzuciłam mu ręce na szyję.
- Pojedziesz ze mną, prawda? - szeptał mi w ucho. - Solange powiedziała, żebym bez ciebie nie wracał.
- Naprawdę tak powiedziała? Przysięgnij!
- Przysięgam na ogon i wąsiki twojej kotki Agaty.
Nawet wyrwany ze snu w środku nocy miał refleks i poczucie humoru.
- Dlaczego właściwie nie śpisz? - zapytał udając surowość. - Jest druga godzina, jeszcze koguty nie piały. Znowu mam ci bajkę opowiedzieć?
- Nie, ale kiedy dojrzejesz do wyjawienia prawdy, wysłucham z wielką ciekawością.
- Zgoda! Kiedy dojrzeję, zawiadomię cię o tym. - Otulił mnie kołdrą po samą szyję i pocałował w czoło.
Usnęłam natychmiast. Obudziłam się o dziesiątej, kiedy dzień był już na pełnych obrotach. Rozejrzałam się po pokoju. Tapczan mamy był równiutko zasłany, koce porządnie złożone, a po tatusiu ani śladu.
Może go tu wcale nie było? Może podświadomie pragnęłam jego przyjazdu i wszystko mi się tylko przyśniło?
Nie, jednak był naprawdę. Na krześle leżała brązowa teczka ze skaju, a na stole talerzyk francuskich ciastek, których nie zdążyliśmy zjeść na kolację.
Gdzie on może być? Pojawił się nieoczekiwanie, jak przybysz z innej planety i zniknął w tajemniczy sposób. Zajrzałam do kuchni i na strych, próbowałam nawoływać przez okno. Tatusia nigdzie nie było.
Wyszłam do ogródka. Maciejka, taka buńczuczna w świetle księżyca, teraz, pod wpływem palących promieni słonecznych, spokorniała i stuliła płatki, tracąc swój mocny, odurzający zapach. A nocą znów odżyje. Co za zmienność w przyrodzie, zupełnie jak we mnie.
Jeszcze wczoraj rano czułam niechęć do opuszczenia Kazimierza, a dziś nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę tatusia i wyjedziemy stąd do niego. Niechby już wreszcie klamka zapadła!
Skrzypnęła furtka. Tatuś wracał obładowany zakupami. Wybiegłam do niego.
- Już nie śpisz? - dziwił się, jakby to była piąta rano, a nie zbliżające się południe.
- Zawstydzasz mnie - powiedziałam odbierając część sprawunków. - To ja powinnam pomyśleć o śniadaniu i zająć się tobą. Jesteś przecież gościem.
- Gościem? Skończmy z tymi ceregielami i całym bezsensownym savoir vivrem.
- Uważaj, żebym dzięki takim metodom wychowawczym nie wyrosła na chamuńcia.
- Będę uważał od jutra, a dziś jeszcze wierzę, że po przodkach odziedziczyłaś same dobre skłonności.
- Nie wiem, co odziedziczyłam po przodkach, ale trochę przyzwoitości jeszcze posiadam i jest mi głupio, że spałam do południa pozwalając, żebyś mnie wyręczał w obowiązkach.
- Na zdrowie! - objął mnie wolnym ramieniem. - Młodzież potrzebuje więcej snu niż starzy.
- Jacy starzy, jacy starzy? Mam nadzieję, że nie mówisz o sobie?
- Ja... tak ogólnie...
- To dobrze, bo jak jeszcze raz usłyszę coś na temat starości, to... - usiłowałam nadać głosowi surowe brzmienie, czym tylko zachwyciłam tatusia. Był uszczęśliwiony, że uważam go za młodego. - Wcale nie wyglądasz na ojca, ani trochę, najwyżej na starszego brata czy kolegę, z tym, że żaden z moich kolegów nie sięga ci do pięt.
- Żaden? To cudownie! - postawił na schodkach butelkę z mlekiem i podniósł mnie do góry jak piórko, a następnie posadził sobie na ramieniu. W ten sposób zostałam wniesiona do domu. Żeby to ciocia Pela widziała, żeby to widział ktokolwiek! Byłby śmiech na cały Kazimierz Dolny i okolice.
A ja byłam szczęśliwa. Otrzymałam hojne wynagrodzenie za te wszystkie lata bez pieszczot i czułości. Ileż to razy zazdrościłam różnym malcom, którzy razem z mamusiami stawiali babki z piasku albo z ojcami zjeżdżali na sankach. Ja tego nie znałam. Nikt mnie nie brał na barana ani nie uczył pływać na gumowej kaczce czy krokodylu.
Chyba dlatego przywiązałam się do Maćka, który potrafił być czasem bardzo sympatyczny, a nawet serdeczny. Nie miałam ciężkiego dzieciństwa, ale było ono niepełne. Czegoś mi w nim brakowało. Właśnie tego używania na ojcowskim ramieniu i świadomości, że ma się władzę nad dorosłym człowiekiem, że jest on mój, własny i oddany bez reszty.
Chciałam, żeby czas stanął w miejscu, żeby nic nie zmąciło uroku tej niepowtarzalnej chwili.
Na śniadanie było kakao, a nie płatki owsiane na mleku, uważane przez ciocię Pelę za najzdrowszy posiłek.
- Ciocia Pela jest zacną kobietą, ale niesłusznie uprzedziła się do Solange - stwierdził tatuś.
Zastrzygłam uszami. Może nareszcie dowiem się czegoś o żonie tatusia. Wiedziałam już, że matka jej była Francuzką, a ojciec Polakiem, który zginął w czasie wojny. Solange początkowo mieszkała we Francji, a na studia przyjechała do Polski, żeby poznać swoją drugą ojczyznę. Poznała nie tylko ojczyznę, lecz i obiecującego studenta weterynarii, za którego niezwłocznie się wydała.
Tyle wiedziałam od cioci Peli, teraz czekałam, że tatuś coś dorzuci.
- Ciocia Pela łatwo się uprzedza, to fakt - przyznałam. - Czy w tym wypadku miała jakieś szczególne powody?
- Nie miała, ale dla chcącego… wystarczyło małe słówko: pardon, żeby powzięła do Solange zdecydowaną niechęć.
- Dlaczego?
- Solange mówi dobrze po polsku, ale czasem wtrąca do rozmowy francuskie słówka, zupełnie odruchowo i w jak najlepszej intencji. Ja osobiście nie widzę w tym nic złego.
- A ciocia jest innego zdania?
- Otóż to! W czasie jedynej wizyty, którą nam złożyła, zdarzyło się tak pechowo, że Darek zbezcześcił jej wizytową suknię, a Solange zawołała niefrasobliwie oh, pardon! Ciocia obraziła się śmiertelnie, że zamiast przeprosić, to się śmiała i używała niecenzuralnych słów. Rozumiesz, różnica poziomów...
Zrozumiałam. To było coś, co rzucało pewne światło na postać Solange. Mogłam się domyślać, że reprezentuje ona tak zwaną wysoką kulturę, podczas gdy ciocia najzwyklejszy prymitywizm ludowy.
- Byłem bardzo zmartwiony, że nie zrobiliśmy na cioci dobrego wrażenia.
- Dlaczego ty? Przecież głównie Darek zawinił - roześmiałam się.
- Darek nie miał jeszcze wtedy dwóch lat i zasady dobrego wychowania były mu obce. Zresztą nie do niego ciocia miała pretensję, tylko do nas. Jak się słusznie domyślałem, rekonesans wypadł niepomyślnie i dlatego mama przez tyle lat nie pozwoliła ci przyjechać do mnie na wakacje. Bała się pewnie, że nabierzesz złych obyczajów.
- Mama bała się czego innego.
- Na przykład?
- Że powiesz mi prawdę o moim pochodzeniu.
- Przecież sama powiedziała ci prawdę.
- Ale dopiero teraz, kiedy jej zagraniczny małżonek zapadł na zdrowiu i potrzebuje siostry miłosierdzia. Powinnam być mu wdzięczna; gdyby nie on, jeszcze długo byłbyś „wujkiem”. Zresztą mama nie powiedziała mi wszystkiego, muszę uzbroić się w cierpliwość, aż ty dojrzejesz...
- Przecież wiesz już wszystko.
- W ogólnych zarysach. A chciałabym znać szczegóły. Na przykład, nie wyobrażam sobie absolutnie, że mogłabym w tej chwili umrzeć na serce. Wpaść pod samochód, zatruć się grzybami, to i owszem, ale na serce? Nigdy!
- To dobrze, że jesteś optymistką, bo ja podjąłbym się umrzeć nawet na grypę.
- Nabijasz się ze mnie.
- Ani trochę. Wiele osób już zmarło z powodu komplikacji pogrypowych, najczęściej właśnie na serce.
- Czy moja matka również chorowała na grypę?
- Nie...
- A widzisz! Była na pewno okazem zdrowia, jak ciocia Pela i cała ich rodzina. Mama to nawet katarów nie miewa.
- Rzeczywiście, była okazem zdrowia i bardzo kochała życie. Ale do interesujących cię szczegółów powrócimy, kiedy nie tylko ja, ale i ty dojrzejesz. Wierz mi, musimy się dobrze zżyć, mocno, tak mocno, by się rozumieć nawet bez słów. Kiedy będziesz gotowa do wyjazdu?
- Nawet za godzinę, tylko...
- Co tylko?
- Boję się.
- Kogo? Darka? Ależ on ma już osiem lat i nikomu nie siusia na kolana. Możesz być spokojna.
- Darka się nie boję. Z najgorszym dzieciakiem można sobie poradzić. Tylko przed spotkaniem z twoją żoną mam tremę.
- Niepotrzebnie. Wkrótce się przekonasz, że niepotrzebnie.
- Łatwo ci mówić! A ja już taka jestem, że lubię się martwić na zapas.
- To błąd! Bierz przykład ze mnie i bądź optymistką.
- Widocznie wdałam się w matkę. Jaka ona była?
- Ogólnie biorąc, pozytywna.
- Kochaliście się?
- Chyba tak...
Chyba! Więc nie na pewno? A ja byłam skłonna domyślać się, że jestem owocem wielkiej miłości, gorącego uczucia, nie liczącego się z niczym, burzącego po drodze wszystkie zapory moralne i obyczajowe.
Odpowiedź tatusia rozczarowała mnie. Okazuje się, że też byłam niepoprawną romantyczką, jak mama z tą swoją niewygasłą miłością do emerytowanego „ułana”.
VI
Zaczęłam się pakować. Powyrzucałam z szuflad i zakamarków szafy cały swój majątek ruchomy, który zresztą nikogo nie przyprawiłby o zawrót głowy. W dodatku stwierdziłam, że połowę mogę z czystym sumieniem zostawić, jako nie nadającą się do użytku. Ileż ja miałam starych, zniszczonych łachów! Dobrze, że tatuś siedział z mamą w kuchni i nie patrzył mi na ręce, mogłam sama decydować, co wziąć ze sobą.
- Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy! - radziła czujna jak zawsze ciocia Pela. - Głowę dam, że wrócicie tu obydwie.
Jak Agata! - pomyślałam. - Ona też nie mogła przyzwyczaić się do nowego otoczenia i wróciła na stare miejsce. Tylko że ja różnię się trochę od bezrozumnego stworzenia i przywiązuję się nie do miejsca, a do ludzi.
Mój bagaż składał się z dwóch podniszczonych walizek i małej paczki. Wzięłam istotnie tylko rzeczy najpotrzebniejsze, wśród nich książkę Jerzego Waldorffa „Sekrety Polihymnii”.
Pożegnanie z mamą było dla nas obu dużym przeżyciem. Jeśli chodzi o mnie, to przewidywałam, że będzie mi potrzebna duża chustka do ocierania łez, ale nie sądziłam, że mama również się popłacze. Nigdy zbyt wylewnie nie okazywała swoich uczuć, bo też nigdy nie rozstawałyśmy się w takich okolicznościach.
Przyrzekłyśmy sobie pisywać często, mama ponowiła zaproszenie na przyszłe wakacje „do nas” i tym optymistycznym akcentem pożegnałyśmy się na długo. Pierwszy etap mojego życia mogłam uważać za zamknięty.
- Czy będziesz bardzo dotknięta, jeśli Solange nie powita cię na dworcu kwiatami? - zażartował tatuś, kiedy wysiadaliśmy z pociągu.
- Wprost przeciwnie. Byłabym zażenowana, gdyby to uczyniła. Nie jestem ambasadorem Francji ani sławną aktorką, ani gwiazdą sportu czy piosenki... - zrobiłam przerwę dla zastanowienia się, kim jeszcze nie jestem.
- To ostatnie „ani” nie jest wcale takie pewne. Podobno w dziedzinie piosenki zbierasz zasłużone laury.
- Skąd wiesz?
- Oglądałem twoją nagrodę.
- Świadectwo ukończenia pierwszej licealnej również?
- Również.
- I jak ci się podobało?
- Nie ulega wątpliwości, że masz artystyczną duszę. Wyraźnie o tym mówi jedyna piątka, jaką dało mi się zauważyć.
- To fakt, że jedyna. Sama nad tym boleję. Wolałabym mieć konkretniejsze zainteresowania, ale jak do tej pory nie mam. Ja się chyba do niczego więcej nie nadaję.
- Pomyślimy nad twoimi zainteresowaniami. Chciałbym, żeby zawód, który wybierzesz, pasjonował cię i dawał satysfakcję. Do matury masz jeszcze trzy lata.
- Jak dobrze pójdzie.
- Chyba nie dopuścisz do powtarzania klasy? Postarasz się zdawać śpiewająco, prawda?
- Śpiewająco? Przeceniasz mnie, tatusiu!
- Żartowałem, wiem, że śpiewająco potrafisz tylko działać w chórze. Nie nastawiaj się jednak na karierę piosenkarki, żeby nie spotkało cię rozczarowanie.
- Bądź spokojny, tatusiu! Szczytem ambicji jest dla mnie występ na akademii szkolnej.
- Cieszę się, że jesteś rozsądna.
- Ale nauczysz mnie grać na pianinie?
- Chętnie, tylko żeby nie było tak jak z Darkiem, który po dwóch lekcjach miał dość i poszedł się bawić z psem.
- Ja nie mam psa i jestem dwa razy starsza.
- Prawie dorosła, pamiętam o tym. Darkowi się nie dziwię, Solange również może żyć bez muzyki.
Jak mama i Maciek - pomyślałam współczując wszystkim niemuzykalnym, którzy sami nie wiedzą, ile tracą uroków życia.
- Jaka ona właściwie jest?
- Kto, Solange?
Szliśmy ścieżką przez brzozowy zagajnik. Pachniało grzybami i leśnym runem. Tatuś stanął, postawił walizki, jakby o swojej żonie mógł mówić tylko w pozycji „na baczność”.
- Solange jest urocza, na pewno się zaprzyjaźnicie, choć może nie od razu. Ją trzeba dobrze poznać, żeby polubić.
Oho! - pomyślałam przygotowując się na najgorsze.
A okazała się rzeczywiście urocza, mimo iż nie wyszła na próg, żeby się przywitać. Umyłam twarz w łazience, przeczesałam włosy i dopiero wtedy zostałam jej przedstawiona. Bałam się panicznie tego momentu, chyba nigdy w życiu nie umierałam ze strachu tak bardzo jak w chwili, gdy miałam stanąć twarzą w twarz z tą mityczną Solange, kąśliwą jak osa żoną Tatusia.
I co się okazało? Okazało się. że legenda o złośliwości Solange była mocno przesadzona. Przyjęła mnie serdecznie i tak bezpośrednio, jak byśmy się znały od lat i widziały nie dalej jak przedwczoraj. Już w pierwszych słowach rozładowała cały nastrój napięcia, który nie opuszczał mnie od chwili wyjścia z pociągu. Poczułam się jak domownik, pełnoprawny członek rodziny, nie gość czy intruz. No i czego tak się bałam?
- Mówmy sobie po imieniu! - zaproponowała, kiedy zauważyła, że nie wiem, jak mam się do niej zwracać.
To było chyba najrozsądniejsze wyjście z sytuacji. Mówić: „mamo” trochę niezręcznie, ile w końcu można mieć matek, „pani” zbyt oficjalnie.
- Spisałeś się na medal! - powiedziała głośnym szeptem do tatusia. - Śliczna dziewczyna, a podobni jesteście do siebie, jak... - nie mogła znaleźć określenia na to, jak jesteśmy do siebie podobni.
- Czy mam przez to rozumieć, że i ja jestem śliczny? - domagał się komplementu, patrząc jej prosząco w oczy.
Nie odpowiedziała.
A przecież mogła wykręcić się żartem, czymkolwiek, co zrobiłoby tatusiowi przyjemność. Wyglądało na to, że nie chce mu robić przyjemności. Czyżby go nie kochała?
- Ja bym na twoim miejscu nie przyznawała się do takiej dorosłej córki.
- Dlaczego?
- Doda ci lat.
- Nieważne. I tak jestem stary.
Czekał na zaprzeczenie. Solange nie zaprzeczyła. Jednak coś w niej było z tej „osy”, o której wspominała ciocia Pela.
- Spójrz, jest o całą głowę wyższa ode mnie.
- Bo ty pochodzisz z rodu krasnoludków - złapał ją wpół i podniósł do góry, jak mnie wczoraj w Kazimierzu. Więc to jego ogólnie stosowany chwyt! Poczułam igiełkę zazdrości. Myślałam, że tylko mnie w ten sposób wyróżnia.
Solange zamachała nogami i robiła wszystko, żeby się uwolnić z uścisku. Tatuś dotknął ustami jej włosów.
- Co robisz? Potargasz mnie! - zaprotestowała. Kiedy się wyswobodziła, pobiegła do lustra poprawić fryzurę.
Ej, tatusiu, jakiś ty grubiański! - zganiłam go w myśli. - Całujesz nie bacząc na misterne uczesanie.
- Może jesteś głodna? - Solange przypomniała sobie o powinnościach gospodyni.
- Oczywiście, że coś zjemy! - ożywił się tatuś. - Gdzie Marta?
- Poszła z Darkiem i Kropką na spacer. Zaraz zobaczę, co jest do jedzenia.
- Poczekamy, aż wrócą. Chyba że umierasz z głodu, Anusiu?
Zaprzeczyłam. Nie chciałam, żeby mnie specjalnie honorowano. Skoro tatuś chce czekać, poczekam i ja. Solidarnie.
- Może chcesz obejrzeć swój pokój?
- Z przyjemnością.
Więc będę miała własny pokój? - pomyślałam zachwycona. - Ale luksus!
Mieścił się na piętrze, dokąd prowadziły drewniane schody wyłożone wiśniowym chodnikiem. Szło się po nim bezszelestnie, miękko, wygodnie.
- Oto twoje królestwo - powiedział tatuś otwierając drzwi i wnosząc dwie podniszczone walizki oraz niechlujnie zawiązaną paczkę.
Dopiero teraz spostrzegłam, jak nędznie wyglądają w porównaniu z wytwornym i komfortowym urządzeniem tego domu. A ich zawartość? Lepiej nie myśleć! Żeby tylko tatuś nie zaproponował mi pomocy przy rozpakowywaniu.
- Jak tu pięknie! Nie wiem, czy będę umiała mieszkać w takim eleganckim pokoju.
- Zabawna jesteś! - roześmiała się Solange. Może i zabawna, ale szczera. I dużo swobodniej czułabym się w jakimś skromniejszym kąciku. Czy te lekkie, wyplatane foteliki służą rzeczywiście do siedzenia, a tapczanik z nieprawdopodobnie barwną narzutą - do spania? Jak tu odrabiać lekcje przy biurko-stoliku przypominającym barek na napoje alkoholowe?
Wszystko tu było w dobrym guście. I mój pokój, i cały dom, i ta cała Solange. Jak na początek, zbyt mocna dawka tych wspaniałości, można się zachłysnąć lub udławić.
Z dołu doleciał jakiś harmider i poszczekiwanie psa. Solange zeszła zorganizować posiłek.
Wcale nie byłam głodna. Byłam skołowana i czułam, że wpadam w kompleksy.
- Pomieszkajmy tu chwilę, zanim dostaniemy jeść! - zaproponował tatuś, sadowiąc się na jednym z fotelików, który, o dziwo, ani się nie załamał, ani nie przewrócił. Wobec tego i ja ośmieliłam się usiąść.
- No, jak pierwsze wrażenia?
- Przeszły najśmielsze oczekiwania - przyznałam. - Nie ma nawet porównania z naszym mieszkaniem w Kazimierzu.
- Podoba ci się nasz dom?
- Nigdy w takim pięknym nie mieszkałam. Wygląda jak pałac.
- Przesadzasz. Do pałacu mu daleko, ale jest wygodny, funkcjonalny i przytulny. Pani architekt osobiście go projektowała. Każdy szczegół, od klamek aż po żyrandole jest efektem jej przemyśleń.
- Solange jest architektem? - roześmiałam się.
- A co, nie wygląda?
- Ani trochę. W Kazimierzu przy Rynku jest Dom Architekta, w którym ciągle odbywają się jakieś zjazdy i narady, ale tam widywałam tylko starszych panów i czcigodne panie.
- Nic dziwnego. W zjazdach uczestniczą na ogół weterani. Kiedyś przyjdzie czas i na Solange. Jak ją teraz znajdujesz?
- Jest urocza, tak jak uprzedzałeś.
- Nie obrazisz się, kiedy usłyszysz: pardon!
- Przecież nie jestem ciocią Pelą.
A jednak coś z cioci spostrzeżeń potwierdzało się. Sposób, w jaki Solange powiedziała: „Zabawna jesteś”, trochę mnie dotknął. Ona chyba nie zna takich stanów uczuciowych, jak onieśmielenie czy kompleks niższości? Nie rozumie, że mogę się czuć, jak uboga krewna skierowana przez pomyłkę do tego domu na wysoki połysk.
Kolacja składała się z pieczonych kurcząt i sałaty. Niezręcznie szło mi manipulowanie nożem i widelcem, najchętniej wzięłabym, udko w palce, jak Darek. Niestety, musiałam jeść elegancko, dorosłość zobowiązuje. A sałata przyrządzona była w dziwny sposób. Bez śmietany, tylko skropiona octem i oliwą. Ohyda!
Może zrobię to dla tatusia i polubię Solange, ale jej francuskiej kuchni za nic!
- O czym marzysz, Anusiu? - zapytał tatuś zauważywszy moje zamyślenie.
Co miałam odpowiedzieć? Że myślę o kawałku kiełbasy serdelowej na gorąco i pajdzie zwykłego chleba? Co prawda na stole znajdowało się chrupkie pieczywo, podobno trudnodostępny rarytas, ale we mnie nie obudziło entuzjazmu. Moje prostackie podniebienie wolało mniej wyszukaną strawę.
Na szczęście była jeszcze herbata i placek drożdżowy z rodzynkami upieczony przez młodocianą gosposię, Martę. Teraz poczułam się jak w domu i wrąbałam nieprzyzwoitą wprost ilość tego placka.
Solange nie tknęła ciasta, zadowoliła się gorzką herbatą.
Dba o sylwetkę! - domyśliłam się. Wyglądała jak nastolatka, nieduża, szczupła, „ani z pierza, ani z mięsa”. W sprawie „upierzenia” ciocia Pela nie miała racji. Uczesanie Solange budziło we mnie zazdrość. Włosy, choć nic nadzwyczajnego, upinała bardzo twarzowo, co dodawało jej dużo uroku. Było na co popatrzeć. Dyskretny makijaż, gustowne ubranie, to nie byle jakie atuty. Nic dziwnego, że tatuś jest tak bardzo zakochany.
Sięgnęła po papierosa, zaraz podał jej ogień.
- Ty nie palisz, oczywiście? - zwróciła się do mnie.
Podziękowałam.
- Nieodrodna córa swojego taty. Już się nie mógł doczekać, kiedy przyjedziesz. Nareszcie będzie miał kogo zadręczać czułością.
- Tego chyba nigdy nie za wiele? - ośmieliłam się zauważyć.
- Z miłości można kota zagłaskać na śmierć. Wierz mi!
Przesadzała. Musiała być bardzo rozpieszczona, kiedy z takim znudzeniem mówiła o nadmiarze uczuć. Zaczynałam rozumieć ciocię Pelę i powody jej niechęci. Te dwie kobiety różniły się tak bardzo, że nie mogły się wzajemnie zaakceptować.
Darek w milczeniu wykańczał swojego kurczaka i spoglądał nieufnie w moją stronę. Z nim postanowiłam zaprzyjaźnić się bez zastrzeżeń, tylko jeszcze nie dziś, natomiast z jego psem, zabawną suczką Kropką, zawarłam przymierze od zaraz. Wystarczył okruch ciasta, wsunięty dyskretnie do pyska i już ją sobie kupiłam.
W umocnieniu porozumienia przeszkadzał mi Darek patrzący zazdrośnie, że podrywam mu psa:
- Marta, to nieoceniona siła, po prostu złote ręce! - Powiedział z uśmiechem tatuś o młodocianej pomocy domowej.
- Pan doktor wszystko chwali, nigdy nie narzeka - gosposia szczerzyła w uśmiechu zęby.
- Marto, możesz już sprzątnąć ze stołu! - poleciła Solange, ucinając dalszy dialog.
Kropka wyraźnie się do mnie wdzięczyła, chciałam ją wziąć na kolana, ale nie wiedziałam czy to wypada przy stole. Czułam, że podobnych wątpliwości, co wypada, a co nie, będę miała coraz więcej.
- Czy dziewczynka jest bardzo zmęczona? -. zapytał tatuś.
Zanim zdążyłam zaprzeczyć, Solange podpowiedziała mi:
- Powiedz, że tak, bo inaczej zostaniesz zmuszona do oglądania kliniki, a to potrwa co najmniej dwie godziny.
Miła perspektywa! Chciałam być z tatusiem, ale zwiedzanie zakładu leczniczego absolutnie mnie nie pociągało.
- Chodźmy do ogródka! - zaproponowałam.
- Chodźmy. Solange, pójdziesz z nami?
Zgodziła się chętnie, wkrótce zrozumiałam, dlaczego. W ogrodzie panowały róże, przeróżnych odmian i kolorów. Dla mnie nowy powód kompleksów.
- Cudowne! - musiałam przyznać bezstronnie.
- To największa duma Solange - poinformował tatuś.
Spojrzałam na zadbane klomby, potem na wypielęgnowane paznokietki Solange i zdziwiłam się, jak można pogodzić te dwie rzeczy? Okazało się, że przy wydajnej pomocy Marty. Tak, to rozumiem! Rękami poddanych zbudowano nawet piramidy faraonów.
W odległej części ogrodu znajdowały się niskie zabudowania, coś w rodzaju baraku. Co to mogło być? Na komórki zbyt reprezentacyjne, a na pomieszczenia mieszkalne nieodpowiednie z powodu małych okien.
- Co to takiego? - zapytałam.
- Klinika doktora Wójcika - objaśnił chełpliwie tatuś.
- Nieustające hobby twojego ojca - uzupełniła Solange.
- Ale nie jedyne - tatuś objął ją jedną ręką, mnie drugą. Darek baraszkował z Kropką i nie czuł się pokrzywdzony.
- Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu! - Solange wskazała barak. - Nic cię już nie uratuje, musisz zwiedzić ten obiekt. Ale beze mnie, ja się wycofuję.
Zostaliśmy sami. Klinika składała się z kilku pomieszczeń, które w tej chwili stały puste, czekając na czworonożnych pacjentów.
Solange miała rację, siedzieliśmy tam długo. Ale nie nudziłam się. Tatuś mówił o swojej pracy z ożywieniem. Widać było, że ją lubi. Rozmawialiśmy w „gabinecie przyjęć”. Malutki i przytulny pokoik, wyposażony w niezbędne instrumenty, lśnił czystością.
- Często miewasz wizyty? -- zapytałam.
- Dość często. Nie ma dnia, żeby ktoś się nie zjawił. Przyjmuję w godzinach popołudniowych, bo rano chodzę, a właściwie jeżdżę do cięższych przypadków. Pracuję na zmianę z kolegą, ale do niedawna byłem sam. Wtedy nie mógłbym marzyć o wyrwaniu się choćby na dwa dni. Miałem pełne ręce roboty. Z trudem wywalczyłem w Powiatowej Radzie drugi etat, nie można przecież pracować 24 godziny na dobę. Należy się człowiekowi jakieś życie prywatne, prawda?
- Należy się - przytaknęłam. - Ale Solange nie bardzo pasjonuje się twoją pracą?
- To zrozumiałe. Jej zawód różni się krańcowo od mojego.
- Tak, jak ona różni się od ciebie.
- Co masz ma myśli?
- Ona jest inna niż ty, niż ja, niż my wszyscy. Mnie onieśmiela jej inność. A ciebie?
Tatuś roześmiał się.
- Czy wyglądam na onieśmielonego? Znam ją od dziesięciu lat, zdążyłem się przyzwyczaić. Uprzedzałem cię, że trzeba ją dobrze poznać, żeby polubić. Zaprzyjaźnicie się na pewno, tylko jeszcze nie dziś i nie jutro.
Może być ciężko! - pomyślałam. Rozejrzałam się jeszcze raz po gabinecie przyjęć. W oszklonej gablotce połyskiwały niklem starannie wypucowane narzędzia: nożyce, szczypce, strzykawki, a na niższej półce stały uszeregowane od najmniejszej do największej butelki i słoiki z lekarstwami. Wszystko to wyglądało, jakby nie było wcale używane.
- Tak tu czysto, aż trudno uwierzyć, że miewasz pacjentów.
- To zasługa Marty. Wyjątkowo udana dziewczyna. Potrafi poprowadzić dom na takim poziomie, że nawet Solange jest zadowolona. Dba o Darka nie gorzej niż matka i każda robota pali jej się w rękach.
- Dawno u ciebie pracuje?
- Ponad dwa lata. Przywiązana jest bardzo. Może dlatego, że wyciągnąłem ją z wielkiej biedy i poniewierki. Była popychadłem u rodziny. Nawet szkoły nie skończyła. W ubiegłym roku pchnąłem ją do wieczorówki, gdzie sobie nieźle radzi. Właśnie zdała do ósmej klasy.
- Jeszcze i na naukę znajduje czas? Przy tylu zajęciach?
- Grunt to dobra organizacja i umiejętność planowania zajęć.
Chciałam wtrącić dowcip o straconym czasie, jakim jest planowanie, ale się zawstydziłam. Zaimponowała mi Marta! Chyba będę musiała podciągnąć się w nauce.
- Dzięki tobie wyjdzie na człowieka - podlizałam się tatusiowi.
- Mój udział jest w jej edukacji minimalny. Każdy musi sam pracować na swoją przyszłość. Zgadzasz się ze mną?
Musiałam się zgodzić, gdyż była to najoczywistsza prawda.
VII
- Umiesz skakać tak wysoko jak Kropka? - pytał Darek baraszkując z psem na trawie. Stał w pozycji torreadora, trzymając w ręku czerwoną szmatę, którą wymachiwał przed nosem ogłupiałemu psu.
Szczeniak był młody, więc ambitny i za wszelką cenę chciał złapać w zęby powiewający gałgan. Kiedy udało mu się wczepić w niego kły, następowała próba sił, każdy z zawodników ciągnął w swoją stronę i raz jeden, raz drugi stawał się posiadaczem czerwonej płachty.
- No, powiedz, czy umiesz skakać tak wysoko jak Kropka? - nudził Darek, w przekonaniu, że jeśli chodzi o sprawność fizyczną, nie sięgam jego psu do pięt.
Sądziłam, że odpowiadając: nie! położę kres dyskusji. Akurat! Braciszek okazał się niezmordowany w przeprowadzaniu śledztwa.
- A służyć umiesz? - kontynuował serię głupich pytań.
- Co takiego?
- Pytam zwyczajnie, czy umiesz służyć? Kropeczka! Pokaż, jak się służy!
Kropka przysiadła na zadku, unosząc przednie łapy typowym psim zwyczajem. Była niesłychanie zabawna, traktując swój wyczyn jako coś bardzo doniosłego. Przekrzywiała łepek i czekała na pochwałę. W nagrodę została przez Darka podrapana za uchem, co ogromnie lubiła. Drugą porcję drapania otrzymała ode mnie, ale widać mało miała zabawy, bo zaczęła mi oblizywać palce, potem chwytać zębami za kończyny i kostium kąpielowy. Robiła to delikatnie, z wyczuciem, sierść miała miękką i puszystą, przyjemną w dotyku. Turlałyśmy się na kocu, co wywołało sprzeciw Darka.
- Przestań chichotać, bo cię wrzucę do rzeki! - zagroził.
- Żartujesz!
- Wcale nie!
- Słyszysz, Kropka? On wcale nie żartuje i wrzuci nas do rzeki! - podśpiewywałam nie przerywając zabawy.
- Tylko ciebie, tylko ciebie - wtórował mi braciszek na tę samą melodię.
- A dlaczego tylko mnie chcesz utopić, wytłumacz się! - kontynuowałam śpiew w konwencji operetkowej.
- Bo Kropka umie pływać! - Darek dzielnie mi sekundował w tym duecie.
- Cicho, szczeniaki! - usłyszałam głos zza krzaków.
Przerwaliśmy, jak na znak pałeczki dyrygenckiej. Od owego głosu oddzielał nas wąski pas zarośli. Podeszłam dwa kroki, wspięłam się na palce, chcąc z pogardą spojrzeć w oczy właścicielowi dźwięcznego barytonu. Zobaczyłam tylko brązowe plecy i dużo jasnych, kręconych włosów na głowie. Obok małe tranzystorowe radio zniekształcające w ordynarny sposób jedną z moich ulubionych melodii.
- Nalać go? - zaofiarował się Darek, zapominając, że przed chwilą chciał mnie topić.
- Ćsss... - powiedziałam kładąc palec na ustach. - To Ravel...
Chłopak odwrócił się. Zobaczyłam niebieskie oczy, jakby zdziwione, jakby zawstydzone, a może tylko zmrużone od słońca.
Melodia się skończyła, więc wróciłam na swoje miejsce.
- Powiedz, Dareczku! - zaczęłam ugodowo. - Dlaczego chciałeś mnie utopić?
- Bo chciałem.
- Ale dlaczego? Za co?
- Nie umiesz skakać ani służyć - umotywował po namyśle.
Przyznałam samokrytycznie, że szczekać też nie umiem, w związku z czym ustępuję Kropce zaszczytnego, pierwszego miejsca.
- Zobacz, jak ona pływa! - chełpił się w dalszym ciągu, rzucając ułamaną wierzbową witkę na środek rzeczki.
Biała kulka oderwała się od brzegu i zaczęła rozgarniać wodę kosmatymi łapkami.
- No powiedz! - pękał z dumy Darek. - Czy umiesz tak pływać?
Co miałam robić? Musiałam ratować nadszarpnięty nieco autorytet starszej siostry. Musiałam pokazać, co potrafię!
Plusnęłam do wody i popłynęłam za Kropką. Kąpałam się po raz pierwszy w tym roku. W Kazimierzu nie było czasu i nastroju, więc brak treningu dał o sobie znać. Po przepłynięciu niedużego nawet odcinka poczułam zmęczenie. Odległość między mną a Kropką zmniejszała się, ale dość wolno. Wreszcie, kiedy już miała chwycić w zęby gałązkę wierzbiny, jakiś typ podpłynął i odrzucił ją dalej. Zobaczyłam furę jasnych włosów i opalone ramiona wyrzucane rytmicznym crawlem.
To ten od Ravela. Jego głowa robiła wrażenie pływającego stogu siana. Podzieliłabym się z nim swoim spostrzeżeniem w rewanżu za tamto: „Cicho, szczeniaki”, ale dałam spokój. Mógłby pomyśleć, że szukam okazji do zawarcia znajomości. „Kropka, draniu, gdzie jesteś? - myślałam płynąc coraz wolniej. Była niedaleko; kiedy miała osiągnąć swój cel, chłopak powtórzył manewr z gałązką, tyle że odrzucił ją do tyłu, w moim kierunku.
Ogarnęła mnie złość. Pomyślałam: czas najwyższy wycofać się z tych rozgrywek. Chciałam złapać gałązkę i do brzegu! Ale kopa siana uprzedziła mój zamiar. Biegnący brzegiem Darek dopingował: - Krop-ka! Krop-ka! Krop-ka! - Byłam wściekła.
- Czy nie mógłby pan znaleźć sobie innego patyka?
- Mógłbym, bo ja dużo mogę, ale ten mi się wyjątkowo podoba.
No i kto jest większym szczeniakiem? - pomyślałam zrezygnowana, kierując się w stronę brzegu. Słońce oślepiało, ale pasiaste spodenki Darka były jak drogowskaz albo latarnia morska. Zapatrzona w ten jeden kolorowy punkt nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje tuż koło mnie.
Nagle pociemniało mi w oczach, poczułam tępy ból i znalazłam się pod masywną sylwetką kajaka. Ktoś coś krzyczał, ale słabo słyszałam. Musiałam być częściowo zamroczona, bo głosy docierały do mnie stłumione, wyciszone, aż ucichły zupełnie, zostając nad powierzchnią wody, podczas gdy mnie się trafiło przymusowe nurkowanie.
Brzeg, który był tak blisko, oddalił się w niewiadomym kierunku, straciłam orientację, biłam rękami na oślep i usiłowałam wydostać się do góry, na powietrze. Nie mogłam. Chciałam ze ściśniętego przerażeniem gardła wydobyć głos, krzyknąć: ratunku! Ale tylko woda zimnym strumieniem wypełniła mi przewody oddechowe, czułam, jak cała nasiąkam nią, staję się coraz cięższa, opadam niżej i niżej...
Potem ogarnęła mnie cisza. Nie wiem, jak długo trwała ta przerwa w życiorysie.
Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam pochyloną nad sobą twarz tamtego chłopaka. W zbliżeniu widziałam tylko jego oczy. Ogromne, ciemnoniebieskie, prawie granatowe. Przestraszyłam się.
Hipnotyzuje mnie tymi ślepiami czy co?
- Żyje! - usłyszałam opętańczy krzyk tuż nad samym uchem. Ten krzyk poraził mnie jak prąd elektryczny, wkręcał się jak świder w zbolałą czaszkę, pulsował w czubkach palców i w zdrętwiałych kolanach. Przymknęłam oczy.
Na policzkach poczułam znów ciepły oddech i krople wody spływające ze „stogu siana”.
Poprzez jednostajny szum w uszach docierały do mnie pojedyncze zdania: nic z niej nie będzie... za długo była pod wodą... mały, leć po matkę... szkoda dziewczyny!
Och! Żebym miała siłę otworzyć oczy, podnieść rękę czy wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, niechby przestali krakać nade mną jak nad nieboszczką!
Co chwila czułam na ustach jakiś ciepły ciężar i łaskotanie w gardle. Robiło mi się gorąco, a potem wszystko wracało do poprzedniego stanu, uczucia głębokiej ulgi. Znów gorąco i znów ulga... Prawie udało mi się rozchylić powieki. Wtedy otrzymałam uderzenie w twarz i usłyszałam szept: - Ocknij się! Błagam, ocknij się!
Poruszyłam ustami i w tym momencie już całkiem wyraźnie usłyszałam płacz Darka. Próbowałam usiąść, ale udało mi się jedynie podnieść głowę, która zaraz opadła z powrotem. W tej pozycji widziałam tylko masę opalonych nóg, otaczających mnie zwartą palisadą.
- Rozejść się! - prosił bezskutecznie ten chłopak. - No, rozejdźcie się! Co za ludzie, czy z daleka nie widać? Przecież jej potrzeba powietrza!
Nikt się nie ruszył. Wszyscy byli żądni widowiska i sensacji. Oparłam się na łokciu i z trudem osiągnęłam pozycję siedzącą.
- Przedstawienie skończone! Kurtyna! - wrzasnął chłopak i zaczął rozganiać gapiów.
- Kropeczka! - wyciągnęłam rękę w kierunku Darka przyciskającego do brzucha zmoczonego psiaka. Kropka wyglądała szaro i żałośnie, jak topniejący wiosną bałwanek. Ciekawe, kogo ja przypominałam w tej chwili?
Z daleka dał się słyszeć sygnał karetki pogotowia. Chłopak przyczesujacy mokrą czuprynę mruknął: - Teraz ich niesie! Na pogaszenie świec!
Wzdrygnęłam się. Może z zimna, a może wywołała to wzmianka o świecach, kojarzących mi się na ogół z katafalkiem.
Próbowałam wstać, ale nie mogłam. Najwygodniejsza była jednak pozycja leżąca.
Karetka zatrzymała się i wyskoczyła z niej postać w białym fartuchu.
- Kto tu się utopił? - zapytała spiesznie lekarka, podczas gdy sanitariusz z kierowcą przygotowywali nosze.
- Tu? Nikt! - poinformował mój ratownik.
- Jak to nikt? Dostałam meldunek, że w pobliżu tamy utopiła się dziewczyna.
- Alarm był fałszywy. Dziewczyna cieszy się jak najlepszym zdrowiem.
- Tego bym nie powiedziała - pani doktor ujęła mnie za przegub dłoni badając puls. Potem skinęła na sanitariusza, który podszedł natychmiast z przygotowaną strzykawką. Na jej widok odzyskałam siły i poderwałam się z ziemi.
- Ależ nic mi nie jest! Czuję się doskonale! Naprawdę! - zapewniałam gorączkowo, choć nogi trzęsły się pode mną w nieprawdopodobny sposób.
- Tak, tak, wszyscy widzą, jak świetnie się czujesz - pokpiwała lekarka. - Jednak dla pewności zrobimy ci zastrzyk.
Rozejrzałam się po zebranych, szukając u nich ratunku, ale szybko zrozumiałam, że sprawa jest beznadziejna. Człowiek w białym fartuchu przystąpił bezzwłocznie do czynienia swej powinności, a lekarka wyciągnęła jakiś bloczek.
- Kto udzielił poszkodowanej pierwszej pomocy?
Nikt się nie odezwał, więc ponowiła pytanie.
- Czy to ważne? - wzruszył ramionami mój wybawca.
- Ważne! Muszę opisać przebieg wypadku. Imię i nazwisko?
- Bartłomiej Romański.
Ładnie się nazywa - pomyślałam, chcąc za wszelką cenę odwrócić uwagę od sanitariusza robiącego mi zastrzyk.
- Zawód? - kontynuowała pani doktor.
- Bez zawodu.
- Czyżby urodzony w niedzielę?
- Nie pamiętam, to było tak dawno.
- Uczy się pan?
- Chwilowo nie.
- Więc czym się pan zajmuje?
- Dyktuję pani doktor swój życiorys.
Rozległy się śmiechy. Lekarka zniecierpliwiła się.
- Rozumiem, że panu wesoło, ale ja nie mam czasu na żarty, niestety!
- Przepraszam, pani doktor! - spoważniał Romański. - Nie pracuję, ponieważ jestem uczniem liceum, a nie uczę się, bo są wakacje...
- Bardzo dobrze, to chciałam usłyszeć. Zawód: uczeń. Czy dziewczyna była nieprzytomna?
- Tak, dlatego poleciłem wezwać pogotowie, pozwalając sobie jednocześnie na zastosowanie sztucznego oddychania, za co najmocniej panią doktor przepraszam.
- Ma pan szczególne poczucie humoru - uśmiechnęła się blado lekarka i odgarniając mi włosy z czoła stwierdziła: - Miałaś szczęście!
Mimo woli syknęłam z bólu.
- O! Jeszcze drobny uraz. Zaraz zrobię opatrunek.
Poczułam przyjemny chłód. Wprawne ręce lekarki zalepiły mi czoło plastrem. Musiałam wyglądać okropnie.
- Tatuś! - wrzasnął nagle Darek i nie wypuszczając Kropki z objęć przedarł się przez zgromadzony tłumek. - Tatusiu, tatusiu! Anka się utopiła... no, naprawdę... - zachłystywał się słowami, spieszył połykając wyrazy, żeby go ktoś przypadkiem nie uprzedził.
- Co takiego?
Choć nogi miałam w dalszym ciągu jak z miękkiej gliny, podeszłam do nich.
- Fantazjuje! - zapewniłam. - Nic się nie stało, jak widzisz, tatusiu.
- Wyjaśnijcie mi, co to wszystko znaczy? - wskazał stojącą karetkę.
- Potem sobie wyjaśnicie, najpierw podaj mi swoje personalia, skoro już się czujesz na siłach - powiedziała pani doktor.
Podałam posłusznie imię i nazwisko, wiek, zawód, adres, wyjąkałam: dziękuję i karetka odjechała.
Potem rozejrzałam się, ale Bartłomieja Romańskiego nie było.
- No, to powiedzcie mi teraz całą prawdę, co tu się właściwie stało? - zapytał tatuś w drodze do domu.
- Nic specjalnego - odpowiedziałam niedbale. - Przypadkowe zderzenie z kajakiem, drobna awaria mózgownicy, widocznie dostałam wiosłem w głowę, będzie śliwa przez jakiś czas... i to wszystko.
- Wszystko? Do siniaka wzywaliście pogotowie?
- Ja nie wzywałam.
- A kto?
- Jeden chłopak, mówił, że nazywa się Romański.
- Ja go znam! - przechwalał się Darek.
- Skąd?
- Z biblioteki. Chodziłem z Martą i on też przychodził.
- Romański... Romański...? Niech sobie przypomnę, który to?
- Jak nie było tej pani, to on książki wypożyczał - Darek służył ścisłymi informacjami.
- Ach, już wiem! Syn bibliotekarki.
- Tatusiu, on Ankę wyciągnął z wody, bo była zupełnie utopiona.
Uszczypnęłam go w ramię, aż pisnął.
- Straciłaś przytomność, Anusiu? - Zaniepokoił się poważnie tatuś.
- Na moment.
Zrobiło mi się słabo na wspomnienie tamtego „momentu”. Wrogowi nie życzę. Ten piekielny ucisk w gardle, ból w uszach i strach... strach, że tak wygląda koniec...
- Muszę porozmawiać z tym Romańskim. Trzeba mu podziękować. Czy ty sobie wyobrażasz, Anusiu, co by było, gdyby...
Znów mi się zrobiło słabo. Wyobraźnię to ja posiadam.
- Zaprowadzę was do biblioteki. On tam na pewno będzie - zaofiarował swoje usługi Darek.
- Już was więcej samych nad rzekę nie puszczę! - postanowił tatuś.
- Dlaczego? Przecież ja umiem pływać! - protestowałam, choć wiedziałam, że nieprędko mnie ta rzeka skusi.
- Właśnie, że nie umiesz! - przypomniał sobie Darek. - Kropka się nie utopiła, tylko ty... tatusiu, ona się wcale nie ruszała. Romański przełożył ją przez kolano, a potem chuchał jej w buzię i chuchał. Dopiero wtedy ożyła.
Miałam chęć popełnić zbrodnię w afekcie, a już w najlepszym wypadku ukręcić smarkaczowi język. Po co tatusiowi te wiadomości? Żeby się niepokoił na przyszłość?
- Więc musiał ci robić sztuczne oddychanie?
- Skąd mogę wiedzieć, czy musiał, czy nie musiał? Powtarzam, tylko na moment straciłam przytomność.
- Z wodą nie ma żartów. Przyrzeknijcie, że beze mnie nie wejdziecie do rzeki. Nasza Jeziorka jest bardzo zdradliwa. Pozornie takie nic, zdawałoby się, że przy dobrym rozpędzie można ją przeskoczyć, ale jest głęboka i ma nierówne dno. W ostatnich latach było kilka wypadków utonięć...
- Co będzie na kolację? - przerwał rzeczowo Darek.
- Jeszcze nie wiem, ale coś na pewno będzie - dałam odpowiedź wymijającą.
Od kilku dni pełniłam obowiązki pani domu. Solange wyjechała na urlop do Krynicy Morskiej. Tłumaczyła się przede mną, jakbym to ja była najwyższą instancją, że jedyną skuteczną formą wypoczynku jest zmiana otoczenia. I to całkowita zmiana. Żadne wczasy rodzinne, żadne wspólne wyjazdy. Odpoczywać należy osobno.
I pojechała wypoczywać, zostawiając „chłopców” w dobrych rękach. Marta też dostała urlop. Stawałam więc na głowie, żeby nie mieli powodów do narzekań. Wczoraj na kolację była kaszanka z podsmażaną cebulą. Zajadali się i wołali: jeszcze!
Nie wiem, co dziś wymyślę? Może jabłka w cieście? Żebym tylko nie wyczerpała repertuaru przed powrotem Marty.
- Odpoczniecie beze mnie przez trzy tygodnie - powiedziała Solange wyjeżdżając. - Zwłaszcza tobie, Andrzej, należy się urlop. W ciągu dziesięciu lat dostatecznie ci się opatrzyłam.
- Wiesz doskonałe, że to nieprawda. Nigdy mi się nie opatrzysz...
- Jesteśmy starym małżeństwem, musimy dać sobie trochę wolności. Ty też powinieneś ruszyć w Polskę.
- Po co? Najlepiej mi się tęskni w domu.
- Zabawny jesteś!
A więc oboje byliśmy w jej oczach zabawni. Mnie nawet pochlebiało, że jesteśmy do siebie podobni.
Wcale nie odczuwałam braku Solange, czułam się teraz pewniej i swobodniej, no i tatusia miałam bez reszty dla siebie. Żeby tylko nie tęsknił tak non stop i nie wpadał w zadumę. Już wolałam, kiedy grywał wieczorami na pianinie. Lubiłam słuchać jego gry. Otwierałam drzwi swojego pokoju i leżąc po ciemku na tapczanie słyszałam dobiegające z dołu dźwięki.
Tatuś miał kilka ulubionych utworów, które ciągle powtarzał. Była to „Serenada” Schuberta, pieśń „Dla Elizy” Beethovena, kołysanka z „Porgy and Bess” oraz nie znana mi melodia, grywana najczęściej.
Co to jest? - zastanawiałam się, nucąc ją sobie półgłosem. Była rytmiczna i łatwo wpadająca w ucho, chyba refren jakiejś pieśni, może Moniuszki, a może Grechuty?
Postanowiłam zapytać tatusia i poprosić, żeby mnie nauczył ją grać. Zeszłam na dół, grał po ciemku, widocznie tak jak ja lubił mrok. Poczekałam aż skończy i chrząknięciem zasygnalizowałam swoją obecność.
Zapalił lampkę i zamknął pianino.
- Nie możesz spać, przeszkadzam ci swoim brzdąkaniem?
- Nic podobnego, bardzo lubię, kiedy grasz. Zagraj mi to jeszcze raz!
- Co?
- To, co grałeś przed chwilą - podniosłam wieko pianina, chcąc odtworzyć usłyszaną melodię, ale nie szło mi to składnie, więc zanuciłam.
Tatuś speszył się.
- Lepiej zagram ci Gershwina.
Zatrzymałam jego rękę położoną na klawiszach.
- Gershwin już mi się osłuchał, a tego nie znam - zanuciłam znowu. - Jak się nazywa ten utwór?
- W ogóle się nie nazywa.
- Nie znasz tytułu?
- Nie...
- Ani kompozytora?
- Owszem, znam. Tylko że to nie jest żaden kompozytor.
- A kto?
- Zwyczajny, szary człowiek, tyle że romantyk i marzyciel miewający czasem artystyczne wzloty.
- Tatusiu, to twoja kompozycja, tak?
Milczenie było najwymowniejszym potwierdzeniem.
- Cudna melodia! - rzuciłam się ojcu na szyję. - Już teraz wiem, dlaczego jedyna piątka na moim świadectwie jest z wychowania muzycznego. Po tobie odziedziczyłam artystyczną duszę, po tobie!
- Nie tylko. Po matce również, a może przede wszystkim po niej.
Tatuś uderzył w klawisze. Nie wiedziałam, czy wypada podtrzymywać rozmowę o matce właśnie teraz, kiedy cały wieczorny koncert dawany był z myślą o Solange. Kompozycja własna tatusia też pewnie była jej poświęcona. Nie mogło być inaczej!
Zauważyłam, jak jej zaglądał w oczy albo łapał wpół, podnosząc aż pod sufit. Kochał. A kiedy się kocha, przychodzi natchnienie do pisania wierszy czy komponowania muzyki. Tak! Ten utwór musiał być poświęcony Solange, ona była muzą tatusia.
- Musimy zatytułować twoją melodię.
- W jakim celu?
- Żeby nie była bezimienna i bezpańska. Tak jak człowiek ma prawo do imienia i nazwiska, melodia również.
- Aluzja jest nad wyraz przejrzysta, ale tej piosneczce nie nadawałbym tytułu. Powinna pozostać czymś nie nazwanym, jak nie nazwana była chwila, w której powstała. Ta melodia, to już przeszłość, historia, a historii nie należy upiększać ani uwspółcześniać.
- Przeszłość? Historia? A więc nie Solange?
- Słucham?
- Byłam przekonana, że ta kompozycja powstała ku czci Solange.
- Och, nie! Solange jest realistką, bardziej na nią działają bodźce wzrokowe niż słuchowe. Na jej cześć mógłbym namalować obraz, gdybym oczywiście umiał trzymać pędzel w rękach. Jak do tej pory osiągnęła zaledwie pierwszy stopień umuzykalnienia: odróżnia, kiedy grają, a kiedy nie. O tym, że zauważy różnicę między krzyżykiem a bemolem już dawno przestałem marzyć.
- Za to moja matka była bardziej muzykalna, prawda?
- Tak! Była wyjątkowo muzykalna.
- A czy pojechałaby bez ciebie na urlop?
Tatuś spojrzał na zegarek i złapał się za głowę.
- Ale zabałaganiliśmy! Dochodzi dwunasta. Marsz do łóżka!
VIII
„W sierpniu biblioteka nieczynna, z powodu urlopu” - informowała wywieszka na drzwiach. Dla pewności nacisnęłam klamkę. Nie ustępowała. Doznałam uczucia zawodu. Liczyłam, że znajdę w tej bibliotece ciekawe książki, chociaż tych, co były w domu, starczyłoby mi na rok do czytania.
Tatuś chełpił się posiadaniem kompletu dzieł Mickiewicza, Słowackiego oraz innych klasyków, ja natomiast poszukiwałam pozycji młodzieżowych. Wtedy podsuwał mi „Winnetou” albo „Huragan”, dziwiąc się, że nie chcę korzystać z jego księgozbioru. Mało wiedział o zainteresowaniach dorastających dziewcząt, no bo skąd, jeśli do tej pory widywaliśmy się tak rzadko.
Odchodząc z kwitkiem od drzwi biblioteki, zastanawiałam się, co robić z resztą popołudnia. Do domu nie było po co się spieszyć. Tatuś został odwołany z urlopu, musiał pojechać w teren, gdzie wybuchła epidemia różycy wśród nierogacizny, a Darek z Kropką przepadał na całe dnie u kolegi z sąsiedztwa, spędzając niezapomniane chwile w szałasie z sosnowych gałęzi.
Dostąpiłam wczoraj niemałego zaszczytu. Chłopcy pozwolili mi obejrzeć swoją kryjówkę. Żałowałam ogromnie, że wyrosłam z tych lat, kiedy wolno mi było bawić się tak jak oni. Obiecałam im uszyć biało-niebieski proporzec do zatknięcia na szczycie szałasu, za co zostałam obdarowana świerkową szyszką i kilkoma żołędziami.
Z biblioteki wracałam okrężną drogą, zapoznając się przy okazji z okolicą. Większa część tej miejscowości była zalesiona, a niedawne opady dodały zieleni świeżości i zapachu. Żywica parująca pod działaniem promieni słonecznych odurzała aromatem, a mech rozrósł się bujnie, ustępując tylko gdzieniegdzie miejsca szerokolistnym paprociom.
Pomyślałam, że mogłabym wykorzystać otrzymaną szyszkę do stworzenia ciekawej kompozycji plastycznej i rozejrzałam się za jakimś oryginalnym korzeniem. Znalezienie go nie było trudne, usiadłam więc wygodnie na mchu, realizując swoją artystyczną wizję.
Ciekawe, czy ta korzenioplastyka spodoba się tatusiowi? - myślałam oglądając z upodobaniem swoje dzieło.
Nie chciało mi się w dalszym ciągu wracać do domu, podłożyłam więc ręce pod głowę, pogrążona w słodkim lenistwie. Pachniała żywica, młode dęby i korzenie ulegające próchniczym procesom.
Było mi dobrze, szkoda tylko, że biblioteka nieczynna do końca sierpnia. Co ja będę czytać? Na Mickiewicza i Słowackiego nie miałam najmniejszej ochoty. Poza tym, co tu się oszukiwać? Liczyłam, że spotkam Bartłomieja Romańskiego i podziękuję za tamto.
Powinnam to zrobić wcześniej, nie czekając na szczęśliwy zbieg okoliczności. Głupio wyszło! Co on sobie o mnie pomyśli? Muszę go odszukać i to jak najszybciej. Gdzie może być w taki upalny dzień? Wiadomo, nad rzeką.
Poderwałam się z ziemi i ruszyłam przed siebie. Od tamtej pory noga moja nie postała w okolicy rzeki. Na samą myśl o kąpieli dostawałam gęsiej skórki. Ze strachu. Teraz też czułam się trochę niewyraźnie, a w miarę zbliżania się do miejsca przygody szłam coraz wolniej.
Mimo ociągania się i tak doszłam do celu. Już z daleka zobaczyłam charakterystyczne zarośla: kępę wierzb, gdzie siedziałam z Darkiem i Kropką, oraz krzaki, za którymi ukrywał się Romański z chrypiącym tranzystorem. Jeszcze dalej... nie, dalej nie ma potrzeby się rozglądać. Jeśli Romański jest nad rzeką, to powinien być na starym miejscu.
Zaczęłam więc krążyć wokół wiadomych krzaków. Czy to chociaż te same krzaki? Jakby wyższe i gęściejsze, ale jednak te same, bo innych nie ma w pobliżu. Spatrolowałam teren raz i drugi, wypatrując znajomej twarzy z czupryną w kształcie stogu siana. Bezskutecznie! Za to naraziłam się na niewybredne zaczepki.
Miejsce Romańskiego zajęte było przez grupę hałaśliwych wyrostków.
- Założę się, że pani mnie szuka! - zawołał jeden. - Tu jestem, hallo!
- Pomyłka! - odpowiedziałam wyniośle.
- Jasne, że pomyłka! - podchwycił drugi. - Ona nie ciebie szuka, kretynie, tylko mnie, prawda?
Nie patrząc nawet w ich stronę oddaliłam się szybkim krokiem. Usłyszałam jeszcze wołania:
- Niech pani poczeka! Odwiozę panią na motorze!
- Tak, on podwiezie panią pod sam dom, tylko najpierw podpieści komuś motor. Widzisz, kretynie, ta pani pluje na motor, rozejrzyj się za Fiatem...
Uciekałam od tej rzeki i od tego towarzystwa. Machnęłam ręką na dalsze poszukiwania, choć Romański mógł się akurat kąpać lub siedzieć w innym miejscu. A może ci „dżentelmeni” to jego kumple? Może i on w podobny sposób zawiera znajomości z dziewczynami? Nasze pierwsze spotkanie byłoby tego najlepszym dowodem, ale to nie zwalnia mnie od podziękowania za uratowanie życia.
Spróbuję wybadać Darka, czy zna jego adres, a jak tatuś wróci z terenu, poproszę, żeby ze mną poszedł. Dwuosobowa delegacja będzie wyglądać poważniej.
Tatuś już był, zmęczony, w pomiętej koszuli gospodarował w kuchni.
- Nikogo nie ma, szczere pustki w domu - skarżył się. - Chyba zacznę sam ze sobą rozmawiać.
- Wybacz, tatusiu! - pocałowałam go w policzek. - Ja też miałam dziś pechowy dzień i czuję się byle jak.
- Musimy coś wymyślić na poprawę samopoczucia.
- Ja już wymyśliłam. Mam chęć na coś niezdrowego, tuczącego, ale znakomicie poprawiającego humor. Co byś powiedział na naleśniki z dżemem?
- Podpisuję się obydwoma rękami. Koniec z pechem i frasunkiem, czas się zająć poczęstunkiem. Co mam robić? Dyryguj, gosposiu!
- Proponuję następujący podział ról: ja zajmę się strawą cielesną, czyli naleśnikami, a ty duchową.
- Czyli?
- Zagrasz mi wiązankę ulubionych przebojów.
- To nie jest sprawiedliwy podział ról, krzywdzący dla ciebie.
- Nieprawda.
- Wiem, co mówię.
- A ja wiem, co jest dla mnie krzywdzące, a co korzystne. Nie zawsze będą warunki do grania.
Przekonałam tatusia. Przy akompaniamencie muzyki produkcja naleśników szła mi śpiewająco. W pewnej chwili do kuchni wpadł Darek.
- Dobrze wyczułem, że to u nas coś się smaży, ma się nosa! A Waldek jest głupi, mówił, że u Lewandowskich. - Bez przypominania umył ręce i zasiadł twardo przy stole czekając na ucztę. Stuprocentowy mężczyzna!
Nareszcie zdobyłam uznanie w jego oczach. Ale to się skończy wraz z przyjazdem Solange. Znów zaczniemy jadać surówki przyprawiane oliwą i gotowane mięso, jak niemowlęta.
Miała rację mówiąc: odpoczniecie ode mnie! Ja odpoczywałam z całą pewnością, Darek i Kropka byli chyba podobnego zdania, tylko tatuś oddałby wszystkie naleśniki i inne specjały kuchni polskiej za obecność Solange. Co to miłość może!
- Dareczku! - przystąpiłam do sprawy po skończonej libacji. - Podobno znasz Romańskiego?
- Tego z biblioteki? Pewnie, że znam. Kto by go nie znał?
- A nie wiesz, gdzie mieszka?
- Nie, ale mogę się dowiedzieć, jeśli ci bardzo zależy.
- Od kogo?
- Pójdę do biblioteki i się dowiem. Wielka rzecz! - spojrzał z politowaniem, że nie potrafię sobie poradzić.
- Biblioteka nieczynna. Urlop.
- No to klops. A po co ci ten Romański?
- Mam do niego sprawę.
- Napisz list.
- Przecież nie znam adresu.
- Zapytaj na poczcie, listonosz będzie wiedział.
- Dobrze radzisz, ale...
- Trzeba mieć głowę!
- ...ale moja sprawa jest pilna, chciałabym ją załatwić jeszcze dziś i raczej osobiście.
- To ja już nie wiem, co ci poradzić - Darek poddał się.
- Ale ja wiem - włączył się tatuś, przerywając rozmyślania o Solange.
Spojrzałam pytająco.
- Wiesz, gdzie mieszka Romański?
- Mniej więcej, tylko to dosyć daleko.
- Trudno. Czy nie sądzisz, że powinniśmy... że powinnam wybrać się do niego w związku z tamtą sprawą.
- Tak, oczywiście! Możemy iść nawet zaraz. Miałaś rację, naleśniki działają znakomicie na poprawę samopoczucia. Czuję się jak odrodzony. A ty, Dareczku?
Darek nie bardzo wiedział, czego od niego chcą, zresztą zajęty był dokarmianiem Kropki, która też widać znała się na dobroczynnym działaniu naleśników.
- Zostawiłbyś trochę na kolację! - zaproponował tatuś. - Kropka gotowa pęknąć jak ten smok wawelski.
- Bajki! - nie dał się zastraszyć Darek, ale dla pewności przerwał karmienie psa z ręki.
- Przygotuj się do wyjścia, tatusiu, a ja sprzątnę ze stołu.
- Same inteligentne zajęcia dziś mi wyznaczasz - uśmiechnął się.
- Poszedłbym z wami, ale mam dyżur u Waldka - powiedział przepraszająco Darek, uważając, że powinniśmy być niepocieszeni z tego powodu.
- Jaki dyżur? - zainteresował się tatuś.
- Tajemnica.
- Ach, to przepraszam! Jeśli tajemnica, nie nalegam.
Darek, widząc, że nikt nie chce mu wydrzeć sekretu, zaczął się łamać.
- Właściwie to nie jest wielki sekret, jeśli chcesz wiedzieć...
- Nigdy w życiu! Wielki czy mały, zachowaj go dla siebie.
- Bo my znaleźliśmy jeża! - nie zdzierżył Darek. - I musimy pilnować, żeby go ktoś nie ukradł.
- Słusznie! Pilnujcie!
- No to lecę! Czy mogę wziąć jednego naleśnika?
- Jeże nie jadają naleśników.
- Bo nie wiedzą, jakie to dobre, ale kiedy spróbują... - porwał z talerza przedostatnią sztukę i zniknął jak błyskawica.
Tatuś ogolił się, założył sportową niebieską koszulę, w której wyglądał bardzo korzystnie, i zameldował gotowość wyjścia.
- Jak wyglądam? Nie będziesz się wstydziła pokazać ze mną na ulicy?
- Też wymyśliłeś! Zawsze byłam z ciebie dumna. Dziewczyny zazdrościły mi towarzystwa.
- Pochlebiasz mi.
- A kto ci ma pochlebiać, jak nie ja? Widzisz inną kandydaturę?
- W pochlebstwie może być nieszczerość.
- Ale nie w moim. Chyba wiesz?
- Wiem. Jesteś dobrym dzieckiem. Chciałbym, żebyś była szczęśliwa w życiu.
- Na razie jestem. Idziemy?
- Nie zdejmiesz fartuszka?
- Rzeczywiście, zapomniałam, że powinnam się ogarnąć. Poczekaj dwie minuty, zmienię sukienkę.
- Przydałby się jakiś kwiatek, żeby nie iść z pustymi rękami. Ukradnę Solange ze trzy róże.
- Pyszny pomysł! - pobiegłam do siebie i zaczęłam robić przegląd garderoby. W co tu się ubrać, żeby nie wyglądać jak siódme dziecko szewca? Wybór miałam niewielki, wahałam się raczej dla formalności. Moja jedyna reprezentacyjna sukienka, wiśniowa w białe grochy, była trochę zmięta, ale włożyłam ją, bo nie było czasu na prasowanie. Nie mogłam narażać tatusia na zbyt długie czekanie. I tak zdążył już pewnie wyciąć z pół ogrodu.
Będąc przy drzwiach usłyszałam, że z kimś rozmawia. Wycofałam się do łazienki, aby przyczesać włosy. Na półce leżała szczotka Solange, co mi szkodziło po nią sięgnąć?
Kilka ruchów w lewo, kilka w prawo i już głowa nie ta sama! W puszystej, nie przy lizanej fryzurze prezentowałam się zupełnie nieźle. Tylko dla kogo te wszystkie zabiegi? - myślałam drwiąco. - Jak to dla kogo? Dla tatusia!
A on w dalszym ciągu prowadził rozmowę w ogrodzie. Mógłby już skończyć to gruchanie! Jeśli Romański mieszka daleko, to nie zdążymy wrócić przed wieczorem.
Wyszłam do ogrodu przyspieszyć akcję. I co zobaczyłam? Zobaczyłam stojące na ścieżce walizki, pęk róż w rękach Solange i rozpromienioną, szczęśliwą twarz tatusia. No tak! Prawidłowo! Dla jednych szczęście, dla innych pech.
W takiej sytuacji wyprawa do Romańskiego odpadła. I po co się stroiłam? Przy Solange i tak wyglądam, jak uboga krewna.
- Zobacz, Anusiu, kogo przyprowadziłem! - tatuś oznajmił „radosną” nowinę.
- Nie spodziewaliście się mnie, prawda? - Solange cmoknęła mnie w policzek. - Może wam przeszkodziłam niespodziewanym przyjazdem?
- No wiesz! W czym nam mogłaś przeszkodzić?
- Liczyłam się z możliwością zastania pustego domu. Mogliście przecież gdzieś wyjechać.
- Bez ciebie? Żartujesz!
Czekałam na jej ulubiony zwrot: Zabawny jesteś! Ale tym razem przełknęła gładko zapewnienie, że bez niej żaden wyjazd nie jest dla tatusia atrakcją.
- Przyjechałam wcześniej, bo pogoda się popsuła. Deszcz nad morzem to koszmar.
- A u nas piękna pogoda.
- Powinniście ją wykorzystać i na resztę urlopu wybrać się gdzieś razem - wtrąciłam.
- To jest myśl! - podchwycił tatuś.
- Kiedy kończysz szczepienia nierogacizny? - kułam żelazo, póki gorące.
- Jutro lub pojutrze.
- Weź dobry rozbieg i skończ jutro. A pojutrze ruszycie, gdzie oczy poniosą.
- Co ty na to, Solange?
- Och, nie wiem! Marzę o kąpieli i łóżku.
- Twoje marzenia zaraz się spełnią. A na kolację dostaniesz naleśnika z dżemem. Jednego udało mi się zaoszczędzić. Widzisz, wcale nas nie zaskoczyłaś wcześniejszym przyjazdem.
- Jak sobie radziliście bez Marty?
- Dobrze. Anusia jest doskonałą gospodynią.
- Brawo! Pewnie codziennie jadaliście naleśniki.
- Tylko co drugi dzień - odgryzłam się. - Więc postanowione? Ruszacie w Polskę z, plecakami i w trampkach, zaraz przyniosę mapę, wytyczymy trasę wycieczki.
- Zmiłuj się, w trampkach? - jęknęła Solange.
- Mogą być tenisówki - poszłam na ustępstwo.
Rajd pieszy proponowałam dlatego, że w czasach studenckich tatuś bardzo to lubił i na jednym z nich poznał Solange, kobietę swego życia. Było to dziesięć lat temu, jest więc doskonały pretekst do zorganizowania małego jubileuszu.
Najważniejsze, żeby wyprawić ich razem, może odnajdą na nowo urok wspólnie spędzanych wakacji?
- Kiedy byłam w twoim wieku, Aniu, bardzo lubiłam piesze włóczęgi, potrafiłam robić do trzydziestu kilometrów dziennie. Teraz już mi się nie chce. Gdy człowiekowi lat przybywa, zaczyna wyrastać z wielu młodzieńczych upodobań.
- Masz młodego męża, to zobowiązuje. Powinnaś dotrzymać mu kroku! - agitowałam, celowo przemilczając fakt, że sama wygląda jak nastolatka. Wszystkie reflektory kierowałam na tatusia, i dziwiłam się obojętności Solange na jego urok. W czasie pełnienia obowiązków służbowych opalił się nie gorzej niż na plaży, a jasnoniebieskie koszule powinien nosić co najmniej przez sześć dni w tygodniu.
Tymczasem studiował mapę, wodząc palcem po jej południowej części.
- Do Leżajska można dojechać pociągiem, a dalej ruszyć pieszo doliną Sanu. Pamiętasz spływ kajakowy Wisłokiem?
- Kiedy to było? Sto lat temu!
- Najwyższy czas odkurzyć wspomnienia - namawiałam gorliwie.
- Nie wiem, czy potrafiłabym dziś utrzymać wiosło w rękach - robiła ceregiele Solange, ale dało się zauważyć, że chwyta przynętę. To już było osiągnięcie!
Tatuś złożył mapę.
- Pomarzyliśmy, czas wracać do rzeczywistości.
- Nie rozumiem! - spojrzałam na niego pytająco. Więc Solange się zgadza, a tatuś ma opory?
- Jesteś, Anusiu, dobrą wróżką, która zgubiła swoją czarodziejską różdżkę. Rzucasz bajeczne projekty, szkoda tylko, że nierealne.
- Co nierealne, co nierealne! - zaperzyłam się. - Jakie widzisz przeszkody?
- Chociażby Darek. Za mały na taki maraton.
- A kto mówi o Darku? Zostaw dzieciaka w spokoju. On świata nie widzi poza swoim wigwamem, a ja przyrzekam, że nie dam mu zginąć śmiercią głodową. Chyba na tyle zaufania zasługuję?
- Więc ty sądzisz, że pojechalibyśmy sami, bez ciebie?
- Nie tylko sądzę, ale wręcz nalegam.
- Obiecałem ci ciekawe wakacje, a nie siedzenie w domu.
- Przecież nie zgłaszam reklamacji i uważam te wakacje za dostatecznie atrakcyjne.
- Planowałem wziąć cię do teatru, na operę...
- Studiowałam repertuar. W sierpniu teatry nieczynne. Wszyscy rozjeżdżają się na łono natury. Nie ma się nad czym zastanawiać. No, bądź mądry, tatusiu! - wycisnęłam mu głośny pocałunek na policzku.
Jeszcze się wahał. Co za przesadne poczucie obowiązku! Zaczęłam gorączkowo szukać argumentów przemawiających za moim pozostaniem w domu.
- Wiesz, że mam pewne sprawy do załatwienia, poza tym czekam na list od mamy.
- Zdążysz go przeczytać po powrocie.
Pokręciłam przecząco głową. Solange roześmiała się.
- Jesteście z tej samej gliny.
- To znaczy?
- Nie lubicie ruszać się z domu, jesteście sentymentalni i mięk... miękki... - nie mogła sobie poradzić z zawiłościami polskiej gramatyki.
- Mięczaki, chciałaś powiedzieć? - zgodził się wesoło tatuś.
- Właśnie.
- No i bardzo dobrze! - podsumowałam. - Więc ruszacie pojutrze, skoro świt i przez dziesięć dni nie ośmielacie się pokazać w domu. Zgoda?
- Jak rozkaz, to rozkaz! - podporządkował się tatuś, a Solange mogła nareszcie zrealizować marzenie o kąpieli i łóżku.
IX
Nawet nie podejrzewałam, że aż tak będę się nudziła. Darek bywał gościem w domu, wpadał tylko na posiłki, a prawdziwe życie pędził na łonie natury, podpatrując jej tajemnice. Ciągle przynosił jakieś nowiny, obserwował życie chrabąszczy i pająków, a odkrycie gniazda myszy równało się w jego oczach co najmniej odkryciu Ameryki.
Sprawowanie opieki nad nim nie zabierało mi zbyt dużo czasu, mogłam zajmować się swoimi sprawami, Sęk w tym, że nie miałam żadnych spraw. List od mamy spóźniał się, u Romańskich wszyscy powyjeżdżali, tak mnie poinformował wszystkowiedzący listonosz, więc co miałam robić z nadmiarem wolnych godzin?
Żeby tak można było wyspać się na zapas! Niestety, ptaki przeszkadzały. Już od świtu urządzały koncerty uniemożliwiając spanie. Odgłosy ptasich sejmików przenikały przez zamknięte okna i zasunięte zasłony, a pukanie dziobem w szybę czy parapet nie należało do rzadkości.
Dziwne zjawisko. W Kazimierzu nie spotykałam się z czymś podobnym. Na dobrą sprawę, poza wróblami buszującymi w ogródku, nie widywałam innych gatunków. Postawiłam stracha wśród słoneczników i spokój! Żadnych problemów z ptakami!
A tu już o szarym świcie rozlegało się gruchanie dzikich gołębi, od czasu do czasu rozdzierający pisk i wreszcie regularne świergotanie ogromnej ptasiej rodziny. Wtedy wiedziałam, że koniec spania.
Co prawda spałam trwożnie, jak zając pod miedzą gotów do ucieczki z powodu byle szelestu. Byłam niespokojna. Nigdy do tej pory nie miałam tak odpowiedzialnej funkcji, jak piecza nad całym domem, stąd zapewne ta czujność i lekki sen.
Dni wydawały mi się nadzwyczaj długie. Próbowałam ćwiczyć grę na pianinie, ale wprawki palcowe nie wypełniały mi więcej niż dwie godziny dziennie. Ile w końcu można grać, zwłaszcza kiedy jest się dopiero raczkującym wirtuozem?
Na spacery wolałam nie chodzić, żeby uniknąć zaczepek, więc tylko liczyłam dni do powrotu tatusia i Solange.
Kiedy wrócili, zaczęłam od razu lepiej sypiać i przestałam się nudzić.
Solange zauważyła braki w mojej garderobie, więc jeździłyśmy do Warszawy po zakupy. Wędrówki od sklepu do sklepu, wyczekiwanie w kolejkach, wybieranie, przymierzanie, wreszcie tłok w tramwajach i na ulicach sprawiały, że wracałam skonana, niewiele uwagi zwracając na uroki stolicy, którą widziałam przecież po raz pierwszy.
Po każdej wyprawie przybywało coś w mojej szafie i to nie byle co, ale rzeczy w dobrym guście. Początkowo towarzyszył nam tatuś, ale szybko się znudził dochodząc do wniosku, że poradzimy sobie bez niego. Oddał mnie więc pod komendę Solange, która była w swoim żywiole.
Stuprocentowa kobieta! Jak ona przebierała, grymasiła, każąc mi przymierzać niezliczone ilości bluzek, spódnic, spodni, obuwia. Poddawałam się tej tyranii bez sprzeciwu, choć w duchu zastanawiałam się, po co to wszystko? Zawsze pytała mnie o zdanie, ale moja zgoda była tylko formalnością. Kupowała to, co uważała za stosowne.
Nie miałam żadnej satysfakcji przy kupowaniu, dopiero w domu stwierdzałam, że dokonałyśmy bardzo udanych zakupów. Kiedy stawałam przed lustrem, nie poznawałam samej siebie. Czy to naprawdę ja? Ten sam Kopciuszek z Kazimierza Dolnego, mający cały ruchomy majątek w dwóch obdrapanych walizkach?
Trochę mi było żal dawnej Anki, nie dbającej o elegancję ani dobre maniery. Żyłam sobie niefrasobliwie, bez wielkich problemów, a teraz wchodziłam w świat bardziej cywilizowany i musiałam go przyjąć ze wszystkimi konsekwencjami. Przyodziana w nowe szaty zaczynałam nowy rozdział życia, od którego nie miałam odwrotu.
Był koniec sierpnia, początek roku szkolnego zbliżał się nieubłaganie. Z przeniesieniem do liceum w najbliższym mieście powiatowym nie było większych trudności, tatuś znał dyrektora, tylko ja rumieniłam się z powodu mało chwalebnego świadectwa.
- Czy ten dyrektor nie krzywił się przeczytawszy stopnie?
- Przemilczał tę sprawę, może ze względu na starą znajomość.
- A czy jest ktoś, kogo nie znasz w tym powiecie?
- Znam prawie wszystkie psy w okolicy, więc i właścicieli również. Konieczność zawodowa - roześmiał się.
Tak więc pierwszego września ubrana odświętnie, jak przystało na wzorową uczennicę, pojechałam autobusem, by uczestniczyć w inauguracji nowego roku szkolnego.
Wszystko tu dla mnie było nowe, obce, oszałamiające wielkością. I sala gimnastyczna ze trzy razy większa niż w Puławach, i tłum obcej młodzieży, i ciało pedagogiczne zebrane przy prezydialnym stole, dostojne, surowe, czujne.
W tej nowej szkole miałam od dziś zgłębiać tajniki wiedzy. Zdawało mi się, że jestem sama przeciwko ogromnej armii profesorów, z których każdy z osobna czeka, by mnie zagiąć, przyłapać na braku wiadomości i przekonać o kompromitującej niewiedzy. Czy zdołam się obronić?
Spojrzałam po sali. Po tej samej co ja stronie barykady znajdowało się co najmniej pięćset łebków, ale na żadnej twarzy nie widziałam oznak niepokoju. Towarzystwo było rozszczebiotane, wesołe, niefrasobliwe. A więc głowa do góry, może i ja nie zginę? Poczułam się trochę bezpieczniej w tym obcym tłumie. Obcy, nieobcy, w gromadzie zawsze raźniej.
Wzdłuż ścian sali gimnastycznej rozstawione były ławki dla rodziców, a ponieważ nie było ich wielu, resztę wolnych miejsc zajęli co sprytniejsi z uczniów. Inni stali, w ich liczbie i ja.
Nie znałam tu absolutnie nikogo i żałowałam, że nie przyszłam z tatusiem, który chciał mi towarzyszyć. Czułabym się raźniej, mając choć jedną przyjazną duszę.
Rozejrzawszy się uważnie stwierdziłam, że takich stremowanych jak ja było więcej, prawdopodobnie pierwszoklasiści, ale oni mieli lepszą sytuację, bo wszyscy byli nowi, ja natomiast wchodziłam do zżytej już paczki. Drżałam, jak zostanę przyjęta.
Czekaliśmy na radiowe przemówienie ministra oświaty. Rozglądałam się po sali, kierując raz po raz wzrok ku stołowi prezydialnemu. Zgadywałam, który z profesorów nazywa się Janicki. Miał być moim wychowawcą. Najwięcej zaufania budził sympatyczny blondyn, uśmiechający się do siedzącej obok koleżanki. Bardzo chciałam, żeby właśnie on okazał się panem Janickim, a ponieważ chciałam, zaczynałam wierzyć, że tak będzie.
- Koleżanko, jest wolne miejsce! - ktoś ujął mnie za łokieć.
Spojrzałam nieufnie. Wolne miejsce! Akurat dla mnie, kiedy stojących są tłumy?
- Gdzie, na podłodze? - zapytałam, podejrzewając, że chłopak chce zrobić ze mnie balona, proponując miejsce na swoich kolanach.
- Nie tylko! - pociągnął mnie w kierunku ławki pod oknem.
- Dziękuję! - bąknęłam siadając na ciepłym jeszcze miejscu.
- Romek-dżentelmen! To coś nowego! - zauważyła jedna z dziewcząt. - Co się stało?
- Nic nadzwyczajnego, moja śliczna! Po prostu noga mi ścierpła, muszę ją rozprostować - wyjaśnił zagadnięty.
- Jesteś dalekowidzem? Nie zauważyłeś, że ja stałam bliżej?
- Rzeczywiście przegapiłem, nie rzucasz się w oczy.
- Ja nie rzucam się w oczy? Ja? Powtórz!
- Przepraszam, rzucasz się... do oczu.
Słuchałam z niesmakiem tej wymiany zdań.
Chciałam wstać i ustąpić „nieprawnie” zagarniętego miejsca. Akurat było mi potrzebne! Jakbym nie miała dwóch własnych nóg, będących w stanie utrzymać mnie w pozycji stojącej.
Kiedy się uniosłam, chłopak położył mi rękę na ramieniu, nie pozwalając wstać.
„Coś podobnego! Mam się podporządkować? Ulec przemocy? Nigdy!” - chciałam powiedzieć jakieś mocne słowo, ale on położył palec na ustach.
- Ćśśś...
Zaczynało się przemówienie ministra. Słuchałam go jednym uchem, natomiast głos owego Romka wydał mi się znajomy. Spojrzałam uważnie na chłopaka. Tak! Już go gdzieś widziałam. Znam tę twarz. Tylko skąd?
Zauważył na sobie mój wzrok i uśmiechnął się. Chwila koncentracji i już wiedziałam, do kogo należą te ciemnoniebieskie, prawie granatowe oczy. Brakowało tylko pokudłanej strzechy na głowie, została przykładnie ostrzyżona i dlatego rozpoznanie trwało tak długo. Ale to był Romański! Bez cienia wątpliwości, jak mówi pani Roztocka do uczestników Wielkiej Gry.
Poznał mnie, czy po prostu wyłowił z tłumu jako nową? Zbieg okoliczności, czy zamierzona akcja? I dlaczego Romek? Lekarce z pogotowia podał inne imię. Bartłomiej, o ile dobrze pamiętam.
Nie zauważyłam, kiedy zniknął mi z pola widzenia, pojawiając się przed półkolem chórzystów, a właściwie chórzystek, manipulując coś przy mikrofonie.
Skończyło się przemówienie. Nastąpiła chwila „spocznij”. Romek zaczął wyprawiać z mikrofonem przedziwne rzeczy. Dmuchał w niego, potrząsał, liczył: raz dwa, trzy... następnie: trzy, dwa, jeden, zero... start!
Widownia ucieszona, że nareszcie coś się dzieje, zaczęła klaskać, wtedy do akcji wkroczył dyrektor z powitalnym zagajeniem.
Długo się nie nasiedziałam. Ustąpiłam miejsca jakiejś spóźnionej mamusi. Romański znów pojawił się w pobliżu.
- Pierwszoklasistka? - zapytał szeptem.
- Coś takiego! - oburzyłam się.
- Jestem znanym gburem - powiedział ze skruchą. - Przepraszam za nietakt i proszę o przebaczenie.
- Zgoda, ale pod warunkiem, że wskaże mi kolega profesora Janickiego.
- Kolega wskaże z wielką przyjemnością, ale pod warunkiem, że będziesz mi mówić po imieniu.
- Będę mówić po imieniu, ale pod warunkiem, że dowiem się, jak ci na imię.
- Bartłomiej.
- Czyżby? Przed chwilą słyszałam co innego.
- Dla tłumu jestem Romkiem, dla wybranych Bartłomiejem. A ty?
- Dla wszystkich jednakowo: Anka.
- Ładnie. Anka, Ania, Anita, Ann...
- No, więc który to jest pan Jardcki? Ciekawa jestem, czy dobrze się domyślałam?
- A kogo typowałaś?
- Według mnie ten blondyn, drugi od lewej. Sympatyczny, co?
Bartłomiej pokręcił głową.
- Pudło! To jest Zaremba. Dla dobrych z matmy rzeczywiście sympatyczny.
- Ooo... - westchnęłam ciężko.
- Widzę, że nie lubimy nauk ścisłych?
- Istotnie.
- Są tylko dwa wyjścia. Albo zmienić front i pokochać matematykę, albo przygotować się na ciężkie życie. Zaremba, choć tak poczciwie wygląda, jest pijawką, jakich mało. A Janicki siada właśnie do fortepianu. Dlaczego on cię tak interesuje?
- Ma być moim wychowawcą. Chciałabym wiedzieć, czego się po nim spodziewać.
- Niezły facet, da się lubić, a jeśli zapiszesz się do chóru, będzie ci mówił po imieniu.
- To źle, czy dobrze?
- Jak dla kogo. W każdym razie dowód sympatii, pewnego rodzaju wyróżnienie. Chyba że nie masz słuchu.
- Trochę się znajdzie. A do ciebie jak mówi?
- Romeo!
- Romantycznie.
- To dlatego, że jestem bardzo przyziemny i konkretny. Nie znam się na poezji, z literatury pięknej czytam tylko lekturę obowiązującą i to nie wszystko, wybieram utwory o mniejszej objętości.
- A co z resztą?
- Siostra za mnie czyta.
- Niektórym to dobrze.
- Codziennie jej to powtarzam.
Przeszeptaliśmy całą uroczystość. Dziewczyna oskarżająca Bartka o dalekowzroczność rzucała mi nieprzyjazne spojrzenia. Czułam w niej wroga. Nieźle jak na początek!
Po wszystkich przemówieniach i występach chóru cała brać rzuciła się do drzwi wyjściowych. Bartek musiał się zająć rozmontowaniem całego urządzenia radiofonizacyjnego, pochować mikrofony i głośniki, pozwijać przewody.
- No to cześć! - powiedziałam i skierowałam się do wyjścia.
- Ale się wynudziłam! - westchnęła jedna z dziewcząt nie kryjąc ziewania.
Dziwne! Mnie czas zleciał jak jedna chwilka. Spojrzałam na zegarek. Uroczystość trwała prawie dwie godziny. Były to dość interesujące dwie godziny w moim życiu.
Prosto ze szkoły udałam się do kasy PKS-u, żeby wykupić bilet miesięczny na autobus, którym miałam codziennie dojeżdżać. Kolejka przed kasą była nieprzeciętna. Licząc optymistycznie - godzina czekania. Ale co miałam robić? Stanęłam. Do przodu posuwałam się powoli, ponieważ ciągle podchodził ktoś z boku. Złość mnie brała, ale milczałam, inni nie protestowali, więc widocznie przyjęte tu było wkręcanie się bez kolejki.
Pomału przede mną robiło się luźniej, a za mną przybywało ludzi. Spoglądałam na drzwi z nadzieją, że zobaczę wchodzącego Bartka. Przecież dojeżdżamy z tej samej miejscowości, powinien również wykupić bilet. Wyobraziłam sobie następującą sytuację: Bartek wchodzi, widzi tasiemcową kolejkę, ciężko wzdycha i chce zrezygnować z czekania, wtedy ja proponuję, że mogę mu załatwić kupno biletu. On jest szczęśliwy, ja jestem szczęśliwa. Kurtyna!
Niestety, tak precyzyjnie wymyślona sztuczka nie została odegrana z powodu niestawienia się jednego z aktorów. Bartek po prostu nie przyszedł.
Zjawił się natomiast profesor Janicki. I wszystko potoczyło się tak, jak w poprzedniej wersji, a więc profesor ciężko westchnął zobaczywszy tłum do kasy, następnie spojrzał na zegarek i zamierzał się wycofać, wtedy ja podeszłam i zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym mu bilet wykupiła.
- Z nieba mi spadłaś, dziewczyno! - ucieszył się. - Nie mam cierpliwości na wystawanie w kolejkach. I do tego dziś wyjątkowo mi się spieszy.
No, proszę! Jak ładnie się złożyło! Mimo zmienionej obsady sztuka wypadła znakomicie.
- Duża rośnij i miej same piątki z wychowania muzycznego - usłyszałam jako podziękowanie.
- Postaram się - odpowiedziałam skromnie.
- Jesteś z pierwszej klasy, prawda?
Zaprzeczyłam.
Spojrzał na nowiutką tarczę przy mojej bluzce i zmarszczył czoło.
- Jeśli nie jesteś z pierwszej, to powinienem cię znać. Mam na ogół dobrą pamięć do twarzy.
- Jestem z drugiej - przyznałam się.
- Z mojej klasy? To znakomicie!
Nie wiedziałam, gdzie tu powód do radości, ale było mi przyjemnie.
- A co wybierasz, wychowanie muzyczne czy plastyczne?
- Muzyczne, oczywiście. Obiecał mi pan profesor same piątki...
- Nie obiecywałem, tylko życzyłem. Ale wyglądasz na taką, do lubi śpiewać.
- Rzeczywiście, lubię. Czy to widać?
- Ja zgadłem od razu. Znam się na ludziach. Artystyczną duszę wyczuwam na odległość.
- W jaki sposób?
Mimo że poprzednio narzekał na brak czasu, teraz wcale się nie spieszył.
- Ludzie kochający muzykę są wrażliwi, nie przechodzą obojętnie obok życia, obok ludzi, są uczynni, życzliwi...
Odpowiadała mi powyższa teoria, choć nie byłam pewna, czy kierowała mną w tym wypadku bezinteresowna życzliwość, czy chęć podlizania się.
Żeby się jeszcze bardziej podlizać, zgłosiłam chęć wstąpienia do chóru, o ile są jeszcze wolne miejsca.
- Wolnych miejsc jest nieograniczona ilość - roześmiał się melancholijnie profesor Janicki. - Mam kłopoty z brakiem kadr. Chętnych do śpiewania jest coraz mniej. Zwłaszcza wśród chłopców. Sport pociąga ich bardziej niż muzyka. Aż żal tylu zmarnowanych talentów.
Opowiadał mi o swoich trudnościach, jakbyśmy byli starymi znajomymi. Chyba będzie mi mówił po imieniu. Nieźle wystartowałam. Oby tak dalej!
Na przystanku autobusowym czekał Bartek. Nie sam. Z dziewczyną, która „rzucała się do oczu”. Rozmawiali z ożywieniem, gestykulowali, chwilami wyglądało to na kłótnię. Udawałam, że ich nie widzę, ostatecznie, co mnie obchodzą cudze rozmowy? Ale nie mogłam powstrzymać się od zerkania w tamtą stronę i choć Bartek uśmiechał się do mnie znad jej ramienia, cały urok dzisiejszego dnia znikł. Znów poczułam się osamotniona.
Autobus opanowali prawie w całości uczniowie. Szumiało jak w ulu, tylko ja nie miałam do kogo ust otworzyć. Ale to nic! Za pół godziny będę w domu, gdzie nagadam się, ile dusza zapragnie.
Kiedy wysiadłam z autobusu, podszedł Bartek. Koleżankę zgubił wcześniej.
- To ładnie, że się znów spotkaliśmy! - zagaił.
- Przypadek. Długo stałam po miesięczny.
- Współczuję. Ja nigdy nie stoję.
- Krasnoludki cię wyręczają?
- Tak. Nie masz pojęcia, jakie to pożyteczne stworzenia. Trzeba je tylko umiejętnie zażyć, a będą do twojej dyspozycji.
No, proszę! A ja chciałam robić konkurencję „krasnoludkom”. To z pewnością tamta dziewczyna. Dziewczyny lubią się poświęcać, a to błąd! Ona wyświadcza mu przysługi, a on za to uśmiecha się do mnie. Gdzie tu sprawiedliwość?
- Czy to ładnie wykorzystywać krasnoludki?
- Wykorzystywać? Nic podobnego! Świadczymy sobie wzajemne grzeczności.
- Rozumiem... - zrobiło mi się przykro, ale postanowiłam wygarnąć wszystko. - Jesteś nielojalny wobec krasnoludków.
- Ja? Nielojalny? - ogromnie się zdziwił.
- Tak, ty! Ale konsekwencje mogą spaść na mnie. Ona wygląda na taką, co przed niczym się nie cofa. Może wydrapać mi oczy.
- Kto ma ci oczy wydrapać i za co? - nic nie kojarzył.
- No, ten krasnoludek, z którym przed chwilą rozmawiałeś. A za co? Zawsze jakiś powód się znajdzie, dziewczyny nie lubią, kiedy ich chłopak uśmiecha się do innych.
- Co takiego? - zaczął się śmiać jak szalony, głośno, bez umiarkowania.
Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy, więc nie miał się kto zgorszyć.
- Już dawno nikt mnie tak nie rozśmieszył. Muszę cię rozczarować, to nie z Joanną świadczymy sobie wzajemne przysługi. Możesz się spokojnie do mnie uśmiechać.
Co za łaskawość! Wyszczerzyłam zęby w grymasie mającym przedstawiać uśmiech.
- Czy dobrze? - zapytałam kpiąco.
- Znakomicie! Uśmiechnij się jeszcze raz!
- Ale wymagania! Słuchaj...
- Słucham.
- Czy ty bywasz kiedy poważny?
- Jeśli zachodzi absolutna konieczność...
- Zachodzi. Ułatwiłbyś mi pewne zadanie.
- Załatwione. Jestem uosobieniem powagi, a nawet ponurakiem, jeśli tego pragniesz.
- Pragnę mieć nareszcie z głowy podziękowanie za tamto... pamiętasz?
- Nie pamiętam, ale masz z głowy! Możesz się uśmiechnąć.
Uśmiechnęłam się z ulgą. Nie wyszło zbyt efektownie to podziękowanie, mimo że dawno już przygotowałam kilka zgrabnych zdań. Mówi się trudno! Widocznie Bartek nie chce wracać do tamtego incydentu, może i jemu pozostały niemiłe skojarzenia. Pamiętam jego błagalny głos: ocknij się, ocknij się! Jak bym tym ocknięciem robiła mu wielką grzeczność!
Zauważyłam, że dźwiga pod pachą plik podręczników.
- Ty już pomyślałeś o książkach, a ja mam jeszcze nie wykupione talony z Puław. Chyba będę mogła je tu zrealizować?
- Obawiam się, że nie.
- Więc co mam zrobić?
- Wycieczkę do Puław albo...
- Wolałabym „albo”, ponieważ wycieczka jest rzeczą kosztowną i męczącą.
- Może udałoby się zdobyć używane. Co prawda już trochę późno, wszyscy już posprzedawali stare podręczniki.
- No to mogiła!
- Coś wymyślimy, niech żywi nie tracą nadziei! Na razie!
- Cześć!
Przestałam się przejmować sprawą podręczników. Skoro powiedział, że wymyśli, to chyba słowa dotrzyma? Jak to wygodnie zdać się na „krasnoludki”!
Tatuś był w domu, a właściwie w „klinice”.
- Nie chodź tam! - ostrzegał z przejęciem Darek. - Tata leczy psa.
- Wściekłego?
- Nie. Na nosówkę. A to bardzo zaraźliwe.
- Ale nie dla mnie. Najwyżej dla Kropki.
- No właśnie! Możesz przenieść zarazki. Najlepiej wcale tam nie chodź!
Chciałam zobaczyć tatusia przy pracy. Do tej pory nie miałam okazji, bo na ogół bywał wzywany do „pacjentów”. Zabierał torbę z narzędziami i lekami, a po powrocie opowiadał wrażenia.
- Mam niewdzięczną pracę - skarżył się. - Zwierzęta mnie nienawidzą, bo przeważnie zadaję im ból. Kłuję zastrzykami albo kroję bez znieczulenia. Kiedy leczyłem brodawczycę u buhajów eksportowych, musiałem wycinać im zwyrodniałe naroślą. Jeden tak mnie zamalował ogonem, że mało się nie przewróciłem.
- A jakby cię kopnął? - przestraszyłam się.
- Jestem przygotowany na wszystko. Jak żołnierz na wojnie - zażartował.
Niebezpieczną pracę wykonuje mój tatuś. A czworonogi nie czują dla niego wdzięczności. I gdzie tu sprawiedliwość?
Nie mogłam się doczekać końca wizyty i zajrzałam do „kliniki” przez uchylone drzwi. Jakaś starsza pani opowiadała tatusiowi szczegóły wycinania woreczka żółciowego. Trudno było zgadnąć, o czyj woreczek chodziło, pani czy psa, z którym przyszła.
- Zabieram panu doktorowi czas - domyśliła się wreszcie.
- O pieska niech się pani nie martwi, wyzdrowieje! - pocieszał tatuś odprowadzając starszą panią do drzwi. Psa pogłaskał po głowie.
- Dingo! Podaj panu doktorowi łapkę.
Pies posłusznie wykonał polecenie.
Ale wytresowany! - pomyślałam. - Zamiast warczeć na obcych, podaje łapę.
Starsza pani była rozpromieniona i wydawała dalsze rozkazy:
- Z panienką też się pożegnaj! Ładnie! - komenderowała, widząc, że Dingo się ociąga. Kiedy ceremonia została zakończona, podsumowała:
- Psy mają instynkt, od razu poznają dobrego człowieka, a na złego warczą.
Nie leżało w moim interesie podważać twierdzenia starszej pani, ale odkąd pamiętam, obce psy zawsze mnie obszczekiwały. Dingo musiał być nękany chorobą i miał prawdopodobnie przytępiony instynkt.
- Widzisz, tatusiu - powiedziałam po wyjściu tej pani - nareszcie jakiś czworonóg poznał się na tobie. Nie wszystkie zwierzaki, które leczysz, mają ci to za złe.
- Chciałbym uratować tego psiaka. Jest dosyć inteligentny, łatwo go wyuczyć różnych sztuczek. Zwierzęta w obrębie jednego gatunku różnią się między sobą stopniem inteligencji. Podobnie jak ludzie.
- Wiesz, widziałam jak jeden pies niósł w zębach koszyk na zakupy i nie tknął niczego, chociaż pod samym nosem pachniała mu kiełbasa.
- Nabrał dobrych przyzwyczajeń. Musiał być tresowany od szczeniaka. Na przykład psy milicyjne muszą wykonywać tysiące żmudnych ćwiczeń, zanim nauczą się tropić przestępcę.
- Wiem, widziałam na filmie.
- W rzeczywistości wygląda to chyba trochę inaczej. Bardziej prozaicznie. Ale opowiedz wreszcie, jak wypadł pierwszy dzień w szkole?
- Nie najgorzej. Udało mi się spełnić dobry uczynek i podlizać wychowawcy, panu Janickiemu.
- W jaki sposób?
- Wykupiłam mu bilet miesięczny na autobus. Byłam akurat blisko kasy, a on na końcu kolejki.
- Ładnie postąpiłaś. I roztropnie. Możesz liczyć na lepsze oceny.
- Nie myślałam o stopniach, zresztą prof. Janicki prowadzi wychowanie muzyczne, z którym nie powinnam mieć trudności.
- A więc Dingo i na tobie się poznał. Jesteś pozytywna, jeśli potrafisz bezinteresownie spełniać dobre uczynki.
- Powiedz mi, tatusiu, czy warto być dobrym człowiekiem?
- A jak ci się zdaje?
- Nie wiem... zauważyłam, że ci, którzy oddają innym przysługi, rzadko doznają wdzięczności. Dlaczego?
- Bo wdzięczność jest jedną z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Może to zabrzmi jak paradoks, ale jest sprzeczna z naturą ludzką. Chętniej spełnimy dobry uczynek dla satysfakcji, dla fantazji niż przez wdzięczność.
Pokręciłam głową. Uważałam, że w moim przypadku to nieprawda. Na przykład dla Bartka czuję wdzięczność za „przyjazne gesty”, zwłaszcza nad rzeką, i myślę o tym, jakby mu się zrewanżować. Chociaż... czy tylko przez wdzięczność o nim myślę? Bo jednak myślę cały czas i wiem, że jeśli go spotkam z inną dziewczyną, znów będę zazdrosna, choćbym nie wiem jak udawała obojętną.
- A teraz ci odpowiem, czy warto być dobrym człowiekiem - ciągnął tatuś. - Warto. Nie oglądając się na wdzięczność ani uznanie. Warto być dobrym dla samego dobra. Jest ono dostatecznie wielką wartością samą w sobie i nie musi być wspierane innymi.
- Przekonałeś mnie.
- Jesteśmy z tej samej gliny, więc łatwo nam się porozumieć. Może masz jeszcze jakieś pytania?
- Och, pytań mam dużo i z każdym dniem będzie ich przybywać. Czuję to.
- Prawidłowo. To przywilej dorastania. Pytaj śmiało. Odpowiem, jeśli tylko będę umiał.
Tego pytania, które mnie w tej chwili najbardziej nurtowało, nie mogłam zadać. Na to każdy musi odpowiedzieć sobie sam. A pytanie brzmiało: „Czy warto kochać, jeśli miłość przynosi również cierpienie?” Czułam, że jestem na najlepszej drodze do zakochania się w Bartku. Ale czy odpowiedź: „nie warto” byłaby w stanie cokolwiek zmienić?
- Skoro chwilowo nie masz pytań, to zastanówmy się wspólnie, jak zorganizować twoje zajęcia, żebyś miała czas i na naukę, i na odpoczynek.
- Nie zapominaj o godziwej rozrywce.
- Widzę, że jesteś doskonale zorientowana w przywilejach swojego wieku.
- O, tak! Tylko nie bardzo wiem, jaka jest różnica między godziwą a niegodziwą rozrywką.
- Jestem spokojny, że we właściwym momencie zauważysz tę różnicę. Więc jutro stawiasz się w szkole z całkowitym rynsztunkiem. Z książkami, zeszytami itp.
- Teoretycznie tak. Ale książek jeszcze nie mam. Kolega mi dopiero załatwia kupno podręczników.
- Romański?
- Skąd wiesz?
- Nietrudno zgadnąć. Skoro poznaliście się w dramatycznych okolicznościach, łatwo wydedukować, że znajomość nie skończy się z pierwszym uderzeniem szkolnego dzwonka.
„Ładne kwiatki! Tatuś sądzi, że z tą znajomością zabrnęliśmy nie wiem jak daleko, a tymczasem...” - ciągle stała mi przed oczami tamta dziewczyna. Wygląda na taką, która łatwo nie rezygnuje.
- Ustalmy z góry, na jaki przedmiot trzeba będzie położyć największy nacisk - rozmyślał tatuś.
- Na wszystkie - zaproponowałam przezornie.
- Myślę, że wychowanie fizyczne i muzyczne możemy wyłączyć z tej listy, przecież wiem, co najbardziej lubisz.
- Jakbym nie miała sęków z matmy, tobym ją też lubiła.
- Damy radę matmie. Wszystko dla ludzi. W najgorszym wypadku weźmiesz parę lekcji dodatkowych.
- Sama radość! Normalne lekcje ledwie znoszę.
- Nie można żyć samym śpiewaniem.
- A szkoda.
- Wszystko dla ludzi. Jeśli zechcesz, dasz radę nawet matmie.
- Przyrzekam, że zechcę, ale za rezultaty nie ręczę.
- Człowiek często nie zna swoich możliwości, nie domyśla się nawet, na co go stać. Skończyłem kazanie, możemy zmienić temat.
- Jesteś fantastyczny, tatusiu!
- Tak myślisz?
- Wiem na pewno!
- Jesteś chwilami bardzo podobna do swojej matki. Ona też była taka żywiołowa.
- To źle, czy dobrze?
- Nad żywiołem trzeba panować, nie dopuścić, żeby wziął górę, inaczej może nas zniszczyć.
- Opowiedz mi coś o matce.
Tatuś zamyślił się i... nic nie powiedział. Głupio mi było nalegać.
X
Weszłam do klasy z podniesioną głową. Niech nikt nie wie, jaką mam tremę. Grunt to dobre wejście. Od niego może zależeć cała reszta. Chciałam zrobić na klasie jak najlepsze wrażenie.
Trafiłam w próżnię. Wrażenia nie było na kim robić. Pracownia polonistyczna, gdzie miała się odbyć pierwsza lekcja, świeciła pustkami, jeśli nie liczyć mrocznej twarzy Cypriana Kamila Norwida spoglądającego z wyżyn gazetki ściennej. Z przeciwległej ściany uśmiechała się wyrozumiale Zofia Nałkowska.
Czując się nieswojo w tak dostojnym towarzystwie, wyszłam na korytarz. Do ósmej brakowało jeszcze dziesięć minut. Karygodna nadgorliwość! Miałam nadzieję, że mi to z czasem przejdzie.
Po korytarzu kręciły się woźne, a przez drzwi frontowe zaczęły napływać coraz większe grupy młodzieży. Tuż przed ósmą szturm na drzwi osiągnął zenit. W tłumie spostrzegłam Bartka. Znów nie był sam, ale z inną dziewczyną niż wczoraj. Coś jej nakazywał, o coś prosił. Śledziłam ich wzrokiem, póki nie zniknęli w szatni.
Towarzyski chłopak - pomyślałam niechętnie. - Co godzina inna dziewczyna. Nie czekałam, aż się niby przypadkiem spotkamy na korytarzu. Weszłam do pracowni i usiadłam przy pierwszym stoliku środkowego rzędu. Za chwilę weszła profesorka, a za nią dziewczyna, która przyszła z Bartkiem.
Rozejrzała się po klasie, a ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, każdy chce jak najdalej uciec od profesorskiego stolika, musiała zająć jedyne, które zostało wolne, przy pierwszym stoliku środkowego rzędu. Koło mnie.
- Ty jesteś Wójcikówna? Pozwolisz, że się przysiądę?
- Nie...
- Co nie? - spojrzała zaczepnie.
- Nie nazywam się Wójcikówna. A przysiąść się możesz, jeśli chcesz.
- Muszę, nawet gdybym nie chciała. Jesteś pewna, że nie nazywasz się Wójcikówna?
„Mój Boże! Czy ja jestem pewna? Niestety, tak. Nie noszę nazwiska ojca, choć słusznie mi się należy. A w ogóle, co komu do tego?” - wzruszyłam ramionami.
Profesorka sprawdzała listę obecności. Kiedy wyczytała: Kruszewska, moja nowa koleżanka uwierzyła, że nie nazywam się Wójcikówna.
- Znów dałam się przerobić! - zamruczała. - Nie ma gorszej klęski niż być najmłodszą w rodzinie. Wszyscy cię mają za popychadło. Zauważyłaś?
- Nie...
- Masz młodsze rodzeństwo?
- Brata.
- I jak go traktujesz?
- Przyzwoicie.
- Nie jako zło konieczne?
Pokręciłam głową. Profesorka wyczytywała właśnie jakieś nazwisko, a za chwilę powtórzyła zniecierpliwiona: - Romańska Dobromiła!
- Obecna! - poderwała się moja sąsiadka.
- Obecna, ale nieprzytomna! - zadrwiła pani profesor.
- Nic podobnego, pani profesorko, nigdy nie byłam bardziej przytomna, tylko w tym miejscu źle słychać.
- Rośnie pokolenie głuchych, jak mówi znany człowiek Jerzy Waldorff - wtrącił jakiś chłopak.
- Filip, nie wyskakuj z konopi, kiedy cię nikt nie prosi! - odcięła się Dobromiła Romańska.
Więc to jest siostra Bartka! - pomyślałam udobruchana. - Ta się nie da w kaszy zjeść.
Mimo że była pyskata, poczułam do niej sympatię. Może dlatego, że jest siostrą, a nie jeszcze jedną koleżanką Bartka, o którą musiałabym być zazdrosna, a może dlatego, że zbliżyła się do mnie, ułatwiając pierwsze kroki w obcym środowisku.
- Zmieniamy lokal - powiedziała, kiedy zabrzmiał dzwonek na przerwę. - Jesteś na plastycznym?
- Nie, muzycznym.
- O! - jęknęła. - Obłęd. Przerzuć się na plastyczne.
- Dlaczego? Nie mam zdolności w tym kierunku. A muzykę lubię.
- Ja też lubię muzykę. Słuchać. Musisz przyjść do mnie, Romek ma fantastyczne nagrania. Ale śpiewać? Czy ty wiesz, że Janicki zaraz cię do chóru zapisze?
- Już jestem zapisana.
- Mamma mia! Biada ci, dziewczyno. Odechce ci się po paru próbach.
Na korytarzu dorwała Bartka.
- Słuchaj, Romański! Ostatni raz zrobiłeś ze mnie darmowego tragarza. Zabieraj tę makulaturę i sam szukaj swojej Wójcikówny. W naszej klasie takiej nie ma - zaczęła wyciągać z torby podręczniki dla drugiej licealnej i wręczała bratu.
On bez słowa przekazywał je mnie i wzdychając monologował:
- Och, Milusińska, Milusińska, w najprostszej sprawie nie można na ciebie liczyć. Kiedy dorośniesz do samodzielnych zadań, zawiadom!
- Co jest grane? - zdziwiła się Dobromiła, widząc w moich rękach plik książek.
- Jeszcze nie rozumiesz? Przecież podałem ci rysopis.
- I fikcyjne nazwisko dla zmylenia śladów. Na drugi raz baw się sam!
- Nie bądź taka! - pogłaskał ją po ramieniu. Podziękowałam i zapytałam, ile pieniążków przygotować.
- Takimi drobiazgami zajmuje się Miłka. Ja mam maturę w tym roku. Czuwaj! - odmeldował się.
- Bardzo mi przykro, że mieliście przeze mnie kłopoty - przeprosiłam Miłkę.
- Mieliście? Rozśmieszasz mnie. Romuś nie kiwnie małym palcem tam, gdzie trzeba trochę popracować. Już wspominałam, że do czarnej roboty jestem ja.
- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę...
- Drobiazg! Miałam okazję przejechać się do Warszawy.
- Aż do Warszawy?
- Aż... - roześmiała się. - Muszę ci się przyznać, że bardzo lubię jeździć do stolicy. W dużym mieście to jest dopiero życie! Jakie sklepy, jakie kina! A u nas co?
- Świeże powietrze i wiewiórki skaczą po sosnach.
- Och! Wielkie atrakcje! W Łazienkach to wiewiórki z ręki jedzą. Bardzo bym chciała mieszkać w Warszawie. Codziennie chodziłabym do kina...
- Po tygodniu miałabyś dosyć.
- Ja nie. Najwyżej moja kieszeń.
- Dobrze, że przypomniałaś. Ile płacę za książki?
- Tak jak za nowe, niestety, na czarnym rynku się przepłaca, ale miałam zapowiedziane, żeby bez książek nie wracać, więc będzie cię to kosztowało.
- Oddałaś mi wielką przysługę, tylko nie bardzo rozumiem, co to znaczy na czarnym rynku?
- Na Nowogrodzkiej jest księgarnia kupująca i sprzedająca używane podręczniki, ale teraz, na początku roku, nie można się tam dopchać, więc przed sklepem utworzyła się „filia” księgarni i czasem udaje się coś zdobyć z pierwszej ręki, bez pośredników. Mnie się tak właśnie udało. Podziękuj! - nadstawiła policzek.
Podziękowałam.
Dzwonek pogonił nas na lekcje. Odszukałam pracownię wychowania muzycznego. Nie było to trudne. Dźwięki pianina oraz instrumentów perkusyjnych zaprowadziły mnie na miejsce. Muzycy-amatorzy z Ilb wyładowywali swoje talenty i temperamenty.
- Filipczak! Miej litość w sercu i przestań znęcać się nad tą perkusją! - zawołał od progu profesor Janicki. - Rok szkolny długi, nie wiem, jak ten instrument wytrzyma podobne tempo.
- Oj, długi, długi! - westchnął Filipczak. - Ale ja tak kocham muzykę, że nie mogę bez niej żyć. Przez całe wakacje marzyłem, kiedy znów...
- Nie opowiadaj bajek! Znam ja te wasze marzenia o szkole. Zresztą... sam byłem uczniem i pamiętam, że najkrótszymi miesiącami w roku był lipiec i sierpień, a nie luty, jak podają wszystkie kalendarze.
Sypnęły się wspomnienia wakacyjne, opowiadanie wrażeń z tras letnich wycieczek, przekrzykiwano się, licytowano, kto miał ciekawsze przygody.
Ja milczałam, ale odczuwałam cichą satysfakcję, że wszystkie ich przeżycia razem wzięte są niczym wobec moich. Tylu wrażeń, będących udziałem mojej skromnej osoby, nie doznał nikt z tej klasy. Uśmiechałam się pobłażliwie i nabierałam pewności siebie.
Pan Janicki widząc, że nie biorę udziału w ogólnym harmiderze, zapytał:
- Czy zauważyliście obecność nowej koleżanki?
- Zauważyliśmy! - odpowiedział ten od perkusji. - Trzeba do chóru ją zapisać.
Werbowanie nowych chórzystów musiało być pasją pana Janickiego, skoro tak dużo o tym mówiono.
- Zgadujesz moje myśli, Filipczak.
- Mam artystyczną duszę, panie profesorze, wyostrzyła mi się intuicja.
- Przede wszystkim dowcip ci się wyostrzył, umiesz patrzeć satyrycznie na siebie.
- Nic podobnego. Jestem śmiertelnie poważny. Jeśli koleżanka kocha muzykę tak jak ja...
- Wszystko, tylko nie to! - zamachał rękami profesor. - Ty wcale nie kochasz muzyki, ty się nią odurzasz jak narkotykiem, na instrumencie ćwiczysz siłę mięśni. Z podobnym skutkiem mógłbyś kopać piłkę czy uprawiać boks. Muzyka to nie tylko rytm bębna, to melodia, poezja...
- Muzyka zawsze jest poezją, a poezja tylko czasem muzyką... - wyrecytował w postawie na baczność Filipczak.
- Dobrze, dobrze, siadaj! Lubię, kiedy moje słowa idą w masy.
- Jaka tam. ze mnie masa? Dopiero ja i perkusja coś znaczymy.
- Uważasz, że człowiek dopiero wtedy coś znaczy, kiedy jest o nim głośno?
- Pewnie.
- Uważaj, żebyś nie został megalomanem.
- A co to za zwierzę?
- Z gatunku homo sapiens, ale nic pozytywnego, dlatego cię ostrzegam.
- Pan profesor zabił mi niewąskiego ćwieka. Nie zasnę spokojnie, muszę spróbować tej...
- Megalomanii. Nie pomyl z kleptomanią, bo z tego jeszcze trudniej się wyleczyć.
- Chłopaki, próbujemy?
- A próbujcie, próbujcie! Niedowiarki! Wszystko muszą sprawdzić doświadczalnie. Nic na słowo.
- Cóż poradzimy, że urodziliśmy się w dobie komputerów?
- W porządku. O komputerach podyskutujecie na fizyce. Teraz przydałaby się skóra słonia...
Byłam z lekka oszołomiona. Megalomania, komputery, skóra słonia... niezły pasztet.
Otrzeźwiałam dopiero wtedy, kiedy pan Janicki zwrócił się do mnie z pytaniem.
- Co nam zaśpiewasz?
Musiałam mieć minę niewyraźną, bo zaraz dodał uspokajająco:
- Nie przerażaj się, to nic groźnego. Przeprowadzimy próbę głosu. Każdy chórzysta musi przez nią przejść. Znasz to? - podszedł do pianina.
Popłynęła melodia „Czarnej pieśni”. Zanuciłam bez słów.
- Świetnie, doskonale! - cieszył się pan Janicki. - Pamiętasz tekst?
Niestety, zapomniałam, a właściwie nigdy nie umiałam, w piosence interesowała mnie przede wszystkim melodia, słów uczyłam się tylko wtedy, kiedy było to konieczne.
- Nie szkodzi, możesz nucić!
I nuciłam. Od początku do końca, czyli da capo al fine.
- Brawo! Brawo, bis! - entuzjazmowała się klasa, zadowolona, że czas leci i lekcja upływa pod znakiem słodkiego nieróbstwa.
- Zdaje się, że mamy nowy talent wokalny - obwieścił pan Janicki.
Przesadzał, oczywiście. Sypał pochwałami na wyrost, chcąc mnie uwolnić od tremy.
- A to pamiętasz? - zagrał kołysankę Brahmsa.
Pamiętałam doskonale. Ostatnio śpiewałam ją na akademii pierwszomajowej w puławskim liceum. Rozśpiewałam się na całego. Klasa przestała dla mnie istnieć. Widziałam tylko biało-czarne klawisze i biegające po nich palce profesora Janickiego. Kiedy w pewnej chwili znieruchomiały, a instrument wydał ostatni dźwięk, stwierdziłam z żalem, że próba dobiegła końca.
Szkoda. Chętnie bym jeszcze pośpiewała. Ale profesor już wiedział wszystko, co go interesowało. Określił mój głos jako mezzosopran i zapytał, gdzie uczyłam się śpiewu.
- W Puławach.
- W jakimś ognisku muzycznym?
- Nie...
- A gdzie?
- W szkole, na lekcjach.
- Nie do wiary! Fenomen! Po prostu fenomen! - mruczał do siebie.
Ponieważ reszta fenomenów rozrabiała swobodnie, musiał zająć się nimi i wymyślić coś do roboty. Podał tytuły książek, które powinniśmy przeczytać. Były to Kształt miłości Broszkiewicza, Miłość niejedno ma imię La Mure'a i parę innych pozycji.
Postanowiłam przeczytać wszystkie. Już same tytuły miały w sobie coś melodyjnego, poetycznego. Do tej pory poezję reprezentowali dla mnie: Rej, Kochanowski, Broniewski. Jak w takiej sytuacji ocenić, czy zdanie: „Muzyka zawsze jest poezją, a poezja tylko czasem muzyką” jest słuszne?
Doszłam do wniosku, że mam ogromne zaległości w lekturze. Moja wiedza o świecie była bardzo znikoma. Należało to zmienić, zerwać z przeciętnością. Przynależność do pokolenia epoki komputerów zobowiązuje.
Po południu wyskoczyłam do biblioteki. Między regałami buszowała Miłka.
- Chociaż ty nie rób mi bałaganu na półkach! - prosiła pani Romańska.
Bez wątpienia miałam przed sobą mamę Bartka i Dobromiły. Podobieństwo rodzinne było uderzające.
- Dobrze, mamuś! Postaram się nie bałaganić. Żebyś wiedziała, ile nam dosunęli lektury...
- I dlatego myszkujesz w kryminałach? Przerabiacie Conan Doyle'a?
- Nie, a szkoda! Powinniśmy przerabiać, przecież to klasyk.
- Ten rodzaj literacki przerabiacie indywidualnie, nie widzę powodu, żeby poświęcać mu lekcje.
- Nie masz racji. Pomyśl, jakie lekcje stałyby się atrakcyjne, gdybyśmy wzięli na warsztat postać Sherlocka Holmesa...
- O, tak! Już widzę to bogactwo problemów, np. „Sherlock Holmes a sprawa polska” czy coś w tym sensie.
- Śmiejesz się, już zapomniałaś, jaką pańszczyzną jest lektura obowiązująca.
- Jedyna rada odrabiać ją z uśmiechem.
- Łatwo radzić, kiedy ma się to z głowy. Ty możesz czytać, co dusza zapragnie i jeszcze masz tłumaczenie, że robisz to w ramach obowiązków służbowych.
- A bo to prawda? Ja też muszę czytać „lektury obowiązujące”, które mnie nudzą, ale cała sztuka polega na wmawianiu w siebie, że są pasjonujące.
- To się nazywa charakter, co? - mruknęła do mnie Miłka. - Chciałabym mieć taki, a ty?
- Chcieć to móc! - roześmiała się pani Romańska.
Jaka sympatyczna! Podjęłam dyskusję.
- Chcieć to jeszcze nie wszystko, trzeba mieć silną wolę.
- Nie przeczę. Silna wola jest rzeczą bardzo pożądaną.
- Tylko skąd ją wziąć?
- Wypracować. Nie szukać najłatwiejszych dróg, nie płynąć biernie z prądem, mimo że tak wygodniej.
- Od dziś płynę pod prąd - wtrąciła Miłka. - Na początek nie przeczytam „Giaura”.
- Dziwny sposób na wyrabianie silnej woli.
- Pracę nad sobą odkładam na później, może kiedyś znajdę na nią wolny czas. A „Giaura” nie przeczytam, bo go nie ma na półce.
- A jak znajdę?
- To cię ucałuję. I Anka też.
Znalazły się dwa egzemplarze. Pani Romańska zainkasowała dwa pocałunki, a mnie dziwnie zwilgotniały oczy. Podobne czułości były mi obce. Zrozumiałam, że dużo w życiu straciłam, i choć tatuś stara się odrobić zaległości, nie może być jednocześnie ojcem i matką.
Kiedy wyszukałam sobie jedną z pozycji podanych przez profesora Janickiego, pani bibliotekarka zapytała, czy interesuję się muzyką.
- Tak. Wychowanie muzyczne to najprzyjemniejsza lekcja.
- Mamuś, czy ty wiesz, że ona dobrowolnie zgłosiła się do chóru? - zakomunikowała Miłka.
- Co w tym dziwnego?
- Jak to co? Każdy się miga, a ona dobrowolnie! Czy ty wiesz, co to znaczy należeć do chóru szkolnego?
- Myślę, że wiem. Sama kiedyś należałam. Było to co prawda sto lat temu, ale na pewno zgłosiłam się dobrowolnie.
- I miałaś próby przez cztery godziny w tygodniu?
- Jeśli nie więcej. A co ty myślałaś, że śpiewanie nie wymaga pracy? Że wystarczy otwierać buzię i piosenka śpiewa się sama? Dobre wykonanie wymaga wielogodzinnego ćwiczenia.
- Wiem i dlatego Ance odradzałam. Niech się inni męczą. Na akademii wszyscy siedzą wygodnie, mogą rozmawiać, grać w głuchy telefon, a biedni chórzyści sterczą na baczność godzinami, żeby przez pięć minut pośpiewać. Średnia przyjemność.
- Jedni służą sztuce, inni ją konsumują. Zależność, jak wszędzie.
- Ja wolę konsumować.
- Do czasu. Kiedyś i ty zaczniesz pracować dla innych.
- Jaka radosna przyszłość przede mną.
Robiło się późno. Miłka pomagała mamie układać karty czytelników. Chciałam wyjść, ale mnie zatrzymała.
- Poczekaj! Wyjdziemy razem. Zaraz kończymy! Poczytaj sobie „Filipinkę”.
- A może w czymś pomóc?
- Czemu nie? Mamuś, wymyśl dla niej coś do roboty!
- Nie muszę wymyślać. W bibliotece jest zawsze co robić.
Znalazło się okładanie książek.
- Zręcznie ci to idzie! - pochwaliła pani Romańska. - Pewnie jesteś systematyczna i masz zamiłowanie do porządku.
- Nie wiem, jaka jestem. O sobie najtrudniej coś powiedzieć. Niech mnie inni sądzą.
- Słusznie. Posłuchaj, Miłka, jak rozsądnie mówi twoja koleżanka!
- Uhm... tylko słuchać i podziwiać! Nie omieszkam donieść o tym Romusiowi. On „uwielbia” takie ideały.
- Jakie ideały Romuś uwielbia? - zaciekawił się wchodzący właśnie Bartłomiej.
- Nic, nic... tak sobie gaworzę. Miałeś nosa, Romeo! Intuicja cię przywiodła czy coś innego? - Miłka spojrzała znacząco na mnie.
Zrobiło mi się głupio. Pani Romańska nic z tego nie rozumiała.
- Coś innego, czyli pomyślny zbieg okoliczności. Zapomniałem klucza i nie mogłem dostać się do chaty.
- Kto nie ma w głowie...
- Musi spacerować przy księżycu. Żebyście wiedziały, jaki przyjemny wieczór.
- Przestań wzdychać do księżyca. Maturę masz w tym roku.
- Ani przez chwilę o tym nie zapominam. Chyba, żebym dorwał jakiś ciekawy kryminał.
Pani Romańska załamała ręce. Miłka zaczęła ją naśladować: - I ty, Brutusie, tzn. Romusiu?
- Co znaczy: i ty?
- Wystarczy, że ja czytam kryminały. Od ciebie wymaga się poważnego podejścia do życia. Dobrze ci tak!
- No to dajcie „Komu bije dzwon”. Niech stracę!
- Nie stracisz, wprost przeciwnie, dużo zyskasz, to się dobrze czyta - zapewniła go mama.
- Och! - jęknął. - Jakie potężne dzieło! Kiedy ja strawię te 578 stron?
- W trzy wieczory, jak dobrze pójdzie - podpowiedziałam.
- Optymistka! - zaśmiała się Miłka. - Romuś będzie to męczył przez miesiąc.
- Dlaczego?
- Bo literatura to dla niego zło konieczne. On jest, po pierwsze: matematyk, po drugie: muzyk, po trzecie: harcerz. Reszta jest milczeniem...
- Muzyk? - zainteresowałam się.
- Siostrzyczka przesadza. Po prostu brzdąkam trochę na pianinie.
- Muzyk-samouk, ale dobrze się zapowiada. Akurat dla ciebie!
- Miłka! - podregulowała ją pani Romańska. Ja się zaczerwieniłam, a Bartek skrzywił.
- Nasza Milusińska, to straszne niemowlę. Rozumuje prymitywnie. Trzeba czasu, żeby dojrzała.
- To ty jesteś niemowlę, które zakrywa oczy rękami i myśli, że go nikt nie widzi. Śmieszny jesteś z tą całą konspiracją.
- Chciałabym coś z tego zrozumieć! - westchnęła pani Romańska.
- Ja też! - przytaknęłam.
- Romuś! Wyjaśnij zebranym motywy swojego postępowania.
- Moje postępowanie nie wymaga żadnych wyjaśnień.
- Nie? Więc dlaczego poleciłeś mi otoczyć szczególną opieką pewną osóbkę z naszej klasy?
- Miłka!
- Dlaczego pogoniłeś mnie wczoraj do Warszawy, każąc za wszelką cenę zdobyć podręczniki do II licealnej...
- Miłka!!
- I jeszcze dołożyłeś mi na kino, co przy twoim ogólnie znanym skąpstwie jest rzeczą zdumiewającą.
- Miłka!!!
- Dlaczego...
Bartek złapał siostrę za ramiona i potrząsnął nią, aż zapiszczała. Pani Romańska kiwała głową, a ja musiałam być czerwona jak burak.
- Dobranoc! - powiedziałam i wyszłam z pośpiechem.
Wieczór był rzeczywiście przyjemny. Cichy i ciepły jak na wiosnę. Szumiało mi w głowie, ale był to szum przyjemny.
Po chwili dogonił mnie Bartek.
- Przepraszam cię za niedelikatność mojej siostry. Ona już taka jest z natury. Za mało była bita w dzieciństwie.
- Nie żartuj! Cóż złego powiedziała? Była po prostu szczera. To nie grzech.
- Powinna mniej paplać. Dosłowność nie zawsze jest potrzebna. W słowach należy znać umiar.
To prawda. W słowach należy znać umiar. Zawsze trzymałam się tej zasady, wolałam powiedzieć mniej niż za wiele. Teraz też milczałam. Milczeliśmy oboje, a zdawało mi się, że zostało powiedziane bardzo dużo.
Księżyc świecił nieziemsko, sosny pachniały nieziemsko, a mnie było tak dobrze, jak nigdy. Zapomniałam o nawale lektury, zapomniałam, że istnieje matematyka, której nie cierpię, liczył się tylko piękny wieczór, ja i ten chłopak. Tak mało potrzebowałam od życia. Mało?
XI
Pan Janicki przyszedł na godzinę wychowawczą w wyjątkowo dobrym humorze. Trafił się akurat jeden z tych udanych dni, kiedy wszyscy padają sobie w ramiona, kochają jak bracia i świadczą wzajemne grzeczności.
Tatuś twierdzi, że istnieje ścisła zależność między ciśnieniem atmosferycznym a samopoczuciem u ludzi i zwierząt.
Dziś wspominanie ciśnienie podziałało dodatnio nawet na konduktora autobusu, który nie kazał okazywać miesięcznych, wierzył na słowo, co było rzadkim dowodem zaufania. Jakby to było pięknie, gdyby wszyscy mogli sobie ufać bez, zastrzeżeń! Tylko że wtedy połowa ludzi straciłaby pracę i sens istnienia. Na szczęście moje mrzonki były nierealne, ziemia jeszcze długo będzie się kręcić w swój wypróbowany, tradycyjny sposób.
Pan Janicki załatwił parę spraw natury ogólnej, jak omówienie prac społecznych (mieliśmy pomagać w przebudowie boiska), wspomniał o planowanych wycieczkach, a pod koniec lekcji zapytał:
- Kto dziś obchodzi imieniny?
W klasie zapanowała głucha cisza. Pierwszy zabrał głos Filipczak.
- Ja w kwestii formalnej. Kogo dziś wypada?
Miłka miała kalendarzyk.
- Romana i Marii.
- To mnie nie dotyczy - odetchnął z ulgą.
- Słuchaj, Filip! Jak ty masz właściwie na imię?
- Jasiu, czyli po prostu Jan.
- O, do Jasia jeszcze daleko. A na drugie?
- Wystarczy jedno, nie jestem pazerny. Słuchajcie! Przyznawać się, kto jest Roman.
- Albo Marysia.
Siedziałam cichutko bojąc się, żeby ktoś nie odkrył mojego drugiego imienia.
- Ani Romankiem, ani Marysią nie dysponujemy, panie profesorze - oświadczyła Miłka.
- To się jeszcze okaże - pan Janicki zajrzał do dziennika i zaczął wyczytywać:
- Andrzejewski Tomasz Stanisław... Górnicka Małgorzata... Iwanicka Zofia...
Zrobiło mi się gorąco. Moje nazwisko było na liście tuż... tuż...
- Kruszewska Anna Maria... Stało się!
- No, więc mamy nareszcie solenizantkę! - ucieszył się pan Janicki.
- Mamy solenizantkę i nic o tym nie wiemy? - zawołał Filipczak. I do mnie: - Ładnie to tak się konspirować? Czaić po kątach, zamiast wystąpić z torbą cukierków? Nieładnie! Powiedziałbym nawet, że bardzo brzydko.
Wzruszyłam ramionami.
- Drugie imię jest nieważne.
- Dlaczego? Tu nie teleturniej, gdzie pierwsza odpowiedź się liczy. Niech żyje Anna Maria! - wyciągnął mnie na środek klasy i chciał podrzucić do góry, ale się nie dałam. Inni chłopcy pospieszyli mu z pomocą, pan Janicki powstrzymał ich jednak.
- Nie dokuczajcie solenizantce! Postawcie się raczej w jej położeniu, bo każdego z was czeka podobna uroczystość.
Chciałam wrócić na miejsce, sądząc, że to już koniec przedstawienia, ale najważniejsze miało dopiero nastąpić. Profesor złożył mi uroczyste życzenia i postawił na stoliku doniczkę z paprotką zdjętą z okna. Nie wiedziałam, co sądzić o tym „prezencie”. Jak się okazało, miały to być pokazowe imieniny, coś w rodzaju próby generalnej poprzedzającej premierę.
- Od dziś składamy życzenia każdemu solenizantowi, klasa, to prawie rodzina, a symboliczna paprotka ma być oczywiście zastąpiona właściwym kwiatkiem.
- Interesuje mnie strona finansowa - wtrącił skarbnik.
- Rzeczowe pytanie, proponuję założyć fundusz klasowy uzyskany np. ze sprzedaży makulatury czy innych surowców wtórnych. Jeśli macie lepsze pomysły zdobycia pieniędzy, to w porządku, byle nie drogą kwesty wśród rodziców.
- Może to i niegłupie - zgodził się Filipczak.
- Jednego zwolennika już zdobyłem.
- Panie profesorze, my wszyscy się zgadzamy! - zapewniła Milka. - Uważam tylko, że powinniśmy wybrać komitet obchodu imienin, żeby było wiadomo, kto jest odpowiedzialny za całą akcję.
- Słusznie! Ukonstytuujcie się i dajcie mi znać.
W sumie była to przyjemna lekcja wychowawcza.
Wracałam z Miłką. Kiedy przechodziłyśmy koło „Maskotki”, pomyślałam, czy nie byłoby wskazane zaprosić koleżanki na lody. Choćby z racji tych próbnych imienin, a może nie tylko... Przypomniały mi się słowa tatusia, że chętniej robimy coś dla fantazji niż przez wdzięczność, więc dla fantazji zaproponowałam podwójną porcję śmietankowych.
Miłka nie odmówiła. Przyznała się nawet, że czekała na zaproszenie. Lubię takich ludzi. Szczerych, bezpośrednich. Wiadomo, czego się po nich spodziewać.
Usiadłyśmy przy stoliku, czekając aż podejdzie kelnerka, żeby przyjąć zamówienie.
- Ładnie tu - powiedziałam rozglądając się po przytulnym wnętrzu. Na ścianach rozmieszczone były doniczki z opadającą do samej ziemi trzykrotką, kolorowe zasłony przy oknach stwarzały miły półmrok, a na każdym stoliku stał cepeliowski wazon z kwiatami.
- Lokal na skalę powiatu - stwierdziła Miłka.
- Czym się różni od warszawskich kawiarni?
- Klientelą - szepnęła.
- Mówisz o nas?
- Nie, o reszcie.
Zainteresowałam się tą resztą. Ludzie, jak ludzie. Na ogół w średnim wieku. Pili kawę, palili papierosy. Dwóch młodzieńców w wieku poborowym siedziało smętnie nad butelką wina. Na nasz widok ożywili się. Jeden podszedł i zapytał, czy mogą się przysiąść.
- Niestety, czekamy na kogoś - odparowała Miłka.
Podziwiałam jej refleks. Średnia przyjemność spędzać czas w towarzystwie obcych, mało przytomnych chłopaków.
Kelnerka przyniosła nam zamówione porcje lodów. Ponieważ ten „ktoś”, na kogo czekałyśmy, nie zjawiał się, młodzieniec ponowił pytanie, czy mogą się przysiąść.
Ale i tym razem Miłka kulturalnie go odprawiła.
- Wykluczone! Miałybyśmy ogromne przykrości.
Młodzieniec przeprosił i mogłyśmy spokojnie kończyć swoje lody. Wtedy w drzwiach stanął Bartłomiej.
- Czekacie na kogoś? - zapytał zbliżywszy się do naszego stolika.
- Tak, tylko nie wiedziałyśmy, że na ciebie. Czy masz zamiar dotrzymać nam towarzystwa? - dopytywała Miłka.
- Sądzę, że lepszego nie znajdziecie. Nawet nie próbujcie.
- Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?
- Ja wiem wszystko. Mam dobrze zorganizowaną sieć wywiadu.
- Czy twój wywiad doniósł ci, w jakim celu zebrałyśmy się tutaj?
- Nie. Ale na to pytanie czekam odpowiedzi od was.
- Powiemy mu?
- Powiemy - zgodziłam się. - Pod warunkiem, że pozwoli dla siebie zamówić lody.
- Wątpisz?
- Nie... jakie najbardziej lubisz?
- Obojętne...
- Ale jednak... - namawiałam, a skóra mi cierpła na myśl o stanie portmonetki. Nie wiedziałam, jak się kształtują ceny w tym lokalu, mogła mnie spotkać kompromitacja.
- Decyduj szybko, bo się solenizantka rozmyśli! - ponaglała Miłka.
- Solenizantka? - oczy Bartka zrobiły się okrągłe. Wstał. Ale po chwili usiadł z powrotem.
- Zmyślacie. Przecież Anny jest w lipcu. Mogę to udowodnić! - wyciągnął kalendarzyk. - No, oczywiście, dziś mamy Romana... i Marii...
- Romana? - ożywiła się Miłka. - No, Romuś! Z nieba nam spadłeś. Wiesz, te śmietankowo-orzechowe są wyśmienite, może nam zaszkodzą. Zamawiaj!
Zamówił trzy porcje. Jadłam bez entuzjazmu, myśląc wciąż o rachunku, który wypadnie zapłacić.
- No, a teraz przyznajcie się, skąd wam przyszedł do głowy ten seans w kawiarni?
- Zostałam legalnie zaproszona na imieniny Anny Marii. Jestem w porządku, nie wiem natomiast, co ciebie sprowadziło?
- Intuicja! Pozwól, szanowna solenizantko, złożyć sobie uroczyste życzenia.
- Wzajemnie.
- Przypominam, że ja też jestem Romańska - wtrąciła Miłka.
- Wszystkiego najlepszego! - zawołaliśmy.
- Ale cyrk! Wkrótce zabraknie powszednich dni, jak zaczniemy świętować z okazji pierwszego imienia, drugiego, trzeciego... nazwiska, przezwiska, pseudonimu...
- Nie mówiąc o takich zbiorowych świętach, jak: dzień Konduktora Kolejek Wąskotorowych czy Zbieracza Opakowań po Gumie do Żucia.
- Namnożyło nam się uroczystości.
- Naprawdę jesteś Anna Maria? - zapytał Bartek.
- Naprawdę. Od urodzenia, kiedy jeszcze o Czerwonych1 Gitarach było cicho na świecie.
- Ładnie cię nazwali. Teraz coraz rzadziej daje się dzieciom po kilka imion.
- I słusznie. Wystarczy jedno, a dobre.
- Na przykład: Dobromiła! - przypomniała o swoim istnieniu Miłka.
- W zamierzchłej przeszłości uważano, że dając noworodkowi większą ilość imion zapewnia mu się opiekę wielu patronów, dzisiejsi rodziciele są coraz mniej zapobiegliwi, stawiają na samodzielność potomków.
- Takie czasy! - chciałam wspomnieć coś o epoce komputerów, ale w porę ugryzłam się w język. Przed Bartkiem nie było sensu udawać mądrzejszej niż byłam. Miałam pewność, że zagiąłby mnie leciutko.
- Ciekawa jestem, kto pobił rekord w ilości posiadanych imion? - pomyślałam głośno.
- Kto? - Bartek zaczął się serio zastanawiać nad odpowiedzią.
- Z bardziej znanych mógłbym wymienić markiza de Sade, który szczycił się trzema imionami: Donatien, Alphonse, Francois.
Nie bardzo wiedziałam, z czego był znany ów markiz, pierwszy raz usłyszałam to nazwisko. Wstydziłam się pytać, ale na szczęście Miłka wiedziała nie więcej ode mnie.
- Od nazwiska tego dziewiętnastowiecznego pisarza pochodzi termin: sadyzm. I rzeczywiście opisywane przez niego sceny odznaczały się wielkim okrucieństwem - wyjaśnił Bartek.
- Ciekawe, któremu patronowi zawdzięcza sławę sadysty?
- Podejrzewam, że wszyscy trzej się go wyrzekli, zanim stał się sławny, więc wszystkie laury zawdzięcza sobie samemu.
- Nie taki znów sławny, jeśli ja pierwszy raz o nim słyszę - stwierdziła Miłka.
- A o Pablo, Diego, Jose de Paula, Juan, Nepomuceno, Crispiniano, Trinidad słyszałaś?
- Jeszcze nie, ale czuję, że zaraz usłyszę.
- A ty, Anno Mario? Pokręciłam głową.
- Nieprawda. Obydwie słyszałyście. Tyle imion, a może i więcej, bo mogłem któreś opuścić, posiadał jeden z najpopularniejszych obecnie ludzi na świecie. No, zgadujcie! Dla ułatwienia dodam, że jego właściwe nazwisko brzmi: Ruiz Blasco.
- Już wiem! To będzie ten słynny hiszpański torreador! - zawołała Miłka.
- Zimno, zimno! Teraz twoja kolej, Anno Mario.
- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś mnie nazywał Anką.
- Dobrze, Ann! Więc o kim mowa?
- Nie wiem.
- Wiesz! Światowej sławy malarz.
- Światowej sławy malarzy znam tylko dwóch: Leonarda da Vinci i Matejkę.
- A Picassa?
- I Picassa. To razem trzech.
- A nie mówiłem? Właśnie Pablo, Diego, Jose de Paula itd... to syn Josego Ruiz Blasco i Marii Picasso y Lopez. Jak wielu Hiszpanów, używał nazwiska matki jako artystycznego pseudonimu.
- Aleś się obkuł. Pewnie z braku kryminałów Encyklopedię do poduszki czytasz? - zauważyłam.
- Raczej „Przekrój”.
- No to wymień imiona wszystkich żon Henryka VIII - wpadła na pomysł Miłka.
- Nic łatwiejszego. Trzy Katarzyny, dwie Anny i jedna Joanna.
- Zgadza się. Anka! Rusz głową, czym by go tu zagiąć!
Zaginanie to nie moja specjalność. Sięgnęłam po portmonetkę z nadzieją, że zawieruszył się w niej jakiś nadprogramowy banknot.
- Daj spokój, Ann! Ja to załatwię - powiedział Bartek przytrzymując moją rękę.
- Ależ, dlaczego? - oponowałam nieszczerze.
- Ponieważ były to nasze wspólne imieniny...
W autobusie zagadnęłam:
- Kiedy wypada Bartłomieja?
- Nieważne. Imieniny obchodzę dziś. Zapamiętaj tę datę. A jeśli zapomnisz...
Nie zapomnę. Wiedziałam, że nie zapomnę, nawet gdyby on przestał pamiętać.
Obserwowałam mijające nas samochody. Widywało się tu więcej niż w Kazimierzu kobiet za kierownicą. Zaczęłam liczyć. Bartek początkowo uśmiechał się z politowaniem, ale później zabawa go wciągnęła. Kiedy na horyzoncie pojawiał się jakiś pojazd, robiliśmy zakłady, czy będzie prowadzony przez mężczyznę czy kobietę.
Właśnie zaczęła dopędzać nas beżowa Syrena. Jeszcze nie widziałam, kto siedzi za kierownicą, ale zaryzykowałam:
- Babka!
- Babka! - zgodził się Bartek.
- Blondynka.
- Ruda.
- Młoda, w towarzystwie starszego pana.
- W średnim wieku, z pieskiem.
- Zobaczymy!
- Zobaczymy!
Kogo zobaczyliśmy? Koleżankę Bartka, tę samą, której nie ustąpił miejsca na sali w dniu rozpoczęcia roku szkolnego. Musiałam przyznać, że za szybą samochodu wyglądała korzystniej niż twarzą w twarz, może dlatego, że miała zajęte ręce i nie mogła mi wydrapać oczu z powodu Bartka.
- Albo zwinęła ojcu kluczyki, albo papcio upadł na głowę powierzając wóz w tak niepewne ręce.
- Ma prawo jazdy?
- Ma, ale chyba po znajomości, bo to wyjątkowy antytalent do prowadzenia samochodu. No, spójrz! Wyprzedza, a kierunkowskazu nie raczy dać! I nie ma milicji drogowej na taką!
- Oddałbyś ją w ręce milicji? - zdziwiła się Miłka.
Bez wahania.
- W zeszłym roku mówiłeś inaczej.
- Dziecino! Rok to czasem więcej niż stulecie.
- Anka! Słuchaj i pamiętaj!
- Postaram się. „Rok to czasem więcej niż stulecie”. Czyje to słowa?
- Moje. A jeśli ktoś powiedział je przede mną, uczynił to bezprawnie.
Nagłe hamowanie pchnęło mnie w Bartkowe objęcia. Miłka jak wystrzelona z procy wylądowała na środku autobusu, po podłodze poturlały się czyjeś jabłka.
Kierowca klął:
- Kołowrotek takiej dać, nie kierownicę! Zamów sobie trumnę na wymiar! Jak ci życie zbrzydło, to skacz z mostu albo połknij trutkę na szczury, a nie pchaj się pod koła. Nie mam życzenia przez takie g... wpaść w ramiona milicji. Jak nie odróżniasz kierunków, to się przeżegnaj! Migacz daje w prawo, a skręca w lewo!...
- To o Joaśce! Sto do jednego, że o Joaśce! - zgadywał Bartek usiłując dojrzeć sprawcę zamieszania. - Ta dziewczyna skończy tragicznie, jak w porę nie zrezygnuje z prawa jazdy.
- W porządku! - jęknęła Miłka. - Tylko dlaczego ja mam za to płacić obtłuczonymi kolanami?
- Cywilizacja i postęp techniczny pociągają za sobą ofiary - wytłumaczył Bartek. - Gdybyś jechała dyliżansem albo kazała się nieść w lektyce, ryzyko obrażeń cielesnych byłoby mniejsze.
Beżowa Syrena kołysała się już po wybojach bocznej drogi, a sprawczyni incydentu chyba się nie domyślała, jaką wywołała burzę.
Kierowca wypalił papierosa, przetarł lusterko i zapuścił silnik, ale nie ruszał.
- Czemu stoimy? - zaniepokoił się ktoś z pasażerów.
- Żebyśmy nie leżeli! - burknął kierowca. - Następna samobójczyni za kółkiem. No, bierz, bierz! - dawał ręką znak, żeby wyprzedzała.
- Ta na szczęście umie prowadzić! - stwierdził fachowo Bartek.
Znawca się znalazł! Kiedy ruszyliśmy, zaczął obserwować jadący przed nami samochód, nawet przesunął się do przodu, żeby lepiej widzieć.
Poczułam się dotknięta, ale nie pokazałam tego po sobie. Prowadziłam nienaturalnie ożywioną rozmowę z Miłką, niech on nie myśli, że mi na nim zależy. Nie mogę się przecież zdradzić z zazdrością o każdą dziewczynę, na którą spojrzy. Do czego to podobne! Wyśmiałby mnie i słusznie!
- Cacko nie wóz! - entuzjazmował się siadając ponownie koło mnie. -- Jak miękko resoruje, a silnika to pewnie wcale nie słychać.
Więc interesował go samochód, nie prowadząca kobieta! Ale ja jestem beznadziejna!
- Czemu tak spochmurniałaś, Ann?
- Zdaje ci się.
- Więc powiedz coś wesołego!
- Zaraz wysiadamy.
- To ma być wesołe?
Nie, to wcale nie było wesołe. Wysiedliśmy. Miłka spotkała koleżankę, a Bartek mnie odprowadzał. Droga od przystanku autobusowego do domu wydała mi się stanowczo za krótka. Zaczynałam się przyzwyczajać do jego obecności, a to mogło być niebezpieczne. Znałam swoją naturę i czułam, że brnę coraz głębiej w uczucie, które mogło mnie zniszczyć. Bo jeśli on jest zainteresowany Joaśką albo kimś innym, to marne moje widoki.
Kim ja jestem i co reprezentuję? Nie umiem prowadzić samochodu ani interesującej rozmowy, czym więc mogę zaimponować chłopakowi takiemu jak Bartek? A na dodatek ten kompromitujący życiorys! Wciąż mam przed oczami zaskoczoną twarz Maćka, kiedy mu powiedziałam o nieślubnym pochodzeniu. Bartkowi nie powiem tego za żadne skarby świata! Nie mogę go stracić!
Nasz dom widać już było z daleka. Wolałam, żeby Bartek nie odprowadzał mnie pod sam próg, po co ma wiedzieć, gdzie mieszkam?
Wyciągnęłam rękę na pożegnanie.
- Spieszysz się? - zapytał.
- Raczej tak. Muszę podganiać, tyle nam dosuwają lekcji, że czasem trudno się wyrobić - udawałam pilną, choć miałam chęć spacerować do samego wieczora. Intuicja podszeptywała mi, żeby się cenić, nie być za łatwą.
- A co robisz w niedzielę?
- Co mogę robić? Wkuwam. Szczególnie matematykę. Miałeś rację, Zaremba to okrutna piła. Już złapałam minus za pokręcone zadania. Zwyczajnie nie nadążam.
- Masz zaległości?
- Poważne.
- Trzeba je zlikwidować.
- Tyle, to i ja wiem.
- Pomóc ci?
- Masz przecież maturę w tym roku.
- No to co? Matura to niezły parawan w kłopotliwej sytuacji, ale nie jestem aż tak tępy, żeby ryć bez wytchnienia, muszę wygospodarować czas na godziwą rozrywkę. Więc jesteśmy umówieni na matematyczne „randewu” w niedzielę po południu?
- Jeśli nie masz ciekawszych perspektyw...- korzystałam skwapliwie z propozycji.
- Tam mieszkasz? - wskazał ręką nasz dom. Więc wiedział?
- Tak, ale...
- Co takiego?
- Widzisz...
- Nie chcesz, żebym do ciebie przychodził? Rozumiem, masz konserwatywnych rodziców. A ja byłem święcie przekonany, że jesteś córką doktora Wójcika.
Chciałam krzyknąć: - Oczywiście, że jestem! I wcale nie mam konserwatywnych rodziców, wprost przeciwnie, tatuś to najlepszy kumpel pod słońcem!
Ale nie mogłam tego powiedzieć, ponieważ nosiłam inne nazwisko. Po co wtajemniczać Bartka w te skomplikowane sprawy, lepiej trzymać go z daleka od naszego domu.
- Widzisz, ja mieszkam tu czasowo, moi rodzice przebywają w Anglii, a doktor Wójcik i jego żona są... jakby to powiedzieć... - jąkałam się purpurowa ze wstydu. Jak gładko przeszło mi przez usta to kłamstwo i jak łatwo Bartek uwierzył.
- Nie musisz tak gęsto się tłumaczyć - rozgrzeszył mnie. - Opiekunowie bywają bardziej święci niż rodzice. Przyjdź do mnie. U nas nikt się nie zgorszy.
- Jedynie Miłka będzie robić aluzje.
- Na Miłkę proponuję gwizdać koncertowo. Ale jeśli drażni cię jej złośliwy jęzorek, widzę inną możliwość. Spotkajmy się w bibliotece. W niedzielę jest nieczynna, będziemy mieli wolny lokal i atmosferę wymarzoną do nabywania wiedzy. Co, zły pomysł?
- Lepszego nie widzę.
XII
Zawsze lubiłam niedziele i święta. Niecierpliwie zdzierałam czarne kartki z kalendarza, nie mogąc doczekać się czerwonej. W dni świąteczne czułam się innym człowiekiem, chodziłam na luzie, bez konkretnych obowiązków. Mama twierdziła, że to objawy lenistwa, które miną z wiekiem, ja natomiast byłam zdania, że to raczej tęsknota za tym, co rzadkie, niepowszednie.
Moja teoria zdawała się zwyciężać, bo ostatnich kilku niedziel wyczekiwałam z niecierpliwością, a przecież były one dniami wyjątkowo wytężonej pracy. Bartek nie żartował. Czas przeznaczony na „godziwą rozrywkę” wykorzystywał maksymalnie.
Kiedyś w przerwie matematycznej „ryjówki” zapytałam, czy pochodzi z drwali, odpowiedział, że nic mu o tym nie wiadomo i piłował dalej wytrwale. W takich warunkach musiało mi się rozjaśnić pod górnym pułapem.
Trójmian kwadratowy przestał napawać mnie lękiem, a implikacje i równoważność zdań zwyczajnie, bezinteresownie polubiłam.
Mimo zabiegów, żeby seanse matematyczne utrzymać w tajemnicy, zostaliśmy pewnej niedzieli zdekonspirowani przez Miłkę.
- Nie przeszkadzajcie sobie! - pozwoliła łaskawie. - Wpadłam tylko po „Kulturę”, muszę na jutro opracować artykuł, mam niejasne przeczucie, że zostanę dorwana...
- W porządku, czytaj „Kulturę”, to ci nie zaszkodzi, tylko skąd wiedziałaś...
- Kto zabrał klucze od biblioteki? Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie trzeba kończyć kryminologii. Dzwoniły ci w kieszeni, kiedy wychodziłeś.
- Chytra z ciebie sztuka, po prostu as wywiadu.
- Pierwsze słowa uznania z ust mego brata. Masz na niego kolosalny wpływ, Anka.
- Nie przesadzasz przypadkiem? - zaprotestowałam skromnie.
- Ani trochę. Pamiętam, że za czasów Joanny inaczej bywało.
- Miłka! Łap się za „Kulturę” i nie przeszkadzaj ludziom - zarządził Bartek powracając do twierdzenia sinusów.
- No, to cześć pracy! - odmeldowała się.
- Cześć, cześć! Na czym stanęliśmy?
- Na Joannie - mruknęłam.
- To już nieaktualne. Skończona pieśń. A więc zakładamy, że kąt alfa...
Skończona pieśń! Czy na pewno? Jak się pozbyć dręczących wątpliwości i jak sprawić, by nasza „pieśń” nie przebrzmiała, nie dała się zagłuszyć innymi akordami?
I ja mam za sobą jedną nieaktualną melodię, przekreśloną przyjaźń z Maćkiem, ale była to głupiutka piosneczka, taki „Wlazł kotek na płotek”...
- Co mówiłeś? Powtórz, proszę, bo się zgubiłam. Zakładamy, że kąt alfa...
Jak szybko biegł czas w te niedzielne popołudnia, zwłaszcza gdy wracaliśmy z biblioteki aleją klonów brodząc po kostki w powodzi płomienno-rudych liści.
- Lubię jesienny pejzaż, choć jest w nim tyle melancholii - zauważyłam kiedyś.
- To zależy, jak się go traktuje. Stosunek do przyrody może być czynny lub bierny.
- Nigdy o tym nie słyszałam.
- Postawa czynna prowadzi do akumulacji bodźców powodujących dobre samopoczucie, a bierna, to rozczulanie się, egzaltacja...
- Mów dalej, mów. I tak nie rozumiem, co znaczy akumulacja bodźców.
Lubiłam słuchać, kiedy mówił, miał przyjemny głos, ładnie układał zdania i znał dużo wyrazów obcych. Kiedy po powrocie do domu próbowałam odtwarzać sobie fragmenty rozmowy, nie obeszło się bez zaglądania do słownika. Teraz też będę musiała sprawdzić, o co chodzi z tą akumulacją.
A w stosunku do przyrody miałam chyba postawę neutralną. Dla mnie przyroda stanowiła element pleneru. Po prostu była, istniała, jak szosa, linia telefoniczna czy most na rzece. Nie egzaltowałam się nią, ani nie stosowałam tej drugiej metody zreferowanej tak mądrze przez Bartłomieja. A w ogóle, gdybym słuchała kogoś innego, dawno miałabym dosyć. Tylko w jego wykonaniu każde nudziarstwo brzmiało efektownie.
Miłka przypominała brata, tyle że usposobienie miała bardziej trzpiotowate.
- To taki wiek - mawiał Bartek. - Już nie dziecko, a jeszcze nie kobieta.
- Co ty wiesz o kobietach? - odgryzała się. - Literatury pięknej nie czytasz, teoretyzujesz na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa.
- Nie czytasz literatury pięknej? - zdziwiłam się. - Więc w jaki sposób znalazłeś się w czwartej klasie?
- Przy mojej pomocy - wyjaśniła chełpliwie Miłka. - Ja za niego czytam lektury, piszę wypracowania...
- Nie bezinteresownie. W zamian za rozwiązywanie zadań z trygonometrii.
- Co tam dla ciebie trygonometria! Lewą ręką rozwiązujesz te zadania, a ja muszę ciężko pracować nad twoimi lekturami.
- Pracuj, pracuj! Tak wyrasta się na człowieka!
- Filozof! Zawsze przemawia do mnie z pozycji starszego brata.
- Chciałabym mieć starszego brata - powiedziałam szczerze.
- Odstąpię ci swojego. Darmo!
- Słyszysz, Ann? Zostałem ci odstąpiony.
- Długo wytrzymasz z takim tumanem jak ja?
- Nie tumanem, tylko słabym organizatorem. Cały dowcip polega na ugruntowaniu podstaw i systematyczności.
Drobiazg! Ugruntowywał we mnie te podstawy z zapałem godnym lepszej sprawy, a efekty dawały się pomału zauważyć.
Zastanawiałam się, dlaczego to robi, dlaczego chce, żebym dobrze stała z matematyki. Czy narzucił sobie rolę opiekuna i wspólne błądzenie po labiryntach matematycznych traktuje jako rodzaj obowiązku, czy ma po prostu takie dziwne hobby?
W tygodniu spotykaliśmy się rzadko. Jeździłam wcześniejszym autobusem bojąc się spóźnić, Bartek natomiast zjawiał się w szkole równo z uderzeniem dzwonka, lekcje kończyliśmy o różnych porach, więc i powroty odbywaliśmy osobno. Jeśli wpadliśmy na siebie przypadkowo w czasie przerwy, uśmiechał się, rzucał w przelocie jakieś słowo, ale nie przystawał, żeby porozmawiać, jak byśmy się nie znali.
A po korytarzach krążyło dużo par. Sympatie, sympatyjki. Dowiedziałam się od Miłki, kto z kim na stałe, a kto dorywczo. Miłka lubiła ploteczki i służyła informacjami z pierwszej ręki.
- Opowiedz coś o sobie! - proponowałam.
- No wiesz! - oburzyła się. - Ja chłopakami gardzę.
- Dlaczego?
- Bo to szczeniaki. Spójrz, czym oni się zajmują!
Spojrzałam. Na skrawku wolnego miejsca, koło schodów, kilku chłopców grało w „kapcia”. Polegało to na kopaniu starego papucia i wprowadzaniu go do bramki, czyli na schody.
- Tak się bawią czwartoklasiści - mówiła Miłka ze wzgardą. - Powiedz sama, jaki poziom reprezentują?
- Nie znam się na sporcie.
- Jeśli to w ogóle można nazwać sportem. Ale mnie chodzi o ich poziom umysłowy.
- W końcu to jakaś rozrywka.
- Nie przekonasz mnie, że tak powinni rozrywać się poważni ludzie.
Mało mnie obchodzili poważni ludzie, jako tacy. Interesowałam się tylko jednym okazem płci przeciwnej. Najczęściej rozmawiał z panem Janickim, Filipczakiem z naszej klasy albo... Joanną. Z tą ostatnią o wiele za często jak na mój gust.
Nie chciałam być małostkowa i pytać, jakie ich łączą konszachty, ale było mi przykro, że naszą znajomość ukrywa, a tamtą nie. Czyżby się mnie wstydził?
- Mówiłaś, że twój brat nie zna się na kobietach? On je poznaje na żywo, bez pośrednictwa literatury.
- Myślisz o Joannie, to już nieaktualne. Ona nie interesuje go jako kobieta, omawiają wyłącznie sprawy harcerskie.
- Dla mnie mogą rozmawiać, o czym chcą, nawet o pogodzie.
- O pogodzie rozmawiają również, zwłaszcza, kiedy planują biwak. Joanna jest drużynową zuchów, a Romek prowadzi w podstawówce drużynę młodszoharcerską, dlatego mają różne wspólne sprawy.
- Jesteś niezłym adwokatem.
- Chcę, żebyś wiedziała, jak sprawy stoją. Nic ich nie łączy poza harcerstwem. To nie jest dziewczyna dla Romka. Latawiec! Nie wystarczy jej jeden obiekt, potrzebuje kilku naraz. A Romuś takich nie lubi.
- Tylko jakie?
- Wierne. Niewolniczo oddane.
- Może długo szukać.
- Podejrzewam, że już znalazł - mrugnęła szelmowsko Miłka. - Podziwiam go i zazdroszczę, dziś niełatwo o wymarzony ideał.
Wymarzony ideał! Proszę, proszę, co za optymistyczny pogląd na moją osobę! Tylko ja wcale nie nam zamiaru być niewolniczo oddana. Obserwując tatusia i Solange doszłam do wniosku, że uczuciami nie należy szafować bez umiaru, gdyż wtedy spadają w cenie. Podejrzewałam również, że moja matka, Anna Maria, bałwochwalczo kochała tatusia i to był błąd! Błędy innych powinny być dla mnie ostrzeżeniem.
Wierność - tak! Szczerość, lojalność - jak najbardziej! Ale nie bezgraniczne, ślepe oddanie. Odrobina dystansu nie zaszkodzi.
Może Bartek myśli podobnie? Unika częstych kontaktów, żebyśmy sobie nie spowszednieli, żeby nasza przyjaźń dojrzewała bez pośpiechu? W porządku, tylko niechby ta koszmarna Joanna przestała mi się śnić po nocach!
Nadszedł wreszcie tak długo oczekiwany list od mamy. Zaadresowany był hecnie: Miss Anna Kruszewska. Niewiele otrzymywałam listów w swoim życiu, właściwie tylko tatuś jeszcze w charakterze wujka do mnie pisywał.
Teraz, trzymając w ręku kopertę z zagranicznym nadrukiem, oklejoną znaczkami z podobizną Elżbiety II, doznawałam dziwnych uczuć. Wiedziałam, że wewnątrz znajdę słowa kreślone ręką mamy, jej wrażenia, spostrzeżenia mające mi ją przybliżyć, a jednak otwierałam list z rezerwą, bez tej radosnej niecierpliwości z jaką dobierałam się do korespondencji od tatusia.
Czyżby to: „miss” wprowadzało jakiś element obcości? Zaczęłam czytać. Mama pisała obszernie, ale chaotycznie. W każdym niemal zdaniu powtarzało się imię Stanisław odmieniane przez wszystkie przypadki.
Zrozumiałam, że w sprawie najistotniejszej nie spotkało mamy rozczarowanie i jest szczęśliwa będąc potrzebną Stanisławowi, który z chwilą jej przyjazdu ozdrowiał i poweselał. Ten Stanisław był mamie nie mniej potrzebny niż ona jemu, taki przynajmniej wniosek wyciągnęłam z lektury listu. Przy okazji nasunęło mi się pytanie, komu ja jestem potrzebna. Tatusiowi? Owszem, ale mniej niż Solange. Więc może Bartkowi? Bardzo bym tego chciała.
XIII
Było jeszcze zupełnie szaro, kiedy zaterkotał budzik. Przetarłam ociężałe powieki i przekonana, że nie nastąpiła jeszcze właściwa godzina, pozwoliłam sobie zasnąć ponownie. Wieczorem późno usnęłam, ponieważ nie chcąc przynieść wstydu Bartkowi długo powtarzałam matmę do dzisiejszej klasówki.
O mały włos wszystkie te zabiegi poszłyby na marne, ale na szczęście do akcji wkroczyła Marta i szarpnięciem za ramię wypłoszyła mnie z łóżka. Było już po siódmej. Miałam „całe” dziesięć minut, żeby się ogarnąć. Rezygnując ze śniadania zmieściłam się w czasie.
Marta była na tyle przytomna, że wcisnęła mi do torby kanapkę i kiedy miły pan magister zachęcał przez radio do ćwiczeń na kocu lub dybanie, byłam gotowa do wyjścia.
- Deszcz pada, weź parasolkę! - przypomniała nasza nieoceniona pomoc domowa.
Deszcz! To właśnie to, czego brakowało, żeby mnie ostatecznie pognębić. Nie domyślałam się nawet, jakie „atrakcje” czekają mnie jeszcze w dniu dzisiejszym. Bez namysłu wskoczyłam w kurtkę ze skayu, ponieważ nie cierpię chodzenia z parasolem.
W autobusie wszyscy wyglądali na niewyspanych i warczeli na siebie o byle co. Ja siliłam się na spokój i opanowanie, wmawiając w siebie, że dzień jest piękny i mimo pechowego początku będzie dla mnie pomyślny.
Powyższych złudzeń pozbyłam się z chwilą przekroczenia progu szkoły, gdzie dyżurujący profesor dopatrzył się braku tarczy na moim rękawie. Rzeczywiście! W pośpiechu zapomniałam o tak drobnym szczególe, zresztą jak umocować tarczę na skaju? Przyszyć nitką niedobrze, bo się rękaw podziurawi, noszenie tarczy na gumce jest sprzeczne z regulaminem szkolnym, jedyna rada przykleić ją do rękawa specjalnym klejem, np. butaprenem, działającym niezawodnie i łączącym dwie powierzchnie dożywotnio.
Niestety, zaniedbałam podstawowego obowiązku uczennicy, co okazało się fatalne w skutkach... Zostałam po prostu odesłana do domu. Przez chwilę stałam jak oniemiała nie mogąc uwierzyć w podobnego pecha. Nieobecność na klasówce, to dla mnie kosmiczna wprost katastrofa. Matematyk pomyśli, że celowo opuściłam lekcję i będę mogła pożegnać się z dobrym stopniem na okres. A tak chciałam udowodnić Bartkowi, że warto nade mną pracować.
Co robić? Łzy bezsilności dusiły mnie w gardle, a nie mogłam się zdobyć na prośbę, żeby w tym jednym, jedynym wypadku...
W podobnej sytuacji znalazło się więcej osób, ale żadna z nich nie wyglądała na zdruzgotaną. Powlokłam się w kierunku przystanku rozważając, czy warto wracać na pozostałe lekcje.
- Jak to miło, że mimo niesprzyjającej aury wyszłaś mi na spotkanie - usłyszałam wesoły głos Bartka.
Był również w kurtce przeciwdeszczowej i również bez tarczy na rękawie. Poweselałam.
- Właśnie wracam do domu i tobie radzę zrobić to samo.
- Co się stało? Niezaplanowana konferencja czy epidemia ospy?
- Nic z tych rzeczy. Po prostu bez tarczy nie mamy się co pokazywać w szkole.
- Ach, to o to chodzi! - Bartek machnął lekceważąco ręką. - Nie takim trudnościom dawało się radę. Idziemy!
Ponieważ stawiałam opór, pociągnął mnie za rękę. - Tylko śmiało i odważnie.
- Co ty kombinujesz? - w żadnym wypadku nie chciałam narażać się na ponowne wyrzucenie.
- Zaraz zobaczysz! Pierwsza zasada: nie poddawać się! To najgorsza metoda.
- Ciekawa jestem, co zdziałasz swoją najlepszą metodą - zatrzymałam się przed drzwiami, widząc oczyma wyobraźni, jak Bartek wylatuje z trzaskiem i paradą prosto w moje objęcia.
A on zdjął kurtkę i podając mi ją powiedział: - Wskakuj, waćpanna!
- Co to za cyrk? - oponowałam.
- Nie zmuszaj mnie do użycia siły! - pogroził i zanim zdążyłam otworzyć usta do dalszej dyskusji, już byłam w Bartkowym okryciu.
- Naprzód wiara! - trzepnął mnie w ramię i popchnął do wejścia.
- Czekam pod oknem! - zawołał jeszcze. - Nie marudź długo, bo mi kapie za kołnierz.
Chciałam się cofnąć, ale usłyszałam zachęcające słowa dyżurującego profesora:
- Prędzej, prędzej, bo zaraz dzwonek.
Nie wierzyłam własnym uszom, a za chwilę i oczom, gdyż na rękawie pożyczonej kurtki znajdowała się naj autentyczniej sza, najbardziej przepisowa szkolna tarcza.
Co się dzieje? Dałabym głowę, że jej przed chwilą nie było. Coś niedobrze ze mną, miewam halucynacje.
Zabrzmiał dzwonek. Otrzeźwiałam przypomniawszy sobie o Bartku czekającym pod oknem. Podałam mu kurtkę, zapominając w pośpiechu o małym słówku: dziękuję.
Nawymyślawszy sobie od ostatnich za brak refleksu przystąpiłam do pisania klasówki Chyba poszła mi nieźle.
- A ja zawaliłam sprawę, bokiem mi wychodzi ta współpraca z Romkiem! - żaliła się Miłka.
W porę to zauważyła. Żeby rozproszyć jej ponure myśli opowiedziałam dziwną historię z tarczą.
- Może wiesz, jak leczyć zakłócenia wzrokowe? - pytałam o radę.
- Jeśli nie masz większych zmartwień, to długo pożyjesz. Panika jest tu nieuzasadniona. Padłaś po prostu ofiarą eksperymentu technicznego, który stanowi ulubioną zabawę mojego braciszka.
- Czy mogłabyś wyrażać się jaśniej?
- Nie, bardzo mi przykro.
- Taka jesteś?
- Taka. Romek nigdy by mi tego nie darował. I tak uważa, że należy mi podciąć język, bo za długi.
Jaka lojalna! Nie, to nie! Powstrzymam swoją ciekawość, stać mnie na to!
- Co mówisz? - rzuciła prowokacyjnie Miłka.
- Nic nie mówię.
- Jak to nic? Przecież słyszę, że rozmawiasz sama z sobą. W towarzystwie nie ma sekretów, wiesz?
- Właśnie, właśnie! - podchwyciłam.
- No, nie bocz się! Romek sam ci zdradzi swoją tajemnicę, nie będę mu odbierać tej przyjemności.
- Jesteś idealną siostrą.
- W ramach skromnego rewanżu. Romek pod twoim wpływem zmienił się krańcowo.
- Nie strasz!
- Na plus, na plus! Jest ostatnio uprzedzająco grzeczny i nawet we mnie dostrzega kobietę.
- Wzruszające! - zadrwiłam nieszczerze, bo w rzeczywistości było mi przyjemnie słuchać, że ktoś pod moim wpływem zmienił się na lepsze. Zwłaszcza, że nie robiłam w tym kierunku żadnych wysiłków. Wystarczył sam fakt mojego istnienia. A więc jestem potrzebna, przydaję się na tym świecie. To optymistyczne!
- Co mówisz? - znów prowokowała Miłka.
- Ćśśś... - położyłam palec na ustach.
- Nauczyłaś się maskować, jak Romek.
- Są sprawy wymagające niedomówień.
- Skąd ja to znam? Zupełnie jakbym jego słyszała. Fenomenalna zgodność poglądów. Widzę, że akcja posuwa się szybciej niż przypuszczałam.
Och, ta Miłka! Jest sympatyczna, ale jej wścibstwo zaczyna przekraczać granice przyzwoitości. Zaczynałam rozumieć Bartka i jego pozorną obojętność. Nie chciał naszej znajomości narażać na obstrzał opinii publicznej. I słusznie. Nasza znajomość była wyłącznie naszą sprawą.
Zaczynałam myśleć jego kategoriami. Pod tym względem Miłka miała rację.
- No, nie gniewaj się! - powiedziała prosząco, widząc moją naburmuszoną minę. - Ja rozumiem, że przychodzi na człowieka kryzys i musi się w kimś durzyć. Akurat trafiłaś na mojego brata i miałaś szczęście, bo mogłaś trafić jeszcze gorzej.
- Bredzisz! - przerwałam ostro. - Wcale nie durzę się w Bartku, jak byłaś uprzejma zgryźliwie zauważyć. Ja go po prostu...
- Co po prostu?
- No... podziwiam... szanuję... - zrobiłam kolisty ruch ręką, którym chciałam wyrazić to, czego nie potrafiłam określić słowami.
Ale Miłka wcale nie była ciekawa, jakie jeszcze uczucia żywię dla jej brata.
- On ciebie również „podziwia i szanuje” - uczepiła się mojego określenia. :
- Za co?!
- Nie zadawaj retorycznych pytań. W takich wypadkach nigdy nie wiadomo: za co i dlaczego. Niektórzy twierdzą, że to jest miłość, ale ja też jestem przeciwniczką wielkich, słów. Zostańmy przy podziwie i szacunku.
Zrehabilitowała się! Jej wścibstwo przestało mnie razić, wszak miała jak najlepsze intencje.
- Powiedziałaś, że przychodzi kryzys i trzeba się w kimś durzyć. Czyżbyś to miała już za sobą? Byłaś zadurzona?
Wzruszyła ramionami.
- Ja potrafię wyciągać wnioski z cudzych doświadczeń. Po co samemu kłaść rękę w ogień?
- W ten sposób tracisz coś osobistego i niepowtarzalnego.
- Anka! Z tobą jest całkiem źle! Pokaż puls! Przyspieszony!
Wyrwałam rękę.
- Znowu bredzisz. Twoje diagnozy są nieprawdziwe. Nic dziwnego, skoro wysnute z cudzych doświadczeń.
Nie zamierzałam być złośliwa, a jednak wypadło to brzydko. Przez resztę dnia zachowywałyśmy dystans odnosząc się do siebie ozięble. Męczyłam się, wiedząc, że powinnam pierwsza wyciągnąć rękę do zgody, ale nie potrafiłam i tak się rozstałyśmy. Ja poszłam na wychowanie muzyczne, ona na plastyczne.
Pan Janicki przygotowywał program artystyczny na Dzień Nauczyciela.
- Potrzebuję solistki o niebanalnym głosie. Kto na ochotnika? - rozejrzał się po klasie.
Patrzyłam skromnie w okno, choć podejrzewałam, że nie na wiele mi się to przyda.
- Koleżanka Kruszewska! - zaproponował Filipczak. - A co będzie śpiewać?
- „Dom, który mam”.
- Tego nikt nie zaśpiewa lepiej od Kruszewskiej, no, może Sośnicka, ale to rzecz dyskusyjna. Ja osobiście wolę Kruszewska, a pan, panie profesorze?
- Podzielam twoje zdanie. Charakter akademii szkolnej wymaga obsady amatorskiej. Świeży, nie zmanierowany głos, prostota, bezpretensjonalność, to są wartości, którymi amator dystansuje zawodowca.
- 1:0 dla Anny Marii!
- Zgadzasz się zaśpiewać?
- Oczywiście, że się zgadza! - decydował za mnie Filipczak.
- Chciałbym to usłyszeć od niej samej. Próby są czasochłonne.
- Drobiazg. Sztuka wymaga wyrzeczeń, a talent zobowiązuje. No mów coś! - trącił mnie w łokieć, dopuszczając wreszcie do głosu.
- Nie wiem, czy będę umiała, czy nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei - zaczęłam skromnie.
- Nic się nie bój, pomożemy! - zadeklarował Filipczak.
- To świetnie! - ucieszył się pan Janicki. - Będziecie akompaniować!
Filipczak nagle ucichł, tracąc cały poprzedni entuzjazm.
- Czy Szef już wie? - zapytał cicho.
- Jeszcze nie, ale chyba się domyśla, że tegoroczny Dzień Nauczyciela musi być, podobnie jak i w latach ubiegłych, uświetniony występem zespołu „Kaktusy”.
- Tak... tylko...
- Co, mianowicie?
- Szef może się krzywić.
- Nie rozumiem. Coś kręcisz, Filip.
- Chodzi o to, że... nie! Ja nie mogę tak przy wszystkich.
- To my wyjdziemy - podchwycił skwapliwie ktoś z ostatniej ławki.
- Nigdzie nie wyjdziecie, a ty, zdradź mi tę ważną tajemnicę na ucho albo napisz na kartce.
- No, dobrze, napiszę na kartce.
Wszyscy rzucili się zaglądać mu przez ramię i choć zasłaniał kartkę rękami, ktoś niedyskretny przeczytał, podając do publicznej wiadomości: „Szef nie lubi bab”.
- Oh, wy, jaskiniowcy! Nie macie za grosz kultury! - pienił się Filip wymyślając od najgorszych temu, co zdradził tajemnicę.
Było mi głupio, ale trzymałam fason.
- O co ten cały bój? - zapytałam udając obojętność. - No to co, że ktoś tam nie lubi bab? Wolno mu. Nie mam zamiaru się narzucać.
- Spokojnie, tylko spokojnie! Sam porozmawiam z Szefem i wyjaśnimy to nieporozumienie - zadecydował pan Janicki. - Filipczak, poprosisz go do mnie po dzwonku.
Ponieważ wychowanie muzyczne było ostatnią lekcją, udałam się do szatni razem ze wszystkimi. Dobrze, że przy opuszczaniu szkoły nie sprawdza się tarcz, bo musiałabym gęsto tłumaczyć swoją obecność na lekcjach. A humor i tak miałam popsuty. Nie lubię być intruzem ani wkręcać się na siłę.
Skoro jakiś tam Szef patrzy krzywo na dziewczyny, proszę bardzo, niech sam śpiewa! Ja nie muszę!
Wmawiałam w siebie, że nie zależy mi na występie. Nic, a nic! Znacznie wygodniej być widzem i słuchaczem, kimś z tłumu. Odpada trema i niepokój czy nie wygwiżdżą.
Ale czułam, że pan Janicki przekona owego Szefa, który w drodze wyjątku raczy mi akompaniować. O „Kaktusach” słyszałam: od Filipczaka, perkusisty zespołu. Prócz niego było jeszcze dwóch gitarzystów i pianista, sprawujący funkcję kierownika. Tacy szkolni „Skaldowie”, tyle że bez talentów wokalnych. Wykonywali więc utwory instrumentalne mistrzów dawnych i współczesnych, między innymi kompozycje owego Szefa. Ciekawe, co to za oryginał? Muszę zapytać Bartka przy najbliższej okazji.
A okazja nastąpiła szybciej niż przypuszczałam. Kiedy już całkowicie ubrana zamierzałam opuścić szatnię, uświadomiłam sobie, że jestem dezerterem. Ustępuję z placu boju. Przed kim? Przed jakimś ważniakiem i despotą, któremu woda sodowa zamieszała w głowie.
Niech sobie szanowny „Szef kompozytor” nie myśli, że babami można pomiatać, bo do niczego się nie nadają. Już ja pokażę, co potrafię! Zagram mu na nosie! Nie ustąpię z drogi, nie usunę się w cień!
Zawróciłam z szatni i z podniesioną głową wkroczyłam do pracowni wychowania muzycznego. Odbywała się właśnie zaciekła dyskusja między profesorem, a... Bartłomiejem Romańskim. Moim Bartłomiejem!
Zatrzymałam się niepewnie przy drzwiach. Więc to on jest tym legendarnym Szefem, zaprzysiężonym wrogiem dziewcząt? Powinnam się tego domyślić wcześniej. Miłka informowała mnie kiedyś, że jej braciszek uznaje tylko matematykę, muzykę i harcerstwo. A jeśli zajmuje się muzykowaniem to musi przodować w tej dyscyplinie i stanowisko szeryfa bardzo do niego pasuje.
Moje wejście wprawiło rozmawiających w zakłopotanie. Pan Janicki był zmieszany, a Bartkowi urwał się film. Zaniemówił, tracąc pewność siebie. Filipczak uczestniczący w rozmowach schował się pod stół, uważając, że tam najbezpieczniej.
Pan Janicki wykorzystał chytrze moment zaskoczenia.
- Jesteśmy w komplecie. Kiedy zaczynamy próby?
Filipczak wychylił ostrożnie głowę, nie wierząc w możliwość tak szybkiego porozumienia między stronami.
- Poddaję się. Możemy zacząć nawet jutro - skapitulował Bartek. - Filip! Możesz już wyjść!
- Nie wierzę w to, co usłyszały uszy moje.
- Padłeś ofiarą własnej plotki. Aferzysta! - napiętnował go pan Janicki.
- Kto mi wyjaśni, co Szefa tak odmieniło?
- Chłopcze! - zniecierpliwił się profesor. - Wyjdź spod stołu i ukłoń się solistce zespołu. Zaczyna się nowa era dla „Kaktusów”, ale nie ma potrzeby witać jej na klęczkach.
- Ja kucam, panie profesorze.
- Artysta nie kuca. Raczej wzbija się pod obłoki.
Poskutkowało. „Artysta” wygramolił się spod stołu, a jego spojrzenia rzucane mnie i Bartkowi były co najmniej dwuznaczne.
Próby mieliśmy zacząć od jutra, ku zadowoleniu pana Janickiego, który pomyślne załatwienie. sprawy przypisywał wyłącznie swoim zdolnościom dyplomatycznym.
Uśmiechałam się w duchu, znając prawdziwą przyczynę ustępliwości Szefa. Przyjemnie wiedzieć o czymś, czego inni nawet się nie domyślają. Zadowolenie musiało być wypisane na mojej twarzy również i w drodze do domu, którą odbywaliśmy we dwójkę.
- Widzę, że ci nadzwyczaj wesoło - zauważył Bartek.
- Zgadłeś! Miałam dziś dobry dzień, a wszystko, dzięki tobie.
- Dobrze, dobrze! - przerwał ostro. - Umiesz ty chociaż śpiewać?
- Słucham? Powtórz! - poczułam się dotknięta pytaniem.
- Chciałbym wiedzieć, czy umiesz w ogóle śpiewać.
- Ani trochę! - odpowiedziałam przekornie i zaczęła mnie ogarniać złość. Zrozumiałam, że powiedziano mi impertynencję, niedawne zadowolenie ustąpiło miejsca przykrości. Urażona ambicja zamknęła mi usta.
„Zarozumialec! Pyszałek! Ważniak!” - lżyłam go w duchu. - Udaje życzliwość, ratuje w potrzebie, ale wcale nie robi tego z dobrego serca, tylko dla zadokumentowania własnej wyższości. On wszystko potrafi najlepiej! Nikt się nie zna lepiej od niego na matematyce, muzyce, prowadzeniu samochodu, pływaniu... Inni są niczym! Okrągłymi zerami, powiększającymi wartość stojącej przed nimi jednostki. Teraz już wiem, po co mu byłam potrzebna. Od pierwszej chwili górował nade mną i okazywał swoją wyższość. A ja, głupia gęś, jeszcze się cieszyłam i niewiele mi brakowało do zakochania.
„Zadurzenia” - poprawiłam się zaraz i postanowiłam jutro z samego rana przeprosić Miłkę. To dobra dziewczyna! Nie udaje innej niż jest w rzeczywistości. Wiadomo chociaż, czego się po niej spodziewać.
Jeszcze przed kilkoma godzinami myślałam: „Ty wiesz swoje, a ja swoje”, i czułam się bogatsza o wewnętrzne przeżycia.- A to były tylko złudzenia, nic więcej.
- Gniewasz się, Ann?
Nie odpowiedziałam.
- To znaczy, że się gniewasz. Jest mi przykro, ale ponieważ mamy razem występować, chciałbym wiedzieć, co potrafisz?
- Nic nie potrafię! Jestem tuman, nieuk i beztalencie! Ty natomiast potrafisz wszystko. - I dopiero ty mnie wszystkiego nauczysz. Bo ty jesteś geniusz i nadczłowiek!!!
Złapał mnie za rękę.
- Jak możesz?
Rozbeczałam się. Chlipałam i chlipałam ciągnąc nosem, bo zapomniałam chusteczki. Pożyczył mi swojej, czekając aż się wypłaczę.
- Czy już możemy spokojnie porozmawiać?
- O czym?
- O naszej współpracy. Występowałaś już kiedyś solo?
- Wyobraź sobie, że występowałam. Na akademii pierwszomajowej w Puławach. I nawet brawa dostałam, mimo że nie akompaniował mi zespół „Kaktusy”.
- To ładnie! - zaczynał mięknąć Bartek. - Nie gniewaj się za to obcesowe pytanie, ale mam przykre doświadczenie z solistkami. Połowa dziewcząt w Polsce marzy o karierze piosenkarskiej. Dziewięćdziesiąt procent nie ma głosu albo słuchu, a te, które mają, są tak zarozumiałe i pewne siebie, że nie uważają za stosowne pracować nad sobą. Tymczasem sam talent nie wystarczy. Trzeba się uczyć najprostszych rzeczy. Nawet taki drobiazg, jak umiejętność trzymania mikrofonu, nie wejdzie sam do głowy.
- I dlatego musiałeś zadać mi lekceważące pytanie: „Czy ty w ogóle umiesz śpiewać”?
- Nie miałem zamiaru traktować cię lekceważąco. Jesteś przewrażliwiona.
- Możliwe, ale Janicki nie pytał, co umiem, tylko zagrał i kazał śpiewać, a odpowiedzi udzielił sobie sam. Jeśli jego opinia nie ma dla ciebie znaczenia, to dlaczego się zgodziłeś?
- Janicki jest marzycielem, W każdej dziewczynie, która przykładnie chodzi na chór, upatruje następczynię Santorki czy Sipińskiej, wiąże z nią futurologiczne plany i nie zraża się tym, że obecna piętnasto-szesnastolatka to zupełnie surowy materiał. Zanim się z niej coś wykrzesze, zdąży skończyć szkołę.
- Rozwijanie talentów jest chyba zadaniem szkoły?
- Talenty najskuteczniej rozwijają się w chórze. Wystarczy którejkolwiek chórzystce powierzyć występ solowy, od razu siada na laurach, pozuje na Kogoś Niesłychanie Ważnego, spóźnia się na próby i w ogóle staje się nieznośna.
- Zupełnie jasno to wyłożyłeś. Pytam więc po raz drugi: dlaczego się zgodziłeś?
- Przecież wiesz...
- Nie wiem.
- No to się nie dowiesz. Mówmy o czym innym.
- Mówmy!
Ale mówienie o czym innym wcale nie było łatwe. Przysłowiowa skóra słonia bardzo by się teraz przydała.
- Nie interesuje cię, jak mi poszła klasówka?
- To się okaże za kilka dni.
- Owszem, okaże się, chociaż wszystkie znaki na ziemi i niebie pozwalają już dziś domyślać się...
- W matematyce nie może być domysłów. W matematyce musi być...
- Ścisłość, dokładność, pewniki... czy ciebie to nie nudzi?
- Ani trochę. Na tym można bazować, opierać szereg nauk. Z matematyki wywodzi się...
- Wierzę na słowo, ale w tej chwili mam inne zmartwienie. Muszę iść do okulisty.
- Niedowidzisz?
- Właśnie. Raz widzę, raz nie widzę. Chodzi konkretnie o tarczę na twoim rękawie. Co ty z nią wyprawiasz za sztuczki? Pojawia się i znika...
- ...i znów się pojawia... - dotknął prawą ręką lewego ramienia. - Tarcza, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, znalazła się na właściwym miejscu. - ...i znów znika... - bez trudu odczepił ją od rękawa. Nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, więc nie była przyklejona. W jaki więc sposób trzymała się? Nie mogłam zrozumieć, choć Bartek kilkakrotnie powtórzył swój manewr.
- Pomachaj ręką! - zaproponowałam, sądząc, że przy gwałtowniejszym ruchu tarcza odpadnie. Skąd! Ani drgnęła. Byłam zaintrygowana nie na żarty. Spróbowałam ją sama odczepić. Po wewnętrznej stronie posiadała całkiem zwyczajną blaszkę. Zaczęłam się domyślać, na czym dowcip polega, ale dla uzyskania całkowitej pewności próbowałam przykładać tarczę w różnych miejscach. Nigdzie się nie trzymała, tylko na lewym rękawie powyżej łokcia, gdzie wyczułam poprzez skaj coś twardego. To był magnes! Zmyślnie przyszyty do podszewki.
- Ale się uchytrzyłeś! - powiedziałam z uznaniem. - Szkoda, że naśladownictwo wzbronione.
- Kto ci to powiedział?
- Miłka.
- Ty jesteś na innych prawach.
- Dziękuję, nie skorzystam.
- Dlaczego? - zastąpił mi drogę.
- Bo jeśli ktoś obojętny prawi mi impertynencje, spływa to po mnie jak woda, ale jeśli przyznaje mi się szczególne prawa, każde lekceważące słowo rani boleśnie.
- Przepraszam, Ann. Naprawdę nie chciałem ci dokuczyć.
- Dlaczego wątpiłeś z góry w moje umiejętności?
- Chętnie zmienię zdanie. Dostaniesz na przeprosiny bukiet kwiatów.
- Duży?
- Bardzo duży.
- Ciekawa jestem, skąd weźmiesz pieniążki na duży bukiet.
- Rozbiję bank, albo zorganizuję napad stulecia na kiosk „Ruchu”.
- A ja przez kilka lat będę ci posyłać paczki do więzienia, tak? Dziękuję! Ta impreza jest nieopłacalna.
- Ty mnie nie doceniasz! Dać się złapać potrafi byle patałach. Jakbym został włamywaczem, to lepszym od Arsena Lupina.
- Wysoko mierzysz.
- Trzeba mierzyć wysoko, żeby mieć z czego rezygnować.
- No, więc rezygnujesz z roli dżentelmena-włamywacza?
- Chwilowo stoją przede mną pilniejsze zalania.
W ten sposób nastąpiło między nami zawieszenie broni.
Już pierwsza próba z zespołem „Kaktusy” wykazała, że mimo dobrych warunków głosowych nie potrafię śpiewać z akompaniamentem gitar. Wchodziłam z partią wokalną w nieodpowiednim miejscu, śpiewałam za głośno lub za cicho, mikrofon trzymałam kurczowo, jakby w obawie, że mi go ktoś zabierze.
Pan Janicki doradzał, żebym na początek ćwiczyła tylko z pianistą. To była dobra myśl, ale po dwóch próbach Bartek zaczął kręcić nosem.
- Co ci się nie podoba? - dziwił się profesor. - Przecież wszystko idzie gładko.
- Aż za gładko! To już się staje nudne. Zupełnie, jak bym słyszał Sośnicką.
- A kogo wolałbyś usłyszeć?
- Wolałbym tę piosenkę inaczej interpretowaną. Zwłaszcza refren.
- Każda myśl twórcza jest cenną inicjatywą. Co proponujesz?
- O! Na przykład to... - uderzył w klawisze dając próbkę swojej „myśli twórczej”.
- Chcesz wprowadzić melizmaty do refrenu?
- Poniekąd. To byłoby oryginalne, bo ten tradycyjny „Dom, który mam” już jest mocno oklepany.
- Zgoda. Melizmaty mają wiekową tradycję. Sięgają czasu wojen krzyżowych. Rycerze chrześcijańscy zapożyczyli je od muzułmanów, z którymi walczyli, a ci właśnie w ten charakterystyczny, zawodzący sposób chwalili Allacha.
Podbudowani wiedzą o melizmatach, czyli przeciąganiu jednej sylaby przez kilka nut, zaczęliśmy wszystko od nowa. Z prób wracałam zmęczona i wypompowana, gdyż Bartek okazał się tu nie mniejszą pijawką niż w sprawach matematycznych.
Po kilkudniowych wprawkach we dwójkę, zaczęliśmy próby z całym zespołem. To było jeszcze bardziej męczące. Gitary jakoś mogłam znieść, ale do perkusji trudno mi było się przyzwyczaić.
Bartek był surowym nauczycielem. Nie przeoczył najmniejszego potknięcia. Mój mezzosopran o jasnej barwie, tak wysoko oceniony przez profesora Janickiego, nie robił na nim żadnego wrażenia. Czułam, że ten obiecany bukiet kwiatów, duży bukiet kwiatów będę mogła sobie najwyżej narysować.
Obym tylko wytrzymała do dnia nauczyciela. Jeszcze całe dwa tygodnie. Zamiast radości, że mogę częściej przebywać w towarzystwie tego, którego „podziwiam i szanuję”, czułam przygnębienie.
Bartek był zresztą surowy dla wszystkich. Chłopaków też nie rozpieszczał pochwałami i być może jego twardej ręce zawdzięczali dyplom uznania dla zespołu „Kaktusy”, zajmujący honorowe miejsce na ścianie, a uzyskany za „całokształt osiągnięć artystycznych”. Zastanawiałam się, czy dla kawałka kartonu ze złoconymi literami warto było poświęcić tyle godzin żmudnej pracy.
Z miny Bartka i jego gitarzystów oraz perkusisty Filipczaka wnioskowałam, że warto. Bo ten kawałek kartonu określał ich pozycję w społeczności szkolnej.
- Nie chcę, żeby zamiast „Kaktusy” mówiono na nas: „Platfusy” - uzasadniał Bartek.
XIV
Tatuś i Solange szykowali się do teatru. Mnie również proponowali udział w wyprawie po artystyczne przeżycia, ale wykręciłam się nawałem zajęć. Byłam umówiona z Bartkiem na kolejną „sesję naukową”, której nie zastąpiłaby mi najlepsza sztuka teatralna, chyba że oglądana wspólnie. Kiedyś wybierzemy się tylko we dwoje i to będzie dla mnie wielkie święto.
Na razie muszę Bartka trzymać z daleka od tatusia i Solange, żeby się nie wydało kłamstwo, w które zabrnęłam tak głęboko, że nie widziałam możliwości odwrotu. Naopowiadałam niestworzonych historii o rodzicach mieszkających w Anglii, którzy ogromnie za mną tęsknią i zasypują listami. Dla potwierdzenia swoich słów podsuwałam Bartkowi pod oczy kopertę zaadresowaną do miss Kruszewskiej, niech nie myśli, że blaguję.
Ale on wierzył i to było najgorsze, spędzało mi sen z powiek. Czułam wstręt do siebie, nie mogłam mu śmiało patrzeć w oczy i drżałam na myśl, że prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw.
Ostatnio coraz częściej miewałam chwile załamania, chciałam przyznać się do kłamstwa. Niech się dzieje, co chce! Ale kiedy otwierałam usta, by powiedzieć: „To wszystko blaga, prawda jest inna” - jakiś skurcz chwytał mnie za gardło i... wymyślałam nowe kłamstwo, pogrążając się coraz głębiej.
Wiedząc o planowanym wyjeździe tatusia i Solange nie mogłam się oprzeć pokusie, by zaprosić Bartka do siebie. Chętnie przyjął zaproszenie, a ja drżałam, czy nie nastąpią jakieś zakłócenia. Nic nie nastąpiło, wszystko szło planowo. Punktualnie o piętnastej zamknęły się drzwi za tatusiem i Solange, Darek z kolegą oglądali film w telewizji, a Marta była niegroźna, zaszyła się dyskretnie w kącie, wykorzystując niedzielne popołudnie na naukę.
Tatuś miał rację, Marta potrafiła racjonalnie gospodarować wolnym czasem, a najbardziej godne podziwu było to, że naukę traktowała jako relaks.
Czekając na Bartka usiadłam do pianina i zabawiałam się w improwizowanie. To było ciekawsze niż przerabianie ćwiczeń z książki „Szkoła na fortepian dla początkujących”, która była mi pomocą w nauce gry.
Próbowałam również wybrzdąkać kompozycję tatusia. Szła mi jako tako, tylko w jednym miejscu zacinałam się, fałszując nieludzko. Męczyłam siebie i instrument, chcąc przebrnąć przez ten najtrudniejszy moment. Bez rezultatu.
Tak zastał mnie Bartek.
- Co ja słyszę? Przekwalifikowałaś się na pianistkę?
- Żaden talent nie hańbi!
- Niektórym nawet dodaje wdzięku. Wiesz? Ładnie wyglądasz na tle klawiatury.
- Nie drwij! Brzdąkam sobie, a muzom, wcale nie po to, żeby robić dobre wrażenie.
- W porządku! Rozwijaj się, rozwijaj! Może wyrośniesz na sławę muzyczną.
- Nie marzę o sławie.
- A o czym marzysz? - ujął mnie za rękę.
- Chciałabym być szczęśliwa, nic więcej.
- To bardzo dużo. Mało kto osiąga szczęście.
- Dlaczego? Powiedz mi, skoro jesteś taki mądry.
- Takie jest życie! Rządzi nim paradoks. Im człowiek mądrzejszy, im więcej wie, więcej widział i słyszał, tym trudniej mu być szczęśliwym.
- To smutne.
- Niewesołe. Zajmijmy się więc czymś przyjemnym - w dalszym ciągu trzymał mnie za rękę.
- Na przykład matematyką, co?
- Chociażby. Czy zauważyłaś, jaka jest różnica między matematyką a muzyką.
- Zauważyłam. Zasadnicza. Muzyka może być żywa, spokojna, rytmiczna, liryczna, wesoła, smutna...
- No widzisz! A czy matematyka bywa smutna lub wesoła?
- Nigdy! Zawsze jest obojętna, rzeczowa, niewzruszona... Cóż to za obliczenia przeprowadzasz na moich palcach?
- Przyglądam się twoim dłoniom. Masz ładne, długie palce - zaczął oglądać każdy z osobna. - To są ręce wirtuoza.
- Szkoda, że wirtuozowi nie wystarczą same ręce. Miałabym mniej kłopotów z wyborem zawodu.
- Muzyka cię wciągnie. Ja to czuję.
- Późno zaczęłam. Powinnam grać od dziecka.
- Przesądy. Tylko cudowne dzieci zaczynają w kolebce. Potem dorastają i koniec z talentem! A ty możesz jeszcze świat zadziwić.
- Już czuję, jak zadziwiam, kiedy zaśpiewam „Dom, który mam” po twojej przeróbce.
- Nie podoba ci się?
- Mniejsza o mnie, ważne, żeby się innym podobało.
- Innych trzeba zasugerować, oszołomić, zaszokować. Świat lubi być szokowany.
- Przedtem ja doznam szoku. Nerwy mnie zjedzą, zanim dojdzie do występu.
- Aż tak się przejmujesz?
- Przecież to mój pierwszy solowy występ w tej szkole. Od niego będą zależały następne. Czuję, że zostanę wygwizdana i będę miała z głowy dalszą karierę.
- Jeśli się skompromitujemy, to razem. We dwójkę raźniej.
- Marzę o tym w snach.
- Ja jestem pełen optymizmu. Powtarzam, świat lubi być szokowany!
- Co ci wpadło do głowy z tą przeróbką?
- Czasem miewam pomysły i nie mogę się powstrzymać przed ich urzeczywistnieniem.
- Podobno próbujesz komponować.
- Podobno.
- Zagraj coś swojego.
- Nie! To są rzeczy bardzo słabe, za które muszę się rumienić.
- Słyszałam, że twoje kompozycje wykonują „Kaktusy”.
- To było dawno. W ubiegłym roku. Wtedy jeszcze nie umiałem patrzeć krytycznie na swoje „dzieła”. Wydawały mi się na tyle doskonałe, że miałem odwagę zaprezentować je na estradzie.
- I co, podobały się?
- Tak. Publiczność trzeba dobrze nastawić, rozgrzać jakimś znanym szlagierem, a potem wystąpić z nową propozycją. Przełknie najgorszą chałę. Publiczność reaguje z rozpędu.
- Ja też jestem publiczność. Zagraj mi coś!
Zagrał „Bolero” Ravela.
- Skąd wiesz, że to moja ulubiona melodia? - zapytałam z radosnym zdumieniem.
- Ja wiem wszystko. Nie próbuj niczego przede mną ukrywać, bo i tak cię zdemaskuję.
Zadrżałam. Z pewnością nie wiedział, jak bardzo przeraziłam się tej groźby. Kiedy przebrzmiały ostatnie akordy „Bolera” ustąpił mi miejsca przy pianinie.
- Teraz czekam na rewanż!
- Nie żartuj! Cóż ja potrafię zagrać? Dopiero sylabizuję alfabet muzyczny, uszy ci spuchną od takiego jąkania.
- Kiedy wchodziłem, grałaś coś ładnego.
- Myślisz o tym? - wystukałam pierwsze takty melodii skomponowanej przez tatusia.
- Dobre, dobre! Co to jest?
- Utwór anonimowego autora. Podoba ci się?
- Podoba. Ma ciekawy temat. Zagraj jeszcze raz.
Wystukałam posłusznie aż do miejsca, przez które nie potrafiłam przebrnąć.
- Co dalej ? - zapalił się Bartek.
- Tu powinno być coś w tym rodzaju... - zanuciłam. - Niestety, nie umiem tego zagrać.
- Zamrucz jeszcze raz!
- Nawet pięć, jeśli zajdzie potrzeba.
Taka potrzeba nie zaszła, gdyż po dwóch nuceniach Bartek zagrał jak z nut. To się nazywa artysta!
- W tym coś jest! Jak słowo daję, w tym coś jest! - entuzjazmował się. - Przyznaj się, Ann to twoje dzieło?
- Niestety! Chętnie bym się przyznała, ale wrodzona prawdomówność nie pozwala mi na to.
Przy powołaniu się na wrodzoną prawdomówność policzki zapłonęły mi ze wstydu. Ale Bartek niczego nie zauważył, niczego nie podejrzewał. Grał różne popularne utwory, jak również „Dom, który mam”. Przy okazji zrobiliśmy próbę, podczas której drżałam, czy nie zechce znów coś zmienić. Z artystami nigdy nic nie wiadomo!
Na szczęście jednak moje obawy były nieuzasadnione. Kiedy zamknął pianino, zapytałam:
- Więc nie zagrasz mi żadnego swojego utworu?
- Dziś nie. Dopiero, kiedy uda mi się stworzyć coś naprawdę dobrego, coś, co mnie samemu sprawi zadowolenie.
- Boję się, że długo przyjdzie mi czekać. Twórca rzadko bywa zadowolony z siebie, zawsze coś chciałby dodać, uzupełnić.
- Dobrze mówisz! Tak zresztą być powinno. Na tym polega ciągłe doskonalenie. Mam myśl! Jak mi wpadnie ciekawy motyw do głowy, zaprezentuję ci go w trakcie powstawania.
- Przyrzekasz?
- Uroczyście.
Niewiele zajmowaliśmy się matematyką tego popołudnia, ale i bez maszyny elektronowej można było obliczyć, że przegadany czas nie był czasem straconym. A biegł tak szybko, jak poganiany strzelaniem z bata.
W momencie, kiedy najlepiej nam się rozmawiało, weszła Marta z książką do fizyki w ręku. Myślała, że jestem sama i chciała pewnie poradzić się w sprawie lekcji, ale gdy zobaczyła Bartka, wycofała się natychmiast.
- O co chodzi? - zatrzymałam ją.
- Nic... nic... mam takie jedno zadanie...
- I nie wiesz, jak go ugryźć?
- Właśnie. Szkoda, że jesteś zajęta.
- Nauki ścisłe to nasza specjalność. Proponuję bez zwłoki zaatakować to trudne zadanie - zaofiarował się Bartek.
Marta stała w progu niezdecydowana.
- No, dawaj! - wyciągnęłam rękę po książkę, choć to dodatkowe zajęcie wypadło bardzo nie w porę. Zbliżała się godzina powrotu tatusia i Solange, najwyższy czas, żeby Bartek poszedł do domu.
Ale on tak podpalił się do rozwiązywania zadań z fizyki, że wprost nietaktem byłoby odwodzenie go od tego.
Jednak rzut oka na zegarek zmusił mnie do popełnienia wspomnianego nietaktu.
- Po co ten pośpiech? Sama chętnie pobawię się później tymi zadaniami. Chyba jestem na poziomie ósmej klasy?
- Niewątpliwie! Możesz to zaraz udowodnić! Czytaj treść!
A to się wkopałam! Zadanie z pewnością rozwiążę, ale zajmie mi ono więcej czasu niż Bartkowi, który rozsiadł się wygodnie i ani myśli wracać do siebie.
Bez entuzjazmu wzięłam się do zadania. „Grzejnik elektryczny pobiera moc 1500 W pod napięciem 220 V. Jakie jest natężenie prądu płynącego przez ten grzejnik?”
- Ależ to dziecinnie proste! - stwierdziłam zarozumiale. - Czego nie rozumiesz?
- Wszystkiego - przyznała się z rozbrajającą szczerością Marta. - Opuściłam ostatnią lekcję i w ogóle nie wiem, od czego zacząć.
- Najlepiej od początku! - udawałam mądrą, ale czułam, że tego dziecinnie prostego zadania nie rozwiążę tak łatwo. Potrzebny tu był wzór na natężenie prądu, który przez dwa lata zdążył mi skutecznie wyparować z głowy.
Zaczęłam przewracać kartki w nadziei, że znajdę jakiś klucz albo przykłady podobnych zadań.
- No, jak ci leci? - pytał Bartek.
- Znakomicie! - nie poddawałam się, choć szanse miałam nikłe.
Ale się skompromituję! - myślałam wściekła. - I to przez co? Przez jakiś banalny wzór, który byle pętak z ósmej klasy pamięta lepiej ode mnie.
- Czego szukasz tak gorliwie między wierszami? - nacierał w dalszym ciągu Bartek.
- Już ja wiem, czego szukam - mruknęłam i już za chwilę mogłam triumfalnie wykrzyknąć: - Eureka!
- Szukajcie, a znajdziecie, jak mawiali starożytni! - stwierdził, widząc, że jestem na właściwej ścieżce.
Podstawienie danych liczbowych pod wzór J = P/u zajęło mi zaledwie parę sekund, a dokonanie obliczeń zostawiłam Marcie. Dziękowała gorąco i zaofiarowała się podać herbatę. Miałam nadzieję, że Bartek odmówi, ale gdzie tam!
- Czemu nie! W domu mi się nie przelewa - błaznował.
Co mogłam zrobić w tej sytuacji? Truchlejąc ze strachu, że rodzina niebawem ściągnie, przyszykowałam parę kanapek. Marta znalazła w kredensie biszkopty i rozłożyła je dekoracyjnie na talerzyku.
- Ależ to prawdziwy bankiet! - zawołał Bartek ogarniając zgłodniałym wzrokiem zastawiony stół.
- Powiedziałeś wyraźnie, że w domu ci się nie przelewa...
- A więc niszczmy gospodarzy! - zaczął zmiatać z talerza w tempie nieomal olimpijskim i była nadzieja, że wyrobi się przed powrotem tatusia i Solange.
Z kolacją istotnie się wyrobił, ale w dalszym ciągu nie zdradzał ochoty na pożegnanie.
Jak go wyprosić? - kombinowałam coraz bardziej zdenerwowana. Całą przyjemność przebywania w jego towarzystwie miałam zatrutą. Jeśli wda się w rozmowę z tatusiem, to koniec! Nieważne, że rozwieje się mit o rodzicach w Anglii, nieważne, że moim ojcem jest doktor Wójcik, nawet i to nieważne, że jestem dzieckiem nieślubnym. Ważne, że skłamałam i konsekwentnie podtrzymywałam to kłamstwo przez tyle czasu.
Popełniłam błąd nie do wybaczenia, teraz mogę jedynie oczekiwać najwyższego wymiaru kary, ale to wcale nie musi nastąpić już dziś. Za większe przestępstwa dostaje się wyrok z zawieszeniem. Popełniłam błąd, to prawda, jednak nie z własnej woli znalazłam się w kompromitującej sytuacji. Czy muszę odpowiadać za nie swoje winy?
- Jesteś zmęczona, Ann? - domyślił się wreszcie Bartek.
Milczałam i to była najwymowniejsza odpowiedź.
- Dlaczego mnie nie wypędzisz? - wstał, żeby się pożegnać.
Wtedy usłyszałam w przedpokoju kroki powracających. To się nazywa pech! Nie mogli wrócić pięć minut później!
- Dobry wieczór! - zawołał tatuś wyciągając rękę do Bartka. - Nareszcie pana widzę. Bardzo się cieszę.
Nie mogłam pojąć, gdzie tu powód do radości, Bartek miał chyba podobne zastrzeżenia, zapytał więc ostrożnie:
- Czyżby głośno było o mnie w tym domu?
- Naturalnie. Chyba się nie mylę, pan Romański?
Marzyłam, żeby jakiś cyklon wywiał Bartka z tego pokoju albo żebym ja zapadła się pod ziemię.
- Owszem, nazywam się Romański, ale to mnie wcale nie usprawiedliwia. Wybiła późna godzina, przepraszam, że się tak nieprzyzwoicie zasiedziałem.
- Bez przesady. Jest dopiero wpół do dziewiątej. Napijemy się herbaty?
- Herbatę już mam na sumieniu, przepisowy kwadrans odsiedziałem, chciałbym się pożegnać.
- Wobec tak nieugiętej postawy przestaję nalegać. I w dalszym ciągu jestem dłużnikiem.
- Nie rozumiem, ale może to i lepiej. Dobranoc. - Ukłonił się Solange, do mnie uśmiechnął przepraszająco i wyszedł.
Odetchnęłam. Wyrok został chwilowo odroczony. Pytanie, na jak długo? Mało prawdopodobne, żeby tatuś i Solange zechcieli co niedziela jeździć do teatru, a skoro Bartek raz przekroczył próg naszego domu, nie wypada tułać się po bibliotekach. Musi nieuchronnie dojść do rozmowy. Co robić? Zaplątałam się w sytuację nie do pozazdroszczenia.
- Interesujący chłopiec - stwierdziła Solange.
- A wiesz, kim jest ten młody, gniewny człowiek? - wtrącił tatuś.
- Domyślam się, bohater, któremu Ania wystawiła w sercu pomnik wdzięczności składając pod nim codziennie świeże kwiaty.
- Ponosi cię fantazja - wzruszyłam ramionami. - Nawet gdybym wpadła na ten wzniosły pomysł, Romański skutecznie by mi go wyperswadował. Nie lubi hołdów wdzięczności, taki z niego oryginał.
- Maskuje się, to tylko poza!
- I bardzo dobrze! - ucięłam idąc do siebie na górkę.
Co do Bartka, byłam przekonana, że nie pozuje. Naprawdę nie lubił szopek z podziękowaniami. Tatuś powiedział niedawno, że warto być dobrym człowiekiem dla samego dobra, nie oglądając się na dowody wdzięczności, tę samą zasadę wyznawał mój „gniewny człowiek”!
Rozmyślania przerwało mi wejście tatusia.
- Przypomniałem sobie, że jestem ojcem dorastającej córki i postanowiłem więcej się nią zajmować - zagaił siadając na tapczanie.
- Jak sobie to wyobrażasz?
- Następnym razem kupię cztery bilety do teatru. Chcę poznać bliżej kolegę Romańskiego. Wygląda na wartościowego chłopca.
- Bartek nie lubi teatru! - zareagowałam gwałtownie.
- A co lubi?
- Matematykę, muzykę, harcerstwo...
- Muzyka, to już jest coś! Na tej płaszczyźnie znajdziemy z pewnością wspólny język. Kupuję bilety do filharmonii.
- Dla Solange również?
- Czy ja wiem? Gotowa nam usnąć na koncercie.
- Daruj sobie, tatusiu, te bilety. Wcale nie widzę potrzeby, abyś poznawał Romańskiego w filharmonii czy teatrze.
- Słusznie, zaproś go, kiedy będę w domu.
- Widzisz...
- Myślisz, że nie będę umiał rozmawiać z młodym człowiekiem?
- Ach, nie! O to jestem najzupełniej spokojna. Obaj potraficie mówić na każdy temat, a już jak zaczniecie o muzyce, to mogę zniknąć z domu na dwie godziny i nawet tego nie zauważycie. Czy wiesz, że Bartkowi bardzo się podobała twoja kompozycja?
- To ciekawe, skąd ją zna?
- Zanuciłam mu, a on usiadł do pianina i zagrał bezbłędnie, jak by sam był jej twórcą.
Tatuś nic nie powiedział, ale w jego spojrzeniu spostrzegłam coś w rodzaju wyrzutu.
- Czy źle zrobiłam? Może wolałbyś, żeby nikt obcy nie grał tej melodii. Powiedz, tatusiu!
- Jeśli mu się podobała, to wszystko w porządku, niech gra na zdrowie.
- Czy mówisz szczerze? Czuję się, jak bym popełniła niegodziwość.
- Co ty opowiadasz?
- Nie pomyślałam wcześniej, że to są twoje wspomnienia, których nie należy podawać do publicznej wiadomości. Zrobiłam świństwo!
- Przesadzasz, Anusiu! Jesteś tak samo nadwrażliwa jak twoja matka. Ona również do wszystkiego podchodziła emocjonalnie. Widocznie tak reagują wszystkie natury artystyczne.
- Dla niej skomponowałeś tę melodię?
- To było trochę inaczej. Tą melodią oczarowałem Annę tak bardzo, że...
- Została moją matką?
- Otóż to!
Bardzo mnie poruszyła usłyszana informacja. Pierwszy raz pomyślałam cieplej o mojej nieznanej matce. Więc była aż taką romantyczką? Ciekawe, ile z tej spuścizny przypada na mnie? Chyba powinnam serio wziąć się za naukę gry, skoro od kolebki, a nawet wcześniej zostałam naznaczona piętnem muzycznym. Zresztą do czego innego absolutnie się nie nadaję.
Ostatnio polubiłam matematykę, ale jedynie dzięki Bartkowi, w żadnym wypadku nie będzie ze mnie nawet przeciętny matematyk. To specjalność Bartka. Bartek! Mój chłopiec! Sam los zrządził, że właśnie jemu powierzyłam melodię tatusia. Od tej chwili będzie ona naszą wspólną własnością.
- Widzisz, tatusiu, ja nie przyznałam się, że ty jesteś autorem tej melodii.
- To bez znaczenia.
- Ja w ogóle nie przyznałam się, że ty jesteś moim ojcem.
- Ach, tak?... - tatuś zawiesił głos czekając na dalszy ciąg.
- Nakłamałam Bartkowi, że mam rodziców w Anglii, a ty i Solange jesteście tylko opiekunami.
- Dlaczego... dlaczego skłamałaś?
- Nietrudno zgadnąć. Być nieślubnym dzieckiem, to żaden powód do chwały.
- Przecież nie ma w tym twojej winy! - wykrzyknął. I dodał ciszej: - Ani mojej.
- Tylko czyja? - wybuchnęłam.
- Widzisz, Anusiu, historia jest skomplikowana i dla pełnego zrozumienia należałoby opowiedzieć ją od początku.
- Bardzo dobrze. Długo na to czekałam,
- Zanudzę cię.
- Bądź spokojny. Jestem cierpliwa.
- Pamiętaj, sama chciałaś! Annę zobaczyłem po raz pierwszy na deskach teatru amatorskiego w Siemiańczycach. Grała rolę Hanki z „Moralności pani Dulskiej”. To była jedyna dobrze zagrana rola w tym przedstawieniu, twoja matka miała talent aktorski. Była bezpośrednia i swobodna, nie zdradzała tremy. Dopiero później dowiedziałem się, ile nerwów kosztował ją każdy występ. Brała różne trucizny na uspokojenie, bez nich nie umiała wyjść na scenę.
- I co dalej?
- Z czym?
- Z waszą znajomością.
- Dalej?... Po przedstawieniu wyskoczyłem, chcąc zdobyć jakiś kwiat, żeby jej wręczyć w dowód uznania, ale na wsi o kwiaty niełatwo, każdy ma ogródek na własny użytek, nikt mi nie chciał sprzedać, w końcu ukradłem gdzieś kilka astrów i... zobaczyłem swoją artystkę odjeżdżającą na rowerze w siną dal. Wcisnąłem bukiet w ręce którejś z przodujących dójek, bo właśnie odbywałem praktykę w PGR-ze i poszedłem na piwo do knajpy pana Edzia.
- A cóż to za instytucja?
- Prywatna gospoda, w której skupiało się całe „kulturalne” życie Siemiańczyc. Knajpa pana Edzia cieszyła się nieustającą frekwencją, bowiem w odróżnieniu od Domu Kultury czynna była całą dobę.
- No, to pierwsze spotkanie masz z głowy. Teraz opowiedz o drugim.
- Drugie miało miejsce na polu, w czasie koszenia jęczmienia. Ojciec Anny miał jedno z nielicznych na tamtym terenie gospodarstw indywidualnych i całą rodzinę mobilizował do prac polowych, żeby wykazać się lepszymi zbiorami niż PGR. Na polu Anna prezentowała się nie gorzej niż na scenie. Miała dużo wrodzonego wdzięku.
- Założę się, że zaproponowałeś swoją pomoc.
- Istotnie, zaproponowałem. Przyjęła ją jako coś zupełnie naturalnego. Nauczyła mnie posługiwania się sierpem, pokazała jak wiązać snopki, żeby się nie rozlatywały, później poczęstowała chlebem domowego wypieku i maślanką z glinianego dzbanka. Ach! Co to była za uczta. Tak właśnie się zaczęło...
- Chciałeś wżenić się w gospodarstwo rolne?
- Sam nie wiem, czego wtedy chciałem. Nawet nie wiem, czy kochałem Annę, w każdym razie nie tak, jak na to zasługiwała. Kiedy usiłowałem przekonać jej ojca, że powinna kontynuować naukę, a on z pianą na ustach wyrzucił mnie z domu, wiedziałem, że łatwo mi jej nie odda.
- Wtedy się obraziłeś i powiedziałeś: Bez łaski! Znajdę sobie taką, przed którą cały świat padnie na kolana. I zakochałeś się w Solange. Kiedy moja matka dowiedziała się o tym, postanowiła umrzeć. Tak było?
- Nie. Wtedy jeszcze Solange nie znałem, a z Anną chciałem się ożenić, chociażby dla przyzwoitości. Niestety, jej ojciec fałszywie interpretował moje dobre intencje i zapowiedział, że podziurawi mnie widłami jak sito, jeśli jeszcze raz nawinę mu się na oczy.
- Za co cię tak nienawidził? Za krzywdę córki?
- Nie. Za brak morgów. Uważał mnie za pętaczynę.
- Przecież byłeś „panem doktorem”.
- To mu nie imponowało. Wymarzył sobie dla najmłodszej córki innego kandydata. Gospodarza z dziada, pradziada. Właśnie taki zaczął się do Anny zalecać. Twardy zawodnik, nie zrezygnował nawet po twoim urodzeniu.
- Wtedy matka wolała umrzeć niż zawrzeć małżeństwo z morgami.
- W dalszym ciągu źle zgadujesz. Na pewno umrzeć nie chciała. Za bardzo kochała życie. Ale była wrażliwa i nerwowa. Nadużywała środków uspokajających. Przed dniem zaręczyn z owym bogaczem wiejskim musiała przedawkować ilość pigułek, co okazało się tragiczne w skutkach.
- Jak się wtedy zachował jej ojciec?
- Podniósł wielki krzyk skierowany ku mnie. Zostałem okrzyknięty antychrystem, który opętał Annę i doprowadził do samobójczej śmierci.
- Jesteś pewny, że to nie było samobójstwo?
- Absolutnie pewny. Przyrzekłem Annie załatwić mieszkanie w Warszawie, żeby mogła usamodzielnić się i nie być zależną od ojca. Powiem ci w sekrecie, że te plany popierała ciotka Martyna, która w podobny sposób uciekła z domu. Anna nie miała powodu, żeby odbierać sobie życie.
- Miałeś zamiar ożenić się z nią?
- Oczywiście. Chociażby ze względu na ciebie. Już jako niemowlę byłaś śliczna.
- A teraz jaka jestem?
- Bardzo interesująca.
- Mimo że nie potrafię się tak artystycznie malować jak Solange?
- Szesnastoletnie dziewczynki nie muszą się malować. Młodość zdobi je dostatecznie.
- Schlebiasz mi. Powiedz... czy we mnie można się zakochać?
- Jestem tego absolutnie pewny.
- A ja wcale nie mam takiej pewności.
- Tym lepiej! Im mniej pewności tym głębsze przeżycia. Szczypta niepokoju dodaje atrakcyjności uczuciom.
- Szczypta! A jeśli tego niepokoju jest za wiele?
- Czy chodzi o kolegę Romańskiego? Sądzę, że jest zaangażowany.
- Do czasu. Kiedy odkryje moje krętactwa przestanie mi wierzyć. A czy można kochać, jeśli nie ma się zaufania? Zrobiłam okropne głupstwo...
- To da się naprawić. Porozmawiam z Romańskim.
- Nie! - krzyknęłam przerażona. - Jeszcze nie teraz. Jak się dowie, będzie mną gardził. Niech to się stanie jak najpóźniej. Chyba mnie nie wydasz?
- Zrobię, jak zechcesz, ale radziłbym nie przeciągać struny. Im wcześniej naprawisz tamten błąd, tym lepiej. Myślę, że to kłamstwo ciąży ci na sumieniu?
- Jak kamień. Ale nie czuję się na siłach przyznać do niego. Może samo się wszystko wyprostuje - przykre sprawy zawsze odsuwałam od siebie jak najdalej. - Proszę cię, bądź ostrożny w rozmowie z Bartkiem.
- Dobrze, kochanie, ale moim zdaniem prowadzisz niebezpieczną grę.
- Może drogo za nią zapłacę, tylko jeszcze nie teraz.
XV
Generalna próba przed Dniem Nauczyciela odbywała się w gorączkowej atmosferze. Nie brakowało również objawów wisielczego humoru.
Bartek dokonał tak dokładnej przeróbki przeboju Zdzisławy Sośnickiej, że trudno było w nim zauważyć jakieś podobieństwo do pierwowzoru.
- No, to mamy nowy szlagier! - stwierdził Filipczak. - Proponuję zatytułować go: „Dom, którego nie mam” i wysłać do Opola. Sukces murowany!
- Ty, Filip, nie błaznuj! - przywołał go do porządku Bartek. - Lepiej sprawdź głośniki, czy w którymś nie ma kotów.
- Znowu? Taki numer już się drugi raz nie powtórzy, a szkoda!
Chciałam zapytać, jakie koty, ale bałam się kompromitacji w wypadku, gdyby to była potoczna nazwa aparatury. Kiedyś wywołałam ogromną wesołość nie wiedząc, że „szczeniak” to nic innego, tylko jeden z mniejszych reflektorów używanych do podświetlania sceny.
- Żadnych kotów nie stwierdzono! - zameldował Filipczak po dokonaniu przeglądu.
- A myszy?
- O myszach nie mówiłeś.
- Rzeczywiście, nie mówiłem.
- Może skoczyć po jakiegoś czworonoga? - zaproponował gitarzysta basowy. - Występ bez kota w głośniku, to żadna atrakcja.
- Co wy ciągle o jakimś kocie? - zapytałam w końcu.
- Nie pamiętasz zakończenia roku? - zdziwił się Filipczak. - O mały włos pisaliby o nas w gazetach. Wśród zaproszonych gości znajdował się redaktor z „Trybuny Mazowieckiej”.
- Zapominasz, że ona jest w naszej szkole dopiero od” września - poinformował Bartek.
- A rzeczywiście! Żałuj, że nie widziałaś tego cyrku. Wszyscy zarykiwali się, kiedy po podłączeniu kolumny głośników popłynęła z nich kocia muzyka, a potem wyskoczyła kocica z kociakiem w zębach. To był fantastyczny numer, stanowiący gwóźdź programu. Wszystko inne wypadło banalnie i stereotypowo. Redaktor obiecał opisać ten incydent w gazecie, ale skończyło się na obiecankach.
- „Trybuna Mazowiecka” to nie „Szpilki”, humoresek nie zamieszcza - wyjaśnił Bartek.
Wyobraziłam sobie sytuację, kiedy spłoszona kotka, ścigana huraganowym śmiechem widowni, ucieka przed siebie na oślep pragnąc skryć się chociażby w mysią dziurę. Żeby ze mną nie było podobnie. Pełna byłam czarnych myśli, widziałam siebie wygwizdaną, wyśmianą, zaszczutą, jak to biedne zwierzę, o którym opowiadano przed chwilą.
Dzień Nauczyciela był pochmurny i mglisty. Do rękawa kurtki miałam przyczepioną tarczę według pomysłu Bartka. Ogarnęła mnie pokusa, żeby ją zdjąć i schować do kieszeni, może wtedy zostałabym odesłana do domu?
Niestety, marzenia rzadko kiedy się spełniają, akurat tego dnia tarcz nie sprawdzano. Jak się ma pecha, to się ma! Nic nie było w stanie uchronić mnie przed występem.
Denerwowałam się nieprzytomnie, dostałam gęsiej skórki i ząb mi o ząb uderzał.
Bartek zaciągnął mnie do pracowni muzycznej, żebym się trochę rozśpiewała. Nie szło mi najlepiej, bo co chwila ktoś wchodził i przeszkadzał. Filipczak zaofiarował się stać przy drzwiach i nie wpuszczać nikogo, ale i tak gardło miałam ściśnięte, a głos nienaturalny, co powodowało jeszcze większe zdenerwowanie.
Najgorsze nastąpiło za kulisami sceny.
- Jak się czuje nasza solistka? - zapytał serdecznie pan Janicki.
- Byle jak! - odpowiedziałam i w tym samym momencie nogi ugięły się pode mną, w oczach poczułam błędne ogniki, mimo że była to najmniej odpowiednia chwila na podobne numery.
- Szybko, panią doktor! - usłyszałam jeszcze głos profesora.
Jestem uratowana - pomyślałam półprzytomnie i zrobiło mi się całkiem przyjemnie. Całe napięcie nerwowe ustąpiło, rozpłynęło się, miałam wrażenie, że przestaję w ogóle istnieć.
Ale pani doktor, jak zła wróżka, przywróciła mnie do życia, skazując na powtórne męki istnienia i powtórne umieranie ze strachu.
- Nie ma powodu do niepokoju - stwierdziła podając mi jakieś świństwo w płynie. - Cardiamid postawi cię na nogi, możesz występować bez obawy.
„Bez obawy! Akurat!” - pomyślałam modląc się o ponowne zemdlenie. Niestety. Mikstura działała szybko i skutecznie.
- Jeśli nie czujesz się na siłach... - próbował ratować mnie pan Janicki.
- Ależ nic jej nie jest. Bez histerii! - zaopiniowała pani doktor.
- Oczywiście, że nic mi nie jest! - oświadczyłam z dozą godności, na jaką pozwolił mi brak formy. Czułam się dotknięta posądzeniem o histerię. Próbowałam wstać.
- No, jak? - zapytał z troską pan Janicki.
- Dobrze, po prostu świetnie! - nadrabiałam miną.
Rozejrzałam się wokół siebie. W pomieszczeniu za sceną prócz pana Janickiego i lekarki była jeszcze Miłka, która znalazła się tu w niewiadomy sposób.
Ktoś zajrzał przez szparę w drzwiach. Bartek.
- No jak, panie profesorze? - zapytał szeptem.
- Będzie śpiewać.
- Ale w jakim jest stanie?
- Wolnym - roześmiał się pan Janicki.
- To znaczy, że wolno wejść.
- No, wejdź, wejdź, ale zamknij drzwi za sobą.
Było mi głupio, że wszystkich postawiłam na nogi. Nie lubię robić szumu wokół swojej osoby. Postanowiłam, że się to więcej nie powtórzy.
- Zgłoś się do mnie jutro - poleciła pani doktor wychodząc.
Jutro! Jutro wydawało mi się tak odległe w czasie, jakby miało nigdy nie nastąpić.
- Naprawdę wszystko w porządku, Ann? - pytał z troską Bartek i nie zważając na obecność Miłki i profesora Janickiego pogłaskał mnie po ręce.
- To chyba widać?
- Z tego, co widać, mógłbym wyciągnąć mylne wnioski. Przypominasz niedojrzały pomidor.
- Bo tu jest złe światło.
- Tak, tu jest bardzo złe światło - potwierdził pan Janicki i wyszedł, aby zająć się chórem.
Uroczystość już się zaczęła. Właśnie przedstawiciel komitetu rodzicielskiego skończył przemówienie i uczniowie ruszyli wręczać kwiaty nauczycielom.
- Milusińska, pobędziesz tu z nią, dobrze? Ja muszę iść do chłopaków - poprosił Bartek.
- Pobędę, pobędę, spokojna głowa.
Cmoknął ją w policzek, mnie jeszcze raz pogłaskał po ręce i wyszedł.
- A ty na co czekasz? - spytała Miłka podstawiając mi ten sam policzek.
Pocałowałam ją w drugi.
- Głuptas! - pokiwała głową z politowaniem.
- Kto?
- Pan Hilary! - zdenerwowała się. - Zupełnie straciłaś refleks. Przegapić taką szansę... - nie mogła sobie darować.
- Jaką szansę? - rzeczywiście straciłam refleks, bo zupełnie nie kojarzyłam, o co chodzi.
- Spotkania waszych ust. Zapewniam cię, że ten braterski pocałunek nie był wcale przeznaczony dla mnie. Ostatni z tej serii zanotowałam ładnych parę lat temu.
- Wzruszający jest ten nawrót uczucia po latach.
- Wiesz, co ci powiem? Jesteście śmieszni.
- Kto?
Miłka spojrzała na mnie, jak na ciężko chorą i musiała dojść do wniosku, że powinna być bardziej pobłażliwa.
- Chyba łyknęłaś za dużo kropelek - stwierdziła - i dlatego nie reagujesz jak należy. Pani doktor musiała przedawkować ilość leku, a moja babcia twierdzi, że kontakt z lekarzami i apteką jeszcze nikomu nie wyszedł na zdrowie.
- Pozdrów swoją babcię. Ja mimo styczności z panią doktor czuję się znakomicie. I nie mogę zrozumieć, co takiego śmiesznego we mnie zauważyłaś?
- W was obojgu. Nawet nie wiesz, jak staliście się do siebie podobni.
- Rzeczywiście. Nie zauważyłam podobieństwa.
- Dzieci! Kompletne dzieci. Kryją się i maskują, jakby miłość w ich wieku była grzechem.
- Jaka miłość? - spąsowiałam.
- Zwyczajna. Polska miłość przez „ć” na końcu. Od pewnego czasu nie poznaję mojego braciszka. Nawet mama zauważyła, że spoważniał i przypisuje to zębom mądrości.
- A ty nie wierzysz własnej mamie? Taka z ciebie córka? - próbowałam się przekomarzać, a w rzeczywistości pragnęłam wyciągnąć od Miłki jak najwięcej informacji.
- Trzeba było widzieć, jak zbladł, kiedy usłyszał, że wezwano do ciebie panią doktor. Odszukał mnie i kazał się tu wkręcić, bo jemu nie wypadało. Powyższe objawy świadczą o ciężkim stanie...
- Gotowa? - w drzwiach ukazał się Bartek. Kiwnęłam głową i ucieszyłam się, że niedługo będzie po wszystkim.
- Doskonale! Zaraz wchodzimy na wizję! - zawiadomił.
Dałam się poprowadzić na scenę. Kurtyna była zasłonięta, chłopcy ustawiali się przy swoich instrumentach, a ja ujęłam mikrofon pragnąc, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać.
Kurtyna została odsłonięta przy akompaniamencie oklasków, które były przeznaczone dla „Kaktusów”. Chłopcy kłaniali się na prawo i lewo, a ja nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić, toteż z ulgą przyjęłam słowa zapowiedzi.
Na początek miałam zaśpiewać „Modlitwę” Okudżawy. Przy tym utworze czułam się pewnie i już po pierwszych taktach akompaniamentu trema zaczęła mnie opuszczać.
Spojrzałam odważnie w stronę widowni. Z pierwszego rzędu uśmiechały się twarze profesorów, odświętne, sympatyczne, inne niż co dzień. Zastanawiałam się, czy są to ci sami ludzie, którzy każdego innego dnia mogą mi wrzepić dwóję, r całym przekonaniem, że mi się słusznie należy.
Teraz patrzyłam bez trwogi w oczy matematyka, fizyczki, profesora od wuefu i zajęć technicznych. Słowa piosenki mówiły za mnie: „... daj Panie Boże każdemu, to, czego mu nie dostaje...” To była jakby moja modlitwa, w której spowiadałam się, że choć nie najlepiej skaczę przez kozioł i gwoździe w deskę wbijam krzywo, to jednak jest coś, co chciałabym robić dobrze. Pod słowa „... dajże wszystkim po trochu...” podkładałam własną treść: „Daj mi pięknie zaśpiewać!”
Chyba zostałam wysłuchana, bo cóż innego mógł oznaczać ten entuzjazm, jaki zapanował na sali? Klaskano, krzyczano: bis!, skandowano: An-na Ma-ria! An-na Ma-ria! I nawet 2 marynarki (słownie: dwie) wyleciały w górę.
To był szczyt! Szczyt wszystkich marzeń. W najskrajniejszym optymizmie nie przewidywałam podobnego sukcesu. Kłaniałam się uszczęśliwiona, nie dopuszczając do siebie myśli, że za chwilę wszystko się zmieni, sympatia słuchaczy odwróci się bezpowrotnie, że skompromituję się tym nieszczęsnym „Domem”.
Wiele dałabym za to, żeby móc się wycofać w tym momencie, zostawiając miłe wrażenie i uczucie niedosytu. Po drugiej piosence będą mieli mnie dość i to będzie klęska. Ostateczna i bezpowrotna.
Przewidując zbliżającą się katastrofę, ujęłam mikrofon po raz drugi. Czułam się nie w porządku. Bo, czy to jest fair, zrobić korzystne wrażenie, rozgrzać widownię, a potem ją rozczarować?
Nie lubię nikomu sprawiać zawodu, nawet kiedy jestem w sytuacji przymusowej. A na wycofanie się było już za późno. Zabrzmiały pierwsze akordy akompaniamentu. Bartek rzucił mi od fortepianu ciepłe spojrzenie. Nie było wyjścia, musiałam położyć głowę pod topór.
Śpiewałam w absolutnej ciszy. Nikt się nie wiercił, nie chrząkał. Zamurowało ich! Formalnie zamurowało! Ale kiedy odzyskają świadomość... wolałam nie myśleć, co będzie wtedy. Koniec! To będzie po prostu koniec ze mną! Skończę się, zanim zdążyłam zacząć się na dobre.
Kiedy ucichły gitary i przebrzmiała perkusja, zawiesiłam mikrofon i ukłoniłam się. Jeszcze przez sekundę trwała cisza, jakby nie dowierzano, że już po wszystkim, że wreszcie nastąpił finisz popisowego numeru Anny Marii.
Dopiero po chwili zerwał się szum. Może powinnam czekać z podniesionym czołem i z godnością znieść porażkę? Nie czekałam. Postąpiłam jak hazardzista, który po zainkasowaniu pierwsze j wygranej mówi: Cześć! nie dając przeciwnikowi szansy odegrania się.
Nie przestrzegając prawideł gry wycofałam się za kulisy i ciężko klapnęłam na krzesło. Byłam wypompowana, jak balonik nakłuty szpilką, ale czułam ulgę, że już wszystko jest poza mną, że mam to nareszcie z głowy.
Po chwili wpadł podniecony Bartek. Widząc mnie w pozycji niedbałej zaniepokoił się.
- Znów ci słabo?
- W tej chwili to już nie ma znaczenia.
Powachlował mnie chusteczką.
- Lepiej?
- Oczywiście, zresztą naprawdę nic mi nie jest.
- Dobrze byłoby, gdybyś wyszła przed kurtynę. Oni szaleją, słyszysz?
Wzdrygnęłam się.
- Oszczędź mi tego! To ponad moje siły!
- Szkoda! Dużo tracisz. Posłuchaj, co się tam dzieje! - uchylił drzwi.
Z sali dochodziło rytmiczne klaskanie i jeden wielki krzyk.
- Takiego szaleństwa dawno te mury nie oglądały.
- Czego oni jeszcze chcą? - w dalszym ciągu byłam przekonana o absolutnej kompromitacji.
- Jak to, czego? Bisu i widoku gwiazdy. Zostałaś bożyszczem tłumów.
- Nie wierzę!
- Słusznie! O tym musisz przekonać się osobiście. Chodź spełnić wolę ludu! - pociągnął mnie na scenę.
Kiedy pojawiliśmy się przed kurtyną, atmosfera na sali osiągnęła temperaturę wrzenia. Już nie wątpiłam, że to oznaczało sukces. Ogromny, nieprzewidziany i... niezasłużony. Przecież głównym „winowajcą” był Bartek, ten niespokojny duch goniący za oryginalnością i niestrudzony w twórczych poszukiwaniach.
Kłanialiśmy się oboje. Huraganowym oklaskom towarzyszyło wołanie o bis.
- Jeśli słabo się czujesz, nie musisz bisować - szepnął mi na ucho.
- Mogę śpiewać - odpowiedziałam pośpiesznie, bojąc się stracić taką szansę.
Kiedy chłopcy zajęli stanowiska przy instrumentach, na sali zrobiło się cicho, cichutko. Śpiewałam z nie mniejszym przejęciem niż za pierwszym razem. Włożyłam w to bisowanie całą siebie, czułam skrzydła wyrastające u ramion.
Przez okna wlewała się szarość pochmurnego dnia, po szybach spływały strużki deszczu, a mnie było tak słonecznie i radośnie, jak w letni poranek. Ukoronowaniem niepowtarzalnego nastroju było wręczenie mi przez samego dyrektora bukietu kwiatów.
Spąsowiałam, jak otrzymane goździki, i zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie sen, z którego zaraz się obudzę. Ale ten sen trwał i trwał.
Pan Janicki przyszedł za kulisy, żeby nam pogratulować i uścisnąć dłonie.
- Wypadło kapitalnie! - entuzjazmował się, a klepnąwszy Bartka po ramieniu, powiedział z satysfakcją:
- Nie zaprzeczysz, że w sprawie solistki, to ja miałem rację. Fenomen, co?
- Nie da się ukryć!
- Oby nam się tylko nie przestała dobrze zapowiadać - wtrącił Filipczak.
- O to jestem spokojny. Szef nie dopuści do obniżenia lotów, ma twardą rękę.
- Jak dla kogo.
- Widzę, że coś ci się nie podoba, Filip? - zauważył zaczepnie Bartek.
- Przeciwnie, wszystko mi się podoba. Uważam, że ostatnio dużo się zmieniło na lepsze w naszym zespole - tu spojrzał znacząco na mnie, na co Bartek zmarszczył groźnie brwi.
- O co oni walczą? - zapytał profesor Janicki.
- Dla sportu, żeby nie wyjść z wprawy - wyjaśniłam dyplomatycznie.
- Mam nadzieję, że chwila słabości już się nie powtórzy, ale byłbym spokojniejszy, gdyby ktoś cię odprowadził do domu.
- Zrobi się, panie profesorze - zapewnił Bartek.
- Poprosisz siostrę?
Kiwnięcie głową.
- Jak to dobrze mieć przyjaciółkę.
- A jeszcze lepiej przyjaciela - wymądrzył się Filipczak i nie będąc pewnym swojego bezpieczeństwa schował się za pana Janickiego.
- Porozmawiamy później. Dawno nie byłeś bity! - mruknął Bartek pół żartem, pół serio.
- Młodszego chcesz bić? Powiem mamie! - wygłupiał się Filip.
Przypomniały mi się słowa Miłki, że jesteśmy śmieszni ukrywając nasze uczucia, które były przecież publiczną tajemnicą. Jeśli chodzi o Bartka, to rzeczywiście najwyższej powagi nie reprezentował w tym momencie, ale wszystko to razem było urocze i niepowtarzalne.
Odprowadzaliśmy się długo. Najpierw on mnie, potem ja jego i jeszcze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaszliśmy nad rzekę. Deszcz trochę siąpił, ale gdzieniegdzie niebo zaczynało się już przecierać.
- Tu się poznaliśmy - powiedział Bartek wskazując kępę rachitycznych, bezlistnych zarośli.
- Pamiętasz?
- Oczywiście. Ze wszystkimi szczegółami. Wyśpiewywałaś jakieś błazeństwa głosikiem zbliżonym do kociego miauczenia.
- Gdybym wiedziała, że TY słuchasz, zaśpiewałabym fragment Wielkiej Encyklopedii Powszechnej głosem Joanny Rawik. Ach! - puknęłam się w głowę. - Teraz rozumiem twoje obraźliwe pytania: „Czy ty w ogóle umiesz śpiewać?” Nie podejrzewałam, że aż tak wbił ci się w pamięć mój pierwszy „Występ”.
Pogładził mnie po mokrym policzku.
- Już się nie gniewasz?
- Po dzisiejszym sukcesie?
- Bardzo zawrócił ci w głowie?
- Bardzo. Zwłaszcza zanim nastąpił.
- Słuchaj, Ann! Czy ty często...
- Mdleję? Nie. Dziś pierwszy raz. Złożyły się na to różne przyczyny. Przede wszystkim trema, jakiej nie miałam nigdy w życiu, no i w ogóle nerwy...
Przystanęliśmy zapatrzeni w mętną, leniwie płynącą wodę. Bartek objął mnie ramieniem. Nad rzeką nie było żywej duszy, a kilka miesięcy temu świeciło słońce, i plażę zalegały tłumy. Wzdrygnęłam się na myśl o tamtej historii. Wyobraziłam sobie Kropkę, Darka, chłopaka z czupryną jak stóg słomy i... całą resztę.
- O czym myślisz? - zainteresował się Bartek.
- Nietrudno zgadnąć. O jednym patyku, jednym psie i jednym chłopcu.
- A jak myślisz o tym chłopcu?
- Dobrze myślę, a ty o mnie?
- Chyba wiesz?
- Wiem... - przyciszyłam niepokój, starając się nie uronić ani ździebka z uroku bieżącej chwili.
Położyłam mu ręce na ramionach. Staliśmy naprzeciwko siebie, blisko, bliziutko, prawie dotykając się policzkami. Był to wymarzony, idealny wprost moment dla pierwszego pocałunku. Widziałam, jak Bartkowi pulsuje żyłka na skroni, oczy przybierają granatowy odcień i drgają kąciki ust.
Przymknęłam powieki w oczekiwaniu na tę niepowtarzalną chwilę. Skoncentrowałam się na jednej, jedynej myśli, miałam tylko jedno pragnienie. Żeby tę chwilę przeżyć pięknie.
Wtedy stało się coś beznadziejnie głupiego. Któremuś z nas zaburczało w brzuchu. Natarczywie, przeciągle, donośnie. Czar prysł. O prozo życia! Ogarnął nas śmiech. Najpierw nieśmiały, cichutki, później coraz głośniejszy, niepohamowany.
Tym śmiechem chcieliśmy pokryć zażenowanie, bo oboje byliśmy speszeni. Może był trochę sztuczny, nienaturalny, ale rozładował stan napięcia i przywrócił poprzedni, normalny nastrój. Kiedy żegnaliśmy się pod domem, jeszcze byliśmy roześmiani.
Po południu, kiedy utonęłam w lekturze książki Pierre La Mure'a „Miłość niejedno ma imię” usłyszałam warkot samochodu zatrzymującego się przed naszą furtką. Warczenie nie ustawało przez dłuższy czas, więc wyjrzałam przez okno złorzecząc dowcipnisiowi, hałasującemu akurat w tym miejscu. Jeśli to ktoś do tatusia, powinien wiedzieć, że wejście do lecznicy znajduje się po przeciwnej stronie ogrodu.
Kierowca zaczaj: manewrować samochodem, a po chwili zatrzymał silnik i wysiadł. To był... Bartek. W ręku trzymał ogromny bukiet.
Więc nie zapomniał! - serce zaczęło mi walić z radości jak oszalałe. Zbiegłam na dół z szybkością rakiety kosmicznej. Chciałam osobiście otworzyć drzwi.
- To są właśnie... - zaczął się jąkać Bartek.
- Goździki, nie ma wątpliwości. Ale cudne! Pierwszy raz w życiu widzę cytrynowe goździki.
- Pooglądaj je sobie, a ja zmykam.
- Dokąd ci tak pilno?
- Gdzie wzywa obowiązek! - wskazał ręką stojący samochód.
- Czyja to limuzyna?
- Pewnego kapitalisty hodującego między innymi cytrynowe goździki.
- Ukradłeś mu? - zażartowałam.
- Co? Goździki czy limuzynę?
- No właśnie! Przyznaj się, co ukradłeś?
- I jedno, i drugie! Oraz sto tysięcy złotych. Uciekasz ze mną w świat?
- Mogę. Tylko wstawię kwiaty do wody, żeby nie zwiędły zanim wrócimy.
- Praktyczna jesteś. To zaleta! - pochwalił.
W samochodzie pachniało jak w kwiaciarni. Nic dziwnego. Na tylnym siedzeniu leżały potężne wiązanki kwiatów, które Bartek miał odwieźć do odbiorców. Dowiedziałam się, że pracuje dorywczo u ogrodnika w charakterze kierowcy. Pierwszy raz widziałam go prowadzącego samochód Wyglądał tak dorośle, jakby był zupełnie kimś innym. Czułam się trochę onieśmielona.
- Lubisz prowadzić? - zapytałam, choć było to oczywiste.
- Nawet bardzo. Zwłaszcza, kiedy mi do tej przyjemności dopłacają.
To jest głowa. Połączyć przyjemne z pożytecznym!
- Z pewnością marzysz o własnym wozie?
- Jestem realistą, na początek wystarczy mi motor. Kupiłem za grosze jeden stary wrak, model z okresu wojen krzyżowych i jestem na etapie poszukiwania części zamiennych. Kiedy uda mi się zmontować wszystkie elementy i silnik zagra, to dopiero będzie święto! Wyobrażasz sobie?
- Tak! - powiedziałam, choć w sprawach technicznych moja wyobraźnia działała opieszale.
XVI
Zbliżały się ferie zimowe. W przedświątecznym tygodniu otrzymałam przesyłkę z Anglii. Mama przysyłała mi „pod choinkę” orlonową bluzeczkę, barwny materiał sukienkowy, na którego widok nawet Solange pokiwała z uznaniem głową, oraz kilka innych drobiazgów.
W liście nadmieniała, że już niedługo się zobaczymy. Czyżby myślała o wakacyjnym spotkaniu, które mi obiecała przy pożegnaniu? Do wakacji jest jeszcze okrągłe pół roku, ale może to dla mamy niedługo?
- Będziesz miała oszałamiającą kreację - powiedziała Solange drapując mi na ramieniu upominkowy materiał. - Gdzie wybierasz się na Sylwestra? Masz chyba jakieś plany?
Pominęłam milczeniem to pytanie. Nigdzie się nie wybierałam, planów żadnych nie miałam. Wstyd pomyśleć, że jeszcze nigdy nie byłam na prywatce. Zapomniałam zupełnie, jak się tańczy, tak dawno nie trenowałam. Ostatni raz na szkolnej zabawie w puławskim liceum. Wieki minęły od tamtych czasów.
Bartek z pewnością tańczy jak sam profesor Wieczysty. Mogłabym zaprosić jego, Miłkę i jeszcze kogoś z klasy na wspólnego Sylwestra. Tatuś z pewnością nie miałby nic przeciwko temu.
- Jakie masz plany na ferie? - zapytałam Bartka przy najbliższej okazji.
Okazało się, że te dwa tygodnie rozplanowane miał już dawno.
- W wigilię Wilii urządzam choinkę dla drużyny, na terenie spalonej leśniczówki.
- Pod gołym niebem?
- Tak. Mam nadzieję, że sypnie trochę śniegu, bo w przeciwnym wypadku nastrój nie dopisze, jak w ubiegłym roku. Choinka bez śniegu, to parodia.
- Na pewno sypnie! Więc co roku urządzacie choinkę w jednym miejscu?
- Wigilia w leśniczówce należy do dobrych tradycji naszej drużyny. Mówię w leśniczówce, choć ona właściwie nie istnieje. Została spalona w czterdziestym trzecim, dokładnie 23 grudnia, kiedy chłopcy z lasu zamierzali urządzić sobie święta. Ktoś doniósł Niemcom, że w okolicy pojawili się partyzanci. Niemcy okrążyli teren i rozpoczęli strzelaninę. Chłopcom udało się zbiec, ale leśniczówka poszła z dymem. Zostały tylko fundamenty.
- Nie odbudowano jej?
- Nie. Jest swego rodzaju pomnikiem walki i męczeństwa. Zginął tam leśniczy wraz z całą rodziną. Na ocalałym szkielecie komina zawieszona jest tablica pamiątkowa. Muszę ci to miejsce kiedyś pokazać.
- Chętnie się wybiorę.
- Piętnaście lat temu, kiedy powstawała nasza drużyna, chłopcy posadzili na środku polany malutki świerczek, który teraz pięknie wyrósł i stanowi dorodne drzewko wigilijne. To symbol, rozumiesz?
- Rozumiem.
Dlaczego miałam nie rozumieć? Wszystko, czego się tknął Bartek było wzniosłe.
A w drugi dzień świąt wyjeżdżał z drużyną na zimowisko.
Zrozumiałam, że Sylwestra mam z głowy i ferie, na które z takim utęsknieniem czekałam, będą mi się ogromnie dłużyć. Co miałam robić. Powiedzieć: Nie wyjeżdżaj, bo uschnę z tęsknoty? Wątpię, czy odniosłoby to skutek, Bartek był równie zapalonym harcerzem, jak muzykiem, zresztą nigdy bym się nie zniżyła do podobnej prośby.
- Ja też wyjeżdżam. Do rodziny! - skłamałam, żeby się nie wydać gorszą.
- Mam nadzieję, że w wirze zabaw i hulanek nie zapomnisz o mnie?
- Zobaczę! - udawałam obojętną, a drżałam, żeby to on nie zapomniał.
W domu stwierdziłam, że wyjazd do rodziny jest zupełnie realny. Co prawda jedyną osobą, którą mogłam odwiedzić, była ciocia Pela, ale po półrocznej rozłące wydawała się dużo sympatyczniejsza.
Postanowiłam wyjechać po świętach i zostać na Nowy Rok, mając w ten sposób rozwiązany problem Sylwestra.
Ciocia na mój widok zawołała:
- No i co? Nie mówiłam, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ciągnie was do starych kątów, ciągnie. Martyny tylko patrzeć...
- Jak to? Mama wraca?
- To ty o niczym nie wiesz? Czekaj, gdzie ja mam ten list? Zaraz ci przeczytam, żebyś wiedziała, jak sprawy stoją.
- Ja również dostałam list, w którym mama pisze, że niedługo się zobaczymy, można to różnie rozumieć...
- Mnie wyłożyła kawę na ławę, nie owijając w bawełnę, dosyć się napatrzyła tej Anglii przez pół roku, za stara jest, żeby się przyzwyczajać do nowego. Mówiłam, ostrzegałam, nie chciała słuchać. Po co jej te wszystkie kłopoty z wyjazdem?
- Zobaczyła na własne oczy kawałek świata.
- Tyle to i w telewizji mogła zobaczyć. Zmarnowane pieniądze, stracony czas na latanie po urzędach. Głupota, nic więcej!
Nie mogłam solidaryzować się z ciocią Pelą, stałam po stronie mamy. Współczułam jej tylko, że straciła złudzenia i nadzieję na odbudowanie wspólnego życia ze swoim „ułanem”. A tak się wszystko ładnie zapowiadało.
- Wyobraź sobie, że oni razem wracają! - wyprowadziła mnie z błędu ciocia.
- Razem? To nadzwyczajne! Mama jest dzielna, dokonała prawdziwego cudu!
- Jakiego tam cudu! On się zestarzał, potrzebuje pielęgniarki, więc przystaje na wszystko, co Martyna zadecyduje.
- Kiedy przyjeżdżają?
- Jak tylko załatwią różne formalności, on sprzedaje dom i swój zakład. Zanim się upora ze sprzedażą, trochę czasu upłynie, ale z wiosną ściągną, jak bociany do gniazd.
Wyobraziłam sobie mamę rozwijającą skrzydła do lotu i wcale nie żałowałam wakacji, których nie spędzę w Anglii.
- Jak ci się żyje u ojca? - zagadnęła ciocia.
No, cóż! Żyło mi się dobrze, nie było potrzeby tego ukrywać.
- Można wytrzymać. Tatuś jest wyjątkowy, Darek całkiem znośny...
- A ona?
- Solange? W porządku. Mało się widujemy, mam osobny pokój, gdzie odrabiam lekcje, słucham radia. Jest mi zupełnie dobrze.
- No, no! - ciocia robiła wrażenie zawiedzionej. - Byłam pewna, że będzie ci życie obrzydzać. Taka osa!
- Ciocia ją krzywdzi. Żaden człowiek nie składa się z samych zalet, trzeba być wyrozumiałym. Solange jest rzeczowa, niesentymentalna, rozsądna. Romantyczne zagrania, jak ucieczka z domu i wzięcie ślubu w tajemnicy, nie byłyby w jej stylu, więc powinna się cioci podobać.
- E, tam! Dla mnie ona zawsze zostanie dziwadłem. Sama powiedz, czy nie jest dziwna?
- Dla jednych dziwna, dla innych interesująca. Tatuś jest zakochany jak student.
- Twój ojciec to wyjątkowy człowiek.
- Wyjątkowy! - podchwyciłam. - Mądry, szlachetny, w ogóle ideał. I nieprawda, że zmarnował życie mojej matce.
- Gdyby jej w głowie nie zawrócił, żyłaby do dziś.
- I z zawrotem głowy żyłaby do dziś. Zbrodnią było zmuszać ją do małżeństwa z człowiekiem niekochanym.
- Wam tylko kochanie w głowie. Ja wyszłam za mąż z rozsądku i byłam całkiem szczęśliwa, a kiedy mąż umarł, łatwiej pogodziłam się z losem. Chociaż ty bądź mądra i nie rób głupstw. Radzę ci ze szczerego serca.
Różne bywają głupstwa, proszę cioci, a dobre rady nie dla każdego są dobre, choćby pochodziły z najbardziej szczerego serca.
- Jeśli chodzi o głupstwo, które nazywa się: miłość, to chyba nie będę mądra. Co warte jest życie bez miłości?
- Przestaniesz pleść głupstwa? - uniosła się ciocia. - Nawet najcięższe życie ma swoją wartość, bo zawsze jest nadzieja na lepsze.
- Też racja! - przyznałam, żeby jej nie drażnić. - Nie mogę się tylko pogodzić z faktem, że człowiek uzależniony jest od przypadku i woli innych. Moja matka nie musiała umierać.
- Nie musiała. Czy ojciec mówił ci, dlaczego to zrobiła?
- Wzięła zbyt dużą dawkę środków uspokajających, bo była bardzo zdenerwowana.
- A powiedział, czym się zdenerwowała?
- Chcieli ją wydać za człowieka, którego nie kochała, to chyba dostateczny powód do zdenerwowania?
- Powód był inny. Wiesz, co twój ojciec zrobił, jak usłyszał, że Anna ma wyjść za kogoś innego?
- Obiecał załatwić jej mieszkanie w Warszawie, żeby mogła być samodzielna, niezależna od ojca. W przyszłości mieli się pobrać.
- Niepotrzebnie obiecywał, niepotrzebnie mydlił jej oczy małżeństwem. Gdyby przestał przychodzić, pogodziłaby się z losem i dziś byłaby panią na wielkim gospodarstwie.
- A jeśli miała inne marzenia, inne plany życiowe? Jedyne wyjście to uciec z domu, w którym panowała taka tyrania.
- Już jedna uciekła. Martyna! I jak na tym wyszła? Długo nie była poza domem. Wróciła ni to panna, ni wdowa. Życie sobie zawiązała, a niejeden chciał się z nią żenić. Można było Stanisława uznać za zaginionego, bo przez piętnaście lat nie dawał znaku życia, ale Martyna ani słyszeć nie chciała. Powiedziała, że będzie czekać nawet sto lat, a doczeka się jego powrotu.
- Dzielna! To się nazywa charakter! W końcu dopięła swego.
- Myślisz, że miała łatwe życie? Nasz ojciec rządził twardą ręką, ale dobrze gospodarzył. Dla każdej z nas pomyślał o posagu. Anny też by nie skrzywdził.
- Już chyba gorzej nie mógł?
- To jej wina. Była głupia i mówiła tak samo jak ty przed chwilą, że życie bez miłości nic nie jest warte. Gdyby mnie słuchała, zamiast Martyny...
- Biedna! Za dużo miała doradców. W takich warunkach nawet najsilniejszy załamałby się nerwowo.
- Co ty tam wiesz! Nerwy, rzecz ludzka, na to się nie umiera. Gdyby nie historia z twoim ojcem...
- Jaka historia?
- No... wtedy, co go zabrali do szpitala. Nic ci nie mówił?
Pokręciłam głową. Więc w dalszym ciągu są jakieś niedomówienia? Kiedy uda mi się złożyć wszystkie klocki tej łamigłówki?
- Ciociu, jak to było naprawdę? Dlaczego tatusiowi nie pozwolili ożenić się?
- Takiemu smarkaczowi? Mogło mu się dziesięć razy odmienić. Ja pierwsza byłam przeciwna.
- Innych powodów nie było?
- Pewnie, że były! Nie miał grosza w kieszeni, a rwał się do żeniaczki. Niepoważny człowiek!
- Zapomina ciocia, że ja byłam na świecie.
- Wcale nie zapominam. Ten, co chciał wziąć Annę, wziąłby i ciebie. To był bogaty gospodarz.
- Pewnie ze dwa razy starszy od matki?
- No to co?
- Och, ciociu, ciociu! - westchnęłam wyobrażając sobie nasz wspólny los u owego bogacza. Może był skąpy albo zrzęda? Ja z pewnością nie miałabym u niego lekkiego chleba. - Co to była za historia ze szpitalem?
- A była, była. O mały włos mielibyśmy dwa pogrzeby, nie jeden. Twój ojciec był naprawdę głupim smarkaczem. Sam podstawił się pod bicie.
- Jak to?
- Miał zapowiedziane, żeby zostawił Annę w spokoju. I tak by jej nie dostał. Czego więc szukał? Tylko guza. Igrał, igrał, aż się doigrał!
- Został pobity?
- Święty by się zdenerwował słysząc bez przerwy, że unieszczęśliwia córkę, że minęły czasy, kiedy rodzice decydowali o małżeństwie dzieci i jeszcze wiele różnych zarzutów. Nasz ojciec nie był aniołem, poniosło go i rzucił się z pięściami na Andrzeja.
- Tatuś mi o tym nie wspomniał.
- To był dopiero początek. Anna ich rozdzieliła, a twój ojciec powiedział, żeby się ubierała i jechała z nim, nie patrząc na nic.
- Nie chciała?
- Ona? Wszystko by dla niego zrobiła, taka była zaślepiona. Ciebie zaniosła do Martyny, każąc pilnować jak oka w głowie. Kiedy wróciła, Andrzeja nie było. Zapytała ojca, gdzie jest? Odpowiedział: na cmentarzu! Pobiegła tam i zobaczyła wszystko. Po co jej to było, pytam się, po co? Gdyby nie widziała...
- Ale co zobaczyła?
- No... jak kilku parobczaków daje szkołę twojemu ojcu. Zaczęła krzyczeć, chłopaki uciekli, ale on był nieprzytomny i w takim stanie został zawieziony do szpitala. Potem ona... to zrobiła.
- Okropność, okropność! - byłam wstrząśnięta do głębi. Tatuś chciał mi oszczędzić makabry, dopiero kiedy ją poznałam, nabrałam stuprocentowej pewności, że on jest bez winy.
Poszłam na długi, samotny spacer, żeby się trochę uspokoić. Mróz wyszczypał mi policzki, wiatr przewiał na wylot mimo ciepłego palta, ale nie chciałam wracać. Rozmyślałam. O życiu, które jest tak niepewne i zależne od przypadku, oraz o ludziach, którzy je sobie obrzydzają. Po co?
Nie znajdując odpowiedzi na postawione pytanie wracałam pustymi ulicami. Ludzi wymiotło do domów, nie było amatora chodzenia po mrozie, szłam sama szerokim chodnikiem. Gdybym chciała śpiewać, mogłabym to zrobić nie budząc niczyjego zgorszenia. Cóż, akurat nie miałam ochoty.
W pewnej chwili zauważyłam jakąś postać nadchodzącą z przeciwka. To był Maciek. Szkoda, że nie zorientowałam się wcześniej, mogłabym skręcić w boczną ulicę, Maciek był ostatnią osobą, którą chciałam spotkać, ale kiedy wpadliśmy na siebie, trudno było udawać, że się nie znamy.
- Anka! Oczom własnym nie wierzę! To ty czy twój duch?
- Chyba widzisz, że duch! Ludzie siedzą w domach oglądając telewizję albo pitrasząc jajecznicę. W taki mróz tylko duchy włóczą się ulicami.
- To kapitalne, że akurat nasze się spotkały. Nie uważasz?
- Rzeczywiście, nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Dokąd pędzisz?
- Szedłem do kina...
- Nie zatrzymuję! Rozrywaj się kulturalnie - chciałam odejść, ale Maciek przytrzymał mi rękę.
- Chodźmy gdzieś pogadać, nie widzieliśmy się przecież całe sto lat.
- Szedłeś do kina.
- Ale nie doszedłem i bardzo dobrze. Myślisz, że wolę film niż twoje towarzystwo?
- Zależy jaki film.
- Nawet najciekawszy nie zastąpi mi rozmowy z tobą. Chodźmy na kawę do „Warszawianki”!
No proszę! Jaki światowiec z tego Maćka! Czy mogłam odmówić?
Pierwszy raz byłam w „Warszawiance”, mimo że kiedyś codziennie koło niej przechodziłam. Wtedy Maciek nie zapraszał mnie na kawę, raczej ciągnął do kina albo nad Wisłę. Zmieniamy się!
- Opowiedz, co u ciebie? - zapytał, kiedy czekaliśmy, aż kelnerka przyjmie zamówienie.
- Żyje się. Szkoła, dom, dom, szkoła i tak w kółko.
- Mieszkasz w Warszawie?
- Niedaleko Warszawy. W ciągu pół godziny mogę dojechać autobusem do samego śródmieścia, ale rzadko jeżdżę. Nie mam czasu na wycieczki, muszę wkuwać.
- Serio? Taka jesteś pracowita?
- Miałam duże zaległości. Dużo czytam...
- To niebezpieczne. Jak będziesz za mądra, zostaniesz starą panną.
- Chciałeś powiedzieć: kobietą samodzielną.
- Niech będzie i tak...
Rozmawialiśmy o wszystkim i niczym. Dopijając kawę, która mi zresztą nie smakowała, zerkałam dyskretnie na zegarek. Siedzieliśmy już pół godziny, to dostatecznie długo, jak na takie spotkanie.
Patrzyłam na Maćka doznając sprzecznych uczuć. Przede wszystkim zdziwienia. Więc to jest ten chłopak, którego jeszcze niedawno lubiłam najbardziej ze wszystkich? Ten sam, który zapewniał, że kocha, a potem nie dał znaku życia? Czy naprawdę pocałował mnie na Górze Krzyżowej?
Jeszcze pamiętałam fakty, ale ich znaczenie widziałam teraz w innym wymiarze, pomniejszone, nieważne, brak było ciągłości doznań, brak pomostu przerzuconego między tamtym czasem i chwilą obecną. Minęło wprawdzie pół roku albo i „całe sto lat”, jak stwierdził Maciek, ale chyba nie okres czasu był najważniejszy, tylko zbyt słaba więź uczuciowa.
- Jak długo zostajesz?
- Jutro wyjeżdżam - skłamałam w obawie przed następną rozmową o niczym.
- Szkoda, że już nie wróci, to co było dawniej - westchnął.
- Będzie za to coś nowego. Życie nie stoi w miejscu.
- Słuchaj, Anka! Nie udał nam się tamten autostop, może zaliczymy go w przyszłe wakacje. Co? Umówmy się!
- Nie umiem planować na tak odległą przyszłość, poza tym jak wiesz, nie jestem entuzjastką autostopu, no i po trzecie...
- Co po trzecie?
- Jeśli wtedy zrezygnowałeś, to dajmy sobie spokój.
- Nie zrezygnowałem dobrowolnie. Pamiętasz chyba, jak cię namawiałem?
- A potem nie przyszedłeś.
- To prawda, brat po mnie przyjechał i musiałem wracać do domu. Ojciec wkręcił sobie rękę w sieczkarnię, byłem potrzebny do roboty, nawet nie zdążyłem cię zawiadomić. Już z domu wysłałem list, na który nie dostałem odpowiedzi. Kiedy udało mi się wyrwać do Kazimierza, twój dom świecił pustkami, aż przykro było patrzeć. To po prostu cud, że się dziś spotkaliśmy. Daj swój adres!
- Nie ma sensu. Sam mówiłeś, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. To prawda, nie będzie! Dużo się zmieniło od naszego ostatniego spotkania. Życzę ci wszystkiego dobrego, cześć!
- Jak to, cześć? Przecież nie możemy się tak rozstać.
- Ciotka pomyśli, że zginęłam i gotowa pójść na milicję.
- Kiedy znów ją odwiedzisz?
- Nie wiem.
- W dalszym ciągu uważasz, że: planować to czas stracony?
- Tak.
- Ale spotkamy się, kiedy znów przyjedziesz?
- Nie obiecuję. Wierz mi, dużo się zmieniło.
- To ty się zmieniłaś - powiedział przygaszony i nie zatrzymywał mnie dłużej.
Powinnam być zadowolona, że mam z głowy to spotkanie, a jednak nie byłam. Został mi po nim jakiś nieokreślony smutek.
- Długo się wietrzyłaś! - zauważyła ciocia.
- Spotkałam kolegę, wspominaliśmy dawne czasy.
- Też pomysły, na mrozie! - zgorszyła się.
- Nie na mrozie, tylko w kawiarni.
Chyba zgorszyła się jeszcze bardziej, ale już nic nie powiedziała.
Przez resztę wieczoru byłam milcząca, miałam o czym myśleć. Więc Maciek zrezygnował z autostopu z innych pobudek niż sądziłam, po prostu był potrzebny w gospodarstwie, moje nieślubne pochodzenie nie miało tu znaczenia, tylko ja wyolbrzymiałam ten fakt, przypisując mu nadmierną wagę.
Bartek z pewnością przeszedłby nad tym do porządku dziennego, niepotrzebnie uwikłałam się w kłamstwo. Żeby można było cofnąć się w czasie i naprawić głupotę! Niestety, mądrzeje się zwykle za późno.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przeleciał styczeń i półrocze było tuż... tuż... Nie mogłam wprost uwierzyć, że groziła mi czwórka z matmy. Z innych trójek wyciągnęłam się łatwo. Wystarczyło wmówić w siebie, że historia czy geografia są pasjonującymi dziedzinami wiedzy i warto je znać dla samej satysfakcji.
Nie chciałam być głupsza od Bartka, który robił wrażenie, jakby całą wiedzę o świecie miał w małym palcu. Przyjemnie mieć mądrego chłopaka, ale to zobowiązuje. Zaczynałam więc coraz więcej czytać. Najbardziej lubiłam historię. Znikałam w swoim przytulnym pokoiku na górce i cofałam się w czasie o całe epoki. Jakże śmieszne były moje sukcesy czy porażki, jak nieważne, jak nieporównywalnie małe w zestawieniu z monumentalnymi dziełami budowniczych, artystów, czy sławnych przywódców.
Trzeba być wielkim człowiekiem, żeby zostawić po sobie wiekopomne dzieło, a co mają robić mali ludzie? - zastanawiałam się nieraz. - Chyba robić dobrze to, co potrafią! - To była jedyna odpowiedź, jaka mi przychodziła do głowy.
W rocznicę wyzwolenia Warszawy znów śpiewałam na akademii szkolnej i znów się podobałam. Zaczynałam być popularna. Moja karykatura pojawiła się na gazetce ściennej, co było równie wielkim zaszczytem, jak dla Beatlesów znalezienie się w gabinecie figur woskowych. Na zabawie karnawałowej chłopcy ustawiali się w kolejce, żeby ze mną zatańczyć, a ci, którzy mieli godny pożałowania zwyczaj ozdabiania podręczników i zeszytów imionami swoich ulubieńców, i moją skromną osobę włączali do kolekcji.
Tak więc znajdowałam się niejednokrotnie w towarzystwie „Skaldów”, Haliny Frąckowiak, zespołu ABC, „Dwa plus jeden” czy Urszuli Sipińskiej. Tego rodzaju popularność była rzeczą przyjemną, ale nie przyprawiała mnie o zawrót głowy. Bartek mógł spać spokojnie, a właściwie przygotowywać się spokojnie do matury.
Tymczasem klasy czwarte planowały studniówkę, ostatnie szaleństwo przed egzaminem dojrzałości. Każdy miał prawo zaprosić sobie kogoś miłego, z kim chciał spędzić ten jedyny w życiu wieczór.
- Jakie kreo sobie sprawiasz? - dociekała Miłka, sugerując, że moja kandydatura na osobę towarzyszącą Bartkowi jest przesądzona.
No cóż! Mógł mnie zaprosić, lecz nie musiał. Do tej pory tylko nieliczni wiedzieli o naszej zażyłości. Zaproszenie na studniówkę byłoby ujawnieniem, zalegalizowaniem istniejącego stanu rzeczy. Ciekawa byłam, jak postąpi.
- Przy wyborze kreacji radzę pamiętać, że Romek nie lubi koloru żółtego, pomarańczowego i temu podobnych - informowała Miłka.
- Po co mi to wszystko mówisz? Nie mam zwyczaju martwić się na zapas.
- Radzę zmienić zwyczaj. Może się to okazać bardzo potrzebne. Studniówka, to nie jest taki zwykły bal...
- Słusznie, ale ten problem będzie dla nas aktualny dopiero za dwa lata - uśmiechałam się nieszczerze.
- Optymistka!
Słowa Miłki napełniły mnie radością, której nie chciałam przedwcześnie okazać. Uprzytomniłam sobie, że angielski materiał od mamy nie jest w kolorze żółtym ani pomarańczowym, tak nie lubianym przez Bartka, i że czas najwyższy uszyć sukienkę, nadającą się na każdą okazję ze studniówką włącznie. Skoro nawet Solange powiedziała, że kreacja będzie wystrzałowa, to widocznie będzie.
Nie chciał mnie Bartek oglądać w niej na Sylwestra, obejrzy teraz. Jeśli oczywiście wszystko to, co mówiła Miłka, okaże się prawdą.
Czas biegł, a Bartek milczał. Kiedyś spotkałam go przed szatnią. Był już ubrany i musiał od dłuższego czasu czekać na mnie. Po drodze na przystanek chciał koniecznie pozbyć się Miłki, prosząc, żeby mu kupiła wkład do długopisu.
- Czasy niewolnictwa, feudalizmu i ucisku pańszczyźnianego należą w naszym cywilizowanym kraju do nieodwracalnej przeszłości. Wasza Braterska Wysokość może pofatygować się sam...
- Oczywiście, że może - ujął się ambicją. - Ann, pójdziesz ze mną?
- A jednak sam nie potrafisz zrobić dwóch kroków - drwiła w dalszym ciągu Miłka. - Wobec tego idę z wami, skoro tak lubicie dobre towarzystwo.
Bartek rzucił jej wymowne spojrzenie.
- Najwyraźniej chcesz mnie spławić. No cóż, nie będę się narzucać - powiedziała z godnością i zostawiła nas samych.
W sklepie z artykułami piśmiennymi była długa kolejka. Doszliśmy do jednomyślnego wniosku, że nie warto czekać. Należało więc iść do autobusu. Ale Bartek ociągał się.
- Wiesz, Ann, mam do ciebie pewną sprawę. Chyba się domyślasz?
- Ani trochę - zaprzeczyłam obłudnie.
- Nie żartuj! Miłka ci przecież mówiła?
- Rozmawiamy o tylu różnych sprawach... zresztą, czy naprawdę potrzebujesz pośrednictwa Miłki. Przecież dużo prościej jest zwrócić się do mnie bezpośrednio.
- Prościej, ale trudniej.
- Od kiedy wybierasz najłatwiejsze drogi?
- Widzisz... chciałem cię zaprosić na studniówkę.
- To miło z twojej strony. Dziękuję.
- Zgadzasz się? Naprawdę? - był tak ucieszony jakby wygrał główną nagrodę w „Wielkiej Grze”.
Nie byłam pewna, czy postąpiłam rozsądnie, zgadzając się bez wahania. Może należało się podroczyć?
- Wiesz, nie umiem udawać - przyznałam się szczerze. - Ucieszyło mnie twoje zaproszenie, więc przyjęłam je z wielką radością. Ale jeśli uważasz, że powinnam odegrać komedię...
- Nic nie uważam. Kamień spadł mi z serca.
- Duży? - rozejrzałam się, czy nie leży gdzieś na chodniku.
- Jeszcze jak! Sixteen ton - szepnął. - Widzisz, Miłka uważa...
Zrobiło mi się ciepło koło serca, jakby w samym środku zimy, na trawniku przywalonym warstwą czerniejącego śniegu zakwitły róże.
Na jezdni utworzył się korek, jakaś ciężarówka zahamowała ruch, a mnie się zdawało, że to ten szesnastotonowy kamień z Bartkowego serca uniemożliwił „przejezdność”.
W autobusie znalazłam się w pobliżu Miłki.
- Mam nadzieję, że dałaś mu po nosie? - zapytała.
- Jeszcze nie, ale zawsze mogę to zrobić, tylko nie wiem, z jakiego powodu?
- Pytasz się? Jeśli ty go nie nauczysz dobrych obyczajów, to kto? My z mamą jesteśmy bezradne.
No, proszę! Jakie nadzieje we mnie pokładano. Mogłam dać Bartkowi każdą szkołę, jaka mu się należała, ale chwilowo nie miałam motywów.
Miłka miała.
- Czy wiesz, z czym on się do mnie wczoraj zwrócił?
- Mam nadzieję, że mi powiesz.
- Żebym cię w jego imieniu zaprosiła na studniówkę.
- Dlaczego ty?
- Bo sam nie miał odwagi. Nastraszyłam go, że się nie zgodzisz.
- Uwierzył?
- Tak. Powiedziałam, że gdyby mnie zaproszono na trzy dni przed zabawą, odmówiłabym kategorycznie. To jest lekceważenie. Przecież dziewczyna musi mieć czas na przygotowanie się. Która krawcowa uszyje ci suknię w ciągu trzech dni?
Aż się rumieniłam w duchu, że jestem taka „łatwa”, że sukienka nie żółta ani pomarańczowa, tylko czerwono-biało-granatowa wisi gotowa w szafie i że od wielu dni czekałam na te słowa: „Ann, chciałem cię zaprosić na studniówkę”.
A dlaczego tak długo czekałam? Bo on nie miał odwagi. On, Bartłomiej Romański, sam Wielki Szeryf trzymający za twarz cały zespół „Kaktusów”, zawsze pewny siebie i konsekwentnie realizujący najśmielsze pomysły. Nie miał odwagi! To cudowne! Nic piękniejszego nie mogłam usłyszeć. Dlaczego bał się odmowy? Że na ostatniej zabawie byłam „rozrywana” i chłopcy bili się niemal o prawo zatańczenia ze mną?
Czyżby podejrzewał, że powodzenie zawróciło mi w głowie i zacznę zadzierać nosa? Jeśli naprawdę tak uważał, to nie dorósł do moich uczuć. Gdyby wiedział, jak tęskniłam za nim przez całe ferie, jak każdą chwilę wypełniałam myślami o nim.
Zresztą, lepiej, że nie wiedział. Tylko o przeżyciach płytkich, powierzchownych mówi się dużo i hałaśliwie, a te Ważne i Najważniejsze chowa się głęboko na dnie serca.
A potem przyszła wiosna, wcześniejsza w tym roku niż zazwyczaj, pogodna, ciepła, sprzyjająca rolnikom i zakochanym. Pracowite dni wypełniała mi nauka i miłość. Tak, miłość! Innym słowem nie mogłam określić uczucia do Bartka. Przyjaźń to za mało, sympatia za mało, on był dla mnie wszystkim.
Podobno miłość przeszkadza w nauce, Jak komu, mnie pomagała, uczyła wykorzystywać ukryte rezerwy intelektu, pobudzała aktywność.
Bartek również spędzał dni nad książką. I wieczory. Czasem zarywał noce. Spotykaliśmy się tylko w niedziele i to zupełnie bezinteresownie. Seanse matematyczne okazały się zbyteczne. Nastąpiła era długich spacerów i rozmów najszczerszych, przekazywanie myśli ukrytych na dnie serca, oddawanie się marzeniom i kreślenie nieśmiałych planów na przyszłość.
Wszystko byłoby cudownie, mogłam być najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem, gdyby nie... no właśnie! Że też w życiu człowieka zawsze musi być jakieś „gdyby”. W naszych szczerych rozmowach omijałam zręcznie ów drażliwy punkt, jaki stanowiło rzucone nieopatrznie kłamstwo.
W zasadzie tak się do niego przyzwyczaiłam, tak przyrosło do mojej świadomości, że w obecności Bartka czułam się prawie dzieckiem „angielskich rodziców”. Kłamstwo nabrało pozorów prawdy, i choć nieraz byłam bliska przyznania się, coś mnie powstrzymywało przed podjęciem tej trudnej rozmowy.
Świat jest piękny, życie jest piękne, dlaczego mam dobrowolnie kłaść głowę pod topór? - myślałam spodziewając się jakiegoś cudu, pomyślnego zbiegu okoliczności mogącego rozplątać bezboleśnie tę sprawę.
Tymczasem nasza klasa uzyskała najlepsze wyniki w nauce, to znaczy wykazała się minimalną ilością dwójek na półrocze i w związku z tym pan Janicki zorganizował nam w nagrodę bezpłatną wycieczkę do teatru.
W projekcie była opera, ale w Teatrze Wielkim wszystkie bilety do końca czerwca były wysprzedane. Wobec tego większość opowiedziała się za operetką, niektórzy byli nawet radzi tej zmianie.
- Na operę jeszcze pojedziemy. Myślę, że nie dacie sobie odebrać pierwszego miejsca w szkole - agitował pan Janicki.
Ktoś zmarkotniał, ktoś ciężko westchnął. Tylko Filipczak trzymał fason.
- Koleżanki i koledzy! - Nie załamujmy się! Złapać kilka dwójek to żadna trudność. Przy niewielkim wysiłku operę można mieć z głowy.
- Jesteś niekoleżeński - stwierdziła Miłka.
- Ja? Przecież wyrażam zdanie większości.
- Ale tym sposobem wrabiasz inną klasę.
- Nie zastanowiłem się...
- Wiele tracisz, Filipczak, wybrzydzając na muzykę poważną - pokiwał smutnie głową pan Janicki.
- Wolę nie wiedzieć, co tracę, mógłbym wpaść w nostalgię.
- Jesteś typowym przypadkiem pomyłki Geniusza...
- Ja przypadkiem pomyłki? To zaskakujące.
- Rzeczywiście, zaskakujące. Starożytni utrzymywali, że każdy człowiek ma swój los określony już w zaraniu życia, kiedy nad jego kolebką pochyla się Geniusz i całuje go, gdzie popadnie. Jeśli w czoło - będzie myślicielem, jeśli w usta - mówcą, w rękę - malarzem i tak dalej... Ciebie chciał pewnie pocałować w ucho, ale mu nie wyszło, musiałeś się okrutnie wiercić i trafił gdzieś między nosem, a szczęką. Stąd u ciebie pewien rodzaj głuchoty.
- I co ja teraz zrobię? - jęknął Filipczak. - Mam ponosić odpowiedzialność za czyjeś partactwo? Dlaczego?
- Możesz jeszcze naprawić niezręczność Geniusza. To leży przecież w twoim interesie...
Podobały mi się wierzenia starożytnych i wszelkie kabalistyczne przepowiednie. Zastanawiałam się, w jaki sposób ów Geniusz złożył pocałunek na moich strunach głosowych. Musiał to być pocałunek niekonwencjonalny, bo i koleje losu miałam inne niż moi rówieśnicy.
W dniu wycieczki do Warszawy Miłka poprosiła, żebym z nią pojechała wcześniej i pomogła wybrać jakiś sensowny prezent imieninowy dla mamy.
- Chętnie. Co zamierzasz kupić?
- Nie mam pojęcia. Liczę na twoją pomysłowość.
- To dość ryzykowne. Nie znam przecież upodobań twojej mamy.
- A ja znam. I co z tego? Wszystkie możliwe pomysły już wyczerpałam. Każdego roku ten sam kłopot.
- Może Bartek coś wymyśli?
- Bartek! - roześmiała się drwiąco. - On jest do wyższych rzeczy stworzony. O drobiazgach muszę myśleć ja. Za siebie i za niego.
- Coś wykombinujemy! - przyrzekłam entuzjastycznie. Kiedy w grę wchodziło przysłużenie się Bartkowi, gotowa byłam przyjąć na siebie najcięższe zadania.
Po lekcjach wpadłam do domu jak po ogień, połknęłam coś w przelocie, nawet nie zauważyłam co, żal mi było każdej minuty.
Marta usłyszawszy, że wrócę późnym wieczorem, zaofiarowała się błyskawicznie usmażyć naleśniki. Podziękowałam jej za dobre chęci, ale naprawdę nie byłam głodna.
Założyłam tę samą wystrzałową sukienkę, którą miałam na studniówce. Bartek nazwał ją Marsylianką, ponieważ była w kolorach francuskiej flagi.
Kiedy w bibliotece pani Romańska uśmiechnęła się do mnie, miałam wrażenie, że robi to w sposób szczególny. Chyba mnie lubiła. I wzajemnie.
Usiłowałam więc zmobilizować całą swoją pomysłowość, aby wymyślić dla niej najładniejszy prezent.
Włożyłam płaszcz, rzuciłam ostatnie spojrzenie w lustro i zamierzałam wyjść. Ale zatrzymał mnie jakiś odgłos, westchnienie albo warknięcie... Rozejrzałam się wokoło. No tak! Jeszcze tego brakowało! Zwinięty w rozkoszny kłębuszek ucinał sobie drzemkę na tapczanie ostatni potomek Kropki, Przecinek. Jak się dostał do mojego pokoju? Będę musiała postarać się o klucz i zamykać pokój przed niepożądanymi odwiedzinami.
Przecinek był uroczy, ale psotny. Mógł mi pogryźć firanki albo narzutę, nie gardził niczym, co dawało się szarpać, drzeć i tarmosić. Wzięłam go na ręce, był cieplutki od snu i przytulał się do mnie z ufnością.
- Kto wpuścił psa do mojego pokoju? - zapytałam w kuchni.
- Nie wiem! Od rana go nie widziałam - powiedziała Marta. - Już się cieszyłam, że zginął.
- Cieszyłaś się, że zginął? Dlaczego? Przecież to twój ulubieniec.
Marta walczyła z Darkiem o względy Przecinka i przekarmiała go smakołykami. Skąd więc ta nagła niechęć?
- Spójrz, jaki on śliczny! - pogłaskałam puszysty grzbiecik. - Naprawdę chciałabyś, żeby zginął?
- Może trafiłby na dobrych ludzi - rozczuliła się odbierając mi psiaka z rąk.
- No wiesz! - oburzyłam się. - Jeśli w tym domu brak dobrych ludzi, to gdzie znajdziesz lepszych?
- Pani powiedziała, że nie ma zamiaru mieszkać w ogrodzie zoologicznym i musi zrobić z tym psem porządek, jeśli jej tylko wpadnie w ręce. Chyba Darek schował go w twoim pokoju, bo tam najbezpieczniej.
- Może i słusznie. Solange rzadko mnie odwiedza. Trzymaj się mały, nie damy ci marnie zginąć - z przyjemnością dotykałam jedwabistego futerka, a w głowie zaczynał mi kiełkować pewien plan.
Miłka już czekała na przystanku.
- Słuchaj, czy twoja mama lubi psy? - zapytałam na wstępie.
- Oczywiście. Moja mama lubi wszystko, co żyje. Nie tylko zwierzęta, ludzi również.
- Ale czy ucieszyłaby się, gdyby dostała w prezencie ślicznego, białego psiaka?
- Może... tylko Bartek zgrzytałby zębami.
- Ach, tak! Szkoda. Mamy uroczego szczeniaka na zbyciu. Chcemy go oddać w dobre ręce...
- Wiesz? Trzymaj go w rezerwie, jak nie dostaniemy nic ciekawszego, obdarzymy mamusię pieskiem.
- Ale Bartek...
- Nie przejmuj się! Postawiony przed faktem dokonanym będzie musiał skapitulować. Zresztą dla ciebie zrobi każde poświęcenie.
Nie chciałam, żeby się dla mnie poświęcał i nie chciałam go stawiać przed faktem dokonanym. Na pewno znajdziemy coś mniej kłopotliwego. Warszawa duże miasto!
Chodziłyśmy długo, od wystawy do wystawy, od sklepu do sklepu, wreszcie w „1001 drobiazgach” zwróciłam uwagę Miłki na plastykową tackę do szklanek.
- Praktyczna, estetyczna i niedroga - agitowałam. Prawdę mówiąc, byłyśmy już zmęczone poszukiwaniami.
- Masz niewątpliwie rację! - zgodziła się Miłka. - Ale iść z taką paką do teatru, to nonsens. Od razu będzie wiadomo, że jesteśmy z prowincji. Darujmy sobie ten prezent. Mamy w rezerwie pieska. Jak się wabi?
- Przecinek, syn Kropki.
- Ma coś wspólnego z rasą?
- O tak! Z niejedną.
- Czyli rasowy kundel? To się nawet dobrze składa, bo w naszym niesnobistycznym domu pies z rodowodem mógłby się źle czuć.
Nieobciążone kompleksem prowincji spotkałyśmy się przed teatrem z resztą klasy, a pani Romańska została skazana na prezent imieninowy w postaci Przecinka.
Sztuka skończyła się o dwudziestej drugiej, przejazd zajął nam ponad godzinę, w sumie z autobusu wysiadłyśmy tuż przed północą. Jeszcze nigdy tak późno nie wracałam do domu. Miłka też nie lubiła chodzić po ciemku.
- Musisz mnie odprowadzić! - błagała uczepiwszy się kurczowo mojej ręki - od dziecka boję się duchów, za nic nie pójdę sama.
- Taka duża, a w duchy wierzy! - nadrabiałam miną, choć i mnie cierpła skóra na grzbiecie. Noc była ciemna, bezksiężycowa, nawet we dwie czułyśmy się nieswojo.
W bocznej uliczce zamajaczyła jakaś postać. Wróg czy przyjaciel? - przebiegło mi przez głowę.
Pierwsza zorientowała się Miłka, widocznie strach wyostrzył jej spostrzegawczość.
- Romuś! Jak to cudownie! - puściła moją rękę, zamierzając rzucić się bratu na szyję. - Chociaż raz pojawiłeś się we właściwym momencie.
- Zawsze zjawiam się we właściwym momencie, prawda, Ann?
- Najprawdziwsza prawda!
- Ciekawa jestem, jak długo krążyłeś po tej ciemnej uliczce? - zainteresowała się Miłka.
- Czas jest rzeczą względną.
- Toteż nie pytam, ile czasu, tylko jak długo? Chcę wiedzieć, czy dłużyło ci się czekanie?
- Jeśli tak, to co? A jeśli nie, to co?
- Właściwie nic, najważniejsze, że wyszedłeś po umierające ze strachu dziewczyny.
- Nareszcie nauczyłaś się odróżniać rzeczy ważne od nieważnych. Jeszcze będą z ciebie ludzie.
- Ze mnie już są ludzie, ale proces przemiany nie został przez ciebie dostrzeżony. Szkoda!
- Widocznie ta przemiana jest tak głęboka, że gołym okiem nie można jej dostrzec.
- Jak będziesz kpił, nie powiem ci, co wymyśliłam dla mamy na imieniny.
- Naprawdę wymyśliłaś? Miłka, jestem pełen uznania! Wprowadzam poprawkę do poprzedniej opinii. Z ciebie już są ludzie! A wiara w ludzi napełnia optymizmem i pozwala mieć nadzieję...
- Że dla ciebie również coś wymyślę? Ponieważ tak wzniosie sformułowałeś prośbę, chyba ci odstąpię swój pomysł, zwłaszcza, że nie jest on zupełnie mój, gdyż wyszedł od Anki. Zgadzasz się, Anno?
- Jak uważasz, Dobromiło!
- A więc, Bartłomieju, mama otrzyma od ciebie Przecinka, syna Kropki i... jak się wabi ojciec?
- Ojciec jest niewiadomego pochodzenia.
- A więc syna Kropki i nieznanego ojca, rasowego kundla z dobrego domu.
- Kundla? - Bartek był zawiedziony. - W dodatku nieznanego ojca...
- Wolałbyś spaniela albo pudla z rodowodem? Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, żeby obrzucać najlepszą z matek prezentami za kilka tysięcy. A kundle bywają bardzo przywiązane i mama będzie wniebowzięta.
- Co za różnica, kundel czy pudel, nie jestem rasistą, tylko...
Doszliśmy pod dom Romańskich.
- Ja już jestem w domu! - ucieszyła się Miłka. - A wy macie jeszcze kawałek drogi przed sobą, uzgodnijcie poglądy na temat psa. W razie oporów braciszka ja biorę Przecinka. Good-bye!
Zostaliśmy sami. Bez Miłki zrobiło się trochę pusto, nie wiedzieliśmy o czym mówić, głupio mi było wrabiać Bartka w kłopotliwy prezent, jemu z kolei musiało być głupio odrzucić propozycję, szliśmy więc w milczeniu. Co jakiś czas potykałam się o nierówności na ścieżce, Bartek uważał za stosowne wziąć mnie pod rękę.
- Nie umiem chodzić po ciemku - przyznałam się. - A ty?
- Ja nie widzę żadnej różnicy. Może dlatego, że mieszkam tu od urodzenia i znam na pamięć każdy kamień.
- I nie boisz się?
- Czego, duchów? To specjalność Miłki. W tej dziedzinie ma chorobliwie rozbudzoną wyobraźnię.
- Nie myślałam o duchach, raczej o pijakach, rabusiach...
- Na pijaka wystarczy krzyknąć, zaraz spokornieje, a jak się trafi wyjątkowo natrętny, przyspieszam kroku, na chwiejnych nogach daleko nie pobiegnie. Natomiast rozboju się nie boję, ponieważ nie noszę przy sobie ani pieniędzy, ani papierów wartościowych, ani innych cennych rzeczy. Czego więc miałbym się bać?
- Ja również nie noszę pieniędzy i w duchy nie wierzę, a jednak się boję. Jestem tchórz, co tu kryć!
- Na dziewczęta czyha więcej niebezpieczeństw i choć nasza okolica jest w miarę spokojna, lepiej nie chodź sama wieczorami.
Dla poparcia swojej prośby mocniej ścisnął mi rękę, a mnie zrobiło się ciepło koło serca, mogłabym tak iść i iść przed siebie, jak najdalej! Niestety, wszystko co dobre zbyt prędko się kończy, już było widać naszą furtkę, co oznaczało koniec wspólnej drogi.
- Kiedy mogę przyjść po tego kundla?
- Słuchaj, to była nieobowiązująca propozycja. Jeśli nie lubisz psów, po co masz się zgadzać na tak kłopotliwe rozwiązanie? Wymyślimy inny prezent, np. jakąś rzecz z plastyku czy ceramiki przydatną w gospodarstwie domowym.
- To już lepiej niech będzie pies. Przeróżnych skorup jest w domu zatrzęsienie, a w końcu nie o moją przyjemność chodzi, tylko mamy. Czy mogę przyjść jutro?
- Jutro... jutro... - zaczęłam się zastanawiać żeby jeszcze chwilę przedłużyć rozmowę i odroczyć moment pożegnania. Uświadomiłam sobie jednak, że jest późno i Bartek ma jeszcze przed sobą drogę powrotną, nie powinnam go zatrzymywać. - Dobrze, wpadnij po południu, obejrzysz sobie Przecinka, nie musisz zaraz brać.
- Sprawa jest z góry przesądzona. Myślisz, że tak łatwo wymyślić prezent dla naszej mamy?
- Wiem, jak trudno. Miłka mnie uświadomiła, zresztą chodziłyśmy ze dwie godziny po Warszawie i nie mogłyśmy się na nic zdecydować.
- Więc już i ty jesteś wciągnięta w nasze rodzinne kłopoty?
- Przyjemnie brać udział w waszych „kłopotach”, poza tym... lubię waszą mamę, i chciałabym jej sprawić uciechę. Jasne?
- Jasne. Rozumiem cię, rodzice daleko, nie masz gdzie wyładować rezerw uczuciowych.
Dobrze że było ciemno i Bartek nie dostrzegł, jak się zaczerwieniłam. Był odpowiedni moment do sprostowania, miałabym nareszcie spokój, ale i tym razem przegapiłam szansę. Powiedziałam: - Do jutra! - i tak się rozstaliśmy.
XVIII
Czekaliśmy całe popołudnie. Ja i Przecinek. Wykąpałam go specjalnym szamponem „Szarik”, potem zawiązałam na szyi pąsową kokardę. Wyglądał uroczo.
Niestety, wszystkie zabiegi okazały się zbyteczne, bo Bartek nie przyszedł. Przecinek wcale nie był zmartwiony zaczął chwytać w zęby koniec kokardy. Po długich zabiegach udało mu się rozwiązać wstążkę, którą następnie pogryzł na kawałki i zjadł.
Normalnie za jedzenie rzeczy niejadalnych (np. pończoch zostawionych przez zapomnienie na krześle) dostawał burę. Tym razem upiekło mu się. Byłam zmartwiona, że Bartek się rozmyślił.
- Czemu jesteś taka milcząca, Anusiu? Masz kłopoty w szkole?
- Jakie kłopoty, wszystko w porządku.
- Pewnie sprawy sercowe! - rzuciła domyślnie Solange.
- Wasze podejrzenia idą w niewłaściwym kierunku. Nie mam żadnych kłopotów, przynajmniej na razie.
Tatuś włączył telewizor wołając Darka na „Dobranoc”. Ja również usiadłam przed ekranem nie próbując nawet udawać, że czytam gazetę. Cała nasza klasa oglądała Bolka i Lolka, nie musiałam się konspirować.
Po dzienniku oglądaliśmy teatr telewizji. Bohaterami sztuki było dwoje młodych nie widzących świata poza sobą. Poznali się nad jeziorami w sytuacji, która coś mi przypominała. Mianowicie, on wyciągnął ją spod przewróconego kajaka i przyholował do brzegu. Tak się zaczęło. Potem dogadali się, że są absolwentami WSN-u i od września rozpoczynają pracę w jednej szkole.
Trudno o pomyślniejszy zbieg okoliczności, w życiu rzadko tak się zdarza, tylko w sztuce wszystko jest możliwe. Może dlatego lubimy film, teatr, literaturę.
Żeby jednak sztuka nie była bezproblemowa autor uwikłał bohaterów w konflikt. Otóż ona ma dziecko, o którym nie powiedziała ukochanemu. Ale źli ludzie donieśli mu o tym, on nie mogąc przebaczyć dziewczynie kłamstwa, odchodzi.
Nie podobało mi się zakończenie, byłam zwolenniczką happy-endu, tym bardziej że problem był mi bliski, chociaż nie miałam żadnego dziecka do ukrywania. Podobnie, jak między bohaterami sztuki, między mną i Bartkiem również stało kłamstwo.
- Dobry spektakl! - stwierdził tatuś.
- Niezły - przytaknęła Solange. - Bardzo lubię tę aktorkę, jak ona się nazywa?
- Marta Lipińska.
- A on?
- Zapasiewicz. Często razem grają.
- Wyjątkowo pasują do siebie.
- Jak my.
- Raczej jak Ania i Romański.
- Ale on by nie odszedł, nawet gdyby Anusia zagaiła istnienie pięcioraczków.
Wcale nie miałam ochoty na żarty. Chciało mi się spać. Wtedy zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Wyszłam otworzyć z niejasnym podejrzeniem, że to może być Bartek. I nie omyliłam się, to był on!
- Przepraszam cię stokrotnie! Wiem, że jestem nieokrzesany składając wizytę o tej porze, ale widzisz... - oczy błyszczały mu nienaturalnie, przestraszyłam się, że usłyszę jakąś złą nowinę.
- Wejdź, co się stało?
- Nic specjalnego. Udało mi się uruchomić motor. Chodzi, wyobraź sobie, chodzi! Przed 15 minutami zagrał silnik i pierwsza próbna jazda wypadła znakomicie.
- Bardzo się cieszę! - udawałam entuzjazm myśląc jednocześnie, że mężczyźni to wielkie dzieci, które wyrastając z nakręcanych samochodzików zamieniają je na coś większego i bardziej kłopotliwego.
- Daj mi tego psiaka i zmykam. Nie chcę, żeby twoi opiekunowie nabrali o mnie złego mniemania.
- Ależ nic podobnego! - zaprotestował tatuś, który wyszedł zobaczyć z kim rozmawiam. - Proszę dalej, właśnie przed chwilą mówiliśmy o panu.
- Wyobrażam sobie, jakie gromy padały na moją głowę. Okazałem się człowiekiem niesłownym, miałem przecież wpaść po południu...
- To ja pójdę po Przecinka! - przerwałam zaniepokojona, że Bartek może się rozgadać i nastąpi niepotrzebna wymiana informacji.
Pies spał przytulony do Kropki w swoim kąciku za kredensem, aż żal było ich rozłączać. Musiałam jednak postąpić okrutnie, Solange miała rację, nie możemy w domu urządzać zwierzyńca.
Przyniosłam rozespanego Przecinka do pokoju, w którym Bartek rozmawiał z tatusiem. Solange nic nie powiedziała, tylko spojrzała z wyrzutem i naganą. Dla niej pies w pokoju, to tak, jak włos na talerzu.
- No jak, podoba ci się? - zapytałam Bartka.
- Nawet niezły. Myślałem, że będzie brzydszy.
- Potrzymaj go przez moment! - poszłam do kuchni wyłudzić od Marty jeszcze jedną wstążkę. - A teraz?
- Prawdziwa maskotka! Mama będzie wniebowzięta.
Solange przestała rzucać mi nieprzyjazne spojrzenia, nareszcie zrozumiała, co się dzieje. Bartek zaczął się bawić z psem wkładając mu palec do pyska.
- Ciężar spadł mi z serca - powiedziałam. - Myślałam, że mnie znienawidzisz za ten projekt.
- Ja, ciebie? Ale masz abstrakcyjne żarty!
- Właśnie rozmawialiśmy przed chwilą o sztuce telewizyjnej, w której bohater rzucił dziewczynę, ponieważ zataiła przed nim posiadanie dziecka.
- Może nie lubił dzieci? Trzeba zrozumieć człowieka.
- Chodziło mu raczej o sam fakt kłamstwa, o brak szczerości.
- To też jest argument.
- Tak pan sądzi? A my uważaliśmy, że pan postąpiłby inaczej, że...
- Tatusiu! - krzyknęłam i... zamarłam z przerażenia. Co ja zrobiłam! Co ja zrobiłam najlepszego!
Bartek spojrzał na mnie, potem na tatusia i znowu na mnie. Był zdziwiony, nawet Przecinek na jego rękach wyglądał jak znak zapytania.
No więc stało się! Bomba eksplodowała, a co najgorsze pretensję mogę mieć wyłącznie do siebie. Tatuś był zdenerwowany, nie wiedząc, czy w tych okolicznościach jest zwolniony z dyskrecji czy nie?
- Widzę, że Ania uważa pana za ojca - powiedział w końcu Bartek przerywając kłopotliwe milczenie.
- A za kogo miałaby uważać? - zdziwiła się Solange.
Tatuś zaczął jej dawać dyskretne znaki, żeby milczała, ale ona nie rozumiała albo udawała, że nie rozumie.
- Jesteście państwo opiekunami Ani na czas pobytu jej rodziców w Anglii, tak?
Solange zrobiła wielkie oczy, ja miałam ochotę wyskoczyć przez okno, a na tatusia wypadło ratowanie sytuacji.
- To wygląda trochę inaczej, Anusia wyjaśni panu przy sposobności...
Zdecydowałam się wygarnąć wszystko natychmiast. Niech się dzieje, co chce, godzina wybiła!
- Wadzisz, okłamałam cię, podając nieprawdziwy życiorys. Wymyśliłam bajeczkę o rodzicach w Anglii...
- Dlaczego?
- Myślałam, że tak będzie lepiej.
- Dlaczego tak miało być lepiej? - nic nie rozumiał i zacisnął ręce na grzbiecie Przecinka, aż psiak zapiszczał żałośnie.
- Chciałam zrobić lepsze wrażenie.
- Lepsze wrażenie! A ja głupi wierzyłem w każde twoje słowo.
Nie mogłam znieść wyrzutu, jaki zobaczyłam w jego oczach. Uciekłam na górę i zamknęłam na klucz drzwi pokoju, niepotrzebnie zresztą, bo i tak nikt za mną nie gonił. Po pewnym czasie usłyszałam hałas motoru. Głośny, chrapliwy, urywający się co chwila. To Bartek odjeżdżał.
Choć warkot silnika świdrował mi czaszkę na wylot, chciałam, żeby trwał jak najdłużej, w ten sposób Bartek chociaż fizycznie był blisko. Niestety, po kilku próbach uruchomił swojego grata i zaczął się oddalać. Motor terkotał coraz ciszej, aż umilkł zupełnie. Koniec.
Jak głupio wyszło, jak beznadziejnie ułożyły się sprawy. Już nigdy nie odzyskam zaufania Bartka, nie doznam jego troskliwej, choć dyskretnej opieki. Jak teraz żyć? Jak spojrzeć w oczy pani Romańskiej i przyjaźnić się z Miłką?
Przegrałam. Przegrałam na całej linii i choć podobne zakończenie można było przewidzieć, czułam się zdruzgotana. Teraz, po fakcie, widziałam tysiące rozwiązań mogących uratować naszą przyjaźń. Mogłam stopniowo rozplątywać tamto kłamstwo, wyjaśniając, że w Anglii mam przybraną mamę i pomalutku, krok po kroku, słowo po słowie dojść do tatusia. Wtedy kłamstwo nie byłoby kłamstwem, tylko nieścisłym podaniem faktów. Dawno mogłabym mieć spokój i czyste sumienie. A teraz co?
Właściwie osiągnęłam i spokój, i czyste sumienie, tylko nie wiem, czy o taki spokój mi chodziło?
Rozległo się pukanie do drzwi. Nie zareagowałam.
- Spisz, Anusiu? - zapytał tatuś.
Milczałam. Chciałam być sama.
Następnego dnia zamiast do szkoły poszłam nad rzekę. Szłam wzdłuż brzegu zastanawiając się, czy do. wieczora doszłabym tam, gdzie bierze początek. Mijałam wędkarzy wpatrujących się cierpliwie w zanurzony spławik, płoszyłam żaby i ptaki ukryte w trzcinach.
Po dwóch godzinach miałam dość, przestałam się interesować źródłami rzeki. Słońce zaczynało dopiekać, położyłam się na trawie zażywając błogiego lenistwa, choć prawdę mówiąc nie było ono wcale błogie. Zamiast dawać relaks powodowało rozdrażnienie i ból głowy.
Ruszyłam z powrotem. Teraz szłam wolniej, przystając co chwila, żeby wytracić czas do wpół do drugiej, kiedy normalnie wracałam ze szkoły.
Znów zamknęłam się w swoim pokoju, tym razem z książką w ręce. Ale nie mogłam czytać, głowa nabita myślami źle pracowała. Nie rozumiałam nic z przeczytanego tekstu.
Następnego dnia pojechałam do Warszawy. Włóczenie się po zatłoczonych ulicach, zgiełk, hałas, kurz zmęczyły mnie bardziej niż spacer nad rzeką.
Kupiłam sobie loda „Bambino” i usiadłam w parku na ławce, ale park warszawski nie był miejscem, gdzie można spokojnie porozmyślać. Wkrótce przysiadło się do mnie dwóch chłopaków, pewnie takich samych wagarowiczów jak ja.
- Ładną mamy pogodę - zagaił jeden.
- Nie najgorszą - podchwycił drugi. - Wymarzona na opalanie. Koleżanka chyba często tu przychodzi, bo już jest brązowa.
Podrywali w miarę kulturalnie, ale ja nie szukałam towarzystwa. Sama nie wiem, czego szukałam i co chciałam zwojować wagarowaniem.
Wróciłam do domu jeszcze bardziej rozbita i bez widoków na przyszłość. Byłam chyba na fałszywej drodze, jak długo można chować głowę w piasek i unikać ludzi?
- Jestem beznadziejnie głupia! Jestem beznadziejnie głupia! - powtarzałam leżąc bezczynnie na tapczanie. Powyższe stwierdzenie pomogło mi o tyle, że postanowiłam iść do szkoły, aby całkowicie nie zwątpić w siebie.
Pan Janicki organizował dla naszej klasy wycieczkę do Lublina, Puław i Kazimierza. Zbliżały się egzaminy maturalne, a w tym czasie chętnie pozbywano się młodszych klas ze szkoły.
Miłka zachowywała się normalnie, jakby nic nie zaszło. Widocznie Bartek nie zdradzał tajemnicy. Jego nie widywałam, czwartoklasiści zakończyli już zajęcia i mieli wolne dni przed egzaminami.
Właściwie stan taki można było uznać za prawidłowy, przed maturą nie powinien się rozpraszać, ale wiedziałam, że skoro unika spotkania, to znaczy, że nie chce mnie znać. Jasne! Skończona pieśń!
Więc tak wygląda koniec, tak rozstają się ludzie wyraźnie stworzeni do przyjaźni? Nikt mnie przecież nie rozumiał tak jak Bartek, który prawie czytał w moich myślach i zgadywał życzenia. Czy po to stanął na mojej drodze, żeby teraz zostawić własnemu losowi? Przecież ja już nie potrafię myśleć samodzielnie, działać samodzielnie, nauczyłam się dostosowywać własne plany do jego planów, zanim coś postanowiłam, upewniałam się, czy on to zaakceptuje, byliśmy zgrani jak dwa dobrze zestrojone instrumenty. Byliśmy! Jak ciężko rozpatrywać żywe wciąż fakty w czasie przeszłym.
Kto wariował z radości przywróciwszy mnie do życia wtedy, nad rzeką? Kto rozjaśniał mi w głowie? Kto przeżywał ze mną sukcesy artystyczne? I nagle przestaję się liczyć dla tego kogoś, stawia się na mnie krzyżyk. To nie do zniesienia!
Najgorsze, że nie ma się komu zwierzyć, nikt nie zrozumie, trzeba samotnie przeżywać klęskę. Miłka zagaduje, jakby nigdy nic, dziwiąc się, że jestem taka małomówna. Szczęśliwa! Nie zna podobnych rozterek.
W takim ponurym nastroju wybrałam się na wycieczkę. W autokarze niektórzy już na samym wstępie wyciągali kanapki, inni próbowali śpiewać. Utworzyły się dwie grupy przeszkadzające sobie nawzajem. Nie należałam do żadnej, byłam otępiała i niewiele uwagi zwracałam na to, co się wokół mnie dzieje.
Miłka pierwsza zauważyła moją nie najlepszą formę.
- Może chcesz usiąść przy oknie?
Zamieniłyśmy się miejscami, co oczywiście nic mi nie pomogło.
- Podróże ci nie służą? - zatroszczył się Filipczak.
Kiwnęłam głową, sądząc, że tą informacją zaspokoję jego ciekawość i odwrócę uwagę. Gdzie tam! Dopiero wtedy się zaczęło!
- Panie profesorze, naszej koleżance słabo!
Wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę. Przeklinałam Filipczaka za jego troskliwość.
- Źle znosisz jazdę autokarem? - zafrasował się pan Janicki. - Co my z tobą zrobimy?
- Ja mam „Aviomarin” - zgłosiła się jedna z koleżanek.
No i po co mi to było? Musiałam łyknąć niepotrzebnie dwie gorzkie pigułki, po których stałam się tylko śpiąca.
Nie wiem, co zwiedzaliśmy w Lublinie. Na wycieczce obecna byłam tylko w sensie fizycznym, a myślami krążyłam wokół Bartka. On z pewnością nie miał czasu nawet wspomnieć o mnie, może to i lepiej, skoro nic dobrego nie mógł pomyśleć.
Kiedy wysiedliśmy w Puławach i zobaczyłam znajome ulice, ogarnęła mnie nieprzezwyciężona chęć wstąpienia do cioci Peli. Dawno nie miałam listu od mamy, ciocia z pewnością była informowana na bieżąco.
Odciągnęłam na bok Miłkę.
- Mam dość zwiedzania. Wracam pociągiem, wytłumacz mnie przed Janickim.
- Sama wytłumacz.
- Gotów mi robić trudności. Zawiadomisz go po fakcie, dobrze?
- Przecież ktoś musi z tobą pojechać.
- Nie bój się, znam drogę! - dyskretnie odłączyłam się od grupy.
Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi, usiadłam więc na schodach w oczekiwaniu na powrót cioci. Pewnie wyszła do sklepu i nadejdzie lada chwila.
W tej nie budzącej szacunku pozycji zobaczyła mnie sąsiadka.
- Pani Pelagia prędko nie wróci - poinformowała. - Jest u siostry w Kazimierzu.
U siostry w Kazimierzu! Poderwałam się błyskawicznie i zapomniawszy krzyknąć „do widzenia” pobiegłam na przystanek autobusowy. Więc mama wróciła, jak to dobrze!
Droga do Kazimierza dłużyła mi się jak nigdy. Mama była jedyną osobą, wobec której miałam czyste sumienie, dlatego tak mnie do niej ciągnęło. Nawet świadomość, że nie jest już moja, tylko owego „ułana”, nie psuła mi nastroju.
Dopiero przed furtką opadły mnie wątpliwości: może nie powinnam pchać się między nich, może okażę się niepożądanym gościem, intruzem, może...
W każdym razie na odwrót było za późno. Jeśli stwierdzę, że przeszkadzam, zawsze będzie czas się wycofać.
Ogród znowu był zadbany, pełen świeżo posadzonych kwiatów. „Anglicy” nie próżnowali. Widocznie wrócili dawno, zrobiło mi się przykro, że nie zostałam zawiadomiona.
Podeszłam bliżej. Przez otwarte okno usłyszałam rozmowę, w której na plan pierwszy wybijał się głos cioci Pełi. Tak jak w ubiegłym roku, kiedy ważyły się losy moje i mamy, tylko że teraz siostry rozmawiały o rzeczach mało ważnych.
Żeby ich nie zaskoczyć chrząknęłam lekko i nawet zapukałam do drzwi. Dobrych obyczajów nabrałam przez ten rok! Padłam mamie w ramiona i tak bez słów odbyło się nasze przywitanie.
- No, widzisz, Pelasiu, ona już otrzymała list, tylko patrzeć jak i do ciebie przyjdzie, przecież wysłałam obydwa jednego dnia.
- Muszę sprostować, ostatni list dostałam chyba ze dwa miesiące temu.
- Wtedy jeszcze nie pisałam o przyjeździe, skąd wiedziałaś, że już jestem?
- Intuicja. A gdzie jest...? - rozejrzałam się za „ułanem”.
- Stanisław? Został jeszcze, likwiduje interesy.
- Nie żal mu stamtąd wyjeżdżać?
- Trochę żal, ale jest zmęczony, chce odpocząć. Ma w Londynie duży zakład krawiecki, gdzie pracuje około pięćdziesięciu osób.
- To prawie fabryka, kombinat.
- Tak, duże przedsiębiorstwo i dobrze prosperujące. Zatrudnia projektantów, modelarzy, krojczych, przyjmuje zamówienia od poważnych domów handlowych. Stanisław musiał uczestniczyć w naradach, pokazach mody, prowadził bardzo aktywne życie. To wyczerpuje.
- Pewnie miał duże dochody?
- Owszem, ale kosztem morderczego tempa pracy. Tam jest silna konkurencja i żeby się utrzymać, trzeba wielu zabiegów i wysiłku. W pewnym momencie stwierdził, że najwyższy czas przekazać zakład komuś młodszemu. Właśnie znalazł takiego i obecnie pertraktują w sprawie sprzedaży. A ja przyjechałam wcześniej, żeby zaprowadzić tu jakiś ład.
- W ogrodzie już widać wiosenne porządki.
- Och, nasz ogród jest bardzo skromny. Jakież tam są wspaniałe kwietniki!
- Czuję, że wprowadzisz radykalne zmiany.
- Przywiozłam trochę nasion, ale zanim zdążą z nich kwiaty wyrosnąć, minie połowa lata.
- Zakwitną akurat na przyjazd małżonka. Będą mu przypominać kawałek Anglii.
Mama wyciągnęła kolorowe zdjęcia. Domek, w którym mieszkali, przypominał góralską chatę, miał szpiczasty dach i wysokie okna. A przed oknami pas trawnika poprzecinany barwnymi klombami.
- Piękne krzewy! - zachwycałam się. - Prawdziwe czy sztuczne?
- No wiesz! - oburzyła się mama.
- Słyszałam, że w Ameryce sztuczne kwiaty są bardzo rozpowszechnione. Robi się z nich bukiety, ozdabia klomby i balkony.
- W Ameryce nie tylko kwiaty są sztuczne, ale nawet zwierzęta domowe. Przy drzwiach ustawiają plastykowego psa, który wygląda jak żywy, a na dachu sztucznego kota. Może to i praktyczne, ale banalne. Poza tym ja nie byłam w Ameryce, tylko w Anglii, a dokładnie w tak zwanym „polskim Londynie”. Polaków mieszka w tym mieście około czterdziestu tysięcy i zajmują odrębną dzielnicę. Są tam sklepy, szkoły, urzędy obsługiwane wyłącznie przez Polaków.
- A ja się zastanawiałam, jak załatwiałaś zakupy, czy w sklepie rozmawiałaś na migi?
- Nic podobnego, wszystkie zakupy robiłam w polskich magazynach, chodziłam na polskie filmy, do polskiego kościoła i byłam na jednym polskim weselu, gdzie tańczono kujawiaka. Musiałam udawać, że boli mnie noga, bo wstydziłam się, że nie umiem tańczyć kujawiaka.
- To w ogóle nie widziałaś żywego Anglika.
- Owszem widziałam, ale nie potrzebowałam rozmawiać. Nawet wśród celników i kolejarzy byli Polacy. Anglików widywałam najczęściej przez szybę samochodu, kiedy mnie Stanisław woził po Londynie.
- Zobaczyłaś kawałek wielkiego świata - wtrąciła ciocia słuchająca do tej pory w milczeniu.
- Nieduży. To ogromne miasto i bardzo ciekawe.
- A jednak wróciłaś do naszej zapadłej dziury i nawet Stanisława ściągnęłaś.
- Bo gdzie człowiekowi będzie lepiej na stare lata niż w takiej dziurze. Tu jest spokój, dobre powietrze, czego więcej trzeba? A w sekrecie wam powiem, że tęskniłam. Nie nadaję się do wielkiego miasta i wielkich interesów.
Mama miała rację, tu jest spokój, jakiego nie ma nigdzie. Nawet ja zaczynałam oddychać swobodniej, zapominając o przygnębieniu.
- Czy już macie wakacje? - zdziwiła się mama, kiedy rozgościłam się na dobre. - Przecież dopiero maj.
- Wakacje za miesiąc. Chwilowo zrobiłam sobie urlop, jestem zmęczona.
- Ojciec oczywiście zgodził się na twój przyjazd?
- Tatuś o niczym nie wie. Odłączyłam się od wycieczki.
- Źle wyglądasz. A pisałaś, że dobrze ci u ojca.
- Bo jest mi dobrze, tylko mam dużo nauki i... w ogóle. Chciałabym odpocząć.
- Odpoczywaj, ile chcesz, pod warunkiem, że to się źle nie odbije na nauce.
- Poradzę sobie! - zapewniłam i odpoczywałam za wszystkie czasy. Mówiąc o przemęczeniu wcale nie blagowałam. Uczyłam się przez ten rok intensywnie, ładowałam wiedzę do głowy nawet nie garściami, ale łopatą. I skutki widać. Byłam śpiąca i apatyczna, nie miałam chęci do niczego. Słuchałam opowiadań mamy i jej entuzjastycznych planów na przyszłość, jak nierealnych bajek.
Liczyła, że Stanisław przystąpi do rozbudowy i modernizacji domu, planowała urządzić ogród na wzór angielski, w ogóle przejawiała taki zapał i energię, że tylko zazdrościć.
Chwilowo postanowiła odnowić mieszkanie, żeby w miarę godnie przyjąć drogiego gościa. Nigdy nie lubiłam generalnych porządków, ale tym razem entuzjazm mamy udzielił się i mnie. Zadeklarowałam pomoc przy malowaniu ścian. Zastosowanie farby emulsyjnej było dużym ułatwieniem, a ja nie myślałam, że potrafię tak wytrwale machać pędzlem.
Pokój zrobiłyśmy na zielono, kuchnię beżową, a na korytarzyk zużyłyśmy resztkę obydwu farb zmieszanych ze sobą. Ja proponowałam, żeby każdą ścianę wymalować innym kolorem, ale mamie ten pomysł jako zbyt awangardowy nie przypadł do gustu.
Skoro ściany zostały odmalowane należało odświeżyć również ramy okienne, co było zajęciem żmudnym, wymagającym uwagi i ostrożności. Musiałam uważać, żeby nie pochlapać szyb, bo farba olejna szybko schła i nie dawała się zmyć.
Po drzwiach i oknach przyszła kolej na podłogi i wreszcie nastąpił koniec remontowego szaleństwa. Po takiej uderzeniowej dawce wysiłku fizycznego spałam z małymi przerwami półtorej doby.
A kiedy wstałam, spojrzałam zupełnie innymi oczami na świat, otrząsnęłam się z apatii i zaczęłam poczuwać do odpowiedzialności za dotychczasowe postępowanie. Tak przecież nie wolno! Odłączyłam się samowolnie od wycieczki, nie zawiadomiłam tatusia o miejscu pobytu, może już jestem poszukiwana przez milicję i wreszcie opuściłam tyle dni lekcyjnych. To karygodne! Muszę coś postanowić, zacząć działać!
Wracam najbliższym pociągiem! - zadecydowałam.
- Dokąd idziesz? - zapytała mama.
- Wysłać telegram do tatusia.
- Już to zrobiłam. Dziwię się, że jeszcze po ciebie nie przyjechał.
No, proszę! Mama o wszystkim pomyślała, mama jest człowiekiem pozytywnym, a ja?
- Powinnam wracać.
- Powinnaś! Myślę, że „odpoczynek” w Kazimierzu długo będziesz pamiętać.
- I dobrze wspominać.
Posiedziałam trochę w ogródku, pomogłam przy obiedzie i ruszyłam, żeby zdążyć na popołudniowy pociąg.
Szłam wolno, mając dużo czasu. Przechodząc koło kina rzuciłam okiem na afisz. Grali „Winnetou w dolinie śmierci”. Uśmiechnęłam się myśląc pobłażliwie o tych, którzy w dalszym ciągu oglądają podobne filmy. Ja z nich wyrosłam. Teraz chodziłam na „Strukturę kryształu” i temu podobne.
Z zamyślenia wyrwał mnie niespodziewany hałas. Usłyszałam tuż nad uchem jazgot motocykla, a dwaj zakuci w kaski faceci zaczęli machać rękami. Nie reagowałam, więc zawrócili, pokrzykując coś przy ogłuszającym akompaniamencie silnika. Ale się wybrali na podryw! Prędzej rozgrzaliby lodowiec niż mnie.
Jeden z rajdowców zeskoczył z motoru i podbiegł do mnie. Zanim zdążyłam coś warknąć, ujął mnie za łokieć. To był tatuś! Aż zaniemówiłam.
- Anusiu! Ty niedobra dziewczynko! - powiedział z wyrzutem.
Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie, jak dwa kocury szykujące się do ataku. Zaatakowałam pierwsza, rzucając się tatusiowi na szyję.
Drugi motocyklista zatrzymał swoją machinę w przyzwoitej odległości, odwracając się dyskretnie plecami. Te plecy nie były mi obce, należały do Bartka. W tym momencie mniej z pewnością poruszyłby mnie widok Richarda Nixona niż Bartłomieja Romańskiego. Z przejęcia nie mogłam słowa wykrztusić, on natomiast zachowywał się swobodnie, jak za najlepszych naszych czasów.
Podszedł bliżej, a widząc, że stoję w charakterze żony Lota zapytał:
- Nie przywitasz się?
Wyciągnęłam rękę i nie wiedząc, co dalej robić, zapytałam dlaczego nie jest w szkole.
- A ty? - zmarszczył brwi.
- Mniejsza o mnie. Przecież nie ja zdaję maturę.
- Matura? Dawno o niej zapomniałem.
- Co? Już po wszystkim?
- Straciłaś poczucie czasu.
Straciłam. Przegapiłam moment, w którym mój chłopak otrzymał patent na człowieka dojrzałego.
- Pogratuluj koledze! - podpowiedział tatuś. - Chyba że w waszym pokoleniu gratulacje są czymś wstydliwym.
- Bardzo się cieszę! - powiedziałam krótko. Bartek uścisnął mi rękę, co było wymowniejsze od najbardziej wyszukanych słów. Czyżby tamto poszło w niepamięć? Bałam się uwierzyć, ale postawa Bartka najwyraźniej sugerowała, że nie wszystko skończone.
Staliśmy wciąż na wprost afisza „Winnetou w dolinie śmierci” należało ruszyć z miejsca.
- Co robimy? - zapytał tatuś.
- Co robimy? - zawtórował Bartek. Musiałam podjąć decyzję. Na pociąg jeszcze mogłam zdążyć, ale ponieważ sytuacja się zmieniła, zaprosiłam ich do mamy.
Bartek zaparkował swój „model z wojen krzyżowych” między jaśminami i kazał się oprowadzić po Kazimierzu. Z przyjemnością podjęłam się roli przewodnika.
- Moja pierwsza uczelnia - wskazałam budynek szkoły podstawowej.
- Musimy ją uwiecznić! - powiedział wyciągając aparat fotograficzny. Potem znalazły się jeszcze inne obiekty godne uwiecznienia i dziwnym zbiegiem okoliczności, w każdym ujęciu moja osoba stanowiła pierwszy plan.
Po dokonaniu serii zdjęć zatrzymaliśmy się dłużej przy ruinach zamku. Było cicho i ciepło. Żadnych hałasów, żadnych ludzi, tylko my dwoje. Milczeliśmy, choć to najważniejsze jeszcze nie zostało powiedziane.
- Powiedz mi - zaczęłam odważnie. - Czy między nami będzie kiedyś tak, jak dawniej, czy uda nam się wrócić do...
- Już się udało, już jest tak jak dawniej. Nie zauważyłaś?
- Postąpiłam bardzo głupio i boję się, że będziesz mi to pamiętał do końca życia.
- Nie będę. Przeprowadziłem długą rozmowę z twoim ojcem, dowiedziałem się wielu rzeczy o tobie i w świetle tych informacji twoje kłamstwo nabrało innego znaczenia.
- Byłam przekonana, że koniec z nami. Patrzyłeś na mnie z takim wyrzutem!
- Jak miałem patrzeć, kiedy usłyszałem: Okłamałam cię, żeby zrobić lepsze wrażenie. Wiesz, co ja myślę o takich, którzy udają lepszych niż są naprawdę?
- Wyobrażam sobie!
- Twój wypadek był szczególny, zrozumiałem cię dopiero po rozmowie z ojcem. Mógłbym mieć żal jedynie za brak zaufania, ale podobno już raz zawiodłaś się na kimś?
- To było nieporozumienie. Zresztą dawno i nieprawda. Żebyś wiedział, jak mi głupio!
- Nie mówmy już o tym.
- Naprawdę potrafisz mi wybaczyć?
- Wybaczam wrogom, a my chyba jesteśmy przyjaciółmi?
- Więc?...
- Więc nie szukajmy problemów na łebku od szpilki - pocałował mnie w rękę.
Słońce chowało się za przeciwległy brzeg Wisły robiąc wrażenie ogromnej spadającej gwiazdy.
Następnego ranka ruszyliśmy w drogę powrotną. Ja i Bartek. Tatuś ofiarował się przyjechać koleją.
Zostałam ubrana w kask i posadzona na tylnym siodełku Bartkowego wehikułu.
- Jazda nie będzie komfortowa, uprzedzam lojalnie, mogę cię podrzucić do Puław i wsadzić w pociąg.
- Nie bądź okrutny. Pociągiem jeździłam kilka razy, motorem nigdy.
- W porządku. Tylko pamiętaj, że sama chciałaś.
Chciałam i to bardzo. Pojechałabym na drugą półkulę, byle razem z nim. Jak bezpiecznie czułam się za jego plecami, jak miły dla ucha był warkot rozklekotanego pojazdu. Mimo że w domu czekała mnie ciężka harówka, przecież musiałam odrobić zaległości w nauce, wracałam z ochotą.
Życie znów zaczynało nabierać uroku. Nie byłam sama, a to ważne. Człowiek musi mieć oparcie w kimś bliskim, przed kim nie ma żadnych tajemnic. Bartek wiedział już o mnie wszystko i nareszcie pozbyłam się kompleksów.
Stalowy rumak pruł „wstęgą szos” majestatycznie i z godnością, jakby był co najmniej pegazem. I choć nie rozwijał nadmiernej szybkości, ciągnął równo i niezmordowanie.
Po drodze budziliśmy sensację.
- Ale hulajnoga! - zauważył jakiś wyrostek z Kozienic, gdzie stanęliśmy, aby się napić oranżady. - Podstawić nogę, to się wykolei!
- Podstaw, na co czekasz? - zgodził się Bartek.
- Kiedy mi się nie chce...
- Znałem jednego, któremu się chciało.
- I co?
- Żałuje.
Chłopak zaczął się uważnie przyglądać motorowi.
- Poniemiecki? - zgadywał.
- Tak. Wysłużony weteran, używany przez samego kapitana Klossa.
Ruszyliśmy, zanim nasz rozmówca zdążył ochłonąć z wrażenia.
- Lubisz z ludzi strugać wariatów? - zapytałam.
- Nie lubię, ale muszę. W przeciwnym wypadku sam bym się podstawiał pod bicie.
Też racja!
Bartek nie należał do mięczaków.
Zabrałam się ostro do nauki, on zaczął wkuwać do egzaminu wstępnego na politechnikę. Pewnego popołudnia przyszedł w odwiedziny z Przecinkiem.
- Ależ ten pies wydoroślał - zawołałam szczerze zdumiona. - Wyraźnie przerósł swoją rodzicielkę, Kropkę.
- Niech przerasta, to jego psi obowiązek. Za darmo będzie chleb jadł?
- Podejrzewam, że nie samym chlebem żyje.
- Fakt. Otrzymuje nadwyżki żywnościowe, których ja nie mam czasu przerobić. Ale to się skończy, kiedy zdam egzaminy.
- Nie wierzę, podobno żyjecie w wielkiej przyjaźni. Miłka mówiła, że dzielisz się z nim każdym kęsem.
- Milusińska cygani. Po maturze wybiera się na jakąś filologię, tylko jeszcze nie wie, na jaką. Poradzę jej cygańską.
- A jest taka?
- Jest. Objazdowa.
Roześmiałam się widząc oczyma wyobraźni jasnowłosą, schludnie odzianą Miłkę wędrującą cygańskim wozem.
- Co, zły pomysł? Przyuczyłaby się języka i pisała ballady, ja komponowałbym muzykę, a ty byś śpiewała. Założylibyśmy zespół „Dwie plus jeden”.
- Przecież ty idziesz na politechnikę.
- Ano idę. Muszę zdobyć zawód. Poważny, szanowany, solidny. Tak ustaliła rada familijna.
- A nie chciałbyś zostać muzykiem?
- Widzisz, inżynier nawet przeciętny, ma zawsze rację bytu, a muzykiem musiałbym być wybitnym, żeby się liczyć.
- Inżynierem też będziesz nieprzeciętnym.
- O ile w ogóle zostanę przyjęty.
- Oczywiście, że zostaniesz. Wierzę w ciebie. Bo jeśli nie ty, to kto?
- Jak twoje proroctwo się spełni, upiję się z radości.
- Co takiego? Powtórz!
- Upiję się z radości coca-colą. To jest to!
- Ach, ty! - potargałam mu czuprynę. - Teraz wyglądasz jak Paderewski!
- To zobowiązuje. Pozwolisz skorzystać mi z pianina?
- Pozwolę.
- A znajdziesz chwilę czasu, żeby posłuchać mikrorecitalu?
- Nie zadawaj naiwnych pytań. Na słuchanie muzyki, zwłaszcza w twoim wykonaniu, zawsze mam czas i chęć.
Usiadłam wygodnie, czekając na nie byle jaką ucztę duchową. Bartek zaczął grać. Nie znałam tej melodii, więc wszystko wskazywało na to, że słucham jego własnej kompozycji. Ale po kilku taktach zorientowałam się, że powtarzany motyw nie jest mi całkiem obcy. Co to może być? Ależ tak! To melodia tatusia, tylko inaczej zaaranżowana, bardziej balladowo i wzbogacona ciekawym akompaniamentem.
Słuchałam jak urzeczona.
- Zrobiłeś z tego przebój - powiedziałam kiedy skończył grać.
- Nie. Przebojem jest utwór dla mas. A ta ballada jest tylko nasza. Twój ojciec odstąpił mi prawa autorskie. Będziemy ją grywać w uroczystych momentach.
- Zostawisz mi nuty? Chciałabym poćwiczyć.
- Oczywiście! - wyciągnął długopis i starannie wykaligrafował tytuł: Ballada dla Anny Marii.
Podobno do szczęścia nie trzeba wiele. Ja otrzymałam bardzo dużo i byłam bardzo szczęśliwa.
Dwa tysiące czterysta jedenasta publikacja LSW
Wyd. I. Nakład 20 000 + 293 egz. Pap. druk mat. kl. V, 70 g, 92X114 z fabryki we Włocławku. Oddano do składania 30.VI.1973 r. Podpisano do druku w grudniu 1973 r. Druk ukończono w styczniu 1874 r. Ark. druk. 16,5. Ark. wyd. 10.
Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego,
Olsztyn, Towarowa 2. Nr zam. 1654/Z. W-110/3
CENA ZŁ 25,-