Orłowska Danuta Ballada dla Anny Marii


Danuta Orłowska

Ballada dla Anny Marii

Powieść dla młodzieży

LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Warszawa 1974

I

Dyrektor przemawiał już od kwadransa, a więc według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien niedługo finiszować. Potem trzeba będzie prze­czekać ceremonię wręczania nagród zasłużonym jednostkom, aby wreszcie otrzymać z rąk wychowawcy świadectwo ukończenia pierwszej liceal­nej. Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe waka­cje, o których tak szeroko opowiada pan dyrek­tor.

...zasłużony odpoczynek... nabieranie tężyzny fizycznej... korzystanie z uroków lata... - wpa­dały mi w uszy oderwane słowa.

Dyrektor jeszcze coś podsumowywał, informo­wał, że poziom nauczania w naszej szkole stale wzrasta, że wychodzą z niej ludzie o coraz szer­szych horyzontach myślowych... i tak dalej.

Słuchałam tych słów z zażenowaniem, bo w najmniejszym nawet stopniu nie przyczyniłam się do podniesienia wspomnianego poziomu, by­łam przeciętniakiem ciągnącym się w ogonie za­szczytnego wyścigu po wiedzę.

To nie do mnie uśmiechał się dyrektor, nie ja przysparzałam chwały szkole i nie na mnie czekały nagrody w postaci książek i dyplomów pię­trzące się na prezydialnym stole.

Zerwała się burza oklasków, dyrektor postawił kropkę po ostatnim słowie przemówienia i zapo­wiedział najprzyjemniejszą część uroczystości. Najprzyjemniejszą? Jak dla kogo! Moment, który miał nastąpić, będzie frajdą tylko dla nielicznych, reszta będzie czekać znudzona podobnie jak ja, aby ceremonia wręczania nagród wreszcie dobie­gła końca.

Padło pierwsze nazwisko.

- ...za bardzo dobre zachowanie i postępy w nauce... - uśmiech, uścisk dłoni, brawa widowni i... następny.

Góra książek zaczęła się powoli zmniejszać. Li­czyłam: jeszcze dziewięciu, ośmiu, siedmiu wy­branych i za parę minut będzie koniec tej szopki. Niech wyróżnieni chodzą w aureoli i przeżywają głęboko swój triumf, ale beze mnie. Ja się spieszę do domu, chcę wreszcie zasmakować wakacji i tych wszystkich uroków lata, o których z takim natchnieniem mówił przed chwilą pan dyrektor.

Jeszcze tylko dwie książki znajdowały się na jego stoliku. Jedną z nich już trzyma w rękach. Otwiera stronę tytułową i wy czytuje:

- Anna Maria Kruszewska.

Drgnęłam. Skąd ja znam to nazwisko? Nie od razu zorientowałam się, o kogo chodzi.

- Anka! Ogłuchłaś? - ktoś trącił mnie po przyjacielsku w łokieć.

- Co? - w dalszym ciągu byłam nie bardzo przytomna.

Dyrektor powtórzył: - Czy jest na sali Kruszewska?

- Ruszże się wreszcie! - ponaglano mnie ze wszystkich stron.

To jakaś złośliwa pomyłka - pomyślałam w popłochu. - Nim dojdę do stolika, okaże się, że nastąpiło nieporozumienie, wtedy się chyba zapadnę pod ziemię. Przecież wiedziałam, jakie mam stopnie na świadectwie: jedną piątkę, dwie czwórki i całe morze dostatecznych. Za takie osiągnięcia nie mogę być kandydatką do nagro­dy - rozważałam zbliżając się do dyrektorskiego stolika.

Czułam się beznadziejnie widząc wlepione w siebie oczy, a każdy krok kosztował mnie wiele wysiłku i samozaparcia. Kiedy zobaczyłam wy­ciągniętą rękę dyrektora, o mało nie zemdlałam. A on zachował się zwyczajnie, jakby nigdy nic.

- Za pozytywny stosunek do muzyki i syste­matyczne uczestnictwo w próbach chóru szkolne­go nagroda dla Anny Marii Kruszewskiej - od­czytał dedykację wypisaną na tytułowej stronie książki. - Gratuluję najaktywniejszej chórzystce! - uścisnął mi rękę i przy akompaniamencie umiarkowanych oklasków wróciłam na miejsce.

Jeszcze nie ochłonęłam z wrażenia, kiedy prze­cisnął się do mnie Maciek.

- Pokaż to coś! - wyjął mi książkę z rąk. - No, no! Ale cię zaszczyt kopnął. Sekrety Poli... - zaczął sylabizować.

- Polihymnii. To imię muzy opiekującej się pieśnią chóralną - musiałam pouczyć tego anal­fabetę.

- Wyobrażam sobie co za nudy! - rzucił lekceważąco przerzucając kartki.

Poczułam się dotknięta. Jak on śmie!

- Oddaj, to za mądre dla ciebie! - odgryzłam się.

Wzruszył ramionami, ale wiedziałam, że mi zazdrości. Inni też. W chórze było nas ponad pięć­dziesiąt osób, a wyróżniona zostałam tylko ja jed­na. Zaszczyt rzeczywiście mnie kopnął. Byłam zaskoczona. To prawda, że na próby chóru cho­dziłam regularnie i byłam aktywna. Co tu ukry­wać? Lubię śpiewać i podobno głos mam nie naj­gorszy, ale żeby zaraz nagroda? Piątka z wycho­wania muzycznego, ta jedyna na świadectwie, w zupełności by mi wystarczyła.

Czułam się zażenowana i jednocześnie szczęśli­wa. Głupio szczęśliwa. A tak niedawno, bo jeszcze przed kilkunastoma minutami, myślałam o na­grodzonych z pogardą: bezmyślne kujony! Chyba nie miałam racji.

Nawet nie zauważyłam, kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich klas.

- Myślisz tu nocować? - Maciek brutalnie ściągnął mnie z obłoków na ziemię.

- Bo co? Przeszkadza ci?

- Przeszkadza, ponieważ mam pewne plany co do twojej osoby.

- Nie bądź taki pewny siebie, dobrze?

- A ty nie zadzieraj nosa, dobrze?

- Dobrze!

- Dobrze!

Jakoś uniknęliśmy sprzeczki, która mogła nas poróżnić na całe wakacje. Głupio tak wyjechać na dwa miesiące chowając niepotrzebną zadrę w sercu. I o co my właściwie podskakujemy do siebie? Maciek lekceważy muzykę i śpiew. Tym gorzej dla niego! Zazdrości mi nagrody! Dzieciak! Zazdrość rzecz ludzka, nie ma o co robić tragedii. A poza tym wszystko gra, zawsze jakoś znajdzie­my wspólny język. Chyba się jednak lubimy?

Odebraliśmy świadectwa z rąk wychowawcy i już naprawdę byliśmy wolni.

Autobus do Kazimierza był zupełnie luźny, na­lot turystów na nasze miasto jeszcze się nie za­czął, to raczej my, pokonujący codziennie trasę Kazimierz - Puławy, czuliśmy się po raz pierw­szy od wielu dni jak wycieczkowicze, swobodni, odświętni i bez żadnych obowiązków.

- Nie mogę wprost uwierzyć, że już jutro nie potrzebuję się spieszyć do szkoły. Czy ty też masz takie głupie uczucie? - zapytałam, sądząc, że Maciek myśli podobnie. Ale on przyznał się szcze­rze, że nie lubi wakacji.

Spojrzałam jak na chorego. Żeby to powiedział ktoś z tych kujonów wyróżnionych za pozytywny stosunek do nauki, to rozumiem, ale Maciek? Niewiele lepszy ode mnie, komu on chce oczy mydlić?

- Od kiedy tak pokochałeś szkołę? - zapyta­łam drwiąco.

- Kto mówi, że pokochałem? Ja tylko mówię, że nie lubię wakacji, bo są to dla mnie dwa mie­siące harówki. Pracowałaś kiedy na roli?

- Nie - przyznałam zawstydzona. Miałyśmy przy domu kawałek ogródka, ale praca w nim nie wytrzymywała porównania z pracą w polu, poza tym ogródkiem zajmowała się przeważnie mama.

Zrobiło mi się żal Maćka. Podczas gdy ja my­ślałam z radością o wyjeździe do wujka Andrzeja mieszkającego niedaleko Warszawy, Maciek miał w perspektywie podorywki i sianokosy na ro­dzinnym zagonie oraz inne atrakcje tego rodzaju.

Wspominał o jakichś planach co do mojej oso­by. Może chciał mi zaproponować wyjazd do ro­dziców, którzy mieli duże gospodarstwo na wsi. On mieszkał w Kazimierzu Dolnym u zamężnej siostry, skąd miał dobry dojazd do puławskiego liceum. Teraz mu się nie dziwiłam, że bez entu­zjazmu mówi o wakacjach, może nawet dałabym się zaprosić na tydzień, dwa, ale w tej chwili my­ślałam wyłącznie o wyjeździe do wujka.

Wujek Andrzej już od kilku lat zapraszał mnie do siebie, tylko mama była temu przeciwna. Wy­myślała najrozmaitsze powody, żeby nie wypuścić mnie spod swoich skrzydeł, była stanowcza i nie­ustępliwa.

Dopiero w tym roku złagodniała. Powiedziała:

- Masz 16 lat, jesteś rozsądną dziewczynką, nie narobisz głupstw, prawda?

Jakich głupstw? Rozrabianie to nie moja spe­cjalność, mam dobry charakter, nie lubię hałaśli­wego towarzystwa i słucham starszych, więc na pewno się nie rozwydrzę. Mama może być spo­kojna.

Wyjadę, jak tylko dostanę list od wujka. Mu­szę to Maćkowi powiedzieć, żeby nie liczył na moje towarzystwo przy wiązaniu snopków.

- Wiesz, zostałam zaproszona do wujka na ca­łe wakacje. Nie masz pojęcia, jak się cieszę.

- Taaak? - był zaskoczony, jak przewidywa­łam. - Kiedy masz zamiar wyjechać?

- W najbliższych dniach. Czekam na list, pa­kuję się i odjazd!

- Hm... widzisz, ja chciałem... miałem pewien plan...

- Na pewno genialny, ale chyba wiesz, jaki to czas: planować?

- Daj mi spokój z gramatyką!

- To nie gramatyka, to logika. Planować jest czasem straconym.

- Bujda! Czas stracony jest wtedy, kiedy mu­szę robić to, czego nie cierpię.

- Rozumujesz, jak większość ludzi, ale to ni­czego nie zmienia, obowiązek - rzecz święta - zaczęłam moralizować, choć nie byłam ani trochę lepsza od Maćka. Lubię śpiewać, więc mam piąt­kę z wychowania muzycznego, nie cierpię mate­matyki, zatem czas, który na nią poświęcam, uważam za czystą stratę. Natomiast chwile spę­dzone w towarzystwie wujka Andrzeja to bez wątpienia największa atrakcja mojego życia.

Wujek odwiedza nas kilka razy w roku, obo­wiązkowo w dniu moich imienin. Właściwie od­wiedza nie nas, tylko mnie. Każde jego odwie­dziny są dla mnie wielkim świętem, natomiast mama zachowuje się dziwnie. Bywa podenerwo­wana, mówi niewiele i z przymusem. Ja przeciw­nie, jestem rozmowna jak nigdy, usta mi się nie zamykają, klepię o wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego spotkania. A dzieje się przecież niejedno.

Wujka interesuje każde głupstwo, każdy zgryw. Daje mi żartobliwe rady i pouczenia, czerpane z własnych doświadczeń, np. jak należy mdleć w sytuacji krytycznej, kiedy profesor wpadnie na pomysł, aby zbadać stan naszych umysłów charakteryzujących się często próżnią absolutną.

Otóż nie należy w tym wypadku robić zbolałej miny i łamiącym się głosem zapewniać pytające­go, że widzi się go potrójnie. Na to już nawet początkujący pedagodzy nie dają się nabierać. Bardziej skuteczne jest podejście do okna, przy którym siedzi ktoś zorientowany w danym przedmiocie, otworzenie go (okna, oczywiście) i zrobienie kilku głębokich wdechów.

W czasie tej operacji dobrze jest zblednąć, czerwienienie się niewskazane, i uzyskać od oso­by zorientowanej jak najwięcej informacji, a na­stępnie informacjami tymi zaimponować profeso­rowi. Podobno czasem się udaje.

Mama nie lubi tych naszych żartobliwych roz­mów, odnosi się niechętnie do wujka Andrzeja i czeka jak na szpilkach, kiedy wreszcie odjedzie. Natomiast później wychwala go jako najlepszego człowieka pod słońcem. I ma rację, to jest wyjąt­kowy wujek. Dlaczego więc przez tyle lat nie po­zwalała mi go odwiedzać?

Nie lubiłam tajemnic, chciałam wiedzieć, co ma przeciwko niemu, ale na wszelkie pytania od­powiadała niezmiennie:

- Zdaje ci się. Nic do niego nie mam. To przyzwoity człowiek.

Zawsze jest powściągliwa w pochwałach, więc określenie „przyzwoity człowiek” znaczyło w tym wypadku bardzo wiele.

- Co robisz po południu? - zapytał Maciek, kiedy wysiedliśmy z autobusu.

- Nie wiem.

- Przyjdź o piątej pod Basztę. Pogadamy.

- O tych twoich planach?

- Właśnie.

- Możemy pogadać teraz.

Przecież wiedział, że wyjeżdżam i odpowiedź na każdą propozycję będzie krótka: nie!

- Przyznam ci się, co wykombinowałem.

Myśli, że nie wiem i dam się zaskoczyć. Opty­mista!

- Lubisz autostop?

- Co? - a jednak mnie zaskoczył.

- Au-to-stop! Przeliterować? Anna, Urszula...

- Telimena, Ofelia... nie fatyguj się. Co ma autostop do twoich planów?

- Dużo ma. Chciałem, żebyśmy wyskoczyli w Polskę na kilka dni.

- ...śmy, to znaczy kto?

- Ja i ty! Pomyśl, jakby to było ładnie! - podpalił się do tego autostopu, roztaczał uroki wędrówek w nieznane, że na moment zapomnia­łam o wujku Andrzeju.

- Słuchaj, o czym ty mówisz? - wtrąciłam, kiedy zrobił przerwę dla zaczerpnięcia powie­trza. - Przecież masz jechać do rodziców. Żniwa tuż, tuż...

- Dopiero w lipcu. Siostra bierze urlop pierw­szego i razem pojedziemy. A te kilka dni miał­bym dla siebie. Autostop to kapitalna rzecz.

- Na filmie.

- W rzeczywistości również. Chłopaki opo­wiadają...

- Opowiadać można dużo, trzeba tylko mieć odrobinę fantazji i naiwnego słuchacza, który uwierzy.

- Założymy się? Ty mówisz, że autostop jest do kitu, ja odwrotnie. Spróbujemy i będziemy wiedzieli, jak to wygląda naprawdę. Będziemy mogli innym opowiadać.

- Marzyciel jesteś! Mama mnie nie puści.

- Pójdę ją poprosić.

- Szkoda fatygi. Nic z tego nie będzie.

- Mam pomysł!

- Poważnie? - zadrwiłam. Ale on nie zauwa­żył ironii, wyglądało na to, że istotnie ma pomysł.

- No, opowiedz, co wymyśliłeś, zamieniam się w słuch.

- Podobno jedziesz do jakiegoś tam wujka?

- Nie do jakiegoś tam, tylko do zupełnie kon­kretnego.

- Dobra, a gdzie on mieszka?

- Pod Warszawą.

- Kapitalnie! Powiesz mamie, że jedziesz do wujka...

- Nic z tego! Nie namawiaj mnie na żadne szachrajstwa.

- Jakie szachrajstwa? Pojedziesz do wujka, tyle że nie pociągiem, a... czym się trafi, i nie sa­ma, a ze mną. Przy okazji zrobimy mały rajd.

- Paryż - Bawaria - Góra Kalwaria.

- Z Paryżem i Bawarią mogą być trudności, ale Góra Kalwaria leży na trasie. Przyjdź o pią­tej, omówimy szczegóły, popatrzymy na mapę. Przyjdziesz?

- Zobaczę...

Nie byłam przekonana do wyprawy autosto­pem, lubiłam natomiast spotykać się z Maćkiem pod Basztą. Wiedziałam, że przyjdę o piątej, ale co mi szkodziło podroczyć się trochę?

II

Pędziłam do domu jak na skrzydłach, chciałam pochwalić się nagrodą, choć dla mamy, podobnie jak dla Maćka, muzyka mogła nie istnieć. Jedy­nym człowiekiem, który w pełni doceni mój suk­ces, jest wujek Andrzej. On jest muzykalny, ma w domu pianino i nawet umie grać, co zawsze budzi we mnie zazdrość. Musi i mnie nauczyć. Po wakacjach zapiszę się do ogniska muzyczne­go, kto wie, może mam talent?

Życie jest nie najgorsze! - myślałam widząc przyszłość w słonecznych barwach. Nawet głos cioci Peli dobiegający z otwartego okna nie był w stanie zmącić radosnego nastroju, który za­władnął mną tego dnia.

Ciocia Pela mieszka w Puławach i bywa czę­stym gościem w naszym domu. Zdążyłam się przyzwyczaić do jej bezceremonialności, szorst­kiego obejścia i donośnego głosu. Ciocia Pela nie znosi sprzeciwu, wszystko zawsze wie najlepiej i biada śmiałkowi, który odważyłby się mieć od­mienne zdanie.

Dla mamy starsza siostra jest wyrocznią i naj­wyższym trybunałem, do niej należy zawsze ostatnie słowo. Nie mogę powiedzieć, żebym ko­chała ciocię Pelę, zwłaszcza że podejrzewam ją w duchu o złe ustawianie mamy w stosunku do wujka Andrzeja. Kiedy jest o nim mowa, ciocia, tak zazwyczaj elokwentna, zacina się w milczeniu i tylko nieprzyjazne błyski w oczach świadczą, jak bardzo go nie lubi.

Jestem pewna, że dotychczasowy sprzeciw ma­my na mój wyjazd do wujka, to robota cioci Peli.

Kiedy podeszłam pod same okna, usłyszałam podniesione głosy obu sióstr. Nie wierzyłam wła­snym uszom, przecież to formalna kłótnia! Tego jeszcze nie było, żeby mama ośmieliła się prze­ciwstawić cioci Peli. W naszym domu głos decy­dujący należał zawsze do cioci.

Czyżby nastąpił koniec rządów absolutnych, koniec tyranii? To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

Przycupnęłam na ławce pod oknem i nastawi­łam uszu. Ciocia była zagniewana i groziła ma­mie:

- Będziesz tego żałować, ja ci to mówię!

Mama: - Trudno, kiedyś i tak musi się do­wiedzieć.

Ciocia: - Im później, tym lepiej, przecież to jeszcze dziecko.

Czyżby o mnie mówiły? Serce podeszło mi do gardła. Chyba o mnie. Co prawda dzieckiem już dawno przestałam być, ale szanowna rodzinka nie przyjmowała tego do wiadomości.

W dalszym ciągu czaiłam się pod oknem, żeby nie uronić ani słowa z rozmowy na mój temat.

Mama przekonywała ciocię:

- Dzisiejsze dzieci szybciej dorastają. Ona już się na pewno domyśla. Wolę sama powiedzieć jej prawdę, tak lepiej, niż gdyby się dowiedziała od Andrzeja. A on nie będzie milczał.

- Z pewnością. Ani on, ani ta jego żona. Wszystko wypaplają zaraz pierwszego dnia. Źle zrobiłaś, pozwalając na ten wyjazd. Jak pojedzie, to już jej nie zobaczysz.

- Czy mam inne wyjście?

- Masz. Zostaw ją u mnie. Już ja jej dopil­nuję!

- Nie! - krzyknęłam przerażona, zapomina­jąc, że znajduję się na podsłuchu.

Ciocia wyjrzała przez okno.

- Co ty tu robisz? - rzuciła surowo, ale była speszona.

Wykorzystałam to i rzuciłam hardo:

- Podsłuchuję!

- Coś podobnego! - ciocię formalnie zamuro­wało.

Wskoczyłam na parapet i najkrótszą drogą znalazłam się w pokoju. Starsze panie były tak zakłopotane, że nawet nie zwróciły uwagi na mo­je efektowne wejście.

- Zajmę się obiadem - ciocia zdezerterowała do kuchni.

Usiadłam na tapczanie wsunąwszy dyskretnie świadectwo do szuflady. Może mama w obliczu ważniejszych spraw zapomni zapytać o stopnie? I rzeczywiście. Przerwana rozmowa i świado­mość, że wszystko słyszałam, bardzo ją speszyła.

- O co chodzi, mamusiu? - zapytałam poże­rana ciekawością. Pierwszy raz w życiu poczułam sympatię do cioci Peli za to, że wycofała się we właściwym momencie.

- Widzisz, Anusiu - zaczęła mama nieśmia­ło. - Mam zaproszenie do Anglii.

Ta wiadomość nie była dla mnie zaskoczeniem. W listach ojca można było między wierszami wyczytać, że chciałby mamę ściągnąć do siebie. Długo nad tym myślał! Ale może lepiej późno niż wcale. O mnie nie wspominał ani słowem. Gwiżdżę na to! Wolę wakacje u wujka Andrzeja. Warszawa to też wielki świat! I można do niej dojechać autostopem. Co za frajda!

- No i bardzo dobrze! - zawołałam z entu­zjazmem. - Zobaczysz, jak się żyje w takiej Anglii i będziesz miała co opowiadać sąsiadkom po powrocie. Pękną z zazdrości, kiedy zobaczą cię w zagranicznych ciuchach.

- Widzisz... istnieje możliwość, że zostanę tam na dłużej.

- Na dłużej? Zamierzasz wziąć urlop bezpłat­ny? - zaniepokoiłam się.

- Chcę się zwolnić z pracy. Stanisław niedo­maga, zawsze był słabego zdrowia, powinien mieć koło siebie kogoś bliskiego.

- Chyba nie myślisz wyjechać na zawsze? - zawołałam wielkim głosem, choć byłam przeko­nana, że tak właśnie myśli.

- Nie wiem... naprawdę nie wiem...

- A co ze mną będzie?

- Przeniesiesz się do mnie - zaproponowała ciocia Pela ukazawszy się w drzwiach. Więc nie tylko ja mam brzydki zwyczaj podsłuchiwania!

- Pelasiu, zrozum! - powiedziała mama z wy­rzutem.

- Ja dużo rozumiem i znam życie lepiej od ciebie. U mnie będzie miała przyzwoitą opiekę i odpowiednie wychowanie. Skoro moje dzieci wyszły na ludzi...

- A jednak nie wszystko rozumiesz - ośmie­liła się wtrącić mama.

- Na przykład, czego nie rozumiem? - ciocia była oburzona do głębi.

- Ojciec ma prawo do swojego dziecka.

- Takich ojców to ja bym... - nie dokończy­ła, wycofując się z powrotem do kuchni.

Wpadłam w panikę. Za nic nie pojadę do żad­nej Anglii! Ojciec był dla mnie obcym człowie­kiem, znałam go tylko z fotografii. W listach do mamy nigdy nie wspominał o mnie. Żadnych po­zdrowień, żadnych prezentów, jakby w ogóle nie uznawał mojego istnienia. Nie, to nie, bez łaski!

Niewiele o nim myślałam i niewiele mówiło się w domu na jego temat, ale pewna sprawa niepo­koiła mnie od dłuższego czasu, teraz był odpo­wiedni moment, by ją wyjaśnić.

- Mamo, ile lat nie widziałaś się z ojcem?

- Dużo. Od trzydziestego dziewiątego roku. Nie wrócił z wojny i myślałam, że zginął. Ode­zwał się dopiero w pięćdziesiątym szóstym. Pro­ponował, żebym się do niego przeniosła, ale ja nie chciałam, myślałam, że jego uda mi się ściąg­nąć do Polski. Też się nie udało. Dorobił się tam własnego domu, nie chciał rezygnować z dobro­bytu.

- Ale spotkaliście się wtedy?

Mama pokręciła przecząco głową.

- To ja już nic nie rozumiem.

- Zaraz zrozumiesz. Jesteś prawie dorosła i chcę z tobą porozmawiać jak z dorosłą. Powin­naś poznać prawdę.

Zadrżałam. A więc w życiu mamy była jakaś tajemnica? Jej angielski mąż nie jest wcale moim ojcem. To bardzo dobrze, ale w takim razie, kto nim jest? Jedno było pewne, nie groził mi wyjazd do Anglii, mogłam w dalszym ciągu liczyć na spędzenie wakacji u wujka. Potem niech się dzie­je co chce. Jednak na myśl, że mam być oddana jakiemuś obcemu człowiekowi tylko dlatego, że przez przypadek został moim ojcem, powstał we mnie bunt. Nie chcę! Nie chcę i koniec! Z dwojga złego już chyba lepiej dostać się w ręce cioci Peli. Tak czy inaczej sytuacja wyglądała beznadziejnie.

Poczułam żal do mamy. Jak ona może z lekkim sercem decydować się na wyjazd, podrzucając mnie jak niepotrzebny grat byle komu? „Jesteś prawie dorosła i powinnaś poznać prawdę”... Nie wiem, czy jestem dorosła, a już na pewno nie za­leży mi na poznaniu prawdy. Żaden ojciec nie jest mi potrzebny.

Zakryłam uszy rękami, żeby nic nie słyszeć i wyszłam do kuchni.

- Pomogę cioci - zaproponowałam. - Co ro­bimy na obiad?

- Krupnik już się dogotowuje, możesz oskrobać ziemniaki do żeberek. Lubisz żeberka?

- Lubię wszystko z wyjątkiem wystawiania do wiatru.

- Co takiego? - ciocia nie zrozumiała.

- Nie pozwolę się wypchnąć do żadnego oj­ca! - powiedziałam stanowczo. - Na wakacje pojadę do wujka Andrzeja, a potem wrócę i będę sama gospodarować. Jestem dorosła.

Ciocia spojrzała na mnie dziwnie. Spodziewa­łam się, że będzie nalegała, oferując swoją opie­kę, nawet czekałam na to naleganie, jednak bez­skutecznie. Widziałam, że walczy z sobą, prowa­dząc jakiś wewnętrzny dialog, bo poruszała usta­mi niezrozumiale.

- Co matka robi? - zapytała wreszcie.

- Pewnie bije się z myślami i kombinuje, co mi nakłamać.

- Jak możesz! - zdenerwowała się ciocia i przyspieszyła siekanie zielonej pietruszki, aż byłam w strachu, że sobie poodcina paznokcie.

- Niech ciocia powie mamie, żeby się nie przejmowała - rzuciłam głośno. - Dobrze jest jak jest, nie chcę nic zmieniać w moim życiu! - celowo mówiłam donośnym głosem, aby mama słyszała, że żaden ojciec nie jest mi potrzebny do szczęścia. Rozumiałam, jak głupio i niezręcznie tłumaczyć się z takich rzeczy.

Zaczęłam nakrywać do stołu, jakby nic nie za­szło. Udawałam opanowaną, tylko wypieki na po­liczkach zdradzały mój stan wewnętrzny. Więc jestem nieślubnym dzieckiem! Usiłowałam zgłę­bić sens tego stwierdzenia, ale nie mogłam. Mia­łam wrażenie, że chodzi tu o kogoś innego, wcale nie o mnie. Pomyślałam o mamie.

Czy jestem gorsza przez to, że wychowywała mnie sama? Ani trochę! Może nawet lepsza? W dodatku nagrodę dziś dostałam, aha! I mam chłopca, z którym się przyjaźnię od roku. A ten ojciec może być pijakiem, awanturnikiem czy złodziejem. Różni bywają ojcowie, a nuż musia­łabym się za niego wstydzić, wolę go nie znać.

Jadłyśmy w milczeniu, tylko siostry rzucały sobie znad talerzy wymowne spojrzenia. Pierw­sza załamała się ciocia Pela.

- Anusia postanowiła wrócić tu po wakacjach.

- Co za pomysły, przecież nie może mieszkać sama.

- Będę do niej zaglądać, bądź spokojna.

- Anusia zmieni zdanie, kiedy spokojnie po­rozmawiamy.

- Darujmy sobie tę rozmowę - wtrąciłam. - Ona niczego nie zmieni i dla nikogo nie będzie przyjemna. Skoro musisz jechać do tej Anglii, ja ci nie stanę na przeszkodzie. Jedź nawet jutro, proszę bardzo! - starałam się mówić obojętnie i bez żalu, ale widocznie coś mi nie wyszło, bo mama zareagowała gwałtownie.

- Nie masz prawa robić mi wyrzutów. Długo myślałam, zanim powzięłam decyzję, wierz mi, niejedną noc spędziłam bezsennie na rozważa­niach i postanowiłam wyjechać dopiero wtedy, kiedy się upewniłam, że nie będzie to z krzywdą dla ciebie.

- A skąd wiesz, co jest dla mnie krzywdą? Może ja nie chcę rozstawać się z tobą? - wygar­nęłam samolubnie.

- Anusiu, jesteś dorosła...

- Czy dorośli nie mają prawa przywiązywać się?

- Pozwól mi skończyć.

- Jedzcie, bo kartofle zdębieją! - wtrąciła praktyczna w każdej sytuacji ciocia Pela.

Mama zamachała wymownie ręką, dając do zrozumienia, że jej dobre rady są w tej chwili całkiem nie na miejscu.

- Postanowiłam sama wszystko ci powiedzieć, żebyś była przygotowana do spotkania z ojcem.

- Mówiłam, że nie chcę słyszeć o żadnym ojcu!

- Zamieszkasz u niego, to już postanowione.

- Jakim prawem decydujecie za mnie? Czy ja nie mam tu nic do powiedzenia? Jestem do­rosła...

- Anusiu!

- Nie wolno mnie odbijać jak piłkę tylko dla­tego, że tak się komuś podoba.

- Anusiu, posłuchaj!

- Nie chcę o niczym słyszeć, o niczym! - roz­płakałam się z bezsilnej złości, łzy kapały mi na białą bluzkę, a kartofle dębiały i dębiały ku wy­raźnemu niezadowoleniu cioci Peli.

- Anusiu, uspokój się, głuptasie! Od lat za­męczałaś mnie, żeby cię puścić do wujka Andrzeja, a teraz, kiedy on chce cię zabrać, zacho­wujesz się jak niemądry dzieciak. Przecież wu­jek Andrzej...

- Cooo? - krzyknęłam nieprzytomnie. Łzy na policzkach obeschły mi w jednej chwili i mu­siałam mieć chyba głupią minę, bo tak się za­zwyczaj dzieje, kiedy kogoś zamuruje. A mnie formalnie zamurowało. Tylko czy przypadkiem nie robi się ze mnie balona?

- Co takiego? - powtórzyłam.

- To, co słyszałaś. Zamieszkasz u wujka An­drzeja. To znaczy nie u wujka, tylko...

- I ja mam uwierzyć, że wujek Andrzej jest moim ojcem? Bajki! Ciociu, prawda, że to bajki?

Ciocia pokręciła głową przecząco, a ja wbiłam w nią półprzytomne oczy, modląc się w duchu, żeby to. co usłyszałam, było prawdą. Na mamę nie miałam odwagi spojrzeć.

Powoli zaczęłam wiele rzeczy rozumieć. I re­gularne odwiedziny wujka, i ciągłe zaproszenia na wakacje. To nie były rzeczy przypadkowe, tylko świadomie zorganizowana akcja. Zrozumia­łam również dotychczasowe opory mamy przed pozwoleniem na wyjazd. Bała się, że usłyszę prawdę tak starannie ukrywaną przez szereg lat.

Poczułam ogromny zamęt w głowie. Jak po­winnam teraz postąpić? Czy był sens upierać się dalej, kiedy ojcem okazuje się najsympatyczniej­szy wujek na świecie?

- No jak, zmieniłaś zdanie? - zapytała ma­ma.

- Muszę spokojnie pomyśleć.

Ciocia zaczęła sprzątać talerze z niedojedzonym obiadem, jako że nigdy nie umiała siedzieć bezczynnie, a ja wyszłam do ogródka zebrać myśli.

Zauważyłam, że jaśmin przekwita. Jak smut­no, kiedy coś się kończy. Szkoda przekwitającego jaśminu, szkoda dobrego, bezkonfliktowego okre­su w moim życiu.

Niełatwo mi było zaakceptować tego nowego ojca. O ile wujkiem był bez zarzutu, bardziej kumplem niż wujkiem, to jako ojciec budził zastrzeżenia. Miał swoją rodzinę, a ja stanowiłam margines jego życia.

Żal mi było mamy, tak dzielnie broniącej tajemnicy mojego pochodzenia. Nic dziwnego, że była skrępowana i nieswoja w czasie odwiedzin wujka, który zawsze mógł się zdradzić. Mówiła o nim „przyzwoity człowiek”, ale nie było w niej radości, kiedy przyjeżdżał. Ceniła go na odległość. Może na podobnej zasadzie kochała męża? Im większa odległość, tym głębsze uczucie.

Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad życiem mamy, doszłam do wniosku, że było ono bez re­szty poświęcone mnie, a ja okazałam się skrajną egoistką, wymagającą rezygnacji z wyjazdu do Anglii. Nie mogłam pojąć, co mamę ciągnie do człowieka, którego nie widziała od lat, a jeszcze dziwniejsze było to, że i on wciąż o niej pa­miętał.

Widocznie bardzo się kochali, jeśli uczucie pod­trzymywane tylko wspomnieniami i korespon­dencją oparło się próbie czasu. Doszłam do wnio­sku, że nie wolno dłużej marnować życia mamie, gdyby nie ja, na pewno już dawno połączyłaby się ze swoim angielskim małżonkiem.

Niech jedzie! Ja postaram się przestawić i przy­stosować do nowych warunków.

Kiedy szlam do domu z powziętą decyzją, dro­gę zastąpiła mi ciocia Pela.

- No i co mądrego wymyśliłaś?

- Zrobię tak, jak mama każe. Skoro ojciec chce, przeniosę się do niego.

- Obie jesteście szalone! - zdenerwowała się ciocia. - Najbardziej dziwię się Martynie. Co jej padło na mózg z tym wyjazdem? Ja ci mówię, że wróci, zanim się obejrzymy.

- Jeśli będzie mężowi potrzebna, to nie wróci.

- Takiego męża, to ja bym powiesiła na trzepaku i wygrzmociła trzepaczką.

- Pomyliło się cioci z dywanem.

- Nic mi się nie pomyliło, wiem co mówię! Znowu chce Martynie zawrócić w głowie, tylko że za pierwszym razem miała osiemnaście lat, w tym wieku robi się różne głupstwa, ale teraz? Kobieta dojrzała, samodzielna, powinna iść po rozum do głowy, a nie pozwalać się zwodzić te­mu ladaco.

Ładne ladaco - pomyślałam przypomniawszy sobie aktualną fotografię starszego, poważnego pana.

- Ciociu, jeśli przez tyle lat nie zapomnieli o sobie, to znaczy, że się kochają nawet na odle­głość i mogą być jeszcze bardzo szczęśliwi.

- Szczęśliwi, szczęśliwi... - mruczała ciocia z niezadowoleniem. - Martynie się zdaje, że to ten sam ułan, sprzed wojny, dla którego uciekła z domu. Teraz chce znowu zrobić podobne głup­stwo.

- Uciekła? Naprawdę?

- No! Najpierw lamentowała, żeby się ojciec zgodził na ślub, ale on nawet słyszeć nie chciał o zięciu wojskowym, kazał jej wybierać: rodzina albo narzeczony i...

- Wybrała ułana?

- Ano właśnie. Zawsze była lekkomyślna i nie słuchała dobrych rad.

- Nieprawda, cioci rad słucha święcie.

- Akurat! Ile jej wtedy nagadałam, żeby rzuciła tego fircyka, prosiłam, tłumaczyłam, udawa­ła, że słucha, mówiła: dobrze, dobrze... i uciekła. Wzięli ślub w tajemnicy.

- Kapitalne! Dlaczego mama nigdy o tym nie wspominała?

- Po co? Czym tu się chwalić? Ja też niepo­trzebnie opowiadam ci stare bajdy.

- Ależ to bardzo ciekawe! Niech mi ciocia jeszcze coś opowie.

- Dużo można by mówić. W naszej rodzinie działy się różne rzeczy. Najbardziej lekkomyślna była Anna...

- Ja bym wolała o mamie i... ojcu.

- O ojcu niech ci Martyna sama opowie. Ja się nie będę wtrącać.

- To znaczy, że nigdy nie dowiem się całej prawdy. Przecież mamie trudno mówić o pew­nych sprawach. Dlaczego ciocia nie lubi mojego ojca?

- Bo nie!

- Ani „ułana”.

- Jeden i drugi bałamut, a każde bałamuctwo zawsze źle się kończy. Pozawracali w głowach moim siostrom i nic dobrego z tego nie wynikło.

- Siostrom? Jak to siostrom?

- Zwyczajnie! Miałam dwie siostry i obydwie zmarnowały życie przez mężczyzn. Tak, tak! Słu­chaj i ucz się! Twój ojciec zmarnował życie An­nie, a Stanisław opętał Martynę. Zaciągnął ją do ślubu, a potem poszedł na wojnę i zostawił ni pannę, ni wdowę. Sama powiedz, co za życie miała przez te lata?

Rzeczywiście, co za życie! Nawet nie podejrze­wałam, że może mieć jakieś rozterki czy nie zre­alizowane plany. A jednak musiała wciąż myśleć o tym swoim „ułanie”, pamiętając, że ślub oku­piła ucieczką z domu.

Zobaczyłam mamę w zupełnie innym świetle, lecz w dalszym ciągu byłam zaintrygowana, jaką rolę w życiu mamy odegrał wujek Andrzej i dla­czego ciocia wspomina ich nieżyjącą siostrę An­nę?

- Nie jedź do ojca, bo się przyzwyczaisz i trudno ci będzie wrócić, kiedy Martyna ucieknie z tej Anglii. Bo że ucieknie, to mogę głowę dać. Powinnaś na nią czekać, ma przecież prawo do ciebie, wychowała cię, jak swoją...

- Jak swoją? Co to znaczy? - nogi z wraże­nia ugięły się pode mną. - Więc to jeszcze nie koniec niespodzianek?

- Prosiłam, żebyś nie ciągnęła mnie za ję­zyk! - ciocia była zła na siebie, że za dużo powiedziała. - Skoro Martyna wygadała się o ojcu, niech i o matce opowie. Ja umywam ręce.

Ale numer z tej cioci! Zaczyna i nie kończy, to jest po prostu sadyzm.

Drżąc cała weszłam do pokoju. Mama siedziała przy stole i przeglądała album z rodzinnymi zdjęciami. Czekałam, aż skończy, licząc, że pierw­sza zacznie rozmowę; nie miałam odwagi stawiać pytań, a przecież musiałam się dowiedzieć, czyja w końcu jestem.

Mama przyglądała się długo pewnemu zdjęciu, a potem kiwnęła na mnie. Podeszłam. Wskazała mi palcem uwijającą się przy żniwach parę. Było to dwoje młodych, roześmianych ludzi, objętych jak do tańca, a nie do roboty w polu. Rozpozna­łam wujka Andrzeja i... Annę Marię, nieżyjącą już siostrę mamy i cioci Peli. Nazywała się Anna Maria... tak jak ja. A więc rebus dotyczący mojego pochodzenia został rozwiązany bez słów.

Patrzyłam na zdjęcie dłużej niż było potrzeba, nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam się nieswojo. Mama również. Nawet ciocia Pela zacho­wywała się dyskretnie i powściągliwie.

- Czy... czy wujek Andrzej był mężem Anny Marii? - zapytałam w końcu. Mama pokręciła przecząco głową.

- A na co umarła moja matka?

- Na chorobę - pospieszyła z informacją cio­cia. - Tak jej było sądzone. Człowiek nigdy nie zna dnia ani godziny.

Informacja była mało precyzyjna, ale chwilo­wo musiałam na niej poprzestać. Z poprzedniej wypowiedzi cioci Peli wynikało, że to wujek An­drzej zmarnował życie jej najmłodszej siostrze. Sama nie wiedziałam, co myśleć o tym wszyst­kim. Za dużo wrażeń zwaliło się jednego dnia na moją biedną głowę.

III

- Czy to na ciebie gwiżdżą? - zapytała ciocia.

Wytężyłam słuch. Rzeczywiście, na ulicy roz­legało się jakieś pogwizdywanie. Wyjrzałam przez okno. Koło furtki krążył Maciek, nie mając wi­docznie odwagi wejść dalej. Cóż on może mieć za interes? Ach, prawda! Umówiliśmy się na spot­kanie pod Basztą. Zapomniałam kompletnie.

Dochodziła szósta. Musiał się nieźle wynudzić, jeśli czekał od piątej. Będzie zły! Już sobie wy­obrażałam te wymówki, może lepiej udawać, że nie ma mnie w domu? Tylko co będzie, jeśli tu przyjdzie? Już wiem! Podreguluję go wtedy za to gwizdanie. Co za obyczaje! Niech się nauczy grzeczności!

Przygotowałam sobie odpowiednią mowę i cze­kałam na pukanie do drzwi. Ale nikt nie zapu­kał. Zrobiło mi się głupio, wyskoczyłam szybko, żeby go jeszcze dogonić. Nie zdążył odejść da­leko.

- Przepraszam cię, Maciek! - zawołałam, nim zdążył coś powiedzieć. - Zupełnie zapomniałam, że byliśmy umówieni, nie gniewaj się.

- Zapomniałaś? Bujasz!

- Nie wierzysz? A jednak to prawda! Miałam dziś tyle emocji, że straciłam orientację, na ja­kim świecie żyję.

- Cóż to za emocje? Wyglądasz rzeczywiście jak nieprzytomna. Może masz gorączkę?

- Dwie, w tym jedna biała.

- Widzę, że dowcip ci się wyostrzył.

- Dziękuję. Sama już nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.

- Jak mogę ci poradzić, kiedy nie wiem, o co chodzi?

- Chodzi o to... chodzi o to, że...

- Nie chcesz ze mną jechać autostopem, nie chcesz, żebyśmy spędzili razem kawałek wakacji, wykręcasz się jakimiś tajemniczymi historiami, jasne. Po co to całe przedstawienie?

- Jeszcze nie powiedziałam ani słowa, jeszcze nic nie wiesz, a już z góry zakładasz, że się wy­kręcam. Nie potrafisz w tej chwili myśleć o niczym innym, tylko o zaplanowanym autostopie. Moje sprawy są ci zupełnie obojętne.

- Anka! - złapał mnie za rękę. - Co ty wy­gadujesz? Twoje sprawy są mi obojętne? Bujda! Przecież wiesz...

- Ja już nic nie wiem. Gdzie prawda, gdzie oszustwo, komu wierzyć i w co wierzyć. Mój świat stanął na głowie. Dziwisz się, że dostałam zawrotu?

- Opowiedz mi wszystko! - poprosił tak ja­koś ciepło i serdecznie, że nie wytrzymałam i po­dzieliłam się z nim szczerze swoimi przeżyciami, przemilczając jedynie sprawę nieślubnego pocho­dzenia. Było mi niezręcznie o tym mówić, a zre­sztą, czy to ważne, skoro i tak miałam wyjechać?

Maciek początkowo słuchał z niedowierzaniem, a kiedy wreszcie zrozumiał, że nie fantazjuję, spoważniał i jakby posmutniał.

Spacerowaliśmy nad Wisłą, słuchając w mil­czeniu rechotania żab, a kiedy znad wody zaczęła ciągnąć mgła i chłód, wróciliśmy do miasta.

Zapadał zmierzch. Rynek opustoszał. Nagrzane słońcem kamieniczki oddawały teraz zatrzymane w murach ciepło, było przytulnie i miło. Nad głowami mieliśmy niebo zachmurzone, bez gwiazd, ale i tak znałam na pamięć każdy szczegół zabytkowych budowli, płaskorzeźby, attyki, fryzy.

Tyle razy słuchałam objaśnień przewodników oprowadzających wycieczki, że obudzona w nocy mogłabym recytować bez zająknienia: „Kamieni­ca Celejowska, pomimo swego przeładowania oscylującego już ku barokowi (długo nie wiedzia­łam, co znaczy: oscylującego) jest o wiele bar­dziej klasyczna niż kamienica Przybyłów. Zwana jest niekiedy Czarną z powodu ciemnej barwy tynku...”

A teraz mam odjechać, zostawić stare kąty, gdzie przeżyłam niejedną dobrą chwilę, właści­wie całe swoje dotychczasowe życie. Żal!

Żal żalem, ale i gdzie indziej żyją ludzie i mnie właśnie przyjdzie żyć wśród innych ludzi. Jak mi się ułoży to nowe życie?

Maciek domyślał się chyba, że wyjadę na za­wsze, choć nie powiedziałam tego dokładnie. W dalszym ciągu był milczący.

Skręciliśmy w Lubelską. Tu rozdzielił nas tłu­mek wychodzący z kina. Dopiero wtedy zauwa­żyłam, że trzymaliśmy się za ręce. Maciek po­ciągnął mnie na drugą stronę i zaczęliśmy wdra­pywać się na Górę Krzyżową.

Zawsze lubiłam patrzeć na miasto leżące w do­le, na prostokąty dachów, pod którymi pulsowało życie. Z góry wszystko wyglądało inaczej. Ulice wtopiły się w mrok, a zwartą zabudowę rozdzie­lały tylko korony starych, rozłożystych drzew. Światła w oknach zapalały się i gasły, robiąc wra­żenie tajemniczego systemu sygnalizacyjnego. Rzuciłam okiem w stronę naszego domu. W nim również paliło się światło. Mama jeszcze tam była, było tam jeszcze jakieś życie, ale już niedługo wszystko się zmieni. Rozjedziemy się w różne strony, nie będzie mamy ani Maćka, ani Kazimierza Dolnego. Będę sama.

- Muszę iść do domu - powiedziałam ze smutkiem.

- Jeszcze nie! - zawołał prosząco Maciek i objął mnie ramieniem.

- Będzie padać! - zauważyłam, chcąc się wyswobodzić z jego uścisku. - Zobacz, jakie chmury.

- Wiatr je przegoni i jutro słońce murowane.

Rzeczywiście, chmury przepływały szybko, od­słaniając chwilami fragmenty nieba.

- W czerwcu spada najwięcej gwiazd. Może uda nam się zobaczyć choć jedną.

- Po co? - zapytałam praktycznie.

- Chciałbym, żeby mi się jedno życzenie speł­niło.

Romantyk! - pomyślałam i stwierdziłam ze zdziwieniem, że osób o romantycznych odruchach jest więcej niż się wydaje. A więc mama ze swo­ją nieprzemijającą miłością do „ułana”, teraz Maciek z nadprzyrodzoną wiarą w moc spadających gwiazd. Zawsze był uosobieniem realizmu i mocno trzymał się ziemi, okazuje się, że mia­łam o nim całkowicie mylne pojęcie.

- Lubisz mnie? - zapytał nagle zmienionym głosem.

- Oczywiście! - zapewniłam i odsunęłam po­liczek od jego twarzy, bo poczułam się nieswojo.

- Powiedz po prostu: lubię! Bez oczywiście.

- Lubię, bez oczywiście - powtórzyłam po­słusznie. Nie zabrzmiało to lirycznie, ale Maćko­wi wystarczyło.

- Jeśli lubisz, to pocałuj!

- Szantaż?

- Prośba.

Cmoknęłam go w policzek sądząc, że wystar­czy. Nie wystarczyło. Kiedy poczułam jego usta na swoich, zrobiło mi się gorąco. Poprzez pulso­wanie w skroniach usłyszałam: kocham cię!

Byłam jak ogłuszona. Czy on naprawdę powie­dział: kocham, czy tylko tak mi się zdawało? Wo­lałabym się przesłyszeć. Dzisiejszy dzień, pełen zaskakujących niespodzianek, spowodował u mnie jakieś otępienie. Nie byłam w stanie nastroić się lirycznie, patrzeć w gwiazdy i słuchać zapewnień o miłości.

- Muszę już iść - powiedziałam półprzytom­nie.

W drodze powrotnej nie zamieniliśmy ani jed­nego słowa. Po tym, co zostało powiedziane, trudno było rozmawiać swobodnie. Byliśmy skrę­powani i speszeni.

A jednak nie chciałam, żebyśmy się tak dziw­nie rozstali. Może lepiej umówić się na autostop? Zupełnie nie mogłam zebrać myśli. Szukałam w popłochu tematu do zaczepienia. Byliśmy już pod moim domem, kiedy zdecydowałam się:

- Wiesz, Maciek, nie powiedziałam ci jednej rzeczy, mianowicie, że noszę nazwisko mamy, po­nieważ... rozumiesz?

Chyba zrozumiał, bo o nic nie spytał. I zamiast rozładowania atmosfery zrobiło się jeszcze bar­dziej głupio.

- Jeśli w dalszym ciągu myślisz o tym auto­stopie, to wpadnij jutro, może będę przytomniejsza - powiedziałam na pożegnanie.

IV

Nie wpadł ani jutro, ani pojutrze, ani w ciągu następnych dni.

Więc to tak? - myślałam z goryczą. Dopóki nie znał prawdy i sądził, że pochodzę z normalnej rodziny, plótł mi głupstwa o miłości, chciał patrzeć w gwiazdy itp., a kiedy lojalnie przyznałam się do sęków w życiorysie, to już nie jestem war­ta przyjaźni?

Właśnie teraz potrzebowałam kogoś takiego, jak Maciek. Zawiodłam się na nim, był ograniczony, jeśli nie potrafił zrozumieć mojego położenia. Czy to naprawdę takie ważne, czyje nazwisko noszę i czy moi rodzice zalegalizowali swój związek w Urzędzie Stanu Cywilnego?

Nawet jeśli ważne, to zupełnie niezależne ode mnie. Dlaczego ja mam odpowiadać za czyny ro­dziców?

Chodziłam osowiała, obijając się po domu bez celu i chęci do czegokolwiek. Mama patrzyła na mnie z troską i poczuciem winy, a przecież i ona nie mogła za nic odpowiadać. Anna Maria umar­ła, zrzucając z siebie całą odpowiedzialność, po­zostawał wujek Andrzej. Nie, nie wujek, ojciec. Myślami wciąż krążyłam wokół jego osoby, słowo tatuś odmieniałam przez wszystkie przypadki, chcąc się z nim oswoić, nim staniemy ze sobą twarzą w twarz.

Czasem wyciągałam z szuflady album i przy­glądałam się zdjęciu rodziców. Jacy byli młodzi i ładni, zwłaszcza tatuś. Nic dziwnego, że Anna Maria patrzy na niego rozkochanym wzrokiem. Jeszcze teraz jest przystojny. Kiedy oprowadza­łam go w ubiegłym roku po najciekawszych za­kątkach Kazimierza, dziewczyny uśmiechały się zazdrośnie i z niedowierzaniem przyjmowały in­formację, że to wujek.

Chciałabym widzieć ich miny, jak sprostuję, że nie wujek, tylko tatuś. Ale mi się trafiło! Prze­cież taki ojciec, to niespodziewany dar losu. Tylko że los jedną ręką daje, a drugą odbiera. Zyski­wałam ojca, a traciłam mamę. Trzeba było spoj­rzeć prawdzie w oczy: mama już była dla mnie stracona. Żyła przygotowaniami do wyjazdu, za­łatwiała formalności, przerabiała stare, wyciąg­nięte z szafy sukienki na wystrzałowe kreacje, żeby się godnie zaprezentować i wkuwała ukrad­kiem zwroty z „Rozmówek angielskich”.

- Będę do ciebie pisywać, Anusiu - przyrze­kała, dręczona widać wyrzutami sumienia. - A następne wakacje spędzisz u nas. Przyślę ci za­proszenie.

U nas! Więc teraz tam znaczy dla mamy „u nas”. Szybko się przestawiła. Już była myśla­mi u swego „ułana”. Ciocia Pela ma rację, trochę szalona to ona jest.

Chwilami zazdrościłam jej radosnego podniece­nia i młodzieńczego wprost entuzjazmu. Sama nie potrafiłabym się zdobyć na szaleństwo, jakim była chęć połączenia się z mężem nie widzianym od trzydziestu lat. Jestem inna i czasy są inne. Człowiek różni się od człowieka charakterem, postawą i spojrzeniem na te same sprawy.

Dla przykładu: rodzone siostry, mama i ciocia Pela, a tak niepodobne do siebie. Ciocia rzeczo­wa, energiczna, nie znosząca sprzeciwu, stworzo­na do przewodzenia i rozkazywania. Mama ła­godna, na co dzień pozwalająca sobą kierować, ale w sprawach zasadniczych stanowcza i kon­sekwentna.

O najmłodszej z sióstr, czyli o mojej matce, wiedziałam niewiele. Ze zrozumiałych względów nie mówiło się o niej w naszym domu, a jej przedwczesna śmierć w dalszym ciągu była okryta tajemnicą. Wiem tylko, że miała wtedy 19 lat. Na co się umiera w tak młodym wieku? Zapytam tatusia, on musi mi powiedzieć.

Zamyśliłam się nad tajemnicą życia i śmierci. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jakby to było, gdybym ja umarła? Świat, oczywiście, nie prze­stałby się kręcić, skończyłby się tylko we mnie. Mój świat. Wszystko inne nie uległoby zmianie. Śmierć mojej matki nie zaważyła na losach świata. A na moim? Jaka byłabym wychowując się w innym domu, w innych warunkach? Czy otoczenie, środowisko ma wpływ na kształtowa­nie osobowości, na charakter, usposobienie, sposób bycia?

Jaka ja właściwie jestem? Co reprezentuję? Pierwsze poważne rozważania na ten temat prze­prowadziłam w ósmej klasie, kiedy trzeba było decydować o wyborze szkoły średniej. Stwierdzi­łam wtedy, że jest mi zupełnie obojętne, kim bę­dę. Mogłam zostać inżynierem, księgową czy ka­sjerką w aptece. Do każdego z tych zawodów od­nosiłam się z jednakowym brakiem entuzjazmu.

A więc byłam niezdecydowana, nieukierunkowana. Mama nie bardzo umiała mną pokierować i zasięgała rady wujka Andrzeja, to znaczy tatusia, a on z kolei za mało mnie znał, żeby się orientować, jakie mam zainteresowania.

Dziwne, że kiedy byłam młodsza, miałam bar­dziej sprecyzowane upodobania. Jako zupełna smarkula marzyłam o zawodzie położnej. Tak, po­łożnej, która odbiera bocianom misterne zawi­niątka z uroczymi, tłustymi bobaskami i obdziela nimi stęsknione mamusie.

Proza życia przekreśliła szybko naiwne, dzie­cięce wyobrażenia. Dowiedziałam się od starszej koleżanki, jak to jest naprawdę z tymi bociana­mi i zrobiło mi się smutno. Tak samo smutno, jak wtedy, gdy odkryłam, że wymarzone prezenty gwiazdkowe układa pod choinką mama, a nie święty Mikołaj, do którego pisałam koślawe, mo­zolnie redagowane listy.

Później chciałam być ekspedientką w sklepie ze słodyczami. W innym nie, bo tylko tam pach­niało czekoladą i orzechami albo mieloną kawą. Tak pięknie musiało pachnieć w domku Baby Jagi, w którą już wtedy nie wierzyłam.

A jeszcze później chciałam koniecznie zostać krawcową, żeby szyć sobie piękne sukienki, po­nieważ zabolało mnie zdanie pewnej turystki, która zamiast podziwiać uroki renesansowych kamieniczek, poddała krytyce moją osobę, mó­wiąc: śliczne dziecko, tylko źle ubrane.

Łatwo jej było mówić! Taka wytworna pani. Jeszcze dziś pamiętam zapach jej perfum.

A wtedy wydawało mi się, że gdybym była krawcową, to potrafiłabym szykownie się ubie­rać i nikt nie mógłby robić mi zarzutów. Nawet naciągnęłam mamę na oryginalny kreton, z któ­rego chciałam stworzyć cud kreację, ale okazało się, że mam dwie lewe ręce i najmniejszych zdolności do krawiectwa.

W takiej sytuacji było mi coraz trudniej zdecydować się na określony zawód. Miewałam chwile zupełnej niewiary w siebie albo odwrot­nie, wpadałam na zuchwałe pomysły, wymyślając nieprawdopodobne kierunki, np. kapitan okrętu czy pilot śmigłowca. To ostatnie wydawało mi się nawet realne, ponieważ szkoła lotników, z której wychodzili piloci śmigłowców, mieściła się nie­daleko, w Dęblinie. Jednak okazało się, że przyj­mowano do niej wyłącznie chłopców i do tego z maturą.

Ponieważ moje zamiary życiowe były chwiejne i niesprecyzowane, mama z wujkiem wybrali dla mnie liceum ogólnokształcące, którego pierwszą klasę jakoś ukończyłam.

I oto zaczynał się nowy rozdział w moim ży­ciu: zmiana rodziny, szkoły, nawiązywanie no­wych znajomości. Jak to będzie? - myślałam w bezsenne noce, wsłuchując się w pianie kogu­tów. Jakoś będzie! - pocieszałam się usypiając o świcie. Potem spałam do południa i wstawałam z podkrążonymi oczami.

- Biedne dziecko! - litowała się ciocia Pela, będąca u nas prawie codziennym gościem. - Ja też bym była roztrzęsiona, gdybym miała iść do obcego domu.

- Nie do obcego, Pelasiu, nie do obcego - tłumaczyła cierpliwie mama.

Zawsze mnie śmieszył ten pieszczotliwy zwrot: Pelasiu. W odniesieniu do cioci, wysokiej i ma­sywnie zbudowanej, był on wyjątkowo komiczny.

- Jak to nie do obcego? Kogo tam zna? Tylko Andrzeja i to nie za bardzo.

Prawda! Znałam tylko tatusia i to „nie za bar­dzo”. Co o nim wiedziałam? Był przystojny, we­soły i dobry. Mama też mówiła, że jest „przy­zwoitym człowiekiem”. Jak taki „przyzwoity człowiek” mógł skrzywdzić Annę Marię? Nie wiem. Dla mnie był dobry. Obsypywał prezenta­mi, kupował wszystko, o czym marzyłam.

Nie miałam co prawda wygórowanych żądań, cieszyłam się każdą drobnostką, niemniej jednak szastał pieniędzmi jak milioner. Czy to miało być zadośćuczynienie za coś, o czym nie miałam po­jęcia?

To jednak niesprawiedliwe, że on wiedział o mnie wszystko, a ja o nim tak niewiele. A o żo­nie i synu nic prawie nie wiedziałam. Skąd mo­głam przewidzieć, że te informacje będą mi po­trzebne?

Nie potrafiłam wyobrazić sobie rodziny tatu­sia, dlatego czułam dotkliwy niepokój. Jacy oni są? Jak mnie przyjmą?

Ciocia krytykowała pomysł przenosin, wolała­by, żebym zamieszkała u niej, na co mama uśmiechała się blado. Jej spojrzenie mówiło: zrobiłam wszystko, co do mnie należało. I dajcie mi wre­szcie spokój!

Rzeczywiście, zrobiła wszystko, co do niej należało. Kotkę Agatę oddała do biblioteki, gdzie mysi wyż zaczął dobierać się do najciekawszych powieści, kaktusami oraz innymi roślinami doniczkowymi obdarowała, kogo się dało, pieczę nad mieszkaniem powierzyła cioci Peli, a mnie przy­dzieliła ojcu. Następnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zajęła się przygotowaniami do spotkania z ukochanym.

Ciekawe, że dopiero teraz, kiedy przestał pra­cować i podupadł na zdrowiu. Mama zawsze miała serce samarytanki, lubiła się poświęcać. Najlep­szym przykładem byłam ja. „Wychowała cię jak swoją” - powiedziała ciocia Pela.

To prawda! Zapewniła mi spokojne dzieciń­stwo i dobry start w wiek bigbeatowy, a przecież wychowanie człowieka to coś więcej niż hodowla kotów czy kanarków.

Moja mama jest człowiekiem szlachetnym i zawsze ją będę uważać za matkę. Anna Maria zupełnie do tej roli nie pasuje. Za młoda. Wyglą­da na fotografii jak moja rówieśnica, koleżanka. A w ogóle jest obca, obca bezpowrotnie. Już jej nie poznam i nie polubię.

Pytanie, czy polubię żonę tatusia? Ciocia Pela nie miała o niej najlepszego zdania.

- Jaka ona jest naprawdę? - dociekałam.

- Nijaka. Ani z pierza, ani z mięsa.

- Ładna?

- Eee... - ciocia skrzywiła się. - Mała, czarna, nie ma na co spojrzeć. A kąśliwa jak osa. Żą­dło takie... - określiła rękami jego wymiary. Na moje oko ponad pół metra. Duża rzecz!

Tatuś nigdy nie wspominał o żonie, mama jej nie znała, musiałam wierzyć krytycznej opinii cioci Peli, co nie stwarzało optymistycznych wi­doków na przyszłość.

- Chyba przesadzasz, Pelasiu? - łagodziła mama. - Nie można na podstawie jednej wizyty wyrabiać sobie zdania o człowieku, a poza tym ludzie się zmieniają. Twoje wrażenia sprzed paru lat są na pewno nieaktualne.

- Mówisz jak dziecko. Pewnie, że ludzie się zmieniają i to zazwyczaj na gorsze. Ja bym tej Francuzicy nie dała naszej Anki na wychowanie.

- Ojciec ją będzie wychowywał, a do niego można mieć zaufanie.

Ciocia machnęła ręką. Widocznie miała zupeł­nie odmienne zdanie na ten temat.

A tatuś słał list za listem, pisząc, że tęskni, czeka niecierpliwie i liczy godziny do mojego przyjazdu.

Naprawdę nie wiem, czemu zwlekałam. Naj­pierw czekałam na Maćka, myślałam, że wpadnie i ruszymy autostopem. Jak zaczynać inne życie, to z fantazją. Nowa treść, nowa forma!

Ale Maciek nie pokazał się i zrozumiałam, że to koniec. Może tak lepiej? Łatwiej mi będzie wyjechać ze świadomością, że nikt za mną nie tęskni. W ten sposób i ja szybciej zapomnę. A jednak było mi smutno, że uczucia są takie nietrwałe i byle głupstwo może je zmienić.

Gdyby nie było tego momentu na Górze Krzyżowej, gdyby nie powiedział: kocham! prędzej bym zrozumiała jego obecne milczenie. Chyba takie słowa do czegoś zobowiązują? Nie wolno ich rzucać na wiatr! Ja bym się dobrze zastanowiła, zanim powiedziałabym: kocham. A może jestem nienormalna, jeśli pierwszy pocałunek nie zrobił na mnie wrażenia.

Więc tak wygląda miłość? Spodziewałam się większej radości, większego wzruszenia. Owszem, serce tłukło się we mnie przyspieszonym ryt­mem, ale to było zaskoczenie, nie oczarowanie. Jeśli tak objawia się miłość, to dziękuję, postoję. Należało więc postawić krzyżyk na wspólnej wyprawie, spakować walizkę i skorzystać z tra­dycyjnego środka lokomocji, ale wciąż odkłada­łam moment pożegnania z mamą, mimo że każda z nas żyła już swoim życiem.

Mama kochała mnie zawsze tak zwaną mądrą miłością, bez pięknych słów i niepotrzebnych czułości. Czy rzeczywiście niepotrzebnych? Cza­sem bardzo mi ich brakowało. Liczyłam na za­dośćuczynienie ze strony tatusia, na serdeczność i koleżeńską zażyłość, która nas łączyła do tej pory.

Dlaczego więc odkładałam wyjazd? Chyba ze względu na żonę tatusia. Mogła choć słówkiem dopisać się do listu, wiedziałabym, że zapraszają mnie oboje. A tak nie wiedziałam, jak zostanę przyjęta i co mnie czeka. Pakować się dobrowol­nie w paszczę lwa nie miałam chęci. A żona ta­tusia musiała budzić we mnie lęk, jeśli była: primo: pół-Polką, pół-Francuzką, secundo: kąśliwa jak osa, tertio: ani z pierza, ani z mięsa.

Niepokojące zwłaszcza było to „ani z pierza, ani z mięsa”, gdyż nie wiadomo dokładnie, czym groziło.

Męczące były te rozterki, miałam wrażenie, jakby mi ostatnio przybyło kilka lat. Na rówieś­ników spoglądałam z wyższością, na turystów z pobłażaniem.

Pewnego dnia, kiedy mama załatwiała coś w Puławach i zapowiedziała, że przenocuje u cioci Peli, wybrałam się po zakupy. Przecho­dziłam właśnie przez Rynek, było ciepło, w powietrzu wisiała cisza i spokój. Grupki zwiedzają­cych snuły się sennie, bez zwykłego ożywienia.

Skręciłam w Lubelską. Po chwili usłyszałam za sobą pośpieszne kroki. Zanim się obejrzałam, ktoś objął mnie ramieniem i pocałował w czoło. Serce podskoczyło mi do gardła. To był tatuś.

- Dzień dobry, Aneczko! - powiedział nie zwalniając uścisku. - Nie mogłem się doczekać i przyjechałem po ciebie.

- Dzień dobry! - wyjąkałam z wysiłkiem. Powinnam zarzucić mu ręce na szyję albo zrewanżować się równie gorącym pocałunkiem. Nie mogłam. Zaskoczenie paraliżowało mi ruchy, by­łam zażenowana i speszona. W zachowaniu tatu­sia również dawało się odczuć skrępowanie. W milczeniu doszliśmy do domu. O zakupach za­pomniałam.

Pod drzwiami miauczała Agata, która za nic nie chciała zadomowić się w bibliotece. Wzięłam ją na ręce i zaczęłam głaskać. Mruczała z zadowoleniem, a kiedy otworzyłam drzwi, pobiegła do kuchni, gdzie zawsze stał jej spodek z mle­kiem. Napełniłam go i patrzyłam, jak łapczywie chłepce, a potem ociera łapką wąsiki i przeciąga się prężąc grzbiet. Czuła się swobodnie, zadowo­lona z powrotu na stare śmieci.

Ja natomiast zachowywałam się sztywno i nie­naturalnie. Inaczej wyobrażałam sobie nasze przywitanie. Ciepłe, serdeczne słowa, które powta­rzałam w myślach przez te wszystkie dni, nie chciały mi przejść przez usta, a już słowo „tatuś” okazało się wprost niemożliwe do wymówienia.

Jeśli tak trudno zachowywać się normalnie w towarzystwie ojca, to cóż dopiero mówić o jego żonie? Pełna byłam złych przeczuć i najczarniej­szych myśli.

- Przygotuję coś do jedzenia! - przypomnia­łam sobie o obowiązkach gospodyni.

- Przygotujemy razem. Jakie menu przewi­dziane?

- Och, nic nadzwyczajnego. Jajecznica... - próbowałam ustalić, jakimi zapasami dysponuję. Od dłuższego czasu upłynniałyśmy z mamą po­siadane remanenty żywnościowe.

Przy tej jajecznicy rozkręciliśmy się trochę.

- Pokaż, jak rozbijasz jajko, a powiem ci, kim jesteś - żartował tatuś.

Okazało się, że taką prostą czynność, jak rozbi­janie jajka, robię zupełnie bez pojęcia. Rozbijam mianowicie skorupkę uderzeniem o brzeg patelni, białko cieknie mi po palcach, jest niehigienicznie i nieekonomicznie, gdy tymczasem najprostszy sposób, to uderzenie ostrym nożem nad patelnią. Łatwe i wygodne. Dziwne, że sama na to nie wpadłam.

Ten wspólnie przygotowany posiłek zbliżył nas na dobre. Chleba było mało, więc jedliśmy ja­jecznicę z ciastkami francuskimi, które tatuś przywiózł ze sobą, znając moją słabość do łakoci.

Taki zestaw mamę by zdziwił, ciocię Pelę obu­rzył, ale nam było dobrze. Dowcipkowaliśmy, odnajdując wspólny język, choć nie tak bezpo­średni i szczery jak dawniej. Coś jeszcze stało między nami, coś, co należało przełamać, żeby wrócił dawny nastrój zażyłości i koleżeństwa. Doszłam do wniosku, że najlepiej od razu wszyst­ko wyjaśnić, skończyć z niedomówieniami i do­mysłami.

- Tatusiu, jak to naprawdę ze mną było?

Chyba spodziewał się tego pytania, musiał mieć z góry przygotowaną odpowiedź, bo nie był za­skoczony ani zmieszany.

- Jak było? Tak, jak powinno być w wypad­ku, gdy dziecko zostaje osierocone. Albo wycho­wuje je ktoś z rodziny, albo dom dziecka.

Chciałam sprostować: „Przecież ja nie byłam sierotą. Miałam ciebie”, ale ugryzłam się w język, czekając, aż tatuś sam wypowie się w tej kwestii.

- Kiedy umarła twoja matka, miałaś trzy miesiące. Rada rodzinna ustaliła, że najtroskliwszą opiekę zapewni ci ciocia Martyna. Ja nie mia­łem pojęcia o wychowywaniu małych dziewczy­nek, kto by zresztą powierzył taki skarb - tu pogłaskał mnie po głowie - smarkaczowi, który dopiero zaczął studia, nie miał żadnej pozycji materialno-bytowej i, co tu kryć, „cieszył się” nie najlepszą reputacją.

No tak! To zwierzenie w zasadzie wyjaśniało sprawę. Ujął mnie samokrytycznym przyznaniem się do „nie najlepszej reputacji”. Musiał być z niego niezły podrywacz! I jak tu się dziwić Annie Marii, że straciła głowę. Tylko taki głaz jak ciocia Pela mógł się oprzeć urokowi mojego czarującego tatusia.

- Ile ty masz lat właściwie? - zapytałam.

- Trzydzieści sześć. Jestem okropnie stary.

- Stary? Jesteś najmłodszym ojcem, o jakim słyszałam. Przecież ja już skończyłam szesnaście.

- Jak ten czas leci!

- A leci! Żebyś wiedział, że leci. Nawet nie zauważyłam, kiedy stałam się dorosła.

- Prawie dorosła.

- Niech będzie! Więc jako prawie dorosła chciałam się dowiedzieć, dlaczego noszę nazwisko mamy, a nie twoje?

- W wypadku adopcji dziecko otrzymuje nazwisko opiekuna.

- Aha, to znaczy, że ja nie musiałam być dzieckiem nieślubnym? - ucieszyłam się naiwnie.

Tatuś zmieszał się.

- Widzisz... ta sprawa wymaga szczegółowego omówienia. Jeszcze do niej wrócimy.

- Jak uważasz...

A więc i on nie chciał mi wszystkiego powie­dzieć. Nie, to nie! Zacięłam się w milczeniu. Zno­wu byliśmy skrępowani i obcy.

- Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? - zapytał z wyrzutem.

- Ja? Nic podobnego! To ty uchylasz się od rozmowy. Widocznie uważasz, że nie jestem god­nym ciebie partnerem.

- Mylisz się, wcale tak nie uważam, tylko to, o co pytałaś, jest dla mnie bardzo przykrym wspomnieniem i niezręcznie mi o tym mówić. Gdybym miał wpływ na rozwój wypadków, nie byłoby wielu komplikacji.

- Szkoda, że nie miałeś wpływu - powie­działam z goryczą.

- Trudno, stało się i już się nie odstanie.

- Rzeczywiście, szkoda tylko, że nikt nie po­myślał o mnie. Dlaczego ja mam ponosić konsek­wencje?

- Żartujesz? Jakie konsekwencje?

- Na pewno uśmiechniesz się z politowaniem, ale dla mnie to sprawa poważna. Straciłam chło­paka. No, śmiej się ze mnie!

Tatuś nie śmiał się.

- Straciłaś chłopaka? Dlaczego?

- Nie lubię krętactwa, więc powiedziałam mu szczerze o swoim pochodzeniu i już go więcej nie zobaczyłam.

- Poważnie? Może wyjechał i da ci znać z wakacji?

- Mieliśmy razem wyjechać, autostopem. Nie zgłosił się po mnie.

Tatuś pokręcił głową.

- Jeśli naprawdę jest tak, jak mówisz, to nie żałuj i przestań myśleć o tym chłopcu. Nie warto!

- Ale ja go lubiłam.

- Polubisz innych, bardziej wartościowych, może znajdziesz takiego, którego obdarzysz głębszym uczuciem.

- Co rozumiesz przez „głębsze uczucie”?

- Jest dużo rodzajów i odcieni tego uczucia. Każdy rozumie je inaczej, dlatego wstrzymam się od komentarzy.

Mądry był mój tatuś. Dobrze z nim było rozmawiać o najbardziej osobistych sprawach. Nie mogłam się oprzeć pokusie i nawiązałam do nurtującego mnie tematu.

- Wspomniałeś, że nie miałeś wpływu na rozwój pewnych wypadków. Czy na śmierć matki też?

Sama nie wiem, jak zdobyłam się na podobne pytanie. Nie powinnam go była postawić, a przynajmniej nie w takiej formie. Tatuś zmienił się na twarzy, zacisnął usta i niepokojąco zaczęły mu drgać mięśnie policzków.

- Na co właściwie umarła? - brnęłam dalej, choć żałowałam, że poruszyłam ten temat.

- Ciocia ci nie mówiła?

- Ogólnikowo. A ja chciałabym znać szczegóły.

- Czy to konieczne? - spojrzał na mnie, a w jego głosie i spojrzeniu była prośba, żebym go nie dręczyła.

Więc znów nieszczerość, uchylanie się od wyznania prawdy, brak zaufania. Miałam tego dość.

- Dlaczego traktujecie mnie jak dziecko? Mówicie tylko to, co wam się podoba, a ja chcę wiedzieć wszystko, słyszysz? Wszystko! Przecież to w końcu była moja matka! - zachłystywałam się słowami, podnosiłam głos, krzyczałam prawie. Tatuś chciał mnie pogłaskać po głowie. Uchy­liłam się i „głosowałam” dalej:

- Ciągle jakieś sekrety, zagadki, rebusy. Wolę już równania z pięcioma niewiadomymi, bo jak się człowiek trochę pogłowi, to w końcu dojdzie prawdy. A tu...

- Posłuchaj, Aneczko! Nie wszystko da się rozwiązać za pomocą równań. Życie jest bardziej skomplikowane niż matematyka. Trudniejsze.

- Bardziej? - jęknęłam. - Jeszcze bardziej?

- Czyżbyś nie lubiła matematyki?

- Zgadza się.

- I czego jeszcze nie lubisz?

- Zapytaj lepiej, co lubię.

- To wiem. Lubisz śpiewać.

- Owszem, ale odbiegliśmy od tematu. Umó­wiliście się chyba wszyscy, żeby mnie traktować jak pętaka. A ja mam już 16 lat.

- Piękny wiek.

- Tatusiu, bądź poważny.

- Dobrze - zgodził się. Posadził mnie na tap­czanie, przytulił do siebie i był już zupełnie opa­nowany.

- Twoja matka umarła nagle. Na serce.

- Na serce? - nie chciałam wierzyć. - Po prostu na serce? W tym wieku?

- To się czasem zdarza, moja mała dziew­czynko.

Znów mnie tulił i głaskał po włosach. Zrozu­miałam, że dziś niczego więcej się nie dowiem. Pozostało mi cierpliwie czekać okazji, by powrócić do tego tematu. Przestałam się więc czupurzyć. Byłam ogromnie zmęczona. Oczy zaczęły mi się zamykać, co tatuś natychmiast zauważył.

- Opowiedzieć ci bajkę? - zapytał szeptem.

- Uhm... - mruknęłam zastanawiając się, dlaczego nikt mi nigdy nie opowiadał bajek. W zamierzchłych czasach mama czytywała mi książeczki, ale nigdy nie przytuliła, tak jak teraz tatuś i nie opowiadała niczego z pamięci. Widocz­nie nie miała daru opowiadania.

Nie wiem, o czym była tatusiowa bajka. Za­padłam w sen i obudziłam się dopiero w środku nocy. Leżałam w sukience na tapczanie, okryta kocem. Pod drugim kocem na tapczanie mamy spał tatuś.

W pokoju było jasno jak w dzień. Księżyc świecił przeraźliwie, zapuszczając żurawia we wszystkie kąty mieszkania.

Przypomniałam sobie wieczorną rozmowę. Kiedy miała miejsce? Przed chwilą, czy przed kilku dniami? Straciłam poczucie czasu. Patrzy­łam na tatusia ze zdziwieniem, skąd on tutaj? A jednocześnie był mi bliski i kochany.

Oddychał równo i głęboko. W pewnej chwili poruszył się. Czyżbym powiedziała głośno któreś z tych słów, czułych i serdecznych, cisnących się na usta, a nie chcących przejść przez gardło? Jak trudno okazać nawet najbliższemu człowiekowi, co się naprawdę czuje.

Przecież kocham ojca. Mimo wszystko. A nie dałam mu tego do zrozumienia ani jednym sło­wem. Ma prawo podejrzewać mnie o obojętność, oschłość, brak serca. A to nieprawda! Gdyby się teraz obudził, powiedziałabym, jaka jestem szczęśliwa, jak się cieszę, że przyjechał i że jesteśmy razem.

Ale nie obudził się, więc nakryłam go dodat­kowo swoim kocem, a sama wskoczyłam pod koł­drę. Nie mogłam usnąć, bo księżyc świecił mi prosto w oczy. Ostrożnie, żeby nie robić hałasu, zaciągnęłam zasłony czekając na sen, który by mnie uwolnił od myślenia. Wałkowałam się po tapczanie, przewracałam z boku na bok, usiłowa­łam myśleć o rzeczach obojętnych. Wszystko na nic, sen nie przychodził.

Było duszno. Otworzyłam okno. Z ogródka buchnął zapach maciejki. Zrobiłam kilka głębo­kich wdechów, co mnie rozbudziło całkowicie.

Tatuś w dalszym ciągu oddychał rytmicznie. Ze swojego kąta widziałam jego łagodny, klasyczny profil. No, może niezupełnie klasyczny, ale dla mnie i tak wystarczająco piękny.

„Przyjechałem cię zabrać” - powiedział na przywitanie. A niech zabiera! Chcę zobaczyć jego dom, poznać żonę kąśliwą jak osa, przyrodniego braciszka, nieznośnego zapewne jak wszyscy mali chłopcy, chcę mieć prawdziwego ojca i to tak blisko, jak w tej chwili, prawie na odległość wyciągniętej ręki.

Znów się poruszył. Wstrzymałam. oddech, łowiąc uchem każdy szmer. Żeby tylko nie zebrało mi się na kichanie czy czkawkę. Niech śpi, jest na pewno zmęczony podróżą.

Mimo usilnych starań z mojej strony o zachowanie spokoju, tatuś i tak się obudził. Usiadł na tapczanie, a oprzytomniawszy nieco, wstał zamknąć okno.

Kiedy pochylił się nade mną chcąc sprawdzić, czy śpię, zarzuciłam mu ręce na szyję.

- Pojedziesz ze mną, prawda? - szeptał mi w ucho. - Solange powiedziała, żebym bez cie­bie nie wracał.

- Naprawdę tak powiedziała? Przysięgnij!

- Przysięgam na ogon i wąsiki twojej kotki Agaty.

Nawet wyrwany ze snu w środku nocy miał refleks i poczucie humoru.

- Dlaczego właściwie nie śpisz? - zapytał udając surowość. - Jest druga godzina, jeszcze koguty nie piały. Znowu mam ci bajkę opowie­dzieć?

- Nie, ale kiedy dojrzejesz do wyjawienia prawdy, wysłucham z wielką ciekawością.

- Zgoda! Kiedy dojrzeję, zawiadomię cię o tym. - Otulił mnie kołdrą po samą szyję i pocałował w czoło.

Usnęłam natychmiast. Obudziłam się o dziesią­tej, kiedy dzień był już na pełnych obrotach. Rozejrzałam się po pokoju. Tapczan mamy był równiutko zasłany, koce porządnie złożone, a po tatusiu ani śladu.

Może go tu wcale nie było? Może podświado­mie pragnęłam jego przyjazdu i wszystko mi się tylko przyśniło?

Nie, jednak był naprawdę. Na krześle leżała brązowa teczka ze skaju, a na stole talerzyk francuskich ciastek, których nie zdążyliśmy zjeść na kolację.

Gdzie on może być? Pojawił się nieoczekiwa­nie, jak przybysz z innej planety i zniknął w tajemniczy sposób. Zajrzałam do kuchni i na strych, próbowałam nawoływać przez okno. Ta­tusia nigdzie nie było.

Wyszłam do ogródka. Maciejka, taka buń­czuczna w świetle księżyca, teraz, pod wpływem palących promieni słonecznych, spokorniała i stu­liła płatki, tracąc swój mocny, odurzający zapach. A nocą znów odżyje. Co za zmienność w przyro­dzie, zupełnie jak we mnie.

Jeszcze wczoraj rano czułam niechęć do opusz­czenia Kazimierza, a dziś nie mogłam się docze­kać, kiedy zobaczę tatusia i wyjedziemy stąd do niego. Niechby już wreszcie klamka zapadła!

Skrzypnęła furtka. Tatuś wracał obładowany zakupami. Wybiegłam do niego.

- Już nie śpisz? - dziwił się, jakby to była piąta rano, a nie zbliżające się południe.

- Zawstydzasz mnie - powiedziałam odbie­rając część sprawunków. - To ja powinnam po­myśleć o śniadaniu i zająć się tobą. Jesteś przecież gościem.

- Gościem? Skończmy z tymi ceregielami i całym bezsensownym savoir vivrem.

- Uważaj, żebym dzięki takim metodom wy­chowawczym nie wyrosła na chamuńcia.

- Będę uważał od jutra, a dziś jeszcze wie­rzę, że po przodkach odziedziczyłaś same dobre skłonności.

- Nie wiem, co odziedziczyłam po przodkach, ale trochę przyzwoitości jeszcze posiadam i jest mi głupio, że spałam do południa pozwalając, żebyś mnie wyręczał w obowiązkach.

- Na zdrowie! - objął mnie wolnym ramieniem. - Młodzież potrzebuje więcej snu niż sta­rzy.

- Jacy starzy, jacy starzy? Mam nadzieję, że nie mówisz o sobie?

- Ja... tak ogólnie...

- To dobrze, bo jak jeszcze raz usłyszę coś na temat starości, to... - usiłowałam nadać głosowi surowe brzmienie, czym tylko zachwyciłam tatu­sia. Był uszczęśliwiony, że uważam go za młode­go. - Wcale nie wyglądasz na ojca, ani trochę, najwyżej na starszego brata czy kolegę, z tym, że żaden z moich kolegów nie sięga ci do pięt.

- Żaden? To cudownie! - postawił na schod­kach butelkę z mlekiem i podniósł mnie do góry jak piórko, a następnie posadził sobie na ramie­niu. W ten sposób zostałam wniesiona do domu. Żeby to ciocia Pela widziała, żeby to widział kto­kolwiek! Byłby śmiech na cały Kazimierz Dolny i okolice.

A ja byłam szczęśliwa. Otrzymałam hojne wy­nagrodzenie za te wszystkie lata bez pieszczot i czułości. Ileż to razy zazdrościłam różnym mal­com, którzy razem z mamusiami stawiali babki z piasku albo z ojcami zjeżdżali na sankach. Ja tego nie znałam. Nikt mnie nie brał na barana ani nie uczył pływać na gumowej kaczce czy kro­kodylu.

Chyba dlatego przywiązałam się do Maćka, który potrafił być czasem bardzo sympatyczny, a nawet serdeczny. Nie miałam ciężkiego dzieciń­stwa, ale było ono niepełne. Czegoś mi w nim brakowało. Właśnie tego używania na ojcowskim ramieniu i świadomości, że ma się władzę nad dorosłym człowiekiem, że jest on mój, własny i oddany bez reszty.

Chciałam, żeby czas stanął w miejscu, żeby nic nie zmąciło uroku tej niepowtarzalnej chwili.

Na śniadanie było kakao, a nie płatki owsiane na mleku, uważane przez ciocię Pelę za naj­zdrowszy posiłek.

- Ciocia Pela jest zacną kobietą, ale niesłusz­nie uprzedziła się do Solange - stwierdził tatuś.

Zastrzygłam uszami. Może nareszcie dowiem się czegoś o żonie tatusia. Wiedziałam już, że matka jej była Francuzką, a ojciec Polakiem, który zginął w czasie wojny. Solange początkowo mieszkała we Francji, a na studia przyjechała do Polski, żeby poznać swoją drugą ojczyznę. Po­znała nie tylko ojczyznę, lecz i obiecującego stu­denta weterynarii, za którego niezwłocznie się wydała.

Tyle wiedziałam od cioci Peli, teraz czekałam, że tatuś coś dorzuci.

- Ciocia Pela łatwo się uprzedza, to fakt - przyznałam. - Czy w tym wypadku miała jakieś szczególne powody?

- Nie miała, ale dla chcącego… wystarczyło małe słówko: pardon, żeby powzięła do Solange zdecydowaną niechęć.

- Dlaczego?

- Solange mówi dobrze po polsku, ale czasem wtrąca do rozmowy francuskie słówka, zupełnie odruchowo i w jak najlepszej intencji. Ja osobi­ście nie widzę w tym nic złego.

- A ciocia jest innego zdania?

- Otóż to! W czasie jedynej wizyty, którą nam złożyła, zdarzyło się tak pechowo, że Darek zbezcześcił jej wizytową suknię, a Solange za­wołała niefrasobliwie oh, pardon! Ciocia obraziła się śmiertelnie, że zamiast przeprosić, to się śmiała i używała niecenzuralnych słów. Rozu­miesz, różnica poziomów...

Zrozumiałam. To było coś, co rzucało pewne światło na postać Solange. Mogłam się domyślać, że reprezentuje ona tak zwaną wysoką kulturę, podczas gdy ciocia najzwyklejszy prymitywizm ludowy.

- Byłem bardzo zmartwiony, że nie zrobiliś­my na cioci dobrego wrażenia.

- Dlaczego ty? Przecież głównie Darek zawi­nił - roześmiałam się.

- Darek nie miał jeszcze wtedy dwóch lat i zasady dobrego wychowania były mu obce. Zre­sztą nie do niego ciocia miała pretensję, tylko do nas. Jak się słusznie domyślałem, rekonesans wy­padł niepomyślnie i dlatego mama przez tyle lat nie pozwoliła ci przyjechać do mnie na wakacje. Bała się pewnie, że nabierzesz złych obyczajów.

- Mama bała się czego innego.

- Na przykład?

- Że powiesz mi prawdę o moim pochodzeniu.

- Przecież sama powiedziała ci prawdę.

- Ale dopiero teraz, kiedy jej zagraniczny małżonek zapadł na zdrowiu i potrzebuje siostry miłosierdzia. Powinnam być mu wdzięczna; gdy­by nie on, jeszcze długo byłbyś „wujkiem”. Zre­sztą mama nie powiedziała mi wszystkiego, mu­szę uzbroić się w cierpliwość, aż ty dojrzejesz...

- Przecież wiesz już wszystko.

- W ogólnych zarysach. A chciałabym znać szczegóły. Na przykład, nie wyobrażam sobie absolutnie, że mogłabym w tej chwili umrzeć na serce. Wpaść pod samochód, zatruć się grzybami, to i owszem, ale na serce? Nigdy!

- To dobrze, że jesteś optymistką, bo ja pod­jąłbym się umrzeć nawet na grypę.

- Nabijasz się ze mnie.

- Ani trochę. Wiele osób już zmarło z powo­du komplikacji pogrypowych, najczęściej właśnie na serce.

- Czy moja matka również chorowała na grypę?

- Nie...

- A widzisz! Była na pewno okazem zdrowia, jak ciocia Pela i cała ich rodzina. Mama to nawet katarów nie miewa.

- Rzeczywiście, była okazem zdrowia i bardzo kochała życie. Ale do interesujących cię szcze­gółów powrócimy, kiedy nie tylko ja, ale i ty dojrzejesz. Wierz mi, musimy się dobrze zżyć, mocno, tak mocno, by się rozumieć nawet bez słów. Kiedy będziesz gotowa do wyjazdu?

- Nawet za godzinę, tylko...

- Co tylko?

- Boję się.

- Kogo? Darka? Ależ on ma już osiem lat i nikomu nie siusia na kolana. Możesz być spo­kojna.

- Darka się nie boję. Z najgorszym dzieciakiem można sobie poradzić. Tylko przed spotkaniem z twoją żoną mam tremę.

- Niepotrzebnie. Wkrótce się przekonasz, że niepotrzebnie.

- Łatwo ci mówić! A ja już taka jestem, że lubię się martwić na zapas.

- To błąd! Bierz przykład ze mnie i bądź optymistką.

- Widocznie wdałam się w matkę. Jaka ona była?

- Ogólnie biorąc, pozytywna.

- Kochaliście się?

- Chyba tak...

Chyba! Więc nie na pewno? A ja byłam skłon­na domyślać się, że jestem owocem wielkiej mi­łości, gorącego uczucia, nie liczącego się z niczym, burzącego po drodze wszystkie zapory moralne i obyczajowe.

Odpowiedź tatusia rozczarowała mnie. Okazuje się, że też byłam niepoprawną romantyczką, jak mama z tą swoją niewygasłą miłością do emery­towanego „ułana”.

VI

Zaczęłam się pakować. Powyrzucałam z szuf­lad i zakamarków szafy cały swój majątek ru­chomy, który zresztą nikogo nie przyprawiłby o zawrót głowy. W dodatku stwierdziłam, że po­łowę mogę z czystym sumieniem zostawić, jako nie nadającą się do użytku. Ileż ja miałam sta­rych, zniszczonych łachów! Dobrze, że tatuś sie­dział z mamą w kuchni i nie patrzył mi na ręce, mogłam sama decydować, co wziąć ze sobą.

- Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy! - ra­dziła czujna jak zawsze ciocia Pela. - Głowę dam, że wrócicie tu obydwie.

Jak Agata! - pomyślałam. - Ona też nie mo­gła przyzwyczaić się do nowego otoczenia i wró­ciła na stare miejsce. Tylko że ja różnię się tro­chę od bezrozumnego stworzenia i przywiązuję się nie do miejsca, a do ludzi.

Mój bagaż składał się z dwóch podniszczonych walizek i małej paczki. Wzięłam istotnie tylko rzeczy najpotrzebniejsze, wśród nich książkę Je­rzego Waldorffa „Sekrety Polihymnii”.

Pożegnanie z mamą było dla nas obu dużym przeżyciem. Jeśli chodzi o mnie, to przewidywa­łam, że będzie mi potrzebna duża chustka do ocierania łez, ale nie sądziłam, że mama również się popłacze. Nigdy zbyt wylewnie nie okazywała swoich uczuć, bo też nigdy nie rozstawałyśmy się w takich okolicznościach.

Przyrzekłyśmy sobie pisywać często, mama po­nowiła zaproszenie na przyszłe wakacje „do nas” i tym optymistycznym akcentem pożegnałyśmy się na długo. Pierwszy etap mojego życia mogłam uważać za zamknięty.

- Czy będziesz bardzo dotknięta, jeśli Solange nie powita cię na dworcu kwiatami? - zażartował tatuś, kiedy wysiadaliśmy z pociągu.

- Wprost przeciwnie. Byłabym zażenowana, gdyby to uczyniła. Nie jestem ambasadorem Francji ani sławną aktorką, ani gwiazdą sportu czy piosenki... - zrobiłam przerwę dla zastano­wienia się, kim jeszcze nie jestem.

- To ostatnie „ani” nie jest wcale takie pewne. Podobno w dziedzinie piosenki zbierasz zasłu­żone laury.

- Skąd wiesz?

- Oglądałem twoją nagrodę.

- Świadectwo ukończenia pierwszej licealnej również?

- Również.

- I jak ci się podobało?

- Nie ulega wątpliwości, że masz artystyczną duszę. Wyraźnie o tym mówi jedyna piątka, jaką dało mi się zauważyć.

- To fakt, że jedyna. Sama nad tym boleję. Wolałabym mieć konkretniejsze zainteresowania, ale jak do tej pory nie mam. Ja się chyba do ni­czego więcej nie nadaję.

- Pomyślimy nad twoimi zainteresowaniami. Chciałbym, żeby zawód, który wybierzesz, pasjo­nował cię i dawał satysfakcję. Do matury masz jeszcze trzy lata.

- Jak dobrze pójdzie.

- Chyba nie dopuścisz do powtarzania klasy? Postarasz się zdawać śpiewająco, prawda?

- Śpiewająco? Przeceniasz mnie, tatusiu!

- Żartowałem, wiem, że śpiewająco potrafisz tylko działać w chórze. Nie nastawiaj się jednak na karierę piosenkarki, żeby nie spotkało cię roz­czarowanie.

- Bądź spokojny, tatusiu! Szczytem ambicji jest dla mnie występ na akademii szkolnej.

- Cieszę się, że jesteś rozsądna.

- Ale nauczysz mnie grać na pianinie?

- Chętnie, tylko żeby nie było tak jak z Darkiem, który po dwóch lekcjach miał dość i po­szedł się bawić z psem.

- Ja nie mam psa i jestem dwa razy starsza.

- Prawie dorosła, pamiętam o tym. Darkowi się nie dziwię, Solange również może żyć bez mu­zyki.

Jak mama i Maciek - pomyślałam współczu­jąc wszystkim niemuzykalnym, którzy sami nie wiedzą, ile tracą uroków życia.

- Jaka ona właściwie jest?

- Kto, Solange?

Szliśmy ścieżką przez brzozowy zagajnik. Pachniało grzybami i leśnym runem. Tatuś sta­nął, postawił walizki, jakby o swojej żonie mógł mówić tylko w pozycji „na baczność”.

- Solange jest urocza, na pewno się zaprzy­jaźnicie, choć może nie od razu. Ją trzeba dobrze poznać, żeby polubić.

Oho! - pomyślałam przygotowując się na naj­gorsze.

A okazała się rzeczywiście urocza, mimo iż nie wyszła na próg, żeby się przywitać. Umyłam twarz w łazience, przeczesałam włosy i dopiero wtedy zostałam jej przedstawiona. Bałam się pa­nicznie tego momentu, chyba nigdy w życiu nie umierałam ze strachu tak bardzo jak w chwili, gdy miałam stanąć twarzą w twarz z tą mityczną Solange, kąśliwą jak osa żoną Tatusia.

I co się okazało? Okazało się. że legenda o zło­śliwości Solange była mocno przesadzona. Przy­jęła mnie serdecznie i tak bezpośrednio, jak byś­my się znały od lat i widziały nie dalej jak przed­wczoraj. Już w pierwszych słowach rozładowała cały nastrój napięcia, który nie opuszczał mnie od chwili wyjścia z pociągu. Poczułam się jak domownik, pełnoprawny członek rodziny, nie gość czy intruz. No i czego tak się bałam?

- Mówmy sobie po imieniu! - zapropono­wała, kiedy zauważyła, że nie wiem, jak mam się do niej zwracać.

To było chyba najrozsądniejsze wyjście z sy­tuacji. Mówić: „mamo” trochę niezręcznie, ile w końcu można mieć matek, „pani” zbyt oficjal­nie.

- Spisałeś się na medal! - powiedziała głoś­nym szeptem do tatusia. - Śliczna dziewczyna, a podobni jesteście do siebie, jak... - nie mogła znaleźć określenia na to, jak jesteśmy do siebie podobni.

- Czy mam przez to rozumieć, że i ja jestem śliczny? - domagał się komplementu, patrząc jej prosząco w oczy.

Nie odpowiedziała.

A przecież mogła wykręcić się żartem, czym­kolwiek, co zrobiłoby tatusiowi przyjemność. Wyglądało na to, że nie chce mu robić przyjem­ności. Czyżby go nie kochała?

- Ja bym na twoim miejscu nie przyznawała się do takiej dorosłej córki.

- Dlaczego?

- Doda ci lat.

- Nieważne. I tak jestem stary.

Czekał na zaprzeczenie. Solange nie zaprzeczy­ła. Jednak coś w niej było z tej „osy”, o której wspominała ciocia Pela.

- Spójrz, jest o całą głowę wyższa ode mnie.

- Bo ty pochodzisz z rodu krasnoludków - złapał ją wpół i podniósł do góry, jak mnie wczo­raj w Kazimierzu. Więc to jego ogólnie stosowa­ny chwyt! Poczułam igiełkę zazdrości. Myślałam, że tylko mnie w ten sposób wyróżnia.

Solange zamachała nogami i robiła wszystko, żeby się uwolnić z uścisku. Tatuś dotknął usta­mi jej włosów.

- Co robisz? Potargasz mnie! - zaprotesto­wała. Kiedy się wyswobodziła, pobiegła do lustra poprawić fryzurę.

Ej, tatusiu, jakiś ty grubiański! - zganiłam go w myśli. - Całujesz nie bacząc na misterne uczesanie.

- Może jesteś głodna? - Solange przypom­niała sobie o powinnościach gospodyni.

- Oczywiście, że coś zjemy! - ożywił się ta­tuś. - Gdzie Marta?

- Poszła z Darkiem i Kropką na spacer. Za­raz zobaczę, co jest do jedzenia.

- Poczekamy, aż wrócą. Chyba że umierasz z głodu, Anusiu?

Zaprzeczyłam. Nie chciałam, żeby mnie spe­cjalnie honorowano. Skoro tatuś chce czekać, po­czekam i ja. Solidarnie.

- Może chcesz obejrzeć swój pokój?

- Z przyjemnością.

Więc będę miała własny pokój? - pomyśla­łam zachwycona. - Ale luksus!

Mieścił się na piętrze, dokąd prowadziły drew­niane schody wyłożone wiśniowym chodnikiem. Szło się po nim bezszelestnie, miękko, wygodnie.

- Oto twoje królestwo - powiedział tatuś otwierając drzwi i wnosząc dwie podniszczone walizki oraz niechlujnie zawiązaną paczkę.

Dopiero teraz spostrzegłam, jak nędznie wy­glądają w porównaniu z wytwornym i komforto­wym urządzeniem tego domu. A ich zawartość? Lepiej nie myśleć! Żeby tylko tatuś nie zapropo­nował mi pomocy przy rozpakowywaniu.

- Jak tu pięknie! Nie wiem, czy będę umiała mieszkać w takim eleganckim pokoju.

- Zabawna jesteś! - roześmiała się Solange. Może i zabawna, ale szczera. I dużo swobodniej czułabym się w jakimś skromniejszym kąciku. Czy te lekkie, wyplatane foteliki służą rzeczy­wiście do siedzenia, a tapczanik z nieprawdopo­dobnie barwną narzutą - do spania? Jak tu od­rabiać lekcje przy biurko-stoliku przypominają­cym barek na napoje alkoholowe?

Wszystko tu było w dobrym guście. I mój po­kój, i cały dom, i ta cała Solange. Jak na począ­tek, zbyt mocna dawka tych wspaniałości, można się zachłysnąć lub udławić.

Z dołu doleciał jakiś harmider i poszczekiwa­nie psa. Solange zeszła zorganizować posiłek.

Wcale nie byłam głodna. Byłam skołowana i czułam, że wpadam w kompleksy.

- Pomieszkajmy tu chwilę, zanim dostaniemy jeść! - zaproponował tatuś, sadowiąc się na jed­nym z fotelików, który, o dziwo, ani się nie za­łamał, ani nie przewrócił. Wobec tego i ja ośmie­liłam się usiąść.

- No, jak pierwsze wrażenia?

- Przeszły najśmielsze oczekiwania - przyznałam. - Nie ma nawet porównania z naszym mieszkaniem w Kazimierzu.

- Podoba ci się nasz dom?

- Nigdy w takim pięknym nie mieszkałam. Wygląda jak pałac.

- Przesadzasz. Do pałacu mu daleko, ale jest wygodny, funkcjonalny i przytulny. Pani archi­tekt osobiście go projektowała. Każdy szczegół, od klamek aż po żyrandole jest efektem jej prze­myśleń.

- Solange jest architektem? - roześmiałam się.

- A co, nie wygląda?

- Ani trochę. W Kazimierzu przy Rynku jest Dom Architekta, w którym ciągle odbywają się jakieś zjazdy i narady, ale tam widywałam tylko starszych panów i czcigodne panie.

- Nic dziwnego. W zjazdach uczestniczą na ogół weterani. Kiedyś przyjdzie czas i na Solange. Jak ją teraz znajdujesz?

- Jest urocza, tak jak uprzedzałeś.

- Nie obrazisz się, kiedy usłyszysz: pardon!

- Przecież nie jestem ciocią Pelą.

A jednak coś z cioci spostrzeżeń potwierdzało się. Sposób, w jaki Solange powiedziała: „Zabaw­na jesteś”, trochę mnie dotknął. Ona chyba nie zna takich stanów uczuciowych, jak onieśmiele­nie czy kompleks niższości? Nie rozumie, że mo­gę się czuć, jak uboga krewna skierowana przez pomyłkę do tego domu na wysoki połysk.

Kolacja składała się z pieczonych kurcząt i sa­łaty. Niezręcznie szło mi manipulowanie nożem i widelcem, najchętniej wzięłabym, udko w palce, jak Darek. Niestety, musiałam jeść elegancko, dorosłość zobowiązuje. A sałata przyrządzona była w dziwny sposób. Bez śmietany, tylko skro­piona octem i oliwą. Ohyda!

Może zrobię to dla tatusia i polubię Solange, ale jej francuskiej kuchni za nic!

- O czym marzysz, Anusiu? - zapytał tatuś zauważywszy moje zamyślenie.

Co miałam odpowiedzieć? Że myślę o kawałku kiełbasy serdelowej na gorąco i pajdzie zwykłego chleba? Co prawda na stole znajdowało się chrup­kie pieczywo, podobno trudnodostępny rarytas, ale we mnie nie obudziło entuzjazmu. Moje pro­stackie podniebienie wolało mniej wyszukaną strawę.

Na szczęście była jeszcze herbata i placek drożdżowy z rodzynkami upieczony przez młodo­cianą gosposię, Martę. Teraz poczułam się jak w domu i wrąbałam nieprzyzwoitą wprost ilość tego placka.

Solange nie tknęła ciasta, zadowoliła się gorz­ką herbatą.

Dba o sylwetkę! - domyśliłam się. Wyglądała jak nastolatka, nieduża, szczupła, „ani z pierza, ani z mięsa”. W sprawie „upierzenia” ciocia Pela nie miała racji. Uczesanie Solange budziło we mnie zazdrość. Włosy, choć nic nadzwyczajnego, upinała bardzo twarzowo, co dodawało jej dużo uroku. Było na co popatrzeć. Dyskretny makijaż, gustowne ubranie, to nie byle jakie atuty. Nic dziwnego, że tatuś jest tak bardzo zakochany.

Sięgnęła po papierosa, zaraz podał jej ogień.

- Ty nie palisz, oczywiście? - zwróciła się do mnie.

Podziękowałam.

- Nieodrodna córa swojego taty. Już się nie mógł doczekać, kiedy przyjedziesz. Nareszcie bę­dzie miał kogo zadręczać czułością.

- Tego chyba nigdy nie za wiele? - ośmieli­łam się zauważyć.

- Z miłości można kota zagłaskać na śmierć. Wierz mi!

Przesadzała. Musiała być bardzo rozpieszczona, kiedy z takim znudzeniem mówiła o nadmiarze uczuć. Zaczynałam rozumieć ciocię Pelę i powo­dy jej niechęci. Te dwie kobiety różniły się tak bardzo, że nie mogły się wzajemnie zaakcepto­wać.

Darek w milczeniu wykańczał swojego kurcza­ka i spoglądał nieufnie w moją stronę. Z nim po­stanowiłam zaprzyjaźnić się bez zastrzeżeń, tylko jeszcze nie dziś, natomiast z jego psem, zabawną suczką Kropką, zawarłam przymierze od zaraz. Wystarczył okruch ciasta, wsunięty dyskretnie do pyska i już ją sobie kupiłam.

W umocnieniu porozumienia przeszkadzał mi Darek patrzący zazdrośnie, że podrywam mu psa:

- Marta, to nieoceniona siła, po prostu złote ręce! - Powiedział z uśmiechem tatuś o młodo­cianej pomocy domowej.

- Pan doktor wszystko chwali, nigdy nie na­rzeka - gosposia szczerzyła w uśmiechu zęby.

- Marto, możesz już sprzątnąć ze stołu! - po­leciła Solange, ucinając dalszy dialog.

Kropka wyraźnie się do mnie wdzięczyła, chciałam ją wziąć na kolana, ale nie wiedziałam czy to wypada przy stole. Czułam, że podobnych wątpliwości, co wypada, a co nie, będę miała co­raz więcej.

- Czy dziewczynka jest bardzo zmęczona? -. zapytał tatuś.

Zanim zdążyłam zaprzeczyć, Solange podpo­wiedziała mi:

- Powiedz, że tak, bo inaczej zostaniesz zmu­szona do oglądania kliniki, a to potrwa co naj­mniej dwie godziny.

Miła perspektywa! Chciałam być z tatusiem, ale zwiedzanie zakładu leczniczego absolutnie mnie nie pociągało.

- Chodźmy do ogródka! - zaproponowałam.

- Chodźmy. Solange, pójdziesz z nami?

Zgodziła się chętnie, wkrótce zrozumiałam, dlaczego. W ogrodzie panowały róże, przeróżnych odmian i kolorów. Dla mnie nowy powód kom­pleksów.

- Cudowne! - musiałam przyznać bezstron­nie.

- To największa duma Solange - poinformo­wał tatuś.

Spojrzałam na zadbane klomby, potem na wy­pielęgnowane paznokietki Solange i zdziwiłam się, jak można pogodzić te dwie rzeczy? Okazało się, że przy wydajnej pomocy Marty. Tak, to ro­zumiem! Rękami poddanych zbudowano nawet piramidy faraonów.

W odległej części ogrodu znajdowały się niskie zabudowania, coś w rodzaju baraku. Co to mogło być? Na komórki zbyt reprezentacyjne, a na pomieszczenia mieszkalne nieodpowiednie z powo­du małych okien.

- Co to takiego? - zapytałam.

- Klinika doktora Wójcika - objaśnił cheł­pliwie tatuś.

- Nieustające hobby twojego ojca - uzupeł­niła Solange.

- Ale nie jedyne - tatuś objął ją jedną ręką, mnie drugą. Darek baraszkował z Kropką i nie czuł się pokrzywdzony.

- Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu! - Solange wskazała barak. - Nic cię już nie uratuje, musisz zwiedzić ten obiekt. Ale beze mnie, ja się wycofuję.

Zostaliśmy sami. Klinika składała się z kilku pomieszczeń, które w tej chwili stały puste, cze­kając na czworonożnych pacjentów.

Solange miała rację, siedzieliśmy tam długo. Ale nie nudziłam się. Tatuś mówił o swojej pracy z ożywieniem. Widać było, że ją lubi. Rozmawia­liśmy w „gabinecie przyjęć”. Malutki i przytul­ny pokoik, wyposażony w niezbędne instrumen­ty, lśnił czystością.

- Często miewasz wizyty? -- zapytałam.

- Dość często. Nie ma dnia, żeby ktoś się nie zjawił. Przyjmuję w godzinach popołudniowych, bo rano chodzę, a właściwie jeżdżę do cięższych przypadków. Pracuję na zmianę z kolegą, ale do niedawna byłem sam. Wtedy nie mógłbym ma­rzyć o wyrwaniu się choćby na dwa dni. Miałem pełne ręce roboty. Z trudem wywalczyłem w Po­wiatowej Radzie drugi etat, nie można przecież pracować 24 godziny na dobę. Należy się czło­wiekowi jakieś życie prywatne, prawda?

- Należy się - przytaknęłam. - Ale Solange nie bardzo pasjonuje się twoją pracą?

- To zrozumiałe. Jej zawód różni się krańco­wo od mojego.

- Tak, jak ona różni się od ciebie.

- Co masz ma myśli?

- Ona jest inna niż ty, niż ja, niż my wszyscy. Mnie onieśmiela jej inność. A ciebie?

Tatuś roześmiał się.

- Czy wyglądam na onieśmielonego? Znam ją od dziesięciu lat, zdążyłem się przyzwyczaić. Uprzedzałem cię, że trzeba ją dobrze poznać, żeby polubić. Zaprzyjaźnicie się na pewno, tylko jesz­cze nie dziś i nie jutro.

Może być ciężko! - pomyślałam. Rozejrzałam się jeszcze raz po gabinecie przyjęć. W oszklonej gablotce połyskiwały niklem starannie wypuco­wane narzędzia: nożyce, szczypce, strzykawki, a na niższej półce stały uszeregowane od naj­mniejszej do największej butelki i słoiki z lekar­stwami. Wszystko to wyglądało, jakby nie było wcale używane.

- Tak tu czysto, aż trudno uwierzyć, że mie­wasz pacjentów.

- To zasługa Marty. Wyjątkowo udana dziew­czyna. Potrafi poprowadzić dom na takim pozio­mie, że nawet Solange jest zadowolona. Dba o Darka nie gorzej niż matka i każda robota pali jej się w rękach.

- Dawno u ciebie pracuje?

- Ponad dwa lata. Przywiązana jest bardzo. Może dlatego, że wyciągnąłem ją z wielkiej bie­dy i poniewierki. Była popychadłem u rodziny. Nawet szkoły nie skończyła. W ubiegłym roku pchnąłem ją do wieczorówki, gdzie sobie nieźle radzi. Właśnie zdała do ósmej klasy.

- Jeszcze i na naukę znajduje czas? Przy tylu zajęciach?

- Grunt to dobra organizacja i umiejętność planowania zajęć.

Chciałam wtrącić dowcip o straconym czasie, jakim jest planowanie, ale się zawstydziłam. Za­imponowała mi Marta! Chyba będę musiała pod­ciągnąć się w nauce.

- Dzięki tobie wyjdzie na człowieka - podlizałam się tatusiowi.

- Mój udział jest w jej edukacji mini­malny. Każdy musi sam pracować na swoją przyszłość. Zgadzasz się ze mną?

Musiałam się zgodzić, gdyż była to najoczywistsza prawda.

VII

- Umiesz skakać tak wysoko jak Kropka? - pytał Darek baraszkując z psem na trawie. Stał w pozycji torreadora, trzymając w ręku czerwo­ną szmatę, którą wymachiwał przed nosem ogłu­piałemu psu.

Szczeniak był młody, więc ambitny i za wszel­ką cenę chciał złapać w zęby powiewający gałgan. Kiedy udało mu się wczepić w niego kły, następowała próba sił, każdy z zawodników ciąg­nął w swoją stronę i raz jeden, raz drugi stawał się posiadaczem czerwonej płachty.

- No, powiedz, czy umiesz skakać tak wysoko jak Kropka? - nudził Darek, w przekonaniu, że jeśli chodzi o sprawność fizyczną, nie sięgam jego psu do pięt.

Sądziłam, że odpowiadając: nie! położę kres dyskusji. Akurat! Braciszek okazał się niezmor­dowany w przeprowadzaniu śledztwa.

- A służyć umiesz? - kontynuował serię głupich pytań.

- Co takiego?

- Pytam zwyczajnie, czy umiesz służyć? Kro­peczka! Pokaż, jak się służy!

Kropka przysiadła na zadku, unosząc przednie łapy typowym psim zwyczajem. Była niesłycha­nie zabawna, traktując swój wyczyn jako coś bardzo doniosłego. Przekrzywiała łepek i czekała na pochwałę. W nagrodę została przez Darka po­drapana za uchem, co ogromnie lubiła. Drugą porcję drapania otrzymała ode mnie, ale widać mało miała zabawy, bo zaczęła mi oblizywać pal­ce, potem chwytać zębami za kończyny i kostium kąpielowy. Robiła to delikatnie, z wyczuciem, sierść miała miękką i puszystą, przyjemną w do­tyku. Turlałyśmy się na kocu, co wywołało sprze­ciw Darka.

- Przestań chichotać, bo cię wrzucę do rze­ki! - zagroził.

- Żartujesz!

- Wcale nie!

- Słyszysz, Kropka? On wcale nie żartuje i wrzuci nas do rzeki! - podśpiewywałam nie przerywając zabawy.

- Tylko ciebie, tylko ciebie - wtórował mi braciszek na tę samą melodię.

- A dlaczego tylko mnie chcesz utopić, wytłu­macz się! - kontynuowałam śpiew w konwencji operetkowej.

- Bo Kropka umie pływać! - Darek dzielnie mi sekundował w tym duecie.

- Cicho, szczeniaki! - usłyszałam głos zza krzaków.

Przerwaliśmy, jak na znak pałeczki dyrygenc­kiej. Od owego głosu oddzielał nas wąski pas za­rośli. Podeszłam dwa kroki, wspięłam się na pal­ce, chcąc z pogardą spojrzeć w oczy właścicielowi dźwięcznego barytonu. Zobaczyłam tylko brązo­we plecy i dużo jasnych, kręconych włosów na głowie. Obok małe tranzystorowe radio znie­kształcające w ordynarny sposób jedną z moich ulubionych melodii.

- Nalać go? - zaofiarował się Darek, zapo­minając, że przed chwilą chciał mnie topić.

- Ćsss... - powiedziałam kładąc palec na ustach. - To Ravel...

Chłopak odwrócił się. Zobaczyłam niebieskie oczy, jakby zdziwione, jakby zawstydzone, a mo­że tylko zmrużone od słońca.

Melodia się skończyła, więc wróciłam na swoje miejsce.

- Powiedz, Dareczku! - zaczęłam ugodo­wo. - Dlaczego chciałeś mnie utopić?

- Bo chciałem.

- Ale dlaczego? Za co?

- Nie umiesz skakać ani służyć - umotywo­wał po namyśle.

Przyznałam samokrytycznie, że szczekać też nie umiem, w związku z czym ustępuję Kropce zaszczytnego, pierwszego miejsca.

- Zobacz, jak ona pływa! - chełpił się w dal­szym ciągu, rzucając ułamaną wierzbową witkę na środek rzeczki.

Biała kulka oderwała się od brzegu i zaczęła rozgarniać wodę kosmatymi łapkami.

- No powiedz! - pękał z dumy Darek. - Czy umiesz tak pływać?

Co miałam robić? Musiałam ratować nadszar­pnięty nieco autorytet starszej siostry. Musiałam pokazać, co potrafię!

Plusnęłam do wody i popłynęłam za Kropką. Kąpałam się po raz pierwszy w tym roku. W Ka­zimierzu nie było czasu i nastroju, więc brak tre­ningu dał o sobie znać. Po przepłynięciu nieduże­go nawet odcinka poczułam zmęczenie. Odległość między mną a Kropką zmniejszała się, ale dość wolno. Wreszcie, kiedy już miała chwycić w zęby gałązkę wierzbiny, jakiś typ podpłynął i odrzucił ją dalej. Zobaczyłam furę jasnych włosów i opa­lone ramiona wyrzucane rytmicznym crawlem.

To ten od Ravela. Jego głowa robiła wrażenie pływającego stogu siana. Podzieliłabym się z nim swoim spostrzeżeniem w rewanżu za tamto: „Ci­cho, szczeniaki”, ale dałam spokój. Mógłby po­myśleć, że szukam okazji do zawarcia znajomości. „Kropka, draniu, gdzie jesteś? - myślałam pły­nąc coraz wolniej. Była niedaleko; kiedy miała osiągnąć swój cel, chłopak powtórzył manewr z gałązką, tyle że od­rzucił ją do tyłu, w moim kierunku.

Ogarnęła mnie złość. Pomyślałam: czas naj­wyższy wycofać się z tych rozgrywek. Chciałam złapać gałązkę i do brzegu! Ale kopa siana uprze­dziła mój zamiar. Biegnący brzegiem Darek do­pingował: - Krop-ka! Krop-ka! Krop-ka! - By­łam wściekła.

- Czy nie mógłby pan znaleźć sobie innego patyka?

- Mógłbym, bo ja dużo mogę, ale ten mi się wyjątkowo podoba.

No i kto jest większym szczeniakiem? - pomy­ślałam zrezygnowana, kierując się w stronę brze­gu. Słońce oślepiało, ale pasiaste spodenki Darka były jak drogowskaz albo latarnia morska. Zapa­trzona w ten jeden kolorowy punkt nie zwraca­łam uwagi na to, co się dzieje tuż koło mnie.

Nagle pociemniało mi w oczach, poczułam tępy ból i znalazłam się pod masywną sylwetką kaja­ka. Ktoś coś krzyczał, ale słabo słyszałam. Mu­siałam być częściowo zamroczona, bo głosy docierały do mnie stłumione, wyciszone, aż ucichły zupełnie, zostając nad powierzchnią wody, pod­czas gdy mnie się trafiło przymusowe nurkowa­nie.

Brzeg, który był tak blisko, oddalił się w nie­wiadomym kierunku, straciłam orientację, biłam rękami na oślep i usiłowałam wydostać się do góry, na powietrze. Nie mogłam. Chciałam ze ściśniętego przerażeniem gardła wydobyć głos, krzyknąć: ratunku! Ale tylko woda zimnym stru­mieniem wypełniła mi przewody oddechowe, czułam, jak cała nasiąkam nią, staję się coraz cięższa, opadam niżej i niżej...

Potem ogarnęła mnie cisza. Nie wiem, jak długo trwała ta przerwa w ży­ciorysie.

Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam pochyloną nad sobą twarz tamtego chłopaka. W zbliżeniu wi­działam tylko jego oczy. Ogromne, ciemnonie­bieskie, prawie granatowe. Przestraszyłam się.

Hipnotyzuje mnie tymi ślepiami czy co?

- Żyje! - usłyszałam opętańczy krzyk tuż nad samym uchem. Ten krzyk poraził mnie jak prąd elektryczny, wkręcał się jak świder w zbo­lałą czaszkę, pulsował w czubkach palców i w zdrętwiałych kolanach. Przymknęłam oczy.

Na policzkach poczułam znów ciepły oddech i krople wody spływające ze „stogu siana”.

Poprzez jednostajny szum w uszach docierały do mnie pojedyncze zdania: nic z niej nie bę­dzie... za długo była pod wodą... mały, leć po matkę... szkoda dziewczyny!

Och! Żebym miała siłę otworzyć oczy, podnieść rękę czy wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, niechby przestali krakać nade mną jak nad nie­boszczką!

Co chwila czułam na ustach jakiś ciepły ciężar i łaskotanie w gardle. Robiło mi się gorąco, a po­tem wszystko wracało do poprzedniego stanu, uczucia głębokiej ulgi. Znów gorąco i znów ulga... Prawie udało mi się rozchylić powieki. Wtedy otrzymałam uderzenie w twarz i usłyszałam szept: - Ocknij się! Błagam, ocknij się!

Poruszyłam ustami i w tym momencie już cał­kiem wyraźnie usłyszałam płacz Darka. Próbo­wałam usiąść, ale udało mi się jedynie podnieść głowę, która zaraz opadła z powrotem. W tej po­zycji widziałam tylko masę opalonych nóg, ota­czających mnie zwartą palisadą.

- Rozejść się! - prosił bezskutecznie ten chłopak. - No, rozejdźcie się! Co za ludzie, czy z daleka nie widać? Przecież jej potrzeba powie­trza!

Nikt się nie ruszył. Wszyscy byli żądni wido­wiska i sensacji. Oparłam się na łokciu i z tru­dem osiągnęłam pozycję siedzącą.

- Przedstawienie skończone! Kurtyna! - wrzasnął chłopak i zaczął rozganiać gapiów.

- Kropeczka! - wyciągnęłam rękę w kierun­ku Darka przyciskającego do brzucha zmoczone­go psiaka. Kropka wyglądała szaro i żałośnie, jak topniejący wiosną bałwanek. Ciekawe, kogo ja przypominałam w tej chwili?

Z daleka dał się słyszeć sygnał karetki pogoto­wia. Chłopak przyczesujacy mokrą czuprynę mruknął: - Teraz ich niesie! Na pogaszenie świec!

Wzdrygnęłam się. Może z zimna, a może wy­wołała to wzmianka o świecach, kojarzących mi się na ogół z katafalkiem.

Próbowałam wstać, ale nie mogłam. Najwygodniejsza była jednak pozycja leżąca.

Karetka zatrzymała się i wyskoczyła z niej po­stać w białym fartuchu.

- Kto tu się utopił? - zapytała spiesznie le­karka, podczas gdy sanitariusz z kierowcą przy­gotowywali nosze.

- Tu? Nikt! - poinformował mój ratownik.

- Jak to nikt? Dostałam meldunek, że w po­bliżu tamy utopiła się dziewczyna.

- Alarm był fałszywy. Dziewczyna cieszy się jak najlepszym zdrowiem.

- Tego bym nie powiedziała - pani doktor ujęła mnie za przegub dłoni badając puls. Potem skinęła na sanitariusza, który podszedł natych­miast z przygotowaną strzykawką. Na jej widok odzyskałam siły i poderwałam się z ziemi.

- Ależ nic mi nie jest! Czuję się doskonale! Naprawdę! - zapewniałam gorączkowo, choć nogi trzęsły się pode mną w nieprawdopodobny sposób.

- Tak, tak, wszyscy widzą, jak świetnie się czujesz - pokpiwała lekarka. - Jednak dla pew­ności zrobimy ci zastrzyk.

Rozejrzałam się po zebranych, szukając u nich ratunku, ale szybko zrozumiałam, że sprawa jest beznadziejna. Człowiek w białym fartuchu przy­stąpił bezzwłocznie do czynienia swej powinności, a lekarka wyciągnęła jakiś bloczek.

- Kto udzielił poszkodowanej pierwszej po­mocy?

Nikt się nie odezwał, więc ponowiła pytanie.

- Czy to ważne? - wzruszył ramionami mój wybawca.

- Ważne! Muszę opisać przebieg wypadku. Imię i nazwisko?

- Bartłomiej Romański.

Ładnie się nazywa - pomyślałam, chcąc za wszelką cenę odwrócić uwagę od sanitariusza ro­biącego mi zastrzyk.

- Zawód? - kontynuowała pani doktor.

- Bez zawodu.

- Czyżby urodzony w niedzielę?

- Nie pamiętam, to było tak dawno.

- Uczy się pan?

- Chwilowo nie.

- Więc czym się pan zajmuje?

- Dyktuję pani doktor swój życiorys.

Rozległy się śmiechy. Lekarka zniecierpliwiła się.

- Rozumiem, że panu wesoło, ale ja nie mam czasu na żarty, niestety!

- Przepraszam, pani doktor! - spoważniał Romański. - Nie pracuję, ponieważ jestem ucz­niem liceum, a nie uczę się, bo są wakacje...

- Bardzo dobrze, to chciałam usłyszeć. Za­wód: uczeń. Czy dziewczyna była nieprzytomna?

- Tak, dlatego poleciłem wezwać pogotowie, pozwalając sobie jednocześnie na zastosowanie sztucznego oddychania, za co najmocniej panią doktor przepraszam.

- Ma pan szczególne poczucie humoru - uśmiechnęła się blado lekarka i odgarniając mi włosy z czoła stwierdziła: - Miałaś szczęście!

Mimo woli syknęłam z bólu.

- O! Jeszcze drobny uraz. Zaraz zrobię opa­trunek.

Poczułam przyjemny chłód. Wprawne ręce lekarki zalepiły mi czoło plastrem. Musiałam wy­glądać okropnie.

- Tatuś! - wrzasnął nagle Darek i nie wy­puszczając Kropki z objęć przedarł się przez zgromadzony tłumek. - Tatusiu, tatusiu! Anka się utopiła... no, naprawdę... - zachłystywał się słowami, spieszył połykając wyrazy, żeby go ktoś przypadkiem nie uprzedził.

- Co takiego?

Choć nogi miałam w dalszym ciągu jak z mięk­kiej gliny, podeszłam do nich.

- Fantazjuje! - zapewniłam. - Nic się nie stało, jak widzisz, tatusiu.

- Wyjaśnijcie mi, co to wszystko znaczy? - wskazał stojącą karetkę.

- Potem sobie wyjaśnicie, najpierw podaj mi swoje personalia, skoro już się czujesz na siłach - powiedziała pani doktor.

Podałam posłusznie imię i nazwisko, wiek, za­wód, adres, wyjąkałam: dziękuję i karetka odje­chała.

Potem rozejrzałam się, ale Bartłomieja Romań­skiego nie było.

- No, to powiedzcie mi teraz całą prawdę, co tu się właściwie stało? - zapytał tatuś w drodze do domu.

- Nic specjalnego - odpowiedziałam niedba­le. - Przypadkowe zderzenie z kajakiem, drobna awaria mózgownicy, widocznie dostałam wiosłem w głowę, będzie śliwa przez jakiś czas... i to wszystko.

- Wszystko? Do siniaka wzywaliście pogotowie?

- Ja nie wzywałam.

- A kto?

- Jeden chłopak, mówił, że nazywa się Ro­mański.

- Ja go znam! - przechwalał się Darek.

- Skąd?

- Z biblioteki. Chodziłem z Martą i on też przychodził.

- Romański... Romański...? Niech sobie przy­pomnę, który to?

- Jak nie było tej pani, to on książki wypo­życzał - Darek służył ścisłymi informacjami.

- Ach, już wiem! Syn bibliotekarki.

- Tatusiu, on Ankę wyciągnął z wody, bo była zupełnie utopiona.

Uszczypnęłam go w ramię, aż pisnął.

- Straciłaś przytomność, Anusiu? - Zaniepo­koił się poważnie tatuś.

- Na moment.

Zrobiło mi się słabo na wspomnienie tamtego „momentu”. Wrogowi nie życzę. Ten piekielny ucisk w gardle, ból w uszach i strach... strach, że tak wygląda koniec...

- Muszę porozmawiać z tym Romańskim. Trzeba mu podziękować. Czy ty sobie wyobra­żasz, Anusiu, co by było, gdyby...

Znów mi się zrobiło słabo. Wyobraźnię to ja posiadam.

- Zaprowadzę was do biblioteki. On tam na pewno będzie - zaofiarował swoje usługi Darek.

- Już was więcej samych nad rzekę nie pusz­czę! - postanowił tatuś.

- Dlaczego? Przecież ja umiem pływać! - protestowałam, choć wiedziałam, że nieprędko mnie ta rzeka skusi.

- Właśnie, że nie umiesz! - przypomniał so­bie Darek. - Kropka się nie utopiła, tylko ty... tatusiu, ona się wcale nie ruszała. Romański prze­łożył ją przez kolano, a potem chuchał jej w bu­zię i chuchał. Dopiero wtedy ożyła.

Miałam chęć popełnić zbrodnię w afekcie, a już w najlepszym wypadku ukręcić smarkaczowi ję­zyk. Po co tatusiowi te wiadomości? Żeby się nie­pokoił na przyszłość?

- Więc musiał ci robić sztuczne oddychanie?

- Skąd mogę wiedzieć, czy musiał, czy nie musiał? Powtarzam, tylko na moment straciłam przytomność.

- Z wodą nie ma żartów. Przyrzeknijcie, że beze mnie nie wejdziecie do rzeki. Nasza Jezior­ka jest bardzo zdradliwa. Pozornie takie nic, zda­wałoby się, że przy dobrym rozpędzie można ją przeskoczyć, ale jest głęboka i ma nierówne dno. W ostatnich latach było kilka wypadków uto­nięć...

- Co będzie na kolację? - przerwał rzeczowo Darek.

- Jeszcze nie wiem, ale coś na pewno bę­dzie - dałam odpowiedź wymijającą.

Od kilku dni pełniłam obowiązki pani domu. Solange wyjechała na urlop do Krynicy Mor­skiej. Tłumaczyła się przede mną, jakbym to ja była najwyższą instancją, że jedyną skuteczną formą wypoczynku jest zmiana otoczenia. I to całkowita zmiana. Żadne wczasy rodzinne, żadne wspólne wyjazdy. Odpoczywać należy osobno.

I pojechała wypoczywać, zostawiając „chłop­ców” w dobrych rękach. Marta też dostała urlop. Stawałam więc na głowie, żeby nie mieli powo­dów do narzekań. Wczoraj na kolację była ka­szanka z podsmażaną cebulą. Zajadali się i wo­łali: jeszcze!

Nie wiem, co dziś wymyślę? Może jabłka w cie­ście? Żebym tylko nie wyczerpała repertuaru przed powrotem Marty.

- Odpoczniecie beze mnie przez trzy tygod­nie - powiedziała Solange wyjeżdżając. - Zwłaszcza tobie, Andrzej, należy się urlop. W cią­gu dziesięciu lat dostatecznie ci się opatrzyłam.

- Wiesz doskonałe, że to nieprawda. Nigdy mi się nie opatrzysz...

- Jesteśmy starym małżeństwem, musimy dać sobie trochę wolności. Ty też powinieneś ru­szyć w Polskę.

- Po co? Najlepiej mi się tęskni w domu.

- Zabawny jesteś!

A więc oboje byliśmy w jej oczach zabawni. Mnie nawet pochlebiało, że jesteśmy do siebie podobni.

Wcale nie odczuwałam braku Solange, czułam się teraz pewniej i swobodniej, no i tatusia mia­łam bez reszty dla siebie. Żeby tylko nie tęsknił tak non stop i nie wpadał w zadumę. Już wola­łam, kiedy grywał wieczorami na pianinie. Lubi­łam słuchać jego gry. Otwierałam drzwi swojego pokoju i leżąc po ciemku na tapczanie słyszałam dobiegające z dołu dźwięki.

Tatuś miał kilka ulubionych utworów, które ciągle powtarzał. Była to „Serenada” Schuberta, pieśń „Dla Elizy” Beethovena, kołysanka z „Porgy and Bess” oraz nie znana mi melodia, grywana najczęściej.

Co to jest? - zastanawiałam się, nucąc ją so­bie półgłosem. Była rytmiczna i łatwo wpadająca w ucho, chyba refren jakiejś pieśni, może Mo­niuszki, a może Grechuty?

Postanowiłam zapytać tatusia i poprosić, żeby mnie nauczył ją grać. Zeszłam na dół, grał po ciemku, widocznie tak jak ja lubił mrok. Pocze­kałam aż skończy i chrząknięciem zasygnalizo­wałam swoją obecność.

Zapalił lampkę i zamknął pianino.

- Nie możesz spać, przeszkadzam ci swoim brzdąkaniem?

- Nic podobnego, bardzo lubię, kiedy grasz. Zagraj mi to jeszcze raz!

- Co?

- To, co grałeś przed chwilą - podniosłam wieko pianina, chcąc odtworzyć usłyszaną melo­dię, ale nie szło mi to składnie, więc zanuciłam.

Tatuś speszył się.

- Lepiej zagram ci Gershwina.

Zatrzymałam jego rękę położoną na klawiszach.

- Gershwin już mi się osłuchał, a tego nie znam - zanuciłam znowu. - Jak się nazywa ten utwór?

- W ogóle się nie nazywa.

- Nie znasz tytułu?

- Nie...

- Ani kompozytora?

- Owszem, znam. Tylko że to nie jest żaden kompozytor.

- A kto?

- Zwyczajny, szary człowiek, tyle że roman­tyk i marzyciel miewający czasem artystyczne wzloty.

- Tatusiu, to twoja kompozycja, tak?

Milczenie było najwymowniejszym potwier­dzeniem.

- Cudna melodia! - rzuciłam się ojcu na szyję. - Już teraz wiem, dlaczego jedyna piątka na moim świadectwie jest z wychowania muzycz­nego. Po tobie odziedziczyłam artystyczną duszę, po tobie!

- Nie tylko. Po matce również, a może przede wszystkim po niej.

Tatuś uderzył w klawisze. Nie wiedziałam, czy wypada podtrzymywać rozmowę o matce właśnie teraz, kiedy cały wieczorny koncert dawany był z myślą o Solange. Kompozycja własna tatusia też pewnie była jej poświęcona. Nie mogło być inaczej!

Zauważyłam, jak jej zaglądał w oczy albo łapał wpół, podnosząc aż pod sufit. Kochał. A kiedy się kocha, przychodzi natchnienie do pisania wierszy czy komponowania muzyki. Tak! Ten utwór mu­siał być poświęcony Solange, ona była muzą ta­tusia.

- Musimy zatytułować twoją melodię.

- W jakim celu?

- Żeby nie była bezimienna i bezpańska. Tak jak człowiek ma prawo do imienia i nazwiska, melodia również.

- Aluzja jest nad wyraz przejrzysta, ale tej piosneczce nie nadawałbym tytułu. Powinna pozostać czymś nie nazwanym, jak nie nazwana była chwila, w której powstała. Ta melodia, to już przeszłość, historia, a historii nie należy upiększać ani uwspółcześniać.

- Przeszłość? Historia? A więc nie Solange?

- Słucham?

- Byłam przekonana, że ta kompozycja po­wstała ku czci Solange.

- Och, nie! Solange jest realistką, bardziej na nią działają bodźce wzrokowe niż słuchowe. Na jej cześć mógłbym namalować obraz, gdybym oczywiście umiał trzymać pędzel w rękach. Jak do tej pory osiągnęła zaledwie pierwszy stopień umuzykalnienia: odróżnia, kiedy grają, a kiedy nie. O tym, że zauważy różnicę między krzyży­kiem a bemolem już dawno przestałem marzyć.

- Za to moja matka była bardziej muzykalna, prawda?

- Tak! Była wyjątkowo muzykalna.

- A czy pojechałaby bez ciebie na urlop?

Tatuś spojrzał na zegarek i złapał się za głowę.

- Ale zabałaganiliśmy! Dochodzi dwunasta. Marsz do łóżka!

VIII

„W sierpniu biblioteka nieczynna, z powodu urlopu” - informowała wywieszka na drzwiach. Dla pewności nacisnęłam klamkę. Nie ustępowa­ła. Doznałam uczucia zawodu. Liczyłam, że znaj­dę w tej bibliotece ciekawe książki, chociaż tych, co były w domu, starczyłoby mi na rok do czyta­nia.

Tatuś chełpił się posiadaniem kompletu dzieł Mickiewicza, Słowackiego oraz innych klasyków, ja natomiast poszukiwałam pozycji młodzieżo­wych. Wtedy podsuwał mi „Winnetou” albo „Hu­ragan”, dziwiąc się, że nie chcę korzystać z jego księgozbioru. Mało wiedział o zainteresowaniach dorastających dziewcząt, no bo skąd, jeśli do tej pory widywaliśmy się tak rzadko.

Odchodząc z kwitkiem od drzwi biblioteki, za­stanawiałam się, co robić z resztą popołudnia. Do domu nie było po co się spieszyć. Tatuś został odwołany z urlopu, musiał pojechać w teren, gdzie wybuchła epidemia różycy wśród nierogacizny, a Darek z Kropką przepadał na całe dnie u kolegi z sąsiedztwa, spędzając niezapomniane chwile w szałasie z sosnowych gałęzi.

Dostąpiłam wczoraj niemałego zaszczytu. Chłopcy pozwolili mi obejrzeć swoją kryjówkę. Żałowałam ogromnie, że wyrosłam z tych lat, kiedy wolno mi było bawić się tak jak oni. Obie­całam im uszyć biało-niebieski proporzec do za­tknięcia na szczycie szałasu, za co zostałam obda­rowana świerkową szyszką i kilkoma żołędziami.

Z biblioteki wracałam okrężną drogą, zapozna­jąc się przy okazji z okolicą. Większa część tej miejscowości była zalesiona, a niedawne opady dodały zieleni świeżości i zapachu. Żywica paru­jąca pod działaniem promieni słonecznych odu­rzała aromatem, a mech rozrósł się bujnie, ustę­pując tylko gdzieniegdzie miejsca szerokolistnym paprociom.

Pomyślałam, że mogłabym wykorzystać otrzy­maną szyszkę do stworzenia ciekawej kompozycji plastycznej i rozejrzałam się za jakimś ory­ginalnym korzeniem. Znalezienie go nie było trudne, usiadłam więc wygodnie na mchu, reali­zując swoją artystyczną wizję.

Ciekawe, czy ta korzenioplastyka spodoba się tatusiowi? - myślałam oglądając z upodobaniem swoje dzieło.

Nie chciało mi się w dalszym ciągu wracać do domu, podłożyłam więc ręce pod głowę, pogrą­żona w słodkim lenistwie. Pachniała żywica, mło­de dęby i korzenie ulegające próchniczym proce­som.

Było mi dobrze, szkoda tylko, że biblioteka nie­czynna do końca sierpnia. Co ja będę czytać? Na Mickiewicza i Słowackiego nie miałam najmniej­szej ochoty. Poza tym, co tu się oszukiwać? Li­czyłam, że spotkam Bartłomieja Romańskiego i podziękuję za tamto.

Powinnam to zrobić wcześniej, nie czekając na szczęśliwy zbieg okoliczności. Głupio wyszło! Co on sobie o mnie pomyśli? Muszę go odszukać i to jak najszybciej. Gdzie może być w taki upalny dzień? Wiadomo, nad rzeką.

Poderwałam się z ziemi i ruszyłam przed sie­bie. Od tamtej pory noga moja nie postała w oko­licy rzeki. Na samą myśl o kąpieli dostawałam gęsiej skórki. Ze strachu. Teraz też czułam się trochę niewyraźnie, a w miarę zbliżania się do miejsca przygody szłam coraz wolniej.

Mimo ociągania się i tak doszłam do celu. Już z daleka zobaczyłam charakterystyczne zarośla: kępę wierzb, gdzie siedziałam z Darkiem i Krop­ką, oraz krzaki, za którymi ukrywał się Romański z chrypiącym tranzystorem. Jeszcze dalej... nie, dalej nie ma potrzeby się rozglądać. Jeśli Romański jest nad rzeką, to powinien być na starym miejscu.

Zaczęłam więc krążyć wokół wiadomych krza­ków. Czy to chociaż te same krzaki? Jakby wyż­sze i gęściejsze, ale jednak te same, bo innych nie ma w pobliżu. Spatrolowałam teren raz i drugi, wypatrując znajomej twarzy z czupryną w kształ­cie stogu siana. Bezskutecznie! Za to naraziłam się na niewybredne zaczepki.

Miejsce Romańskiego zajęte było przez grupę hałaśliwych wyrostków.

- Założę się, że pani mnie szuka! - zawołał jeden. - Tu jestem, hallo!

- Pomyłka! - odpowiedziałam wyniośle.

- Jasne, że pomyłka! - podchwycił drugi. - Ona nie ciebie szuka, kretynie, tylko mnie, prawda?

Nie patrząc nawet w ich stronę oddaliłam się szybkim krokiem. Usłyszałam jeszcze wołania:

- Niech pani poczeka! Odwiozę panią na mo­torze!

- Tak, on podwiezie panią pod sam dom, tyl­ko najpierw podpieści komuś motor. Widzisz, kretynie, ta pani pluje na motor, rozejrzyj się za Fiatem...

Uciekałam od tej rzeki i od tego towarzystwa. Machnęłam ręką na dalsze poszukiwania, choć Romański mógł się akurat kąpać lub siedzieć w innym miejscu. A może ci „dżentelmeni” to jego kumple? Może i on w podobny sposób za­wiera znajomości z dziewczynami? Nasze pierwsze spotkanie byłoby tego najlepszym dowodem, ale to nie zwalnia mnie od podziękowania za uratowanie życia.

Spróbuję wybadać Darka, czy zna jego adres, a jak tatuś wróci z terenu, poproszę, żeby ze mną poszedł. Dwuosobowa delegacja będzie wyglądać poważniej.

Tatuś już był, zmęczony, w pomiętej koszuli gospodarował w kuchni.

- Nikogo nie ma, szczere pustki w domu - skarżył się. - Chyba zacznę sam ze sobą rozma­wiać.

- Wybacz, tatusiu! - pocałowałam go w po­liczek. - Ja też miałam dziś pechowy dzień i czuję się byle jak.

- Musimy coś wymyślić na poprawę samopo­czucia.

- Ja już wymyśliłam. Mam chęć na coś nie­zdrowego, tuczącego, ale znakomicie poprawiają­cego humor. Co byś powiedział na naleśniki z dże­mem?

- Podpisuję się obydwoma rękami. Koniec z pechem i frasunkiem, czas się zająć poczęstun­kiem. Co mam robić? Dyryguj, gosposiu!

- Proponuję następujący podział ról: ja zajmę się strawą cielesną, czyli naleśnikami, a ty du­chową.

- Czyli?

- Zagrasz mi wiązankę ulubionych przebojów.

- To nie jest sprawiedliwy podział ról, krzyw­dzący dla ciebie.

- Nieprawda.

- Wiem, co mówię.

- A ja wiem, co jest dla mnie krzywdzące, a co korzystne. Nie zawsze będą warunki do gra­nia.

Przekonałam tatusia. Przy akompaniamencie muzyki produkcja naleśników szła mi śpiewają­co. W pewnej chwili do kuchni wpadł Darek.

- Dobrze wyczułem, że to u nas coś się smaży, ma się nosa! A Waldek jest głupi, mówił, że u Lewandowskich. - Bez przypominania umył ręce i zasiadł twardo przy stole czekając na ucztę. Stuprocentowy mężczyzna!

Nareszcie zdobyłam uznanie w jego oczach. Ale to się skończy wraz z przyjazdem Solange. Znów zaczniemy jadać surówki przyprawiane oliwą i gotowane mięso, jak niemowlęta.

Miała rację mówiąc: odpoczniecie ode mnie! Ja odpoczywałam z całą pewnością, Darek i Krop­ka byli chyba podobnego zdania, tylko tatuś od­dałby wszystkie naleśniki i inne specjały kuchni polskiej za obecność Solange. Co to miłość może!

- Dareczku! - przystąpiłam do sprawy po skończonej libacji. - Podobno znasz Romańskie­go?

- Tego z biblioteki? Pewnie, że znam. Kto by go nie znał?

- A nie wiesz, gdzie mieszka?

- Nie, ale mogę się dowiedzieć, jeśli ci bardzo zależy.

- Od kogo?

- Pójdę do biblioteki i się dowiem. Wielka rzecz! - spojrzał z politowaniem, że nie potrafię sobie poradzić.

- Biblioteka nieczynna. Urlop.

- No to klops. A po co ci ten Romański?

- Mam do niego sprawę.

- Napisz list.

- Przecież nie znam adresu.

- Zapytaj na poczcie, listonosz będzie wie­dział.

- Dobrze radzisz, ale...

- Trzeba mieć głowę!

- ...ale moja sprawa jest pilna, chciałabym ją załatwić jeszcze dziś i raczej osobiście.

- To ja już nie wiem, co ci poradzić - Darek poddał się.

- Ale ja wiem - włączył się tatuś, przerywa­jąc rozmyślania o Solange.

Spojrzałam pytająco.

- Wiesz, gdzie mieszka Romański?

- Mniej więcej, tylko to dosyć daleko.

- Trudno. Czy nie sądzisz, że powinniśmy... że powinnam wybrać się do niego w związku z tamtą sprawą.

- Tak, oczywiście! Możemy iść nawet zaraz. Miałaś rację, naleśniki działają znakomicie na poprawę samopoczucia. Czuję się jak odrodzony. A ty, Dareczku?

Darek nie bardzo wiedział, czego od niego chcą, zresztą zajęty był dokarmianiem Kropki, która też widać znała się na dobroczynnym dzia­łaniu naleśników.

- Zostawiłbyś trochę na kolację! - zapropo­nował tatuś. - Kropka gotowa pęknąć jak ten smok wawelski.

- Bajki! - nie dał się zastraszyć Darek, ale dla pewności przerwał karmienie psa z ręki.

- Przygotuj się do wyjścia, tatusiu, a ja sprzątnę ze stołu.

- Same inteligentne zajęcia dziś mi wyzna­czasz - uśmiechnął się.

- Poszedłbym z wami, ale mam dyżur u Waldka - powiedział przepraszająco Darek, uważa­jąc, że powinniśmy być niepocieszeni z tego po­wodu.

- Jaki dyżur? - zainteresował się tatuś.

- Tajemnica.

- Ach, to przepraszam! Jeśli tajemnica, nie nalegam.

Darek, widząc, że nikt nie chce mu wydrzeć sekretu, zaczął się łamać.

- Właściwie to nie jest wielki sekret, jeśli chcesz wiedzieć...

- Nigdy w życiu! Wielki czy mały, zachowaj go dla siebie.

- Bo my znaleźliśmy jeża! - nie zdzierżył Darek. - I musimy pilnować, żeby go ktoś nie ukradł.

- Słusznie! Pilnujcie!

- No to lecę! Czy mogę wziąć jednego naleś­nika?

- Jeże nie jadają naleśników.

- Bo nie wiedzą, jakie to dobre, ale kiedy spróbują... - porwał z talerza przedostatnią sztu­kę i zniknął jak błyskawica.

Tatuś ogolił się, założył sportową niebieską ko­szulę, w której wyglądał bardzo korzystnie, i za­meldował gotowość wyjścia.

- Jak wyglądam? Nie będziesz się wstydziła pokazać ze mną na ulicy?

- Też wymyśliłeś! Zawsze byłam z ciebie dumna. Dziewczyny zazdrościły mi towarzystwa.

- Pochlebiasz mi.

- A kto ci ma pochlebiać, jak nie ja? Widzisz inną kandydaturę?

- W pochlebstwie może być nieszczerość.

- Ale nie w moim. Chyba wiesz?

- Wiem. Jesteś dobrym dzieckiem. Chciał­bym, żebyś była szczęśliwa w życiu.

- Na razie jestem. Idziemy?

- Nie zdejmiesz fartuszka?

- Rzeczywiście, zapomniałam, że powinnam się ogarnąć. Poczekaj dwie minuty, zmienię su­kienkę.

- Przydałby się jakiś kwiatek, żeby nie iść z pustymi rękami. Ukradnę Solange ze trzy róże.

- Pyszny pomysł! - pobiegłam do siebie i za­częłam robić przegląd garderoby. W co tu się ubrać, żeby nie wyglądać jak siódme dziecko szewca? Wybór miałam niewielki, wahałam się raczej dla formalności. Moja jedyna reprezenta­cyjna sukienka, wiśniowa w białe grochy, była trochę zmięta, ale włożyłam ją, bo nie było czasu na prasowanie. Nie mogłam narażać tatusia na zbyt długie czekanie. I tak zdążył już pewnie wy­ciąć z pół ogrodu.

Będąc przy drzwiach usłyszałam, że z kimś rozmawia. Wycofałam się do łazienki, aby przy­czesać włosy. Na półce leżała szczotka Solange, co mi szkodziło po nią sięgnąć?

Kilka ruchów w lewo, kilka w prawo i już gło­wa nie ta sama! W puszystej, nie przy lizanej fry­zurze prezentowałam się zupełnie nieźle. Tylko dla kogo te wszystkie zabiegi? - myślałam drwią­co. - Jak to dla kogo? Dla tatusia!

A on w dalszym ciągu prowadził rozmowę w ogrodzie. Mógłby już skończyć to gruchanie! Jeśli Romański mieszka daleko, to nie zdążymy wrócić przed wieczorem.

Wyszłam do ogrodu przyspieszyć akcję. I co zobaczyłam? Zobaczyłam stojące na ścieżce wa­lizki, pęk róż w rękach Solange i rozpromienio­ną, szczęśliwą twarz tatusia. No tak! Prawidło­wo! Dla jednych szczęście, dla innych pech.

W takiej sytuacji wyprawa do Romańskiego odpadła. I po co się stroiłam? Przy Solange i tak wyglądam, jak uboga krewna.

- Zobacz, Anusiu, kogo przyprowadziłem! - tatuś oznajmił „radosną” nowinę.

- Nie spodziewaliście się mnie, prawda? - Solange cmoknęła mnie w policzek. - Może wam przeszkodziłam niespodziewanym przyjazdem?

- No wiesz! W czym nam mogłaś przeszko­dzić?

- Liczyłam się z możliwością zastania pustego domu. Mogliście przecież gdzieś wyjechać.

- Bez ciebie? Żartujesz!

Czekałam na jej ulubiony zwrot: Zabawny je­steś! Ale tym razem przełknęła gładko zapewnie­nie, że bez niej żaden wyjazd nie jest dla tatusia atrakcją.

- Przyjechałam wcześniej, bo pogoda się po­psuła. Deszcz nad morzem to koszmar.

- A u nas piękna pogoda.

- Powinniście ją wykorzystać i na resztę ur­lopu wybrać się gdzieś razem - wtrąciłam.

- To jest myśl! - podchwycił tatuś.

- Kiedy kończysz szczepienia nierogacizny? - kułam żelazo, póki gorące.

- Jutro lub pojutrze.

- Weź dobry rozbieg i skończ jutro. A poju­trze ruszycie, gdzie oczy poniosą.

- Co ty na to, Solange?

- Och, nie wiem! Marzę o kąpieli i łóżku.

- Twoje marzenia zaraz się spełnią. A na ko­lację dostaniesz naleśnika z dżemem. Jednego udało mi się zaoszczędzić. Widzisz, wcale nas nie zaskoczyłaś wcześniejszym przyjazdem.

- Jak sobie radziliście bez Marty?

- Dobrze. Anusia jest doskonałą gospodynią.

- Brawo! Pewnie codziennie jadaliście naleś­niki.

- Tylko co drugi dzień - odgryzłam się. - Więc postanowione? Ruszacie w Polskę z, pleca­kami i w trampkach, zaraz przyniosę mapę, wy­tyczymy trasę wycieczki.

- Zmiłuj się, w trampkach? - jęknęła So­lange.

- Mogą być tenisówki - poszłam na ustęp­stwo.

Rajd pieszy proponowałam dlatego, że w czasach studenckich tatuś bardzo to lubił i na jednym z nich poznał Solange, kobietę swego ży­cia. Było to dziesięć lat temu, jest więc dosko­nały pretekst do zorganizowania małego jubi­leuszu.

Najważniejsze, żeby wyprawić ich razem, mo­że odnajdą na nowo urok wspólnie spędzanych wakacji?

- Kiedy byłam w twoim wieku, Aniu, bardzo lubiłam piesze włóczęgi, potrafiłam robić do trzy­dziestu kilometrów dziennie. Teraz już mi się nie chce. Gdy człowiekowi lat przybywa, zaczyna wyrastać z wielu młodzieńczych upodobań.

- Masz młodego męża, to zobowiązuje. Po­winnaś dotrzymać mu kroku! - agitowałam, ce­lowo przemilczając fakt, że sama wygląda jak nastolatka. Wszystkie reflektory kierowałam na tatusia, i dziwiłam się obojętności Solange na jego urok. W czasie pełnienia obowiązków służbowych opalił się nie gorzej niż na plaży, a jasnoniebie­skie koszule powinien nosić co najmniej przez sześć dni w tygodniu.

Tymczasem studiował mapę, wodząc palcem po jej południowej części.

- Do Leżajska można dojechać pociągiem, a dalej ruszyć pieszo doliną Sanu. Pamiętasz spływ kajakowy Wisłokiem?

- Kiedy to było? Sto lat temu!

- Najwyższy czas odkurzyć wspomnienia - namawiałam gorliwie.

- Nie wiem, czy potrafiłabym dziś utrzymać wiosło w rękach - robiła ceregiele Solange, ale dało się zauważyć, że chwyta przynętę. To już było osiągnięcie!

Tatuś złożył mapę.

- Pomarzyliśmy, czas wracać do rzeczywi­stości.

- Nie rozumiem! - spojrzałam na niego py­tająco. Więc Solange się zgadza, a tatuś ma opory?

- Jesteś, Anusiu, dobrą wróżką, która zgubiła swoją czarodziejską różdżkę. Rzucasz bajeczne projekty, szkoda tylko, że nierealne.

- Co nierealne, co nierealne! - zaperzyłam się. - Jakie widzisz przeszkody?

- Chociażby Darek. Za mały na taki maraton.

- A kto mówi o Darku? Zostaw dzieciaka w spokoju. On świata nie widzi poza swoim wigwa­mem, a ja przyrzekam, że nie dam mu zginąć śmiercią głodową. Chyba na tyle zaufania zasłu­guję?

- Więc ty sądzisz, że pojechalibyśmy sami, bez ciebie?

- Nie tylko sądzę, ale wręcz nalegam.

- Obiecałem ci ciekawe wakacje, a nie siedze­nie w domu.

- Przecież nie zgłaszam reklamacji i uważam te wakacje za dostatecznie atrakcyjne.

- Planowałem wziąć cię do teatru, na operę...

- Studiowałam repertuar. W sierpniu teatry nieczynne. Wszyscy rozjeżdżają się na łono na­tury. Nie ma się nad czym zastanawiać. No, bądź mądry, tatusiu! - wycisnęłam mu głośny poca­łunek na policzku.

Jeszcze się wahał. Co za przesadne poczucie obowiązku! Zaczęłam gorączkowo szukać argu­mentów przemawiających za moim pozostaniem w domu.

- Wiesz, że mam pewne sprawy do załatwie­nia, poza tym czekam na list od mamy.

- Zdążysz go przeczytać po powrocie.

Pokręciłam przecząco głową. Solange roześmia­ła się.

- Jesteście z tej samej gliny.

- To znaczy?

- Nie lubicie ruszać się z domu, jesteście sen­tymentalni i mięk... miękki... - nie mogła sobie poradzić z zawiłościami polskiej gramatyki.

- Mięczaki, chciałaś powiedzieć? - zgodził się wesoło tatuś.

- Właśnie.

- No i bardzo dobrze! - podsumowałam. - Więc ruszacie pojutrze, skoro świt i przez dzie­sięć dni nie ośmielacie się pokazać w domu. Zgo­da?

- Jak rozkaz, to rozkaz! - podporządkował się tatuś, a Solange mogła nareszcie zrealizować marzenie o kąpieli i łóżku.

IX

Nawet nie podejrzewałam, że aż tak będę się nudziła. Darek bywał gościem w domu, wpadał tylko na posiłki, a prawdziwe życie pędził na ło­nie natury, podpatrując jej tajemnice. Ciągle przynosił jakieś nowiny, obserwował życie chra­bąszczy i pająków, a odkrycie gniazda myszy równało się w jego oczach co najmniej odkryciu Ameryki.

Sprawowanie opieki nad nim nie zabierało mi zbyt dużo czasu, mogłam zajmować się swoimi sprawami, Sęk w tym, że nie miałam żadnych spraw. List od mamy spóźniał się, u Romańskich wszyscy powyjeżdżali, tak mnie poinformował wszystkowiedzący listonosz, więc co miałam ro­bić z nadmiarem wolnych godzin?

Żeby tak można było wyspać się na zapas! Nie­stety, ptaki przeszkadzały. Już od świtu urzą­dzały koncerty uniemożliwiając spanie. Odgłosy ptasich sejmików przenikały przez zamknięte okna i zasunięte zasłony, a pukanie dziobem w szybę czy parapet nie należało do rzad­kości.

Dziwne zjawisko. W Kazimierzu nie spotyka­łam się z czymś podobnym. Na dobrą sprawę, poza wróblami buszującymi w ogródku, nie wi­dywałam innych gatunków. Postawiłam stracha wśród słoneczników i spokój! Żadnych proble­mów z ptakami!

A tu już o szarym świcie rozlegało się grucha­nie dzikich gołębi, od czasu do czasu rozdziera­jący pisk i wreszcie regularne świergotanie ogromnej ptasiej rodziny. Wtedy wiedziałam, że koniec spania.

Co prawda spałam trwożnie, jak zając pod mie­dzą gotów do ucieczki z powodu byle szelestu. Byłam niespokojna. Nigdy do tej pory nie mia­łam tak odpowiedzialnej funkcji, jak piecza nad całym domem, stąd zapewne ta czujność i lekki sen.

Dni wydawały mi się nadzwyczaj długie. Pró­bowałam ćwiczyć grę na pianinie, ale wprawki palcowe nie wypełniały mi więcej niż dwie go­dziny dziennie. Ile w końcu można grać, zwłasz­cza kiedy jest się dopiero raczkującym wirtuo­zem?

Na spacery wolałam nie chodzić, żeby uniknąć zaczepek, więc tylko liczyłam dni do powrotu ta­tusia i Solange.

Kiedy wrócili, zaczęłam od razu lepiej sypiać i przestałam się nudzić.

Solange zauważyła braki w mojej garderobie, więc jeździłyśmy do Warszawy po zakupy. Wę­drówki od sklepu do sklepu, wyczekiwanie w ko­lejkach, wybieranie, przymierzanie, wreszcie tłok w tramwajach i na ulicach sprawiały, że wraca­łam skonana, niewiele uwagi zwracając na uroki stolicy, którą widziałam przecież po raz pierwszy.

Po każdej wyprawie przybywało coś w mojej szafie i to nie byle co, ale rzeczy w dobrym gu­ście. Początkowo towarzyszył nam tatuś, ale szybko się znudził dochodząc do wniosku, że po­radzimy sobie bez niego. Oddał mnie więc pod komendę Solange, która była w swoim żywiole.

Stuprocentowa kobieta! Jak ona przebierała, grymasiła, każąc mi przymierzać niezliczone ilo­ści bluzek, spódnic, spodni, obuwia. Poddawałam się tej tyranii bez sprzeciwu, choć w duchu za­stanawiałam się, po co to wszystko? Zawsze py­tała mnie o zdanie, ale moja zgoda była tylko formalnością. Kupowała to, co uważała za sto­sowne.

Nie miałam żadnej satysfakcji przy kupowa­niu, dopiero w domu stwierdzałam, że dokona­łyśmy bardzo udanych zakupów. Kiedy stawałam przed lustrem, nie poznawałam samej siebie. Czy to naprawdę ja? Ten sam Kopciuszek z Kazimie­rza Dolnego, mający cały ruchomy majątek w dwóch obdrapanych walizkach?

Trochę mi było żal dawnej Anki, nie dbającej o elegancję ani dobre maniery. Żyłam sobie nie­frasobliwie, bez wielkich problemów, a teraz wchodziłam w świat bardziej cywilizowany i mu­siałam go przyjąć ze wszystkimi konsekwencja­mi. Przyodziana w nowe szaty zaczynałam nowy rozdział życia, od którego nie miałam odwrotu.

Był koniec sierpnia, początek roku szkolnego zbliżał się nieubłaganie. Z przeniesieniem do li­ceum w najbliższym mieście powiatowym nie było większych trudności, tatuś znał dyrektora, tylko ja rumieniłam się z powodu mało chwaleb­nego świadectwa.

- Czy ten dyrektor nie krzywił się przeczy­tawszy stopnie?

- Przemilczał tę sprawę, może ze względu na starą znajomość.

- A czy jest ktoś, kogo nie znasz w tym po­wiecie?

- Znam prawie wszystkie psy w okolicy, więc i właścicieli również. Konieczność zawodowa - roześmiał się.

Tak więc pierwszego września ubrana odświęt­nie, jak przystało na wzorową uczennicę, poje­chałam autobusem, by uczestniczyć w inaugura­cji nowego roku szkolnego.

Wszystko tu dla mnie było nowe, obce, oszała­miające wielkością. I sala gimnastyczna ze trzy razy większa niż w Puławach, i tłum obcej mło­dzieży, i ciało pedagogiczne zebrane przy prezy­dialnym stole, dostojne, surowe, czujne.

W tej nowej szkole miałam od dziś zgłębiać tajniki wiedzy. Zdawało mi się, że jestem sama przeciwko ogromnej armii profesorów, z których każdy z osobna czeka, by mnie zagiąć, przyłapać na braku wiadomości i przekonać o kompromitu­jącej niewiedzy. Czy zdołam się obronić?

Spojrzałam po sali. Po tej samej co ja stronie barykady znajdowało się co najmniej pięćset łeb­ków, ale na żadnej twarzy nie widziałam oznak niepokoju. Towarzystwo było rozszczebiotane, wesołe, niefrasobliwe. A więc głowa do góry, mo­że i ja nie zginę? Poczułam się trochę bezpiecz­niej w tym obcym tłumie. Obcy, nieobcy, w gro­madzie zawsze raźniej.

Wzdłuż ścian sali gimnastycznej rozstawione były ławki dla rodziców, a ponieważ nie było ich wielu, resztę wolnych miejsc zajęli co sprytniejsi z uczniów. Inni stali, w ich liczbie i ja.

Nie znałam tu absolutnie nikogo i żałowałam, że nie przyszłam z tatusiem, który chciał mi to­warzyszyć. Czułabym się raźniej, mając choć jed­ną przyjazną duszę.

Rozejrzawszy się uważnie stwierdziłam, że ta­kich stremowanych jak ja było więcej, prawdo­podobnie pierwszoklasiści, ale oni mieli lepszą sytuację, bo wszyscy byli nowi, ja natomiast wchodziłam do zżytej już paczki. Drżałam, jak zostanę przyjęta.

Czekaliśmy na radiowe przemówienie ministra oświaty. Rozglądałam się po sali, kierując raz po raz wzrok ku stołowi prezydialnemu. Zgadywa­łam, który z profesorów nazywa się Janicki. Miał być moim wychowawcą. Najwięcej zaufania bu­dził sympatyczny blondyn, uśmiechający się do siedzącej obok koleżanki. Bardzo chciałam, żeby właśnie on okazał się panem Janickim, a ponie­waż chciałam, zaczynałam wierzyć, że tak będzie.

- Koleżanko, jest wolne miejsce! - ktoś ujął mnie za łokieć.

Spojrzałam nieufnie. Wolne miejsce! Akurat dla mnie, kiedy stojących są tłumy?

- Gdzie, na podłodze? - zapytałam, podej­rzewając, że chłopak chce zrobić ze mnie balona, proponując miejsce na swoich kolanach.

- Nie tylko! - pociągnął mnie w kierunku ławki pod oknem.

- Dziękuję! - bąknęłam siadając na ciepłym jeszcze miejscu.

- Romek-dżentelmen! To coś nowego! - za­uważyła jedna z dziewcząt. - Co się stało?

- Nic nadzwyczajnego, moja śliczna! Po pro­stu noga mi ścierpła, muszę ją rozprostować - wyjaśnił zagadnięty.

- Jesteś dalekowidzem? Nie zauważyłeś, że ja stałam bliżej?

- Rzeczywiście przegapiłem, nie rzucasz się w oczy.

- Ja nie rzucam się w oczy? Ja? Powtórz!

- Przepraszam, rzucasz się... do oczu.

Słuchałam z niesmakiem tej wymiany zdań.

Chciałam wstać i ustąpić „nieprawnie” zagarnię­tego miejsca. Akurat było mi potrzebne! Jakbym nie miała dwóch własnych nóg, będących w sta­nie utrzymać mnie w pozycji stojącej.

Kiedy się uniosłam, chłopak położył mi rękę na ramieniu, nie pozwalając wstać.

„Coś podobnego! Mam się podporządkować? Ulec przemocy? Nigdy!” - chciałam powiedzieć jakieś mocne słowo, ale on położył palec na ustach.

- Ćśśś...

Zaczynało się przemówienie ministra. Słucha­łam go jednym uchem, natomiast głos owego Romka wydał mi się znajomy. Spojrzałam uważ­nie na chłopaka. Tak! Już go gdzieś widziałam. Znam tę twarz. Tylko skąd?

Zauważył na sobie mój wzrok i uśmiechnął się. Chwila koncentracji i już wiedziałam, do ko­go należą te ciemnoniebieskie, prawie granatowe oczy. Brakowało tylko pokudłanej strzechy na głowie, została przykładnie ostrzyżona i dlatego rozpoznanie trwało tak długo. Ale to był Ro­mański! Bez cienia wątpliwości, jak mówi pani Roztocka do uczestników Wielkiej Gry.

Poznał mnie, czy po prostu wyłowił z tłumu jako nową? Zbieg okoliczności, czy zamierzona akcja? I dlaczego Romek? Lekarce z pogotowia podał inne imię. Bartłomiej, o ile dobrze pamię­tam.

Nie zauważyłam, kiedy zniknął mi z pola wi­dzenia, pojawiając się przed półkolem chórzystów, a właściwie chórzystek, manipulując coś przy mikrofonie.

Skończyło się przemówienie. Nastąpiła chwila „spocznij”. Romek zaczął wyprawiać z mikrofo­nem przedziwne rzeczy. Dmuchał w niego, po­trząsał, liczył: raz dwa, trzy... następnie: trzy, dwa, jeden, zero... start!

Widownia ucieszona, że nareszcie coś się dzie­je, zaczęła klaskać, wtedy do akcji wkroczył dy­rektor z powitalnym zagajeniem.

Długo się nie nasiedziałam. Ustąpiłam miejsca jakiejś spóźnionej mamusi. Romański znów poja­wił się w pobliżu.

- Pierwszoklasistka? - zapytał szeptem.

- Coś takiego! - oburzyłam się.

- Jestem znanym gburem - powiedział ze skruchą. - Przepraszam za nietakt i proszę o przebaczenie.

- Zgoda, ale pod warunkiem, że wskaże mi kolega profesora Janickiego.

- Kolega wskaże z wielką przyjemnością, ale pod warunkiem, że będziesz mi mówić po imie­niu.

- Będę mówić po imieniu, ale pod warun­kiem, że dowiem się, jak ci na imię.

- Bartłomiej.

- Czyżby? Przed chwilą słyszałam co innego.

- Dla tłumu jestem Romkiem, dla wybranych Bartłomiejem. A ty?

- Dla wszystkich jednakowo: Anka.

- Ładnie. Anka, Ania, Anita, Ann...

- No, więc który to jest pan Jardcki? Ciekawa jestem, czy dobrze się domyślałam?

- A kogo typowałaś?

- Według mnie ten blondyn, drugi od lewej. Sympatyczny, co?

Bartłomiej pokręcił głową.

- Pudło! To jest Zaremba. Dla dobrych z matmy rzeczywiście sympatyczny.

- Ooo... - westchnęłam ciężko.

- Widzę, że nie lubimy nauk ścisłych?

- Istotnie.

- Są tylko dwa wyjścia. Albo zmienić front i pokochać matematykę, albo przygotować się na ciężkie życie. Zaremba, choć tak poczciwie wy­gląda, jest pijawką, jakich mało. A Janicki siada właśnie do fortepianu. Dlaczego on cię tak inte­resuje?

- Ma być moim wychowawcą. Chciałabym wiedzieć, czego się po nim spodziewać.

- Niezły facet, da się lubić, a jeśli zapiszesz się do chóru, będzie ci mówił po imieniu.

- To źle, czy dobrze?

- Jak dla kogo. W każdym razie dowód sym­patii, pewnego rodzaju wyróżnienie. Chyba że nie masz słuchu.

- Trochę się znajdzie. A do ciebie jak mówi?

- Romeo!

- Romantycznie.

- To dlatego, że jestem bardzo przyziemny i konkretny. Nie znam się na poezji, z literatury pięknej czytam tylko lekturę obowiązującą i to nie wszystko, wybieram utwory o mniejszej objętości.

- A co z resztą?

- Siostra za mnie czyta.

- Niektórym to dobrze.

- Codziennie jej to powtarzam.

Przeszeptaliśmy całą uroczystość. Dziewczyna oskarżająca Bartka o dalekowzroczność rzucała mi nieprzyjazne spojrzenia. Czułam w niej wro­ga. Nieźle jak na początek!

Po wszystkich przemówieniach i występach chóru cała brać rzuciła się do drzwi wyjściowych. Bartek musiał się zająć rozmontowaniem całego urządzenia radiofonizacyjnego, pochować mikro­fony i głośniki, pozwijać przewody.

- No to cześć! - powiedziałam i skierowa­łam się do wyjścia.

- Ale się wynudziłam! - westchnęła jedna z dziewcząt nie kryjąc ziewania.

Dziwne! Mnie czas zleciał jak jedna chwilka. Spojrzałam na zegarek. Uroczystość trwała pra­wie dwie godziny. Były to dość interesujące dwie godziny w moim życiu.

Prosto ze szkoły udałam się do kasy PKS-u, żeby wykupić bilet miesięczny na autobus, któ­rym miałam codziennie dojeżdżać. Kolejka przed kasą była nieprzeciętna. Licząc optymistycznie - godzina czekania. Ale co miałam robić? Stanę­łam. Do przodu posuwałam się powoli, ponieważ ciągle podchodził ktoś z boku. Złość mnie brała, ale milczałam, inni nie protestowali, więc wi­docznie przyjęte tu było wkręcanie się bez ko­lejki.

Pomału przede mną robiło się luźniej, a za mną przybywało ludzi. Spoglądałam na drzwi z nadzieją, że zobaczę wchodzącego Bartka. Prze­cież dojeżdżamy z tej samej miejscowości, powi­nien również wykupić bilet. Wyobraziłam sobie następującą sytuację: Bartek wchodzi, widzi ta­siemcową kolejkę, ciężko wzdycha i chce zrezy­gnować z czekania, wtedy ja proponuję, że mogę mu załatwić kupno biletu. On jest szczęśliwy, ja jestem szczęśliwa. Kurtyna!

Niestety, tak precyzyjnie wymyślona sztuczka nie została odegrana z powodu niestawienia się jednego z aktorów. Bartek po prostu nie przy­szedł.

Zjawił się natomiast profesor Janicki. I wszystko potoczyło się tak, jak w poprzedniej wersji, a więc profesor ciężko westchnął zobaczywszy tłum do kasy, następnie spojrzał na zegarek i za­mierzał się wycofać, wtedy ja podeszłam i zapy­tałam, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym mu bilet wykupiła.

- Z nieba mi spadłaś, dziewczyno! - ucieszył się. - Nie mam cierpliwości na wystawanie w kolejkach. I do tego dziś wyjątkowo mi się spieszy.

No, proszę! Jak ładnie się złożyło! Mimo zmie­nionej obsady sztuka wypadła znakomicie.

- Duża rośnij i miej same piątki z wychowa­nia muzycznego - usłyszałam jako podziękowa­nie.

- Postaram się - odpowiedziałam skromnie.

- Jesteś z pierwszej klasy, prawda?

Zaprzeczyłam.

Spojrzał na nowiutką tarczę przy mojej bluzce i zmarszczył czoło.

- Jeśli nie jesteś z pierwszej, to powinienem cię znać. Mam na ogół dobrą pamięć do twarzy.

- Jestem z drugiej - przyznałam się.

- Z mojej klasy? To znakomicie!

Nie wiedziałam, gdzie tu powód do radości, ale było mi przyjemnie.

- A co wybierasz, wychowanie muzyczne czy plastyczne?

- Muzyczne, oczywiście. Obiecał mi pan pro­fesor same piątki...

- Nie obiecywałem, tylko życzyłem. Ale wy­glądasz na taką, do lubi śpiewać.

- Rzeczywiście, lubię. Czy to widać?

- Ja zgadłem od razu. Znam się na ludziach. Artystyczną duszę wyczuwam na odległość.

- W jaki sposób?

Mimo że poprzednio narzekał na brak czasu, teraz wcale się nie spieszył.

- Ludzie kochający muzykę są wrażliwi, nie przechodzą obojętnie obok życia, obok ludzi, są uczynni, życzliwi...

Odpowiadała mi powyższa teoria, choć nie by­łam pewna, czy kierowała mną w tym wypadku bezinteresowna życzliwość, czy chęć podlizania się.

Żeby się jeszcze bardziej podlizać, zgłosiłam chęć wstąpienia do chóru, o ile są jeszcze wolne miejsca.

- Wolnych miejsc jest nieograniczona ilość - roześmiał się melancholijnie profesor Janicki. - Mam kłopoty z brakiem kadr. Chętnych do śpie­wania jest coraz mniej. Zwłaszcza wśród chłop­ców. Sport pociąga ich bardziej niż muzyka. Aż żal tylu zmarnowanych talentów.

Opowiadał mi o swoich trudnościach, jakbyśmy byli starymi znajomymi. Chyba będzie mi mówił po imieniu. Nieźle wystartowałam. Oby tak da­lej!

Na przystanku autobusowym czekał Bartek. Nie sam. Z dziewczyną, która „rzucała się do oczu”. Rozmawiali z ożywieniem, gestykulowali, chwilami wyglądało to na kłótnię. Udawałam, że ich nie widzę, ostatecznie, co mnie obchodzą cu­dze rozmowy? Ale nie mogłam powstrzymać się od zerkania w tamtą stronę i choć Bartek uśmiechał się do mnie znad jej ramienia, cały urok dzisiejszego dnia znikł. Znów poczułam się osa­motniona.

Autobus opanowali prawie w całości ucznio­wie. Szumiało jak w ulu, tylko ja nie miałam do kogo ust otworzyć. Ale to nic! Za pół godziny będę w domu, gdzie nagadam się, ile dusza za­pragnie.

Kiedy wysiadłam z autobusu, podszedł Bartek. Koleżankę zgubił wcześniej.

- To ładnie, że się znów spotkaliśmy! - za­gaił.

- Przypadek. Długo stałam po miesięczny.

- Współczuję. Ja nigdy nie stoję.

- Krasnoludki cię wyręczają?

- Tak. Nie masz pojęcia, jakie to pożyteczne stworzenia. Trzeba je tylko umiejętnie zażyć, a będą do twojej dyspozycji.

No, proszę! A ja chciałam robić konkurencję „krasnoludkom”. To z pewnością tamta dziew­czyna. Dziewczyny lubią się poświęcać, a to błąd! Ona wyświadcza mu przysługi, a on za to uśmie­cha się do mnie. Gdzie tu sprawiedliwość?

- Czy to ładnie wykorzystywać krasnoludki?

- Wykorzystywać? Nic podobnego! Świadczy­my sobie wzajemne grzeczności.

- Rozumiem... - zrobiło mi się przykro, ale postanowiłam wygarnąć wszystko. - Jesteś nie­lojalny wobec krasnoludków.

- Ja? Nielojalny? - ogromnie się zdziwił.

- Tak, ty! Ale konsekwencje mogą spaść na mnie. Ona wygląda na taką, co przed niczym się nie cofa. Może wydrapać mi oczy.

- Kto ma ci oczy wydrapać i za co? - nic nie kojarzył.

- No, ten krasnoludek, z którym przed chwilą rozmawiałeś. A za co? Zawsze jakiś powód się znajdzie, dziewczyny nie lubią, kiedy ich chłopak uśmiecha się do innych.

- Co takiego? - zaczął się śmiać jak szalony, głośno, bez umiarkowania.

Na szczęście w pobliżu nie było żywej duszy, więc nie miał się kto zgorszyć.

- Już dawno nikt mnie tak nie rozśmieszył. Muszę cię rozczarować, to nie z Joanną świad­czymy sobie wzajemne przysługi. Możesz się spo­kojnie do mnie uśmiechać.

Co za łaskawość! Wyszczerzyłam zęby w gry­masie mającym przedstawiać uśmiech.

- Czy dobrze? - zapytałam kpiąco.

- Znakomicie! Uśmiechnij się jeszcze raz!

- Ale wymagania! Słuchaj...

- Słucham.

- Czy ty bywasz kiedy poważny?

- Jeśli zachodzi absolutna konieczność...

- Zachodzi. Ułatwiłbyś mi pewne zadanie.

- Załatwione. Jestem uosobieniem powagi, a nawet ponurakiem, jeśli tego pragniesz.

- Pragnę mieć nareszcie z głowy podziękowa­nie za tamto... pamiętasz?

- Nie pamiętam, ale masz z głowy! Możesz się uśmiechnąć.

Uśmiechnęłam się z ulgą. Nie wyszło zbyt efek­townie to podziękowanie, mimo że dawno już przygotowałam kilka zgrabnych zdań. Mówi się trudno! Widocznie Bartek nie chce wracać do tamtego incydentu, może i jemu pozostały nie­miłe skojarzenia. Pamiętam jego błagalny głos: ocknij się, ocknij się! Jak bym tym ocknięciem robiła mu wielką grzeczność!

Zauważyłam, że dźwiga pod pachą plik pod­ręczników.

- Ty już pomyślałeś o książkach, a ja mam jeszcze nie wykupione talony z Puław. Chyba będę mogła je tu zrealizować?

- Obawiam się, że nie.

- Więc co mam zrobić?

- Wycieczkę do Puław albo...

- Wolałabym „albo”, ponieważ wycieczka jest rzeczą kosztowną i męczącą.

- Może udałoby się zdobyć używane. Co prawda już trochę późno, wszyscy już posprzedawali stare podręczniki.

- No to mogiła!

- Coś wymyślimy, niech żywi nie tracą na­dziei! Na razie!

- Cześć!

Przestałam się przejmować sprawą podręczni­ków. Skoro powiedział, że wymyśli, to chyba sło­wa dotrzyma? Jak to wygodnie zdać się na „kra­snoludki”!

Tatuś był w domu, a właściwie w „klinice”.

- Nie chodź tam! - ostrzegał z przejęciem Darek. - Tata leczy psa.

- Wściekłego?

- Nie. Na nosówkę. A to bardzo zaraźliwe.

- Ale nie dla mnie. Najwyżej dla Kropki.

- No właśnie! Możesz przenieść zarazki. Naj­lepiej wcale tam nie chodź!

Chciałam zobaczyć tatusia przy pracy. Do tej pory nie miałam okazji, bo na ogół bywał wzy­wany do „pacjentów”. Zabierał torbę z narzę­dziami i lekami, a po powrocie opowiadał wra­żenia.

- Mam niewdzięczną pracę - skarżył się. - Zwierzęta mnie nienawidzą, bo przeważnie za­daję im ból. Kłuję zastrzykami albo kroję bez znieczulenia. Kiedy leczyłem brodawczycę u bu­hajów eksportowych, musiałem wycinać im zwy­rodniałe naroślą. Jeden tak mnie zamalował ogo­nem, że mało się nie przewróciłem.

- A jakby cię kopnął? - przestraszyłam się.

- Jestem przygotowany na wszystko. Jak żoł­nierz na wojnie - zażartował.

Niebezpieczną pracę wykonuje mój tatuś. A czworonogi nie czują dla niego wdzięczności. I gdzie tu sprawiedliwość?

Nie mogłam się doczekać końca wizyty i zaj­rzałam do „kliniki” przez uchylone drzwi. Jakaś starsza pani opowiadała tatusiowi szczegóły wy­cinania woreczka żółciowego. Trudno było zgad­nąć, o czyj woreczek chodziło, pani czy psa, z któ­rym przyszła.

- Zabieram panu doktorowi czas - domyśliła się wreszcie.

- O pieska niech się pani nie martwi, wyzdro­wieje! - pocieszał tatuś odprowadzając starszą panią do drzwi. Psa pogłaskał po głowie.

- Dingo! Podaj panu doktorowi łapkę.

Pies posłusznie wykonał polecenie.

Ale wytresowany! - pomyślałam. - Zamiast warczeć na obcych, podaje łapę.

Starsza pani była rozpromieniona i wydawała dalsze rozkazy:

- Z panienką też się pożegnaj! Ładnie! - ko­menderowała, widząc, że Dingo się ociąga. Kiedy ceremonia została zakończona, podsumowała:

- Psy mają instynkt, od razu poznają dobrego człowieka, a na złego warczą.

Nie leżało w moim interesie podważać twier­dzenia starszej pani, ale odkąd pamiętam, obce psy zawsze mnie obszczekiwały. Dingo musiał być nękany chorobą i miał prawdopodobnie przytępiony instynkt.

- Widzisz, tatusiu - powiedziałam po wyj­ściu tej pani - nareszcie jakiś czworonóg poznał się na tobie. Nie wszystkie zwierzaki, które le­czysz, mają ci to za złe.

- Chciałbym uratować tego psiaka. Jest dosyć inteligentny, łatwo go wyuczyć różnych sztu­czek. Zwierzęta w obrębie jednego gatunku róż­nią się między sobą stopniem inteligencji. Podob­nie jak ludzie.

- Wiesz, widziałam jak jeden pies niósł w zę­bach koszyk na zakupy i nie tknął niczego, cho­ciaż pod samym nosem pachniała mu kiełbasa.

- Nabrał dobrych przyzwyczajeń. Musiał być tresowany od szczeniaka. Na przykład psy mili­cyjne muszą wykonywać tysiące żmudnych ćwi­czeń, zanim nauczą się tropić przestępcę.

- Wiem, widziałam na filmie.

- W rzeczywistości wygląda to chyba trochę inaczej. Bardziej prozaicznie. Ale opowiedz wre­szcie, jak wypadł pierwszy dzień w szkole?

- Nie najgorzej. Udało mi się spełnić dobry uczynek i podlizać wychowawcy, panu Janickiemu.

- W jaki sposób?

- Wykupiłam mu bilet miesięczny na auto­bus. Byłam akurat blisko kasy, a on na końcu kolejki.

- Ładnie postąpiłaś. I roztropnie. Możesz liczyć na lepsze oceny.

- Nie myślałam o stopniach, zresztą prof. Janicki prowadzi wychowanie muzyczne, z którym nie powinnam mieć trudności.

- A więc Dingo i na tobie się poznał. Jesteś pozytywna, jeśli potrafisz bezinteresownie speł­niać dobre uczynki.

- Powiedz mi, tatusiu, czy warto być dobrym człowiekiem?

- A jak ci się zdaje?

- Nie wiem... zauważyłam, że ci, którzy od­dają innym przysługi, rzadko doznają wdzięcz­ności. Dlaczego?

- Bo wdzięczność jest jedną z najtrudniej­szych rzeczy na świecie. Może to zabrzmi jak pa­radoks, ale jest sprzeczna z naturą ludzką. Chęt­niej spełnimy dobry uczynek dla satysfakcji, dla fantazji niż przez wdzięczność.

Pokręciłam głową. Uważałam, że w moim przypadku to nieprawda. Na przykład dla Bartka czuję wdzięczność za „przyjazne gesty”, zwłasz­cza nad rzeką, i myślę o tym, jakby mu się zre­wanżować. Chociaż... czy tylko przez wdzięczność o nim myślę? Bo jednak myślę cały czas i wiem, że jeśli go spotkam z inną dziewczyną, znów będę zazdrosna, choćbym nie wiem jak udawała obojętną.

- A teraz ci odpowiem, czy warto być do­brym człowiekiem - ciągnął tatuś. - Warto. Nie oglądając się na wdzięczność ani uznanie. Warto być dobrym dla samego dobra. Jest ono dostatecznie wielką wartością samą w sobie i nie musi być wspierane innymi.

- Przekonałeś mnie.

- Jesteśmy z tej samej gliny, więc łatwo nam się porozumieć. Może masz jeszcze jakieś pyta­nia?

- Och, pytań mam dużo i z każdym dniem będzie ich przybywać. Czuję to.

- Prawidłowo. To przywilej dorastania. Pytaj śmiało. Odpowiem, jeśli tylko będę umiał.

Tego pytania, które mnie w tej chwili najbar­dziej nurtowało, nie mogłam zadać. Na to każdy musi odpowiedzieć sobie sam. A pytanie brzmiało: „Czy warto kochać, jeśli miłość przynosi również cierpienie?” Czułam, że jestem na najlepszej dro­dze do zakochania się w Bartku. Ale czy odpo­wiedź: „nie warto” byłaby w stanie cokolwiek zmienić?

- Skoro chwilowo nie masz pytań, to zasta­nówmy się wspólnie, jak zorganizować twoje za­jęcia, żebyś miała czas i na naukę, i na odpoczy­nek.

- Nie zapominaj o godziwej rozrywce.

- Widzę, że jesteś doskonale zorientowana w przywilejach swojego wieku.

- O, tak! Tylko nie bardzo wiem, jaka jest różnica między godziwą a niegodziwą rozrywką.

- Jestem spokojny, że we właściwym mo­mencie zauważysz tę różnicę. Więc jutro stawiasz się w szkole z całkowitym rynsztunkiem. Z książ­kami, zeszytami itp.

- Teoretycznie tak. Ale książek jeszcze nie mam. Kolega mi dopiero załatwia kupno podręcz­ników.

- Romański?

- Skąd wiesz?

- Nietrudno zgadnąć. Skoro poznaliście się w dramatycznych okolicznościach, łatwo wydedukować, że znajomość nie skończy się z pierw­szym uderzeniem szkolnego dzwonka.

„Ładne kwiatki! Tatuś sądzi, że z tą znajomo­ścią zabrnęliśmy nie wiem jak daleko, a tymcza­sem...” - ciągle stała mi przed oczami tamta dziewczyna. Wygląda na taką, która łatwo nie rezygnuje.

- Ustalmy z góry, na jaki przedmiot trzeba będzie położyć największy nacisk - rozmyślał tatuś.

- Na wszystkie - zaproponowałam przezornie.

- Myślę, że wychowanie fizyczne i muzyczne możemy wyłączyć z tej listy, przecież wiem, co najbardziej lubisz.

- Jakbym nie miała sęków z matmy, tobym ją też lubiła.

- Damy radę matmie. Wszystko dla ludzi. W najgorszym wypadku weźmiesz parę lekcji do­datkowych.

- Sama radość! Normalne lekcje ledwie zno­szę.

- Nie można żyć samym śpiewaniem.

- A szkoda.

- Wszystko dla ludzi. Jeśli zechcesz, dasz ra­dę nawet matmie.

- Przyrzekam, że zechcę, ale za rezultaty nie ręczę.

- Człowiek często nie zna swoich możliwości, nie domyśla się nawet, na co go stać. Skończyłem kazanie, możemy zmienić temat.

- Jesteś fantastyczny, tatusiu!

- Tak myślisz?

- Wiem na pewno!

- Jesteś chwilami bardzo podobna do swojej matki. Ona też była taka żywiołowa.

- To źle, czy dobrze?

- Nad żywiołem trzeba panować, nie dopuścić, żeby wziął górę, inaczej może nas zniszczyć.

- Opowiedz mi coś o matce.

Tatuś zamyślił się i... nic nie powiedział. Głu­pio mi było nalegać.

X

Weszłam do klasy z podniesioną głową. Niech nikt nie wie, jaką mam tremę. Grunt to dobre wejście. Od niego może zależeć cała reszta. Chciałam zrobić na klasie jak najlepsze wraże­nie.

Trafiłam w próżnię. Wrażenia nie było na kim robić. Pracownia polonistyczna, gdzie miała się odbyć pierwsza lekcja, świeciła pustkami, jeśli nie liczyć mrocznej twarzy Cypriana Kamila Norwida spoglądającego z wyżyn gazetki ściennej. Z przeciwległej ściany uśmiechała się wyro­zumiale Zofia Nałkowska.

Czując się nieswojo w tak dostojnym towarzy­stwie, wyszłam na korytarz. Do ósmej brakowało jeszcze dziesięć minut. Karygodna nadgorliwość! Miałam nadzieję, że mi to z czasem przejdzie.

Po korytarzu kręciły się woźne, a przez drzwi frontowe zaczęły napływać coraz większe grupy młodzieży. Tuż przed ósmą szturm na drzwi osiągnął zenit. W tłumie spostrzegłam Bartka. Znów nie był sam, ale z inną dziewczyną niż wczoraj. Coś jej nakazywał, o coś prosił. Śledzi­łam ich wzrokiem, póki nie zniknęli w szatni.

Towarzyski chłopak - pomyślałam niechętnie. - Co godzina inna dziewczyna. Nie czekałam, aż się niby przypadkiem spotkamy na korytarzu. Weszłam do pracowni i usiadłam przy pierwszym stoliku środkowego rzędu. Za chwilę weszła profesorka, a za nią dziewczyna, która przyszła z Bartkiem.

Rozejrzała się po klasie, a ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, każdy chce jak najdalej uciec od profesorskiego stolika, musiała zająć je­dyne, które zostało wolne, przy pierwszym sto­liku środkowego rzędu. Koło mnie.

- Ty jesteś Wójcikówna? Pozwolisz, że się przysiądę?

- Nie...

- Co nie? - spojrzała zaczepnie.

- Nie nazywam się Wójcikówna. A przysiąść się możesz, jeśli chcesz.

- Muszę, nawet gdybym nie chciała. Jesteś pewna, że nie nazywasz się Wójcikówna?

„Mój Boże! Czy ja jestem pewna? Niestety, tak. Nie noszę nazwiska ojca, choć słusznie mi się należy. A w ogóle, co komu do tego?” - wzru­szyłam ramionami.

Profesorka sprawdzała listę obecności. Kiedy wyczytała: Kruszewska, moja nowa koleżanka uwierzyła, że nie nazywam się Wójcikówna.

- Znów dałam się przerobić! - zamrucza­ła. - Nie ma gorszej klęski niż być najmłodszą w rodzinie. Wszyscy cię mają za popychadło. Za­uważyłaś?

- Nie...

- Masz młodsze rodzeństwo?

- Brata.

- I jak go traktujesz?

- Przyzwoicie.

- Nie jako zło konieczne?

Pokręciłam głową. Profesorka wyczytywała właśnie jakieś nazwisko, a za chwilę powtórzyła zniecierpliwiona: - Romańska Dobromiła!

- Obecna! - poderwała się moja sąsiadka.

- Obecna, ale nieprzytomna! - zadrwiła pani profesor.

- Nic podobnego, pani profesorko, nigdy nie byłam bardziej przytomna, tylko w tym miejscu źle słychać.

- Rośnie pokolenie głuchych, jak mówi znany człowiek Jerzy Waldorff - wtrącił jakiś chło­pak.

- Filip, nie wyskakuj z konopi, kiedy cię nikt nie prosi! - odcięła się Dobromiła Romańska.

Więc to jest siostra Bartka! - pomyślałam udobruchana. - Ta się nie da w kaszy zjeść.

Mimo że była pyskata, poczułam do niej sympa­tię. Może dlatego, że jest siostrą, a nie jeszcze jedną koleżanką Bartka, o którą musiałabym być zazdrosna, a może dlatego, że zbliżyła się do mnie, ułatwiając pierwsze kroki w obcym środo­wisku.

- Zmieniamy lokal - powiedziała, kiedy za­brzmiał dzwonek na przerwę. - Jesteś na plastycznym?

- Nie, muzycznym.

- O! - jęknęła. - Obłęd. Przerzuć się na plastyczne.

- Dlaczego? Nie mam zdolności w tym kie­runku. A muzykę lubię.

- Ja też lubię muzykę. Słuchać. Musisz przyjść do mnie, Romek ma fantastyczne nagrania. Ale śpiewać? Czy ty wiesz, że Janicki zaraz cię do chóru zapisze?

- Już jestem zapisana.

- Mamma mia! Biada ci, dziewczyno. Odechce ci się po paru próbach.

Na korytarzu dorwała Bartka.

- Słuchaj, Romański! Ostatni raz zrobiłeś ze mnie darmowego tragarza. Zabieraj tę makula­turę i sam szukaj swojej Wójcikówny. W naszej klasie takiej nie ma - zaczęła wyciągać z torby podręczniki dla drugiej licealnej i wręczała bratu.

On bez słowa przekazywał je mnie i wzdycha­jąc monologował:

- Och, Milusińska, Milusińska, w najprostszej sprawie nie można na ciebie liczyć. Kiedy doroś­niesz do samodzielnych zadań, zawiadom!

- Co jest grane? - zdziwiła się Dobromiła, widząc w moich rękach plik książek.

- Jeszcze nie rozumiesz? Przecież podałem ci rysopis.

- I fikcyjne nazwisko dla zmylenia śladów. Na drugi raz baw się sam!

- Nie bądź taka! - pogłaskał ją po ramieniu. Podziękowałam i zapytałam, ile pieniążków przygotować.

- Takimi drobiazgami zajmuje się Miłka. Ja mam maturę w tym roku. Czuwaj! - odmeldował się.

- Bardzo mi przykro, że mieliście przeze mnie kłopoty - przeprosiłam Miłkę.

- Mieliście? Rozśmieszasz mnie. Romuś nie kiwnie małym palcem tam, gdzie trzeba trochę popracować. Już wspominałam, że do czarnej ro­boty jestem ja.

- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę...

- Drobiazg! Miałam okazję przejechać się do Warszawy.

- Aż do Warszawy?

- Aż... - roześmiała się. - Muszę ci się przy­znać, że bardzo lubię jeździć do stolicy. W dużym mieście to jest dopiero życie! Jakie sklepy, jakie kina! A u nas co?

- Świeże powietrze i wiewiórki skaczą po so­snach.

- Och! Wielkie atrakcje! W Łazienkach to wiewiórki z ręki jedzą. Bardzo bym chciała mie­szkać w Warszawie. Codziennie chodziłabym do kina...

- Po tygodniu miałabyś dosyć.

- Ja nie. Najwyżej moja kieszeń.

- Dobrze, że przypomniałaś. Ile płacę za książki?

- Tak jak za nowe, niestety, na czarnym ryn­ku się przepłaca, ale miałam zapowiedziane, żeby bez książek nie wracać, więc będzie cię to koszto­wało.

- Oddałaś mi wielką przysługę, tylko nie bar­dzo rozumiem, co to znaczy na czarnym rynku?

- Na Nowogrodzkiej jest księgarnia kupująca i sprzedająca używane podręczniki, ale teraz, na początku roku, nie można się tam dopchać, więc przed sklepem utworzyła się „filia” księgarni i czasem udaje się coś zdobyć z pierwszej ręki, bez pośredników. Mnie się tak właśnie udało. Po­dziękuj! - nadstawiła policzek.

Podziękowałam.

Dzwonek pogonił nas na lekcje. Odszukałam pracownię wychowania muzycznego. Nie było to trudne. Dźwięki pianina oraz instrumentów per­kusyjnych zaprowadziły mnie na miejsce. Muzycy-amatorzy z Ilb wyładowywali swoje talenty i temperamenty.

- Filipczak! Miej litość w sercu i przestań znęcać się nad tą perkusją! - zawołał od progu profesor Janicki. - Rok szkolny długi, nie wiem, jak ten instrument wytrzyma podobne tempo.

- Oj, długi, długi! - westchnął Filipczak. - Ale ja tak kocham muzykę, że nie mogę bez niej żyć. Przez całe wakacje marzyłem, kiedy znów...

- Nie opowiadaj bajek! Znam ja te wasze ma­rzenia o szkole. Zresztą... sam byłem uczniem i pamiętam, że najkrótszymi miesiącami w roku był lipiec i sierpień, a nie luty, jak podają wszy­stkie kalendarze.

Sypnęły się wspomnienia wakacyjne, opowia­danie wrażeń z tras letnich wycieczek, przekrzy­kiwano się, licytowano, kto miał ciekawsze przy­gody.

Ja milczałam, ale odczuwałam cichą satysfak­cję, że wszystkie ich przeżycia razem wzięte są niczym wobec moich. Tylu wrażeń, będących udziałem mojej skromnej osoby, nie doznał nikt z tej klasy. Uśmiechałam się pobłażliwie i nabie­rałam pewności siebie.

Pan Janicki widząc, że nie biorę udziału w ogól­nym harmiderze, zapytał:

- Czy zauważyliście obecność nowej kole­żanki?

- Zauważyliśmy! - odpowiedział ten od per­kusji. - Trzeba do chóru ją zapisać.

Werbowanie nowych chórzystów musiało być pasją pana Janickiego, skoro tak dużo o tym mó­wiono.

- Zgadujesz moje myśli, Filipczak.

- Mam artystyczną duszę, panie profesorze, wyostrzyła mi się intuicja.

- Przede wszystkim dowcip ci się wyostrzył, umiesz patrzeć satyrycznie na siebie.

- Nic podobnego. Jestem śmiertelnie poważ­ny. Jeśli koleżanka kocha muzykę tak jak ja...

- Wszystko, tylko nie to! - zamachał rękami profesor. - Ty wcale nie kochasz muzyki, ty się nią odurzasz jak narkotykiem, na instrumencie ćwiczysz siłę mięśni. Z podobnym skutkiem mógłbyś kopać piłkę czy uprawiać boks. Muzyka to nie tylko rytm bębna, to melodia, poezja...

- Muzyka zawsze jest poezją, a poezja tylko czasem muzyką... - wyrecytował w postawie na baczność Filipczak.

- Dobrze, dobrze, siadaj! Lubię, kiedy moje słowa idą w masy.

- Jaka tam. ze mnie masa? Dopiero ja i per­kusja coś znaczymy.

- Uważasz, że człowiek dopiero wtedy coś znaczy, kiedy jest o nim głośno?

- Pewnie.

- Uważaj, żebyś nie został megalomanem.

- A co to za zwierzę?

- Z gatunku homo sapiens, ale nic pozytyw­nego, dlatego cię ostrzegam.

- Pan profesor zabił mi niewąskiego ćwieka. Nie zasnę spokojnie, muszę spróbować tej...

- Megalomanii. Nie pomyl z kleptomanią, bo z tego jeszcze trudniej się wyleczyć.

- Chłopaki, próbujemy?

- A próbujcie, próbujcie! Niedowiarki! Wszy­stko muszą sprawdzić doświadczalnie. Nic na słowo.

- Cóż poradzimy, że urodziliśmy się w dobie komputerów?

- W porządku. O komputerach podyskutuje­cie na fizyce. Teraz przydałaby się skóra słonia...

Byłam z lekka oszołomiona. Megalomania, kom­putery, skóra słonia... niezły pasztet.

Otrzeźwiałam dopiero wtedy, kiedy pan Janicki zwrócił się do mnie z pytaniem.

- Co nam zaśpiewasz?

Musiałam mieć minę niewyraźną, bo zaraz do­dał uspokajająco:

- Nie przerażaj się, to nic groźnego. Przepro­wadzimy próbę głosu. Każdy chórzysta musi przez nią przejść. Znasz to? - podszedł do pianina.

Popłynęła melodia „Czarnej pieśni”. Zanuci­łam bez słów.

- Świetnie, doskonale! - cieszył się pan Janicki. - Pamiętasz tekst?

Niestety, zapomniałam, a właściwie nigdy nie umiałam, w piosence interesowała mnie przede wszystkim melodia, słów uczyłam się tylko wte­dy, kiedy było to konieczne.

- Nie szkodzi, możesz nucić!

I nuciłam. Od początku do końca, czyli da capo al fine.

- Brawo! Brawo, bis! - entuzjazmowała się klasa, zadowolona, że czas leci i lekcja upływa pod znakiem słodkiego nieróbstwa.

- Zdaje się, że mamy nowy talent wokalny - obwieścił pan Janicki.

Przesadzał, oczywiście. Sypał pochwałami na wyrost, chcąc mnie uwolnić od tremy.

- A to pamiętasz? - zagrał kołysankę Brahmsa.

Pamiętałam doskonale. Ostatnio śpiewałam ją na akademii pierwszomajowej w puławskim li­ceum. Rozśpiewałam się na całego. Klasa prze­stała dla mnie istnieć. Widziałam tylko biało-czarne klawisze i biegające po nich palce profe­sora Janickiego. Kiedy w pewnej chwili znieru­chomiały, a instrument wydał ostatni dźwięk, stwierdziłam z żalem, że próba dobiegła końca.

Szkoda. Chętnie bym jeszcze pośpiewała. Ale profesor już wiedział wszystko, co go interesowało. Określił mój głos jako mezzosopran i zapytał, gdzie uczyłam się śpiewu.

- W Puławach.

- W jakimś ognisku muzycznym?

- Nie...

- A gdzie?

- W szkole, na lekcjach.

- Nie do wiary! Fenomen! Po prostu fenomen! - mruczał do siebie.

Ponieważ reszta fenomenów rozrabiała swo­bodnie, musiał zająć się nimi i wymyślić coś do roboty. Podał tytuły książek, które powinniśmy przeczytać. Były to Kształt miłości Broszkiewicza, Miłość niejedno ma imię La Mure'a i parę innych pozycji.

Postanowiłam przeczytać wszystkie. Już same tytuły miały w sobie coś melodyjnego, poetycz­nego. Do tej pory poezję reprezentowali dla mnie: Rej, Kochanowski, Broniewski. Jak w takiej sy­tuacji ocenić, czy zdanie: „Muzyka zawsze jest poezją, a poezja tylko czasem muzyką” jest słu­szne?

Doszłam do wniosku, że mam ogromne zaległo­ści w lekturze. Moja wiedza o świecie była bar­dzo znikoma. Należało to zmienić, zerwać z prze­ciętnością. Przynależność do pokolenia epoki komputerów zobowiązuje.

Po południu wyskoczyłam do biblioteki. Mię­dzy regałami buszowała Miłka.

- Chociaż ty nie rób mi bałaganu na pół­kach! - prosiła pani Romańska.

Bez wątpienia miałam przed sobą mamę Bartka i Dobromiły. Podobieństwo rodzinne było ude­rzające.

- Dobrze, mamuś! Postaram się nie bałaganić. Żebyś wiedziała, ile nam dosunęli lektury...

- I dlatego myszkujesz w kryminałach? Prze­rabiacie Conan Doyle'a?

- Nie, a szkoda! Powinniśmy przerabiać, prze­cież to klasyk.

- Ten rodzaj literacki przerabiacie indywi­dualnie, nie widzę powodu, żeby poświęcać mu lekcje.

- Nie masz racji. Pomyśl, jakie lekcje stałyby się atrakcyjne, gdybyśmy wzięli na warsztat po­stać Sherlocka Holmesa...

- O, tak! Już widzę to bogactwo problemów, np. „Sherlock Holmes a sprawa polska” czy coś w tym sensie.

- Śmiejesz się, już zapomniałaś, jaką pań­szczyzną jest lektura obowiązująca.

- Jedyna rada odrabiać ją z uśmiechem.

- Łatwo radzić, kiedy ma się to z głowy. Ty możesz czytać, co dusza zapragnie i jeszcze masz tłumaczenie, że robisz to w ramach obowiązków służbowych.

- A bo to prawda? Ja też muszę czytać „lek­tury obowiązujące”, które mnie nudzą, ale cała sztuka polega na wmawianiu w siebie, że są pa­sjonujące.

- To się nazywa charakter, co? - mruknęła do mnie Miłka. - Chciałabym mieć taki, a ty?

- Chcieć to móc! - roześmiała się pani Ro­mańska.

Jaka sympatyczna! Podjęłam dyskusję.

- Chcieć to jeszcze nie wszystko, trzeba mieć silną wolę.

- Nie przeczę. Silna wola jest rzeczą bardzo pożądaną.

- Tylko skąd ją wziąć?

- Wypracować. Nie szukać najłatwiejszych dróg, nie płynąć biernie z prądem, mimo że tak wygodniej.

- Od dziś płynę pod prąd - wtrąciła Mił­ka. - Na początek nie przeczytam „Giaura”.

- Dziwny sposób na wyrabianie silnej woli.

- Pracę nad sobą odkładam na później, może kiedyś znajdę na nią wolny czas. A „Giaura” nie przeczytam, bo go nie ma na półce.

- A jak znajdę?

- To cię ucałuję. I Anka też.

Znalazły się dwa egzemplarze. Pani Romańska zainkasowała dwa pocałunki, a mnie dziwnie zwilgotniały oczy. Podobne czułości były mi obce. Zrozumiałam, że dużo w życiu straciłam, i choć tatuś stara się odrobić zaległości, nie może być jednocześnie ojcem i matką.

Kiedy wyszukałam sobie jedną z pozycji poda­nych przez profesora Janickiego, pani bibliote­karka zapytała, czy interesuję się muzyką.

- Tak. Wychowanie muzyczne to najprzy­jemniejsza lekcja.

- Mamuś, czy ty wiesz, że ona dobrowolnie zgłosiła się do chóru? - zakomunikowała Miłka.

- Co w tym dziwnego?

- Jak to co? Każdy się miga, a ona dobrowolnie! Czy ty wiesz, co to znaczy należeć do chóru szkolnego?

- Myślę, że wiem. Sama kiedyś należałam. Było to co prawda sto lat temu, ale na pewno zgłosiłam się dobrowolnie.

- I miałaś próby przez cztery godziny w ty­godniu?

- Jeśli nie więcej. A co ty myślałaś, że śpie­wanie nie wymaga pracy? Że wystarczy otwierać buzię i piosenka śpiewa się sama? Dobre wyko­nanie wymaga wielogodzinnego ćwiczenia.

- Wiem i dlatego Ance odradzałam. Niech się inni męczą. Na akademii wszyscy siedzą wygod­nie, mogą rozmawiać, grać w głuchy telefon, a biedni chórzyści sterczą na baczność godzina­mi, żeby przez pięć minut pośpiewać. Średnia przyjemność.

- Jedni służą sztuce, inni ją konsumują. Za­leżność, jak wszędzie.

- Ja wolę konsumować.

- Do czasu. Kiedyś i ty zaczniesz pracować dla innych.

- Jaka radosna przyszłość przede mną.

Robiło się późno. Miłka pomagała mamie ukła­dać karty czytelników. Chciałam wyjść, ale mnie zatrzymała.

- Poczekaj! Wyjdziemy razem. Zaraz kończy­my! Poczytaj sobie „Filipinkę”.

- A może w czymś pomóc?

- Czemu nie? Mamuś, wymyśl dla niej coś do roboty!

- Nie muszę wymyślać. W bibliotece jest za­wsze co robić.

Znalazło się okładanie książek.

- Zręcznie ci to idzie! - pochwaliła pani Ro­mańska. - Pewnie jesteś systematyczna i masz zamiłowanie do porządku.

- Nie wiem, jaka jestem. O sobie najtrudniej coś powiedzieć. Niech mnie inni sądzą.

- Słusznie. Posłuchaj, Miłka, jak rozsądnie mówi twoja koleżanka!

- Uhm... tylko słuchać i podziwiać! Nie omie­szkam donieść o tym Romusiowi. On „uwielbia” takie ideały.

- Jakie ideały Romuś uwielbia? - zaciekawił się wchodzący właśnie Bartłomiej.

- Nic, nic... tak sobie gaworzę. Miałeś nosa, Romeo! Intuicja cię przywiodła czy coś inne­go? - Miłka spojrzała znacząco na mnie.

Zrobiło mi się głupio. Pani Romańska nic z tego nie rozumiała.

- Coś innego, czyli pomyślny zbieg okoliczno­ści. Zapomniałem klucza i nie mogłem dostać się do chaty.

- Kto nie ma w głowie...

- Musi spacerować przy księżycu. Żebyście wiedziały, jaki przyjemny wieczór.

- Przestań wzdychać do księżyca. Maturę masz w tym roku.

- Ani przez chwilę o tym nie zapominam. Chyba, żebym dorwał jakiś ciekawy kryminał.

Pani Romańska załamała ręce. Miłka zaczęła ją naśladować: - I ty, Brutusie, tzn. Romusiu?

- Co znaczy: i ty?

- Wystarczy, że ja czytam kryminały. Od ciebie wymaga się poważnego podejścia do życia. Dobrze ci tak!

- No to dajcie „Komu bije dzwon”. Niech stracę!

- Nie stracisz, wprost przeciwnie, dużo zy­skasz, to się dobrze czyta - zapewniła go mama.

- Och! - jęknął. - Jakie potężne dzieło! Kiedy ja strawię te 578 stron?

- W trzy wieczory, jak dobrze pójdzie - pod­powiedziałam.

- Optymistka! - zaśmiała się Miłka. - Romuś będzie to męczył przez miesiąc.

- Dlaczego?

- Bo literatura to dla niego zło konieczne. On jest, po pierwsze: matematyk, po drugie: muzyk, po trzecie: harcerz. Reszta jest milczeniem...

- Muzyk? - zainteresowałam się.

- Siostrzyczka przesadza. Po prostu brzdą­kam trochę na pianinie.

- Muzyk-samouk, ale dobrze się zapowiada. Akurat dla ciebie!

- Miłka! - podregulowała ją pani Romańska. Ja się zaczerwieniłam, a Bartek skrzywił.

- Nasza Milusińska, to straszne niemowlę. Rozumuje prymitywnie. Trzeba czasu, żeby doj­rzała.

- To ty jesteś niemowlę, które zakrywa oczy rękami i myśli, że go nikt nie widzi. Śmieszny jesteś z tą całą konspiracją.

- Chciałabym coś z tego zrozumieć! - westchnęła pani Romańska.

- Ja też! - przytaknęłam.

- Romuś! Wyjaśnij zebranym motywy swo­jego postępowania.

- Moje postępowanie nie wymaga żadnych wyjaśnień.

- Nie? Więc dlaczego poleciłeś mi otoczyć szczególną opieką pewną osóbkę z naszej klasy?

- Miłka!

- Dlaczego pogoniłeś mnie wczoraj do War­szawy, każąc za wszelką cenę zdobyć podręczniki do II licealnej...

- Miłka!!

- I jeszcze dołożyłeś mi na kino, co przy twoim ogólnie znanym skąpstwie jest rzeczą zdu­miewającą.

- Miłka!!!

- Dlaczego...

Bartek złapał siostrę za ramiona i potrząsnął nią, aż zapiszczała. Pani Romańska kiwała gło­wą, a ja musiałam być czerwona jak burak.

- Dobranoc! - powiedziałam i wyszłam z po­śpiechem.

Wieczór był rzeczywiście przyjemny. Cichy i ciepły jak na wiosnę. Szumiało mi w głowie, ale był to szum przyjemny.

Po chwili dogonił mnie Bartek.

- Przepraszam cię za niedelikatność mojej siostry. Ona już taka jest z natury. Za mało była bita w dzieciństwie.

- Nie żartuj! Cóż złego powiedziała? Była po prostu szczera. To nie grzech.

- Powinna mniej paplać. Dosłowność nie zawsze jest potrzebna. W słowach należy znać umiar.

To prawda. W słowach należy znać umiar. Za­wsze trzymałam się tej zasady, wolałam powie­dzieć mniej niż za wiele. Teraz też milczałam. Milczeliśmy oboje, a zdawało mi się, że zostało powiedziane bardzo dużo.

Księżyc świecił nieziemsko, sosny pachniały nieziemsko, a mnie było tak dobrze, jak nigdy. Zapomniałam o nawale lektury, zapomniałam, że istnieje matematyka, której nie cierpię, liczył się tylko piękny wieczór, ja i ten chłopak. Tak mało potrzebowałam od życia. Mało?

XI

Pan Janicki przyszedł na godzinę wychowaw­czą w wyjątkowo dobrym humorze. Trafił się akurat jeden z tych udanych dni, kiedy wszyscy padają sobie w ramiona, kochają jak bracia i świadczą wzajemne grzeczności.

Tatuś twierdzi, że istnieje ścisła zależność mię­dzy ciśnieniem atmosferycznym a samopoczu­ciem u ludzi i zwierząt.

Dziś wspominanie ciśnienie podziałało dodatnio nawet na konduktora autobusu, który nie kazał okazywać miesięcznych, wierzył na słowo, co było rzadkim dowodem zaufania. Jakby to było pięk­nie, gdyby wszyscy mogli sobie ufać bez, zastrze­żeń! Tylko że wtedy połowa ludzi straciłaby pra­cę i sens istnienia. Na szczęście moje mrzonki były nierealne, ziemia jeszcze długo będzie się kręcić w swój wypróbowany, tradycyjny sposób.

Pan Janicki załatwił parę spraw natury ogólnej, jak omówienie prac społecznych (mieliśmy pomagać w przebudowie boiska), wspomniał o planowanych wycieczkach, a pod koniec lekcji zapytał:

- Kto dziś obchodzi imieniny?

W klasie zapanowała głucha cisza. Pierwszy zabrał głos Filipczak.

- Ja w kwestii formalnej. Kogo dziś wypada?

Miłka miała kalendarzyk.

- Romana i Marii.

- To mnie nie dotyczy - odetchnął z ulgą.

- Słuchaj, Filip! Jak ty masz właściwie na imię?

- Jasiu, czyli po prostu Jan.

- O, do Jasia jeszcze daleko. A na drugie?

- Wystarczy jedno, nie jestem pazerny. Słu­chajcie! Przyznawać się, kto jest Roman.

- Albo Marysia.

Siedziałam cichutko bojąc się, żeby ktoś nie odkrył mojego drugiego imienia.

- Ani Romankiem, ani Marysią nie dysponu­jemy, panie profesorze - oświadczyła Miłka.

- To się jeszcze okaże - pan Janicki zajrzał do dziennika i zaczął wyczytywać:

- Andrzejewski Tomasz Stanisław... Górnicka Małgorzata... Iwanicka Zofia...

Zrobiło mi się gorąco. Moje nazwisko było na liście tuż... tuż...

- Kruszewska Anna Maria... Stało się!

- No, więc mamy nareszcie solenizantkę! - ucieszył się pan Janicki.

- Mamy solenizantkę i nic o tym nie wiemy? - zawołał Filipczak. I do mnie: - Ładnie to tak się konspirować? Czaić po kątach, zamiast wystąpić z torbą cukierków? Nieładnie! Powie­działbym nawet, że bardzo brzydko.

Wzruszyłam ramionami.

- Drugie imię jest nieważne.

- Dlaczego? Tu nie teleturniej, gdzie pierw­sza odpowiedź się liczy. Niech żyje Anna Ma­ria! - wyciągnął mnie na środek klasy i chciał podrzucić do góry, ale się nie dałam. Inni chłop­cy pospieszyli mu z pomocą, pan Janicki po­wstrzymał ich jednak.

- Nie dokuczajcie solenizantce! Postawcie się raczej w jej położeniu, bo każdego z was cze­ka podobna uroczystość.

Chciałam wrócić na miejsce, sądząc, że to już koniec przedstawienia, ale najważniejsze miało dopiero nastąpić. Profesor złożył mi uroczyste życzenia i postawił na stoliku doniczkę z paprot­ką zdjętą z okna. Nie wiedziałam, co sądzić o tym „prezencie”. Jak się okazało, miały to być poka­zowe imieniny, coś w rodzaju próby generalnej poprzedzającej premierę.

- Od dziś składamy życzenia każdemu sole­nizantowi, klasa, to prawie rodzina, a symbolicz­na paprotka ma być oczywiście zastąpiona wła­ściwym kwiatkiem.

- Interesuje mnie strona finansowa - wtrą­cił skarbnik.

- Rzeczowe pytanie, proponuję założyć fun­dusz klasowy uzyskany np. ze sprzedaży maku­latury czy innych surowców wtórnych. Jeśli macie lepsze pomysły zdobycia pieniędzy, to w po­rządku, byle nie drogą kwesty wśród rodziców.

- Może to i niegłupie - zgodził się Filipczak.

- Jednego zwolennika już zdobyłem.

- Panie profesorze, my wszyscy się zgadza­my! - zapewniła Milka. - Uważam tylko, że powinniśmy wybrać komitet obchodu imienin, żeby było wiadomo, kto jest odpowiedzialny za całą akcję.

- Słusznie! Ukonstytuujcie się i dajcie mi znać.

W sumie była to przyjemna lekcja wychowaw­cza.

Wracałam z Miłką. Kiedy przechodziłyśmy koło „Maskotki”, pomyślałam, czy nie byłoby wskaza­ne zaprosić koleżanki na lody. Choćby z racji tych próbnych imienin, a może nie tylko... Przy­pomniały mi się słowa tatusia, że chętniej robimy coś dla fantazji niż przez wdzięczność, więc dla fantazji zaproponowałam podwójną porcję śmie­tankowych.

Miłka nie odmówiła. Przyznała się nawet, że czekała na zaproszenie. Lubię takich ludzi. Szcze­rych, bezpośrednich. Wiadomo, czego się po nich spodziewać.

Usiadłyśmy przy stoliku, czekając aż podejdzie kelnerka, żeby przyjąć zamówienie.

- Ładnie tu - powiedziałam rozglądając się po przytulnym wnętrzu. Na ścianach rozmiesz­czone były doniczki z opadającą do samej ziemi trzykrotką, kolorowe zasłony przy oknach stwa­rzały miły półmrok, a na każdym stoliku stał cepeliowski wazon z kwiatami.

- Lokal na skalę powiatu - stwierdziła Miłka.

- Czym się różni od warszawskich kawiarni?

- Klientelą - szepnęła.

- Mówisz o nas?

- Nie, o reszcie.

Zainteresowałam się tą resztą. Ludzie, jak lu­dzie. Na ogół w średnim wieku. Pili kawę, palili papierosy. Dwóch młodzieńców w wieku poboro­wym siedziało smętnie nad butelką wina. Na nasz widok ożywili się. Jeden podszedł i zapytał, czy mogą się przysiąść.

- Niestety, czekamy na kogoś - odparowała Miłka.

Podziwiałam jej refleks. Średnia przyjemność spędzać czas w towarzystwie obcych, mało przy­tomnych chłopaków.

Kelnerka przyniosła nam zamówione porcje lodów. Ponieważ ten „ktoś”, na kogo czekałyśmy, nie zjawiał się, młodzieniec ponowił pytanie, czy mogą się przysiąść.

Ale i tym razem Miłka kulturalnie go odpra­wiła.

- Wykluczone! Miałybyśmy ogromne przy­krości.

Młodzieniec przeprosił i mogłyśmy spokojnie kończyć swoje lody. Wtedy w drzwiach stanął Bartłomiej.

- Czekacie na kogoś? - zapytał zbliżywszy się do naszego stolika.

- Tak, tylko nie wiedziałyśmy, że na ciebie. Czy masz zamiar dotrzymać nam towarzystwa? - dopytywała Miłka.

- Sądzę, że lepszego nie znajdziecie. Nawet nie próbujcie.

- Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać?

- Ja wiem wszystko. Mam dobrze zorganizo­waną sieć wywiadu.

- Czy twój wywiad doniósł ci, w jakim celu zebrałyśmy się tutaj?

- Nie. Ale na to pytanie czekam odpowiedzi od was.

- Powiemy mu?

- Powiemy - zgodziłam się. - Pod warunkiem, że pozwoli dla siebie zamówić lody.

- Wątpisz?

- Nie... jakie najbardziej lubisz?

- Obojętne...

- Ale jednak... - namawiałam, a skóra mi cierpła na myśl o stanie portmonetki. Nie wiedziałam, jak się kształtują ceny w tym lokalu, mogła mnie spotkać kompromitacja.

- Decyduj szybko, bo się solenizantka roz­myśli! - ponaglała Miłka.

- Solenizantka? - oczy Bartka zrobiły się okrągłe. Wstał. Ale po chwili usiadł z powrotem.

- Zmyślacie. Przecież Anny jest w lipcu. Mo­gę to udowodnić! - wyciągnął kalendarzyk. - No, oczywiście, dziś mamy Romana... i Marii...

- Romana? - ożywiła się Miłka. - No, Romuś! Z nieba nam spadłeś. Wiesz, te śmietankowo-orzechowe są wyśmienite, może nam zaszko­dzą. Zamawiaj!

Zamówił trzy porcje. Jadłam bez entuzjazmu, myśląc wciąż o rachunku, który wypadnie zapłacić.

- No, a teraz przyznajcie się, skąd wam przy­szedł do głowy ten seans w kawiarni?

- Zostałam legalnie zaproszona na imieniny Anny Marii. Jestem w porządku, nie wiem nato­miast, co ciebie sprowadziło?

- Intuicja! Pozwól, szanowna solenizantko, złożyć sobie uroczyste życzenia.

- Wzajemnie.

- Przypominam, że ja też jestem Romańska - wtrąciła Miłka.

- Wszystkiego najlepszego! - zawołaliśmy.

- Ale cyrk! Wkrótce zabraknie powszednich dni, jak zaczniemy świętować z okazji pierwsze­go imienia, drugiego, trzeciego... nazwiska, prze­zwiska, pseudonimu...

- Nie mówiąc o takich zbiorowych świętach, jak: dzień Konduktora Kolejek Wąskotorowych czy Zbieracza Opakowań po Gumie do Żucia.

- Namnożyło nam się uroczystości.

- Naprawdę jesteś Anna Maria? - zapytał Bartek.

- Naprawdę. Od urodzenia, kiedy jeszcze o Czerwonych1 Gitarach było cicho na świecie.

- Ładnie cię nazwali. Teraz coraz rzadziej daje się dzieciom po kilka imion.

- I słusznie. Wystarczy jedno, a dobre.

- Na przykład: Dobromiła! - przypomniała o swoim istnieniu Miłka.

- W zamierzchłej przeszłości uważano, że da­jąc noworodkowi większą ilość imion zapewnia mu się opiekę wielu patronów, dzisiejsi rodziciele są coraz mniej zapobiegliwi, stawiają na sa­modzielność potomków.

- Takie czasy! - chciałam wspomnieć coś o epoce komputerów, ale w porę ugryzłam się w język. Przed Bartkiem nie było sensu udawać mądrzejszej niż byłam. Miałam pewność, że za­giąłby mnie leciutko.

- Ciekawa jestem, kto pobił rekord w ilości posiadanych imion? - pomyślałam głośno.

- Kto? - Bartek zaczął się serio zastanawiać nad odpowiedzią.

- Z bardziej znanych mógłbym wymienić markiza de Sade, który szczycił się trzema imio­nami: Donatien, Alphonse, Francois.

Nie bardzo wiedziałam, z czego był znany ów markiz, pierwszy raz usłyszałam to nazwisko. Wstydziłam się pytać, ale na szczęście Miłka wie­działa nie więcej ode mnie.

- Od nazwiska tego dziewiętnastowiecznego pisarza pochodzi termin: sadyzm. I rzeczywiście opisywane przez niego sceny odznaczały się wiel­kim okrucieństwem - wyjaśnił Bartek.

- Ciekawe, któremu patronowi zawdzięcza sławę sadysty?

- Podejrzewam, że wszyscy trzej się go wy­rzekli, zanim stał się sławny, więc wszystkie laury zawdzięcza sobie samemu.

- Nie taki znów sławny, jeśli ja pierwszy raz o nim słyszę - stwierdziła Miłka.

- A o Pablo, Diego, Jose de Paula, Juan, Nepomuceno, Crispiniano, Trinidad słyszałaś?

- Jeszcze nie, ale czuję, że zaraz usłyszę.

- A ty, Anno Mario? Pokręciłam głową.

- Nieprawda. Obydwie słyszałyście. Tyle imion, a może i więcej, bo mogłem któreś opu­ścić, posiadał jeden z najpopularniejszych obecnie ludzi na świecie. No, zgadujcie! Dla ułatwienia dodam, że jego właściwe nazwisko brzmi: Ruiz Blasco.

- Już wiem! To będzie ten słynny hiszpański torreador! - zawołała Miłka.

- Zimno, zimno! Teraz twoja kolej, Anno Ma­rio.

- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś mnie nazy­wał Anką.

- Dobrze, Ann! Więc o kim mowa?

- Nie wiem.

- Wiesz! Światowej sławy malarz.

- Światowej sławy malarzy znam tylko dwóch: Leonarda da Vinci i Matejkę.

- A Picassa?

- I Picassa. To razem trzech.

- A nie mówiłem? Właśnie Pablo, Diego, Jose de Paula itd... to syn Josego Ruiz Blasco i Marii Picasso y Lopez. Jak wielu Hiszpanów, używał nazwiska matki jako artystycznego pseudonimu.

- Aleś się obkuł. Pewnie z braku kryminałów Encyklopedię do poduszki czytasz? - zauważy­łam.

- Raczej „Przekrój”.

- No to wymień imiona wszystkich żon Hen­ryka VIII - wpadła na pomysł Miłka.

- Nic łatwiejszego. Trzy Katarzyny, dwie An­ny i jedna Joanna.

- Zgadza się. Anka! Rusz głową, czym by go tu zagiąć!

Zaginanie to nie moja specjalność. Sięgnęłam po portmonetkę z nadzieją, że zawieruszył się w niej jakiś nadprogramowy banknot.

- Daj spokój, Ann! Ja to załatwię - powie­dział Bartek przytrzymując moją rękę.

- Ależ, dlaczego? - oponowałam nieszczerze.

- Ponieważ były to nasze wspólne imieniny...

W autobusie zagadnęłam:

- Kiedy wypada Bartłomieja?

- Nieważne. Imieniny obchodzę dziś. Zapa­miętaj tę datę. A jeśli zapomnisz...

Nie zapomnę. Wiedziałam, że nie zapomnę, na­wet gdyby on przestał pamiętać.

Obserwowałam mijające nas samochody. Wi­dywało się tu więcej niż w Kazimierzu kobiet za kierownicą. Zaczęłam liczyć. Bartek początkowo uśmiechał się z politowaniem, ale później zabawa go wciągnęła. Kiedy na horyzoncie pojawiał się jakiś pojazd, robiliśmy zakłady, czy będzie pro­wadzony przez mężczyznę czy kobietę.

Właśnie zaczęła dopędzać nas beżowa Syrena. Jeszcze nie widziałam, kto siedzi za kierownicą, ale zaryzykowałam:

- Babka!

- Babka! - zgodził się Bartek.

- Blondynka.

- Ruda.

- Młoda, w towarzystwie starszego pana.

- W średnim wieku, z pieskiem.

- Zobaczymy!

- Zobaczymy!

Kogo zobaczyliśmy? Koleżankę Bartka, tę sa­mą, której nie ustąpił miejsca na sali w dniu roz­poczęcia roku szkolnego. Musiałam przyznać, że za szybą samochodu wyglądała korzystniej niż twarzą w twarz, może dlatego, że miała zajęte ręce i nie mogła mi wydrapać oczu z powodu Bartka.

- Albo zwinęła ojcu kluczyki, albo papcio upadł na głowę powierzając wóz w tak niepewne ręce.

- Ma prawo jazdy?

- Ma, ale chyba po znajomości, bo to wyjąt­kowy antytalent do prowadzenia samochodu. No, spójrz! Wyprzedza, a kierunkowskazu nie raczy dać! I nie ma milicji drogowej na taką!

- Oddałbyś ją w ręce milicji? - zdziwiła się Miłka.

Bez wahania.

- W zeszłym roku mówiłeś inaczej.

- Dziecino! Rok to czasem więcej niż stulecie.

- Anka! Słuchaj i pamiętaj!

- Postaram się. „Rok to czasem więcej niż stulecie”. Czyje to słowa?

- Moje. A jeśli ktoś powiedział je przede mną, uczynił to bezprawnie.

Nagłe hamowanie pchnęło mnie w Bartkowe objęcia. Miłka jak wystrzelona z procy wylądo­wała na środku autobusu, po podłodze poturlały się czyjeś jabłka.

Kierowca klął:

- Kołowrotek takiej dać, nie kierownicę! Za­mów sobie trumnę na wymiar! Jak ci życie zbrzydło, to skacz z mostu albo połknij trutkę na szczury, a nie pchaj się pod koła. Nie mam ży­czenia przez takie g... wpaść w ramiona milicji. Jak nie odróżniasz kierunków, to się przeżegnaj! Migacz daje w prawo, a skręca w lewo!...

- To o Joaśce! Sto do jednego, że o Joaśce! - zgadywał Bartek usiłując dojrzeć sprawcę zamie­szania. - Ta dziewczyna skończy tragicznie, jak w porę nie zrezygnuje z prawa jazdy.

- W porządku! - jęknęła Miłka. - Tylko dlaczego ja mam za to płacić obtłuczonymi kolanami?

- Cywilizacja i postęp techniczny pociągają za sobą ofiary - wytłumaczył Bartek. - Gdybyś jechała dyliżansem albo kazała się nieść w lektyce, ryzyko obrażeń cielesnych byłoby mniejsze.

Beżowa Syrena kołysała się już po wybojach bocznej drogi, a sprawczyni incydentu chyba się nie domyślała, jaką wywołała burzę.

Kierowca wypalił papierosa, przetarł lusterko i zapuścił silnik, ale nie ruszał.

- Czemu stoimy? - zaniepokoił się ktoś z pa­sażerów.

- Żebyśmy nie leżeli! - burknął kierowca. - Następna samobójczyni za kółkiem. No, bierz, bierz! - dawał ręką znak, żeby wyprzedzała.

- Ta na szczęście umie prowadzić! - stwier­dził fachowo Bartek.

Znawca się znalazł! Kiedy ruszyliśmy, zaczął obserwować jadący przed nami samochód, nawet przesunął się do przodu, żeby lepiej widzieć.

Poczułam się dotknięta, ale nie pokazałam tego po sobie. Prowadziłam nienaturalnie ożywioną rozmowę z Miłką, niech on nie myśli, że mi na nim zależy. Nie mogę się przecież zdradzić z zazdrością o każdą dziewczynę, na którą spojrzy. Do czego to podobne! Wyśmiałby mnie i słusznie!

- Cacko nie wóz! - entuzjazmował się sia­dając ponownie koło mnie. -- Jak miękko resoruje, a silnika to pewnie wcale nie słychać.

Więc interesował go samochód, nie prowadzą­ca kobieta! Ale ja jestem beznadziejna!

- Czemu tak spochmurniałaś, Ann?

- Zdaje ci się.

- Więc powiedz coś wesołego!

- Zaraz wysiadamy.

- To ma być wesołe?

Nie, to wcale nie było wesołe. Wysiedliśmy. Miłka spotkała koleżankę, a Bartek mnie odpro­wadzał. Droga od przystanku autobusowego do domu wydała mi się stanowczo za krótka. Zaczy­nałam się przyzwyczajać do jego obecności, a to mogło być niebezpieczne. Znałam swoją naturę i czułam, że brnę coraz głębiej w uczucie, które mogło mnie zniszczyć. Bo jeśli on jest zaintereso­wany Joaśką albo kimś innym, to marne moje widoki.

Kim ja jestem i co reprezentuję? Nie umiem prowadzić samochodu ani interesującej rozmo­wy, czym więc mogę zaimponować chłopakowi takiemu jak Bartek? A na dodatek ten kompro­mitujący życiorys! Wciąż mam przed oczami za­skoczoną twarz Maćka, kiedy mu powiedziałam o nieślubnym pochodzeniu. Bartkowi nie powiem tego za żadne skarby świata! Nie mogę go stra­cić!

Nasz dom widać już było z daleka. Wolałam, żeby Bartek nie odprowadzał mnie pod sam próg, po co ma wiedzieć, gdzie mieszkam?

Wyciągnęłam rękę na pożegnanie.

- Spieszysz się? - zapytał.

- Raczej tak. Muszę podganiać, tyle nam dosuwają lekcji, że czasem trudno się wyrobić - udawałam pilną, choć miałam chęć spacerować do samego wieczora. Intuicja podszeptywała mi, że­by się cenić, nie być za łatwą.

- A co robisz w niedzielę?

- Co mogę robić? Wkuwam. Szczególnie matematykę. Miałeś rację, Zaremba to okrutna piła. Już złapałam minus za pokręcone zadania. Zwy­czajnie nie nadążam.

- Masz zaległości?

- Poważne.

- Trzeba je zlikwidować.

- Tyle, to i ja wiem.

- Pomóc ci?

- Masz przecież maturę w tym roku.

- No to co? Matura to niezły parawan w kło­potliwej sytuacji, ale nie jestem aż tak tępy, żeby ryć bez wytchnienia, muszę wygospodarować czas na godziwą rozrywkę. Więc jesteśmy umówieni na matematyczne „randewu” w niedzielę po południu?

- Jeśli nie masz ciekawszych perspektyw...- korzystałam skwapliwie z propozycji.

- Tam mieszkasz? - wskazał ręką nasz dom. Więc wiedział?

- Tak, ale...

- Co takiego?

- Widzisz...

- Nie chcesz, żebym do ciebie przychodził? Rozumiem, masz konserwatywnych rodziców. A ja byłem święcie przekonany, że jesteś córką doktora Wójcika.

Chciałam krzyknąć: - Oczywiście, że jestem! I wcale nie mam konserwatywnych rodziców, wprost przeciwnie, tatuś to najlepszy kumpel pod słońcem!

Ale nie mogłam tego powiedzieć, ponieważ nosiłam inne nazwisko. Po co wtajemniczać Bartka w te skomplikowane sprawy, lepiej trzymać go z daleka od naszego domu.

- Widzisz, ja mieszkam tu czasowo, moi ro­dzice przebywają w Anglii, a doktor Wójcik i jego żona są... jakby to powiedzieć... - jąkałam się purpurowa ze wstydu. Jak gładko przeszło mi przez usta to kłamstwo i jak łatwo Bartek uwie­rzył.

- Nie musisz tak gęsto się tłumaczyć - roz­grzeszył mnie. - Opiekunowie bywają bardziej święci niż rodzice. Przyjdź do mnie. U nas nikt się nie zgorszy.

- Jedynie Miłka będzie robić aluzje.

- Na Miłkę proponuję gwizdać koncertowo. Ale jeśli drażni cię jej złośliwy jęzorek, widzę inną możliwość. Spotkajmy się w bibliotece. W niedzielę jest nieczynna, będziemy mieli wol­ny lokal i atmosferę wymarzoną do nabywania wiedzy. Co, zły pomysł?

- Lepszego nie widzę.

XII

Zawsze lubiłam niedziele i święta. Niecierpliwie zdzierałam czarne kartki z kalendarza, nie mogąc doczekać się czerwonej. W dni świąteczne czułam się innym człowiekiem, chodziłam na lu­zie, bez konkretnych obowiązków. Mama twier­dziła, że to objawy lenistwa, które miną z wie­kiem, ja natomiast byłam zdania, że to raczej tęsknota za tym, co rzadkie, niepowszednie.

Moja teoria zdawała się zwyciężać, bo ostat­nich kilku niedziel wyczekiwałam z niecierpliwością, a przecież były one dniami wyjątkowo wytężonej pracy. Bartek nie żartował. Czas prze­znaczony na „godziwą rozrywkę” wykorzystywał maksymalnie.

Kiedyś w przerwie matematycznej „ryjówki” zapytałam, czy pochodzi z drwali, odpowiedział, że nic mu o tym nie wiadomo i piłował dalej wy­trwale. W takich warunkach musiało mi się roz­jaśnić pod górnym pułapem.

Trójmian kwadratowy przestał napawać mnie lękiem, a implikacje i równoważność zdań zwy­czajnie, bezinteresownie polubiłam.

Mimo zabiegów, żeby seanse matematyczne utrzymać w tajemnicy, zostaliśmy pewnej nie­dzieli zdekonspirowani przez Miłkę.

- Nie przeszkadzajcie sobie! - pozwoliła łas­kawie. - Wpadłam tylko po „Kulturę”, muszę na jutro opracować artykuł, mam niejasne przeczu­cie, że zostanę dorwana...

- W porządku, czytaj „Kulturę”, to ci nie za­szkodzi, tylko skąd wiedziałaś...

- Kto zabrał klucze od biblioteki? Aby odpo­wiedzieć na to pytanie, nie trzeba kończyć krymi­nologii. Dzwoniły ci w kieszeni, kiedy wycho­dziłeś.

- Chytra z ciebie sztuka, po prostu as wy­wiadu.

- Pierwsze słowa uznania z ust mego brata. Masz na niego kolosalny wpływ, Anka.

- Nie przesadzasz przypadkiem? - zaprotes­towałam skromnie.

- Ani trochę. Pamiętam, że za czasów Joanny inaczej bywało.

- Miłka! Łap się za „Kulturę” i nie przeszka­dzaj ludziom - zarządził Bartek powracając do twierdzenia sinusów.

- No, to cześć pracy! - odmeldowała się.

- Cześć, cześć! Na czym stanęliśmy?

- Na Joannie - mruknęłam.

- To już nieaktualne. Skończona pieśń. A więc zakładamy, że kąt alfa...

Skończona pieśń! Czy na pewno? Jak się pozbyć dręczących wątpliwości i jak sprawić, by nasza „pieśń” nie przebrzmiała, nie dała się zagłuszyć innymi akordami?

I ja mam za sobą jedną nieaktualną melodię, przekreśloną przyjaźń z Maćkiem, ale była to głu­piutka piosneczka, taki „Wlazł kotek na płotek”...

- Co mówiłeś? Powtórz, proszę, bo się zgubi­łam. Zakładamy, że kąt alfa...

Jak szybko biegł czas w te niedzielne popołud­nia, zwłaszcza gdy wracaliśmy z biblioteki aleją klonów brodząc po kostki w powodzi płomienno-rudych liści.

- Lubię jesienny pejzaż, choć jest w nim tyle melancholii - zauważyłam kiedyś.

- To zależy, jak się go traktuje. Stosunek do przyrody może być czynny lub bierny.

- Nigdy o tym nie słyszałam.

- Postawa czynna prowadzi do akumulacji bodźców powodujących dobre samopoczucie, a bierna, to rozczulanie się, egzaltacja...

- Mów dalej, mów. I tak nie rozumiem, co znaczy akumulacja bodźców.

Lubiłam słuchać, kiedy mówił, miał przyjemny głos, ładnie układał zdania i znał dużo wyrazów obcych. Kiedy po powrocie do domu próbowałam odtwarzać sobie fragmenty rozmowy, nie obeszło się bez zaglądania do słownika. Teraz też będę musiała sprawdzić, o co chodzi z tą akumulacją.

A w stosunku do przyrody miałam chyba posta­wę neutralną. Dla mnie przyroda stanowiła ele­ment pleneru. Po prostu była, istniała, jak szosa, linia telefoniczna czy most na rzece. Nie egzalto­wałam się nią, ani nie stosowałam tej drugiej me­tody zreferowanej tak mądrze przez Bartłomieja. A w ogóle, gdybym słuchała kogoś innego, dawno miałabym dosyć. Tylko w jego wykonaniu każde nudziarstwo brzmiało efektownie.

Miłka przypominała brata, tyle że usposobienie miała bardziej trzpiotowate.

- To taki wiek - mawiał Bartek. - Już nie dziecko, a jeszcze nie kobieta.

- Co ty wiesz o kobietach? - odgryzała się. - Literatury pięknej nie czytasz, teoretyzujesz na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa.

- Nie czytasz literatury pięknej? - zdziwiłam się. - Więc w jaki sposób znalazłeś się w czwar­tej klasie?

- Przy mojej pomocy - wyjaśniła chełpliwie Miłka. - Ja za niego czytam lektury, piszę wy­pracowania...

- Nie bezinteresownie. W zamian za rozwiązy­wanie zadań z trygonometrii.

- Co tam dla ciebie trygonometria! Lewą ręką rozwiązujesz te zadania, a ja muszę ciężko praco­wać nad twoimi lekturami.

- Pracuj, pracuj! Tak wyrasta się na czło­wieka!

- Filozof! Zawsze przemawia do mnie z po­zycji starszego brata.

- Chciałabym mieć starszego brata - powie­działam szczerze.

- Odstąpię ci swojego. Darmo!

- Słyszysz, Ann? Zostałem ci odstąpiony.

- Długo wytrzymasz z takim tumanem jak ja?

- Nie tumanem, tylko słabym organizatorem. Cały dowcip polega na ugruntowaniu podstaw i systematyczności.

Drobiazg! Ugruntowywał we mnie te podstawy z zapałem godnym lepszej sprawy, a efekty da­wały się pomału zauważyć.

Zastanawiałam się, dlaczego to robi, dlaczego chce, żebym dobrze stała z matematyki. Czy na­rzucił sobie rolę opiekuna i wspólne błądzenie po labiryntach matematycznych traktuje jako rodzaj obowiązku, czy ma po prostu takie dziwne hobby?

W tygodniu spotykaliśmy się rzadko. Jeździłam wcześniejszym autobusem bojąc się spóźnić, Bartek natomiast zjawiał się w szkole równo z uderzeniem dzwonka, lekcje kończyliśmy o różnych porach, więc i powroty odbywaliśmy osobno. Jeśli wpadliśmy na siebie przypadkowo w czasie przer­wy, uśmiechał się, rzucał w przelocie jakieś sło­wo, ale nie przystawał, żeby porozmawiać, jak byśmy się nie znali.

A po korytarzach krążyło dużo par. Sympatie, sympatyjki. Dowiedziałam się od Miłki, kto z kim na stałe, a kto dorywczo. Miłka lubiła ploteczki i służyła informacjami z pierwszej ręki.

- Opowiedz coś o sobie! - proponowałam.

- No wiesz! - oburzyła się. - Ja chłopakami gardzę.

- Dlaczego?

- Bo to szczeniaki. Spójrz, czym oni się zaj­mują!

Spojrzałam. Na skrawku wolnego miejsca, koło schodów, kilku chłopców grało w „kapcia”. Pole­gało to na kopaniu starego papucia i wprowadza­niu go do bramki, czyli na schody.

- Tak się bawią czwartoklasiści - mówiła Miłka ze wzgardą. - Powiedz sama, jaki poziom reprezentują?

- Nie znam się na sporcie.

- Jeśli to w ogóle można nazwać sportem. Ale mnie chodzi o ich poziom umysłowy.

- W końcu to jakaś rozrywka.

- Nie przekonasz mnie, że tak powinni rozry­wać się poważni ludzie.

Mało mnie obchodzili poważni ludzie, jako tacy. Interesowałam się tylko jednym okazem płci prze­ciwnej. Najczęściej rozmawiał z panem Janickim, Filipczakiem z naszej klasy albo... Joanną. Z tą ostatnią o wiele za często jak na mój gust.

Nie chciałam być małostkowa i pytać, jakie ich łączą konszachty, ale było mi przykro, że naszą znajomość ukrywa, a tamtą nie. Czyżby się mnie wstydził?

- Mówiłaś, że twój brat nie zna się na kobie­tach? On je poznaje na żywo, bez pośrednictwa literatury.

- Myślisz o Joannie, to już nieaktualne. Ona nie interesuje go jako kobieta, omawiają wyłącz­nie sprawy harcerskie.

- Dla mnie mogą rozmawiać, o czym chcą, na­wet o pogodzie.

- O pogodzie rozmawiają również, zwłaszcza, kiedy planują biwak. Joanna jest drużynową zu­chów, a Romek prowadzi w podstawówce drużynę młodszoharcerską, dlatego mają różne wspólne sprawy.

- Jesteś niezłym adwokatem.

- Chcę, żebyś wiedziała, jak sprawy stoją. Nic ich nie łączy poza harcerstwem. To nie jest dziew­czyna dla Romka. Latawiec! Nie wystarczy jej jeden obiekt, potrzebuje kilku naraz. A Romuś takich nie lubi.

- Tylko jakie?

- Wierne. Niewolniczo oddane.

- Może długo szukać.

- Podejrzewam, że już znalazł - mrugnęła szelmowsko Miłka. - Podziwiam go i zazdroszczę, dziś niełatwo o wymarzony ideał.

Wymarzony ideał! Proszę, proszę, co za optymistyczny pogląd na moją osobę! Tylko ja wcale nie nam zamiaru być niewolniczo oddana. Obserwu­jąc tatusia i Solange doszłam do wniosku, że uczuciami nie należy szafować bez umiaru, gdyż wtedy spadają w cenie. Podejrzewałam również, że moja matka, Anna Maria, bałwochwalczo kochała tatusia i to był błąd! Błędy innych powinny być dla mnie ostrzeżeniem.

Wierność - tak! Szczerość, lojalność - jak najbardziej! Ale nie bezgraniczne, ślepe oddanie. Odrobina dystansu nie zaszkodzi.

Może Bartek myśli podobnie? Unika częstych kontaktów, żebyśmy sobie nie spowszednieli, żeby nasza przyjaźń dojrzewała bez pośpiechu? W po­rządku, tylko niechby ta koszmarna Joanna prze­stała mi się śnić po nocach!

Nadszedł wreszcie tak długo oczekiwany list od mamy. Zaadresowany był hecnie: Miss Anna Kruszewska. Niewiele otrzymywałam listów w swoim życiu, właściwie tylko tatuś jeszcze w charakterze wujka do mnie pisywał.

Teraz, trzymając w ręku kopertę z zagranicz­nym nadrukiem, oklejoną znaczkami z podobizną Elżbiety II, doznawałam dziwnych uczuć. Wie­działam, że wewnątrz znajdę słowa kreślone ręką mamy, jej wrażenia, spostrzeżenia mające mi ją przybliżyć, a jednak otwierałam list z rezerwą, bez tej radosnej niecierpliwości z jaką dobiera­łam się do korespondencji od tatusia.

Czyżby to: „miss” wprowadzało jakiś element obcości? Zaczęłam czytać. Mama pisała obszernie, ale chaotycznie. W każdym niemal zdaniu powta­rzało się imię Stanisław odmieniane przez wszyst­kie przypadki.

Zrozumiałam, że w sprawie najistotniejszej nie spotkało mamy rozczarowanie i jest szczęśliwa będąc potrzebną Stanisławowi, który z chwilą jej przyjazdu ozdrowiał i poweselał. Ten Stanisław był mamie nie mniej potrzebny niż ona jemu, taki przynajmniej wniosek wyciągnęłam z lektury listu. Przy okazji nasunęło mi się pytanie, komu ja jestem potrzebna. Tatusiowi? Owszem, ale mniej niż Solange. Więc może Bartkowi? Bardzo bym tego chciała.

XIII

Było jeszcze zupełnie szaro, kiedy zaterkotał budzik. Przetarłam ociężałe powieki i przekonana, że nie nastąpiła jeszcze właściwa godzina, pozwo­liłam sobie zasnąć ponownie. Wieczorem późno usnęłam, ponieważ nie chcąc przynieść wstydu Bartkowi długo powtarzałam matmę do dzisiej­szej klasówki.

O mały włos wszystkie te zabiegi poszłyby na marne, ale na szczęście do akcji wkroczyła Marta i szarpnięciem za ramię wypłoszyła mnie z łóżka. Było już po siódmej. Miałam „całe” dziesięć mi­nut, żeby się ogarnąć. Rezygnując ze śniadania zmieściłam się w czasie.

Marta była na tyle przytomna, że wcisnęła mi do torby kanapkę i kiedy miły pan magister za­chęcał przez radio do ćwiczeń na kocu lub dy­banie, byłam gotowa do wyjścia.

- Deszcz pada, weź parasolkę! - przypom­niała nasza nieoceniona pomoc domowa.

Deszcz! To właśnie to, czego brakowało, żeby mnie ostatecznie pognębić. Nie domyślałam się nawet, jakie „atrakcje” czekają mnie jeszcze w dniu dzisiejszym. Bez namysłu wskoczyłam w kurtkę ze skayu, ponieważ nie cierpię chodze­nia z parasolem.

W autobusie wszyscy wyglądali na niewyspa­nych i warczeli na siebie o byle co. Ja siliłam się na spokój i opanowanie, wmawiając w siebie, że dzień jest piękny i mimo pechowego początku bę­dzie dla mnie pomyślny.

Powyższych złudzeń pozbyłam się z chwilą przekroczenia progu szkoły, gdzie dyżurujący pro­fesor dopatrzył się braku tarczy na moim ręka­wie. Rzeczywiście! W pośpiechu zapomniałam o tak drobnym szczególe, zresztą jak umocować tarczę na skaju? Przyszyć nitką niedobrze, bo się rękaw podziurawi, noszenie tarczy na gumce jest sprzecz­ne z regulaminem szkolnym, jedyna rada przykleić ją do rękawa specjalnym klejem, np. buta­prenem, działającym niezawodnie i łączącym dwie powierzchnie dożywotnio.

Niestety, zaniedbałam podstawowego obowiąz­ku uczennicy, co okazało się fatalne w skutkach... Zostałam po prostu odesłana do domu. Przez chwilę stałam jak oniemiała nie mogąc uwierzyć w podobnego pecha. Nieobecność na klasówce, to dla mnie kosmiczna wprost katastrofa. Matematyk pomyśli, że celowo opuściłam lekcję i będę mogła pożegnać się z dobrym stopniem na okres. A tak chciałam udowodnić Bartkowi, że warto nade mną pracować.

Co robić? Łzy bezsilności dusiły mnie w gardle, a nie mogłam się zdobyć na prośbę, żeby w tym jednym, jedynym wypadku...

W podobnej sytuacji znalazło się więcej osób, ale żadna z nich nie wyglądała na zdruzgotaną. Powlokłam się w kierunku przystanku rozważając, czy warto wracać na pozostałe lekcje.

- Jak to miło, że mimo niesprzyjającej aury wyszłaś mi na spotkanie - usłyszałam wesoły głos Bartka.

Był również w kurtce przeciwdeszczowej i rów­nież bez tarczy na rękawie. Poweselałam.

- Właśnie wracam do domu i tobie radzę zro­bić to samo.

- Co się stało? Niezaplanowana konferencja czy epidemia ospy?

- Nic z tych rzeczy. Po prostu bez tarczy nie mamy się co pokazywać w szkole.

- Ach, to o to chodzi! - Bartek machnął lek­ceważąco ręką. - Nie takim trudnościom dawało się radę. Idziemy!

Ponieważ stawiałam opór, pociągnął mnie za rękę. - Tylko śmiało i odważnie.

- Co ty kombinujesz? - w żadnym wypadku nie chciałam narażać się na ponowne wyrzucenie.

- Zaraz zobaczysz! Pierwsza zasada: nie pod­dawać się! To najgorsza metoda.

- Ciekawa jestem, co zdziałasz swoją najlepszą metodą - zatrzymałam się przed drzwiami, widząc oczyma wyobraźni, jak Bartek wylatuje z trzaskiem i paradą prosto w moje objęcia.

A on zdjął kurtkę i podając mi ją powiedział: - Wskakuj, waćpanna!

- Co to za cyrk? - oponowałam.

- Nie zmuszaj mnie do użycia siły! - pogro­ził i zanim zdążyłam otworzyć usta do dalszej dyskusji, już byłam w Bartkowym okryciu.

- Naprzód wiara! - trzepnął mnie w ramię i popchnął do wejścia.

- Czekam pod oknem! - zawołał jeszcze. - Nie marudź długo, bo mi kapie za kołnierz.

Chciałam się cofnąć, ale usłyszałam zachęcające słowa dyżurującego profesora:

- Prędzej, prędzej, bo zaraz dzwonek.

Nie wierzyłam własnym uszom, a za chwilę i oczom, gdyż na rękawie pożyczonej kurtki znaj­dowała się naj autentyczniej sza, najbardziej prze­pisowa szkolna tarcza.

Co się dzieje? Dałabym głowę, że jej przed chwilą nie było. Coś niedobrze ze mną, miewam halucynacje.

Zabrzmiał dzwonek. Otrzeźwiałam przypom­niawszy sobie o Bartku czekającym pod oknem. Podałam mu kurtkę, zapominając w pośpiechu o małym słówku: dziękuję.

Nawymyślawszy sobie od ostatnich za brak re­fleksu przystąpiłam do pisania klasówki Chyba poszła mi nieźle.

- A ja zawaliłam sprawę, bokiem mi wychodzi ta współpraca z Romkiem! - żaliła się Miłka.

W porę to zauważyła. Żeby rozproszyć jej po­nure myśli opowiedziałam dziwną historię z tarczą.

- Może wiesz, jak leczyć zakłócenia wzroko­we? - pytałam o radę.

- Jeśli nie masz większych zmartwień, to dłu­go pożyjesz. Panika jest tu nieuzasadniona. Pa­dłaś po prostu ofiarą eksperymentu technicznego, który stanowi ulubioną zabawę mojego braciszka.

- Czy mogłabyś wyrażać się jaśniej?

- Nie, bardzo mi przykro.

- Taka jesteś?

- Taka. Romek nigdy by mi tego nie darował. I tak uważa, że należy mi podciąć język, bo za długi.

Jaka lojalna! Nie, to nie! Powstrzymam swoją ciekawość, stać mnie na to!

- Co mówisz? - rzuciła prowokacyjnie Miłka.

- Nic nie mówię.

- Jak to nic? Przecież słyszę, że rozmawiasz sama z sobą. W towarzystwie nie ma sekretów, wiesz?

- Właśnie, właśnie! - podchwyciłam.

- No, nie bocz się! Romek sam ci zdradzi swo­ją tajemnicę, nie będę mu odbierać tej przyjem­ności.

- Jesteś idealną siostrą.

- W ramach skromnego rewanżu. Romek pod twoim wpływem zmienił się krańcowo.

- Nie strasz!

- Na plus, na plus! Jest ostatnio uprzedzająco grzeczny i nawet we mnie dostrzega kobietę.

- Wzruszające! - zadrwiłam nieszczerze, bo w rzeczywistości było mi przyjemnie słuchać, że ktoś pod moim wpływem zmienił się na lepsze. Zwłaszcza, że nie robiłam w tym kierunku żadnych wysiłków. Wystarczył sam fakt mojego ist­nienia. A więc jestem potrzebna, przydaję się na tym świecie. To optymistyczne!

- Co mówisz? - znów prowokowała Miłka.

- Ćśśś... - położyłam palec na ustach.

- Nauczyłaś się maskować, jak Romek.

- Są sprawy wymagające niedomówień.

- Skąd ja to znam? Zupełnie jakbym jego sły­szała. Fenomenalna zgodność poglądów. Widzę, że akcja posuwa się szybciej niż przypuszczałam.

Och, ta Miłka! Jest sympatyczna, ale jej wścibstwo zaczyna przekraczać granice przyzwo­itości. Zaczynałam rozumieć Bartka i jego pozorną obojętność. Nie chciał naszej znajomości narażać na obstrzał opinii publicznej. I słusznie. Nasza znajomość była wyłącznie naszą sprawą.

Zaczynałam myśleć jego kategoriami. Pod tym względem Miłka miała rację.

- No, nie gniewaj się! - powiedziała proszą­co, widząc moją naburmuszoną minę. - Ja rozumiem, że przychodzi na człowieka kryzys i mu­si się w kimś durzyć. Akurat trafiłaś na mojego brata i miałaś szczęście, bo mogłaś trafić jeszcze gorzej.

- Bredzisz! - przerwałam ostro. - Wcale nie durzę się w Bartku, jak byłaś uprzejma zgryźli­wie zauważyć. Ja go po prostu...

- Co po prostu?

- No... podziwiam... szanuję... - zrobiłam ko­listy ruch ręką, którym chciałam wyrazić to, czego nie potrafiłam określić słowami.

Ale Miłka wcale nie była ciekawa, jakie jeszcze uczucia żywię dla jej brata.

- On ciebie również „podziwia i szanuje” - uczepiła się mojego określenia. :

- Za co?!

- Nie zadawaj retorycznych pytań. W takich wypadkach nigdy nie wiadomo: za co i dlaczego. Niektórzy twierdzą, że to jest miłość, ale ja też jestem przeciwniczką wielkich, słów. Zostańmy przy podziwie i szacunku.

Zrehabilitowała się! Jej wścibstwo przestało mnie razić, wszak miała jak najlepsze intencje.

- Powiedziałaś, że przychodzi kryzys i trzeba się w kimś durzyć. Czyżbyś to miała już za sobą? Byłaś zadurzona?

Wzruszyła ramionami.

- Ja potrafię wyciągać wnioski z cudzych do­świadczeń. Po co samemu kłaść rękę w ogień?

- W ten sposób tracisz coś osobistego i nie­powtarzalnego.

- Anka! Z tobą jest całkiem źle! Pokaż puls! Przyspieszony!

Wyrwałam rękę.

- Znowu bredzisz. Twoje diagnozy są nie­prawdziwe. Nic dziwnego, skoro wysnute z cu­dzych doświadczeń.

Nie zamierzałam być złośliwa, a jednak wypadło to brzydko. Przez resztę dnia zachowywałyśmy dystans odnosząc się do siebie ozięble. Męczyłam się, wiedząc, że powinnam pierwsza wyciągnąć rękę do zgody, ale nie potrafiłam i tak się rozsta­łyśmy. Ja poszłam na wychowanie muzyczne, ona na plastyczne.

Pan Janicki przygotowywał program artystycz­ny na Dzień Nauczyciela.

- Potrzebuję solistki o niebanalnym głosie. Kto na ochotnika? - rozejrzał się po klasie.

Patrzyłam skromnie w okno, choć podejrzewa­łam, że nie na wiele mi się to przyda.

- Koleżanka Kruszewska! - zaproponował Filipczak. - A co będzie śpiewać?

- „Dom, który mam”.

- Tego nikt nie zaśpiewa lepiej od Kruszewskiej, no, może Sośnicka, ale to rzecz dyskusyjna. Ja osobiście wolę Kruszewska, a pan, panie pro­fesorze?

- Podzielam twoje zdanie. Charakter akademii szkolnej wymaga obsady amatorskiej. Świeży, nie zmanierowany głos, prostota, bezpretensjonalność, to są wartości, którymi amator dystansuje zawo­dowca.

- 1:0 dla Anny Marii!

- Zgadzasz się zaśpiewać?

- Oczywiście, że się zgadza! - decydował za mnie Filipczak.

- Chciałbym to usłyszeć od niej samej. Próby są czasochłonne.

- Drobiazg. Sztuka wymaga wyrzeczeń, a ta­lent zobowiązuje. No mów coś! - trącił mnie w łokieć, dopuszczając wreszcie do głosu.

- Nie wiem, czy będę umiała, czy nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei - zaczęłam skrom­nie.

- Nic się nie bój, pomożemy! - zadeklarował Filipczak.

- To świetnie! - ucieszył się pan Janicki. - Będziecie akompaniować!

Filipczak nagle ucichł, tracąc cały poprzedni entuzjazm.

- Czy Szef już wie? - zapytał cicho.

- Jeszcze nie, ale chyba się domyśla, że tego­roczny Dzień Nauczyciela musi być, podobnie jak i w latach ubiegłych, uświetniony występem ze­społu „Kaktusy”.

- Tak... tylko...

- Co, mianowicie?

- Szef może się krzywić.

- Nie rozumiem. Coś kręcisz, Filip.

- Chodzi o to, że... nie! Ja nie mogę tak przy wszystkich.

- To my wyjdziemy - podchwycił skwapliwie ktoś z ostatniej ławki.

- Nigdzie nie wyjdziecie, a ty, zdradź mi tę ważną tajemnicę na ucho albo napisz na kartce.

- No, dobrze, napiszę na kartce.

Wszyscy rzucili się zaglądać mu przez ramię i choć zasłaniał kartkę rękami, ktoś niedyskretny przeczytał, podając do publicznej wiadomości: „Szef nie lubi bab”.

- Oh, wy, jaskiniowcy! Nie macie za grosz kultury! - pienił się Filip wymyślając od najgor­szych temu, co zdradził tajemnicę.

Było mi głupio, ale trzymałam fason.

- O co ten cały bój? - zapytałam udając obojętność. - No to co, że ktoś tam nie lubi bab? Wolno mu. Nie mam zamiaru się narzucać.

- Spokojnie, tylko spokojnie! Sam porozma­wiam z Szefem i wyjaśnimy to nieporozumienie - zadecydował pan Janicki. - Filipczak, poprosisz go do mnie po dzwonku.

Ponieważ wychowanie muzyczne było ostatnią lekcją, udałam się do szatni razem ze wszystkimi. Dobrze, że przy opuszczaniu szkoły nie sprawdza się tarcz, bo musiałabym gęsto tłumaczyć swoją obecność na lekcjach. A humor i tak miałam po­psuty. Nie lubię być intruzem ani wkręcać się na siłę.

Skoro jakiś tam Szef patrzy krzywo na dziewczyny, proszę bardzo, niech sam śpiewa! Ja nie muszę!

Wmawiałam w siebie, że nie zależy mi na wy­stępie. Nic, a nic! Znacznie wygodniej być widzem i słuchaczem, kimś z tłumu. Odpada trema i niepokój czy nie wygwiżdżą.

Ale czułam, że pan Janicki przekona owego Szefa, który w drodze wyjątku raczy mi akompa­niować. O „Kaktusach” słyszałam: od Filipczaka, perkusisty zespołu. Prócz niego było jeszcze dwóch gitarzystów i pianista, sprawujący funkcję kie­rownika. Tacy szkolni „Skaldowie”, tyle że bez talentów wokalnych. Wykonywali więc utwory instrumentalne mistrzów dawnych i współczes­nych, między innymi kompozycje owego Szefa. Ciekawe, co to za oryginał? Muszę zapytać Bartka przy najbliższej okazji.

A okazja nastąpiła szybciej niż przypuszczałam. Kiedy już całkowicie ubrana zamierzałam opuścić szatnię, uświadomiłam sobie, że jestem dezerte­rem. Ustępuję z placu boju. Przed kim? Przed ja­kimś ważniakiem i despotą, któremu woda sodo­wa zamieszała w głowie.

Niech sobie szanowny „Szef kompozytor” nie myśli, że babami można pomiatać, bo do niczego się nie nadają. Już ja pokażę, co potrafię! Zagram mu na nosie! Nie ustąpię z drogi, nie usunę się w cień!

Zawróciłam z szatni i z podniesioną głową wkroczyłam do pracowni wychowania muzyczne­go. Odbywała się właśnie zaciekła dyskusja mię­dzy profesorem, a... Bartłomiejem Romańskim. Moim Bartłomiejem!

Zatrzymałam się niepewnie przy drzwiach. Więc to on jest tym legendarnym Szefem, zaprzysiężo­nym wrogiem dziewcząt? Powinnam się tego do­myślić wcześniej. Miłka informowała mnie kiedyś, że jej braciszek uznaje tylko matematykę, muzykę i harcerstwo. A jeśli zajmuje się muzykowaniem to musi przodować w tej dyscyplinie i stanowisko szeryfa bardzo do niego pasuje.

Moje wejście wprawiło rozmawiających w za­kłopotanie. Pan Janicki był zmieszany, a Bartkowi urwał się film. Zaniemówił, tracąc pewność siebie. Filipczak uczestniczący w rozmowach scho­wał się pod stół, uważając, że tam najbezpieczniej.

Pan Janicki wykorzystał chytrze moment za­skoczenia.

- Jesteśmy w komplecie. Kiedy zaczynamy próby?

Filipczak wychylił ostrożnie głowę, nie wierząc w możliwość tak szybkiego porozumienia między stronami.

- Poddaję się. Możemy zacząć nawet jutro - skapitulował Bartek. - Filip! Możesz już wyjść!

- Nie wierzę w to, co usłyszały uszy moje.

- Padłeś ofiarą własnej plotki. Aferzysta! - napiętnował go pan Janicki.

- Kto mi wyjaśni, co Szefa tak odmieniło?

- Chłopcze! - zniecierpliwił się profesor. - Wyjdź spod stołu i ukłoń się solistce zespołu. Zaczyna się nowa era dla „Kaktusów”, ale nie ma potrzeby witać jej na klęczkach.

- Ja kucam, panie profesorze.

- Artysta nie kuca. Raczej wzbija się pod obłoki.

Poskutkowało. „Artysta” wygramolił się spod stołu, a jego spojrzenia rzucane mnie i Bartkowi były co najmniej dwuznaczne.

Próby mieliśmy zacząć od jutra, ku zadowole­niu pana Janickiego, który pomyślne załatwienie. sprawy przypisywał wyłącznie swoim zdolnoś­ciom dyplomatycznym.

Uśmiechałam się w duchu, znając prawdziwą przyczynę ustępliwości Szefa. Przyjemnie wie­dzieć o czymś, czego inni nawet się nie domyślają. Zadowolenie musiało być wypisane na mojej twa­rzy również i w drodze do domu, którą odbywa­liśmy we dwójkę.

- Widzę, że ci nadzwyczaj wesoło - zauważył Bartek.

- Zgadłeś! Miałam dziś dobry dzień, a wszyst­ko, dzięki tobie.

- Dobrze, dobrze! - przerwał ostro. - Umiesz ty chociaż śpiewać?

- Słucham? Powtórz! - poczułam się dot­knięta pytaniem.

- Chciałbym wiedzieć, czy umiesz w ogóle śpiewać.

- Ani trochę! - odpowiedziałam przekornie i zaczęła mnie ogarniać złość. Zrozumiałam, że powiedziano mi impertynencję, niedawne zado­wolenie ustąpiło miejsca przykrości. Urażona am­bicja zamknęła mi usta.

„Zarozumialec! Pyszałek! Ważniak!” - lżyłam go w duchu. - Udaje życzliwość, ratuje w po­trzebie, ale wcale nie robi tego z dobrego serca, tylko dla zadokumentowania własnej wyższości. On wszystko potrafi najlepiej! Nikt się nie zna lepiej od niego na matematyce, muzyce, prowa­dzeniu samochodu, pływaniu... Inni są niczym! Okrągłymi zerami, powiększającymi wartość sto­jącej przed nimi jednostki. Teraz już wiem, po co mu byłam potrzebna. Od pierwszej chwili góro­wał nade mną i okazywał swoją wyższość. A ja, głupia gęś, jeszcze się cieszyłam i niewiele mi brakowało do zakochania.

„Zadurzenia” - poprawiłam się zaraz i posta­nowiłam jutro z samego rana przeprosić Miłkę. To dobra dziewczyna! Nie udaje innej niż jest w rzeczywistości. Wiadomo chociaż, czego się po niej spodziewać.

Jeszcze przed kilkoma godzinami myślałam: „Ty wiesz swoje, a ja swoje”, i czułam się bogat­sza o wewnętrzne przeżycia.- A to były tylko złu­dzenia, nic więcej.

- Gniewasz się, Ann?

Nie odpowiedziałam.

- To znaczy, że się gniewasz. Jest mi przykro, ale ponieważ mamy razem występować, chciał­bym wiedzieć, co potrafisz?

- Nic nie potrafię! Jestem tuman, nieuk i beztalencie! Ty natomiast potrafisz wszystko. - I dopiero ty mnie wszystkiego nauczysz. Bo ty jesteś geniusz i nadczłowiek!!!

Złapał mnie za rękę.

- Jak możesz?

Rozbeczałam się. Chlipałam i chlipałam ciągnąc nosem, bo zapomniałam chusteczki. Pożyczył mi swojej, czekając aż się wypłaczę.

- Czy już możemy spokojnie porozmawiać?

- O czym?

- O naszej współpracy. Występowałaś już kie­dyś solo?

- Wyobraź sobie, że występowałam. Na aka­demii pierwszomajowej w Puławach. I nawet brawa dostałam, mimo że nie akompaniował mi zespół „Kaktusy”.

- To ładnie! - zaczynał mięknąć Bartek. - Nie gniewaj się za to obcesowe pytanie, ale mam przykre doświadczenie z solistkami. Połowa dziewcząt w Polsce marzy o karierze piosenkar­skiej. Dziewięćdziesiąt procent nie ma głosu albo słuchu, a te, które mają, są tak zarozumiałe i pew­ne siebie, że nie uważają za stosowne pracować nad sobą. Tymczasem sam talent nie wystarczy. Trzeba się uczyć najprostszych rzeczy. Nawet taki drobiazg, jak umiejętność trzymania mikrofonu, nie wejdzie sam do głowy.

- I dlatego musiałeś zadać mi lekceważące py­tanie: „Czy ty w ogóle umiesz śpiewać”?

- Nie miałem zamiaru traktować cię lekcewa­żąco. Jesteś przewrażliwiona.

- Możliwe, ale Janicki nie pytał, co umiem, tylko zagrał i kazał śpiewać, a odpowiedzi udzie­lił sobie sam. Jeśli jego opinia nie ma dla ciebie znaczenia, to dlaczego się zgodziłeś?

- Janicki jest marzycielem, W każdej dziew­czynie, która przykładnie chodzi na chór, upatru­je następczynię Santorki czy Sipińskiej, wiąże z nią futurologiczne plany i nie zraża się tym, że obecna piętnasto-szesnastolatka to zupełnie suro­wy materiał. Zanim się z niej coś wykrzesze, zdąży skończyć szkołę.

- Rozwijanie talentów jest chyba zadaniem szkoły?

- Talenty najskuteczniej rozwijają się w chó­rze. Wystarczy którejkolwiek chórzystce powie­rzyć występ solowy, od razu siada na laurach, pozuje na Kogoś Niesłychanie Ważnego, spóźnia się na próby i w ogóle staje się nieznośna.

- Zupełnie jasno to wyłożyłeś. Pytam więc po raz drugi: dlaczego się zgodziłeś?

- Przecież wiesz...

- Nie wiem.

- No to się nie dowiesz. Mówmy o czym innym.

- Mówmy!

Ale mówienie o czym innym wcale nie było łatwe. Przysłowiowa skóra słonia bardzo by się teraz przydała.

- Nie interesuje cię, jak mi poszła klasówka?

- To się okaże za kilka dni.

- Owszem, okaże się, chociaż wszystkie znaki na ziemi i niebie pozwalają już dziś domyślać się...

- W matematyce nie może być domysłów. W matematyce musi być...

- Ścisłość, dokładność, pewniki... czy ciebie to nie nudzi?

- Ani trochę. Na tym można bazować, opierać szereg nauk. Z matematyki wywodzi się...

- Wierzę na słowo, ale w tej chwili mam inne zmartwienie. Muszę iść do okulisty.

- Niedowidzisz?

- Właśnie. Raz widzę, raz nie widzę. Chodzi konkretnie o tarczę na twoim rękawie. Co ty z nią wyprawiasz za sztuczki? Pojawia się i znika...

- ...i znów się pojawia... - dotknął prawą ręką lewego ramienia. - Tarcza, jak za dotknię­ciem różdżki czarodziejskiej, znalazła się na wła­ściwym miejscu. - ...i znów znika... - bez trudu odczepił ją od rękawa. Nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, więc nie była przyklejona. W jaki więc sposób trzymała się? Nie mogłam zrozumieć, choć Bartek kilkakrotnie powtórzył swój manewr.

- Pomachaj ręką! - zaproponowałam, sądząc, że przy gwałtowniejszym ruchu tarcza odpadnie. Skąd! Ani drgnęła. Byłam zaintrygowana nie na żarty. Spróbowałam ją sama odczepić. Po wew­nętrznej stronie posiadała całkiem zwyczajną blaszkę. Zaczęłam się domyślać, na czym dowcip polega, ale dla uzyskania całkowitej pewności próbowałam przykładać tarczę w różnych miej­scach. Nigdzie się nie trzymała, tylko na lewym rękawie powyżej łokcia, gdzie wyczułam poprzez skaj coś twardego. To był magnes! Zmyślnie przyszyty do podszewki.

- Ale się uchytrzyłeś! - powiedziałam z uznaniem. - Szkoda, że naśladownictwo wzbronione.

- Kto ci to powiedział?

- Miłka.

- Ty jesteś na innych prawach.

- Dziękuję, nie skorzystam.

- Dlaczego? - zastąpił mi drogę.

- Bo jeśli ktoś obojętny prawi mi imperty­nencje, spływa to po mnie jak woda, ale jeśli przyznaje mi się szczególne prawa, każde lekce­ważące słowo rani boleśnie.

- Przepraszam, Ann. Naprawdę nie chciałem ci dokuczyć.

- Dlaczego wątpiłeś z góry w moje umiejęt­ności?

- Chętnie zmienię zdanie. Dostaniesz na prze­prosiny bukiet kwiatów.

- Duży?

- Bardzo duży.

- Ciekawa jestem, skąd weźmiesz pieniążki na duży bukiet.

- Rozbiję bank, albo zorganizuję napad stule­cia na kiosk „Ruchu”.

- A ja przez kilka lat będę ci posyłać paczki do więzienia, tak? Dziękuję! Ta impreza jest nie­opłacalna.

- Ty mnie nie doceniasz! Dać się złapać po­trafi byle patałach. Jakbym został włamywaczem, to lepszym od Arsena Lupina.

- Wysoko mierzysz.

- Trzeba mierzyć wysoko, żeby mieć z czego rezygnować.

- No, więc rezygnujesz z roli dżentelmena-włamywacza?

- Chwilowo stoją przede mną pilniejsze za­lania.

W ten sposób nastąpiło między nami zawieszenie broni.

Już pierwsza próba z zespołem „Kaktusy” wy­kazała, że mimo dobrych warunków głosowych nie potrafię śpiewać z akompaniamentem gitar. Wchodziłam z partią wokalną w nieodpowiednim miejscu, śpiewałam za głośno lub za cicho, mikro­fon trzymałam kurczowo, jakby w obawie, że mi go ktoś zabierze.

Pan Janicki doradzał, żebym na początek ćwi­czyła tylko z pianistą. To była dobra myśl, ale po dwóch próbach Bartek zaczął kręcić no­sem.

- Co ci się nie podoba? - dziwił się pro­fesor. - Przecież wszystko idzie gładko.

- Aż za gładko! To już się staje nudne. Zupeł­nie, jak bym słyszał Sośnicką.

- A kogo wolałbyś usłyszeć?

- Wolałbym tę piosenkę inaczej interpreto­waną. Zwłaszcza refren.

- Każda myśl twórcza jest cenną inicjatywą. Co proponujesz?

- O! Na przykład to... - uderzył w klawisze dając próbkę swojej „myśli twórczej”.

- Chcesz wprowadzić melizmaty do refrenu?

- Poniekąd. To byłoby oryginalne, bo ten tra­dycyjny „Dom, który mam” już jest mocno okle­pany.

- Zgoda. Melizmaty mają wiekową tradycję. Sięgają czasu wojen krzyżowych. Rycerze chrześ­cijańscy zapożyczyli je od muzułmanów, z którymi walczyli, a ci właśnie w ten charakterystyczny, zawodzący sposób chwalili Allacha.

Podbudowani wiedzą o melizmatach, czyli prze­ciąganiu jednej sylaby przez kilka nut, zaczęliś­my wszystko od nowa. Z prób wracałam zmęczo­na i wypompowana, gdyż Bartek okazał się tu nie mniejszą pijawką niż w sprawach matematycz­nych.

Po kilkudniowych wprawkach we dwójkę, za­częliśmy próby z całym zespołem. To było jeszcze bardziej męczące. Gitary jakoś mogłam znieść, ale do perkusji trudno mi było się przyzwyczaić.

Bartek był surowym nauczycielem. Nie prze­oczył najmniejszego potknięcia. Mój mezzosopran o jasnej barwie, tak wysoko oceniony przez pro­fesora Janickiego, nie robił na nim żadnego wra­żenia. Czułam, że ten obiecany bukiet kwiatów, duży bukiet kwiatów będę mogła sobie najwy­żej narysować.

Obym tylko wytrzymała do dnia nauczyciela. Jeszcze całe dwa tygodnie. Zamiast radości, że mogę częściej przebywać w towarzystwie tego, którego „podziwiam i szanuję”, czułam przygnę­bienie.

Bartek był zresztą surowy dla wszystkich. Chłopaków też nie rozpieszczał pochwałami i być może jego twardej ręce zawdzięczali dyplom uzna­nia dla zespołu „Kaktusy”, zajmujący honorowe miejsce na ścianie, a uzyskany za „całokształt osiągnięć artystycznych”. Zastanawiałam się, czy dla kawałka kartonu ze złoconymi literami warto było poświęcić tyle godzin żmudnej pracy.

Z miny Bartka i jego gitarzystów oraz perkusisty Filipczaka wnioskowałam, że warto. Bo ten kawałek kartonu określał ich pozycję w społeczności szkolnej.

- Nie chcę, żeby zamiast „Kaktusy” mówiono na nas: „Platfusy” - uzasadniał Bartek.

XIV

Tatuś i Solange szykowali się do teatru. Mnie również proponowali udział w wyprawie po arty­styczne przeżycia, ale wykręciłam się nawałem zajęć. Byłam umówiona z Bartkiem na kolejną „sesję naukową”, której nie zastąpiłaby mi naj­lepsza sztuka teatralna, chyba że oglądana wspól­nie. Kiedyś wybierzemy się tylko we dwoje i to będzie dla mnie wielkie święto.

Na razie muszę Bartka trzymać z daleka od tatusia i Solange, żeby się nie wydało kłamstwo, w które zabrnęłam tak głęboko, że nie widziałam możliwości odwrotu. Naopowiadałam niestworzo­nych historii o rodzicach mieszkających w Anglii, którzy ogromnie za mną tęsknią i zasypują lista­mi. Dla potwierdzenia swoich słów podsuwałam Bartkowi pod oczy kopertę zaadresowaną do miss Kruszewskiej, niech nie myśli, że blaguję.

Ale on wierzył i to było najgorsze, spędzało mi sen z powiek. Czułam wstręt do siebie, nie mo­głam mu śmiało patrzeć w oczy i drżałam na myśl, że prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw.

Ostatnio coraz częściej miewałam chwile zała­mania, chciałam przyznać się do kłamstwa. Niech się dzieje, co chce! Ale kiedy otwierałam usta, by powiedzieć: „To wszystko blaga, prawda jest in­na” - jakiś skurcz chwytał mnie za gardło i... wymyślałam nowe kłamstwo, pogrążając się coraz głębiej.

Wiedząc o planowanym wyjeździe tatusia i Solange nie mogłam się oprzeć pokusie, by zaprosić Bartka do siebie. Chętnie przyjął zaproszenie, a ja drżałam, czy nie nastąpią jakieś zakłócenia. Nic nie nastąpiło, wszystko szło planowo. Punktualnie o piętnastej zamknęły się drzwi za tatusiem i Solange, Darek z kolegą oglądali film w telewizji, a Marta była niegroźna, zaszyła się dyskretnie w kącie, wykorzystując niedzielne popołudnie na naukę.

Tatuś miał rację, Marta potrafiła racjonalnie gospodarować wolnym czasem, a najbardziej god­ne podziwu było to, że naukę traktowała jako relaks.

Czekając na Bartka usiadłam do pianina i za­bawiałam się w improwizowanie. To było ciekaw­sze niż przerabianie ćwiczeń z książki „Szkoła na fortepian dla początkujących”, która była mi po­mocą w nauce gry.

Próbowałam również wybrzdąkać kompozycję tatusia. Szła mi jako tako, tylko w jednym miej­scu zacinałam się, fałszując nieludzko. Męczyłam siebie i instrument, chcąc przebrnąć przez ten najtrudniejszy moment. Bez rezultatu.

Tak zastał mnie Bartek.

- Co ja słyszę? Przekwalifikowałaś się na pia­nistkę?

- Żaden talent nie hańbi!

- Niektórym nawet dodaje wdzięku. Wiesz? Ładnie wyglądasz na tle klawiatury.

- Nie drwij! Brzdąkam sobie, a muzom, wcale nie po to, żeby robić dobre wrażenie.

- W porządku! Rozwijaj się, rozwijaj! Może wyrośniesz na sławę muzyczną.

- Nie marzę o sławie.

- A o czym marzysz? - ujął mnie za rękę.

- Chciałabym być szczęśliwa, nic więcej.

- To bardzo dużo. Mało kto osiąga szczęście.

- Dlaczego? Powiedz mi, skoro jesteś taki mądry.

- Takie jest życie! Rządzi nim paradoks. Im człowiek mądrzejszy, im więcej wie, więcej wi­dział i słyszał, tym trudniej mu być szczęśliwym.

- To smutne.

- Niewesołe. Zajmijmy się więc czymś przy­jemnym - w dalszym ciągu trzymał mnie za rękę.

- Na przykład matematyką, co?

- Chociażby. Czy zauważyłaś, jaka jest różnica między matematyką a muzyką.

- Zauważyłam. Zasadnicza. Muzyka może być żywa, spokojna, rytmiczna, liryczna, wesoła, smutna...

- No widzisz! A czy matematyka bywa smut­na lub wesoła?

- Nigdy! Zawsze jest obojętna, rzeczowa, nie­wzruszona... Cóż to za obliczenia przeprowadzasz na moich palcach?

- Przyglądam się twoim dłoniom. Masz ładne, długie palce - zaczął oglądać każdy z osobna. - To są ręce wirtuoza.

- Szkoda, że wirtuozowi nie wystarczą same ręce. Miałabym mniej kłopotów z wyborem za­wodu.

- Muzyka cię wciągnie. Ja to czuję.

- Późno zaczęłam. Powinnam grać od dziecka.

- Przesądy. Tylko cudowne dzieci zaczynają w kolebce. Potem dorastają i koniec z talentem! A ty możesz jeszcze świat zadziwić.

- Już czuję, jak zadziwiam, kiedy zaśpiewam „Dom, który mam” po twojej przeróbce.

- Nie podoba ci się?

- Mniejsza o mnie, ważne, żeby się innym po­dobało.

- Innych trzeba zasugerować, oszołomić, za­szokować. Świat lubi być szokowany.

- Przedtem ja doznam szoku. Nerwy mnie zje­dzą, zanim dojdzie do występu.

- Aż tak się przejmujesz?

- Przecież to mój pierwszy solowy występ w tej szkole. Od niego będą zależały następne. Czuję, że zostanę wygwizdana i będę miała z głowy dal­szą karierę.

- Jeśli się skompromitujemy, to razem. We dwójkę raźniej.

- Marzę o tym w snach.

- Ja jestem pełen optymizmu. Powtarzam, świat lubi być szokowany!

- Co ci wpadło do głowy z tą przeróbką?

- Czasem miewam pomysły i nie mogę się powstrzymać przed ich urzeczywistnieniem.

- Podobno próbujesz komponować.

- Podobno.

- Zagraj coś swojego.

- Nie! To są rzeczy bardzo słabe, za które muszę się rumienić.

- Słyszałam, że twoje kompozycje wykonują „Kaktusy”.

- To było dawno. W ubiegłym roku. Wtedy jeszcze nie umiałem patrzeć krytycznie na swoje „dzieła”. Wydawały mi się na tyle doskonałe, że miałem odwagę zaprezentować je na estradzie.

- I co, podobały się?

- Tak. Publiczność trzeba dobrze nastawić, rozgrzać jakimś znanym szlagierem, a potem wy­stąpić z nową propozycją. Przełknie najgorszą chałę. Publiczność reaguje z rozpędu.

- Ja też jestem publiczność. Zagraj mi coś!

Zagrał „Bolero” Ravela.

- Skąd wiesz, że to moja ulubiona melodia? - zapytałam z radosnym zdumieniem.

- Ja wiem wszystko. Nie próbuj niczego prze­de mną ukrywać, bo i tak cię zdemaskuję.

Zadrżałam. Z pewnością nie wiedział, jak bar­dzo przeraziłam się tej groźby. Kiedy przebrzmia­ły ostatnie akordy „Bolera” ustąpił mi miejsca przy pianinie.

- Teraz czekam na rewanż!

- Nie żartuj! Cóż ja potrafię zagrać? Dopiero sylabizuję alfabet muzyczny, uszy ci spuchną od takiego jąkania.

- Kiedy wchodziłem, grałaś coś ładnego.

- Myślisz o tym? - wystukałam pierwsze takty melodii skomponowanej przez tatusia.

- Dobre, dobre! Co to jest?

- Utwór anonimowego autora. Podoba ci się?

- Podoba. Ma ciekawy temat. Zagraj jeszcze raz.

Wystukałam posłusznie aż do miejsca, przez które nie potrafiłam przebrnąć.

- Co dalej ? - zapalił się Bartek.

- Tu powinno być coś w tym rodzaju... - za­nuciłam. - Niestety, nie umiem tego zagrać.

- Zamrucz jeszcze raz!

- Nawet pięć, jeśli zajdzie potrzeba.

Taka potrzeba nie zaszła, gdyż po dwóch nuce­niach Bartek zagrał jak z nut. To się nazywa artysta!

- W tym coś jest! Jak słowo daję, w tym coś jest! - entuzjazmował się. - Przyznaj się, Ann to twoje dzieło?

- Niestety! Chętnie bym się przyznała, ale wrodzona prawdomówność nie pozwala mi na to.

Przy powołaniu się na wrodzoną prawdomów­ność policzki zapłonęły mi ze wstydu. Ale Bartek niczego nie zauważył, niczego nie podejrzewał. Grał różne popularne utwory, jak również „Dom, który mam”. Przy okazji zrobiliśmy próbę, pod­czas której drżałam, czy nie zechce znów coś zmienić. Z artystami nigdy nic nie wiadomo!

Na szczęście jednak moje obawy były nieuza­sadnione. Kiedy zamknął pianino, zapytałam:

- Więc nie zagrasz mi żadnego swojego utworu?

- Dziś nie. Dopiero, kiedy uda mi się stworzyć coś naprawdę dobrego, coś, co mnie samemu spra­wi zadowolenie.

- Boję się, że długo przyjdzie mi czekać. Twórca rzadko bywa zadowolony z siebie, zawsze coś chciałby dodać, uzupełnić.

- Dobrze mówisz! Tak zresztą być powinno. Na tym polega ciągłe doskonalenie. Mam myśl! Jak mi wpadnie ciekawy motyw do głowy, zapre­zentuję ci go w trakcie powstawania.

- Przyrzekasz?

- Uroczyście.

Niewiele zajmowaliśmy się matematyką tego popołudnia, ale i bez maszyny elektronowej moż­na było obliczyć, że przegadany czas nie był cza­sem straconym. A biegł tak szybko, jak poganiany strzelaniem z bata.

W momencie, kiedy najlepiej nam się rozma­wiało, weszła Marta z książką do fizyki w ręku. Myślała, że jestem sama i chciała pewnie poradzić się w sprawie lekcji, ale gdy zobaczyła Bartka, wycofała się natychmiast.

- O co chodzi? - zatrzymałam ją.

- Nic... nic... mam takie jedno zadanie...

- I nie wiesz, jak go ugryźć?

- Właśnie. Szkoda, że jesteś zajęta.

- Nauki ścisłe to nasza specjalność. Proponuję bez zwłoki zaatakować to trudne zadanie - za­ofiarował się Bartek.

Marta stała w progu niezdecydowana.

- No, dawaj! - wyciągnęłam rękę po książkę, choć to dodatkowe zajęcie wypadło bardzo nie w porę. Zbliżała się godzina powrotu tatusia i Solange, najwyższy czas, żeby Bartek poszedł do domu.

Ale on tak podpalił się do rozwiązywania zadań z fizyki, że wprost nietaktem byłoby odwodzenie go od tego.

Jednak rzut oka na zegarek zmusił mnie do po­pełnienia wspomnianego nietaktu.

- Po co ten pośpiech? Sama chętnie pobawię się później tymi zadaniami. Chyba jestem na po­ziomie ósmej klasy?

- Niewątpliwie! Możesz to zaraz udowodnić! Czytaj treść!

A to się wkopałam! Zadanie z pewnością roz­wiążę, ale zajmie mi ono więcej czasu niż Bartkowi, który rozsiadł się wygodnie i ani myśli wra­cać do siebie.

Bez entuzjazmu wzięłam się do zadania. „Grzej­nik elektryczny pobiera moc 1500 W pod napię­ciem 220 V. Jakie jest natężenie prądu płynącego przez ten grzejnik?”

- Ależ to dziecinnie proste! - stwierdziłam zarozumiale. - Czego nie rozumiesz?

- Wszystkiego - przyznała się z rozbrajającą szczerością Marta. - Opuściłam ostatnią lekcję i w ogóle nie wiem, od czego zacząć.

- Najlepiej od początku! - udawałam mądrą, ale czułam, że tego dziecinnie prostego zadania nie rozwiążę tak łatwo. Potrzebny tu był wzór na natężenie prądu, który przez dwa lata zdążył mi skutecznie wyparować z głowy.

Zaczęłam przewracać kartki w nadziei, że znaj­dę jakiś klucz albo przykłady podobnych zadań.

- No, jak ci leci? - pytał Bartek.

- Znakomicie! - nie poddawałam się, choć szanse miałam nikłe.

Ale się skompromituję! - myślałam wściekła. - I to przez co? Przez jakiś banalny wzór, który byle pętak z ósmej klasy pamięta lepiej ode mnie.

- Czego szukasz tak gorliwie między wiersza­mi? - nacierał w dalszym ciągu Bartek.

- Już ja wiem, czego szukam - mruknęłam i już za chwilę mogłam triumfalnie wykrzyk­nąć: - Eureka!

- Szukajcie, a znajdziecie, jak mawiali staro­żytni! - stwierdził, widząc, że jestem na właści­wej ścieżce.

Podstawienie danych liczbowych pod wzór J = P/u zajęło mi zaledwie parę sekund, a doko­nanie obliczeń zostawiłam Marcie. Dziękowała gorąco i zaofiarowała się podać herbatę. Miałam nadzieję, że Bartek odmówi, ale gdzie tam!

- Czemu nie! W domu mi się nie przelewa - błaznował.

Co mogłam zrobić w tej sytuacji? Truchlejąc ze strachu, że rodzina niebawem ściągnie, przyszy­kowałam parę kanapek. Marta znalazła w kreden­sie biszkopty i rozłożyła je dekoracyjnie na ta­lerzyku.

- Ależ to prawdziwy bankiet! - zawołał Bar­tek ogarniając zgłodniałym wzrokiem zastawiony stół.

- Powiedziałeś wyraźnie, że w domu ci się nie przelewa...

- A więc niszczmy gospodarzy! - zaczął zmia­tać z talerza w tempie nieomal olimpijskim i była nadzieja, że wyrobi się przed powrotem tatusia i Solange.

Z kolacją istotnie się wyrobił, ale w dalszym ciągu nie zdradzał ochoty na pożegnanie.

Jak go wyprosić? - kombinowałam coraz bar­dziej zdenerwowana. Całą przyjemność przeby­wania w jego towarzystwie miałam zatrutą. Jeśli wda się w rozmowę z tatusiem, to koniec! Nie­ważne, że rozwieje się mit o rodzicach w Anglii, nieważne, że moim ojcem jest doktor Wójcik, na­wet i to nieważne, że jestem dzieckiem nieślub­nym. Ważne, że skłamałam i konsekwentnie pod­trzymywałam to kłamstwo przez tyle czasu.

Popełniłam błąd nie do wybaczenia, teraz mogę jedynie oczekiwać najwyższego wymiaru kary, ale to wcale nie musi nastąpić już dziś. Za większe przestępstwa dostaje się wyrok z zawieszeniem. Popełniłam błąd, to prawda, jednak nie z własnej woli znalazłam się w kompromitującej sytuacji. Czy muszę odpowiadać za nie swoje winy?

- Jesteś zmęczona, Ann? - domyślił się wreszcie Bartek.

Milczałam i to była najwymowniejsza odpo­wiedź.

- Dlaczego mnie nie wypędzisz? - wstał, żeby się pożegnać.

Wtedy usłyszałam w przedpokoju kroki po­wracających. To się nazywa pech! Nie mogli wró­cić pięć minut później!

- Dobry wieczór! - zawołał tatuś wyciągając rękę do Bartka. - Nareszcie pana widzę. Bardzo się cieszę.

Nie mogłam pojąć, gdzie tu powód do radości, Bartek miał chyba podobne zastrzeżenia, zapytał więc ostrożnie:

- Czyżby głośno było o mnie w tym domu?

- Naturalnie. Chyba się nie mylę, pan Romań­ski?

Marzyłam, żeby jakiś cyklon wywiał Bartka z te­go pokoju albo żebym ja zapadła się pod ziemię.

- Owszem, nazywam się Romański, ale to mnie wcale nie usprawiedliwia. Wybiła późna go­dzina, przepraszam, że się tak nieprzyzwoicie za­siedziałem.

- Bez przesady. Jest dopiero wpół do dziewią­tej. Napijemy się herbaty?

- Herbatę już mam na sumieniu, przepisowy kwadrans odsiedziałem, chciałbym się pożegnać.

- Wobec tak nieugiętej postawy przestaję na­legać. I w dalszym ciągu jestem dłużnikiem.

- Nie rozumiem, ale może to i lepiej. Dobra­noc. - Ukłonił się Solange, do mnie uśmiechnął przepraszająco i wyszedł.

Odetchnęłam. Wyrok został chwilowo odroczo­ny. Pytanie, na jak długo? Mało prawdopodobne, żeby tatuś i Solange zechcieli co niedziela jeździć do teatru, a skoro Bartek raz przekroczył próg naszego domu, nie wypada tułać się po bibliote­kach. Musi nieuchronnie dojść do rozmowy. Co robić? Zaplątałam się w sytuację nie do poza­zdroszczenia.

- Interesujący chłopiec - stwierdziła Solange.

- A wiesz, kim jest ten młody, gniewny człowiek? - wtrącił tatuś.

- Domyślam się, bohater, któremu Ania wy­stawiła w sercu pomnik wdzięczności składając pod nim codziennie świeże kwiaty.

- Ponosi cię fantazja - wzruszyłam ramiona­mi. - Nawet gdybym wpadła na ten wzniosły pomysł, Romański skutecznie by mi go wyperswa­dował. Nie lubi hołdów wdzięczności, taki z niego oryginał.

- Maskuje się, to tylko poza!

- I bardzo dobrze! - ucięłam idąc do siebie na górkę.

Co do Bartka, byłam przekonana, że nie pozuje. Naprawdę nie lubił szopek z podziękowaniami. Tatuś powiedział niedawno, że warto być dobrym człowiekiem dla samego dobra, nie oglądając się na dowody wdzięczności, tę samą zasadę wyzna­wał mój „gniewny człowiek”!

Rozmyślania przerwało mi wejście tatusia.

- Przypomniałem sobie, że jestem ojcem do­rastającej córki i postanowiłem więcej się nią zaj­mować - zagaił siadając na tapczanie.

- Jak sobie to wyobrażasz?

- Następnym razem kupię cztery bilety do te­atru. Chcę poznać bliżej kolegę Romańskiego. Wygląda na wartościowego chłopca.

- Bartek nie lubi teatru! - zareagowałam gwałtownie.

- A co lubi?

- Matematykę, muzykę, harcerstwo...

- Muzyka, to już jest coś! Na tej płaszczyźnie znajdziemy z pewnością wspólny język. Kupuję bilety do filharmonii.

- Dla Solange również?

- Czy ja wiem? Gotowa nam usnąć na kon­cercie.

- Daruj sobie, tatusiu, te bilety. Wcale nie widzę potrzeby, abyś poznawał Romańskiego w filharmonii czy teatrze.

- Słusznie, zaproś go, kiedy będę w domu.

- Widzisz...

- Myślisz, że nie będę umiał rozmawiać z mło­dym człowiekiem?

- Ach, nie! O to jestem najzupełniej spokojna. Obaj potraficie mówić na każdy temat, a już jak zaczniecie o muzyce, to mogę zniknąć z domu na dwie godziny i nawet tego nie zauważycie. Czy wiesz, że Bartkowi bardzo się podobała twoja kompozycja?

- To ciekawe, skąd ją zna?

- Zanuciłam mu, a on usiadł do pianina i za­grał bezbłędnie, jak by sam był jej twórcą.

Tatuś nic nie powiedział, ale w jego spojrzeniu spostrzegłam coś w rodzaju wyrzutu.

- Czy źle zrobiłam? Może wolałbyś, żeby nikt obcy nie grał tej melodii. Powiedz, tatusiu!

- Jeśli mu się podobała, to wszystko w po­rządku, niech gra na zdrowie.

- Czy mówisz szczerze? Czuję się, jak bym popełniła niegodziwość.

- Co ty opowiadasz?

- Nie pomyślałam wcześniej, że to są twoje wspomnienia, których nie należy podawać do pu­blicznej wiadomości. Zrobiłam świństwo!

- Przesadzasz, Anusiu! Jesteś tak samo nadwrażliwa jak twoja matka. Ona również do wszystkiego podchodziła emocjonalnie. Widocznie tak reagują wszystkie natury artystyczne.

- Dla niej skomponowałeś tę melodię?

- To było trochę inaczej. Tą melodią oczaro­wałem Annę tak bardzo, że...

- Została moją matką?

- Otóż to!

Bardzo mnie poruszyła usłyszana informacja. Pierwszy raz pomyślałam cieplej o mojej niezna­nej matce. Więc była aż taką romantyczką? Ciekawe, ile z tej spuścizny przypada na mnie? Chy­ba powinnam serio wziąć się za naukę gry, skoro od kolebki, a nawet wcześniej zostałam naznaczo­na piętnem muzycznym. Zresztą do czego innego absolutnie się nie nadaję.

Ostatnio polubiłam matematykę, ale jedynie dzięki Bartkowi, w żadnym wypadku nie będzie ze mnie nawet przeciętny matematyk. To specjal­ność Bartka. Bartek! Mój chłopiec! Sam los zrzą­dził, że właśnie jemu powierzyłam melodię tatu­sia. Od tej chwili będzie ona naszą wspólną własnością.

- Widzisz, tatusiu, ja nie przyznałam się, że ty jesteś autorem tej melodii.

- To bez znaczenia.

- Ja w ogóle nie przyznałam się, że ty jesteś moim ojcem.

- Ach, tak?... - tatuś zawiesił głos czekając na dalszy ciąg.

- Nakłamałam Bartkowi, że mam rodziców w Anglii, a ty i Solange jesteście tylko opieku­nami.

- Dlaczego... dlaczego skłamałaś?

- Nietrudno zgadnąć. Być nieślubnym dziec­kiem, to żaden powód do chwały.

- Przecież nie ma w tym twojej winy! - wy­krzyknął. I dodał ciszej: - Ani mojej.

- Tylko czyja? - wybuchnęłam.

- Widzisz, Anusiu, historia jest skomplikowa­na i dla pełnego zrozumienia należałoby opowie­dzieć ją od początku.

- Bardzo dobrze. Długo na to czekałam,

- Zanudzę cię.

- Bądź spokojny. Jestem cierpliwa.

- Pamiętaj, sama chciałaś! Annę zobaczyłem po raz pierwszy na deskach teatru amatorskiego w Siemiańczycach. Grała rolę Hanki z „Moral­ności pani Dulskiej”. To była jedyna dobrze za­grana rola w tym przedstawieniu, twoja matka miała talent aktorski. Była bezpośrednia i swobod­na, nie zdradzała tremy. Dopiero później dowie­działem się, ile nerwów kosztował ją każdy wy­stęp. Brała różne trucizny na uspokojenie, bez nich nie umiała wyjść na scenę.

- I co dalej?

- Z czym?

- Z waszą znajomością.

- Dalej?... Po przedstawieniu wyskoczyłem, chcąc zdobyć jakiś kwiat, żeby jej wręczyć w do­wód uznania, ale na wsi o kwiaty niełatwo, każdy ma ogródek na własny użytek, nikt mi nie chciał sprzedać, w końcu ukradłem gdzieś kilka astrów i... zobaczyłem swoją artystkę odjeżdżającą na ro­werze w siną dal. Wcisnąłem bukiet w ręce któ­rejś z przodujących dójek, bo właśnie odbywałem praktykę w PGR-ze i poszedłem na piwo do knaj­py pana Edzia.

- A cóż to za instytucja?

- Prywatna gospoda, w której skupiało się całe „kulturalne” życie Siemiańczyc. Knajpa pana Edzia cieszyła się nieustającą frekwencją, bowiem w odróżnieniu od Domu Kultury czynna była całą dobę.

- No, to pierwsze spotkanie masz z głowy. Teraz opowiedz o drugim.

- Drugie miało miejsce na polu, w czasie koszenia jęczmienia. Ojciec Anny miał jedno z nie­licznych na tamtym terenie gospodarstw indywi­dualnych i całą rodzinę mobilizował do prac po­lowych, żeby wykazać się lepszymi zbiorami niż PGR. Na polu Anna prezentowała się nie gorzej niż na scenie. Miała dużo wrodzonego wdzięku.

- Założę się, że zaproponowałeś swoją pomoc.

- Istotnie, zaproponowałem. Przyjęła ją jako coś zupełnie naturalnego. Nauczyła mnie posługi­wania się sierpem, pokazała jak wiązać snopki, żeby się nie rozlatywały, później poczęstowała chlebem domowego wypieku i maślanką z glinia­nego dzbanka. Ach! Co to była za uczta. Tak właśnie się zaczęło...

- Chciałeś wżenić się w gospodarstwo rolne?

- Sam nie wiem, czego wtedy chciałem. Na­wet nie wiem, czy kochałem Annę, w każdym razie nie tak, jak na to zasługiwała. Kiedy usiło­wałem przekonać jej ojca, że powinna kontynu­ować naukę, a on z pianą na ustach wyrzucił mnie z domu, wiedziałem, że łatwo mi jej nie odda.

- Wtedy się obraziłeś i powiedziałeś: Bez łaski! Znajdę sobie taką, przed którą cały świat padnie na kolana. I zakochałeś się w Solange. Kiedy moja matka dowiedziała się o tym, postanowiła umrzeć. Tak było?

- Nie. Wtedy jeszcze Solange nie znałem, a z Anną chciałem się ożenić, chociażby dla przy­zwoitości. Niestety, jej ojciec fałszywie interpre­tował moje dobre intencje i zapowiedział, że po­dziurawi mnie widłami jak sito, jeśli jeszcze raz nawinę mu się na oczy.

- Za co cię tak nienawidził? Za krzywdę córki?

- Nie. Za brak morgów. Uważał mnie za pę­taczynę.

- Przecież byłeś „panem doktorem”.

- To mu nie imponowało. Wymarzył sobie dla najmłodszej córki innego kandydata. Gospodarza z dziada, pradziada. Właśnie taki zaczął się do Anny zalecać. Twardy zawodnik, nie zrezygnował nawet po twoim urodzeniu.

- Wtedy matka wolała umrzeć niż zawrzeć małżeństwo z morgami.

- W dalszym ciągu źle zgadujesz. Na pewno umrzeć nie chciała. Za bardzo kochała życie. Ale była wrażliwa i nerwowa. Nadużywała środków uspokajających. Przed dniem zaręczyn z owym bogaczem wiejskim musiała przedawkować ilość pigułek, co okazało się tragiczne w skutkach.

- Jak się wtedy zachował jej ojciec?

- Podniósł wielki krzyk skierowany ku mnie. Zostałem okrzyknięty antychrystem, który opę­tał Annę i doprowadził do samobójczej śmierci.

- Jesteś pewny, że to nie było samobójstwo?

- Absolutnie pewny. Przyrzekłem Annie za­łatwić mieszkanie w Warszawie, żeby mogła usa­modzielnić się i nie być zależną od ojca. Powiem ci w sekrecie, że te plany popierała ciotka Marty­na, która w podobny sposób uciekła z domu. Anna nie miała powodu, żeby odbierać sobie życie.

- Miałeś zamiar ożenić się z nią?

- Oczywiście. Chociażby ze względu na ciebie. Już jako niemowlę byłaś śliczna.

- A teraz jaka jestem?

- Bardzo interesująca.

- Mimo że nie potrafię się tak artystycznie malować jak Solange?

- Szesnastoletnie dziewczynki nie muszą się malować. Młodość zdobi je dostatecznie.

- Schlebiasz mi. Powiedz... czy we mnie moż­na się zakochać?

- Jestem tego absolutnie pewny.

- A ja wcale nie mam takiej pewności.

- Tym lepiej! Im mniej pewności tym głębsze przeżycia. Szczypta niepokoju dodaje atrakcyj­ności uczuciom.

- Szczypta! A jeśli tego niepokoju jest za wiele?

- Czy chodzi o kolegę Romańskiego? Sądzę, że jest zaangażowany.

- Do czasu. Kiedy odkryje moje krętactwa przestanie mi wierzyć. A czy można kochać, jeśli nie ma się zaufania? Zrobiłam okropne głupstwo...

- To da się naprawić. Porozmawiam z Ro­mańskim.

- Nie! - krzyknęłam przerażona. - Jeszcze nie teraz. Jak się dowie, będzie mną gardził. Niech to się stanie jak najpóźniej. Chyba mnie nie wydasz?

- Zrobię, jak zechcesz, ale radziłbym nie prze­ciągać struny. Im wcześniej naprawisz tamten błąd, tym lepiej. Myślę, że to kłamstwo ciąży ci na sumieniu?

- Jak kamień. Ale nie czuję się na siłach przy­znać do niego. Może samo się wszystko wyprostu­je - przykre sprawy zawsze odsuwałam od siebie jak najdalej. - Proszę cię, bądź ostrożny w roz­mowie z Bartkiem.

- Dobrze, kochanie, ale moim zdaniem prowadzisz niebezpieczną grę.

- Może drogo za nią zapłacę, tylko jeszcze nie teraz.

XV

Generalna próba przed Dniem Nauczyciela od­bywała się w gorączkowej atmosferze. Nie brako­wało również objawów wisielczego humoru.

Bartek dokonał tak dokładnej przeróbki przeboju Zdzisławy Sośnickiej, że trudno było w nim zauważyć jakieś podobieństwo do pierwowzoru.

- No, to mamy nowy szlagier! - stwierdził Filipczak. - Proponuję zatytułować go: „Dom, którego nie mam” i wysłać do Opola. Sukces mu­rowany!

- Ty, Filip, nie błaznuj! - przywołał go do porządku Bartek. - Lepiej sprawdź głośniki, czy w którymś nie ma kotów.

- Znowu? Taki numer już się drugi raz nie powtórzy, a szkoda!

Chciałam zapytać, jakie koty, ale bałam się kompromitacji w wypadku, gdyby to była potocz­na nazwa aparatury. Kiedyś wywołałam ogromną wesołość nie wiedząc, że „szczeniak” to nic inne­go, tylko jeden z mniejszych reflektorów używa­nych do podświetlania sceny.

- Żadnych kotów nie stwierdzono! - zamel­dował Filipczak po dokonaniu przeglądu.

- A myszy?

- O myszach nie mówiłeś.

- Rzeczywiście, nie mówiłem.

- Może skoczyć po jakiegoś czworonoga? - zaproponował gitarzysta basowy. - Występ bez kota w głośniku, to żadna atrakcja.

- Co wy ciągle o jakimś kocie? - zapytałam w końcu.

- Nie pamiętasz zakończenia roku? - zdziwił się Filipczak. - O mały włos pisaliby o nas w ga­zetach. Wśród zaproszonych gości znajdował się redaktor z „Trybuny Mazowieckiej”.

- Zapominasz, że ona jest w naszej szkole do­piero od” września - poinformował Bartek.

- A rzeczywiście! Żałuj, że nie widziałaś tego cyrku. Wszyscy zarykiwali się, kiedy po podłącze­niu kolumny głośników popłynęła z nich kocia muzyka, a potem wyskoczyła kocica z kociakiem w zębach. To był fantastyczny numer, stanowią­cy gwóźdź programu. Wszystko inne wypadło ba­nalnie i stereotypowo. Redaktor obiecał opisać ten incydent w gazecie, ale skończyło się na obiecan­kach.

- „Trybuna Mazowiecka” to nie „Szpilki”, hu­moresek nie zamieszcza - wyjaśnił Bartek.

Wyobraziłam sobie sytuację, kiedy spłoszona kotka, ścigana huraganowym śmiechem widowni, ucieka przed siebie na oślep pragnąc skryć się chociażby w mysią dziurę. Żeby ze mną nie było podobnie. Pełna byłam czarnych myśli, widzia­łam siebie wygwizdaną, wyśmianą, zaszczutą, jak to biedne zwierzę, o którym opowiadano przed chwilą.

Dzień Nauczyciela był pochmurny i mglisty. Do rękawa kurtki miałam przyczepioną tarczę według pomysłu Bartka. Ogarnęła mnie pokusa, żeby ją zdjąć i schować do kieszeni, może wtedy zostałabym odesłana do domu?

Niestety, marzenia rzadko kiedy się spełniają, akurat tego dnia tarcz nie sprawdzano. Jak się ma pecha, to się ma! Nic nie było w stanie uchronić mnie przed występem.

Denerwowałam się nieprzytomnie, dostałam gęsiej skórki i ząb mi o ząb uderzał.

Bartek zaciągnął mnie do pracowni muzycznej, żebym się trochę rozśpiewała. Nie szło mi najle­piej, bo co chwila ktoś wchodził i przeszkadzał. Filipczak zaofiarował się stać przy drzwiach i nie wpuszczać nikogo, ale i tak gardło miałam ściśnię­te, a głos nienaturalny, co powodowało jeszcze większe zdenerwowanie.

Najgorsze nastąpiło za kulisami sceny.

- Jak się czuje nasza solistka? - zapytał ser­decznie pan Janicki.

- Byle jak! - odpowiedziałam i w tym sa­mym momencie nogi ugięły się pode mną, w oczach poczułam błędne ogniki, mimo że była to najmniej odpowiednia chwila na podobne nu­mery.

- Szybko, panią doktor! - usłyszałam jeszcze głos profesora.

Jestem uratowana - pomyślałam półprzytom­nie i zrobiło mi się całkiem przyjemnie. Całe na­pięcie nerwowe ustąpiło, rozpłynęło się, miałam wrażenie, że przestaję w ogóle istnieć.

Ale pani doktor, jak zła wróżka, przywróciła mnie do życia, skazując na powtórne męki istnie­nia i powtórne umieranie ze strachu.

- Nie ma powodu do niepokoju - stwierdziła podając mi jakieś świństwo w płynie. - Cardiamid postawi cię na nogi, możesz występować bez obawy.

„Bez obawy! Akurat!” - pomyślałam modląc się o ponowne zemdlenie. Niestety. Mikstura działała szybko i skutecznie.

- Jeśli nie czujesz się na siłach... - próbował ratować mnie pan Janicki.

- Ależ nic jej nie jest. Bez histerii! - zaopi­niowała pani doktor.

- Oczywiście, że nic mi nie jest! - oświadczy­łam z dozą godności, na jaką pozwolił mi brak formy. Czułam się dotknięta posądzeniem o his­terię. Próbowałam wstać.

- No, jak? - zapytał z troską pan Janicki.

- Dobrze, po prostu świetnie! - nadrabiałam miną.

Rozejrzałam się wokół siebie. W pomieszczeniu za sceną prócz pana Janickiego i lekarki była jeszcze Miłka, która znalazła się tu w niewiadomy sposób.

Ktoś zajrzał przez szparę w drzwiach. Bartek.

- No jak, panie profesorze? - zapytał szep­tem.

- Będzie śpiewać.

- Ale w jakim jest stanie?

- Wolnym - roześmiał się pan Janicki.

- To znaczy, że wolno wejść.

- No, wejdź, wejdź, ale zamknij drzwi za sobą.

Było mi głupio, że wszystkich postawiłam na nogi. Nie lubię robić szumu wokół swojej osoby. Postanowiłam, że się to więcej nie powtórzy.

- Zgłoś się do mnie jutro - poleciła pani doktor wychodząc.

Jutro! Jutro wydawało mi się tak odległe w czasie, jakby miało nigdy nie nastąpić.

- Naprawdę wszystko w porządku, Ann? - pytał z troską Bartek i nie zważając na obecność Miłki i profesora Janickiego pogłaskał mnie po ręce.

- To chyba widać?

- Z tego, co widać, mógłbym wyciągnąć mylne wnioski. Przypominasz niedojrzały pomidor.

- Bo tu jest złe światło.

- Tak, tu jest bardzo złe światło - potwierdził pan Janicki i wyszedł, aby zająć się chórem.

Uroczystość już się zaczęła. Właśnie przedstawi­ciel komitetu rodzicielskiego skończył przemówie­nie i uczniowie ruszyli wręczać kwiaty nauczycielom.

- Milusińska, pobędziesz tu z nią, dobrze? Ja muszę iść do chłopaków - poprosił Bartek.

- Pobędę, pobędę, spokojna głowa.

Cmoknął ją w policzek, mnie jeszcze raz po­głaskał po ręce i wyszedł.

- A ty na co czekasz? - spytała Miłka podstawiając mi ten sam policzek.

Pocałowałam ją w drugi.

- Głuptas! - pokiwała głową z politowaniem.

- Kto?

- Pan Hilary! - zdenerwowała się. - Zupełnie straciłaś refleks. Przegapić taką szansę... - nie mogła sobie darować.

- Jaką szansę? - rzeczywiście straciłam refleks, bo zupełnie nie kojarzyłam, o co chodzi.

- Spotkania waszych ust. Zapewniam cię, że ten braterski pocałunek nie był wcale przezna­czony dla mnie. Ostatni z tej serii zanotowałam ładnych parę lat temu.

- Wzruszający jest ten nawrót uczucia po la­tach.

- Wiesz, co ci powiem? Jesteście śmieszni.

- Kto?

Miłka spojrzała na mnie, jak na ciężko chorą i musiała dojść do wniosku, że powinna być bar­dziej pobłażliwa.

- Chyba łyknęłaś za dużo kropelek - stwier­dziła - i dlatego nie reagujesz jak należy. Pani doktor musiała przedawkować ilość leku, a moja babcia twierdzi, że kontakt z lekarzami i apteką jeszcze nikomu nie wyszedł na zdrowie.

- Pozdrów swoją babcię. Ja mimo styczności z panią doktor czuję się znakomicie. I nie mogę zrozumieć, co takiego śmiesznego we mnie zauwa­żyłaś?

- W was obojgu. Nawet nie wiesz, jak staliście się do siebie podobni.

- Rzeczywiście. Nie zauważyłam podobień­stwa.

- Dzieci! Kompletne dzieci. Kryją się i mas­kują, jakby miłość w ich wieku była grzechem.

- Jaka miłość? - spąsowiałam.

- Zwyczajna. Polska miłość przez „ć” na koń­cu. Od pewnego czasu nie poznaję mojego bra­ciszka. Nawet mama zauważyła, że spoważniał i przypisuje to zębom mądrości.

- A ty nie wierzysz własnej mamie? Taka z ciebie córka? - próbowałam się przekomarzać, a w rzeczywistości pragnęłam wyciągnąć od Miłki jak najwięcej informacji.

- Trzeba było widzieć, jak zbladł, kiedy usłyszał, że wezwano do ciebie panią doktor. Odszukał mnie i kazał się tu wkręcić, bo jemu nie wypadało. Powyższe objawy świadczą o ciężkim stanie...

- Gotowa? - w drzwiach ukazał się Bartek. Kiwnęłam głową i ucieszyłam się, że niedługo będzie po wszystkim.

- Doskonale! Zaraz wchodzimy na wizję! - zawiadomił.

Dałam się poprowadzić na scenę. Kurtyna była zasłonięta, chłopcy ustawiali się przy swoich instrumentach, a ja ujęłam mikrofon pragnąc, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać.

Kurtyna została odsłonięta przy akompaniamencie oklasków, które były przeznaczone dla „Kaktusów”. Chłopcy kłaniali się na prawo i lewo, a ja nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić, toteż z ulgą przyjęłam słowa zapowiedzi.

Na początek miałam zaśpiewać „Modlitwę” Okudżawy. Przy tym utworze czułam się pewnie i już po pierwszych taktach akompaniamentu tre­ma zaczęła mnie opuszczać.

Spojrzałam odważnie w stronę widowni. Z pierwszego rzędu uśmiechały się twarze profe­sorów, odświętne, sympatyczne, inne niż co dzień. Zastanawiałam się, czy są to ci sami ludzie, którzy każdego innego dnia mogą mi wrzepić dwóję, r całym przekonaniem, że mi się słusznie należy.

Teraz patrzyłam bez trwogi w oczy matematyka, fizyczki, profesora od wuefu i zajęć technicznych. Słowa piosenki mówiły za mnie: „... daj Panie Boże każdemu, to, czego mu nie dostaje...” To była jakby moja modlitwa, w której spowia­dałam się, że choć nie najlepiej skaczę przez ko­zioł i gwoździe w deskę wbijam krzywo, to jednak jest coś, co chciałabym robić dobrze. Pod słowa „... dajże wszystkim po trochu...” podkładałam własną treść: „Daj mi pięknie zaśpiewać!”

Chyba zostałam wysłuchana, bo cóż innego mógł oznaczać ten entuzjazm, jaki zapanował na sali? Klaskano, krzyczano: bis!, skandowano: An-na Ma-ria! An-na Ma-ria! I nawet 2 marynarki (słownie: dwie) wyleciały w górę.

To był szczyt! Szczyt wszystkich marzeń. W najskrajniejszym optymizmie nie przewidywa­łam podobnego sukcesu. Kłaniałam się uszczęśli­wiona, nie dopuszczając do siebie myśli, że za chwilę wszystko się zmieni, sympatia słuchaczy odwróci się bezpowrotnie, że skompromituję się tym nieszczęsnym „Domem”.

Wiele dałabym za to, żeby móc się wycofać w tym momencie, zostawiając miłe wrażenie i uczucie niedosytu. Po drugiej piosence będą mieli mnie dość i to będzie klęska. Ostateczna i bezpowrotna.

Przewidując zbliżającą się katastrofę, ujęłam mikrofon po raz drugi. Czułam się nie w porząd­ku. Bo, czy to jest fair, zrobić korzystne wrażenie, rozgrzać widownię, a potem ją rozczarować?

Nie lubię nikomu sprawiać zawodu, nawet kiedy jestem w sytuacji przymusowej. A na wycofanie się było już za późno. Zabrzmiały pierwsze akor­dy akompaniamentu. Bartek rzucił mi od fortepianu ciepłe spojrzenie. Nie było wyjścia, musiałam położyć głowę pod topór.

Śpiewałam w absolutnej ciszy. Nikt się nie wiercił, nie chrząkał. Zamurowało ich! Formalnie zamurowało! Ale kiedy odzyskają świadomość... wolałam nie myśleć, co będzie wtedy. Koniec! To będzie po prostu koniec ze mną! Skończę się, za­nim zdążyłam zacząć się na dobre.

Kiedy ucichły gitary i przebrzmiała perkusja, zawiesiłam mikrofon i ukłoniłam się. Jeszcze przez sekundę trwała cisza, jakby nie dowierzano, że już po wszystkim, że wreszcie nastąpił finisz popisowego numeru Anny Marii.

Dopiero po chwili zerwał się szum. Może po­winnam czekać z podniesionym czołem i z god­nością znieść porażkę? Nie czekałam. Postąpiłam jak hazardzista, który po zainkasowaniu pierw­sze j wygranej mówi: Cześć! nie dając przeciwni­kowi szansy odegrania się.

Nie przestrzegając prawideł gry wycofałam się za kulisy i ciężko klapnęłam na krzesło. Byłam wypompowana, jak balonik nakłuty szpilką, ale czułam ulgę, że już wszystko jest poza mną, że mam to nareszcie z głowy.

Po chwili wpadł podniecony Bartek. Widząc mnie w pozycji niedbałej zaniepokoił się.

- Znów ci słabo?

- W tej chwili to już nie ma znaczenia.

Powachlował mnie chusteczką.

- Lepiej?

- Oczywiście, zresztą naprawdę nic mi nie jest.

- Dobrze byłoby, gdybyś wyszła przed kurty­nę. Oni szaleją, słyszysz?

Wzdrygnęłam się.

- Oszczędź mi tego! To ponad moje siły!

- Szkoda! Dużo tracisz. Posłuchaj, co się tam dzieje! - uchylił drzwi.

Z sali dochodziło rytmiczne klaskanie i jeden wielki krzyk.

- Takiego szaleństwa dawno te mury nie oglą­dały.

- Czego oni jeszcze chcą? - w dalszym ciągu byłam przekonana o absolutnej kompromitacji.

- Jak to, czego? Bisu i widoku gwiazdy. Zo­stałaś bożyszczem tłumów.

- Nie wierzę!

- Słusznie! O tym musisz przekonać się oso­biście. Chodź spełnić wolę ludu! - pociągnął mnie na scenę.

Kiedy pojawiliśmy się przed kurtyną, atmosfe­ra na sali osiągnęła temperaturę wrzenia. Już nie wątpiłam, że to oznaczało sukces. Ogromny, nie­przewidziany i... niezasłużony. Przecież głównym „winowajcą” był Bartek, ten niespokojny duch goniący za oryginalnością i niestrudzony w twór­czych poszukiwaniach.

Kłanialiśmy się oboje. Huraganowym oklaskom towarzyszyło wołanie o bis.

- Jeśli słabo się czujesz, nie musisz bisować - szepnął mi na ucho.

- Mogę śpiewać - odpowiedziałam pośpiesz­nie, bojąc się stracić taką szansę.

Kiedy chłopcy zajęli stanowiska przy instru­mentach, na sali zrobiło się cicho, cichutko. Śpiewałam z nie mniejszym przejęciem niż za pierw­szym razem. Włożyłam w to bisowanie całą siebie, czułam skrzydła wyrastające u ramion.

Przez okna wlewała się szarość pochmurnego dnia, po szybach spływały strużki deszczu, a mnie było tak słonecznie i radośnie, jak w letni pora­nek. Ukoronowaniem niepowtarzalnego nastroju było wręczenie mi przez samego dyrektora bukie­tu kwiatów.

Spąsowiałam, jak otrzymane goździki, i zasta­nawiałam się, czy to przypadkiem nie sen, z któ­rego zaraz się obudzę. Ale ten sen trwał i trwał.

Pan Janicki przyszedł za kulisy, żeby nam po­gratulować i uścisnąć dłonie.

- Wypadło kapitalnie! - entuzjazmował się, a klepnąwszy Bartka po ramieniu, powiedział z satysfakcją:

- Nie zaprzeczysz, że w sprawie solistki, to ja miałem rację. Fenomen, co?

- Nie da się ukryć!

- Oby nam się tylko nie przestała dobrze za­powiadać - wtrącił Filipczak.

- O to jestem spokojny. Szef nie dopuści do obniżenia lotów, ma twardą rękę.

- Jak dla kogo.

- Widzę, że coś ci się nie podoba, Filip? - zauważył zaczepnie Bartek.

- Przeciwnie, wszystko mi się podoba. Uwa­żam, że ostatnio dużo się zmieniło na lepsze w na­szym zespole - tu spojrzał znacząco na mnie, na co Bartek zmarszczył groźnie brwi.

- O co oni walczą? - zapytał profesor Janicki.

- Dla sportu, żeby nie wyjść z wprawy - wyjaśniłam dyplomatycznie.

- Mam nadzieję, że chwila słabości już się nie powtórzy, ale byłbym spokojniejszy, gdyby ktoś cię odprowadził do domu.

- Zrobi się, panie profesorze - zapewnił Bartek.

- Poprosisz siostrę?

Kiwnięcie głową.

- Jak to dobrze mieć przyjaciółkę.

- A jeszcze lepiej przyjaciela - wymądrzył się Filipczak i nie będąc pewnym swojego bezpie­czeństwa schował się za pana Janickiego.

- Porozmawiamy później. Dawno nie byłeś bity! - mruknął Bartek pół żartem, pół serio.

- Młodszego chcesz bić? Powiem mamie! - wygłupiał się Filip.

Przypomniały mi się słowa Miłki, że jesteśmy śmieszni ukrywając nasze uczucia, które były przecież publiczną tajemnicą. Jeśli chodzi o Bartka, to rzeczywiście najwyższej powagi nie repre­zentował w tym momencie, ale wszystko to razem było urocze i niepowtarzalne.

Odprowadzaliśmy się długo. Najpierw on mnie, potem ja jego i jeszcze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaszliśmy nad rzekę. Deszcz trochę siąpił, ale gdzie­niegdzie niebo zaczynało się już przecierać.

- Tu się poznaliśmy - powiedział Bartek wskazując kępę rachitycznych, bezlistnych zarośli.

- Pamiętasz?

- Oczywiście. Ze wszystkimi szczegółami. Wy­śpiewywałaś jakieś błazeństwa głosikiem zbliżo­nym do kociego miauczenia.

- Gdybym wiedziała, że TY słuchasz, zaśpie­wałabym fragment Wielkiej Encyklopedii Pow­szechnej głosem Joanny Rawik. Ach! - puknę­łam się w głowę. - Teraz rozumiem twoje obraźliwe pytania: „Czy ty w ogóle umiesz śpiewać?” Nie podejrzewałam, że aż tak wbił ci się w pamięć mój pierwszy „Występ”.

Pogładził mnie po mokrym policzku.

- Już się nie gniewasz?

- Po dzisiejszym sukcesie?

- Bardzo zawrócił ci w głowie?

- Bardzo. Zwłaszcza zanim nastąpił.

- Słuchaj, Ann! Czy ty często...

- Mdleję? Nie. Dziś pierwszy raz. Złożyły się na to różne przyczyny. Przede wszystkim trema, jakiej nie miałam nigdy w życiu, no i w ogóle nerwy...

Przystanęliśmy zapatrzeni w mętną, leniwie płynącą wodę. Bartek objął mnie ramieniem. Nad rzeką nie było żywej duszy, a kilka miesięcy te­mu świeciło słońce, i plażę zalegały tłumy. Wzdrygnęłam się na myśl o tamtej historii. Wy­obraziłam sobie Kropkę, Darka, chłopaka z czu­pryną jak stóg słomy i... całą resztę.

- O czym myślisz? - zainteresował się Bartek.

- Nietrudno zgadnąć. O jednym patyku, jed­nym psie i jednym chłopcu.

- A jak myślisz o tym chłopcu?

- Dobrze myślę, a ty o mnie?

- Chyba wiesz?

- Wiem... - przyciszyłam niepokój, starając się nie uronić ani ździebka z uroku bieżącej chwili.

Położyłam mu ręce na ramionach. Staliśmy na­przeciwko siebie, blisko, bliziutko, prawie doty­kając się policzkami. Był to wymarzony, idealny wprost moment dla pierwszego pocałunku. Wi­działam, jak Bartkowi pulsuje żyłka na skroni, oczy przybierają granatowy odcień i drgają ką­ciki ust.

Przymknęłam powieki w oczekiwaniu na tę nie­powtarzalną chwilę. Skoncentrowałam się na jed­nej, jedynej myśli, miałam tylko jedno pragnienie. Żeby tę chwilę przeżyć pięknie.

Wtedy stało się coś beznadziejnie głupiego. Któremuś z nas zaburczało w brzuchu. Natarczy­wie, przeciągle, donośnie. Czar prysł. O prozo życia! Ogarnął nas śmiech. Najpierw nieśmiały, cichutki, później coraz głośniejszy, niepohamo­wany.

Tym śmiechem chcieliśmy pokryć zażenowanie, bo oboje byliśmy speszeni. Może był trochę sztucz­ny, nienaturalny, ale rozładował stan napięcia i przywrócił poprzedni, normalny nastrój. Kiedy żegnaliśmy się pod domem, jeszcze byliśmy ro­ześmiani.

Po południu, kiedy utonęłam w lekturze książki Pierre La Mure'a „Miłość niejedno ma imię” usłyszałam warkot samochodu zatrzymującego się przed naszą furtką. Warczenie nie ustawało przez dłuższy czas, więc wyjrzałam przez okno złorze­cząc dowcipnisiowi, hałasującemu akurat w tym miejscu. Jeśli to ktoś do tatusia, powinien wie­dzieć, że wejście do lecznicy znajduje się po prze­ciwnej stronie ogrodu.

Kierowca zaczaj: manewrować samochodem, a po chwili zatrzymał silnik i wysiadł. To był... Bartek. W ręku trzymał ogromny bukiet.

Więc nie zapomniał! - serce zaczęło mi walić z radości jak oszalałe. Zbiegłam na dół z szybkoś­cią rakiety kosmicznej. Chciałam osobiście otwo­rzyć drzwi.

- To są właśnie... - zaczął się jąkać Bartek.

- Goździki, nie ma wątpliwości. Ale cudne! Pierwszy raz w życiu widzę cytrynowe goździki.

- Pooglądaj je sobie, a ja zmykam.

- Dokąd ci tak pilno?

- Gdzie wzywa obowiązek! - wskazał ręką stojący samochód.

- Czyja to limuzyna?

- Pewnego kapitalisty hodującego między in­nymi cytrynowe goździki.

- Ukradłeś mu? - zażartowałam.

- Co? Goździki czy limuzynę?

- No właśnie! Przyznaj się, co ukradłeś?

- I jedno, i drugie! Oraz sto tysięcy złotych. Uciekasz ze mną w świat?

- Mogę. Tylko wstawię kwiaty do wody, żeby nie zwiędły zanim wrócimy.

- Praktyczna jesteś. To zaleta! - pochwalił.

W samochodzie pachniało jak w kwiaciarni. Nic dziwnego. Na tylnym siedzeniu leżały potężne wiązanki kwiatów, które Bartek miał odwieźć do odbiorców. Dowiedziałam się, że pracuje doryw­czo u ogrodnika w charakterze kierowcy. Pierw­szy raz widziałam go prowadzącego samochód Wyglądał tak dorośle, jakby był zupełnie kimś innym. Czułam się trochę onieśmielona.

- Lubisz prowadzić? - zapytałam, choć było to oczywiste.

- Nawet bardzo. Zwłaszcza, kiedy mi do tej przyjemności dopłacają.

To jest głowa. Połączyć przyjemne z pożytecz­nym!

- Z pewnością marzysz o własnym wozie?

- Jestem realistą, na początek wystarczy mi motor. Kupiłem za grosze jeden stary wrak, model z okresu wojen krzyżowych i jestem na etapie poszukiwania części zamiennych. Kiedy uda mi się zmontować wszystkie elementy i silnik zagra, to dopiero będzie święto! Wyobrażasz sobie?

- Tak! - powiedziałam, choć w sprawach technicznych moja wyobraźnia działała opieszale.

XVI

Zbliżały się ferie zimowe. W przedświątecznym tygodniu otrzymałam przesyłkę z Anglii. Mama przysyłała mi „pod choinkę” orlonową bluzeczkę, barwny materiał sukienkowy, na którego widok nawet Solange pokiwała z uznaniem głową, oraz kilka innych drobiazgów.

W liście nadmieniała, że już niedługo się zoba­czymy. Czyżby myślała o wakacyjnym spotkaniu, które mi obiecała przy pożegnaniu? Do wakacji jest jeszcze okrągłe pół roku, ale może to dla mamy niedługo?

- Będziesz miała oszałamiającą kreację - po­wiedziała Solange drapując mi na ramieniu upominkowy materiał. - Gdzie wybierasz się na Sylwestra? Masz chyba jakieś plany?

Pominęłam milczeniem to pytanie. Nigdzie się nie wybierałam, planów żadnych nie miałam. Wstyd pomyśleć, że jeszcze nigdy nie byłam na prywatce. Zapomniałam zupełnie, jak się tańczy, tak dawno nie trenowałam. Ostatni raz na szkol­nej zabawie w puławskim liceum. Wieki minęły od tamtych czasów.

Bartek z pewnością tańczy jak sam profesor Wieczysty. Mogłabym zaprosić jego, Miłkę i jesz­cze kogoś z klasy na wspólnego Sylwestra. Tatuś z pewnością nie miałby nic przeciwko temu.

- Jakie masz plany na ferie? - zapytałam Bartka przy najbliższej okazji.

Okazało się, że te dwa tygodnie rozplanowane miał już dawno.

- W wigilię Wilii urządzam choinkę dla dru­żyny, na terenie spalonej leśniczówki.

- Pod gołym niebem?

- Tak. Mam nadzieję, że sypnie trochę śniegu, bo w przeciwnym wypadku nastrój nie dopisze, jak w ubiegłym roku. Choinka bez śniegu, to pa­rodia.

- Na pewno sypnie! Więc co roku urządzacie choinkę w jednym miejscu?

- Wigilia w leśniczówce należy do dobrych tradycji naszej drużyny. Mówię w leśniczówce, choć ona właściwie nie istnieje. Została spalona w czterdziestym trzecim, dokładnie 23 grudnia, kiedy chłopcy z lasu zamierzali urządzić sobie święta. Ktoś doniósł Niemcom, że w okolicy po­jawili się partyzanci. Niemcy okrążyli teren i roz­poczęli strzelaninę. Chłopcom udało się zbiec, ale leśniczówka poszła z dymem. Zostały tylko fundamenty.

- Nie odbudowano jej?

- Nie. Jest swego rodzaju pomnikiem walki i męczeństwa. Zginął tam leśniczy wraz z całą ro­dziną. Na ocalałym szkielecie komina zawieszona jest tablica pamiątkowa. Muszę ci to miejsce kie­dyś pokazać.

- Chętnie się wybiorę.

- Piętnaście lat temu, kiedy powstawała nasza drużyna, chłopcy posadzili na środku polany ma­lutki świerczek, który teraz pięknie wyrósł i sta­nowi dorodne drzewko wigilijne. To symbol, ro­zumiesz?

- Rozumiem.

Dlaczego miałam nie rozumieć? Wszystko, cze­go się tknął Bartek było wzniosłe.

A w drugi dzień świąt wyjeżdżał z drużyną na zimowisko.

Zrozumiałam, że Sylwestra mam z głowy i ferie, na które z takim utęsknieniem czekałam, będą mi się ogromnie dłużyć. Co miałam robić. Powiedzieć: Nie wyjeżdżaj, bo uschnę z tęsknoty? Wątpię, czy odniosłoby to skutek, Bartek był równie zapalo­nym harcerzem, jak muzykiem, zresztą nigdy bym się nie zniżyła do podobnej prośby.

- Ja też wyjeżdżam. Do rodziny! - skłama­łam, żeby się nie wydać gorszą.

- Mam nadzieję, że w wirze zabaw i hulanek nie zapomnisz o mnie?

- Zobaczę! - udawałam obojętną, a drżałam, żeby to on nie zapomniał.

W domu stwierdziłam, że wyjazd do rodziny jest zupełnie realny. Co prawda jedyną osobą, któ­rą mogłam odwiedzić, była ciocia Pela, ale po pół­rocznej rozłące wydawała się dużo sympatyczniej­sza.

Postanowiłam wyjechać po świętach i zostać na Nowy Rok, mając w ten sposób rozwiązany pro­blem Sylwestra.

Ciocia na mój widok zawołała:

- No i co? Nie mówiłam, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ciągnie was do starych ką­tów, ciągnie. Martyny tylko patrzeć...

- Jak to? Mama wraca?

- To ty o niczym nie wiesz? Czekaj, gdzie ja mam ten list? Zaraz ci przeczytam, żebyś wie­działa, jak sprawy stoją.

- Ja również dostałam list, w którym mama pisze, że niedługo się zobaczymy, można to róż­nie rozumieć...

- Mnie wyłożyła kawę na ławę, nie owijając w bawełnę, dosyć się napatrzyła tej Anglii przez pół roku, za stara jest, żeby się przyzwyczajać do nowego. Mówiłam, ostrzegałam, nie chciała słu­chać. Po co jej te wszystkie kłopoty z wyjazdem?

- Zobaczyła na własne oczy kawałek świata.

- Tyle to i w telewizji mogła zobaczyć. Zmarnowane pieniądze, stracony czas na latanie po urzędach. Głupota, nic więcej!

Nie mogłam solidaryzować się z ciocią Pelą, stałam po stronie mamy. Współczułam jej tylko, że straciła złudzenia i nadzieję na odbudowanie wspólnego życia ze swoim „ułanem”. A tak się wszystko ładnie zapowiadało.

- Wyobraź sobie, że oni razem wracają! - wyprowadziła mnie z błędu ciocia.

- Razem? To nadzwyczajne! Mama jest dziel­na, dokonała prawdziwego cudu!

- Jakiego tam cudu! On się zestarzał, potrze­buje pielęgniarki, więc przystaje na wszystko, co Martyna zadecyduje.

- Kiedy przyjeżdżają?

- Jak tylko załatwią różne formalności, on sprzedaje dom i swój zakład. Zanim się upora ze sprzedażą, trochę czasu upłynie, ale z wiosną ściągną, jak bociany do gniazd.

Wyobraziłam sobie mamę rozwijającą skrzydła do lotu i wcale nie żałowałam wakacji, których nie spędzę w Anglii.

- Jak ci się żyje u ojca? - zagadnęła cio­cia.

No, cóż! Żyło mi się dobrze, nie było potrzeby tego ukrywać.

- Można wytrzymać. Tatuś jest wyjątkowy, Darek całkiem znośny...

- A ona?

- Solange? W porządku. Mało się widujemy, mam osobny pokój, gdzie odrabiam lekcje, słu­cham radia. Jest mi zupełnie dobrze.

- No, no! - ciocia robiła wrażenie zawiedzio­nej. - Byłam pewna, że będzie ci życie obrzydzać. Taka osa!

- Ciocia ją krzywdzi. Żaden człowiek nie składa się z samych zalet, trzeba być wyrozumiałym. Solange jest rzeczowa, niesentymentalna, rozsąd­na. Romantyczne zagrania, jak ucieczka z domu i wzięcie ślubu w tajemnicy, nie byłyby w jej stylu, więc powinna się cioci podobać.

- E, tam! Dla mnie ona zawsze zostanie dziwadłem. Sama powiedz, czy nie jest dziwna?

- Dla jednych dziwna, dla innych interesują­ca. Tatuś jest zakochany jak student.

- Twój ojciec to wyjątkowy człowiek.

- Wyjątkowy! - podchwyciłam. - Mądry, szlachetny, w ogóle ideał. I nieprawda, że zmar­nował życie mojej matce.

- Gdyby jej w głowie nie zawrócił, żyłaby do dziś.

- I z zawrotem głowy żyłaby do dziś. Zbrod­nią było zmuszać ją do małżeństwa z człowiekiem niekochanym.

- Wam tylko kochanie w głowie. Ja wyszłam za mąż z rozsądku i byłam całkiem szczęśliwa, a kiedy mąż umarł, łatwiej pogodziłam się z lo­sem. Chociaż ty bądź mądra i nie rób głupstw. Radzę ci ze szczerego serca.

Różne bywają głupstwa, proszę cioci, a dobre rady nie dla każdego są dobre, choćby pochodziły z najbardziej szczerego serca.

- Jeśli chodzi o głupstwo, które nazywa się: miłość, to chyba nie będę mądra. Co warte jest życie bez miłości?

- Przestaniesz pleść głupstwa? - uniosła się ciocia. - Nawet najcięższe życie ma swoją war­tość, bo zawsze jest nadzieja na lepsze.

- Też racja! - przyznałam, żeby jej nie drażnić. - Nie mogę się tylko pogodzić z faktem, że człowiek uzależniony jest od przypadku i woli innych. Moja matka nie musiała umierać.

- Nie musiała. Czy ojciec mówił ci, dlaczego to zrobiła?

- Wzięła zbyt dużą dawkę środków uspokaja­jących, bo była bardzo zdenerwowana.

- A powiedział, czym się zdenerwowała?

- Chcieli ją wydać za człowieka, którego nie kochała, to chyba dostateczny powód do zdener­wowania?

- Powód był inny. Wiesz, co twój ojciec zrobił, jak usłyszał, że Anna ma wyjść za kogoś innego?

- Obiecał załatwić jej mieszkanie w Warsza­wie, żeby mogła być samodzielna, niezależna od ojca. W przyszłości mieli się pobrać.

- Niepotrzebnie obiecywał, niepotrzebnie my­dlił jej oczy małżeństwem. Gdyby przestał przy­chodzić, pogodziłaby się z losem i dziś byłaby pa­nią na wielkim gospodarstwie.

- A jeśli miała inne marzenia, inne plany ży­ciowe? Jedyne wyjście to uciec z domu, w którym panowała taka tyrania.

- Już jedna uciekła. Martyna! I jak na tym wyszła? Długo nie była poza domem. Wróciła ni to panna, ni wdowa. Życie sobie zawiązała, a nie­jeden chciał się z nią żenić. Można było Stanisła­wa uznać za zaginionego, bo przez piętnaście lat nie dawał znaku życia, ale Martyna ani słyszeć nie chciała. Powiedziała, że będzie czekać nawet sto lat, a doczeka się jego powrotu.

- Dzielna! To się nazywa charakter! W końcu dopięła swego.

- Myślisz, że miała łatwe życie? Nasz ojciec rządził twardą ręką, ale dobrze gospodarzył. Dla każdej z nas pomyślał o posagu. Anny też by nie skrzywdził.

- Już chyba gorzej nie mógł?

- To jej wina. Była głupia i mówiła tak samo jak ty przed chwilą, że życie bez miłości nic nie jest warte. Gdyby mnie słuchała, zamiast Mar­tyny...

- Biedna! Za dużo miała doradców. W takich warunkach nawet najsilniejszy załamałby się ner­wowo.

- Co ty tam wiesz! Nerwy, rzecz ludzka, na to się nie umiera. Gdyby nie historia z twoim ojcem...

- Jaka historia?

- No... wtedy, co go zabrali do szpitala. Nic ci nie mówił?

Pokręciłam głową. Więc w dalszym ciągu są ja­kieś niedomówienia? Kiedy uda mi się złożyć wszystkie klocki tej łamigłówki?

- Ciociu, jak to było naprawdę? Dlaczego tatusiowi nie pozwolili ożenić się?

- Takiemu smarkaczowi? Mogło mu się dzie­sięć razy odmienić. Ja pierwsza byłam przeciwna.

- Innych powodów nie było?

- Pewnie, że były! Nie miał grosza w kieszeni, a rwał się do żeniaczki. Niepoważny człowiek!

- Zapomina ciocia, że ja byłam na świecie.

- Wcale nie zapominam. Ten, co chciał wziąć Annę, wziąłby i ciebie. To był bogaty gospodarz.

- Pewnie ze dwa razy starszy od matki?

- No to co?

- Och, ciociu, ciociu! - westchnęłam wyobrażając sobie nasz wspólny los u owego bogacza. Może był skąpy albo zrzęda? Ja z pewnością nie miałabym u niego lekkiego chleba. - Co to była za historia ze szpitalem?

- A była, była. O mały włos mielibyśmy dwa pogrzeby, nie jeden. Twój ojciec był naprawdę głupim smarkaczem. Sam podstawił się pod bicie.

- Jak to?

- Miał zapowiedziane, żeby zostawił Annę w spokoju. I tak by jej nie dostał. Czego więc szukał? Tylko guza. Igrał, igrał, aż się doigrał!

- Został pobity?

- Święty by się zdenerwował słysząc bez przerwy, że unieszczęśliwia córkę, że minęły cza­sy, kiedy rodzice decydowali o małżeństwie dzieci i jeszcze wiele różnych zarzutów. Nasz ojciec nie był aniołem, poniosło go i rzucił się z pięściami na Andrzeja.

- Tatuś mi o tym nie wspomniał.

- To był dopiero początek. Anna ich rozdzie­liła, a twój ojciec powiedział, żeby się ubierała i jechała z nim, nie patrząc na nic.

- Nie chciała?

- Ona? Wszystko by dla niego zrobiła, taka była zaślepiona. Ciebie zaniosła do Martyny, ka­żąc pilnować jak oka w głowie. Kiedy wróciła, Andrzeja nie było. Zapytała ojca, gdzie jest? Od­powiedział: na cmentarzu! Pobiegła tam i zoba­czyła wszystko. Po co jej to było, pytam się, po co? Gdyby nie widziała...

- Ale co zobaczyła?

- No... jak kilku parobczaków daje szkołę twojemu ojcu. Zaczęła krzyczeć, chłopaki uciekli, ale on był nieprzytomny i w takim stanie został zawieziony do szpitala. Potem ona... to zrobiła.

- Okropność, okropność! - byłam wstrząśnię­ta do głębi. Tatuś chciał mi oszczędzić makabry, dopiero kiedy ją poznałam, nabrałam stuprocentowej pewności, że on jest bez winy.

Poszłam na długi, samotny spacer, żeby się trochę uspokoić. Mróz wyszczypał mi policzki, wiatr przewiał na wylot mimo ciepłego palta, ale nie chciałam wracać. Rozmyślałam. O życiu, które jest tak niepewne i zależne od przypadku, oraz o ludziach, którzy je sobie obrzydzają. Po co?

Nie znajdując odpowiedzi na postawione pyta­nie wracałam pustymi ulicami. Ludzi wymiotło do domów, nie było amatora chodzenia po mrozie, szłam sama szerokim chodnikiem. Gdybym chciała śpiewać, mogłabym to zrobić nie budząc niczy­jego zgorszenia. Cóż, akurat nie miałam ochoty.

W pewnej chwili zauważyłam jakąś postać nadchodzącą z przeciwka. To był Maciek. Szkoda, że nie zorientowałam się wcześniej, mogłabym skręcić w boczną ulicę, Maciek był ostatnią osobą, którą chciałam spotkać, ale kiedy wpadliśmy na siebie, trudno było udawać, że się nie znamy.

- Anka! Oczom własnym nie wierzę! To ty czy twój duch?

- Chyba widzisz, że duch! Ludzie siedzą w domach oglądając telewizję albo pitrasząc jajecznicę. W taki mróz tylko duchy włóczą się ulicami.

- To kapitalne, że akurat nasze się spotkały. Nie uważasz?

- Rzeczywiście, nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Dokąd pędzisz?

- Szedłem do kina...

- Nie zatrzymuję! Rozrywaj się kulturalnie - chciałam odejść, ale Maciek przytrzymał mi rękę.

- Chodźmy gdzieś pogadać, nie widzieliśmy się przecież całe sto lat.

- Szedłeś do kina.

- Ale nie doszedłem i bardzo dobrze. Myślisz, że wolę film niż twoje towarzystwo?

- Zależy jaki film.

- Nawet najciekawszy nie zastąpi mi rozmo­wy z tobą. Chodźmy na kawę do „Warszawianki”!

No proszę! Jaki światowiec z tego Maćka! Czy mogłam odmówić?

Pierwszy raz byłam w „Warszawiance”, mimo że kiedyś codziennie koło niej przechodziłam. Wtedy Maciek nie zapraszał mnie na kawę, raczej ciągnął do kina albo nad Wisłę. Zmieniamy się!

- Opowiedz, co u ciebie? - zapytał, kiedy czekaliśmy, aż kelnerka przyjmie zamówienie.

- Żyje się. Szkoła, dom, dom, szkoła i tak w kółko.

- Mieszkasz w Warszawie?

- Niedaleko Warszawy. W ciągu pół godziny mogę dojechać autobusem do samego śródmieścia, ale rzadko jeżdżę. Nie mam czasu na wycieczki, muszę wkuwać.

- Serio? Taka jesteś pracowita?

- Miałam duże zaległości. Dużo czytam...

- To niebezpieczne. Jak będziesz za mądra, zostaniesz starą panną.

- Chciałeś powiedzieć: kobietą samodzielną.

- Niech będzie i tak...

Rozmawialiśmy o wszystkim i niczym. Dopijając kawę, która mi zresztą nie smakowała, zerkałam dyskretnie na zegarek. Siedzieliśmy już pół godziny, to dostatecznie długo, jak na takie spotkanie.

Patrzyłam na Maćka doznając sprzecznych uczuć. Przede wszystkim zdziwienia. Więc to jest ten chłopak, którego jeszcze niedawno lubiłam najbardziej ze wszystkich? Ten sam, który zapewniał, że kocha, a potem nie dał znaku życia? Czy naprawdę pocałował mnie na Górze Krzyżowej?

Jeszcze pamiętałam fakty, ale ich znaczenie widziałam teraz w innym wymiarze, pomniejszone, nieważne, brak było ciągłości doznań, brak pomostu przerzuconego między tamtym czasem i chwilą obecną. Minęło wprawdzie pół roku albo i „całe sto lat”, jak stwierdził Maciek, ale chyba nie okres czasu był najważniejszy, tylko zbyt słaba więź uczuciowa.

- Jak długo zostajesz?

- Jutro wyjeżdżam - skłamałam w obawie przed następną rozmową o niczym.

- Szkoda, że już nie wróci, to co było dawniej - westchnął.

- Będzie za to coś nowego. Życie nie stoi w miejscu.

- Słuchaj, Anka! Nie udał nam się tamten autostop, może zaliczymy go w przyszłe wakacje. Co? Umówmy się!

- Nie umiem planować na tak odległą przyszłość, poza tym jak wiesz, nie jestem entuzjastką autostopu, no i po trzecie...

- Co po trzecie?

- Jeśli wtedy zrezygnowałeś, to dajmy sobie spokój.

- Nie zrezygnowałem dobrowolnie. Pamiętasz chyba, jak cię namawiałem?

- A potem nie przyszedłeś.

- To prawda, brat po mnie przyjechał i mu­siałem wracać do domu. Ojciec wkręcił sobie rękę w sieczkarnię, byłem potrzebny do roboty, nawet nie zdążyłem cię zawiadomić. Już z domu wysła­łem list, na który nie dostałem odpowiedzi. Kiedy udało mi się wyrwać do Kazimierza, twój dom świecił pustkami, aż przykro było patrzeć. To po prostu cud, że się dziś spotkaliśmy. Daj swój adres!

- Nie ma sensu. Sam mówiłeś, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. To prawda, nie będzie! Dużo się zmieniło od naszego ostatniego spotkania. Życzę ci wszystkiego dobrego, cześć!

- Jak to, cześć? Przecież nie możemy się tak rozstać.

- Ciotka pomyśli, że zginęłam i gotowa pójść na milicję.

- Kiedy znów ją odwiedzisz?

- Nie wiem.

- W dalszym ciągu uważasz, że: planować to czas stracony?

- Tak.

- Ale spotkamy się, kiedy znów przyjedziesz?

- Nie obiecuję. Wierz mi, dużo się zmieniło.

- To ty się zmieniłaś - powiedział przygaszony i nie zatrzymywał mnie dłużej.

Powinnam być zadowolona, że mam z głowy to spotkanie, a jednak nie byłam. Został mi po nim jakiś nieokreślony smutek.

- Długo się wietrzyłaś! - zauważyła ciocia.

- Spotkałam kolegę, wspominaliśmy dawne czasy.

- Też pomysły, na mrozie! - zgorszyła się.

- Nie na mrozie, tylko w kawiarni.

Chyba zgorszyła się jeszcze bardziej, ale już nic nie powiedziała.

Przez resztę wieczoru byłam milcząca, miałam o czym myśleć. Więc Maciek zrezygnował z autostopu z innych pobudek niż sądziłam, po prostu był potrzebny w gospodarstwie, moje nieślubne pochodzenie nie miało tu znaczenia, tylko ja wy­olbrzymiałam ten fakt, przypisując mu nadmierną wagę.

Bartek z pewnością przeszedłby nad tym do porządku dziennego, niepotrzebnie uwikłałam się w kłamstwo. Żeby można było cofnąć się w czasie i naprawić głupotę! Niestety, mądrzeje się zwykle za późno.

Nawet nie zauważyłam, kiedy przeleciał styczeń i półrocze było tuż... tuż... Nie mogłam wprost uwierzyć, że groziła mi czwórka z matmy. Z innych trójek wyciągnęłam się łatwo. Wystarczyło wmówić w siebie, że historia czy geografia są pasjonującymi dziedzinami wiedzy i warto je znać dla samej satysfakcji.

Nie chciałam być głupsza od Bartka, który robił wrażenie, jakby całą wiedzę o świecie miał w małym palcu. Przyjemnie mieć mądrego chłopaka, ale to zobowiązuje. Zaczynałam więc coraz więcej czytać. Najbardziej lubiłam historię. Znikałam w swoim przytulnym pokoiku na górce i cofałam się w czasie o całe epoki. Jakże śmieszne były moje sukcesy czy porażki, jak nieważne, jak nie­porównywalnie małe w zestawieniu z monumen­talnymi dziełami budowniczych, artystów, czy sławnych przywódców.

Trzeba być wielkim człowiekiem, żeby zostawić po sobie wiekopomne dzieło, a co mają robić mali ludzie? - zastanawiałam się nieraz. - Chyba robić dobrze to, co potrafią! - To była jedyna odpowiedź, jaka mi przychodziła do głowy.

W rocznicę wyzwolenia Warszawy znów śpie­wałam na akademii szkolnej i znów się podoba­łam. Zaczynałam być popularna. Moja karykatura pojawiła się na gazetce ściennej, co było równie wielkim zaszczytem, jak dla Beatlesów znalezienie się w gabinecie figur woskowych. Na zabawie karnawałowej chłopcy ustawiali się w kolejce, że­by ze mną zatańczyć, a ci, którzy mieli godny pożałowania zwyczaj ozdabiania podręczników i zeszytów imionami swoich ulubieńców, i moją skromną osobę włączali do kolekcji.

Tak więc znajdowałam się niejednokrotnie w towarzystwie „Skaldów”, Haliny Frąckowiak, zespołu ABC, „Dwa plus jeden” czy Urszuli Sipińskiej. Tego rodzaju popularność była rzeczą przyjemną, ale nie przyprawiała mnie o zawrót głowy. Bartek mógł spać spokojnie, a właściwie przygotowywać się spokojnie do matury.

Tymczasem klasy czwarte planowały studniów­kę, ostatnie szaleństwo przed egzaminem dojrza­łości. Każdy miał prawo zaprosić sobie kogoś mi­łego, z kim chciał spędzić ten jedyny w życiu wieczór.

- Jakie kreo sobie sprawiasz? - dociekała Miłka, sugerując, że moja kandydatura na osobę towarzyszącą Bartkowi jest przesądzona.

No cóż! Mógł mnie zaprosić, lecz nie musiał. Do tej pory tylko nieliczni wiedzieli o naszej zaży­łości. Zaproszenie na studniówkę byłoby ujawnie­niem, zalegalizowaniem istniejącego stanu rzeczy. Ciekawa byłam, jak postąpi.

- Przy wyborze kreacji radzę pamiętać, że Romek nie lubi koloru żółtego, pomarańczowego i temu podobnych - informowała Miłka.

- Po co mi to wszystko mówisz? Nie mam zwyczaju martwić się na zapas.

- Radzę zmienić zwyczaj. Może się to okazać bardzo potrzebne. Studniówka, to nie jest taki zwykły bal...

- Słusznie, ale ten problem będzie dla nas aktualny dopiero za dwa lata - uśmiechałam się nieszczerze.

- Optymistka!

Słowa Miłki napełniły mnie radością, której nie chciałam przedwcześnie okazać. Uprzytomniłam sobie, że angielski materiał od mamy nie jest w kolorze żółtym ani pomarańczowym, tak nie lu­bianym przez Bartka, i że czas najwyższy uszyć sukienkę, nadającą się na każdą okazję ze stu­dniówką włącznie. Skoro nawet Solange powie­działa, że kreacja będzie wystrzałowa, to widocz­nie będzie.

Nie chciał mnie Bartek oglądać w niej na Syl­westra, obejrzy teraz. Jeśli oczywiście wszystko to, co mówiła Miłka, okaże się prawdą.

Czas biegł, a Bartek milczał. Kiedyś spotkałam go przed szatnią. Był już ubrany i musiał od dłuższego czasu czekać na mnie. Po drodze na przysta­nek chciał koniecznie pozbyć się Miłki, prosząc, żeby mu kupiła wkład do długopisu.

- Czasy niewolnictwa, feudalizmu i ucisku pań­szczyźnianego należą w naszym cywilizowanym kraju do nieodwracalnej przeszłości. Wasza Bra­terska Wysokość może pofatygować się sam...

- Oczywiście, że może - ujął się ambicją. - Ann, pójdziesz ze mną?

- A jednak sam nie potrafisz zrobić dwóch kroków - drwiła w dalszym ciągu Miłka. - Wobec tego idę z wami, skoro tak lubicie dobre towarzystwo.

Bartek rzucił jej wymowne spojrzenie.

- Najwyraźniej chcesz mnie spławić. No cóż, nie będę się narzucać - powiedziała z godnością i zostawiła nas samych.

W sklepie z artykułami piśmiennymi była dłu­ga kolejka. Doszliśmy do jednomyślnego wniosku, że nie warto czekać. Należało więc iść do autobu­su. Ale Bartek ociągał się.

- Wiesz, Ann, mam do ciebie pewną sprawę. Chyba się domyślasz?

- Ani trochę - zaprzeczyłam obłudnie.

- Nie żartuj! Miłka ci przecież mówiła?

- Rozmawiamy o tylu różnych sprawach... zresztą, czy naprawdę potrzebujesz pośrednictwa Miłki. Przecież dużo prościej jest zwrócić się do mnie bezpośrednio.

- Prościej, ale trudniej.

- Od kiedy wybierasz najłatwiejsze drogi?

- Widzisz... chciałem cię zaprosić na stu­dniówkę.

- To miło z twojej strony. Dziękuję.

- Zgadzasz się? Naprawdę? - był tak ucieszony jakby wygrał główną nagrodę w „Wielkiej Grze”.

Nie byłam pewna, czy postąpiłam rozsądnie, zgadzając się bez wahania. Może należało się podroczyć?

- Wiesz, nie umiem udawać - przyznałam się szczerze. - Ucieszyło mnie twoje zaproszenie, więc przyjęłam je z wielką radością. Ale jeśli uważasz, że powinnam odegrać komedię...

- Nic nie uważam. Kamień spadł mi z serca.

- Duży? - rozejrzałam się, czy nie leży gdzieś na chodniku.

- Jeszcze jak! Sixteen ton - szepnął. - Wi­dzisz, Miłka uważa...

Zrobiło mi się ciepło koło serca, jakby w sa­mym środku zimy, na trawniku przywalonym warstwą czerniejącego śniegu zakwitły róże.

Na jezdni utworzył się korek, jakaś ciężarówka zahamowała ruch, a mnie się zdawało, że to ten szesnastotonowy kamień z Bartkowego serca unie­możliwił „przejezdność”.

W autobusie znalazłam się w pobliżu Miłki.

- Mam nadzieję, że dałaś mu po nosie? - za­pytała.

- Jeszcze nie, ale zawsze mogę to zrobić, tylko nie wiem, z jakiego powodu?

- Pytasz się? Jeśli ty go nie nauczysz dobrych obyczajów, to kto? My z mamą jesteśmy bezradne.

No, proszę! Jakie nadzieje we mnie pokładano. Mogłam dać Bartkowi każdą szkołę, jaka mu się należała, ale chwilowo nie miałam motywów.

Miłka miała.

- Czy wiesz, z czym on się do mnie wczoraj zwrócił?

- Mam nadzieję, że mi powiesz.

- Żebym cię w jego imieniu zaprosiła na stu­dniówkę.

- Dlaczego ty?

- Bo sam nie miał odwagi. Nastraszyłam go, że się nie zgodzisz.

- Uwierzył?

- Tak. Powiedziałam, że gdyby mnie zaproszo­no na trzy dni przed zabawą, odmówiłabym kate­gorycznie. To jest lekceważenie. Przecież dziew­czyna musi mieć czas na przygotowanie się. Która krawcowa uszyje ci suknię w ciągu trzech dni?

Aż się rumieniłam w duchu, że jestem taka „łatwa”, że sukienka nie żółta ani pomarańczowa, tylko czerwono-biało-granatowa wisi gotowa w szafie i że od wielu dni czekałam na te słowa: „Ann, chciałem cię zaprosić na studniówkę”.

A dlaczego tak długo czekałam? Bo on nie miał odwagi. On, Bartłomiej Romański, sam Wielki Szeryf trzymający za twarz cały zespół „Kaktu­sów”, zawsze pewny siebie i konsekwentnie reali­zujący najśmielsze pomysły. Nie miał odwagi! To cudowne! Nic piękniejszego nie mogłam usłyszeć. Dlaczego bał się odmowy? Że na ostatniej zabawie byłam „rozrywana” i chłopcy bili się niemal o prawo zatańczenia ze mną?

Czyżby podejrzewał, że powodzenie zawróciło mi w głowie i zacznę zadzierać nosa? Jeśli na­prawdę tak uważał, to nie dorósł do moich uczuć. Gdyby wiedział, jak tęskniłam za nim przez całe ferie, jak każdą chwilę wypełniałam myślami o nim.

Zresztą, lepiej, że nie wiedział. Tylko o przeży­ciach płytkich, powierzchownych mówi się dużo i hałaśliwie, a te Ważne i Najważniejsze chowa się głęboko na dnie serca.

A potem przyszła wiosna, wcześniejsza w tym roku niż zazwyczaj, pogodna, ciepła, sprzyjająca rolnikom i zakochanym. Pracowite dni wypełnia­ła mi nauka i miłość. Tak, miłość! Innym słowem nie mogłam określić uczucia do Bartka. Przyjaźń to za mało, sympatia za mało, on był dla mnie wszystkim.

Podobno miłość przeszkadza w nauce, Jak ko­mu, mnie pomagała, uczyła wykorzystywać ukry­te rezerwy intelektu, pobudzała aktywność.

Bartek również spędzał dni nad książką. I wie­czory. Czasem zarywał noce. Spotykaliśmy się tylko w niedziele i to zupełnie bezinteresownie. Seanse matematyczne okazały się zbyteczne. Na­stąpiła era długich spacerów i rozmów najszczer­szych, przekazywanie myśli ukrytych na dnie serca, oddawanie się marzeniom i kreślenie nieśmiałych planów na przyszłość.

Wszystko byłoby cudownie, mogłam być naj­szczęśliwszą dziewczyną pod słońcem, gdyby nie... no właśnie! Że też w życiu człowieka zawsze musi być jakieś „gdyby”. W naszych szczerych rozmo­wach omijałam zręcznie ów drażliwy punkt, jaki stanowiło rzucone nieopatrznie kłamstwo.

W zasadzie tak się do niego przyzwyczaiłam, tak przyrosło do mojej świadomości, że w obec­ności Bartka czułam się prawie dzieckiem „angielskich rodziców”. Kłamstwo nabrało pozorów prawdy, i choć nieraz byłam bliska przyznania się, coś mnie powstrzymywało przed podjęciem tej trudnej rozmowy.

Świat jest piękny, życie jest piękne, dlaczego mam dobrowolnie kłaść głowę pod topór? - my­ślałam spodziewając się jakiegoś cudu, pomyślne­go zbiegu okoliczności mogącego rozplątać bezbo­leśnie tę sprawę.

Tymczasem nasza klasa uzyskała najlepsze wy­niki w nauce, to znaczy wykazała się minimalną ilością dwójek na półrocze i w związku z tym pan Janicki zorganizował nam w nagrodę bezpłatną wycieczkę do teatru.

W projekcie była opera, ale w Teatrze Wielkim wszystkie bilety do końca czerwca były wysprzedane. Wobec tego większość opowiedziała się za operetką, niektórzy byli nawet radzi tej zmianie.

- Na operę jeszcze pojedziemy. Myślę, że nie dacie sobie odebrać pierwszego miejsca w szkole - agitował pan Janicki.

Ktoś zmarkotniał, ktoś ciężko westchnął. Tylko Filipczak trzymał fason.

- Koleżanki i koledzy! - Nie załamujmy się! Złapać kilka dwójek to żadna trudność. Przy nie­wielkim wysiłku operę można mieć z głowy.

- Jesteś niekoleżeński - stwierdziła Miłka.

- Ja? Przecież wyrażam zdanie większości.

- Ale tym sposobem wrabiasz inną klasę.

- Nie zastanowiłem się...

- Wiele tracisz, Filipczak, wybrzydzając na muzykę poważną - pokiwał smutnie głową pan Janicki.

- Wolę nie wiedzieć, co tracę, mógłbym wpaść w nostalgię.

- Jesteś typowym przypadkiem pomyłki Ge­niusza...

- Ja przypadkiem pomyłki? To zaskakujące.

- Rzeczywiście, zaskakujące. Starożytni utrzy­mywali, że każdy człowiek ma swój los określony już w zaraniu życia, kiedy nad jego kolebką po­chyla się Geniusz i całuje go, gdzie popadnie. Jeśli w czoło - będzie myślicielem, jeśli w usta - mówcą, w rękę - malarzem i tak dalej... Cie­bie chciał pewnie pocałować w ucho, ale mu nie wyszło, musiałeś się okrutnie wiercić i trafił gdzieś między nosem, a szczęką. Stąd u ciebie pe­wien rodzaj głuchoty.

- I co ja teraz zrobię? - jęknął Filipczak. - Mam ponosić odpowiedzialność za czyjeś partac­two? Dlaczego?

- Możesz jeszcze naprawić niezręczność Ge­niusza. To leży przecież w twoim interesie...

Podobały mi się wierzenia starożytnych i wszel­kie kabalistyczne przepowiednie. Zastanawiałam się, w jaki sposób ów Geniusz złożył pocałunek na moich strunach głosowych. Musiał to być poca­łunek niekonwencjonalny, bo i koleje losu mia­łam inne niż moi rówieśnicy.

W dniu wycieczki do Warszawy Miłka poprosi­ła, żebym z nią pojechała wcześniej i pomogła wybrać jakiś sensowny prezent imieninowy dla mamy.

- Chętnie. Co zamierzasz kupić?

- Nie mam pojęcia. Liczę na twoją pomysło­wość.

- To dość ryzykowne. Nie znam przecież upo­dobań twojej mamy.

- A ja znam. I co z tego? Wszystkie możliwe pomysły już wyczerpałam. Każdego roku ten sam kłopot.

- Może Bartek coś wymyśli?

- Bartek! - roześmiała się drwiąco. - On jest do wyższych rzeczy stworzony. O drobiazgach muszę myśleć ja. Za siebie i za niego.

- Coś wykombinujemy! - przyrzekłam entu­zjastycznie. Kiedy w grę wchodziło przysłużenie się Bartkowi, gotowa byłam przyjąć na siebie naj­cięższe zadania.

Po lekcjach wpadłam do domu jak po ogień, połknęłam coś w przelocie, nawet nie zauważyłam co, żal mi było każdej minuty.

Marta usłyszawszy, że wrócę późnym wieczo­rem, zaofiarowała się błyskawicznie usmażyć na­leśniki. Podziękowałam jej za dobre chęci, ale na­prawdę nie byłam głodna.

Założyłam tę samą wystrzałową sukienkę, którą miałam na studniówce. Bartek nazwał ją Marsylianką, ponieważ była w kolorach francuskiej flagi.

Kiedy w bibliotece pani Romańska uśmiechnęła się do mnie, miałam wrażenie, że robi to w sposób szczególny. Chyba mnie lubiła. I wzajemnie.

Usiłowałam więc zmobilizować całą swoją po­mysłowość, aby wymyślić dla niej najładniejszy prezent.

Włożyłam płaszcz, rzuciłam ostatnie spojrzenie w lustro i zamierzałam wyjść. Ale zatrzymał mnie jakiś odgłos, westchnienie albo warknięcie... Rozejrzałam się wokoło. No tak! Jeszcze tego brakowało! Zwinięty w rozkoszny kłębuszek ucinał sobie drzemkę na tapczanie ostatni potomek Krop­ki, Przecinek. Jak się dostał do mojego pokoju? Będę musiała postarać się o klucz i zamykać pokój przed niepożądanymi odwiedzinami.

Przecinek był uroczy, ale psotny. Mógł mi po­gryźć firanki albo narzutę, nie gardził niczym, co dawało się szarpać, drzeć i tarmosić. Wzięłam go na ręce, był cieplutki od snu i przytulał się do mnie z ufnością.

- Kto wpuścił psa do mojego pokoju? - za­pytałam w kuchni.

- Nie wiem! Od rana go nie widziałam - po­wiedziała Marta. - Już się cieszyłam, że zginął.

- Cieszyłaś się, że zginął? Dlaczego? Przecież to twój ulubieniec.

Marta walczyła z Darkiem o względy Przecinka i przekarmiała go smakołykami. Skąd więc ta nagła niechęć?

- Spójrz, jaki on śliczny! - pogłaskałam pu­szysty grzbiecik. - Naprawdę chciałabyś, żeby zginął?

- Może trafiłby na dobrych ludzi - rozczuliła się odbierając mi psiaka z rąk.

- No wiesz! - oburzyłam się. - Jeśli w tym domu brak dobrych ludzi, to gdzie znajdziesz lep­szych?

- Pani powiedziała, że nie ma zamiaru miesz­kać w ogrodzie zoologicznym i musi zrobić z tym psem porządek, jeśli jej tylko wpadnie w ręce. Chyba Darek schował go w twoim pokoju, bo tam najbezpieczniej.

- Może i słusznie. Solange rzadko mnie odwiedza. Trzymaj się mały, nie damy ci marnie zginąć - z przyjemnością dotykałam jedwabiste­go futerka, a w głowie zaczynał mi kiełkować pewien plan.

Miłka już czekała na przystanku.

- Słuchaj, czy twoja mama lubi psy? - zapy­tałam na wstępie.

- Oczywiście. Moja mama lubi wszystko, co żyje. Nie tylko zwierzęta, ludzi również.

- Ale czy ucieszyłaby się, gdyby dostała w prezencie ślicznego, białego psiaka?

- Może... tylko Bartek zgrzytałby zębami.

- Ach, tak! Szkoda. Mamy uroczego szczeniaka na zbyciu. Chcemy go oddać w dobre ręce...

- Wiesz? Trzymaj go w rezerwie, jak nie do­staniemy nic ciekawszego, obdarzymy mamusię pieskiem.

- Ale Bartek...

- Nie przejmuj się! Postawiony przed faktem dokonanym będzie musiał skapitulować. Zresztą dla ciebie zrobi każde poświęcenie.

Nie chciałam, żeby się dla mnie poświęcał i nie chciałam go stawiać przed faktem dokonanym. Na pewno znajdziemy coś mniej kłopotliwego. War­szawa duże miasto!

Chodziłyśmy długo, od wystawy do wystawy, od sklepu do sklepu, wreszcie w „1001 drobiaz­gach” zwróciłam uwagę Miłki na plastykową tackę do szklanek.

- Praktyczna, estetyczna i niedroga - agito­wałam. Prawdę mówiąc, byłyśmy już zmęczone poszukiwaniami.

- Masz niewątpliwie rację! - zgodziła się Miłka. - Ale iść z taką paką do teatru, to nonsens. Od razu będzie wiadomo, że jesteśmy z pro­wincji. Darujmy sobie ten prezent. Mamy w re­zerwie pieska. Jak się wabi?

- Przecinek, syn Kropki.

- Ma coś wspólnego z rasą?

- O tak! Z niejedną.

- Czyli rasowy kundel? To się nawet dobrze składa, bo w naszym niesnobistycznym domu pies z rodowodem mógłby się źle czuć.

Nieobciążone kompleksem prowincji spotkałyś­my się przed teatrem z resztą klasy, a pani Ro­mańska została skazana na prezent imieninowy w postaci Przecinka.

Sztuka skończyła się o dwudziestej drugiej, przejazd zajął nam ponad godzinę, w sumie z autobusu wysiadłyśmy tuż przed północą. Jesz­cze nigdy tak późno nie wracałam do domu. Miłka też nie lubiła chodzić po ciemku.

- Musisz mnie odprowadzić! - błagała ucze­piwszy się kurczowo mojej ręki - od dziecka boję się duchów, za nic nie pójdę sama.

- Taka duża, a w duchy wierzy! - nadrabia­łam miną, choć i mnie cierpła skóra na grzbie­cie. Noc była ciemna, bezksiężycowa, nawet we dwie czułyśmy się nieswojo.

W bocznej uliczce zamajaczyła jakaś postać. Wróg czy przyjaciel? - przebiegło mi przez głowę.

Pierwsza zorientowała się Miłka, widocznie strach wyostrzył jej spostrzegawczość.

- Romuś! Jak to cudownie! - puściła moją rękę, zamierzając rzucić się bratu na szyję. - Chociaż raz pojawiłeś się we właściwym momen­cie.

- Zawsze zjawiam się we właściwym momen­cie, prawda, Ann?

- Najprawdziwsza prawda!

- Ciekawa jestem, jak długo krążyłeś po tej ciemnej uliczce? - zainteresowała się Miłka.

- Czas jest rzeczą względną.

- Toteż nie pytam, ile czasu, tylko jak długo? Chcę wiedzieć, czy dłużyło ci się czekanie?

- Jeśli tak, to co? A jeśli nie, to co?

- Właściwie nic, najważniejsze, że wyszedłeś po umierające ze strachu dziewczyny.

- Nareszcie nauczyłaś się odróżniać rzeczy ważne od nieważnych. Jeszcze będą z ciebie ludzie.

- Ze mnie już są ludzie, ale proces przemiany nie został przez ciebie dostrzeżony. Szkoda!

- Widocznie ta przemiana jest tak głęboka, że gołym okiem nie można jej dostrzec.

- Jak będziesz kpił, nie powiem ci, co wy­myśliłam dla mamy na imieniny.

- Naprawdę wymyśliłaś? Miłka, jestem pełen uznania! Wprowadzam poprawkę do poprzedniej opinii. Z ciebie już są ludzie! A wiara w ludzi napełnia optymizmem i pozwala mieć nadzieję...

- Że dla ciebie również coś wymyślę? Ponie­waż tak wzniosie sformułowałeś prośbę, chyba ci odstąpię swój pomysł, zwłaszcza, że nie jest on zupełnie mój, gdyż wyszedł od Anki. Zgadzasz się, Anno?

- Jak uważasz, Dobromiło!

- A więc, Bartłomieju, mama otrzyma od ciebie Przecinka, syna Kropki i... jak się wabi ojciec?

- Ojciec jest niewiadomego pochodzenia.

- A więc syna Kropki i nieznanego ojca, ra­sowego kundla z dobrego domu.

- Kundla? - Bartek był zawiedziony. - W dodatku nieznanego ojca...

- Wolałbyś spaniela albo pudla z rodowodem? Jeszcze nie jesteśmy na tym etapie, żeby obrzu­cać najlepszą z matek prezentami za kilka tysięcy. A kundle bywają bardzo przywiązane i mama bę­dzie wniebowzięta.

- Co za różnica, kundel czy pudel, nie jestem rasistą, tylko...

Doszliśmy pod dom Romańskich.

- Ja już jestem w domu! - ucieszyła się Miłka. - A wy macie jeszcze kawałek drogi przed sobą, uzgodnijcie poglądy na temat psa. W razie oporów braciszka ja biorę Przecinka. Good-bye!

Zostaliśmy sami. Bez Miłki zrobiło się trochę pusto, nie wiedzieliśmy o czym mówić, głupio mi było wrabiać Bartka w kłopotliwy prezent, jemu z kolei musiało być głupio odrzucić propozycję, szliśmy więc w milczeniu. Co jakiś czas potyka­łam się o nierówności na ścieżce, Bartek uważał za stosowne wziąć mnie pod rękę.

- Nie umiem chodzić po ciemku - przyzna­łam się. - A ty?

- Ja nie widzę żadnej różnicy. Może dlatego, że mieszkam tu od urodzenia i znam na pamięć każdy kamień.

- I nie boisz się?

- Czego, duchów? To specjalność Miłki. W tej dziedzinie ma chorobliwie rozbudzoną wyobraźnię.

- Nie myślałam o duchach, raczej o pijakach, rabusiach...

- Na pijaka wystarczy krzyknąć, zaraz spokornieje, a jak się trafi wyjątkowo natrętny, przyspieszam kroku, na chwiejnych nogach dale­ko nie pobiegnie. Natomiast rozboju się nie boję, ponieważ nie noszę przy sobie ani pieniędzy, ani papierów wartościowych, ani innych cennych rzeczy. Czego więc miałbym się bać?

- Ja również nie noszę pieniędzy i w duchy nie wierzę, a jednak się boję. Jestem tchórz, co tu kryć!

- Na dziewczęta czyha więcej niebezpie­czeństw i choć nasza okolica jest w miarę spokojna, lepiej nie chodź sama wieczorami.

Dla poparcia swojej prośby mocniej ścisnął mi rękę, a mnie zrobiło się ciepło koło serca, mogła­bym tak iść i iść przed siebie, jak najdalej! Nie­stety, wszystko co dobre zbyt prędko się kończy, już było widać naszą furtkę, co oznaczało koniec wspólnej drogi.

- Kiedy mogę przyjść po tego kundla?

- Słuchaj, to była nieobowiązująca propozycja. Jeśli nie lubisz psów, po co masz się zgadzać na tak kłopotliwe rozwiązanie? Wymyślimy inny prezent, np. jakąś rzecz z plastyku czy ceramiki przydatną w gospodarstwie domowym.

- To już lepiej niech będzie pies. Przeróżnych skorup jest w domu zatrzęsienie, a w końcu nie o moją przyjemność chodzi, tylko mamy. Czy mogę przyjść jutro?

- Jutro... jutro... - zaczęłam się zastanawiać żeby jeszcze chwilę przedłużyć rozmowę i odro­czyć moment pożegnania. Uświadomiłam sobie jednak, że jest późno i Bartek ma jeszcze przed sobą drogę powrotną, nie powinnam go zatrzy­mywać. - Dobrze, wpadnij po południu, obej­rzysz sobie Przecinka, nie musisz zaraz brać.

- Sprawa jest z góry przesądzona. Myślisz, że tak łatwo wymyślić prezent dla naszej mamy?

- Wiem, jak trudno. Miłka mnie uświadomiła, zresztą chodziłyśmy ze dwie godziny po Warsza­wie i nie mogłyśmy się na nic zdecydować.

- Więc już i ty jesteś wciągnięta w nasze ro­dzinne kłopoty?

- Przyjemnie brać udział w waszych „kłopo­tach”, poza tym... lubię waszą mamę, i chciałabym jej sprawić uciechę. Jasne?

- Jasne. Rozumiem cię, rodzice daleko, nie masz gdzie wyładować rezerw uczuciowych.

Dobrze że było ciemno i Bartek nie dostrzegł, jak się zaczerwieniłam. Był odpowiedni moment do sprostowania, miałabym nareszcie spokój, ale i tym razem przegapiłam szansę. Powiedziałam: - Do jutra! - i tak się rozstaliśmy.

XVIII

Czekaliśmy całe popołudnie. Ja i Przecinek. Wykąpałam go specjalnym szamponem „Szarik”, potem zawiązałam na szyi pąsową kokardę. Wy­glądał uroczo.

Niestety, wszystkie zabiegi okazały się zbytecz­ne, bo Bartek nie przyszedł. Przecinek wcale nie był zmartwiony zaczął chwytać w zęby koniec ko­kardy. Po długich zabiegach udało mu się rozwiązać wstążkę, którą następnie pogryzł na ka­wałki i zjadł.

Normalnie za jedzenie rzeczy niejadalnych (np. pończoch zostawionych przez zapomnienie na krześle) dostawał burę. Tym razem upiekło mu się. Byłam zmartwiona, że Bartek się rozmyślił.

- Czemu jesteś taka milcząca, Anusiu? Masz kłopoty w szkole?

- Jakie kłopoty, wszystko w porządku.

- Pewnie sprawy sercowe! - rzuciła domyśl­nie Solange.

- Wasze podejrzenia idą w niewłaściwym kie­runku. Nie mam żadnych kłopotów, przynajmniej na razie.

Tatuś włączył telewizor wołając Darka na „Do­branoc”. Ja również usiadłam przed ekranem nie próbując nawet udawać, że czytam gazetę. Cała nasza klasa oglądała Bolka i Lolka, nie musiałam się konspirować.

Po dzienniku oglądaliśmy teatr telewizji. Bo­haterami sztuki było dwoje młodych nie widzą­cych świata poza sobą. Poznali się nad jeziorami w sytuacji, która coś mi przypominała. Miano­wicie, on wyciągnął ją spod przewróconego kajaka i przyholował do brzegu. Tak się zaczęło. Potem dogadali się, że są absolwentami WSN-u i od września rozpoczynają pracę w jednej szkole.

Trudno o pomyślniejszy zbieg okoliczności, w życiu rzadko tak się zdarza, tylko w sztuce wszystko jest możliwe. Może dlatego lubimy film, teatr, literaturę.

Żeby jednak sztuka nie była bezproblemowa autor uwikłał bohaterów w konflikt. Otóż ona ma dziecko, o którym nie powiedziała ukochane­mu. Ale źli ludzie donieśli mu o tym, on nie mo­gąc przebaczyć dziewczynie kłamstwa, odchodzi.

Nie podobało mi się zakończenie, byłam zwo­lenniczką happy-endu, tym bardziej że problem był mi bliski, chociaż nie miałam żadnego dziec­ka do ukrywania. Podobnie, jak między bohate­rami sztuki, między mną i Bartkiem również sta­ło kłamstwo.

- Dobry spektakl! - stwierdził tatuś.

- Niezły - przytaknęła Solange. - Bardzo lubię tę aktorkę, jak ona się nazywa?

- Marta Lipińska.

- A on?

- Zapasiewicz. Często razem grają.

- Wyjątkowo pasują do siebie.

- Jak my.

- Raczej jak Ania i Romański.

- Ale on by nie odszedł, nawet gdyby Anusia zagaiła istnienie pięcioraczków.

Wcale nie miałam ochoty na żarty. Chciało mi się spać. Wtedy zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Wyszłam otworzyć z niejasnym podej­rzeniem, że to może być Bartek. I nie omyliłam się, to był on!

- Przepraszam cię stokrotnie! Wiem, że jes­tem nieokrzesany składając wizytę o tej porze, ale widzisz... - oczy błyszczały mu nienatural­nie, przestraszyłam się, że usłyszę jakąś złą no­winę.

- Wejdź, co się stało?

- Nic specjalnego. Udało mi się uruchomić motor. Chodzi, wyobraź sobie, chodzi! Przed 15 minutami zagrał silnik i pierwsza próbna jazda wypadła znakomicie.

- Bardzo się cieszę! - udawałam entuzjazm myśląc jednocześnie, że mężczyźni to wielkie dzieci, które wyrastając z nakręcanych samocho­dzików zamieniają je na coś większego i bardziej kłopotliwego.

- Daj mi tego psiaka i zmykam. Nie chcę, żeby twoi opiekunowie nabrali o mnie złego mniemania.

- Ależ nic podobnego! - zaprotestował tatuś, który wyszedł zobaczyć z kim rozmawiam. - Proszę dalej, właśnie przed chwilą mówiliśmy o panu.

- Wyobrażam sobie, jakie gromy padały na moją głowę. Okazałem się człowiekiem niesłownym, miałem przecież wpaść po południu...

- To ja pójdę po Przecinka! - przerwałam zaniepokojona, że Bartek może się rozgadać i na­stąpi niepotrzebna wymiana informacji.

Pies spał przytulony do Kropki w swoim ką­ciku za kredensem, aż żal było ich rozłączać. Musiałam jednak postąpić okrutnie, Solange miała rację, nie możemy w domu urządzać zwie­rzyńca.

Przyniosłam rozespanego Przecinka do pokoju, w którym Bartek rozmawiał z tatusiem. Solange nic nie powiedziała, tylko spojrzała z wyrzutem i naganą. Dla niej pies w pokoju, to tak, jak włos na talerzu.

- No jak, podoba ci się? - zapytałam Bartka.

- Nawet niezły. Myślałem, że będzie brzydszy.

- Potrzymaj go przez moment! - poszłam do kuchni wyłudzić od Marty jeszcze jedną wstąż­kę. - A teraz?

- Prawdziwa maskotka! Mama będzie wniebo­wzięta.

Solange przestała rzucać mi nieprzyjazne spoj­rzenia, nareszcie zrozumiała, co się dzieje. Bar­tek zaczął się bawić z psem wkładając mu palec do pyska.

- Ciężar spadł mi z serca - powiedziałam. - Myślałam, że mnie znienawidzisz za ten projekt.

- Ja, ciebie? Ale masz abstrakcyjne żarty!

- Właśnie rozmawialiśmy przed chwilą o sztu­ce telewizyjnej, w której bohater rzucił dziew­czynę, ponieważ zataiła przed nim posiadanie dziecka.

- Może nie lubił dzieci? Trzeba zrozumieć człowieka.

- Chodziło mu raczej o sam fakt kłamstwa, o brak szczerości.

- To też jest argument.

- Tak pan sądzi? A my uważaliśmy, że pan postąpiłby inaczej, że...

- Tatusiu! - krzyknęłam i... zamarłam z przerażenia. Co ja zrobiłam! Co ja zrobiłam najlepszego!

Bartek spojrzał na mnie, potem na tatusia i znowu na mnie. Był zdziwiony, nawet Przeci­nek na jego rękach wyglądał jak znak zapytania.

No więc stało się! Bomba eksplodowała, a co najgorsze pretensję mogę mieć wyłącznie do sie­bie. Tatuś był zdenerwowany, nie wiedząc, czy w tych okolicznościach jest zwolniony z dyskre­cji czy nie?

- Widzę, że Ania uważa pana za ojca - po­wiedział w końcu Bartek przerywając kłopotliwe milczenie.

- A za kogo miałaby uważać? - zdziwiła się Solange.

Tatuś zaczął jej dawać dyskretne znaki, żeby milczała, ale ona nie rozumiała albo udawała, że nie rozumie.

- Jesteście państwo opiekunami Ani na czas pobytu jej rodziców w Anglii, tak?

Solange zrobiła wielkie oczy, ja miałam ochotę wyskoczyć przez okno, a na tatusia wypadło ra­towanie sytuacji.

- To wygląda trochę inaczej, Anusia wyjaśni panu przy sposobności...

Zdecydowałam się wygarnąć wszystko natych­miast. Niech się dzieje, co chce, godzina wybiła!

- Wadzisz, okłamałam cię, podając niepraw­dziwy życiorys. Wymyśliłam bajeczkę o rodzi­cach w Anglii...

- Dlaczego?

- Myślałam, że tak będzie lepiej.

- Dlaczego tak miało być lepiej? - nic nie rozumiał i zacisnął ręce na grzbiecie Przecinka, aż psiak zapiszczał żałośnie.

- Chciałam zrobić lepsze wrażenie.

- Lepsze wrażenie! A ja głupi wierzyłem w każde twoje słowo.

Nie mogłam znieść wyrzutu, jaki zobaczyłam w jego oczach. Uciekłam na górę i zamknęłam na klucz drzwi pokoju, niepotrzebnie zresztą, bo i tak nikt za mną nie gonił. Po pewnym czasie usłyszałam hałas motoru. Głośny, chrapliwy, ury­wający się co chwila. To Bartek odjeżdżał.

Choć warkot silnika świdrował mi czaszkę na wylot, chciałam, żeby trwał jak najdłużej, w ten sposób Bartek chociaż fizycznie był blisko. Nie­stety, po kilku próbach uruchomił swojego grata i zaczął się oddalać. Motor terkotał coraz ciszej, aż umilkł zupełnie. Koniec.

Jak głupio wyszło, jak beznadziejnie ułożyły się sprawy. Już nigdy nie odzyskam zaufania Bartka, nie doznam jego troskliwej, choć dys­kretnej opieki. Jak teraz żyć? Jak spojrzeć w oczy pani Romańskiej i przyjaźnić się z Miłką?

Przegrałam. Przegrałam na całej linii i choć podobne zakończenie można było przewidzieć, czułam się zdruzgotana. Teraz, po fakcie, widzia­łam tysiące rozwiązań mogących uratować naszą przyjaźń. Mogłam stopniowo rozplątywać tamto kłamstwo, wyjaśniając, że w Anglii mam przy­braną mamę i pomalutku, krok po kroku, słowo po słowie dojść do tatusia. Wtedy kłamstwo nie byłoby kłamstwem, tylko nieścisłym podaniem faktów. Dawno mogłabym mieć spokój i czyste sumienie. A teraz co?

Właściwie osiągnęłam i spokój, i czyste sumie­nie, tylko nie wiem, czy o taki spokój mi cho­dziło?

Rozległo się pukanie do drzwi. Nie zareago­wałam.

- Spisz, Anusiu? - zapytał tatuś.

Milczałam. Chciałam być sama.

Następnego dnia zamiast do szkoły poszłam nad rzekę. Szłam wzdłuż brzegu zastanawiając się, czy do. wieczora doszłabym tam, gdzie bierze po­czątek. Mijałam wędkarzy wpatrujących się cier­pliwie w zanurzony spławik, płoszyłam żaby i ptaki ukryte w trzcinach.

Po dwóch godzinach miałam dość, przestałam się interesować źródłami rzeki. Słońce zaczynało dopiekać, położyłam się na trawie zażywając bło­giego lenistwa, choć prawdę mówiąc nie było ono wcale błogie. Zamiast dawać relaks powodowało rozdrażnienie i ból głowy.

Ruszyłam z powrotem. Teraz szłam wolniej, przystając co chwila, żeby wytracić czas do wpół do drugiej, kiedy normalnie wracałam ze szkoły.

Znów zamknęłam się w swoim pokoju, tym ra­zem z książką w ręce. Ale nie mogłam czytać, gło­wa nabita myślami źle pracowała. Nie rozumia­łam nic z przeczytanego tekstu.

Następnego dnia pojechałam do Warszawy. Włóczenie się po zatłoczonych ulicach, zgiełk, hałas, kurz zmęczyły mnie bardziej niż spacer nad rzeką.

Kupiłam sobie loda „Bambino” i usiadłam w parku na ławce, ale park warszawski nie był miejscem, gdzie można spokojnie porozmyślać. Wkrótce przysiadło się do mnie dwóch chłopa­ków, pewnie takich samych wagarowiczów jak ja.

- Ładną mamy pogodę - zagaił jeden.

- Nie najgorszą - podchwycił drugi. - Wy­marzona na opalanie. Koleżanka chyba często tu przychodzi, bo już jest brązowa.

Podrywali w miarę kulturalnie, ale ja nie szukałam towarzystwa. Sama nie wiem, czego szukałam i co chciałam zwojować wagarowaniem.

Wróciłam do domu jeszcze bardziej rozbita i bez widoków na przyszłość. Byłam chyba na fałszywej drodze, jak długo można chować głowę w piasek i unikać ludzi?

- Jestem beznadziejnie głupia! Jestem bezna­dziejnie głupia! - powtarzałam leżąc bezczynnie na tapczanie. Powyższe stwierdzenie pomogło mi o tyle, że postanowiłam iść do szkoły, aby całko­wicie nie zwątpić w siebie.

Pan Janicki organizował dla naszej klasy wy­cieczkę do Lublina, Puław i Kazimierza. Zbliżały się egzaminy maturalne, a w tym czasie chętnie pozbywano się młodszych klas ze szkoły.

Miłka zachowywała się normalnie, jakby nic nie zaszło. Widocznie Bartek nie zdradzał tajem­nicy. Jego nie widywałam, czwartoklasiści zakoń­czyli już zajęcia i mieli wolne dni przed egzami­nami.

Właściwie stan taki można było uznać za pra­widłowy, przed maturą nie powinien się rozpra­szać, ale wiedziałam, że skoro unika spotkania, to znaczy, że nie chce mnie znać. Jasne! Skończona pieśń!

Więc tak wygląda koniec, tak rozstają się lu­dzie wyraźnie stworzeni do przyjaźni? Nikt mnie przecież nie rozumiał tak jak Bartek, który pra­wie czytał w moich myślach i zgadywał życzenia. Czy po to stanął na mojej drodze, żeby teraz zo­stawić własnemu losowi? Przecież ja już nie po­trafię myśleć samodzielnie, działać samodzielnie, nauczyłam się dostosowywać własne plany do jego planów, zanim coś postanowiłam, upewniałam się, czy on to zaakceptuje, byliśmy zgrani jak dwa dobrze zestrojone instrumenty. Byliśmy! Jak ciężko rozpatrywać żywe wciąż fakty w cza­sie przeszłym.

Kto wariował z radości przywróciwszy mnie do życia wtedy, nad rzeką? Kto rozjaśniał mi w głowie? Kto przeżywał ze mną sukcesy arty­styczne? I nagle przestaję się liczyć dla tego ko­goś, stawia się na mnie krzyżyk. To nie do znie­sienia!

Najgorsze, że nie ma się komu zwierzyć, nikt nie zrozumie, trzeba samotnie przeżywać klęskę. Miłka zagaduje, jakby nigdy nic, dziwiąc się, że jestem taka małomówna. Szczęśliwa! Nie zna po­dobnych rozterek.

W takim ponurym nastroju wybrałam się na wycieczkę. W autokarze niektórzy już na samym wstępie wyciągali kanapki, inni próbowali śpie­wać. Utworzyły się dwie grupy przeszkadzające sobie nawzajem. Nie należałam do żadnej, byłam otępiała i niewiele uwagi zwracałam na to, co się wokół mnie dzieje.

Miłka pierwsza zauważyła moją nie najlepszą formę.

- Może chcesz usiąść przy oknie?

Zamieniłyśmy się miejscami, co oczywiście nic mi nie pomogło.

- Podróże ci nie służą? - zatroszczył się Filipczak.

Kiwnęłam głową, sądząc, że tą informacją za­spokoję jego ciekawość i odwrócę uwagę. Gdzie tam! Dopiero wtedy się zaczęło!

- Panie profesorze, naszej koleżance słabo!

Wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę. Przeklinałam Filipczaka za jego troskliwość.

- Źle znosisz jazdę autokarem? - zafrasował się pan Janicki. - Co my z tobą zrobimy?

- Ja mam „Aviomarin” - zgłosiła się jedna z koleżanek.

No i po co mi to było? Musiałam łyknąć niepo­trzebnie dwie gorzkie pigułki, po których stałam się tylko śpiąca.

Nie wiem, co zwiedzaliśmy w Lublinie. Na wy­cieczce obecna byłam tylko w sensie fizycznym, a myślami krążyłam wokół Bartka. On z pew­nością nie miał czasu nawet wspomnieć o mnie, może to i lepiej, skoro nic dobrego nie mógł po­myśleć.

Kiedy wysiedliśmy w Puławach i zobaczyłam znajome ulice, ogarnęła mnie nieprzezwyciężona chęć wstąpienia do cioci Peli. Dawno nie miałam listu od mamy, ciocia z pewnością była informo­wana na bieżąco.

Odciągnęłam na bok Miłkę.

- Mam dość zwiedzania. Wracam pociągiem, wytłumacz mnie przed Janickim.

- Sama wytłumacz.

- Gotów mi robić trudności. Zawiadomisz go po fakcie, dobrze?

- Przecież ktoś musi z tobą pojechać.

- Nie bój się, znam drogę! - dyskretnie od­łączyłam się od grupy.

Nikt nie odpowiadał na pukanie do drzwi, usiadłam więc na schodach w oczekiwaniu na powrót cioci. Pewnie wyszła do sklepu i nadej­dzie lada chwila.

W tej nie budzącej szacunku pozycji zobaczyła mnie sąsiadka.

- Pani Pelagia prędko nie wróci - poinfor­mowała. - Jest u siostry w Kazimierzu.

U siostry w Kazimierzu! Poderwałam się błys­kawicznie i zapomniawszy krzyknąć „do widze­nia” pobiegłam na przystanek autobusowy. Więc mama wróciła, jak to dobrze!

Droga do Kazimierza dłużyła mi się jak nigdy. Mama była jedyną osobą, wobec której miałam czyste sumienie, dlatego tak mnie do niej ciąg­nęło. Nawet świadomość, że nie jest już moja, tylko owego „ułana”, nie psuła mi nastroju.

Dopiero przed furtką opadły mnie wątpliwości: może nie powinnam pchać się między nich, może okażę się niepożądanym gościem, intruzem, może...

W każdym razie na odwrót było za późno. Jeśli stwierdzę, że przeszkadzam, zawsze będzie czas się wycofać.

Ogród znowu był zadbany, pełen świeżo posa­dzonych kwiatów. „Anglicy” nie próżnowali. Wi­docznie wrócili dawno, zrobiło mi się przykro, że nie zostałam zawiadomiona.

Podeszłam bliżej. Przez otwarte okno usłysza­łam rozmowę, w której na plan pierwszy wybi­jał się głos cioci Pełi. Tak jak w ubiegłym roku, kiedy ważyły się losy moje i mamy, tylko że teraz siostry rozmawiały o rzeczach mało waż­nych.

Żeby ich nie zaskoczyć chrząknęłam lekko i nawet zapukałam do drzwi. Dobrych obyczajów nabrałam przez ten rok! Padłam mamie w ramiona i tak bez słów odbyło się nasze przywi­tanie.

- No, widzisz, Pelasiu, ona już otrzymała list, tylko patrzeć jak i do ciebie przyjdzie, przecież wysłałam obydwa jednego dnia.

- Muszę sprostować, ostatni list dostałam chy­ba ze dwa miesiące temu.

- Wtedy jeszcze nie pisałam o przyjeździe, skąd wiedziałaś, że już jestem?

- Intuicja. A gdzie jest...? - rozejrzałam się za „ułanem”.

- Stanisław? Został jeszcze, likwiduje inte­resy.

- Nie żal mu stamtąd wyjeżdżać?

- Trochę żal, ale jest zmęczony, chce odpo­cząć. Ma w Londynie duży zakład krawiecki, gdzie pracuje około pięćdziesięciu osób.

- To prawie fabryka, kombinat.

- Tak, duże przedsiębiorstwo i dobrze pros­perujące. Zatrudnia projektantów, modelarzy, krojczych, przyjmuje zamówienia od poważnych domów handlowych. Stanisław musiał uczestni­czyć w naradach, pokazach mody, prowadził bar­dzo aktywne życie. To wyczerpuje.

- Pewnie miał duże dochody?

- Owszem, ale kosztem morderczego tempa pracy. Tam jest silna konkurencja i żeby się utrzymać, trzeba wielu zabiegów i wysiłku. W pewnym momencie stwierdził, że najwyższy czas przekazać zakład komuś młodszemu. Właś­nie znalazł takiego i obecnie pertraktują w spra­wie sprzedaży. A ja przyjechałam wcześniej, żeby zaprowadzić tu jakiś ład.

- W ogrodzie już widać wiosenne porządki.

- Och, nasz ogród jest bardzo skromny. Ja­kież tam są wspaniałe kwietniki!

- Czuję, że wprowadzisz radykalne zmiany.

- Przywiozłam trochę nasion, ale zanim zdążą z nich kwiaty wyrosnąć, minie połowa lata.

- Zakwitną akurat na przyjazd małżonka. Będą mu przypominać kawałek Anglii.

Mama wyciągnęła kolorowe zdjęcia. Domek, w którym mieszkali, przypominał góralską chatę, miał szpiczasty dach i wysokie okna. A przed oknami pas trawnika poprzecinany barwnymi klombami.

- Piękne krzewy! - zachwycałam się. - Prawdziwe czy sztuczne?

- No wiesz! - oburzyła się mama.

- Słyszałam, że w Ameryce sztuczne kwiaty są bardzo rozpowszechnione. Robi się z nich bu­kiety, ozdabia klomby i balkony.

- W Ameryce nie tylko kwiaty są sztuczne, ale nawet zwierzęta domowe. Przy drzwiach ustawiają plastykowego psa, który wygląda jak żywy, a na dachu sztucznego kota. Może to i praktyczne, ale banalne. Poza tym ja nie byłam w Ameryce, tylko w Anglii, a dokładnie w tak zwanym „polskim Londynie”. Polaków mieszka w tym mieście około czterdziestu tysięcy i zaj­mują odrębną dzielnicę. Są tam sklepy, szkoły, urzędy obsługiwane wyłącznie przez Polaków.

- A ja się zastanawiałam, jak załatwiałaś za­kupy, czy w sklepie rozmawiałaś na migi?

- Nic podobnego, wszystkie zakupy robiłam w polskich magazynach, chodziłam na polskie filmy, do polskiego kościoła i byłam na jednym polskim weselu, gdzie tańczono kujawiaka. Mu­siałam udawać, że boli mnie noga, bo wstydziłam się, że nie umiem tańczyć kujawiaka.

- To w ogóle nie widziałaś żywego Anglika.

- Owszem widziałam, ale nie potrzebowałam rozmawiać. Nawet wśród celników i kolejarzy byli Polacy. Anglików widywałam najczęściej przez szybę samochodu, kiedy mnie Stanisław woził po Londynie.

- Zobaczyłaś kawałek wielkiego świata - wtrąciła ciocia słuchająca do tej pory w milczeniu.

- Nieduży. To ogromne miasto i bardzo cie­kawe.

- A jednak wróciłaś do naszej zapadłej dziu­ry i nawet Stanisława ściągnęłaś.

- Bo gdzie człowiekowi będzie lepiej na stare lata niż w takiej dziurze. Tu jest spokój, dobre powietrze, czego więcej trzeba? A w sekrecie wam powiem, że tęskniłam. Nie nadaję się do wielkiego miasta i wielkich interesów.

Mama miała rację, tu jest spokój, jakiego nie ma nigdzie. Nawet ja zaczynałam oddychać swo­bodniej, zapominając o przygnębieniu.

- Czy już macie wakacje? - zdziwiła się mama, kiedy rozgościłam się na dobre. - Przecież dopiero maj.

- Wakacje za miesiąc. Chwilowo zrobiłam so­bie urlop, jestem zmęczona.

- Ojciec oczywiście zgodził się na twój przy­jazd?

- Tatuś o niczym nie wie. Odłączyłam się od wycieczki.

- Źle wyglądasz. A pisałaś, że dobrze ci u ojca.

- Bo jest mi dobrze, tylko mam dużo nauki i... w ogóle. Chciałabym odpocząć.

- Odpoczywaj, ile chcesz, pod warunkiem, że to się źle nie odbije na nauce.

- Poradzę sobie! - zapewniłam i odpoczywa­łam za wszystkie czasy. Mówiąc o przemęczeniu wcale nie blagowałam. Uczyłam się przez ten rok intensywnie, ładowałam wiedzę do głowy nawet nie garściami, ale łopatą. I skutki widać. Byłam śpiąca i apatyczna, nie miałam chęci do niczego. Słuchałam opowiadań mamy i jej entuzjastycz­nych planów na przyszłość, jak nierealnych bajek.

Liczyła, że Stanisław przystąpi do rozbudowy i modernizacji domu, planowała urządzić ogród na wzór angielski, w ogóle przejawiała taki zapał i energię, że tylko zazdrościć.

Chwilowo postanowiła odnowić mieszkanie, że­by w miarę godnie przyjąć drogiego gościa. Nigdy nie lubiłam generalnych porządków, ale tym razem entuzjazm mamy udzielił się i mnie. Zadekla­rowałam pomoc przy malowaniu ścian. Zastoso­wanie farby emulsyjnej było dużym ułatwieniem, a ja nie myślałam, że potrafię tak wytrwale ma­chać pędzlem.

Pokój zrobiłyśmy na zielono, kuchnię beżo­wą, a na korytarzyk zużyłyśmy resztkę obydwu farb zmieszanych ze sobą. Ja proponowałam, żeby każdą ścianę wymalować innym kolorem, ale mamie ten pomysł jako zbyt awangardowy nie przypadł do gustu.

Skoro ściany zostały odmalowane należało od­świeżyć również ramy okienne, co było zajęciem żmudnym, wymagającym uwagi i ostrożności. Mu­siałam uważać, żeby nie pochlapać szyb, bo farba olejna szybko schła i nie dawała się zmyć.

Po drzwiach i oknach przyszła kolej na podłogi i wreszcie nastąpił koniec remontowego szaleń­stwa. Po takiej uderzeniowej dawce wysiłku fi­zycznego spałam z małymi przerwami półtorej doby.

A kiedy wstałam, spojrzałam zupełnie innymi oczami na świat, otrząsnęłam się z apatii i zaczę­łam poczuwać do odpowiedzialności za dotychcza­sowe postępowanie. Tak przecież nie wolno! Od­łączyłam się samowolnie od wycieczki, nie zawia­domiłam tatusia o miejscu pobytu, może już jestem poszukiwana przez milicję i wreszcie opuściłam tyle dni lekcyjnych. To karygodne! Muszę coś postanowić, zacząć działać!

Wracam najbliższym pociągiem! - zadecydo­wałam.

- Dokąd idziesz? - zapytała mama.

- Wysłać telegram do tatusia.

- Już to zrobiłam. Dziwię się, że jeszcze po ciebie nie przyjechał.

No, proszę! Mama o wszystkim pomyślała, ma­ma jest człowiekiem pozytywnym, a ja?

- Powinnam wracać.

- Powinnaś! Myślę, że „odpoczynek” w Kazi­mierzu długo będziesz pamiętać.

- I dobrze wspominać.

Posiedziałam trochę w ogródku, pomogłam przy obiedzie i ruszyłam, żeby zdążyć na popołudniowy pociąg.

Szłam wolno, mając dużo czasu. Przechodząc koło kina rzuciłam okiem na afisz. Grali „Winnetou w dolinie śmierci”. Uśmiechnęłam się myśląc pobłażliwie o tych, którzy w dalszym ciągu oglą­dają podobne filmy. Ja z nich wyrosłam. Teraz chodziłam na „Strukturę kryształu” i temu po­dobne.

Z zamyślenia wyrwał mnie niespodziewany ha­łas. Usłyszałam tuż nad uchem jazgot motocykla, a dwaj zakuci w kaski faceci zaczęli machać ręka­mi. Nie reagowałam, więc zawrócili, pokrzykując coś przy ogłuszającym akompaniamencie silnika. Ale się wybrali na podryw! Prędzej rozgrzaliby lodowiec niż mnie.

Jeden z rajdowców zeskoczył z motoru i pod­biegł do mnie. Zanim zdążyłam coś warknąć, ujął mnie za łokieć. To był tatuś! Aż zaniemówiłam.

- Anusiu! Ty niedobra dziewczynko! - po­wiedział z wyrzutem.

Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie, jak dwa kocury szykujące się do ataku. Zaatakowa­łam pierwsza, rzucając się tatusiowi na szyję.

Drugi motocyklista zatrzymał swoją machinę w przyzwoitej odległości, odwracając się dyskret­nie plecami. Te plecy nie były mi obce, należały do Bartka. W tym momencie mniej z pewnością poruszyłby mnie widok Richarda Nixona niż Bar­tłomieja Romańskiego. Z przejęcia nie mogłam słowa wykrztusić, on natomiast zachowywał się swobodnie, jak za najlepszych naszych czasów.

Podszedł bliżej, a widząc, że stoję w charakterze żony Lota zapytał:

- Nie przywitasz się?

Wyciągnęłam rękę i nie wiedząc, co dalej robić, zapytałam dlaczego nie jest w szkole.

- A ty? - zmarszczył brwi.

- Mniejsza o mnie. Przecież nie ja zdaję maturę.

- Matura? Dawno o niej zapomniałem.

- Co? Już po wszystkim?

- Straciłaś poczucie czasu.

Straciłam. Przegapiłam moment, w którym mój chłopak otrzymał patent na człowieka dojrzałego.

- Pogratuluj koledze! - podpowiedział ta­tuś. - Chyba że w waszym pokoleniu gratulacje są czymś wstydliwym.

- Bardzo się cieszę! - powiedziałam krótko. Bartek uścisnął mi rękę, co było wymowniejsze od najbardziej wyszukanych słów. Czyżby tamto poszło w niepamięć? Bałam się uwierzyć, ale po­stawa Bartka najwyraźniej sugerowała, że nie wszystko skończone.

Staliśmy wciąż na wprost afisza „Winnetou w dolinie śmierci” należało ruszyć z miejsca.

- Co robimy? - zapytał tatuś.

- Co robimy? - zawtórował Bartek. Musiałam podjąć decyzję. Na pociąg jeszcze mogłam zdążyć, ale ponieważ sytuacja się zmie­niła, zaprosiłam ich do mamy.

Bartek zaparkował swój „model z wojen krzyżo­wych” między jaśminami i kazał się oprowadzić po Kazimierzu. Z przyjemnością podjęłam się roli przewodnika.

- Moja pierwsza uczelnia - wskazałam budy­nek szkoły podstawowej.

- Musimy ją uwiecznić! - powiedział wycią­gając aparat fotograficzny. Potem znalazły się jeszcze inne obiekty godne uwiecznienia i dziw­nym zbiegiem okoliczności, w każdym ujęciu moja osoba stanowiła pierwszy plan.

Po dokonaniu serii zdjęć zatrzymaliśmy się dłu­żej przy ruinach zamku. Było cicho i ciepło. Żad­nych hałasów, żadnych ludzi, tylko my dwoje. Milczeliśmy, choć to najważniejsze jeszcze nie zostało powiedziane.

- Powiedz mi - zaczęłam odważnie. - Czy między nami będzie kiedyś tak, jak dawniej, czy uda nam się wrócić do...

- Już się udało, już jest tak jak dawniej. Nie zauważyłaś?

- Postąpiłam bardzo głupio i boję się, że bę­dziesz mi to pamiętał do końca życia.

- Nie będę. Przeprowadziłem długą rozmowę z twoim ojcem, dowiedziałem się wielu rzeczy o tobie i w świetle tych informacji twoje kłam­stwo nabrało innego znaczenia.

- Byłam przekonana, że koniec z nami. Pa­trzyłeś na mnie z takim wyrzutem!

- Jak miałem patrzeć, kiedy usłyszałem: Okła­małam cię, żeby zrobić lepsze wrażenie. Wiesz, co ja myślę o takich, którzy udają lepszych niż są naprawdę?

- Wyobrażam sobie!

- Twój wypadek był szczególny, zrozumiałem cię dopiero po rozmowie z ojcem. Mógłbym mieć żal jedynie za brak zaufania, ale podobno już raz zawiodłaś się na kimś?

- To było nieporozumienie. Zresztą dawno i nieprawda. Żebyś wiedział, jak mi głupio!

- Nie mówmy już o tym.

- Naprawdę potrafisz mi wybaczyć?

- Wybaczam wrogom, a my chyba jesteśmy przyjaciółmi?

- Więc?...

- Więc nie szukajmy problemów na łebku od szpilki - pocałował mnie w rękę.

Słońce chowało się za przeciwległy brzeg Wisły robiąc wrażenie ogromnej spadającej gwiazdy.

Następnego ranka ruszyliśmy w drogę powrot­ną. Ja i Bartek. Tatuś ofiarował się przyjechać koleją.

Zostałam ubrana w kask i posadzona na tylnym siodełku Bartkowego wehikułu.

- Jazda nie będzie komfortowa, uprzedzam lojalnie, mogę cię podrzucić do Puław i wsadzić w pociąg.

- Nie bądź okrutny. Pociągiem jeździłam kil­ka razy, motorem nigdy.

- W porządku. Tylko pamiętaj, że sama chciałaś.

Chciałam i to bardzo. Pojechałabym na drugą półkulę, byle razem z nim. Jak bezpiecznie czu­łam się za jego plecami, jak miły dla ucha był warkot rozklekotanego pojazdu. Mimo że w domu czekała mnie ciężka harówka, przecież musiałam odrobić zaległości w nauce, wracałam z ochotą.

Życie znów zaczynało nabierać uroku. Nie by­łam sama, a to ważne. Człowiek musi mieć oparcie w kimś bliskim, przed kim nie ma żadnych tajemnic. Bartek wiedział już o mnie wszystko i nareszcie pozbyłam się kompleksów.

Stalowy rumak pruł „wstęgą szos” majestatycz­nie i z godnością, jakby był co najmniej pegazem. I choć nie rozwijał nadmiernej szybkości, ciągnął równo i niezmordowanie.

Po drodze budziliśmy sensację.

- Ale hulajnoga! - zauważył jakiś wyrostek z Kozienic, gdzie stanęliśmy, aby się napić oran­żady. - Podstawić nogę, to się wykolei!

- Podstaw, na co czekasz? - zgodził się Bartek.

- Kiedy mi się nie chce...

- Znałem jednego, któremu się chciało.

- I co?

- Żałuje.

Chłopak zaczął się uważnie przyglądać moto­rowi.

- Poniemiecki? - zgadywał.

- Tak. Wysłużony weteran, używany przez samego kapitana Klossa.

Ruszyliśmy, zanim nasz rozmówca zdążył ochło­nąć z wrażenia.

- Lubisz z ludzi strugać wariatów? - zapy­tałam.

- Nie lubię, ale muszę. W przeciwnym wypad­ku sam bym się podstawiał pod bicie.

Też racja!

Bartek nie należał do mięczaków.

Zabrałam się ostro do nauki, on zaczął wkuwać do egzaminu wstępnego na politechnikę. Pewnego popołudnia przyszedł w odwiedziny z Przecinkiem.

- Ależ ten pies wydoroślał - zawołałam szcze­rze zdumiona. - Wyraźnie przerósł swoją rodzi­cielkę, Kropkę.

- Niech przerasta, to jego psi obowiązek. Za darmo będzie chleb jadł?

- Podejrzewam, że nie samym chlebem żyje.

- Fakt. Otrzymuje nadwyżki żywnościowe, których ja nie mam czasu przerobić. Ale to się skończy, kiedy zdam egzaminy.

- Nie wierzę, podobno żyjecie w wielkiej przyjaźni. Miłka mówiła, że dzielisz się z nim każdym kęsem.

- Milusińska cygani. Po maturze wybiera się na jakąś filologię, tylko jeszcze nie wie, na jaką. Poradzę jej cygańską.

- A jest taka?

- Jest. Objazdowa.

Roześmiałam się widząc oczyma wyobraźni jasnowłosą, schludnie odzianą Miłkę wędrującą cygańskim wozem.

- Co, zły pomysł? Przyuczyłaby się języka i pisała ballady, ja komponowałbym muzykę, a ty byś śpiewała. Założylibyśmy zespół „Dwie plus jeden”.

- Przecież ty idziesz na politechnikę.

- Ano idę. Muszę zdobyć zawód. Poważny, szanowany, solidny. Tak ustaliła rada familijna.

- A nie chciałbyś zostać muzykiem?

- Widzisz, inżynier nawet przeciętny, ma zaw­sze rację bytu, a muzykiem musiałbym być wy­bitnym, żeby się liczyć.

- Inżynierem też będziesz nieprzeciętnym.

- O ile w ogóle zostanę przyjęty.

- Oczywiście, że zostaniesz. Wierzę w ciebie. Bo jeśli nie ty, to kto?

- Jak twoje proroctwo się spełni, upiję się z radości.

- Co takiego? Powtórz!

- Upiję się z radości coca-colą. To jest to!

- Ach, ty! - potargałam mu czuprynę. - Te­raz wyglądasz jak Paderewski!

- To zobowiązuje. Pozwolisz skorzystać mi z pianina?

- Pozwolę.

- A znajdziesz chwilę czasu, żeby posłuchać mikrorecitalu?

- Nie zadawaj naiwnych pytań. Na słuchanie muzyki, zwłaszcza w twoim wykonaniu, zawsze mam czas i chęć.

Usiadłam wygodnie, czekając na nie byle jaką ucztę duchową. Bartek zaczął grać. Nie znałam tej melodii, więc wszystko wskazywało na to, że słucham jego własnej kompozycji. Ale po kilku taktach zorientowałam się, że powtarzany motyw nie jest mi całkiem obcy. Co to może być? Ależ tak! To melodia tatusia, tylko inaczej zaaranżo­wana, bardziej balladowo i wzbogacona ciekawym akompaniamentem.

Słuchałam jak urzeczona.

- Zrobiłeś z tego przebój - powiedziałam kie­dy skończył grać.

- Nie. Przebojem jest utwór dla mas. A ta ballada jest tylko nasza. Twój ojciec odstąpił mi prawa autorskie. Będziemy ją grywać w uroczys­tych momentach.

- Zostawisz mi nuty? Chciałabym poćwiczyć.

- Oczywiście! - wyciągnął długopis i staran­nie wykaligrafował tytuł: Ballada dla Anny Marii.

Podobno do szczęścia nie trzeba wiele. Ja otrzy­małam bardzo dużo i byłam bardzo szczęśliwa.

Dwa tysiące czterysta jedenasta publikacja LSW

Wyd. I. Nakład 20 000 + 293 egz. Pap. druk mat. kl. V, 70 g, 92X114 z fabryki we Włocławku. Oddano do składania 30.VI.1973 r. Podpisano do druku w grudniu 1973 r. Druk ukończono w styczniu 1874 r. Ark. druk. 16,5. Ark. wyd. 10.

Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego,

Olsztyn, Towarowa 2. Nr zam. 1654/Z. W-110/3

CENA ZŁ 25,-



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orłowska Danuta Sukcesy i porażki Anny Marii
O miłości balladka dla Babci i Dziadka, Kronika
Orłowska Danuta Zielona jarzębina
Ballada dla Adeliny str 1
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
Pokaz dla Anny
LP I III Wawiłow Danuta Wiersze dla dzieci
Ballada dla emeryta
Orłowska Danuta Monika i Mariusz
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
Orłowska Danuta Monika i Mariusz
kołysanka(ballada) dla okruszka S Krajewski
Dla Anny
Ballada dla adeliny str 2
kołysanka(ballada)dla okruszka str2
Ballada dla Adelain
Ballada jako gatunek synkretyczny, scenariusz lekcji dla kl. l
Problem fanatyzmu i nietolerancji w utworze Marii Konopnickiej Mendel Gdański, DLA MATURZYSTÓW, Pozy
4 ostatnie z marca posłania dla Marii z Anglii, Modlitwy i litanie

więcej podobnych podstron