Orłowska Danuta Monika i Mariusz


Danuta Orłowska

Monika i Mariusz

Nasza Księgarnia 1975

MONIKA

- Co jest grane? Powiedz w skrócie - poprosiła Monika siadając przed telewizo­rem.

- Ććć... - zbuntował się ojciec. - Kobrę ogląda się od początku albo wcale, a na wyrywki najlepsza jest tabliczka mnożenia.

- Wiem, siedem razy osiem równa się pięćdziesiąt sześć. Obkuta jestem, no nie? A teraz powiedz, jest już nieboszczyk?

- Nie ma, ale będzie.

- Domyślam się - westchnęła.

Mimo najszczerszych chęci nie mogła się skupić. Treść przedstawienia była nieciekawa, aktorzy grali niemra­wo, jedynie dobrze było słychać suflera. Szybko stwierdziła, że szkoda czasu na oglądanie tak nudnego spektaklu, a najlepszym wyjściem będzie wyjście z pokoju.

Zajrzała do kuchni. Nic się nie działo, więc przeszła do swojego pokoju. Nosiło ją z miejsca na miejsce. Nigdzie nie mogła usiedzieć spokojnie.

- Moniko! Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest mój piwny szampon? - dał się słyszeć z łazienki zniecier­pliwiony głos matki.

- Postawiłam za wanną.

- Co za pomysły z tym chowaniem! - obruszyła się mama. - Nie może stać na półce?

- Szampon piwny nie lubi światła, a za wanną jest najciemniej.

- Kto ci to powiedział?

- Wyczytałam.

Mama znalazła szampon i o nic więcej nie pytała, ale Monika wiedziała, że po umyciu głowy reszta szam­ponu powędruje z powrotem za wannę, bo skoro pi­szą, żeby chronić od światła, to widocznie prawda. Słowu pisanemu należy dawać wiarę.

Spojrzała na zegarek. Dopiero dziewiąta. Za wcześnie na spanie, można by się jeszcze czymś zająć, tylko czym? Otworzyła książkę do fizyki, przelatując wzro­kiem rozdział o natężeniu pola grawitacyjnego. Ziew­nęła i stwierdziła, że do jutrzejszej klasówki jest dostatecznie przygotowana.

Mama była jeszcze w łazience i Monika pomyślała, czy nie należałoby 25 listopada ogłosić Dniem Mycia Głowy, w każdym razie dla niej upłynął on pod tym hasłem.

Na geografii Bożena z Krystyną cały czas paplały o rodzajach szamponów, sposobach ich stosowania i przechowywania. Stąd to właśnie pochodziły wia­domości Moniki na wspomniany temat. Chcąc nie chcąc, musiała wszystkiego wysłuchać, łowiąc jednym uchem słowa pani Lipińskiej, a drugim praktyczne wskazówki kosmetyczne.

Oglądała się co chwila do tyłu, nie mając odwagi za­proponować dziewczętom podsumowania dyskusji na przerwie.

Bożena potraktowała skłony Moniki jako chęć włą­czenia się do rozmowy.

- A ty jaki szampon stosujesz? - spytała przygląda­jąc się z zazdrością włosom Moniki.

- Czterojajeczny - wtrącił Mariusz Kaczyński, choć nikt go nie prosił o wzięcie udziału w obradach. - Po umyciu głowa przypomina porcję spaghetti. Palce lizać... - pociągnął za tasiemkę, którą Monika miała związane włosy.

- O, dopiero teraz wyglądasz jak człowiek - zau­ważył, kiedy nie mogła poradzić sobie z rozwichrzoną fryzurą opadającą niesfornie na ramiona.

- Chcesz lusterko?

- Zajmij się swoją szlachetną osobą! - warknęła.

- Tu by się przydał taki... no... taki korkociąg... czy jak to nazwać... - jąkał się Mariusz, pociągnąwszy za zwisające jej nad uchem pasemko włosów.

- Dobre rady zachowaj dla wnuków! - poradziła opryskliwie i wlepiła wzrok w profesorkę, przejawia­jąc ogromne zainteresowanie omawianymi piaskowca­mi.

- Fiu, fiu! - gwizdnęła Krycha. - Od kiedy to Kaczor tak wnikliwie interesuje się Moniką? Myśla­łam...

- Zostaw myślenie mądrzejszym, bo to dla ciebie za trudne - odciął się.

- Półinteligent!

- Dziękuję za uznanie i optymistyczny pogląd na moją osobę. W jaki sposób mógłbym się zrewanżo­wać?

- Obejdzie się!

- A może jednak...

Monika nie słuchała dalszej wymiany poglądów mię­dzy Krystyną i Mariuszem. Była dotknięta porówna­niem swojej głowy do porcji makaronu. Co prawda spaghetti nawet nieźle brzmi, ale zawsze... Nie zno­siła drwin na swój temat, a szczególnie drwin Kaczyńskiego. Były w jakimś sensie trafne i dlatego do­tkliwe.

Udało jej się doprowadzić włosy do porządku. Mariusz pokręcił głową z niezadowoleniem i nie przerywając utarczki słownej z Krychą, zrobił ręką ruch przypominający nawijanie spirali.

Nie zwracała na niego uwagi, lekceważyła dobre ra­dy, sama wie, jak ma się czesać, wie również, że wło­sy są jej największym atutem. Gęste, puszyste, w kolo­rze dojrzewającej pszenicy. Może je myć szarym myd­łem albo popiołem i też będą ładne. Krystyna w dalszym ciągu wojowała z Mariuszem, ale zaczynało im już brakować pomysłów. Odzywki stawały się coraz mniej kąśliwe. Ostatnią impertynen­cją było wręczenie Kaczyńskiemu połamanej żyletki wyjętej z temperówki.

- Nie prowadzę składnicy złomu! - żachnął się.

- Ale mógłbyś się ogolić.

Rzeczywiście sypał mu się dość bujny, ciemny za­rost.

- Przeżytek. Zapuszczani brodę - powiedział zwra­cając wytwornym gestem szczątki żyletki.

- Tu mi kaktus wyrośnie - Krystyna wskazała wewnętrzną stronę dłoni - zanim dyrektor do tego dopuści.

Bożena syknęła ostrzegawczo:

- Przestańcie! Jesteście na obserwacji.

Pani Lipińska rzeczywiście celowała wskazującym pal­cem w kierunku dyskutantów.

- Marczakówna opisze nam wapień numulitowy i po­da obszary jego występowania.

Krycha stanęła na baczność, jak do apelu, milcząc.

- Czemu cię tak nagle zamurowało? - zdziwiła się profesorka. - Zrozumiałaś pytanie?

Odpowiedzi nie było.

- Czy ona na pewno jest żywa? - zainteresował się ktoś z pierwszej ławki, robiąc aluzję do posągowej bladości Marczakówny.

- Kaczyński, przyjdź koleżance z pomocą!

Mariusz w odróżnieniu od Krystyny przyjął pozycję niedbałą i bezmyślnie obracał w palcach długopis.

- Stań chociaż porządnie, jeśli nie masz nic do po­wiedzenia. Przed chwilą usta ci się nie zamykały, a teraz milczysz jak zaklęty. Wytłumacz mi, co to zna­czy?

- Temat mi się skończył, pani profesorko.

- Rozbrajająca szczerość. Marczakównie też się te­mat skończył?

Krycha spuściła głowę i stali tak we dwoje jak ska­zańcy czekający na najwyższy wymiar kary. Monika była pomszczona. Kaczyńskiemu dostało się za czterojajeczny makaron, a Krystynie za aluzje do­tyczące jego zainteresowania Moniką. Nie cierpiała Kaczyńskiego i wolała trzymać się od niego z daleka. Niech się interesuje Krychą, Bożeną i kim tylko chce, a ją niech zostawi w spokoju. Każdy inny chłopak z ich klasy miałby większe szanse podo­bać się Monice niż Mariusz Kaczyński. Ale cóż! Inni chłopcy darzyli ją całkowitą obojętnoś­cią, po prostu nie zauważali jej, chyba że któryś po­trzebował pożyczyć cyrkla albo ściągnąć z zeszytu pracę domową. Wtedy byli ugrzecznieni i przymilni, a Staszek Klonowicz nawet mówił: „dziękuję”, kiedy korzystał z dzienniczka lektur.

Monika jest wzorową uczennicą, lekcje przygotowuje starannie i na bieżąco, nie ma zaległości i jest w ogó­le pozytywna. Dlaczego więc otacza ją atmosfera obo­jętności, a nawet niechęci? Przecież nigdy nie odma­wia pomocy, z jej wypracowań korzysta nieraz pół klasy, podobnie jest z matematyką czy fizyką. Dzielenie się owocami własnej wiedzy daje jej satysfakcję i miłe poczucie wyższości. „Jestem inna, a in­ni nie budzą sympatii. Innych się tępi. Jasna sprawa.” - rozgrzesza się.

- No cóż, siadajcie! - machnęła ręką pani Lipińska i rozejrzała się za kolejną ofiarą.

Wtedy Monika wstała i uważając, że tylko ona potra­fi uratować honor klasy, zaczęła recytować:

- Skały osadowe pochodzenia organicznego tworzą się z organizmów zwierzęcych i roślinnych. Do tego rodzaju skał należy wapień numulitowy, w którym można znaleźć szkielety dużych, nie występujących już dziś w przyrodzie otwornic...

- Nadgorliwość gorsza od trzęsienia ziemi - usły­szała za plecami.

To Kaczyński dawał upust nagromadzonej żółci. Ale Monika nie speszyła się.

W dalszym ciągu odpowiadała gładko i pewnie, roz­szerzając temat własnymi słowami, jak przystało na piątkową uczennicę.

- Dziękuję, Zaniewska, siadaj - skinęła głową profesorka. - Kaczyński i Marczakówna przygotują na następną lekcję opracowanie skał osadowych pocho­dzenia chemicznego.

- Wspólnie? - zapytał Mariusz z nadzieją w gło­sie.

- Nie błaznuj! Każde osobno i pisemnie.

- Pani profesorko! - jęknęła boleśnie Krycha. - W tym tygodniu czekają na nas trzy klasówki. Tyle materiału do powtórzenia...

Monika spojrzała na nią z niesmakiem. „Co za brak ambicji, żeby otwierać usta tylko we własnej obronie. Zaraz Mariusz zacznie się targo­wać”.

Ale nie zaczął. Zachowywał się honorowo. Pani Lipińska okazała maksimum wyrozumiałości przekładając im pracę na następny tydzień. W czasie przerwy Mariusz krążył koło Krystyny, uwa­żając, że połączyła ich wspólnota losów. Ale ona była wściekła i szukała ofiary, na której mogłaby się wyładować.

- Pryskaj, patrzeć na ciebie nie mogę! - warczała na Kaczyńskiego.

- Zbrzydłem? Jeszcze nikt mi tego nie mówił.

- A mnie skręca na twój widok, rozumiesz?

- Nie...

- Półinteligent.

- To już mówiłaś. Powtarzasz się.

- Nic nie poradzę na ponurą rzeczywistość. Kiedy pomyślę, że przez takiego... takiego Kaczora... muszę teraz...

- Nie musisz przez Kaczora, tylko przez własną głu­potę. Gdybyś wiedziała o wapniakach tyle co koleżan­ka - wskazał Monikę - wtedy i ja bym się urato­wał. Jeśli ktoś ma prawo zgłaszać reklamacje - to ja. Wpadłem przez ciebie, więc powinnaś się poczu­wać...

- Do czego?

- Nie domyślasz się?

- Ani trochę.

- Prawda! Zapomniałem, że u ciebie z myśleniem trochę nietęgo... ale słuchaj, czy my musimy się wciąż podgryzać?

- Nie musimy, ja to robię z własnej i nieprzymuszo­nej woli.

- Co masz przeciwko mnie?

- Nic.

- Więc zawrzyjmy pakt nieagresji.

Monika stała z boku. Zawsze stała z boku, zawsze by­ła sama. Dlaczego?

Ten durny Mariusz wdzięczy się do Krystyny, zapo­minając, jak ją na lekcji zwalczał. Wiadomo, o co mu chodzi. O napisanie zadanej pracy. Leń i obibok! Nie zada sobie trudu, żeby sięgnąć do lektury uzupełniają­cej, woli żebrać łaski u Krychy, która sama niewiele wie. Już by lepiej zrobił zwracając się z tą sprawą do Moniki. Jakby ją ładnie poprosił...

- O co ci właściwie chodzi? - Krystyna spojrzała nieufnie na Mariusza. - Co nowego wymyśliłeś w tym kaczym móżdżku?

- Po prostu wyciągam do ciebie przyjazną dłoń.

- Możesz ją ofiarować Monice.

- Boję się.

- Spróbuj! No, śmiało - ujęła rękę Mariusza chcąc ją włożyć w dłoń Moniki.

- Zbyteczna fatyga. Miałabym kłopot, co z tym fan­tem zrobić. Natomiast jeśli chodzi o odrobienie geo­grafii, to wiesz dobrze, że jeszcze nikomu nie odmó­wiłam. Taki drobiazg jak skały osadowe mam w ma­łym palcu.

- Tylko że ja akurat nie lecę na drobiazgi. Dziękuję uniżenie - schylił głowę z przesadną grzecznością. To był dla Moniki policzek. Odtrącić jej wyciągniętą dłoń? Tego już za wiele!

- Ale hardy! - zdziwiła się Krystyna. - Co tobie, Kaczor?

- Dojrzałem...

- Co dojrzałeś?

- Dojrzałem do własnych koncepcji.

- Kto mi powie, co to znaczy?

- Nikt ci nie powie. Zrozumiesz, jak sama dojrze­jesz.

- Twoja filozofia jest akurat dla Moniki. Oboje cho­rujecie na oryginalność. Powinniście ze sobą chodzić. Spójrz, jaka ona ładna, istna Pola Raksa.

Monika nie mogła dłużej słuchać podobnych bredni. Odchodząc usłyszała jeszcze westchnienie Kaczyńskiego:

- Aż za ładna. Przydałby się jakiś defekt tej królew­nie ze Szklanej Góry...

Starała się nie pokazać po sobie, jak bardzo ją do­tknął tą „królewną”. Cham! Pospolity cham! Jedyna rada nie dostrzegać takiego.

Przez resztę dnia nosiła głowę wysoko, a jeśli musia­ła spojrzeć w kierunku Mariusza, to omijała go wzrokiem i była wściekła na siebie, że chciała za niego odrobić geografię.

Mama skończyła wreszcie mycie głowy i Monika mo­gła zagarnąć łazienkę dla siebie. Przysunęła taboret do lustra, zmieniając kilkakrotnie jego ustawienie, tak żeby osiągnąć właściwy kąt padania światła, następ­nie usiadła wygodnie, poddając szczegółowej analizie swoje oblicze.

Nie było najgorsze, fakt. Nawet Krystyna przyznała, że Monika jest ładna. To samo mówi lustro, obiek­tywne i życzliwe. Monika lubiła kontakty z lustrem. Poprawiały jej samopoczucie.

Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto ściągnie czło­wieka z obłoków na ziemię. Choćby taki Kaczyński! Nie mogła zapomnieć jego słów: „Za ładna. Przydałby się jakiś defekt...” Proszę bardzo! O defekt nietrud­no.

Wykrzywiła twarz nadymając policzki i wysuwając do przodu dolną szczękę. Z lustra szczerzyła ząbki i uśmiechała się głupkowato zupełnie inna Monika. „Czy już jestem dostatecznie szpetna, żeby się podo­bać?”

Lusterko odpowiedziało, że nie jest jeszcze tak źle, aby nie mogło być gorzej, więc dopełniła spustoszenia w urodzie przy pomocy klasycznego zeza. Korciło ją, żeby dorzucić parę piegów na nos, ale zrezygnowała.

Cały wisielczy humor opuścił ją tak nagle, jak się pojawił.

Doprowadziła twarz do „kultury” i rozpuściła włosy próbując nakręcić na palec lok nad uchem. Lok opadł miękką spiralą na policzek, co wyglądało nieźle, ale ponieważ propozycja wyszła od Kaczyńskiego, fryzu­ra została natychmiast doprowadzona do poprzedniego stanu. Żadnych zmian! Nie będzie jej byle kto udzielał wskazówek. Gdyby ją w tej chwili zobaczył Kaczor przed lustrem, mógłby sobie pomyśleć... A niech myś­li, co chce. Cóż on Monikę obchodzi? Co dla niej zna­czy? Nic. Powietrze.

MARIUSZ

- Wychodzisz? - zapytała ciotka zajęta kąpaniem swojego najmłodszego. - Mam przepierkę, chciałam, żebyś wody nanosił.

- Wody nanosiłem, węgiel przytargałem, psu dałem kolację, chciałem teraz odetchnąć świeżym powie­trzem. Konstytucja PRL gwarantuje obywatelowi pra­wo do odpoczynku, więc...

- Ja ci nie odmawiam prawa do odpoczynku, czego się denerwujesz? - odpowiedziała prostując zgięte plecy i rozejrzała się za ręcznikiem, żeby wytrzeć ma­łego. Miała zmęczoną twarz, a w oczach wyraz macie­rzyńskiej troski. - Nie lubię, kiedy wychodzisz wie­czorem.

- Nie moja wina, że dni takie krótkie.

- Znów idziesz do Adama?

- Ciocia go nie lubi?

- Wolałabym, żebyś znalazł sobie lepszego kolegę.

Mariusz wyszedł powstrzymując się z trudem od trzaśnięcia drzwiami. Ciotka miała jak najlepsze intencje, ale jej podejście do życia mogło anioła wyprowadzić z równowagi, a co dopiero Mariusza, który nie posia­dał w sobie nic anielskiego.

Ciotka chełpiła się przed sąsiadkami, że jej brat był naukowcem. Czuła się z tej racji wywyższona, jakby część zaszczytu spływała na nią, jej czworo nielet­nich latorośli oraz męża, skromnego urzędnika pocz­towego.

Dla Mariusza pragnęła innego towarzystwa niż Adam, syn murarza. Och, ta ciotka! Dobra, kochana, ale jej sposób rozumowania to średniowiecze. Mariusz nie czuł żadnej satysfakcji z racji wykształ­cenia swego ojca. Zresztą mało go pamiętał. Kimkol­wiek był, należało go rozpatrywać w czasie przeszłym, natomiast teraźniejszość to rodzina ciotki i jej męża. Mariusz bardziej czuł się synem urzędnika pocztowe­go niż wspomnianego naukowca. Była to oczywiście wina matki, ale o niej starał się myśleć jak najrza­dziej.

Gardził nią i jej domem. W czasie ostatniej wizyty (przysiągł sobie, że będzie to ostatnia w życiu) umyśl­nie zabłocił buciorami wypieszczoną posadzkę i nie zakręcił kranu w łazience, chcąc zobaczyć, jak woda będzie się przelewała z wanny i zaleje podłogę. Niestety, do potopu nie doszło, woda nie wystąpiła z brzegów; w tym domu czuwano nad ładem i porząd­kiem. Nie mogąc inaczej dopiec matce, dłubał w zę­bach przy stole i cieszył się szatańsko, że robi to na niej przygnębiające wrażenie.

Żegnali się z ulgą. Mariusz wracał do ciotki, a matka mogła cieszyć się bez zakłóceń nowym, niedawno za­wartym małżeństwem.

- Nie można całe życie płakać - tłumaczyła się przed ciotką i zwiększyła sumę wypłacaną na utrzy­manie Mariusza.

„Ach, żeby już pracować na siebie i nie potrzebować niczyjej łaski!” - zaciskał pięści w bezsilnej złości. Nie zanosiło się jednak na taką możliwość, a przynaj­mniej przez najbliższe kilka lat. Rada familijna za­decydowała, że będzie uczęszczał do liceum ogólno­kształcącego, dobrze, może uczęszczać. Było mu najzu­pełniej obojętne, w jaki sposób wytraci czas do pełno­letności, jedynie przez przekorę oznajmił, że chce iść do technikum elektronicznego.

Nie pomogły namowy i perswazje, podbudowane moc­nymi argumentami, że najprostsza droga na studia prowadzi przez LO. Uparcie trwał przy swoim, mó­wiąc, że śni po nocach o zawodzie technika elektro­nika, a na studia gwiżdże koncertowo. Ciotka była niepocieszona. Sama nie miała warunków, aby studiować, ale już dla swoich dzieci marzyła o karierze naukowej. Ponieważ Mariusza traktowała ja­ko swoje piąte dziecko, cierpiała ogromnie słysząc jego bluźniercze słowa o gwizdaniu na studia wyższe. Matka wzruszała tylko ramionami i powiedziała rze­czowo: - Będziesz tego żałował.

Jej małżonek natomiast okazał się najrozsądniejszym człowiekiem w tym towarzystwie i wyraził najsłusz­niejsze zdanie: - Niech idzie do technikum, skoro jest to marzeniem jego życia. Przez pięć lat dojrzeje i zmieni decyzję. Przecież po skończeniu technikum również można studiować.

„Niedoczekanie wasze!” - przysiągł w duchu Mariusz, czując nieprzepartą potrzebę zrobienia na złość rodzi­nie. Miał jednak pecha. Do technikum nie został przy­jęty, ponieważ kandydatów było czterokrotnie więcej niż miejsc. Dostali się tylko ci, którzy bardzo dobrze zdali egzamin wstępny.

Z braku innych możliwości zaczepił się w zasadniczej szkole zawodowej. Była to budowlanka, nie widział w niej miejsca dla siebie i po straconym roku dał się namówić na liceum ogólnokształcące.

- Robię to tylko dla ciebie - powiedział do ciotki, która zostawiła wszystkie obowiązki i przez czas trwa­nia egzaminów tkwiła pod szkołą, jakby w ten spo­sób mogła bratankowi zapewnić przyjęcie. Tym razem udało mu się przebrnąć przez egzaminacyjne sito, ale niech się nikomu nie zdaje, że będzie sobie żyły wy­pruwał i zarywał noce nad książką. Nic podobnego! Wkuwanie to specjalność jednostek w typie Moniki Zaniewskiej.

„Ciekawe, co ona teraz robi?” - pomyślał, jakby po­dejrzewał, że potrafi robić coś więcej poza uczeniem się. Podziwiał Monikę na odległość, ale pewniej czuł się w towarzystwie Krystyny, nie grzeszącej wielką mądrością, albo Adama, który, co tu kryć, był raczej ograniczony. Dobrze kopał piłkę, nie odmówił udziału w żadnej zgrywie i to chyba wszystko, co w nim by­ło pozytywnego.

- Dlaczego nie wdałeś się w ojca? - biadała ciotka. - Przyjaźnisz się z byle kim, nie masz żadnych wyż­szych ambicji...

- I dobrze mi z tym - odpowiadał niezmiennie. Ciotka byłaby uszczęśliwiona, gdyby na przykład spę­dzał czas w towarzystwie Moniki. Ona musi pochodzić z tak zwanego „dobrego domu”. Tak dumnie nosi gło­wę, jakby miała dokoła w rodzinie samych profesorów uniwersytetu.

Roześmiał się głośno, na szczęście był sam na pustej ulicy. Gdyby szedł z Moniką, nie pozwoliłby sobie na pewno na tyle swobody. W niej było coś takiego, co uniemożliwiało śmielsze odruchy, potrafiła człowieka zgasić w najmniej oczekiwanym momencie. Ogromnie to przeszkadzało Mariuszowi, chciałby ją sobie podpo­rządkować, chciałby, żeby nie była tak nieprzystępna.

Wiedział, jakie to będzie trudne, ale przecież niejed­ną trudność już w życiu pokonał. Taka gra może być pasjonująca, warto spróbować.

Było zupełnie ciemno. Ulica, na której mieszkał, nie stanowiła głównej arterii, więc ojcowie miasta nie zadbali o jej oświetlenie, ale Mariuszowi dobrze się spacerowało w tych ciemnościach, nie zamierzał iść do Adama, chciał tylko odetchnąć świeżym powie­trzem, posłuchać szumu wiatru zamiast głosu ciotki mruczącej kołysankę swojemu najmłodszemu. Beznadziejne życie pędzi ta ciotka między kuchnią, balią do prania i dziecinną kołyską. Matka również zafundowała sobie małe dziecko, dziew­czynkę, ale jednocześnie nianię. Stać ją na to. Ciotki nie! Ciotka twierdzi, że mała Beata jest śliczna i Ma­riusz powinien swoją przyrodnią siostrę koniecznie zobaczyć.

- Nigdy! - powiedział twardo.

- Skąd w tobie tyle złości? Cóż ci zawiniło to maleń­stwo?

- Nic. A co ja zawiniłem, że miałbym je oglądać?

- Czy ty ani trochę nie tęsknisz za matką?

- Ani trochę.

- Zawzięty jesteś. To niedobrze, powinniście się po­godzić.

- Nigdy! - powtórzył podsycając w sobie zadawnio­ną niechęć do matki. Nie wolno mu było zapomnieć wyrządzonej krzywdy. Wyrzekła się go po śmierci ojca, więc teraz on się jej wyrzeka. I niech nie pró­buje naprawiać tego, co się już naprawić nie da.

Był zadowolony z siebie, ze swojej nieugiętej po­stawy, z tego, że posiada charakter. Ktoś inny dawno by się załamał, poszedł na łatwiejsze życie, dał się skusić dobrobytem. Ktoś inny, ale nie on.

A jednak... choć odsuwał od siebie każdą myśl o matce, jej twarz wciąż stawała mu przed oczami. Dziś na geografii dokonał odkrycia, że jest podobna do Moni­ki. Ma takie same puszyste włosy, które zaczesuje gładko do góry, zupełnie jak Monika, tyle że nie za­wiązuje wstążką, a upina w skomplikowany kok. Mo­nika powinna zdecydowanie zmienić uczesanie, do czego to podobne, żeby młoda dziewczyna czesała się jak stara baba. Powinna nosić grzywkę i takie fajne dyndające koło uszu grajcarki. Albo w ogóle rozpuścić włosy, jak to czyni większość dziewcząt.

Chodził wciąż po tej samej ulicy i w pewnym momen­cie stwierdził z niezadowoleniem, że rozmyśla o głup­stwach, zupełnie jak dziewczyny paplające na geografii o myciu głów. Ale mają problemy! Niepotrzebnie włą­czał się do ich głupiej rozmowy, niepotrzebnie pod­padł pani Lipińskiej wkopując się w dodatkową ro­botę. Ostatecznie o tych wapieniach mógł powiedzieć coś niecoś, ale zupełnie stracił refleks. Niepokojący objaw. I po co mu to było?

Nie cierpiał prac pisemnych, gdzie należało opierać się na konkretach, dużo łatwiej przychodziło mu wy­powiedzieć się ustnie. No, niestety, tym razem się nie udało, trzeba będzie trochę popracować, choćby dlatego, żeby zaimponować Monice, o nic innego prze­cież nie chodzi.

Jak to ona powiedziała? Że wiadomości o skałach osadowych ma w małym palcu? Niech sobie ma! Na zdrowie! Mariusz też może mieć. Jeszcze dziś załatwi tę geografię, a jutro da ściągnąć Krystynie. Stać go na gest!

Humor mu się poprawił, mógł wracać do domu. Ale nie wracał. Wyobraźnia wciąż mu podsuwała wizeru­nek Moniki z rozpuszczonymi włosami. Podniósł rękę, jakby chciał ich dotknąć, ale poczuł tylko chłód w czubkach palców. To listopadowe powietrze studziło romantyczne odruchy i dziwna fala niechęci napłynęła mu do serca. Twarz Moniki oddaliła się jak zdmuch­nięta porywem wiatru.

„Co mnie właściwie obchodzi ta panienka z dobrego domu? Ani ziębi, ani grzeje. Tyle znaczy co powietrze”.

Kiedy wrócił, ciotka kończyła koncert na instrumenty blaszane (balia i tara) przystępując do płukania ja­kichś ciuszków. Znaczyło to, że trzeba wynieść parę kubełków brudnej wody.

Mariusz wrócił do prozy życia.

MONIKA

- Moniko! Wyjdziesz wreszcie z tej łazienki? - szturmował do drzwi ojciec.

- Właśnie wychodzę. Czyżby Kobra już się skończy­ła?

- Już dawno.

- A kto wytropił mordercę: dzielny inspektor policji czy detektyw amator?

- Żaden z nich, zresztą nie będę dyskutował przez drzwi. Znowu się uczysz w łazience? Co za dziwne upodobania!

Monika otworzyła.

- Tym razem nie uczyłam się. Obmyślałam treść no­wej Kobry. Jak dojdę do pełnoletności, będę pisać kryminały.

- Nie strasz, nie strasz. Mama rozchorowałaby się chyba ze zmartwienia.

- Będę pisać w tajemnicy przed mamą, pod pseudo­nimem: np. Violetta Karaś, żeby nie splamić ogólnie szanowanego nazwiska Zaniewskich.

Ojciec zaczął się rozglądać dokoła. Zajrzał pod wan­nę i za pralkę.

- Czego szukasz?

- Sprawdzam, czy nie ukryłaś tu jakichś zwłok - zażartował.

- Po co mi zwłoki?

- Żeby opisać autentyzm sytuacji.

- Pisarz powinien mieć wyobraźnię, a nie opisywać to, co zobaczy na własne oczy i co inni również mogą zobaczyć.

- Och, Moniko! Chwilami zaskakujesz dojrzałością, robisz wrażenie całkiem dorosłej osoby.

- Jesteś jedynym człowiekiem, tatusiu, który mnie docenia.

Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro, skąd uśmiechnęła się do niej twarz Poli Raksy. Istotnie Monika była bar­dzo podobna do tej aktorki.

„Jak to się dzieje, że Raksa ma ogromne powodzenie, a ja przeciwnie?” - rozmyślała idąc do swego poko­ju.

- Nie umiesz zjednywać sobie ludzi, Moniko - po­wiedziała kiedyś mama. - Nie uśmiechniesz się, nie pożartujesz, jesteś śmiertelnie poważna.

Nieprawda! Monika lubiła pożartować na przykład z ojcem, bo ojciec odznaczał się tym poczuciem humoru, który Monice odpowiadał najbardziej. Niestety, nie można było tego powiedzieć o jej koleżankach i ko­legach. Jak ktoś z nich strzelił dowcipem, to tylko usiąść i płakać. Na przykład Kaczyński: „Szampon czterojajeczny sprawia, że głowa po umyciu przypo­mina porcję spaghetti”. Durny Kaczor!

Robiło się późno, ale wiedziała, że i tak prędko nie uśnie, więc zabrała się do porządkowania szuflad. Na wstępie wpadł jej w ręce albumik, który robiła w szó­stej klasie. Były tam podobizny aktorów i piosenka­rzy.

„Na makulaturę!” - zadecydowała. Trzy lata temu mogła jeszcze ulegać zbiorowemu szaleństwu, jakim było kolekcjonowanie zdjęć popularnych ludzi filmu i piosenki, ale poważnej uczennicy klasy pierwszej li­cealnej taka dziecinada nie pasowała.

Więc jeszcze trzy lata temu była taka jak wszyscy, szła owczym pędem i nie odstawała od gromady, a teraz? Jak to się stało, że wydoroślała bardziej niż inni? Co inni robili w czasie, kiedy ona dojrzewała? Dojrzewała do czego?... do własnych koncepcji... Zu­pełnie jak Kaczyński.

Koncepcja... koncepcja... w jakim sensie Kaczor tak powiedział? Czy był świadom tego, co mówi, czy mo­że plótł byle co?

Nic prostszego jak sprawdzić dosłowne znaczenie te­go wyrazu, więc zostawiła rozgrzebaną szufladę i po­szła do pokoju rodziców po „Słownik wyrazów ob­cych”.

- Pójdziesz ty wreszcie spać? - zapytał ojciec.

- Pójdę, pójdę - zapewniła wertując karty słowni­ka.

Komputacja... koncentracja... koncepcja!... od łac. „conceptio”, spostrzeżenie, ujęcie. 1. pomysł, projekt, plan działania wynikający z analizy faktów i poparty argu­mentami, np. koncepcja postępowania...

Więc Kaczyński wiedział, co mówi. Dojrzał do włas­nych planów działania wynikających z analizy... i tak dalej. Może nie był wcale taki głupi, jakiego udawał? Jakby tak się głębiej zastanowić... tyle że Monika nie miała zamiaru zastanawiać się głębiej nad Kaczyńskim. Znała ciekawsze tematy do rozważań.

Przerzucając bezmyślnie karty albumu natknęła się na podobiznę Poli Raksy. Nawet nie wiedziała, że ją posiada. Wyrwała kartkę z fotografią aktorki i prze­suwając palcem po jej oczach, ustach i brwiach myśla­ła: „Tak wyglądam, tak widzą mnie inni”.

Wyciągnęła lusterko kieszonkowe dokonując porówna­nia. Stwierdziła, że mają jednakowe nosy, podobnie zarysowane policzki i bardzo zbliżony kształt ust. Koleżanki mamy przepowiadały Monice karierę aktor­ską, ale mama słysząc to mówiła:

- Moja córka zostanie nauczycielką. Kto sam się do­brze uczy, będzie umiał uczyć innych. W szkołach po­trzeba wychowawców z głową i charakterem, a Mo­nika jest mądra i ma dobry charakter.

- Szkoda takiego ładnego dziecka do zawodu nau­czycielskiego. Czy wiesz, jaka to ciężka praca? - ostrzegały koleżanki mamy.

- Poradzi sobie! W teatrze czy filmie wcale nie jest lżej. Tam dopiero trzeba mieć żelazne zdrowie! Poza tym.... - tu milkła i szybko zmieniała temat, pozosta­jąc przy wymarzonej wizji, że będzie miała córkę nau­czycielkę.

Czasem, w chwilach skrajnego optymizmu, widziała Monikę w fartuchu lekarskim albo za szybą apteki. To był szczyt marzeń mamy.

A jakie marzenia miała Monika? Właściwie trudno je nazwać marzeniami, to były raczej dążenia. Jej program życiowy opierał się na zasadzie, żeby wszy­stko, co robi, robić dobrze, a więc być dobrą córką, dobrą uczennicą, dobrą koleżanką... tak! Chciała być dobrą koleżanką, ale czy z taką klasą można w ogóle dojść do porozumienia? Czy jest z kim porozmawiać na poważniejszy temat? Dziewczyny to same gęsi, a chłopcy stado baranów. O, właśnie, stado! Wszyscy tacy sami, podobni do siebie kropka w kropkę. Żad­nych ambicji, żadnych dążeń, planów. „Aby do jutra!” - to ich dewiza życiowa. Więcej wysiłku i pomysłowości wykazują w przygotowaniu ściągawek czy wy­ślizgiwaniu się od odpowiedzi, niż wymagałoby tego przygotowanie lekcji.

Monikę dziwi podobna postawa, sama nie potrafiłaby wyrzec się satysfakcji, jaką daje dobrze wykonana praca. Dlaczego inni tego nie rozumieją, chociaż to jest takie proste.

Mama się myli uważając, że Monika będzie dobrą nau­czycielką. Skoro nie potrafi znaleźć wspólnego języka z klasą, to jak poradzi sobie z uczniami? Jaką ma gwa­rancję, że ci, których musiałaby uczyć, będą lepsi od Kaczyńskiego czy Marczakówny? Nie, to nie dla niej! Widocznie jest nieprzeciętna, a tacy zawsze skazani są na samotność.

Ciekawe, czy Pola Raksa czuła się kiedyś samotna? Te­go Monika nie dowie się nigdy, chyba... chyba, żeby spróbowała napisać list do aktorki. To jest myśl! Spojrzała ponownie na trzymaną w ręku fotografię i w tym uderzającym podobieństwie dostrzegła szansę dla siebie.

„Poślę jej swoje zdjęcie! - postanowiła. - Może bę­dzie kiedyś potrzebowała dublerki? Byle zrobić pierwszy krok, w ten sposób nic nie tracę, zresztą nikt nie musi wiedzieć o moich planach, dopiero kiedy się zrealizują, kiedy uda mi się zaczepić w filmie...” - marzyła widząc oczyma wyobraźni, jak wszyscy na jej widok otwierają oczy ze zdumienia, jak zaczynają doceniać i ubiegać się o jej względy. Zupełnie jak w tej piosence: Taka, taka, ta, co jej nie zauważył nikt, taka, taka, ta, co się chłopcom teraz śni.

Przystąpiła do przeglądu zdjęć. Nie było ich zbyt dużo. Najładniej wyszła na fotografii sprzed czterech lat. „Było się kiedyś słodkim bobasem. Co za landrynkowy wdzięk, ile słodyczy w uśmiechu”.

Ostatnie tegoroczne zdjęcie przedstawiało inną twarz Moniki, twarz o rysach zdecydowanych, z wyrazem stanowczości w oczach i nieco drwiącym uśmiechu. „Tu dopiero wyglądam jak człowiek - stwierdziła. - Prawie jak człowiek pełnoletni. Mogę bez obawy legitymować się tą fotografią”.

Skoro wybór został dokonany, nie pozostawało nic inne­go jak usiąść i machnąć list, ale choć była „uczona w piśmie”, zredagowanie tej szczególnej korespondencji okazało się niełatwe. Długo w noc mozoliła się, gryząc długopis jak smarkacz, układała wymyślne zdania, żeby następnie skreślić je i zastąpić innymi, prostszymi. Chciała uniknąć sztuczności i egzaltacji świadczącej o młodym wieku.

Usiłowała stworzyć w tym liście nastrój porozumienia duchowego, zwracając się do Poli Raksy jak do osoby zaprzyjaźnionej i życzliwej, po prostu do starszej ko­leżanki, która ma za sobą to najtrudniejsze: start w dorosłe życie.

Już dziś wyobrażała sobie tę wielką radość, kiedy otrzyma odpowiedź. Bo przecież Pola Raksa odpisze, musi odpisać, nie wyrzuci do kosza tego listu-spowiedzi. Monika pisze o trudnościach, jakie ma w kontak­tach z rówieśnikami, o pragnieniu przyjaźni z kimś interesującym i mądrym, wreszcie o powołaniu do zawo­du aktorskiego.

Bo dlaczego nie miałaby zostać aktorką? Czy dlatego, że mama sobie tego nie życzy? Trzeba ją przekonać, że jest to taki sam dobry zawód, jak każdy inny, tyle że wymaga talentu. A Monika ma już pewne osiągnięcia. (Pierwsze miejsce w konkursie recytatorskim, co prawda w eliminacjach powiatowych, ale i to o czymś świad­czy). Tak więc ładna buzia nie jest jej jedynym atu­tem.

W tym momencie Monika zaczyna poważnie traktować swoje plany życiowe. Najpierw matura, następnie start na studia aktorskie. A list pisze dlatego, że już dziś czuje potrzebę porozumienia, kontaktu ze środowis­kiem, w którym chciałaby pracować.

List zawierał bite cztery strony podaniowego papieru. Po skończeniu przeczytała go uważnie jeszcze raz. Po­dobał jej się, więc i adresatce powinien podobać się również. Odpowie na pewno.

Przepisała list na czysto, włożyła do koperty i natych­miast zakleiła, żeby już więcej do niego nie zaglądać. Bała się, że rano może cały pomysł uznać za zbyt śmia­ły i bez sensu i podrzeć na strzępki wszystko to, co w afekcie napisała.

Najlepiej wysłać list jeszcze dziś, nie zwlekając i nie czekając do rana. Choć godzina była późna i rodzice już spali, zarzuciła coś na siebie i na palcach wysunęła się z domu.

Skrzynka pocztowa znajdowała się tuż za rogiem, za chwilę trzymana w ręku koperta przestanie parzyć palce i zacznie wędrować określoną drogą: najpierw do miejscowego urzędu pocztowego, a następnie do Łodzi, gdyż Monika zaadresowała list do Telewizji Łódzkiej, gdzie Pola Raksa często występuje.

Kiedy koperta stuknęła o dno skrzynki, Monika zanie­pokoiła się, czy przypadkiem jej korespondencja nie wpadnie w niepowołane ręce, może zostanie gdzieś zarzucona, może... No cóż? Stało się! Nie ma odwrotu. Skrzynka pocztowa była jak kasa pancerna, a jej za­wartość od momentu wrzucenia zaczynała żyć własnym życiem.

Koperty białe, zielone, niebieskie, zwykłe karty poczto­we oraz barwne widokówki rozjadą się w różne strony, niosąc swoje ważne lub nieważne wiadomości w najod­leglejsze miejsca, zupełnie jak ludzie wyjeżdżający z jednego dworca i udający się w różnych kierunkach z bagażem swoich spraw i problemów.

Mimo niepokoju o losy napisanego listu Monika po­czuła się lekka i wesoła. Pierwszy krok ku obranej drodze życia został zrobiony. To jej bardzo poprawiło samopoczucie. Musi się zdobyć na dużo wyrozumiałoś­ci w stosunku do rówieśników. Przerosła wszystkich. To się zdarza, nieczęsto, ale się zdarza. A że zdarzyło się akurat Monice, więc ona, nie kto inny, musi zapła­cić cenę za wyrwanie się z przeciętności. Choć zimny wiatr chłodził jej policzki i szarpał poła­mi niedbale zarzuconej jesionki, do domu wracała bez pośpiechu. W świetle ulicznej latarni wirowały płatki śniegu.

„Ciągną jak ćmy do świecy” - pomyślała. Stanęła za­patrzona w snop światła, w którym kłębiły się białe drobiny, i stwierdziła, że biel jest najpiękniejszym ko­lorem i właśnie ona powinna symbolizować nadzieję. Choć starała się jak najciszej otwierać drzwi, zastała ojca w stanie pogotowia.

- Co ty wyprawiasz? - parsknął gniewnie, wyrwany z pierwszego snu. - Gdzie cię nosi o tej porze?

- Nic się nie stało, tatusiu, śpij spokojnie. Wysko­czyłam wrzucić list do skrzynki.

Ojciec spojrzał uważnie na Monikę.

- Coś pilnego?

- Raczej tak.

- To trzeba go było rano wysłać ekspresem, zamiast po nocy biegać. I tak dopiero jutro zostanie wyjęty.

- Chyba masz rację - przyznała ugodowo, chociaż wiedziała swoje. Pierwszy etap, od którego nie było już odwrotu, miała za sobą, a o to przecież chodziło. Nadać bieg sprawie i dalej niech toczy się sama.

- Która godzina? - zapytała zaspanym głosem ma­ma.

- Koło dwunastej - skłamała, żeby uniknąć dyskusji na temat ujemnych skutków późnego zasypiania.

- Czas najwyższy już spać - zauważył ojciec. - Jutro masz klasówkę z fizyki, a nauki ścisłe wymaga­ją dobrej kondycji.

- Wszystkie nauki wymagają kondycji, nawet zajęcia plastyczne i godzina wychowawcza.

- Tym bardziej powinnaś iść do łóżka.

Z wieczorną toaletą Monika uwinęła się szybko, uśmiechając się na dobranoc do odbicia w lustrze; już miała naprawdę zamiar iść spać, ale zatrzymał ją szept dochodzący z pokoju rodziców:

- I nie zainteresowałeś się, co to za list? - docieka­ła mama.

- Pytałem, powiedziała, że prywatny.

- To nie jest odpowiedź. Powinniśmy wiedzieć, do ko­go nasza córka pisuje po nocach.

- Prawdopodobnie do chłopca. Miałem pytać, do któ­rego? I tak nie znam żadnego z jej kolegów.

- O czym takie dziecko może pisać do chłopca?

- Z pewnością o jakichś głupstwach.

- Dochodzi wpół do drugiej. Zapewniam cię, że to nie jest pora na pisanie o głupstwach. Jeśli chwyciła za pióro, musiała mieć ważne przyczyny. Chciałabym wiedzieć jakie.

- Musisz się pogodzić z faktem, że będziesz coraz mniej wiedziała. Dzieci dorastają i zaczynają mieć własne tajemnice.

-- Starzejemy się. To smutne...

- Starzejemy się od urodzenia. Normalna kolej rze­czy.

- Owszem, ale kiedy dzieci zaczynają własne życie uczuciowe, rodzice stają się naprawdę „starszym poko­leniem”.

- Śmiej się z tego! - zakończył sennym głosem oj­ciec, a Monika przypomniała sobie, że podsłuchiwanie jest rzeczą brzydką, i pospieszyła odrabiać zaległości w spaniu.

MARIUSZ

- Narysuj mi żyrafę! - po­prosiła Basia podsuwając Mariuszowi zeszyt do polskie­go.

- Ani mi się śni! Wasza pani od razu pozna, że to nie twoje dzieło, i wrzepi ci dwóję.

- Pani pozwoliła, żeby ktoś starszy narysował, może być tatuś albo mamusia.

- No to idź do tatusia, dlaczego nie słuchasz swojej pani?

- Przecież tatuś nie ma pojęcia o rysowaniu. Ja z góry przewidziałam i zapytałam, czy może być starszy brat. Pani powiedziała, że może.

- A mówiłaś pani, że ja jestem bratem ciotecznym?

- Nie... - zmartwiła się Basia.

- No to jak ty załatwiasz sprawy? - przekomarzał się robiąc jednocześnie szkic rysunku w podsuniętym mu zeszycie.

- Tylko żeby miała długą szyję - zastrzegała się ma­ła.

- Nie grymasić i nie patrzeć mi na ręce. Marsz do łóżka! Eleganckie damy nie chodzą po mieszkaniu w piżamie.

- Akurat! Będziesz mi ciemnotę wciskał, myślisz, że nie widziałam w telewizji?

- Jak ty się wyrażasz? Żeby to mama usłyszała, no!

- Co mi tam! Powiem, że się nauczyłam od cie­bie.

- Dziecinko! Ja jestem dorosły.

- Więc powinieneś świecić przykładem.

- Nie bądź taka rezolutna, bo żaden chłopak cię nie zechce i zostaniesz starą panną.

- To ty się ze mną ożenisz.

- Przedtem się zaziębisz i umrzesz na zapalenie płuc.

- Chciałbyś, co? A ja na złość nie umrę.

- Masz żyrafę i podziękuj!

- Duży rośnij!

„Metodą klapsa” Mariusz pozbył się natrętnego dzie­ciaka i nie mając już nic na swoją obronę, żadnego tłumaczenia, musiał wrócić do książki. Podręcznik geografii miał po raz pierwszy w rękach w tym roku szkolnym. Na ogół wystarczały mu wiado­mości zasłyszane na lekcjach, a więc wykłady pani Lipińskiej i odpowiedzi kolegów. Pamięć miał dobrą, nie musiał dodatkowo wkuwać.

Szkoda, że pani Lipińska nie zadała opracowania skał osadowych pochodzenia organicznego, zacytowałby obszerne fragmenty „referatu” Moniki i miałby z gło­wy.

Wiadomości o skałach pochodzenia chemicznego musiał, niestety, zaczerpnąć z książki.

Zaczął przerzucać kartki z tytułami rozdziałów: „Siatka geograficzna i kartograficzna” - co za nudy! - westchnął. - „Podział map” - też nic ciekawego. „Poznawanie budowy ziemi” - absolutne dno. Dopiero dużo później wyłoniło się coś interesującego. Było to zdjęcie obserwatorium astronomicznego w Greenwich, gdzie na murze widniał autentycznie zaznaczony południk 0°.

Więc ten południk nie jest tylko umownym znakiem na mapie, on rzeczywiście i namacalnie znajduje się na przedmieściu Londynu i wskazuje... co właściwie wska­zują południki, długość czy szerokość geograficzną? Warto by to wreszcie wiedzieć.

Zaczął przewracać kartki, ale odpowiedzi na swoje py­tanie nie znalazł. Widocznie autorzy książki zakładali, że uczniowie pierwszej licealnej mają już ugruntowa­ne wiadomości na ten temat. Niektórzy mają na pew­no, tyle że Mariusz nie znajdował się w ich liczbie. Nie miał najmniejszego zamiaru rywalizować z Moniką. I w ogóle dość o niej.

- Jeszcze nie śpisz, nocny Marku? - zapytała ciotka, która już widocznie uporała się z praniem.

- Uczę się - poinformował wskazując podręcznik geografii.

- Coś nowego! - zadrwił wujek.

- Ostatnio dużo nowego dzieje się na świecie.

- Niech się dzieje, ale czas już gasić światło.

- Przecież nie może się uczyć po ciemku - stanęła w obronie Mariusza ciotka.

- Wyjdę do kuchni, o co ten krzyk? - zabrał manatki wycofując się na dogodniejsze pozycje. Uchylił okna, bo dławił go zapach mydlin, i spostrzegł, że pada śnieg.

Bo pierwszy śnieg to tak jak miłość pierwsza... - za­nucił jakąś głupią piosenkę i jednocześnie pomyślał o Monice, dlaczego właśnie o niej? Co może mieć wspól­nego pierwszy w tym roku śnieg, a zwłaszcza opiewa­na w pieśniach pierwsza miłość z nieprzystępną, wy­niosłą Moniką Zaniewską, osobą, która zawsze postępu­je według ułożonego planu i której nic głupiego przyjść do głowy nie może.

Ten śnieg spadł chyba za wcześnie, jeszcze trwa kalen­darzowa jesień, a miłość... Mariusz niewiele wie o mi­łości, ale opierając się na piosenkach i filmach powinno to być coś nieoczekiwanego, zaskakującego i... gorące­go. A Monika jest zimna jak lód, prawdziwa królewna ze Szklanej Góry.

Na pewno już od dawna śpi, bo przecież najzdrowszy sen jest przed północą. Na zarwanie wieczoru dla głu­piego widzimisię, bo przecież nie musi tej geografii odrabiać już dziś, może się zdobyć jedynie ktoś tak niezrównoważony jak Mariusz Kaczyński. Ale za to ogląda pierwszy w tym roku śnieg, który Monika zobaczy dopiero jutro rano. Jutro? Przecież już teraz jest „jutro”. Dochodzi pierwsza po północy, dobrze byłoby trochę pospać. Do rana zostało niewiele czasu.

Przeczytał z książki rozdział o skałach osadowych po­chodzenia chemicznego. Notatka była sucha, zwięzła, nieciekawa. Wynotował sobie pewne zagadnienia po­stanawiając rozwinąć je w dogodniejszym czasie. Przypomniał sobie jeszcze słowa Krystyny: „Oboje chorujecie na oryginalność”.

Nawet jeśli to prawda, przebieg wspomnianej choroby jest inny u każdego z nich.

Trzymaj się, Kaczyński! Nie daj sobie wmówić tej Mo­niki, bo to grozi komplikacjami. „Powinniście ze sobą chodzić!” - agitowała Krystyna.

Niech pilnuje własnego nosa! Mariusz ma czas na mi­łość. Miłość? Diabli wiedzą, co to jest i jak się to je... A śnieg sypał i sypał. Jeśli do rana nie stopnieje, to... no, właśnie co? Nie bardzo wiedział, co miałoby wy­niknąć z tego faktu, który był w końcu czymś zupełnie zwyczajnym.

„Byle do wiosny” - wziął się w garść i zamknął okno.

MONIKA

Kiedy budzik rano zaczął pełnić swą powinność, Monice śniło się akurat coś bardzo przyjemnego. Przejście ze snu do rzeczywistości jest zawsze wstrząsem, ale tym razem terkotanie budzika było wyjątkowo denerwujące. Bardzo chciała zapamię­tać, co jej się śniło, ale gdy spojrzała w okno, sen roz­wiał się jak dymek z papierosa zostawiając po sobie nieuchwytny, radosny nastrój. Za oknem było biało, w pokoju szaro, tylko sen Moniki był kolorowy. Musiał stanowić dalszy ciąg jej kolo­rowych marzeń. Przypomniała sobie wczorajszy wie­czór. Więc naprawdę odważyła się napisać list do Poli Raksy? Co jej przyszło do głowy?

W przydymionym świetle poranka zupełnie inaczej wi­działa wczorajsze przedsięwzięcie. Co jej się śni? Kariera aktorska? Mrzonki! Pola Raksa wrzuci list do kosza nawet go nie czytając. Na pewno dostaje listy całymi workami, gdyby chciała je wszystkie czytać i w dodatku odpisywać, nie miałaby czasu na pracę w teatrze, filmie i telewizji.

Trzeba zejść z obłoków na ziemię i myśleć o dniu powszednim. Do klasówki z fizyki jest dobrze przygo­towana, powinna dostać piątkę. Mierzyła wysoko, ale miała ku temu podstawy. Uczyła się pilnie i systema­tycznie, tumanem nie była, miała prawo liczyć na sukcesy.

Tyle że każdy sukces zawierał w sobie dawkę goryczy. Zazdroszczono jej piątek i pochwał nauczycieli. Była prymuską, a to budziło niechęć w klasie. Bolało ją to, ale nie wiedziała, jak zaradzić złu. Przecież nie mogła zrezygnować z pierwszego miejsca w klasie tylko dla­tego, że to się nie wszystkim podobało.

W skrytości ducha marzyła o pierwszym miejscu w szkole, co było zupełnie realne. Miała do pokonania dwoje przeciwników: kolegę z II b i koleżankę z IV. Drugi okres dopiero się zaczął, było dostatecznie dużo czasu na wypracowanie punktowanego miejsca. Co by to była za satysfakcja zostać prymuską, pierwszą uczennicą w całej szkole!

„Życie da się lubić!” - stwierdziła pogodnie, mimo że na śniadanie był chleb z dżemem, którego nie cierpia­ła. Zmuszała się jednak do jedzenia, unikając czujne­go spojrzenia mamy.

Należało jak najszybciej zniknąć z domu, żeby nie było okazji do wypytywań. Niech rodzice myślą, że kores­ponduje z chłopcem, że się zakochała. To normalne w jej wieku. Wyznaniem prawdy wzbudziłaby śmiech lub pobłażliwe wzruszenie ramion, a mama na pewno pod­dałaby ostrej krytyce jej posunięcie.

- Spójrzcie w okno, dziewczęta! - zawołał ojciec rozsuwając zasłony.

- Śnieg, coś podobnego! - zdumiała się mama. - Będzie wczesna zima. Kiedy zdążyło tyle napadać?

- Sypało całą noc - poinformowała Monika.

- Właśnie! Cóż to za spacery urządzasz po nocy! - przypomniało się mamie.

- Wychodziłam wrzucić list do skrzynki.

- Taki ważny, że wymagał natychmiastowego wrzu­cenia?

- Wczoraj sądziłam, że ważny.

- A dziś?

- Nie wiem...

- Moniko... nie działaj gorączkowo i bądź rozsąd­na.

W porządku! Mama jest nadal przekonana, że był to list do chłopca. Nie należy jej wyprowadzać z błędu.

Spiesząc do szkoły rzuciła ciepłe spojrzenie na skrzyn­kę pocztową, gdzie jeszcze leżał list do Poli Raksy. Istotnie lepiej było wysłać go ekspresem, no, trudno, przepadło, na drugi raz będzie roztropniejsza. Zresztą jeden czy dwa dni zwłoki nie mają znaczenia. Ważne, że Monika ma to już z głowy i może spokojnie myśleć o klasówce.

Spojrzała na zegarek. Czasu nie było zbyt wiele. Chcia­ła przyspieszyć kroku, ale zobaczyła przed sobą długą sylwetkę Kaczyńskiego. Nie miała ochoty na spotkanie, więc ciągnęła się noga za nogą, mimo to odległość mię­dzy nimi i tak zaczęła się zmniejszać. Wtedy przysta­nęła udając, że poprawia zamek błyskawiczny przy ko­zaczkach.

Wszystkie te zabiegi nie odniosły skutku, bo Kaczyński obejrzał się i zatrzymał. Postanowiła przejść obok nie­go bez słowa z dumnie podniesioną głową. Ale i to jej się nie udało. Mariusz z daleka zamachał ręką i zawo­łał odkrywczo:

- No to mamy zimę! Trzeba wysmarować narty.

- Nie spiesz się. Do południa będzie z tego błoto - odpowiedziała wbrew poprzedniemu postanowieniu.

- Więc póki co... - Mariusz ulepił kulę śniegową i posłał Monice prosto za kołnierz.

Nie przystąpiła do zabawy. Spieszyła się na klasówkę. Za nią szła Bożena z Krystyną. Tym się nie spieszyło. Zaczęły atakować Kaczyńskiego, ale on i tak był lepszy. Wkrótce przyłączyli się do nich inni.

- Barany! - mruknęła za złością Monika, przekracza­jąc próg szkolny.

Równiutko z uderzeniem dzwonka znalazła się w kla­sie.

- Nie wiesz, co z Kaczyńskim? - zapytał Adam.

- Mnie pytasz? Przecież to twój serdeczny przyjaciel, nie mój.

- Umówiliśmy się, że będzie mi podrzucał ściągi. Tyl­ko dlatego przyszedłem na klasówkę. A teraz nawala. Tak się nie robi! Może jeszcze zdążę prysnąć...

Nie zdążył, bo właśnie w drzwiach ukazał się profesor. Adam mruknął pod nosem jakieś brzydkie słowo, wy­glądał na załamanego. Monika pospieszyła z informac­ją:

- Twój przyjaciel bawi się w śnieżki. Jeśli nie wpad­nie na pomysł, żeby lepić bałwana, może zdąży na kla­sówkę.

- On sam jest bałwan - złościł się Adam. - Też wy­brał sobie porę na igraszki.

„Takiemu Kaczorowi to dobrze - pomyślała mściwie Monika. - Gwiżdże na wszystko, i tak przejdzie przez życie. Na pewno zdąży się zjawić, zanim profesor sprawdzi listę obecności”.

Rzeczywiście, wszyscy troje, to znaczy: Krystyna, Bo­żena i Mariusz, wsunęli się dyskretnie do klasy, jeszcze przed wywołaniem ich nazwisk.

Kiedy profesor wyczytał Kaczyńskiego, odpowiedział: „obecny”, jakby nigdy nic. Monice na pewno by się coś takiego nie udało.

Fizyk odnotował brak czterech osób i zapowiedział, że sobie zapamięta. Nie wróżyło to nic dobrego. Kiedy przystąpił do dyktowania tematów, w klasie zaczęły się dziać przedziwne rzeczy.

Rozpoczęła się regularna wędrówka narodów, wszyscy uważali, że tylko zmiana miejsca może ich uratować. Korzystając z tego, że nauczyciel był odwrócony ple­cami, sadowili się w rzędzie, gdzie padły najłatwiej­sze zadania.

Największą aktywność w przesiadaniu przejawiali ci, dla których wszystkie tematy były jednakowo trudne. Do nich należał Adam Szewczyk.

- Stop! Dość tych wędrówek! - zawołał fizyk od­wróciwszy się w momencie, kiedy Adam przyczaił się koło Moniki. I tak już zostało. Na szczęście Monika miała inny zestaw zadań i nie musiała „współpraco­wać” z Adamem.

Przeczytała pytania i niezwłocznie ruszyła do natarcia. Kolejność rozwiązywania była dowolna, więc najpierw uporała się z dwoma prostszymi, a potem zaatakowała to bardziej skomplikowane.

Grawitacja oraz potencjał pola grawitacyjnego nie były tematem najłatwiejszym, toteż rozwiązanie zadania wymagało skupienia i koncentracji. Ale czy to było możli­we? Ciągle ktoś wzywał pomocy, nie mogła odmówić, podawała wyniki, wypisywała wzory na mikroskopij­nych karteluszkach i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności wysyłała potrzebującym. Tylko jak długo można? Nawet największy „społecznik” ma prawo po­myśleć o sobie.

Nareszcie powiedziała: „Dość tego!”, i zakrywszy uszy rękami, żeby nie słyszeć błagalnych szeptów, robiła swo­je. Wszystko byłoby jako tako, żeby ten natrętny Adam wciąż jej nie zanudzał. Cóż na to mogła poradzić? Gdy­by mieli jednakowe zadania, dałaby mu ściągnąć, ale ponieważ wypadały różne, nie mogła się głowić za dwoje. To chyba jasne?

Czas płynął, a natężenie pola grawitacyjnego jeszcze nie zostało obliczone, więc Monika postanowiła wyłą­czyć się całkowicie z „życia towarzyskiego”, choćby się działo nie wiadomo co.

W chwili kiedy była o włos od rozwiązania, spadła jej na zeszyt zwinięta kulka papieru. Odsunęła ją bez­myślnie na bok, tyle że w niewłaściwym kierunku, a ponieważ stolik akurat się skończył, kulka potoczyła się na ziemię, prosto pod nogi profesora.

- Zaniewska, jak ci nie wstyd? - powiedział nauczy­ciel z wyrzutem i poprosił o oddanie zeszytu.

Monice krew uderzyła na policzki. Od mety dzieliły ją ułamki sekund. Miałaby stracić szansę na dobry sto­pień przez jakiegoś półgłówka? Postanowiła się bronić nie bacząc na nic.

- Panie profesorze, to nie moja ściąga. Ja nie mam z tym nic wspólnego.

- Więc kto? Albo ty, albo Szewczyk, innych możli­wości nie widzę. - Rozwinął papierek, gdzie było roz­wiązanie zadań pierwszego rzędu, tych, które miał Adam.

Monika była uratowana.

- To znaczy, że kolega Szewczyk korzystał z cudzej pomocy.

- Nie zdążyłem, panie profesorze - sprostował Adam rzucając Monice spojrzenie pełne nienawiści. .

- To przykre, szczerze ci współczuję - drwił fizyk odbierając mu zeszyt świecący pustymi kartkami.

- Wiesz, kto ty jesteś? - rzucił się do Moniki Adam po wyjściu profesora.

- Wiem, wyobraź sobie. Znam siebie od dziecka.

- Nie zazdroszczę znajomości.

- Bo co? - rzuciła zaczepnie.

- To się nazywa podłożyć komuś świnię - poparł Adama Mariusz.

Zapowiadało się natarcie z dwóch stron. Jeśli do­łączą inni, zrobią z Moniki mokrą plamę. Ale ona się nie da! Czuje swoją rację, obroni się przed każdą na­paścią.

Spojrzała zuchwale w oczy Kaczyńskiemu i powiedzia­ła dobitnie, akcentując odpowiednio niektóre wyra­zy:

- Jeśli wspomniana świnia musiała być komuś podłożona, to tym kimś nie mam zamiaru być ja. Wiesz?

- Wiem! Twoje JA, które, jak zauważyłaś, wymawiam z dużej litery, zawsze cię wyprzedza o pół kroku. Kiedy chcesz je dogonić, „skręca do baru”, jak mówi poeta.

- Interesujące - zadrwiła. - Sam to wymyśliłeś?

- Czy w drugiej połowie dwudziestego wieku można wymyślić jeszcze coś nowego?

„Chytrze się wykręcił! On naprawdę nie jest taki głupi, jakiego udaje” - musiała przyznać Monika.

- Ponarzekaliście i zgoda, tak? A ja zostałem za je­lenia? - reklamował Adam.

- Głupio wyszło, stary, nie przeczę, zrobiłem wszyst­ko, co było w mojej mocy, a nawet trochę więcej.

- Pytanie, co mi z tego przyjdzie?

- Trzeba było lepiej dobierać sobie towarzystwo.

Monika poczuła się spoliczkowana. Jak on śmiał? Jak śmiał powiedzieć coś podobnego! Dziwna rzecz, nikt nie stanął w obronie Moniki. Wszyscy, których poratowała w biedzie, posyłając ściągi, milczeli.

Jeśli nawet w sprawie Szewczyka nie postąpiła najle­piej, to miała na swoją obronę kilka „dobrych uczyn­ków”. Czy one się nie liczą w pojęciu klasy? Czy nie stanowią przeciwwagi dla tego, kontrowersyjnego zresztą, potknięcia?

Wyszła z klasy z trudem powstrzymując łzy. Czuła się jak uczestnik Wielkiej Gry, który odpowiedział na wie­le pytań, a potykając się na jednym, stracił wszystko, co wygrał do tej pory. Tyle, że uczestnikowi teleturnie­ju przysługiwała nagroda w wysokości dziesięciu pro­cent, a Monika i na to nie mogła liczyć.

- Co ty, beczysz? - zajrzała jej w oczy Krycha. - Nie przejmuj się Kaczorem. On miele językiem jak wiatrak skrzydłami, zależnie od tego, z której strony wiatr powieje.

- Masz zwidzenia. O co miałabym płakać? Przecież jestem w porządku.

- Teoretycznie tak, ale mogłaś tę ściągę wziąć na sie­bie. Tobie fizyk nie wlepiłby lufy, a jeśli nawet, to na okres i tak byś się wyciągnęła.

- Miałam kryć tumana? Z jakiej racji?

- Słyszałaś kiedyś słowo: solidarność? - zapytał Mariusz, który znalazł się w pobliżu.

- Dureń! - Monika straciła panowanie nad sobą.

MARIUSZ

- Skreślam ją ostatecznie i nieodwołalnie - podjął zobowiązanie Mariusz. - Ważniaczka, nie dostrzega nic poza czubkiem własnego no­sa.

- Co mówisz? - zapytał Adam słysząc niewyraźne pomruki.

- Psioczę.

- Założę się, że psioczymy na ten sam obiekt. Ja ponadto obmyślam krwawą zemstę.

- No? - zaniepokoił się Mariusz.

- Jakby jej tak jaszczurkę podrzucić do szuflady albo zaskrońca, umarłaby chyba ze strachu, co? - Adam zatarł ręce z uciechy.

- Lepiej hipopotama, zaskrońce śpią w zimie.

- Nie pomyślałem o tym. Ale szczury nie zapadają w sen zimowy, jak myślisz?

- Jej zapytaj, ma piątkę z biologii.

- To jest myśl! - Adam zamachał ręką w kierunku Moniki.

Ale ona udawała, że nie widzi.

- Popatrz jaka harda. Nie ma „życzenia” z nami roz­mawiać.

- Ja ją skreślam.

- Ja też. Dwa razy! - Adam zrobił w powietrzu dwie krechy. - Ale szczura dostanie. Nie daruję swojej krzywdy.

- Proponuję mysz. Jak się mścić, to kulturalnie.

- Czuję, że skończy się na bożej krówce. Nie podobasz mi się, stary.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To, co słyszysz. Nie podobasz mi się. Jak wyjeżdżasz z kulturą, podejrzewam wszystko, co najgorsze.

- Mowa twoja zawiła.

- Nie udawaj. Masz na nią oko?

- Zwariowałeś? - Mariusz był autentycznie oburzony.

- To znaczy, że masz. Głupio wpadłeś, nie zazdroszczę.

- Dureń! - zdenerwował się na dobre Mariusz. Cisnął w kolegę obelżywym słowem, teraz mu ulżyło i cała złość na Monikę zaczynała przechodzić.

Na historii zachowywał się wzorowo. W skupieniu chłonął wykład profesora, jakby stosunki społeczno-gospodarcze w Polsce u schyłku formacji wczesno-feudalnej pasjonowały go bardziej niż ostatnie roz­grywki hokejowe.

Profesor czuł się trochę nieswojo widząc wlepione w siebie nieruchome i czujne oczy.

Bo czy to wiadomo, co taki kombinuje i jakim pyta­niem zechce go zaskoczyć?

Ale Mariusz był w tej chwili jak najdalszy od podob­nych igraszek. W zasięgu jego wzroku, wlepionego po­zornie w nauczyciela, znajdowała się Monika. Mógł ją skreślać sto razy, ale nie umiał przestać o niej myśleć. Była, istniała i stanowiła dla Mariusza problem. Nie dawała się rozpracować ani określić jednoznacznie. Ważniaczka, owszem, ale miała w sobie coś, co nakazy­wało szacunek. Siebie stawiała najwyżej, ale innych ra­towała w potrzebie, choćby dziś na fizyce. Ściągi przez nią pisane krążyły po klasie wspierając niejedną pustą głowę. Tylko dlaczego z Adamem postąpiła tak nie-koleżeńsko? Czy dlatego, że sama była zagrożona? Chy­ba tak. Czyli egoistka. Własne JA przede wszystkim. Solidarność do pewnej granicy, a potem stop! Ratujcie się sami.

- Co mówisz? - to znowu Adam.

- Nic nie mówię.

- I ty zhardziałeś, nie chcesz rozmawiać. Epidemia, słowo daję.

Mariusz wzruszył ramionami, ale Adam nie dawał za wygraną. Czuł potrzebę rozmowy.

- Wiesz, jak się tak dobrze przyjrzeć, to ona jest niekiepska - wskazał głową Monikę. - Będziesz do niej startował, czy mnie ją zostawisz?

Mariuszem zatrzęsło.

- Zamknij się! - syknął nieco za głośno, zwracając na siebie uwagę profesora.

- Kolega Kaczyński ma nam coś ciekawego do powie­dzenia. Udzielam mu głosu.

- Pan profesor mnie przecenia. To, co mówiłem do Szewczyka, wcale nie jest interesujące.

- Nie bądź taki skromny, opowiedz nam wszystkim o ciężarach prawa książęcego. Słuchamy!

„Głupia sprawa!” - pomyślał Mariusz i prawie otwo­rzył usta, żeby powiedzieć: „Poddaję się, proszę mi wle­pić dwóję” - kiedy do klasy wkroczyła woźna wywo­łując Falczaka, Mirończukównę i Zaniewską do pani doktor.

Powstało od razu drobne zamieszanie, bo Falczak z racji wyjątkowej tuszy poruszający się jak czołg miał zwyczaj tratowania wszystkiego, co spotkał na swej drodze.

Tym razem strącił na ziemię książkę z czyjegoś stolika. Mariusz odetchnął sądząc, że jest uratowany, i schylił się po zrzucony podręcznik. Były to teksty źródłowe do nauki historii, które profesor zalecał w celu uzupełnie­nia materiału szkolnego.

Mariuszowi nie śniło się wcale pogłębianie wiedzy historycznej, taką gorliwą mogła być tylko Monika. Chciał odłożyć książkę na jej stolik, ale otworzyła się akurat w miejscu, gdzie widniał tytuł: „Ciężary prawa książęcego”. Dla pewności przeleciał wzrokiem ten rozdział.

Miał wyjątkowe szczęście. Sam je doceniał. Pomoc przyszła w samą porę. Nie wiedział tylko, komu być wdzięcznym: woźnej, Falczakowi czy Monice. Profesor nie udzielił mu amnestii. Opóźnił tylko moment egze­kucji.

- Wracajmy do naszych baranów, jak mówią Francu­zi. Słucham, Kaczyński, może jednak coś powiesz.

- Jeśli nie mam innego wyjścia...

Profesor udawał, że nie widzi, jak Mariusz zerka do tekstów źródłowych, widocznie doceniał umiejętność korzystania, co wcale nie było rzeczą łatwą. Trzeba nieco inteligencji, żeby opuścić to, co nieważne, a po­dawać do wiadomości tylko sprawy najistotniejsze.

- Mimo że odpowiedź kolegi Kaczyńskiego nie była samodzielna, stawiam mu plus za umiejętność korzysta­nia z tekstów źródłowych. Ten plus to zachęta na przy­szłość. Następnym razem będę surowszy.

„Niestraszny nam następny raz” - pomyślał niefra­sobliwie Mariusz. Żył chwilą bieżącą, nie martwiąc się na zapas. Jak na razie był uratowany i tylko to się li­czyło.

Zadowolenie sprawiło, że zapomniał oddać książkę Mo­nice. Dopiero w domu zorientował się, że jest w po­siadaniu cudzego podręcznika. Co powinien zrobić z tym fantem? Miał kilka możliwości: oddać jutro w szkole, odesłać jeszcze dziś przez Basię albo odnieść osobiście do domu Moniki.

Specjalnego pośpiechu nie było, historia wypadała do­piero za dwa dni, mógł spokojnie poczekać z oddaniem do jutra. Wątpliwe, czy Monika akurat dziś będzie się douczać, chociaż z takim kujonem to nigdy nic nie wiadomo.

„A niech się trochę pomartwi, dobrze jej to zrobi” - myślał zwlekając z wyjściem. Długo jednak nie wy­trzymał. Coś go poganiało. Sięgnął więc po kurtkę.

- Znowu do Adama? - jęknęła ciotka.

- Zaraz wracam. Za dwadzieścia minut, góra pół go­dziny.

- Była twoja matka...

- Kiedy?

- Przed południem. Załatwiała w powiatowej radzie jakieś sprawy i wstąpiła, żeby z tobą porozmawiać.

- O czym?

- Jak to o czym? - ciotka była szczerze oburzona. - Matka z synem ma zawsze o czym rozmawiać.

Mariusz miał wątpliwości w tym względzie. Musiał istnieć jakiś konkretny powód wizyty.

- Wspominała, że wybierają się w góry na święta i chcą cię zabrać - uchyliła rąbka tajemnicy ciotka.

- Niech sobie wyjeżdżają, ale beze mnie.

- Nie chcesz jechać? Przecież góry w zimie to coś wspaniałego!

- Być może, ale ja jestem wybredny, jeśli chodzi o towarzystwo.

- Mariusz! - w głosie ciotki zabrzmiało prawdziwe zgorszenie. - Jak możesz tak o własnej matce?

- A ona mogła?...

- To było dawno, teraz...

- We mnie to „dawno” siedzi do dziś. Nie umiem się przestawić i nie ma siły, która by mnie do tego zmusi­ła.

- Głupstwa opowiadasz.

- Powtarzam, nie ma siły.

- A ja bym na twoim miejscu kupiła bukiet kwia­tów, pojechała do matki i powiedziała: „Co było, mi­nęło, zacznijmy wszystko od nowa”. Wyobrażam sobie, jak by się ucieszyła.

- Być może, tylko że dla mnie nie istnieje przedaw­nienie win. Nasze drogi rozeszły się z chwilą śmierci ojca.

- Mąż twojej matki jest bardzo porządnym człowie­kiem, ofiarnym i cenionym lekarzem, mógłbyś mieć w nim drugiego ojca.

- Nigdy! U was jest mi najlepiej. Chyba że chcecie się mnie pozbyć?

- Zwariowałeś? Jak jeszcze raz powiesz coś takie­go...

Mariusz cmoknął ciotkę w policzek i wybiegł. Ochłonął dopiero przed domem Moniki. Kiedy dzwonił do drzwi, uświadomił sobie, że zapomniał wziąć książki ze sto­łu.

„Głupia sprawa!” - pomyślał chcąc się wycofać, ale już było za późno. Na progu pojawiła się Monika. Domowy strój: niebieski sweterek, spódniczka w barw­ną kratkę oraz aksamitne kapcie obszyte białym futer­kiem nadawały jej postaci zupełnie inny wygląd. Mariusz odnotował te spostrzeżenia błyskawicznie, sfo­tografował ją w pamięci i dopiero później odtworzył jak z kliszy. Teraz musiał się wytłumaczyć z nie zapo­wiedzianej wizyty.

- Wiesz... pożyczyłem sobie twoje teksty źródłowe do historii. Przyszedłem zapytać, czy nie będą ci dziś po­trzebne, bo właśnie zainteresował mnie tam jeden pro­blem... - wymyślił na poczekaniu bajeczkę.

- Może wejdziesz? - zaproponowała uprzejmie, bo uważała, że jako gospodyni powinna się zachować ele­gancko.

Ta nieoczekiwana grzeczność speszyła Mariusza.

- Nie chcę ci głowy zawracać, zresztą spieszę się. Wpadłem przeprosić za tę „pożyczkę”, żebyś się nie głowiła, kto ci książkę zasunął. Zwrócę jutro, dobrze?

- Możesz trzymać, jak długo zechcesz. Znam ją na pamięć.

Teraz odezwała się prawdziwa Monika, taka, jaką znał ze szkolnej ławy. Wzorowa uczennica, odpychająca i niesympatyczna.

Mariuszowi nie pozostało nic innego, jak powiedzieć: cześć!

Po powrocie do domu wsunął książkę do teczki przy­sięgając uroczyście, że prędzej mu kaktus wyrośnie na kolanie, niż pogłębi wiadomości o feudalizmie na Ru­si, w Czechach i średniowiecznym państwie polskim.

MONIKA

- Kto to był? - zapytał ojciec widząc oddalającą się sylwetkę Mariusza.

- Kolega z klasy.

- Czemu nie zaprosiłaś go do pokoju? Przecież bym go nie ukąsił.

- Nie jesteśmy zaprzyjaźnieni, jeśli chcesz koniecznie wiedzieć.

Ojciec pokręcił głową.

- Rzadko odwiedzają cię koledzy czy koleżanki.

- Ja też nikogo nie odwiedzam.

- Dlaczego?

- Nie lubię ich i oni mnie nie lubią.

- To źle, jak mogłaś do tego dopuścić?

- Nie mam zamiaru zabiegać o niczyją sympatię. Gwiżdżę na nich!

- Odradzam. Lepiej zastanówmy się, dlaczego ich nie lubisz?

- Bo są barany.

- A dlaczego oni cię nie lubią,

- Bo jestem inna.

- Zrozumiałem. Czy dobrze ci z tym?

- Nie wiem... ale jeśli nie może być inaczej...

- Może być inaczej. Zaraz coś wymyślimy! Trzeba znaleźć najmniejszego barana w tym stadzie. Może ko­lega, który był przed chwilą, nadawałby się do tej ro­li?

- Skąd! Jego najbardziej nie lubię.

- Jak to pozory potrafią mylić. Wyglądał sympatycz­nie.

- Czy wiesz, co ten sympatyczny, twoim zdaniem, chłopak powiedział o mnie?

- Jestem ogromnie ciekaw.

- W skrócie: że podłożyłam świnię jego przyjacie­lowi.

- A podłożyłaś istotnie?

- Nic podobnego. Ja tylko broniłam siebie. Chcesz posłuchać, jak to było?

- Oczywiście.

- Na klasówce z fizyki usiadł koło mnie Adam Szew­czyk, który od początku roku nie miał innego stopnia jak dwója.

- Domyślam się, że usiłował od ciebie ściągać.

- To było niemożliwe, ponieważ mieliśmy inne zada­nia, natomiast umówił się z Kaczyńskim, tym właśnie, który był tu przed chwilą, że dostanie od niego ściągę.

- Więc kolega Kaczyński, mimo że baran, potrafi in­nych wspomagać ściągami?

- Z fizyki jest niezły, trzeba przyznać. Tylko zamiast Szewczykowi rzucił kartkę na mój zeszyt, profesor to zauważył i chciał mi wlepić dwóję. Musiałam się bronić.

- Jak się broniłaś?

- Powiedziałam, że nie mam z tym nic wspólnego, a jak fizyk zobaczył, że to są inne niż moje zadania, uwierzył mi.

- I co dalej było z tą świnią?

- Domyślił się, że skoro ściąga nie była dla mnie, musiała być dla Szewczyka, innej możliwości nie by­ło. Szewczyk dostał dwóję, a wszyscy rzucili się na mnie, że postąpiłam niekoleżeńsko. Najzajadlej gło­sował Kaczyński. Uważał, że w imię solidarności mo­głam się poświęcić. A ty jak uważasz?

- Niełatwo odpowiedzieć. Solidarność jest pojęciem szerokim i można ją różnie interpretować.

- Chciałabym wiedzieć, czy twoim zdaniem miałam prawo się bronić, czy powinnam kryć tumana?

- Miałaś, ale...

- Dziękuję, to mi wystarczy. Sam widzisz, z jakimi baranami mam do czynienia.

- ...ale czy umotywowałaś swoje stanowisko, wyja­śniłaś?

- Jeszcze tego brakowało, żebym się tłumaczyła! Gwi­żdżę na nich! Sądzisz, że można kogokolwiek przeko­nać słowami? Muszę być kimś, zaimponować czymś niecodziennym, żeby mnie dostrzegali i zaczęli szano­wać.

- W jaki sposób chcesz dojść do tego?

- Jeszcze nie wiem... na razie chciałabym mieć naj­lepsze stopnie w szkole. W tej chwili jestem na trze­cim miejscu. Chciałabym być pierwsza i dlatego bardzo mi zależy na dobrych stopniach.

- Jesteś ambitna, ale...

- Znowu jakieś „ale”? Jeśli chce się coś osiągnąć, nie można oglądać się na boki. Dlatego gwiżdżę na głupio pojmowaną solidarność.

MARIUSZ

- ...do najczęściej spotyka­nych skał osadowych pochodzenia chemicznego zali­czamy pokłady NaCl. Wychodzę z założenia, że wszy­scy wiedzą, co ten symbol oznacza, w przeciwnym wy­padku byłbym zmuszony do udzielenia dodatkowych wyjaśnień...

- Czy długie jest twoje wypracowanie? Pokaż zeszyt - wyciągnęła rękę pani Lipińska.

- Bardzo długie, ponieważ temat jest obszerny, ale będę się streszczał. Czy mogę kontynuować?

- Przejrzę twoją pracę w domu. Proszę o zeszyt.

Propozycja oddania zeszytu krzyżowała plany Mariu­sza, bronił się więc rozpaczliwie.

- Marczakówna czytała, dlaczego ja mam być gor­szy?

- Tak bardzo zależy ci na popisaniu się przed kla­są?

- Nie o to chodzi.

- A o co? Mów, tylko szybko, bo lekcja ucieka.

- Ja po prostu... napisałem raczej niewyraźnie i boję się, że pani profesorka będzie miała trudności z od­czytaniem.

- Wzruszasz mnie, ale możesz być spokojny, pani profesorka jest przyzwyczajona do odczytywania hieroglifów...

- Kiedy to nie są hieroglify, raczej stenogram...

- Jak ty mnie nie doceniasz. Wyobraź sobie, że i ste­nografia nie jest mi obca. Proszę o zeszyt.

Mariusz miał minę skazańca, któremu właśnie odczy­tano wyrok. Widząc, że nie otrzyma znikąd pomocy ni ratunku i że nie ma co przeciągać napiętej struny, przyznał się:

- Chodzi o to, że porobiłem notatki w punktach, któ­re dopiero po rozwinięciu ułożą się w logiczną całość. Korzystając z tego, że jestem przy głosie...

- Nie jesteś przy głosie. Po raz ostatni proszę o ze­szyt.

Mariusz skapitulował. Co mu innego zostało?

Pani Lipińska przeszła do nowego tematu, a Mariusz skręcał się z bezsilnej złości. Przygotował wspaniały referat, którym chciał dać po nosie Monice i udowod­nić, że nie trzeba być kujonem, można do nudnego ma­teriału szkolnego wpleść elementy humoru. Niestety, udaremniono mu błyśniecie inteligencją i dowcipem. To się nazywa brak fartu! Tylko usiąść i wyć!

- Coś taki przegrany? - zapytał z troską w głosie Adam.

- Ech! - wymowne machnięcie ręką.

- O co chodzi, Kaczyński, rzeczywiście wyglądasz markotnie - podchwyciła pani Lipińska, która skoń­czyła wykład o wieku bezwzględnym skał.

- Nie mam powodów do radości, pani profesorko.

- Dziwne. Zawsze ci nie zbywało na humorze. Miałeś go w nadmiarze. Co cię nagle odmieniło?

- Ten niewypał!

- O czym ty mówisz? - zaniepokoiła się profesorka.

- O moim wypracowaniu. Miała być bomba, a zrobił się niewypał.

- Nie jestem najmocniejsza w pirotechnice, ale sły­szałam, że niewypały też eksplodują.

- Z zasady poniewczasie.

- Podejrzewasz, że z twoim będzie to samo?

- Nie mam cienia wątpliwości.

- Zaciekawiasz mnie.

- Pani profesorko, to naprawdę miała być bomba.

- Nie strasz, nie strasz! Należę do pokolenia znają­cego zarówno bomby, jak i niewypały. Skoro jednak uprzedziłeś lojalnie, że twój zeszyt zawiera niebezpiecz­ny ładunek, trzeba go jak najszybciej rozbroić - otwo­rzyła zeszyt szukając wypracowania na temat skał osa­dowych.

Przerzuciła kilka kartek, ale prócz notatek, które dyk­towała na lekcji, nie mogła znaleźć nic więcej.

- Czy na pewno dałeś mi właściwy zeszyt? Przecież tu nie ma twojego wypracowania.

- Pani profesorko, ja uprzedzałem, że piszę niewy­raźnie, po prostu bazgrzę.

- W porządku, tylko gdzie jest ta bazgranina?

Mariusz podszedł i wskazał palcem stronę, gdzie miał na marginesie porobione ołówkiem jakieś notatki. - ...Wieliczka, żona Lota, chrzciny... Czy to są te punkty, o których wspominałeś? - dziwiła się profe­sorka.

- Właśnie! - przytaknął skwapliwie. - Wystarczy je rozwinąć.

- Miałeś rację. Piszesz bardzo niewyraźnie. Trud­no to zresztą nazwać pracą pisemną. Nie odrobiłeś za­danej pracy.

- Gdyby pani profesorka udzieliła mi głosu, udowod­niłbym, że odrobiłem. Czy mogę od początku?

- Możesz... - poddała się pani Lipińska.

- A więc...

- Tyle razy prosiłam, żeby nie zaczynać zdania od: „a więc”.

- Postaram się zapamiętać - przyrzekł Mariusz. - „A więc” - szepnął w myśli - najczęściej spotyka­nymi skałami osadowymi pochodzenia chemicznego są pokłady NaCl, czyli soli kamiennej. Pokłady te są roz­sianie po całym globie jako osady wysychających słonych jezior i zatok morskich...

- Kontynuuj! - zachęciła pani Lipińska, zaciekawio­na, do czego Mariusz zmierza. Musiały ją intrygować te chrzciny i żona Lota.

- Kontakt człowieka z solą kamienną zaczyna się w najwcześniejszym dzieciństwie. Typowym przykładem są chrzciny... - tu zrobił przerwę spoglądając na profesorkę, żeby się zorientować, jakie wrażenie robią na niej jego słowa.

Ale pani Lipińska miała twarz nieodgadnioną, tylko przy ostatnim zdaniu poruszyła brwiami.

- Jaki związek widzisz między chrzcinami a solą ka­mienną?

- Chrzciny słono kosztują - wtrącił Adam, a po klasie przeszedł szmer zadowolenia. Nawet Monika uśmiechnęła się z politowaniem.

- Uzupełniając wypowiedź mojego przedmówcy, chciałem podać do wiadomości, że NaCl występuje w obrzędzie chrztu w swej postaci naturalnej. Pani profesorka zetknęła się na pewno z tym zjawiskiem?

- Z jakim zjawiskiem? - pani Lipińska była nieco zniecierpliwiona.

- No, że przy chrzcie daje się pętakowi kawałek so­li do polizania.

- A tak, te fakty są ogólnie znane, tylko że twoje przejście od pokładów NaCl rozsianych po całym glo­bie do obrzędu chrztu było zbyt zaskakujące. Widzisz, że opracowanie w punktach stwarza niebezpieczeństwo lapidarności, a poza tym wolałabym mniej fantazjo­wania.

- Niech jeszcze powie o żonie Lota - padł głos z klasy.

- A co ma żona Lota do skał osadowych?

- Dużo ma! - zapalił się Mariusz. - Została zamie­niona w słup soli. Pani profesorka nie słyszała?

- Słyszała, słyszała. Ale wymieniony słup nie powstał w wyniku wysychania słonych jezior i zatok morskich, poza tym nie mieszaj mitologii z faktami stwierdzony­mi naukowo. Nie przyjmuję tej pracy.

Klasa zaszemrała, co utwierdziło Mariusza w przeko­naniu, że spotkała go niesprawiedliwość.

- Ale dlaczego? - próbował pertraktować. - Stara­łem się wymyślić coś oryginalnego.

- Tylko po co? Pytam, po co?

- Taki już jestem.

- Kabotyn! - syknęła półgłosem Monika.

Usłyszał. Zamknął zeszyt i usiadł ciężko na swoim miejscu, podpierając głowę rękami. W tej pozie prze­trwał do końca lekcji.

- Nie martw się, Kaczor! - próbowała pocieszyć go Krycha. - Dam ci przepisać moje wypociny. Poprzestawiasz trochę wyrazy i będzie wypracowanko cacy, grzeczne, przykładne, takie jak Lipcia lubi. Szczerze mówiąc brak jej poczucia humoru.

- Za dużo wymagasz - wtrąciła Monika. - Prze­cież wykłada geografię, nie humorologię.

- A ja jestem pewna, że się w duchu śmiała - stwier­dziła Bożena.

- Nie wiem z czego?

- Och! Twojego zdania nie można w ogóle brać pod uwagę. Ty jesteś... dziwna.

- Nieprawda! To was byle co śmieszy, jesteście bez­myślni jak barany.

- Mocno powiedziane! - zauważył Adam. - Tylko coś mi się widzi, że w tym stadzie baranów znalazła się parszywa owieczka.

Ktoś się uśmiechnął, ktoś zarechotał głośno, a reszta w milczeniu opowiedziała się przeciwko Monice.

MONIKA

Dlaczego? Dlaczego klasa zawsze staje przeciwko niej, chociaż racja jest niezaprzeczalnie po jej stronie? Tak, racja jest po jej stronie, tylko oni tego nie rozumieją. Zakute głowy!

Teraz ryczą ze śmiechu, bo Adam odgrywa pantomi­mę. Monika stara się nie patrzeć w jego stronę, ale i tak wie, że chodzi o jej osobę. Adam udaje kata ścinającego głowę niewidzialnej ofierze, potem cho­wa tę niby głowę pod pachę, a następnie ustawia na stoliku, patrzy na nią z udanym zachwytem, robi słod­kie oczy, wzdycha, łapie się za serce i w ogóle zgrywa się nieprzytomnie.

Widownia umiera ze śmiechu. Czy wszyscy?

- Skończ już, Adam, dość tej szopki! - zadecydował Mariusz.

- Nie, nie, dlaczego ma kończyć? - protestowano.

Monika była bliska płaczu, ale rozpłakać się w tym momencie - znaczyłoby ponieść klęskę ostateczną i nieodwołalną. Za nic w świecie nie można dać się zła­mać! Zostaje niezawodna broń: pogarda.

- Słusznie! Dlaczego ma kończyć, kiedy może się jeszcze powygłupiać? Zwłaszcza że tłumy są żądne wi­dowiska. Tylko na tyle was stać, zaśmiewać się, kiedy ktoś robi z siebie błazna.

- Kabotyna - sprostował Mariusz. On jeden nie śmiał się, był blady i niepokojąco drgały mu mięśnie policzków, jakby prowadził jakąś wewnętrzną walkę.

- Kto mi wyjaśni, co znaczy: kabotyn? - zapytała z rozbrajającym uśmiechem Krycha.

- „Słownik wyrazów obcych” - odpowiedziała Mo­nika. - Strona dwieście osiemdziesiąta pierwsza, wiersz siedemnasty od góry.

Krystynę zamurowało. Nie wiedziała, czy Monika ro­bi z niej balona, czy naprawdę zna na pamięć „Słow­nik wyrazów obcych”. Przecież z taką to nigdy nic nie wiadomo.

Jedynie Kaczyński orientował się w sytuacji i pod­chwycił ton Moniki. Usiadł na podłodze i jęknął:

- Nieee! To niemożliwe...

- Co niemożliwe? - zapytał profesor Zawisza, który wszedł właśnie na lekcję polskiego.

Wszyscy z wyjątkiem Mariusza rozpierzchli się na swoje miejsca.

- Co jest jeszcze niemożliwe w naszym atomowo-kosmicznym stuleciu? - dopytywał polonista, którego największą pasją był nie rozbiór logiczny zdania ani historyczne pochodzenie oboczności spółgłoskowych, lecz najnowsze osiągnięcia techniki. Każdy kolejny sukces kosmonautyczny emocjonował go bardziej niż powinien i nierzadko Rej z Kochanowskim szli na bok, a lekcja języka polskiego upływała na dyskusjach, kie­dy należy się spodziewać regularnej komunikacji mię­dzy Ziemią a Księżycem.

Profesor wpisywał wtedy do dziennika temat lekcji: omawianie artykułów prasowych, co było prawdą, po­nieważ pretekstem do dyskusji bywała na ogół notatka w gazecie.

- Kaczyński, co się z tobą dzieje? Już potrafimy oderwać się od orbity okołoziemskiej, a tobie trudno od podłogi?

- Ja tkwię jeszcze w epoce kamienia łupanego.

- To widać. Właśnie przez takich jak ty ciągniemy się w ogonie przodującej techniki. No, wstawaj!

- Nie mogę, panie profesorze, wpadłem w komplek­sy.

- Nie przejmuj się, kompleksy to ostatni krzyk mo­dy, produkt uboczny postępu i cywilizacji. Przystę­pujemy do lekcji.

- Jak ja mogę taki zakompleksiony przystąpić do lek­cji?

- Nie zawracaj głowy! Sam wpadłeś w kompleksy, więc...

- Wcale nie sam, przez koleżankę Zaniewską.

- Wasze prywatne porachunki odłóżcie do przerwy.

Ale Mariusz chcąc opóźnić spotkanie z Szymonem Szymonowiczem zagadywał w dalszym ciągu:

- Bo ja nie mam szczęścia w życiu, już taki pechowy jestem od urodzenia.

- Nie masz szczęścia? - zadrwił profesor. - Zaraz ci udowodnię, że się mylisz. Właśnie dziś miałeś być pytany, ale dam ci szansę. Przygotujesz się na następ­ną lekcję, zgoda?

Mariusz przyjął bez entuzjazmu ten uśmiech losu, ale robił dobrą minę.

- Ponieważ pan profesor jest dla mnie łaskaw, więc i ja postąpię jak człowiek, przyznam się do swoich kompleksów,

- Tylko szybko. Daję ci dwie minuty, ani sekundy więcej.

- Będę się streszczał. Wszyscy uważają mnie za prze­ciętniaka...

„Optymista - pomyślała Monika. - Nie dostrzega, że znajduje się niżej przeciętnej”.

- ...i mają rację. Jestem przeciętny, wolno mi, świat nie roi się od geniuszów.

- Jeszcze minuta trzydzieści trzy sekundy.

- Zdążę, panie profesorze. Właśnie skończyłem wstęp, przechodzę do spraw zasadniczych. Postanowi­łem czymś zaimponować światu.

Monika nastawiła uszu. Więc on też czuje potrzebę zaimponowania? Tylko czym? Wygłupami? No, tak! Jeśli na nic innego go nie stać...

- Pan profesor myśli, że to łatwo? Znaczki poczto­we, korki od butelek i opakowania po papierosach zbiera dziś co piąty pętak. Ja postanowiłem być ory­ginalny i...

„...oboje chorujecie na oryginalność” - powiedziała kiedyś Krystyna.

„U Mariusza ta choroba poczyniła już duże postępy” - pomyślała teraz Monika.

- Minuta dwadzieścia sekund - profesor był nieubła­gany.

- Już finiszuję. Otóż postanowiłem wykuć na blachę „Słownik wyrazów obcych”.

Pan Zawisza odłożył zegarek i wybuchnął śmiechem. Klasa zadowolona, że udało się tak kulturalnie urwać kawałek lekcji, zarechotała również.

Monika zaczynała pojmować, co Mariusz miał na my­śli mówiąc, że przez nią wpadł w kompleksy. Mu­siało to mieć jakiś związek ze „Słownikiem”, tylko jeszcze w tej chwili nie wiedziała jaki.

- Powiedziałem sobie, „ty, Kaczor, jesteś okrągłe ze­ro, więc musisz błysnąć czymś wyjątkowym, czego nie dokonał żaden człowiek przed tobą, ani nie do­kona żaden po tobie”.

- I co? - drwił pan Zawisza. - Czekamy na efek­towne zakończenie.

- Byłem pełen zapału, choć czekało mnie zadanie-gigant, ale w końcu te siedemnaście tysięcy wyrazów i zwrotów to dla ludzi, no nie?

- Słuchaj, Kaczyński! Jesteśmy już dostatecznie uba­wieni, czas przejść do...

- Kiedy dopiero teraz zaczyna się mój dramat. Do­szedłem do. litery „D”, skończyłem na słowie: „denat” pochodzącym od łacińskiego „denatus”, czyli zmarły śmiercią gwałtowną. I co się okazało? Okazało się, że Zaniewska pobiła mnie na głowę, bo doszła do litery „K”. Pamięta nawet stronę, na której znajduje się słowo: „kabotyn”. To przez nią wpadłem w kompleksy i nic mnie już nie uratuje. Skończyłem.

- Co ty na to, Zaniewska?

- Nic, absolutnie nic, panie profesorze. Chciałabym tylko zaprzeczyć słowom kolegi Kaczyńskiego, że znam „Słownik wyrazów obcych” do litery „K”. Ja go znam od „A” do „Ż”, na przykład: żongler to cyrkowiec, a w przenośni ktoś, kto zręcznymi słówkami zdobywa so­bie popularność.

- Aluzję pojąłem! - mruknął Mariusz.

- No, dosyć zabawy! - podsumował profesor.

- A ja uważam, że ten wstęp do lekcji był bardzo pożyteczny. Wzbogaciliśmy nasz słownik o dwa wyra­zy obce: „denat” i „żongler” - zauważył Adam.

- Tak myślisz? Widzę, że masz chęć do dalszej dy­skusji. Wobec tego powiedz nam parę słów o genezie „Żeńców”.

- Panie profesorze, ja dziś miałem trudny dzień, nie jestem usposobiony do odpowiedzi.

- Co się z wami dzieje? Trudny dzień! Jeszcze się na dobre nie zaczął, jest zaledwie druga lekcja. Czy ty również masz kompleksy?

- Jeszcze nie wiem. Musiałbym się zastanowić.

- Czy jest w tej klasie ktoś bez kompleksów? I mo­że odpowiadać na ochotnika?

Monika musiała stoczyć ze sobą walkę. Podnieść rę­kę czy nie - oto pytanie. Zanim podjęła decyzję, pro­fesor przeszedł do podsumowania dorobku polskiego odrodzenia.

MARIUSZ

- Mariuszku... - zaczęła cio­tka prosząco.

- Dobrze, ale nie dziś. Mam dużo lekcji - przerwał domyślając się, że chodzi o uprzątnięcie komórki na węgiel. Zobowiązał się przecież uprzątnąć ją przed No­wym Rokiem i słowa dotrzyma, ale nie lubi być po­ganiany! Czemu ciotkę tak przypiliło?

- Ja chciałabym się tylko poradzić...

Poradzić? A to co innego! Dobrą radą Mariusz zawsze chętnie służył.

- Wiesz, Basia męczy mnie o łyżwy.

- A po co jej to? Gdzie ma zamiar uprawiać sport łyżwiarski? Przecież w okolicy nie ma najmniejszej sadzawki.

- Na boisku za szkołą buduje się lodowisko.

- Kultura! Za moich czasów takich zbytków nie było.

- Baśka już chlipie po kątach, że inni będą jeździć, a ona nie ma na czym. Ile takie łyżwy mogą koszto­wać?

- Około stu złotych.

- Sporo, ale i tak muszę jej coś kupić na imieniny, więc chciałabym, żebyś mi poradził.

- Niezła myśl. Mogę się tym zająć. Trzeba skoczyć do Warszawy, bo u nas nie ma takich luksusowych towarów.

- Dam ci sto dwadzieścia złotych. Powinno wystar­czyć i na autobus, co?

- Powinno. Niech ciocia daje - wyciągnął rękę.

- Przecież nie musisz jechać natychmiast. Mówiłeś, że masz dużo lekcji.

- Pożartować nie wolno? - złapał pieniądze, wsko­czył w kurtkę i już go nie było. Lubił jeździć do War­szawy, chodzić po szerokich ulicach, przyglądać się wystawom, zwłaszcza wyposażonym w sprzęt elektro­techniczny, jak radia, telewizory, adaptery, lubił rów­nież wmieszać się w tłum obcych ludzi, gdzie go nikt nie znał i nie wiedział, że to właśnie on jest Mariuszem Kaczyńskim wziętym z Domu Dziecka przez ciotkę, bo matka...

Ech! Tyle razy postanawiał, że koniec ze wspomnienia­mi, koniec z matką! Niech tylko stuknie osiemnaście lat, rzuci szkołę i pójdzie do pracy. Do byle jakiej, aby dobrze płatnej. Z pierwszej pensji kupi ciotce fu­tro, nie z tych najdroższych, bo chyba w takim nie umiałaby chodzić, ale jakieś skromne. Gdyby się oka­zało, że cena najtańszego futra przewyższa jego mie­sięczną pensję, to dopożyczy, ale odwdzięczy się tej za­pracowanej kobiecie za dobroć i serce. Ciotka jest szlachetnym człowiekiem i Mariusz zrobi dla niej wszystko.

W pierwszym sklepie sportowym były tylko łyżwy z butami. Buty - cudo! Białe, czerwone, czarne, sznurowane do samych kolan. Cóż, kiedy cena przekracza­ła znacznie finansowe możliwości Mariusza. Zaniepokoił się, czy kupno zwykłych łyżew, nawet w stolicy, nie okaże się marzeniem ściętej głowy. Na­strojony pesymistycznie powlókł się do następnego sklepu. Tu skończyło się właśnie przyjęcie towaru i był akurat pełny asortyment sprzętu sportowego. Mariusz odetchnął z ulgą, ale kiedy sprzedawca zapy­tał o wielkość, okazało się, że nie ma pojęcia.

- Jaki numer buta pan nosi?

- To nie dla mnie, dla siostry.

- Ile lat?

- Coś około dziesięciu.

Sprzedawca zdziwił się, że nawet w tym względzie Mariusz nie ma pewności, na co on odparował, że ma­jąc trzy siostry i jednego brata nie może znać na wy­rywki ich aktualnego wieku.

- Naprawdę nie wiem, czy siostra skończyła już dzie­sięć lat, czy dopiero skończy. Jest mała, o taka - po­kazał ręką.

Ekspedient był człowiekiem uprzejmym, poszedł do magazynu i przyniósł odpowiednią parę łyżew.

- Numer dwadzieścia trzy powinien być dobry dla dziewczynki tego wzrostu. A w razie czego łyżwy chę­tnie wymienimy lub przyjmiemy z powrotem. Teraz w sezonie nie ma kłopotu ze sprzedażą, idą jak woda.

Mariusz był bardzo szczęśliwy, że udało mu się zdo­być ten chodliwy i poszukiwany artykuł, w dodatku taniej, niż przewidywał. Łyżwy kosztowały sześćdzie­siąt złotych, więc po odliczeniu kosztów podróży zo­stało mu jeszcze całe pół setki. Ciotka się ucieszy, na każdą nadprogramową złotówkę ma przygotowaną ca­łą listę niezbędnych zakupów.

Na głowę każdego z członków jej rodziny przypada niezbyt wysoka stawka, tyle że co to za głowy: Sławek jada tylko soczki, zupki przecierane i kaszę na mleku, a to znów tak drogo nie kosztuje. Jola i Han­ka jedzą jak wróbelki, a garderobę noszą po Basi, która jako starsza dostaje rzeczy nowe, z wyjątkiem takich jak na przykład piżamy, dziedziczone po Mariuszu.

Ostatnio podniosła bunt przeciwko guzikom po prawej stronie oraz zbyt długim rękawom, ale trwał on krót­ko, gdyż garderoba Mariusza była w dobrym gatun­ku i Basia, jako mała kobietka, umiała to ocenić. Mariusz był dobrze ubrany, co zawdzięczał matce, któ­ra miała gust i pieniądze. Ale gwizdał na te rzeczy. Wolałby matce nic nie zawdzięczać. Sumę przekazy­waną co miesiąc na ręce ciotki traktował jako hańbią­cy dług, który będzie ciążył jeszcze przez rok. Póź­niej skończy osiemnaście lat i żegnaj, szkoło! Pójdzie pracować do jakiegoś warsztatu, gdzie napra­wiają radia i telewizory, ponieważ ma zamiłowanie do dłubania w skomplikowanych mechanizmach. W oko­licy jest już znany. Naprawia znajomym kuchenki elektryczne, bezpieczniki, żelazka i inne drobiazgi, przeważnie za bóg zapłać, czasem za drobny upominek w postaci czekolady lub czegoś w tym rodzaju. Za rok będzie mógł podjąć regularną pracę, wtedy po­dziękuje matce za wszystko i powie: - Mój dom jest u ciotki, a moje siostry to: Basia, Hanka i Jola, nie żadna Beata, której istnienia w ogóle nie przyjmuję do wiadomości.

Maszerował chodnikiem, dziwiąc się, że tak mało lu­dzi spotyka na ulicy, a ci nieliczni, których mijał, ku­lili się i chowali szyje w futrzane kołnierze. Dziwni ludzie! Mariuszowi było ciepło, choć kurtkę miał wia­trem podszytą, dobrą na wrzesień lub październik, lecz nie na początek grudnia, wyjątkowo w tym roku mroźny.

Musiało być sporo poniżej zera, jeśli ludzi wymiotło z ulicy. Tylko Mariusza grzała wewnętrzna radość, kiedy pod pachą wyczuwał ostre kontury łyżew. Ale Baśka będzie miała uciechę!

Nie chciało mu się wracać do domu, choć mrok wy­pełzł na ulice i zaczynały migotać światła neonów. Je­den bardzo potężny reklamował natrętnie film: „Ko­niokrady”.

Chwila wewnętrznej rozterki, krótka kalkulacja fi­nansowa, następnie rozgrzeszenie, bo przecież została zaoszczędzona znaczna suma, może ją uszczuplić bez wyrzutów sumienia, i już Mariusz wziął kurs na roz­krzyczany neon.

Po wejściu do kina poczuł miłe ciepło, a kiedy rzucił okiem na cennik, zrobiło mu się nawet gorąco. Ceny biletów były dwukrotnie wyższe niż w jego miastecz­ku. Stwierdził więc, że nic tu po nim. Po co ma prze­płacać? Film jest filmem i jednakowo ogląda się go w kinie stołecznym, jak i powiatowym. Nawet w po­wiatowym lepiej, bo można spotkać chłopaków, zacho­wywać się swobodniej. Tu bałby się głośniej zaśmiać, peszyły go miękkie chodniki na podłodze i bileter o wyglądzie admirała.

Zrobił więc w tył zwrot przez lewe ramię i znalazł się ponownie na ulicy. Oglądanie wystaw to również nie­zła rozrywka, coś w rodzaju filmu z Mariuszem Kaczyńskim w roli głównej. Fabuła nieskomplikowana: do wielkiego miasta przyjeżdża chłopak z prowincji, któremu udaje się szybko załatwić sprawę od razu, włóczy się więc ulicami, żeby nie wracać do domu. Może iść do kina, ale nie idzie, może wstąpić do ka­wiarni, ale mu się nie chce, woli oglądać wystawy, bo to nic nie kosztuje, a potem wsiądzie do autobusu i za pół godziny będzie w domu. Koniec wyprawy do wielkiego miasta, koniec filmu!

Fabułka banalna, ale po co się oszukiwać, życie to też banalny film. Więcej w nim dłużyzn niż momentów emocjonujących.

Następną wystawą Mariusz zainteresował się zupełnie poważnie. Było na niej obuwie, damskie, męskie, dzie­cięce. Zaczął się zastanawiać, czy Basia ma odpowied­nie buty do łyżew. Ani kalosze, ani półbuty nie na­dają się do tego celu, więc co jej po łyżwach, jeśli nie będzie miała do czego ich przykręcić? Może gdzieś na strychu znalazłyby się jakieś stare buty Mariusza, ale po pierwsze, będą za duże, a po drugie, jak można dać dziecku używane obuwie jako imieni­nowy prezent?

Bohater filmowy mógłby po krótkiej walce wewnętrz­nej wybić kamieniem szybę, to takie fotogeniczne, kiedy szkło rozpryskuje się na drobne kawałeczki, i porwać z wystawy upatrzoną parę butów, ale Mariusz nie jest bohaterem filmowym, więc może najwyżej przeliczyć posiadane fundusze i stwierdzić, że nie stać go na kupno.

Przetrząsnął dokładnie wszystkie kieszenie. Wraz z chowanymi na „czarną godzinę” zaskórniakami było tego niewiele ponad sto złotych.

„Nie ma z czym startować!” - pomyślał wchodząc do sklepu obuwniczego. Na co liczył? Za sto złotych mógł w najlepszym wypadku nabyć jeden but, para najtańszych kosztowała około dwustu. Mimo to wszedł z podniesioną głową i pewnością siebie, jakby miał w kieszeni portfel wypchany banknotami. - Słucham - odezwała się młoda dziewczyna obsłu­gująca stoisko.

Mariusz poczuł się tak głupio, jak jeszcze nigdy w ży­ciu. Co miał robić? Powiedzieć, że chciał tylko popa­trzeć? Mogłoby to zabrzmieć podejrzanie, lepiej uda­wać poważnego klienta.

- Chciałbym jakieś mocne buty do łyżew...

- W sąsiednim stoisku - ekspedientka wskazała dział męski.

- Chodzi mi o dziecięce.

- Który numer?

Znowu numer! Skąd Mariusz może znać się na nume­rach dziecięcego obuwia. Wysupłał z paczki jedną łyżwę i podał ją na miarę.

- Czarne czy brązowe? - dopytywała dziewczyna, jakby to było ważne, czy Mariusz nie kupi czarnych, czy brązowych.

- A innych kolorów nie ma? - zagadywał z poważ­ną miną.

- Innych, to znaczy jakich? - w głosie ekspedientki zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.

- Na przykład... wiśniowych.

- Wiśniowych nie prowadzimy - dziewczyna zakoń­czyła rozmowę i zwróciła się do następnego klienta. Mariusz postanowił odczekać, aż tamten pójdzie, i za­pytać, czy „prowadzą” zielone, a jeśli nie, to dlaczego. W ogóle chciał poprosić o książkę zażaleń i napisać, że sklep „prowadzi” same buble, ale kiedy spojrzał na wy­niosłą minę ekspedientki, odechciało mu się żartów. Przypominała w tej chwili Monikę: pozornie uprzejma, w rzeczywistości nieprzystępna jak księżniczka. Skąd się tyle księżniczek bierze na świecie?

Och! Jak bardzo chciałby już zarabiać! Kupiłby wszy­stkim trzem kuzynkom po pięknej parze butów z łyż­wami. Jednakowych, żeby nie było zazdrości. Z zamyślenia wyrwał go znajomy głos, pytający o bia­łe kozaczki. Nie musiał się nawet oglądać, wiedział, że ten głos należy do matki.

„Jeśli będę odwrócony plecami, może mnie nie zauwa­ży” - łudził się stojąc jak przymurowany przed ga­blotą z czarnymi i brązowymi butami. Ekspedientka już się nim przestała interesować, miał szansę pozo­stać w ukryciu.

Ale łudził się nadaremnie. Jak się ma pecha, to żaden szczęśliwy zbieg okoliczności człowieka nie uratuje. Wyczuł raczej, niż usłyszał, zbliżające się do niego kro­ki i mógł przysiąc, że są to kroki matki. Tak było istot­nie. Warszawa ma kilka tysięcy sklepów, w tym ze sto albo i więcej obuwniczych i właśnie dzisiaj o go­dzinie siedemnastej z minutami w tym akurat sklepie musiało dojść do spotkania, którego chciał za wszelką cenę uniknąć.

- Mariusz! Ty tutaj? Co za szczęście! - matka była tak uradowana, że poczuł się niewymownie głupio.

- Kto pytał o białe kozaczki? - zawołała ekspedien­tka z sąsiedniego stoiska.

- Mamo, to do ciebie.

- Ach, drobiazg! - machnęła ręką. - Musimy za­mienić kilka słów. Mam do ciebie ważną sprawę.

- Słyszałem od ciotki. Wyjeżdżacie w góry.

- Właśnie. Co ty na to?

- A cóż ja mam do waszego wyjazdu?

- To ma być nasz wspólny wyjazd. Chodźmy gdzieś spokojnie porozmawiać.

- Miałaś kupować kozaczki.

- Nieważne. Przyjdę jutro. Ty już, jak widzę, zrobi­łeś zakup - spojrzała na paczkę, którą trzymał pod pachą.

- To są łyżwy. Szukałem do nich odpowiednich bu­tów...

- No i co? Nie ma twojego numeru? Nożyska masz rzeczywiście wielkie. I wzrostem przeskoczyłeś mnie o głowę... - przyglądała się synowi z czułością.

- Ano, urosło się - powiedział zażenowany. - Butów poszukuję dla Baśki, zbliża się czwarty grudnia.

- Rozumiem, prezent imieninowy. Masz patyk?

- Jaki patyk?

- Na miarę.

- Nie mam żadnego patyka, mogę najwyżej łyżwę przyłożyć do podeszwy, tylko że...

- Na które się pan zdecydował, brązowe czy czarne? - ekspedientka znów zaczęła traktować Mariusza po­ważnie.

- Poprosimy czarne - zadecydowała matka.

- Mamo...

- Uważasz, że brązowe będą odpowiedniejsze dla dziewczynki? Może masz rację, przepraszam panią, jednak poproszę brązowe.

- Mamo, ja nie mam tyle pieniędzy, wstąpiłem tylko obejrzeć.

- W porządku. Obejrzałeś, pasują, bierzemy. Wyglą­dają solidnie i ładnie.

- Wypisać paragon?

- Proszę. Czy w razie czego można będzie wymienić na inny numer? - matka miała praktyczne podejście do sprawy.

- Można, ale większych nie posiadamy.

Mariusz spojrzał na rozmiar i odniósł niejasne wraże­nie, że w te buty zmieści się Baśka razem z Hanką, ale mama już odchodziła od kasy. Stało się, zakup został dokonany.

- Resztę zwrócę przy najbliższej okazji. - Usiłował na próżno wcisnąć matce w rękę posiadane pieniądze.

- Drobiazg, nie zawracaj sobie głowy. Wstąpimy na­przeciwko na małą kawę, dobrze?

Spochmurniał. Znów ogarnęła go fala niechęci do mat­ki. Za co? Że zapraszała go na małą kawę, czy że nie zaplanowany zakup to dla niej drobiazg nie powodują­cy uszczerbku w budżecie? . Sam nie wiedział dokładnie, co go tak wyprowadziło z równowagi, ale był coraz bardziej zły i pomysł z butami uznał za najgorszy ze swoich pomysłów. Przecież nie musiał kupować ich w Warszawie! Mógł na miej­scu skombinować jakieś pieniądze, nawet wyłudzić od ciotki na zeszyty czy długopis i nie musiałby się tak kompromitująco zapożyczać u matki.

„Drobiazg, nie zawracaj sobie głowy!” - przedrzeź­niał w myśli. Zupełnie jakby słyszał Monikę. Dla niej też wiele rzeczy stanowiło drobiazg. Ale on nie leci na drobiazgi. Niech to sobie raz na zawsze zapamiętają.

- Co wolisz, kawę czy herbatę? - zapytała matka, kiedy usiedli przy stoliku.

- Wszystko jedno, byle szybko - powiedział spoglą­dając demonstracyjnie na zegarek. Wiedział, że za­chowuje się po chamsku, że robi matce przykrość, ale odczuwał mściwą satysfakcję, raniąc ją bez przerwy. Chciał ją ranić, chciał wyrównywać stare rachunki i ciągle nie był syty zemsty.

- Planujemy bardzo ciekawą wycieczkę w Tatry - matka przystąpiła do rzeczy nie zwlekając. Bała się, że Mariusz pryśnie, nim się dogadają.

- Przyjemnych wrażeń!

- Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś nam to­warzyszył?

- Owszem, stoi. Mam inne plany na ferie.

- Jakie? Czy nie da się ich zmienić?

- Nie lubię zmieniać tego, co raz zaplanowałem.

- Cóż takiego ważnego zaplanowałeś?

- Mniejsza o to.

- Chyba matka ma prawo znać zamiary swojego dziecka?! - zdenerwowała się w końcu.

Rzeczywiście! Ma prawo, bo go urodziła, ma prawo, bo do osiemnastego roku życia figuruje w jej dowo­dzie osobistym, nikt jej przecież nie odebrał praw ro­dzicielskich, wreszcie ma prawo, bo łoży na jego utrzy­manie. Więc skoro tak...

- Szkoła organizuje nam obóz zimowy w Murzasichlu. Zapisałem się i nie widzę powodu...

- Cudownie! My również wybieramy się do Murzasichla. Mamy zamówioną kwaterę u sympatycznej rodzi­ny góralskiej. Wobec tego spotkamy się na miejscu.

Matka aż dostała wypieków z podniecenia. Dla niej nie mogło się lepiej ułożyć. A dla Mariusza?

- Czemu nie jedziecie do Zakopanego czy Karpacza? Wyższe sfery unikają takich dziur jak Murzasichle.

Przełknęła gładko te „wyższe sfery” i wyjaśniła po­godnie:

- Zakopane to w zimie druga Warszawa, mrowie lu­dzi, a my stajemy się pomału odludkami. Chcemy ob­cować z przyrodą, a nie z tłumem snobów.

- Myślałem, że lubisz błyszczeć w takim właśnie tłu­mie.

- Źle myślałeś. Masz o mnie zupełnie mylne wyobra­żenie. Zresztą Tadeusz ma wyczerpującą pracę i ma­rzy o ciszy i spokoju.

„Tadeusz”! Gdyby nie padło to imię, gdyby nie wspo­mniała o mężu, który był dla Mariusza zupełnie ob­cym człowiekiem, może zachowałby się inaczej. Może nie zostawiłby nie dopitej herbaty, nie spojrzał na zegarek i nie powiedział:

- Na mnie czas. Obiecałem ciotce wracać jak naj­szybciej. Ona się niepokoi, kiedy jestem długo poza domem.

Z mściwą satysfakcją podkreślił lojalność wobec opie­kunki, a matka nie umiała ukryć przykrości, którą jej wyrządził.

- Mógłbyś mi poświęcić jeszcze parę minut - po­wiedziała z wyrzutem.

- Przecież ty też się spieszysz do domu.

- Jak długo jeszcze będziemy dla siebie obcymi ludź­mi?

Mariusz rozłożył ręce, a z jego miny wynikało nie­zbicie, że za istniejący stan rzeczy obciąża wyłącznie matkę.

„Musimy koniecznie porozmawiać. Znajdę cię w tym Murzasichlu” - obiecywała sobie odprowadzając go wzrokiem do drzwi.

Mariusz nie był z siebie zadowolony. Korzystał z każ­dej okazji, żeby matce dogryźć, ale zadowolenia nie czuł. Widocznie zemsta jest rozkoszą bogów, nie ludzi. Kiedy Baśka w dniu imienin odwinęła prezenty, za­częła piszczeć z uciechy i rzuciła się Mariuszowi na szy­ję.

- Dobra, dobra! - bronił się nieszczerze przed obja­wami wdzięczności. - Przymierz buty, bo coś mi się zdaje, że zmieścisz się w nie razem z Hanką.

- Masz migawy, przecież to mój rozmiar - zapew­niała, choć widać było gołym okiem, że obuwie jest co najmniej o dwa numery za duże.

- Nie zadepcz, to pojadę wymienić na mniejsze.

- Też pomysł! - żachnęła się i zaczęła dreptać ko­ło stołu, potem wyszła do kuchni zabrudzić podeszwy i uniemożliwić w ten sposób wymianę. - Na grubą skarpetkę będą akurat - wyjaśniła Mariuszowi w czte­ry oczy. - A jakby były mniejsze, to zaraz Hanka chciałaby należeć do spółki, kapujesz?

- Kapuję, chytrusie! - Mariusz zaczął podejrzewać, że Baśka będzie dziś spała w tych butach.

MONIKA

Profesor Przybylski skończył właśnie wykład o bluesie nowoorleańskim i przeszedł do swojego ulubionego kompozytora Gershwina. Te­raz miała nastąpić najprzyjemniejsza część lekcji, mianowicie słuchanie płyt, a skoro na warsztacie znajdo­wał się akurat Gershwin, to mogła być „Błękitna ra­psodia” albo „Amerykanin w Paryżu”. Innymi nagra­niami tego twórcy płytoteka szkolna nie dysponowała.

- Kaczyński, proszę uruchomić adapter! - zarządził pan Przybylski i zajął się wypełnianiem jakichś rubryk w dzienniku.

Mariusz był znanym specem od obsługi wszelkich urzą­dzeń technicznych. Ale tym razem coś mu nie szło. Manipulował przy adapterze i kręcił głową. Monika skracała sobie czas myśleniem o rzeczach przy­jemnych. Mimo że nie bardzo wierzyła w otrzymanie odpowiedzi od Poli Raksy, lubiła w wolnych chwilach wyobrażać sobie ten moment, kiedy listonosz wręczy jej elegancką, pachnącą kopertę, a ona przyciśnie ją do serca i zamknie się w swoim pokoju, żeby bez świadków oddać się lekturze listu.

Nieraz ponosiła ją fantazja, sama układała treść od­powiedzi, którą otrzyma. Może będzie się zaczynać od: „Miła Moniko!” albo: „Droga Koleżanko!”. Później byłoby coś o wspólnocie losów, powiedzmy, że Pola Raksa miała również trudną młodość, bo także wyrastała ponad przeciętność i nie mogła znaleźć przyja­ciół wśród rówieśników. Na koniec byłaby zachęta do systematycznej nauki i zastanowienia się serio nad wyborem drogi, bo praca aktora jest piękna, ale wte­dy, kiedy ma się do niej powołanie. Tak sobie Monika marzyła i zaraz po lekcjach biegła do domu, żeby zdążyć na czas roznoszenia poczty. Teraz, kiedy Mariusz mocował się z adapterem, pró­bowała sobie powróżyć. Jeśli będzie zagrana „Rapso­dia”, Pola Raksa odpowie na jej list, a jeśli „Amery­kanin” - nie ma co wypatrywać listonosza. Nawymyślawszy sobie w duchu od kretynek i głupich gęsi, które „w naszym atomowo-kosmicznym stuleciu” wierzą w moc sił nadprzyrodzonych, złorzeczyła jednocześnie Mariuszowi, że się żółwi z tym adapterem i trzyma ją w niepewności. Mogła oczywiście przyspie­szyć wynik wróżby, wystarczyło podejść i zobaczyć, jaka płyta jest przygotowana do założenia, ale nie chciała pomagać przeznaczeniu ani go ponaglać. - Wkładka jest do niczego - stwierdził w końcu Mariusz. - Trzeba kupić nową.

- Niedobrze - zafrasował się profesor. - Taki dro­biazg kosztuje grosze, a biurokracji przy tym co nie­miara: zgłoszenie zakupu, rachunek, rozliczenie...

- Możemy ominąć biurokrację - zaproponował Adam, który właśnie skończył przepisywanie fizyki z zeszytu Kaczyńskiego.

- W jaki sposób?

- Skoczę do domu i przyniosę wkładkę od mojego adaptera.

- Świetnie. Trzeba było tak mówić od razu. A... da­leko stąd mieszkasz?

Ale Szewczyka już w klasie nie było.

- Obawiam się, że przed końcem lekcji go nie zo­baczymy - zauważył sceptycznie profesor i spojrzał na zegarek - do dzwonka jeszcze dwadzieścia mi­nut...

- Niech pan profesor sobie nie przeszkadza i pisze dalej - zaproponował Mariusz. - Spróbujemy sobie wyobrazić, że słuchamy Gershwina.

Ale pan Przybylski w przewidywaniu, że nie kontro­lowana wyobraźnia może uczniów zaprowadzić zbyt da­leko, zarządził mały sprawdzian.

- Zaraz się przekonam, o czym wiecie, a o czym nie. Proszę podpisać kartki. Z lewej strony nazwisko, z prawej data. Dziś mamy...

Ale nagle w drzwiach ukazał się Adam. Po klasie prze­biegł szmer zadowolenia i ulgi.

- Siadaj, Szewczyk! Piszemy sprawdzian. Punkt pierwszy...

- Jaki sprawdzian? Mieliśmy słuchać płyt! Przynio­słem nową wkładkę - Adam wcisnął Mariuszowi w rękę jakiś drobiazg.

- Panie profesorze, to potrwa sekundę. Zaraz będzie­my się rozkoszować muzyką Gershwina. Ach, jak ja lubię „Błękitną rapsodię” - rozmarzył się Mariusz manipulując zręcznie przy adapterze.

„Więc jednak »Rapsodia«” - ucieszyła się Monika. Serce uderzyło jej mocniej, zapomniała już, że uwa­żała wysłanie tego listu za posunięcie beznadziejne. Teraz zależało jej bardzo na otrzymaniu odpowiedzi od Poli Raksy. I za chwilę przekona się, czy warto żyć złudzeniami.

„No prędzej, prędzej!” - ponaglała w myśli Mariusza, który zbyt wolno działał przy tym adapterze. Kiedy wreszcie uporał się z wymianą uszkodzonej wkładki, podszedł Adam i wyciągnął spod marynarki jakąś płytę przyniesioną widocznie z domu. Mariusz spojrzał i oblicze mu się rozpromieniło. Bły­skawicznie zamienił płyty i włączył adapter.

- Co to jest? - podskoczył na krześle pan Przybyl­ski.

- Opole 72, a konkretnie: Tropicale Tahiti Granda Banda w najnowszym przeboju „Koty za płoty” - wyjaśnił chełpliwie Adam. - Bomba!

Profesor się skrzywił.

- Muszę was nauczyć odróżniania trwałych wartości muzycznych od przemijających sezonowych szlagie­rów.

- My odróżniamy, panie profesorze - zapewnił Ma­riusz. - Słowo honoru, że odróżniamy, ale interesują nas również rytmy współczesne i najnowsze prądy w muzyce.

- Najnowszych prądów posłuchacie na przerwie, a teraz proszę dać Gershwina.

- Czy pan profesor w naszym wieku nie słuchał in­nych kompozytorów poza Gershwinem.?

- Chłopcze, kiedy byłem w waszym wieku, nie stać mnie było na własny adapter i płyty, a w szkole brak było tak podstawowych pomocy naukowych, jak glo­busy czy mikroskopy, nikomu więc nie śniło się o słu­chaniu muzyki.

- To były czasy pionierskie, czasy przecierania szla­ków - podlizywał się Mariusz, a „Koty za płoty” szły jakby nigdy nic.

- Tak, to były naprawdę czasy przecierania szlaków - zgodził się profesor. - O telewizji zaledwieśmy sły­szeli, że istnieje, a przez radio nadawano piosenki: Wy­konaj plan albo Nasza Jadzia, chociaż mała, ale bar­dzo, bardzo chciała przodownicą być. Znacie je?

- Nie...

- To właśnie były sezonowe szlagiery, które już daw­no wyszły z mody. A Gershwin jak był grany, tak jest i będzie.

Monika była zawiedziona i zła. Wróżba nie wypaliła.

Niby nic, drobiazg, dziecinada, a nastrój został popsu­ty. Nienawidziła w tej chwili Szewczyka i Kaczyńskiego, a do pana Przybylskiego miała żal, że przeko­nuje te zakute pały o wyższości Gershwina, zamiast kazać słuchać jego utworów.

Ale profesor nie poprzestał na argumentach słownych. Kiedy Andrzej Dąbrowski skończył swój jeden krok do zakochania, płyta została zmieniona. Więc jeszcze nie wszystko stracone. Monika zaczynała znów kochać pana Przybylskiego.

I właśnie wtedy, kiedy już miała się definitywnie roz­strzygnąć sprawa, czy Pola Raksa odpowie na list Moniki, czy nie, weszła do klasy woźna oznajmiając, że pan dyrektor prosi Klonowicza do swego gabinetu. Ręka pana Przybylskiego, mającego włączyć adapter, znieruchomiała.

- A co znów Klonowicz zmalował?

Pani woźna nie orientowała się dokładnie, co zmalo­wał Klonowicz, ale z jej miny wynikało, że nie jest dobrze.

- No to pędź, synu, i trzymaj się! - pan Przybylski odprawił Staszka żegnając go dobrym słowem: - Ko­mu i czym taki spokojny chłopak mógł się narazić?

- Może się wcale nie naraził, a wprost przeciwnie, czeka go miła niespodzianka - poddał myśl Kaczyński.

- W takich wypadkach pan dyrektor nie wzywa do gabinetu, i to w czasie lekcji. Z twarzy pani Sobiesiakowej wywnioskowałem, że szykuje się coś niedobrego, a wiadomo, że woźna jest osobą najlepiej poinformo­waną - zafrasował się pan Przybylski.

Już nie było nastroju do słuchania muzyki. Zresztą zabrzmiał dzwonek. George Gershwin nie stoczył po­jedynku z zespołem Tropicale Tahiti Granda Banda, Monika nadal trwała w niepewności, czy dostanie list od Poli Raksy, a Klonowicz już nie wrócił do klasy. Następnego dnia też go w szkole nie było.

- Pani profesorko - wystąpił Mariusz na lekcji geografii - jesteśmy zaniepokojeni losem Staszka Klono­wicza. Wczoraj został wezwany do pana dyrektora i ślad po nim zaginął. Chcieliśmy wysłać kogoś na zwiad, ale baliśmy się, że również nie wróci. Jak dotąd pan dyrektor był ostatnim człowiekiem, który widział Staszka żywego.

- Mylisz się. Ja go widziałam ostatnia, i to przed paroma minutami. Czeka właśnie z matką, aż pan dy­rektor będzie miał czas ich przyjąć.

- Z matką? To nie żarty!

- Masz rację, sprawa jest poważna.

- A co się właściwie stało? My nic nie wiemy - skarżyła się Krystyna.

- Na razie i ja wiem niewiele. Zachowajcie spokój, to jest najwłaściwsze w tej chwili - pani Lipińska usiłowała skupić się i w sposób możliwie przystępny opowiedzieć o erozji gleb.

Cóż, kiedy umysły jej wychowanków zaprzątnięte były czymś zupełnie innym. Nawet Monika mimo naj­szczerszych chęci nie była w stanie śledzić toku rozu­mowania nauczycielki.

Staszek Klonowicz pochodził ze wsi. Do szkoły dojeż­dżał autobusem, ale warunki nauki miał znośne. Nie musiał przed świtem wyganiać inwentarza w pole ani spełniać innych gospodarskich obowiązków. Rodzice jego byli zamożnymi rolnikami i chcieli, żeby syn nie miał gorszego startu niż jego koledzy w mieście. Ubra­ny był zawsze przyzwoicie, zgodnie z wymogami mody młodzieżowej, nie różnił się niczym od swoich kolegów z miasta.

Uczniem też był pozytywnym, nie spóźniał się, nie zapominał kapci i nosił tarczę na rękawie. Zawsze był w porządku, więc co się teraz mogło stać? To pytanie nurtowało nie tylko Monikę.

- Czy mogę otworzyć okno? Duszno tu jakoś... - zau­ważył w pewnej chwili Mariusz.

- Uchyl trochę, jeśli naprawdę brak ci świeżego po­wietrza.

Mariusz zaczął się szamotać z oknem i w czasie tych manipulacji strącił na zewnątrz doniczkę z kaktusem.

- Dlaczego nie uważasz? - zdenerwowała się pani Lipińska. - Akurat mógł ktoś przechodzić i dostać w głowę.

- Nerwy, pani profesorko, nerwy. Jestem wprost nieprzytomny ze zdenerwowania. Czy mogę sprawdzić, jak tam jest na dole? Może naprawdę kogoś trafi­łem?

- Wystarczy spojrzeć przez okno.

- Ofiar w ludziach nie widać, wobec tego chciałbym polecieć po ten kaktus. Może da się go przeflancować do nowej doniczki.

- Zdążysz to zrobić na przerwie.

- A co będzie, jeśli ktoś nie zauważy skorup i poka­leczy się?

- Wątpię, czy ktoś będzie chodził boso po śniegu.

- Pani profesorko...

- No idź już, idź, bo jeszcze zemdlejesz albo dosta­niesz ataku wyrostka robaczkowego.

Mariuszowi nie trzeba było tego dwa razy powta­rzać. Wyskoczył jak oparzony i był nieobecny do końca lekcji oraz przez całą dużą przerwę. Oczywiście kaktu­sem musiała się zająć dyżurna.

- Gdzie ten Kaczor przepadł? - zastanawiała się Krystyna.

- Ja wam mówię, że dyrek zrobił zasadzkę i wszyst­kich podejrzanych w sprawie Klonowicza bierze pod kluczyk. W ten sposób zdejmie całą szajkę - utrzymy­wał Adam.

- Jaką szajkę? Dlaczego ja nic nie wiem, o żadnej szajce? - skarżyła się Krycha.

- Im mniej będziesz wiedziała, tym dłużej pożyjesz.

- Co on plecie? O co tu chodzi, może ty wiesz? - z tym pytaniem Krystyna zwróciła się do Moniki.

- Oczywiście, że wiem. Chodzi o zgryw. A ty myśla­łaś, że co?

Krystyna westchnęła, a Adam spojrzał na Monikę z szacunkiem.

MARIUSZ

- Ale afera! Wywalają go ze szkoły! - Kaczyński wpadł jak nieprzytomny do kla­sy zderzając się w drzwiach z profesorem Zawiszą.

- Nie wiem, kogo wyrzucają ze szkoły i za co, sądzę jednak, że powinieneś mnie przeprosić - powiedział polonista rozcierając obolały łokieć.

- Bardzo przepraszam, panie profesorze, dziś jest ta­ki nerwowy dzień. Coś musi być w powietrzu.

- Gusła, chłopcze. Gusła i zabobony.

- Pan profesor ma rację, ale naszego kolegę chcą wy­rzucić na zieloną trawkę i ja... i my... nie możemy do tego dopuścić.

- Kogo chcą wyrzucić? Nic nie słyszałem.

- Staszka Klonowicza.

- Klonowicz? Który to? Nie bardzo go sobie przypo­minam.

- Taki cichy, spokojny, nie wadził nikomu.

- A to już wiem. Trochę słabo u niego z refleksem, ale to nie grzech. I co ten grzeczny chłopiec narobił?

- Ach! - machnął ręką Mariusz.

- Mów, Kaczor. Bądź człowiekiem choć raz. Widzisz chyba, że nas skręca z ciekawości! - nalegała Kry­sia.

Mariusz wyczekał dobrą chwilę, a kiedy uznał, że mo­ment właściwy nadszedł, rzucił od niechcenia:

- Drobiazg. Sfałszował pieczątkę szkolną.

- Cooo? Niemożliwe! - powątpiewał profesor Zawi­sza. - Chyba źle usłyszałem. To nie pasuje do tego chłopca.

- Za takie głupstwo dyrektor chce go wyrzucić ze szkoły.

- Podrabianie pieczęci uważasz za głupstwo? Chyba żartujesz? Pomijam fakt, że i technicznie jest to skom­plikowane, chodzi mi o względy natury moralnej...

- Technicznie to prościutkie, panie profesorze. Bierze się dwadzieścia groszy, moczy w tuszu i odbija tą stroną z orzełkiem. Sam minister się nie połapie.

- A cóż on stemplował tą pieczęcią?

- Zaświadczenie do biletu miesięcznego. Gdyby nie zrobił po frajersku, żaden spec by się nie połapał. A on zamiast dwudziestogroszówką odbił pięćdziesiątką i to się komuś w kasie pekaesu rzuciło w oczy. Zaczęli próbować i stwierdzili, że coś nie tak, a potem zwró­cili się do szkoły o wyjaśnienie. Dyrektor wezwał Sta­szka, on się przyznał i śledztwo zakończono. Straszny pechowiec z tego Klonowicza. Ja bym się wstydził z takim pechem po świecie chodzić.

- Nie zazdrość koledze. I ty możesz mieć pecha, je­śli na przykład nie będziesz wiedział, czym się charak­teryzowała literatura baroku - nawiązał do lekcji pan Zawisza.

- Czy to jest pytanie?

- Tak. Może powtórzyć?

- Nie, dziękuję, ja doskonale wiem, czym się charak­teryzowała ta literatura, ale w tej chwili nie potrafię logicznie myśleć. Taką mam próżnię w mózgownicy.

- Jeśli uda ci się zapełnić tę próżnię chociaż skrom­nymi wiadomościami z dziedziny literatury, to zgłoś się do mnie. Na razie stawiam ci niedostatecznie.

Otrzymana dwójka nie zrobiła na Mariuszu większego wrażenia. Sprawa Klonowicza była w tej chwili najważ­niejsza. Zaczęli szeptać z Szewczykiem, zapominając, że są na lekcji. Pan Zawisza spojrzał na nich karcąco raz i drugi, a kiedy to nie pomogło, kazał wyjść z klasy. Nawet się nie zmartwili.

- Jak myślicie, naprawdę go wyrzucą za takie głu­pstwo? - zastanawiała się Krystyna.

- Głupstwo?! - oburzyła się Monika.

- Dziewczęta, co to za dyskusja? - zagrzmiał profe­sor Zawisza.

- Wynikła między nami różnica zdań na temat po­stępku kolegi Klonowicza - wyjaśniła odważnie Mo­nika.

- Zostawcie tę sprawę teraz i zajmijcie się wreszcie lekcją! Zaniewska! Zawołaj tych dwóch!

Monika wyszła. Chłopców nie było na korytarzu.

- Kogo szukasz? - zainteresowała się woźna.

- Dwóch z naszej klasy. Może ich pani widziała?

- Widziałam, poszli do gabinetu dentystycznego.

- To nie oni. Ich zęby nie bolały.

- Bolały. Jeden miał cały policzek spuchnięty.

- Musiało się pani pomylić. Ja szukam...

- Wiem, kogo szukasz. Kaczyńskiego i Szewczyka.

- Tak...

- No, widzisz! Nic mi się nie pomyliło. Właśnie wra­cają. Już po bólu? - zwróciła się do Mariusza.

- Po jakim bólu?

- Przed chwilą rwały cię zęby, zapomniałeś?

- Ach, rzeczywiście! - Mariusz złapał się za poli­czek. - Ze strachu przed dentystką przestały mnie boleć, a teraz znów zaczynają. Chodźcie ze mną, mo­że tym razem nie stchórzę.

- Przestań się wygłupiać. Zawisza kazał wam wra­cać!

- To szlachetnie z jego strony, ale wynikła ważniej­sza sprawa. Chodź! - pociągnął opierającą się Monikę w stronę gabinetu dentystycznego.

Weszli do poczekalni. Była akurat pusta.

- Widzisz tę szafę? - zapytał Mariusz.

- Przecież nie szpilka.

- A ten wywietrznik pod sufitem widzisz?

- Widzę. I co z tego?

- Masz krzesło, wejdź na szafę, nie bój się, mocna, przed chwilą wypróbowana. A teraz przyłóż ucho do wywietrznika.

Monika była zła, że dała się wciągnąć w tę zabawę. Gdyby ktoś wszedł i zobaczył ją na szafie z uchem przylepionym do wentylatora, mogłaby mieć przykro­ści. Ale ciekawość zwyciężyła.

Z gabinetu dyrektora, bo z nim właśnie sąsiadowała poczekalnia dentystyczna, dochodził głos pani Lipińskiej. Rozmawiali o Klonowiczu.

- Jestem pełna sprzecznych uczuć. Nie wiem, co słuszniejsze. Wydaje mi się, że kara wydalenia ze szko­ły jest bardzo surowa, niewspółmiernie wysoka do po­pełnionego czynu, ale...

- ...zbagatelizowanie sprawy, uniewinnienie chłopaka może go przekonać o bezkarności i zachęcić do dal­szych drobnych oszustw.

- Właśnie. Jest to tym niebezpieczniejsze, że ten chło­piec budzi zaufanie, i jeśli o tym wie, może wykorzy­stywać sytuację: łatwiej niż inni oszukiwać.

- O to chodzi! Jeśli mu się uda raz i drugi, może za­smakować w oszustwach. Podrobienie podpisu, sfałszo­wanie dokumentu stanie się dla niego dziecinną igraszką.

- Przekonał mnie pan, panie dyrektorze. Dla dobra ucznia trzeba go potraktować surowo.

- Przedstawimy jeszcze tę sprawę na Radzie Pedago­gicznej. Mam nadzieję, że reszta koleżanek i kolegów zajmie podobne stanowisko.

Monika opuściła pozycję na szafie.

- No, co? Dobrze pomyślane? - chełpił się Mariusz wskazując miejsce podsłuchu.

- Zdecydowali, że go wyrzucą - przekazała usłysza­ne wiadomości.

- Nie mogą tego zrobić. To byłoby świństwo! - za­perzył się.

- Tak uważasz? A fałszerstwo nie jest świństwem?

- Zależy jakie. Klonowicz nie działał na niczyją szkodę i to jest dla niego okoliczność łagodząca. Jako uczeń, mógł tę pieczątkę uzyskać legalnie.

- Więc dlaczego nie uzyskał?

- Bo sekretarka stempluje zbiorowo, a Klonowicz nie zdążył dołączyć swojego zamówienia na czas. W tej sytuacji miał dwa wyjścia: albo płacić nerwami i jeź­dzić przez miesiąc na gapę, co również jest przestę­pstwem, albo płacić normalny bilet narażając budżet na duży uszczerbek. Więc wybrał trzecie wyjście...

- Było jeszcze czwarte. Poprosić sekretarkę, w końcu zrobiłaby wyjątek.

- Nie każdy lubi prosić.

- To żaden argument.

- Musimy wybrać delegację - postanowił Mariusz.

- Może da się chłopaka uratować.

- Jestem przeciwna.

- Dlaczego?

- Dla dobra Klonowieza.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To co słyszałeś.

W klasie na ich widok podniósł się szum.

- Wielka Trójka raczyła wrócić na lekcję na dwie mi­nuty przed dzwonkiem - zauważył z przekąsem pro­fesor Zawisza. - I co żeście uradzili?

- Chcemy prosić dyrekcję o cofnięcie wyroku na Klo­nowicza. Mamy nadzieję, że pan profesor nas poprze? - agitował Mariusz.

- Chwilowo wstrzymuję się od głosu. Muszę znać do­kładnie wszystkie fakty.

- Fakty są znane i nie świadczą przeciwko Staszkowi. On jest czysty. Chciał po prostu zaoszczędzić pracy se­kretarce i podstemplował sobie zamówienie na bilet miesięczny systemem gospodarczym. Nikomu nie za­szkodził, miał czyste zamiary. Dlatego chcemy wybrać delegację złożoną z koleżanek i kolegów cieszących się dobrą opinią... - Mariusz spojrzał znacząco na Mo­nikę. Pokręciła przecząco głową. Profesor zauważył to.

- Jakie jest twoje zdanie, Zaniewska? - zapytał.

- Uważam, że za popełnione czyny należy ponosić od­powiedzialność, i dlatego nie będę pertraktować w tej sprawie.

To był kij wsadzony w mrowisko. Mimo dzwonka oznajmiającego pauzę, wszyscy zostali na miejscu. Te­raz już Monika miała nieodwracalnie całą klasę prze­ciwko sobie.

- Wiesz co? - zdenerwowała się Krycha. - Zawsze byłaś niekoleżeńska i w nosie miałaś solidarność, ale w tym przypadku przebrałaś miarkę. Uważaliśmy cię za nieszkodliwą wariatkę, jednak ty naprawdę je­steś... ty jesteś... parszywą owcą.

Monika rozejrzała się dokoła. Patrzyły na nią twarze złe i nieprzejednane. Wszyscy byli przeciwko niej. Krzyczeli coś jeden przez drugiego, nie odróżniała po­szczególnych zdań, miała w głowie szum i chaos.

- Możecie myśleć o mnie, co się wam podoba, ja i tak nie zmienię stanowiska w tej sprawie - odpowie­działa na wszystkie pokrzykiwania.

- Egoiści żyją dłużej! - rzucił Mariusz i to była przy­słowiowa kropla, która przepełniła kielich goryczy. Monika stwierdziła, że nigdy nie znajdzie wspólnego języka z klasą, i zapragnęła uciec gdzieś, nie mieć wię­cej do czynienia z tą bandą. Pomyślała o zmianie szko­ły i pomysł wydał jej się genialny.

Delegacji złożonej z pięciu osób nie udało się przepro­wadzić zamierzonej misji. Dyrektor był stanowczy i konsekwentny.

Klonowicz został przeniesiony do innej szkoły, co na­wet sobie chwalił, bo miał lepszy dojazd. Sprawa powoli szła w zapomnienie, pamiętały o niej tylko dwie osoby: Monika i Mariusz. Ona nie mogła przejść do porządku nad rzuconymi w twarz słowami: „Egoiści żyją dłużej”, zarzut uważała za niesprawie­dliwy, jemu natomiast trudno było pogodzić się z faktem, że i tym razem przegrał. Cóż z tego, że miał klasę za sobą? Bez żalu oddałby uznanie ich wszyst­kich za jeden triumf nad Moniką. Niechby choć raz po jego stronie była racja, to znaczy, niechby Monika ją uznała. Wtedy byliby skwitowani.

MONIKA

- Dlaczego nie chcesz jechać w góry, Moniko? - zapytał ojciec przy kolacji.

- W jakie góry? - odpowiedziała pytaniem na pyta­nie, żeby zyskać na czasie.

- W polskie góry, w Tatry, a dokładnie do Murzasichla.

- Skąd wiesz?

- Spotkałem panią Lipińską. Dowiedziałem się, że zorganizowała przyjemną wycieczkę, jedzie cała kla­sa z nielicznymi wyjątkami, a jednym z tych wyjąt­ków jesteś ty. Dlaczego nawet nie wspomniałaś o pla­nowanym obozie? Koszt będzie niewielki, dopłaca Ko­mitet Rodzicielski.

- Czy to najważniejsze, że Komitet dopłaca?

- Nie, oczywiście, że nie najważniejsze, ale jest to w końcu pewien argument. Było mi głupio, kiedy pani Lipińską nacierała na mnie: „Dlaczego państwo nie po­zwalacie Monice jechać? Jest najlepszą uczennicą w klasie, powinna w nagrodę spędzić ferie w górach”.

- Co to za nagroda, kiedy jadą wszyscy?

- I nie żal ci, że wszyscy będą się bawić, a ty... - dziwiła się mama.

- Czy ja muszę tak jak wszyscy? Zawadzam w tym domu? - Monikę ogarniało coraz większe rozdraż­nienie.

- Moniko! - wykrzyknęli oboje rodzice wielkim gło­sem.

- Czy nie rozumiesz - tłumaczył ojciec siląc się na spokój - w jak głupiej stawiasz nas sytuacji, rozgła­szając, że zabraniamy ci wyjechać? Robisz z nas ro­dziców tyranów.

- To wcale nie było tak. Powiedziałam: „Rodzicom byłoby przykro, gdyby mieli spędzić święta sami”. Czy nie miałam racji? Chyba byłoby wam przykro?

- Owszem, byłoby, wiesz, jak lubimy rodzinę w kom­plecie, ale nie wymagamy aż takich wyrzeczeń. Gdy­byś wspomniała, że chcesz wyjechać...

- Zagłuszylibyście żal, ale ja dobrze pamiętam, jak było z Wandą. Zgodziliście się na jej studia w Toruniu, a mama potem popłakiwała po kątach z tęsknoty. My­ślicie, że nie widziałam? Tatuś też chodził markotny.

- Więc naprawdę dla nas wyrzekłaś się przyjemności wyjazdu? - nie dowierzała mama.

- Gdybym była Wandą, powiedziałabym: Tak. Tylko dla was. Ale ponieważ jestem Moniką, dodam, że ta wycieczka to dla mnie żadna frajda i wyrzeczenie przyszło mi bez bólu.

Ojciec pokręcił głową:

- Dziwne. Ja w twoim wieku...

- Trudno. Jestem nietypowa. Cieszcie się, że chociaż Wanda jest normalna.

- Ika! - mama przytuliła jej głowę do policzka. - Kto mówi, że jesteś nienormalna? Tylko ostatnio zau­ważyliśmy...

- Ach tak? Jestem pod obserwacją. Śledzicie mnie, pilnujecie i ciągle wam się zdaje, że jestem niemowlę­ciem. To jest nie do zniesienia! - Monika była bliska płaczu. Ostatnio coraz częściej zdarzały jej się mo­menty rozdrażnienia i zdenerwowania.

- Uspokój się! Przecież nie wdzieramy się z buciora­mi w twoje sprawy.

- Nie? A kto wypytuje i wypytuje, dlaczego zrezy­gnowałam z wycieczki?

- No wiesz! Istnieją pewne granice dyskrecji. Sprawę wycieczki powinnaś z nami omówić. Jak my teraz wyglądamy przed twoją wychowawczynią?

- Pani Lipińska niepotrzebnie interweniowała. Po co kogoś uszczęśliwiać na siłę? Nadgorliwość gorsza od trzęsienia ziemi... - tu Monika zauważyła, że cytuje Kaczyńskiego, co wcale nie poprawiło jej samopoczu­cia.

Ojciec pokręcił głową po raz drugi tego wieczoru.

Monika domyślała się, dlaczego panią Lipińską ogar­nął niepokój. Coraz więcej osób zaczynało rezygnować z wyjazdu. Początkowo miała jechać cała klasa, póź­niej okazało się, że Hanuszewski i Barcikówna wybie­rają kurs drużynowych organizowany przez ZHP w czasie ferii, następnie zrezygnowała Monika, rzekomo przez wzgląd na rodziców, a w rzeczywistości dlate­go... dlatego, że nie miała ochoty.

Pani Lipińską podejrzewa, że inni zaczną się wycofy­wać. Przecenia wpływ Moniki na klasę. Może właśnie bez niej wycieczka lepiej się uda? Kaczyński zostanie wodzirejem w tym zgranym stadzie, będzie się swo­bodnie wygłupiał, tak że nikt nie zauważy braku jed­nej osoby. A ona też odpocznie bez tych wszystkich, których ma dosyć na co dzień:

- Czy jesteś bardzo zapracowana? - zapytał ojciec widząc, że siedzi nad rozłożoną książką.

- To zależy, jaką masz do mnie sprawę.

- Nic pilnego. Chciałem porozmawiać o wycieczce i nie tylko...

- O „nie tylko” chętnie porozmawiam, natomiast w sprawie wycieczki nie mam nic więcej do powiedze­nia.

- A góry są piękne, zwłaszcza zimą - rozmarzył się ojciec. - Ostatni raz widziałem je, kiedy byłem nie­wiele starszy od ciebie. Potem już się nie składało. Dlatego jestem zdumiony, że można bez powodu re­zygnować z takiej okazji.

- Takich okazji mogę mieć jeszcze nieskończenie du­żo.

- Możesz, oczywiście, ale są to plany odległe, a wy­cieczka do Murzasichla jest czymś pewnym, konkret­nym. Ile wspomnień może przynieść.

- Nie przewiduję rewelacyjnych wspomnień i dlatego wolę spędzić święta w domu.

- Nie będziesz żałować, że twoi koledzy i koleżanki zażywają uroków „białego szaleństwa”, a ty siedzisz w domu i podziwiasz zimę przez okno?

- Wprost przeciwnie. Będę się rozkoszować urokami samotności. Nie wyobrażasz sobie, jak ja mam ich wszystkich dość! Wszystkich razem i każdego z oso­bna, szczególnie zaś jednego typa.

Ojciec uśmiechnął się.

- Czy to ten, którego kiedyś trzymałaś przed pro­giem nie zapraszając do mieszkania?

- Ten sam.

- Chciałbym go poznać.

- Po co?

- Żeby zapytać, dlaczego moja córka go nie cierpi.

- Nie wystarczy ci moja odpowiedź?

- A jaka jest twoja odpowiedź? Nie mam odwagi pytać, bo mógłbym znów zostać posądzony o wścibstwo.

- Żebyś nie zgubił się w domysłach, powiem ci ca­łą prawdę. Klasa z Mariuszem Kaczyńskim na czele uważa mnie za niekoleżeńską, niesolidarną i w ogóle na „nie”.

- Pani Lipińska ma o tobie jak najlepsze zdanie.

- W pełni je podzielam, ale wytłumacz to tym bara­nom. Dla nich jestem parszywą owcą.

- Aż tak?

- Chciałabym zmienić szkołę.

- Poważnie?

- Tak. Już tę sprawę przemyślałam. Do końca roku jakoś się przemęczę, a po wakacjach mogłabym za­czynać gdzie indziej.

- Zastanów się, Moniko! Najbliższe liceum jest o trzy­dzieści kilometrów stąd.

- Pół godziny jazdy autobusem. Do naszej szkoły du­żo osób dojeżdża i jakoś im się żyje. Przeżyję i ja.

- Autobusy kursują nieregularnie, szczególnie w zi­mie, pomyśl, czy gra warta świeczki. Mając szkołę o parę kroków od domu, chcesz się skazać na takie nie­wygody? Przemyśl to jeszcze.

- Tatusiu! Ja mówię o rzeczach ważnych, a ty o dro­biazgach.

- Drobiazgi mają istotny wpływ na rzeczy ważne. O ile dobrze zrozumiałem, chcesz zmienić otoczenie, bo w tym miewasz konflikty?

- Dobrze zrozumiałeś. Zawsze cię uważałam za naj­mądrzejszego człowieka pod słońcem.

- Wobec tego posłuchaj rady, której chce ci udzielić ten najmądrzejszy człowiek. Rozwiązanie widzę nie w zmianie środowiska, ale w zmianie twojego stosunku do klasy. Musiałaś popełnić jakiś błąd, który pociąga dalsze konsekwencje, spróbujmy się wspólnie zastano­wić, gdzie on tkwi.

Zastanawiali się do późnego wieczora i chyba po raz pierwszy Monika poszła następnego dnia do szkoły przygotowana nie na piątkę, ale tylko na cztery z plu­sem, za to z postanowieniem zrewidowania swojej po­stawy wobec klasy. Miała przed sobą trudne zadanie, jednak przyrzekła ojcu, że będzie próbować, więc sło­wa dotrzyma. Tylko pytanie, czy podjęte próby przy­niosą oczekiwany efekt? Ale to już inna sprawa.

MARIUSZ

- Pani profesorko, proszę mnie skreślić z listy wycieczkowiczów - poprosił Ma­riusz na godzinie wychowawczej.

- Wykluczone! - zaprotestowała stanowczo pani Li­pińska. - Dobrze ci zrobi wyjazd w góry.

- Ale ja mam ważne powody rodzinne, zatrzymujące mnie w domu.

- Domyślam się, o co chodzi, możesz być spokojny, Komitet Rodzicielski dofinansuje naszą wycieczkę.

- Pani profesorka podejrzewa mnie o brak funduszy? Ależ ja śpię na pieniądzach! Niech Adam powie. Szewczyk gruchnął się między żebra, zapewniając, że widział u Mariusza pod poduszką sakiewkę pełną bi­lonu, mogło tego być około pięćdziesięciu złotych sa­mymi dziesięciogroszówkami.

- Porozmawiamy na przerwie - powiedziała pani Lipińska nie zamierzając bez walki rezygnować z żad­nego uczestnika wycieczki.

- Kaczor, skąd masz tyle bilonu? - dociekała Krycha.

- Zaoszczędziłem - poinformował krótko.

- Wystarczy w dzień targowy stanąć w ruchliwym miejscu z kapeluszem w ręku - podpowiedział Szew­czyk.

- Przecież on nie ma kapelusza.

- Jakaś ty rzeczowa. Może być beret albo oprychówka.

- Skończ, Adam! - mruknął Mariusz widząc ironicz­ne spojrzenie Moniki.

- A co będziesz robił z tymi dziesięciogroszówkami? - nie ustępowała Krycha.

- Jak to co? - błaznował w dalszym ciągu Szewczyk. - Pieniądze są po to, żeby je wydawać. Pójdzie do sklepu, poprosi o J-23 i rzuci na ladę pełną sakiewkę. Ekspedientka zacznie liczyć, kolejka zacznie rosnąć, ludzie zaczną szemrać, ale nikt nie będzie mógł złego słowa powiedzieć, bo nasz kolega jest w porządku. Płaci uczciwie obiegową monetą i nawet robi dobry uczynek, bo zazwyczaj w sklepach brakuje drobnych. Potem z miną bohatera i butelką w kieszeni odjedzie, by w zacnym gronie wychylić czarę szlachetnego trun­ku.

Wszyscy ryczeli ze śmiechu, tylko Monika nie znaj­dowała w opowiadaniu Adama nic zabawnego. Nieraz widziała wyrostków szperających w kieszeniach na składkowe najtańsze wino jabłkowe, zwane popularnie J-23, i takie sceny budziły w niej obrzydzenie. Mi­mo najszczerszych chęci nie potrafiła włączyć się w nurt ogólnej wesołości.

Mariusz zauważył, że nie wszystkich ubawiło opo­wiadanie Adama, i dużo dałby za to, żeby przyjacie­lowi zamknąć buzię. Ale Adam był dziś w dobrej for­mie i nie miał zamiaru skończyć z wygłupianiem.

- Mam pomysł! Zrobimy sylwestrowy ubaw w Murzasichlu. Mariusz postawi butelkę.

- Mariusz nie postawi butelki, ponieważ będzie nie­obecny w Murzasichlu.

- Jak to? Myśleliśmy, że pani Lipińska cię przeko­nała.

- To ja ją przekonałem.

- Musiałeś użyć mocnych argumentów.

- Zgadłeś! Użyłem i w związku z tym będziecie Syl­westra świętować beze mnie.

- Eee, to ja też nie jadę! - zdecydowała Krycha.

- Ładne śliwki! - zawołał Adam. - Widzisz, Ka­czor, coś narobił? Do wyjazdu zostanie nas połowa albo i mniej. Twój przykład dziesiątkuje szeregi.

- Przestańcie schlebiać mojej próżności.

- Nikt nie schlebia. Mówimy, jak jest, bez ciebie będą nudy.

- Dobrze mówi! Bez ciebie będą nudy. Daj się na­mówić, Kaczorku! - przymilała się Krycha.

- Kiedy ja naprawdę mam ważne powody.

- Domyślam się jakie - Adam mrugnął w kierun­ku Moniki.

Ona odwróciła się bez słowa, a Mariusz zacisnął zęby przysięgając uroczyście, że Adam przestaje być jego przyjacielem. Od zaraz.

MONIKA

- Witaj, piękna siostro! - za­wołała Wanda rzucając się Monice na szyję. - Na­reszcie w domu! Nie masz pojęcia, z jakim uczu­ciem wraca się do starych kątów, znajomych ścian...

- ...znajomej pajęczyny za tapczanem. Cześć! - Mo­nika pocałowała Wandę w policzek.

Wanda pachniała mrozem, dymem z papierosów oraz jakimś dobrym kremem. Malowała rzęsy i powieki, z czym było jej ładnie. Monika skwitowała to krót­kim:

- Zmieniłaś się.

- Ty też. Nie poznaję mojej małej siostrzyczki. Po­każ no się do światła, urosłaś, widzę nowe uczesanie.

Już w ciągu tych paru chwil Monika stwierdziła, że charakter Wandy nie uległ zmianie. Taka sama pa­pużka paplająca bez umiaru. Mimo trzymiesięcznej nieobecności w domu, mimo obracania się w środo­wisku studenckim zachowała swoją żywiołowość, mu­siała mówić dużo, na jedno słowo odpowiadać dziesię­cioma. Słodka szczebiotka! Każdemu potrafiła zaser­wować jakiś komplement, czym zyskiwała ogólną sympatię.

Monikę nieraz skręcało ze złości, nie pojmowała, jak można żyć z wiecznie przyklejonym do ust uśmie­chem i mieć na zawołanie cały arsenał przyjemnych słów.

Wanda była supergrzeczna dla wszystkich bez wyjąt­ku. Dla rodziny, koleżanek, profesorów oraz ludzi, z którymi stykała się przelotnie. Uśmiech miała dla konduktora, ekspedientki czy kogoś, kto tylko pytał o godzinę. Kiedyś usiłowała wystawić na próbę milicjanta w czasie pełnienia obowiązków służbowych, ale funkcjonariusz MO oparł się dzielnie jej urokowi i wlepił mandat za nieprawidłowe przekraczanie jezd­ni.

Nie zmieniło to oczywiście usposobienia Wandy, na­dal uważała politykę wyszczerzonych zębów za naj­właściwszą.

Teraz zaczęła się rozpakowywać, czyli wyrzucać za­wartość walizek na tapczan i podłogę. Zawsze była taka - w bałaganie czuła się najlepiej, uważając, że skoro świat powstał z chaosu, a jednak się jakoś krę­ci, to i ona nie zginie.

- Staruszków nie ma? - zapytała upchnąwszy przy­wiezione rzeczy w zakamarkach szafy.

- Zaraz przyjdą, chwilowo musi ci wystarczyć moje towarzystwo.

- Świetnie! Pogadamy sobie o wszystkim.

„O wszystkim naraz” - pomyślała Monika znając styl rozmowy starszej siostry, a więc przeskakiwanie z tematu na temat, przerywanie w pół zdania, zada­wanie pytań i nieczekanie na odpowiedź. Wanda wo­lała mówić niż słuchać, więc Monika nie spodziewa­ła się rozmowy, tylko monologu.

- Jesteś głodna?

- No pewnie! Przyjechałam do domu odrobić zaleg­łości w jedzeniu. Na uniwersytecie jest nieprawdopo­dobna harówka, często nie ma czasu na zjedzenie obiadu.

Wcale nie było po niej widać wspomnianej harówki, wyglądała ładnie i świeżo, ale Monika nic nie powie­działa, spostrzeżenia zachowała dla siebie.

- Postanowiłam odkuć się w czasie ferii, w lutym czeka mnie seria egzaminów, a w czasie sesji student wygląda jak własny cień. Oczywiście z wyjątkiem tych, którzy bimbają na studia.

- A tobie jak leci?

- Staram się nie wyskoczyć z siodła. Pierwszy rok jest najcięższy, najwięcej odsiewają i nie można po­wtarzać roku. Muszę się utrzymać, choćby za cenę nie przespanych nocy i rezygnacji z kina czy teatru.

- Powiedz to mamie, a wzruszysz ją do łez. Zawsze się martwiła, że jesteś za mało obowiązkowa...

- Martwiła się też, że ty za bardzo. I jak tu dogo­dzić rodzonej matce?

Monika przeszła do kuchni zastanawiając się, co zro­bić siostrze do zjedzenia.

- Może zostało coś z obiadu? - Wanda wsadziła nos do lodówki. - O, krupnik! Uwielbiam krupnik goto­wany przez mamę.

Jak można „uwielbiać” krupnik? On może być w najlepszym wypadku obojętny, entuzjazmować się wi­dokiem wody z pływającą kaszą i jarzynami to lekka przesada. Cóż, kiedy skłonność do przesady była spe­cjalnością Wandy, nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z tym faktem.

- Nic się nie zmieniłaś...

- A po co miałabym się zmieniać?

- Jesteś zadowolona z siebie?

- Przeważnie tak.

- Zazdroszczę.

- Malkontentka z ciebie. Wierz mi, nie warto roz­dzielać włosa na czworo. Życie jest ciężkie, należy więc traktować je lekko. Ładnie ci w tym uczesaniu.

To była cała Wanda! Przeskakiwała z „filozoficznych” rozważań o życiu do uczesania, stosowała nagłe zwro­ty od spraw o dużym ciężarze gatunkowym do bła­hostek mało istotnych.

- Z grzywką wyglądasz dużo korzystniej - konty­nuowała. - Przysłoniłaś co prawda pierwszy plan, czyli twoje wysokie, myślące czoło, ale wcale nie wy­glądasz przez to mniej inteligentnie. A te grajcarki wyjątkowo pasują do twojego typu. Jak dawno tak się czeszesz?

- Co za różnica? Czy ja mogę pamiętać każde głup­stwo? - Monika wzruszyła ramionami. Jakie to mia­ło znaczenie, czy wczoraj, czy od miesiąca? Zresztą Wanda wcale nie czekała na odpowiedź. Zaczęła snuć opowieść o życiu studentów.

Kiedy zabrzmiał dzwonek, poderwała się do drzwi. Weszła mama obładowana świątecznymi sprawunka­mi. Na widok swej pierworodnej wykrzyknęła radoś­nie:

- A jednak jesteś! Nastraszyłaś nas, że szykuje ci się wyjazd do Czechosłowacji.

- Owszem, miałam okazję wyjechać na obóz zimowy w słowackie Tatry, ale w decydującym momencie zre­zygnowałam. Nie ma to jak święta w domu! - odebrała od mamy pakunki, rozebrała ją z palta i w ogó­le nadskakiwała, jak to ona.

Mama była w tak zwanym siódmym niebie, a Monika zaczynała żałować, że zrezygnowała z wycieczki. W domu i tak koniec ze spokojem. Wraz z Wandą przy­szedł rozgardiasz, który trwać będzie aż do jej wyjaz­du. Już lepiej było jechać do Murzasichla, zwłaszcza że Kaczyński się wycofał. Właściwie reszta klasy by­ła Monice obojętna, stanowiła zagrożenie tylko wtedy, kiedy dowództwo obejmował Mariusz, on był głów­nym sprawcą jej niepowodzeń, wrogiem numer jeden. Nadarzyła się okazja wytrącenia mu buławy głównodowodzącego z ręki. W warunkach obozowych łatwiej byłoby Monice dogadać się z klasą, oni są jak plastelina, którą można dowolnie kształtować. Szkoda, że przegapiła taką szansę, na zmianę decyzji już za późno, lista wycieczkowiczów została zamknięta. Trudno! Jakoś wytrzyma do końca ferii. Będzie spać do południa, chodzić na spacery i czytać lektury nie­obowiązkowe, a dodatkową atrakcją będzie wyczeki­wanie na list od Poli Raksy.

Jednak dobrze się stało, że nie wyjechała, przecież w ciągu dwóch tygodni na pewno ten list nadejdzie, nie powinien wpaść w ręce mamy czy Wandy, to jest prywatna sprawa Moniki i ona osobiście powinna go odebrać z rąk listonosza. Może będzie dziś, może jutro, a może dopiero po świętach.

Monika będzie cierpliwie wyczekiwać. Im dłuższe ocze­kiwanie, tym większa radość. Kiedy już dostanie ten list, nie zdradzi się przed nikim. To będzie jej tajem­nica. Jak dobrze mieć nikomu nie znaną tajemnicę, jak dobrze mieć swój świat wewnętrzny.

- Wanda, czy ty masz świat wewnętrzny? - zadała siostrze nieoczekiwane pytanie.

- Powinnam mieć, ale nie potrafię w nim długo przebywać, widocznie cierpię na klaustrofobię, czyli lęk przed zamknięciem - roześmiała się Wanda. - Tobie również radzę unikać zbyt długiego przebywa­nia we własnym towarzystwie.

- Dlaczego? Właśnie z sobą czuję się najlepiej. Mo­głam wyjechać z klasą do Murzasichla, ale zrezygno­wałam, czemu tata z mamą bardzo się dziwili. Czy tobie również wydaje się to nienormalne?

- Pewnie! Ja bym nie zrezygnowała. Dopiero w ban­dzie poznajesz prawdziwe życie.

- A jednak nie pojechałaś do Czechosłowacji, wybra­łaś święta w domu.

- Z konieczności. Powiem ci na ucho, że ilość miejsc na ten obóz była ograniczona. Urządzono losowanie, w którym, niestety, szczęście mnie ominęło.

- Dlaczego więc czarowałaś mamę, że wolałaś spę­dzić święta z rodziną?

- Żeby jej zrobić przyjemność. Masz mi to za złe?

- Nie wiem... - cóż miała powiedzieć? Że gardzi czarusiami i nie znosi obłudy w każdej postaci. Nie­stety, zauważyła niejednokrotnie, że obłudników i czarusiów ceni się w towarzystwie, a rąbiących prawdę w oczy unika.

Wanda wie, jak być lubianą. A Monika nie potrafi zmienić skóry. Musiałaby się po raz drugi urodzić.

MARIUSZ

- Naczelnik powiedział, że się zastanowi. Masz się zgłosić jutro o siódmej - zakomunikował wujek po powrocie z pracy.

- Hurra! - Mariusz w przypływie radości złapał naj­młodszą kuzynkę, Jolę, i podrzucił prawie pod sufit.

- Nie krzycz: hurra!, bo na razie wszystko jest kijem na wodzie pisane. Powiedział, że się dopiero za­stanowi - wtrąciła ciotka.

- Jestem pewny, że już się zastanowił. Inaczej nie kazałby mi przychodzić na siódmą rano.

Ciotka spojrzała na męża, z którego miny wynikało, że kandydatura Mariusza na zastępcę listonosza zo­stała zatwierdzona z całą pewnością.

- Masz szczęście, że to zastępstwo wynikło tak nagle, niełatwo na poczekaniu o ludzi do pracy. Tylko... - wujek pogroził Mariuszowi palcem - masz mi wsty­du nie zrobić. Poręczyłem za ciebie.

- Co za podejrzenia, wujku! Czy ja jestem pętak, czy człowiek poważny?

- Pętak, pętak! - zaczęła klaskać w ręce Hanka, za co dostała sójkę w bok od Baśki, która miała podsta­wy uważać Mariusza za człowieka poważnego. Natomiast Joli to zagadnienie było najzupełniej obo­jętne.

- Jeszcze hurra! Jeszcze hurra! - dopominała się za­smakowawszy w tych lotach pod sufitem.

Mariusz podrzucił ją jeszcze dwa razy, a kiedy nie miała dosyć, zapowiedział, że następnym razem prze­bije sufit i wyląduje na strychu, gdzie są myszy. Mimo wielkiej ochoty do zabawy Jola wolała nie ry­zykować.

- Sławkowi zrób hurra! - wpadła na pomysł pod­stawienia brata śpiącego w wózku.

- Chcesz, żeby się obudził i zaczął płakać? - po­straszył Mariusz.

Tego Jola nie chciała. W tym domu każdy miał swój „odcinek pracy”, a do jej obowiązków należało zaba­wianie płaczącego niemowlaka, więc wolała, żeby spał, bo kołysanie wózkiem było na dłuższą metę uciążli­we.

- Połóż się wcześniej spać - poradziła ciotka Mariuszowi. - Musisz wstać o szóstej i nadrepczesz się przez cały dzień tak, że wieczorem już cię nogi nie będą chciały nosić.

- Ale będę miał forsy jak lodu! - zacierał ręce z uciechy.

Ciotka pokiwała głową i westchnęła:

- Dziwny z ciebie chłopak. Co matka na to powie?

- Nic nie powie, nie musi o niczym wiedzieć. Będzie w tym czasie oddychać górskim powietrzem i rozko­szować się widokiem ośnieżonych szczytów.

- Przecież chciała cię zabrać ze sobą.

- No to co, że chciała? Podziękowałem i cześć!

- Dlaczego podziękowałeś?

- Towarzystwo mi nie odpowiadało.

- Jak możesz?

- A mogę! Wysoko postawiony małżonek matki tęsk­niący do ciszy i spokoju to dla mnie żadna kompa­nia,

- Matka chciała, żebyś się z nim zaprzyjaźnił, a kie­dy nadarzy się lepsza okazja niż na urlopie?

- Nie mam zamiaru nawiązywać żadnych przyjaźni. Ten facet jest mi chwilowo obojętny, natomiast po bliższym poznaniu mógłbym go znienawidzieć. Po co mu to?

- Jak możesz wydawać opinię o człowieku, którego nie znasz? To bardzo porządny człowiek.

- Matka tak o nim mówiła? Ona też jest porządna. W ogóle świat roi się od porządnych ludzi. Czy ze wszystkimi muszę się przyjaźnić? Zresztą nie wyda­wałem o tym panu żadnej opinii. Powiedziałem, że jest mi obojętny. Powinien być zadowolony i nie pod­stawiać się pod bicie.

- Dziwny jesteś, wiesz? - ciotka ucięła tę jałową dyskusję.

- Wiem. Oryginalny, już mi o tym mówiono.

Nazajutrz stawił się w miejscowym urzędzie pocztowo-telekomunikacyjnym, gdzie miał zastępować jed­nego z listonoszy, który nagle zachorował. Naczelnik przyjął go życzliwie, nie ukrywając, że spadł mu z nieba, ponieważ w gorącym okresie przedświątecznym znalezienie zastępstwa było rzeczą trud­ną, poza tym tak odpowiedzialnej pracy jak doręcza­nie korespondencji nie można powierzyć byle komu, musi to być człowiek o nieposzlakowanej opinii. „Musiał mnie wujcio nieźle obmalować” - pomyślał Mariusz zapewniając naczelnika, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby na dobrą opinię zasłużyć. Zanim wyruszył w rejon, musiał wysłuchać szczegó­łowych wskazówek, jak ma się obchodzić z powierzo­ną korespondencją. Nie podejrzewał nawet, że rozno­szenie listów jest aż tak skomplikowane. Karty czy listy zwykłe nie wymagały większych formalności, natomiast polecone, wartościowe, ekspresowe czy lot­nicze wymagały specjalnego kwitowania, a były ich całe masy. Dochodziła jeszcze prasa, dzienniki, tygod­niki, miesięczniki i choć nie było to specjalnie zawiłe, Mariuszowi kręciło się w głowie od nadmiaru infor­macji.

Był tak skołowany, że najchętniej oddałby cały kram, czyli wyładowaną po brzegi torbę, mówiąc: „bawcie się sami!”. Czemu tego nie zrobił? Po pierwsze, mu­siał trzymać fason, skoro wczoraj zapewniał wujka, że nie jest pętakiem, lecz człowiekiem poważnym. Po drugie - miał honorowy dług do spłacenia, pieniądze grały tu ważną rolę, a po trzecie, nie mógł sprawić za­wodu panu naczelnikowi, któremu tak dobrze patrzy­ło z niebieskich oczu.

Wziął się więc w karby, zarzucił na ramię torbę tak ciężką, jakby w niej były kamienie, i nacisnąwszy na czoło urzędową czapkę ruszył w rejon.

Wszystkie drzwi otwierały się przed nim szeroko, wi­tany był serdecznie, choć ubolewano powszechnie nad chorobą poprzedniego listonosza. Tłumaczył cierpli­wie, że zastępstwo nie będzie trwało długo, a pan Gajewski za dwa tygodnie powinien wrócić na stanowi­sko.

Po pierwszym dniu pracy był tak wypompowany, że nie miał siły wojować z kuzynkami, a kiedy Jola wsadziła na głowę jego czapkę i zaczęła stroić miny przed lustrem, nawet się nie uśmiechnął.

- Masz dosyć? - zagadnął wujek.

- Nóg nie czuję, dopiero dziś przekonałem się, jak dużo jest domów w naszym mieście, jak dużo drzwi w każdym domu i jak dużo ludzi za każdymi drzwia­mi.

- A najgorsze, że wszyscy czekają na listy, zaczepia­ją na ulicy pytając, czy masz coś dla nich, czasem nawet mają pretensję, że nie przynosisz im wiado­mości, na którą czekają, prawda?

- Do mnie nikt jeszcze takich pretensji nie zgłaszał.

- Bo jesteś nowy, mało kto cię zna, ale jak się do cie­bie przyzwyczają, na pewno usłyszysz nieraz: „Nie ma nic do mnie? Niech pan dobrze poszuka, może się znajdzie”.

- Wtedy brzydko zaklnę.

- Nie zaklniesz, nie zaklniesz, odpowiesz grzecznie: „Dziś nie ma, ale jutro będzie”. Ludziom trzeba zosta­wiać nadzieję, wtedy są szczęśliwi.

„Akurat mi w głowie uszczęśliwiać ludzi! Forsy po­trzebuję i dlatego muszę wytrzymać dwa tygodnie, choćby mi nogi miały odpaść” - myślał praktycz­nie.

Ale nogi nie odpadły i nie klął, kiedy nagabywano go o listy. Uchylały się przed nim drzwi ludzkich mieszkań i ludzkich serc. Pewna staruszka czekała na list od syna, ktoś inny miał otrzymać paczkę, a jesz­cze inny ważną urzędową wiadomość. Mariusz pocieszał wszystkich, że może jutro... Wu­jek miał rację, ludziom trzeba zostawiać nadzieję.

MONIKA

- Siostro, obudź się! - zawołała ze śmiechem Wanda, widząc, jak Monika bezmyślnie dłubie widelcem po talerzu.

Rodzice wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.

- Monika często bywa nieobecna duchem - wyjaśnił ojciec. - Buja w obłokach i nie należy jej wtedy brutalnie ściągać na ziemię.

- Rozumiem...

„Akurat! Dużo rozumiesz” - pomyślała Monika zado­wolona, że uśpiła czujność rodziny. Wszystkim się zdaje, że przejrzeli ją na wylot, a tymczasem nie wiedzą nic, nic absolutnie. Wanda też się udała! Wiel­ki psycholog! Zaraz zacznie udzielać rad z pozycji starszej siostry.

A Monika nie potrzebuje rad. Sama jest najlepszym psychologiem i znawcą własnych spraw. Bywa roz­targniona, no i co z tego? Wolno jej! Nikt nie musi wiedzieć, że nadsłuchuje kroków listonosza. A ten jak na złość spóźnia się dziś. Zwykle przychodził około drugiej, teraz dochodzi trzecia, a jego jak nie było, tak nie ma.

Wanda zaczęła sprzątać ze stołu. Brzęczała talerzami, podśpiewując sobie na dokładkę.

- Fałszujesz! - nie wytrzymała Monika wyprowa­dzona z równowagi. Przy takim koncercie mogła nie usłyszeć przyjścia listonosza.

- To moja specjalność - przyznała Wanda samokrytycznie i fałszowała dalej.

- Mogłabyś umyć naczynia, Moniko! - powiedziała mama. - Wanda jest gościem.

- Jakim gościem? Nie żartuj, mamuśku! - dolecia­ło z kuchni.

„Mamuśku”, „tatuśku”, każdemu umiała się podlizać.

Jak ona to robi?

Na dźwięk dzwonka Monika poderwała się od stołu.

- Chyba listonosz. Odbiorę pocztę - wybiegła bez okrycia na dwór, zapominając, że jest grudzień, nie maj.

Przy furtce stała postać w pocztowym mundurze, ale to nie był pan Gajewski. To był... nie mogła uwierzyć własnym oczom. To był Mariusz Kaczyński. Co za szopki?

- Cześć! Zamurowało cię? - uderzył w daszek służ­bowej czapki. - Trochę się zmienił pan Gajewski, nie?

- Rzeczywiście. Cóż to? Bawisz się w listonosza?

- Jak widzisz. Podobno mi do twarzy w tym unifor­mie - sięgnął do torby.

Monika wzdrygnęła się z zimna.

- Nic nie rozumiem, rezygnujesz ze szkoły?

- Niewykluczone. Uciekaj do domu, bo dostaniesz zapalenia płuc - wręczył jej „Przekrój” i „Filipinkę”, dwie karty z życzeniami świątecznymi oraz jakiś urzędowy blankiet dla ojca.

- To wszystko? - zapytała ociągając się z odejś­ciem.

- Wszystko - rozłożył ręce. - Jutro znów przynio­sę coś ciekawego.

Monika zawróciła do domu. Pod samymi drzwiami do­leciał ją jeszcze głos Mariusza:

- Zastępuję pana Gajewskiego tylko przez ferie.

„Szkoda” - pomyślała. Wolałaby, żeby zaciągnął się na stałe w szeregi pracowników pocztowych. Może byłby z niego większy pożytek niż w szkole?

- Dlaczego chodzisz bez palta po mrozie? - naskoczyła na nią mama.

- Odbierałam pocztę.

- Tak długo?

-- Rozmawiałam chwilę.

- Też masz pomysły!

- Co w tym dziwnego, mamuśku? - wtrąciła Wan­da. - Z listonoszami świetnie się rozmawia, to bar­dzo przyjemni ludzie. Sama lubię pogawędzić z pa­nem Gajewskim. Czy on w dalszym ciągu obsługuje nasz rejon?

- Chwilowo ma zastępcę - poinformowała Monika.

- Tak? - zdziwił się ojciec. - Czyżby zachorował?

- Skąd mogę wiedzieć?

- Gajewski niedawno obchodził czterdziestolecie pra­cy. Zaczynał jeszcze przed wojną i chlubił się, że przez tyle lat nie opuścił ani dnia z powodu choroby. Inni z byle głupstwem biegną po zwolnienie lekarskie, a on czy deszcz, czy upał zawsze na posterunku, cza­sem z katarem albo gorączką, ale zawsze z dobrą mi­ną.

- W końcu i jego zmogło. Nawet dęby nie są wiecz­ne - zauważyła mama.

- Kto go zastępuje? Pewnie Świetlik?

- Nie.

- Rutkiewicz?

- Kaczyński.

- Kaczyński? Nie znam takiego.

- Nowy. Mój kolega z klasy.

- Ten, który...

- Uhm...

- No i widzisz, mamuśku, wszystko gra - cieszyła się Wanda. - Z kolegą można i pół dnia przegadać na mrozie.

- Mylisz się! - zgasiła ją Monika. - Akurat tego kolegi wyjątkowo nie lubię i rozmawiałam tylko ty­le, ile wymagała sytuacja. Zdziwiłam się, że widzę go w mundurze, a ty zaraz wyobrażasz sobie nie wiado­mo co.

- Ależ wszystko w porządku, nie denerwuj się, Moni­ko, nikt ci niczego nie zarzuca. Wanda miała jak naj­lepsze intencje. Stałaś się ostatnio niesłychanie po­budliwa - stwierdziła mama.

- A mnie się zdaje, że to wcale nie tak. Moja mała siostrzyczka coś ukrywa. Ta zadziorność i rumieńce na twarzy niejedno wyjaśniają.

- Głupia jesteś! Niby dorosła, a całkiem głupia!

- Moniko! - krzyknęła mama.

- Moniko! - powtórzył ojciec.

- Moniko, Moniko! - żachnęła się. - Ciągle o mnie? Zmieńcie obiekt, zajmijcie się Wandą, nie widzieliście jej trzy miesiące, odrabiajcie zaległości, a mnie zo­stawcie w spokoju.

- Wiesz, że z tobą ostatnio w ogóle nie można wy­trzymać. Jesteś irytująca.

- To taki wiek, mamuśku! - łagodziła Wanda. - Monika zachowuje się zupełnie prawidłowo. Pamię­tacie, ja też skakałam wam do oczu o byle głupstwo. Ale mi przeszło i jej przejdzie. Będziecie mieli z niej większą pociechę niż ze mnie. Ona jest obowiązkowa, pracowita, ambitna. Zajdzie wysoko, możecie mi wie­rzyć.

- Słyszysz, Moniko? Zajdziesz wysoko - zażartował ojciec.

Zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć czegoś brzydkie­go.

- Ja jej nie życzę wysokich stanowisk, chciałabym tylko, żeby była człowiekiem i umiała dogadać się z ludźmi - westchnęła mama.

- To potrafi na pewno, bądź spokojna. Przed chwilą mieliśmy małą próbkę.

- O co ci chodzi? - Monikę znowu poniosło.

- O nic. Nie rzucaj się z pazurkami o byle słowo, zwłaszcza na tych, którzy ci dobrze życzą. Mamusia marzy, żebyś umiała dogadać się z ludźmi, a że listo­nosz też człowiek...

- Coś tak się uczepiła tego listonosza? To najgorszy chłopak z całej klasy. Najgorszy w tym sensie, że ja go nie cierpię. Przez niego zrezygnowałam z wyciecz­ki w góry... - tu ugryzła się w język, ale trochę za późno.

- Przez niego?! - wykrzyknęła mama. - Jak to?

- Zwyczajnie. Mam go dość na co dzień, chciałam przez ferie odpocząć od jego widoku, skąd mogłam wiedzieć, że w ostatniej chwili rozmyśli się i nie po­jedzie?

- A to pech! - zauważył ojciec. - Wyciągnij z te­go wniosek na przyszłość, należy zawsze słuchać do­świadczonych ludzi. Kto cię namawiał na ten wy­jazd?

- Ty, tatusiu, powinnam cię posłuchać, teraz widzę, że głupio zagrałam.

- Dam ci jeszcze jedną dobrą radę, która ci się przyda na całe życie: nie należy nigdy powtarzać te­go samego błędu.

Ą wieczorem doszło do długiej rozmowy między sio­strami.

- Powiedz mi, czy kolega, którego najbardziej na świecie nie cierpisz, jest przystojny? - dociekała Wanda.

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

- To się widzi na pierwszy rzut oka. Jest czy nie jest?

- Mniejsza o to. Zresztą czy musimy akurat o nim rozmawiać?

- Nie musimy, ale zastanawiam się, dlaczego, jeśli go nie cierpisz, zrezygnowałaś z wycieczki, skoro i on nie pojechał... Nie pytam przez zwykłą ciekawość, ta sprawa interesuje mnie ze względu na jej zależności psychologiczne. Widzę tu ciekawy przypadek...

- Muszę cię rozczarować. Ten ciekawy przypadek widzisz odwrotnie. Jak zwykle nie słuchasz, co się do ciebie mówi, i teraz fantazjujesz dopatrując się zależ­ności psychologicznych, które nie istnieją. Mówiłam wyraźnie: zrezygnowałam z wycieczki w góry nie wie­dząc, że Kaczyński się wycofa.

- Tatuś twierdzi co innego. Podobno chciałaś ode­rwać się od klasy, mając dosyć przebywania w stadzie. A najlepiej lubisz odpoczywać w samotności, obłożo­na stertą książek.

- Też prawda. Na ogół wystarcza mi własne towa­rzystwo. Czasem chciałabym mieć koleżankę, ale z żadną nie umiem się zaprzyjaźnić.

- Jak to, w całej klasie nie znajdzie się ani jedna?

- Nie lubię swojej klasy. Chciałam zmienić szkołę. Odczepiłabym się od Kaczyńskiego i całej reszty, ale tatuś odradza.

- Myślisz, że w innej szkole będziesz miała do czynie­nia z samymi aniołami?

- Po co z aniołami. Wystarczy, jeśli nie będzie tam Kaczyńskiego. On buntuje klasę przeciwko mnie, słu­chają go jak samego dyrektora albo i lepiej.

- Zaciągnął się na pocztę, może zrezygnuje ze szkoły?

- Niestety, przyjął zastępstwo tylko na czas ferii.

- Dobrze się uczy?

- Gdzie tam! Ledwie wyciąga na trójki.

- Może nie zda i pozbędziesz się przeciwnika w spo­sób naturalny.

- Wątpię. Jest za sprytny, żeby nie zdać. Zawsze się wykpi. W ogóle to jest inteligentny, tylko nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać, z czym wyskoczy. Albo się wygłupia, albo bywa zaskakująco poważny, pozuje na dorosłego.

- Ciekawy chłopak. Widocznie działa na niego wpływ środowiska, w którym się wychowuje. Jacy są jego rodzice?

- Nie wiem. On jest u ciotki.

- Ach, tak? Mógł mieć trudne dzieciństwo.

- Już widzę nowy przypadek dla psychologa. Propo­nuję, żebyś codziennie odbierała pocztę. Będziesz mo­gła poczynić obserwacje. Powodzenia! - Monika od­wróciła się do ściany próbując zasnąć.

Ale sen nie przychodził. Chciała czy nie chciała, mu­siała myśleć o Kaczyńskim. Może naprawdę ma trud­ne życie? Zamiast jechać w góry podjął pracę zarob­kową. Chyba nie dla przyjemności ani fantazji? I nie­źle mu w mundurze listonosza. Teraz dopiero wygląda jak człowiek. Wanda pytała, czy jest przystojny? Ja­kie to ma znaczenie?

MARIUSZ

„A jednak uczesała się tak, jak radziłem” - stwierdził z zadowoleniem. Teraz już nie była podobna do jego matki, co go bardzo cieszy­ło. Jeszcze bardziej radował się na myśl, jaki numer matce wystrugał. Była pewna, że będzie go miała w tym Murzasichlu. A kuku!

Praca listonosza dawała mu w kość, ale perspektywa zarobienia pięciuset złotych wynagradzała zmęczenie.

Po oddaniu zaciągniętego długu zostanie mu jeszcze trochę pieniędzy na drobne wydatki. Gdyby zamienić na godziwą monetę zbierane przez dwa lata dziesięciogroszówki, może starczyłoby na adapter? „Że też człowiek musi się wiecznie skubać i cierpieć na chroniczny brak gotówki!” - myślał z goryczą. Gdzie tu sprawiedliwość, żeby dotąd nie miał własne­go adaptera? Innych stać, a jego nie. Skandal! Wiedział, że sam sobie winien, wszystko przez tę cho­robliwą ambicję i zawziętość. U matki stopa życiowa od razu by mu podskoczyła. Na początek dostałby z pewnością nie tylko adapter, ale i magnetofon. Wystar­czyło powiedzieć: tak!

Tylko że Mariusz nie jest do kupienia. Za bardzo wrósł w rodzinę ciotki, nie umiałby bez wstrząsu za­puścić korzeni w inny grunt. W przyszłości będzie miał wszystko, o czym zamarzy, dojdzie do tego włas­ną pracą, bez niczyjej łaski. Chwilowo musi ciułać gro­sze na opędzenie najpotrzebniejszych potrzeb. Ciotka dawała mu na wszystko, czego potrzebował, su­ma płacona przez matkę była wysoka, ale Mariusz prosił tylko o rzeczy niezbędne. Widział, z jakim tru­dem gospodarowała posiadanym budżetem, i wstyd by mu było żądać dla siebie specjalnych względów. Godził się na niedostatki solidarnie z resztą rodziny. Z rejonu wracał o zmierzchu, po siedmiu godzinach nieustannego dreptania od mieszkania do mieszkania, od drzwi do drzwi. W progu witały go Basia z Hanką, przekomarzając się:

- Jest dla mnie list?

Opędzał się od nich jak od uprzykrzonych much, nie wysilając nawet na grzecznościowe: „Dziś nie ma, ale jutro dostaniecie cały worek”.

- Ciężko ci - litowała się ciotka. -Nie lepiej było jechać w góry?

- Może lepiej, a może gorzej.

- Odpocząłbyś chociaż.

- Po czym?

- Jak to po czym? Nauka to najcięższa praca.

- Nic podobnego! - zaprzeczył z przekonaniem, myś­ląc o swoich obolałych kończynach. - Aż taki pracuś nie jestem, żeby się zamęczać nauką.

- A roznoszenie listów jest dla ciebie męczące?

- Trochę.

- Dziwny chłopak z ciebie. Gdyby mnie dano do wyboru pracę lub odpoczynek, nie wahałabym się ani sekundy. A w górach nigdy nie byłam...

- Dlaczego?

- Nie miałam warunków.

- Mój ojciec nie mógł cioci zafundować wyjazdu?

- On też jako początkujący naukowiec, młodszy asy­stent, nie zarabiał wiele.

- Ale moja matka jest zamożna, prawda?

- Oboje z mężem są lekarzami, więc chyba nieźle zarabiają. Chciałbyś do niej wrócić?

- Nigdy! Chyba mnie siłą nie zabierze?

- Siłą nie, ale...

- No to w porządku. Mogę spać spokojnie. Kiedyś i ja będę dużo zarabiał.

- Jako listonosz?

- Jeszcze się zastanowię. W każdym razie, jak będę miał pieniądze, urządzę nam wszystkim taką wyciecz­kę, że popamiętacie do końca życia. Będziemy robić fantastyczne wędrówki, a wieczorami rozbijać się po lokalach, dansingach.

- Ja też? - nie dowierzała Jola.

- Na dansingi chodzą tylko dorośli.

- Nie martw się, córeczko, zanim Mariusz jako listo­nosz zarobi dużo pieniędzy, ty zdążysz dorosnąć.

- Ja wcale nie mówię, że praca listonosza jest szczytem moich marzeń. Jeszcze nie wiem, w jaki sposób zdobędę dużo pieniędzy, ale muszę je mieć i przyrze­kam wam...

- Dobrze, dobrze, pomarzyłeś, teraz się połóż i tro­chę odpocznij. Jutro też będziesz miał ciężki dzień.

- I pojutrze... a potem dwa dni świąt. Całe dwa dni! Czy ciocia wyobraża sobie, co za radość!

- Tak, wyobrażam sobie - powiedziała, ale Mariusz miał wątpliwości, czy ktoś nie mający odpoczynku ani w niedzielę, ani w święto potrafi zrozumieć, jakie to uczucie, kiedy po obudzeniu uświadamia sobie, że ma całe dwa dni, całe czterdzieści osiem godzin dla siebie, że może z tym czasem robić, co mu się podoba, wszy­stko może, a nic nie musi.

Ciotka przyzwyczajona do codziennego kieratu chyba nie wiedziałaby, jak ten wolny czas wykorzystać, na pewno czułaby się nieswojo i w końcu zrobiła jakąś przepierkę czy coś w tym rodzaju.

„Muszę ją kiedyś wziąć na takie wczasy, gdzie nie mogłaby w żaden sposób pracować, musiałaby odpo­czywać” - przysięgał sobie uroczyście, myśląc mimo woli, jak wesoło jest teraz w Murzasichlu. I chociaż pocieszał się, że niejednego tam nogi bolą od łażenia po górach, wiedział, że jest to zupełnie inny rodzaj bólu. Kiedy się nie musi, trud i wysiłek od razu stają się lżejsze. Tak jak z lekturami szkolnymi. Książka, którą musi się przeczytać, wydaje się nudna i ciężko doczytać ją do końca, a ta sama książka ja­ko lektura nieobowiązkowa staje się zaraz ciekawsza. Przy takim rozumowaniu praca nie powinna ciążyć Mariuszowi, ponieważ podjął ją z własnej i nieprzy­muszonej woli, nikt go nie zmuszał, przeciwnie, ciot­ka namawiała do wyjazdu. Sam decydował, sam na­rzucił sobie obowiązek, więc koniec z rozczulaniem się nad sobą!

Są przecież i pozytywne strony tego medalu, Mariusz stał się kimś ważnym, naczelnik okazał mu dużo zaufania powierzając do doręczania przekazy pieniężne. Zastanawiał się, czy mógłby uciec z tymi pieniędzmi? Nie mógłby! Świat nie jest taki wielki, jaki się wyda­je. I nigdzie nie można uciec od siebie. To coś, co człowiek ma w środku, co nim kieruje i rządzi, własne „ja” nie pozwoliłoby Mariuszowi wyciągnąć ręki po cudzą własność.

Jedyna droga do ich zdobycia prowadziła przez zmę­czenie i obolałe nogi, należało w siebie wmówić, że jest to zajęcie pasjonujące i godne pozazdroszczenia. Po co marnować ferie na łażenie po górach, kiedy można w tym czasie odwalić kawał pożytecznej roboty? Podobnego zdania musiała być Monika. „Oboje choru­jecie na oryginalność!” Tylko że jej na pewno przy­świecał inny cel. Czyta teraz uczone księgi, żeby zagi­nać wszystkich swoją wiedzą. Że też jej się chce! Co ją zmusza do zakuwania? Ambicja? Potrzeba wywyż­szania się? Czy może... może jej rodzice płacą za do­bre stopnie? Może etat prymusa jest dla niej intere­sem dochodowym?

Mariusz wzdrygnął się na samo przypuszczenie, że Monika uczy się dla korzyści materialnych, zaraz też odrzucił tę myśl. To byłoby zbyt niskie, całkowicie nie pasujące do tej dziewczyny o pięknych złotych włosach i nieprzystępnej minie. Ambicja, tak! Chęć przodowania, tak! Ale nie cele zarobkowe! Z całą pewnością, nie!

Co innego praca na poczcie, tu sprawa jest jasna. Wynagrodzenie określają odpowiednie przepisy, pie­niądze pobiera się urzędowo i legalnie. Za tyle i tyle przepracowanych godzin należy się tyle a tyle złotó­wek. Natomiast nauka to praca honorowa, bezintere­sowna...

Mariusz uświadomił sobie niechcący, że jego stosunek do tej honorowej pracy był raczej obojętny, a chwi­lami nawet lekceważący...

- Sympatyczny ten twój kolega - stwierdziła Wanda odbierająca dziś pocztę.

No proszę! Już i ją zawojował, co zresztą nie było trudne. Siostra lubi hałaśliwych wesołków, nic dziw­nego, że Kaczyński przypadł jej do gustu.

- Uważaj, bo dostaniesz zapalenia płuc, jak będziesz prowadzić na mrozie rozmowy z listonoszami - odgry­zła się Monika.

- To niemożliwe, choćby z tego względu, że on rozma­wia w biegu, fachowo można by to nazwać rozmową błyskawiczną. Przed świętami poczta ma dwukrotnie więcej pracy niż normalnie. Jakby chciał z każdym ga­wędzić, nie wyrobiłby się z roznoszeniem listów.

- Ja się tylko dziwię, że do takiej pracy przyjmują młodych chłopców. To za ciężka robota dla piętnasto­letniego człowieka .- zauważyła mama.

- On za miesiąc kończy szesnaście. Jest starszy od Moniki, bo stracił rok chodząc do szkoły zawodowej, z której teraz przeniósł się do liceum.

- To wszystko powiedział ci w biegu? Meteor! - za­drwiła Monika.

- Lubię takich chłopaków!

- Masz szansę. O ile wiem, nie chodzi z żadną dziew­czyną.

- Monika! Czy ty jesteś zdrowa na umyśle?

- Oczywiście.

- Muszę ci wierzyć, choć czynię to bez przekonania.

Właściwie należało powiedzieć coś ostrego, ale Monika zaczęła przerzucać gazety mając nadzieję, że zawieruszył się wśród nich list, na który bezskutecznie wycze­kiwała. Niestety, nadzieja była zwodnicza. Wanda, jak zwykle wścibska i zainteresowana wszyst­kim dokoła, zauważyła cień rozczarowania na twarzy siostry.

- Czekasz na jakiś ważny list? - uśmiechnęła się do­myślnie.

- Na nic nie czekam - odpowiedziała opryskliwie Monika stwierdzając, że wścibstwo Wandy przechodzi wszelkie granice. Niech pilnuje własnego nosa. A list od Poli Raksy już na pewno jest w drodze, tylko z po­wodu przedświątecznego ruchu przyjdzie z opóźnie­niem. Tak, przyjdzie dopiero po świętach, trzeba się uzbroić w cierpliwość.

Łatwo powiedzieć: uzbroić się w cierpliwość, kiedy nie można spokojnie zająć się żadną robotą. Monika bez­wiednie spoglądała w okno łudząc się, że list mógł się listonoszowi zawieruszyć w torbie, zwłaszcza takiemu niepoważnemu listonoszowi jak Mariusz Kaczyński. Więc to on będzie dobrym duchem, czarodziejem, dzię­ki któremu spełni się marzenie Moniki. O ironio losu! Że też każda rzecz musi mieć blaski i cienie! Świadomość, że upragniony list otrzyma za pośrednict­wem Mariusza, a nie pana Gajewskiego, psuła Monice urok oczekiwania. Pan Gajewski był jej sympatią od lat, lubiła tego miłego, starszego pana z życzliwym uśmiechem i torbą pełną niespodzianek.

- Znowu się przepaliła żarówka w piwnicy - dolecia­ło biadanie mamy. - Dopiero jak sobie złamię nogę albo wybiję zęby... - groziła nie wiadomo komu.

- Nic sobie, mamuśku, nie wybijesz, bo zaraz ci wkrę­cę nową żarówkę - zgłosiła się Wanda.

- Ja to zrobię! - zadeklarował ojciec swoją pomoc w przedświątecznym rozgardiaszu.

„Skoro głowa rodziny włącza się do akcji, nic tu po mnie!” - pomyślała Monika, zamierzając zająć się swoimi sprawami. Ale okazało się, że nie ma zapasowej żarówki, więc rada nierada ubrała się, wciągnęła gumo­we botki, żeby nie tracić czasu na sznurowanie długich bucików, i poprosiła o pieniądze.

- Kup dwie sztuki, będzie na zapas - powiedziała mama wyciągając dwadzieścia złotych.

- Dlaczego nie pięć? - zapytał ojciec, sięgając do portfela.

- Wystarczą dwie, wojna będzie czy co?

- Domowa! - zauważyła Monika. - No więc ile, dwie czy pięć? Mnie to jest absolutnie obojętne.

- A róbcie, co chcecie, żebym tylko miała światło w piwnicy.

Monika zauważyła raz jeszcze, że o zgodność poglądów trudno nawet w rodzinie, i to tak dobrze zorganizowa­nej jak rodzina Zaniewskich, cóż więc mówić o jedno­myślności w klasie, gdzie jest tyle różnorodnych cha­rakterów.

„Trzeba robić swoje, nie patrząc na innych” - utwier­dziła się w przekonaniu, że powinna zawsze postępować zgodnie z własnym rozumowaniem. Zapadał wczesny zmierzch. Roztopione w ciągu dnia ka­łuże zaczął ścinać mróz. Chodniki były śliskie, szło się jak po chropowatym szkle.

W najbliższym kiosku „Ruchu” Monika zauważyła ład­ne karty świąteczne. Przystanęła, żeby obejrzeć, ale nie mogła oprzeć się pokusie kupienia choć jednej. Wybrała najładniejszą, zastanawiając się, dla kogo ją przeznaczyć. O wszystkich ciociach mama z Wandą pomyślały już wczoraj, a Monika nie ma nikogo, komu mogłaby wysłać indywidualne życzenia. Jak to nikogo? A Pola Raksa? Że też nie pomyślała o wysłaniu świątecznych pozdrowień osobie, którą chciałaby nazwać swoją przyjaciółką? Jeśli Pola Raksa ociąga się z odpisaniem na list, to karta powinna ją zdopingować.

W radosnym podnieceniu wstąpiła na pocztę kupić zna­czek i napisać parę słów. Musiała chwilę poczekać, bo nie wzięła ze sobą pisaka, a urzędowe pióro było wciąż w ruchu. Układała w myśli treść życzeń, tylko że wszystko, co wymyśliła, wydawało jej się banalne i płaskie. Nawet do napisania kilku słów potrzebne jest natchnienie i warunki.

Niestety, na poczcie warunków nie było, ciągle ktoś wchodził, ktoś wychodził, miejsce przy stoliku trudno było złapać, a kiedy wreszcie dorwała się do pióra, jeden z listonoszy zaczął wyjmować listy ze znajdują­cej się w poczekalni skrzynki.

Listy sypały się do worka nieprzerwanym strumieniem, była ich niezliczona ilość, Monika wyobraziła sobie, że takie stosy korespondencji otrzymuje Pola Raksa każ­dego dnia. Czy wobec tego pisanie do niej ma sens? Jest bardzo wątpliwe, czy ma czas przeczytać wszystkie listy, a cóż dopiero odpisywać?

Zaczęła niezdecydowanie obracać kartę w rękach. „Pi­sać nie pisać?” - wahała się, widząc oczyma wyobraź­ni, jak jej karta ginie w powodzi innych i niezauważo­na wędruje do kosza.

„Nie pisać! - zadecydowała w końcu. - Po co dokła­dać pracy poczcie? Listonosze i tak mają pełne ręce roboty”. Odłożyła pióro.

- Cześć! - usłyszała nagle za plecami. Poznała głos Mariusza. Odwróciła się i niechętnie kiwnęła mu gło­wą.

- Nareszcie po robocie! - zwierzył się, zrażony jej oschłym zachowaniem. Miał policzki zaczerwienione z zimna lub ze zmęczenia. - Czuję się jak wyciśnięty przez wyżymaczkę. Że też ludziom chce się tyle pisać! Żal patrzeć na te stosy makulatury...

Dostrzegł kartę, którą Monika trzymała w ręku, i zro­biło mu się głupio.

- Pożyczyć ci długopisu? - zapytał usiłując napra­wić nietakt.

- Pożycz! - zgodziła się przez przekorę. „A dobrze mu tak! Niech się męczy noszeniem »makulatu-ry»”.

Była skrępowana, bo Mariusz czekając na długopis przyglądał się temu, co pisze, zasłoniła więc kartę ręką i napisała coś stereotypowego, aby szybciej. Przecież ta karta i tak miała być wrzucona do kosza bez czyta­nia!

- Kapitalnie wyglądasz w tym uczesaniu - stwierdził z uśmiechem.

Zamiast podziękować Monika naciągnęła kaptur na głowę i pomyślała, że jak na wyciśniętego przez wyżymaczkę potrafi czynić zupełnie trafne spostrzeżenia. Zamierzała wrzucić kartę do skrzynki.

- Daj! - wyciągnął rękę Mariusz. - Dołączę ją do dzisiejszego transportu, pójdzie o jeden dzień wcześ­niej.

Kiedy zniknął za drzwiami z napisem: „Nie upoważnio­nym wstęp wzbroniony”, przypomniała sobie, że nie nakleiła znaczka. A to numer! Wszystko przez Kaczyńskiego! Co sobie pomyśli Pola Raksa, kiedy będzie mu­siała uiścić opłatę? Może to nawet niezły sposób na zwrócenie uwagi, ale Monika nie lubi takich metod, więc pośpieszyła za Mariuszem, żeby przeoczenie na­prawić. Znalazła się w małym ciemnym korytarzyku.

- Pani w jakiej sprawie? - zapytała przechodząca urzędniczka.

Monika poczuła się nagle jak przestępca, na drzwiach było przecież napisane wyraźnie, że nie upoważnionym wara!

Na szczęście ktoś uchylił drzwi do pomieszczenia, gdzie Mariusz przebierał się w cywilne ubranie. Lewą rękę włożył w rękaw kurtki, a w prawej trzymał kartę do Poli Raksy i bezczelnie wczytywał się w treść. Moniką zatrzęsło.

- Jak możesz! - krzyknęła oburzona wścibstwem i niedyskrecją. Ochłonęła dopiero na dworze. W ręku trzymała zmiętą kartę wyrwaną w złości Mariuszowi. Mruczała pod jego adresem różne niecenzuralne słowa i chciała pisać donos do naczelnika urzędu poczto­wego albo jeszcze wyżej. Niech nie zatrudniają nieod­powiedzialnych ludzi na poważnych stanowiskach! Gdzie etyka zawodowa?

Pan Gajewski, stary, przedwojenny listonosz, nigdy by się tak nie zachował. Złość trzęsła Moniką przez całą drogę powrotną. Dopiero pod furtką przypomniała so­bie, po co właściwie wyszła z domu. Spojrzała na zegarek i szybko zrobiła w tył zwrot. Mo­że jeszcze zdąży przed zamknięciem sklepów? Potykając się na oblodzonym chodniku kombinowała, ile właściwie tych żarówek kazano jej kupić? Mama chciała dwie, ojciec pięć, ale dali jej tylko dwadzieścia złotych, więc musiała się zmieścić w granicach otrzy­manej sumy.

Kupiła trzy żarówki i wracała w nieco lepszym nastro­ju, zadowolona, że chociaż tę sprawę udało jej się za­łatwić.

Kiedy w pobliżu wiaduktu kolejowego zobaczyła Ma­riusza, cofnęła się, skręcając w boczną ulicę. Nie mogła znieść jego widoku nawet po ciemku. Pewnie zauważył ten manewr, i bardzo dobrze! Niech wie, że Monika nim gardzi i nie życzy sobie spotkania. Poprzedni zły nastrój wrócił. Przyspieszyła kroku za­pominając o ślizgawicy i za chwilę leżała na chodniku w pozycji nie budzącej szacunku.

Pierwszą rzeczą, o której pomyślała, były żarówki. Po­tłukły się na miazgę, czy wyszły cało z kraksy? Chcia­ła wstać. Bolały ją pośladki, więc gramoliła się nie­zgrabnie. Ktoś usiłował jej pomóc. Oczywiście Kaczyński! Któż by inny! Monika wolałaby w tej chwili zobaczyć diabła z rogami niż Mariusza Kaczyńskiego, ale nie miała wyboru.

Cała scena odbyła się bez słowa, w końcu Monika warknęła: - Dziękuję - i ruszyła przed siebie. „Co za pechowy dzień!” - myślała kopiąc ze złością grudki zamarzniętego śniegu.

Żarówki były całe, ale cóż z tego? Tylko jedna paliła się, a dwie miały poprzerywane druciki, widocznie uszkodziły się przy upadku.

- Wszędzie wtryniają człowiekowi buble - biadała mama. - Popsute żarówki, pończochy ze skazą, nad­gniłe owoce. Tylko dlaczego właśnie ja mam za to pła­cić? No powiedzcie! - czekała na odpowiedź.

W ten sposób ojciec jako głowa rodziny został zmuszo­ny do zabrania głosu.

- Jest tylko jedna rada - zawyrokował. - Pójdzie się do sklepu i zgłosi reklamację, muszą wymienić te żarówki na nowe.

- Się pójdzie? - mama była nastawiona sceptycz­nie.

- Monika pójdzie jutro i po problemie - ojciec był optymistą.

- Nie pójdę!

- Pójdziesz! Ponieważ ty kupowałaś, tylko ty możesz reklamować.

- Powiedziałam już, że nie pójdę!

- A ja ci mówię, że pójdziesz! -- ojciec zaczął podno­sić głos. - Powinnaś od razu w sklepie sprawdzić, czy są w porządku.

- Daj spokój! - łagodziła mama udobruchana, że i tak będzie miała światło w piwnicy. - Taki rozgardiasz przed świętami, komu w głowie sprawdzanie żaró­wek?

- Trzeba patrzeć, co się bierze.

- Nie jest elektrykiem, żeby umiała poznać się na popsutej żarówce.

- Do tego nie trzeba być elektrykiem. Chyba czegoś ich uczą w tej szkole?

To już szczyt! Zarzut, że jest nie douczona, okazał się ciosem ponad siły. Wybiegła do siebie, rzuciła się na tapczan i wylewała w poduszkę cały żal, cały smutek dzisiejszego dnia.

Ogromnie ją zabolały słowa ojca i ten jego podniesiony głos. Kto jak kto, ale ojciec rozumiał ją zawsze bez słów, czemu dziś doszło do nieporozumienia? Kto tu zawinił?

Im dłużej zastanawiała się, czyja to wina, że nastąpiło tak bolesne krótkie spięcie między nimi dwojgiem, tym wyraźniej widziała, że nie jest w porządku. Powinna jasno postawić sprawę i wytłumaczyć, dlaczego nie mo­że pójść do sklepu z żądaniem wymiany żarówek, nie­potrzebnie się zacięła w uporze i milczeniu. „Mam okropny charakter, będzie mi źle w życiu” - myślała przełykając ostatnie łzy.

Ktoś wszedł na palcach i nie zapalając światła usiadł koło Moniki. Poczuła na włosach miękką rękę starszej siostry.

- Ika, głuptasku! Nie rozpaczaj, szkoda oczu - szepta­ła Wanda pieszczotliwie. - Pójdę jutro z tobą, wiem, że nie lubisz załatwiać takich rzeczy, to nic przyjemne­go, zgadzam się, ale reklamować trzeba. Dlaczego ma­my płacić za wybrakowany towar? Pójdziemy?

- Nic nie rozumiesz, Gdybym kupiła złe żarówki, sa­ma poszłabym z reklamacją. Nie jestem dzieckiem, któ­re trzeba prowadzić za rączkę. Żarówki nie działają z mojej winy, więc jak mogę iść do sklepu i żądać wy­miany?

- Z twojej winy?

- Było ślisko, wyłożyłam się na chodniku i gruch­nęłam siatką o ziemię. Prawdopodobnie wtedy się uszkodziły. Teraz rozumiesz, dlaczego nie mogę żądać wymiany?

- Rozumiem, głuptasku, tylko że nie zgadzam się z tobą. Posłuchaj, przecież żarówki są całe. Ani stłuczo­ne, ani pęknięte, możesz je spokojnie odnieść.

- Co takiego? - Monika aż usiadła na tapczanie.

- Powiedziałam, że możesz je spokojnie odnieść, po­nieważ...

- Spokojnie, powiadasz, z czystym sumieniem?

- Nie podnoś głosu, tylko posłuchaj, co ci starsza siostra chce powiedzieć! Po co w taki drobiazg angażo­wać sumienie?

Monika odwróciła się do Wandy plecami. Ponownie wtuliła głowę w poduszkę, chcąc się odgrodzić od wszystkich przykrych spraw, z którymi nie potrafiła sobie radzić.

Czyż ten koszmarny dzień nigdy się nie skończy?! Usnąć! Usnąć i obudzić się gdzieś daleko, daleko od ludzi wścibiających nos w cudzą korespondencję, od rodziców nie umiejących wszystkiego zrozumieć, od idealnej siostry traktującej niefrasobliwie małe szachrajstwa, a może i od siebie uciec daleko? Tak, to byłoby najlepsze! Uciec od siebie, zrzucić wła­sną niewygodną skórę, wyrzec się twarzy, przywdziać maskę upodabniającą do innych. Wtedy kontakty z ludźmi zapewnione. O tym marzy mama. Czy to w końcu taka wielka trudność poudawać kogoś, kim się nie jest? Chyba dla przyszłej aktorki sztuka niewiel­ka? Tylko że Monika na tej największej scenie świata, jaką jest życie - choć to może określenie nieco pa­tetyczne - chce być sobą, chce grać siebie, nie kogoś innego, i to najprawdziwiej, jak umie.

- Spisz? - zapytała szeptem Wanda.

- Śpię! Kamiennym snem.

- To doskonale. Widzę, że się uspokoiłaś i możemy porozmawiać.

- Proszę cię bardzo, mów! Przecież wiem, że musisz się wygadać.

- No, widzisz, jak my się rozumiemy! Wracając do żarówek, czy były sprawdzane, zanim je kupiłaś?

- Nie były sprawdzane, i co z tego?

- Jeśli nie były, to skąd masz pewność, że wzięłaś nie uszkodzone ze sklepu? Może właśnie wadliwe ci dali?

- Wątpię. Moim zdaniem przy upadku powinny się rozstrzaskać w drobny mak. Dziwię się, że tylko dru­ciki mają poprzerywane.

- Wiele dziwnych rzeczy dzieje się na świecie, o czym ty jeszcze masz prawo nie wiedzieć. Również i w tym wypadku mogłaś nie wiedzieć, że bierzesz nie nadające się do użytku żarówki. Jaki stąd wnio­sek? Możesz jutro z czystym sumieniem udać się do sklepu i zażądać wymiany. Mam nadzieję, że cię prze­konałam?

- Bynajmniej. Mimo twoich niezbitych argumentów mam wewnętrzne przeświadczenie, że to ja uszkodzi­łam żarówki. Jedyne, co mogę zrobić, to iść do sklepu i kupić nowe. Jesteś zadowolona?

- Nie.

- Wobec tego nie mamy o czym dłużej rozmawiać.

- Taki drobiazg miałby nas poróżnić? Zastanów się, dziewczyno!

- Nasze poglądy na drobiazgi znacznie się różnią i trudno nam będzie dojść do porozumienia.

- Porozmawiamy jutro. Na razie prześpij się trochę. - Wanda zarzuciła koc na plecy Moniki i ściągnęła jej kapcie z nóg.

Nazajutrz z samego rana Monika pobiegła do sklepu i kupiła dwie nowe żarówki. Uszczupliła swój budżet o dwanaście złotych, zyskując w zamian zadowolenie z siebie. Obie żarówki paliły się.

MARIUSZ

Przysłowie mówi, że szewc cho­dzi bez butów. Na tej zasadzie kwiaciarkom nie należałoby dawać kwiatów, a listonosze nie powinni otrzy­mywać listów.

W wypadku Mariusza to przysłowie nie sprawdziło się. W ostatnim dniu pracy przy segregowaniu kores­pondencji dostrzegł kopertę adresowaną do niego. Schował ją do kieszeni służbowego płaszcza, poznawszy charakter pisma matki.

A potem ruszył w rejon. Przyzwyczaił się już do tego codziennego obchodu i ogarniało go dziwne uczucie na myśl o powrocie do szkolnej ławy. Pan Gajewski jeszcze chorował, więc zastępstwo mog­ło być w dalszym ciągu aktualne, ale wujek z ciotką stanęli murem, że Mariuszowi nie wolno zarwać ani jednego dnia szkolnego, w związku z czym ubierał się dziś po raz ostatni w pocztowy uniform i przerzucał przez ramię pękatą torbę wypełnioną listami. Do państwa Zaniewskich nie było dziś jak na złość żadnej korespondencji, a Mariusz tak bardzo chciał spotkać Monikę i przeprosić za popełnienie tamtej niedyskrecji. Nigdy nie czytał cudzych listów, choć­by z tej prostej przyczyny, że nie interesowały go cu­dze sprawy. Monika owszem. Wszystko, co jej doty­czyło, było dla niego ważne.

Przesyłała pozdrowienia świąteczne Poli Raksie. Wi­docznie jest z nią spokrewniona, może kuzynka, istnie­je nawet pewne podobieństwo między nimi. Czy dla­tego woda sodowa uderza jej czasem do głowy? Wielkie rzeczy! Każdy może mieć w rodzinie znanego człowieka. Na przykład ojczym Mariusza jest dużą szychą w świecie lekarskim, wydaje prace naukowe z dziedziny okulistyki, piszą o nim w gazetach, udzie­la wywiadów w telewizji. I co z tego? Czy Mariusz ma zadzierać nosa z powodu jego sukcesów? Mariusz gwiżdże na te rzeczy i jeśli będzie kiedykolwiek dum­ny, to tylko z własnych osiągnięć, ale jak dotychczas nie było ku temu powodów. Co do tej pory osiągnął? Nic. Zupełnie nic.

Warto by się serio zastanowić nad sobą, pomyśleć, jak pokierować życiem, żeby nie popełnić błędu, nie prze­gapić czegoś ważnego. Miał w planie za rok rzucić szkołę i zaciągnąć się do jakiegoś warsztatu. Obecnie coraz częściej miewał wątpliwości, czy nie lepiej do­brnąć do matury? Bez wykształcenia średniego może zostać tylko listonoszem, konduktorem lub robotni­kiem niewykwalifikowanym.

Skrzywił się na myśl, że całe życie miałby roznosić listy, dziurkować bilety czy pracować łopatą. Już le­piej odroczyć moment podjęcia pracy, lepiej przez trzy lata pomęczyć się w szkole, trzy lata to nie tak znów długo, a potem się zobaczy.

Pukał więc po raz ostatni do znajomych drzwi, uśmie­chał się do ludzi, zagadywał, pocieszał i czuł, że mimo wszystko będzie mu tego zajęcia brakować. Przechodził kilkakrotnie koło domu Moniki z nadzie­ją, że spotka ją w ogrodzie albo zobaczy przez uchylone drzwi. Niestety, nie spotkał. Czy miała spacero­wać po mrozie tylko dlatego, że Mariusz pragnął ją widzieć?

Na pewno siedzi nad książką, przecież nic innego nie umie robić. Mógłby zadzwonić do drzwi i niby przez roztargnienie podać jakiś obcy list, ale prawdopodob­nie zgłosiłaby się siostra, przyjemna gadułka, wcale niepodobna do Moniki.

Tyle że Mariusz wolałby zobaczyć mrukliwą, nachmu­rzoną Monikę niż jej milusińską siostrzycę. Taki był z niego dziwak!

W kieszeni namacał jakąś kopertę. To ten list od mat­ki! Trzeba go przeczytać, tylko gdzie? Na dworze? Mróz szczypał w uszy, należało jak najszybciej upo­rać się z roznoszeniem poczty.

- Jestem z pana zadowolony - powiedział naczel­nik ściskając mu rękę na pożegnanie. - Chyba w le­cie, kiedy będzie potrzebne zastępstwo urlopowe, będę mógł na pana liczyć?

- Nie mówię nie! - odpowiedział Mariusz i poszedł zdać umundurowanie.

W domu czekała ciotka z wypiekami na twarzy.

- Co jest? - zaniepokoił się. Przeliczył dzieci, cała czwórka wyglądała cało i zdrowo, wujek zmiatał ostat­nie łyżki zupy z talerza, nigdzie śladów pożaru ani trzęsienia ziemi, skąd to zdenerwowanie?

- Dostałam list od twojej matki. Złapał się za głowę.

- Ja też dostałem, ale zostawiłem go w kieszeni mun­duru.

- No i co matka do ciebie pisze?

- Nie wiem, nie czytałem tego listu.

- Dlaczego???

- Kiedy miałem czytać? W czasie pracy, na mrozie? A później zapomniałem wyjąć z kieszeni.

- I nie byłeś ciekawy, co pisze?

- A do cioci?

- Chce cię zabrać.

- Dokąd tym razem, jeśli wolno wiedzieć?

- Do siebie. Rozmawiała z twoją nauczycielką, któ­ra uważa, że zaniedbujesz się w nauce, a jesteś zdol­ny i stać cię na więcej.

- Na ile mnie stać, to chyba ja wiem najlepiej i ni­kogo to nie musi obchodzić. Moja rzecz!

- Nie tylko. Matka uważa, że u niej będziesz miał lepsze warunki do nauki. U nas jest ciasno, to prawda.

- Wyrzuca mnie ciocia?

- Mariuszku, chcesz dostać po uszach? Jak jeszcze raz wyjedziesz z podobnym posądzeniem... to...

- W porządku. Skoro ciocia mnie nie wyrzuca, nie ma powodu do paniki. A na luksusowe warunki pań­stwa doktorostwa gwiżdżę koncertowo! Jak będę chciał, to się będę uczył, a jak nie, to zostanę listonoszem, i co mi kto zrobi? Już mam miejsce zaklepane u naczelnika poczty. Przyjmie mnie z otwartymi ramiona­mi.

- Proszę bardzo, zostań listonoszem, jeśli taka two­ja wola, ale najpierw zdaj maturę, bo niedługo na to stanowisko będzie wymagane średnie wykształcenie.

- Pomyślę jeszcze. A do matki nie pójdę za chińskie­go boga!

- Miałbyś tam rajskie życie.

- Pluję na rajskie życie - splunął istotnie do ku­bełka z węglem.

- Tego już za wiele! - rozzłościła się ciotka. - Tobie naprawdę potrzeba silnej ręki, bo się zupełnie wykoleisz.

- Ja? Ja miałbym się wykoleić? Udowodnię cioci, że nic podobnego. Od wakacji zgłaszam się na listonosza, a maturę zrobię w wieczorówce. Zarobię na swoje utrzymanie i podziękuję mamusi za wszystko! - za­tarł ręce z uciechy, że wpadł na takie genialne rozwiązanie.

- Czy ty jesteś naprawdę szalony?

- Ale mnie ciocia nie wyrzuci, słowo?

Pogłaskała go po głowie i otarła ukradkiem jakąś kompromitującą łzę, która jej się zakręciła w kąciku oka. A wieczorem, kiedy dzieci już spały, wróciła jesz­cze raz do nurtującego ją tematu.

- Powiedz mi, ale szczerze, z ręką na sercu, dlacze­go nie pojechałeś w góry?

- Bo byłem tu potrzebny, musiałem przecież zastę­pować pana Gajewskiego. Kto by listy roznosił?

- Nieprawda! O zastępstwie dowiedziałeś się w ostat­niej chwili, a z wycieczki zrezygnowałeś dużo wcześ­niej, dlaczego?

- Jeśli ciocia koniecznie chce znać prawdę, to nie pojechałem dlatego, żeby się nie spotkać z matką. Wy­starczy?

- Czemu jesteś taki niedobry? Przecież matka cię kocha, chciałaby ci nieba przychylić.

- Spóźniony refleks. Przyzwyczaiłem się chodzić po ziemi.

- Zawzięty jesteś.

- Został mi uraz na całe życie i nic nie poradzę.

- Przydałaby ci się pomoc psychologa.

- Chciała ciocia powiedzieć: psychiatry. Ja rzeczy­wiście jestem chwilami nienormalny.

- Nic groźnego, jeśli sam to mówisz. Każdy wariat sądzi, że jest najnormalniejszy w świecie.

- Pocieszyła mnie ciocia. Zresztą nie pierwszy raz. Wtedy też...

- Odbiegliśmy od tematu. Matka cię kocha.

- Za co?

- Nie zadawaj głupich pytań! Każda matka kocha swoje dziecko.

- Nie zauważyłem tego wtedy...

- Co ty wiesz?

- Właśnie, że wiem! Kto ma wiedzieć to lepiej ode mnie? To mnie oddano do Domu Dziecka jak pod­rzutka, to ja naparzałem chłopaków, kiedy mówili, że jestem sierotą, to ja wreszcie gryzłem paznokcie cze­kając w nerwach na odwiedziny matki. Wtedy mogła mi nieba przychylić, ale widocznie miała ważniejsze sprawy.

- Zgadłeś, miała ważniejsze sprawy. Znajdowała się w bardzo trudnych warunkach. Po śmierci twojego ojca straciła służbowe mieszkanie i kończyła studia przebywając w akademiku. Nie mogła cię wziąć ze so­bą do trzyosobowego pokoju i nie mogła się tobą opiekować. Dużo lepsze warunki miałeś w Domu Dziecka.

- I odwiedzać też mnie nie mogła? Oddała jak sie­rotę, i z głowy!

- Bała się, że odwiedziny będą was oboje tylko roz­drażniać, że po widzeniu będziecie jeszcze bardziej tęsknili za sobą, a ona musiała te studia skończyć.

- Chciała, żebym zapomniał, więc zapomniałem. O co jeszcze chodzi?

- Zrozum! Zawsze miała na myśli wyłącznie twoje dobro.

- W porządku. Szkoda tylko, że nie zapytała o moje zdanie. Mało ją obchodziło, o czym myślałem, czego mi było brak...

- Och, Mariuszku! Jesteś niesprawiedliwy. Skąd wiesz, skąd masz tę niezbitą pewność, że jej nie obcho­dziłeś? Mylisz się i krzywdzisz matkę oceniając ją po­wierzchownie i egoistycznie... Widocznie za mało roz­mawialiśmy na ten temat. Są w życiu sprawy tak ważne, że trzeba im podporządkować wszystko inne.

- Nawet własne dziecko? I ciocia to pochwala?

- Nie myśl, że rezygnacja z przebywania z tobą przyszła matce łatwo. Ale tłumiła tęsknotę nie chcąc skazywać cię na prymitywne warunki, w jakich przez dłuższy czas przebywała. Najpierw akademik, potem staż w małej mieścinie, gdzie z trudem zdobyła pokoik sublokatorski w domu dwojga staruszków, któ­rzy nawet słuchać nie chcieli o dziecku. - Ciekawe, że na odległość czuli do mnie antypatię. - Starsi ludzie potrzebują spokoju, a jest rzeczą ogólnie wiadomą, że dzieci, nawet najgrzeczniejsze, roz­rabiają, ile wlezie. Poza tym matka często wyjeżdża­ła na wieś, przebywała nieraz tam po kilka dni. Wierz mi, borykała się z wieloma trudnościami.

- A może ja chciałem dzielić z nią wtedy każdy nie­dostatek?

- Bohater! Byłeś wątły i delikatny. To główny po­wód, dla którego nie chciała cię ciągnąć za sobą. Ale jak tylko udało jej się zaczepić w Warszawie i stwo­rzyć znośne warunki, natychmiast postanowiła cię za­brać. Pamiętasz?

- Pamiętam. A ciocia myślała o warunkach, biorąc mnie do siebie?

- Też porównanie! Ja jestem zwyczajnym człowie­kiem. Nie umiem nic więcej poza gotowaniem, pra­niem i wychowywaniem dzieci, natomiast twoja mat­ka długo musiała się uczyć, żeby zostać lekarzem. Po­myśl, ilu dzieciom twoja mama przyniosła ulgę w cierpieniach, a może nawet uratowała życie? Przestań być drobnym egoistą, spójrz na matkę innymi oczami, no, Mariuszku! Przecież jesteś mądrym chłopcem. Dobra­noc!

- Dobranoc! I dziękuję za wszystko! - szepnął ca­łując ciotkę w obie ręce.

Mimo że życzyli sobie dobrej nocy, oboje nie mogli usnąć, obojgu było ciężko.

Ciotkę na myśl, że naprawdę przyjdzie rozstać się z Mariuszem, ogarniał głęboki smutek. Kochała go jak własnego syna. Był najstarszy z całej gromadki i choć czasem figlował z dziewczynkami jak dziecko, to w ra­zie potrzeby umiał stanąć na wysokości zadania i za­chowywać się poważnie. W wielu sprawach mogła na niego liczyć, pomagał jej utrzymywać w karbach roz­brykane dziewczynki, które słuchały go bardziej niż własnego ojca, robił zakupy, pomagał w wielu pracach domowych. Czynił to wszystko bez nakazów i przy­pomnień. Dobry dzieciak!

Rozumiała też jak nikt inny jego opory wobec matki. Rozumiała, choć nie pochwalała, robiąc wszystko, co w jej mocy, by pozbył się zadawnionej urazy, by przy­jął do wiadomości fakt, że matka nie mogła stworzyć mu w tamtym krytycznym okresie prawdziwego domu, bo sama była wędrownym ptakiem bez własnego gniaz­da. Dopiero wtedy, kiedy nastąpiła w jej życiu pewna stabilizacja, kiedy wyszła za mąż, kiedy jej obecny mąż okazał się człowiekiem godnym szacunku, a jako wybitny specjalista, ogólnie ceniony w świecie lekar­skim, dawał rodzinie zabezpieczenie materialne, na­tychmiast zaczęła dążyć do zabrania syna. Ale ta rogata dusza, ten kozioł uparty chce zostać li­stonoszem! Nie wiadomo, śmiać się czy płakać? Wszyscy utrzymują, że Mariusz jest zdolny. Tak zawsze twierdzą nauczyciele. Dlaczego więc ma takie słabe wyniki w nauce?

Złe warunki, nic innego, tylko złe warunki! Ciasnota mieszkaniowa - bo dwa niewielkie pokoiki dla tak licznej gromadki - brak spokojnego kąta do pracy powodują ten niepokojący stan. Przeniesienie się do matki byłoby dla Mariusza najlepszym wyjściem. Tak, powinna go zabrać, choćby siłą, nie zważając na fanaberie i protesty. Chyba teraz nie zachowałby się tak po szczeniacku jak trzy lata temu.

Na wspomnienie owej historii ciotka uśmiecha się i natychmiast ogarnia ją rozrzewnienie. Diabeł nie chłopak! Nikt się nie spodziewał, że może wpaść na po­mysł urządzenia strajku głodowego, nikomu do głowy nie przyszło, że zarygluje się na strychu nie przyjmu­jąc przez dwa dni jedzenia ani picia. Dopiero po za­pewnieniu, że nie zostanie zabrany od ciotki, opuścił dobrowolnie więzienie.

Szczerze mówiąc należało mu wtedy dać porządnie w skórę, ale nie było mocnego, który by się podjął za­dania. Matka i jej mąż byli zbyt kulturalni na stoso­wanie podobnych metod wychowawczych i zresztą zbyt speszeni tym protestem, a ciotka nigdy na bra­tanka ręki nie podniosła i z pewnością rzuciłaby się na każdego, kto chciałby to uczynić. W ten sposób trzynastoletni wyrostek dał radę całej rodzinie. Oj­czym powiedział: „Poczekamy, aż zmądrzeje”. Niestety, w ciągu ubiegłych trzech lat nie było naj­mniejszych sygnałów, że coś zmienia się na lepsze. Upór Mariusza przerodził się w zdecydowany bunt. Co robić? Jak go przekonać, że powtarzając wciąż: „Nie!” działa przede wszystkim na własną szkodę.

Mariusz również przewracał się z boku na bok szuka­jąc sposobu uwolnienia od dręczących myśli. Wszyscy wyraźnie zmówili się przeciwko niemu. Czy matka nie miała w tym Murzasichlu ciekawszych rozrywek niż rozmowa z wychowawczynią na jego temat? Już go pani Lipińska musiała nieźle obsmarować! Teraz matka będzie miała argumenty: „Słabo się uczysz, trze­ba cię dopilnować” itp. Z pewnością tak motywowała swoje propozycje w liście, zostawionym w kieszeni pocztowego płaszcza.

Nie ma się co oszukiwać, sam dał jej broń do ręki gwiżdżąc na dobre stopnie. Gdyby potrafił przewidzieć skutki niefrasobliwego stosunku do nauki, jakoś by złu zaradził. Co to w końcu dla niego za sztuka pod­ciągnąć się trochę, nie za dużo, tylko tyle, by zasłu­żyć na opinię średniaka? Przy odrobinie fatygi wszy­stko jest możliwe, zwłaszcza gdy sprawie patronuje wzniosły cel, jakim jest pozostanie u ciotki. Kochana ciocia! Nawet się nie domyśla, kim jest dla Mariusza od momentu, kiedy go wzięła za rękę mó­wiąc: „Chodź, pójdziemy do domu!”. Zrobiła mu miej­sce przy swoim stole, zastąpiła matkę, stworzyła praw­dziwy dom. Teraz nie może wymagać, nie ma prawa nakazywać, żeby się wyrzekł tego, co było dotych­czas całym jego życiem. Nie zmienia się rodziny, do której się weszło w takich okolicznościach.

Ale uwaga! Sprawa tylko uległa odroczeniu, trzeba co koń wyskoczy wyprostować opinię w szkole i zebrać trochę dowodów przeciwko argumentom matki. Prze­niesienie do Warszawy oznaczałoby zmianę szkoły, a na samą myśl o tym Mariuszowi zrobiło się markotno.

MONIKA

Minęły ferie, a Pola Raksa nie dawała znaku życia. Albo w ogóle nie czytała listu Moniki, albo uznała ją za naiwną gąskę, jedną z tych, które chcą zrobić karierę dysponując wyłącznie ładną buzią.

Miała prawo czuć się znudzona podobnymi listami i nie odpisywać. Trudno! Należało postawić kropkę nad tą sprawą i zejść z obłoków na ziemię. Wycieczkowicze wrócili z Murzasichla opaleni nie ty­le grudniowym słońcem, co górskim wiatrem, i pełni radości życia. Monika i Mariusz, dwie blade twarze, wyglądali w tym gronie jak przybysze z innej planety.

- Intelektualiści muszą się czymś różnić od ciemnej masy - uzasadniał Mariusz.

- Już zdążyłeś przekwalifikować się na intelektuali­stę? - biadała Krycha.

- To wpływ Moniki - wtórował jej Adam. - Mó­wiłem, że zostawienie ich samych źle się skończy.

- Jeszcze nic się nie zaczęło, a ty już przewidujesz zły koniec. Puknij się w czółko! - radził Mariusz.

- A ja wam mówię, że z nich będzie zgrany duet - prorokowała Bożena. - Dobrani są jak rzadko.

- Nic podobnego! - zaprzeczył skromnie Mariusz. - Może Monika jest dobrana, bo ja to nic a nic.

- Wesele będzie, hejże, hej! - zaśpiewał Adam.

„Po moim trupie - pomyślała Monika. - Wielki in­telektualista!” Chociaż... coś w tym kierunku zaczy­nało się dziać.

Kiedy pan Zawisza pozwolił na klasówce z polskiego pisać wypracowanie na temat dowolny, Mariusz roz­głaszał, że pisze „O wpływie przyciągania księżyca na rozwój dorożkarstwa w Mozambiku wschodnim”, a potem okazało się, że machnął niemal pracę doktorską pod tytułem: „Moje wczoraj, dziś i jutro”, za którą dostał piątkę z komentarzem.

Pan Zawisza rzadko stawiał piątki, musiało się Ka­czorowi nadzwyczajnie udać to wypracowanie, cieka­we, dlaczego nie chciał go przeczytać głośno, mimo nalegań profesora?

Jeszcze niedawno walczył z panią Lipińską o możli­wość zaprezentowania klasie jakichś wygłupów, skąd nagle taka skromność?

A może były w tym wypracowaniu osobiste wynu­rzenia, nie nadające się do głośnego czytania, może Mariusz Kaczyński też ma swój świat wewnętrzny? Mniejsza o to, niech ma, Monika i tak nie życzy so­bie tworzyć z nim duetu.

Zima tegoroczna była mroźna i śnieżna. Pani Lipińska, zachęcona udaną wycieczką w góry, zaproponowała klasie zorganizowanie kuligu.

Propozycja została przyjęta z entuzjazmem. Wszyscy ochoczo zgłosili swój udział, Monika również.

- Kto ma sanki? - zapytał rzeczowo Mariusz. Podniosło się parę rąk. Monika nie była pewna, w ja­kim stanie znajdują się jej sanki leżące od lat na strychu, więc wstrzymała się od głosu.

- A kto nie ma? - sondował dalej Mariusz. I tym razem nie podniosła ręki.

- Rezygnujesz? -- zapytała Krystyna. - Jak zwykle. Jesteś do wyższych rzeczy stworzona.

- Może pozwolisz, że sama zadecyduję, do czego je­stem stworzona. - Monikę zabolała złośliwość Kry­styny, najchętniej powiedziałaby: „Bawcie się sami, gardzę waszym towarzystwem!” Ale wiedziała, że ten system do niczego dobrego nie prowadzi, zresztą na prawdę miała chęć na kulig.

- No więc, kto nie ma sanek? - ponowił pytanie Mariusz.

- Muszę sprawdzić, czy moje są na chodzie.

- Mariusz ma dwuosobowe, to cię przygarnie, jeśli zajdzie potrzeba - podszepnął Adam.

- Nie zajdzie taka potrzeba. Dziękuję.

- Nie martw się, Kaczorku, możesz mnie przygar­nąć - zaszczebiotała Kryśka.

Mariusz zostawił jej ofertę bez odpowiedzi. W dal­szym ciągu sprawdzał, kto nie ma sanek.

- Ruszcie makówkami, gdzie tu można wypożyczyć sprzęt dla ośmiu osób.

- Coś się wykombinuje. O sanki najłatwiej. Gorzej z siłą pociągową - twierdził Adam.

- Tu liczę na ciebie.

- Poważnie? Nie przeceniasz przypadkiem moich muskułów? Nawet obydwaj razem nie pociągniemy.

- Istotnie. Toteż nie proponuję ciebie do zaprzęgu, tylko do załatwienia konia. Ogólnie wiadomo, że po­siadasz wujka rolnika, musisz go umiejętnie podejść, żeby wypożyczył kasztanka.

- Wujek ma gniadego, nie kasztanka.

- Może być gniady, nie będę się upierał, byle ciągnął.

- Spokojna głowa! Jest silny jak koń.

- No to siłę pociągową mamy zaklepaną.

- Grunt to talent organizacyjny. Niech żyje Kaczor! - schlebiała Krycha.

Monika przyciągnęła sanki ze strychu, odkurzyła je, przetarła szklanym papierem płozy, okazało się, że są w zupełnie dobrym stanie, była więc samowystarczal­na, nie musiała korzystać z niczyjej uprzejmości, prze­ciwnie, mogła wziąć kogoś na drugie miejsce. Wujek Adama spisał się na medal. Użyczył swego ko­nia i zorganizował jeszcze drugiego, dyszlowego, wy­glądało na to, że zabawa będzie znakomita.

- Podzielmy się na dwie grupy - zaproponował Ma­riusz. - Ty, Adam, będziesz czuwał mad jedną, ja nad drugą.

- To ja chcę być w drugiej! - podlizywała się Kryśka.

- Gdzie ty masz oczy, dziewczyno? Nie widzisz, że on jest dla ciebie stracony? - szepnął jej Szewczyk.

- Dlaczego stracony? - Krystyna, jak zwykle, nie rozumiała.

- Bo wyraźnie steruje ku Monice. Nawet ślepy by zauważył.

- Ale ona go nie chce.

- I ty w to wierzysz? Idę o zakład, że do wiosny ta niezdobyta twierdza wywiesi białą flagę.

- Na razie nie zanosi się na to.

- Czyżby? Spójrz w lewo!

Choć sanki Moniki były duże i wygodne, Iwona ma­jąca tam zająć drugie miejsce przysiadła się „na trze­ciego” do Marty i Aliny.

- Tak nie pojedziesz! - zaprotestował Mariusz. - To jest wbrew przepisom behape. Kto będzie odpo­wiadał, jeśli ulegniesz wypadkowi?

- Gniady.

- Bez żartów! Siadaj na moje miejsce!

- A ty?

- Poradzę sobie.

- Poradził sobie! - szepnął Adam do Krystyny, wskazując Mariusza sadowiącego się za plecami Moni­ki.

- Spójrz na nią! - odpowiedziała Krystyna również szeptem. - Ma minę, jakby go chciała zrzucić z tych sanek.

- Prawidłowo! Wszystko jest na najlepszej drodze. W maju będą razem zrywać kaczeńce nad rzeką, ja ci to mówię!

Ruszyli spod szkoły i sunęli przez miasto budząc sen­sację - ostatecznie widok był niecodzienny. Dzieci machały im rączkami, a kierowcy ciężarówek trąbi­li niecierpliwie, kiedy na szosie powstał korek. Skręcili więc w boczną ulicę, gdzie było więcej śnie­gu, ale prawdziwa jazda zaczęła się dopiero za mia­stem. Tu kawalkada rozwinęła przyzwoitą szybkość, koniki rwały do przodu, jakby nie miały żadnego ob­ciążenia.

Obie grupy posuwały się ruchem falistym, bo teren był nierówny, wznosił się i opadał, chwilami pierwsza grupa znikała sprzed oczu drugiej, żeby za moment wyłonić się zza pagórka, co było kwitowane entuzja­stycznymi okrzykami.

Kawalkadę otwierała pani Lipińska zaproszona przez wujka Adama do wygodnych sań z dzwoneczkami, a zamykał Mariusz z Moniką. Mariusz chwycił w bie­gu jakiś pręt żelazny i uderzał nim o płozy sanek. In­ni nie pozostawali w tyle i dzwonili, czym kto miał. Wszystkie psy w okolicy zaczęły ujadać poruszone nie­zwykłym hałasem.

Kiedy zaczęło szarzeć, Mariusz ułamał jakąś suchą gałąź i przyczepił do niej swój kolorowy szalik sygna­lizując w ten sposób nietypowy pojazd na drodze. Żeby sygnał był bardziej zauważalny, stanął na pło­zach i wymachiwał gałęzią wokół głowy.

- Chcesz fiknąć? - ostrzegła lojalnie Monika.

- Ja fiknąć? Żartujesz!

- Wypadki chodzą po ludziach.

- Ale nie po takich jak ja. Mnie nieszczęścia omija­ją - znowu zamachał szalikiem uczepionym do suchej gałęzi. Potem coś krzyknął i...

To, co się stało potem, pamięć Moniki zarejestrowała chaotycznie i niedokładnie. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, kto to mógł być? Może ona sama na widok pękającego sznurka do sanek i oddalających się pleców koleżanki jadącej przed nią, a może Mariusz, który złapał ją za ramię dla utrzymania równowagi?

Nie mogła odtworzyć kolejności wydarzeń. Czuła się bardzo dziwnie, chyba tak jak kosmonauta w stanie nieważkości albo pływak porwany prądem rzeki. Mia­ła uczucie kołysania, któremu towarzyszył tępy ból głowy. Nie wiedziała, czy to sen koszmarny, czy kosz­marna rzeczywistość.

Czegoś podobnego doświadczała po raz pierwszy w ży­ciu.

Z maniackim uporem wracała do momentu zarejestrowanego w pamięci jako ostatni. Chciała za wszelką ce­nę ustalić, czy najpierw pękł sznur od sanek, czy wdarł jej się w uszy krzyk Mariusza? Bo to jednak krzyczał Mariusz. Teraz przypomniała sobie dokładnie. Najpierw on dziko wrzasnął, potem oboje wywinęli koziołka, a potem... potem już nic, tylko ten ból, szum w głowie i wrażenie, że pędzi gdzieś na oślep, bez steru, bez kie­runku i bez możliwości kontroli nad ruchami...

„Gdzie ja jestem?” - pomyślała wreszcie.

Najrozsądniej byłoby otworzyć oczy i rozejrzeć się, ale nie mogła. Powieki miała ciężkie, jakby sklejone ze sobą. Pociągnęła nosem, wyczuła jakiś dziwny, trudny do zidentyfikowania zapach.

„Chyba nie umarłam? - zaniepokoiła się. - Na pewno żyję, skoro potrafię myśleć, umarli nie rozmyślają!”

Uspokojona poruszyła ręką. Pod palcami wyczuła gład­kość pościeli. Kołdra była czymś rozpoznawalnym, re­alnym, napawała optymizmem. Teraz ręka powędrowa­ła ku oczom, długo nie mogąc ich znaleźć. W miejscu, gdzie powinny się znajdować, wyczuła górę bandaży, a ten nieustający, tępy ból wypływał gdzieś z wnętrza, spod nich.

Próba poruszenia głową zakończyła się wzmożoną falą bólu. Badała więc twarz dotykając palcami ust, nosa, policzków. Stwierdziła, że bandaż zakrywa jej tylko jedno oko, to, z którego promieniuje ten nieznośny ból. Drugie dało się otworzyć i mogła zobaczyć wreszcie, gdzie się znajduje.

Wyglądało ona to, że jest w szpitalu. Albo w niebie, chociaż poruszająca się bezszelestnie jak biały duch pielęgniarka przypominała bardziej ciotkę Lucypera niż anioła.

Druga ręka Moniki okazała się mniej sprawna, leżała na kołdrze, spowita bandażem, trochę bolała, ale kon­tuzja nie była chyba groźna.

Sprawdzenie kończyn dolnych wypadło zadowalająco, obie były w porządku. A więc sytuacja powoli zaczy­nała się wyjaśniać: największy niepokój budziła gło­wa.

„W najgorszym wypadku oślepnę na jedno oko” - po­myślała niefrasobliwie, nie wierząc zresztą w taką ewentualność. Przypomniała sobie znowu koziołkujące­go Mariusza i wzdrygnęła się w poczuciu winy. Bo to przecież jej wina, że nie pomyślała o założeniu nowego, mocnego sznurka do sanek.

Nie wiadomo, co temu wariatowi się stało. Był w gor­szej sytuacji: upadek z pozycji stojącej był na pewno bardziej niebezpieczny.

„Żeby tylko nie pęknięcie podstawy czaszki” - po­myślała z trwogą. Słyszała kiedyś o takim wypadku, był śmiertelny. Jeśli Kaczorowi stało się coś złego... to do końca życia będzie miała wyrzuty sumienia. Trzeba zagadać tę herod-babę w pielęgniarskim czepeczku, może wie, co z Mariuszem.

- Siostro...

Okrągła twarz pielęgniarki rozpromieniła się w szero­kim uśmiechu.

- No, nareszcie, oprzytomnieliśmy. Jak się czujemy?

- Świetnie, ale...

- Bardzo dobrze! Narobiłaś wszystkim strachu, dziew­czyno. Mamusia truje się kropelkami od kilku godzin, a tu, proszę, córeczka czuje się świetnie.

- Gdzie mama? - zawołała Monika nie myśląc więcej o Mariuszu.

- Czeka na korytarzu i co parę minut prosi o coś na uspokojenie. Jak dobrze pójdzie, ty wstaniesz, a ma­ma położy się do łóżka.

- Niech siostra poprosi mamę.

- Oho, zaraz poprosi. Odwiedziny chorych są dozwo­lone w niedziele i czwartki. Mogę najwyżej donieść ma­musi, że córka oprzytomniała i jest wesoła jak szczygiełek.

- Nieprawda, jestem smutna.

- Ale czujesz się świetnie?

- Nic podobnego. Okropnie!

- Szantażujemy służbę zdrowia?

- Nie szantażujemy, prosimy.

- Dlaczego ja mam takie miękkie serce? - rzuciła re­toryczne pytanie pielęgniarka wychodząc na korytarz. Za chwilę Monika poczuła na policzku coś ciepłego. To były łzy mamy.

- Moniko... Moniko... - tylko tyle potrafiła z siebie wykrztusić.

- Czy ze mną jest źle, że tak się denerwujesz, ma­musiu?

- Ach, córeczko! - wzdychała mama głaszcząc Moni­kę po zdrowej ręce.

- Do wesela wszystko się zagoi - prorokowała pie­lęgniarka. - Może pani spokojnie wracać do domu. Na moją odpowiedzialność.

- Mieszkam poza Warszawą, pociąg będę miała dopie­ro rano.

- Co ja mam z panią robić do rana?

- Wyrzucić, nie widzę innej możliwości. Posiedzę na dworcu.

- No to niech pani już tu zostanie. Jakie to kłopoty z tymi dziećmi. Czy pomyślałaś, na jaki niepokój na­raziłaś matkę?

Monika chciała pokręcić głową, ale spod bandaża znów dał znać o sobie przejmujący ból.

- Co jest właściwie ze mną? - spoglądała pytająco to na mamę, to na pielęgniarkę.

- Masz rozciętą brew, ale pan doktor Jabłoński tak ci ją pięknie zeszyje, że nawet narzeczony niczego nie zauważy.

Wzmiankę o narzeczonym Monika puściła mimo uszu, zaniepokoiła się natomiast tą rozciętą brwią. Przypo­mniała sobie nagle o swoich projektach na przyszłość. Nawet najmniejsza blizna była dla aktorki niepożąda­na.

- Mniejsza o brew, to drobiazg, najważniejsze, żeby oko było w porządku - wzdychała mama.

- Jaki drobiazg, co ty mówisz, mamusiu?! Ja nie mo­gę mieć żadnej szramy na czole. Nie mogę, za nic!

- Nie denerwuj się, ślicznotko! Doktor Jabłoński ma złote ręce - siostra dyżurna mówiła głosem niskim i chrapliwym, ale w uszach Moniki zabrzmiał on w tym momencie jak najpiękniejsza muzyka.

- A co z Mariuszem, mamusiu?

- Z jakim Mariuszem?

- Kaczyńskim. Fiknęliśmy oboje z moich sanek. Co z nim?

- Nie mam pojęcia. Nic nie wiem o drugim wypadku. Zawiadomiono mnie, że jesteś na stacji pogotowia ra­tunkowego, był to dla mnie wystarczający szok.

- Gdybyś mogła się dowiedzieć...

- Dobrze.

Monika chciała się unieść i pocałować mamę, ale tylko syknęła boleśnie.

„Czy to możliwe, żeby rozcięta brew tak wściekle bo­lała?”

- Mamo... Czy... oko nie jest uszkodzone? - spytała Monika przerażona.

- Nie myśl o tym, córeczko, rano zostaniesz dokładnie zbadana, wtedy będziemy wiedzieli, jak jest naprawdę, ale to na pewno jakiś drobiazg.

Monika do białego rana nie zmrużyła zdrowego oka.

MARIUSZ

- No i co? Czego się dowie­działeś? Odzyskała przytomność? - zasypano Mariusza gradem pytań, kiedy nazajutrz zjawił się w szkole.

Kiwał głową potakująco, nie chcąc wdawać się w sze­rokie dyskusje. Jeszcze nie wrócił do siebie po wczoraj­szym szoku. Takiego koszmarnego dnia, a właściwie nocy nie przeżywał jeszcze nigdy w życiu. Wczorajszego wypadku można było uniknąć. To on, Mariusz, ponosi winę za to, co się stało z Moniką. Gdy­by siedział spokojnie, odczepienie sanek nie groziło żadnymi poważniejszymi konsekwencjami, w najgor­szym razie skończyłoby się na przymusowym lądowa­niu w stercie śniegu. To on jadąc w pozycji stojącej i tracąc równowagę równocześnie chwycił odruchowo Monikę za ramię i ściągnął z sanek. Krzyknął wtedy, ile sił w płucach, żeby zwrócić uwagę towarzyszy na ich efektowny upadek.

Efektowny! Zanim rozpędzona kawalkada sanek zatrzy­mała się, byli przez chwilę tylko we dwoje, on oszo­łomiony niespodziewaną kraksą i Monika rozciągnięta na śniegu jak gałgankowa lalka. Nie reagowała na wo­łania, leciała mu przez ręce, kiedy chciał ją podnieść, a z rozciętego czoła sączyła jej się strużka krwi. Dopiero wtedy się przeraził. Skąd krew? W pobliżu le­żała gałąź z przywiązanym szalikiem. Był poplamiony krwią. Monika musiała upaść na tę gałąź i rozciąć sobie czoło. Jego wina! Tylko i wyłącznie jego wina!

- No powiedz, ocucili ją na pogotowiu? - gorączko­wała się Krycha. - A może umarła, taka była blada.

- Głupio gadasz, jak zwykle! - wściekł się Mariusz.

- Przewieźli ją do szpitala w Warszawie. Dopiero późnym wieczorem odzyskała przytomność.

- Wpuścili cię do szpitala? - zdziwiła się Bożena, i- Chyba podałeś się za członka rodziny.

Co miał odpowiedzieć? Że warował pod szpitalem, aż doczekał się wyjścia pani Zaniewskiej? Gdyby zaszła potrzeba, stałby tak parę dni i nocy, żeby tylko usły­szeć: „Życiu Moniki nie grozi niebezpieczeństwo”.

Kiedy to usłyszał, miał chęć rzucić się pani Zaniewskiej na szyję. Rozkleił się kompletnie i popłakał z radości jak dziecko, na koniec przyznał się, że gdyby Monice stało się coś złego, on by sobie chyba życie odebrał. Pani Zaniewska popatrzyła na niego uważnie i zapyta­ła: - Czy to przypadkiem nie ty masz na imię Mariusz?

- Tak. Jestem Mariusz Kaczyński. Czy moje nazwisko coś pani mówi?

- Wszystko. Monika właśnie niepokoiła się o ciebie. Mówiła, że razem fiknęliście z sanek. Okazuje się, że miałeś więcej szczęścia od niej.

Istotnie miał dużo szczęścia. Chociaż sto razy wolałby zamienić się rolami, być w szpitalu, a nie pod szpita­lem. Po tym wszystkim nie ma co liczyć na przyjaźń Moniki. Jak ona musi go w tej chwili gorąco nienawi­dzić! I słusznie. Cóż on ma na swoją obronę? Nic! „Ja tego nie chciałem, nie przewidziałem” - to żadne tłu­maczenie.

- Ty masz szczęście, Kaczor! - klepnął go po plecach Adam. - Mało brakowało, żebyś się również znalazł w szpitalu.

- Co ty wiesz o szczęściu? - odpowiedział Mariusz z roztargnieniem.

Po lekcjach, w których uczestniczył nie bardzo przy­tomnie, pobiegł do państwa Zaniewskich. Niestety, nikt nie odpowiadał na niecierpliwy dźwięk dzwonka. Wi­docznie rodzice Moniki byli jeszcze w pracy. Nie pozo­stawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Łatwo powiedzieć! Jak tu być cierpliwym, kiedy wszystko sprzysięgło się przeciw niemu? Hanka z Baśką zaczęły skakać sobie do oczu o jakieś głupstwo, za­pytał, czy postraszyć je kominiarzem, na co odpowie­działy tak serdecznym śmiechem, że musiał każdej dać po kuksańcu.

- Powiem mamie, że bijesz kobiety - zagroziła Baś­ka.

- Nie kobiety, tylko smarkule.

- Bijesz i jeszcze obrażasz! W ładnym towarzystwie musisz się ostatnio obracać! Powinszować!

- Baśka! Skończ tę dyskusję, nie mam zupełnie nastro­ju do żartów.

- Jakieś kłopoty?

- Zgadłaś.

- Było tak mówić od razu, a nie rwać się do bicia. Czy mogę ci w czymś pomóc?

- Możesz. Zabierz Hankę i zostawcie mnie w spoko­ju.

Wyszły lekko obrażone, ale Mariusz i tak nie mógł znaleźć sobie miejsca. Najpierw radio sąsiadów grało bardzo głośno, potem obudził się Sławek i urządził taki koncert, że nie było innego wyjścia jak ulotnić się z domu. Z kolei na podwórku ujadał pies, gdyż jacyś dwaj malcy wsadzali patyki przez sztachety dopro­wadzając czworonoga do białej gorączki. Chłopaków pogonił, Kajtka uspokoił głaszcząc po kar­ku, następnie wyszedł na ulicę. Może rodzice Moniki są już w domu? Może dowiedzieli się czegoś nowego o stanie jej zdrowia?

Państwo Zaniewscy byli przybici. Nie przywieźli ze szpitala dobrych nowin. To, co wczoraj stanowiło tyl­ko przypuszczenie, dziś stało się niemal pewnością: Monice groziła utrata wzroku.

Mariusz zdrętwiał z przerażenia. Nie! Nie! Nie! Przesłyszał się chyba? Ona nie może oślepnąć! To byłoby potworne! Za co? Dlaczego? I czemu właśnie ona ma ponosić skutki jego lekkomyślności? Musi być jakaś sprawiedliwość na świecie! Musi! Trzeba coś zrobić, że­by cofnąć ten straszny wyrok. Niech się z nim stanie coś najgorszego, niech go dotknie najsurowsza kara, byle ona wyszła szczęśliwie z tej historii. A może leka­rze się mylą? Może pierwsze badanie wypadło niepo­myślnie, natomiast dalsze przyniosą poprawę sytuacji? Przecież medycyna zna wiele nieprawdopodobnych przypadków, cudownych uzdrowień, będących zasko­czeniem dla samych lekarzy. Może stanie się cud...

- Siadaj, chłopcze! - pan Zaniewski podsunął Mariu­szowi krzesło. - Blado wyglądasz. Szklanka herbaty dobrze ci zrobi.

- Nie, dziękuję! - odparł żywo.

Nie byłby w stanie przełknąć ani łyka. Usiadł, choć miał świadomość, że jest intruzem, natrętem. Rodzice Moniki z pewnością chcieliby w takiej chwili być sami. Ale usłyszana wiadomość odebrała Mariuszowi wszyst­kie siły, nie mógł ruszyć się z miejsca.

- Zmartwiła cię ta wiadomość? - zapytał pan Za­niewski, obrzucając go spojrzeniem.

Mariusz kiwnął głową, choć słowo „zmartwił” było w tym wypadku za słabe, nie oddające ani w części stanu jego ducha. Był po prostu zdruzgotany, ale czy ojciec Moniki może to zrozumieć? Przecież nie wie, kim Mo­nika jest dla Mariusza...

A kim właściwie jest? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, pani Zaniewska przyszła z trzema szklankami parującej, aromatycznej herbaty. Wtedy poderwał się z krzesła.

- Ja przepraszam za to najście, wiem, że chwila jest nieodpowiednia do składania wizyt, proszę mi wyba­czyć, pójdę już.

- Siadaj! - zmusił go pan Zaniewski. - Przyszedłeś dowiedzieć się o zdrowie Moniki, nie ma w tym nic niewłaściwego. Pij herbatę!

Mariusz długo mieszał cukier, dzwoniąc łyżeczką o brzeg szklanki, potem zmusił się do wypicia kilku ły­ków. Zrobiło mu się ciepło i nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie, powiedział:

- A ja nie wierzę, że Monika straci wzrok. Po prostu nie wierzę! - powtórzył z przekonaniem, widząc py­tające spojrzenie państwa Zaniewskich.

- Toś szczęśliwy! - uśmiechnął się smutno ojciec Moniki, a mama tylko ciężko westchnęła.

- Jutro jest dzień wizyt w szpitalu, może zechcesz ją odwiedzić? - spytała.

- Dobrze. Postaram się być - przyrzekł.

W domu przez cały wieczór milczał wyłączając się, na ile to było możliwe, z życia rodzinnego. Rozmów nie podtrzymywał, pytania zbywał lakonicznymi odpowie­dziami, na zaczepki nie reagował.

Ciotka przyglądała mu się podejrzliwie, ale o nic nie pytała. Lubił ją za tę delikatność.

Jedynym sposobem odizolowania się od otoczenia było wsadzenie nosa w książkę. Tak też uczynił. Udawał, że czyta, a myślami był przy Monice. W dalszym ciągu nie opuszczało go poczucie winy za spowodowanie wy­padku i gotów byłby ponieść każdą ofiarę, żeby tę wi­nę zmazać.

Jednocześnie miał dziwną, na niczym nie opartą pew­ność, że wszystko będzie dobrze, że wzrok Moniki uda się uratować. Wierzył w możliwość przekupienia losu jakąś obietnicą, przyrzeczeniem... Nim Monika wróci do szkoły, upłynie trochę czasu, będzie miała zaległoś­ci i zapewne przyda jej się pomoc koleżeńska. Jaki stąd wniosek?...

- Coś taki pracuś? - dopytywała Baśka, nie przyzwyczajona do widoku Mariusza schylonego tak długo nad książką.

- Wadzi ci?

- Nie wadzi, ale... - tu zniżyła głos - mama powie­działa, że wziąłeś się do nauki, bo...

- ...bo co? - najeżył się, sądząc, że został rozpraco­wany, zanim zdążył powziąć stanowcze postanowienie. Mało brakowałoby, a trzasnąłby książką o podłogę.

- ...bo jak będziesz miał dobre stopnie, to zostaniesz u nas, a jak złe...

- Baśka! Pilnuj swoich stopni, dobra?

- Nie musisz mnie pouczać, radzę sobie sama.

- To baw się lalkami, kiedy nie masz poważniejszych zmartwień.

- Wiesz, ostatnio jesteś nie do wytrzymania.

- Masz rację. Zjeżdżaj więc czym prędzej, póki jesz­cze panuję nad sobą.

Baśka zagrała mu na nosie, ale w końcu dała spokój. Teraz już mógł bez przeszkód zagłębić się w mroki historii.

MONIKA

Najgorsza na świecie jest nie­pewność. Co w końcu z tym okiem? Dlaczego lekarze nic jej nie chcą powiedzieć? Nie można zrobić najlżej­szego ruchu głową, bo ostry, przeszywający ból zaraz daje znać o sobie.

Zszywanie rozciętej brwi Monika ma już za sobą. Ta­kie operacje mogłaby przechodzić co dzień, tyle że kie­dy znieczulenie przestało działać, powróciły dolegliwoś­ci i złe samopoczucie. Boli cała lewa połowa twa­rzy.

- Jeszcze długo będzie dokuczać - stwierdza ze zna­jomością rzeczy pielęgniarka, która objęła dyżur popołudniowy. - Nawet po zdjęciu szwów potrafi od czasu do czasu zaboleć.

„Więc to rozcięta brew daje znać o sobie, oko może być w porządku!” - pocieszała się Monika, żeby za chwilę znowu wpaść w skrajny pesymizm. Postanowiła, że po obchodzie lekarskim poprosi o wyjaśnienie, czy nastą­piło u niej uszkodzenie wzroku, czy nie, ale, niestety, znów dostała wymijającą odpowiedź. Siostra, która właśnie objęła dyżur, była mało przy­stępna w przeciwieństwie do poprzedniej i na wszyst­kie indagacje Moniki odpowiadała, że ma cierpliwie czekać. Pytanie, jak długo można?

Czas wlókł się w nieskończoność, godzina za godziną płynęły ospale, nie było nic do roboty. Z przyjemnością poczytałaby sobie, przecież drugie oko było zdrowe, ale konieczność nieruchomego trzymania głowy uniemożli­wiała to.

W tej sytuacji pozostawało wpatrywanie się w sufit i liczenie baranów dla odpędzenia smutnych myśli. Wczoraj sądziła, że najgorsze, co mogło ją spotkać, to blizna po rozcięciu brwi, dziś gotowa była się zgodzić na najdłuższą szramę, byle tylko uratować wzrok! Świat oglądany jednym okiem tracił wiele na wartoś­ci.

Liczenie baranów okazało się czynnością bardzo mono­tonną, nie dającą żadnej satysfakcji, jedyne, co dopin­gowało Monikę - to ciekawość, do ilu dociągnie. Przy setce miała już dość, przy trzystu chciała powiedzieć: „koniec!”, ale załamała się dopiero przy czterysta osiemdziesiątym siódmym baranie.

Już lepiej pozwolić bujać swobodnie myślom, nawet jeśli nie są zbyt różowe.

Następny dzień nie przyniósł również nic nowego, tyle że był to dzień odwiedzin i rodzice stawili się oboje, mama obładowana mnóstwem paczuszek z łakociami, ojciec z dobrą miną robioną na siłę. Monika aż jęknęła, przewidując, że szpitalna szafka nie pomieści wszyst­kiego.

- Żebyś miała czym poczęstować gości, którzy cię od­wiedzą.

- Żartujesz, mamusiu! Kto miałby mnie odwiedzać? Najwyżej lekarz albo pielęgniarka.

- Radzę się przygotować na wizytę kogoś z zewnątrz - szepnął tajemniczo ojciec - poprawić uczesanie, po­ćwiczyć niewymuszony uśmiech.

- Będę pozować do fotografii czy kamery telewizyj­nej? Przecież nie urodziłam pięcioraczków.

- Wybiera się do ciebie ktoś z klasy.

- Kto?

- Ktoś, kogo bardzo interesuje stan twojego zdro­wia.

- Pani Lipińska?

- Za parę minut się dowiesz, trochę cierpliwości. Czy chcesz, żebyśmy sobie poszli?

- Ależ nie! Zostańcie! Nie zostawiajcie mnie samej.

Teraz wskazówki zegara biegły szybko, stanowczo za szybko. Monika odzywała się niewiele, mama również była milcząca, wpatrywała się z troską w córkę i widać było, że targa nią niepokój. Jedynie ojciec usiłował nad­rabiać miną, ale i jemu słabo to wychodziło. Wszyscy troje byli markotni.

- Wybacz, córeczko, że nie potrafię cię dzisiaj niczym rozweselić - tłumaczył się ojciec.

- Nieważne, tatusiu, wystarczy, że przyszliście, że nie jestem sama. Nie musicie wcale zabawiać mnie rozmo­wą.

Mówiła prawdę, już sama obecność rodziców była dla niej radością, pozwalała zapomnieć, oderwać się od nie­wesołej rzeczywistości. Miała przed sobą tyle pustych godzin, które będą oczekiwaniem na kolejną wizytę, że te minuty spędzone z najbliższymi wydawały jej się nad wyraz cenne.

Czas uciekał, a ten ktoś z klasy nie zjawiał się.

- Spóźnialski - stwierdził ojciec, spoglądając na ze­garek. - Po siedemnastej nie zostanie wpuszczony.

„Spóźnialski? To chyba nie może dotyczyć pani Lipińskiej?” - pomyślała Monika.

Minęła siedemnasta i nikt się nie zjawił.

- Zabierz, mamusiu, z powrotem te dobre rzeczy, mnie zostaw tylko kukułki - powiedziała Monika markotnie. Przykro jej było, że ten „ktoś” nie przyszedł.

Mama zaczęła się żegnać, ojciec przykazywał być dobrej myśli. Wtedy weszła salowa i podała Monice bukiet za­winięty w bibułkę.

- Od kogo to?

- Mówił, że będziesz wiedziała - salowa uśmiechnęła się znacząco.

- Zapomniałam ci powiedzieć, że ten kolega, o które­go wtedy pytałaś, jest cały i zdrowy, mimo że pierw­szego dnia stał przed szpitalem kilka godzin na mrozie, czekając na wiadomość, co z tobą - powiedziała ma­ma.

- Mariusz?

- Mariusz Kaczyński - przytaknął ojciec, pomagając Monice wysupłać z bibułki czerwone róże.

MARIUSZ

- Znowu wychodzisz? - gde­rała ciotka zastanawiając się, jakie wymyślić zajęcie dla zatrzymania Mariusza w domu.

- Tak, wychodzę, będę z powrotem za godzinę.

- Ciągle przesiadujesz u Adama?

- Nie, ostatnio u Roberta.

Robert to był ojciec Moniki. Mariusz codziennie biegał do państwa Zaniewskich z nadzieją, że usłyszy dobrą nowinę, i codziennie odchodził z ciężkim sercem. Jesz­cze przeprowadzano konsultacje i sprawa nie posuwała się naprzód. Co za koszmar! Tym razem był w domu jedynie pan Zaniewski.

- Zrobiłeś zawód Monice - powiedział z wyrzutem. - Zapowiedziałeś swoje przyjście, czekała, czekała i nie doczekała się. Czemu zawiodłeś?

- Stchórzyłem - przyznał się ze skruchą. - Stchó­rzyłem w ostatniej chwili.

- Dlaczego? Przecież to był oficjalny dzień odwiedzin. Każdy miał prawo wstępu.

- Nie o to chodzi. Ja po prostu... bałem się spotkania z Moniką

- Żartujesz.

- Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale niewiele mogę powiedzieć na swoją obronę. Może kiedyś uda nam się wrócić do tej rozmowy. Bardzo bym tego pragnął...

Ojciec Moniki spojrzał na niego uważnie i dopiero po dłuższej chwili zapytał:

- Czy ty lubisz Monikę?

Mariusz znalazł się w pułapce. Na tak bezpośrednio postawione pytanie mogła być tylko jedna odpowiedź: „tak” lub „nie”. Chwilę milczał, ale w końcu rzucił odważnie, patrząc prosto w oczy panu Zaniewskiemu:

- Tak, lubię!

Dopiero kiedy głośno wypowiedział te słowa, nabrały one właściwego znaczenia. Nigdy do tej pory nie okreś­lał jasno swojego stosunku do Moniki. Nawet przed so­bą samym. Myślał o niej często, czasem z niechęcią i złością, kiedy indziej z sympatią i szacunkiem, a ostat­nio z wielką serdecznością i współczuciem. O tak! Lubił ją, a może nawet coś więcej... - To dobrze - powiedział pan Zaniewski. - Teraz Monika będzie potrzebowała dowodów przyjaźni bardziej niż kiedykolwiek dotąd.

- Na mnie zawsze może liczyć! - zapewnił Mariusz gorąco i poczuł się jak po złożeniu uroczystej przysię­gi.

Niebawem wróciła z Warszawy pani Zaniewska. Była ogromnie poruszona.

- Monikę przewieziono do kliniki okulistycznej. Zo­stała tam dokładnie przebadana. Powiedziano mi, że istnieje szansa na uratowanie oka, jeśli wyrazimy zgo­dę na operację. Podejmiemy ryzyko? - spojrzała na męża pytająco, szukając u niego rady i oparcia. Mariusz poczuł suchość w gardle, miał wrażenie, że jakaś pętla zaciska się ciasno wokół jego szyi. Gdyby musiał teraz coś powiedzieć, z pewnością nie potrafiłby wydać głosu. Myśl, że rodzice Moniki mogą nie zgo­dzić się na operację- poraziła go jak prąd elektryczny. Rzucił błagalne spojrzenie na pana Zaniewskiego.

- Mówisz, że jest szansa? - zaczął pan Zaniewski. - Jak duża?...

- Któż to wie? Operacja może się udać, a może się nie udać. Co robić, co robić?... Ja zupełnie tracę gło­wę...

- Postaraj się uspokoić, kochanie. Mamy jeszcze tro­chę czasu do zastanowienia. Chociaż... Nad czym tu się zastanawiać? Jestem jak najdalszy od podejmowania pochopnych decyzji, ale przecież brak zgody na ope­rację równa się częściowej utracie wzroku przez Monikę. Jeśli istnieje szansa, choćby niewielka, musimy z niej skorzystać. Inaczej mielibyśmy wyrzuty sumie­nia do końca życia.

- Tak, tak, masz rację... Nie ma chyba innego wyjś­cia, trzeba zaryzykować. Żeby chociaż Monika dostała się w ręce dobrych lekarzy!

Mariusza, który już odetchnął, słysząc, że państwo Zaniewscy skłaniają się ku podpisaniu zgody na operację, znowu ogarnął strach.

- W Warszawie chyba są dobrzy specjaliści, którym można zaufać...

- W tych sprawach nigdy nie ma gwarancji. Lekarz też jest tylko człowiekiem i może popełnić omyłkę. Gdybym przynajmniej znał jakiegoś dobrego okulistę...

- Trudno. Musimy podpisać zgodę, czy możemy po­stąpić inaczej?

- Tak! Ale ta straszna niepewność.

- Nasza niepewność jest tu najmniej ważna. Nie my się liczymy, tylko Monika. Musimy zaufać lekarzom, nic więcej zrobić nie możemy...

„Musimy zaufać lekarzom, musimy zaufać lekarzom!” - brzęczało w uszach Mariuszowi przez całą powrotną drogę. „Nic więcej nie możemy zrobić” - powtarzał słowa pana Zaniewskiego, ale nie czuł się uspokojony, zwolniony od odpowiedzialności.

Miał wrażenie, że szansa uratowania wzroku Moniki uzależniona jest od jego postanowienia, iż opanuje bie­żący materiał szkolny na tyle, by udzielić jej pomocy w nadrobieniu zaległości.

Rzucił wyzwanie losowi i los mu dotychczas sprzyja, ale szansa to jeszcze nie gwarancja udanej operacji. Dowiedział się przed chwilą, że każda operacja jest ry­zykiem, a lekarz tylko człowiekiem, któremu może się coś nie udać. Ale Mariusz wie, że istnieje pewna furtka, pewien sposób, by nadarzającą się szansę znacznie zwiększyć.

Cóż z tego, że aż skóra na nim cierpnie, gdy pomyśli, do czego zmusza go ten bezlitosny los, cóż z tego, że wolał­by schować głowę w piasek i za ojcem Moniki powtórzyć: „Nic tu więcej zrobić nie możemy!” Niestety, Mariusz tak powiedzieć nie może, bo wie, że to byłoby karygodnym uchylaniem się od spełnienia powinności. I choć wszystko się w nim buntuje, wie, że pokona wewnętrzne opory i podejmie się tej najtrudniejszej w jego życiu roli.

Wlókł się ze spuszczoną głową jak zbiedzona szkapa dorożkarska, nie poznając nikogo na ulicy, a kiedy stanął przed domem ciotki, nie miał siły nacisnąć klam­ki. Gdy pomyślał, w jaki harmider i młyn wpadnie, coś go odrzuciło. Ostatnio Jola stale się naprzykrzała, żeby ją brał „na barana”, Hanka chce, żeby jej ciągle coś rysował w zeszycie, a Baśka wpadła w szał rozwiązywania krzyżówek i bez przerwy odwołuje się do jego pomocy.

Dotychczas czuł się w takiej atmosferze wyśmienicie, lubił swoje smarkate kuzynki, mógł się z nimi prze­komarzać godzinami, ale od paru dni ten najmilszy dla niego dom stał się nie do zniesienia. „Spokoju, spo­koju!” - marzył, rad się skryć w mysią dziurę, byle jak najdalej od ludzkich, nawet wyjątkowo życzliwych oczu. Pytanie, czy takie miejsce znajduje się gdziekol­wiek na świecie?

Zawrócił sprzed furtki i poszedł w kierunku przystan­ku autobusowego. Niech będzie, co ma być, i to jak najszybciej! Po co zwlekać, kiedy tej przykrości nie da się uniknąć.

Mimo bohaterskiego postanowienia, aby natychmiast przystąpić do działania, modlił się, by jazda autobusem trwała jak najdłużej albo - jeszcze lepiej - nie miała końca. Marzenie patroszonej sardynki! Nim się obej­rzał, już zobaczył przez okno mury wzdłuż toru wyścigowego na Służewcu, za chwilę tramwaj skręcający na pętli i sznur autobusów miejskich, sunących gęsiego. Chciał czy nie chciał, już był w Warszawie. Wysiadł na przystanku „na żądanie” i wskoczył w czerwony autobus. Jak na złość był to pośpieszny. Wszystko dziś „sprzyjało” Mariuszowi, działało za niego, prowa­dziło za rękę. Nie wiadomo kiedy, znalazł się przed do­mem matki.

Pod furtką stał długo, chyba całą wieczność. Pewnie zamarzłby tam na stojąco, gdyby nie gosposia, która pojawiła się na ganku. - Czemu nie wchodzisz? - zawołała. - A to się pani doktor ucieszy!

„Ucieszy?” - pomyślał ze zdziwieniem. Więc byli jeszcze na świecie ludzie umiejący się cieszyć? No tak. Świat jest bezlitośnie obojętny na cudze nieszczęścia. Kogo to wzrusza, że Mariusz Kaczyński ma niesłycha­nie ciężkie zadanie do pokonania, że nie może opano­wać drżenia i truchleje na myśl o wydobyciu głosu z gardła.

Nikogo to nie obchodzi. Matka się po prostu ucieszy na jego widok! Jakby przyjechał z grzecznościową wizytą. Obłęd!

- Byłam przekonana, że nie dostałeś mojego listu, po­nieważ tak długo i bezskutecznie czekałam na odpo­wiedź. A ty zjawiasz się sam! To bardzo dobrze! Rze­czywiście, nie wszystko da się załatwić listownie - matka była naprawdę uradowana.

Mariusz czuł się jak przybysz z obcej planety i choć usiłował kojarzyć prawidłowo, zupełnie nie pojmował, o jaki list chodziło.

- Rozmawiałeś już z ciotką?

O czym niby miał rozmawiać? Czego ta matka od niego chce?!

- Wiem, że jesteś bardzo przywiązany do niej, do dziewczynek, do całego domu, oni też cię bardzo kochają, ale przecież twoje miejsce jest przy mnie, jesteś moim dzieckiem... Ciotka zgadza się ze mną, sama jest matką, dlatego mnie rozumie. Rozmawiała już z tobą na ten temat?

Ach, więc o to chodzi! Matka myśli, że przyjechał u niej zamieszkać. Czemu wcześniej nie zastanowił się nad dwuznacznością sytuacji? Głupia sprawa! Jak teraz prosić o pomoc?

Wstyd zalał mu policzki. Żeby wyjść z honorem, powi­nien powiedzieć cokolwiek, jakiś banał, na przykład, że ciotka przysyła pozdrowienia. I cześć! Wycofać się póki czas.

Ale to „coś”, co sprowadziło go w te progi, nie pozwoli­ło mu zdezerterować. Musiał pokonać wszelkie opory i zniżyć się do prośby.

- Mamo, potrzebuję twojej pomocy...

- Jakieś kłopoty pieniężne? Żaden problem, chętnie temu zaradzę!

„Pieniądze!” Dlaczego ona nic nie rozumie? Gdyby nie miał pieniędzy, wolałby wagony z węglem rozładowy­wać niż zwrócić się do niej. Jak to powiedzieć, jak wy­razić swoją prośbę o coś, co jest takie ważne, najważ­niejsze w tej chwili?

Na stół wjechała taca z aromatycznie parującą herba­tą i jakieś kruche ciasteczka.

- Przemarzłeś, drżysz. Herbata postawi cię na nogi.

- Mamo, ja nie potrzebuję żadnych pieniędzy! - wy­rzucił gwałtownie, postanawiając, że „raz kozie śmierć”. - Chodzi o coś... o coś takiego, w czym nikt inny nie może mi pomóc, tylko ty.

- Ależ oczywiście, pomogę ci we wszystkim, jeśli to będzie w mojej mocy.

- Widzisz... ty masz znajomości wśród lekarzy, a wy­darzyła się taka historia...

- Kto chory? Ciotka, wujek czy któreś z dzieci?

- Nikt z rodziny. Jedna z koleżanek z naszej klasy; miała wypadek i może stracić oko. Jej rodzice nie zna­ją żadnego dobrego okulisty, a podobno twój mąż jest specjalistą...

- Czy sądzisz, że najlepszy nawet specjalista może sprawić cud? Czy rodzice tej dziewczynki przysłali cię do mnie?...

- Nikt mnie przysyłał, nikt mnie o nic nie prosił. Przyszedłem sam, bo to jest bardzo ważne, bardzo ważne!...

- Mariusz! Ty jesteś chory. No, tak! Głowa rozpalona, ręce spocone, chyba masz gorączkę.

- Nic mi nie jest, rozgrzałem się herbatą, i to wszystko! Mamo!... Jeśli ona straci wzrok, to ja zwariuję!...

Matka popatrzyła na niego badawczo.

- Uspokój się, kochanie! Sprawa jest poważna, ale nie można podchodzić do niej aż tak emocjonalnie. Domyślam się, że ta koleżanka to ktoś wyjątkowy i ważny, ale...

- Nic nie rozumiesz! Nic a nic! Bo i skąd możesz wiedzieć, że to ja jestem wszystkiemu winien, że przeze mnie ona może stracić oko, że gdyby się stało, to ja... Mamo!...

- Uspokój się, synku, uspokój! - głaskała go po włosach, a kiedy wreszcie przyszedł trochę do siebie, po­wiedziała: - Spróbujmy ustalić, co jest tej dziewczynce. Opowiedz mi, jak doszło do wypadku.

Mariusz przedstawił sprawę z najdrobniejszymi szcze­gółami.

- Nie gryź się, chłopcze! - powiedziała matka wy­słuchawszy uważnie jego relacji. - To był paskudny zbieg okoliczności, nie widzę tu twojej winy.

- A ja widzę! Wiem, że to przeze mnie”, i nie zaznam spokoju do końca życia, jeśli ona...

- W którym szpitalu teraz się znajduje?

- W klinice okulistycznej.

- Jak się nazywa ta dziewczynka?

- Monika. Monika Zaniewska.

Matka zapisała w notesie potrzebne informacje, obie­cując zrobić wszystko, co będzie w jej mocy. Mariusz odetchnął. Zrobiło mu się nieco lżej na duszy i powoli zaczęła wstępować w jego serce otucha. Może jeszcze wszystko zakończy się pomyślnie? Powierze­nie matce sprawy Moniki było w tej sytuacji naj­mądrzejszym posunięciem. Teraz mógł spokojnie po­wtórzyć za panem Zaniewskim: „Nic już więcej zrobić nie możemy”.

- Mariuszku! - powiedziała matka całując go na po­żegnanie. - Pamiętaj, że czekam na ciebie, a drzwi te­go domu zastaniesz otwarte o każdej porze.

Kiwnął głową i nacisnął czapkę na uszy. W tej chwili nie czuł dawnego buntu ani urazy, którą tak długo cho­wał w sercu. Zawziętość narastająca w nim latami jak­by zaczynała ustępować. Wyszedł w mróz i ciemność z postanowieniem przemyślenia propozycji matki.

MONIKA

- Szczęściara z ciebie, musiałaś się w czepku urodzić - powiedział lekarz, który miał obchód tego dnia. - Nie zgadniesz, w czyje ręce cię oddaję.

- Znowu? - jęknęła Monika.

Czuła się jak puchar przechodni, przekazywany z rąk do rąk. W ciągu kil­kunastu dni poznała chyba z pięciu lekarzy. Każdego z nich w jakimś sensie polubiła, ale najbardziej tego ostatniego. Miał pogodną, życzliwie uśmiechniętą twarz i budził zaufanie.

- Ja nie chcę! - próbowała grymasić jak dziecko.

- Jak się dowiesz, kto przejmuje nad tobą opiekę, zmienisz zdanie.

- Na pewno nie!

- Dziewczyno, będzie cię operował sam doktor Stasz­kiewicz! No i co teraz powiesz?

- Nic. Co za różnica czy doktor Staszkiewicz, czy dok­tor Iksiński. Ja bym wolała...

- Monika! Bardzo cię lubię i dobrze ci życzę. Powta­rzam: wygrałaś los na loterii. Jeśli doktor Staszkiewicz zainteresował się twoim przypadkiem, sukces murowa­ny. Głowa do góry, wszystko będzie o'key!

- Kiedy... kiedy idę pod nóż?

- Ooouuu! - skrzywił się z niesmakiem doktor. - Co za przeraźliwy zwrot: „pod nóż”! To nawet nie bę­dzie operacja, raczej towarzyskie spotkanie. Wyobraź sobie, że szpital to coś w rodzaju klubu.

- Dziękuję za taki klub, gdzie przebywa się z ko­nieczności.

- Wiele rzeczy robimy z konieczności, nawet o tym nie myśląc. Na zabawy chodzisz z konieczności, bo tyl­ko w ten sposób wesoło spędzisz czas, po ciekawą książ­kę sięgasz z konieczności, bo tylko w niej szukasz cze­goś pasjonującego. Obecność w naszym szpitalu potrak­tuj również jako jedną z podobnych konieczności.

- Och! Jakbym chciała, żeby było po wszystkim. Li­czę już nie godziny, ale minuty do operacji.

- Do spotkania z doktorem Staszkiewiczem. Życzę przyjemnego czekania.

Pospieszył do swoich obowiązków. A Monikę opadły niewesołe myśli. Widocznie jest z nią źle i operacja będzie skomplikowana, kiedy „sam doktor Staszkie­wicz” zainteresował się jej przypadkiem. - Boisz się? - zapytała leżąca w tym samym pokoju starsza pani, której zdejmowano kataraktę.

- A pani się nie bała?

- Jeszcze jak się bałam, ale pomyślałam sobie: „dla­czego nie zaryzykować?” Co miałam do stracenia? Na jedno oko nic nie widziałam, na drugie z każdym dniem coraz słabiej. Doktorzy robili nadzieję, że po operacji będę czytać gazetę i robić szydełkiem, no więc zaryzykowałam.

- Już pani może czytać?

- O, nie tak zaraz. Jeszcze przez kilka tygodni muszę się oszczędzać, ale podobno zabieg się udał.

- Kto panią operował?

- Nie wiem, jak się ten doktor nazywał. Może córka będzie wiedziała. Ja tu nikogo nie znam.

Po południu przyszła córka starszej pani. Znała oczy­wiście nazwisko lekarza operującego matkę, znała wszystkich i była doskonale zorientowana, który le­karz jest dobry, który zły.

- Ciebie też czeka operacja? Niech twoi rodzice po­proszą, a właściwie zażądają doktora Białka. To naj­lepszy okulista w tym szpitalu. Jak on się weźmie do kogoś, wynik murowany. Właśnie mamę operował. Ja to załatwiłam. Powiedziałam, że nikomu innemu nie pozwolę matki tknąć. Poskutkowało! Ale co tobie właś­ciwie jest?

- Miałam wypadek.

- I co sobie zrobiłaś?

- Nie wiem.

- No tak! Doktorzy nigdy nie powiedzą pacjentowi, co mu jest. Ostrożniacy! Ja bym na twoim miejscu za­żądała szczegółowych informacji. Człowiek ma prawo wiedzieć, dlaczego tną go.

- Jak dobrze pójdzie, mogę stracić jedno oko.

- Jak dobrze pójdzie! Chce ci się żartować. Proś o doktora Białka. Ja ci radzę!

- Nie mogę. Muszę się podporządkować.

- Nic nie musisz! Rodzice powinni stanowczo posta­wić sprawę. Niech idą do ordynatora i nie ustąpią, aż się zgodzi. Z lekarzami trzeba twardo, inaczej będą cię mieli za nic i zlecą operację byle partaczowi.

- Czy pani słyszała o doktorze Staszkiewiczu? To on ma mnie operować.

- Staszkiewicz? Chyba nie Tadeusz?

- Nie wiem. Pierwszy raz słyszę to nazwisko. Podob­no wygrałam los na loterii, że taka sława zainteresowa­ła się moim przypadkiem.

- No, no! Jeśli naprawdę mówisz o Tadeuszu Stasz­kiewiczu, to rzeczywiście wygrałaś los na loterii. Prze­cież to sława jakich mało. Przyznaj się, twój ojciec to wysoka szyszka?

- Nie. Jest raczej średniego wzrostu.

Pani zamilkła urażona, a Monika rozmyślała i rozmyś­lała, dlaczego ten sławny doktor Staszkiewicz zaintere­sował się właśnie jej przypadkiem? Czyżby był tak wy­jątkowy, że aż wymagający specjalnego traktowania? Może zostanie opisany w gazetach i przyniesie jej rozgłos? Przecież chciała zadziwić świat czymś nieco­dziennym, okazja właśnie się nadarzała, tylko że nie o takiej sławie Monika marzyła.

Pierwszy raz od wielu dni pomyślała o Poli Raksie. W otrzymanie odpowiedzi na list już nie wierzyła. Nie bardzo nawet pamiętała, o czym pisała. W tej chwili wszystko było nieaktualne i nierealne. Z trudem uświadomiła sobie, że jej koledzy pracują, rozwiązują zadania, piszą wypracowania, posyłają so­bie ściągi na klasówkach, podczas gdy ona próżnuje, wyłączona całkowicie ze szkolnego rytmu, można po­wiedzieć „wyrzucona za burtę”.

Minęło właśnie półrocze, nastąpiło podsumowanie stop­ni, ktoś tam zajął pierwsze miejsce, ktoś drugie, trzecie i tak dalej... a Monika była nieklasyfikowana.

Bardzo śmieszne wydało jej się teraz ubieganie o stop­nie, dziecinadą rywalizacja o zajęcie lepszego miejsca. Teraz miała inne niepokoje. Ważniejsze. Czy będzie w ogóle pamiętać za kilka czy kilkanaście lat, jakie miała stopnie w liceum, natomiast strach, który nią targa w tej chwili, będzie chyba pamiętała do końca życia. Och! Kiedy przyjdą rodzice?

Przyszła pani Lipińska z Krystyną i Bożeną, przekazu­jąc pozdrowienia od całej klasy.

MARIUSZ

„Jutro o jedenastej” - zade­peszowała matka zgodnie z jego prośbą.

A więc już jutro! Nareszcie coś się dzieje! Ostatnie dni, będące jednym wielkim oczekiwaniem, wyczerpały do ostateczności nerwową wytrzymałość Mariusza. Cho­dził jak lunatyk, rozmów unikał, ażeby oderwać się od dręczącej rzeczywistości, uciekał do książek. Na operację Moniki czekał jak na wyrok. Jeśli zakoń­czy się pomyślnie - uniewinnienie, jeśli nie... skok z mostu albo coś w tym rodzaju.

„Jutro o jedenastej, jutro o jedenastej”... - powtarzał w myśli, jakby się bał, że zapomni.

Matka stanęła na wysokości zadania. Skłoniła swego sławnego męża do zajęcia się Moniką. A skoro on wziął w swoje ręce sprawę, wygrana była pewna. Mariusz w to wierzył i tylko dzięki temu jakoś się trzymał. Po ustaleniu diagnozy istniało pięćdziesiąt procent pewności, że operacja się uda, drugie pięćdziesiąt stanowił autorytet sławnego doktora Staszkiewicza. Mimo że jest taki sławny, nie odmówił pomocy Monice, która jest przecież dla niego obcą osobą, anonimowym przy­padkiem w medycynie. Nie ulega wątpliwości, że zrobił to dla matki, matka dla Mariusza, a dopiero Mariusz był tym, któremu tak bardzo leżało na sercu dobro Mo­niki.

Stworzony w ten sposób łańcuch dobrej woli połączył ich wszystkich wspólnym solidarnym dążeniem, a so­lidarność Mariusz zawsze cenił wysoko. Żal do matki, podsycany uparcie przez całe lata, pomału wyparowy­wał, tracił na ostrości, a zadawnione pretensje stawały się coraz mniej ważne. W opinii ciotki był egoistą, w opinii własnej szczeniakiem o wąskim zasięgu widze­nia świata. Trzeba było porządnego wstrząsu, żeby sze­rzej otworzył oczy.

„Jutro o jedenastej!” Czym zapełnić godziny dzielące dziś od jutra? Drażni grające radio, złoszczą rozbryka­ne kuzynki. Czy nigdy nie nadejdzie wieczór?

Sny miał niespokojne, męczące. Dopiero nad ranem usnął twardo, z trudem dając się dobudzić. Do szkoły poszedł jakby nigdy nic, ale po dwóch lekcjach uciekł, nie reagując na wołania woźnej.

Co tam woźna! Samemu dyrektorowi nie dałby się za­trzymać. Przed kliniką był o wpół do jedenastej. Jesz­cze całe pół godziny! Zaczął nerwowo spacerować wzdłuż muru okalającego szpital. Za tym murem znaj­dowała się Monika czekająca w podobnym napięciu jak on wybicia godziny jedenastej.

Musiała w tej chwili czuć się okropnie, a Mariusz nic nie mógł dla niej zrobić. Bezsilność jest rzeczą strasz­ną! A może spróbować wedrzeć się do jej pokoju? Co mu zrobią? Najwyżej wyrzucą na zbitą twarz. Zary­zykować?

Tylko co powie Monice, jeśli nawet uda mu się do niej dostać? Trzymaj się? To dobre na co dzień zamiast po­żegnania albo w jakiejś banalnej sytuacji, ale w tak poważnym przypadku jak operacja oka, oklepane „trzy­maj się” było zupełnie nie na miejscu. Natomiast tego, co chciałby jej powiedzieć, co tkwiło głęboko w sercu, nie potrafiłby nazwać słowami.

Czas wlókł się niemiłosiernie, zupełnie jakby stał w miejscu. Mariusz kilkakrotnie sprawdzał, czy zegarek chodzi, ale miarowe cykanie upewniało go za każdym razem, że jest w najlepszym porządku.

„Czy nie ma siły, by te wskazówki pchnąć do przo­du?” - myślał wyczerpany nerwowo do ostatecznych granic.

W końcu nadeszła godzina jedenasta. W tym momencie Mariusz stwierdził, że jego rola skończyła się. Teraz Monika jest już w dobrych rękach, on zrobił to wszyst­ko, co mógł, nawet męki oczekiwania przeżywał razem z nią.

Ile czasu potrwa operacja? Godzinę, dwie, trzy? A mo­że jeszcze dłużej? Dreptał po chodniku, kilkanaście kroków w tę stronę, kilkanaście z powrotem, ale wkrót­ce doszedł do wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu. Nic tu nie wydrepcze ani nie wy stoi, a myślami może być z Moniką w każdym innym miejscu. Może wracać? Tylko dokąd? Do szkoły?

Na myśl o szkole poczuł się taki wyczerpany, że powrót na lekcje wydał mu się czystą abstrakcją. Powlókł się więc bezmyślnie przed siebie w kierunku „gdzie oczy poniosą”. Poniosły na ulicę Zdrojową.

- Jest mama? - zapytał, kiedy gosposia otworzyła mu drzwi.

- Pani doktor będzie koło piątej, nigdy wcześniej nie wraca do domu.

Postanowił poczekać.

- Jesteś głodny?

- Nie wiem...

- Nie wiesz? No to ja wiem i odgrzeję ci parę piero­gów. Rozbierz się i umyj ręce. A nie zapomnij zakrę­cić kranu!

Ręce mył długo i starannie, jak lekarz przed przystą­pieniem do operacji. Podobne przygotowania widywał na filmach. Nigdy nie robiły one na nim większego wrażenia, dopiero teraz wszystko zaczęło mu się koja­rzyć ze szpitalem.

Wyszedł z łazienki. Gosposia postawiła przed nim ta­lerz smakowicie pachnących pierogów. Nadział jednego na widelec i już niósł do ust, gdy w tym właśnie momencie usłyszał, jak zegar w sąsiednim pokoju wy­dzwania godzinę dwunastą. Samo południe! Więc ope­racja Moniki trwa już całą godzinę. Może akurat w tej chwili ważą się jej losy, może następuje kulminacyjny moment zabiegu?

Odłożył widelec.

- Nie smakują ci pierogi? - zapytała zgorszona gos­posia.

- Nie jestem głodny, przepraszam za kłopot, ale na­prawdę w tej chwili nie mogę jeść.

Gosposia pokręciła głową z dezaprobatą.

- Grymaśny jesteś!

- Proszę mi darować. Denerwuję się.

- Lżej na duchu, gdy pełno w brzuchu! - stwierdzi­ła filozoficznie, wycofując się do kuchni.

Został sam ze swoimi myślami. A może już jest po wszystkim? Może już inny pacjent przeżywa pełne na­pięcia chwile oczekiwania? Ile może trwać podobna operacja? Na filmie dzieje się to bardzo szybko, cóż, rzeczywistość odbiega nieraz znacznie od filmu. Czy ma czekać bezczynnie aż do powrotu matki? Może do niej zadzwonić?

Poszedł do kuchni zapytać gosposię o numer mamy te­lefonu. Za chwilę trzymał w drżącej ręce słuchawkę wykręcając cyfrę po cyfrze. Kiedy się wreszcie do­dzwonił do przychodni, w której mama pracowała, mu­siał długo czekać, nim podeszła do aparatu.

- Skąd telefonujesz, Mariuszku?

- Jestem u ciebie w domu, czekam na wiadomości. Ile czasu to może trwać?

- Trudno powiedzieć. Ja sama jeszcze nic nie wiem. Tadeusz obiecał, że zadzwoni natychmiast po skoń­czonej operacji.

- Jeszcze nie dzwonił?!

- Jeszcze nie. Musisz uzbroić się w cierpliwość. Cza­sem trwa to bardzo długo.

- Mamo, jak tylko będziesz coś wiedziała, zawiadom mnie.

- Oczywiście! Natychmiast zatelefonuję. Bądź dobrej myśli, zajmij się czymś. Może wyszukasz sobie jakąś książkę albo...

- Tak, tak, zajmę się czymś... - przyrzekał, ale po od­łożeniu słuchawki siedział tak samo otępiały i bez chęci do jakiegokolwiek działania jak i przedtem. Wpatrywał się z nadzieją w aparat telefoniczny mający mu zako­munikować upragnioną wiadomość.

Siedział bez ruchu i czuł się bardzo zmęczony. Piekły go oczy po źle przespanej nocy, dokuczał głód, a mimo to nie przełknąłby ani kęsa. Oparł ręce na stole, poło­żył na nich głowę i tak pół drzemiąc, pół czuwając dosiedział do godziny szesnastej. Wtedy odezwał się tele­fon.

- No i co, mamo, no i co?! - krzyknął w słuchawkę nie czekając, aż matka zgłosi się pierwsza.

- W porządku. Dostałam wiadomość od Tadeusza, że w porządku.

- Mamo, ale czy naprawdę?! Ja muszę wiedzieć, czy naprawdę? - gorączkował się, bojąc uwierzyć w jej słowa. Bo jeśli chce go tylko uspokoić...

- Przecież mówię wyraźnie: wszystko w porządku. Za parę minut kończę pracę i jadę do domu. Postaraj się oprzytomnieć! Pa!

Długo ściskał słuchawkę, aż gosposia wyjęła mu ją z ręki i położyła na miejsce.

- Czego stoisz jak słup soli, stało się coś?

Też pytanie! Pewnie, że się stało! Monika będzie zdro­wa! Czy gosposia może zrozumieć, czy ktokolwiek mo­że zrozumieć to wielkie szczęście, które spotkało Mariu­sza?

Gwałtowne pulsowanie w skroniach zaczynało powoli ustępować. Przyszło teraz zmęczenie tak silne, że zdjął buty i położył się na wersalce chcąc trochę odpocząć.

„Wszystko w porządku, wszystko w najlepszym po­rządku” - powtarzał słowa matki, walcząc z ogarnia­jącą go sennością. Ale oczy same mu się zamykały i stwierdził, że nie wygra tej nierównej walki, będzie musiał się poddać.

W ostatnim przebłysku świadomości, już prawie śpiąc, poczuł, że gosposia podtyka mu poduszkę pod głowę i przykrywa kocem. Chciał zaprotestować, wyjaśnić, że nie warto, że położył się na parę minut i zaraz wsta­nie... ale okazało się to zbyt wielkim wysiłkiem. Usnął jak kamień.

Obudził się w środku nocy. Na zegarze była godzina dwunasta, a właściwie dwudziesta czwarta. Godzina du­chów! W pokoju, gdzie spał, paliła się nocna lampka, mimo to z trudem uprzytomnił sobie, gdzie się znajdu­je. Dopiero kiedy wstał, wróciło wspomnienie dnia. Za­czął od końca odtwarzać kolejność wydarzeń, a więc: nim usnął, odebrał telefon od matki, że z Moniką wszystko w porządku, przedtem były godziny niepew­ności, co do wyniku operacji, a jeszcze przedtem... co było jeszcze przedtem? Aha, zwiał ze szkoły! W tym momencie uprzytomnił sobie, jak ciotka musi się niepokoić jego zniknięciem. W natłoku wrażeń zapomniał zawiadomić ją, gdzie się znajduje. Ostatni autobus odszedł godzinę temu, ale jest jeszcze połączenie kolejowe. Trzeba zostawić mamie kartkę z wy­jaśnieniem i jechać do domu uspokoić ciotkę.

Przeszedł na palcach do łazienki umyć twarz. Kiedy wrócił i zaczął szukać długopisu, skrzypnęły drzwi i w progu stanęła matka. Była w jasnym szlafroczku, włosy miała rozpuszczone jak młoda dziewczyna. Była piękna i bardzo podobna do Moniki. Podeszła obejmu­jąc go ramieniem.

- Ale spałeś! Jakbyś co najmniej trzy noce z rzędu pełnił ostry dyżur.

Trzy noce! Ten ostry dyżur trwał u Mariusza dużo dłużej.

- Chciałem się zdrzemnąć przez parę minut, dopóki nie wrócisz. Dlaczego mnie nie obudziłaś?

- Po co? Przecież to, co najważniejsze, powiedziałam ci przez telefon. A może jeszcze nie wierzysz? Może mam obudzić Tadeusza, żeby potwierdził moje słowa?

- Och, gdybym nie wierzył, nie spałbym tak spokoj­nie. Jak ja się odwdzięczę twojemu mężowi?

Matka pocałowała go w czoło.

- Z tym najmniejszy kłopot. Ważne, że operacja się udała. Tadeusz bardzo chwalił Monikę jako pacjentkę. Rozsądna, zdyscyplinowana, nie było z nią żadnych trudności. Pewnie i w szkole zachowuje się podobnie?

- Tak... - potwierdził. - Mamo, ja jeszcze do cie­bie wpadnę. Teraz muszę jechać do domu, bo ciotka nie wie, gdzie jestem. Chciałbym złapać jakiś po­ciąg.

- Nie martw się! Dzwoniłam do wujka na pocztę, ciotka jest zawiadomiona.

- O wszystkim pomyślałaś - zauważył zazdrośnie. Wstyd mu było, że inni za niego myślą. Trzeba to zmie­nić jak najszybciej!

- Jeszcze cię coś dręczy?

- Och, tyle jest spraw do przemyślenia...

- Najlepiej myśli się pod kołdrą. Rozbierz się, a ja przygotuję ci posłanie.

Kiedy włożył zbyt obszerną piżamę doktora Staszkiewicza, matka roześmiała się i ucałowała go w obydwa policzki.

- Kochany chłopiec!

- Dlaczego, kochany? - nie mógł zrozumieć.

- Żywy portret ojca. On zresztą też zwykle nosił za duże piżamy.

- Mamo, czy... czy ty go kochałaś?

- Bardzo.

- Więc jak mogłaś wyjść za mąż po raz drugi?

- Nie można ciągle płakać. Takie jest życie. Tadeusza również kocham. Czy masz mi to za złe?

- Nie... ale chciałbym wiedzieć, po co ja ci jestem potrzebny? Dlaczego chcesz, żebym się przeniósł do cie­bie?

- Niemądre pytanie. Jesteś moim synem, powinniśmy być razem. Tadeusz również tak uważa, nawet ciotka, która cię bardzo kocha, zgadza się z nami. No, śpij, bo do rana niedaleko.

Otuliła go kołdrą, ucałowała i zgasiła nocną lampkę.

Mimo że było już dobrze po północy i pora bardziej odpowiednia na spanie niż rozmyślania, Mariusz nie mógł zmrużyć oczu. Atmosfera tego domu zaczynała go wciągać, ale kiedy uświadomił sobie, że przyjdzie rozstać się z ciotką, dziewczynkami, a może i szkołą, wszystko w nim krzyczało: nie!

A znowu czy można, czy wolno sprawić matce ból, po­zostając u ciotki? Tak źle i tak niedobrze. Stwierdził z rezygnacją, że w ciągu jednej bezsennej nocy nie rozwiąże tego problemu.

MONIKA

Przyzwyczaiła się do tego szpitala, do lekarzy, pielęgniarek i salowych. Trud tych ludzi sprawił, że po dwumiesięcznej nieobecności wróci do domu, szkoły, do normalnego życia, które potoczy się znowu swoim niezmienionym trybem. Po przymuso­wym odpoczynku znów zacznie się nauka, drobne obo­wiązki domowe, oglądanie telewizji, czyli wszystko bę­dzie po staremu.

Wszystko? Chyba nie. Jak może wszystko być po stare­mu, skoro obecna Monika nie jest tą samą, sprzed dwóch miesięcy; skoro tyle się w niej zmieniło? Nie chodzi o lekkie zaczerwienienie nad brwią, pozostałość po zeszytej ranie, ani o konieczność noszenia ciemnych okularów chroniących oczy przed zbyt intensywnym światłem. Te zewnętrzne objawy wkrótce miną, nato­miast długie dni szpitalnej izolacji nie pozostały bez wpływu na psychikę Moniki, odcisnęły na niej swoje piętno.

Przez ostatnie tygodnie stykała się na co dzień z róż­nymi objawami ludzkiego cierpienia. Widywała dzieci niewidome od urodzenia oraz ludzi, którzy kiedyś po­siadali wzrok, a teraz utracili go bezpowrotnie. Zasta­nawiała się, kto został bardziej skrzywdzony przez los, ci, co nigdy nie widzieli barw i kształtów, czy ci, co je znali, ale już więcej nie mieli oglądać? Słuchała zwierzeń, opowiadań i była świadkiem wielu tragedii. Dopiero tu, w szpitalu, poznała autentyczne ludzkie nieszczęście.

Czym były jej przemijające rozterki i niepowodzenia szkolne wobec nieodwracalnych wyroków losu, który spotykał innych?

Miała szczęście! Miała nieprawdopodobne szczęście! Zawdzięcza je lekarzom, a w szczególności jednemu, wspaniałemu, najcudowniejszemu na świecie doktoro­wi Staszkiewiczowi.

Legenda wokół jego osoby okazała się nieprzesadzona. To był naprawdę znakomity specjalista i wyjątkowy człowiek, ale kiedy przyszedł w dniu poprzedzającym operację na prywatną rozmowę, jeszcze o tym nie wie­działa. Była skrępowana i na pytania odpowiadała z przymusem. Rozkręciła się dopiero wtedy, kiedy jej opowiedział, jakie ma hobby. Lubił od najmłodszych lat rysować karykatury, co mu przysparzało wielu kło­potów w szkole, bo nauczyciele, których „brał na war­sztat”, nie zawsze dysponowali dostatecznym poczu­ciem humoru, nie zawsze potrafili zdobywać się na przymrużenie oka, dopatrując się w swoich podobiz­nach złośliwości.

- Najchętniej rysowałem profesora biologii, bo miał tak charakterystyczną twarz, że się wprost domagała, by ją skarykaturować. Kto wie, czy dzięki temu nie wybrałem swojego obecnego zawodu? Widzę, że nie możesz pojąć związku między karykaturą a medycy­ną - zauważył zdziwione spojrzenie Moniki.

Kiwnęła potakująco głową.

- A związek jest bardzo prosty. Otóż byłem zmuszo­ny robić swoje szkice na gorąco, w czasie lekcji, czyli zamiast zajmować się na przykład układem kostno-stawowym płazów bezogoniastych zajmowałem się układem kostno-mięśniowym twarzy profesora biologii, co nie tylko nie wywoływało jego entuzjazmu, ale po­wodowało również wyrzucanie mnie za drzwi. Sytuacje takie powtarzały się nieustannie, gdyż mimo solennych przyrzeczeń poprawy nie udało mi się dotrzymać sło­wa. Potrzeba rejestrowania na gorąco niepowtarzalnych grymasów profesora była silniejsza niż rozsądek i da­wane w najlepszej wierze słowo, więc żeby nie wyle­cieć ze szkoły, musiałem podręcznik biologii znać na pamięć. Sądzę, że właśnie wtedy zaczęły się umacniać moje zainteresowania biologią, które trwają nieprzerwanie do dziś, nie osłabiając zresztą pasji, z jaką w wolnych chwilach oddaję się rysowaniu. Z czasem nie­co odszedłem od złośliwego portretowania ludzi, za­częło mnie pochłaniać traktowanie ich bardziej serio.

- Więc te dwa tak różniące się zajęcia można pogo­dzić? - ośmieliła się wtrącić Monika.

- Oczywiście. I to bez specjalnych wyrzeczeń. Medy­cynie poświęcam dni powszednie, a w święta uprawiam hobby. Tego rodzaju relaks zalecam każdemu.

- Rzecz warta zastanowienia - powiedziała grzecz­nie, lecz bez głębszego przekonania.

Znowu ogarnęło ją skrępowanie, a nawet niepokój. Rozmawiało się sympatycznie, ale jaki cel mógł mieć doktor Staszkiewicz w opowiadaniu o swoich prywat­nych zainteresowaniach? Żeby tylko jej nie zaczął wypytywać o hobby czy szkołę. W tej chwili są to dla niej sprawy tak odległe i nierealne, że aż trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek naprawdę była uczennicą, miewała konflikty z rówieśnikami i pisała egzaltowa­ne listy do Poli Raksy.

Teraz myślała tylko o dniu następnym, o dniu operacji, który miał odegrać decydującą rolę w jej życiu.

- No, to do jutra! - powiedział na pożegnanie doktor Staszkiewicz uśmiechając się życzliwie. - Wyśpij się porządnie, żebyś była w dobrej formie.

- Postaram się! - przyrzekła, choć nie miała pewnoś­ci, czy uda jej się słowa dotrzymać. Dopiero w szpitalu poznała bezsenne noce, długie, wlokące się w nieskoń­czoność godziny, poprzedzające świt i szarość poranków, będących ustawicznym oczekiwaniem na poranną toale­tę, mierzenie temperatury, roznoszenie śniadań, obchód lekarski czy wreszcie odwiedziny rodziców.

Rodzice i tym razem nie zawiedli. Zjawili się punktu­alnie o szesnastej, ale rozmowa kulała.

- Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze! - powtarzała w kółko mama, nie umiejąc wymyślić nic innego.

- Bądź dobrej myśli, córeczko! - wtórował ojciec starając się opanować zdenerwowanie. - Doktor Staszkiewicz jest wybitnym specjalistą i ma szczęśliwą rękę do zabiegów.

- To mnie właśnie martwi. Skoro z reguły wszystko mu się udaje, a jak wiadomo każda reguła ma wyjątek, to kto zaręczy, że ten wyjątek nie przytrafi się akurat mnie?

- Po co mieć takie czarne myśli? Czy one cokolwiek pomogą?

- Raczej nie, ale cóż poradzę, jeśli mnie nachodzą?

- Przegoń je! Czy dałem ci kiedyś złą radę?

- Nigdy. Tylko tak trudno zastosować się do nich. Zrób to za mnie!

- Cudów nie ma. Żyjemy na ziemi i tylko w zakresie ludzkich możliwości mogę ci pomóc. Wszystko będzie dobrze, wierz nam.

- Jedna myśl nie daje mi spokoju. Dlaczego taka szyszka, taka sława jak doktor Staszkiewicz zaintere­sował się akurat moją osobą? Czy jest aż tak źle, że tylko on jeden może tu coś zdziałać?

- Za dużo chcesz wiedzieć, Moniko. Nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć, zresztą nie potrzeba. Ciesz się, że jesteś w dobrych rękach.

- Doktor Staszkiewicz rozmawiał dziś ze mną prawie godzinę, ale nie na temat operacji, tylko o różnych głupstwach.

- O jakich głupstwach?

- Opowiadał o sobie, że lubi rysować karykatury i w szkole miał z tego powodu ciężkie życie.

- Chciał się dać poznać od strony prywatnych zainte­resowań, żeby wzbudzić twoje zaufanie i sympatię.

- W jakim celu?

- Dobre samopoczucie pacjenta bardzo pomaga przy zabiegu.

- Ach tak... - teraz już Monika nie miała wątpliwoś­ci, że jej przypadek jest wyjątkowo ciężki, skoro wy­maga tylu przygotowań wstępnych. Przeżyła bardzo trudną noc i z trwogą powitała świt rozjaśniający natrętnie szyby szpitalnych okien. Do tej pory była przekonana, że najgorszą rzeczą na świecie jest niepewność, teraz wiedziała, że znacznie gorszą może być utrata nadziei.

Za parę godzin będzie wiadomo, czy odzyska wzrok, czy też szansa na uratowanie oka zawiedzie. Och, gdyby miała zaistnieć pierwsza możliwość, niechby już było po wszystkim, ale w przeciwnym wypadku Monika wolałaby zatrzymać czas, zgadzając się przeżywać jak najdłużej męki niepewności.

A czas, obojętny na rozterki Moniki, płynął swoim zwykłym, codziennym rytmem. Punktualnie o godzinie jedenastej zamknęły się za nią drzwi sali operacyjnej. Doktor Staszkiewicz już nie był tym samym, co wczo­raj, sympatycznym gawędziarzem. Dziś był to skupiony, koncentrujący uwagę na czekającym go zadaniu lekarz. Głosem spokojnym, ale pewnym i zdecydowanym wy­dawał polecenia osobom asystującym, a te wykonywa­ły je sprawnie, posłuszne każdemu skinieniu. Wszystko tu było zgrane jak w najbardziej precyzyjnym mechanizmie.

Widząc, że jest pod tak doskonałą opieką, Monika poczuła się pewniej i nieco spokojniejsza poddała się operacji.

Obecnie każdy dzień przybliżał moment opuszczenia szpitalnych murów, przybliżał chwilę powrotu do nor­malnego życia. O tej chwili Monika myślała z utęsknieniem, ale i odrobiną bojaźni. Jak to teraz będzie, jak powita ją klasa po tak długiej nieobecności? Czy zno­wu jako tę, która „choruje na oryginalność”, czy może z przesadną serdecznością, spowodowaną przez litość? I jedno, i drugie byłoby przykre, ale nie należało mar­twić się na zapas.

Na razie jeszcze codziennie widywała doktora Staszkiewicza, zwykle w asyście innych lekarzy. Byli to przeważnie stażyści, którym uczenie wyjaśniał procesy zachodzące w operowanym oku Moniki. Z tych wy­wodów rozumiała tylko tyle, że jeszcze sporo czasu upłynie, nim będzie mogła zdjąć ciemne okulary i oglądać świat zdrowymi oczami.

Trudno! Postanowiła uzbroić się w cierpliwość. Naj­ważniejsze, że każdy dzień przynosił poprawę, co jed­nakowo radowało i Monikę, i doktora Staszkiewicza.

- No, staruszko, przygotuj się na dobrą nowinę! - po­wiedział po ostatnim obchodzie. - Jutro się rozstaje­my, wracasz do mamusi.

- Do mamusi? Jutro? - była zaskoczona, że to przy­szło tak nagle.

- Wolałabyś dzisiaj? Rozumiem, ale to będzie trudne, rodzice nie są zawiadomieni, któż więc cię odwiezie do domu? Wytrzymałaś dzielnie tyle ciężkich dni, to jesz­cze i ten jeden wytrzymasz. A sama nie możesz wracać, byłbym o ciebie niespokojny.

Powiedział to z taką serdeczną troskliwością jak ro­dzony ojciec.

- Panie doktorze, ja... ja chciałabym podziękować... nie wiem, jak się odwdzięczę... - bąkała speszona obecnością osób towarzyszących doktorowi.

- Już się odwdzięczyłaś. Udany zabieg jest najwięk­szą satysfakcją dla lekarza. Jesteśmy skwitowani - uśmiechnął się, gładząc ją po policzku.

Nie tak wyobrażała sobie ich ostatnie spotkanie. Myślała, że znów porozmawiają tak sympatycznie i bez­pośrednio jak w dniu poprzedzającym operację. Te­raz chętnie posłuchałaby o prywatnym życiu doktora Staszkiewicza, może nawet ośmieliłaby się poprosić, żeby ją skarykaturował. Ach, dostać własny portret na pamiątkę tak niecodziennej znajomości! Niestety, szkoda marzyć! W obecności tylu świadków nie odważyłaby się prosić o coś podobnego.

Na pożegnanie doktor powiedział:

- Nie myśl tylko, że tak łatwo się od nas uwolnisz. Będziesz musiała przyjeżdżać na badania kontrolne. Jeszcze pogadamy o tym i owym.

Monika uśmiechnęła się.

MARIUSZ

Był teraz częstym gościem na Zdrojowej. Spędzał tam obowiązkowo wszystkie niedziele, a czasem i w dzień powszedni potrafił wygospo­darować trochę wolnego czasu, by wpaść do matki. Wi­tała go zawsze z nieukrywaną radością, nie zajmując się w tym czasie Beatą. Podkreślała w ten sposób, że on, jej pierworodny, jest najważniejszy. Może właśnie dlatego, że nie czuł przymusu, bawił się chętnie z małą siostrzyczką, która wprost przepa­dała za jego towarzystwem.

- Masz powodzenie u kobiet - żartował ojczym, kiedy Mariusz stroił pocieszne miny, a Beatka zaśmie­wała się do łez.

- Co to dla mnie! Wychowanie przedszkolne to mo­ja specjalność. Mam długoletnią praktykę w tym za­wodzie.

- Nie tylko w tym - zauważyła matka. - Byłeś już listonoszem, elektrykiem, a może jeszcze kimś, o czym nie wiemy?

- No... próbowało się niejednego...

- ...i jeszcze niejednego spróbuje - wtrącił ojczym. - Poznawanie wszystkiego i wybieranie najlepszej z dróg to przywilej twojego wieku. Jeszcze masz pra­wo szukać i rozglądać się wokół siebie. Na decyzję, kim zostaniesz, jeszcze czas.

- Ale wiem już dziś, kim nie chciałbym zostać.

- No, ciekawe!

- Na przykład kominiarzem.

- Dlaczego, jeśli wolno spytać?

- Bo to zawód bez przyszłości. Już się kominia­rzem dzieci nie straszy i mało kto łapie się za guzik wierząc, że spotka go szczęście.

- Istotnie. Pod tym względem masz rację. Podaj jesz­cze inne zawody, które cię nie interesują, może drogą eliminacji dojdziemy do właściwego.

- Za dużo czasu zajęłoby wyliczanie. Lepiej mi po­wiedzcie, czy w domu nie ma nic do naprawienia?

- A co chciałbyś naprawiać?

- Co podleci. Jakieś bezpieczniki, żelazko, zamek u drzwi...

- Trzeba popytać gosposi. Pani Małgorzato... czy nie znalazłoby się u nas co do zreperowania?

- Nic takiego nie mam. Jak się coś popsuje, od razu zanoszę do warsztatu, gdzieżbym bezużyteczne graty w domu trzymała?

- Widzisz, chłopcze, chwilowo nie dysponujemy uszkodzonym sprzętem, ale bądź dobrej myśli, w naj­bliższym czasie postaram się coś popsuć, specjalnie dla ciebie.

„Równy facet!” - pomyślał Mariusz i przypomniał so­bie z zażenowaniem niedawną jeszcze niechęć do niego.

- Twój mąż da się lubić! - zwierzył się matce któ­regoś dnia. Byli akurat sami w domu, jeśli nie li­czyć Beaty i gosposi.

- Bardzo się cieszę słysząc taką opinię. Czy jeszcze masz do mnie żal o powtórne zamążpójście?

- O zamążpójście nie miałem żalu, a jeśli, to nie­wielki.

- Jednak wciąż stawałeś dęba i torpedowałeś wszel­kie próby porozumienia. Nie wiedziałam, jak do ciebie podejść, jak znaleźć wspólny język. Wydawało mi się, że nie chcesz zaakceptować ojczyma.

- To również, ale żal miałem głównie do ciebie.

- Wiem. Dawałeś mi to odczuć, głowiłam się niejed­nokrotnie, o co ci właściwie chodzi.

- Widzisz, mamo, ty miałaś swoje racje, ja swoje. Każde z nas żyło własnym życiem. Ponieważ w two­im życiu nie było miejsca dla mnie, moim domem stał się dom ciotki.

- To nieprawda, że w moim życiu nie było miejsca dla ciebie, tylko warunki tak się ułożyły, że przez pe­wien czas nie mogliśmy być razem.

- W porządku. Teraz już nieco inaczej patrzę na tamte sprawy, inaczej oceniam fakty, ale wówczas, kiedy oddałaś mnie do Domu Dziecka, miałem zaled­wie kilka lat i nie potrafiłem uznać twoich racji, je­dyne co umiałem odczuwać, to żal.

- A czy wiesz, dlaczego musiałam oddać cię do Do­mu Dziecka?

- Wiem. Studiowałaś, mieszkałaś w akademiku, po­tem odbywałaś staż gdzieś na prowincji i w ogóle miałaś ważniejsze zadania do spełnienia niż zajmowa­nie się takim nieznośnym bachorem jak ja.

- Gorzko brzmią twoje słowa. Myślałeś pewnie, że dla wygodnictwa rozstałam się z tobą?

- Nic nie myślałem. Zaciąłem się i koniec! Kiedy przestałaś odwiedzać mnie w tym Domu Dziecka, po­wiedziałem sobie: bez łaski!

- Wierz mi, zaistniały poważne przyczyny...

- Wierzę.

- Mówisz to bez przekonania. I nic dziwnego, nie mieliśmy okazji porozmawiać szczerze o wszystkim.

- Mamo, ja w tej chwili już inaczej myślę, nie mu­simy roztrząsać tego, co było. Przeszło, minęło.

- A jednak nie przeszło i nie minęło. To jeszcze w tobie tkwi. Należy ci się wyjaśnienie, dlaczego prze­stałam cię odwiedzać.

- Wiem, ciotka mówiła, że mazgaiłem się przy po­żegnaniach i nie mogłaś tego znieść.

- To prawda, mocno przeżywałam każde rozstanie z tobą, wciąż pamiętam twoje smutne oczy i rozżalo­ny głos. Było mi bardzo ciężko. To właśnie i to, że przez długi czas nie mogłam się pogodzić ze stratą twego ojca, a również przeciążenie nauką sprawiło, że popadłam w depresję. Niechętnie o tym mówię, nie­chętnie wracam do tamtego okresu, robię to tylko dlatego, żebyś znał całą prawdę. Musiałam wyjechać na leczenie sanatoryjne, stąd przerwa w odwiedzi­nach.

- Ciotka nic mi o tym nie mówiła.

- Bo jest dyskretna i taktowna. Bardzo ją za to ce­nię. I za to również, że była dla ciebie jak matka, troskliwa i kochająca. Najlepszym dowodem jej uczu­cia jest zgoda na twoje przeniesienie się do nas. Ona rozumie, że tak powinno być.

- A ty, mamo, naprawdę tego chcesz? Naprawdę za­leży ci na mnie? - zapytał podchwytliwie, choć znał odpowiedź.

- O to nie powinieneś pytać. Od dawna pragnę, że­byśmy byli razem, żebyśmy mogli porozmawiać tak szczerze jak w tej chwili, kiedy nam przyjdzie ochota.

- Przecież jestem częstym gościem u ciebie. Możemy rozmawiać, ile dusza zapragnie.

- A ja bym chciała, żebyś nie był gościem, lecz domownikiem, żeby tu był twój dom, chciałabym znać twoje kłopoty i radości, pomagać, gdy zajdzie potrze­ba, cieszyć się sukcesami. Dość długo szliśmy różnymi drogami, czas najwyższy wejść na wspólną ścieżkę, nie uważasz?

- Masz rację! - przytaknął uznając przedstawione argumenty, ale nie mógł się jeszcze zdecydować na ostatnie słowo. Choć coraz lepiej czuł się u matki, choć zaprzyjaźnił się z jej mężem i polubił Beatę, to jednak zbyt mocno był przywiązany do ciotki i jej rodziny, aby z lekkim sercem powiedzieć: tak! Po­wiedział więc tylko:

- Masz rację, mamo, ale pozwól, żeby ta sprawa jeszcze się odleżała.

- Dobrze, kochanie! Nie będę na ciebie wywierać na­cisku. Rozumiem, że zmiana szkoły w ciągu roku szkol­nego byłaby niewskazana. Ale pod koniec czerwca wrócimy do naszej rozmowy, zgoda?

- Zgoda! - nie protestował. Termin był dość odległy, przez ten czas zdąży urobić matkę, aby pozwoliła mu pozostać w dawnej szkole. Przecież nie może jej zmie­nić! Oznaczałoby to rozstanie z Moniką... W razie czego będzie dojeżdżał. Poczuł ulgę, że chociaż ten prob­lem można będzie rozwiązać bezboleśnie.

MONIKA

- Proszę, wejdźcie, Monika bar­dzo się ucieszy - zapewniał pan Zaniewski widząc stremowane miny przybyłych dziewcząt.

- Czy my przypadkiem nie przeszkadzamy? Może przyszłyśmy nie w porę? - kłopotała się Bożena.

- Nic podobnego. Wybrałyście najbardziej odpowied­ni moment. Monika jest już w domu od tygodnia, zdążyła się przestawić z atmosfery szpitalnej na rodzinną i podejrzewam, że zaczyna się trochę nudzić.

- A w jakim jest nastroju? - zapytała szeptem Krycha.

- W zupełnie dobrym. Napomyka coraz częściej o szkole, z czego wnioskuję, że wraca do normy.

- To dobrze, bo zastanawiałyśmy się, jak z nią mó­wić. Ja potrafię czasem palnąć coś bez zastanowienia...

- Możecie zachowywać się swobodnie. Na moją od­powiedzialność.

- Postaramy się. Bożena! Gdybym z czymś niewłaś­ciwym wyskoczyła, to skubnij mnie w łokieć.

- Mogę cię nawet stuknąć w kostkę, jeśli chcesz.

- Co to za pogróżki? - w drzwiach ukazała się Mo­nika.

- Koleżanki przyszły cię odwiedzić i uzgadniają plan działania - wyjaśnił ojciec. - Ja się zajmę płasz­czami, a dalsze starania o gości zostawiam tobie.

- Proszę dalej! - Monika przejęła rolę gospodyni i zagaiła stereotypowo: - Co słychać?

- Zależy, gdzie ucho przyłożysz! - odpowiedziała Krycha i zadrżała spodziewając się, że Monika spojrzy na nią wyniośle. Tak się jednak nie stało, co ośmieli­ło dziewczęta do dalszych żartów.

- Tobie to dobrze, siedzisz w domu rozkoszując się słodkim nieróbstwem, do książki nie wolno ci zajrzeć, a my jak te ślepe mrówki nic nie robimy, tylko pra­cujemy - skarżyła się Bożena.

- Chętnie się zamienię.

- Akurat! Wierzę, bo muszę! - zawołała Krycha.

- Może wtedy, kiedy nie było wiadomo, jak to bę­dzie z twoim okiem, tobyś się zamieniła, ale teraz...

Bożena szturchnęła ją w łokieć, co nie uszło uwagi Moniki. Uśmiechnęła się.

- Możecie mi nie wierzyć, ale wtedy nie zamieniłabym się. Są przeżycia, o których się pamięta do śmier­ci. Ja poznałam lęk nie pozwalający jeść, spać ani myśleć, jak również radość, której nie sposób opo­wiedzieć. To tak, jakby się było na dnie, a potem wy­windowało na szczyt... ale coś takiego może zrozumieć tylko ten, kto spróbował. Dlatego nie odstąpiłabym swoich przeżyć nikomu.

- Zawsze byłaś inna... - zaczęła Krystyna, ale znów została uszczypana w łokieć.

- Kontynuuj! - zachęcała ją Monika.

- Ja chciałam, tylko powiedzieć, że często postępo­wałaś inaczej niż wszyscy, a w końcu i tak wychodzi­łaś na swoje, czyli miałaś rację. A nas to okropnie złościło.

- Zwłaszcza Kaczyńskiego.

- Właśnie. On nie lubi przegrywać, a ty go w każdej rozgrywce pokonywałaś. Dopiero ostatnio zremisowaliście.

- Nie rozumiem.

- No, gdyby nie Mariusz, to może twoja operacja nie wypadłaby tak dobrze... - tym razem Krystyna została kopnięta w kostkę.

- Mariusz? - zdumienie Moniki nie miało granic. - O czym ty mówisz?

- Już o niczym. Wyłączam się, bo nie chcę doznać dalszych obrażeń - wycofała się Krystyna rozcierając zbolałą kończynę.

- Tak się nie robi. Jak zaczęłaś, to skończ!

- Myślałam, że wiesz, ale jeśli Kaczor trzyma to w tajemnicy przed tobą, ja również muszę milczeć. Więc on się nie pochwalił?

- Kiedy miał się pochwalić? Przecież nie widziałam go od dwóch miesięcy.

- Bujasz! Przychodził ciągle do twoich rodziców.

- Możliwe, ale u mnie w szpitalu nie był ani razu.

- Naprawdę nie rozmawiałaś z nim od wypadku?

- Naprawdę.

- To bardzo dziwne, bardzo dziwne... Bożena, chyba już czas na nas. Zbierajmy się!

- Zaraz, zaraz, nie tak prędko. Myślicie, że was wy­puszczę, zanim się nie dowiem, co takiego zdziałał Kaczyński w mojej sprawie?

- Więc ty rzeczywiście nie wiesz? Czy to możliwe?

- Jak widzisz, możliwe. Okazuje się, że wszyscy wie­dzą oprócz mnie. Zainteresowany dowiaduje się ostat­ni. To nie jest w porządku.

- Może to tylko plotki - zastrzegła Bożena. - Przy­ślemy ci Kaczora, niech się sam tłumaczy.

- Wątpię, czy przyjdzie, on mnie nie lubi.

- Mam inne zdanie o tej sprawie. Kaczyński najbar­dziej z nas wszystkich interesował się twoim zdro­wiem, codziennie był u twoich rodziców w końcu za­łatwił tego lekarza...

- Jakiego lekarza? Chyba nie mówisz o tym, który mnie operował?

- Właśnie o tym mówię, choć zastrzegam, że to mogą być plotki. Kaczor nie chciał z nami rozmawiać na ten temat, ale tobie na pewno powie prawdę. Przyślę ci go jutro. Na razie trzymaj się!

- Cześć! - odpowiedziała Monika z roztargnieniem. Informacja Bożeny ogromnie ją poruszyła. Czy to możliwe, żeby Mariusz Kaczyński znał doktora Staszkiewicza? Nigdy się nie chwalił, że ma znajomości w tych sferach...

- No, co? Nagadałyście się za wszystkie czasy? - zapytał ojciec po wyjściu koleżanek.

- Za wszystkie nie, ale usłyszałam ciekawostkę. Czy wiesz, dlaczego doktor Staszkiewicz zainteresował się moją skromną osobą, dlaczego on, a nie kto inny mnie operował?

- Widocznie twój przypadek był szczególnie cieka­wy, może wnosił coś nowego do jego obserwacji nau­kowych, a może to tylko zwykły zbieg okoliczności. Doktor mógł mieć w planie dokonanie zabiegu, a że akurat ty byłaś pod ręką, wybrał ciebie.

- Bożena mówi, że to dzięki Mariuszowi Kaczyńskiemu.

- Jak to?

- Nie wiem. Ty powinieneś wiedzieć. Podobno Ma­riusz przychodził do was, kiedy byłam w szpitalu?

- Owszem, wpadał dość często, bardzo był ciekaw, co się z tobą dzieje, martwił się razem z nami, ale nie wspominał, że on lub ktoś z jego rodziny ma zna­jomości w świecie lekarskim.

- Mnie to wydaje się dziwne i nieprawdopodobne. Czy wystarczy kogoś znać, żeby go skłonić do prze­prowadzenia operacji, zwłaszcza kogoś tak sławnego jak doktor Staszkiewicz? Może to zwykła plotka?

- Trzeba zapytać Mariusza Kaczyńskiego. Jeśli wia­domość okaże się prawdziwa, należy mu podziękować.

- Zapytaj go, tatusiu, jesteście ostatnio zaprzyjaźnie­ni.

- Nie widziałem go od dnia twojej operacji. To za­stanawiające, że tak nagle przestał przychodzić. Co się za tym kryje?

- Dla mnie on zawsze był dziwny. Nigdy nie wie­działam, czego się po nim spodziewać.

- A jednak to ciekawy chłopiec. Bardzo możliwe, że zna doktora Staszkiewicza i poprosił go o zajęcie się tobą. Muszę z nim koniecznie porozmawiać.

- Bożena obiecała przysłać go do nas, ale ja w to nie wierzę. Do szpitala nie przyszedł ani razu, cho­ciaż inni mnie odwiedzali.

- Przysłał ci kwiaty przez salową, pamiętasz?

- Pamiętam.

- A wiesz dlaczego nie wręczył ich osobiście?

- Jestem bardzo ciekawa.

- Nie miał odwagi. Podobno go onieśmielasz. On się zwyczajnie ciebie boi.

- No, to niech się boi nadal! - parsknęła gniewnie, chcąc ukryć, że ją to zabolało.

MARIUSZ

- Byłyśmy wczoraj u Moniki! - zakomunikowała Krycha. - Powinieneś do niej zajść, są między wami jakieś sprawy do wyjaśnienia.

- Sprawy do wyjaśnienia? - zapytał z roztargnie­niem Mariusz. - Czy nie chciałabyś ich jakoś bliżej sprecyzować?

- Wiesz, Kaczor, ty będziesz w przyszłości wysokim dostojnikiem. Zadatki na wybitną osobistość już po­siadasz. Ta mina, ten ton, ten sposób, w jaki każesz sobie sprawy referować! A kiedy już zajdziesz wyso­ko, to przypomnij sobie prorocze słowa koleżanki szkolnej Krystyny Marczak. Tak!

- Jak te kobiety dużą mówią. Używają nadmiernej ilości słów, z których w rezultacie nic nie wynika. Po­wiedz krótko, co u Moniki?

- U Moniki wszystko w porządku. Powiedziałam krótko i zwięźle, jak sobie życzyłeś, a jeśli interesują cię szczegóły, możesz zapytać o nie osobiście. Zamó­wiłyśmy ci z Bożeną audiencję na dziś po południu.

- Nie przypominam sobie, żebym was prosił o po­średnictwo. Zazwyczaj sam decyduję, kogo mam od­wiedzać i kiedy.

- Wiesz, Bożena! Monika miała rację, on jej napraw­dę nie lubi. A ja byłam pewna, że jest wprost prze­ciwnie.

- O tym, kogo lubię, a kogo nie, też sam decyduję.

- Ale zhardział! - pokręciła głową Krystyna. - Po­czekaj, jak Monika przyjdzie do klasy, to ci przytrze rogów, znów będziesz podobny do człowieka.

- Czy ty nie masz innych zmartwień, musisz wścibiać nos w nie swoje sprawy?

- Wścibiać nos? Powtórz to! - zaperzyła się. - Sły­szysz, Bożena? Nie swoje sprawy! A kto głosił hasła solidarności i postawy koleżeńskiej? Ty! Kto intereso­wał się najdrobniejszymi wydarzeniami w naszej kla­sie? Ty! Kto stawał na głowie w sprawie Klonowicza i w wielu innych wypadkach? Ty! Więc o co ci teraz chodzi? Ja postępuję w myśl twoich intencji. Kiedy widzę, że ktoś potrzebuje pomocy, spieszę na ratunek. Nie zamykam się w kręgu własnych spraw, tylko wy­chodzę naprzeciw potrzebującym.

- Och! - jęknął Mariusz łapiąc się za głowę. - Zwariować można! Ty, Krystyna, masz szczególną zdolność mylnych interpretacji, wypaczasz każdą ideę. Czy zrozumiesz kiedykolwiek, że wtrącanie się w cu­dze, najbardziej osobiste sprawy to nie obywatelski obowiązek, lecz zwykłe wścibstwo.

- Najbardziej osobiste, powiadasz? No to zupełnie zmienia postać rzeczy. Skoro sprawy zaszły dalej, niż myślałam, wycofuję się.

- Rozpacz! - zazgrzytał zębami Mariusz.

- Bez względu na to, co powiedziała Krystyna, po­winieneś Monikę odwiedzić! - stwierdziła Bożena. - Po co ma się dziewczyna gubić w domysłach.

- W jakich znowu domysłach?

- Powtórzyłyśmy jej wiadomość, co do której nie mamy pewności, czy jest prawdziwa, a prawdę znasz tylko ty.

- Cóż takiego naplotkowałyście?

- Doszły nas słuchy, że robiłeś starania, aby Monikę operował jakiś wybitny okulista. Czy to prawda?

- Operacji dokonał doktor Staszkiewicz, to nie było tajemnicą dla rodziców Moniki, więc i ona powinna znać nazwisko lekarza. Gdzie tu problem?

- Problem, czyli pies pogrzebany, jest gdzie indziej. Chodzi o to, czy ten doktor działał za twoim wsta­wiennictwem.

- Moim wstawiennictwem? Przeceniasz mnie.

- No, czy ty go prosiłeś o interwencję?

- Jakie to ma znaczenie? Monika musi się bardzo nudzić, kiedy podobne błahostki spędzają jej sen z oczu.

- Z pewnością się nudzi. Odwiedzisz ją?

- Zobaczę.

Przez całą następną lekcję bił się z myślami: iść czy nie iść? Wysuwał różne argumenty, rozważał wszyst­kie za i przeciw, ale wynik rozmyślań ciągle pozosta­wał remisowy. Chciał zobaczyć Monikę, uścisnąć jej rękę, usłyszeć głos, a jednocześnie bał się spotkania. Przez ostatnie tygodnie żył tylko myślami i marze­niami, które mogły prysnąć przy pierwszej rozmowie. Ostatnio wcale nie odwiedzał państwa Zaniewskich, nie chciał się narzucać, zwłaszcza że wiadomości o stanie zdrowia Moniki miał z pierwszej ręki. A co po­winien zrobić teraz? Chyba iść, skoro Krystyna z Bo­żeną zapowiedziały jego wizytę. Rozkoszniaczki! Pro­sił je kto o wtrącanie się? Sam wie najlepiej, co ma robić! Wie? No, nie bardzo...

Należy pójść, bo Monika będzie czekać, ale jak unik­nąć pytań? Głupia sprawa! Jeśli się przyzna, że zabie­gał o dokonanie operacji przez doktora Staszkiewicza, zaczną mu dziękować, a tego chciałby za wszelką ce­nę uniknąć, natomiast wyprzeć się nie ma sposobu, skoro wszyscy o tym mówią. Ciekawe, w jaki sposób rozchodzą się takie wiadomości? Przecież nikomu poza ciotką nie opowiadał o swoich poczynaniach. Widocznie rozpowiedziała sąsiadkom, chociaż prosił o tajem­nicę. Ech, wszystkie kobiety jednakowe! Do żadnej nie można mieć zaufania!

Postanowił wygarnąć ciotce, co myśli o niedotrzymy­waniu sekretów, ale kiedy wrócił po lekcjach, nie było jej w domu. Przy kuchni urzędowała Baśka dogląda­jąc gotowania zupy fasolowej na wędzonce. Nęcący zapach wypełniał mieszkanie i usposobił Mariusza przyjaźnie do całego świata. Odechciało mu się wystę­pować z pretensjami do ciotki, w końcu rzecz jest bez większego znaczenia, czy warto czepiać się drobiaz­gów? Podszedł do garnka.

- Tylko mi nie zaglądaj pod pokrywki! - zawołała Baśka przejęta rolą gospodyni.

- Patrzcie, ludzie, jakie to harde! Jak to nosa zadzie­ra! - droczył się, chcąc na złość zajrzeć do garnka.

- Tylko nie to, dobrze? Tylko nie to! I w ogóle za­bieraj te łapska! - trzepnęła go ścierką po rękach. - Jak obiad będzie gotów, poproszę cię do stołu, a teraz zjeżdżaj mi z kuchni!

- Bardzo dobrze, mogę się wynieść na zawsze - udawał obrażonego wychodząc na dwór.

- Mariusz, nie wygłupiaj się! - zawołała przestra­szona i wybiegła za nim. - Przecież ja w innym sen­sie, no, co ty, żartów nie znasz? - uwiesiła się jego ramienia, chcąc z powrotem zaciągnąć do domu.

- Ładne żarty! - przekomarzał się w dalszym ciągu. - Szarżujesz ze ścierką, łyżki strawy odmawiasz, trze­ba ruszać w świat, za chlebem...

Wtedy poznała, że to kpiny.

- Taki duży, a taki dziecinny! - wycofała się z god­nością do kuchni. - Obiad za pół godziny, żebyś się nie spóźnił!

„To się nazywa charakterek!” - pomyślał z uznaniem.

Następnie poszedł do komórki, wyszukał grabie i za­czął oczyszczać ogródek z zeszłorocznych liści, jak ro­bił to każdej wiosny. Przy tej robocie zastała go ciotka.

- Daj spokój, Mariuszku, to już do ciebie nie nale­ży. Idź odrabiać lekcje, żebyś mógł pochwalić się przed mamą dobrym świadectwem.

- Co znaczy „nie należy”? Da mi ciocia wymówienie, jak Sławek podrośnie, a póki co, ja jestem szefem od śmieci - zaczął ładować zgrabione liście na taczki.

- Jadłeś obiad?

- Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że dostanę, o ile znowu nie narażę się Baśce. Wygoniła mnie z kuchni i celebruje gotowanie zupy fasolowej.

- Bardzo dobrze, niech się wprawia. Na starość jak znalazł. No, uwijaj się z tym grabieniem i przychodź jeść.

Mariusz nabrał tempa i po niedługim czasie zasiadł do uczciwie zapracowanego posiłku. Stół nakryty był serwetkami ze śniadaniowego papie­ru powycinanymi w ząbki i różne esy-floresy. Łatwo było się domyślić, że to robota Baśki.

- Fiu, fiu, co za święto dziś obchodzimy? - zawo­łał, wiedząc, że ona na to czeka.

- Dlaczego zaraz święto? Zwyczajny dzień i zwyczaj­ny obiad - udawała skromną, ale była szczęśliwa, że jej starania zostały zauważone.

- Nie taki zwyczajny, nie taki zwyczajny! Czy ja będę umiał jeść przy tak uroczyście nakrytym stole? - zaczął gładzić jedną z papierowych serwetek. - Już mi ręce drżą, a co będzie, jak kapnie z łyżki?

- Mamo, niech on mi przestanie dokuczać! - zawo­łała podenerwowana.

- Co ty, Basiu, na żartach się nie znasz? Przecież widzisz, że jest zachwycony twoimi wycinankami - broniła Mariusza ciotka.

- To niech nie zagaduje, tylko je, bo zupa stygnie.

- Rozkaz! - żwawo złapał za łyżkę i zaczął zmiatać z talerza; skończył pierwszy i poprosił o repetę. Baśka była rozpromieniona.

On również wpadł w doskonały humor. Po skończo­nym posiłku baraszkował z kuzynkami, sypał dowci­pami, które nawet wujka odrywały od gazety.

„I pomyśleć, że dobry obiad potrafi człowieka wpra­wić w tak szampański nastrój” - zastanawiał się, choć wiedział, że przyczyny tego szukać należy gdzie indziej.

Miał iść dziś do Moniki, musiał do niej iść, ponieważ: Krystyna z Bożeną zapowiedziały jego wizytę. Jak mus to mus, nie ma się nad czym zastanawiać! I nie co innego niż konieczność spełnienia „obowiązku” wprawiła go w taki dobry humor.

Już właściwie wybaczył ciotce niedotrzymanie tajem­nicy, zapytał tylko przez zwykłą ciekawość:

- Czy to ciocia rozpowiedziała wszystkim dokoła, że ja prosiłem matkę, aby jej mąż zajął się Moniką Zaniewską, no, wie ciocia którą, tą, co miała wypadek na sankach?

- Wiem, czekała ją poważna operacja i bardzo dobrze, że robił ją twój ojczym. Zawsze co specjalista, to spe­cjalista.

- No więc, mówiła ciocia komuś, że ja zabiegałem, koło tej sprawy?

- Prosiłeś, żeby nie mówić, więc nie mówiłam niko­mu? A co się stało?

- Nic. Tylko wszyscy o tym wiedzą. Chciałem się zo­rientować, w jaki sposób rozchodzą się plotki.

- Przecież to nie plotki, tylko prawda.

- No i co z tego! Było, przeszło, nie ma o czym mó­wić. No, Jolka! Złaź mi z pleców, dosyć tej zabawy, muszę wyjść.

Jola nie posłuchała od razu, musiał usiąść na podłodze i wyswobodzić się z uścisku małych rączek silnie opla­tających mu szyję.

Kiedy te szkraby podrosną na tyle, że zrezygnują z noszenia „na barana” oraz podobnych rozrywek, do których był im tak niezbędnie potrzebny? - zastana­wiał się wychodząc. Na podwórku dogoniła go Baśka.

- Mariusz, ja ci się przyznam do wszystkiego.

- No?

- Widzisz, musiałam to powiedzieć Marioli...

- Co musiałaś powiedzieć Marioli?

- Że ta Monika nie straci oka, bo ty znasz bardzo dobrego doktora, który ją uratuje!

- Ach, ty paplo! Ty papugo! Ty...

- Założyłam się o czekoladę, że wszystko się uda, bo ty umiesz załatwiać sprawy. I wygrałam! Wyobra­żasz sobie, jak Marioli było głupio?

- Wyobrażam sobie! A tobie należy się porządna ko­cówa za ten długi język. Założyć się o czekoladę! Ach, ty!

- Czego się wściekasz? Przecież wygrałam.

Mariusz zrezygnowany machnął ręką. Na ulicy na­tknął się na pana Zaniewskiego.

- Jak to dobrze, że cię widzę. Co się z tobą dzieje, czemu nas nie odwiedzasz?

- Jakoś nie składało się...

- Może się spieszysz, a ja cię zatrzymuję?

- Nic podobnego, wcale się nie spieszę. Jak Monika?

- Dobrze. Całymi dniami słucha radia, bo nie wolno jej forsować wzroku. Chyba nie nadrobi zaległości i będzie musiała powtarzać klasę.

-- To niemożliwe! Przecież do końca roku jeszcze dwa miesiące. Przy jej zdolnościach może śpiewająco uzupełnić materiał - gorączkował się Mariusz, przerażo­ny usłyszaną wiadomością.

- W jaki sposób, skoro nie wolno jej czytać więcej niż dwa razy dziennie po pół godziny?

- Mam pomysł!

- Ciekaw jestem, co takiego wymyśliłeś?

- Czy mógłbym teraz wpaść do Moniki?

- Oczywiście! Może jednak zdradzisz przedtem swój genialny pomysł?

- Wolałbym, żeby najpierw Monika go zaakceptowała.

- Wobec tego chodźmy do niej!

MONIKA I MARIUSZ

- Moniko, gdzie jesteś? Przyprowadziłem ci gościa.

- Już idę! Dzień dobry! - przywitała się sztywno, ale Mariusz nie zwrócił na to uwagi. Zbyt pochłonię­ty był myślą, że w razie pozostania Moniki na drugi rok w pierwszej klasie ich drogi rozejdą się.

- Powiem ci na ucho, że kolega ma jakiś pomysł, którego nie chciał zdradzić przed skonsultowaniem się z tobą - zawiadomił ojciec.

- Pomysł? W związku z czym?

- Z twoimi niedorzecznymi planami - odpowiedział Mariusz. - Zagotowało się we mnie, kiedy usłysza­łem, co ci chodzi po głowie.

- A cóż mi takiego chodzi po głowie? Chwilowo nie mam żadnych planów.

- Podobno chcesz powtarzać klasę.

- Innego wyjścia nie widzę.

- Kto to mówi, najlepsza uczennica?!

- Najlepsza uczennica już się dawno skończyła. Te­raz Krystyna czy Adam mogą mnie zagiąć leciutko.

- Przecież tego słuchać nie można! Uszy więdną!

- Jak więdną, to oberwać.

- Oto zgubne skutki słuchania radia. Powtarzasz z ITR-u dowcipy.

- A co mam robić? Muszę sobie urozmaicać jakoś te przymusowe wakacje.

- Koniec z wakacjami. Najwyższy czas wziąć się za robotę!

- Z przyjemnością, tylko niestety mam przykazane oszczędzać wzrok.

- W porządku. Ale uszu nie musisz oszczędzać!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Że skoro nie możesz czytać, to będziesz słuchała, jak ja czytam.

- Nie żartuj!

- Mówię poważnie! Najlepiej zacząć od zaraz.

- O ile dobrze zrozumiałem, chcesz Monice udzielać korepetycji? - wtrącił pan Zaniewski.

- Nazwałbym to mniej szumnie. Zrobimy po prostu wspólną powtórkę, nic więcej.

- A czy pomyślałeś, ile czasu wyrwie ci ta powtór­ka? Jak sobie poradzisz z bieżącym materiałem, czy się nie opuścisz w nauce? Podjąłeś pochopną decyzję bez względu na konsekwencje. Radzę to jeszcze roz­ważyć.

- Po co? Moja decyzja jest przemyślana, nie widzę potrzeby zatrzymywania się dłużej nad tą sprawą. Szkoda czasu. Zaczynajmy!

- Co ty na to, Moniko?

- Nareszcie zostałam dopuszczona do głosu. Dziękuję ci, Mariusz, za ten przyjacielski gest, ale nie mogę go przyjąć. Tatuś ma rację, stracisz dużo czasu i nie wiadomo, z jakim skutkiem. W końcu bywają więk­sze nieszczęścia niż repetowanie klasy. Uważam, że to niewielka cena wobec straty, której uniknęłam.

- Ale dlaczego nie spróbować? Dlaczego poddawać się bez walki? Nic nie tracisz, a zyskać możesz dużo. Przecież i tak się nudzisz? -- zawołał Mariusz z tru­dem hamując gniew. Miał chęć przełożyć Monikę przez kolano i wsolić jej parę klapsów dla opamiętania.

- No to co? Zrozum, ja nie chcę, ja nie mogę ko­rzystać z twojej pomocy.

- Przestań! Niech pan ją przekona! - zwrócił się do pana Zaniewskiego.

- Tego mi nie wolno zrobić. Musicie sami dojść do porozumienia.

- Słyszysz? Twój tatuś powiedział, że musimy dojść do porozumienia. Więc zgadzasz się, tak?!

Co miała robić, czy był sens dłużej się opierać? Rze­czywiście, dlaczego nie spróbować, dlaczego poddawać się bez walki?

- Pamiętaj, sam chciałeś! - ostrzegła lojalnie.

- Uff... - odetchnął, ciężko było.

- Nie jesteś zmęczony? Chyba wracasz prosto ze szko­ły - -zapytał pan Zaniewski.

- Nic podobnego. Już zdążyłem zażyć relaksu wy­grabiając z ogródka zeszłoroczne liście, następnie uprawiałem gimnastykę nosząc kuzynki „na barana”, te­raz pragnę rozerwać się intelektualnie.

- Dobierasz sobie oryginalne rozrywki - zauważyła Monika.

- Taki już jestem. Od czego zaczniemy?

- Nie wiem...

- No to ja ci powiem. Od fizyki, bo akurat mam na nią ochotę.

Zaczęli powtarzanie. Nie szło im gładko, o nie! To, co dla niej było nowe i niezrozumiałe, on znał dobrze, więc zdawało mu się, że nie ma potrzeby zatrzymy­wać się nad oczywistymi zagadnieniami, pruł na­przód, w związku z czym w głowie Moniki powstał chaos. Potrzebowała czasu, by zdobyte wiadomości utrwalić, a wstydziła się przyznać, że nie nadąża. Czu­ła zawrót głowy, poza tym przez cały czas nurtowała ją myśl, czy istotnie Mariusz Kaczyński ma jakiś związek z doktorem Staszkiewiczem? Nawet nie zapytał o jej pobyt w szpitalu. Wszyscy o to pytają zaraz na wstępie, a on zaczął od fizyki i nic go poza tym nie obchodzi.

- Jak wam idzie? - zainteresował się pan Zaniewski.

- Pomalutku się rozkręcimy - zapewnił Mariusz.

- Jeszcze ci się nie znudziła rola nauczyciela?

- Czyżbym wyglądał na znudzonego?

- Musiałbym ci się dokładnie przyjrzeć. Pobieżne oględziny nic nie mówią.

Monika przyjęła z ulgą wejście ojca. Jeszcze większą radością napełnił ją widok mamy z talerzem pełnym kanapek.

- Dosyć tej nauki, musicie coś przegryźć.

- Kończymy? - zapytał Mariusz.

- Widzę po minie Moniki, że ma dosyć strawy du­chowej - odpowiedział za nią ojciec.

- Nałykałam się mądrości, tylko nie wiem, jak bę­dzie z trawieniem.

- Do jutra wszystko ci się ułoży, a jak nie, to zacz­niemy od początku - pocieszał Mariusz.

- Jesteś pewny, że jutro przyjdziesz? Bo ja mam wątpliwości.

- A ja nie. Na sobie mogę polegać.

- No to jedzcie, nie marudźcie! - ponaglała mama.

- Słuchaj... czy mogę cię o coś zapytać? - zaczęła niepewnie Monika.

Więc jednak! A już miał nadzieję, że mu się upiecze.

Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby paść na ostat­nich metrach przed metą.

- Pytać możesz zawsze - odpowiedział z miną „raz kozie śmierć”.

- Powiedz mi, czy znasz doktora Staszkiewicza?

- Uhm... - stwierdził wbijając zęby w kanapkę.

- Więc to prawda, że robiłeś starania, aby on mnie operował?

Ponieważ miał pełne usta, zwolniony był od mówie­nia. Kiwnął tylko potakująco głową.

- Czemu nam tego wcześniej nie powiedziałeś? - zapytał pan Zaniewski z nutą wyrzutu w głosie.

Ta sama przyczyna, czyli intensywne „konsumowanie”, pozwoliło Mariuszowi na zastąpienie słów wymownym rozłożeniem rąk. Mogło ono znaczyć: „A po co?” lub: „Nie mam zwyczaju mleć jęzorem bez potrzeby”.

- W każdym razie jesteśmy twoimi dłużnikami i dzię­kujemy ci serdecznie.

Mariusz znowu ograniczył się do gestu ręką i w ten sposób miał całą tę niezręczną rozmowę z głowy.

A potem przyszedł maj. W ogródkach zrobiło się kolo­rowo. Świat wypiękniał.

Mariusz prawie codziennie bywał u Moniki. Czytał, kazał powtarzać, tłumaczył zadania i objaśniał trud­niejsze zagadnienia. Z materiałem byli prawie na bie­żąco. Wszystko wskazywało na to, że Monika zda jesz­cze w tym roku do drugiej licealnej, Mariusz miał słuszność, głupotą byłoby poddanie się bez walki. Po­wiedziała mu o tym.

- Chociaż raz postawiłem na swoim. Jestem z sie­bie dumny.

- Właśnie widać. Jak tak dalej pójdzie, wpadniesz w nałóg stawiania na swoim. To niebezpieczne.

- Ale przyjemne, poprawia samopoczucie.

- Akurat! Może na bezludnej wyspie, bo nie wśród ludzi. Zauważyłam, że chcąc być lubianym nie należy mieć zawsze racji.

- W tym, co mówisz, może tkwić głębszy sens. Kie­dyś to przemyślimy.

Często mówił w liczbie mnogiej: „przeczytamy, zrobi­my zadanie, zapamiętamy wzór”. Monika stwierdziła, że forma „my” jest dużo przyjemniejsza od pojedyn­czej: „ja”.

- Pojechałabyś ze mną do Warszawy? - zapytał któ­regoś popołudnia.

- Do kina?

- Można to i tak nazwać. Moja matka chce cię poznać.

- Twoja matka? A skąd ona wie o moim istnieniu? Opowiadałeś jej o mnie?

- Trochę.

- Od chwili powrotu ze szpitala coraz więcej osób zaczęło się mną interesować. Co w tym jest?

- Nie wiem. Skąd mogę znać myśli wszystkich lu­dzi?

- Ale chyba wiesz, dlaczego twoja matka chce mnie poznać?

- Przez ciekawość. Dużo o tobie słyszała.

- Dużo czy trochę? Zdecyduj się!

- Nie łap mnie za słowa. I „dużo”, i „trochę” to war­tości trudno wymierne. Pojedziesz?

- Dobrze, ale opowiedz coś o matce. Jaka ona jest?

- No... jakby ci powiedzieć?... Podobna do ciebie.

- Z tego wynika, że jestem mało oryginalnym ty­pem. Już mi mówiono o podobieństwie do Poli Raksy, teraz znów do twojej mamy.

- Czy jesteś spokrewniona z Raksą?

- Chyba przez Adama i Ewę. O bliższym pokrewień­stwie nie słyszałam.

- Myślałem, że kuzynka. Wysyłałaś jej życzenia świą­teczne.

- Nie wysłałam żadnych życzeń, porwałam kartę na drobne kawałeczki.

- Czemu?

- Zdenerwował mnie pewien niedyskretny listonosz czytający cudzą korespondencję.

- A to prosię!

- Coś w tym sensie pomyślałam sobie o nim. Mogłam przecież pisać do chłopca. I co wtedy?

- Byłby niepocieszony.

- Kto?

- Ten listonosz.

Niechcący wymusiła wyznanie. I zawstydziła się, że tak brzydko wówczas o Mariuszu pomyślała. Teraz skłonna go była rozgrzeszyć i usprawiedliwić. Zauwa­żyła, że ocena człowieka i jego postępowania rzadko bywa obiektywna. Łatwiej wybaczyć uchybienie komuś sympatycznemu niż temu, kogo się nie lubi.

No cóż, polubiła Mariusza Kaczyńskiego. Czas spędzo­ny w jego towarzystwie uważała za najatrakcyjniejszą część dnia. Gdyby ktoś powiedział jej parę miesięcy temu, że będzie z niecierpliwością patrzeć w okno, czy nie widać znajomej sylwetki, roześmiałaby mu się w nos. Pamięta, jaka była wściekła na Krystynę za przymówki w rodzaju: „Oboje chorujecie na oryginalność. Powinniście ze sobą chodzić”. Wtedy każdy inny chło­pak wydawał się Monice odpowiedniejszym do „chodze­nia” niż Mariusz Kaczyński. A teraz zaproszenie przez jego matkę wydaje się rzeczą zupełnie naturalną. Jak to nigdy nie można być pewnym siebie i własnych uczuć.

Do Warszawy pojechali w niedzielę po południu. Ulica Zdrojowa nie przypominała zupełnie wielkomiejskiej arterii. Była tu kolonia barwnych jednorodzinnych domków z wypielęgnowanymi ogródkami, nie jazgotały tramwaje, samochody nie truły powietrza spalinami. Kiedy stanęli przed furtką domu mamy Mariusza, Mo­nika nie mogła powstrzymać okrzyku: - Jak tu ład­nie! - a widok ukwieconych klombów przypomniał jej, że powinna wystąpić z bukietem.

- Nie przejmuj się, zaraz ci coś zorganizuję! Wybie­raj! Tulipany, żonkile czy jeszcze coś innego? - za­ofiarował się Mariusz mając naprawdę zamiar dokonać spustoszenia w ogródku. Z trudem go powstrzymała. Po przekroczeniu progu dokonał prezentacji:

- To jest właśnie Monika!

- Tak ją sobie wyobrażałam. Dokładnie tak! - po­wiedziała jego mama.

- Widzę, że mnie Mariusz nieźle obmalował.

- Mylisz się. Od niego trudno wyciągnąć jakieś in­formacje.

- Więc skąd pani wiedziała, jaka jestem?

- Ogłaszali przez radio - zakpił Mariusz.

- Czemu wcześniej tego nie powiedziałeś?

- Słyszałaś przecież, że ode mnie trudno się czegoś dowiedzieć.

- Nie obrażaj się, synu. Jesteś skryty i małomówny. Ktoś ci to musiał wreszcie powiedzieć.

- W porządku. Mówmy o czymś weselszym.

- Chętnie. Podobno udało ci się, Moniko, nadrobić za­ległości, nie będziesz musiała powtarzać klasy?

- Tak. Dzięki Mariuszowi. Gdyby nie on...

- Mieliśmy mówić o czymś wesołym! - przerwał.

- Właśnie mówimy, nie zauważyłeś? - powiedziała jego mama.

- Jakoś nie.

- To słuchaj uważnie, może uchwycisz optymistyczne akcenty w naszej rozmowie.

- Lepiej pójdę się przejść, po co mam przeszkadzać. Pogoda akurat sprzyja spacerom.

- Obraził się! Co ja mam z tym moim synem! Ręce opadają!

- Za wcześnie, poczekaj do jesieni.

Mama spojrzała na niego pytająco, więc pospieszył z wyjaśnieniem:

- Chciałem jedynie przypomnieć, że porą opadania jest jesień. A na spacer pójdę i wezmę ze sobą Beatę.

- Beata śpi.

- Obudzę.

- Ani się waż! Dziecko musi się wyspać, inaczej zatruje nam cały wieczór.

Mariusz westchnął. Tym, że on ma zatrute popołudnie, nikt się jakoś nie przejmuje, nikt nie wie, jaka to dla niego męka prowadzić tak zwaną „kulturalną konwer­sację” i słuchać, jak mu się „wypomina” zasługi. Matka uparła się poznać Monikę, więc niech ją poznaje. Czy on musi być przy tym obecny? Czy nie lepiej, żeby sobie poszedł, a one niech gadają, o czym chcą?

- No rozchmurz się! Jeszcze nieraz pójdziesz z Beatą na spacer, a teraz poproś panią Małgorzatę, żeby nam zrobiła dobrej herbaty - powiedziała matka.

Po jego wyjściu zwróciła się do Moniki:

- Rogata dusza u tego chłopaka, nie uważasz?

- Taki już jest i chyba się nie zmieni. Zresztą lepiej, żeby się nie zmieniał. Wszyscy go lubią takiego, jakim jest.

- Sądzisz, że posiada dar zjednywania sobie ludzi?

- Bez wątpienia.

- To dobrze, nie będzie miał trudności w przystoso­waniu się do nowego środowiska, łatwo zaaklimatyzuje się w nowej szkole.

- W nowej szkole? - Monika nie mogła ukryć zasko­czenia.

- Chcę Mariusza ściągnąć do siebie, rozmawialiśmy sporo na ten temat, on zgadza się na mój projekt, myś­lę, że uda się go zrealizować z początkiem nowego ro­ku szkolnego.

Monika zmarkotniała. Mariusz przenosi się do Warsza­wy! Tego się nie spodziewała! Nie sądziła, że los będzie aż tak złośliwy, by spełnić jej marzenie sprzed miesię­cy. Wtedy sama chciała zmieniać szkołę, chciała być jak najdalej od Mariusza Kaczyńskiego. Wtedy...

Ale od tamtej pory minęła cała epoka... I właśnie teraz, o ironio, następuje z półrocznym opóźnieniem to, o czym Monika już nie marzy, czego nie chce i co sprawia jej przykrość.

Mama Mariusza zauważyła, że Monikę niemile zasko­czyła usłyszana wiadomość, więc skierowała rozmowę na tematy ogólniejsze. Zaczęła mówić o swoich spostrze­żeniach dotyczących współczesnej młodzieży. Mówiła o młodych, że są na ogół dorodni, inteligentni, potrafią protestować przeciwko zakłamaniu, a jednocześnie często leniwi, idący na łatwiznę.

Monika słuchała z roztargnieniem odpowiadając tylko tyle, ile wymagała grzeczność, ale przy zarzucie, że młodzież wybiera najłatwiejsze drogi, zaprotestowała:

- O, nie wszyscy!

- Masz słuszność, z całą pewnością nie wszyscy. Je­stem przekonana, że ambitnych młodych ludzi jest więcej niż obiboków, ale tych łatwiej się zauważa, bo narzucają styl tym niezdecydowanym, chwiejnym. Obserwując innych młodych ludzi zastanawiałam się nad swoim synem - ciągnęła mama Mariusza. - Jaki on jest, co reprezentuje? Przez długi czas nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka, dopiero ostatnio jakoś się dogadaliśmy, ale w dalszym ciągu trudno mi go rozszyfrować. Zimą rozmawiałam z waszą wychowawczynią, która utrzymywała, że Mariusz jest typowym przykła­dem zdolnego lenia, nie wykorzystuje swoich możliwoś­ci, ma lekceważący stosunek do nauki.

- Może tak było, ale dawno temu.

- Zastanawiałyśmy się wspólnie z panią Lipińską, jak przełamać w nim tę bierność, jak pobudzić ambicję. Próbowałam podchodzić w różny sposób, ale z nim trudno rozmawiać. Ostatnio coś jakby się zmieniło na lepsze. Jak się dowiaduję, nauczyciele zaczynają go chwalić, a teraz podobno pomaga ci w uzupełnianiu za­ległości, więc chyba musi znać materiał?

- Zna go bardzo dobrze, miałam okazję osobiście się o tym przekonać.

- No, proszę! Znalazł się sposób na Mariusza. Dokona­łaś tego ty. Obudziłaś jego aktywność, a jak raz wszedł na właściwą ścieżkę, to chyba i nadal będzie nią szedł.

- Na pewno. Jest konsekwentny i wytrwały.

- Dziękuję ci.

- Mnie? Ależ to ja powinnam dziękować!

- Za co sobie tak wylewnie dziękujecie? - zapytał wchodzący Mariusz.

- Zgadnij! - zaproponowała mama.

- Rebusy to nie moja specjalność.

- A uszy cię nie pieką?

- Jakoś nie. Chociaż... może trochę. Czy mam rozu­mieć, że znowu mowa była o mnie?

- Tak, o tobie. Cieszysz się?

- Bynajmniej.

To był właśnie cały on! Koleżeński, bezinteresowny, lubiący działać, ale nie znoszący zbędnej gadaniny.

- Siadajmy do stołu! - powiedziała mama Mariusza rozstawiając nakrycia. Następnie podeszła do drzwi i zawołała:

- Tadziu, przyjdź do nas. Mamy kruche ciasteczka. Te, które tak lubisz!

- Poważnie? - doleciał z głębi mieszkania głos, który wydał się Monice znajomy. - Wobec tego przyjmuję zaproszenie.

Po chwili w drzwiach stanął... kto? Monika nie wierzy­ła własnym oczom. Czy to możliwe, żeby miała przed sobą doktora Staszkiewicza?

- Dzień dobry! - zawołał wesoło, uścisnąwszy rękę Monice. Teraz już nie było najmniejszej wątpliwości, że to on. Z trudem ochłonęła, a potem spojrzała zna­cząco na Mariusza.

- Nareszcie wszystko rozumiem.

- To się ciesz!

- Cieszmy się wszyscy, jeśli jest po temu okazja - powiedział doktor.

- Chciałbym przypomnieć, że herbata stygnie - wtrą­cił Mariusz. - A od picia zimnych płynów można do­stać anginy.

- Widzę, że pomału nasiąkasz lekarską atmosferą naszego domu - uśmiechnęła się jego mama.

- Nie wiem, gdzie tu powód do uciechy? Maluczko, a zacznę was zaginać. Nawet nie wiecie, jaką żmiję na własnym sercu hodujecie.

- Każde następne pokolenie jest mądrzejsze od po­przedniego, więc masz prawo zaginać.

Pili herbatę, chrupali ciasteczka i gwarzyli sobie nieobowiązująco. Przyszła niania z małą Beatą.

- Zazdroszczę ci, Mariusz - powiedziała Monika. - Zawsze marzyłam o młodszym rodzeństwie. Ciężko być najmłodszą w rodzinie.

- Komu dziś lekko? - westchnął, czując, jak będzie tęsknił za swoimi kuzynkami. Beata była rozkoszna, ale kiedy to wyrośnie na człowieka?

Zamyślił się, a Monika obserwowała doktora Staszkiewicza. Więc tak wyglądają sławni ludzie w życiu pry­watnym? Słyszała, że jednostki wybitne cechuje skrom­ność. To by się zgadzało.

- Czy pozwolisz, Moniko, że cię naszkicuję? - zapy­tał po skończonym podwieczorku.

- Czy pozwolę? Ależ ja o niczym bardziej nie ma­rzę!

- Chodź, Beata, pójdziemy na spacer. Nic tu po nas - stwierdził Mariusz. - Z okazji święta wezmę cię na barana.

Tym razem jego propozycja nie wywołała u mamy sprzeciwu, a u Beaty spowodowała nawet falę entuzjaz­mu. Dziecko skakało i piszczało z uciechy. Gdy wyszli, mama powiedziała:

- Mariusz lubi przewodzić, lubi opiekować się młod­szymi, natomiast nie znosi kierowania sobą.

- Ty ciągle widzisz w nim dziecko, a to już mężczyz­na - wyjaśnił jej mąż szperający po szufladach w po­szukiwaniu nie zarysowanego kartonu.

- Bez przesady. Zaledwie zadatek na mężczyznę. Prze­cież nie ma jeszcze osiemnastu lat.

- W tym wieku chłopiec czuje się najbardziej do­rosły.

- A jak się czuje koło trzydziestki?

- Najczęściej stary, choć matka w dalszym ciągu bę­dzie go uważała za dzidziusia.

Monika czekała na znak, kiedy ma zacząć pozować. Sie­działa uroczysta i skupiona, starając się nadać twarzy jak najkorzystniejszy wyraz.

Tymczasem doktor nie spieszył się z przystąpieniem do dzieła. Usiadł niedbale na krześle założywszy nogę na nogę, karton oparł o brzeg stołu i zamiast zająć się ry­sowaniem, zaczął opowiadać, jak poznał swoją żonę.

- Miałem kiedyś sprawę do kuzynki mieszkającej w akademiku. Przychodzę, melduję się na dole u portierki, ona podaje mi numer pokoju, wdrapuję się na trze­cie piętro i pukam do drzwi. Nikt nie odpowiada. Pu­kam drugi raz. Cisza. Naciskam klamkę. Ustępuje. Po­kój nie był zamknięty, więc wchodzę. I co widzę? Mo­jej kuzynki nie ma, są za to jej dwie koleżanki. Jedna leży na łóżku z głową wciśniętą w poduszkę i powta­rza coś półgłosem. Domyśliłem się, że wkuwa do egza­minu. Druga natomiast siedzi przy stole i robi jakieś notatki. Była odwrócona plecami. Chrząknąłem, chcąc zasygnalizować swoją obecność. Ta siedząca ani drgnę­ła, a ta druga, trzymając poduszkę na głowie, spojrza­ła na mnie pytająco. Powiedziałem, że chciałbym zo­baczyć się z kuzynką, ona na to: „Wyszła na chwilę, zaraz powinna wrócić, niech pan poczeka!” Usiadłem i czekam. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Znowu sły­szę monotonne mruczenie i widzę nieruchome plecy drugiej z dziewcząt. Znudziło mi się to w końcu i chciałem wyjść. Wtedy ta wkuwająca na głos pode­rwała się i poszła szukać Magdy. Jej towarzyszka, wciąż odwrócona plecami, w dalszym ciągu nie reagowała na moją obecność. Nie mogłem się powstrzymać, że­by tych pleców nie naszkicować, i to w kilku warian­tach. Ponieważ nie miałem przy sobie szkicownika, wykorzystałem do tego celu znajdujące się na stoliku serwetki bibułkowe.

Tu doktor Staszkiewicz nakreślił od niechcenia parę kresek na trzymanym przed sobą kartonie. Wyglądało to, jakby odtwarzał z pamięci tamten wizerunek. Po chwili ciągnął dalej:

- W pokoju panował nieład, jak to zwykle bywa w czasie gorączki przedegzaminacyjnej. Wszystko to za­akcentowałem na rysunkach. Po chwili przyszła Mag­da. Kiedy zobaczyła moje szkice, zaczęła się nieprzy­tomnie śmiać i podsunęła je przed oczy koleżance sie­dzącej przy stole. Ta spojrzała, potem odwróciła głowę i rzuciła mi jadowite spojrzenie, a następnie zwinęła serwetki w kulkę i rzuciła w moim kierunku. „Prze­praszam - powiedziałem - rozumiem, że bywają chwile, kiedy poczucie humoru zawodzi” - „On cię prze­prasza, słyszysz, Irena!” - huknęła jej Magda w sa­mo ucho. - „O co chodzi?” - zniecierpliwiła się tam­ta wyjmując z ucha ogromny kłąb waty. - „On cię przeprasza za to, że nie masz poczucia humoru” - „Poczucie humoru? A co to za zwierzę” Koleżanka nazwana Ireną spojrzała na mnie zmęczonymi ocza­mi. Zauważyłem, że była bardzo ładna. „Przydałby się pani łyk dobrej kawy” - stwierdzi­łem. - „Możliwe, ale kawa akurat nam wyszła”. - „Mam pomysł, zabiorę panią na małą czarną. Krótka przerwa w nauce dobrze pani zrobi”. - „No... zgoda, ale nie dłużej niż piętnaście minut”. - „Powiedzmy, pół godziny” - poprosiłem. „Nie, piętnaście minut. Idziemy?” - zapytała koleżanek. Wykręciły się. Za­łatwiłem swoją sprawę z Magdą i wziąłem Irenę na ka­wę. „Zmarnowaliśmy” prawie godzinę, mimo to egza­minu nie oblała.

- Zdałam na piątkę! - pochwaliła się doktor Staszkiewiezowa. - Od tej pory kazałam się często zapra­szać na małą czarną.

- Co czynię do dziś z nieustającą przyjemnością - przyznał się szczerze jej mąż. - No, jak się sobie po­dobasz? - zapytał kładąc przed Moniką dwa szkice, jeden przedstawiający ją z profilu, drugi en face.

- Już? - zawołała z niedowierzaniem. Była przeko­nana, że doktor jeszcze nie zaczął jej portretu.

- Jak widzisz, nie próżnowałem, kiedy ty słuchałaś cierpliwie mojej przydługiej opowieści.

- Była ciekawa, najlepszy dowód, że się zasłuchałam i nie spostrzegłam, kiedy mnie pan doktor sportretował.

- Poznajesz siebie?

- Oczywiście. To moje oczy, włosy, nos...

- Seans skończony? - zapytał Mariusz, który wrócił właśnie ze spaceru. Oddał małą w ręce niani i podszedł do stołu. Przyjrzał się rysunkom i orzekł łaskawie. - Ujdą.

- Skoro najwyższa komisja stwierdziła, że ujdą, to przekazuję je w twoje ręce - powiedział doktor Staszkiewicz.

- Dziękuję. Będę miała pamiątkę.

- Na zdrowie. Niedługo już pozwolimy ci pójść do szkoły.

- Och, jaki pan doktor dobry!

W drodze powrotnej Mariusz chciał ponieść Monice pakiecik z rysunkami, ale nie pozwoliła.

- Domyślam się, co będzie pierwszą twoją czynnością po powrocie do domu - powiedział drwiąco.

- Naprawdę domyślasz się?

- Zawiesisz te obrazki na ścianie i będziesz odmawiać do nich paciorek, wyobrażając sobie, że to twoje bo­żyszcze: Pola Raksa.

- Spudłowałeś. Pola Raksa już mi przeszła, a obrazki zamknę w szufladzie, żeby się nie zakurzyły.

- Co znaczy: „Pola Raksa mi przeszła”? Przecież w dalszym ciągu jesteś do niej podobna.

- No to co? Kiedyś mi z tego powodu uderzyła woda sodowa do głowy, ale to już czas przeszły.

- Przestałaś wysyłać życzenia świąteczne?

- Nigdy ich nie wysyłałam, jak ci wiadomo. Pola Raksa nie ma czasu na czytanie.

- Skąd wiesz?

- Od niej samej. Odpisała na mój list, wyobraź so­bie!

- Ciekawe. Nie ma czasu na czytanie, a na pisanie znalazła?

- To był szczególny list, nie jakieś tam życzenia świą­teczne.

- Ho, ho, korespondencja na wyższych szczeblach!

- Niepotrzebna ironia. List dotyczył spraw zawodo­wych, czyli sztuki aktorskiej.

- To ciebie interesuje?

- Już nie. Czekałam na odpowiedź cztery miesiące, to długo. Początkowo chodziłam nieprzytomna, każdego dnia wypatrywałam listonosza jako zwiastuna dobrej nowiny, zgadywałam, jaka będzie odpowiedź na mój list, układałam w myśli jej treść. Długo żyłam złudze­niami, a potem... - otrząsnęłam się nagle i cała ta spra­wa przestała dla mnie istnieć. Przeszło mi. A kiedy list przyszedł, czytałam go bez wzruszenia.

- Po prostu przyszedł za późno. Marzenia powinny się spełniać we właściwym czasie.

- Wiesz, o czym pisałam do Poli Raksy? Że chciała­bym być jej dublerką.

- Tak od razu? Już!

- Wydawało mi się to bardzo proste. Jesteśmy po­dobne, na dowód czego załączyłam fotografię, i uwa­żałam, że sprawa jest do załatwienia.

- Jak na to zareagowała Raksa?

- Poradziła, żebym się zaciągnęła do teatrzyku ama­torskiego i tam spróbowała swoich sił.

- Niegłupio. Można rozejrzeć się za czymś takim.

- Sądzisz, że to ma sens?

- Spróbować warto zawsze. Ja na przykład próbowa­łem pracy na poczcie i doszedłem do wniosku, że przez całe życie nie mógłbym roznosić listów.

- A co chciałbyś robić przez całe życie?

- Jeszcze nie wiem. Chyba wybiorę jakiś kierunek techniczny, ale to nic pewnego.

- Żegnasz się z naszą szkołą? - powiedziała ze smut­kiem.

- Nic podobnego! Skąd ci to przyszło do głowy?

- Twoja mama mówiła, że przenosisz się do niej.

- Może się przeniosę, ale budy nie rzucę, za bardzo ją lubię. Muszę mamie zakomunikować, że postanowiłem dojeżdżać.

- Do września zmienisz zdanie.

- To ty mnie jeszcze nie znasz!

Uśmiechnęła się z ulgą.

Przyszła pora wiosennych spacerów. Wszystkie drogi z miasta prowadziły nad rzekę. Tam spotykał się „kwiat” miejscowej młodzieży. Monika i Mariusz omi­jali uczęszczany deptak szukając własnych ścieżek. Wciąż mieli sobie tyle do powiedzenia. Niestety, nigdzie nie było takiego miejsca, gdzie byliby sami, wszędzie spotykali znajome twarze. Kiedyś w najmniej oczeki­wanej chwili wpadli na Adama i Krystynę.

- Patrzcie, narody! - zawołał Adam. - Kaczor z Mo­niką!

- I cóż w tym niezwykłego? - obruszył się Mariusz, chcąc szorstkością pokryć zażenowanie.

- Teoretycznie nic. W tym układzie 1 : 0 dla mnie. Przewidywałem jeszcze w zimie, że będziecie razem zrywać kaczeńce.

- Nieprawda, bo niezapominajki - sprostowała Krys­tyna.

- Rzeczywiście. No, to nie zatrzymujemy was, bo wam kwiatki zwiędną.

- Cześć! - zawołał skwapliwie Mariusz.

PRINTED IN POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa 1975 r. Wydanie pierwsze Nakład 10 000 + 277 egzemplarzy Ark. wyd. 9,1. Ark. druk. Al - 10,94 Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 82 X 104/32 Oddano do składania w kwietniu 1974 r. Podpisano do druku w lutym 1975 r. Druk ukończono w marcu 1975 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku Zam. nr 3210 - K-3.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orłowska Danuta Monika i Mariusz
Orłowska Danuta Zielona jarzębina
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
Orłowska Danuta Sukcesy i porażki Anny Marii
Orłowska Danuta Ballada dla Anny Marii
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
AUTOMATYZACJA PROCESÓW BIBLIOTECZNYCH, Studia INiB, Mariusz w
Bogu czy mamonie, Rekolekcje, rekolekcje ks. Mariusza Pohla (ellena9)
Monika2
Genogram Mariusza
ZAAWANSOWANI - EKSPRESYWNE ZDOLNOŚCI JĘZYKOWE, Katherine Maurice - wybór programów terapeutycznych (
Pomiar mocy Mariusza
Trudna zagadka, Danuta Wawiłow-TRUDNA ZAGADKA
Gry i Zabawy, Doskonalenie techniki i taktyki gry w ringo w grach wieloosobowych, Opracował: Wangryn
KONSPEKT RAMOWY, Mariusz Dziubiński
ANGIELSKI, Ang 09, Mariusz Daszkiewicz
CIUNIE~1, KILICHOWSKI MARIUSZ
konpekty, konsp wf -siatkówka, Mariusz Krassowski

więcej podobnych podstron