Orłowska Danuta Sukcesy i porażki Anny Marii


Danuta Orłowska

Sukcesy i porażki Anny Marii

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1976

I

Obudziła mnie cisza. Nie hałasowały ptaki ani psy, ustał również werbel deszczu bębniącego w parapet przez całą noc. Dokoła był spokój, a po­ranek wstawał rześki i radosny.

Otworzyłam oczy. Która to może być godzina? Słońce zaglądało już przez rozchylone zasłony. Wstać, czy nie wstawać? - zadawałam sobie py­tanie, przedłużając chwile błogiego lenistwa. Nie chciało mi się nawet wyciągnąć ręki po zegarek, w końcu wakacje są od leniuchowania i słonecz­nych poranków będzie jeszcze co niemiara, ale kiedy uświadomiłam sobie, jaki to dzień się szy­kuje, poderwałam się momentalnie z posłania.

Bartek zdaje dziś na politechnikę! O godzinie dziewiątej pierwsza runda rozgrywek. Rzuciłam się do zegarka. Za kwadrans dziewiąta! Jak mo­głam spać spokojnie do tej pory, kiedy on prze­żywa najtrudniejsze chwile niepewności i zdener­wowania. Z pewnością już jest w sali egzamina­cyjnej i nie może opanować wewnętrznego drże­nia, które musi towarzyszyć każdemu, nawet najlepiej przygotowanemu w takich okolicznościach.

Nie denerwuj się, kochany, wszystko będzie dobrze! - dodawałam mu otuchy na odległość, a robiłam to bardziej dla siebie niż dla niego. Sie­działam na tapczanie jak zahipnotyzowana bez ruchu i chęci do jakiegokolwiek działania. Zupeł­nie jakbym to ja miała zdawać ten koszmarny egzamin z matematyki. Wskazówki zegarka gnały nieubłaganie do przodu, a ja siedziałam wciąż nieporuszona i tylko odruchowo zaciskałam kciuki obu rąk.

Gdy minęła dziewiąta, napięcie paraliżujące wszystkie moje ruchy zaczęło słabnąć. W pew­nym momencie roześmiałam się głośno. O kogo ja się martwię? O Bartka, najlepszego matematyka w szkole? Szczyt nonsensu! Kto jak kto, ale on zda na pewno. Oczywiście należy się liczyć z kon­kurentami lepiej przygotowanymi, pochodzącymi ze szkół o wyższym poziomie, ale mój genialny chłopak powinien im dać radę. I da z pewnością. Po pierwsze dlatego, że jest genialny, a po drugie, że zakuwał przez ostatnie tygodnie jak najpospo­litszy dzięcioł. Spotykaliśmy się rzadko, lecz nie miałam o to żalu, poświęciłabym dużo więcej, aby tylko zapewnić mu pomyślne zdanie egzaminów.

Miałam ochotę pospać jeszcze trochę, jednak wstałam, postanawiając zająć się jakąś pożyteczną pracą. Chciałam choć w minimalnym stopniu okazać solidarność z Bartkiem stojącym w tej chwili wobec poważnych zadań.

Zeszłam na dół. Na stole w kuchni znalazłam kartkę pisaną ręką Marty: Wyszłam po zakupy, kanapki i mleko w lodówce. Ale mnie się jeść nie chciało, czułam jedynie potrzebę pracy. Przeprałam sobie parę drobiazgów, podlałam kwiaty w doniczkach, a ponieważ Marty w dalszym ciągu i nie było, wyszłam do ogrodu. Przypomniało mi się, że miałyśmy zrywać porzeczki na zimowe przetwory, zabrałam się więc ochoczo do dzieła. Źle się niestety wybrałam z tym zrywaniem, bo po nocnym deszczu owoce były mokre i nie na­dawały się na przetwory. Dobrze, że Marta wró­ciła w porę z zakupów, gdyż inaczej zmarnowa­łabym cały zbiór.

- Nic tu po mnie - stwierdziłam, uważając, że lepiej pójść na spacer.

- Wychodzisz? - ucieszyła się Marta. - Za­pomniałam kupić masła, czy mogłabyś?...

- Mogłabym - zgodziłam się machinalnie my­śląc zupełnie o czym innym. Zarzuciłam torbę na ramię, co było sygnałem dla Kropki, że wy­chodzi się z domu. Zaczęła radośnie skowyczeć i skakać wokół mnie, odstawiając swój taniec szczęścia.

Psu to dobrze! - pomyślałam zazdrośnie. - Wystarczy mu legowisko do spania, trochę stra­wy i odrobina ludzkiej życzliwości. Na tym koń­czą się psie problemy. A człowiek... im dalej w ży­cie, tym trudniej po nim żeglować Na przykład te egzaminy wstępne na uczelnie. Koszmar! Ile nerwów, wysiłku i chwil zwątpienia kosztuje taki start na studia. Kiedy pomyślałam o tych kilku­dziesięciu tysiącach maturzystów przystępujących dziś w Polsce do tej wielkiej loterii, odruchowo zacisnęłam kciuki, aby Bartek wyciągnął na niej los szczęśliwy.

Było już po jedenastej. Ach, mieć czapkę nie­widkę i latający dywan! Można by się przenieść na moment do sali egzaminacyjnej i zobaczyć jak Bartkowi idzie. Jest prawdopodobnie na pół­metku, a może nawet finiszuje. Zadania matural­ne rozwiązał w ciągu dwóch godzin, choć miał do dyspozycji dwukrotnie więcej czasu. Ach, co ja bym dała za to, żeby już było po wszystkim!

Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłam się pod domem państwa Romańskich. Zatrzymałam się przed furtką. Po co ja tu właściwie przyszłam? Rodzina Bartka z pewnością przeżywa jego egzaminy, ale nie wiadomo, czy zechce dzielić się swoim niepokojem ze mną, osobą bądź co bądź obcą. Też się wybrałam! - Kropka, wracamy!

Kropka jednak skomlała i drapała pazurami siatkę ogrodzenia nie reagując na moje wołania. W odpowiedzi na jej zew przybiegł Przecinek i urządzili taki koncert popiskiwań i skowytu, że wzbudzali sensację wśród przechodniów. Nieco­dzienny harmider wywabił z domu Miłkę.

- Cześć, Anka! - ucieszyła się na mój widok. - Właśnie o tobie myślałam.

- Teraz rozumiem, w jaki sposób znalazłam się tutaj. Ściągnęłaś mnie myślami, bo wcale nie za­mierzałam przyjść.

- Nieważne, co zamierzałaś, grunt, że jesteś. Potrzebuję pomocy i tylko ty jedna możesz mi jej udzielić. Ufam, że nie odmówisz.

Po takim wstępie spodziewałam się czegoś, co przekroczy moje możliwości. Oczywiście, gdyby chodziło o Bartka podjęłabym się nawet rzeczy niewykonalnej i uszy płonęły mi z niecierpliwości, żeby się jak najszybciej dowiedzieć, jakiej przy­sługi Miłka po mnie oczekuje. Byłam zdecydowa­na na największe wyrzeczenie, gotowa poświęcić wszystko, aby nie zawieść przyjaciółki. Tymczasem ona zapytała:

- Podobno umiesz robić na drutach?

- Co? - zdziwiłam się zaskoczona banalnoś­cią pytania.

- Umiesz, czy nie umiesz?

- Umiem, ale...

- W porządku. Jesteś więc tym człowiekiem, o którego mi chodziło. Wejdźmy do domu.

Byłam rozczarowana, że chodziło o rzecz tak prozaiczną, jak umiejętność robienia na drutach. Jak Miłka mogła w takim dniu zajmować się tak przyziemnymi sprawami? Powinna być podener­wowana egzaminami brata w równym albo nawet większym stopniu co ja, rozmowa powinna się nam nie kleić, powinnyśmy obie spoglądać ner­wowo na zegarki, zgadując, czy to już koniec na dzień dzisiejszy.

Tymczasem moja koleżanka w najmniejszym stopniu nie robiła wrażenia roztrzęsionej, na jej twarzy nie widniał nawet ślad przejęcia, po pro­stu problem dla niej nie istniał. Żelazne nerwy czy obojętność?

Weszłyśmy na werandę.

- Nie przerażaj się bałaganem, gdyż jest to ba­łagan twórczy - wytłumaczyła wskazując porozrzucane po podłodze różnokolorowe kłębki wełny oraz podniszczone swetry wystające z prze­pastnego worka.

- Co ty kombinujesz? - zainteresowałam się, widząc tyle cennego surowca, z którego można było zrobić mnóstwo ładnych rzeczy.

- Chcę zrobić Romańskiemu kamizelkę z róż­nych kolorów wełny, wiesz, jakie są teraz mod­ne?

- Wiem...

- Już nawet zaczęłam, popatrz! - pokazała mi rozpoczętą robotę. Miała zrobiony ściągacz z wełny brązowej i kilka pasków w kolorach zie­lonym, fioletowym, różowym. - Jak ci się to po­doba?

- Średnio - zaczęłam ostrożnie, nie chcąc koleżanki urazić, bo prawdę mówiąc zestaw ko­lorów był fatalny.

- A mnie wcale - przyznała samokrytycznie. - Dochodzę do wniosku, że nie mam za grosz wyobraźni plastycznej, a właściwie nie wytrzy­muje ona konfrontacji z rzeczywistością. Wymyś­liłam zieleń z fioletem, uważając, że to będzie dobre, a tymczasem gdzieś w założeniu musi tkwić błąd.

- Błąd tkwi w tym, że traktujesz tę kamizel­kę jako dzieło sztuki, a skoro Bartek ma w niej chodzić, dobrze by było, żeby on sam wypowie­dział się w sprawie kolorów i fasonu.

- Nic się nie będzie wypowiadał! To ma być dla niego niespodzianka. Prezent za pomyślnie zda­ne egzaminy, rozumiesz?

Zrozumiałam. Więc spokój Miłki nie oznaczał obojętności. Myślała o bracie, ale nie trwoniła energii na bezproduktywną szarpaninę nerwów, tylko nastawiła się na konkretne, praktyczne działanie. O ileż to było lepsze niż moje wewnętrzne przeżywanie nie przynoszące nikomu najmniej­szej korzyści. Postanowiłam włączyć się do akcji zapoczątkowanej przez Miłkę.

- Gdybyś nie miała nic przeciwko temu, to proponowałabym nie robić tej kamizelki w paski, tylko w pepitę. Byłby prawdziwy szał...

- Przeceniasz mnie. Po pierwsze nie umiem robić skomplikowanych wzorów, po drugie wiesz, ile czasu by mi to zajęło? Prezent musi być go­towy najdalej za dwa tygodnie.

- Będzie gotowy, możesz spać spokojnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbyś chciała przyłożyć do tego rękę?

- Nawet dwie. Są wakacje, mam nieograniczo­ną ilość czasu.

- Jesteś fenomenalna, można z tobą konie kraść. Spodziewałam się tylko dobrej rady, a ty mi deklarujesz roboczogodziny. Ten Romański to szczęściarz, w czepku się urodził, nie uważasz?

- Dobrze, dobrze... - przerwałam spoglądając na zegarek. Było wpół do pierwszej. Czy ten „szczęściarz” jest już wolny, czy jeszcze się męczy?

- Spieszysz się?

- Nie, tylko myślę o Bartku, czy już się upo­rał z zadaniami?

- Prawdopodobnie. A jeśli jeszcze nie, to wkrótce się upora. Nie martw się o niego. On zawsze wychodzi na swoje. Tym razem też mu się uda.

- Imponujesz mi spokojem i pewnością siebie. Chciałabym mieć twoje nerwy.

- Po prostu opanowałam sztukę udawania. To u nas rodzinne. Wszyscy udajemy, że nie dzieje się nic szczególnego. Mama pojechała kupować nowe książki do biblioteki, papcio wybrał się w delegację, ja również rzuciłam się w wir pracy.

- A Bartek?

- On był najwięcej zdenerwowany, bo cały czas przy śniadaniu opowiadał o obozie harcers­kim, na który wybiera się zaraz po egzaminach. Przy jego zwykłej małomówności ta nagła elo­kwencja była czymś wyjątkowym.

- Wiesz o czym myślałam dziś rano? O prze­życiach tych wszystkich, którzy startują na stu­dia, a jest ich tyle tysięcy. Jeśli do tego dodać nerwy najbliższych, to łatwo sobie wyobrazić, jaki odsetek naszego społeczeństwa nie może nor­malnie pracować z powodu przeżywanych emocji.

- Codziennie coś się dzieje. Ktoś się rodzi, ktoś umiera, jedni wygrywają w totka, inni do­znają zawodu w miłości. Życie daje ludziom w kość, ale to nie powód, żeby się rozklejać, opusz­czać ręce. Trzeba robić swoje, bo z życiem nie wygrasz, choćbyś stawała na głowie.

- Kto tu ma zamiar stawać na głowie i w jakim celu? - zapytał zaskoczywszy nas swoim wejś­ciem Bartek.

Miłka zaczęła w popłochu upychać do worka porozrzucane kłębki, a ja jak zwykle w wypadku zaskoczenia niezdolna byłam do żadnego działa­nia.

- Zjadłbyś coś? - zapytała Miłka rzeczowo.

- Jak ci poszło? - zaatakowałam z innej becz­ki.

- Najpierw się przywitam. Dzień dobry, Ann. Przecież się jeszcze dziś nie widzieliśmy.

- Popatrz, jak dobrze wychowanego mam bra­ta. Najpierw dzień dobry. I słusznie! Studenci po­winni różnić się od ciemnej masy znajomością savoir vivre'u.

- Nie za wcześnie tytułujesz mnie studentem?

- Lepiej wcześniej niż wcale. Powiedz jej wre­szcie, jak ci poszło, bo dziewczyna jest u kresu wytrzymałości. Bez przerwy myślała tylko o jed­nym: co teraz Bartek robi, czy już został przy­jęty, czy go może wyrzucili...

- Tego jeszcze nikt nie wie. O wynikach dzi­siejszego egzaminu dowiem się jutro, a czekają mnie jeszcze cztery takie dawki jak dzisiejsza. Więc cierpliwości. Za dziesięć dni kończę egzami­ny, a o przyjęciu dowiem się nie wcześniej niż za dwa tygodnie. Wtedy zgłoszę się po gratulacje lub kondolencje.

Żartował, to dobry znak! Zda, mur-beton, że zda śpiewająco, mimo to niepewność będzie nas dręczyć aż do chwili wywieszenia listy przyję­tych. Jak to dobrze, że Miłka wymyśliła mi zaję­cie. Zrobię Bartkowi przepiękną kamizelkę. Bę­dzie to mój prezent dla niego z okazji otrzyma­nia indeksu studenckiego.

- Co to za remanent staroci? - zwrócił się do siostry bezskutecznie usiłującej zrobić porządek na werandzie. - Przygotowujecie maskaradę? Karnawał dopiero za pół roku...

- Cicho, nie uprzedzaj wypadków. Miałyśmy właśnie twórczą naradę, a ty nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś, dobrze?

- W porządku! Radziłyście jak z dwóch sta­rych swetrów zrobić jeden stary szalik, ale to wyłącznie wasza sprawa, mnie nic do tego. Przy­jemnej zabawy! - uśmiechnął się zostawiając nas same.

Miłka ponownie wyrzuciła zawartość worka na podłogę i zaczęłyśmy buszować wśród kłębków i kłębuszków. Było ich mnóstwo, ale dobranie właściwych kolorów w odpowiedniej ilości wcale nie było łatwe. W rezultacie przeznaczony został na sprucie stary brązowy pulower pana Romań­skiego, do którego dodałyśmy dwa kłębki sele­dynowej włóczki. Mając surowiec w torbie po­śpiesznie pożegnałam Miłkę, chcąc jak najszybciej wziąć się za robotę.

Kiedy człowieka dręczy niepewność, dziesięć dni to kawał czasu, ale jak ma terminową pracę, jest to zaledwie półtora tygodnia. Zagwizdałam na Kropkę rozciągniętą w słońcu obok swego „ma­łego”. Przecinek, stwierdziwszy jakiś ruch, za­czął szczekać wywołując Bartka z kuchni.

- Już uciekasz? - zapytał z żalem.

- Czas najwyższy, zasiedziałam się.

- Wcale nie pogadaliśmy.

- Przyjdzie na to pora. Teraz masz inne roz­rywki.

- Poczekaj, odprowadzę cię.

- To zbyteczne, pójdę sama, a ty się ucz albo odpoczywaj.

- Właśnie mam zamiar odpoczywać. Chodźmy nad rzekę. Tam się najskuteczniej regenerują sza­re komórki.

Poszliśmy. „Straciłam” dwie godziny, ale byłam szczęśliwa, że na moich oczach odbywa się proces regeneracji Bartkowych szarych komórek. Jutro znów czeka go duży wysiłek umysłowy, niech podejdzie do niego z jak największym zapasem sił.

- Kupiłaś masło? - przywitała mnie Marta.

- Jakie masło? - zdziwiłam się szczerze.

- Maślane! - wyjaśniła opryskliwie. - Oczy­wiście zapomniałaś.

- Jakbyś przy tym była! Możesz mi głowę urwać, jeśli chcesz.

- Dużo mi przyjdzie z twojej głowy!

- Istotnie, bardzo mało, prawie nic - przy­znałam samokrytycznie, zabierając się do prucia przyniesionego swetra.

- Co to będzie? - zainteresowała się Marta przezwyciężając niechęć, jaką do mnie miała za to masło.

- Coś ładnego - zapowiedziałam. - Najmod­niejsza męska kamizelka. Oniemiejesz z zachwytu, jak ją zobaczysz skończoną.

- A kiedy skończysz, w tym roku, czy na przy­szły? - pokpiwała.

- Za dziesięć dni.

- Akurat! Jeszcze nie skończyłaś sweterka dla Darka, a już się bierzesz za jakąś kamizelkę. Zro­bisz kawałek i też pójdzie w kąt.

- O, przepraszam. Darkowi zrobiłam plecy i jeden rękaw. Do września zdążę zrobić całość. A ta kamizelka jest terminowa. Musi być gotowa piętnastego.

- Czemu piętnastego? Cóż to za święto?

- Bartek zostaje studentem. Dziś miał pierw­szy egzamin.

- A jeśli nie zda?

- Kto, Bartek? On miałby nie zdać? Taka ewentualność w ogóle nie wchodzi w rachubę - mówiłam z przesadną pewnością, chcąc w ten sposób uspokoić przede wszystkim siebie.

- Różnie bywa. Najlepszemu się może nie udać.

- Jemu się uda. On jest... on jest...

- No, co on jest? Wykrztuś!

- Ach, co ja będę gadać! Wierzę w jego dobrą gwiazdę i koniec!

- Wobec tego bierz się żwawo do roboty.

Wzięłam się. Ściboliłam bez wytchnienia re­zygnując z czytania książek, chodzenia na space­ry, a nawet oglądania telewizji, gdyż robota wzo­ru w dwóch kolorach wymagała dużej uwagi.

- Szczęściarz z tego Romańskiego! - twierdził tatuś. - Sam chciałbym dostać taką kamizelkę.

- Twoje marzenie może się spełnić nawet ju­tro - odpowiedziała Solange. - Spotkamy się po południu w Warszawie i pochodzimy po skle­pach. Na pewno coś się dobierze.

- Nie zrozumiałaś mnie. Ja chciałbym dostać prezent zrobiony ręcznie.

- Uśmiechnij się do córki, może ci zrobi.

Tatuś westchnął. Spojrzałam wymownie na So­lange. Ona skrzywiła się.

- Chyba nie myślałeś o mnie?

- Czemu nie? Kiedyś robiłaś przecież na dru­tach.

- Ale tylko prawe oczka. Poza tym to było dawno. Obecnie uważam, że szkoda czasu na coś, co można gotowe dostać w sklepie.

Tatuś westchnął po raz drugi.

- No, cóż? Pomarzyć nie wolno?

Pomarzyć wolno, tatusiu, to nic nie kosztuje. Ale nie spodziewaj się spełnienia marzeń. Pani architekt może ci zaprojektować dom, nawet ca­łe osiedle mieszkaniowe, ale nie ugotuje obiadu, ani nie przyszyje guzika. Może to i słuszne. Robić jedną rzecz, a dobrze. Nie tak jak ja, która chwy­ta się wielu różnych zajęć, nie dochodząc w żad­nym do doskonałości. Może zamiast dłubać na drutach powinnam zająć się ćwiczeniem gry na pianinie? Gdybym zdecydowała się wybrać arty­styczny kierunek studiów, takie ćwiczenia byłyby mi dużą pomocą. Cóż, nie chciało mi się grać, na­tomiast przy robieniu kamizelki dla Bartka przyświecał mi określony cel.

Zastanawiałam się, jak on przyjmie prezent, czy dzieło moich rąk będzie dla niego stanowić specjalną wartość, czy potraktuje go jako przed­miot codziennego użytku, nie zwracając uwagi na sposób wykonania. Może niepotrzebnie zmu­szam się do roboty rezygnując z innych zajęć? Kiedy osiągnęłam półmetek, czyli zrobiłam plecy, poczułam, że entuzjazm zaczyna mnie opuszczać. Już druty nie śmigały tak żwawo, pod wieczór zaczynałam ziewać i coraz trudniej było mi usiedzieć na jednym miejscu. Czy jest coś bardziej monotonnego od tej jednostajnej dłu­baniny?

Marta miała rację powątpiewając w moją wy­trwałość. Żeby to nie był prezent dla Bartka już dawno rzuciłabym robotę na dno szafy.

Postanowiłam zrobić sobie przerwę. W sobotę wieczorem obejrzałam film z Gretą Garbo, a na niedzielę zaplanowałam wycieczkę krajoznawczą w towarzystwie Miłki. Bartek jeszcze się podku­wał przed egzaminem z angielskiego.

W środku nocy nawiedził mnie przykry sen. Śniło mi się mianowicie, że z niewiadomej przy­czyny zaczęłam pruć to, co dotychczas zrobiłam. Prułam i prułam nie mogąc przestać. A kiedy już miałam całą wełnę na kłębkach, przyszedł tatuś i powiedział:

- Skoro nie zrobiłaś tej kamizelki, Bartek za­wali egzaminy. Przez ciebie nie dostanie się na studia. Ty jesteś wszystkiemu winna.

Nigdy nie widziałam tatusia z tak surową mi­ną. Bo też nigdy sytuacja nie była tak poważna. Chciałam zacząć robotę od nowa, ale tatuś po­wiedział stanowczo:

- Teraz już za późno! - i wyrzucił kłębki za okno.

Wychyliłam się, żeby zobaczyć dokąd się poturlały i runęłam w dół. W tym momencie na­stąpiło przebudzenie. Co za ulga! Choć serce ło­motało mi z przerażenia jak oszalałe, zerwałam się z posłania i zajrzałam do szuflady. Plecy ka­mizelki leżały tak, jak je wczoraj wrzuciłam. Miałam ochotę wyściskać je za to i wycałować. Bartek nie zawali egzaminów, podobną bzdurę mogłam wymyśleć tylko we śnie, całe szczęście, że się w porę obudziłam.

Była godzina druga w nocy. Za oknem kłębiła się ciemność, ale ja straciłam ochotę do spania, może z obawy przed nowymi majakami sennymi, a może uświadomiłam sobie, że czas nieubłaganie ucieka i zostało mi go niewiele, dość, że jeszcze przed świtem zabrałam się do dalszej roboty.

Gdy zaczynały piać koguty pozwoliłam sobie na dwugodzinną drzemkę, potem wstałam już na serio i mimo niedzieli kontynuowałam pracę. Myśl, że w moich rękach leży los Bartka, dopingowa­ła mnie najlepiej. Skryłam się w swoim pokoiku jak kret w norze i wszelkie sprawy tego świata przestały dla mnie istnieć.

Po południu tatuś i Solange poszli do znajo­mych. Chcieli i mnie zabrać, ale dzielnie oparłam się pokusie. Niech idą, będzie spokój w domu!

Akurat! Kiedy robota szła mi w najlepsze, ktoś zapukał do drzwi. Powiedziałam: proszę, ale życzyłam temu komuś wszystkiego najgorszego. Sądziłam, że to Miłka, ale nawet jej nie chcia­łam teraz widzieć. Omyliłam się jednak. W drzwiach stał Bartek.

- Cóż to, zamknięto cię w wieży, piękna księż­niczko? Nie martw się, zostaniesz uwolniona - zawołał.

- Co ty pleciesz? - zapytałam chowając w popłochu robotę.

- Przyszedłem cię porwać, a ty się wcale nie cieszysz, masz minę, jakbyś mnie chciała zepchnąć ze schodów.

- Zaskoczyłeś mnie, to wszystko.

- Czemu siedzisz w chacie, kiedy na dworze taka piękna pogoda?

- Nie zauważyłam, byłam zajęta.

- Widziałem, ściboliłaś coś na drutach. Że też ci się chce! Nie znasz ciekawszych zajęć?

- Wyobraź sobie, że znam, ale co ci będę tłu­maczyć. I tak nie zrozumiesz.

- Ciekawe. Myślałem, że już osiągnąłem na tyle wysoki stopień rozwoju intelektualnego, by móc pojąć każde zagadnienie. Jak możesz tak brutalnie pozbawiać mnie złudzeń!

- Barteczku, skończmy tę jałową dyskusję!

- Słusznie! Jak wspomniałem uprzednio, przy­byłem cię porwać. Szykuj się!

- Ale ja mam terminową robotę! - zawoła­łam i ugryzłam się w język. Ładny ze mnie kon­spirator. O mały włos nie zdradziłam tajemnicy.

- Mówisz o tym rękodziele, które ukryłaś, kiedy wszedłem? Daj, wyrzucę je przez okno i będzie po problemie.

Zmartwiałam. Czyżby mój sen miał się okazać proroczy? Już raz wyrzucono dziś moją robótkę za okno, ale to działo się we śnie, na jawie nie dopuszczę do tego.

- Gdybyś wiedział, jakie mogą być następ­stwa twego czynu, nie plótłbyś byle czego - powiedziałam ostrzegawczo.

- Zagadkowa historia. Co ty właściwie ro­bisz?

- Dowiesz się we właściwym czasie. Chwilo­wo nic poza nauką nie powinno cię interesować.

- Koniec nauki! Jeszcze muszę przeżyć ju­trzejszy dzień i jestem wolny. I am free! Pojmujesz to, bo mnie samemu trudno uwierzyć, że więcej nie muszę zakuwać?

- Kiedy wyniki?

- We wtorek dowiem się, jak mi poszedł anglik, wtedy będę już miał mgliste rozeznanie co do szans na przyjęcie. Oficjalnej listy należy się spodziewać nie wcześniej niż za tydzień.

Za tydzień! Za tydzień to ja leciutko wyrobię się z tą kamizelką, ale jakby to było ładnie, gdy­bym ją wręczyła Bartkowi we wtorek, w mo­mencie, kiedy będzie miał już „mgliste rozezna­nie”. Przecież ten moment będzie najważniejszy. Gdybym się ostro wzięła do roboty... Ale w tej sytuacji nie ma mowy o spacerze. Szkoda! Pogo­da jest rzeczywiście ładna, wybitnie plenerowa, kusi do wyjścia, aż trudno się oprzeć. Z drugiej jednak strony...

- Nie gniewaj się - powiedziałam przepra­szająco. - Pójdę z tobą innym razem, a dziś pozwól mi zostać w domu, no bądź dobry, Bartku.

- Ann, czy to naprawdę takie ważne?

- Żebyś wiedział! Tylko nie pytaj o nic, bar­dzo cię proszę.

- Jak sobie życzysz. Mam się wynosić, czy mogę z tobą zostać?

W jego głosie wyczułam żal i zawód. Postanowiłam być jednak nieugięta, przecież to dla jego dobra.

- Po co mamy oboje marnować takie piękne południe? No, sam powiedz? Czy nie lepiej...

- Zrozumiałem, nie trzeba mi kłaść łopatą do głowy. Cześć!

Wyszedł, a ja wyczułam, że zrobiłam mu przykrość. W imię czego? Przecież najważniejsze jest jego dobre samopoczucie przed ostatnim egzaminem. Jeśli będzie w formie, ma oczywiście więk­sze szanse na sukces, niż spowodować bym to mogła najlepszymi intencjami. Zupełnie zatraciłam poczucie rzeczywistości. Wszystko przez ten głupi sen. Tylko w chorobliwej wyobraźni mogła się zrodzić myśl, że ukończenie czy nieukończe­nie w terminie planowanego prezentu może mieć jakikolwiek wpływ na wyniki egzaminów Bartka.

Zbiegłam szybko na dół. Niech się co chce dzieje, idę na spacer! Bartka dogoniłam za furt­ką. Przez pewien czas szliśmy w milczeniu. Przepraszałam go w duchu za swoją głupotę, przyrzekając na przyszłość poprawę, a on... po­czątkowo miał twarz nachmurzoną, potem zaczę­ły mu w uśmiechu drgać kąciki ust, aż wreszcie roześmiał się serdecznie obejmując mnie ramie­niem. O to właśnie chodziło!

Łazikowaliśmy do zmierzchu, a po powrocie wzięłam się do roboty ze zdwojoną energią. Mi­mo wszystko postanowiłam skończyć kamizelkę do wtorku. Niełatwo wyzwolić się z sideł zabo­bonu. Miałam jeszcze przed sobą dwie noce i je­den dzień, w sumie 36 godzin. Przy dobrej woli można tyle przepracować nawet bez snu.

Pierwszej nocy wytrzymałam do trzeciej nad ranem, później musiałam się zdrzemnąć, bo za­czynałam mylić wzór, a ciągłe prucie nie posu­wało roboty naprzód, raczej ją cofało.

Koło południa obudziło mnie pukanie do drzwi. Zerwałam się przestraszona. Na szczęście była to tylko Marta.

- Chora jesteś? - zaniepokoiła się.

- Ciężko! - burknęłam opryskliwie. Byłam zła, bo niewyspana i nie potrafiłam docenić oka­zanej mi troskliwości.

- Zawiadomię pana doktora, żeby ci zrobił za­strzyk.

- Dziękuję za bezinteresowną złośliwość - powiedziałam rozsuwając zasłony i wpuszczając do pokoju snop słonecznego światła. - O ile mi wiadomo, jeszcze nie wynaleziono leku przeciw­ko lenistwu, a to jest na razie moja jedyna do­legliwość.

- Masz się czym chwalić! - wzruszyła ra­mionami wracając do swoich zajęć.

Byłam jej wdzięczna za obudzenie, bo kto wie, ile jeszcze cennego czasu mogłabym zmarnować na spanie. W pośpiechu zjadłam śniadanie i znów przystąpiłam do roboty nie pozwalając sobie na żadne przerywniki. Pracowałam bez wytchnienia do późnego wieczora, ale dopięłam swego. O pół­nocy kamizelka w seledynowo-brązową pepitę by­ła już gotowa. Koniec maratonu! Solidarnie z Bartkiem dobiegłam do mety. Zmęczenie, obja­wiające się uczuciem piasku w oczach, było ni­czym w porównaniu z zadowoleniem przepełniającym mnie całą. Chciało mi się tańczyć, śpiewać albo zrobić coś nierozsądnego, np. udać się na cmentarz i rozmawiać z duchami. Wszak pora ku temu jak najbardziej odpowiednia. Opanowałam się jednak i szybko wtuliłam nos poduszkę. Spać, spać! Żeby jutro nie wyglądać jak półtora nieszczęścia. Kiedy Bartek wpadnie z pomyślną, mam nadzieję, wiadomością, muszę być ładna i wypoczęta.

Mimo tylu zarwanych wieczorów nie od razu zasnęłam. Organizm przestawiony na nocną zmianę opornie przyjmował komendę: spocznij! Starałam się myśleć o rzeczach przyjemnych, np. że wreszcie zaczną się prawdziwe wakacje, będzie­my robili spacery, wycieczki, wypady do teatru czy kina. Nie myślałam, wolałam nie pamiętać o planowanym wyjeździe Bartka na obóz harcer­ski, wygodniej było mi wyobrażać sobie, że przez całe lato będziemy razem. Ukołysana wizją ra­dosnej przyszłości, zapadłam wreszcie w zasłużo­ny i ciężko zapracowany sen.

II

Obudziłam się bardzo wcześnie. Musiał to sprawić nieustający wyż atmosferyczny, bo po­goda nadal była fantastyczna. Zresztą powód mógł być inny. Byłam podenerwowana, bo dziś miały się teoretycznie rozstrzygać losy Bartka. Kiedy jest się za bardzo pewnym, los lubi płatać złośliwe kawały.

Bartek przybiegnie podzielić się ze mną no­winami, tylko kiedy? Może dopiero po południu? Czym się zająć do tego czasu? Spojrzałam na skończoną kamizelkę, czemu nie ma już przy niej nic do zrobienia? Wyciągnęłam z szafy rozpoczę­ty sweterek Darka, ale robota mi nie szła, się­gnęłam po książkę, z czytaniem było jeszcze go­rzej, ani rusz nie mogłam się skupić.

Zeszłam do kuchni w nadziei, że tam uda mi się o coś ręce zaczepić, ale Marta zdziwiła się tyl­ko widząc mnie na nogach.

- Nie, nie jestem chora - uprzedziłam jej ewentualne pytanie. - Czuję się znakomicie, tyl­ko dziś dla odmiany trapi mnie bezsenność.

- To nie jest normalne w twoim wieku - oświadczyła autorytatywnie.

- Zapewniam cię, że jak najbardziej normal­ne. Wiek nie ma tu żadnego znaczenia. Dener­wuję się, więc nie mogę spać. Masz coś dla mnie do roboty?

- Nie mam, a czym się mianowicie dener­wujesz?

- Egzaminami Bartka - tłumaczyłam cierpli­wie, choć dziw mnie brał, że można nie znać po­wodu mojego zdenerwowania. Przecież wszyscy wokół mnie powinni być przejęci, a przynajmniej świadomi tego, co się dzieje.

- Źle mu idą egzaminy?

- Raczej dobrze, zresztą już koniec. Dziś ma­ją być wyniki. Dlatego jestem taka podminowa­na, rozumiesz?

- Daj sobie spokój z nerwami. Skoro już po wszystkim, nie ma sensu przeżywać. Klamka za­padła i wyników niczym nie zmienisz.

- Mądrzę mówisz, ale gdybyś była na moim miejscu, zachowywałabyś się tak samo.

- E tam... - machnęła lekceważąco ręką. - Musisz się nauczyć cierpliwości.

- Cierpliwości, cierpliwości... nie jestem ka­wałkiem drewna.

- Wyobrażam sobie, co się będzie działo, kie­dy przyjdzie twoja kolej.

- Sprawy Bartka są moimi sprawami i przeżywam je tak, jakby to był mój własny start na studia.

- O której będą te wyniki?

- Chyba przed południem, ale zanim Bartek przyjedzie, to ja kota dostanę.

- Możesz pojechać do Warszawy i sama spraw­dzić listę. W ten sposób zyskasz na czasie.

- To jest myśl! Że też na nią nie wpadłam!

- Ty gorąca głowo! Potrzebny ci koniecznie ktoś trzeźwo myślący. Czy chociaż twój chłopak jest taki?

- Chyba jest, a przynajmniej udaje takiego.

- A ty powinnaś udawać mniej zakochaną, niż jesteś. Dobrze ci radzę.

- Dziękuję za dobrą radę, ale nie przyrzekam, że się do niej zastosuję - ucałowałam Martę i poszłam szukać planu Warszawy. Przerzuciłam w pośpiechu wszystkie miejsca, gdzie mógłby się znajdować, niestety, zawieruszył się tak dokład­nie, że nie udało mi się go znaleźć.

Zwykle, kiedy człowiekowi zależy na czasie, złośliwe krasnoludki zaczynają zabawę w chowa­nego. No, nic! Poradzę sobie i bez planu, popro­szę pierwszego spotkanego milicjanta o wskaza­nie drogi do politechniki.

Idąc na przystanek autobusowy żywiłam na­dzieję, że spotkam Bartka. Dochodziła dziewiąta, lista z wynikami jest już z pewnością przygoto­wana i lada moment zostanie wywieszona. Bartka jednakże na przystanku nie było, widocznie po­jechał wcześniej.

Teraz były dwie możliwości: albo spotkamy się na politechnice, albo miniemy w drodze. Szkoda, że się nie umówiliśmy. Wszystko przez, moją tę­potę. Sama nie wpadłabym na pomysł wyjazdu do Warszawy, usychałabym z niepokoju w biernym oczekiwaniu na wiadomość. Dzięki Marcie skrócę sobie ten niepokój o kilka godzin.

W autobusie ułożyłam sobie następujący plan działania. Po co mam rozpytywać o drogę, szar­pnę się na taksówkę i po kłopocie.

Tak też uczyniłam. Wysiadłszy przed gmachem głównym Politechniki Warszawskiej zadałam so­bie pytanie: co dalej, szary człowieku?

Stałam dobrą chwilę przed wejściem nie ma­jąc odwagi przekroczyć wysokich progów uczel­ni. Przez frontowe drzwi wchodzili wciąż mło­dzi ludzie, ale byli to z pewnością studenci, oni mieli prawo wstępu, a ja? Czerwieniłam się, kie­dy chłopcy rzucali na mnie przelotne spojrze­nia, miałam wrażenie, że chcą zapytać: co tu ro­bisz, mała?

Nie mogąc stać w nieskończoność weszłam do środka i znalazłam się w obszernym hallu przy­pominającym hall teatru. Z prawej i lewej stro­ny były szatnie, a na wprost schody wiodące jak­by na widownię. Było tu tłoczno i nikt się już mną nie interesował, każdy zajęty był własnymi sprawami. Mijano mnie, potrącano, przeprasza­no. Rozglądałam się wokoło, ale niewiele widzia­łam. Otaczały mnie same obce twarze, jak w ta­kim tłumie znaleźć Bartka? Należało samej ru­szyć na poszukiwanie list z wynikami.

Zauważyłam większe zgrupowania wokół tablic ogłoszeniowych. Spróbowałam docisnąć się do jednej z nich, na której widniał wykaz nazwisk. Tych nazwisk były krocie, na szczęście w po­rządku alfabetycznym. Zaczęłam szukać litery: R. Zmartwiałam, kiedy przeleciawszy wszystkie nazwiska zaczynające się na R nie spostrzegłam Romańskiego.

Sprawdziłam listę powtórnie, tym razem z większą uwagą, niestety, Romański na niej nie figurował. Czyżby został wyeliminowany? Bartek? To niemożliwe! Niemożliwe! Pociemniało mi w oczach, czułam, że za moment może się stać coś niedobrego.

Spokój, bez paniki! - próbowałam autoperswazji. - Może nastąpiła pomyłka w kolejności i Bartka umieszczono w innym miejscu? Trzeba spokojnie prześledzić całą listę.

Kiedy zaczęłam od litery A, rzucił mi się w oczy napis: Lista kandydatów na wydział poli­graficzny...

Co za ciemnota ze mnie! Gdzie ja szukam Bart­ka? Przecież on zdawał na wydział elektryczny, więc w jaki sposób mógł się znaleźć na tej liście? A już miałam zamiar zemdleć! Było to najgorsze głupstwo, jakie mogłam zrobić.

Przed następną tablicą ogłoszeniową już byłam mądrzejsza, zaczynałam sondowanie listy od na­główka. W ten sposób zapoznałam się z różnymi wydziałami politechniki. Niestety, nie było wśród nich elektrycznego. Sprawdziłam jeszcze listę kan­dydatów na elektronikę, choć wiedziałam, że elektronika i elektryczny, to dwa odrębne wy­działy. Bartka na tej liście oczywiście nie było. Gdzie więc miałam go szukać?

Zdobyłam się na odwagę i zagadnęłam jedną z dziewcząt:

- Gdzie mogą być listy wydziału elektrycznego?

- Z pewnością przed dziekanatem - poinformowała w przelocie nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem.

- A jak tam trafić? - nie ustępowałam. Teraz dziewczyna obejrzała mnie od stóp do głów.

- Koleżanka spoza Warszawy?

Zaczerwieniłam się ze wstydu i przykrości. Wzięła mnie za prowincjonalną gęś, głupią i nieobytą, niegodną przestąpienia progów wyższej uczelni. Może miała rację? Co ja tu właściwie ro­bię? Postanowiłam uczynić w tył zwrot i nie na­rażać się dłużej na pogardliwe traktowanie. Ale ku mojemu zdziwieniu dziewczyna zmieniła front, ujęła mnie za łokieć mówiąc życzliwie:

- Zaprowadzę koleżankę.

- Czy to daleko?

- Nie, ale trudno trafić. Poza tym nie lubię tłumaczyć. Koleżanka na elektryczny?

- Ja? Skądże! To brat... - skłamało mi się od­ruchowo. Niby nic się nie stało, w końcu obca dziewczyna nie musi znać prawdy, ale jeśli pod tym dziekanatem spotkam Bartka?

Miałam szczęście, Bartka nie było, za to bez trudu spostrzegłam gablotę, w której znajdowały się listy kandydatów na wydział elektryczny.

Wczepiłam się oczami w arkusz papieru, na którym wśród wielu innych figurowało nazwisko Romańskiego Bartłomieja. Patrzyłam w ten punkt jak zahipnotyzowana, zastanawiając się, co zna­czą liczby stojące obok nazwisk. Początkowo myślałam, że to stopnie z przedmiotów egzaminacyjnych, ale później zorientowałam się, że raczej punkty odpowiadające poszczególnym ocenom.

Przy nazwisku Bartka w pierwszej rubryce widniała kreska, w drugiej liczba 3, następnie, 12, 8, 3, w sumie 26.

Mało zrozumiałam z tego szyfru, ale intuicyj­nie czułam, że nie jest źle, sąsiedzi Bartka mieli dużo mniej punktów, poprzednik 16, a następny zaledwie 11.

Serce zaczęło mi bić radośnie. Górą Bartek! Przeskoczył znacznie swoich konkurentów. To było do przewidzenia, ale dopiero naoczne po­twierdzenie przypuszczeń dawało całkowitą pew­ność sukcesu. Gwoli ścisłości przebiegłam oczami jeszcze raz całą listę. Takich, którym w podsu­mowaniu licznik wybił ponad 20 punktów, było niewielu, a tylko czterech kandydatów osiągnęło wynik wyższy niż 26. Tak więc mój chłopak znaj­dował się w ścisłej czołówce! Jak go zobaczę, to chyba z radości rzucę mu się na szyję. Taki suk­ces!

Teraz szybko do domu, aby jak najprędzej zło­żyć mu gratulacje. W drodze powrotnej układa­łam w myśli plan działania: najpierw wpadnę do siebie, wezmę kamizelkę, następnie udam się do państwa Romańskich. Muszę mieć przygotowane co najmniej trzy wersje zagajenia, w zależności, kto pierwszy wyjdzie mi na spotkanie: pani Ro­mańska, Miłka, czy Bartek. Jeśli pani Romańska, to powiem tak:...

Prawdę mówiąc, wolałabym najpierw zobaczyć Bartka, wręczyć mu prezent i zobaczyć reakcję, jaką on wywoła. Powinien się ucieszyć, czekała mnie więc jeszcze jedna przyjemność, bo naj­lepsze na świecie to sprawiać innym radość.

Życie wydawało mi się tak piękne jak nigdy. Chciało mi się śpiewać ze szczęścia, musiałam mieć to wypisane na twarzy, bo pasażerowie au­tobusu przyglądali mi się jakby podejrzliwie. A niech tam! Dziś mogłam nie liczyć się z opinią. Dziś było wielkie święto!

Kiedy wysiadłam, zobaczyłam czekającego na przystanku Bartka.

- Cześć, Ann! - zawołał uradowany moim widokiem. - Jesteś pierwszą znajomą osobą, którą dziś spotykam. Mam nadzieję, że nie przynie­siesz mi pecha.

Zza zakrętu wyłoniła się opasła sylweta auto­busu.

- Czy jesteś bardzo zajęta?

- Bo?

- Pojechałabyś ze mną do Warszawy.

- Na politechnikę? Właśnie stamtąd wracam.

- Nieee? - zdziwił się wyraźnie.

- Ależ tak! - Ubawiło mnie jego zaskoczenie.

Autobus zatrzymał się, ludzie zaczęli atako­wać wejście. Bartek chwilę się wahał, wreszcie machnął ręką rezygnując z jazdy.

- Naprawdę byłaś na politechnice? - jeszcze nie dowierzał.

- Wyobraź sobie! Byłam, mając nadzieję ciebie tam spotkać, ale widzę, że wcale ci nie spieszno.

- Właściwie do czego miałem się spieszyć? Wynik matmy i fizyki znam, angielski poszedł mi wczoraj nie najgorzej. Jestem dobrej myśli. Zastanawiające jest natomiast, co ciebie skłoniło...

- Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. I tak nie zrozumiesz...

- Słyszą ten zarzut już nie pierwszy raz, a to nieprawda. Wcale nie jestem taki głupi, za jakiego mnie uważasz.

- Bartku! - westchnęłam ciężko. - Wcale nie tak zamierzałam z tobą rozmawiać. Wszyst­ko mi poplątałeś. Chodźmy stąd.

- Przepraszam - wziął mnie za rękę i po­szliśmy w stronę lasu. - Co ci poplątałem?

- Miałam przygotowaną mowę gratulacyjną, a właściwie nawet nie mowę, tylko...

- Tylko co?

- Chcę ci po prostu powiedzieć, że jestem z ciebie dumna i... i... w ogóle...

- Na zdrowie.

- Czy wiesz, ilu było lepszych od ciebie?

- Co rozumiesz przez „lepszych”?

- No takich, którzy zdobyli więcej punk­tów.

- Bardzo wielu. Co najmniej połowa starto­wała z pięcioma punktami przewagi. To były pun­kty za pochodzenie społeczne, których ja nie mia­łem.

- I tak się wyrobiłeś. Zdobyłeś 26 punktów. Zgadnij, ilu cię przeskoczyło?

- Bo ja wiem? Z pięćdziesięciu albo więcej.

- Czterech.

- Bajki.

- Poważnie.

- Skąd masz te wiadomości?

- Pytasz jak dziecko. Z listy wyników.

- Zadałaś sobie trud, by dokonać tak żmud­nych wyliczeń? Przecież na liście było ponad pięciuset kandydatów.

- Ach, co to za kandydaci! Większość do pięt ci nie dorasta - ujęłam temat od innej strony, co się potocznie nazywa „wykręcaniem kota ogo­nem”.

- Popatrz, popatrz! - głośno rozmyślał Bartek. - Podejrzewałem, że jestem genialny, ale żeby aż tak... nie do pojęcia.

- Warto by powiedzieć mamie, jak sprawy stoją.

- Powie się mamie, jak wróci z pracy.

- A nie moglibyśmy teraz wpaść do biblio­teki?

- Jeśli bardzo chcesz...

- Zmienię sobie przy okazji książkę, tylko musimy przedtem wpaść do mnie -- wszystkie te zabiegi miały na celu umożliwić mi wręcze­nie Bartkowi upominku.

Zawróciliśmy w kierunku mojego domu. Przed furtką Bartek zatrzymał się.

- Poczekam na ciebie. Staraj się nie trzymać mnie dłużej niż godzinę.

- Ach, nie, zapraszam cię dalej.

- Nie widzę sensu ani potrzeby. Bierz książ­kę i wyrywamy.

- Spokojnie, zdążymy na czas. Czy nie mo­żesz poświęcić mi pięciu minut?

- Mogę ci poświęcić tyle minut, ile będzie trzeba, ale czy istotnie trzeba?

- Zdaj się na mnie - wzięłam go za rękę i poprowadziłam na górę jak dziecko, następnie posadziłam na tapczanie każąc zamknąć oczy. Udawał, że ma zamknięte, ale założę się, że tylko je zmrużył obserwując ukradkiem, co robię. A ja po prostu wyciągnęłam z szuflady brązowo-seledynową kamizelkę i położyłam mu ją na kolanach.

- Spocznij, wolno patrzeć!

- Co to takiego? - już po raz drugi udało mi się tego dnia Bartka zaskoczyć.

- Odzież ochronna na chłodne lipcowe wie­czory - wyjaśniłam rzeczowo.

- Dla mnie?

- Nie, dla wodza plemienia Hula-Gula - ro­ześmiałam się.

- O, niedoczekanie jego. Niech się taki, owa­ki obejdzie smakiem. Czy wypada, abym w two­jej obecności przymierzył?

- Obowiązkowo. Po odejściu od kasy rekla­macje uwzględniane nie będą. Tu jest lustro.

Bartek przyglądał się sobie z wielkim upodo­baniem.

- No, no, kto by pomyślał, że potrafię być taki przystojny! Coś ty narobiła, Ann, teraz dziew­czyny będą za mną latać chmarami. Muszę przy­gotować sobie solidnego kijaszka, żeby się od nich opędzać.

- Ale z ciebie zarozumialec!

- Chyba nie zaprzeczysz, że mi bardzo do twa­rzy - odwracał się tyłem, przodem, gimnastyku­jąc się przed lustrem na wszystkie strony.

- Cieszę się, że jesteś zadowolony.

- Zrobiłaś mi siurpryzę nie z tej ziemi.

- Dziś jest dzień przyjemnych niespodzianek. Chodźmy do twojej mamy.

- Momencik! - ujął mnie za obie ręce.

- Pięć minut już dawno minęło - przypo­mniałam lojalnie.

- Nie czas żałować minut, gdy płoną serca! - wyrecytował patetycznie, następnie pocałował mnie w jedną rękę, potem w drugą, później w czoło, później w jeden policzek, drugi...

- Będzie tych serdeczności! - zadecydowa­łam. - Ściągaj kamizelę i idziemy do biblioteki.

- Nic nie będę ściągał. Jest moja, czy nie?

- Chyba nie masz zamiaru w samo połud­nie paradować w wełnianej kamizelce?

- Właśnie, że mam. Niech wszyscy widzą i zazdroszczą.

- Będą patrzeć na ciebie tak, jak na mnie w autobusie. Podejrzliwie i niechętnie. Ludzie nie lubią, kiedy ktoś jest szczęśliwy.

- Może masz rację, ale nie będziemy się tym przejmować. Sami potrafimy się cieszyć naszymi radościami.

- Chodźmy wreszcie do twojej mamy.

Już pod samą biblioteką zorientowałam się, że nie wzięłam książki do wymiany. No cóż, nie czas na drobiazgi, kiedy dzieją się rzeczy ważne.

Pani Romańska spojrzała z zainteresowaniem na kamizelkę Bartka.

- Kupiłeś sobie coś ładnego.

- Nie kupiłem, tylko dostałem w prezencie.

- Z jakiej okazji?

- Nie domyślasz się? - zapytał z urazą w głosie.

- Oczywiście, że się domyślam, z racji pozytywnie zdanych egzaminów. Domyślam się również od kogo ten prezent...

- ... proszę pani - wpadłam jej w zdanie. - Sukces nadzwyczajny, Bartek prowadzi, jest w ścisłej czołówce.

- Naprawdę?

- Tak, jest tylko czterech lepszych od niego.

- Nie nabieracie mnie czasem? Bartku, przy­znaj się?

- Nie biorę odpowiedzialności za powyższe dane, gdyż osobiście nie oglądałem listy wyni­ków. Ania mnie wyręczyła.

- Bądź spokojny, indeks masz w kieszeni - zapewniłam.

- Skoro tak, to pozwól się uściskać, synu! - powiedziała pani Romańska ze wzruszeniem. - Kiedy ogłoszą listę przyjętych?

- Może za tydzień, może później, w każdym razie mnie już tu nie będzie.

- Wyjedziesz na obóz nie czekając na ofi­cjalne potwierdzenie przyjęcia?

- Oczywiście. Skoro znajduję się w czołów­ce, to powinienem być i na liście przyjętych. W tej sytuacji moja obecność jest całkowicie zbęd­na. Murzyn swoje zrobił, może ruszyć w świat.

Posmutniałam. Do tej pory nie myślałam wiele o wyjeździe Bartka, inne emocje wysuwały się na pierwszy plan, obecnie trzeba spojrzeć praw­dzie w oczy, nie zobaczę najmilszego przez cały miesiąc. Czemu tak się dzieje, że radość ma za­zwyczaj krótszy żywot niż smutek? Jeszcze nie zdążyłam nacieszyć się sukcesem Bartka, a już dopadł mnie żal z powodu jego rychłego wyjazdu.

To normalne, że ludzie się rozstają na jakiś czas i nie ma co histeryzować, nie ma co wyol­brzymiać spraw będących naturalną konsekwen­cją ludzkiego działania. Trudno wymagać od Bart­ka, żeby zrezygnował z zaplanowanego jeszcze w zimie obozu harcerskiego, tylko dlatego, że ja będę za nim tęsknić. Marta powiedziała: udawaj mniej zakochaną, niż jesteś. Dobrze, mogę poudawać, ale to nie zastąpi mi jego obecności. Pamię­tam, jak dłużyły mi się ferie zimowe, kiedy Bar­tek wyjechał na zimowisko, a trwało ono zaled­wie dwa tygodnie. Teraz trudno będzie znieść podwójną dawkę rozłąki.

Bartek zaczął przeglądać książki o tematyce wojennej, odkładając na bok niektóre pozycje. Były to: Pamiętniki żołnierzy batalionu Zośka, Kamienie na szaniec, Zośka i Parasol.

- Nareszcie coś dla ducha! - powiedział uzbierawszy pokaźną stertę tego rodzaju pozycji.

- To ma być lektura wypoczynkowa? - zdzi­wiłam się.

- Łączę przyjemne z pożytecznym, wiadomo ci, że jesteśmy drużyną imienia „Zośki”, trzeba przybliżyć chłopcom postać ich patrona. Zbieram właśnie materiały do gawędy.

Już myślał o obozie i swoich harcerzach. Dobrze określiła go Miłka, mówiąc, iż jest w pierwszym rzędzie matematykiem, następnie harcerzem, wreszcie muzykiem. Reszta to milczenie. Fakt. Uczucia rodzinne czy sentyment do dziewczyny, to u niego sprawy marginesowe, dodatek, uzu­pełnienie głównego nurtu działalności.

Udawałam, że czytam „Filipinkę”, ale w rzeczywistości wpatrywałam się bezmyślnie w jakąś ilustrację. Było mi coraz smutniej. Czułam się przegrana i w pewnym sensie wystawiona do wiatru. Podczas, gdy ja spalałam się cała w uczu­ciu do Bartka, gdy myślałam tylko o nim, gdy był dla mnie całym światem, on wyznaczał mi w swoim sercu zaledwie maleńki kącik. Miły, za­ciszny, ale niewielki.

A ja chciałabym zagarnąć go całego, żeby nie miał „bogów cudzych przede mną”, żeby nie było ważniejszych spraw w jego życiu, żeby mnie poświęcał każdą myśl i każdą wolną chwilę.

No, cóż! Wolne chwile to nawet mi poświęcał, tyle że miał ich niewiele. W harmonogramie za­jęć znajdował czas i dla mnie, tak jakbym była jednym z jego obowiązków. Może istotnie uwa­żał się zobowiązany do kontynuowania znajomoś­ci, ponieważ uratował mi życie? Może wcale nie czuł przyjemności w przebywaniu ze mną? Wia­domo, obowiązek to żadna frajda.

- Idziemy, Ann? - zapytał wyjmując mi z rąk „Filipinkę”.

- Nie skończyłam czytać - zaoponowałam.

- I nie skończysz, bo wcale cię to nie pasjo­nuje.

- A skąd ty możesz wiedzieć, co mnie pasjo­nuje, a co nie?

Uśmiechnął się znacząco. Czyżby zauważył moje bezmyślne spojrzenie utkwione w pismo?

- Chodźmy! - powiedziałam bez entuzjaz­mu.

- Wam to dobrze - zauważyła pani Romań­ska. - Całe lato przed wami.

Komu dobrze, temu dobrze - westchnęłam w duchu.

- Niecałe, niecałe - sprostował Bartek. - Jeśli będę miał pecha i zostanę przyjęty, to w sierpniu czeka mnie praktyka robotnicza.

- To istotnie pech! - roześmiała się jego mama.

Więc jeszcze praktyka robotnicza! - jęknęłam w duchu. Zmartwienia lubią chodzić parami. W takim układzie wakacje mam skopane.

- Smutna czegoś... - zauważył Bartek w dro­dze powrotnej.

- Może... - odpowiedziałam zrezygnowana. Już nawet nie chciało mi się robić dobrej miny.

- Zaraz cię rozśmieszę! - przyrzekł i zaczął przewracać oczami, nadymać policzki i robić „ośle uszy”.

Że też mu się chciało błaznować! Jego wesołość w obliczu naszego, kto wie jak długiego, rozstania była wprost nieprzyzwoita.

- Ciebie naprawdę coś dręczy - stwierdził wreszcie zaniechawszy popisów mimicznych. - Co się stało, Ann? Podziel się ze mną swoim zmar­twieniem, a zaraz ci ulży.

Tylko tego brakowało! Podzielić się zmartwie­niem, czyli zdradzić tajemnicę serca. Nigdy!

- No, więc? - nalegał.

- Dajmy temu spokój. I tak nie zrozumiesz.

- Powtarzasz się, to zaczyna być banalne.

- Przestaniesz mnie wreszcie męczyć? Jesteś chłopakiem, więc skąd możesz wiedzieć, co się dzieje w sercu dziewczyny?

- Ach tak? Twoim zdaniem chłopak i dziewczyna w żaden sposób nie mogą się wzajemnie po­rozumieć?

- Mogą, ale nie we wszystkim.

- My się dotychczas jakoś rozumieliśmy.

- Jakoś... pewnie znasz przysłowie o beczce soli, którą trzeba razem zjeść?

- Przypadkowo znam. Jeśli nie masz innych planów moglibyśmy zacząć w najbliższych dniach.

- Co moglibyśmy zacząć?

- Wspólną konsumpcję z tej beczki.

- Nie rozumiem. Przecież wyjeżdżasz na obóz.

- Właśnie. Czy chciałabyś dołączyć do nas?

- Chyba żartujesz? - ten chłopak potrafi za­skakiwać nieoczekiwanymi propozycjami. - W jakim charakterze mogłabym pojechać na obóz harcerski? Na kucharkę się nie nadaję, na pielęg­niarkę również.

- Kadrę pomocniczą mamy załatwioną odgór­nie. Mogłabyś natomiast zakwaterować się w po­bliżu obozu jako sympatyk czy po prostu tury­stka. Miałabyś zagwarantowaną opiekę i ewen­tualne towarzystwo, może nie najprzedniejszego gatunku, ale zawsze. Bo właśnie...

- O swoim towarzystwie mówisz?

- Ach nie! Wobec siebie nie jestem nastawiony aż tak samokrytycznie. Właśnie Miłka zapałała ogromną chęcią wyjazdu nad jeziora, mógłbym zorganizować wam namiot i inne potrzebne szcze­góły. Rozbiłybyście go w pobliżu mojego obo­zu, żebym mógł mieć na was oko. Jak ci odpo­wiada powyższa propozycja?

Oczyma wyobraźni zobaczyłam płótna harcers­kich namiotów rozpięte pod wygwieżdżonym niebem, wieczory prześpiewane przy ognisku i dnie spędzane w kajaku czy na plaży. I najważniejsze: bliskość Bartka. Propozycja wydała mi się tak piękna, że aż nierealna.

- Muszę zapytać ojca - powiedziałam ostroż­nie bojąc się pochopną zgodą spłoszyć barwnego ptaka nadziei.

- Oczywiście. Musisz uzyskać pozwolenie z do­mu. Zrób to jak najszybciej. A może lepiej, żebym ja porozmawiał z twoim tatą?

- Nie sądzę, żeby twoja interwencja była ko­nieczna. Z ojcem zawsze potrafię się dogadać.

- Mimo że jest chłopakiem? - w oczach Bart­ka pojawił się chochlik złośliwości.

- Widzisz, my jesteśmy z tej samej gliny.

- Wiadomo, sprawa genów. W układzie rodzin­nym to żadna rewelacja.

- Imponujesz mi naukowym podejściem do najprostszej sprawy.

- Wobec tego nie mogę pojąć ciągle stawiane­go mi zarzutu: ty tego nie zrozumiesz!

- Bo to prawda. Twoje myśli biegną innym torem, moje innym i tylko w niektórych wypad­kach zbiegają się.

- Jak to myśli! Bieg osobnymi torami, to ich przywilej, a zbieganie się to wielka wygrana, uśmiech losu czy szansa jaka nie co dzień i nie każ­demu się trafia, wiesz?

- Uhm... - Mądry był mój chłopak, mimo to jeszcze nieraz przyjdzie mi stwierdzić: ty tego nie zrozumiesz!

III

Jezioro było niewielkie, przycupnięte w lesie z daleka od szosy, porośnięte trzciną przy brze­gach. Robiło wrażenie zgubionego w trawie lu­sterka.

Malownicze to miejsce wybrał Bartek na kwa­terę dla drużyny jeszcze wiosną, a właściwie przy końcu zimy, kiedy drogi prowadzące od głównego traktu zablokowane były topniejącym śniegiem, a jezioro robiło wrażenie sadzawki zaśmieconej uschłymi badylami. Trzeba było wyobraźni i wę­chu trampa, aby wyczuć, co lato wyczaruje z tego zakątka.

Przez pierwsze dni, kiedy obóz się organizował, druh komendant miał czas dla mnie dopiero po wieczornym apelu. Czekałam na niego przed na­miotem, żeby nie przeszkadzać Miłce, która z za­padnięciem zmierzchu ładowała się w śpiwór, wy­rażając stanowcze życzenie, by jej nie budzono pod żadnym pozorem. Siadywałam więc owinięta kocem na sosnowym pniaku służącym za fotel i czekałam.

Czekałam parę minut, pół godziny lub dłużej, w zależności od tego, jak prędko udawało się Bartkowi uporać z obowiązkami. Liczyłam gwia­zdy łowiąc uchem odgłosy lasu i nadsłuchiwałam znajomych kroków.

Przychodził zwykle od strony jeziora, pachnący dymem ogniska, nieco zdyszany, bo musiał wdra­pywać się pod górkę, obejmował mnie ramie­niem i pytał: „Dobry wieczór, jak minął dzień?”

Co miałam odpowiedzieć? Że dzień minął mi na czekaniu wieczoru, że wszystkie zajęcia, jak: poznawanie okolicy, zbieranie ciekawych korzeni w celu ozdobienia nimi terenu wokół namiotu, leżenie w słońcu czy kąpiel w jeziorze, to nic in­nego, jak czynności mające na celu wytracenie czasu do wieczora. Prawdziwe życie zaczynało się dopiero od: „Dobry wieczór, jak minął dzień”?

Ta godzina czy półtorej, kradziona Bartkowi ze snu stanowiła dla mnie treść całego dnia, a on odpoczywał wreszcie po pracowitej krzątaninie, dzieląc się kłopotami związanymi ze stanowis­kiem komendanta. Poznawałam coraz lepiej jego zdolności organizacyjne i umiejętność kierowania ludźmi. To już nie był szef „Kaktusów”, nielicz­nej grupki zdyscyplinowanych przecież chłopaków. Na obozie sprawował rządy nad pięćdziesięcioosobowym zespołem, składającym się z trzech za­stępów męskich i dwóch żeńskich. Miał do pomo­cy oboźnego i zastępowych, ale lubił wszędzie wej­rzeć własnym okiem.

Pocieszałam się myślą, że gdy obóz wejdzie w fazę stabilizacji, uda się Bartkowi wygospodaro­wać w ciągu dnia nieco czasu na prywatne kontakty towarzyskie. Bo chyba nie po to zapropo­nował mi wyjazd, żebym obijała się bez celu i określonego zajęcia.

Tymczasem dni mijały, a sytuacja nie ulegała poprawie. Budziłam się na dźwięk pobudki stwier­dzając z pewnym żalem, że mnie ona nie dotyczy. Potem dobiegały do naszego namiotu odgłosy ko­mend apelowych, następnie wrzawa z jaką całe bractwo ustawiało się w kolejce po śniadanie. Wtedy wstawałam nie mogąc uleżeć na gumowym materacu.

- Już się wiercisz? - podkręcała mnie Miłka zaspanym głosem.

Podziwiałam jej apetyt do spania.

- Akumuluję energię na zimowe miesiące, kiedy trzeba będzie wstawać przed świtem. Zresz­tą, co mam ciekawego do roboty? - repliko­wała.

Istotnie, dni nam się dłużyły, natomiast wieczo­ry przynajmniej dla mnie były za krótkie.

W końcu powiedziałam Bartkowi, że musi nam wymyślić jakieś zajęcie albo pomrzemy z nudów.

- Dobrze się składa, bo brak nam akurat kadry kulturalno-oświatowej. Na tym polu spodziewam się waszych cennych inicjatyw.

- Nie przesadzasz przypadkiem? W jakiej to dziedzinie oświaty mogłabym się wykazać?

- Zaraz się dowiesz. Montujemy program na ognisko, chciałbym wstawić do repertuaru występ wokalny Anny Marii, jeśli oczywiście wymienio­na wyrazi zgodę.

- Z przyjemnością! Mogę zaśpiewać, najchęt­niej z akompaniamentem - ożywiłam się wie­dząc, że Bartek wziął ze sobą gitarę.

- To się da zrobić, Cygan może ci akompanio­wać.

- Cygan? A czemu nie ty? - zawołałam roz­czarowana.

- Ja muszę czuwać nad całością, poza tym Cy­gan jest lepszy w gitarze ode mnie. Dla tej klasy wokalistki, co ty, musi być akompaniator na po­ziomie - usiłował złagodzić moje rozczarowanie.

- Nie wierzę, żeby mógł być ktoś lepszy od ciebie w jakiejkolwiek dziedzinie - zemściłam się.

Bartek nie zareagował na złośliwość mając na myśli wyłącznie dobro imprezy.

- Zatem uzgodnione. Można od jutra zaczynać próby?

W odpowiedzi ciężko westchnęłam. Czy ten spo­łecznik nie rozumie, że współpracując z Cyganem stracę co najmniej trzy czwarte przyjemności? Chyba nie rozumie i próba tłumaczenia mu w czym problem nie odniesie rezultatu. Machnęłam więc ręką rezygnując z tłumaczenia czegokolwiek. Kiedy Miłka usłyszała o przygotowywaniu ogniska momentalnie się ożywiła. Pognała do najbliż­szej wsi, w której mieściła się biblioteka, wypożyczyła egzemplarz Krzyżaków i zaczęła przygotowywać sceniczną adaptację powieści. Rozpisy­wała role, wybierała odpowiednich aktorów, a kiedy już skompletowała obsadę, ciągnęła wszystkich w las, aby tam odbywać próby. Chciałam być jej w czymś pomocna, ale jedynym zajęciem, które mi powierzyła, było pilnowanie, aby osoby postronne nie dostały się na teren prób. Spektakl miał być niespodzianką dla pozostałych uczestników obozu. A Miłka objawiła mi się w zupełnie innym świe­tle. Miałam ją zawsze za trochę leniwą, nieco egoistyczną dziewczynę o konsumpcyjnym nastawieniu do życia. Tymczasem potrafiła wykazać się takim zaangażowaniem, takim zapałem, jakiego się po niej nie spodziewałam.

Ja w porównaniu z nią reprezentowałam skrajną prywatę, podchodząc do śpiewu bez entuzjaz­mu, tylko z tego powodu, że nie Bartek mi akompaniował. Byłam zwykłą, zadurzoną gąską, a mit o artystycznej duszy, którą jakoby posiadałam, mógł się w każdej chwili rozwiać.

Miłkę pasjonowało przedsięwzięcie, którego się podjęła, podchodziła do niego z bezinteresownym entuzjazmem, podczas gdy ja traktowałam swój występ dość obojętnie, ale ja byłam zakochana, a ona tego uczucia nie znała. Która więc z nas „lepszą cząstkę” wybrała? Sprawa dyskusyjna i w dodatku bez odpowiedzi.

Jednak mimo dość obojętnego nastawienia do współpracy z Cyganem próby szły nam nieźle.

- Ty masz głos, wiesz? - zauważył kiedyś od­krywczo.

- Poważnie? - udawałam skromną.

- Czyżby nikt się jeszcze na tobie nie poznał?

- Nikt, dopiero ty pierwszy - zażartowałam.

- Z takimi warunkami głosowymi możesz zro­bić błyskawiczną karierę - zapewniał serio.

- Taaak? Myślisz, że nie wygwiżdżą mnie na ognisku? - ciągnęłam żartobliwie, na co Cygan znów odpowiedział poważnie:

- Ręczę głową, a to dostateczna gwarancja, za­pewniam cię!

Przyjrzałam się tej „gwarancji”. Niebrzydka. W ogóle udany chłopak z tego Cygana. Oczywiś­cie z Bartkiem nie wytrzymuje porównania, choć obiektywnie biorąc jest chyba przystojniejszy. Cie­kawe, czy Bartek byłby zazdrosny, gdybyśmy za­częli częściej przebywać ze sobą? Warto by go poddać próbie, przeprowadzić eksperyment, w którym sprawdziłyby się jego uczucia. Ten kto kocha, musi być zazdrosny. Pamiętam, ile się nadręczyłam z powodu Joanny. Całe szczęście, że nie ma jej tu, bo nasz wspólny pobyt pod jednym niebem byłby nie do zniesienia.

W tym momencie zatargało mną sumienie. Pa­miętając własne cierpienia chcę świadomie skazać Bartka na coś podobnego? Ależ to wstrętne! Po­czułam odrazę do siebie. Bartek ma rację stawiając mnie na szarym końcu swoich zainteresowań. Na nic lepszego nie zasługuję.

Przeprowadziwszy dogłębną samokrytykę stwier­dziłam, że z chodzenia z Cyganem i tak by nic nie wyszło. On nie był w moim typie ani zewnętrznie, ani wewnętrznie. Jako szatynka wo­lałam blondynów, poza tym wystartował z kom­plementami, a ja intuicyjnie wolałam kogoś powściągliwszego w słowach. Tak, czy inaczej byłam skazana na Bartka.

- O czym rozmyślasz? - zagadnął Cygan znudzony przedłużającym się milczeniem.

- O sobie - wyznałam szczerze.

- Myślisz w jaki sposób zrobić karierę? Pierw­sza rzecz, to zacząć występować, dać się poznać we właściwych kręgach, wyrobić sobie nazwisko...

- Człowieku! - przerwałam, chcąc go poin­formować, że we „właściwych kręgach” nazwis­ko, a ściślej imię, bo ostatnio imiona są w mo­dzie, mam wyrobione.

- Pozwól mi skończyć. Jak możesz wypłynąć na szersze wody, skoro nikt cię nie zna?

- Kto ci to powiedział? - zirytowała mnie pewność, z jaką wypowiadał swoje zdanie. - Je­steś w błędzie, występowałam niejednokrotnie jako solistka. Nie słyszałeś nigdy o Annie Marii? To właśnie ja.

Na moment stracił pewność siebie.

- A z kim współpracujesz?

- Z „Kaktusami” - oświadczyłam z dumą.

- „Kaktusy”... „Kaktusy”... ten zespół musiał powstać niedawno, bo jakoś nie przypominam go sobie. Dla kogo pracujecie, dla radia, telewizji?

Nie wytrzymałam i palnęłam:

- Eurowizji.

Nareszcie zrozumiał, że robię z niego balona. Nie obraził się, ale rzucił w rewanżu:

- Trzeba było od razu mówić, że produkujesz się na imieninach u cioci. Uniknęlibyśmy zbędnej dyskusji.

- Sęk w tym, że ciocię mam niemuzykalną, a zatem na imieninach nie produkuję się. Prze­praszam za rozczarowanie.

- Więc ustalmy wreszcie, gdzie występujesz.

- We właściwych kręgach, czyli w szkole.

- Aha... „Kaktusy” to również szkolny zespół?

- Tak. O Annie Marii mogłeś nie słyszeć, za­pomnę ci ten nietakt, ale nie znać „Kaktusów”? To hańba!

- Przesadzasz! A w ogóle, co to za kariera wy­stępować na szkolnych akademiach? Dziecinada.

- Nudny jesteś, wiesz? W kółko: kariera i ka­riera. Skąd wiesz, że mi to w głowie?

- Nie oszukujmy się. Beztalencia marzą o sła­wie i wybiciu się, a cóż dopiero ktoś mający ku temu warunki.

- Możliwe, że beztalencia marzą, a ja nie!

- Źle robisz. Masz fenomenalny głos, zbrod­nią byłoby nie rozwijać go.

- Bądź spokojny. Rozwijam go dostatecznie.

- W szkole?

- W szkole!

Cygan machnął lekceważąco ręką. Chciałam go podregulować za ważniackie gesty, ale dałam spo­kój widząc nadchodzącego Bartka.

- Jak wam leci?

- Dobrze. Będą z niej ludzie - oświadczył protekcjonalnie Cygan. - Wróżę jej szybką karierę, o ile będzie rozsądna.

- Kto dziś traktuje poważnie cygańskie wróż­by? - Bartek nie przejął się wizją mojej ewen­tualnej kariery, czym poczułam się trochę do­tknięta. W końcu tylko ja sama miałam prawo ją lekceważyć.

- Jesteś zazdrosny - zauważył Cygan.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - w głosie Bartka zabrzmiała nuta irytacji.

- Nic specjalnego, po prostu nie chcesz przy­jąć do wiadomości, że Anka ma talent.

- Wiem o tym lepiej od ciebie.

Zanosiło się na coś niedobrego. Trzeba było jak najszybciej rozbroić tych dwóch zapaśników.

- Uważaj, Cygan, do kogo mówisz - rzuci­łam ostrzegawczo.

- A co to? Druhowi komendantowi nie wolno wygarnąć prawdy w oczy?

- Rozmawiasz nie tylko z komendantem, ale również kierownikiem zespołu „Kaktusy”.

- Nieee... - usłyszana wiadomość zastrzeliła Cygana.

- Taaak... - potwierdziłam z satysfakcją. Radowała mnie jego nie najmądrzejsza mina.

- I ten zespół jest istotnie taki sławny?

- Nie znasz innych słów jak: kariera, sława itp.? - zapytał ironicznie Bartek.

- Może być hobby, ale to wcześniej czy póź­niej zrodzi marzenie o szerszym oddziaływaniu, wyprowadzeniu własnej sztuki poza znajome opłotki.

- Cygan! Co za krasomówstwo. Maluczko, a zacznę bić brawo. Tylko że to, co tak pięknie nazwałeś sztuką, może nią wcale nie być, i jeśli jest traktowane jako hobby to w porządku, na­tomiast kiedy zostanie wyprowadzone poza opłot­ki, może nie wytrzymać konkurencji, rozumiesz?

- O czym wy mówicie? - zniecierpliwiłam się. - Co macie zamiar wyprowadzać poza opłot­ki? Nie podniecajcie się tak grą słówek, a przy­najmniej mnie zwolnijcie od kibicowania.

- Dziewczyno, pierzu marny, gra toczy się o twoją przyszłość, powinnaś efektywnie włączyć się do dyskusji. Chyba masz w tej sprawie jakiś program - dopingował Cygan.

- Żadnego - odpowiedziałam niefrasobliwie. - Idę popływać, kto ze mną?

- Cygan, uważaj na nią, bo... - zarządził Bartek.

- Bo?

- Bo ja nie mogę. Kończy się cisza poobied­nia, mam z dziewczętami sygnalizację.

- Przyjemnej zabawy! - rzuciłam uszczyp­liwie.

- Wzajemnie - odpowiedział w jego imieniu Cygan, biorąc mnie pod rękę.

Bartek zmarszczył brwi. Miałam wrażenie, że ziarenko zazdrości wypuściło pierwszy kiełek. A przecież nie chciałam tego, postanowiłam nie pro­wadzić żadnej gry, mogącej rzutować na szczerość naszych uczuć. Licho nadało tego Cygana! Uwolniłam rękę i powiedziałam:

- Idź sam popływać, ja opuszczam tę kolejkę. Rano bolało mnie gardło, wolę nie ryzykować.

- Mnie co prawda dokuczają odciski i wy­moczenie ich w jeziorze byłoby wskazane, ale wybieram twoje towarzystwo, jeśli pozwolisz. Możemy połazić.

- Muszę iść do namiotu, zobaczyć co z Miłką. Ona też czuła się niewyraźnie - skłamałam, chcąc się pozbyć natręta.

- Chodźmy razem, może przyda się męska po­moc.

Marzyłam, żeby Miłka spała po obiedzie, jak to miała w zwyczaju, wtedy mogłabym sugero­wać, że jest złożona chorobą i miałabym motyw zostania przy niej w charakterze siostry miło­sierdzia.

Los jednak bywa złośliwy. Miłka musztrowa­ła swoich komturów, którzy z niebywałym za­angażowaniem okładali się kijami, co miało ozna­czać walkę na miecze. Chłopcy rozochocili się do bitki i nie było łatwo opanować ten żywioł, ale Miłka radziła sobie świetnie wydając odpowied­nie komendy:

- Mirek, zostałeś zabity, padaj na ziemię! An­drzej, zostaw go, on już poległ!

- Muszę go dobić, żeby nie konał w mękach - motywował Andrzej, dokładając koledze jesz­cze kilka kijów.

- Dość tego! Jatki urządzacie zamiast uczci­wej walki.

- Uczciwa walka z Krzyżakami? Historii nie znasz? To psubraty! - dolał oliwy do ognia Cy­gan.

Powstał niezły tumult, chłopcy zaczęli regu­larną rozróbą.

- Na dziś dosyć, oddać broń! - zagrzmiała Miłka. Oddali bez sprzeciwu, ale za następnym krzakiem poszukali sobie nowej i rozpoczęli ćwi­czenia w sztuce wojennej już na własny rachunek. Długo jeszcze dobiegały z daleka odgłosy bitwy.

- Pani reżyser dostała ciężkie zadanie - za­uważył Cygan. - Praca z taką niezorganizowaną bandą może zaszkodzić w chorobie.

- Kpisz czy o zdrowie pytasz? - naskoczyła na niego Miłka.

- Naturalnie, że o zdrowie pytam. Mrugałam do Miłki porozumiewawczo, ale bez skutku.

- Czy ktoś zachorował? - dziwiła się naiwnie.

- Rano miałaś dreszcze, już ci przeszły? - znów mrugnęłam znacząco.

- Miałam dreszcze, mówisz? Nie przypominam sobie - sypała mnie bezlitośnie.

Och, z jaką chęcią stłukłabym ją na kwaśne jabłko!

- Skoro nie pamiętasz, to znaczy, że wyzdro­wiałaś. To się nawet dobrze składa, bo Cygan chciałby ci asystować w przygotowywaniu przed­stawienia.

- Ja? - zdziwił się.

- A kto deklarował męską pomoc? - przy jednym ogniu chciałam upichcić dwie pieczenie: pozbyć się Cygana i przez zemstę wrobić Miłkę w jego towarzystwo.

- Dziękuję, nie skorzystam. Potrafię radzić sobie sama - oświadczyła kategorycznie Miłka.

- Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej - agitowałam. - Trzeba wystrugać miecze, przecież twoi wojownicy nie będą wal­czyć na kije.

- O tym już pomyślałam. Chłopcy przygoto­wują miecze.

- Lepiej, żeby nad podobnymi szczegółami czuwał mężczyzna obeznany z wojennym rze­miosłem.

- Jaką ty właściwie funkcję pełnisz na obo­zie, Cygan? - zapytała Miłka.

- Jestem członkiem komendy.

- Czy członkowie komendy nie mają swojej roboty?

- Mają, mają - pospieszył z wyjaśnieniem. - Oficjalnie jestem kulturalno-oświatowy i czu­wam nad całością programu na ognisko. A pry­watnie uwielbiam osoby zaradne i energiczne, którym można z całym zaufaniem powierzyć od­powiedzialne zadania. Bądź spokojna, wrodzone lenistwo nie pozwoli mi narzucać się z pomocą.

- Całe szczęście, bo inaczej moglibyśmy wdep­nąć na wojenną ścieżkę.

- Taka jesteś czupurna?

- A jestem!

Zostawiłam ich samych. Czubić się mogą beze mnie. Ruszyłam przed siebie bez określonego ce­lu. Świadomie wybrałam samotny spacer, wola­łam to niż towarzystwo Cygana. Bartek może być o mnie spokojny, nie potrafię zamienić go na ni­kogo innego. Tylko czy on o tym wie? Czy nie drąży go robak zazdrości przeszkadzając w pro­wadzeniu ćwiczeń sygnalizacyjnych?

Mniejsza o ćwiczenia, nie lubiłam tych jego za­jęć, biegów, zwiadów, podchodów. Lubiłam cho­dzić na luzie chłonąc uroki przyrody bez całej tej dyscypliny organizacyjnej. Natomiast nie chciałam, żeby miał bez potrzeby zmącony spo­kój wewnętrzny.

Mogłam pójść w kierunku odbywających się ćwiczeń i pokazać mu się choćby z daleka. Swo­im wyszkolonym sokolim wzrokiem powinien do­strzec, że spaceruję sama. Ale gdzie ja właści­wie jestem?

W zamyśleniu i oderwaniu od rzeczywistości nie zauważyłam, kiedy skończyła się znajoma ścieżka. Zawędrowałam w zupełnie obcą okolicę. Przysiadłam na zwalonej kłodzie zastanawiając się nad położeniem geograficznym.

Dokoła drzewa i krzaki podobne do siebie jak seria reprodukcji tego samego pejzażu, nigdzie ży­wej duszy, poczułam się nieswojo. I jeszcze ten obezwładniający upał lipcowego popołudnia. Trze­ba było iść nad jezioro nie przejmując się Cy­ganem ani ewentualną zazdrością Bartka. Co mu przyjdzie z moich szlachetnych intencji, jeśli się zgubię i moje zniknięcie zostanie zauważone? Tylko kłopot.

Siedziałam jakiś czas starając się zebrać myśli i siły. Daremnie. Straciłam nawet orientację, z której strony przyszłam. Gdybym była harcerką, może potrafiłabym po słońcu lub jakichś innych znakach trafić z powrotem do obozu, ale nieste­ty nie byłam, przyroda miała dla mnie swoje nieodgadnione tajemnice i w tej chwili bardziej wyglądała na wroga niż przyjaciela.

Mimo wszystko należało coś przedsięwziąć. Ruszyłam w stronę najbardziej przypominającą drogę powrotną, ale po jakimś czasie stwierdzi­łam, że w dalszym ciągu brnę w nieznane. Co robić?

Znowu chwila namysłu i desperacka decyzja: iść naprzód, w końcu gdzieś wyjdę. Nie jestem przecież w nieprzebytej puszczy, ten las musi się w którymś miejscu skończyć.

Szłam i szłam, a towarzyszyło mi nieprzyjem­ne uczucie, że zaraz zapadnie noc. Poszarzało i ochłodziło się, a po liściach przebiegał od czasu do czasu dreszcz wiatru.

Spojrzenie na zegarek trochę mnie pocieszy­ło. Było dopiero dwadzieścia po piątej. Do nocy jest jeszcze co najmniej trzy godziny. Przez ten czas zdążę dobrnąć do jakiejkolwiek ludzkiej sie­dziby. Tylko dlaczego tak ciemno? Czyżby nadciągała burza? - zatrwożyłam się.

A na to właśnie wyglądało. Prześwit między koronami sosen zasnuwała jakby szara pajęczy­na i słychać było coraz gniewnjejsze pomruki wiatru przynoszące z daleka odgłosy grzmotów. Tego tylko brakowało! Z całą pewnością! Panicz­nie boję się burzy, a zwłaszcza błyskawic rozorujących niebo.

Podobno, kiedy zobaczy się błyskawicę, to już jest po strachu, bo piorun właśnie dokonuje spu­stoszenia w innym miejscu, najgroźniejszy jest ten, który dopiero ma uderzyć, a z kolei bać się na zapas nie ma najmniejszego sensu.

Teoria teorią, a w praktyce trzęsłam się po­dwójnie. Z zimna i przerażenia. Znajdowałam się przecież w gęstym lesie, drzewa nieomal zacze­piały o chmury, po których zaczęły harcować błyskawice, a wiadomo, że pod drzewami naj­bardziej niebezpiecznie.

Grzmoty były częste, ale na szczęście dość od­ległe, to znak, że burza szalała gdzieś z boku, za to poczułam na twarzy i rękach pierwsze rzę­siste krople deszczu. Las był jak na złość iglasty i nie dawał schronienia przed ulewą, wkrótce więc sukienka zaczęła mi się lepić do pleców. Wolałam to jednak od błyskawic i grzmotów, choć ząb mi o ząb uderzał.

Sytuacja moja w dalszym ciągu wyglądała bez­nadziejnie. Wokół nieprzebyty ocean szumiących złowieszczo sosen, żadnej ścieżki ani przesieki i ten deszcz siekący po twarzy, rękach, plecach. Czarna rozpacz, tylko siąść i płakać!

Oczywiście, nie poprawiłoby to w niczym mo­jej sytuacji, więc wszystkimi siłami trzymałam nerwy na wodzy, ale kiedy nie zauważywszy wy­krotu potknęłam się, upadłam i poczułam ból w nodze, nie wytrzymałam, krzyknęłam głośno i rozpłakałam się. Szlochałam długo, aż do mo­mentu, w którym uświadomiłam sobie, że zacho­wuję się jak dzieciak i gdyby mnie ktoś w tej chwili zobaczył, opinia niedorajdy przylgnęłaby do mnie na całe życie.

Poderwałam się więc z ziemi, lecz ból w nodze znowu dał o sobie znać. Ładny gips! Mało, że zbłądziłam i przemokłam do nitki, to jeszcze na dokładkę złamałam lub zwichnęłam kończynę.

W takim stanie nigdzie się nie dowlokę, a na wo­łanie o pomoc odpowie mi tylko echo. Myślałam, że umrę ze strachu przed burzą, a tymczasem sądzona mi śmierć z głodu lub przeziębienia. Co lepsze?

Mimo fatalnego samopoczucia postanowiłam dowlec się choćby na czworakach do jakiejś ludz­kiej siedziby. Nie znajdowałam się przecież w głuchej puszczy, zamieszkałej jedynie przez dzi­kie zwierzęta, gdzieś w pobliżu musieli być lu­dzie. Może o pół kilometra stąd, może o kilo­metr?

Dotknęłam nadwerężonej kończyny. Ból był jakby mniejszy niż przed chwilą. Może nie jest tak tragicznie, jak sądziłam. Z wielką ostrożnoś­cią zrobiłam parę kroków. Jakoś poszło. A więc nie ma złamania. Szczęście w nieszczęściu!

Zaczął we mnie wstępować nowy duch. Teraz naprzód, wiara, bo wkrótce zacznie zapadać zmrok. Mokra sukienka ziębiła mi plecy, więc ją zdjęłam, stwierdziwszy, że mimo wszystko tak będzie zdrowiej. Deszcz przestał padać, wiatr się uspokoił, a przez rzedniejące korony sosen zaczęło przebijać światło. Czyżby słońce?

No tak, dopiero siódma, jeszcze mam kawałek dnia przed sobą. Przypomniałam sobie, że przed namiotem zostawiłam rozwieszone pranie. Jeśli Miłka zapomniała zdjąć je przed ulewą, nie będę miała w co się przebrać po powrocie.

Myślami już byłam w namiocie, w przytulnym śpiworze, wyobrażając sobie, że koleżanka poi mnie gorącą herbatą. Jak łatwo przechodziłam od nastroju do nastroju. Myśl o beznadziejności położenia już mnie opuściła, obecnie żyłam na­dzieją na szybką rozgrzewkę i odpoczynek, a ssa­nie w żołądku dodawało mi sił do dalszej węd­rówki.

Kuśtykałam wytrwale i wkrótce znalazłam się w zagajniku porośniętym niskimi choinkami. Tu poczułam się już pewniej. Po niedługim czasie wyszłam na jakiś dukt i choć nie wiedziałam do­kąd prowadzi, zrozumiałam, że sytuacja zaczyna się powoli klarować.

Niebawem usłyszałam warkot motoru i serce zabiło mi radośnie. Byłam uratowana. Naciągnę­łam w pośpiechu mokrą sukienkę i nie zważając na nogę pospieszyłam w kierunku, skąd doleciał mnie dźwięk silnika motocyklowego.

Wkrótce znalazłam się na drodze prowadzącej do wsi lub do szosy, widniały na niej ślady ko­pyt końskich i koleiny wyżłobione przez wozy. Powstało pytanie, czy iść w lewo, czy w prawo? Wybrałam kierunek na słońce mocno już chylą­ce się ku zachodowi. Przez długi czas nikogo nie spotkałam, wreszcie natknęłam się na wyjeżdża­jącego z bocznej ścieżki rowerzystę. Był to mały chłopiec nie sięgający siodełka.

- Dokąd ta droga prowadzi? - zapytałam uszczęśliwiona, że mam do kogo usta otworzyć.

- Do Cichego - odpowiedział chłopiec nie zatrzymując się.

- Do Cichego! - ucieszyłam się jeszcze bar­dziej, bo drogę z tej wsi do obozu znałam dobrze. - Daleko to stąd?

- Niedaleko - odkrzyknął malec i pedałował dalej.

- Poczekaj, pożycz mi swojego roweru! - zawołałam.

Zatrzymał się, ale patrzył nieufnie.

- Wezmę cię na ramę - uspokajałam go, Jeszcze nie był przekonany, musiałam długo tłumaczyć:

- Widzisz, zabłądziłam w lesie, złapała mnie burza i jak szybko nie wrócę do domu, mogę się rozchorować.

- A gdzie mieszkasz? - burknął podejrzliwie.

- W obozie nad jeziorem. Chcę jak najszyb­ciej dostać się do Cichego. Dalej już sobie pora­dzę.

Widziałam, że walczy z sobą, ale wreszcie po­wierzył mi kierownicę.

- Wskakuj na ramę!

Tego nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Ruszyliśmy. Jechało się ciężko, niejeden raz za­ryliśmy się w piach, musiałam zsiadać i prowa­dzić rower. Chłopiec, mimo że nierozmowny, był miłym kompanem choćby przez samą swoją obec­ność.

Droga jednak zdawała się nie mieć końca. To „niedaleko” stanowiło kilka kilometrów. Kiedy rozstawaliśmy się pod kioskiem „Ruchu”, słońce właśnie zaszło.

- Jak ty wrócisz po ciemku? - zaniepokoi­łam się o chłopca.

- Będę wracał z mamą - wskazał kioskarkę. Zaprosiłam go na niedzielne ognisko. Choć nie obiecywał, byłam pewna, że przyjdzie.

Z Cichego do obozu było około trzech kilome­trów. Normalnie pokonywałam tę drogę w pół godziny, ale z kontuzjowaną nogą zajmie mi to na pewno dużo więcej. Robiło się coraz ciemniej. Na plecach czułam igiełki chłodu, paliła jedynie spuchnięta kostka.

Oglądałam się ustawicznie w nadziei, że jedzie jakiś motor lub furmanka, niestety, nic nie je­chało, mijali mnie tylko rolnicy wracający z pola. Zazdrościłam im. Choć zakurzeni i zmęcze­ni, byli jednak cali i zdrowi, wstaną jutro z no­wymi siłami, a ja? Czułam pulsowanie w skro­niach, zdawało mi się, że za chwilę padnę i już się więcej nie podniosę.

Tuż pod samym obozem usłyszałam końskie rżenie i głos woźnicy: - Panienko, może pod­wieźć?

O ironio losu! Podziękowałam słabym głosem i ostatkiem sił powlokłam się na górkę, gdzie błękitniał w ciemności nasz namiot. Miłki nie było. Zesztywniałymi palcami ściągnęłam ubra­nie, by wreszcie poczuć na skórze ciepło piżamy. Zapakowawszy się w śpiwór byłam tak szczęś­liwa, że zapomniałam o głodzie i wszystkim in­nym. Nareszcie odpoczywałam, choć pulsowanie w skroniach nie ustępowało, a wprost przeciw­nie, zdawało się narastać, tylko że teraz, kiedy zawinęłam do portu, nie sprawiało mi już przy­krości. Owszem, powodowało słabość, ale to była słabość przyjemna. Nie było siły mogącej powstrzymać mnie od zanurzenia się w sen. Nawet nie próbowałam z nim walczyć, choć dziwiła mnie nieobecność Miłki o tak późnej porze. Gdzie ta dziewczyna się włóczy, zamiast spać smacznie z samego wieczora, jak to miała w zwyczaju?

Ostatnią myślą, która zaświtała w mojej sko­łatanej głowie, było wspomnienie Bartka. Czy to już po apelu, czy jeszcze nie? Trudno, dziś druh komendant musi mnie rozgrzeszyć. Sytuacja jest wyjątkowa.

Przyjemne ciepło sprawiło, że usnęłam nie wie­dząc kiedy. Obudził mnie jakiś łoskot.

- Jasna Karolcia! - klęła Miłka, potknąwszy się zapewne o drewniaki, które zostawiłam przed wejściem do namiotu.

Mruknęłam jakieś słowo przeproszenia.

- To ty jesteś w chacie? - zawołała wielkim głosem świecąc mi latarką w oczy. - Trzymaj­cie mnie ludzie, bo zrobię coś złego tej dziewczy­nie! - głosowała.

Jej słowa bombardowały mi czaszkę, ale byłam zbyt osłabiona, by się bronić, zostawało mi jedy­nie czekać, aż się koleżanka wyładuje.

- Może wreszcie raczysz powiedzieć, gdzie by­łaś? - zakończyła pytaniem swoje wystąpie­nie.

- Daleko - wybąkałam z trudem, gdyż szczę­ki drżały mi jak w febrze.

- Daleko! Tylko tyle masz do powiedzenia? Nic więcej nie potrafisz wymyślić na swoją obro­nę? - atakowała z furią. - Cały obóz od dwóch godzin postawiony na nogi, a ona po prostu była „daleko”!

Z trudem podniosłam się z posłania.

- Cały obóz? Nie rozumiem!

- Nie rozumiesz? Zginął człowiek, więc trze­ba było zmobilizować wszystkie siły na poszuki­wania. Masz szczęście, że nie jesteś z drużyny, bo za karę do końca obozu jadłabyś obiady pod masztem.

- Za jaką karę? Czy chciałam zabłądzić?

- Zabłądzić? Ty sieroto po wędrownym kuglarzu! Zabłądzić w takim lesie, to trzeba szcze­gólnego talentu - drwiła, ale już nieco łagodniej.

- Odłóżmy tę dyskusję, głowa mnie boli - szepnęłam z wysiłkiem.

Nie kłamałam, bolała jak nigdy. Ucisk w gar­dle i skroniach dokuczał mi bardzo, a każde wy­powiedziane słowo stanowiło ogromny wysiłek.

Miłka przyłożyła mi chłodną rękę do czoła.

- Dziewczyno, ty masz gorączkę! - zawołała. - Trzeba coś robić! Lecę po termometr!

A niech leci po co chce, tylko niech mnie zo­stawi w spokoju - modliłam się w duchu. Pra­gnęłam samotności i ciszy. Ciekawa rzecz, jesz­cze niedawno marzyłam o dźwięku ludzkiego gło­su, a teraz denerwowało mnie każde słowo. Z przerażeniem myślałam o tym, że Miłka przypro­wadzi Bartka. Chyba pierwszy raz w życiu nie chciałam go widzieć, nie chciałam, żeby zobaczył mnie taką przegraną. Teraz tylko spokój był mi potrzebny.

Miłka przyprowadziła nie tylko Bartka, ale i pielęgniarkę. Znowu zaświecono mi w oczy. Jęk­nęłam.

- Ann, co z tobą? - zaniepokoił się Bartek.

- Nic, zabierzcie ten reflektor, głowa mi pęka.

Znowu przyjemny chłód na czole. To ręka pie­lęgniarki.

- Gorączka jest, bez wątpienia. Co cię boli?

- Głowa, gardło...

- Dreszcze masz?

- Owszem.

- A głodna nie jesteś? - wtrąciła Miłka. - Jakby co, to kolacja jeszcze czeka.

- Dziękuję, chce mi się tylko spać, nic więcej.

- A pić?

- No... może jeden łyk - zgodziłam się łaskawie.

Miłka zaczęła szukać termosu z herbatą i nagle krzyknęła przeraźliwie. Ten krzyk wwiercił mi się w czaszkę, jak świder. Kiedy zaświeciła latarką, okazało się, że zaplątała się w moją mo­krą sukienkę, ciśniętą gdzieś w kąt namiotu.

- Ale macie porządki! - zauważył Bartek.

- Kto mokre szmaty trzyma w namiocie?

- Przepraszam, moja wina - wyznałam ze skruchą.

- To nie szmata, tylko Anki wizytowa kiecka - sprostowała Miłka. - Ale dlaczego mokra? Przecież całe pranie sprzątnęłam przed burzą.

- Miałam ją na sobie, kiedy złapał mnie deszcz - przyznałam się.

- Deszcz padał przed piątą, a ciebie jeszcze ósmej nie było. Cały czas miałaś to mokradło na sobie? - dociekał Bartek.

- Niestety, tak.

- No, to zapalenie płuc murowane - zawyrokowała pielęgniarka. - Przydałyby się antybiotyki, ale bez lekarza nie mogę ci ich zaaplikować. Zmierz gorączkę!

Przeraziłam się. Skoro lekarz, to i zastrzyki. Nie chcę! Boję się! Mogę łykać najgorsze tru­cizny, byle nie kłuto mnie zastrzykami. Dlacze­go zaraz zapalenie płuc? Przecież boli mnie gło­wa, nie płuca - pocieszałam się, trzymając ter­mometr leciutko, żeby słabo naciągnął.

Bartek z pielęgniarką naradzali się przed na­miotem, Miłka siedziała koło mnie na swoim po­słaniu. Czemu ona tak głośno oddycha i czemu wierci się na materacu? Słuch miałam wyczulony jak najbardziej precyzyjny przyrząd do mierze­nia dźwięków. Wybiłam się ze snu i pewnie do rana nie zmrużę oka.

- Chyba już dosyć tego mierzenia? - zawo­łałam wyjmując termometr.

Błysk latarki przed namiotem.

- Nie denerwuj się, jeszcze dwie minuty - powiedział Bartek patrząc na zegarek.

Korzystając z ciemności nie włożyłam już ter­mometru pod pachę. Wystarczy tego, co namie­rzył. A namierzył 37,8°.

- Jeszcze nie jest tragicznie - stwierdziła pielęgniarka. - Dostaniesz piramidon, a rano zo­baczymy.

Odetchnęłam. Przynajmniej do rana będę miała spokój. Łyknęłam, co kazali i marzyłam, żeby się wreszcie rozeszli. Ale oni sejmikowali wciąż przed namiotem. Poszeptali, poszeptali i Bartek oznajmił:

- Ann, zmieniasz lokal, przenosisz się do garsoniery.

- Do czego? - jęknęłam.

- Do izby chorych. Akurat stoi pusta. Tam będziesz miała lepsze warunki chorowania.

Na myśl o przenosinach dostałam gęsiej skórki.

- Zostawcie mnie w spokoju! - błagałam. - Do rana będę zdrowa. Zrozumcie, chce mi się tyl­ko spać.

- W garsonierze wyśpisz się na łóżku. No, przestań grymasić, ubieraj się.

- Nie zrobię dwóch kroków, mam skręconą nogę - przyznałam się, choć był to tylko wykręt, gdyż ból w kostce był obecnie minimalny.

- Ładny pasztet! - jęknął Bartek. - Idę po nosze.

Nic mnie już nie było w stanie uratować przed przeprowadzką. O losie! losie! Za chwilę usłyszałam kroki i głos Cygana:

- Wszyscy już wrócili z wyjątkiem „Kormo­ranów”.

- Poczekamy jeszcze piętnaście minut i robimy apel. Jest już po jedenastej - odpowiedział Bartek.

Więc jeszcze apelu nie było? Ale narobiłam zamieszania swoją osobą! Cóż, kiedy nie miałam czasu ani siły na wyrzuty sumienia.

- Dziewczyno, pirzu marny - przemówił Cy­gan i wraz z Bartkiem przerzucili mnie na nosze. - Nie mogłaś poczekać z tą rozróbką i rozsypać się dopiero po ognisku?

- Ależ ja do niedzieli będę na chodzie, przysięgam!

- Ani przez chwilę w to nie wątpiłem. Nasz występ jest gwoździem programu. Musisz śpiewać!

- O tym zadecyduje służba zdrowia - zastrzegł Bartek. - Jeśli Ania będzie się słabo czuła, jej występ zostanie odwołany. Zrozumiałeś?

- Chciałbyś, co? Zazdrość cię gryzie, że sta­nowimy taki zgrany duet?

- Zamknij się wreszcie! - syknął mu Bartek w ucho.

- Och, przestańcie! - błagałam, marząc, aby jak najprędzej znaleźć się na łóżku. Kiedy to wreszcie nastąpiło, Bartek pogładził mnie po wło­sach i zaraz musiał iść zarządzić ten spóźniony apel.

Słyszałam jeszcze przez płótno namiotu, jak zastępowy „Kormoranów” meldował powrót swo­jego zastępu. Odetchnęłam. Pomału cichły od­głosy obozowej krzątaniny, ale ja mimo wygod­nego posłania nie mogłam usnąć. Mogłam nato­miast rozmyślać.

Było mi przykro, że przeze mnie został zakłóco­ny porządek na obozie, że pogoniono tylu chłop­ców na poszukiwania mojej osoby, czułam się winna wobec Bartka i jego harcerzy. Muszę za wszelką cenę wyzdrowieć do niedzieli i wystąpić na ognisku, nawet gdyby jedynym ratunkiem były zastrzyki.

Uspokojona powyższym postanowieniem zdrzem­nęłam się trochę. Potem obudziłam się, następ­nie znów pospałam i tak na zmianę było do rana.

Pierwszy zjawił się Bartek.

- Przyszedłem na rekonesans, jak się mie­wasz? - zapytał, widząc, że mam otwarte oczy.

- Dobrze - uśmiechnęłam się blado. Cały na­miot falował ze mną jak okręt w czasie sztormu.

- Dreszcze masz, głowa boli, gardło boli, noga boli? - zaserwował serię pytań.

- Minimalnie - skwitowałam hurtem wszy­stkie pytania. Mówiąc szczerze, czułam się byle jak.

- Wstać możesz?

- Znowu? - jęknęłam. - Dobrze mi tu, ni­gdzie się nie ruszam. Dokąd teraz chcesz mnie wyrzucić?

- Donikąd. Możesz spać spokojnie. Pomyśla­łem tylko, że powinien cię jakiś medyk obejrzeć. Gdybyś mogła wstać, zawiozłoby się ciebie do przychodni, a skoro nie możesz, trzeba tu ściągnąć lekarza.

- Bez paniki. Czy ten lekarz jest konieczny? Łyknę jeszcze jeden piramidon albo coś w tym rodzaju i wrócę do siebie.

- Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny, że jeden czy dwa piramidony sprawią cud i natychmiast cię uleczą. Zmierz temperaturę!

Zrobiłam posłusznie, co mi kazał. Bartek przysiadł na łóżku trzymając mnie cały czas za rękę. Przymknęłam oczy, pragnąc, aby to mierzenie gorączki nie miało końca. Było mi dobrze, w związku z czym zlekceważyłam kontrolę nad termometrem, który pozostawiony sam sobie namierzył 38,5°.

- Nie podobasz mi się, Ann! - zmarszczył i Bartek.

- Dziękuję za szczerość! - zażartowałam.

- Tu się nie ma z czego śmiać. Wieczorem będziesz miała 40°. Murowane! Co ci do głowy strzeliło, żeby się samej błąkać po lesie? - wy­skoczył z pretensjami.

- A z kim się miałam błąkać, skoro ty byłeś zajęty? - odpowiedziałam w podobnej tonacji.

- Z kimkolwiek, byle nie sama.

- Dobrze, następnym razem pójdę z kimkol­wiek - przyrzekłam.

Miał minę, jakby mi chciał przyłożyć klapsa.

- Ach, ty... - powiedział i ująwszy moją dłoń gładził się nią po policzku. Pod palcami czułam szorstkość skóry naszpilkowanej igiełkami zarostu. Wzruszyło mnie to, że przybiegł zapytać, jak się czuję, zapomniawszy o goleniu. Nigdy jeszcze nie widziałam go zarośniętego, więc dzisiejszy przy­padek był czymś szczególnym.

- Czemu się śmiejesz? - zapytał nieoczeki­wanie.

- Śmieję się, naprawdę? Ciekawe z jakiego powodu, co mnie mogło rozśmieszyć? - chciałam zagadać wzruszenie.

- Może wyskoczył mi pryszcz na nosie?

- Ach, ty prozaiczny człowieku! Skoro jesteś taki, to ci powiem, dlaczego się uśmiecham. Je­stem szczęśliwa, kiedy siedzisz koło mnie i trzy­masz mnie za rękę. Chciałabym, żeby to trwało wiecznie, żeby czas stanął w miejscu.

Poczułam silniejszy uścisk dłoni.

- Mów dalej! - poprosił, kiedy umilkłam.

- Nie wszystko da się opowiedzieć słowami. Pewne stany duchowe są całkowicie niewyrażal­ne. Tak jak nie można opowiedzieć muzyki, tak i pewnych uczuć, nastrojów.

- Muzykę można wygrać, wyśpiewać...

- No, to dośpiewaj sobie resztę.

W odpowiedzi Bartek pocałował mnie w rękę. Teraz czas naprawdę powinien zatrzymać się choć na chwilę. Niestety, zabrzmiała pobud­ka wygrywana fałszywie przez jakiegoś „arty­stę” na fanfarze.

- Muszę lecieć - westchnął Bartek. - Przy­ślę ci pielęgniarkę, trzeba się zastanowić, co dalej z tobą robić.

- Najlepiej dać mi spokój. Jak się porządnie wyśpię, to gorączka spadnie.

- Albo nie - pokręcił głową i wyszedł. Przymknęłam oczy. Wciąż czułam jego obecność, przyjemny chłód jego ręki, szorstkość policzka. Był przy mnie, choć znajdował się już wśród swoich rozbrykanych harcerzy. Myślałam o nich z niechęcią, kradli mi Bartka, kradli jego czas, który mógł należeć do mnie.

Mimo szumu i hałasu, jaki docierał tu wyraź­nej niż do nas na górkę, udało mi się zasnąć. Nie na długo jednak, wkrótce przyszła Miłka z pielęgniarką i zaczęło się znów mierzenie tempe­ratury, która wykazywała nadal tendencje zwyżkowe. Dziwna rzecz! Wcale nie byłam przerażona ani nawet zmartwiona swoją chorobą i śmieszyły mnie zafrasowane miny Miłki i pielęgniarki. Wiedziałam, że przyślą mi lekarza, ale przestałam się przejmować tą koniecznością. Całkiem przyjemnie było chorować, co tu kryć, lubię być w centrum zainteresowania, lubię, kiedy się ktoś o mnie troszczy, a świadomość, że jestem tak bli­sko Bartka, sprawiała mi wyjątkową uciechę.

Lekarz zaaplikował mi antybiotyki, na szczęś­cie w pastylkach. Mogłam beztrosko oddać się luksusowi chorowania. Tak przeleciało kilka dni. Bartek odwiedzał mnie często, jak tylko zdołał złapać wolną chwilę, a ja głowiłam się w jaki sposób opóźnić powrót do zdrowia. Stwierdziłam, nie po raz pierwszy zresztą, że zawsze, kiedy je­stem w potrzebie, mogę liczyć na pomoc i opie­kę Bartka, natomiast, gdy sprawy idą pomyślnie, on odmeldowuje się do innych zadań. Nie wie­działam, co o tym sądzić. Dawał mi dowody przy­jaźni, ale ja go kochałam i pragnęłam wyłącz­ności, chciałam mieć go na własność, na dobre i złe, tymczasem tyle spraw odciągało go ode mnie. Obecnie obowiązki obozowe, po powrocie do domu praktyka studencka, następnie studia...

Jeszcze widywaliśmy się codziennie, a nawet parę razy dziennie, ale nadchodziły lata chude, kiedy trzeba będzie zadowolić się spotkaniem raz na tydzień. Jeszcze byłam szczęśliwa mając Bart­ka blisko, ale już opadały mnie czarne myśli na temat przyszłości. Przeczuwałam, że go stracę. Nici łączące nas dotychczas, jak szkoła czy zes­pół, zaczynały się rwać. On stanie się studentem, a ja zostanę uczennicą, on zaangażuje się z pew­nością do jakiegoś akademickiego zespołu mu­zycznego, a ja nadal produkować się będę na aka­demiach szkolnych, on rzuci się w wir nowych obowiązków, a ja będę schnąć z tęsknoty. Bezna­dzieja!

Odpędzałam smutne myśli zatruwające pogod­ną jeszcze rzeczywistość. Miałam sojusznika w Miłce dzielnie dotrzymującej mi towarzystwa.

Trochę gadałyśmy, trochę milczałyśmy, ale za­równo rozmowy jak i milczenie uświadamiało mi, jaką mam koleżankę. Zamiast opalać się lub chlapać w jeziorze, Miłka siedziała ze mną, gotowa w każdej chwili do świadczenia dobrych uczynków. Postanowiłam tego nie zapomnieć.

Miewałam również odwiedziny Cygana, który bardzo interesował się moim zdrowiem. Zapewniałam go, że na ognisku wystąpię z całą pew­nością, bo przecież głównie o to mu chodziło.

W sobotę Bartek otrzymał list z domu, zawia­damiający o oficjalnym przyjęciu go w poczet studentów Politechniki Warszawskiej. W związku z tym musiał załatwić formalności związane z praktyką robotniczą, wyjechał więc na dwa dni zostawiając pieczę nad obozem swojemu zastępcy. Ruszył w niedzielę późnym popołudniem zabraniając mi surowo występowania na ognisku. Miałam się oszczędzać po przebytym zapaleniu gardła. Na szczęście nie wymusił przyrzeczenia, mogłam więc zastosować się do jego polecenia lub nie.

Oczywiście zlekceważyłam dobrą radę, bo nie było siły, która powstrzymałaby mnie przed zaśpiewaniem. Śpiewałam więc i zbierałam oklaski.

Atmosfera podziwu i uznania to mój żywioł. Ciężko byłoby mi zrezygnować z okazji zaprezentowania swoich umiejętności w nowym środowisku.

Z wyjątkiem Miłki nikt z tego grona jeszcze mnie nie słyszał, miałam możliwość sprawdzenia się. Mimo zmienionego nieco chorobą głosu, śpiewałam chyba nieźle. - Świadczyły o tym rzęsiste brawa, a najgłośniej klaskał chłopaczek z rowerem, którego spotkałam w lesie przed kilko­ma dniami. Dla tego jednego słuchacza warto było narazić na niebezpieczeństwo struny głosowe.

I rzeczywiście! Niedzielny występ opłaciłam długotrwałą chrypką. Bartek nie czynił mi z tego powodu wyrzutów, zapytał tylko:

- No i co, warto było?

- Tak! - powiedziałam ze stuprocentowym przekonaniem.

Zrozumiał. W tym względzie rozumieliśmy się doskonale.

IV

Początek sierpnia był deszczowy i chłodny, mimo to tatuś, Solange i Darek wybierali się nad morze. Mogłam jechać z nimi, mogłam zostać w domu i spotykać się wieczorami z Bartkiem, który pomyślnym zrządzeniem losu, odbywał praktykę robotniczą w Warszawie (warto było martwić się przedwcześnie ewentualną rozłąką?), mogłam wreszcie odwiedzić mamę w Kazimierzu.

Wszystkie te możliwości były nęcące, ale wy­brałam pozostanie w domu, ponieważ dawało mi to możliwość spotykania się z Bartkiem. Przez całe dnie obijałam się po mieszkaniu, trochę czy­tając, trochę grając na pianinie, wreszcie od cza­su do czasu odwiedzając Miłkę, a prawdziwe wa­kacje zaczynały się późnym popołudniem, kiedy Bartek wracał z praktyki w Stołecznym Przed­siębiorstwie Budowlanym.

Chodziliśmy wówczas na długie włóczęgi, pły­waliśmy kajakiem po rzece, czasem podskoczyliśmy do kina. Było pięknie! Miałam wreszcie Bartka dla siebie, nie to co na obozie, kiedy przeby­wając ze mną myślał o rozkładzie zajęć na dzień następny. Tu nic nie potrzebował planować, pla­nowano za niego, do niego należało jedynie wy­konywanie poleceń, a poza tym był wolnym czło­wiekiem.

Moje szczęście trwało jednak niedługo, tylko do momentu, kiedy w moim chłopaku znowu obudził się harcerz. Nieobozowe lato jeszcze trwało, jakże mogło w nim zabraknąć obecności Bartło­mieja Romańskiego?

Sobotnie popołudnia i niedziele wypełniały mu teraz biwaki, rajdy, gry terenowe. Znowu zosta­łam odstawiona na boczny tor. Bartek propono­wał mi co prawda udział w tych imprezach na prawach sympatyka czy wolnego słuchacza, ale nie mogłam się zdecydować, wiedziałam, że to już nie będzie to! Przez kilka wieczorów łamałam się, czyby nie wstąpić do ZHP, zbliżyć się w ten sposób do Bartka, mieć podobne zainteresowania - cele, entuzjazmować się podobnie jak on Wielką Przygodą i życiem w gromadzie.

Jednak po głębszym przemyśleniu sprawy do­szłam do wniosku, że to nie dla mnie. Lubię włóczęgę, ale we dwoje, mogę iść na koniec świata znosząc trud i niewygodę, byle mieć koło siebie bratnią duszę, oddaną tylko i wyłącznie mnie.

Coraz częściej uświadamiałam sobie, że z Bartkiem ten numer nie przejdzie, nie uda się go zamknąć do klatki, gdyż jest stworzony do swobodnych lotów. Konstatowałam z żalem, że nie bardzo pasujemy do siebie. On społecznik, niespokojny duch, wiecznie coś organizujący i ulep­szający, a ja... mały człowieczek myślący tylko o sobie i własnym egoistycznym szczęściu.

Było mi wstyd, ale cóż mogłam poradzić na to, że natura ukształtowała mnie w ten, a nie inny sposób? Kiedy zdobyłam się na powiedzenie Bartkowi, że nie jestem z siebie zadowolona, wyraził zdziwienie:

- A co ci się nie podoba?

- To, że się tak mocno różnimy.

- Ann, lubię cię taką, jaka jesteś, a że się różnimy, to nawet dobrze, w ten sposób jest cie­kawiej.

Lubi mnie! Tylko tyle? Więc kochać mnie taką, jaka jestem, nie można? I czy on w ogóle wie, co to znaczy kochać? Lubi się opiekować i prze­wodzić, zarówno mnie jak i zespołowi „Kaktusy”, jak swoim harcerzom. Jestem jednym z elemen­tów jego zainteresowań życiowych. Gdybym jesz­cze była tym najważniejszym elementem, to zgo­da, ale ciągle ustępować? Że też nie mogłam za­kochać się w kim innym! Przecież nie mam szans na wzajemność!

A może lepiej przestawić się na przyjaźń, być cierpliwą i wyrozumiałą? Łatwo powiedzieć! Prze­cież to niemożliwe, chyba że miłość skończyłaby się, wygasła, niestety było to niezależne ode mnie. Odkochać się w Bartku? Jak to zrobić? Musiała­bym przestać być sobą albo zmienić serce w ka­wałek lodu. Na razie biło ono tylko i wyłącznie dla niego. Będę się męczyć i cierpieć, ale wyrzec się tej trudnej miłości nie potrafię.

Jednak, gdy na kolejną niedzielę Bartek zaplanował wycieczkę z harcerzami, zbuntowałam się. Dość tego! Jak długo można być piątym ko­łem u wozu? Miałam jeszcze inne możliwości spę­dzenia wakacji. Mogłam jechać do tatusia i Solange, od których otrzymałam list zawiadamia­jący o pięknej pogodzie nad Bałtykiem, mogłam jechać do Kazimierza Dolnego.

Jeszcze nigdy nie byłam nad morzem, ciągnęło mnie więc w tamte strony, ale z kolei wyjazd do mamy był prawie obowiązkiem. Mąż jej ściągnął już na stałe do zacisznej przystani, jaką był nasz domek w Kazimierzu i kilkakrotnie wyrażał ży­czenie poznania mnie. Pojechałabym już dawno, bo tęskniłam za mamą, ale powstrzymywała mnie właśnie obecność jej męża. Nie lubiłam nowych znajomości. Pamiętam, że rok temu odwlekałam wyjazd do tatusia z niechęci przed poznaniem je­go żony. Było to w dużej mierze „zasługą” cioci Peli, która naszkicowała tak odpychający portret Solange, że byłam całkowicie usprawiedliwiona. Niewiele z zarzutów stawianych przez ciocię zna­lazło potwierdzenie w moich obserwacjach i w zasadzie polubiłam macochę. W jednym tylko zgadzałam się z ciocią, Solange była inna niż my, realistka, niezbyt uczuciowa, „zaledwie pół-Słowianka” jak twierdził żartobliwie tatuś. Istotnie było w niej coś z obcokrajowca, mimo piętnasto­letniego pobytu w Polsce. Właśnie ta obcość prze­szkadzała polubić mi ją bez zastrzeżeń.

Podobne zastrzeżenia żywiłam na odległość do męża mamy. Ten człowiek przebywał za granicą prawie trzydzieści lat. Czy tak długi pobyt w kraju o odmiennej niż nasza obyczajowości mógł pozostać bez wpływu na sposób jego myślenia i zachowania? Że mamę zjednał sobie po raz dru­gi, to jeszcze niczego nie dowodzi. Skoro raz po­trafił zawrócić jej w głowie, to następna próba poszła już gładko. Lata rozłąki i kontakty lis­towne podtrzymujące tlejący żar uczuć ułatwiły legendarnemu ułanowi rozdmuchanie ich na no­wo. Ścieżka do serca mamy wydeptana przed la­ty wciąż istniała, starannie pielęgnowana i oczysz­czana z chwastów.

Nagle ogarnęła mnie chęć przekonania się, jak wygląda ta miłość z bliska, bo dotychczasowy pogląd wyrobiony miałam na podstawie skąpych informacji zawartych w listownych zwierzeniach mamy, oraz złośliwościach cioci Peli, a że obser­wacji dokonać mogłam tylko na miejscu, posta­nowiłam niezwłocznie wybrać się do Kazimierza.

Wracając ze sklepu natknęłam się na Cygana.

- Cześć! Co robisz? Bo ja umieram z nudów! Warto by wyskoczyć w Polskę, póki jeszcze tro­chę lata przed nami, nie uważasz? - powitał mnie serią pytań i wykrzykników.

- Wpadliśmy jednocześnie na tę genialną myśl. Wybieram się właśnie do Kazimierza - pochwa­liłam się niepotrzebnie.

- Z Romańskim?

- Nie, Bartek ma praktykę studencką, a w przerwach organizuje podchody i różne inne za­bawy dla harcerzyków.

- Z przyjemnością go zastąpię. Można ci to­warzyszyć do Kazimierza?

Przeraziłam się.

- Jadę do rodziny - poinformowałam, sądząc, że to Cygana odstraszy. Ale gdzie tam! Za­pałał nieodwołalną chęcią zwizytowania Kazi­mierza Dolnego.

- To znakomicie, że masz metę u rodziny, będzie częściowo rozwiązany problem noclegu. Dla jednej osoby łatwiej o przytulisko niż dla dwóch. Lecę do domu pakować plecak. Kiedy i gdzie się spotykamy?

- Nie wiem... - byłam bardzo niezadowolo­na z takiego obrotu sprawy. Że też nie mogłam trzymać języka za zębami, musiałam się wygadać o planach wyjazdowych. Teraz będę miała nie­pożądanego towarzysza. W jaki sposób pozbyć się go kulturalnie? Przecież nie możemy jechać we dwójkę, to nie byłoby fair wobec Bartka, a ja mimo wszystko chciałam być w porządku.

We dwójkę nie możemy, ale w trójkę? Gdyby tak Miłce zaproponować uczestnictwo w wyciecz­ce? Cygan usłyszawszy o Miłce nawet się ucie­szył.

- Dobra jest! Zaraz rozejrzę się za czwartym do bridża. Jak skompletuję skład, wpadnę do ciebie i uzgodnimy resztę szczegółów.

Ciężko westchnęłam w duchu. Byłam już cał­kowicie bezradna. Każdym nowym pomysłem po­garszałam sytuację. Zgodziłam się dla świętego spokoju, postanawiając prysnąć po cichu do po­ciągu i „nie ma państwa w domu”. Jednak po chwili zastanowienia pomysł nie wydał mi się dobry. O ile znam Cygana, nie wycofałby się łatwo z tej imprezy. Za dzień lub dwa zamel­dowałby się w Kazimierzu i co wtedy? Wstyd! Pozostawało zmienić kierunek i wyjechać nad morze albo zgodzić się na niepożądane towarzy­stwo. Postanowiłam zdać się na decyzję Miłki. Zastałam ją w ogrodzie przy rozsadzaniu trus­kawek.

- Cześć! - zawołałam. - Widzę, że wpad­łam nie w porę.

Gwałtownie zaprzeczyła:

- Wprost przeciwnie! Spełniłaś dobry uczy­nek, bo akurat miałam dosyć tej roboty, a nie wiedziałam, co wymyślić na usprawiedliwienie. Wejdziemy do chaty?

- Najchętniej wyciągnęłabym cię na spacer, jeśli istotnie masz zamiar przerwać prace rolni­cze. Mam trochę do pogadania.

- Wygarniaj bez wstępów, nie chce mi się przebierać, a w stroju roboczym nie mogę wyjść na ulicę, bo psy by za mną wyły.

Była ubrana w sfatygowane dżinsy i nieco spłowiałą bluzkę, ale wyglądała interesująco, jakby ta niedbałość była celowo zaplanowana.

- Przesadzasz! - wyjaśniłam. - Nabrałaś wprawy przy truskawkach i tę umiejętność wpro­wadzasz w życie. Ale skoro nie chcesz iść na spa­cer, to ci powiem w dwóch zdaniach, z czym przyszłam. Czy pojechałabyś ze mną do Kazi­mierza?

- To dopiero jedno zdanie.

- Drugie będzie zależało od odpowiedzi.

- Z przyjemnością pojadę, to bardzo ładne miasto, warto odświeżyć wrażenia.

- Kiedy byłaś w Kazimierzu?

- Też pytanie! Wtedy co i ty. Ach, prawda! Ciebie nie było. Odłączyłaś się po drodze z powodu bólu gardła czy czegoś podobnego. Janicki żyć mi nie dawał, że pozwoliłam ci samej wra­cać do domu.

- Wcale nie wróciłam do domu, a przynaj­mniej nie do tego, o którym myślał Janicki.

Miłka spojrzała pytająco. Widocznie nic nie wiedziała. Bartek umiał dochować tajemnicy. Ponieważ czekała na wyjaśnienie, odpowiedzia­łam:

- Pojechałam do mamy.

- Tak też myślałam. Gdybym znała adres zo­stałabyś doprowadzona i oddana w ręce Janickiego.

- Byłam w okropnym stanie ducha, dopiero pobyt u mamy postawił mnie na nogi.

- Jeśli teraz też jest coś nie w porządku, le­piej jedź sama. Będę ci tylko zawadzać.

Pokręciłam głową.

- Teraz odczuwam potrzebę towarzystwa i twoja obecność dobrze mi zrobi. Mogę zadać dru­gie pytanie?

- Śmiało!

- W jakich stosunkach jesteś z Cyganem?

- W nijakich, a o co chodzi?

- No, czy go lubisz, czy może nie znosisz?

- Ani mnie ziębi, ani grzeje. Co ty Anka kombinujesz, bo zaczynam nic z tego nie rozumieć.

- Jestem w kropce. Nieopatrznie przyznałam się Cyganowi, że zamierzam odwiedzić Kazimierz, a on zapalił się, żeby mi... to znaczy nam towa­rzyszyć. Co ty na to?

- Czy ja wiem... powiedziałam ci, że on mnie ani ziębi, ani grzeje. Może być, może go nie być, wszystko mi jedno.

- Więc w razie czego zgadzasz się?

- Tak, sądzę, że rodzina wyrazi zgodę. W końcu obijam się po domu bez celu. Z nudów wzięłam się za ogrodnictwo.

- Wobec tego moja propozycja podoba ci się?

- Podoba.

- Widzisz, tylko jest jeszcze jedna sprawa. Cygan uważa, że skoro nas będzie dwie, to ich również musi być dwóch. Rozgląda się za kolegą.

- To już mi się mniej podoba.

- No właśnie, co z tym fantem zrobić?

- Musimy jechać z chłopakami? Same zginie­my? Po co nam eskorta?

- Jestem tego samego zdania, ale nie wiem, jak się wycofać z tej imprezy.

- Zostawisz Cyganowi kartkę, że musiałaś wy­jechać niezwłocznie w pilnych sprawach rodzin­nych i nie miałaś czasu na skontaktowanie się. A my pryśniemy jutro skoro świt i niech nas szuka po całym Kazimierzu i okolicach.

- Chyba to będzie najlepsze wyjście. Pomogę ci przy truskawkach, żebyś mogła z czystym su­mieniem wyjechać.

Z robotą uporałyśmy się w dwie godziny. Przy podlewaniu sadzonek zastał nas Bartek.

- Co się dzieje? - zawołał na powitanie.

- Nic szczególnego -- wyjaśniła Miłka. - Anka się nudzi i przyszła popracować w czynie społecznym.

- Nudzisz się, Ann? Muszę wymyślić ci coś ciekawszego niż praca na plantacji truskawek.

- Wielka plantacja, dwie grządki! - mach­nęłam lekceważąco ręką.

- Areał nie ma tu nic do rzeczy, istnieją przecież bardziej interesujące zajęcia, na przykład...

- Daruj sobie wyliczanie wszystkich pasjonu­jących zajęć - wtrąciła Miłka. - Odstawiłyśmy kawał roboty, żeby lepiej smakował nam odpo­czynek. W nagrodę organizujemy sobie wyciecz­kę krajoznawczą.

- Dokąd to, jeśli wolno wiedzieć? - Bartek czujnie zmarszczył brwi.

- Do Kazimierza Dolnego.

- Aha... - uspokoił się. - Pojechałbym z wami, ale będzie to możliwe dopiero pod koniec miesiąca.

- Wtedy to my będziemy już myśleć o szkole. Mijamy się, braciszku. Prawdę mówiąc, męskie towarzystwo jest nam zbyteczne.

- Czy tak, Ann?

Przemilczałam pytanie. Nie pamiętam sytuacji, gdzie obecność Bartka byłaby niepożądana, ale cóż, on ma praktykę do końca sierpnia, a wtedy dla nas już za późno na wycieczki. Mijamy się, niestety.

- Jednak kawałek mężczyzny, to by się wam przydał - ciągnął Bartek.

- Bądź spokojny, nie zginiemy w wielkim świe­cie - zapewniała Miłka. - Jest co prawda, taki jeden, który koniecznie chce nam towarzyszyć, ale nie zamierzamy skorzystać z jego oferty.

- Co za jeden? - nachmurzył się znowu Bartek.

- Cygan - wyjaśniłam pospieszenie. - Wy­gadałam się, że jadę do Kazimierza, a on to skwapliwie podchwycił i teraz mamy kłopot, jak mu ten pomysł wyperswadować.

- A po co perswadować? Niech jedzie z wa­mi! - ucieszył się Bartek uważając Cygana za najmniejsze zło.

Nie podtrzymywałyśmy dyskusji postanawia­jąc jednak, że pojedziemy same. Umówiłyśmy się na następny dzień o dziewiątej rano, zbiórka na przystanku autobusowym.

Spakowałam niezbędne rzeczy do podręcznej walizki i położyłam się spać zaraz po zapadnięciu zmroku, prosząc Martę, aby w razie czego mówiła, że nie ma mnie w domu. Nie chciałam tłumaczyć się przed Cyganem, gdyby przypad­kiem zaszedł. Ale nie zjawił się tego wieczora, była więc szansa, że uciekniemy, nim się zorien­tuje. Chyba o świcie nie wstaje?

Pomyliłam się jednak. Parę minut po ósmej ktoś zajechał pod nasz dom samochodem. Sądzi­łam, że to interesant do tatusia i zeszłam, by go odprawić, ale tym człowiekiem okazał się... Cy­gan. Szczególny zbieg okoliczności! Stało się tak, jak sobie życzył Bartek, który nawet zdalnie kie­rował moimi poczynaniami.

- Cześć! - zawołał Cygan. - Melduję goto­wość wyjazdu. Zgodnie z obietnicą doprowadzi­łem jeszcze jednego uczestnika - wskazał stoją­cy nie opodal samochód.

Odbicie słońca w szybach dawało wrażenie, że pojazd jest pusty. Ucieszyłam się, chcąc pochwa­lić Cygana za pomysł. Partner w postaci samochodu nawet w Milce nie powinien budzić za­strzeżeń. Ale nim zdążyłam zapytać, skąd wy­trzasnął taki wóz, drzwi jego uchyliły się i wy­siadł osobnik nie znany mi nawet z widzenia.

Speszyłam się. Nieznajomy nie był chłopa­kiem, to był dorosły mężczyzna, niezbyt piękny, ale wyglądający nobliwie i dystyngowanie.

- Poznajcie się! - zarządził Cygan.

Tamten skinął głową wyczekująco, a kiedy do­myśliłam się, że powinnam pierwsza podać rękę, pocałował ją, co wywołało gorący rumieniec na mojej twarzy. Poczułam się nieswojo. Ładne per­spektywy! Miała być relaksowa wycieczka, ale na taką się nie zanosi, chyba że Miłka znajdzie sposób na tego sztywniaka, o ile w ogóle zgodzi się jechać w takim składzie.

- Wstąpicie na chwilę? - zapytałam grzecz­nościowo.

- Potrzebna ci pomoc w pakowaniu? - za­pytał Cygan.

- Dziękuję, jestem spakowana.

- To dawaj bagaże i w drogę!

Poszedł ze mną aż na górę.

- Skąd wytrzasnąłeś tego eleganta? - parsk­nęłam z niezadowoleniem. - Nie powiesz chyba, że to kolega ze szkolnej ławy?

- A nie! Grzegorz jest instruktorem w ognis­ku muzycznym. Działa na terenie Powiatowego Domu Kultury, stąd się znamy.

- Ty też działasz w Domu Kultury?

- Gram w zespole gitarowym.

- Urodzaj na muzyków - zauważyłam, nie wiem czemu z przekąsem.

- Grzegorza zaprosiłem na naszą wycieczkę nie bez powodu - powiedział chełpliwie.

Spojrzałam pytająco.

- Cierpliwości. Dowiesz się o wszystkim we właściwym czasie.

- Ile on ma lat?

- Dwadzieścia parę.

Skrzywiłam się. Cygan to zauważył.

- Co ci się nie podoba? Przestałabyś wydzi­wiać. Facet jest w porządku. Jeszcze mi podzię­kujesz, że cię z nim poznałem.

- Cygan! Przyznaj się od razu, co kombinu­jesz, bo nie jadę! - wyrwałam mu walizkę z ręki.

- Histeryczka! - zdenerwował się. - Przed­stawiam jej nie byle kogo, zapewniam jazdę luk­susowym wozem, a ta jeszcze podskakuje. Oj, ko­bieto, pirzu marny!

Chciałam nadmienić, że nie prosiłam o żadną z tych przysług i że w ogóle nie lubię być uszczę­śliwiana na siłę, ale nie czas było na dyskusje, skoro przed domem czekał człowiek nieświadom sytuacji. Teraz ważne było tylko to, czy Miłka zaakceptuje towarzysza podróży, czy nie.

A Miłka, o dziwo, nie miała podobnych zastrze­żeń co ja. Od pierwszego wejrzenia potraktowa­ła Grzegorza przychylnie, powiedziałabym nawet z wyjątkowym jak na nią zainteresowaniem. Wtedy i ja przyjrzałam mu się uważniej, nie za­uważyłam jednak nic szczególnego, nic, co wy­różniłoby go spośród innych. Urodziwy nie był. Włosy proste o niezdecydowanym kolorze, oczy szarawe, rysy mało wyraziste. Przeciętniak. Cygan bił go na głowę urodą, nie mówiąc już o Bartku, który był przecież najpiękniejszy pod słońcem...

Miłka była prawdopodobnie usatysfakcjonowa­na pocałunkiem w rękę, którego i jej nie poską­pił, stąd zapewne to przychylne nastawienie. Ko­biety lubią wszelkie objawy adoracji i to nawet takie „emancypantki” jak Miłka, jedynie ja dziwaczę, ale ja jestem aktualnie zakochana w Bart­ku, co powinno stanowić dostateczne usprawied­liwienie.

Tak więc Miłka nie miała oporów ani wobec Grzegorza, ani jego samochodu. Samochód był zresztą rzeczywiście klasa. Zadbany, lśniący no­wiutkim lakierem, jakby dopiero przed godzi­ną zszedł z taśmy produkcyjnej. Fiat 125p.

- Tym cackiem będziemy podróżowali? - piała z zachwytu moja koleżanka. - Romuś umrze z zazdrości.

- Kto to jest Romuś? - zainteresował się

Grzegorz.

- Mój brat, Bartłomiej, zapalony miłośnik motoryzacji.

- Romuś... ciekawe zdrobnienie od Bartłomie­ja.

- Nie od Bartłomieja, tylko od Romańskiego.

- Rozumiem. Była kiedyś moda zdrabniania nazwisk. Mnie w szkole i jeszcze na studiach na­zywano Guciem. Potem się skończyło.

- To pan jest już po studiach? - zdumiała się Miłka.

- Od czterech lat, niestety. Ale mówmy sobie po imieniu, dobrze?

- Dobrze, Guciu…

- Na imię mi Grzegorz.

Wymieniliśmy imiona, ja zrobiłam to ostatnia, zachowując dość znaczący dystans. Niechętnie przechodziłam na ty z owym sztywniakiem, wo­lałabym zachować formę: pan, pani. Oczywiście na dłuższą metę byłoby to niewygodne i sztuczne, więc nie protestowałam, ale postanowiłam jak najrzadziej zwracać się do Grzegorza per: ty.

- Może byśmy tak ruszyli, czas ucieka! - zauważył Cygan.

- Słusznie - Grzegorz otworzył nam tylne drzwi.

- Czy mogłabym usiąść z przodu? - zapyta­ła Miłka przymilnie.

Zdumiewało mnie jej zachowanie. Co się dzie­je z moją rzeczową, trzeźwo myślącą i raczej oschłą niż zalotną koleżanką?

- Nie widzę przeszkód - zgodził się uprzej­mie Gr2egorz. - Mówiłaś, że brat będzie zazdrościł, możemy go zabrać, jest pięć miejsc.

- Niestety, to niemożliwe, został studentem i musi odrabiać praktykę robotniczą.

- Zazdroszczę mu.

- Czego, odcisków na rękach?

- Studiów. To najpiękniejszy okres w życiu człowieka. Żałuję, że mam go już za sobą.

- Ciekawostka. Ja byłabym chyba szczęśliwa mając dyplom w kieszeni.

- Zmienisz zdanie, kiedy nastąpi ten moment. Jeszcze ci się odechce samodzielności - tłuma­czył Grzegorz zapuszczając silnik.

- Może masz rację, nie będę się sprzeczać z człowiekiem doświadczonym - szła na ustępstwa Miłka.

Rozumowałam podobnie jak ona. Posiadanie dyplomu wyższej uczelni bardzo by mi odpo­wiadało. Nie chodziło tu zresztą o osiągnięcie sa­modzielności, raczej o pozbycie się rozterek co do wyboru zawodu. Ten problem stał jeszcze przed nami i wcale nie należał do łatwych. O kierunku muzycznym bałam się myśleć serio, pa­miętając słuszne stwierdzenie Bartka: „Inżynie­rem mogę być przeciętnym, natomiast muzykiem musiałbym być wybitnym, żeby się liczyć”. Czy ja mam dość talentu, by zostać kimś na niwie artystycznej? Gdyby tak wszyscy produkujący się na akademiach szkolnych wspięli się na wyżyny sztuki, nie byłoby komu piec chleba i robić bu­tów, a brak chleba czy butów podważa sens ist­nienia artystów. Kto zechce słuchać muzyki, gdy będzie mu doskwierał głód i chłód?

Tak się przejęłam swoimi „aspołecznymi” as­piracjami, że niemal przekreśliłam ewentualny wybór kierunku muzycznego. Żeby tak wykrze­sać w sobie powołanie do jakiegoś konkretnego i pożytecznego zawodu. Bartek może być inży­nierem i to niekoniecznie przeciętnym, on z pew­nością będzie wybitnym specjalistą w swojej dzie­dzinie, bo taki już jest, że jeśli coś robi, to robi dobrze. A ja?

Co ja potrafię robić poza śpiewaniem? Obiad upichcę, jeśli zajdzie potrzeba, na drutach też mogę uścibolić coś od czasu do czasu, czyli od biedy posiadam kwalifikacje na żonę, ale to nie jest zawód. Zawód to praca poza domem, w biurze, szkole, szpitalu, sklepie... no, ewentualnie w bibliotece. To jest myśl! Na bibliotekarkę to bym się nawet nadawała. Byłabym z książką za pan brat, praca przyjemna i pożyteczna. Oby mi tyl­ko nie minęło, jak chęć zostania ekspedientką w sklepie ze słodyczami. Tylko że wtedy byłam dzieckiem i snułam plany na daleką przyszłość, a teraz stoję przed koniecznością decyzji, którą powinnam podjąć w niedługim terminie.

Myśl zostania bibliotekarką zaczęła mi się co­raz bardziej podobać. To musi być niezłe zajęcie, skoro pani Romańska jest zawsze zadowolona i uśmiechnięta, natomiast Grzegorz nie pasjonuje się swoją pracą, więc coś tu musi nie grać.

Miałam chęć zagadnąć Grzegorza, jak to właś­ciwie jest, czemu z sentymentem wspomina uczel­nię, czyżby praca w artystycznym zawodzie przy­niosła mu rozczarowanie, ale było to niemożli­we, gdyż nieustannie trajkotała Miłka. Nie po­znawałam jej. Najwyraźniej zagustowała w Grze­gorzu. Dziwne! Dziwne i niepojęte! Sądziłam, że chłopak dla niej jeszcze się nie urodził, wszyst­kich, których spotykała na swojej drodze trakto­wała z pobłażliwym uśmiechem albo wręcz ze zniecierpliwieniem. Żaden ze szkolnych kolegów nie robił na niej wrażenia, nawet na urok Cy­gana była odporna. I nagle...

Co takiego zauważyła w Grzegorzu, czym jej zaimponował, jakie wartości w nim przeczuwała? Nic jeszcze nie mogła wiedzieć na pewno, wszy­stkiego mogła się jedynie domyślać, odgadywać in­tuicyjnie.

- Anka coś nie w sosie - zauważył Cygan.

- Ja? - zdziwiłam się szczerze. Byłam w zupełnie dobrym nastroju.

- Nic nie mówisz.

- A muszę?

- Powinnaś. Inaczej Grzegorz pomyśli, że jesteś głuchoniema.

- Nie lubię gadać dla samego gadania, a nic mądrego nie mam w tej chwili do powiedzenia - odcięłam się.

W lusterku zobaczyłam czoło i oczy Grzego­rza. Miałam wrażenie, że patrzy na mnie uśmie­chając się zachęcająco. Dla pewności odwróciłam twarz do okna. Niepotrzebne mi jego uśmiechy i znaczące spojrzenia. Najlepiej od początku sta­wiać sprawę jasno.

Drzewa przy szosie biegły nam naprzeciw, kilometry na drogowskazach topniały z każdą chwilą. Grzegorz prowadził samochód z dużą wprawą. Pierwszy raz w życiu odbywałam taką komfortową podróż. Gdyby tak jeszcze za kie­rownicą siedział Bartek...

Cygan zaczął gwizdać piosenkę z repertuaru Ireny Jarockiej, tę samą, którą wykonywałam z jego akompaniamentem na owym pamiętnym og­nisku, nie bacząc na chore gardło ani zalecenia Bartka.

- Śpiewaj! - zachęcał teraz.

Ani mi się śniło! Nie był to czas ani miejsce na popisy, zwłaszcza przed zawodowym muzykiem, jakim był Grzegorz. Pokręciłam przecząco głową.

- Śpiewaj, bo ja to zrobię! - pogroził i za­czął fałszywie: „Wymyśliłam ciebie przy blasku świec”...

- Daj spokój, Cygan, nie poświęcaj się! - zawołał Grzegorz.

- Chcę Ankę sprowokować - nie rezygnował i ciągnął dalej: „Dobrze wiem, co to znaczy sa­motność, osobny dzień, osobna noc”...

- Gitarzystą jesteś niezłym, ale ze śpiewa­niem daj sobie spokój, poważnie.

- W dalszym ciągu chodzi o sprowokowanie Anki.

- Coś się tak przyssał? - warknęłam.

- Chcę cię rozruszać. Musisz zaśpiewać. No, zaśpiewaj, zrób to dla mnie.

- Ani mi się śni. Nie mam najmniejszej ocho­ty, rozumiesz?

- No, to dla Grzegorza.

Z przyjemnością palnęłabym Cygana w łepety­nę, ale się powstrzymałam. Wycedziłam tylko przez zęby:

- Na to on nie ma ochoty.

- Przeciwnie, mam, ale nie nalegam - Grze­gorz był stuprocentowym dżentelmenem. - My­ślę, że kiedyś usłyszę jeszcze twój piękny głos, o którym Cygan tyle mi opowiadał.

- Skarżypyta, plociuch! - zazgrzytałam zęba­mi prawie szczerze. Mimo że byłam łasa na po­chwały, to Grzegorz był ostatnią osobą, na której zdaniu by mi zależało.

- Nie bądź taka skromna! - wtrąciła Miłka. - Wszyscy wiedzą, że śpiewasz najlepiej w całej szkole.

- W całej szkole? - włączył się Cygan. - I w powiecie nie ma sobie równej. Musisz ją Grzegorz ściągnąć do naszego ogniska.

- Dziś?

- Może być jutro.

- No, to mamy czas.

Znowu zobaczyłam uśmiechające się w luster­ku samochodowym oczy Grzegorza. Byłam mu wdzięczna, że zgasił Cygana i nie nalegał na śpie­wanie. Mądry! Umiał się znaleźć w sytuacji, wie­dząc, że przymus nie odniósłby skutku.

Koło Wilgi zrobiliśmy przerwę w podróży. Grzegorz zapalił papierosa, a Cygan oświadczył, że idzie na grzyby. Skręcił w prawo, ja z Miłką w lewo.

- Zadowolona jesteś z towarzystwa? - za­pytałam, wiedząc z góry, jaka będzie odpowiedź.

- Owszem. Nie podejrzewałam, że Cygan mo­że mieć znajomych na poziomie.

- No proszę, a ja chciałam wykręcić się od wspólnej podróży podejrzewając, że ten dystyn­gowany człowiek nie przypadnie ci do gustu. Tym­czasem oczarował cię od pierwszego wejrzenia.

- Ja myślę, że oczarowanie może nastąpić tyl­ko od pierwszego wejrzenia. Albo się ktoś podo­ba, albo nie.

- Więc twoje serce powiedziało zdecydowa­nie: tak?

W oczach Miłki pojawił się wyraz rozanielenia. Ale ją wzięło! Myślałam, że to ja jestem najbar­dziej kochliwą dziewczyną na świecie, okazuje się, że wcale nie. Na każdego przychodzi moment krytyczny.

- Kim właściwie jest Grzegorz? - Miłka w dalszym ciągu chciała mówić na drogi jej sercu temat.

- Instruktorem w ognisku muzycznym. Czu­ję, że się zapiszesz do klasy fortepianu.

- Musiałby mi braciszek odstąpić zdolności.

- Protestuję! Tego nie możesz mu zabrać.

- Dobrze, dobrze, nie zabiorę, ale pod warun­kiem...

- No?

- A, głupstwa plotę. W takich sprawach nie można nic obiecywać.

- Mimo to, obiecuję! - podniosłam dwa pal­ce w górę.

- Przecież nie wiesz co!

- Wiem doskonale. Zaczniesz żyć w innym świecie, będziesz zazdrosna o każde spojrzenie, o każde słowo skierowane nie do ciebie. Chwile rozłąki będą ci się wydawały wiekiem, a godziny razem spędzone mgnieniem. Znam to! W tych sprawach jestem starsza o cały rok. I możesz być spokojna. Ja ci w drogę nie wejdę.

- Kochasz Bartka?

- Tak! Jesteś pierwszą osobą, której to mó­wię.

- Chyba drugą?

- Nie, pierwszą. I proszę, żebyś tę wiadomość zachowała wyłącznie dla siebie. Dobrze?

- Dobrze... - była zdziwiona, że nawet Bartek tego sekretu nie zna.

Chłopcy nie próżnowali podczas naszej nieo­becności. Zastałyśmy ich na inwentaryzacji ze­branych grzybów. Było ich 46. Słownie: dwa maślaki, cztery podgrzybki, jeden prawdziwek i reszta kurki.

- Na zupę wystarczy - stwierdziłam niedba­le.

- Na zupę, na zupę - obruszył się Cygan. - A duszonych nie potraficie przyrządzić?

Chciałam się pochwalić, że nawet pierogi po­trafię zrobić, ale w porę przypomniałam sobie, że w tym towarzystwie lepiej ukrywać zalety.

- Ja nie - skłamałam. - Ale Miłka z pew­nością umie.

Nie zauważyłam, aby ta uwaga zrobiła na Grzegorzu jakieś wrażenie. Palił papierosa za pa­pierosem i był milczący. Miłka również ucichła, teraz ja z Cyganem paplaliśmy o niczym. Odzys­kałam wreszcie swobodę i było mi nie wiem cze­mu wesoło. Poczęstowałam zebranych kanapka­mi, następnie do plastykowej torebki pozbierałam leżące na trawie grzyby nie wyłączając najmniej­szych, wielkości paznokcia kurek.

- Jesteś gospodarna. Idealny materiał na żo­nę - stwierdził Cygan.

- Chciałeś powiedzieć na kucharkę.

- Co za różnica?

- Jest różnica - uśmiechnął się znacząco Grzegorz gasząc papierosa i dając sygnał do dal­szej drogi.

Miałam chęć zapytać: jaka, ale zrezygnowałam, bo zdawało mi się, że Miłka zmarkotniała.

- Możemy zamienić się miejscami - zapro­ponowała zgaszonym głosem.

- Dziękuję. Dobrze mi na dotychczasowym miejscu.

- Z przodu są lepsze widoki - namawiała bohatersko wbrew własnym pragnieniom.

Chciałam zakpić, że najciekawszy widok stano­wią dla mnie plecy kierowcy, ale w porę zapa­nowałam nad językiem. Bez aluzji! Mogłam zo­stać mylnie zrozumiana i po co mi to?

W rezultacie na przednim siedzeniu usiadł Cy­gan, a my dwie z tyłu. Wystrzegałam się patrze­nia w lusterko, aby nie widzieć oczu Grzegorza, który od czasu do czasu próbował „rozmawiać” za pomocą spojrzeń. Też! Zebrało mu się na flirt towarzyski! Warto by go powiadomić o istnieniu Bartka, któremu żaden inny nie dorówna. Niechby więc nie marnował czasu na obleganie straconych pozycji. Powinien raczej zainteresować się Miłką. Czy on oczu nie ma? Dziewczyna jak złoto, niegłupia i z temperamentem. Pasowaliby do sie­bie. On wygląda na spokojnego, ona żywe sre­bro, wymarzony duet!

Gdyby wiedział, że jest pierwszym, który po­ruszył milczące dotąd głucho struny w sercu Miłki, chyba nie traktowałby jej tak obojętnie. Ale w jaki sposób go uświadomić? Zresztą nie moja sprawa. Są dorośli, niech radzą sobie sami. Jedyne co mogę zrobić, to nie reagować na sub­telne zaczepki Grzegorza. Może zrozumie, że nie ten adres?

- Czy ty dobrze znasz Kazimierz Dolny? - zapytał Cygan.

- Pytanie! - parsknęłam. - Kto może go le­piej znać niż ja? Mieszkałam w nim odkąd mogę sięgnąć pamięcią.

- To wskażesz nam jakiś camping albo pole namiotowe.

- Myślę, że najlepiej zatrzymać się w schro­nisku PTTK.

- W sezonie wszystkie schroniska są z regu­ły zapełnione - zauważył rzeczowo Grzegorz. - Nam zresztą nie chodzi o kwaterę, spanie mo­żemy mieć w samochodzie, żeby tylko było gdzie go zaparkować. Wolałbym nie na rynku.

- Istotnie, rynek jest najmniej odpowiednim miejscem na nocleg. Znajdziemy coś lepszego, możecie być spokojni - zapewniłam.

Najprostszym rozwiązaniem byłoby zaprosić ich do nas, ale nie chciałam spraszać mamie całej gro­mady gości, poza tym nie miałam ochoty na ich ciągłe towarzystwo. Możemy razem podróżować, ale potem do widzenia! Zabiorę Miłkę ze sobą, a oni niech się bawią jak potrafią.

Jazda zaczynała mnie już trochę nużyć. Mę­czące było zwłaszcza udawanie, że nie widzę, co się dzieje z Grzegorzem. Ten chłopak miał wy­jątkowo wymowne oczy. Często zarządzał posto­je, chcąc jak najbardziej wydłużyć jazdę, wypa­lał mnóstwo papierosów i podczas tej czynności rozmawiał ze mną wzrokiem. Nie była to roz­mowa w całym tego słowa znaczeniu, raczej mo­nolog, gdyż on „mówił”, a ja patrzyłam w bok, udając, że nie „słyszę”.

Nie udało się jednak całkowicie uniknąć skrzy­żowania naszych spojrzeń. Wystarczył ułamek sekundy, aby wyczytać w jego oczach, że bardzo mu się podobam. A to historia! Dlaczego ja? Przecież robię co mogę, aby się nie podobać, na­tomiast Miłka...

Nie, w tej chwili ona również siliła się na obo­jętność, ale widocznie Grzegorz nie patrzył na nasze wysiłki, tylko kierował się własnymi chę­ciami. Nieszczęsny! Przykro mi, ale będę zmuszona postąpić okrutnie i pozbawić go złudzeń.

Choć na początku podróży nie było siły mogą­cej zmusić mnie do mówienia, teraz usta mi się nie zamykały. Paplałam dużo i głośno, w czym sekundował mi jedynie Cygan, a tamci dwoje by­li teraz milczący.

Chciałam za wszelką cenę rozruszać Miłkę i wynagrodzić jej brak zainteresowania ze strony Grzegorza, ale czynione wysiłki zdawały się od­nosić wręcz przeciwny skutek. Moja gadanina wyraźnie Miłkę drażniła.

Na szczęście zbliżaliśmy się do końca podróży. Drogowskaz informował, że od Puław dzieli nas zaledwie 5 km.

- Warto by dokładniej zwiedzić to miasto - powiedział Grzegorz.

Zgłosiłam się na przewodnika.

- Od czego zaczniemy? Może od parku i pa­łacu Czartoryskich?

- Proponuję na początek zwiedzić jakiś bar albo restaurację - wyraził życzenie Cygan. - Mój wewnętrzny zegar wybił porę obia­dową.

Wszyscy przyznali mu rację. Wskazałam im najbliższy bar samoobsługowy i odłączyłam się, aby odwiedzić ciocię Pelę. Pomyślnym zbiegiem okoliczności była w domu i ucieszyła się na mój widok.

- Jak to dobrze, że przyjechałaś, Martyna trochę się rozerwie.

- Czyżby narzekała na brak rozrywek, prze­cież ma ukochanego przy boku;

- Ech! - machnęła ręką ciocia. - Zachciało jej się odmiany w życiu, a teraz musi pić piwo, które nawarzyła. Pamiętasz, jak się kłóciłam, jak tłumaczyłam, żeby nie jechała do tej Anglii.

Skinęłam głową. Istotnie ciocia odradzała ma­mie wyjazd, czyżby racja była po jej stronie?

- Nie posłuchała, zrobiła po swojemu. I co osiągnęła? Same kłopoty.

- A cóż warte życie bez kłopotów? Jednostajność i nuda to najgorsze plagi mogące spotkać człowieka - zareplikowałam.

- Filozofka z ciebie! Młoda jesteś, zdrowie ci dopisuje, nie masz wyobrażenia o starości i cho­robie.

- A co, mama chora? - zaniepokoiłam się.

- Jeszcze nie, ale wiadomo, jak długo przy nim pociągnie?

- Co się stało? - zimny dreszcz przeleciał po plecach. - Myślałam, że mama jest szczęśli­wa mając męża przy sobie. To podobno dobry człowiek.

- Każdy dobry, jak potrzebuje opieki. Marty­na nie może się ruszyć z domu, nie może zosta­wić go samego, bo jest niezaradny jak dziecko.

- A co mu jest?

- Paraliż. Ma bezwładną jedną połowę ciała. Nic ci matka nie pisała?

- Ogólnie. Że jest niedysponowany i nie mo­że się wybrać w żadną dalszą podróż, więc że­bym ja przyjechała. Sądziłam, że to przejściowe niedomaganie. A co mówią lekarze?

- Lekarze zawsze pocieszają. Wypisali go ze szpitala, żeby w domowej atmosferze przyszedł do siebie. Potrzebny mu spokój i troskliwa opie­ka. Martyna stosuje się ściśle do zaleceń dokto­rów i nigdzie się z domu nie rusza. Raz wpadła do mnie, to jak po ogień. Niewiele co pogada­łyśmy, wciąż była niespokojna, że Stasieczkowi stanie się coś złego. Nie mógł siedzieć w tej swo­jej Anglii, musiał zwalić się Martynie na głowę?

- To przecież mama ściągnęła go do siebie - przypomniałam znane fakty.

- Niestety. Zawsze lubiła bawić się w sio­strę miłosierdzia.

- Skoro lubiła, to wszystko w porządku.

- Ach! - ciocia westchnęła zrezygnowana. Zrozumiała, że nie znajdzie we mnie sojusznika. Nic się nie zmieniła. Zawsze była wszystkiemu przeciwna i miała za złe. Była nastawiona nie­chętnie, a nawet wrogo do obcych, natomiast swo­im chciałaby nieba przychylić, usunąć z drogi wszelkie przeszkody i zapewnić szczęście rozu­miane na swój sposób. Taka już była. Apodyktycz­na i jednostronna. Nie rozumiała, że uszczęśli­wianie na siłę może spowodować więcej szkody niż pożytku.

- Czy ciocia kocha moją mamę? - wyrwa­łam się nieoczekiwanie.

Bardzo ją zaskoczyłam tym pytaniem. Podej­rzewałam, że wzruszy ramionami i wcale mi nie odpowie, ale zmusiła się jednak do odpowiedzi.

- Przecież to moja jedyna siostra, jak mo­głabym jej nie kochać?

Istotnie! Jak można nie kochać jedynej sio­stry? Tylko, że tę miłość pojmowała po swojemu, uważając za obowiązek otoczyć opieką mamę i mnie, a w jej pojęciu opiekować się znaczyło rzą­dzić, narzucać swoją wolę. Zdaniem cioci wszy­scy „obcy” byli źli, a więc mój tatuś, Solange, nawet Darek. Zrozumiała rzecz, że i mąż mamy budził w cioci niechęć. Wszak był tym, który przysparza mamie kłopotów. A że mama nie od­dałaby tych kłopotów za nic, to się już w cioci głowie nie mieściło.

Obiad, którym zostałam podjęta, bardzo mi smakował. Była moja ulubiona zupa, biały barszcz z pływającymi gęsto płuckami. Zdążyłam już za­pomnieć, że taki specjał na świecie istnieje. So­lange prowadziła kuchnię francuską, gwarantu­jącą wysmukłą sylwetkę. Może to rozsądne i słu­szne, ale żołądek podobnie jak serce nie lubi pod­porządkowywać się rozsądkowi.

Wbijałam więc tłustą i zawiesistą zupę, wycho­dząc z założenia, że od jednego obiadu nie utyję. Ciocia dolewała mi na talerz utyskując na moją chudość. Podejrzewała, ba, twierdziła z całą sta­nowczością, że dzieje mi się krzywda u tatusia. Tłumaczyłam cierpliwie, że skoro jeszcze rosnę wzwyż, to nie mogę rosnąć wszerz. Na szczęście zresztą. Kiwała głową z dezaprobatą, więc przy­rzekłam, że w przyszłości (bardzo dalekiej) nad­robię straty i postaram się o dodatkowe kilogra­my.

Był najwyższy czas wrócić do towarzystwa po­dróży. Udałam się na miejsce postoju fiata, gdzie miałam się z nimi spotkać, ale nie było ich, tylko na szybie pod wycieraczką bielała kartka z na­pisem: dla Anki. Wyciągnęłam ją i przeczytałam co następuje: Czekaliśmy 15 minut. Spóźnialska może nas znaleźć w parku.

Ruszyłam więc do parku. Swoich turystów zobaczyłam pod Świątynią Sybilli. Grzegorz i Miłka pozowali Cyganowi do pamiątkowego zdjęcia. Obserwowałam ich przez moment nie zauważona. Nasunęło mi się spostrzeżenie, że zupełnie dobrze radzą sobie beze mnie, żartowali, jak dobrze zży­ci kumple, moja obecność była tu całkowicie zbęd­na. Grzegorz był widocznie typem człowieka, u którego, co z oczu, to z serca. Miałam więc wska­zówkę, jak z nim postępować. Wystarczyło zniknąć z pola widzenia, aby przerzucił się na inny obiekt.

Dobrze wiedzieć!

Najchętniej zrobiłabym w tył zwrot wycofując się dyskretnie, ale to nie byłoby w porządku, poza tym musiałam załatwić zakwaterowanie Miłki. Podeszłam więc do nich.

- Należy ci się kocówa za spóźnienie - oświad­czył Cygan.

Schyliłam pokornie głowę.

- Za obiad u cioci warto zapłacić najwyższą cenę.

- A co jadłaś, opowiedz - zaszczebiotał Grzegorz.

Ogarnął mnie śmiech pusty. Ależ on dziecin­ny! Albo mnie traktuje jak niemowlaka propo­nując zabawę w „koci, koci, łapci”. Bartek jest dużo poważniejszy, nie zadaje głupawych pytań. Oj, Grzegorz, Grzegorz, co też ta Miłka w tobie widzi?

- Możesz skorzystać z prawa łaski i prosić o zamianę kocówy na inną karę - Cygan wciąż o swoim.

- Zgadzam się na wszystko! - machnęłam ręką.

- Ponieważ nie uczestniczyłaś w rodzinnych zdjęciach, zostaniesz sfotografowana solo.

- Trudno. Jak mus, to mus. Zaczynaj, trzy, cztery... - zaczęłam pozować.

- Nie tak sztucznie, więcej swobody, uśmiech, głowa w lewo, jeszcze bardziej w lewo... - ko­menderował.

Artysta! - pomyślałam zniecierpliwiona, ale posłusznie wykonywałam polecenia. Tylko niech źle wyjdę, no!

- Nie zdziw się, Anka, jak zobaczysz swój kon­terfekt na wystawie fotogramów albo w jakimś piśmie ilustrowanym - rzuciła ostrzegawczo Miłka.

- Ze mną będzie ci bardziej do twarzy niż samej - stwierdził chełpliwie Grzegorz stając koło mnie.

- Przecież za karę miałam być sama - pro­testowałam, odsuwając się od niego.

- Darujemy ci połowę tej kary - oświad­czył wspaniałomyślnie zbliżając się o krok. Odsunęłam się po raz drugi.

- Przestańcie grać w berka i nie uciekajcie z kadru, dobrze? - zirytował się Cygan.

- Nie wyprowadzajmy mistrza z równowagi - powiedział Grzegorz.

Przelotne spojrzenie w kierunku Miłki uświa­domiło mi, że dziewczyna cierpi, żeby więc po­łożyć temu kres złapałam ją za rękę i przyciąg­nęłam na plan. Nie wiem, jak to zdjęcie wyszło, bo nie czuliśmy się swobodnie, ale najważniejsze, że nie byłam na nim sama z Grzegorzem. Niby drobiazg, a jaka satysfakcja!

Zaczynało się robić późno.

- Słuchajcie, musimy się rozdzielić - zarzą­dziłam. - Chciałabym jak najszybciej być u mamy. Wy sobie nie przeszkadzajcie, obejrzyjcie pałac i muzeum...

- Podrzucę cię - zaofiarował się Grzegorz. - Jeśli wy - powiedział do Miłki i Cygana - chcecie zwiedzać muzeum, to spotkamy się na parkingu.

Wcale nie uśmiechała mi się podróż we dwoje.

- Miłka musi jechać ze mną ze względu na nocleg.

- Więc i ja z wami! Jestem zwierzęciem to­warzyskim - zawołał Cygan.

- Z tego wniosek, że zwiedzanie Puław od­kładamy na stosowniejszy czas, a teraz udajemy się całym składem do historycznego miasta, które specjalnie dla nas założył Kazimierz Wielki - podsumował Grzegorz.

Nie mogłam się powstrzymać od sprostowania, że ten król wcale nie założył Kazimierza Dolnego.

- A kto?

- Są różne szkoły. Jak to było naprawdę, nawet najstarsi ludzie nie pamiętają. Źródła historyczne mówią, że tereny obecnego miasta były osadą zamieszkałą przez plemiona osiadłe jesz­cze przed XII wiekiem. Osada ta nazywała się Skowieszyn albo Wietrzna Góra, a za czasów Ło­kietka już nosiła nazwę Kazimierz, prawdopodob­nie na cześć któregoś księcia o tym imieniu. Na­tomiast król Kazimierz Wielki położył duże za­sługi w rozbudowie miasta, wzniósł spichrze nad Wisłą, zbudował port oraz zamek obronny, któ­rego ruiny będziemy mogli obejrzeć.

- Czy poza ruinami jest jeszcze coś ciekawe­go w tym twoim Kazimierzu? - zapytał Cygan.

- Znajdzie się - uspokoiłam go. - Jest spo­ro zabytkowych budowli, np...

- A prócz zabytków?

- Plaża po drugiej stronie Wisły. Dojazd pro­mem.

- O to coś dla mnie! - zatarł ręce z uciechy. Poczułam się dotknięta brakiem zainteresowa­nia dla historycznej przeszłości mojego miasta.

- Czy po to, aby leżeć na piasku i chlapać się w rzece musiałeś robić tyle kilometrów? Są­dzisz, że woda wiślana jest bardziej mokra niż w Jeziorce?

- Okaże się. Sprawdzimy, będziemy wiedzieć. A przebytych kilometrów nie uważam za straco­ne, ponieważ jak wam wiadomo, dla towarzyst­wa pewien Cygan dał się powiesić.

- Wieszać cię nie będziemy, ale pogonimy do zwiedzania. Jesteś w mniejszości, więc musisz się dostosować - powiedział Grzegorz.

Podlizuje się, czy istotnie jest amatorem po­znawania zabytków? - przemknęło mi przez myśl. - Trudno zgadnąć. Byle tylko nie zmięk­nąć, nie dać się ugłaskać żadnymi pochlebstwami.

- Jedziemy? - ponagliłam. Władowaliśmy się do samochodu i niebawem pruliśmy znajomą mi szosą.

- Rozglądajcie się po okolicy - zachęcałam. - Właśnie mijamy spichrz Fajersztajna.

- Bardziej przypomina kościół niż siedzibę wampira - zauważył Cygan.

- Jakiego wampira? - nie zorientowałam się.

- Frankensztajn to wampir, o ile ja się znam na geografii.

- Spichrz był własnością Fajersztajna. Czło­wiek o tym nazwisku istniał naprawdę, nie był wymysłem czyjejś chorej wyobraźni, jak ten twój wampir.

- Co za różnica, czy istniał, czy nie istniał, sko­ro to było tak dawno, że aż nieprawda.

- Coś bredzisz.

- Mówię, jak jest. Weźmy takiego Odyseusza. Jest mi najzupełniej obojętne, czy to postać hi­storyczna, czy wzięta z mitologii.

- Serio? Naprawdę jest ci to obojętne? Więc nie widzisz różnicy między wyimaginowanym Klossem, a Tadeuszem Zawadzkim, pseudonim „Zośka”?

- Oczywiście, że widzę - zaczął mięknąć Cy­gan. - Ale wcale nie mam pewności, czy przy­szłym pokoleniom nie będzie to obojętne.

- Nie wolno dopuścić do zatarcia różnicy mię­dzy historią a zmyśleniem - zacietrzewiłam się. Och, czemu mnie Bartek teraz nie widzi? Chyba bym mu zaimponowała zaangażowaną postawą.

- Pewnie lubisz historię? - domyślił się Grzegorz.

- A lubię, mimo że w porównaniu z posta­ciami historycznymi czuję się zerem.

- Masz nad nimi tę przewagę, że żyjesz, a oni odeszli i nic już nie dorzucą do swojej chwały.

- Ja z pewnością też niewiele dorzucę - za­śmiałam się.

- Może byś zaśpiewała - przypomniał sobie Cygan.

- Ty znowu swoje? - zirytowałam się. - Jesteś męczący i zaczynam żałować, że zgodziłam się na wspólną wycieczkę.

- Och, tylko nie to, tylko nie to! - prze­straszył się. - Jeszcze tyle pięknych dni przed nami, nie chowaj urazy do mnie, dobrze?

- No, to bądź człowiekiem.

Wjeżdżaliśmy do Kazimierza.

- Teraz pilotuj, bo nie znam dalszej drogi - poprosił Grzegorz.

Najchętniej zostawiłabym ich gdzieś po dro­dze, aby samej skoczyć do mamy i rozejrzeć się w sytuacji, ale Grzegorz uparł się, żeby mnie odstawić na miejsce. Kiedy zajechaliśmy rozej­rzał się po okolicy i zapytał, czy nie mógłby zo­stawić samochodu na łące sąsiadującej z naszym ogrodem.

Łąka należała do starej Jarochowej, odpowie­działam w jej imieniu, że oczywiście może zosta­wić samochód.

- W ten oto prosty sposób mamy rozwiązany nocleg. Nie musimy już szukać campingu - ucieszył się.

- Macie zamiar spać na łące? To prawie tak jak na Rynku. Dzieciaki będą wam zaglądać przez szyby, a o świcie Jarochowa wypędza krowy na pastwisko - ostrzegałam.

- Nic nie szkodzi, mam twardy sen, Cygan chyba również - nie dał się odstraszyć Grzegorz.

- Jeśli chodzi o mnie uwielbiam zapach ko­niczyny - poparł go Cygan.

- Nie kłopocz się, będzie nam tu jak w nie­bie. Zamelduj się u mamy, a my zwiedzimy oko­licę.

Spodziewałam się zastać mamę przygnębioną, a jej męża leżącego w łóżku, tymczasem, ku mo­jemu zdziwieniu siedzieli oboje przy podwieczor­ku, uśmiechnięci i zadowoleni z życia.

- To jest Anusia - przedstawiła mnie mama wyściskawszy na powitanie.

- Popatrz, popatrz! - plasnął ręką o kolano jej mąż. - Myślałem, że ujrzę dziecko, a tu zja­wia się dorosła kobieta. Ale, co tam! Daj się po­całować! Męża jeszcze nie masz, to ci wolno.

Podeszłam niepewnie, choć podobało mi się takie bezceremonialne powitanie. Objął mnie jed­ną ręką i nie podnosząc się z krzesła wycałował w oba policzki. Widocznie robiłam wrażenie za­skoczonej, bo zaczął się usprawiedliwiać.

- Wybacz staremu, to z serca, a nie dla fig­lów, zresztą ja jestem tylko w połowie mężczy­zną - wskazał na drugą rękę zwisającą bezwład­nie wzdłuż ciała. Zdawało mi się, że przy tych słowach posmutniał, więc przełamałam onieśmie­lenie i oddałam mu te dwa pocałunki.

- Serce za serce - powiedziałam serdecznie.

- Oj, to, to! - ucieszył się. - Gdzie nie ma serca, tam nic nie ma - w tym miejscu spojrzał na mamę takim wzrokiem, jakim tatuś spogląda na Solange.

- Pewnie jesteś głodna - zakrzątnęła się mama.

- Nie, dziękuję. Zostałam u cioci poczęstowa­na sutym obiadem - wyjaśniłam pospiesznie.

- Ale herbaty się napijesz?

- Co tam herbata, poczęstuj ją czymś moc­niejszym - zagrzmiał małżonek.

Głos miał donośny, nie pasujący do szczupłej sylwetki i delikatnych rysów twarzy.

- Stasieczku! - zaprotestowała mama.

- Nie Stasieczku, nie Stasieczku, tylko wy­ciągaj, co tam masz schowane przede mną. Takiego spotkania nie będziemy opijać herbatą.

- Zapomniałeś, co lekarz powiedział?

- Do diabła z lekarzami! Są potrzebni tak samo jak policjanci, ale jednakowo ich nie lubię - zaśmiał się niczym chłopiec obmyślający jakąś psotę. Oczy miał wesołe i młode, musiał być kie­dyś czarującym mężczyzną. I dziwić się mamie!

- No, już dobrze, dobrze - stulił uszy. - Ja mogę nie pić, ale wy się napijcie.

- Jeśli chodzi o mnie, z przyjemnością napiję się herbaty. Jeszcze nie zdążyłam przywyknąć do alkoholu - wyjaśniłam.

- Nikt ci nie każe przywykać, ale, jak to się u was mówi, strzelić jednego, to jest obowiązko­we.

- Anusia się uczy i nie wolno jej zatruwać umysłu.

- Zgoda. Ja tylko chciałem być gościnny. Jak odwiedzałem znajomych, to zawsze częstowali kielichem. Tak się przyjmuje miłych gości.

Przestraszyłam się, czy moja wizyta nie stanie się punktem zadrażnienia między małżonkami.

- Nie jestem żadnym gościem - pospieszyłam z wyjaśnieniem. - Zresztą, wtedy wyciąga się butelkę, jak nie wiadomo, o czym rozmawiać. A nam to chyba nie grozi?

- Fajn kobieta! - uderzył w stół Stasieczek. - Takie to ja lubię! Słuchaj, Martyna, może to jest twoja rodzona córka, ty się przyznaj, ja wca­le nie będę przeciw. Takich to i tuzin nie grzech panną mieć.

- Dałbyś spokój!

- No, nie gniewaj się, ja już będę cicho, żeby Anna nie pomyślała co ze mnie jest stary zbereźnik.

- Nic takiego nie pomyślałam. Bardzo mi się wujek podoba.

- No, to daj pyska wujkowi!

Całowaliśmy się z dubeltówki. Ten angielski wujek myślał zapewne, że zarówno picie jak i całowanie należy do narodowych obowiązków Polaka.

- Ściągnę ci rozkładane łóżko ze strychu - powiedziała mama.

- Sama je mogę ściągnąć, tylko powiedzcie szczerze, czy nie będę przeszkadzała, mogę prze­nocować i u cioci...

- Co takiego, u Pelagii? - rozgniewał się wujek. - Czyja ty jesteś wychowanka, jej, czy Martyny, kto cię karmił i przyodziewał?

- Stasieczku! - mitygowała mama.

Przestraszyłam się, że ten wybuch może wuj­kowi zaszkodzić, i pospiesznie odwołałam chęć nocowania u cioci.

- No! - udobruchał się w końcu - żebym ja więcej nie słyszał podobnych propozycji.

- Dobrze, tylko…

- Żadne tylko. Idź na górę i ściągaj łóżko.

- Widzi wujek... ja przyjechałam z koleżanką.

- Z koleżanką? I dopiero teraz o tym mówisz? Jak mogłaś zostawić ją za drzwiami?

- Nie za drzwiami. Jest w towarzystwie dwóch kolegów, których oprowadza po mieście. Oni ma­ją samochód z rozkładanymi siedzeniami, więc mają gdzie spać, natomiast ona...

- Dawaj ją do nas! Jeśli taka morowa jak ty, będziemy mieli wesoły wieczór.

- Czy naprawdę obecność obcej osoby nie bę­dzie krępująca? - pytałam dla formalności.

- Myślisz o tym? - wujek wskazał zdrową ręką drugą połowę. - Mnie już nic zaszkodzić nie może. Lekarze kazali prowadzić przyjemny tryb życia, a co może być przyjemniejszego od towarzystwa młodych kobiet? Może przez to ozdrowieję?

W oczach miał tyle nadziei, że resztki wy­rzutów sumienia opuściły mnie bezpowrot­nie.

Zamiast rozkładanego łóżka, które było wąs­kie i niewygodne, ściągnęłam ze strychu stare materace wypchane trawą morską, pamiętające czasy króla Ćwieczka albo co najmniej Kazimierza Wielkiego. Kiedy rozłożyłam je w kuchni pod oknem mama załamała ręce.

- Anusiu, na tym chcesz koleżankę położyć? Przecież tu więcej dziur niż całych miejsc.

- Nic się nie martw, mamusiu, trawa morska, to nie sprężyny, uwierać nas w plecy nie będzie. Dziury zakryje się kocem i spanie będzie kró­lewskie.

- Królewskie spanie na ziemi! - pokręciła głową mama.

- Jesteśmy przyzwyczajone. Lipiec spędzi­łyśmy w namiocie na dmuchanych materacach, żadne niewygody nie są nam obce.

- Gdybyś uprzedziła o swoim przyjeździe, ku­piłoby się tapczan. Mieliśmy w planie przebudo­wę domu i kupno mebli, ale choroba Stanisława wszystko pokrzyżowała.

- Czy to poważna sprawa?

- Poważna, ale nie beznadziejna. Lekarze ro­bią nadzieję, że niedowład może się cofnąć. Trze­ba tylko przestrzegać zaleceń i stworzyć pogodną atmosferę w domu. Dobrze, że przyjechałaś i w dodatku z koleżanką. Rozerwie się biedak.

- Wcale nie wygląda na smutnego ani chorego. Gdyby mnie ciocia Pela nie uprzedziła, my­ślałabym, że wszystko jest w najlepszym porząd­ku.

- Bo on ma taki charakter, że nie można nic po nim poznać. Nadrabia miną i nawet ja nie potrafię zgadnąć, kiedy jest naprawdę wesoły, a kiedy tylko udaje.

Udaje wesołego przed mamą, mama z kolei uda­je pogodną przed nim i tak się wzajemnie w najlepszej wierze oszukują. To chyba lepsze niż czar­nowidztwo cioci Peli. Ciocia nikomu nie pozwo­liłaby żywić się złudzeniami, odebrałaby każdą nadzieję.

- O czym tak szepczecie? Chodźcie do mnie, bo mi się nudzi! - zawołał wujek z pokoju to­nem rozkapryszonego dziecka.

- Już idziemy! - odkrzyknęłam. - Właśnie zmontowałam pierwszorzędne legowisko, mogę za­praszać koleżankę.

- Chyba nie macie zamiaru spać w kuchni? - obruszył się.

- A gdzie nam będzie wygodniej?

Wujek zaczął biadać.

- Na co mi przyszło? Udzielać gościom noc­legu w kuchni. Najgorszy dziad powstydziłby się czegoś podobnego. A ja przecież nie jestem dzia­dem...

- Wujku, nie ma o czym mówić. W kuchni będzie nam wyśmienicie.

- Gadanie! - zasępił się, a po chwili wystą­pił z pomysłem: - dostaniecie na hotel. Trzeba telefonicznie zamówić dwa miejsca.

Parsknęłam śmiechem. Ten wujek to jakby trochę z księżyca spadł. Mój śmiech otrzeźwił go nieco. Powiedział zrezygnowany:

- No, tak, telefonu nawet nie mamy, ale niech tylko wyzdrowieję, to zobaczysz, jaki dom wy­stawię. Nie powstydzisz się przed koleżanką.

- Ja i teraz się nie wstydzę. Wujek nie zna mojej koleżanki. Jej nie można zaimponować przepychem, nie jest snobką.

- Wobec tego przyprowadź ją jak najszybciej! - zawołał, ale myśl o hotelu nurtowała go w dalszym ciągu. Zniecierpliwiłam się w końcu i powiedziałam nieopatrznie:

- Możemy zanocować u cioci Peli. Pół godzi­ny jazdy samochodem i po problemie.

- Tego mi nie zrobisz! - wujek się zapienił. - Jeśli mi dobrze życzysz, to nie wymawiaj na­wet jej imienia.

Stwierdziłam, że niechęć tych dwojga do siebie była wyważona sprawiedliwie. Jedno drugiemu nie było nic dłużne.

Zostawiłam wiadomość dla Miłki pod wycie­raczką samochodu. Zjawiła się niebawem z siat­ką pełną wiktuałów, które kazała mi włączyć do ogólnej spiżarni. Mama zorientowała się w sytua­cji dopiero wtedy, gdy na stół wjechała butelka soku pomarańczowego oraz inne ciekawe produk­ty.

- Co to jest? - obruszyła się.

- Składkowa kolacja - wyjaśniłam. - Zaraz będą gorące serdelki.

- No, Marty! - błysnął oczami wujek. - Teraz musisz wyciągnąć to, co tak skrzętnie kryjesz przede mną. Pani nie odmówi, prawda? - zwrócił się do Miłki.

- Wujek uważa za punkt honoru podjęcie nas jakimś wykwintnym trunkiem - objaśniłam ją.

- A kłopot polega na tym, że mężowi nie wol­no używać napojów alkoholowych - tłumaczyła mama.

- Ja wypiję wasze zdrowie sokiem, a wy moje koniakiem. Będzie wilk syty i koza cała. Nie wiadomo, kiedy znów będę miał okazję goś­cić piękne panie.

- Proszę mi mówić po imieniu - zapropono­wała Miłka.

- Z przyjemnością, drogie dziecko.

- W ten sposób sprawy alkoholowe mamy z głowy. Dzieci nie piją koniaków.

- Może znajdzie się jakieś wino, poszukaj, Marty!

- Zrobię im koktail mleczno-owocowy.

- O, to, to! - ucieszyła się Miłka. Mnie rów­nież ten pomysł przypadł do gustu.

- Zostałem zakrzyczany przez kobiety - uda­wał nadąsanego wujek.

- Przegłosowany. Mamy konstytucyjnie za­gwarantowane prawo głosu, dlaczego miałybyśmy z niego nie skorzystać?

- Proszę, jaka mądra! Nie da się w kaszy zjeść. Tylko nie przesadzaj z tą mądrością, bo chłopcy zaczną cię unikać.

- Ich strata - roześmiała się, ale w tej po­zornej niefrasobliwości czaiła się nuta smutku. Nauczyłam się czytać w duszy mojej koleżanki i wiedziałam, że wspomniany temat lepiej omijać. Ale cóż, wujka akurat interesowały sprawy męsko-damskie.

- Co robią wasi chłopcy? - ciągnął mając za­pewne na myśli tych, z którymi przyjechałyśmy. - Pokażcie ich, niech zobaczę, czy są was warci.

Uważałam za wskazane wyprowadzić go z błę­du.

- Mój niestety został w domu, ale zapewniam wujka, że jest bardzo wartościowy. Zdał egzamin wstępny na politechnikę i odbywa prakty­kę robotniczą, dlatego nie przyjechał z nami.

- Co to znaczy: praktykę robotniczą? - wu­jek nie był zorientowany w sytuacji.

- Każdy nowo przyjęty student musi przez miesiąc pracować jako robotnik fizyczny.

- Po co?

- Żeby się otrzaskał z łopatą, pędzlem, sie­kierą... no, w ogóle, żeby nabrał szacunku dla pracy fizycznej.

- No i co, nabrał?

- Bartek? A nie wiem, jeszcze nie wypowia­dał się na ten temat. Zagadnę go, ale nie wcześ­niej niż mu się odciski na rękach wygoją.

- Ty też masz studenta? - Zwrócił się wujek do Miłki.

Zaczerwieniła się, więc odpowiedziałam za nią.

- Jej chłopak jest już po studiach. Pracuje.

- A dobrze zarabia?

- Średnio - brnęłam dalej, a Miłka coraz bardziej czerwieniała.

- To niedługo ślub, tak? - rozumował lo­gicznie wujek.

- No, nie tak zaraz, panna młoda jeszcze nie­pełnoletnia, musi skończyć szkołę, ślub się jesz­cze odwlecze - kręciłam.

- A czemu ty cały czas mówisz za koleżankę? - zniecierpliwił się wreszcie wujek.

Miłka była czerwona jak przysłowiowa piwo­nia. Zauważył to.

- Nie ma się czego wstydzić. Dziewczęta stwo­rzone są dla chłopców i odwrotnie. Normalna rzecz. Tak natura wymyśliła i powiem wam, że całkiem niegłupio.

- Pewnie jesteście zmęczone - przerwała mama. - Jutro też jest dzień, nagadacie się do syta.

- Nie odkładaj do jutra, co możesz zrobić dziś - powiedział kapryśnie wujek.

- Zapominasz, że one są po podróży.

- Chce wam się spać?

- Trochę - ziewnęłam dyskretnie.

- Skoro tak, to maszerujcie do łóżek. Co ja mówię, do łóżek! Spanie będziecie miały nie lep­sze niż w stodole na sianie.

- Znakomicie - powiedziała Miłka.

- Znakomicie - zawtórowałam jej.

- No, niech ja tylko wyzdrowieję! Zobaczy­cie, jaki dom wyszykuję. Dobuduje się piętro, będą pokoje gościnne, łazienki... - rozmarzył się wujek.

- Schody wykładane dywanami - wtrąciłam sekundując mu w tych marzeniach.

- Przed domem trawniki i klomby, na koń­cu ogrodu altana obrośnięta pnącymi krzewami...

- I fontanna - dodała Miłka.

- Może być fontanna - zgodził się. - Alejki wysypane żwirem, lubię, kiedy chrzęści pod no­gami.

- A przy alejkach ławeczki, mogą być wy­platane z wikliny.

- Dobry pomysł, przy alejkach ławeczki z wi­kliny...

Spojrzałam na mamę. Ona jedna nie licytowa­ła się w rzucaniu pomysłów, choć powinna być zaangażowana w planowaną budowę nie mniej niż mąż. Uśmiechała się uśmiechem pozbawionym radości. Chyba nie wierzyła w realizację tak bar­wnie szkicowanych planów. Albo wątpiła w wy­zdrowienie wujka, albo miała trzeźwe rozeznanie co do możliwości przeprowadzenia owych inwe­stycji.

Mimo to nie wyrażała wątpliwości, pozwalała wujkowi marzyć. Patrzyła na niego z czułością matki i kochanki zarazem. Bo był jak dziecko po­trzebujące opieki oraz jak młodzieniec pełen wer­wy i temperamentu mogący oczarować bez resz­ty zakochaną w nim kobietę.

Poszłyśmy przymierzyć się do przygotowanego posłania. Miłka zapewniała, że o lepszym nie ma­rzyła. Wujek westchnął:

- Co to znaczy młodość! Ze wszystkiego się cieszy.

To prawda. Niewiele nam trzeba było do szczę­ścia. Po raz pierwszy miałam pełną świadomość swoich siedemnastu lat, pełni zdrowia i poczu­cia, że wszystko jest jeszcze przede mną. Jaką gorycz musi budzić stwierdzenie, że już niewiele zostało do przeżycia.

Długo nie mogłam usnąć rozmyślając, czym mo­głabym zrobić wujkowi przyjemność, w jaki spo­sób odciągnąć jego myśli od niewesołej rzeczy­wistości. Może wyszukać ukrywaną przez mamę butelkę i wychylić kieliszek za jego zdrowie? Głupie to, ale może by go rozweseliło? Albo za­prosić chłopców, przykazawszy im robić dużo wrzawy. To byłoby dobre, tylko jak skłonić Grze­gorza, żeby adorował Miłkę? Przy swojej spostrzegawczości wujek zaraz się zorientuje, że coś tu nie gra. Z tego względu lepiej było trzymać chłopców z daleka. Inne pomysły jakoś mi się nie nasuwały.

Miłka również nie mogła usnąć. A na obozie zasypiała natychmiast po zapadnięciu zmroku.

- Hej, śpiochu, czemu nie śpisz? Niewygod­nie ci?

- Bardzo wygodnie, ale czuję się jak po czar­nej kawie. Może cocktail twojej mamy zawierał kofeinę?

- Wykluczone. Po prostu myślisz o kimś, kto działa na ciebie jak czarna kawa.

- Nie myślę o nikim, a mimo to jestem roz­kręcona i wybita ze snu.

- Opanował twoją podświadomość, jesteś w jego mocy.

- Ale ja nie chcę!

- Czy na pewno? Bo jeśli istotnie nie chcesz, to po pewnym czasie ci przejdzie. Obawiam się jednak, że wcale nie pragniesz, aby ci przeszło. Widzę klasyczny przykład zadurzenia, a jest to stan w równej mierze męczący jak miły. Nie trze­ba się go wyrzekać. Teraz dopiero czujesz, że żyjesz, prawda?

Miłka przytuliła rozgrzany policzek do mojej ręki.

- Jaka ty jesteś kochana i mądra! - wyszep­tała żarliwie.

- Ma się to doświadczenie życiowe - odpo­wiedziałam niedbale.

- Czy... czy zdarzyło ci się nie spać z powodu mojego brata?

- A bo raz? Przeżywałam piekło zazdroś­ci, kiedy zobaczyłam go z jakąś dziewczyną. Naj­większy koszmar to Joanna.

- Nonsens. Z Joanną skończone bezpowrotnie.

- Zdziwisz się, ale nie tylko o dziewczyny jestem zazdrosna, serce mnie boli, kiedy bryka z harcerzami, zamiast być w tym czasie ze mną. Przykro mi, że stanowię margines jego zainte­resowań.

- On jest jeszcze niedorosły, musisz być wy­rozumiała, jeśli istotnie go kochasz.

- Niedorosły mówisz? Teraz pojmuję...

- Co takiego?

- Zastanawiam się, dlaczego Cygan, choć taki urodziwy ani cię ziębi, ani grzeje, natomiast Grze­gorz, wybacz mi szczerość, całkiem przeciętny, zrobił na tobie oszałamiające wrażenie. To jest mężczyzna! Nie kumpel, nie rówieśnik, tylko do­rosły człowiek. Nie traciłaś czasu na znajomości z małoletnimi, wystartowałaś od razu do długie­go dystansu.

- To chyba błąd. Nie mam praktyki i mogę paskudnie przegrać.

- Moim zdaniem miłość nie jest ani grą, ani zawodami, nie można więc przegrać czy wygrać. Miłość należy przeżywać, odczuwać, już samo jej istnienie stanowi ogromną wartość.

- Nawet bez wzajemności?

- Nawet. Najczęściej bywa tak, że jedni kochają, inni są kochani. Czasem szczęśliwym zbie­giem okoliczności te dwie rzeczy występują jed­nocześnie. Jeśli tylko jedna z nich, to chyba le­piej samemu być zakochanym.

- Tak mówisz, bo możesz być pewna wzajem­ności Bartka.

- Ta wzajemność jest bardzo problematyczna, czasem ogarniają mnie poważne wątpliwości.

- Przecież on nie ma innej dziewczyny.

- A mnie się wydaje, że jemu w ogóle dziew­czyna nie jest potrzebna. Wystarczą mu harcerzyki.

- Wyrośnie z tego, cierpliwości.

- Jak sądzisz, co on widzi w tych podchodach i zabawach? Przecież jest już dorosłym człowie­kiem, studentem, jak długo jeszcze będzie biegał w krótkich majtkach?

- Podejrzewam, że tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Wycieczki, podchody i organizowanie zabaw, to nic innego jak ucieczka od do­rosłości. Pamiętasz, jak Grzegorz z sentymentem wspominał czas studiów? Nie ma się co rwać do dorosłego życia.

Tak, to prawda, nie ma się co rwać do do­rosłego życia i nie ma co stawiać Bartkowi wy­górowanych wymagań. Ale choć uważałam, że lepiej kochać niż być kochaną, to objawom uczu­cia z jego strony wcale nie byłabym przeciwna.

VI

Wracałam bez pośpiechu. Dzień był piękny i zaczynałam żałować, że zrezygnowałam z plaży. Czy to coś da, jeśli będę im się usuwała z drogi? Wyglądało na to, że Grzegorz Miłkę jedynie to­leruje, a w takim układzie nawet pobyt na księżycu czy bezludnej wyspie nie będzie w stanie ich zbliżyć.

Siatka z zakupami ciążyła mi wyjątkowo, prze­kładałam ją z ręki do ręki wymyślając sobie od frajerek. Dochodziło południe. Z nieba sączył się błękitny żar, kto żyw spieszył nad Wisłę, tylko ja dobrowolnie zrezygnowałam z takiej frajdy w imię naiwnie pojętej lojalności wobec kole­żanki.

Kiedy powiedziałam, że sobotę chcę poświęcić dla rodziny, spostrzegłam w oczach Miłki coś w rodzaju wdzięczności i zadowolenia. Mimo że w towarzystwie zachowywałam się, przynajmniej we własnym mniemaniu, bez zarzutu, to jednak moja obecność działała w dalszym ciągu na Grze­gorza i sprawiała, że Miłce było smutno.

Cała ta towarzyska wyprawa wypadła nieszczególnie. Było tu o dwóch uczestników za du­żo lub o jednego za mało. Tak, oczywiście, zde­cydowanie brakowało Bartka. Przy nim mogła­bym zachowywać się swobodnie, być sobą bez potrzeby trzymania się w karbach i uważania na każde wypowiedziane słowo.

Na chwilę przeniosłam się myślą do Warsza­wy, gdzie powinien się teraz znajdować. Oczy­ma wyobraźni zobaczyłam go w roboczym kom­binezonie, dźwigającego belki lub kopiącego ka­nał dla ułożenia kabla. Może w tej chwili prostu­je plecy i ociera pot z czoła, a może ma przerwę śniadaniową i czeka w kolejce po herbatę. W każdym razie jest w gorszej sytuacji ode mnie, bo musi się podporządkowywać regulaminowi zakładu pracy, gdy tymczasem ja chodzę sobie na luzie. Co ja bym dała, żeby zobaczyć go choć na chwilę!

Gdy tak rozmyślałam wpadł mi w ucho dźwięk motoru przypominający do złudzenia warkot Bartkowego motocykla. Co znaczy sugestia! My­ślałam o Bartku, więc wszystko kojarzyło mi się z jego osobą.

Zrobiłam wysiłek, by wrócić do rzeczywistości. Znów byłam w Kazimierzu Dolnym, spojrzałam w lewo, widziałam ludzi wielkości mrówek wspi­nających się na Górę Trzech Krzyży, zwróciłam głowę w prawo, wzrok mój zderzył się z rekla­mą nowej polskiej komedii „Nie ma mocnych”. Warto by chłopaków ustawić w kolejce po bile­ty - pomyślałam już całkiem przytomnie.

Jednak narastający warkot motocykla nie da­wał mi spokoju, musiałam się obejrzeć, chcąc zo­baczyć właściciela pojazdu o tak bliźniaczym dźwięku. Motor Bartka był przecież modelem nieseryjnym i nie spotykanym na polskich drogach.

Obejrzałam się więc i... zgłupiałam komplet­nie. Co się dzieje? Aż tak się zasugerować, że­by w obcym człowieku zobaczyć znajomą sylwetkę! Tętno zaczęło mi bębnić jak zwariowane, nogi wrosły w chodnik, a oczy zarosiały dziwną mgłą. Miałam wrażenie, że serce nie może się po­mieścić w piersi i próbuje wyskoczyć w kierunku zatrzymującego się właśnie motocyklisty.

Przetarłam oczy, a obraz Bartka nie znikał. Serce już było przy nim, tylko rozum nie chciał przyjąć do wiadomości, że to naprawdę ten, o którym marzyłam, którego pragnęłam zobaczyć choć na moment, a który na dobrą sprawę powinien znajdować się w zupełnie innym miejscu, Bartek ustawił motor przy krawężniku i pod­biegł do mnie. Wtedy zatargał mną niepokój. Mo­że coś się stało u niego w domu albo u nas...

- Ty tutaj? - zawołałam pełna lęku.

- Jak widzisz! - odpowiedział beztrosko. - Zaskoczyłem cię?

Odetchnęłam.

- Zaskoczyłeś. Myślałam, że przywozisz złe nowiny.

- Ale masz o mnie pojęcie! - obruszył się obejmując mnie ramieniem.

Miałam chęć rzucić mu się na szyję, nie ba­cząc, że znajdujemy się na ulicy, ale jak zwykle zabrakło mi odwagi. W związku z tym nasze po­witanie wypadło dość oficjalnie.

- Gdzie Milusińska? - zainteresował się lo­sem siostry.

- Nad Wisłą, pogoda idealna przecież na opa­lanie i kąpiel.

- Sama? - zaniepokoił się jakby.

- Z Cyganem i Grzegorzem.

- Z jakim Grzegorzem?

- Znajomy Cygana. Niezły chłopak - za­chwalałam, żeby nie miał obaw co do towarzystwa, w którym siostra się obraca. - Przywiózł nas samochodem.

- Proszę, proszę! Zaradne jesteście! Zorgani­zować sobie towarzystwo i samochód! - zauwa­żył ze źle maskowaną niechęcią.

- A tobie w jaki sposób udało się zwolnić z praktyki? - zmieniłam szybko temat, widząc narastającą chmurę na jego czole.

- Moje przedsiębiorstwo świętuje, więc i ja również. Dziś jest wolna sobota.

- Niektórzy to mają szczęście! - rzuciłam uwagę niby pod adresem Bartka, a w rzeczywi­stości myśląc o sobie. To nie do wiary, żeby marzenie spełniło się w ciągu paru minut. Le­dwie zdążyłam pomyśleć o najmilszym i zapra­gnąć jego widoku, a ten zjawił się jak za do­tknięciem różdżki czarodziejskiej. Nieprawdopo­dobna szczęściara ze mnie!

W obliczu szczególnej łaskawości losu zapo­mniałam o harcerzach kradnących mi czas Bartka oraz o czekających go studiach. Żadna uboczna myśl, nie psuła mi radości z jego odwiedzin. Ta kropla słodyczy wynagradzała mi chwile zwąt­pienia i pesymistyczne myśli, od których nie po­trafiłam się opędzić.

- Widzę, że jesteś objuczona sprawunkami. Podrzucę cię!

Wskoczyłam na siodełko i za chwilę byliśmy w domu. Pod przekwitłym jaśminem siedział wu­jek.

- Wujku, to jest brat Miłki - przedstawi­łam.

- Witam, witam! Cieszę się, jak widzę mło­dych ludzi. I siostra będzie z pewnością uradowana.

- Siostra? Wątpię, nigdy się zbyt gorąco nie kochaliśmy.

Oj, chyba tym razem mylisz się, Barteczku, Miłkę na pewno ucieszy twoja obecność - po­myślałam.

- Nie? - wujek był zdziwiony. - Sądziłem, że niepokój o nią przygonił pana w nasze strony.

- Hm... można to i tak potraktować - zre­flektował się Bartek, ale rzucił mi przy tym tak znaczące spojrzenie, że wujek od razu zrozumiał, jakie tu rządzą układy.

Czułam, że od tej chwili Bartek będzie bacznie obserwowany. Wujek zechce skonfrontować za­słyszaną o nim opinię z własnymi spostrzeżenia­mi. Byłam spokojna o wynik. Ocena z całą pew­nością wypadnie pozytywnie.

Kiedy zaczęli rozmawiać o motoryzacji, zosta­wiłam ich samych. Zabrałam się do przygotowy­wania obiadu. Mama była smutna. Zapytana o powód nie umiała dać odpowiedzi, przyznała się jedynie do złych przeczuć. Zdawałam sobie spra­wę, że osoby zaangażowane uczuciowo posiada­ją szczególny dar przewidywania. Udzielił mi się nastrój mamy, posmutniałam również.

Nakryłyśmy do obiadu i mama wyszła, by po­móc wujkowi przy wejściu do domu. Podtrzy­mywała go przy wstawaniu z krzesła i podała ramię, żeby mógł się oprzeć. Kiedy tak szli, bez pośpiechu, majestatyczni i uśmiechnięci, wyglądali jak najszczęśliwsza para pod słońcem.

Walczyłam z wilgotniejącymi oczyma, stara­łam się uśmiechać, aby nie pokazywać wujkowi smutnej twarzy. Na szczęście znaleźli z Bartkiem wspólny temat do rozmowy, wujek snuł opowieści wojenne, Bartek włączał się fachowo, jakby był uczestnikiem wymienianych bitew i potyczek. Zdaje się, że mój chłopak zawojował wujaszka całkowicie.

Po obiedzie poszliśmy we dwójkę nad Wisłę. Miłka rzuciła się bratu na szyję, tak jak prze­widywałam. Okazuje się, że znam bezbłędnie re­akcje zakochanych dziewczyn. Teraz spodziewa­ła się mieć większe szanse u Grzegorza. Zgodnie z logiką, tak być powinno, ale... o ile przedtem Grzegorz traktował ją po koleżeńsku, to teraz zrobił się bardzo oficjalny, jakby bojąc się po­sądzenia o najlżejsze skłonności ku Bartka sio­strze.

W ogóle oni dwaj odnosili się do siebie z jaw­ną rezerwą. Zarówno na plaży, jak i w drodze powrotnej, dawało się wyczuć, że jest o jedną osobę za dużo. Tylko Cygan tego nie dostrzegał, występując z najrozmaitszymi propozycjami, np.:

- Poszlibyśmy wieczorem potańczyć?

Miłce zapłonęły oczy, bardzo jej ten pomysł przypadł do gustu, aż przykro było odmówić. Mu­siałam jednak odmówić ze względu na wujka, który wiele sobie obiecywał po wieczorze z Bart­kiem. Zresztą po minie Bartka poznałam, że nie ma ochoty na tańce. Spróbowałam zrobić dla Miłki, co się da.

- Przykro mi, że z powodów rodzinnych nie mogę iść na zabawę, ale was nie powinno to krę­pować. Możemy się rozdzielić, idźcie pohasać w trójkę.

Cygan skrzywił się.

- Występuje coraz większy brak solidarności w naszej grupie - stwierdził z przekąsem.

- Nic podobnego. Skoro Ania nie może, to my solidarnie z nią rezygnujemy - powiedział mil­czący dotąd Grzegorz.

Solidarność solidarnością, a większości miny zrzedły, bo sobotni wieczór zapowiadał się ra­czej nieciekawie. Chyba że...

- Słuchajcie... a gdybyście przyszli do nas? - robiłam, co mogłam, aby zapewnić Miłce tro­chę wrażeń. - Nie mamy co prawda adaptera ani płyt, ale przez radio nadają czasem muzykę taneczną, może uda nam się potańczyć.

Miłce pomysł się spodobał, Bartkowi chyba mniej, bo nie wyglądał na zachwyconego, choć nie protestował, Grzegorz natomiast miał obiek­cje, czy nie okażą się intruzami.

- Wujek będzie zadowolony, ma młodzieńcze usposobienie i lubi wesołe towarzystwo - za­pewniłam.

Kiedy to powiedziałam, uświadomiłam sobie, że z tą wesołością może być gorzej. Niechęć jaką żywili do siebie Grzegorz i Bartek była widocz­na, zapraszanie ich razem stanowiło duże ryzyko, ale cóż? Słowo się rzekło. Może choć dwie oso­by będą miały udany wieczór: wujek i Miłka.

Nie omyliłam się. Wujek był uszczęśliwiony, zdołał przekonać mamę o konieczności wyciąg­nięcia zakamuflowanej w kredensie butelki, a po symbolicznym kieliszku kazał odsunąć stół i krzesła pod ścianę, żeby zrobić jak najwięcej miejsca do tańca. Kiedy muzyka radiowa okazała się nietaneczna, sam urządził nam orkiestrę śpie­wając i wybijając takt zdrową ręką.

W repertuarze miał przeważnie polki i oberki, pomagaliśmy mu śpiewać tak, że wkrótce za­brakło nam kondycji i trzeba było przejść na coś spokojniejszego.

- Tango, paryskie tango - zaintonował Cy­gan prosząc do tańca mamę. Wymawiała się, że nie potrafi, ale wszyscy zgodnie zakrzyczeliśmy ją, że to nic trudnego i że czas najwyższy się nauczyć. Wtórowaliśmy Cyganowi, jak kto po­trafił, Bartek nucił, ja z Miłką śpiewałam: la, la, la... tylko jeden Grzegorz znał tekst i po raz pierwszy udało mi się usłyszeć go śpiewającego. Miał niezły głos. Mocny, czysty, szkolony. Znać było na nim studia muzyczne.

Poprosił mnie do tańca i poczułam jego rękę obejmującą mnie wpół. Tańczył świetnie. Pierw­szy raz zdarzyło mi się mieć tak wytrawnego partnera. Co za wyczucie rytmu, jaka umiejęt­ność prowadzenia. Poddawałam się urokowi me­lodii i ruchu, i dawałam się hipnotyzować głoso­wi Grzegorza.

Niesłusznie podejrzewałam go o nieśmiałość, w każdym razie gdy śpiewał, był pewny siebie i nie peszyło go wrażenie, jakie wywierał. Zupeł­nie tak samo jak ja. Denerwowałam się przed występem, ale kiedy usłyszałam dźwięki muzyki i własny głos, trema ustępowała i cały świat prze­stawał dla mnie istnieć, liczył się tylko śpiew. Czyżbyśmy byli z tej samej gliny?

Tańczyło się nam cudownie i choć fakt ten nie był sam w sobie niczym zdrożnym, czułam, że powinnam mieć się na baczności, bo każda po­ważna sprawa zaczyna się niewinnie, a kończy rozmaicie. W owej chwili zrozumiałam, że dla Grzegorza można stracić głowę od pierwszego wejrzenia. Miał w sobie coś zniewalającego. To, że u mnie „pierwsze wejrzenie” nastąpiło po kilku dniach znajomości, nie miało większego zna­czenia, dopiero teraz zobaczyłam go jakby po raz pierwszy i doznałam niespodziewanego zawrotu głowy.

Stop! Ani kroku dalej! Tańczy świetnie, śpie­wa świetnie i cóż z tego? Niech sobie tańczy, niech śpiewa, tylko niech mnie nie przyciska tak mocno, to wcale nie jest konieczne.

Wyczuł widocznie, że się odsuwam, bo rozluź­nił uścisk i efektownym „ole!” zakończył swój popis wokalny. W samą porę! Byłam mu wdzięcz­na, że nie przeciągał struny, lubię ludzi, któ­rzy potrafią wycofać się we właściwym momen­cie.

Nie wiem, kto pierwszy zaczął bić brawo, Cy­gan, Bartek, czy może wujek, w każdym razie było mi przyjemnie odbierać wyrazy uznania za podobno udany popis taneczny.

- Pierwsza nagroda w konkursie tańca towarzyskiego! - zawołał wujek.

- W jakim konkursie? - zdziwiłam się. Jesz­cze brzmiało mi w uszach paryskie tango i jesz­cze niezupełnie byłam myślami na ziemi. Otrzeź­wiła mnie dopiero mina Bartka. Był w niej jakby wyrzut czy żal, a właściwie smutek. Tak, na twarzy mojego chłopca malował się smutek. Barteczku, ja nie chciałam ci zrobić przykrości, wierz mi! - przekonywałam go wzrokiem.

Czy przekonałam? Nie wiem. Poczułam się win­na. Przecież nie dla kogo innego, tylko dla mnie tłukł się przez kilka godzin na swoim rozkleko­tanym motocyklu, może tęsknił, spodziewając się, że nasze spotkanie wypadnie inaczej. Zawiodłam go. Rozczarowałam i rozsmuciłam. Trzeba to jak najszybciej naprawić!

- Jak konkurs, to konkurs! - zawołałam. - Wszystkie pary tańczą! Panie proszą panów do białego walca! Wujek będzie przewodniczącym jury, dobrze?

- Z przyjemnością.

- Czy mogę pana prosić? - skłoniłam się ce­remonialnie przed Bartkiem.

- Chcesz przegrać? - zapytał nie umiejąc spędzić chmury z czoła.

Mrugnęłam potakująco, niech wie, że dla nie­go gotowa jestem na najgorsze, byle tylko nie widzieć tej ponurej miny zasnuwającej mu twarz przed chwilą.

Uszczęśliwiłam go tym tańcem, choć szło nam nieszczególnie. Grzegorz przewyższał go o całe niebo, ale przecież nie o to chodziło, liczyło się coś zupełnie innego. I to coś innego udało mi się osiągnąć. Bartek się rozchmurzył.

Tak jak przewidywałam, Miłka wybrała Grze­gorza, a mama nie chcąc zostawić Cygana bez pary poświęcała się, usiłując jak najmniej dep­tać mu po palcach.

Kiedy skończyliśmy tańczyć, głos zabrał prze­wodniczący jury.

- Jak mam oceniać, po znajomości, czy spra­wiedliwości?

- Obiektywnie, wujku, obiektywnie! - zawo­łałam przewidując, że werdykt powinien wypaść na korzyść Miłki i Grzegorza. Grzegorz był bez­sprzecznie najlepszym tancerzem wśród obecnych, a Miłka też była dobra.

- Jeśli obiektywnie, to jury musi się nara­dzić - powiedział wujek z uśmiechem i zaczął wyliczać atuty każdego z nas:

- Martyna tańczyła z największym poświęce­niem, pan Cygan z podziwu godną wytrwałością, pan Bartek bez zarzutu, Anusia z wdziękiem i zaangażowaniem...

W tym miejscu zdjęła mnie obawa, że może­my wygrać konkurs, a to wcale nie było potrzeb­ne, głupio czulibyśmy się w charakterze laurea­tów, wiedząc, że nie zasłużyliśmy na wyróżnie­nie.

Jednak wujek okazał się sprawiedliwym juro­rem i ogłosił zwycięzcami konkursu Miłkę i Grze­gorza. Grzegorz szarmancko ucałował dłoń swo­jej partnerki, ale w jego spojrzeniu rzuconym przelotem w moją stronę wyczytałam, że wolał­by ze mną dzielić tę nagrodę. Może tak mi się tylko zdawało, może uroiłam sobie coś, co schle­biało mojej miłości własnej? Mniejsza o to. Bez­sensowne jest analizowanie każdego spojrzenia i bezsensowne jest łączenie w jakikolwiek sposób mojej osoby z Grzegorzem.

Wujek skinął na mamę, a kiedy podeszła zaczął jej coś szeptać do ucha. Uśmiechnęła się i wyjęła z szafy sporych rozmiarów puzderko ob­ciągnięte skórą lub imitacją skóry w kolorze wiś­niowym. Byłam ogromnie ciekawa, co wujek prze­chowuje w tym sejfie, ale kiedy otworzył szka­tułkę, odwróciłam dyskretnie głowę, udając, że mnie to nic a nic nie interesuje. Podobnie uczynili pozostali. Grzegorz spojrzał na zegarek i dał znak Cyganowi, że najwyższy czas pożegnać miłych gospodarzy.

- Jeszcze chwila! - powstrzymał go wujek, przebierając w swoim skarbcu. - Jury musi po­wziąć decyzję w sprawie nagród dla zwycięzców konkursu.

- Jesteśmy dostatecznie usatysfakcjonowani przyznaniem pierwszego miejsca, prawda? - po raz drugi Grzegorz pocałował Miłkę w rękę.

- Oczywiście! - przytaknęła z błyszczącymi oczyma. Podejrzewam, że jej największą satys­fakcją był sam taniec z Grzegorzem. W tym momencie leciutko jej zazdrościłam, choć do tej po­ry nie byłam zbyt żarliwą entuzjastką tańca. Teraz mogło się to zmienić... znowu zaczynam! Kobieto, puchu marny! - wymyślałam sobie w myśli.

Postanowiłam w takich krytycznych chwilach spoglądać na Bartka, liczyłam, że jego widok po­winien okiełznać moje niezdyscyplinowane odru­chy. On tymczasem spoglądał badawczo na sio­strę i Grzegorza i jakby zaczynał się czegoś do­myślać.

Ciekawe, jakie wrażenie zrobiły na nim dżen­telmeńskie gesty Grzegorza? Czy upatrywał w nich coś więcej niż przyzwyczajenie do eleganc­kiego zachowania? Bo Miłka promieniała radoś­cią, cieszył ją każdy drobiazg, mogący świadczyć o zainteresowaniu jej osobą.

No, cóż, niech się cieszy, życzyłam jej tego z całego serca.

- Pani pozwoli, że się pożegnamy - powie­dział Grzegorz do mamy.

- Nie zrobicie mężowi takiej przykrości. Po­czekajcie jeszcze chwilę, aż znajdzie odpowiedni prezent.

- Jeśli to jest absolutnie konieczne, możemy odebrać nagrodę jutro.

- Jutro? - wujek spojrzał na zegarek. -- Do jutra brakuje nam dziesięciu minut. Północ tuż, tuż, a po północy zaczyna się niedziela. Marty! Możesz zerwać kartkę z kalendarza!

- Ja to zrobię! - podskoczyłam, żeby mamę wyręczyć. Zrywanie kartek z kalendarza to moje ulubione zajęcie od najmłodszych lat. Przed zniszczeniem zerwanej kartki rzuciłam na nią okiem. Rzuciłam raz, a następnie drugi, gdyż nie dowie­rzałam własnemu wzrokowi. Halucynacje mam, czy co? Nie, to nie były halucynacje, pod datą 24 sierpnia widniało wyraźnie: Bartłomieja.

Mój Boże! Dziś są imieniny mojego chłopaka, a ja nic o tym nie wiem? Czyja to wina? Moja, że nie studiowałam kalendarza, Bartka, że ani sło­wem nie napomknął o pamiętnej dacie, czy może Miłki, która zwykle pamiętała o imieninach wszystkich członków rodziny?

No cóż! Miłka „nie miała głowy”, Bartkowi niezręcznie było się przypominać, zresztą, o ile go znam, unika podniosłych uroczystości, tak więc wszelkie pretensje mogłam zgłaszać jedynie do siebie. Sytuacja była jednak do uratowania. Kiw­nęłam na Bartka i wyszliśmy przed dom.

- Kochany wujek! - pomyślałam głośno.

- Istotnie, bardzo sympatyczny pan.

Uśmiechnęłam się.

- Chyba nie sądzisz, że wyciągnęłam cię z mieszkania w celu rozczulania się nad wujkiem. Jest kochany, bo gdyby nie on, przegapiłabym jedną bardzo ważną sprawę. Która godzina?

- Za trzy dwunasta.

- A więc mam tylko trzy minuty czasu.

- Intrygujesz mnie. Trzy minuty, to czasem mało, a czasem aż za dużo. Ileż to się może wy­darzyć w przeciągu tak krótkiego pozornie czasu. Na wojnie można stracić życie, na uczelni zawa­lić egzamin, w meczu odnieść zwycięstwo lub po­rażkę...

- ... zdenerwować dziewczynę, która miała przygotowaną mowę, ale wskutek twojej elok­wencji wszystko zapomniała...

- Co wy tu robicie? - na progu ukazała się mama.

- Patrzymy w niebo zgadując, jaka będzie jutro pogoda - zełgał Bartek.

- No i jaka będzie?

- Ładna. Tak jest zapisane w gwiazdach - wskazał rozświetlony baldachim nad naszymi głowami.

- Zobaczymy jutro - powiedziała mama wy­cofując się dyskretnie.

- Północ minęła - poinformował mnie Bar­tek. - Czy możemy wracać?

- Nie... - naburmuszyłam się. - Poplątałeś mi cały plan, ale ci wybaczam. Przyjmij zatem spóźnione lecz bardzo, bardzo serdeczne życze­nia imieninowe.

- Dziękuję, jeśli istotnie z serca płynące, to przyjmuję.

- Masz wątpliwości? Skąd te myśli?

- Można różnie myśleć.

- Można różnie, tylko po co?

- A... ten Grzegorz, to co za jeden?

- Instruktor z ogniska muzycznego, znajomy Cygana. Przypadł do gustu Miłce.

- A tobie nie?

- Nie, choć wygląda na dobrego chłopaka.

- Powiedz mi...

Nie zdążył postawić pytania, bo na ganku zro­bił się ruch. To Cygan z Grzegorzem szli pomieszkać do siebie.

- A gdzie my ciebie położymy spać? - za­frasowałam się o nocleg Bartka.

- Jak to, gdzie? - wskazał zaparkowany mo­tocykl, a obok niego jaśniejące płótno namiotu. - Podróżuję z własnym hotelem i jestem od wszelkich sprzyjających czy nie sprzyjających okoliczności niezależny.

- Kiedy zdążyłeś ustawić ten namiot?

- Przed zmrokiem.

- Dziwne, cały czas byliśmy razem, a nie za­uważyłam, żebyś to robił.

- Nareszcie wiem, jak się mną interesujesz. Mogę ci zniknąć z oczu na całe dwie minuty, a ty nawet nie zauważysz mojej nieobecności. Wstręciuch!

- Akurat wierzę, że w ciągu dwóch minut ustawiłeś namiot.

- Słusznie! Mój rekord to półtorej minuty. Przez pozostałe trzydzieści sekund nadmuchiwa­łem materac.

- Ciekawostka. Mnie by to zajęło co najmniej pół godziny.

- Trening! Tylko przez trening osiąga się re­zultaty, a kto nie trenuje, idzie spać do chaty - zrymował. - Dobranoc, Ann! - pocałował mnie w rękę. Czyżby zadziałał tu przykład Grzegorza?

Znowu ktoś poruszył drzwiami. Miłka.

- Co robicie, liczycie gwiazdy?

- Tak, naliczyliśmy trzy tysiące, osiemset sześćdziesiąt pięć - burknął Bartek niezadowo­lony, że akurat w tym momencie się pojawiła.

- Chciało wam się, nie mieliście ciekawszych rozrywek?

Pominęliśmy milczeniem jej pytanie, więc zmie­niła temat:

- Czy nie zauważyliście żadnej zmiany w mo­im wyglądzie?

- Gołym okiem nie - odrzekł Bartek.

- Ty, Anka, też nic nie widzisz?

- Poza klipsami w uszach, nic.

- Właśnie o klipsy chodzi. Jednak masz oko, mój braciszek nie zauważyłby ich nawet w dzień.

- Dokąd wybierasz się w tych klejnotach? - zapytał Bartek.

- Donikąd się nie wybieram. Otrzymałam je przed chwilą od wuja Anki. Śliczne, co?

Były istotnie bardzo ładne, z perłowej masy w kolorze różowym,

- Grzegorz dostał identyczne spinki do man­kietów.

- Więc od tej chwili jesteście złączeni wspól­nymi klejnotami. Spinki i klipsy, to prawie jak obrączki ślubne, gratuluję! - powiedziałam tro­chę nieszczerze. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego poczułam się dotknięta faktem „zalega­lizowania” przez wujka związku Miłki z Grzego­rzem. Okropna jestem! Robię wszystko, żeby tych dwoje zbliżyć do siebie, a kiedy sytuacja zaczyna układać się pomyślnie, odczuwam przykrość. I jak tu rozumieć innych, kiedy nie można z samą sobą dojść do ładu? Przecież jestem całkowicie i bez reszty zajęta Bartkiem, Grzegorz powinien być mi obojętny. Czy można być zaangażowaną w dwóch kierunkach jednocześnie?

Bartek poszedł spać do swojego „hotelu”, a ja z Miłką wróciłam do domu. Długo nie mogłam usnąć. Zastanawiałam się nad sobą. Na razie by­łam jeszcze w porządku, nie zrobiłam nic takie­go, czego mogłabym się wstydzić czy żałować. Tylko te odruchy i niezrozumiałe reakcje we­wnętrzne! Jak sobie z nimi poradzić, jak je opa­nować?

Najgorsze, że człowiek musi sobie radzić sam, nikt nie jest w stanie mu pomóc. Najchętniej wróciłabym z Bartkiem do domu, ale tym zmu­siłabym również Miłkę do powrotu, bo zostawie­nie jej samej u mamy nie miałoby sensu. Poza tym żal mi było wujka, który nas bardzo polu­bił i wiadomość o wyjeździe z pewnością bardzo by go zmartwiła. Skoro jest więc w mojej mocy darować mu jeszcze tydzień, zrobię to! - posta­nowiłam.

VII

Zaczął się rok szkolny. Profesorowie wzięli się za nas ostro zaraz pierwszego dnia, nie uwzględ­niając faktu, że po wakacyjnym lenistwie brak nam kondycji, toteż choć Bartek był we wrześniu wolny, ja byłam raczej zapracowana i spotkania nasze trzeba było z konieczności ograniczać.

Postanowiłam uczyć się na bieżąco, nie do­puszczając do powstania zaległości, pracowicie czytałam lektury obowiązkowe i uzupełniające, trenowałam języki.

Miłka zaproponowała naukę-zabawę, polegają­cą na prowadzeniu rozmów po angielsku. Oczy­wiście przystałam na jej propozycję, ale mówiąc szczerze zaczynałyśmy ambitnie, to znaczy w ję­zyku angielskim, a kończyłyśmy z reguły po pol­sku. No, bo jak wyrazić w obcej mowie to, co jest wyrażalne jedynie w czystej polszczyźnie? Na przykład, gdy rozmawiałyśmy o Grzegorzu, a zdarzało nam się to często, nie sposób było zastanawiać się nad zwrotami obcojęzycznymi, gdy jedna myśl goniła drugą i wymiana poglądów musiała przebiegać sprawnie. Poliglotki udawa­łyśmy najchętniej przed Bartkiem albo rodzica­mi. Tatusia cieszył mój pozytywny stosunek do nauki, zdobyłam jego pełne zaufanie.

Nie spełniły się tylko moje przewidywania, co do wygaśnięcia nawiązanej w czasie wakacji zna­jomości. Dwukrotnie byliśmy w kinie całym kazimierzowskim składem. Utworzyły się jakby dwie pary plus Cygan w charakterze łącznika. To on organizował spotkania, niewykluczone, że z polecenia Grzegorza, i wszystko wskazywało na zainteresowanie Grzegorza Miłką, w związku z czym Bartek zaczął przyjaźniej odnosić się do ado­ratora siostry.

Miłka mogła się podobać, miała wesołe usposobienie i dobry charakter, ale nie wiem, czy o to Grzegorzowi chodziło. Czasem chwytałam jego spojrzenie rzucone w moją stronę i wydawało mi się... a mniejsza o to! Złożyłam sobie uroczyste ślubowanie, że będę jak głaz, bezwzględna i zim­na i nic nie będzie w stanie skruszyć mojego po­stanowienia.

Grzegorz chyba zrozumiał, jak sprawy stoją, bo był w stosunku do mnie oficjalny i nie czynił nic wykraczającego poza koleżeńską znajomość. Co prawda Miłkę traktował podobnie, ale niko­go to nie dziwiło, w końcu znali się zaledwie od miesiąca.

Miłce to odpowiadało i choć ani razu nie umó­wił się z nią samą, czuła się jego dziewczyną, uwa­żając za normalne, że spotykamy się zawsze w piątkę. Ja miałabym zastrzeżenia, co do prawid­łowości takiej sytuacji, ale nie objawiałam głośno swoich wątpliwości. W końcu różnymi sposobami dochodzi się do tego samego celu.

Dorocznym zwyczajem zaczęliśmy przygoto­wywać akademię na Dzień Nauczyciela. Z chwi­lą odejścia Bartka rolę pianisty i kierownika ze­społu „Kaktusy” przejął profesor Janicki. Kierował nami fachowo, ale to już nie był ten sam zespół, co dawniej. Próby dawały efekty, ale na­strój był na nich taki więcej lekcyjny.

- Szkoda Romańskiego - wzdychał Filipczak. - I powygłupiać się było można i człowiek nie wpadał w kompleksy, jak coś słabo wychodziło. A teraz ciągle trzeba stać na baczność.

Potakiwałam mu, mimo że nie miałam prawa narzekać na profesora. Dużo więcej korzystałam kierowana ręką fachowca niż nawet tak genial­nego jak Bartek samouka. Fakt, że za czasów Bartka pracowało się swobodniej bez poczucia od­rabiania przyjemnej, ale bądź co bądź pańszczyz­ny.

Filipczak zaczął przebąkiwać o możliwości prze­niesienia się do Powiatowego Domu Kultury.

- Ty, dezerterze, chcesz zdradzić Janickiego? - perswadowałam mu, jak umiałam, choć sama chętnie spróbowałabym swoich sił na innym te­renie.

- Jesteśmy już częściowo na wylocie, trzeba ustąpić młodszym - argumentował.

- Przesada, jeszcze możemy dużo zdziałać.

- Możemy, ale mnie już ciągnie na szersze wody.

- Ach, ty, orle, sokole! - zadrwiłam z obo­wiązku, bo w głębi serca przyznawałam mu rację. Skoro człowiek czuje się do wyższych rze­czy stworzony, nie powinien wyrzekać się ambi­cji, tylko korzystać z nadarzających się możli­wości.

Na Dzień Nauczyciela przygotowywałam dwie piosenki. Już nie miałam tak paraliżującej tre­my jak początkowo. Z chwilą odejścia Bartka skończyła się era ekstrawagancji repertuaro­wych, mogłam się produkować spokojnie, bez strachu, że zaszokuję publiczność i narażę na ewentualne wygwizdanie.

Mój występ na akademii został przyjęty jak zwykle życzliwie, Nie żałowano oklasków, ale gdzie im tam było do ubiegłorocznych! O ile de­biut przyniósł mi niespodziewany aplauz publicz­ności, to kolejne występy były już tylko powie­laniem tamtego sukcesu. Traktowano mnie ciepło, ale nie tak gorąco, jak za pierwszym razem. Czyż­bym spowszedniała słuchaczom?

- Widzę, że czujesz się na estradzie jak w domu - zauważył pan Janicki, pamiętający zapewne, jak w ubiegłym roku mdlałam ze stra­chu.

Kto wie, czy gdyby mi dano wybierać, nie wolałabym tamtego strachu, aby w nagrodę usły­szeć burzę braw i wołania o bis? Tym razem nie domagano się bisów, nie wyrzucano w górę ma­rynarek, zachowywano się powściągliwie i kul­turalnie, jak należało na akademii szkolnej.

- Zapowiadałaś się na drugą Prońko, ale ode­szłaś od jej sposobu interpretacji, dlaczego? - zapytał Marek Jabłoński z czwartej klasy.

- Nie mam zamiaru nikogo naśladować - powiedziałam mocno urażona. Najcięższym za­rzutem było dla mnie posądzenie o naśladownic­two.

- Czemu, jeśli wzór tego wart?

- Bo wolę być Anną Marią pierwszą niż dru­gą Prońko, rozumiesz.

- Nie za bardzo.

Wyszłam z sali gimnastycznej, jako jedna z os­tatnich. Zostali tylko instrumentaliści, którzy mu­sieli pochować sprzęt. W korytarzu przed szatnią zobaczyłam Miłkę i... Grzegorza.

- Ty tutaj? - zapytałam nietaktownie, zapominając, że każde miejsce dobre do spotkania z dziewczyną. Pewnie byli umówieni przed szkołą, ale Grzegorzowi znudziło się czekanie na ze­wnątrz, więc wszedł do środka, cóż w tym dziw­nego?

Okazało się jednak, że byłam w błędzie. Grze­gorz wcale nie był umówiony z Miłką, tylko przyszedł na występ „Kaktusów”. Przypomniały mi się marzenia Filipczaka o wypłynięciu na szersze wody.

- Masz zamiar zaangażować naszych grajków do Domu Kultury?

- No, może nie wszystkich, ale solistkę z wiel­ką chęcią.

- I co ja bym tam robiła? - zapytałam głu­pawo.

- Śpiewałabyś, nic więcej.

- Bagatela! Trzeba umieć.

- Właśnie przed chwilą miałem okazję prze­konać się o tym. Czy chciałabyś występować w zespole wokalnym?

- To znaczy w chórze? - byłam nieco roz­czarowana.

- Niezupełnie. W kwartecie „Honoratki”. Mam pewne kłopoty kadrowe. Jedna z dziewcząt, wy­stępująca w tym zespole i będąca całym filarem kwartetu, wyszła za mąż i przeniosła się do Byd­goszczy. Zechciałabyś przyjść na jej miejsce?

- W charakterze filaru podtrzymującego cały zespół? Czy nie za wiele sobie po mnie obiecu­jesz? Przed chwilą jeden z kolegów stwierdził, że zapowiadałam się na drugą Prońko, ale skoń­czyło się na zapowiedziach.

- Mnie przypominasz raczej Jarocką...

- Nie chcę nikogo przypominać! - zdenerwowałam się. - Mogę być sobą albo nikim.

- Całkowicie się z tobą zgadzam. Masz dosko­nałe warunki głosowe, możesz wypracować włas­ny styl. Oryginalność interpretacji jest zawsze wysoko ceniona.

Na horyzoncie ukazał się Filipczak z gitarzy­stą basowym.

- No, jak wypadliśmy? - zwrócił się z za­pytaniem do Grzegorza.

- Nieźle, ale chyba mało trenujecie?

- Istotnie. Zabrakło kierownika, który wy­ciskał z nas siódme poty. Teraz ćwiczymy od przy­padku do przypadku, to znaczy od akademii do akademii.

- Co się stało z waszym kierownikiem?

- Awansował na studenta, a profesor Janicki prowadzi wychowanie muzyczne w dwóch li­ceach i nie ma czasu na kierowanie naszym zes­połem. Zmarnujemy się bez kierownika z praw­dziwego zdarzenia.

Chytra sztuka z tego Filipa! Zgrywa się na sierotę, aby w ten sposób łatwiej wkręcić się do PDK.

Grzegorz chwytał przynętę.

- Zobaczymy, co da się zrobić. W każdym ra­zie - uśmiechnął się do mnie - podtrzymuję swoją propozycję. Namyśl się i daj mi pozytywną odpowiedź.

Namyślałam się całe popołudnie. Propozycja była nęcąca, zwłaszcza, że nigdy jeszcze nie wy­stępowałam w kwartecie. Zawsze to nowość! A w tej dziedzinie nowości nigdy nie za wiele.

Szkoda tylko, że kierownikiem „Honoratek” jest Grzegorz, to może grozić powikłaniami natury uczuciowej. Chyba... że od początku mylnie ro­zumiałam jego zachowanie. Wszystkie te jego wy­mowne spojrzenia miały na celu obłaskawienie mnie i zwerbowanie do zespołu. Mógł nie widzieć we mnie dziewczyny, tylko nową siłę, na miejsce tej, która odeszła.

A więc to ukartowana akcja! Czułam w tym paluszki Cygana. Nie na darmo podgadywał na obozie, że mogę zrobić karierę, jeśli tylko będę mądra. Już widocznie wtedy rozglądał się w imie­niu pana kierownika za nowym nabytkiem. Ha, skoro tak, to nic nie stoi na przeszkodzie w przy­jęciu propozycji. Odetchnęłam, widząc możliwość bezkolizyjnego rozwiązania. Kontakty zawodowe z Grzegorzem bardzo mi odpowiadały. Był to przecież muzyk z wykształceniem, miałam oka­zję wiele się nauczyć pod jego kierunkiem.

Dla spokoju sumienia zapytałam jeszcze tatu­sia o zgodę. Nie wyraził sprzeciwu, miał obiekcje jedynie co do tego, czy zajęcia w Domu Kultury nie przeszkodzą mi w nauce. Uspokoiłam go, że nie dopuszczę do obniżenia lotów, a gdyby za­istniało takie zagrożenie natychmiast wycofam się z zajęć pozaszkolnych.

Po takim przyrzeczeniu otrzymałam zgodę ta­tusia i mogłam zaraz przekazać odpowiedź Grze­gorzowi, postanowiłam jednak nie spieszyć się, niech się sprawa odleży. Nawet przestałam my­śleć na ten temat, czekałam, aż się Grzegorz pierwszy odezwie.

Ciekawe, że potrafiłam tak cierpliwie zwlekać, podczas gdy Miłkę problem musiał nurtować głę­boko, bo któregoś dnia zaczęła pierwsza:

- No, jak ci leci w tych „Honoratkach”?

- Jak ma lecieć? Jeszcze nie powiedziałam ani tak, ani nie.

- Jeszcze? To aż tyle czasu potrzebujesz do namysłu?

- Namyśliłam się już dawno, ale zwlekam z odpowiedzią.

- Pewnie ojciec jest przeciwny? - zapytała jakby z nadzieją.

- Tatuś nie stawia przeszkód, pod warun­kiem, że próby nie będą kolidować z nauką. A zwlekam z odpowiedzią, aby Grzegorza potrzy­mać w niepewności.

- To takich sztuczek się imasz! - pokręciła głową z dezaprobatą.

- Niech nie myśli, że mi zależy.

- Ty go nie kochasz, prawda? - zapytała cicho.

Chciałam wybuchnąć śmiechem, ale zastano­wiła mnie poważna, a nawet smutna mina koleżanki.

- Co też ci przyszło do głowy? - uważałam za wskazane zaakcentować zdziwienie.

- Bo, że on jest tobą oczarowany, to widać na odległość - powiedziała cicho.

Zrozumiałam, jak wiele musiało ją kosztować to stwierdzenie, i pospieszyłam z wyjaśnieniem.

- O mnie możesz być spokojna...

- Wiem, chcesz być lojalna wobec mojego brata, ale w porównaniu z Grzegorzem, to on jest...

- On jest dla mnie najważniejszy, zapamiętaj to sobie, natomiast jeśli chodzi o Grzegorza, to zapewniam cię, że on nie widzi we mnie dziew­czyny, tylko piosenkarkę. Brak mu jednej do kwartetu i jeśli mnie wyróżniał w szczególny sposób, to tylko i wyłącznie w celu pozyskania dla zespołu.

- Nie pocieszaj mnie, takich spojrzeń, jakimi cię obrzucał, to nawet u Bartka nie widziałam.

To prawda! Bartek nie flirtował za pomocą spojrzeń, on w ogóle nie flirtował, jedynie mnie trochę lubił i służył pomocą w potrzebie.

- Po prostu inny charakter. Ale mnie właś­nie taki odpowiada - skłamałam. Wcale nie miałabym za złe Bartkowi, gdyby pożerał mnie oczami i był jak to Miłka określiła „oczarowany”. Bartek był typem działacza, człowieka czynu, nie lubił zbędnych słów, a ewentualnych uczuć kazał się domyślać. Grzegorz prawdopodobnie postępowałby odwrotnie. Gdyby ich tak obydwu sprowadzić do wspólnego mianownika, a następ­nie podzielić przez dwa, można by otrzymać dwóch idealnych chłopaków. No, cóż, na ten te­mat można tylko pomarzyć.

Ostatnią osobą, z którą rozmawiałam przed powzięciem ostatecznej decyzji, był Bartek. Prze­widywałam, że będzie niechętny moim wystę­pom w PDK, ale postara się tę niechęć maskować. Nie omyliłam się. Jak ja go dobrze znam. Powiedział:

- Czy przewidziałaś wszystkie konsekwencje, jakie mogą wyniknąć z twojego postanowienia?

Tak, kochany, starałam się przewidzieć wszy­stkie konsekwencje, nawet te, o których ani ty, ani ja nie mówimy głośno - odpowiedzia­łam mu w myśli, natomiast głośno wyraziłam się bardziej oględnie:

- Wszystkiego przewidzieć nie można, jeśli wynikną jakieś zakłócenia, na przykład w nauce, wycofam się.

- Pytałaś mnie o zdanie tylko dla formalnoś­ci. Widzę, że sprawa jest przesądzona.

- Gdybyś znalazł jakiś argument przeciw, starałabym się go uwzględnić, zapewniam cię.

- Taki argument bym znalazł, ale wolę go przemilczeć.

- Czemu? Proszę cię, nie ukrywaj przede mną żadnego argumentu, jeśli... jeśli leży ci na sercu moje dobro - nalegałam, sądząc, że sprowokuję Bartka do osobistego wyznania.

- Twoje dobro jest dla mnie zawsze i wszę­dzie najważniejsze, ale argument przeciwko twoim występom w zespole Grzegorza jest za mało ra­cjonalny, i dotyczy raczej mnie niż ciebie, ro­zumiesz?

- Rozumiem... - jak zwykle stosował niedo­mówienia, tym niemniej wiedziałam o co chodzi. - Rozumiem, ale możesz być spokojny, Grze­gorz widzi we mnie wyłącznie materiał na wo­kalistkę. Sądzę, że dziewczęta jako takie w ogóle go nie interesują. Niestety.

- Niestety? - po czole Bartka przemknęła znajoma chmura.

- Mówię niestety w imieniu koleżanki, czyli twojej siostry. Bardzo bym chciała, żeby jej pierwszy poryw serca nie zakończył się rozcza­rowaniem.

- Więc ona kocha się w tym...

- Akurat w tym, a nie innym, tak się złożyło.

- A on?

- Nie zauważyłam.

- To nic groźnego, przejdzie jej, Milusińska nie jest zdolna kochać bez wzajemności. Możemy spać spokojnie.

- A gdyby kochali się oboje byłbyś spokoj­ny?

- Zrozum, ten facet nie jest dla niej odpo­wiedni, za duża różnica wieku. On na dobrą spra­wę powinien być już od paru lat żonaty, a nie interesować się uczennicami.

- Przecież się nie interesuje, czego chcesz od niego? - stanęłam w obronie niesłusznie napadanego Grzegorza. Czy niesłusznie? Głowy bym za to nie dała.

VIII

Na pierwszą próbę szłam z uczuciem niepewności. Czy dobrze się ubrałam? Choć przerzu­ciłam zawartość szafy ze trzy razy, nie mogłam zdecydować, co na siebie włożyć. Próba, to nie występ galowy, zbyt uroczysty strój byłby nie na miejscu, ale z kolei za skromne ubranie mo­głoby mnie ustawić w niekorzystnym świetle.

Nie znałam żadnej z dziewcząt występujących w zespole „Honoratki”, jak w takiej sytuacji mieć orientację co do odpowiedniego stroju? Ubrać się za elegancko - źle, za niedbale, też niedobrze.

W końcu, żeby położyć kres rozterkom, wsko­czyłam w spodnie i golf. W spodniach czułam się swobodnie i postanowiłam gwizdać na to, że sza­nująca się elegantka powinna na wszystkie oka­zje bez względu na porę dnia paradować w spód­nicy do ziemi.

W hallu Domu Kultury spotkałam Filipczaka. Musiał być nieźle stremowany, bo mówił dużo, głośno i od rzeczy.

- Masz stracha, przyznaj się! - zdemasko­wałam go.

- A ty nie masz tremy?

- Mam.

Roześmieliśmy się dodając sobie tym wzajem­nie otuchy. Po chwili przyszedł Cygan.

- Cześć! - ucieszył się na mój widok.

- Coś taki uradowany? - rzuciłam zaczep­nie. Nie wiem, czy wyczuł, że to trema czyniła mnie agresywną.

- Zawsze się cieszę widząc właściwych ludzi na właściwym miejscu.

- Więc uważasz, że ten przedsionek sztuki - wskazałam ręką hall, w którym się znajdowaliś­my - jest dla nas najwłaściwszym miejscem?

- Uchowaj Boże! Pozwolisz, że cię zaprowa­dzę na górę... - tu spojrzał pytająco na Filipczaka.

- Nowy perkusista - przedstawiłam.

- Gitara prowadząca - mruknął Cygan wy­ciągając do Filipczaka rękę.

Na górze był już Grzegorz manipulujący coś przy organach elektronowych, oraz dwie dziew­czyny, które okazały się wokalistkami z zespołu „Honoratki”. Jedna była w dość sfatygowanych dżinsach, druga w spódnicy do kolan. Ta w spódnicy przypominała urodą Miłkę, temperamentem zresztą również. Miała na imię Katarzyna.

- Mów mi Kaśka! - zaproponowała na wstę­pie.

Druga nazywała się Elżbieta, była spokojniej­sza, ale też sympatyczna.

- Zuzanny jak zwykle nie ma? - zauważył Cygan.

- Jak zwykle - potwierdziła Katarzyna. - Dla niej jeszcze za wcześnie. Zjawi się za pół godziny.

- Zaczniemy bez niej. Musi się w końcu nau­czyć punktualności - zadecydował Grzegorz.

- Optymista z ciebie. Jeszcze wierzysz w tego rodzaju metody wychowawcze? - zdziwił się Cygan. - Koniec będzie taki, że się obrazi i odej­dzie, jak to obiecywała tysiąc razy.

- Nie będę szat rozdzierał z tego powodu. Nie ma ludzi niezastąpionych.

- Nareszcie mądre słowo. Już dawno powi­nieneś ją wyrzucić.

Czułam się niezręcznie słuchając tych „rodzin­nych” sekretów. Kaśka rzuciła mi w ucho głoś­nym szeptem:

- Zuza na każdej próbie grozi odejściem, ale jakoś nie odchodzi. Grzegorz trzyma ją różnymi obiecankami. Ostatnio przyrzekł się z nią ożenić!

- Ooo! Widzę, że gra toczy się o wysoką staw­kę, teraz już byle czym ceny nie podbije. Czas najwyższy ćwiczyć marsza weselnego - zażar­towałam.

Grzegorz spojrzał na mnie spłoszony. Chyba nie był wdzięczny Kaśce za tę informację, a ja nie wiedziałam, jak się do niej ustosunkować, czy wierzyć i współczuć Grzegorzowi, czy brać ją raczej na humor? Niezłą wiedźmą musi być ta Zuzanna i nietrudno wysnuć wniosek, że życie instruktora muzycznego nie jest usłane różami.

Uśmiechnęłam się przyjaźnie, ktoś w końcu po­winien być dla niego dobry.

Zjawiła się Zuzanna.

- Wszyscy już są? - rzuciła tonem stwier­dzenia. Żadnych usprawiedliwiań, żadnych prze­prosin, jakby było rzeczą najnormalniejszą, że przysługuje jej prawo przychodzenia na końcu, natomiast inni powinni już czekać. Mnie obrzu­ciła badawczym i wyniosłym spojrzeniem i znów raczej stwierdziła niż zapytała: - Nowa twarz?

- Tak, mamy nową koleżankę, Anna Maria Kruszewska - przedstawił Grzegorz.

- Wyrobiona choć trochę, czy zupełnie zielo­na?

- O to niech cię głowa nie boli! - odpowiedział szorstko, chcąc zaakcentować, że on tu jest kierownikiem i ma życzenie, by nie wchodzono w jego kompetencje.

- A ciebie co znowu ugryzło? - zdumiała się Zuzanna nieprzyzwyczajona widać do podobne­go tonu.

- Przez twoją niepunktualność straciliśmy pra­wie pół godziny. Tak dłużej być nie może - Grzegorz zwekslował na aktualny temat. - Albo będziesz przychodziła na czas, albo...

- Pojęłam subtelną aluzję. Wybieram to dru­gie „albo”. Cześć pracy! - parsknęła z irytacją zabierając się do wyjścia, ale czyniła to dostatecz­nie wolno, by dać się zatrzymać.

Na miejscu Grzegorza pozwoliłabym jej wyjść, niech się zabiera i to jak najszybciej. Pierwszy raz w życiu spotkałam tak odpychającą dziew­czynę. Ale on widocznie widział w niej coś więcej niż rozkapryszoną primadonnę, bo powiedział ugodowo:

- Zastanów się dobrze przed ostateczną de­cyzją, żebyś później nie żałowała.

- Ja? - zaśmiała się drwiąco. - Ja miałabym żałować? Czego? Kariery powiatowej superstar? Zostawiam to innym - spojrzała ze złością na mnie.

- Do superstar nawet powiatowej to ci jesz­cze daleko - wyjaśnił jej Grzegorz.

- Tak uważasz? - wysyczała przez zęby. - No, to zobaczysz na co mnie stać! Jeszcze będziesz żałował i prosił na klęczkach...

Teraz już nie było wątpliwości, że zespół „Honoratki” będzie liczył o jedną osobę mniej. Niech­by już sobie wreszcie poszła! Przedłużająca się scena pożegnania była tak nieprzyjemna, że dzi­wiłam się, jak Grzegorz może to znieść. A jemu istotnie było głupio.

- Przepraszam was za taki początek - zwró­cił się do mnie i Filipczaka. - Jest mi przykro, że wasze wejście do zespołu zbiegło się z awan­turą.

- Awanturą? - teraz Zuzanna była wściekła nie na żarty. - To ty jeszcze nie widziałeś w swoim życiu prawdziwej awantury. Ale ją zaraz zobaczysz. Nareszcie mogę się nie krępować i po­wiedzieć wszystko, co o tobie myślę...

- Tu nie miejsce i pora na podobne rozmo­wy - przerwał Grzegorz i z niespotykaną u niego stanowczością ujął Zuzannę za łokieć chcąc wy­prowadzić z pomieszczenia, w którym się znaj­dowaliśmy.

- Ręce przy sobie! - wrzasnęła próbując się wyswobodzić. - Taki jesteś odważny, bo przyszła nowa miotła na moje miejsce, ale ja nie po­zwolę...

Reszta odbyła się za drzwiami, Grzegorzowi udało się opanować sytuację, ale wrócił roztrzę­siony. Współczułam mu z całego serca. Sama czu­łam się jak trzepnięta czymś mocnym w głowę. Nawet Filipczak tak zawsze pewny siebie miał tym razem niewyraźną minę.

- Nie martw się stary! - próbował pocieszać kierownika Cygan. - Najgorsze minęło. Trzeba było wreszcie przeciąć ten wrzód. I żenić się już nie musisz! - zażartował.

Grzegorzowi jednak nie było do śmiechu.

- Człowieku, festiwal w Kraśniku za parę ty­godni, a my jesteśmy zupełnie surowi i w do­datku w niepełnym składzie.

- Ty się lepiej martw, żeby Zuzanna nie wró­ciła. Przeczucie mi mówi, że zjawi się na następ­ną próbę i to punktualnie.

- Na pewno nie!

- Na pewno tak! Słowo Cygana!

- Lepiej rozejrzyj się za następną kandydat­ką do zespołu.

- Widzę, że nabrałeś do mnie zaufania - spojrzał na mnie tak znacząco, że nie było najmniejszej wątpliwości, komu zawdzięczam pro­tekcję.

- A swoją drogą - ciągnął Grzegorz. - Zu­zanna była nieznośna, ale sporo umiała.

- Wróci, nie rozpaczaj!

- Niech spróbuje! Wyrzucę na zbitą twarz.

- Nie wyrzucisz, nie wyrzucisz, przyjmiesz z ukrywanym zadowoleniem i znów zaczną się kaprysy i fanaberie, chyba że...

- Że co?

- Że Anka okaże się lepsza.

- Na pewno okaże się lepsza.

- Tego Zuzanna nie zniesie i odejdzie napraw­dę,

- Mam nadzieję, że zanim to do niej dotrze, będziemy już po festiwalu w Kraśniku. Wtedy może sobie odchodzić.

- Więc przekonałem cię, że nie ma jeszcze potrzeby szukać zastępstwa dla Zuzanny?

Grzegorz spojrzał na niego niemal z rozpaczą. Czułam co przeżywa. Z jednej strony martwi się o występy w Kraśniku, chciałby zaprezentować się jak najlepiej, a tymczasem zgrany zespół za­czyna mu się rozpadać. Niedobra to sytuacja dla kierownika, kiedy stwierdzi, że został ze słabymi, bo niewyszkolonymi siłami. Ja byłam istotnie zielona, Filipczak podobnie, a jeszcze miała przyjść jedna nowa do śpiewania. Zsynchronizować to wszystko, zwłaszcza gdy czas pilił, nie było sztu­ką łatwą.

Grzegorz spojrzał na zegarek.

- No, tak! Przebałaganiliśmy prawie dwie godziny, już dziś żadnej próby nie zrobimy. Mo­żecie iść do domu - pozwolił Katarzynie i Eli. - A ty, Aniu, zostań, jeśli możesz. Chciałbym również przesłuchać perkusistę.

Został więc zespół instrumentalny i ja. Mu­siałam wysłuchiwać kilku w kółko powtarzają­cych się fragmentów muzycznych w wykonaniu Filipczaka i towarzyszących mu gitarzystów. Grzegorz był równie wymagający jak Bartek, ale swoje życzenia i uwagi wyrażał mniej stanowczo i zdecydowanie. Nie żądał, tylko prosił, by wy­konywano jego polecenia. Zespół był jednak zdy­scyplinowany, nikt się nie stawiał, jedynie na Zu­zannę trzeba było silnej Bartkowej ręki, jemu nie ośmieliłaby się tak skakać do oczu, a Grze­gorz był za delikatny, za wielki mięczak, by dać radę tej wiedźmie.

Pamiętam obiekcje Bartka przed przyjęciem piosenkarki do zespołu „Kaktusy”, który uważał, że wyróżnionej w ten sposób solistce musi automatycznie przewrócić się w głowie. Jeśli chodzi o mnie jego teoria zawiodła, nigdy nie okazywa­łam żadnych fanaberii, może dlatego, że Bartek nie pozwoliłby sobie jeździć po głowie, a może przez wrodzoną dyscyplinę wewnętrzną?

Byłam zdecydowanym przeciwieństwem Zu­zanny. Pewności siebie i tupetu miałam raczej za mało niż za dużo, spóźniać się też nie lubiłam, wolałam zawsze przyjść przed czasem, niż po­zwolić czekać na siebie, więc chyba nigdy nie by­łabym zdolna do zrobienia podobnej sceny. Może Grzegorz to wyczuwał i dlatego sterował ku mnie może instynktownie unikał dziewcząt tryskających energią życiową, stąd jego oficjalny stosunek do Miłki? Kto się w tym wszystkim połapie? Ciekawa jestem, czy gdybym istotnie okazała się lepsza od Zuzanny, jak to przewidywał Grze­gorz, ona odeszłaby z zespołu? W tej chwili po­dzielałam wiarę Cygana, że na następną próbę „powiatowa superstar” zjawi się i to punktual­nie. Takie nieobliczalne osoby szybko zapominają o konsekwencjach swoich postępków kierując się nastrojem chwili. Zaniepokoiłam się nawet, czy ona jeszcze dziś nie przybiegnie, bo złość już za­pewne zdążyła z niej wyparować, a obietnica małżeństwa z Grzegorzem, obojętne, czy poważ­na, czy nie, mogła być nadal kusząca.

Na myśl, że Grzegorz mógłby połączyć się węzłem małżeńskim z tak antypatyczną jednostką dostałam gęsiej skórki. Ratować chłopaka! - za­pałałam chęcią spełnienia dobrego uczynku. - Ale jak? Zdystansować Zuzannę, okazać się lep­szą wokalistką od niej? Można spróbować, tylko nie wiadomo z jakim skutkiem. Przewidywania Cygana, że Zuzanna nie zniesie kogoś lepszego od siebie i odejdzie, mogą okazać się mylne.

W każdym razie warto pokusić się o osiągnię­cie wyższego poziomu, warto skorzystać z możliwości. Skoro kierowana przez Bartka byłam nie­zła, to mając instruktora z prawdziwego zdarze­nia powinnam osiągnąć dużo lepsze wyniki.

Tymczasem Grzegorz kręcił głową nad Filipczakiem, który dosłownie wychodził ze skóry, żeby się dobrze zaprezentować.

- Będziesz musiał jeszcze ciężko popracować, zanim będą z ciebie ludzie - uprzedził lojalnie.

- Popracuję! - przyrzekł Filip gotów aa wszystko, byle tylko nie odebrano mu nadziei na przyjęcie do zespołu.

- Zwijamy się? - zapytał Cygan z nadzieją.

- Tak, na dziś starczy. Do soboty! - pożeg­nał chłopców Grzegorz.

Zostaliśmy sami. Przyszła więc nareszcie moja kolej. Prawdę mówiąc i ja wolałabym pójść do domu niż odbywać próbę. Byłam zmęczona. Grze­gorz zdawał się tego nie dostrzegać. Poweselał jakby i z rozjaśnioną twarzą zasiadł do orga­nów.

- Jeszcze nie masz dość? - zdziwiłam się.

- Dopiero teraz czuję się w pełni sił - za­pewnił. - Celowo zostawiłem sobie ciebie na deser.

- Ejże, chyba nie masz zamiaru mnie zjeść? - zawołałam kokieteryjnie, ale zaraz pożałowałam tego okrzyku. Grzegorz spojrzał na mnie w wiadomy sposób, mimo że byliśmy sami i nie musiał liczyć się ze słowami. Cóż, widocznie taki miał system, może uważał, że oczy mogą więcej wyrazić niż słowa? Dla mnie to nawet lepiej, mogę udawać, że nie rozumiem wymowy jego spojrzeń, nie muszę przecież znać szyfru, którym się po­sługuje.

- Chwilowo nie! - odpowiedział na moje pytanie pokazując w uśmiechu białe, mocne jak u psiaka zęby. - Ale po festiwalu, kto wie?...

- Ach, ty! - zdenerwowałam się lekko. - Przecież, żeby pozyskać mój udział w festiwa­lu nie musisz uciekać się aż do stosowania całej gamy uwodzicielskich spojrzeń.

- Gamy, mówisz? Masz rację, ten etap powinniśmy mieć już za sobą. Czas najwyższy przejść na akordy - wykręcił się zgrabnie i ude­rzył w klawisze, spod których popłynął refren piosenki popularyzowanej przez radio i grające szafy, nuconej na wycieczkach oraz imieninach u cioci, czyli najpopularniejszy przebój ostatnich lat: Moja droga ja cię kocham...

Szybko rozwija się akcja - pomyślałam niechętnie. - Przy takim tempie można dostać prawdziwego zawrotu głowy. Nie, to nie dla mnie! To, co najbardziej lubiłabym w tej chwili, to pójść do domu.

- Jesteś zmęczona? - domyślił się wreszcie. Kiwnęłam głową.

- Wobec tego nie będę cię dłużej zatrzymy­wał - wstał od instrumentu.

Odetchnęłam, stwierdzając jednocześnie, że całe popołudnie było niczym więcej jak zmarno­waniem czasu. Najpierw musiałam uczestniczyć w incydencie z Zuzanną, następnie wysłuchiwać wprawek Filipczaka, wreszcie odbierać kłopotli­we wyznania. Takie rzeczy nie zdarzały się na próbach z Bartkiem ani z profesorem Janickim. Pierwsze zetknięcie z dorosłym życiem przynio­sło mi raczej zawód. Jedyna nadzieja w zbliża­jącym się festiwalu, który powinien zmobilizo­wać wszystkich do intensywnej pracy, a tego właśnie oczekiwałam po zaciągnięciu się do zes­połu „Honoratki”. Przyszłam tu, żeby śpiewać, wszystko inne to strata czasu.

- Przepraszam, że popsułem ci cały wieczór - powiedział Grzegorz ze szczerą lub nieszczerą skruchą. Odniosłam wrażenie, że czeka, bym za­przeczyła. Złamałam się więc.

- Przesadzasz. Wieczór uważam w sumie za udany. Poznałam członków zespołu, z którymi mam współpracować...

- Niektórych od jak najgorszej strony, na­prawdę mi przykro.

- Drobiazg, chyba najtrudniejsze mam już za sobą.

- Spodziewam się. Nawet jeśli Zuzanna zde­cyduje się wrócić, będzie przez jakiś czas po­tulna.

- Myślisz, że wróci? Przecież takim zacho­waniem jak dzisiejsze spaliła za sobą mosty.

- Odbuduje. Choćby jakiś prowizoryczny, pontonowy, czy w ostateczności przerzuci kład­kę, po której przeskoczy z powrotem.

- Trzeba nie mieć krzty godności, żeby się zdecydować na coś podobnego.

- Niektórzy nie mają.

- I z kimś takim chciałeś się żenić? - wypaliłam nie mogąc dłużej ukryć oburzenia.

Spąsowiał.

- Przecież to żart, chyba nie wzięłaś go po­ważnie?

- Skąd mam wiedzieć, gdzie kończy się żart, a gdzie zaczyna prawda?

- Jak to skąd? Ode mnie. Nie słuchaj bre­dzenia innych.

- Prawdę mówiąc to nie moja sprawa.

- Teraz zrobiłaś mi przykrość. Wiele bym dał za to, żeby moje sprawy nie były dla ciebie obojętne.

Rozmowa znowu zaczynała wekslować na nie­bezpieczne tory. Próbowałam się pożegnać, ale Grzegorz uważał za swój obowiązek odwieźć mnie do domu. I znowu we dwójkę, jakież to było dla mnie krępujące!

Postanowiłam być bardzo oficjalna, żeby nie da­wać najmniejszego powodu do poufałości, a gdyby Grzegorz chciał nawiązywać do tego, co już po­wiedział, dać mu zdecydowaną i ostateczną od­prawę. Musi zrozumieć, że kontakty zawodowe i osobiste, to dwie zupełnie odrębne sprawy i niech się nie waży ich łączyć.

Och, jakie to wszystko było zagmatwane. Chcia­łam go wyrwać z sideł Zuzanny, ale bez angażo­wania swojej osoby. Najlepszą odtrutką byłaby dla Grzegorza Miłka, ale jak spowodować, żeby nabrał świadomości? Jedynym sposobem byłoby usunięcie się z pola jego widzenia, niestety, to pociągałoby za sobą rezygnację ze współpracy artystycznej, a ta miała jeszcze dla mnie urok nowości. Czy miałam obowiązek rezygnowania z czegoś, czego jeszcze nie posmakowałam na do­bre? Może zrezygnuję, ale z innych pobudek niż obecnie.

W drodze byłam milcząca, co nie przeszkadzało Grzegorzowi prowadzić monologu na swój temat. Dowiedziałam się, że jego ojciec jest profesorem w Wyższej Szkole Muzycznej, a ponadto kompo­zytorem muzyki rozrywkowej, co stanowi zaję­cie nieco wstydliwe, lecz intratne.

- Dlaczego wstydliwe? - nie zrozumiałam. - Czy jest złym kompozytorem?

- Twórczość rozrywkowa bywa uważana przez znawców za nieślubne dziecko wielkiej sztuki.

- Ja też jestem dzieckiem nieślubnym! - wypaliłam, sądząc naiwnie, że może to być sposób na ostudzenie zapałów Grzegorza. Ale gdzie tam! Jego niełatwo było ostudzić.

- Moje uznanie dla nieślubnych dzieci! - za­wołał. - Wielu wybitnych ludzi pochodzi ze związków pozamałżeńskich, a pochodzenie wcale nie umniejsza ich wartości.

- Na przykład, kto taki?

- Na przykład: Aleksander Dumas-junior, Leonardo da Vinci czy człowiek z naszej branży, Ryszard Wagner.

- Skąd czerpiesz takie wiadomości?

- Czytałem w jakimś tygodniku. Chyba nie podejrzewasz, że powtarzam plotki szerzone przez znudzone paniusie spragnione sensacji?

- Wiadomość podana drukiem też może być obliczona na sensację.

- Może. Mimo że świat się zmienia, że zmie­niają się formy i style życia, treść często zostaje ta sama, co na początku milenium. Ludzie kocha­ją się, nienawidzą i ... plotkują. Podglądanie przez dziurkę od klucza wcale nie straciło na aktual­ności i czy plotka będzie kolportowana przez pra­sę, czy powtarzana ustnie, zawsze znajdzie chęt­nych słuchaczy. Ludzie uwielbiają . skandale, zwłaszcza gdy dotyczą one sławnych ludzi, i być może prasa nasza czyniąc zadość ich życzeniom nie ukrywa prawdziwych choć nieco plotkarskich wiadomości na temat wybitnych jednostek. Stąd duże zainteresowanie literaturą biograficzną.

- A mnie się wcale nie wydaje, żeby literatura biograficzna cieszyła się takim dużym powo­dzeniem, niestety. Ludzie wolą opowieści z wy­imaginowanym bohaterem, w szczególności kry­minały.

- Dobry kryminał nie jest zły, sama z pew­nością zauważyłaś.

- Akurat nie. Szkoda mi czasu na bzdury, ale...

- Zaimponowałaś mi, bo ja lubię czasem ja­kąś bzdurę do poduszki. Teraz czuję, że pod twoim wpływem zmienię się w ideał.

Tego tylko brakowało!

- A czy wiesz, że Miłka zaczytuje się w kry­minałach? Macie wspólne zainteresowania.

- Jeśli muszę być szczery, to mnie raczej po­ciągają kontrasty - stwierdził przekornie.

- Znajdą się i kontrasty, Miłka jest niemu­zykalna.

- To defekt! - zawołał wielkim głosem.

- Przestałbyś wybrzydzać! - -zniecierpliwi­łam się. - Dziewczyna jak brylant!

- Nie znam się na brylantach, nie odróżnię prawdziwego od imitacji.

- Miłka cię bardzo lubi - zagrałam w otwarte karty.

- A ty?

Zaskoczył mnie tym obcesowym pytaniem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy dać odpo­wiedź wykrętną, czy lepiej postawić sprawę jas­no? Tylko jak to właściwie jest? Jak wygląda prawda? Ba, żebym to ja sama wiedziała!

- Widzisz... - zaczęłam oględnie. - Ja cię lubię inaczej niż Miłka. Jakby to zgrabnie ująć... u niej do zakochania jeden krok...

- A u ciebie? - sondował konsekwentnie.

- Milion! - rzuciłam poirytowana. Po co wdawałam się w tę rozmowę? Nie lepiej było mil­czeć i słuchać życiorysu Grzegorza?

- Poczekam - powiedział z przekona­niem.

- To bez sensu.

- Najpiękniejsze jest to, co bez sensu.

- Słuchaj, Grzegorz, bądź rozsądny.

- Nie lubię być rozsądny.

- Więc bądź człowiekiem dla Miłki.

- A czemu ty nie chcesz być dla mnie?

- Przecież wiesz, że kocham Bartka!

- Czemu krzyczysz? O prawdziwej miłości mówi się szeptem.

Albo oczami - stwierdziłam. Dla pewności za­milkłam postanawiając nie podtrzymywać tema­tu. Ale Grzegorz jeszcze się nie wygadał.

- Z miłością różnie bywa. Dziś kochasz Bart­ka, jutro możesz pokochać mnie.

- Pojutrze Cygana, a w niedzielę jeszcze ko­goś innego. Ładne masz o mnie pojęcie, dziękuję! Proszę cię, stań! Chciałabym wysiąść.

- Tutaj, w szczerym polu? Przecież nie miesz­kasz pod miedzą.

- Nieważne, chcę wysiąść, proszę, stań!

- Odwiozę cię na miejsce, to mój obowiązek. A za tamto przepraszam.

Zacisnęłam usta i nie odzywałam się do samego domu. Pożegnałam Grzegorza chłodno, chyba bar­dziej chłodno, niż na to zasłużył. W końcu skąd mógł wiedzieć, jak silne jest moje uczucie do Bartka? Każdy wie tylko o sobie, zna tylko odruchy własnego serca, cudzy świat wewnętrzny jest przed nim zakryty.

Czułam, że z Grzegorzem nie będzie łatwo. Po­zornie cicha woda, a w rzeczywistości konsek­wentny jak rzadko. Czy uda się nasze wzajemne kontakty ustawić na stopie koleżeńskiej? Ogar­nęły mnie wątpliwości. Więc co robić? Jak uniknąć komplikacji? Czy naprawdę jedyna droga to wycofanie się z zespołu? Wiedziałam, że nie zdo­będę się na poinformowanie Grzegorza o zmia­nie decyzji. Nie mogę mu tego zrobić, zwłaszcza w momencie, kiedy z takim trzaskiem odeszła Zu­zanna, a jej powrót jest pod wielkim znakiem za­pytania. Nie chciało mi się wierzyć, że zapomni o wszystkim, co dziś nastąpiło, przecież nad ta­kimi rzeczami nie przechodzi się do porządku dziennego, one rzutują na dalszy układ stosun­ków. Bardzo bym była zdziwiona, gdyby wróci­ła.

IX

A jednak...

Tak, jak przewidywał Cygan, Zuzanna zjawi­ła się na następnej próbie z punktualnością szwaj­carskiego zegarka. Nic nie wyjaśniała, nie tłuma­czyła się, uważała swoją obecność za coś zupeł­nie naturalnego.

- Powróżyć, powróżyć! - zaczął się wygłu­piać Cygan. - Moje wróżby spełniają się bez pudła, prawda, Grzegorz?

Grzegorz wzruszył ramionami, widać było, że powrót kapryśnej gwiazdy wytrącił go z równo­wagi.

- Wykrakałem, że Zuza przyjdzie na dzisiej­szą próbę pun-ktu-al-nie! Sprawdziło się proroc­two? Sprawdziło!

- Powinieneś przekwalifikować się na wróż­bitę! - mruknął Grzegorz - marnujesz się w charakterze gitarzysty basowego.

- Święte słowa! W tej oto historycznej chwi­li odkryłem w sobie nowe powołanie. Oto widzi­cie przed sobą wybitnego jasnowidza! Komu po­wróżyć?

Nie było chętnych.

- No, śmiało i odważnie, póki jestem począt­kującym wróżem, jak się stanę sławny, każdy seans będzie kosztował majątek.

- Możesz powróżyć mnie - zgodziła się łas­kawie Zuzanna.

- Innym razem! - przerwał szorstko Grze­gorz. - Uświadomcie sobie łaskawie, że celem naszych spotkań jest przygotowanie repertuaru na festiwal pieśni partyzanckiej.

- Nie przejmuj się! - bagatelizowała Zu­zanna. - Po pierwsze jeszcze przed nami mie­siąc czasu, a po drugie nie ma sensu wypruwać sobie żył, bo zawsze znajdą się lepsi, którzy nam sprzątną nagrodę sprzed nosa.

- Urodzaj na wróżbiarzy! - zeźlił się Grze­gorz.

- Wróżbiarz wróżbiarzowi nierówny - zao­ponował Cygan. - Na twoim miejscu nie słuchałbym byle kogo.

- Licz się ze słowami! - warknęła Zuzanna.

- Ty również. Nim otworzysz buzię, policz do stu, a pesymistyczne prognozy zachowaj dla siebie.

- Przestańmy się oszukiwać. Nikt nie wierzy, że mamy szansę zdobycia nagrody, ale tylko ja jedna mam odwagę powiedzieć to głośno.

- A kto cię prosił? - zmarszczył brwi Grzegorz.

Zuzanna przełknęła naganę i spojrzała na mnie.

- Może macie rację, po co odbierać złudzenia tym, którzy jeszcze potrafią naiwnie wierzyć? No, co, mała, jesteś przekonana, że wrócimy jako laureaci?

- Oczywiście, nie mam co do tego najlżejszych wątpliwości - odparowałam bez wahania obiecując w duchu, że zrewanżuję się przy sposobności za tę „małą”.

- Oby wam się wszystkim spełniło - westchnęła sceptycznie Zuzanna.

Przystąpiliśmy do próby. Jako pierwszy wszedł na warsztat utwór: „Idą, idą leśni”, który był znany zarówno mnie jak i Filipczakowi ze szkol­nego repertuaru. Zdziwiłam się nieco, że taką po­pularną pozycję wybrał Grzegorz na festiwal, według mnie odpowiedniejsze byłoby coś nowe­go, wystrzałowego, ale jak się okazało, tę piosen­kę znaliśmy tylko my, uczniowie profesora Janickiego, natomiast dla reszty zespołu była ona nowa.

Wkrótce przekonaliśmy się, że i dla nas jest ona nowa, była tak odmiennie zaaranżowana od tej, którą wykonywaliśmy w szkole, że musieliś­my uczyć się jej od początku. Grzegorz był doskonałym instruktorem, pod jego kierownictwem mogłam wiele skorzystać, wiele się nauczyć, ale na ewentualny sukces trzeba było ciężko praco­wać. Cel, jaki sobie postawiłam, mianowicie zdys­tansowanie Zuzanny, wymagał niemałego wysiłku, Zuzanna nie była łatwą przeciwniczką. Elż­bieta i Kaśka również reprezentowały poziom wyższy od mojego, tak, że byłam w tym gronie najsłabsza, mocno surowa, powinnam się usilnie starać, by chociaż dorównać koleżankom, zosta­wiając ewentualne przewyższenie ich na później. Starałam się więc sumiennie stosować do wszy­stkich wskazówek, co sprawiało Grzegorzowi wy­raźną przyjemność, Zuzanna natomiast złościła się widząc szczególną troskę instruktora wobec mojej osoby.

- Długo jeszcze będziemy się tak cofać do tyłu? Wciąż zaczynamy od tabliczki mnożenia, niedobrze się robi - burczała.

- Powtarzanie tabliczki mnożenia jeszcze ni­komu nie zaszkodziło, poza tym, jesteś w błędzie, bo wprowadzając nową koleżankę w styl naszej pracy, ugruntowujemy to, co już trochę zapo­mnieliśmy.

- Ja niczego nie zapomniałam i nudzę się śmiertelnie, bądź łaskaw to uwzględnić.

Nie ułatwiała mi ta Zuzanna startu na nowej drodze, o nie!

- Z nudów jeszcze nikt nie umarł - odpo­wiedział jej Grzegorz niefrasobliwie i dalej ćwiczyliśmy piosenkę „Idą, idą leśni”. Szybko łapa­łam uwagi i pouczenia, co kierownik kwitował niepotrzebnymi zresztą pochwałami.

- Udał nam się nabytek! - powtarzał z za­dowoleniem.

- Nam, czy tobie? - prostowała uszczypliwie Zuzanna.

- Nieważne, grunt, że się sprawdziła i zespołowi nie grozi obniżenie lotów.

- Za wcześnie na wnioski i podsumowania, wstrzymaj się z peanami, abyś nie musiał ich od­woływać.

- Nie kracz, Zuzanno, bo obecni gotowi po­myśleć, że jesteś zazdrosna.

- Mało mnie wzrusza, co pomyślą obecni, ale czuję, że jeśli, broń Boże, powiedzie się nam w Kraśniku, cała chwała spadnie na nią.

- Niewykluczone.

- No, wiesz, okropny jesteś! Nawet skłamać ci się nie chce.

- Masz rację, nie chce mi się, bo i po co?

- Żałuję, że przyszłam! Tak się traktuje czło­wieka? - zaczynało się w niej gotować. W po­wietrzu wisiała nowa awantura.

- Słuchaj, Zuza! Nie jesteśmy tu po to, aby się wzajemnie traktować, lecz śpiewać, a ty się zdecyduj albo w prawo, albo w lewo.

- Mógłbyś przez grzeczność powiedzieć, że jestem niezastąpiona.

- Koniec z grzecznościami! Tu się pracuje. Jeśli zamierzasz zostać w zespole, proszę bardzo, tylko bez fanaberii, jeśli natomiast nie odpowia­da ci współpraca z nami...

- Wiesz, zaczynasz mi się podobać, nareszcie mówisz jak mężczyzna, stanowczo i zdecydowa­nie. Kto wie, czy za ciebie nie wyjdę?

Kaśka i Elżbieta dyskretnie zachichotały, a mnie się zrobiło bardzo żal Grzegorza. Przecież ta dziewczyna drwiła z niego bezlitośnie i wy­stawiała na publiczne pośmiewisko! Powinien po­stąpić po męsku, stanowczo i zdecydowanie, czyli wywalić ją z zespołu. Ja bym nie pozwoliła tak sobie jeździć po głowie. Zuzanna straszy odej­ściem, bawi się z Grzegorzem jak kot z myszą, ale odejść wcale nie ma ochoty. W końcu zajmu­je tu dobrą pozycję, ale najważniejsze to chy­ba to, że Grzegorza na swój sposób lubi. Najle­piej świadczy o tym zazdrość, jaką objawia, gdy Grzegorz za bardzo zajmuje się mną.

Jednak bez względu na to, czy aluzje na temat ich ewentualnego mariażu były żartem, czy zawierały jakąś dozę prawdy, współczułam Grze­gorzowi. Zrobiłabym wiele, aby uwolnić go od tej dziewczyny. Zasługiwał na lepszy los.

Pomyślałam o Miłce, porównując ją do Zu­zanny. Miały podobne temperamenty, obie ży­wiołowe, o niewyparzonych językach, ale Miłka miała lepszy charakter, nie dokuczała tym, któ­rych lubiła. Przy całej swojej impulsywności by­ła delikatna i taktowna. Takiej właśnie dziew­czyny potrzebował Grzegorz, który jak przysta­ło na prawdziwego artystę był trochę ofiarą ży­ciową.

Czemu więc lgnął do mnie, skoro byliśmy dość podobni wewnętrznie? Ludzi pociągają kontrasty, nie podobieństwa. Czym mogłam zaimponować Grzegorzowi? Nie posiadałam ani krzty tej za­radności, co Miłka, czy Zuzanna. A może to właśnie pociąga chłopców? Może odstrasza ich zarad­ność i samodzielność?

Muszę to powiedzieć Miłce, jeśli jej na Grze­gorzu zależy, niech udaje mimozę, romantyczkę i w ogóle chodzący liryzm.

- Aniu, obudź się! - wyrwano mnie z zamyś­lenia.

Prawda! Byłam na próbie i powinnam skon­centrować się na śpiewie, a nie na snuciu uto­pijnych rozważań. Miłka nie pójdzie na udawa­nie kogoś innego. Zostanie sobą ukrywając pod pozorną szorstkością gorące serce. Trzeba pomóc Grzegorzowi je odkryć! - uśmiechnęłam się bez­wiednie, na co on odpowiedział również uśmie­chem. Przywróciło mnie to do przytomności. Uwa­żać na odruchy!

Do końca próby zachowywałam się już poprawnie, nie pozwalając sobie na najmniejsze roztarg­nienie. Grzegorz poprosił, żebym została jeszcze z pół godziny, w celu poćwiczenia niektórych partii pieśni.

- Korepetycje? - rzuciła uszczypliwie Zu­zanna.

Nie podjęliśmy dyskusji, więc pożegnała się i wyszła ze wszystkimi.

- Współczuję ci! - wyrwało mi się.

- Dobre i to! - pocałował mnie w rękę.

- Nie rozumiem.

- Lepsze współczucie niż obojętność. Jestem optymistą i wierzę, że na moim niebie zaświeci wreszcie wymarzona gwiazda.

- Czemu pozwalasz z siebie żartować - zwekslowałam na inny tor, ale Grzegorz z uporem wracał do rozwijania zaczętej myśli.

- Najważniejsza jest cierpliwość, ona daje gwarancję sukcesu. Mnie się nie spieszy, ja mam czas...

- Ale życie ucieka - próbowałam go znie­chęcić, bo jak w takich warunkach reklamować zalety Miłki?

- Nie szkodzi. Większa część życia przechodzi nam na czekaniu. Jeśli cel tego wart, upływający czas nie jest czasem straconym.

Tyle było żaru w jego spojrzeniu, że speszy­łam się wyjątkowo mocno, nie wiedząc w jakim tonie prowadzić dalszą rozmowę. Przypomnia­łam więc, że mieliśmy trenować piosenkę.

Szło nam nieźle, ale przeszkadzały mi komple­menty, którymi pan instruktor szafował bez umiaru. Zwróciłam mu uwagę, że metodą po­chlebstw wychowa mnie na drugą Zuzannę.

- Mylisz się, Zuzanna niewiele pochwał ode mnie słyszała.

- Czemu więc tak wysoko głowę nosi?

- Kto to może wiedzieć? Widocznie przyswo­iła sobie zasadę: „Kiedy cię nie chwalą, chwal się sam”.

- Można i tak, ale to robi niedobre wrażenie na otoczeniu.

- Powiedz jej to!

- Za krótko się znamy.

- A ja znam ją dostatecznie długo, żeby stwier­dzić, że szkoda języka. Po tej dziewczynie wszel­kie uwagi spływają jak woda. Kieruje się hu­morem, nastrojem, kaprysem. Poprzednim razem trzasnęła drzwiami, a na dzisiejszą próbę przy­szła bez żadnych przeprosin, jak byśmy rozstali się w najlepszej zgodzie.

- Bardzo się zdziwiłam, uważam, że powinna przeprosić za tamten incydent i jakoś wyjaśnić swoje nieoczekiwane przyjście.

- Tak postąpiłaby osoba kulturalna i zdys­cyplinowana. Ze wszystkimi potrafię sobie pora­dzić, a z nią nie.

- Jesteś zbyt tolerancyjny.

- Chciałaś powiedzieć: ofiara.

- Trochę stanowczości by nie zaszkodziło. Po­dobno jej odejścia i powroty zdarzają się często, jak długo zamierzasz to znosić?

- Powiem ci w zaufaniu, marzę, aby odeszła, ale decyzja musi wyjść od niej samej. Ja nie po­trafię jej wyrzucić, żal mi dziewczyny.

- Dziewczyny, czy piosenkarki?

- Jedno i drugie, ale głównie żal mi Zuzanny jako człowieka. Z takim charakterem trudno zna­leźć przyjaciół, a życie bez przyjaciół jest do ni­czego.

- Masz rację, życie bez przyjaciół jest co naj­mniej o połowę mniej warte - przytaknęłam, przekonując się znowu o pokrewieństwie naszych dusz.

Dobry chłopak z tego Grzegorza, chowa w ser­cu życzliwość dla Zuzanny, która bez przerwy ciska w niego kamieniami. Coś w tym jest! Może jednak łączy ich wzajemne uczucie, choć bez przerwy gaszone złymi i raniącymi serca sło­wami?

- Skoro doszliśmy do wspólnych wniosków, to powiedz, co stoi na przeszkodzie, abyśmy byli przyjaciółmi?

- Nic nie stoi i wydaje mi się, że łączy nas przyjaźń, tylko nie wiem, czy oboje jednakowo pojmujemy to słowo, czy znaczy ono to samo dla nas obojga.

- A więc, lubisz mnie? - ucieszył się jak ma­łe dziecko.

- Tak, ale nie wyobrażaj sobie zbyt wiele...

- W porządku, na razie mi to wystarczy. Na razie! Och jak trzeba było uważać, co się do tego chłopaka mówi. Najwyraźniej dążył do odbicia mnie Bartkowi, czyniąc to cierpliwie i systematycznie. Przecież od „lubi” do „kocham” był zaledwie krok i to niewielki.

Spojrzałam na zegarek. Pół godziny minęło już dawno, nawet nie spostrzegłam, kiedy ten czas przeleciał. Grzegorz był zdumiony jeszcze bar­dziej.

- Dałbym głowę, że rozmawiamy zaledwie kwadrans. O czym to świadczy? - zapytał zna­cząco.

- O niefrasobliwym stosunku do uciekające­go czasu.

- A kto bywa taki niefrasobliwy, kto godzin nie liczy? - podpowiadał.

- Muszę już iść.

- Podrzucę cię.

Na dole w kawiarni czekała Zuzanna. Jej wi­dok bynajmniej nie ucieszył Grzegorza.

- Ładne pół godziny! - zauważyła zgryźli­wie. - Czy dzieci zdążą odrobić lekcje na jutro?

- Zdążą! - zapewniłam ją. - Dzieci potrafią tak rozkładać sobie zajęcia, że starcza im czasu na wszystko - odszczeknęłam się.

- Genialne dzieci! - obrzuciła mnie nieprzy­jaznym spojrzeniem.

- Nareszcie to zauważyłaś - próbował łagodzić Grzegorz.

- Chodźmy stąd wreszcie, dosyć się wynudziłam.

- To ty na nas czekałaś?

- Na ciebie czekałam - sprostowała. - Chy­ba mnie podwieziesz?

- Oczywiście... - zapewnił bez entuzjazmu. Znów mi go było żal, ale nie wiedziałam, jak mu przyjść z pomocą. Próbowałam się pożegnać. Zaprotestował. Zajęłam więc miejsce na tylnym siedzeniu, choć prawdę mówiąc wolałabym wracać autobusem.

- Najpierw odwieziemy małą - zadecydowa­ła Zuzanna.

Zdawało mi się, że Grzegorz zgrzytnął zębami, choć mogłam się przesłyszeć. Zuzanna przypomi­nała Joaśkę, koleżankę Bartka, charakterki po­dobne, ale Bartek szybko poznał się na „swojej Ksantypie”, dając jej zdecydowaną odprawę. A Grzegorz to typowy mięczak, pozwala wodzić się za nos, bo mu „żal dziewczyny”. Czy nie za wiele :ej szlachetności? Z dobrocią też nie należy prze­radzać, bo co za dużo, to i prosięta nie chcą.

- No, dziecko jest już w domu - powiedzia­ła Zuzanna, kiedy dojechaliśmy na miejsce. - Dzięki mnie wyśpi się porządnie przed jutrzejszą klasówką...

- Akurat jutro żadna klasówka mi nie grozi - warknęłam, wściekła za to „dziecko”. - Poza tym idę na trzecią lekcję, więc czasu mam co niemiara, jeszcze tobie mogę pożyczyć.

- Jednak radzę ci nie marudzić, bo kto wie, czy tata już z pasem nie czeka...

- Zuzanna! - huknął Grzegorz, a mnie ogarnął taki niesmak z powodu tych wszystkich złoś­liwych przycinków, że już nawet nie potrafiłam zdobyć się na współczucie dla Grzegorza. Miałam dosyć ich obojga.

Pożegnałam się pospiesznie i z uczuciem ulgi przekroczyłam próg domu. Tu nie byłam przez nikogo traktowana złośliwie, nikt nie upatrywał we mnie intruza, byłam na właściwym miejscu. Nawet Solange odnosiła się do mnie przyjaźnie, ale dla niej nie stanowiłam zagrożenia. Dla Zu­zanny owszem. Jeśli istotnie zamierzała wydać się za Grzegorza, musiała usunąć mnie z jego drogi. Działała konsekwentnie niszcząc bez prze­bierania w środkach rywalkę, którą we mnie wy­czuła od pierwszej chwili. Bardzo mi impo­nują takie konsekwentne i zdecydowane osoby, ale z daleka, natomiast na bliższe kontakty nie miałam najmniejszej ochoty.

- No, jak przebiega twoja kariera artystycz­na? - zainteresował się tatuś. - Musisz robić ogromne postępy.

- Z czego to wnioskujesz? - zdziwiłam się.

- Z czasu trwania prób. Czy nie ciągną się one przypadkiem za długo?

- Chyba nie, ale być może wycofam się z zes­połu. To nie dla mnie - odechciało mi się i „ka­riery”, i przebywania w tym towarzystwie.

- Bardzo słusznie! Jeśli coś jest nie dla nas, rezygnujemy z tego bez żalu, niech się inni ba­wią.

- O właśnie! W sedno trafiłeś, tatusiu. Niech się inni bawią beze mnie.

- Podejrzewam, że ktoś ci dokuczył.

- Usiłował, ale mu wybaczam, bo działał w obronie własnej.

- Intrygujesz mnie! Co się właściwie stało?

- Nic specjalnego, po prostu na próbach pa­nuje nerwowa atmosfera, która nie sprzyja dobrej robocie ani rozwijaniu umiejętności.

- A zatem, postanowione, wycofujesz się z zespołu!

- Instruktor jeszcze o tym nie wie, żyje myślą o zbliżającym się festiwalu, sprawię mu zawód w najtrudniejszym momencie - wahałam się.

- Więc to nie on ci dokuczył?

- Ach, nie! Jeśli już koniecznie chcesz wie­dzieć, to jego dziewczyna.

- Miłka?

- Skądże znowu! Zupełnie nie jesteś na bie­żąco, tatusiu!

- Przyznaję, trudno mi się połapać w tych waszych układach.

- Wobec tego jestem zmuszona pokrótce cię objaśnić. Słuchaj uważnie: Miłka podkochuje się w Grzegorzu, Grzegorz podkochuje się ... w kimś innym, a do kompletu jest jeszcze Zuzanna, któ­ra żartem lub serio chce się wydać za Grzego­rza. To nieprzyjemna dziewczyna, złośliwa, zaro­zumiała, wszystkich ma za nic, nawet Grzego­rzem pomiata.

- Woda sodowa?

- Z sokiem malinowym, bo czasem usiłuje być słodka.

- I Grzegorz mimo wszystko w niej się ko­cha?

- Nie sądzę. Był moment, że podejrzewałam go o to, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pozwala sobie jeździć po głowie, ale w tej chwi­li myślę inaczej, on nie potrafi zdobyć się na sta­nowczość, jest za miękki, za delikatny. Zresztą nadmieniłam już, że kocha się w kimś innym.

- Aha ... a jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie?

- No, cóż? Żal mi go i to wszystko.

- Wobec tego nie rezygnuj z pracy w zespole, tylko zastosuj właściwą taktykę. Przekonaj ową Zuzannę, że pan instruktor jest ci obojętny.

- Zuzannę mogę przekonać, gorzej z nim. Bez przerwy się we mnie wślepia, jak w jakie cudo.

- Tak bardzo to mu się znowu nie dziwię.

- Ale ja mam Bartka i koniec!

- Musisz konsekwentnie przypominać o tym Grzegorzowi.

Ba! Chciałabym być konsekwentna, chciałabym być mocna jak granit, ale od „chcieć” do „móc” droga jest daleka i trudna. Wbrew woli, rozsąd­kowi i nakazom lojalności czułam do Grzegorza słabość. Chwilami irytowała mnie jego bezrad­ność, ale w gruncie rzeczy lubiłam i tę delikat­ność i nawet, do czego przyznawałam się przed sobą z zażenowaniem, tę grę spojrzeń, którymi wyznawał mi tak wiele.

Tego wieczoru po raz pierwszy nie myślałam przed snem o Bartku, lecz o Grzegorzu. Jeszcze nie rozwiązałam problemu, czy przeciąć tę nić znajomości stwarzającej ciągły niepokój, czy kon­tynuować niebezpieczną zabawę równającą się balansowaniu na równi pochyłej.

W nocy przyśnił mi się Bartek. Był smutny, ale nie czynił mi żadnych wyrzutów. Tak mnie tym zawstydził, że po obudzeniu postanowiłam kategorycznie opuścić zespół „Honoratki”, nie wolno mi przysparzać smutku mojemu chłopa­kowi. Sprawę postanowiłam załatwić szybko, za­nim zdążę się rozmyślić. Najlepiej napisać list i wrzucić go natychmiast do skrzynki. Albo jesz­cze lepiej, doręczyć przez Filipczaka do rąk włas­nych adresata.

Korzystając z chwili czasu usiadłam do napi­sania paru słów. Szło mi nieskładnie. Kiedy zo­baczyłam czarno na białym skreślone moją włas­ną ręką: „Przykro mi, że sprawiam Ci zawód...”, d mało się nie rozpłakałam. Nie, tak nie można! Spróbowałam inaczej: „Nie miej do mnie żalu” ...ale i to mi się nie podobało. Zmięłam kilka kartek i w końcu nie napisałam tego listu.

Zrobiło się późno. Wybiegłam pospiesznie z do­mu i jak wystrzelona z procy pomknęłam w stro­nę przystanku autobusowego. Nie zwracałam uwa­gi na to, co się dzieje wokół mnie, dopiero, kiedy z wyprzedzającego mnie samochodu pomachał mi ręką Grzegorz, zwolniłam na chwilę, aby od­krzyknąć: cześć!

- Z nieba mi spadłeś - zawołałam, uświa­domiwszy sobie wreszcie, że Grzegorz może mnie podrzucić do przystanku.

- Podrzucę cię do samej szkoły - zaofiaro­wał się.

- Och, za dużo szczęścia na jeden raz - opo­nowałam mając na względzie to, co planowałam mu zakomunikować.

Spostrzegłam czekającą na przystanku Miłkę.

- Nie chciałbyś i jej zabrać? - spytałam nie­śmiało, czując całą niewłaściwość propozycji. Bo to, że Grzegorz czekał na mnie w pobliżu domu, musiało mieć jakieś szczególne powody.

- Innym razem. Dziś muszę z tobą pomówić.

Więc on też miał do mnie sprawę? Ciekawe jaką? Zaniepokoiłam się nieco, cóż to za ważna rozmowa, którą trzeba przeprowadzić w trybie natychmiastowym? Czyżby zamordował Zuzannę i potrzebuje ze mną uzgodnić zeznania? Powie­działam mu o tym osobliwym podejrzeniu.

- Używając daleko idącej przenośni, to może ją i zamordowałem.

- Tylko nie mów, że podziękowałeś jej za współpracę, bo i tak nie uwierzę.

- A właśnie to chciałem ci zakomunikować.

- Marzyciel z ciebie. Na następnej próbie spotkamy... spotkacie się znowu.

- Mylisz się! Teraz już definitywnie koniec. Jej wczorajsze zachowanie wobec ciebie było tak skandaliczne…

- Drobiazg. Teraz to już nie ma znaczenia. Bo widzisz...

- O, nie! To nie drobiazg, miarka wreszcie się przebrała. Kiedy ze mnie robiła pajaca, mogłem milczeć, ale nie pozwolę na obrażanie ciebie.

- Powinieneś zrozumieć, że wszystkie złośliwości pod moim adresem dyktowała jej zazdrość. Ona się w tobie kocha.

- Znowu się mylisz. Kochać może ktoś, kto ma serce, a Zuzanna składa się jedynie z zachłanności i wygórowanych ambicji. Skoro już teraz ma przekonanie, że jest kimś, to z pewnoś­cią już nikim więcej nie zostanie. W tym więc sensie zamordowałem ją, ale byłem zmuszony tak uczynić. Sama mi dała broń do ręki opowiadając o wróżbach Cygana, który wyczytał jej przyszłość z dłoni.

- Interesujące.

- Jak dla kogo. Cygan oberwie po gębie za pokątne swaty. Wywróżył Zuzannie błyskotliwą karierę za sprawą małżonka ze sfer artystycz­nych.

- To logiczne. Błyskotliwe kariery robi się przeważnie przez odpowiednie małżeństwa, dla­tego aktorki wychodzą za reżyserów, studentki za profesorów, a piosenkarki za muzyków mo­gących zapewnić im właściwe ustawienie w ży­ciu.

- W porządku, tylko dlaczego tym partnerem dla Zuzanny muszę być akurat ja? Czy nie ma godniejszych ode mnie kandydatów do jej ręki? Niejeden czułby się zaszczycony mogąc ustawiać ją życiowo. Przekonywałem ją długo, ale bezsku­tecznie, żeby nie zawracała sobie głowy moją nic nie znaczącą osobą. Wszystko na nic.

- Wobec tego, co mam ci złożyć: gratulacje, czy kondolencje?

- Pozwalam ci żartować, bo jak na razie rzecz jest śmiechu warta, ale zakończenie mojej wczorajszej rozmowy z Zuzanną wypadło nieprzy­jemnie.

- Wyznaczyła nieodwołalnie termin ślubu?

- Wyznaczyła termin usunięcia ciebie z zes­połu.

- Hm...

- Powiedziała: Wybieraj, albo ja, albo ona. Wybrałem ciebie.

- Istotnie, sama dała ci broń do ręki, ale... czy masz pewność, że dokonałeś właściwego wy­boru?

- Tak, mam pewność i nareszcie spodziewam się odzyskać spokój.

Byliśmy już pod szkołą.

- Słuchaj, Aniu! W związku z uszczupleniem zespołu tuż przed samym festiwalem opracowa­łem nowy program występu.

- Kiedy zdążyłeś to zrobić?

- Dziś w nocy. Czy będziesz mogła poświę­cić dodatkowo parę godzin na próby. Chciałbym, żebyś wystąpiła w utworze solowym.

No i co miałam odpowiedzieć? Czy mogłam w takim momencie zakomunikować Grzegorzowi o postanowieniu wycofania się? Splot wydarzeń zadecydował, że zamiast zerwać, związałam się na dobre z zespołem „Honoratki”.

- Proszono mnie o przekazanie ci pozdrowień - powiedziała Miłka tonem mocno oficjalnym.

Ostatnio trzymała się ode mnie z daleka, czemu znów tak bardzo się nie dziwiłam. Było mi przykro, ale nic nie mogłam zrobić dla poprawienia naszych koleżeńskich stosunków. Choć Grzegorz był mięczakiem i pozwalał sobą rządzić, to w sprawach sercowych kierował się własnym programem, na który nawet ja, a może właśnie ja, nie miałam wpływu. Nic nie byłam w stanie uczynić dla słusznej sprawy, czyli dla zbliżenia tych dwoj­ga, którzy byli jakby stworzeni dla siebie.

Miłka zapewne żywiła do mnie żal, że nie daję Grzegorzowi zdecydowanej odprawy, w czym się oczywiście myliła. Ja sumienie miałam czyste, trzymałam pana instruktora na dystans i nie spla­miłam się żadnym posunięciem, którego musia­łabym się wstydzić przed Bartkiem.

Jednak, mimo mojej nieugiętej postawy, szanse Miłki nie wzrosły ani trochę.

- Od kogo mam szczęście otrzymać pozdro­wienia? - zapytałam rada, że koleżanka wresz­cie do mnie przemówiła.

- A od kogo byś chciała? - nie spieszyła się z ujawnieniem nadawcy.

- Wiesz dobrze, od kogo! - ja również za­częłam się droczyć.

- Kiedyś wiedziałam, teraz już nie.

- Więc ci przypomnę, ale po raz ostatni. Za­pamiętaj dobrze albo zapisz w zeszycie: jedyny i najważniejszy w moim życiu jest twój brat. Jeśli pozdrowienia są od niego, zrobiłaś mi wiel­ką frajdę.

- Nietrudno cię uszczęśliwić - zauważyła z przekąsem.

Czego ona chce? Aha, pewnie chodzi jej o to, że wystarczają mi pozdrowienia. Otóż nie! Wolałabym spotkać się z Bartkiem osobiście, ale ostatnio oboje jesteśmy tak zaorani i pochłonięci swoimi obowiązkami, że coraz trudniej jest nam znaleźć czas na spotkanie.

- Podziękuj Bartkowi i powiedz, że marzę, aby pójść z nim na daleki spacer.

- Daleki spacer odłóżcie do wiosny, a na teraz Bartek ma bardziej realną propozycję.

- Zgadzam się w ciemno.

- Załatwił bilety na „Potop”, reflektujesz?

- Oczywiście! A... kiedy?

- W sobotę.

- Sobota odpada! Próba.

- Wielkie rzeczy! Próbę można przełożyć, a bilety już są kupione. Dla Grzegorza również - poinformowała znacząco.

Proszę, jak to wszystko zostało zręcznie zapla­nowane! Ciekawe, z czyjej inicjatywy pomyślano także o Grzegorzu? Czułam w tym rękę Miłki, nie miałam jej za złe, ale wątpiłam w pomyślny obrót sprawy.

- Porozmawiaj z Grzegorzem, może coś wskó­rasz - radziłam. - Choć wątpię, czy da się na­mówić. Za tydzień ten upiorny festiwal, nie wiem, czy rozumiesz, co znaczy strata jednej próby? Właśnie teraz każda minuta jest cenna.

- Więc co mam zakomunikować Bartkowi? - Miłka znów była oficjalna i na dystans.

- Sama nie wiem. Co ty byś zrobiła na moim miejscu?

- Wpadłabym w nerwicę.

- W nerwicę? Dlaczego?

- Z powodu klęski urodzaju. Jesteś po prostu rozrywana. Może to dobrze robi na ambicję, ale nie na nerwy.

- Przesadzasz z tą klęską urodzaju. Być na próbie to obowiązek, pójść na film przyjemność. Co powinno mieć pierwszeństwo: przyjemność, czy obowiązek?

- Zrobisz, jak uważasz, ale nie wiem, czy Bartkowi będzie przyjemnie, że odrzuciłaś jego propozycję.

- Bartek zrozumie. On też stawia obowią­zek na pierwszym miejscu. A do kina pójdziemy w czwórkę jeszcze nieraz - powiedziałam na pocieszenie koleżanki. Nie wiem, czy postąpiłam słusznie? Czy powinnam robić jej nadzieje? Może lepiej żeby pozbyła się złudzeń i to jak najszyb­ciej? A z drugiej strony, to właśnie złudzenia i nadzieje nadają sens życiu, czyniąc je bogatszym i piękniejszym.

Coraz częściej stawałam wobec konieczności wyboru jednej z dwóch wykluczających się wza­jemnie możliwości i coraz częściej mówiłam sobie: nie wiem! Nie wiedziałam, jak postępować i jak żyć, żeby było najlepiej. A jednak przepychałam się jakoś przez to życie, zresztą całkiem nieźle, bo kiedy rozum nie potrafił podyktować właści­wej decyzji, z pomocą przychodziła intuicja, lub... przypadek.

Tak było, gdy chciałam wycofać się z zespołu „Honoratki”. Przecież nic innego, tylko przypad­kowe odejście Zuzanny, sprawiło, że zostałam. Teraz z perspektywy trzech tygodni mogłam po­zytywnie ocenić ów przypadek. Dobrze się stało, że nie zerwałam kontaktu z zespołem. Dużo korzystałam pracując pod kierunkiem Grzegorza, był to muzyk z prawdziwego zdarzenia. Albo on był genialnym pedagogiem, albo ja genialną uczennicą, bo efekty mojej edukacji nawet mnie samą zdumiewały.

Na festiwalu mieliśmy przedstawić dwa utwo­ry: „Idą, idą leśni” w wykonaniu zespołowym oraz „Dorotę” stanowiącą mój popis solowy. Sama propozycja wystąpienia solo, bardzo mi odpowia­dała, co tu kryć, najlepiej czułam się mając moż­liwość swobodnej interpretacji, bez przymusu na­ginania się do koleżanek, ale w tej marszowej, o równo odmierzanym rytmie piosence nie wi­działam dla siebie wielkiego pola do popisu. Poza tym brakowało mi wzoru mogącego być pomocą w ustaleniu koncepcji wykonawczej, w związku z czym podzieliłam się z Grzegorzem swoim scep­tycyzmem.

Okazało się jednak, że nie doceniam mojego in­struktora. Przyrzekł, że zrobimy z tej piosenki przebój festiwalu, a gdy mimo to naprzykrzałam się o płytę lub taśmę z nagraniem „Doroty” war­knął:

- Po co ci?

- Żeby mieć pojęcie, jak to brzmi w facho­wym wykonaniu.

- Na szczęście nie mam żadnego nagrania, ale gdybym miał, też byś nie dostała.

- A to dlaczego?

- Nie będziesz naśladować innych. Opracowa­łem własną wersję „Doroty” uwzględniając two­je warunki głosowe.

O Boże! I ten również ma zamiar eksperymentować, a ja mam być wyrazicielką jego wizji artystycznych. Żebym chociaż wiedziała, jak dale­ko odbiega od oryginału. Czy jako fachowiec będzie sobie poczynał śmielej jak Bartek, czy może z większym szacunkiem dla pierwowzoru?

- Muszę usłyszeć tradycyjne wykonanie, żeby mieć orientację co do zmian, które wprowadzasz - upierałam się. - Jeśli mi tego nie ułatwisz, poszukam sama.

- Ani się waż! - zaoponował kategorycznie. Zauważyłam, że staje się coraz bardziej despotyczny. Gdzież wyparowała ta uległość, którą przejawiał względem Zuzanny? Widocznie wyczuł, że jestem miękka i można mnie urabiać jak plastelinę, więc próbuje wziąć na mnie odwet za poprzednie ustępstwa.

W tej chwili zrozumiałam mechanizm procesu grawitacyjnego zmuszającego Grzegorza do krą­żenia po mojej orbicie. Pociągała go możliwość kierowania mną, podporządkowywania swoim planom i koncepcjom, co było absolutnie niewyko­nalne z narowistą Zuzanną. Jej nie odważyłby się powiedzieć: „Ani się waż!”. Ten numer mógł się udać tylko ze mną.

Rozgryzłam go wreszcie do końca. Był płochliwy i ustępował silnym, ciągnęło go natomiast do mięczaków, nad którymi osiągał przewagę. Wobec Zuzanny był pantoflarzem, wobec mnie mężczyzną. Widocznie musiałam uśmiechnąć się przy tym twierdzeniu, bo mruknął:

- Czemu ci tak wesoło?

- Udało mi się dokonać ciekawego spostrze­żenia na twój temat.

- No? - rzucił wyczekująco. Jeszcze miał marsa na czole, ale już się zaczynał rozpromie­niać.

- Myślałam właśnie o tobie, Zuzannie i... in­nych.

Na wzmiankę o Zuzannie przeleciał mu po twarzy cień rozczarowania. Machnął ręką nie przejawiając dalszej ciekawości, tylko ja mia­łam ochotę podzielić się swoim spostrzeżeniem.

- Zauważyłam, że przy Zuzannie byłeś ma­lutki, ot, tyci jak zajączek, a teraz zrobił się z ciebie lew, tygrys, lampart...

- To źle, czy dobrze? - zapytał częstując mnie jednym z tych swoich wymownych spojrzeń, nie używanych od dłuższego czasu.

Zmieszałam się. Nie miałam zamiaru doprowa­dzać do sytuacji sprzyjających wywoływaniu in­tymnego nastroju, wróciłam więc do poprzednie­go tematu naszej rozmowy.

- Słuchaj, czy ty nie boisz się eksperymen­tować, właśnie teraz, kiedy startujemy na festi­wal. Nie znasz przecież gustu jurorów, możemy skompromitować się na całej linii - przypo­mniały mi się ubiegłoroczne wątpliwości, które się zresztą nie potwierdziły, ale tamten eksperyment został zaproponowany rówieśnikom, natomiast na festiwalu wyroki ferowali surowi sędziowie oce­niający wykonawców według ustalonych kryte­riów.

Grzegorz wyśmiał moje obiekcje, tłumacząc jak dziecku, że jurorzy oceniają amatorów według specjalnej taryfy, nie ulgowej, lecz specjalnej, to znaczy punktują świeżość i oryginalność wykonania, natomiast źle widzą naśladownictwo i powielanie znanych wzorów, dlatego miałam wy­pracować własny styl.

Och, jak ja to dobrze znałam. Podobną ideę wpajał we mnie Bartek akurat rok temu. On również był urodzonym pedagogiem. Moje obec­ne wyniki, to przecież jego zasługa, na wpojonej przez niego muzycznej tabliczce mnożenia opie­rała się obecna moja edukacja.

Co za pech, że nie mogę w sobotę pójść na ten „Potop”. Grzegorzowi nawet nie chciałam wspo­minać o czymś takim. Była to jedna z ostatnich prób, czyli decydujące chwile przed metą, nie ma mowy o wagarach. Harowaliśmy przez ostatni miesiąc jak katorżnicy, lekkomyślnością byłoby zaprzepaścić ten zbiorowy wysiłek.

W sobotę okazało się, że jest to ostatnia próba, ponieważ w pomieszczeniach Ośrodka Kultury zaczynał się w przyszłym tygodniu remont. Wia­domość ta, zamiast nas zmobilizować wywołała wprost przeciwny skutek, byliśmy roztargnieni, słabo koncentrujący uwagę na sprawach najważ­niejszych. Ja byłam nieuważna myśląc z żalem o tych nie wykorzystanych biletach na „Potop”, Grzegorz podenerwowany, bo nie wszystko było jeszcze dopięte na ostatni guzik, a Katarzyna z Elką ziewały jak po przehulanej nocy.

- Co się z wami dzieje? - załamywał ręce szef. - Weźmiecie się w garść, czy mam odwołać nasz udział w festiwalu?

- Och, zaraz odwołać! - zaoponowała Elżbieta. - Dziś jesteśmy w złej formie z powodu nis­kiego ciśnienia atmosferycznego, ale niech tylko wyskoczy wyż, pokażemy, na co nas stać. Sam będziesz brawo bił, zobaczysz.

Filipczak wybębnił na perkusji kilka taktów jakiejś zwariowanej melodii, co miało na celu ożywienie sennej atmosfery panującej na próbie. Wszystko to miało służyć podniesieniu ducha ca­łej ekipy.

Dziewczyny przestały ziewać, ale ja myślałam nadal o „Potopie”. Z kim Bartek w końcu poszedł na film? Może z Joanną albo jakąś inną koleżan­ką? Miał do tego pełne prawo, ale byłoby mi przy­kro, gdyby z niego skorzystał.

- Aniu, zejdź wreszcie z obłoków! - podregulował mnie Grzegorz po kolejnej pomyłce wy­nikłej z zamyślenia.

- Poprawię się! - przyrzekłam, ale mimo najszczerszych chęci zaliczyłam jeszcze ze dwa potknięcia.

Widziałam po minie Grzegorza, że jest pełen najgorszych przeczuć co do naszego występu w Kraśniku, postanowiłam więc pocieszyć go.

- Nie martw się, wypadniemy bardzo dobrze, obiecuję ci to.

- Skąd ten optymizm?

- Już starożytni Słowianie znali przepowied­nię, że jak generalna próba wypada źle, to pre­miera okaże się sukcesem.

- Trzymam za słowo! Zdobywasz nagrodę albo...

- ... albo nie chcesz mnie znać. Zgoda.

- Nie przerywaj starszym. Zdobywasz nagro­dę albo wyróżnienie jako solistka, względnie w występie zespołowym.

- Oczywiście. Przyrzekam uroczyście wrócić z nagrodą lub wyróżnieniem, w przeciwnym wypadku masz prawo wyrzucić mnie na zbitą twarz.

W ferworze dyskusji nie zwróciłam uwagi, że cały czas mówię o sobie i przyrzekam we własnym imieniu, a przecież reszta zespołu będzie miała w ewentualnym sukcesie również swój udział. Jeśli myślałam o nagrodzie, którą tak pochopnie przyrzekłam Grzegorzowi, to jedynie za piosenkę zespołową „Idą, idą leśni”. Śpiewa­łyśmy ją na dwa głosy, ja sopranem, Katarzyna z Elą altem i brzmiało to nieźle. Natomiast nie miałam pojęcia, jak zostanie odebrana przez dostojne jury „Dorota”.

Spojrzałam przepraszająco na koleżanki, nie chciałam, by uważały mnie za ważniaczkę, ale nie spostrzegłam na ich twarzach urazy. Widocz­nie istnienie gwiazdy było w zespole „Honoratki” faktem od dawna znanym i zaakceptowanym, zmieniały się tylko osoby zajmujące to stanowi­sko.

Ja objęłam tron po Zuzannie i zostało to przy­jęte w sposób całkiem naturalny, bez zdziwienia i komentarzy. O kandydaturze decydował szef. Zaczynałam pojmować mechanizm robienia ka­riery. Dobrze jest mieć talent, ale posiadanie ple­ców jest wprost niezbędne. Przyłapałam się na tym, że słowo „kariera” już nie budzi we mnie sprzeciwu. A jeszcze niedawno twierdziłam, że gwiżdżę na sławę i laury, wystarczało mi uzna­nie kolegów i profesorów, lubiłam śpiewać dla samego śpiewania. Co to się ze mnie zrobiło?

Możliwość zdobycia nagrody zrodziła chęć, aby po nią sięgnąć. Mało tego! Zrodziła pewność, że taka nagroda mi się należy. Przyrzeczenie złożo­ne Grzegorzowi było oczywiście żartem, ale za tym żartem kryło się całkiem poważne pragnie­nie sukcesu.

Próba generalna przeciągnęła się do późnego wieczora. Nadwątlone siły podtrzymywaliśmy kawą przyniesioną z dołu z kawiarni i ćwiczyliś­my do upadłego. Myślę, że wszyscy mieli dość i marzyli, aby pójść do domu.

Byłam trochę zaniepokojona, że koncentruje­my się wyłącznie na utworze zespołowym, a „Do­rota” leży odłogiem. Grzegorz miał zasadę brać się w pierwszej kolejności za rzeczy trudniejsze, czy bardziej kłopotliwe, ale jeśli liczy, że po takim wysiłku stać mnie jeszcze będzie na to, aby zostać i pracować nad utworem solowym, to się gruntownie myli. Czułam się przetrenowana do ostatecznych granic.

Jednak Grzegorz orientował się, na ile kogo stać, bo po zwolnieniu wszystkich poprosił mnie o chwilę rozmowy.

- Mamy jeszcze cztery dni, musimy je wyko­rzystać na twoją „Dorotę”. Celowo wałkowałem dziś tylko „Leśnych”, bo to ostatnia możliwość przeprowadzenia próby z tak dużą grupą. Z tobą zaczepimy się byle gdzie. Czy mogłabyś jutro znaleźć chwilę czasu?

- W niedzielę? - zdziwiłam się. Do tej pory podobnych propozycji nie miałam. Wyglądało to na prywatne zaproszenie, co było mi całkowicie nie na rękę. Zamierzałam odrobić zaległości szkolne z całego tygodnia, poza tym liczyłam na wi­zytę Bartka.

- Wyjeżdżasz gdzieś? - zmartwił się.

- Nie, ale mam bardzo obszerny plan na dzień jutrzejszy.

- Istnieją rzeczy ważne, bardzo ważne i nie­słychanie ważne. Jak na tle twoich planów wy­gląda festiwalowa nagroda?

- Chyba nie wziąłeś poważnie obietnicy, któ­rą nieopatrznie rzuciłam?

- Owszem, obietnicę dania z siebie maksimum wziąłem serio. Mamy jeszcze cztery dni, jeśli co­dziennie poświęcisz na trening godzinę, nie bę­dzie to wielkim uszczerbkiem, a efekt możemy osiągnąć duży. Powiem ci w zaufaniu: stawiam na ciebie jako solistkę. W zespole gubisz się, tra­cisz indywidualność równając do Eli i Katarzy­ny, które są bardzo przeciętne. Mam zamiar roz­wiązać w przyszłości zespół wokalny albo go zre­organizować, to znaczy ciebie zostawić jako so­listkę, a tamte dwie niech śpiewają w duecie. Wracając do spraw aktualnych, czy możesz po­święcić jutro godzinkę, półtorej? Pora dowolna, może być o świcie czy wieczorem, jak ci wypad­nie.

- Jeśli o świcie, to mogę - zgodziłam się wiedząc, że Bar tek nie wpada nigdy z samego rana.

- O której wstajesz?

- Zależnie od potrzeby, a ty?

- Tak samo. Myślę, że dziesiąta, to dość roz­sądna godzina.

- Dobrze, tylko gdzie zrobimy tę próbę?

- Najlepiej u mnie, mam pianino, wpadnę po ciebie, później cię odwiozę, nie stracisz wiele czasu.

Mówił rzeczowo, bez żadnych znaczących akcen­tów, a jednak to „u mnie”, „przywiozę cię”, „odwiozę” nie bardzo mi się podobało,

- Czemu nie u mnie? Ja również mam piani­no. W ten sposób zaoszczędzimy jeden kurs. Po­myśl, jaki to zysk na czasie i benzynie.

- Jesteś stanowczo za oszczędna - zauważył niezbyt rad, że urwie mu się prywatna wyciecz­ka, ale trzeba przyznać, że był taktowny i nie­natrętny, co należało zaliczyć mu na plus.

Przed snem zamiast o Bartku znów myślałam o Grzegorzu. Odkrywałam w nim coraz więcej pozytywów.

Nim usnęłam usłyszałam skrzypienie schodów i czyjeś ostrożne kroki. Ktoś szedł do mnie na górę. Przed drzwiami kroki ucichły. Odczekałam chwilę i zapytałam: kto tam?

- Nie śpisz jeszcze, Anusiu? - zapytał szep­tem tatuś.

- Właśnie miałam ten zamiar, ale zaintrygo­wały mnie czyjeś kroki na schodach. Czemu się skradasz, tatusiu?

- Przychodzę z wiadomością, ale nie wiem, czy jest aż tak ważna, by należało cię budzić.

Jaki delikatny jest mój tatuś. Przypomina tym Grzegorza. Więc skoro kocham tatusia, to...

- Wiesz, był pan Romański.

- Kiedy? - aż usiadłam na łóżku.

- Koło siódmej. Prosiłem, żeby zaczekał, aż wrócisz z próby, ale...

- Koło siódmej, mówisz, więc nie poszedł do kina? - jakże mnie ucieszyła ta wiadomość.

- Na ten temat nic mi nie wiadomo, pan Ro­mański przyszedł w innej sprawie. Proponuje ci za jutro wycieczkę autokarową do Puszczy Kampinoskiej.

- Z harcerzami?

- Chyba tak.

- Dziękuję uprzejmie, mam furę lekcji.

- A jeśli indywidualnie, to nie miałabyś fury lekcji?

- Wiesz doskonale, tatusiu, że u mnie kolejność jest następująca: pierwsze - obowiązek, drugie - przyjemność.

- Trzecie - wolne wnioski. W tym punkcie mieści się wyjaśnienie, dlaczego bez harcerzy wycieczka miałaby dla ciebie większy urok. Nie lubisz tłoku.

- Ano, nie lubię. Nie nadaję się do kolektywnego działania. Grzegorz twierdzi, że jako solistka jestem lepsza niż w zespole. I właśnie jutro...

- Romański prosił, żebyś była przed szkołą podstawową o dziewiątej. Będzie tam czekał autokar.

- Prosił, prosił! On w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że ja mam swoje sprawy. Prosił muszę być, tak?

- Nie mówił, że musisz, tylko że bardzo by chciał.

- A ja na dziesiątą jestem umówiona z Grzegorzem na próbę.

- To już i niedziele będziesz miała zajęte przez próby? Nie za dużo tego szczęścia?

- Jutrzejsza niedziela jest wyjątkowa. W czwartek pierwszy dzień festiwalu. Grzegorzowi bardzo zależy, żebym dobrze wypadła, stawia na mnie jako solistkę. Z zespołem już dziś była ge­neralna próba, a ja mam nie przerywać trenin­gu do ostatniego dnia. Co mi więc radzisz, komu mam zrobić zawód, Bartkowi, czy Grzegorzowi?

- Czekasz na radę? Czy sądzisz, że ktokolwiek może ci poradzić, to znaczy wziąć odpowiedzial­ność za decyzję? Mylisz się, decyzja musi wyjść od ciebie, ja mogę jedynie sprawę naświetlić tak, jak ją widzę: z Grzegorzem jesteś umówiona obowiązująco, z Bartkiem luźno, Grzegorzowi zależy na próbie, bo jak mówisz, stawia na ciebie, nato­miast Romański zorganizował wycieczkę głównie dla harcerzy...

- Otóż to, jednakowo rozumujemy, tatusiu.

- Rozumowanie rozumowaniem, a wycieczki ci żal.

- Trochę żal.

- Bo mimo wszystko Romański nadal włada twoim sercem.

- Górnolotnie powiedziane, ale... coś w tym jest.

- Więc w dalszym ciągu stoimy w punkcie wyjścia, decyzja nadal czeka na podjęcie.

- Jeszcze czeka. Cholerny świat! - zgrzytnę­łam zębami.

- A ja, o ironio, mogę ci jedynie życzyć dob­rej nocy.

- Śpij dobrze, tatusiu!

W tej chwili lubiłam tylko jego, na tamtych dwóch byłam zła jak rzadko. Miałam uczucie, ze zgodnie z prognozą Miłki wpadam w nerwicę z racji klęski urodzaju. Prawdę mówiąc Miłki też w tej chwili nie lubiłam. Łatwo być uśmiechniętą, sympatyczną i kochającą cały świat, jeśli nie ma się z tym światem żadnych konfliktów. Czemu Bartek w innym terminie nie wyskoczył zarówno z biletami do kina jak i z tą wycieczką? Cóż, będę musiała zrobić mu zawód. Jeśli zrozu­mie moje pobudki, to dobrze, jeśli nie... przykro. Ale przed snem myśli moje znowu opanował Grzegorz.

XI

Do Kraśnika jechaliśmy ponad dwie godziny, najpierw pociągiem, następnie autobusem. Naj­bardziej ciekawi byliśmy miejsca występów, więc zaraz po obiedzie udaliśmy się na oględziny. Amfieatr usytuowany był na skarpie, skąd rozcią­gał się widok na rzekę Wyżnicę i łąki. Plener sta­nowił dobre tło do charakteru odbywających się tu imprez. Wolna przestrzeń, to symbol swobody ulatujących stąd pieśni.

Zastanawiałam się, czy wszyscy są podobnie jak ja przejęci nastrojem chwili? Jeśli chodzi o na­szych, to albo udawali obojętnych, albo istotnie atmosfera amfiteatru nie robiła na nich wrażenia. Mogło to pochodzić stąd, że wszyscy prócz mnie i Filipczaka bywali już tu w ubiegłych la­tach.

Zgodnie z tradycją powinnam jako debiutantka mdleć ze strachu, co z kolei miało stanowić gwa­rancję sukcesu, ale sytuacja ubiegłoroczna nie powtórzyła się. Tremę, owszem, miałam, ale trzy­małam się dzielnie i żadna interwencja lekarska nie była potrzebna. Być może zła to wróżba, ale co miałam robić? Byłam w dość dobrej formie i nic na to nie mogłam poradzić.

Rozejrzałam się po sali. Podniecenie malowało się na wielu twarzach, a były to twarze moich przeciwników. Każdy z nich marzył o nagrodzie, każdy chciał być tym najlepszym i wrócić do domu w aureoli sławy.

Na razie tłum był bezimienny i każdy znajdu­jący się na sali miał szansę stać się zdobywcą na­grody. Później przyjdą pierwsze rozczarowania. Rozczarowanych będzie więcej niż szczęśliwych, takie jest prawo konkursu.

Pierwszy dzień festiwalu wypełniły występy solowe. Zainaugurował je chłopak podobny do Karela Gotta, śpiewający piosenkę „Dziś do cie­bie przyjść nie mogę”. Śpiewał moim zdaniem bardzo dobrze, z pewnością uzyska u jurorów wy­soką lokatę.

Z każdą następną pieśnią ulatniała się moja na­dzieja na zdobycie nagrody. Niektórzy z wystę­pujących prezentowali tak wysoki poziom wy­konawstwa, że myśl o dorównaniu im była zwyk­łym zuchwalstwem, toteż kiedy przyszła kolej na mnie, miałam niezbite przekonanie, że mój wy­stęp jest tylko formalnością, odfajkowaniem, mu­si się odbyć, ponieważ został zgłoszony, ale nie spowoduje żadnych przesunięć na tablicy wyni­ków.

Ta świadomość sprawiła, że trema opuściła mnie prawie całkowicie i na estradę wkroczyłam nie i spokojnie. Nic przecież nie miałam do stracenia. Grzegorz uśmiechał się do mnie od fortepianu, ale uśmiechem urzędowym, nie prywatnym, uważał widocznie, że należy mi doda­wać otuchy, ale nie rozpraszać i denerwować.

Ja tymczasem byłam opanowana jak nigdy, przestałam się lękać o to, jak wypadnę, patrzyłam bez strachu w kierunku dostojnych jurorów, co mi mogli zrobić?

Jakby wyczuli, że się ich nie boję i nie ma mnie co straszyć groźnymi minami, bo uśmiechali dyskretnie, a jedna z pań robiła to całkiem jawnie, kiwając przy tym głową, nie wiem, czy pobłażaniem, czy aprobatą. Kiedy schodziliśmy ze sceny, Grzegorz szepnął w przelocie:

- Było na medal!

Ucieszyłam się, że tak uważa, niech ma tę drobną satysfakcję, za wysiłek jaki włożył w moją edukację piosenkarską.

- Nagroda murowana - dodał jeszcze, fun­dując mi tym razem jedno z tych swoich ulubionych spojrzeń.

O naiwny optymisto! - pomyślałam z litością. - Czeka cię duże rozczarowanie, o co, mam nadzieję, nie będziesz miał pretensji do mnie, sta­rałam się wypaść jak najlepiej.

Następnego dnia stawały do konkursu zespoły. Nasz występ był trzynasty z kolei, na co jakoś nikt nie zwrócił uwagi. Czyżbym tylko ja przywiązywała wagę do magii liczb i wróżb? Tym razem wbiłam sobie w głowę, że trzynastka powinna przynieść nam szczęście i nie mogłam wprost doczekać się naszej kolejności. Byłam pod­niecona i przekonana o ważności chwili, ocze­kując tego samego po innych..

Grzegorz był jakiś chmurny, dziewczęta ospa­łe, tylko Cygan z Filipczakiem próbowali pod­trzymywać ducha w narodzie. Brak entuzjazmu w zespole brałam za dobrą wróżbę i tak się nią zasugerowałam, że po występie stwierdziłam, iż nasza piosenka była najlepiej wykonana z dotych­czas prezentowanych. Grzegorz był innego zdania.

- Jest nie dopracowana, za mało ćwiczyliśmy.

- Nie upierałbym się przy nagrodzie, ale wy­różnienie powinniśmy dostać - twierdził Cygan.

Ja również byłam zdania, że należy nam się punktowane miejsce. Reszta nie zabierała głosu, zostawiając ten dylemat czynnikom kompetent­nym.

Drugi dzień występów zespołowych mieliśmy wolny i żeby sobie nie psuć humorów, na wypa­dek, gdyby produkował się jakiś zespół lepszy od naszego, nie poszliśmy w ogóle do amfiteatru, pragnąc zachować złudzenia, że zespół „Honoratki” nie ma sobie równych.

Niedzielę, ostatni dzień festiwalu, ogłoszono dniem laureatów. Wyniki miały być ogłoszone dopiero na popołudniowym koncercie. Niektórzy usiłowali wcześniej zdobyć informacje z posie­dzenia jury, ale przynosili wieści na ogół sprzecz­ne, więc jedyną słuszną rzeczą było uzbroić się w cierpliwość.

Cygan twardo obstawał przy należnym nam wyróżnieniu, natomiast Grzegorz przyznawał pry­watnie pierwszą nagrodę mnie, drugą chłopakowi podobnemu do Karela Gotta. Co do trzeciej i wyróżnienia nie potrafił się zdecydować.

Czas dzielący nas od momentu ogłoszenia wyników zabijaliśmy chodzeniem po mieście, ale nie było to zwiedzanie w pełnym znaczeniu tego sło­wa, gdyż wszyscy myśleliśmy o koncercie laureatów.

Łaziliśmy więc wytracając kwadranse, które jak na złość mijały niezmiernie wolno. Po obie­dzie napięcie jeszcze wzrosło.

- Rozluźnijcie się, dziewczyny! - nawoływał Cygan. - Musicie być przygotowane na bisy, które wymagają dobrej formy.

Grzegorz milczał. On chyba z największym przejęciem oczekiwał wyników festiwalu. To zrozumiałe. Sukces zespołu byłby przede wszystkim sukcesem kierownika. Za wygraną bitwę hono­ruje się przywódcę wojsk, za udany film - reżysera.

Bardzo chciałam, żebyśmy otrzymali to wyróżnienie stanowiące bezsprzeczną zasługę Grzego­rza. Przecież wszyscy byliśmy samoukami, nikt nie miał za sobą szkoły muzycznej nawet stopnia podstawowego, każde z nas dysponowało jedynie odrobiną talentu i dużą dozą dobrych chęci. Grzegorz, pracując nad tą zbieraniną talentów, nadał jej jakiś styl i podciągnął do poziomu pozwalającego na udział w ogólnopolskim festiwalu.

Jeśli chodzi o mnie, to zrobiłam ogromny krok naprzód. Z chórzystki awansowałam na solistkę zespołu szkolnego, a następnie wypłynęłam na szersze wody, czyli na estradę Ośrodka Kultury, skąd już droga otwarta była wszędzie. Pierwsza prowadziła do Kraśnika na festiwal pieśni party­zanckiej. Czy będą następne i dokąd?

Ogłoszenie wyników i koncert laureatów wy­znaczono na godz. 15, ale my już wcześniej krą­żyliśmy wokół amfiteatru, aby się przypadkiem nie spóźnić.

Wyczytywanie zwycięzców zaczęto od końca, czyli od wyróżnień dla zespołów wokalnych. Nie­stety, wyróżnienia, a było ich trzy, ominęły zes­pół „Honoratki”. Musieliśmy przyznać, że laure­aci byli bardzo dobrzy. Widocznie prezentowali się w drugim dniu przesłuchań zespołowych, w tym dniu, kiedy my nie uczestniczyliśmy, bo słu­chaliśmy ich po raz pierwszy.

Po wyróżnieniach nastąpiły nagrody, również dla zespołów. Była więc trzecia, druga i pierwsza uzyskana także nie przez nas.

Miny nam zrzedły, zwłaszcza Cyganowi za nie­trafną wróżbę, najmniej zawiedziony był Grzegorz.

- Chyba możemy się już zbierać do odwrotu? - powiedziałam. - Nic tu po nas. Kiedy mamy pociąg?

- Pojedziemy wieczornym. Jeszcze będą na­grody dla solistów - Grzegorz spojrzał na mnie znacząco, sugerując, że wiąże z nimi jakieś nadzie­je.

Ja nie miałam złudzeń. Obiecując powrót z na­grodą miałam na myśli występ zespołowy, prze­cież próby kosztowały nas tyle wysiłku. Skoro był to wysiłek bezowocny, naiwnością byłoby wierzyć w nagrodę indywidualną, która kosztowała mniej więcej tyle trudu, co i przyjemności. Aż tyle pychy w sobie nie miałam, żeby uważać się za lepszą od kolegi z Radomia podobnego do Karela Gotta, czy dziewczyny o imieniu Angela. Imię nieco pretensjonalne, lecz wykonawczyni bardzo dobra.

Milczałam nie chcąc odbierać Grzegorzowi złu­dzeń, niech rozczarowanie dosięgnie go z rąk osób trzecich.

W czasie przerwy wielu uczestników zamierzało się ulotnić podobnie jak my, ale organizatorzy usilnie namawiali do pozostania, by koncert solistów nie odbywał się przy pustej widowni. Mimo tych zabiegów ilość pozostałych zmniejszyła ę prawie o połowę.

- Brak kultury, brak kultury! - zżymał się Grzegorz.

- Niekoniecznie - próbowałam brać w obronę tych, którzy nie czuli potrzeby uczestniczyć w sukcesach zwycięzców. Po minach Filipczaka, Elki i Katarzyny wnioskowałam, że oni również uważają dalszą swoją obecność za zbędną i chętnie czmychnęliby na dworzec.

- No, Anka, cała nadzieja w tobie! - zawołał Cygan. - Jeszcze masz szansę uratowania honoru naszego miasta. Ja na twoim miejscu nie pozwoliłbym, żeby Pruszków czy Radom nad nami górował.

Też się wybrał! Jakby cokolwiek w tej chwili mogło zależeć ode mnie.

- Ania już uratowała honor naszej reprezen­tacji opanowawszy w przyspieszonym tempie zupełnie nową dla niej rzecz. Znakomicie interpretowała „Dorotę”, znakomicie! Nagrodę ma w kie­szeni, ręczę głową!

- Dziękuję! Tylko czy jurorzy o tym wiedzą? - zadrwiłam.

- Bądź spokojna, nie są głusi.

Pewność Grzegorza stała się zaraźliwa. Nikt nie wątpił, że czeka mnie runda honorowa, czyli występ w koncercie laureatów. Skoro szef wygła­sza pochwały z takim przekonaniem, to widocz­nie są ku temu podstawy. Sama nie wiedziałam, co myśleć i jak się nastawiać, po prostu bałam się mieć nadzieję, by nie doznać tym większego rozczarowania. Z niecierpliwością czekaliśmy wszyscy na ogłoszenie końcowych wyników.

Wyczytywanie laureatów - solistów zaczęto również od końca. Wyróżnienie zostało przyzna­ne tylko jedno, w dodatku niezbyt trafnie, bo kiedy chłopak, który je otrzymał, odśpiewał swo­ją „Pieśń o Jastrzębiu”, brawa były niewielkie, a nawet rozległy się pojedyncze gwizdy. Publicz­ność reagowała niezadowoleniem na werdykt jury, natomiast kolejny laureat uhonorowany trzecią nagrodą, a był nim „Kareł Gott” został powitany rzęsistymi oklaskami już na samym wstępie. Śpiewał jeszcze lepiej niż w dniu przesłuchań. Przez cały jego znakomity występ zastanawiałam się, kto mógł go zdystansować, spychając aż na trzecie miejsce? Może Angela, ale byłoby niespra­wiedliwe, gdzie jej do niego, może... ja? I to również stawiałoby obiektywizm jurorów pod znakiem zapytania.

Nie od razu dane nam było zaspokoić cieka­wość, bo „Gott”, a właściwie Jerzy Krysznik bisował aż dwukrotnie, tak podobało się wszystkim wykonanie jego piosenki.

W końcu przystąpiono do ogłoszenia nagrody drugiej. Otrzymały ją ex equo dwie uczestniczki, mianowicie: Angela Drobniak za wykonanie na­strojowej pieśni: „Deszcz jesienny, deszcz” oraz... Anna Maria Kruszewska za „Dorotę”.

Więc jednak! Grzegorz miał dobre wyczucie, bezbłędną orientację. Nic dziwnego, kilkakrotnie uczestniczył już w festiwalu pieśni partyzanc­kiej, miał sposobność poznać upodobania jurorów oraz kryteria, którymi kierują się w swoich sądach.

Mimo radości jaką odczuwałam dowiedziawszy się o nagrodzie, nie mogłam pozbyć się przekona­nia, że ci jurorzy są jednak trochę głusi, nato­miast ich wzrokowi nie można nic zarzucić. An­gela była bardzo ładną dziewczyną, ja też podob­no nie najbrzydszą, a że w jury przeważali pa­nowie, więc nasz kolega miał automatycznie mniejsze szanse - kombinowałam, ale zaraz skar­ciłam siebie za takie rozumowanie. Gdyby było słuszne, urządzanie festiwali mijałoby się z ce­lem.

Pierwsza śpiewała swoją piosenkę-laureatkę Angela. Starałam się skupić i słuchać uważnie, by odpowiedzieć samej sobie, kto lepszy: ona czy Jerzy Krysznik? Jednak całkowite skupienie się było w mojej sytuacji niemożliwe, przecież za chwilę miałam wejść na estradę. Ogarnęło mnie wewnętrzne drżenie. Za moment stanę przed wi­downią, przerzedzoną, bo przerzedzoną, ale uważ­ną i surową, żebym nie została wygwizdana jak ten nieszczęśnik, któremu udało się zdobyć nie­słuszne zdaniem słuchaczy wyróżnienie.

Angelę przyjęto ciepło, też bisowała, zaczyna­łam się denerwować. To zły objaw, zdenerwowa­niem mogę wszystko popsuć, zatnę się w najmniej odpowiednim miejscu i będzie kompromitacja za­miast chwały.

Grzegorz musiał mnie obserwować i zauważyć stan w jakim się znajduję, bo uścisnął mi rękę i szepnął cichutko: - Trzymaj się!

Nie wiem, czy dobrze śpiewałam swoją „Doro­tę” i czy brawa przeznaczone były dla mnie jako wykonawczyni, czy może dla Grzegorza jako aranżera, bo pamiętam, że przewodniczący jury wręczając mi dyplom wspomniał nie tylko o ory­ginalnej interpretacji, ale i aranżacji. W każdym razie ze sceny schodziłam usatysfakcjonowana i szczęśliwa. Mój występ był ostatnim punktem programu, pierwszej nagrody nie przyznano.

Do domu biegłam jak na skrzydłach. Uzyska­ny dyplom był drugą w moim życiu nagrodą za działalność artystyczną. Pierwsza otrzymana w Puławach za systematyczną i owocną pracę w chórze szkolnym była dla mnie zaskoczeniem, a poza tym zbiegła się z komplikacjami rodzinny­mi, wobec których wszystkie inne przeżycia bladły i traciły właściwy wymiar, nie odczuwałam więc z jej powodu takiej radości jak teraz. Na­groda obecna była wypracowana, wymarzona w głębi ducha, choć nie przyznawałam się do tego nawet sama przed sobą, była w końcu ukorono­waniem pragnień i nadziei, sprawdzianem możliwości, pozwalającym uwierzyć w posiadanie talentu.

Myśl, że mogę się stać w przyszłości piosen­karką z prawdziwego zdarzenia, występować za­wodowo na estradach, nagrywać płyty, czy na­wet wyjeżdżać na zagraniczne wojaże, przypra­wiała mnie o radosny zawrót głowy. Byłam szczę­śliwa i chciałam się tym szczęściem jak najszyb­ciej podzielić z najbliższymi. Miałam na myśli przede wszystkim tatusia i ewentualnie Bartka. Tylko oni dwaj zdolni byli pojąć wagę otrzyma­nej przeze mnie nagrody.

Tatusia w domu nie zastałam. Zrobiło mi się przykro, co spostrzegła nawet Solange nie zwra­cająca zazwyczaj uwagi na stany duchowe do­mowników.

- Nie poznali się na tobie? - stwierdziła do­myślnie i nim zdążyłam sprostować zaczęła mnie pocieszać: - Głowa do góry! Nie wyszło tym ra­zem, wyjdzie następnym, a jak nie, to też małe zmartwienie. Co to za festiwal, nawet wstyd się przyznać, że się w czymś takim uczestniczyło.

- Dlaczego? - zawrzałam oburzeniem.

- A kto słyszał o jakimś Kraśniku? Opole, Sopot, to jest coś, ale Kraśnik? Dziura zabita deskami.

- Byłaś, widziałaś?

- Nie i wcale się nie wybieram.

- Podziwiam cię! Podziwiam, jak możesz wy­dawać sądy o czymś, czego nie widziałaś i nawet wyobrazić sobie nie potrafisz.

- Przepraszam, widzę, że się naraziłam artystee, ale skąd mogłam wiedzieć, że zakochałaś się w tym mieście?

- Wcale się nie zakochałam! Wszystkie twoje domysły są błędne, poczynając od tego, że się na mnie nie poznali.

- A więc się poznali? Gratuluję! - wycisnęła mi na policzku całusa, co zaskoczyło nie tylko mnie, lecz i wchodzącego właśnie tatusia.

- Moje dziewczęta się całują! - wykrzyknął ze szczerym zdumieniem. - Będzie deszcz.

- Składam Ani gratulacje - wyjaśniła Solange i szepnęła mi do ucha: - Zapomnij o naszej sprzeczce!

Zapomnij! Udała mi się macocha!

- Gratulacje! - ucieszył się tatuś. - To i ja bym się przyłączył, tylko nie wiem...

- ... czy warto? - wpadłam mu w zdanie. - Solange powiedziała, że zdobyć nagrodę na takim festiwalu, to wstyd.

- Nic podobnego! - zaprotestowała. - Prze­kręciłaś moje słowa.

- Ale sens ich zachowałam. Wiem, że pomniej­szyłaś znaczenie festiwalu, chcąc mnie pocieszyć, bo sądziłaś, że wróciłam z pustymi rękami.

- Skoro tak nie jest, to niech cię uściskam - zawołał tatuś i zadysponował na cześć laureatki uroczysty wieczór przy świecach. Program wie­czoru miał obejmować świąteczną kolację połą­czoną z częścią artystyczną.

Marta przeszła samą siebie wyczarowawszy na poczekaniu różne smakowitości, ale nic nie było w stanie poprawić mi nastroju tak nieopatrznie popsutego przez Solange. Czułam przedsmak goryczy, którą zaprawiony bywa widocznie każdy sukces.

Gdybym istotnie wróciła bez nagrody, jak tylu innych, którym nie dopisała łaskawość jurorów? Czy porażka podcięłaby mi skrzydła, czy może skłoniła do intensywniejszego wysiłku? W każ­dym razie przyniosłaby na pewno więcej żalu, niż czułam radości z odniesionego zwycięstwa.

- Czy laureatka zechce dać nam koncert? - zapytał tatuś, chcąc rozładować smętny nastrój towarzyszący tej uroczystej kolacji.

- Och, nie, może innym razem! - zaopono­wałam.

- Cóż to, bohaterowie są zmęczeni?

- Owszem, poza tym jutro muszę iść do szko­ły. Powinnam wpaść do Miłki, dowiedzieć się, co zadane.

- O tej porze?

- Miłka nie chodzi spać z kurami.

- Ale jest ciemno. Spójrz, jaka noc za oknem.

- Co mi tam! Duchów się nie boję.

- Nie o duchach myślałem... jednak idziesz?

- Obowiązek wzywa.

Nie była to stuprocentowa prawda, bo przede wszystkim chciałam zobaczyć się z Bartkiem. Te­raz już tylko on mógł poprawić mi humor.

- Odprowadzę cię - zaofiarował się tatuś.

- Ależ to zbyteczne! - starałam się wyper­swadować mu ten pomysł. - Szkoda twojego czasu.

- Tylko w jedną stronę, tylko w jedną stronę - uspokoił mnie.

Dom państwa Romańskich tonął w ciemnościach, z wyjątkiem jednego oświetlonego okna.

- Coś mi się zdaje, że jednak w tym domu chodzą spać z kurami - stwierdził tatuś.

A to się wybrałam!

- Nie wszyscy śpią, ktoś się jeszcze tłucze - spojrzałam z nadzieją w to oświetlone okno.

Wtedy z ciemności wynurzył się Przecinek i zaczął zawzięcie ujadać. Uciszałam go nie szczę­dząc pieszczotliwych słów, ale to nic nie po­magało. Nic dziwnego, byłam tu rzadkim gościem i pies miał prawo traktować mnie jak ob­cego.

Nieustający jazgot wywołał kogoś z domu. Za­płonęła żarówka nad drzwiami wejściowymi i na ganku ukazał się Bartek.

- Widzę, że mogę już wracać - szepnął tatuś i wycofał się w ciemność ulicy.

- Kto tam? - zawołał Bartek nie poznając mnie z daleka.

- To ja!

- Ann, co za niespodzianka! - ucieszył się podbiegając do furtki. - Proszę, wejdź!

Przecinek w dalszym ciągu warczał nieprzyjaźnie.

- Słuchaj, ja nie wejdę ani kroku dalej, bo twój pies gotów rozerwać mnie na ćwierci.

- Poczekaj moment, uwiążę nygusa... no, te­raz już nic ci nie zagraża. A swoją drogą, żeby na ciebie warczał, to skandal!

- Dobry pies powinien szczekać na obcych.

- Przecież nie jesteś obca.

- On ma inne zdanie na ten temat.

- Rzadko cię widuje, fakt. Posprzeczałyście się z Miłką, czy co?

- Nic podobnego, tylko brak czasu na towa­rzyskie spotkania. A dziś, kiedy akurat muszę dowiedzieć się, co zadane, to ona już śpi.

- Śpi? Ha, ha! Miłka hula u cioci na imieni­nach. Poczekaj trochę, powinna niedługo wrócić.

- Ja ci chyba przeszkadzam? Skoro zrezygno­wałeś z imienin, to pewnie się uczysz?

- Akurat nie. Siedzę w domu, bo nie lubię uczestniczyć w rodzinnych jubileuszach.

- Cioci musi być przykro.

- Nie sądzę. Przyzwyczaiłem wszystkich do swojej nieobecności i spokój.

Zaprosił mnie do pokoju, sadzając w wygodnym foteliku. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, a potem położył rękę na mojej dłoni. Uśmiechnę­łam się.

- Czemu nie pytasz, jak mi poszło w Kraś­niku?

- Czekam, aż sama powiesz.

- Nie wypada mi się chwalić.

- Więc można pogratulować - domyślił się.

- Właśnie czekam na to i czekam!

- Trzeba było walić od razu. Jaka nagroda wam wpadła?

- Nie wam, a mnie - sprostowałam. - Po­derwałam drugą nagrodę w kategorii solistów.

- Drugą?! - udawał oburzonego. - Kto śmiał być lepszy od ciebie?

- Pierwszej nie przyznano.

- A to co innego! - wycałował mnie w oba policzki. - Podejrzewałem, że wrócisz z nagrodą, ale kiedy zobaczyłem cię taką jakąś markotną, zwątpiłem.

- Solange popsuła mi całą uciechę. Powiedziała, że do nagrody zdobytej na takim festiwalu wstyd się przyznawać.

- Niby dlaczego?

- Bo Kraśnik, to nie Sopot ani Opole.

- Dziwny argument, a jeszcze dziwniejsze, że przejęłaś się tym, co powiedziała Solange, osoba, dla której podobno muzyka może nie istnieć.

- Wyobraź sobie, ona wcale nie chciała mnie dotknąć, przeciwnie, pragnęła pocieszyć i celowo pomniejszyła rangę tej nagrody, gdyż była po­dobnie jak ty przekonana, że mnie ona ominęła.

- Więc o co chodzi?

- O to, że obiektywnie ma za nic całą impre­zę i niechcący się z tym wydała.

- Pewno nie ona jedna uważa, że liczą się tylko wielkie i głośne festiwale, lecz zabraniam ci się tym przejmować - znów pogłaskał mnie po ręce.

- Łatwo powiedzieć! - westchnęłam.

- Rozumiem twoje wzburzenie. Wróciłaś uwznioślona, pełna przeżyć najwyższego rzędu, nieomal sfrunęłaś na skrzydłach z Parnasu, by spaść na ziemię obtłukując sobie kolana. To się zdarza. Im dalej w życie, tym więcej sińców. Mu­sisz się zahartować, by małe rozgoryczenia nie przyćmiewały wielkich radości. Mrówka nie może pożreć słonia.

- Ale może mu nadokuczać.

- Chroni go gruba skóra.

- U mnie to niewykonalne.

- Zakład? Już jutro mniej będziesz pamiętać o niefortunnej wypowiedzi twojej uroczej maco­chy, a po pewnym czasie zapomnisz całkowicie, natomiast nagroda zostanie nagrodą i opowiadać o niej będziesz prawnuczętom w XXI wieku.

- Jakoś nie widzę siebie w roli prababci.

- Ja też nie!

Zaczęliśmy się śmiać i ta minuta wesołości ra­dykalnie poprawiła mi humor. Pogadaliśmy jesz­cze trochę, a ponieważ Miłka nadal bawiła na imieninach, musiałam wracać nie dowiedziawszy się, co zadane.

Bartek odprowadził mnie pod sam dom.

- Kiedy się zobaczymy?

- A kiedy byś chciał?

- Jutro i pojutrze, i popojutrze. Codziennie. A ty?

- Też.

- Słuchaj, Ann... ten Grzegorz, to cię chyba teraz na rękach nosi?

- Przesada. Owszem, duma mu wątłą pierś rozpiera, że tak się na mnie poznał, ale żadnych objawów uwielbienia nie zanotowałam - lawi­rowałam, by jakoś pogodzić prawdę z nieprawdą.

- A ty, co czujesz z racji tej nagrody, no, po­wiedzmy, wdzięczność dla instruktora, albo...

- Owszem, żywię pewnego rodzaju wdzięcz­ność, to zrozumiałe.

- Od wdzięczności tylko niewielki krok do...

- ...niewdzięczności. Czy sądzisz, że na każdym konkursie będę garściami zgarniać nagrody?

- Wierzę w ciebie.

- Dziękuję, wiara to rzecz pokrzepiająca, podnosi na duchu i dodaje sił w chwili zwątpienia.

- Więc miewasz chwile zwątpienia? Myślałem, że czujesz się pewnie na nowym gruncie, podej­rzewałem nawet, że nie zechcesz już mnie znać...

- Jak możesz... - głos mi się załamał.

- Przepraszam, Ann. To były oczywiście mglis­te przypuszczenia, wiesz, w życiu bywa różnie.

- Ach, ty, znawco życia! - w dalszym ciągu było mi przykro.

- Jeszcze raz cię przepraszam - pocałował mnie w rękę. - Więc kiedy się zobaczymy?

- To zależy od ciebie. Ja mam teraz trochę luzu, jeśli więc harcerze dadzą ci urlop, możemy się spotkać.

- Czemu z taką niechęcią mówisz: harcerze?

- Zdawało ci się - skłamałam. Instynkt sa­mozachowawczy podszepnął mi, że nie należy zdradzać się z tym, co myślę, bo to mogło spo­wodować jedynie rozdźwięk między nami. Harcerstwo było pasją Bartka i jedyne, co mogłam zrobić, to pogodzić się z tym.

- Zastanawiam się, czy zaproszeniem na an­drzejki, które organizuję dla drużyny, zrobię ci przyjemność, czy nie?

- Dziwny człowiek z ciebie, nad czym tu się zastanawiać - wykrzyknęłam ucieszona per­spektywą spędzenia wieczoru andrzejkowego w jego towarzystwie. Oczywiście wolałabym tę za­bawę bez udziału harcerzyków, ale skoro nie było wyboru, należało cieszyć się tym, co realne.

- Więc do soboty! - powiedział na pożegna­nie.

- Do soboty? - ocknęłam się. Normalnie w sobotnie popołudnia mieliśmy próby, ale na to najbliższe Grzegorz zaplanował uroczysty wie­czorek z herbatą i tańcami, dla uczczenia mojej nagrody. Nic nie stałoby na przeszkodzie, by za­prosić Bartka na tę imprezę, ale on przecież nie zostawi swoich dzieciaków.

- Masz coś w sobotę? - zmartwił się.

- Nic ważnego, jakoś się wykręcę - uspokoi­łam go, choć nie miałam pojęcia, jak to zrobię. Gdybym się mogła rozdwoić lub zdobyć sobow­tóra, byłoby po problemie, ale takich ułatwień jeszcze nie wymyślono. Z czegoś trzeba będzie zrezygnować. Tylko z czego? Z wieczoru z Bartkiem w żadnym wypadku! Więc z uroczystości organizowanej na moją cześć? Ciężko!

Myślałam prawie do północy nad sensownym rozwiązaniem, przychodziły mi do głowy różne pomysły, ale jeden gorszy od drugiego. Dopiero we śnie wpadłam na myśl, by z całą paką wpro­sić się na harcerskie andrzejki. Nie było to wyj­ście idealne, lecz innego nie widziałam.

Rano opadły mnie wątpliwości. Po pierwsze: jak ustosunkuje się Bartek do mojego pomysłu, po drugie: czy Grzegorzowi i reszcie będzie to odpowiadało. W końcu to dorośli ludzie chcący się zabawić w ścisłym gronie. Tak więc pomysł połączenia dwóch imprez upadł. Jedyne, co mo­głam zrobić, to być trochę na jednej, trochę na drugiej.

Tak uczynię! - postanowiłam. - Oczywiście najpierw pójdę do Bartka, choćby z tego względu, że u niego się wcześniej zaczyna, a po jakimś czasie, powiedzmy po dwóch godzinach odmelduję się i zdążę zaliczyć spotkanie w Ośrodku Kul­tury. Gdyby zabawa harcerska okazała się aż tak szampańska, że byłoby mi żal wycofać się przed zakończeniem, to zrezygnuję z tańców u Grzego­rza. Trudno, w końcu muszę trzymać się okreś­lonej linii działania i jeśli muszę wybierać, wy­bieram Bartka. Grzegorzowi będzie przykro, ale co ja na to poradzę? Zawsze stawiałam sprawę jasno i w dalszym ciągu muszę być konsekwent­na.

Przez kilka dni żyłam, wyłącznie myślą o nad­chodzących andrzejkach. Postanowiłam nie być biernym uczestnikiem zabawy, ale włączyć się do niej z własnym programem. Na pewno będzie lanie wosku i związane z tym wróżby. Dobrze byłoby wystąpić w charakterze wróżki, ale na­leżało się do tego zadania nieco podszkolić, wy­pożyczyłam więc w bibliotece książkę gier i za­baw konkursowych, gdzie były gotowe wypowie­dzi na temat powstałych w trakcie lania wosku figur.

Tak więc cień, który przedstawia buty, to miła podróż albo oczekiwani goście, kapelusz - „oj nie plotkuj, bo właśnie plotkują na ciebie”, kot - „nie daj się ponieść nerwom”, itd.

Wkułam kilka gotowych formułek, wymyśli­łam jeszcze kilka własnych, następnie zaplano­wałam numer z psem i kością. Miało to wyglądać tak: każdy z uczestników położy w oznaczonym miejscu kość lub jakiś inny psi smakołyk, a rze­czoznawca, w tej roli widziałam naszą Kropkę, dokona wyboru. Czyją kość lub ciastko wybierze, ten ma zapewnione powodzenie na cały rok szkolny.

Opracowałam jeszcze kilka gier konkursowych na wszelki wypadek, trzymając oczywiście wszy­stko w tajemnicy, nawet przed Miłką, która zo­stała również zaproszona na wieczorek. Ona też planowała jakieś atrakcje, z którymi się nie zdra­dzała.

Przygotowywałam się do tej zabawy prawie tak samo pracowicie, jak do festiwalu pieśni par­tyzanckiej, tylko tremę miałam odrobinę mniej­szą.

I oto w przeddzień imprezy Miłka przyniosła do szkoły hiobową wieść: andrzejki odwołane!

- Czemu! - nie wierzyłam własnym uszom.

- Zmarła jedna z nauczycielek, długoletnia opiekunka drużyny. Pogrzeb jutro rano. W tej sytuacji zabawa nie może się odbyć, sama rozu­miesz.

Rozumiałam, pogrzeb i zabawa to rzeczy nie do pogodzenia, Bartek musiał odwołać andrzej­ki. Chyba teraz na naszą uroczystość do Ośrod­ka zechce przyjść?

- Jak myślisz? - zapytałam Miłkę - czy wypada zaprosić was, to znaczy ciebie i Bartka na tańce organizowane przez Grzegorza?

- Naprawdę chcesz nas zaprosić? - ucieszy­ła się. - A już myślałam, że będę skazana w ten wieczór wyłącznie na telewizję. Naturalnie, że przyjdziemy, taka okazja!

Tak więc życie przyniosło radykalne rozwiąza­nie problemu. Szkoda tylko czasu straconego na przygotowanie programu rozrywkowego, który nie da się zastosować u Grzegorza. Każda z im­prez miała odrębną specyfikę, to co dobre na za­bawę harcerską mogło okazać się niewypałem na „dorosłej” potańcówce. Przykrość z powodu zmar­nowanego wkładu pracy łagodziła myśl, że będę miała Bartka na wyłączną własność.

Następnego dnia Miłka, niestety, przyniosła niepomyślne wiadomości.

- Bartek kazał cię przeprosić, ponieważ nie może skorzystać z zaproszenia na wieczór.

- Znowu coś? - jęknęłam. Na ponowny za­wód nie byłam przygotowana. - Czy zamiast zabawy ma zamiar urządzić harcerzom nocne ma­newry?

- Nie sądzę. On po prostu uważa, że prosto z pogrzebu nie może iść na potańcówkę.

- Hm... - zrobiło mi się głupio. Nie wiedzia­łam, co powiedzieć w takiej sytuacji.

- Widzisz, Bartek bardzo cenił tę nauczyciel­kę. Przez sześć lat była jego wychowawczynią, a przez następne sześć opiekunką drużyny, którą on prowadzi. Prosił, żeby ci przedstawić jego racje.

- Rozumiem, nie może inaczej postąpić. Właś­ciwie to i ja powinnam zrezygnować z zabawy, ale tym razem nie mogę. Będzie świętowanie mojej nagrody, nieobecnością zrobiłabym zawód całemu gronu...

- Nie musisz się tak gęsto tłumaczyć. Masz nie tylko prawo, ale i obowiązek uczestniczyć w uroczystości zorganizowanej na twoją cześć. Bartkowi było przykro, że nie może być z tobą w tak podniosłej chwili, ale twierdził, że gdyby się załamał i poszedł w takim stanie ducha, w jakim się obecnie znajduje, popsułby zabawę tobie i wszystkim obecnym. Jeszcze nigdy nie widzia­łam go tak przygnębionym.

- Może powinnam wpaść do niego? - na­prawdę nie wiedziałam, jak należało się zacho­wać w takim wypadku.

- Lepiej nie. Sądzę, że dziś woli być sam.

Zamyśliłam się. To szlachetne z jego strony, że potrafi tak głęboko przeżywać, ale świadomość, że woli być sam niż ze mną, już mniej mnie zach­wycała. To wieczne odsuwanie na boczny tor sprawiało mi przykrość. Jednak kryłam się z tym, żeby nie być posądzoną o małoduszność, zwłasz­cza, gdy chodziło o sprawy ostateczne i nieodwra­calne. Skoro Bartek woli przeżywać smutki w samotności, należało uszanować jego wolę.

Prawdę mówiąc również straciłam ochotę do zabawy i umówiłam się z Miłką jedynie z obo­wiązku. Kiedy wyszłam z domu, zobaczyłam sto­jący na ulicy samochód Grzegorza.

- Co się stało? - zawołałam przygotowana na kolejnego pecha.

- A co się miało stać? - zapytał zdziwiony moim pytaniem.

- No... czemu zawdzięczam twoją obecność w tym miejscu. Przecież nie byliśmy umówieni.

- To bez umówienia nie wolno po ciebie przy­jechać? Trzeba pisać podanie o pozwolenie? - zapytał z żalem.

- Przestałbyś bredzić! - zawołałam, starając się nadać głosowi serdeczność. Ciekawe, że Grzegorzowi nigdy nic nie wypadało, żaden nieprzewidziany zbieg okoliczności nie krzyżował mu planów i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby zawiódł. Poczułam falę ciepła w okolicy serca.

- Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, że zaprosiłam na naszą zabawę Dobromiłę?

- Będziesz dziś bohaterką wieczoru, więc twoja wola jest dla mnie rozkazem - powiedział szarmancko.

- No, to na początek mam prośbę, nie rób z racji mojej nagrody wielkiego hallo, wiesz, żad­nych mów, aluzji, i temu podobnych, będą sami swoi, dostatecznie zorientowani w sytuacji, po­bawimy się jakby nigdy nic, dobrze?

- Uwielbiam cię! - szepnął z przejęciem i ko­rzystając z ciemności chciał mnie objąć.

- Też masz pomysły! - parsknęłam gniew­nie, ale wsiadając do samochodu poczułam solidny zawrót głowy. - Nie zrobi ci różnicy wstą­pienie po Miłkę? - spytałam, stwierdzając, że głos mi drży nienaturalnie.

- Powiedziałem już, że każde życzenie jest dla mnie rozkazem - powtórzył. I on miał głos zmieniony. - Czy jej brata również zaprosiłaś?

- Tak, ale nie skorzysta z zaproszenia, bo miał pogrzeb dawnej nauczycielki i nie jest w nastroju zabawowym.

- Przykra sprawa - stwierdził grzecznościo­wo. Był bez zarzutu.

Oj, Bartku, Bartku! Żebyś ty wiedział, w ja­kiej jestem kropce, nie utrudniałbyś mi życia swoimi usprawiedliwionymi nieobecnościami.

Grzegorz zastosował się do mojej prośby i nie wzniósł ani jednego toastu na cześć laureatki. Natomiast robili to inni. Cygan wygłosił wier­szyk: piję zdrowie Marii Anny doskonalszej od Zuzanny!

- A co u niej słychać? - zmieniłam temat źle czując się w roli bohaterki dnia.

- Podobno dostała się do Stołecznej Estrady i występuje w Domu Chłopa.

- Więc jednak awansowała.

- Nie wiadomo, czy te wiadomości są praw­dziwe - zauważył sceptycznie Grzegorz.

- Jedno jest zdecydowanie pozytywne, że już nie musisz się z nią żenić - zawołał Cygan.

- Z kim? - nastawiła uszu Miłka.

- Z Zuzanną, byłą gwiazdą naszego powiato­wego firmamentu. Dobrą masz rękę do gwiazd, Grzegorz! Ale z Anką będziesz musiał się ożenić, bo ci wyfrunie spod skrzydeł jeszcze szybciej.

- Nie wysilaj się, Cygan! - fuknęłam. - Wszyscy wiemy, co warte są twoje wróżby - przytemperowałam go, żeby za bardzo jęzora nie rozpuszczał. Myślałam, że Grzegorz mnie poprze, nie pozwalając publicznie z siebie podrwiwać, tak przynajmniej postąpiłby Bartek, jednak tym ra­zem zawiodłam się. Grzegorz z rozanieloną miną oświadczył, że gotów jest żenić się choćby dziś.

- Ślubu nie da się załatwić bez biurokracji, choćby z tego względu, że panna młoda jest nie­pełnoletnia, ale zaręczyny możecie ogłosić bez­zwłocznie - agitował Cygan.

Zrobił się szum, zaczęto wiwatować, próbowa­łam przekrzyczeć towarzystwo, oczywiście bez skutku, więc się zdenerwowałam i ruszyłam w kierunku drzwi. Miłka za mną. Drogę zastąpił nam Grzegorz.

- Aniu, chyba się nie obraziłaś? - zapytał z przestrachem.

- Owszem, nie lubię takich żartów.

- Bardzo cię przepraszam, przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy. Słyszysz, Cygan, buzia na kłódkę!

- Ciężko będzie.

- A może też chcesz przenieść się do Domu Chłopa?

Cygan spoważniał.

- Coś ty, Grzegorz? Aż tak?

- Żartowałem, ale radzę myśleć nad tym, co mówisz, zrozumiano?

- Widzę, że sprawa jest poważniejsza, niż myś­lałem...

- Przestańcie! - zawołałam, stwierdzając w tym momencie nieobecność Miłki. Głupia spra­wa! Nawet nie zauważyłam, kiedy wyszła. Jak ja teraz wyglądam? Zaprosiłam koleżankę w celu miłego spędzenia wieczoru, tymczasem na samym wstępie spotyka ją przykrość i choć niezawinio­na przeze mnie, to jednak z mojego powodu.

- Przepraszam was, muszę poszukać Miłki.

- Daj spokój, poszła umyć ręce, zaraz wróci - zawołała Kaśka, nierada, że wszyscy się roz­chodzą.

- Obyś miała rację! - westchnęłam i zbieg­łam na dół. W szatni nie było płaszcza Miłki, to znak, że poszła do domu. Co robić, biec za nią? I co jej powiem? Że nie mam zamiaru wychodzić za Grzegorza? O tym ona dobrze wie. Myślę, że tu liczą się głównie jego zamiary, a właśnie dziś jasno je określił.

-- Gdzie ona się podziała? Chyba nie poszła do domu? - usłyszałam za plecami głos pana instruktora.

- Wygląda na to, że poszła.

- Źle się poczuła? zachorowała, czy co? - nic nie rozumiał.

-: Może zachorowała, może wyzdrowiała, nie wiem, w każdym razie muszę za nią lecieć, chyba ją jeszcze dogonię.

Szatniarka już podawała mi okrycie.

- Idę z tobą, chociaż zupełnie nie wiem po co? - powiedział zrezygnowany.

- Zostań, tu jest twoje miejsce.

- Twoje również. Zapomniałaś na czyją cześć zrobiliśmy zabawę?

- Zabawa została popsuta przez Cygana, przy twoim wyraźnym współudziale.

- Sądzę, że gdyby nie było Miłki, nie obru­szyłabyś się tak mocno na nasz żart.

- Być może... ale...

Pocałował mnie w rękę.

- Nic nie mów, bardzo cię proszę, nic już nie mów, przyrzekłem ci nie żartować na ten temat, możesz mi wierzyć, słowa dotrzymam.

Doszliśmy do przystanku, Miłki nie było.

- Odjechała... - stwierdził ni to z rozczaro­waniem, ni to z ulgą.

- Jeśli bardzo chcesz możemy dogonić auto­bus i złapać Miłkę przy wysiadaniu. Tylko zasta­nów się, co jej powiesz.

- Hm... - nie miałam pojęcia, co jej powiem.

- Jeśli nie wiesz, lepiej zostawić sprawy włas­nemu biegowi.

- Chyba masz rację - poczułam się nagle bardzo znużona.

- Wracamy?

- Najchętniej wróciłabym do domu.

- Proponuję kompromis, wrócimy na godzinę do naszych, a potem odwiozę cię do domu. Będzie wilk syty i koza cała.

- Zapomniałeś o kapuście.

- O jakiej kapu... a, już wiem, no cóż, „ka­pusta” jakoś sobie poradzi, bądź spokojna.

Jakoś sobie poradzi, z pewnością, tylko na na­szej przyjaźni powstanie nowa plama. Że też jeszcze nie wymyślono przyjaźni plamoodpornej!

Przywitało nas chóralne: - Oooo!

- Nie znaleźliście Romańskiej? - zapytał Cy­gan.

- Niestety, udała się w niewiadomym dla nas kierunku.

- No to zostali sami swoi, możemy się czuć jak w rodzinnym grobie... yyy... gronie. Bawmy się, prze­cież po to przyszliśmy, co macie takie kondolencyj­ne miny? Może zapalić świece i ustawić katafalk?

Nie lubiłam Cygana w tej chwili, oj nie lubi­łam! Drażniła mnie jego małpia wesołość. Myśla­łam o Miłce, która z pewnością była w nastroju minorowym, myślałam o Bartku pogrążonym w melancholii i mnie też zrobiło się smutno. Tańce nam nie szły, dowcipkowanie chłopców nie bu­dziło echa, nawet tradycyjne wróżby z laniem wosku wypadły drętwo. Była to wyjątkowo nie­udana zabawa.

- Nie załamujcie się! - trzymał fason Cygan. - Za miesiąc sylwester, pohulamy jak nigdy, zobaczycie!

Pohulamy? Jakoś nie potrafiłam wyobrazić sobie tej hulanki. Może dlatego, że jeszcze nigdy nie byłam na balu sylwestrowym i nie miałam pojęcia, jak on wygląda, czy przypomina szkolną Studniówkę, czy też zupełnie coś innego...

Miłka podeszła do mnie pierwsza.

- Zachowałam się wczoraj beznadziejnie, wy­chodząc bez pożegnania, ale czasem tak coś czło­wiekowi uderzy na mózg, że zanim zbierze myś­li, już jest za późno. Nie wiem, co mnie napadło, dopiero w domu oprzytomniałam, stwierdzając, że bardzo głupio wyszło, tak się nie robi, to było w bardzo złym guście. Masz prawo wygłosić po­gadankę na temat zasad savoir vivre'u, wszelkie uwagi krytyczne przyjmę bez dyskusji.

- Daj spokój! - odetchnęłam, że w ten, a nie inny sposób Miłka podeszła do sprawy. Skoro czuje potrzebę samokrytyki, to znaczy, że wyzdro­wiała, a tym samym nasza przyjaźń jest mniej zagrożona, niż myślałam. - Domyślam się, że miałaś swoje racje usprawiedliwiające wyjście z zabawy.

- Właśnie zdawało mi się, że istnieją jakieś racje, ale to złudzenie. Pozbyłam się go i jestem jak odrodzona.

- Czy mam rozumieć, że... Grzegorz ci prze­szedł?

- Bezpowrotnie. Nie masz pojęcia, jaki ciężar spadł mi z serca. Jestem znowu panią swojej wo­li, sny mam spokojne i znowu spostrzegam, że świat jest piękny. Jestem wolna, rozumiesz, wol­na!

- Tak od razu, w jednej chwili? - nie do­wierzałam. Zbyt natarczywie przekonywała mnie o swojej swobodzie i zadowoleniu, bym dała się przekonać.

- A właśnie, że tak! Zakochałam się w ciągu ułamka sekundy, a odkochałam, no, powiedzmy, w ciągu pół godziny. To było najcięższe pół go­dziny w moim życiu, ale teraz wspominam je z ulgą. Na dobrą sprawę powinnam tę swoją nie­udaną pierwszą miłość odchorować, ale niestety, organizm mam żelazny, żadne choroby się mnie nie imają...

- Bardzo cię lubię, wiesz? -- uśmiechnęłam się do niej serdecznie.

- A za cóż to, jeśli wolno spytać?

- Za wszystko - pocałowałam ją, żeby nie precyzować odpowiedzi, bo jakimi słowami wy­razić aprobatę dla jej postawy, jak pochwalić za otrząśnięcie się z tego źle umiejscowionego uczu­cia, by dziewczyny nie dotknąć?

- Będziecie urządzać sylwestra? - zmieniła temat Miłka.

- Coś tam Cygan napomykał o planowanych hulankach i swawolach.

- Możecie mnie zaprosić. Obiecuję być duszą towarzystwa, szaleć i wprawiać wszystkich w szampański humor. Grzegorz może się umizgać do wszystkich dziewczyn i pań nie wyłączając szatniarki z Ośrodka, już nie zrobi to na mnie najlżejszego wrażenia.

- Bartek starym zwyczajem wyjeżdża na zi­mowisko? - przerwałam.

- Prawdopodobnie. Ty przecież nie zostaniesz bez partnera, możesz spać spokojnie.

Nie podjęłam tematu, myślałam o czymś in­nym, mianowicie, czy można zakochać się w cią­gu ułamka sekundy? Wydawało mi się to nie­możliwe. Tak zwana miłość od pierwszego wej­rzenia musi być zwykłym nieporozumieniem, można się zadurzyć, ale to nie miłość, bo ta nie zgaśnie w ciągu pół godziny.

Przypomniały mi się okoliczności, w których poznałam Bartka. Upalne letnie popołudnie, tran­zystor grający moją ulubioną melodię, następnie kąpiel w rzece oraz niefortunne skutki tej ką­pieli. Wszystko sprzyjające wybuchowi uczuć, ale przecież nie wtedy zakochałam się w Bartku. Kie­dy? Nie potrafię odpowiedzieć. Musiało to we mnie narastać, potężnieć, aż z delikatnego kiełka zaszczepionego być może w to lipcowe popołud­nie, wyrosło w solidny krzew, który nie zdołałby uschnąć w pół godziny. Trzeba wiele czasu i wie­le nie sprzyjających okoliczności, by ten krzew wyrwać z serca wraz z korzeniami. Niepokoiła mnie tylko inna możliwość, mianowicie powolne obumieranie, usychanie żywych pędów tej rośli­ny, którą pozwoliłam sobie nazwać miłością. Owo niebezpieczeństwo wisiało nad nami, mimo nie­ustających zabiegów pielęgnacyjnych z mojej strony. Andrzejki nam nie wyszły, sylwester nam nie wyjdzie, czułam, jak Grzegorz konsekwentnie i cierpliwie przeciąga linę na swoją stronę.

XII

Bartek wyjechał. Nie odczułam jego wyjazdu tak boleśnie, jak w ubiegłym roku. To niedobrze. Zaczynała się wkradać między nas obojętność, podstępny wróg mogący zniszczyć każde uczucie. Jaka jest na to rada, jaki sposób mogący powstrzy­mać proces zniszczenia łączących nas więzów?

Grzegorz zaproponował mi wyjazd do Bukowiny, gdzie ma znajomego górala dysponującego wygodnymi kwaterami. Odmówiłam. Chciałam być do końca lojalna wobec Bartka. Do jakiego końca? Nie wiedziałam.

Na drugi dzień świąt Grzegorz kupił bilety do teatru. Spędziłam miły wieczór.

Ponieważ remont w Ośrodku Kultury trwał na­dal, nie można było zorganizować sylwestra dla zespołu, nikt też nie dysponował lokalem, gdzie dałoby się urządzić prywatkę dla całej grupy, więc zabawa sylwestrowa stanęła pod znakiem zapy­tania.

Grzegorz jednak nie chciał dać za wygraną i stawał na głowie, żeby coś wymyślić. W końcu po wielu zabiegach udało mu się nabyć karty wstępu na bal do Stowarzyszenia Muzyków. Nie­stety tylko dla nas dwojga.

Wpadłam w popłoch, jak kiedyś przed stu­dniówką, co na siebie włożę. Na pierwszy dorosły bal nie mogę pójść w byle czym. Solange przyrzekła poratować mnie którąś ze swoich wieczo­rowych kreacji, więc byłam już spokojniejsza.

Tatuś nic nie powiedział na te moje przygoto­wania, ale jego milczenie było wymowniejsze od słów. Dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że źle robię idąc z Grzegorzem na bal. Czy naprawdę źle? Przecież Bartek też będzie szalał w tę noc sylwestrową, jest więc chyba jakieś równoupraw­nienie?

Mimo argumentów usprawiedliwiających nie czułam się zupełnie w porządku. Coś tu było nie tak, jak powinno być, ale już nie mogłam się wy­cofać. Zwłaszcza, że wcale nie chciałam. Mieć ko­ło siebie kogoś troskliwego, nadskakującego, wprost zgadującego życzenia, to było przyjemne i nawet konieczne do dobrego samopoczucia.

Grzegorz był dosłownie na każde skinienie. Przywoził mnie i odwoził z prób, zabierał na spa­cery i tak jak przyrzekł, ani razu nie zażartował na temat małżeństwa, a nawet przestał mi ser­wować owe wymowne spojrzenia, które mnie tak peszyły i denerwowały. Był po prostu serdeczny, opiekuńczy, przyjacielski, a to lubiłam najbar­dziej. Dlaczego więc miałam zrezygnować z balu sylwestrowego?

- Nie twierdzę, że masz zrezygnować - po­wiedział tatuś. - Tylko zastanawiam się, czy cie­bie nie męczy taka dwutorowość?

- Sama nie wiem, co ci odpowiedzieć...

- A więc męczy cię, to jasne. I ten stan rze­czy jeszcze potrwa jakiś czas, dopóki nie zdecy­dujesz się na jeden kierunek.

- Ależ ja kocham Bartka w dalszym ciągu! - zawołałam, co jednak musiało wypaść blado, bo tatuś pokręcił głową z powątpiewaniem.

Przyszła więc i na mnie chwila zwątpienia. Jak to właściwie jest? Kocham Bartka, a lubię prze­bywać w towarzystwie Grzegorza. Pewno, że gdy­by Bartek poświęcał mi tyle czasu, co Grzegorz, nie byłoby mowy o żadnej dwutorowości.

Zrzuciwszy całą winę na Bartka oddałam się z nieco spokojniejszym sumieniem przygotowa­niom sylwestrowym, cały czas jednak myślałam o swoim harcerzu. Jego zabawa będzie miała zu­pełnie inny charakter. Będzie to ubaw zespoło­wy, koleżeński, bez indywidualnych (mam na­dzieję) zaangażowań. Tymczasem mój bal pomyś­lany był na dwie osoby. To różnica. Czułam, że brnę coraz dalej tym drugim torem, nie wiedząc zupełnie, dokąd on mnie może zaprowadzić.

Na okres ferii Grzegorz wymyślił mi jeszcze jedną rozrywkę, naukę jazdy na nartach. Chodzi­liśmy więc na różne ośle łączki, gdzie ku uciesze dzieciaków stawiałam pierwsze kroki w tej, wbrew pozorom, niełatwej dziedzinie sportu. Tu byłam mniej zdolna niż na niwie muzycznej, ale pan in­struktor okazał się człowiekiem niezwykłej cierp­liwości. W ogóle posiadał tyle zalet, że dziwiłam się sama sobie, czemu go jeszcze nie pokochałam. Gdzie tu logika, że na wspomnienie Bartka serce zaczynało mi żywiej bić, natomiast mimo całej sympatii i wdzięczności dla Grzegorza nie potra­fiłam wpaść w stan zauroczenia, czy choćby wy­krzesać w sobie iskrę zazdrości.

Grzegorz przypominał mi Maćka, towarzysza wypraw kinowych, praktycznego na co dzień, ale nie będącego w stanie oczarować czy śnić się po nocach. Bartek miał w sobie coś takiego, że nie potrafiłam się odkochać, chociaż ostatnio w ogóle się nam nie układało, każde z nas żyło swo­imi sprawami, jego pochłaniały studia i harcer­stwo, a ja „chodziłam” z Grzegorzem. Sytuacja była o tyle niezręczna, że Grzegorz uważał się z pewnością za mojego chłopaka, podczas gdy ja wcale tak nie uważałam. Głupia sprawa i tyle!

W przeddzień sylwestra, kiedy wracałam z ko­lejnej lekcji jazdy na nartach, spotkałam w furt­ce listonoszkę z depeszą. Pokwitowałam w locie i nie zważając na obecność Grzegorza rozpieczętowałam. Już pierwszy rzut oka na treść depeszy przyprawił mnie o drżenie kolan, a kiedy doczy­tałam do końca, zaczęły mi przed oczami wiro­wać czarne płaty. Miałam wrażenie, że cała krew odpływa mi z twarzy. Nogi się pode mną ugięły, omal nie upadłam w stertę śniegu szarzejącego przy ścieżce.

Ale Grzegorz czuwał. Podtrzymał mnie ra­mieniem, nie dopuszczając do upadku.

- Jakieś niedobre wiadomości? - zapytał ze współczuciem.

- Wujek umarł - szepnęłam z wysiłkiem. Nie wiem, czy domyślił się, że chodziło o wujka z Ka­zimierza Dolnego, w każdym razie uścisnął mi rękę, a następnie podprowadził pod sam dom. Po­zwalałam sobą kierować jak dziecko.

- Wpadnę jutro - powiedział na pożegnanie. Dopiero w mieszkaniu uświadomiłam sobie, że jutro jest sylwester, na który wybieramy się do Warszawy i Grzegorz mówiąc, że wpadnie, miał na myśli zabranie tonie na bal. O Boże! Jak ja w takiej sytuacji mogłabym się bawić?

Zbiegłam po schodach w tempie, na jakie po­zwalały mi uginające się nogi, sądząc, że zdołam dogonić Grzegorza. Niestety, już odjechał, w po­wietrzu wisiała tylko niebieskawa smużka dymu, ślad po jego samochodzie.

No i co ja teraz zrobię? Jak mu powiem, w ostatniej chwili, że absolutnie, ale to absolutnie nie mogę pójść na bal? Stałam jak skamieniała z żałobną depeszą w zaciśniętej dłoni. Tak zastał mnie tatuś.

- Kogo wypatrujesz, Anusiu? Założę się, że nie mnie.

W milczeniu podałam mu telegram.

- Przykra sprawa - powiedział po przeczy­taniu.

- Co mama teraz zrobi? - zafrasowałam się.

- Będzie jej ciężko.

- Muszę jechać.

- Pojedziemy razem. Kiedy ten pogrzeb? W poniedziałek... trzeba wyruszyć w niedzielę po południu.

- Wydaje mi się, że powinnam być wcześniej. Pojadę jutro rano.

- Niestety, jutro nie będę mógł ci towarzy­szyć.

- Poradzę sobie jakoś, tylko zrób mi przysłu­gę i przeproś Grzegorza za zawód. Nie sądzone nam było iść razem na bal sylwestrowy.

- Powinien to zrozumieć.

- Może zrozumie, a jeśli nie, tym lepiej dla mnie.

- Tym lepiej dla ciebie? Chyba się przejęzy­czyłaś?

- Nie... - byłam świadoma tego co mówię. Gdyby Grzegorz nie okazał zrozumienia dla mo­jej sytuacji, miałabym argument przeciwko nie­mu. Już nie byłby ideałem bez skazy, któremu nic nie można zarzucić. Podświadomie chciałam go złapać na jakimś brzydkim postępku, by się wyzwolić spod jego oddziaływania. Bo działał na mnie swoją dobrocią, troskliwością, serdecz­nością, musiałam w rewanżu czuć wdzięczność, a to wszystko było nie to, co powinno być.

Postanowiłam jechać do mamy następnego dnia przed południem, unikając w ten sposób tłu­maczenia się przed Grzegorzem. O ile znam ta­tusia, zrobi to z większym taktem niż ja.

Przez cały wieczór nie wychodziłam ze swoje­go pokoju. Nie zeszłam ani na telewizję, ani na kolację. Rozmyślałam. Rozmyślałam o życiu, je­go kruchości, a zarazem sile. Wujek mimo zagro­żenia śmiertelną chorobą robił śmiałe i daleko­siężne plany, chciał modernizować dom i przeja­wiał aktywność niewspółmierną do możliwości. Był entuzjastą życia do ostatniej chwili, dając mamie półtora roku szczęścia, które choć zapra­wione melancholią stanowiło dla niej cenny dar. Gdyby wujek zmarł na obczyźnie, ominęłyby ma­mę doznania, nadając sens zarówno jej dłu­goletniemu czekaniu, jak i obecnej egzysten­cji.

Jakże byłam niepodobna do mamy z całą swo­ją „dwutorowością” i tendencją brania od życia maksimum tego, co niesie. Chyba nie potrafiłabym kochać zaocznie, miłość bez przyszłości mia­łaby krótki żywot w moim sercu.

To stwierdzenie napełniło mnie wstydem. Jakże jestem dwulicowa i interesowna! Nie mam pew­ności co do Bartka, więc godzę się na Grzegorza, który na każdym kroku daje do zrozumienia, że kocha. A mnie to schlebia, jest mi potrzebne, lu­bię być kochaną i adorowaną. Tylko co zrobiła­bym, gdyby Bartek zadeklarował jasno swoje uczucie? Odstawiłabym Grzegorza jak niepotrzeb­ny sprzęt? Czy to w porządku, skoro już tak da­leko zabrnęłam tym drugim torem?

W tej chwili pragnęłam, żeby Grzegorz miał pretensję o zmarnowanego sylwestra, żeby robił mi wyrzuty przejawiając choć trochę egoizmu. Miałabym argument na rzecz wycofania się z tej znajomości.

Marzenia! Grzegorz zjawił się w sylwestrowy poranek, zastając mnie przy pakowaniu walizki.

- Przewidywałem, że zechcesz dziś właśnie wyjechać. Jeśli pozwolisz, podrzucę cię do Kazi­mierza.

Wszystkiego mogłam się spodziewać, że Grze­gorz przemilczy wspaniałomyślnie zawód, który byłam zmuszona mu zrobić, że pogodzi się z fak­tem, uznając działanie siły wyższej, że może na­wet okaże się dżentelmenem i zadzwoni zwalnia­jąc mnie dobrowolnie z planowanego balu, ale ta­kiej szlachetności, jaką przejawił proponując pod­wiezienie do Kazimierza, nie spodziewałam się w najskrajniejszym pesymizmie. Gdzie ja na takim bezinteresownym, kryształowym charakterze znaj­dę jakąś plamę? Jestem zmuszona schylić pokornie głowę przed jego doskonałością. Tylko, jeśli przyjmę propozycję, będzie to zaciągnięcie no­wego długu, a jeśli odrzucę...

- Nie wolno mi aż tak cię wykorzystywać. Pojadę pociągiem.

- Wyobrażasz sobie, jaki będzie tłok? Okres świąteczny w całej pełni.

- Właśnie, okres świąteczny, sylwester nam nie wyszedł.

- Trudno, czasem coś nie wychodzi. Takie jest życie.

- Nie masz do mnie żalu?

- W takiej chwili? O czym ty mówisz, Aniu!

- Wiesz, zawstydzasz mnie swoją szlachet­nością. Czuję się niewiele warta w porównaniu z tobą.

- Nonsens, czysty nonsens, wszystko to ro­bię nie ze szlachetności, lecz egoizmu. Ja cię po prostu... kocham.

O Boże! Czemu mi to powiedział, w dodatku w takiej chwili. Zupełnie nie potrafię zebrać myśli. Dlaczego nie zostawił wszystkiego w do­myśle, czy konieczne było stawianie kropki nad i? Jak mam zareagować, co odpowiedzieć?

Widocznie zauważył moje zmieszanie, bo na­tychmiast zastrzegł:

- To, co powiedziałem, do niczego cię nie zo­bowiązuje. Będę czekał cierpliwie, może i ty mnie kiedyś pokochasz.

Westchnęłam w duchu. Przypominał mi Maćka, który też wybrał się z wyznaniami w nieodpo­wiednim momencie, tyle że Grzegorz był mąd­rzejszy, nie nalegał, nie żądał natychmiastowej wzajemności. Dawał się poznawać od najlepszej strony, wierząc, że to najskuteczniejszy sposób wzbudzenia uczuć.

- Jedziemy? - zapytał i nie czekając na od­powiedź przystąpił do zamykania walizki, następnie podał mi kurtkę i wziął za rękę sprowa­dzając ze schodów.

Szłam posłusznie, zadowolona, że ktoś mną kieruje i za mnie myśli. Prawdę mówiąc z nieba spadł mi ten Grzegorz. Czułam się wyczerpana fizycznie i nie wiem, jak dojechałabym do Kazimierza pociągiem, zwłaszcza gdyby trzeba było stać w tłoku i zaduchu.

Niewiele rozmawialiśmy przez drogę, ja byłam zamyślona, Grzegorz przez delikatność nie prze­rywał milczenia. Och, jak bardzo chciałabym zre­wanżować mu się za wszystko, odpłacić sercem za dobroć, troskliwość i tę cichą miłość będącą motorem wszystkich jego poczynań. Niestety ser­ce w dalszym ciągu należało do Bartka. Może to sobie wmówiłam, może z uporem maniaka trwa­łam na pozycjach straconych, ale nie umiałam inaczej.

Przypomniało mi się lato i wieczorne spotka­nia z druhem komendantem, wyczekiwanie na jego: „Dobry wieczór, jak minął dzień”, wycze­kiwanie jego odwiedzin w czasie choroby. W ogóle cała moja miłość polegała na czekaniu, wy­tracaniu czasu dzielącego spotkanie od spotkania. Przebywanie w towarzystwie Grzegorza było rów­nież pewną formą wytracania czasu, mimo że coraz rzadziej spotykałam się z Bartkiem. Jednak wciąż czekałam...

Grzegorz rzucał mi od czasu do czasu ciepłe spojrzenia sądząc pewnie, że jestem myślami przy mamie, przecież po to jechałam wcześniej, żeby nie była sama ze swoim nieszczęściem. A ja kur­czyłam się ze wstydu, że nawet w takiej chwili myślę o sobie i własnych sprawach. Czując się winną zapragnęłam dokonać spowiedzi choćby przed Grzegorzem.

- Człowiek jest dziwnym stworzeniem - za­częłam. - Jego postępowanie bywa często niezrozumiałe nawet dla niego samego.

- Tak... - rzucił zachęcająco.

- Ja na przykład nie potrafię siebie absolut­nie zrozumieć w tej chwili.

- Chętnie bym ci pomógł w tym względzie.

- To chyba niemożliwe, w każdym razie bar­dzo trudne, bo jak wytłumaczyć fakt, że zupełnie nie myślę o celu podróży. Jadę do mamy, żeby ją pocieszyć, a rozmyślam na tematy oderwane.

- To zupełnie proste. Jedziesz do mamy speł­nić smutny obowiązek, a natura ludzka odrzuca smutek, broni się przed nim różnymi sposobami, więc i twoje myśli szukają instynktownie pogod­niejszego punktu zaczepienia.

- Dochodzę do wniosku, że jestem wielką ego­istką.

- Każdy jest egoistą w jakimś stopniu, do pewnej granicy jest to dopuszczalne, a nawet wskazane jako swego rodzaju samoobrona.

- A jak stwierdzić, gdzie przebiega owa gra­nica i kto jest kompetentny do jej ustalania?

- W zasadzie każdy jest sam sobie żeglarzem, okrętem, ale może podlegać naciskowi otoczenia czy okoliczności. Nie masz podstaw potępiać siebie za egoizm, gdyż podporządkowałaś obowiązkowi wszystkie inne sprawy. A wewnętrzne opory są właśnie okruchami samoobrony. Jeszcze przed tobą dość smutnych chwil, przed którymi nie uciekniesz.

Jaki on dobry! Rozgrzeszył mnie tak przekony­wająco, że mogłam zmienić opinię o sobie na lepszą, a to jest zawsze pokrzepiające.

Pożegnaliśmy się przed domem mamy. Wzbra­niał się wejść do środka, żeby nie przeszkadzać w takiej chwili. Nie nalegałam, rozumiejąc, że tak jest najlepiej.

- Trzymaj się! - uścisnął mi ręce. - Zade­peszuj, kiedy wracasz, to po ciebie przyjadę.

Pokręciłam głową. - To stanowczo za wiele!

- Bardzo cię proszę! - nalegał.

- Nie! - obstawałam przy swoim.

- Będzie mi przykro.

- Nie szantażuj!

- Dobrze - poddał się. - Zrobisz jak zech­cesz, ale wiedz...

- Wiem, wszystko wiem. Dziękuję ci. Do zo­baczenia!

Kiedy obejrzałam się od progu, stał jeszcze przy furtce. Pomachałam mu ręką, mogąc jedynie w ten sposób skwitować troskliwość i oddanie.

W domu zastałam mamę z ciocią Pelą. Siedzia­ły w milczeniu robiąc wrażenie jednakowo przy­bitych. Nie była najgorsza ta ciocia Pela, skoro w chwili nieszczęścia reagowała jak każdy wraż­liwy człowiek. Zaskoczyła mnie nawet niezwy­kłym taktem pytając:

- Skoro Anusia przyjechała, to może ja poja­dę nocować do siebie?

- Ach, nie! - zawołałyśmy jednocześnie.

- Niech ciocia zostanie!... - poprosiłam. Chyba pierwszy raz w życiu pragnęłam jej obecności. Była potrzebna.

- Zostań, Pelasiu, teraz powinnyśmy być ra­zem - wyraziła życzenie mama. I ciocia została.

XIII

Z pogrzebu wracałam z tatusiem, który opieko­wał się mną tak samo troskliwie jak Grzegorz. Lubiłam, kiedy się mną opiekowano. U tatusia owa troskliwość wypływała z obowiązków ojcow­skich, miałam prawo korzystać z niej bez skru­pułów. Istniała zresztą możliwość rewanżu. Uczu­cie, jakie żywiłam dla tatusia, nie kolidowało z miłością do Bartka. Tu wszystko grało. Natomiast Grzegorz... na samą myśl o nim wzdychałam cięż­ko.

- Smutno ci? - domyślił się tatuś.

- Do wesołości specjalnych powodów nie mam.

- Tak... tak... a życie takie krótkie...

- To prawda - przytaknęłam, wierząc star­szym na słowo, bo sama jeszcze do takich wnio­sków nie doszłam. Pierwsza stwierdziła to mama, w chwili gdy tatuś zaproponował jej przeniesie­nie się do nas. Podziękowała. Miała inne plany i martwiła się, czy zdąży je zrealizować, bo „życie takie krótkie”.

Podziwiałam jej odwagę, wszak brała na siebie ogromny trud, chcąc spełnić ostatnią wolę wujka i dokonać przebudowy oraz modernizacji domu, zgodnie z jego planami. Choć były to zamierzenia ogromnie śmiałe, nikt, nawet ciocia Pela nie odważył się odwodzić mamy od powziętego posta­nowienia. Wszyscy rozumieli potrzebę działania, a borykanie się z trudnościami uważali za naj­lepsze lekarstwo na smutek i myślenie o stracie, którą poniosła.

Mama była dzielna. Podziwiałam jej siłę woli i stałość w uczuciach. Potrafiła latami pielęgno­wać w sercu swoją jedyną miłość, potrafiła żyć w samotności, by w każdej chwili być gotową na wezwanie męża. Skąd czerpała wiarę i pew­ność, że ją wezwie, że całe to czekanie ma sens?

Nigdy na ten temat nie rozmawiałyśmy, wi­docznie nie byłam odpowiednim partnerem do roz­mów o miłości małżeńskiej. Istotnie, co ja o niej wiedziałam? Nic. Może niesłusznie obwiniałam siebie o brak stałości, przecież byłam dopiero na etapie poszukiwań swego przyszłego. Czy będzie nim Bartek, czy Grzegorz, czy może zupełnie ktoś inny?

Kiedy wysiedliśmy z pociągu i szliśmy już w stronę domu, zapytałam nieoczekiwanie:

- Powiedz, tatusiu, ile razy kochałeś się w swoim życiu?

- Słucham?

Nie dosłyszał, czy nie zrozumiał? Być może wyrwałam go z jakichś osobistych rozmyślań. Zrobiło mi się głupio i już nie powtórzyłam py­tania. Ale tatuś doskonale je słyszał, bo po chwili odpowiedział również pytaniem:

- A o jaką miłość ci chodzi, o tę wielką, która zdarza się podobno tylko raz w życiu i to nie każdemu, czy może o te przemijające zadurzenia, które w czasie trwania nazywamy kochaniem, a gdy miną wspominamy bez żywszego bicia serca?

Po chwili zastanowienia wyjaśniłam, że chodzi mi o wszystkie rodzaje uczuć zwanych miłością, zwłaszcza te najwcześniejsze.

- Och! Za dużo żądasz, dziewczyno! Pamiętam tylko tyle, że podkochiwałem się w koleżankach szkolnych już od najwcześniejszych lat, ze skru­chą przyznaję, że byłem nad wyraz kochliwy. Nie lubiłem być sam, kiedy jedna „miłość” za­czynała przygasać, rozglądałem się za następną... czy spostrzegasz u siebie jakieś dziedziczne obcią­żenia?

- Hm... czy ja wiem? A kochałeś się w dwóch dziewczynach jednocześnie?

- Takiej sytuacji raczej sobie nie przypominam.

Westchnęłam.

- Serce w rozterce? - domyślił się.

- Właściwie nie. Serce jest zdecydowane, tyl­ko okoliczności stwarzają zupełnie inny układ.

- Ten muzyk nie odstępuje cię na krok.

- On jest taki dobry, przyjacielski, opiekuń­czy...

- Spryciarz, wie, czym zdobyć taką dziew­czynę jak ty.

- Mimo wszystko nie udaje mi się go poko­chać.

- A gdyby Romański ustąpił z placu boju?

- Och, nie! - wyrwał mi się okrzyk.

- Ha, widzę, że problem jest chwilowo nie do rozwiązania.

- Myślę, że odziedziczyłam coś po tobie. Też nie lubię być sama.

- Jak właściwie mają się twoje sprawy z Ro­mańskim?

- A tak, że się wciąż mijamy. Kiedy on jest wolny, to ja zajęta i odwrotnie.

- Natomiast pan instruktor potrafi zsynchro­nizować swoje zajęcia z twoimi?

- Przeważnie mu się to udaje.

- I Romański nie jest zazdrosny?

- Kto to może wiedzieć? Jeśli nawet jest, nie zdradza się z takim niskim uczuciem. Zresztą on nie ma czasu na zazdrość, na miłość...

- Hm... na twoim miejscu też byłbym w roz­terce. Ale to lepsze niż brak wszelkich proble­mów uczuciowych.

XIV

Miało się ku wiośnie. Od zakończenia ferii wi­działam się z Bartkiem ze dwa lub trzy razy i to przypadkowo. Czy rzeczywiście miał nawał pra­cy, czy dotarły do niego wieści o Grzegorzu i usu­nął się w cień? Jeśli tak, to miałam prawo czuć się dotknięta. Jak to, nawet nie próbował o mnie walczyć, nie chciał niczego wyjaśniać? Tak mało dla niego znaczyłam?

Ha, skoro tak, to nie będę się narzucać. Pro­blem dwutorowości przestaje istnieć. Tatuś miał rację mówiąc, że czas przyniesie rozwiązanie. Ra­cję miał również Grzegorz obierając metodę cier­pliwego czekania.

Zazdrościłam Miłce, że potrafiła w jednej chwili otrząsnąć się z czadu miłości i momentalnie odzyskać humor oraz dobre samopoczucie. Mnie było źle, brakowało mi czegoś niezbędnego do życia, równowagę odzyskiwałam jedynie przy książce, kiedy trzeba było przygotować się do klasówki czy odpowiedzi. Obowiązek to jednak dobra rzecz, pozwala człowiekowi utrzymać się w pionie.

Drugim skutecznie mobilizującym czynnikiem były próby w Ośrodku Kultury. Obecnie przygo­towywaliśmy się do występu w „Mikrofonie dla wszystkich”. Tam nie było nagród ani wyróżnień, natomiast możliwość wejścia na antenę radiową. Jeszcze większa gratka niż dyplom, o którym wie­działo tylko grono najbliższych. Gdyby udało mi się zakwalifikować, cała Polska usłyszałaby jak śpiewa Anna Maria. Bo Grzegorz doszedł do wniosku, że najlepsza jestem w występie solowym. Tak więc Kaśka i Elżbieta miały śpiewać w duecie, a ja solo. Kierownik tym razem nie na­rzucał repertuaru pozwalając na wolny wybór utworu. Dziewczyny zapaliły się do refleksyjnej piosenki prezentowanej w Opolu przez Elżbietę Wojnowską „Zaproście mnie do stołu”. Ależ ze mnie śpiąca królewna! Pozwolić sprzątnąć sobie sprzed nosa taki kąsek! Przecież to wymarzona piosenka dla mnie.

No, cóż, trzeba zapłacić gapowe i rozejrzeć się :a czymś innym, w czym też mogłabym zaprezentować skalę możliwości. Długo zastanawiałam się, wybierając i odrzucając mnóstwo piosenek, gdyż cały czas korciła mnie „Ballada dla Anny Marii” ofiarowana mi w ubiegłym roku przez Bartka.

Przez kilka dni beż przerwy za mną chodziła, nu­ciłam ją w każdej wolnej chwili. Niestety, nie mogłam jej zaśpiewać, bo nie miała tekstu.

Grzegorz zaczynał się niecierpliwić, że tak dłu­go zwlekam z decyzją, przez co nie można było wystartować z próbami, już sam zaczął podsuwać mi różne propozycje, ale jak ja wbiję sobie coś do głowy, to koniec! Nie pomagają perswazje, autoperswazje, uspokoję się dopiero wtedy, kiedy postawię na swoim.

Powiedziałam w końcu Grzegorzowi, że nie po­ciąga mnie nic poza „Balladą”. Zapoznał się z nutami i choć zachwytu nad utworem nie przeja­wiał, zakomunikował lojalnie:

- Możesz zaśpiewać bez słów.

- Naprawdę mogę? - ucieszyłam się.

- Oczywiście po odpowiednim opracowaniu - rzucił powściągliwie, ale z jego miny można było wyczytać: „Czego ja dla ciebie nie zrobię”.

Miałam więc sprawę repertuaru z głowy. Tylko kiedy nuty znalazły się już w rękach Grzegorza, przypomniałam sobie, że „Ballada” miała być wyłączną, moją i Bartka własnością, graną w uroczystych momentach i żaden profan nie miał jej usłyszeć.

Ale mam refleks, nic tylko zazdrościć! Trzeba nuty jak najszybciej wycofać. Zadzwoniłam do Grzegorza. Nie było go w domu. Mężczyzna od­bierający telefon, być może ojciec, zapytał, czy coś przekazać. Podziękowałam wyjaśniając, że sprawa wymaga osobistego omówienia. Miałam zamiar dzwonić po raz drugi, ale później roz­myśliłam się. Może los chciał, żebym zaśpiewała „Balladę”? Może przyniesie mi szczęście? Nie lu­biłam sprzeciwiać się zrządzeniom losu, a jedno­cześnie byłam z siebie niezadowolona wystawia­jąc na licytację jedną z najdroższych pamiątek. Wieczorem zameldował się u mnie Grzegorz.

- Ktoś do mnie telefonował po południu, czy to ty?

- Owszem.

- Tak myślałem i byłem zaniepokojony. Stało się coś?

Zauważyłam w duchu, że albo działa bez po­jęcia omijając najszybszą drogę zdobycia infor­macji, jaką stanowi telefon, albo każdy pretekst do odwiedzin uważa za dobry.

- Nic się właściwie nie stało, tylko mam na­dzieję, że nie włożyłeś jeszcze zbyt wiele trudu w opracowanie „Ballady”?

- Jakiego trudu? Przecież to nie pańszczyz­na. Praca twórcza jest samym zadowoleniem.

- A gdybym się rozmyśliła i chciała zmienić piosenkę? Przepraszam, że tak kołuję, ale waham się...

- Żadnych wahań, żadnych zmian. Kompo­zycja jest dość ciekawa, masz szansę dopracować się własnego przeboju.

- To nie miał być przebój! - zaprotestowa­łam gwałtownie pamiętając stanowisko Bartka w tej sprawie.

- Przebój wybierają słuchacze. Zaakceptują - będzie, nie spodoba się - też przeżyjemy. A spró­bować trzeba.

Już zapalił się do kolejnej ciekawostki muzycz­nej, czułam, że przyjdzie mi skapitulować. Tylko jak ja spojrzę w oczy Bartkowi, jak wytłumaczę swoją „zdradę”?

Byłam zmartwiona, a jednocześnie intuicja pod­powiadała mi, że być może martwię się zbytecz­nie, może wcale nie będzie okazji do patrzenia mu w oczy i tłumaczenia czegokolwiek. Z cięż­kim sercem i zupełnie bez entuzjazmu przystąpi­łam do prób.

- Jesteś wszechstronna! - chwalił Grzegorz. - Doskonale wychodzi ci ta wokaliza.

- Ale przeboju z tego nie będzie - upierałam się. - Przebój musi mieć tekst.

- Niekoniecznie. Weźmy melodię z filmu „Ko­bieta i mężczyzna”.

- Nie znam.

- Żartujesz! Szabadabada...

- No wiesz, jedna jaskółka nie czyni wiosny.

- Tu jedna, tam jedna, to już dwie. Nie martw się, będzie dobrze!

Chciałam, by jego słowa się sprawdziły, chciałam osiągnąć sukces, a jednocześnie drżałam, jak przyjmie go Bartek. W próbach uczest­niczyłam gorliwie, i robiłam wszystko, by nie od­paść w eliminacjach, ale nie czułam owego ra­dosnego podniecenia towarzyszącego zazwyczaj oczekiwaniu na występ. Nie było podekscytowa­nia, nie było więc i tremy, tylko tyle zyskałam porywając się na prezentację „Ballady”.

Przesłuchania odbywały się w sali widowisko­wej jednego z warszawskich zakładów produk­cyjnych, widownia była więc zapełniona do ostat­niego miejsca. Sądziłam, że eliminacje będą czymś w rodzaju próby generalnej, dopuszczającej uwagi i poprawki, tymczasem wszystkie występy na­grywane były od razu na taśmę, z której po pew­nych cięciach miały iść prosto na antenę. Istnia­ły tylko dwie możliwości, albo się zakwalifikuję, albo odpadnę.

Ciekawa rzecz, teraz kiedy rozstrzygnięcie było zupełnie bliskie, zupełnie przestało mi zależeć na wygraniu eliminacji. Zwycięstwa życzyłam raczej Katarzynie i Eli, które bardzo dobrze wykonywa­ły swoją piosenkę.

Uczestników było wielu, mało prawdopodobne, żeby puszczono na antenę dwie pozycje z jedne­go Ośrodka, chętnie więc rezygnowałam na korzyść koleżanek. Nadmieniłam nawet nieśmiało Grzegorzowi o zamiarze wycofania się z występu, ale spojrzał na mnie takim wzrokiem, że gdyby miał w oczach sztylet, padłabym martwa u jego stóp. Sądził pewnie, że tchórzę, a ja byłam naj­spokojniejsza w świecie, tylko odechciało mi się sukcesu. Wiedziałam, że śpiewam nieźle i ta świa­domość w zupełności mi wystarczała.

Ta moja niechęć do wystąpienia publicznego musiała być cichą zemstą Bartka za sprzeniewie­rzenie, którego się dopuściłam. Więc w dalszym ciągu jestem w jego mocy?

- Już ci lepiej? - zapytał Grzegorz. Nie zrozumiałam o co mu chodzi.

- No, czy czujesz się na siłach wyjść na estra­dę?

- Oczywiście! - machnęłam lekceważąco ręką. Więc naprawdę posądzał mnie o tremę. Nie za­mierzałam prostować jego przypuszczeń i tak by nie zrozumiał. Zaśpiewam, skoro tak chce, zrobię to tylko dla niego, no, może jeszcze dla przed­stawicieli świata pracy zgromadzonych tak licz­nie na widowni. Może docenią prezent, który im rzucę pod nogi, a może przyjmą go obojętnie. Zo­baczymy.

Przede mną śpiewała Kasia z Elą. Wyglądały bardzo efektownie w długich czarnych spódnicach ozdobionych u dołu jaskrawym haftem i bluzkach mających na kremowym tle takie same motywy ornamentacyjne. Szkoda, że nie ma tu telewizji. Kolorowej. Byłby efekt oszałamiający.

Już samo wejście miały doskonałe. Wstępowa­ły na estradę przy akompaniamencie braw. Cie­kawe, skąd publiczność wie, kto będzie jej ulubieńcem i komu można udzielić aplauzu na kre­dyt?

Dziewczyny nie zawiodły oczekiwań słuchaczy. Może miały ułatwione zadanie startując z wylansowanym już przez pierwszą wykonawczynię prze­bojem, może wstępne oklaski stanowiły, a conto dla znanej piosenki, w każdym razie „Honoratki” zeszły z estrady żegnane huraganowymi i w peł­ni zasłużonymi brawami.

Wiedziałam, że po takim występie ryzykowne było wychodzenie na scenę, ale nie miałam wy­boru, poza tym naprawdę nie zależało mi na pod­biciu widowni.

Wstępując na estradę słyszałam pojedyncze oklaski, nie powiem, publiczność była uprzejma, a występ przed życzliwą publicznością to mój ży­wioł. Zapragnęłam nagle podobać się, rozgrzać słu­chaczy, żeby nie posnęli i bili brawo z prawdzi­wej potrzeby serca. Wiedziałam, że zadanie mam niełatwe, gdyż występowałam z nie prezentowa­ną nigdzie dotychczas kompozycją, poza tym utwór beztekstowy miał z reguły nielicznych zwolenników. Ilu takich mogło być na sali?

Niech się dzieje wola nieba - powiedziałam sobie ujmując mikrofon. Zupełnie nie potrafiłam wyczuć nastroju panującego na widowni. Wzrok mój uderzał o mur skupienia, za którym nie wia­domo co się kryło, może aprobata, a może groźba wygwizdania? Aby się nie demobilizować patrzy­łam w przeciwległy koniec sali, ponad głowami słuchaczy, gdzie był najbezpieczniejszy punkt oparcia dla oczu, śpiewałam wkładając w ten wy­stęp całą siebie.

Pierwsze zaczęły bić brawo Ela z Kasią, potem jacyś redaktorzy z radia, których wielu uczestni­czyło w przesłuchaniach, w końcu reszta zgroma­dzonych. Uzbierała się tych oklasków nawet przy­zwoita porcja, byłam więc usatysfakcjonowana i nie wiedziałam czego sobie życzyć: wyelimino­wania, czy puszczenia w eter?

- Lecisz na antenę, nie ma gadania! - zapew­niał Cygan.

- Byłaś jak zwykle fenomenalna - potwier­dził Grzegorz.

- Bądźcie sprawiedliwi, gratulacje należą się dziś komu innemu - uścisnęłam dłonie koleża­nek.

- Musimy to oblać! - zaproponował Cygan. Poszliśmy na ciastka i cocktail do Hortexu.

Następnie Grzegorz zadeklarował odwiezienie „Honoratek” i mnie samochodem, chłopcy mu­sieli wracać autobusem. Najpierw odstawił pod sam dom Katarzynę, później Elkę, tak, że w koń­cu zostaliśmy sami.

- Gromadzisz sukcesy, jak wiewiórka orzechy na zimę - stwierdził z zadowoleniem.

- Za wcześnie mówić o sukcesach w liczbie mnogiej. Z dzisiejszych wykonawców zaledwie połowa zmieści się w audycji.

- Bądź spokojna, znajdziesz się w tej połowie.

- Skąd ta pewność?

- Poproszę starego, żeby dopilnował. Papcio ma dojście.

- Nie zrobisz tego! - krzyknęłam.

- Niby dlaczego? Trzeba trzymać rękę na pul­sie. Byłaś kapitalna i nie można dopuścić, żeby...

- Skoro byłam kapitalna, to się zakwalifikuję bez żadnych kombinacji.

- Widzisz, sukcesy nie zawsze przychodzą same, dobrze jest trochę wokół nich zabiegać.

- Coś ty powiedział? - zachłysnęłam się obu­rzeniem. - Czy... czy w Kraśniku też zabiegałeś koło mojej nagrody?

- Nie unoś się, przecież możemy porozmawiać spokojnie.

- Odpowiedz mi!

- Odpowiadam: nie. I skończmy tę rozmowę.

- Pod warunkiem, że zostawisz dzisiejsze na­grania własnemu losowi.

- Aniu, nie bądź dzieckiem!

- Masz mi to przyrzec!

- Histeryzujesz! - zdenerwował się.

Zamilkłam, ale wszystko się we mnie gotowało.

Więc tak dochodzi się do sukcesów! Nie, nie do­chodzi, lecz załatwia. Przez kogoś, kto ma dojście. A jeśli nikogo takiego się nie zna lub nie chce korzystać z protekcji, można się pożegnać z ka­rierą. Jeśli Grzegorz sądzi, że pójdę na takie coś, to się mocno rozczaruje. Zależy mi na uznaniu, lubię być doceniana, lubię być lepsza od innych, ale na zasadzie szlachetnej rywalizacji. Na myśl o protekcji i kumoterstwie ogarniała mnie wście­kłość.

Jakaż ta jazda długa! Już dawno powinniśmy być pod moim domem. Spojrzałam przez szybę. Gdzie my jesteśmy? Droga zupełnie nieznana, dawno musieliśmy minąć przecznicę, w którą na­leżało skręcić.

- Co się dzieje, dokąd jedziemy? - zawoła­łam.

- Przed siebie! - mruknął nieprzyjaźnie.

- No to proszę zawrócić, nie mam ochoty na wycieczki w nieznane - odparowałam tym sa­mym tonem. Jak wojna, to wojna!

- Musimy porozmawiać.

- Zawracaj! - krzyknęłam zacinając się w złości coraz bardziej.

- Jak chcesz! - przyhamował raptownie, aż rzuciło mnie niebezpiecznie do przodu. Twarz miał zaciętą i wszystkie manipulacje z zawraca­niem wykonywał z wielką irytacją. Następnie ru­szył takim gazem, że bałam się spojrzeć na strzał­kę szybkościomierza.

- Chcesz rozbić samochód? - zapytałam po­jednawczo.

- Chcę! - warknął.

- Nie zapomnij, że w nim siedzisz.

Tę odpowiedź, jeśli w ogóle coś odpowiedział, zagłuszył pisk hamulców i znów o mało nie wy­lądowałam na przedniej szybie. Wtedy spostrze­głam, że coś zakotłowało się przed maską samo­chodu, usłyszałam chrzęst, krzyk, chrobot, jakaś „Cholera” padła z ust Grzegorza i znów pędzi­liśmy dalej.

- Co to było? - krzyknęłam odzyskawszy głos. Nie odpowiedział, rwał dalej jak ścigany przez gangsterów.

- Stań, trzeba zobaczyć, co się stało?

Nie reagował, więc złapałam go za rękę nie­pomna, że wypuszczenie z rąk kierownicy może spowodować przykre skutki.

- Histeryczka! - krzyknął ponownie, ale sta­nął, widząc, że ze mną nie wygra. Wysiadłszy z samochodu, zaczął go oglądać. Znowu padło jakieś przekleństwo. Wysiadłam również, ale było ciem­no, więc niewiele widziałam.

- Reflektor poszedł, błotnik wgięty, stary się wścieknie - relacjonował tonem, którego nigdy u niego nie słyszałam.

- Czy ty kogoś najechałeś?

- Trąciłem jakiegoś pętaka na rowerze.

- O Boże!

- Nie moja wina, szczeniak jechał bez świa­teł.

- Może jest ranny? Może potrzebna mu po­moc lekarska?

- Tyle samochodów na trasie, ktoś go poratuje.

- Ktoś? Przecież to twój obowiązek!

- Obowiązek, obowiązek! Zaraz milicja, pro­tokół, może zabranie prawa jazdy, nie mogę się dekonspirować. Poza tym muszę jak najszybciej odstawić samochód do warsztatu, nim się ojciec zorientuje, bo mi zabierze gablotę...

Nie słuchałam dalszych argumentów, zrobiłam w tył zwrot i ruszyłam w kierunku wypadku. Szłam i szłam, samochodów mijało mnie mnóst­wo, może niepotrzebnie się wyrwałam, już ktoś na pewno udzielił pomocy poszkodowanemu.

Nie wiem, ile czasu minęło od rozstania z Grze­gorzem, droga dłużyła mi się strasznie, ciągle oglądałam się do tyłu, myśląc, że może zreflekto­wał się i zechce naprawić błąd. Gdzie tam! Świa­tła nadbiegające z daleka nie należały do fiata, którego wypatrywałam.

Kiedy zniechęcona i przekonana, że moja inter­wencja jest spóźniona, chciałam zawrócić, spo­strzegłam w przydrożnym rowie skuloną postać opartą o szczątki roweru. Zatrzymałam się. To musiał być ten chłopak. Widocznie nie odniósł poważniejszych obrażeń, skoro potrafił usunąć ro­wer z szosy. Odetchnęłam. Stojąc przez chwilę w pobliżu usłyszałam pochlipywanie.

- Co się stało? - zagadnęłam, licząc, że jesz­cze mogę się na coś przydać.

Nie odpowiedział, ale przestał płakać.

- No powiedz, co ci się przydarzyło? - nale­gałam.

- Gówno! - zapiszczał wysokim dziewczęcym głosikiem.

Uśmiechnęłam się mimo woli.

- To w porządku, bo myślałam, że coś poważ­niejszego.

Chłopiec objął ramionami pogięte koła rowero­we i ponownie zaczął szlochać. Usiadłam obok i odczekawszy chwilę, zaczęłam mówić niby do niego, niby do siebie, bezosobowo:

- Najważniejsza jest głowa, jak cała to już dobrze, później nogi, ręce...

- Zapomniałaś o tyłku! - wrzasnął ze złością.

- Masz jakieś skaleczenie? -- zaniepokoiłam się.

- Jeszcze nie, ale jak się stary dowie o rowe­rze, to zrobi ze mnie mokrą plamę - chłopiec chrypiał lub popiskiwał wysokim głosem, widocz­nie przechodził mutację.

- Za rower? - nie dowierzałam. - Przecież mogło się gorzej skończyć, miałeś szczęście, że wyszedłeś cało z wypadku.

- Szczęście! Ale wymyśliłaś! Jakbym poszedł do szpitala, to by mi się upiekło, a tak, nie mam co do domu wracać.

- Pójdę z tobą i wytłumaczę twojemu ojcu, że rower to drobiazg w porównaniu ze śmiercią czy kalectwem.

- Aha, wytłumaczysz! Ciekawe, jak to zrobisz, kiedy albo go nie ma, albo jest zalany.

- Głupia sprawa! - zasępiłam się.

- Nie bój bidy, poradzę sobie. I tak miałem w planie wiać z domu.

- Dokąd chciałeś wiać?

- Lato idzie, o metę nietrudno, tylko roweru szkoda. Ale mnie urządził ten s...... Jakbym go dorwał... - nieoczekiwanie zachrypiał basem, co zrobiło niesamowite wrażenie.

Grzegorz się nawet nie domyśla, jakie gromy sypią się tu na jego głowę. A w ogóle musi się czuć fatalnie, dokonawszy przestępstwa drogowego z nie wiadomo jakimi skutkami. Gdyby mnie posłuchał i zawrócił, mógłby choć częściowo uspo­koić sumienie. Jak wrócę do domu, natychmiast zadzwonię, niech się nie dręczy. Okażę wspania­łomyślność, mimo że dwukrotnie nazwał mnie histeryczką.

Chłopak zaciągnął w krzaki szczątki roweru i medytował, jak je ukryć przed ludzkim wzro­kiem.

- I tak nic ci po tym złomie - perswadowa­łam.

- Trefny jest, lepiej, żeby go gliny nie nagoliły.

Zapytałam, co znaczy: trefny?

- Zwyczajnie, stary komuś dziabnął, mogłoby się wydać.

- Mieszkasz w pobliżu?

- Za dużo chcesz wiedzieć. Idź lepiej swoją drogą.

- Może jednak pójdę do twojego ojca?

- Puknięta! - zakreślił kółko na czole.

- Jak chcesz, ale wiać z domu nie ma sensu. Chodzisz chyba do szkoły?

- Czasem chodzę, czasem nie, jak mi się po­doba.

- Lekkomyślnie postępujesz.

- Nauczycielka się znalazła.

- Nie nauczycielka, tylko osoba doświadczona życiowo. Nie bądź frajer, uczyć się warto.

- To się ucz, czy ja ci bronię? A ode mnie radzę się odczepić.

- Grzeczniej, chłopczyku, grzeczniej! I w ogó­le mów mi pani, jestem dużo starsza od ciebie.

Gwizdnął przez zęby i ruszył do przodu mru­cząc jakieś niecenzuralne słowa. Poszłam za nim, ale wyrywał z takim pośpiechem, że odległość między nami zwiększała się z każdą chwilą. Mu­siałam zrezygnować z zamiaru dogonienia go.

Zrobiłam chyba wszystko, co można było zro­bić w tej sytuacji, a może nawet więcej niż do mnie należało, bo prócz gotowości przyjścia z po­mocą, przestrzegłam ofiarę wypadku przed po­pełnieniem fałszywego kroku życiowego, za jaki uważałam ucieczkę z domu. Z jakim skutkiem to już inna sprawa, nie miałam złudzeń, że moje rady zostaną przyjęte ze zrozumieniem, prawdo­podobnie były słowami rzuconymi na wiatr, ale na to już nie mogłam poradzić.

A w ogóle to niezła rodzinka! Tatuś albo nie­obecny, albo zalany, synek planujący ucieczkę na kradzionym rowerze. Ciekawe, ile ma lat? Dwa­naście, trzynaście? Najwyraźniej przechodzi mu­tację, przepoczwarzą się z chłopczyka w mężczy­znę, widać to w charakterystycznej zmianie gło­su z piskliwego na chrapliwy, oraz zachowaniu dopuszczającym dziecinny płacz, jak i prawie do­rosłą decyzję pryśnięcia w świat.

Biedny mały! W tak ważnym dla siebie okresie nie ma z pewnością oparcia i doradcy w ojcu, stąd też nieuznawanie innych autorytetów. Jego pogardliwe: „Nauczycielka się znalazła” świadczy­ło najdobitniej o niechęci poddawania się jakim­kolwiek rygorom. Żal mi go było.

Mimo że uciekanie z domu potępiałam, uważa­jąc za nonsens, chłopak zaimponował mi. Zawsze imponowała mi przedsiębiorczość, odwaga, zaradność życiowa, oczywiście odpowiednio ukierunko­wana. Gdyby dzieciak dostał się pod właściwe wpływy, mógłby z niego wyrosnąć... np. Bartło­miej Romański.

Bartłomiej Romański! Jak ja go dawno nie widziałam. Och, zobaczyć go teraz na pustej, ciemnej szosie, usłyszeć głos, poczuć dotyk ręki...

Mrzonki! Doszłam do miejsca, gdzie zostawiłam Grzegorza lamentującego nad uszkodzonym sa­mochodem. Przystanęłam. Chciałam dobrze zapa­miętać miejsce, w którym objawiła mi się nowa, zupełnie inna od tej, którą znałam, twarz pana instruktora. Więc jednak nie składa się on z sa­mych zalet, trzeba było przypadku, żeby pokazał właściwe oblicze.

Byłam wstrząśnięta tym incydentem. Więc ten dobry, szlachetny Grzegorz zdolny jest do uchy­lania się od odpowiedzialności? Ważniejsze dla niego utrzymanie wypadku w tajemnicy niż czys­te sumienie? To tchórz, pospolity tchórz! Było mi gorzko, jak nigdy w życiu. Chciałam wykryć ja­kąś skazę na jego charakterze, ale nie aż taką. Wszystko, co się dziś zdarzyło, wyszło paskudnie. Co za dzień!

- Jest nasza artystka! - powitał mnie tatuś. - Czy można pogratulować?

- Czego? - nie kontaktowałam.

- Kolejnego sukcesu - powiedział niepewnie zbity z tropu moim zachowaniem. - Nie wyobra­żam sobie, że mogłabyś wrócić bez nagrody.

- Ach, mówisz o „Mikrofonie”? Tym razem na­gród nie dawali.

- Ale furorę zrobiłaś? - dociekał z nadzie­ją.

- Czy to najważniejsze? Miałam inne emocje. Opowiedziałam o rozmowie z Grzegorzem, a następnie o wypadku i mojej samotnej interwen­cji.

- Przykra sprawa - stwierdził tatuś. - Ca­łe szczęście, że nie było ofiar w ludziach.

- Więc uważasz, że Grzegorz jest w porządku, bo nie zabił? - zareagowałam gwałtownie.

- Wcale nie twierdzę, że jest w porządku, na­wet w świetle przepisów kodeksu drogowego po­pełnił wykroczenie nie zatrzymując się po spowo­dowaniu wypadku. Udało mu się o tyle, że nie­potrzebna była pomoc lekarska. Miał chłopak szczęście! Pomyśl, jakby się czuł, gdyby spowo­dował czyjąś śmierć lub kalectwo?

- Kiedy on nie wie, że mały jest cały i zdro­wy!

- Prawda, przecież o tym wiesz tylko ty. Wo­bec tego nie zazdroszczę panu Grzegorzowi.

- Mogłabym zadzwonić... tylko nie wiem, czy powinnam, czy nie należy mu się kara za tchó­rzostwo? Co mi radzisz?

- Sama musisz rozstrzygnąć, co powinnaś uczynić. Jeśli czujesz się powołana do wymierza­nia sprawiedliwości...

Nie, wcale nie byłam przekonana, że posiadam takie prawo. Podeszłam do telefonu. Tatuś uśmiechnął się, widocznie tego po mnie oczeki­wał.

W mieszkaniu Grzegorza nikt nie podnosił słu­chawki. Tuż przed snem zadzwoniłam powtórnie, ale znowu nikt się nie zgłosił. Trudno, chciałam jak najlepiej.

XV

Nazajutrz przed wyjściem do szkoły jeszcze raz nakręciłam numer telefonu Grzegorza, obiecując sobie, że będzie to ostatnia próba. Tym razem w słuchawce zachrypiało niezbyt uprzejme: hallo! Cóż, godzina była wczesna, prawdopodobnie wy­rwałam mego rozmówcę ze snu. Zapytany o Grze­gorza oświadczył z niejakim wahaniem, że go nie ma.

Musiał być, gdzieżby się wałęsał o tej porze, tylko na pewno spał. Przedstawiłam się, prosząc, by Grzegorz do mnie zadzwonił po południu. Do­dałam jeszcze, że leży to w jego interesie. Chyba więcej zrobić nie mogłam?

Jednak, kiedy do wieczora nie doczekałam się telefonu, złamałam dane sobie przyrzeczenie i za­dzwoniłam. Wiedziałam, że nie usnę, póki tej sprawy nie będę miała z głowy.

Tym razem zgłosił się Grzegorz.

- Tu Anka, słuchaj...

- Pomyłka! - krzyknął w popłochu i rzucił słuchawkę.

Zbaraniałam. Co mu się stało? Z całą pewnością słyszałam jego głos, pomyłka wykluczona. Naj­wyraźniej nie chce ze mną rozmawiać! Pewnie spodziewa się złych wiadomości o tamtym chło­paku. A więc przeżywa tamto wydarzenie, boi się. Okropnie musi się czuć nękany strachem i wy­rzutami sumienia. Jak mu pomóc, skoro nie chce rozmawiać skazując się na niepotrzebną zgryzo­tę. Człowiek sam sobie potrafi być katem, sam dla siebie nie mieć litości.

Zżymałam się na głupotę Grzegorza, wymyślałam mu od beznadziejnych mięczaków, ale nie mogłam zostawić go samego w tej biedzie, nie mogłam machnąć ręką na wszystko i spokojnie iść spać. Co parę minut wykręcałam jego numer, mając nadzieję, że chociaż ojciec się zgłosi, poprosiła­bym wtedy o przekazanie informacji, że wszystko w porządku i wreszcie miałabym spokój. Niestety, wszelkie próby dodzwonienia się pozostawały bez efektu.

- W dalszym ciągu nie ma go w domu? - zapytał tatuś.

- Jest, ale nie chce rozmawiać ze mną.

- Wstydzi się, to nawet dobrze o nim świad­czy, bo gdyby nie przeżywał wydarzenia, wysta­wiłby sobie jak najgorsze świadectwo.

- Dosyć tego przeżywania, niech się wstydzi, ale nie umiera ze strachu. W jaki sposób mam go poinformować, że chłopakowi nic się nie stało?

- Rzeczywiście, szkoda człowieka, niepotrzeb­nie się gryzie. Może ja podzwonię?

- Spróbuj! Gdyby zgłosił się ojciec, rozma­wiaj oględnie, nie powinien wiedzieć o wypadku.

- Bądź spokojna, nie zasypię twojego boha­tera.

Mój bohater! Boże, co za ironia! Mimo wielokrotnych prób nie udało się tatu­siowi przeprowadzić rozmowy.

- Poddaję się! Albo wyszedł, albo wyłączył telefon. Samobójca!

- Samobójca? - zatrwożyłam się. Wiadomo, co takiemu mięczakowi może wpaść do głowy?

- W przenośni, dziecino, w przenośni. Zabija się, tkwiąc w błędnym przekonaniu.

- Co ja mam robić?

- Nic, głową muru nie przebijesz, idź spać. A jutro wyślesz list lub telegram i na tym skoń­czy się twoja rola. Dobranoc, córeczko!

- Dobranoc.

Jak to dobrze mieć tatusia przy sobie w takiej chwili. Dzięki jego radzie miałam spokojne sny. Rano zadepeszowałam i postanowiłam całą spra­wę uważać za odfajkowaną. Postanowienie po­stanowieniem, ale myśli nie dało się ujarzmić. Wciąż chodziło mi po głowie natrętne pytanie, dlaczego Grzegorz nie chciał ze mną rozmawiać? Skoro był tak bez pamięci zakochany, jak utrzy­mywał, powinien przemóc wstyd, przeprowadzić samokrytykę i dążyć do pojednania. Rozstaliśmy się w nastroju delikatnie mówiąc: nieprzyjaznym i nie ja, a Grzegorz powinien zabiegać o poprawę stosunków.

Ale on milczał. Nie telefonował, nie zjawiał się, w ogóle słuch o nim zaginął. Czy przyjdzie na sobotnią próbę?

Nie przyszedł. Przysłał wiadomość przez Cy­gana, że cały miesiąc będzie nieobecny.

- Poszedł na urlop zdrowotny, rozumiecie, przemęczenie, coś tam z nerwami nie w porząd­ku, harówka nadwerężyła siły artysty.

Harówka? Śmiem wątpić. Biedny Grzegorz! Zapłacił jednak dużą cenę za chwilę słabości. Jak go zawiadomić, że już się dostatecznie zrehabilitował? Może napisać list pozwalający mu szyb­ciej wrócić do zdrowia? Tak! Napiszę list, przy­jacielski i serdeczny, mogący go podźwignąć i przyspieszyć równowagę psychiczną.

Układałam ten list przez kilka dni, ale wyraź­nie mi się nie kleił. To, co w bezpośredniej roz­mowie mogłoby wypaść szczerze i serdecznie, na piśmie wyglądało sztuczne i wymuszone. Skleci­łam go z wielkim trudem i wysłałam w końcu bardziej z poczucia obowiązku niż z potrzeby serca.

Dobrze, że go wysłałam. Dopiero teraz poczu­łam się swobodna i wyzwolona, dopiero teraz na­prawdę odetchnęłam. Nie widziałam Grzegorza zaledwie od dwóch tygodni, a miałam wrażenie jakby już wieki upłynęły, tak szybko zacierał mi się w pamięci, tak szybko stawał się obcy.

Próby w Ośrodku zostały zawieszone, miałam więc trochę zbędnego czasu na różnego rodzaju przemyślenia. W trakcie tych przemyśleń doszłam do wniosku, że nigdy nie był mi bliski. Owszem, ujmował troskliwością, spoglądaniem w oczy i zgadywaniem życzeń, która dziewczyna tego nie lubi? Nie była to jednak bliskość inspirująca ma­rzenia i tęsknotę, pozwalająca widzieć przyszłość barwną i radosną.

Na pewno będę Grzegorza wspominać, ale z jakim uczuciem? W tej chwili czułam posmak go­ryczy i smutku, zresztą całej naszej znajomości towarzyszył cień melancholii, nie była tym, czym być powinna, nie wyzwalała serdecznych unie­sień i nie wypełniała serca. Przy Grzegorzu czu­łam się nie na swoim miejscu, wyrwana z natu­ralnego środowiska, którym była szkoła. Zagarniał mnie na wyłączną własność, odsuwał od spraw klasowych, Miłki, Bartka...

Bartka nie widziałam od niepamiętnych cza­sów, ale myśl o nim zawsze dodawała mi chęci do życia, budziła nadzieje. Teraz też ożywiałam się na wspomnienie jego osoby, dobrze, że jest, że istnieje, już nie pragnęłam stanowić pierwsze­go planu, jedynej treści jego życia, zgodziłabym się na wyrozumiałą, nieobowiązującą przyjaźń, .dałabym wiele, żeby mogło być tak jak dawniej.

- Ogłaszam wszystkim zainteresowanym, że w najbliższą niedzielę mogą słuchać „Mikrofonu dla wszystkich”, w którym to programie wystąpi nasza koleżanka, Anna Maria Kruszewska - oznajmił któregoś dnia Filipczak.

- Co takiego? - ocknęłam się usłyszawszy swoje nazwisko.

- Wystąpi Anna Maria Kruszewska, śpiąca królewno! - przycięła mi Dobromiła.

- Masz jakieś wiadomości, Filip? - ożywiłam się.

- Tak, ze źródeł dobrze poinformowanych, czyli programu „Radia i Telewizji”.

- Podawali wykonawców? - zdziwiłam się.

- Nie, ale mam stuprocentową pewność, że zakwalifikowałaś się na antenę.

- Ciekawe, skąd ją czerpiesz? Moja intuicja wcale mi tego nie podpowiada.

- Nie udawaj, że jesteś skazana wyłącznie na intuicję, wiesz doskonale, jak sprawy stoją.

- Niby skąd mam wiedzieć? - zaczynała mnie ogarniać irytacja. Co ten Filip sobie wyobraża.

- Przecież stary Grzegorza działa w Polskim Radio.

- No i co z tego? Jaki to ma mieć związek ze mną?

- Bardzo bym się zdziwił, gdyby ci Grzegorz nie załatwił udziału w audycji.

Tego już za wiele! Filip staje się po prostu bezczelny. Jak on śmie! „Zdziwiłbym się, zdziwił­bym się...” - zaczęłam go przedrzeźniać w myśli.

- No, to się zdziwisz! - huknęłam. - Ja nie uznaję protekcji, zresztą przestałbyś pleść bzdury, tych rzeczy się nie załatwia, tylko ocenia. Kto lepszy, ten zwycięża.

- Co ty pleciesz, dziecino, te rzeczy się za­łatwia, co nie wyklucza oceny. Im wyższa nota, tym łatwiej popchnąć. Źle robisz, nie uznając protekcji, jest to rzecz wielce pożyteczna.

- A więc oklaskujemy w niedzielę chlubę na­szej klasy, co ja mówię, naszej szkoły. Myślę, że podadzą jakie barwy reprezentujesz? - dopyty­wała się Miłka.

- Może... - odpowiedziałam machinalnie.

- Coś taka skwaszona? Czemu nie chodzisz z nosem do góry, czemu nie uderza ci woda sodo­wa, przecież stałaś się sławna?

- Jeszcze nie na tyle, by zadzierać nosa.

- Mało ci? Rzeczywiście wysoko mierzysz, skoro nagrania radiowe masz za nic.

- Nagrania radiowe są na razie wielką nie­wiadomą. Więcej niż połowa uczestników odpad­nie.

- Ale ty możesz być spokojna, Grzegorz ci załatwi. Zastanawiam się, czego masz więcej, szczęścia, czy sprytu?

Zacisnęłam zęby, żeby nie palnąć czegoś, cze­go bym później żałowała. Szczególnie z Miłką na­leżało uważać, chciałam być z nią w dobrych sto­sunkach. Przemilczałam więc irytujące uwagi, ale Miłka uparcie wracała do tematu.

- Mając takiego protektora jak Grzegorz, czy jego ojciec, zajdziesz wysoko i to w szybkim tem­pie - podgadywała.

- Wiesz co? - syknęłam. - Lubię cię i sza­nuję, ale muszę ci powiedzieć słowo prawdy: głu­pia jesteś!

- Czy mogłabyś rzucić nieco światła na to wnikliwe, lecz lakoniczne spostrzeżenie?

- Z przyjemnością! Powtarzasz rzeczy nie­sprawdzone i całkowicie obce moim poglądom. „Grzegorz ci załatwi, Grzegorz cię zaproteguje...” Jeśli sądzisz, że ja na to pójdę, to nie mogę od­wołać tego, co powiedziałam przed chwilą.

Nic nie odpowiedziała, przyglądała mi się tylko uważnie, a mnie złość zaczynała powoli opuszczać. Patrzyłyśmy na siebie zaczepnie, potem już mniej zaczepnie, ale żadna nie chciała pierwsza otwo­rzyć dzioba.

- Mów coś! - zawołałam w końcu.

- Muszę się przyznać, że miotają mną tak zwane sprzeczne uczucia - zaczęła ogólnikowo.

- Śmiało! - zachęcałam.

- Mam na względzie wyłącznie dobro mojego brata...

Zastrzygłam uszami, jak koń ukłuty ostrogą.

- ...biedak męczy się i miota, walcząc z beznadziejnym uczuciem, gdybym mogła mu donieść, że stałaś się karierowiczką nie przebierającą w środkach przy zdobywaniu sławy, może byłoby mu łatwiej zapomnieć o tobie.

- Zapomnieć o mnie, dlaczego? - zawołałam wielkim głosem.

Spojrzała jak na dziecko lub komediantkę uda­jącą, że nic nie rozumie, ale szybko się zreflekto­wała siląc na wyrozumiałość.

- Przecież nie będzie skamlał i błagał na ko­lanach, żebyś do niego wróciła.

- Po co miałabym wracać, skoro nie odcho­dziłam? To on miał mało czasu dla mnie.

- A Grzegorz był na każde skinienie, można i tak.

- Nie kochałam Grzegorza.

- Po co mi to mówisz?

- Żebyś znała prawdę. Nie kochałam Grzego­rza, bo nie można serca podzielić, a ono należało zawsze do twojego brata.

- Mam mu to powtórzyć? .

- Przy okazji.

- Dobrze. Wyczekam do jakiegoś uroczystego momentu, np. kiedy przebrzmią ostatnie akordy twojego numeru radiowego.

Numeru radiowego! Wyobrażam sobie, jak Bartek przyjmie ten „numer”! Myślę, że nie zapo­mniał, czym miała być dla nas „Ballada”?

- Nie organizuje przypadkiem jakiegoś biwa­ku w najbliższą niedzielę? - spytałam z nadzie­ją.

- Chyba nie, a jeśli, to nagram mu audycję na magnetofon.

No, tak! Zapomniałam, że istnieją magnetofo­ny, tranzystory i cała przodująca technika wy­myślona dla komplikowania życia człowiekowi.

- Mam pomysł! - przerwała mi rozmyślania Miłka. - Wpadnij w niedzielę, posłuchamy ra­zem „Mikrofonu dla wszystkich”!

- Och, nie! - padł na mnie blady strach.

- Czemu, zrobisz Bartkowi wielką przyjem­ność. I niespodziankę.

Aha, przyjemność. Wyobrażam sobie ten mo­ment uroczysty, kiedy padnie zapowiedź, co An­na Maria ma zamiar zaśpiewać. A niespodzianka owszem będzie, tylko jaka? Nie wiem, czy o ta­kiej Bar tek marzy najbardziej.

- Mnie też będzie miło - ciągnęła. - Wbrew pozorom cieszę się każdym twoim sukcesem.

- Dziękuję, dobra z ciebie dziewczyna - zwil­gotniały mi oczy ze wzruszenia.

- Przyrzeknij, że przyjdziesz! - nalegała.

- Koniecznie? - jeszcze się opierałam, ale z coraz mniejszym przekonaniem. W końcu, czy to ważne, kiedy bomba wybuchnie? Pokuty i tak nie uniknę, więc lepiej mieć ją z głowy jak naj­szybciej. Zauważyłam, że myślę tak jak wszyscy, to znaczy uważałam swój udział w audycji za przesądzony. Presja otoczenia, czy podświadoma pewność siebie?

W niedzielę przed południem skuszona wiosen­nym nienatrętnym jeszcze słońcem wybrałam się z Kropką na spacer. Miałam zamiar obmyślić usprawiedliwienie przed Bartkiem, kiedy już moje sprzeniewierzenie wyjdzie na jaw. Niestety, żadne argumenty nie wydawały mi się dość mocne, by mogły mnie uniewinnić. Chyba powiem po prostu, że chciałam wykonać najpiękniejszą me­lodię, jaką znam, a żadna inna nie może równać się z „Balladą”. To powinno być najbardziej prze­konywające, a jednocześnie prawdziwe.

Znalazłszy możliwie dobre rozwiązanie pod­śpiewywałam sobie radośnie i dziwiłam się, że mijający mnie ludzie mają miny nijakie, niektó­rzy nawet ponure. Zapomniałam, że przed paro­ma minutami i ja miałam pewnie twarz przypo­minającą chmurę gradową.

Spacerując natknęłam się na Cygana. Poma­chałam mu ręką, a kiedy podszedł, zauważyłam, że jest w nieszczególnym nastroju.

- Coś taki zgaszony? - napadłam na niego.

- I tobie może być zaraz nie do śmiechu. Przynoszę złe nowiny.

- Dla kogo złe, dla mnie? - nie bardzo wie­rzyłam.

- Dla nas wszystkich. Wczoraj rozmawiałem z Grzegorzem...

- Tak...? - nie powiem, żeby wzmianka o Grzegorzu wytrąciła mnie z niedzielnego nastroju.

- Po urlopie nie wraca do naszego Ośrodka... - Cygan zawiesił głos, badając, jakie to na mnie zrobi wrażenie. No, cóż, intuicyjnie spodziewałam się tego, nie wyobrażałam sobie naszych dalszych kontaktów. Wcale nie byłam zaskoczona. Chyba rozczarowałam Cygana obojętną reakcją.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, jaka to strata dla zespołu. Drugiego takiego instruktora już na pewno nie dostaniemy.

- Mówi się trudno.

- Widzę, że mało cię to obeszło. - Był wy­raźnie zawiedziony. - Myślałem, że wpłyniesz na Grzegorza, by zmienił swoje plany. Ty jedna możesz coś zrobić w tej sprawie.

Oj, Cygan, Cygan, nie plótłbyś koszałków-opałków! Żebyś ty znał powody, dla których Grzegorz zrywa z naszym Ośrodkiem! Skończyły się moje wpływy na pana kierownika, z czego się zresztą bardzo cieszę. Nastąpił wreszcie finał tego etapu w moim życiu, jestem znowu na swoim miejscu, mam czas i spokojną głowę do zajęć pierwszo­planowych. Jak to dobrze być „tylko” uczenni­cą, żyć życiem szkoły i nie mieć dodatkowych problemów.

- Grzegorz robi starania o uzyskanie stypen­dium zagranicznego - ciągnął Cygan.

- Daj mu Boże! - odrzekłam wielkodusznie.

- Ale uświadom sobie, dziewczyno, że to ko­niec, ostateczny i nieodwołalny. Jak wyfrunie w szeroki świat, to pożegnamy się z nim de-fi-ni-tyw-nie. Rozumiesz?

- Rozumiem. A ty chcesz mu stanąć na dro­dze do kariery, szukasz sposobów, by go odciąg­nąć od ambitnych planów! Cygan, nie bądź ego­istą! Skoro otwierają się przed Grzegorzem wspa­niałe perspektywy, powinniśmy się tylko cieszyć. Przecież jesteśmy jego przyjaciółmi - motywo­wałam zupełnie szczerze.

Cygan był zdumiony.

- Tobie w ogóle nie żal rozstawać się z Grze­gorzem? Przecież mieliście się ku sobie.

- Pozory mylą - ucięłam. Naprawdę cieszy­łam się, że Grzegorz ma możliwości pogłębienia wiedzy muzycznej za granicą. Życzyłam mu jak najlepiej, bo w gruncie rzeczy dobry był z niego chłopak, tylko nie stworzony dla mnie.

Cygan miał w zanadrzu jeszcze jedną „złą” wiadomość.

- Czeka cię rozczarowanie. Twój występ nie będzie emitowany w „Mikrofonie”.

Na to też byłam przygotowana, znowu nie udało mu się mnie zaskoczyć.

- Ale Katarzyna z Elą zakwalifikowały się, mam nadzieję - pragnęłam, by nasz Ośrodek był chociaż przez nie reprezentowany.

- Niestety, nie. Podczas nagrywania nastąpiła awaria urządzeń, i część występów, między inny­mi nasze, nie uzyskały odpowiedniej jakości na­grania, wypadając automatycznie z audycji. Fa­talny pech, co?

- Rzeczywiście. Głupio być wyeliminowanym przez złośliwość przedmiotów martwych.

- Tyle harówki, a efekt żaden, wściec się można - czekał na potwierdzenie z mojej strony.

- Spokojnie, Cygan, spokojnie. Zaraz cię prze­konam, że nie ma powodu do wściekłości. Nikt nam nie kazał harować, robiliśmy to z własnej i nieprzymuszonej woli, to było nasze hobby. Po­stawiliśmy sobie za cel występowanie przed pub­licznością i cel ten osiągnęliśmy. Mieliśmy słu­chaczy? Mieliśmy! Bili brawo? Bili! Spełniliśmy więc swoje zadanie i to powinno nas dostatecz­nie satysfakcjonować. Reszta, to już uśmiech lo­su, na który nie należy zbyt serio liczyć. Wytłu­maczyłam ci?

- Uhm... gdybyś mi jeszcze coś zechciała wy­tłumaczyć.

- Chętnie, jeśli będę umiała.

- Grzegorz był w tobie zakochany po uszy...

- Pleciesz!

- Nie zaprzeczaj, wiem, co mówię. Od mo­mentu, kiedy cię poznał, stał się zupełnie innym człowiekiem, był jak odrodzony. Próby prowadził z werwą, snuł przeróżne pomysły organizacyjne i artystyczne, w ogóle miał bardzo dumne plany dotyczące twojej osoby. I nagle koniec filmu. Nie z tego nie rozumiem.

- Dobry film powinien się kończyć zaskaku­jącą pointą, prostaczku.

- Ty musisz znać powody, dla których Grze­gorz odchodzi.

- Ale nie muszę się przed tobą spowiadać, wiesz?

- Przepraszam - mruknął i pożegnał się. Może powinnam go zatrzymać, coś wyjaśnić, coś wytłumaczyć, ale właściwie po co? Żeby wy­jaśnić musiałabym opowiedzieć o incydencie na szosie, a nikomu jeszcze poza tatusiem tego nie mówiłam i w dalszym ciągu nie miałam zamiaru tego robić. Chociaż pod tym względem chciałam być w porządku wobec Grzegorza, należało mu się to za wszystko, co dla mnie zrobił.

Szłam bez celu, zdając się na kierunek wybie­rany przez Kropkę i to sprawiło, że znalazłam się pod domem państwa Romańskich. W ogródku na leżaku siedziała Miłka wystawiając twarz do słońca.

- Czy wolno ci zakłócić słodkie nieróbstwo? - zawołałam.

- Właśnie myślałam o tobie, ale nie sądziłam, że zmaterializujesz się w tak szybkim tempie.

- Nie zamierzałam cię nachodzić, to Kropka mnie przyprowadziła.

- Dostanie za to kość.

- Słyszysz, Kropeczko, łapówkę ci obiecują!

- Nie łapówkę, tylko dowód wdzięczności. A w ogóle, to uważam, że psy są bardzo inteligentne.

Kropka nie reagowała na pochwały baraszku­jąc ze swoim potomkiem.

- Gwiżdże na komplementy i za to ją lubię - stwierdziła Miłka. - A ty?

- Ja też ją lubię.

- Nie o to pytam, interesuje mnie, jak odbie­rasz pochwały, zachwyty dowody uznania? Czy jesteś na nie łasa?

- Jestem. Bardzo lubię odnosić sukcesy bę­dące sprawdzianem włożonego wysiłku, umiejęt­ności. Lubię szlachetną rywalizację. Podnoszenie poprzeczki zmusza do mobilizacji sił. Człowiek czasem nie zdaje sobie sprawy, na ile go stać.

- Mówisz tak mądrze, że aż mi markotno. Czy to wpływ Grzegorza?

- Grzegorz wyjeżdża na stypendium zagra­niczne - odpowiedziałam wymijająco.

- Dokąd?

- Nie wiem.

- Na długo?

- Też nie wiem... - dopiero teraz zauważy­łam, że te istotne dość sprawy wcale mnie nie interesowały.

- Poprztykaliście się? - wyciągnęła właściwy wniosek.

Nie odpowiedziałam. Zapatrzyłam się na wy­chodzącego właśnie z domu chłopaka. Wielkie nieba! Przecież to „mój chłopak”, czyli potrąco­ny przez Grzegorza rowerzysta. Co on tu robi, jakie może mieć powiązania z Romańskimi?

- Kto to jest? - zapytałam nie mogąc poskro­mić ciekawości.

- Mały złodziejaszek, podopieczny mojej bab­ci. Interesują cię osobnicy z marginesu?

- Byłam zaintrygowana, co on robi w waszym domu.

- Melduje się co jakiś czas. Babcia jest kura­torem sądowym i sprawuje nadzór nad kilkoma chętnymi do wykolejenia się młodymi ludźmi. Z tym ma najwięcej kłopotów. Rzadki okaz spry­ciarza. Wyrósł w złodziejskiej rodzinie, fach wy­ssał niemal z mlekiem matki.

- Więc i matka taka? Biedny dzieciak. W po­dobnym środowisku trudno nie wyrosnąć na zło­dzieja.

- Babcia też się tym frasuje, a mnie krew zalewa na podobne porządki... Jedni broją, a inni muszą za nich brudy sprzątać.

- Życie nie bajka... - zaczęłam sentencjonal­nie, ale przerwałam w pół zdania, gdyż na we­randzie ukazał się Bartek. Przez cały czas roz­mowy z Miłką domyślałam się, że jest w domu, ale kiedy go zobaczyłam twarzą w twarz, serce zakołatało we mnie z niesłychaną gwałtownością. On też musiał być poruszony, bo zagaił dziwnie nieśmiało:

- Można przeszkodzić w panieńskich zwierze­niach?

- Rozmawiałyśmy na tematy ogólnoludzkie i Anka stwierdziła odkrywczo, że życie nie jest bajką. Może chcesz dołączyć swój głos do dys­kusji.

- A cóż ja mogę dodać? Życie jest dalekie od sielanki, niestety lub na szczęście, bo przez stwa­rzanie problemów staje się ciekawsze.

- Taki Stępniak to ma z pewnością ciekawe życie. Powinniśmy mu zazdrościć.

- Jaki Stępniak? - Bartek był mniej zorien­towany od swojej siostry.

- Młodociany przedstawiciel marginesu spo­łecznego, mający wszelkie dane stać się świado­mym i rutynowanym przestępcą. Mówię o pod­opiecznym babci, który przed chwilą opuścił na­sze progi.

- Z takimi to istotnie są problemy.

- Może dałoby się uratować chłopaka, gdyby tak dostał się pod inne wpływy - wtrąciłam nie­pewnie.

- Rozmawiaj z naszą babcią, która niejedno w życiu przeżyła, to przekonasz się, że nie tak łatwo świat naprawić - oświadczyła Miłka.

- Ale babcia nie zajmuje postawy biernej, tylko, jak słyszę, robi co można dla naprawiania tego nie najlepszego świata - odparowa­łam.

- Bo nasza babcia nie potrafi siedzieć z zało­żonymi rękami. To urodzony działacz. Wrodziła się bez reszty w swojego wnuka.

Bartek wypiął dumnie pierś, pochlebiała mu opinia działacza.

- Chciałabym poznać waszą babcię - powie­działam dając do zrozumienia, że lubię ludzi o jakich mowa.

- Nic prostszego, zaprosimy ją na „Mikrofon dla wszystkich”. Babcia przepada za muzyką mło­dzieżową, a jak się dowie, że będzie mogła uścis­nąć dłoń jednej z wykonawczyń ucieszy się nie­bywale.

- Hm... tak się składa, że nie będzie mnie w dzisiejszym „Mikrofonie”.

- Nie? - zawołał rozczarowany Bartek. - Czemu?

- Pech, ot co!

- E, tam, pech! - żachnął się. - Jacyś dur­nie musieli zasiadać w komisji kwalifikacyjnej. Znam twoje możliwości i nie uwierzę, że zna­lazło się wielu mogących się z tobą równać, nie mówiąc już o zdystansowaniu. Chyba, że... pan instruktor źle tobą kieruje?

- Nie o to chodzi. Tym razem naprawdę za­działał pech. W pewnym momencie nastąpiła awaria aparatury.

- No, to co? Należało powtórzyć nagranie.

- Widocznie za późno odkryto uszkodzenie.

- Partactwo, wszędzie partactwo i lekceważe­nie obowiązków. Ktoś powinien za to wylecieć z roboty.

- Daj spokój! - machnęłam ręką - przecież i tak wszyscy uczestnicy przesłuchań nie zmieś­ciliby się na antenie. Ktoś musiał odpaść. Tam, gdzie uczestników jest więcej niż miejsc, kogoś trzeba spisać na straty. Sam wiesz o tym dosko­nale.

- W eliminacjach powinni odpadać najsłabsi. Nie wmówisz we mnie, że byłaś najsłabsza.

- Połóżmy na tym krzyżyk!

- Myślę, że następnym razem lepiej się ułoży i będę mógł twój występ nagrać na taśmę?

- Nie obiecuję następnego razu. Zmienia się instruktor w Ośrodku, trudno zgadnąć, jaki bę­dzie miał program.

- Grzegorz odchodzi? - krzyknął z niedowie­rzaniem Bartek.

- Stara się o stypendium zagraniczne, pewnie je uzyska.

- Na jak długo?

Znowu to rzeczowe: „Na jak długo?”

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam nie­dbale.

Bartek spojrzał uważne, ale nic się nie ode­zwał.

- Po powrocie obejmie oczywiście swoje obo­wiązki?

- Chyba żartujesz? Po powrocie pójdzie wy­żej!

- To pewnie jest ci smutno?

- Smutno? To ty mnie mało znasz. Cieszą mnie cudze sukcesy, prawie tak samo jak własne.

- Wiem, zawistna nie jesteś, myślałem o in­nym powodzie smutku.

- I ty też! Zmówiliście się wszyscy, czy co? Zupełny obłęd! Cygan pyta: czemu nie jestem smutna, Miłka zachodzi w głowę, czemu nie jes­tem smutna, wreszcie ty niemal masz pretensję, że nie jestem smutna, wszak Grzegorz odchodzi. A ja się cieszę, że odszedł, słyszysz, cieszę się!

- Myślałem, że się lubiliście.

- Owszem, tylko jeśli chodzi o mnie, mogę go lubić na odległość.

- Nowina!

- Teraz już wiesz, jak sprawy stoją?

- Teraz już wiem. Ann... pojedziesz w lipcu na obóz?

- Może... słuchaj... czy z tego Stępniaka nie dałoby się zrobić harcerza?

- Hm... konkurencyjna firma contra babci?

- Nie contra, tylko pro. Zresztą zagadnij bab­cię, co myśli o takim rozwiązaniu, musisz prze­cież uzyskać pozwolenie kuratora, nie?

- Rzecz jest możliwa do przeprowadzenia, o ile bohater nie będzie stawiał oporu.

- Tobie ośmieliłby się stawiać opór? Nie po­trafię w to uwierzyć - podlizywałam się, ale z całym przekonaniem.

- Każesz mi eksperymentować?

- Gdzieżbym śmiała kazać! Ja tylko podsu­wam propozycję, a gdyby została uwieńczona po­myślnym skutkiem, cieszyłabym się, że powstała z mojej inicjatywy.

- Można spróbować, to nic nie kosztuje.

Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Odwza­jemnił się uściskiem ręki.

- Spróbujemy? - zapytał prosząco. Wiedzia­łam, że w tej chwili już nie chodzi mu o Stęp­niaka, lecz o nas.

- Można spróbować, to nic nie kosztuje - ro­ześmiałam się, bo było mi tak dobrze, że już chyba nigdy nie będzie lepiej.

Dwa tysiące siedemset pięćdziesiąta piąta publikacja LSW

Wyd. I. Nakład 20 000+305 egz. Pap. druk. mat. kl IV 70 g 92x114 cm Oddano do składania 15 VI 1976 r. Podpisano do druku w październiku 1976 r. Druk ukończono w listopadzie 1976 r. Ark. druk. 17,25; ark. wyd. 10,75 Białostockie Zakłady Graficzne Białystok, Al. Tysiąclecia P.P. 2 Zam. nr 1439 J-116 Cena zł 28.-



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orłowska Danuta Ballada dla Anny Marii
Sukces i porażka pedagogiczna, wypracowania
Orłowska Danuta Zielona jarzębina
Sukces a porażka w WFRP
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
Zarzadzanie i marketing Spektakularne sukcesy i porazki zasupo
Rakowska Sukces i porażka terapii krótkoterminowej rozdz 1 str 17 29
Melanie L J Stiassny i Axel Meyer(Sukces i porazka afrykan
4 Sukcesy i porażki II RP
Zarzadzanie i marketing Spektakularne sukcesy i porazki 2
sukcesy porazki
Wspieranie rozwoju ucznia zdolnego[1] SUKCESY I PORAŻKI 2
Zarzadzanie i marketing Spektakularne sukcesy i porazki zasupo
Orłowska Danuta Monika i Mariusz
Orłowska Danuta Nie śpij bo cię okradną
25 Sukces i porażka pedagogiczna 2
Orłowska Danuta Monika i Mariusz
Zarzadzanie i marketing Spektakularne sukcesy i porazki zasupo

więcej podobnych podstron