Danuta Orłowska
Monika i Mariusz
Nasza Księgarnia 1975
MONIKA
- Co jest grane? Powiedz w skrócie - poprosiła Monika siadając przed telewizorem.
- Ććć... - zbuntował się ojciec. - Kobrę ogląda się od początku albo wcale, a na wyrywki
najlepsza jest tabliczka mnożenia.
- Wiem, siedem razy osiem równa się pięćdziesiąt sześć. Obkuta jestem, no nie? A teraz
powiedz, jest już nieboszczyk?
- Nie ma, ale będzie.
- Domyślam się - westchnęła.
Mimo najszczerszych chęci nie mogła się skupić. Treść przedstawienia była nieciekawa,
aktorzy grali niemrawo, jedynie dobrze było słychać suflera. Szybko stwierdziła, że szkoda
czasu na oglądanie tak nudnego spektaklu, a najlepszym wyjściem będzie wyjście z pokoju.
Zajrzała do kuchni. Nic się nie działo, więc przeszła do swojego pokoju. Nosiło ją z
miejsca na miejsce. Nigdzie nie mogła usiedzieć spokojnie.
- Moniko! Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest mój piwny szampon? - dał się słyszeć z
łazienki zniecierpliwiony głos matki.
- Postawiłam za wanną.
- Co za pomysły z tym chowaniem! - obruszyła się mama. - Nie może stać na półce?
- Szampon piwny nie lubi światła, a za wanną jest najciemniej.
- Kto ci to powiedział?
- Wyczytałam.
Mama znalazła szampon i o nic więcej nie pytała, ale Monika wiedziała, że po umyciu
głowy reszta szamponu powędruje z powrotem za wannę, bo skoro piszą, żeby chronić od
światła, to widocznie prawda. Słowu pisanemu należy dawać wiarę.
Spojrzała na zegarek. Dopiero dziewiąta. Za wcześnie na spanie, można by się jeszcze
czymś zająć, tylko czym? Otworzyła książkę do fizyki, przelatując wzrokiem rozdział o
natężeniu pola grawitacyjnego. Ziewnęła i stwierdziła, że do jutrzejszej klasówki jest
dostatecznie przygotowana.
Mama była jeszcze w łazience i Monika pomyślała, czy nie należałoby 25 listopada
ogłosić Dniem Mycia Głowy, w każdym razie dla niej upłynął on pod tym hasłem.
Na geografii Bożena z Krystyną cały czas paplały o rodzajach szamponów, sposobach
ich stosowania i przechowywania. Stąd to właśnie pochodziły wiadomości Moniki na
wspomniany temat. Chcąc nie chcąc, musiała wszystkiego wysłuchać, łowiąc jednym uchem
słowa pani Lipińskiej, a drugim praktyczne wskazówki kosmetyczne.
Oglądała się co chwila do tyłu, nie mając odwagi zaproponować dziewczętom
podsumowania dyskusji na przerwie.
Bożena potraktowała skłony Moniki jako chęć włączenia się do rozmowy.
- A ty jaki szampon stosujesz? - spytała przyglądając się z zazdrością włosom Moniki.
- Czterojajeczny - wtrącił Mariusz Kaczyński, choć nikt go nie prosił o wzięcie udziału
w obradach. - Po umyciu głowa przypomina porcję spaghetti. Palce lizać... - pociągnął za
tasiemkę, którą Monika miała związane włosy.
- O, dopiero teraz wyglądasz jak człowiek - zauważył, kiedy nie mogła poradzić sobie z
rozwichrzoną fryzurą opadającą niesfornie na ramiona.
- Chcesz lusterko?
- Zajmij się swoją szlachetną osobą! - warknęła.
- Tu by się przydał taki... no... taki korkociąg... czy jak to nazwać... - jąkał się Mariusz,
pociągnąwszy za zwisające jej nad uchem pasemko włosów.
- Dobre rady zachowaj dla wnuków! - poradziła opryskliwie i wlepiła wzrok w
profesorkę, przejawiając ogromne zainteresowanie omawianymi piaskowcami.
- Fiu, fiu! - gwizdnęła Krycha. - Od kiedy to Kaczor tak wnikliwie interesuje się
Moniką? Myślałam...
- Zostaw myślenie mądrzejszym, bo to dla ciebie za trudne - odciął się.
- Półinteligent!
- Dziękuję za uznanie i optymistyczny pogląd na moją osobę. W jaki sposób mógłbym
się zrewanżować?
- Obejdzie się!
- A może jednak...
Monika nie słuchała dalszej wymiany poglądów między Krystyną i Mariuszem. Była
dotknięta porównaniem swojej głowy do porcji makaronu. Co prawda spaghetti nawet nieźle
brzmi, ale zawsze... Nie znosiła drwin na swój temat, a szczególnie drwin Kaczyńskiego.
Były w jakimś sensie trafne i dlatego dotkliwe.
Udało jej się doprowadzić włosy do porządku. Mariusz pokręcił głową z
niezadowoleniem i nie przerywając utarczki słownej z Krychą, zrobił ręką ruch
przypominający nawijanie spirali.
Nie zwracała na niego uwagi, lekceważyła dobre rady, sama wie, jak ma się czesać, wie
również, że włosy są jej największym atutem. Gęste, puszyste, w kolorze dojrzewającej
pszenicy. Może je myć szarym mydłem albo popiołem i też będą ładne. Krystyna w dalszym
ciągu wojowała z Mariuszem, ale zaczynało im już brakować pomysłów. Odzywki stawały
się coraz mniej kąśliwe. Ostatnią impertynencją było wręczenie Kaczyńskiemu połamanej
żyletki wyjętej z temperówki.
- Nie prowadzę składnicy złomu! - żachnął się.
- Ale mógłbyś się ogolić.
Rzeczywiście sypał mu się dość bujny, ciemny zarost.
- Przeżytek. Zapuszczani brodę - powiedział zwracając wytwornym gestem szczątki
żyletki.
- Tu mi kaktus wyrośnie - Krystyna wskazała wewnętrzną stronę dłoni - zanim dyrektor
do tego dopuści.
Bożena syknęła ostrzegawczo:
- Przestańcie! Jesteście na obserwacji.
Pani Lipińska rzeczywiście celowała wskazującym palcem w kierunku dyskutantów.
- Marczakówna opisze nam wapień numulitowy i poda obszary jego występowania.
Krycha stanęła na baczność, jak do apelu, milcząc.
- Czemu cię tak nagle zamurowało? - zdziwiła się profesorka. - Zrozumiałaś pytanie?
Odpowiedzi nie było.
- Czy ona na pewno jest żywa? - zainteresował się ktoś z pierwszej ławki, robiąc aluzję
do posągowej bladości Marczakówny.
- Kaczyński, przyjdź koleżance z pomocą!
Mariusz w odróżnieniu od Krystyny przyjął pozycję niedbałą i bezmyślnie obracał w
palcach długopis.
- Stań chociaż porządnie, jeśli nie masz nic do powiedzenia. Przed chwilą usta ci się nie
zamykały, a teraz milczysz jak zaklęty. Wytłumacz mi, co to znaczy?
- Temat mi się skończył, pani profesorko.
- Rozbrajająca szczerość. Marczakównie też się temat skończył?
Krycha spuściła głowę i stali tak we dwoje jak skazańcy czekający na najwyższy
wymiar kary. Monika była pomszczona. Kaczyńskiemu dostało się za czterojajeczny
makaron, a Krystynie za aluzje dotyczące jego zainteresowania Moniką. Nie cierpiała
Kaczyńskiego i wolała trzymać się od niego z daleka. Niech się interesuje Krychą, Bożeną i
kim tylko chce, a ją niech zostawi w spokoju. Każdy inny chłopak z ich klasy miałby większe
szanse podobać się Monice niż Mariusz Kaczyński. Ale cóż! Inni chłopcy darzyli ją całkowitą
obojętnością, po prostu nie zauważali jej, chyba że któryś potrzebował pożyczyć cyrkla albo
ściągnąć z zeszytu pracę domową. Wtedy byli ugrzecznieni i przymilni, a Staszek Klonowicz
nawet mówił: „dziękuję”, kiedy korzystał z dzienniczka lektur.
Monika jest wzorową uczennicą, lekcje przygotowuje starannie i na bieżąco, nie ma
zaległości i jest w ogóle pozytywna. Dlaczego więc otacza ją atmosfera obojętności, a nawet
niechęci? Przecież nigdy nie odmawia pomocy, z jej wypracowań korzysta nieraz pół klasy,
podobnie jest z matematyką czy fizyką. Dzielenie się owocami własnej wiedzy daje jej
satysfakcję i miłe poczucie wyższości. „Jestem inna, a inni nie budzą sympatii. Innych się
tępi. Jasna sprawa.” - rozgrzesza się.
- No cóż, siadajcie! - machnęła ręką pani Lipińska i rozejrzała się za kolejną ofiarą.
Wtedy Monika wstała i uważając, że tylko ona potrafi uratować honor klasy, zaczęła
recytować:
- Skały osadowe pochodzenia organicznego tworzą się z organizmów zwierzęcych i
roślinnych. Do tego rodzaju skał należy wapień numulitowy, w którym można znaleźć
szkielety dużych, nie występujących już dziś w przyrodzie otwornic...
- Nadgorliwość gorsza od trzęsienia ziemi - usłyszała za plecami.
To Kaczyński dawał upust nagromadzonej żółci. Ale Monika nie speszyła się.
W dalszym ciągu odpowiadała gładko i pewnie, rozszerzając temat własnymi słowami,
jak przystało na piątkową uczennicę.
- Dziękuję, Zaniewska, siadaj - skinęła głową profesorka. - Kaczyński i Marczakówna
przygotują na następną lekcję opracowanie skał osadowych pochodzenia chemicznego.
- Wspólnie? - zapytał Mariusz z nadzieją w głosie.
- Nie błaznuj! Każde osobno i pisemnie.
- Pani profesorko! - jęknęła boleśnie Krycha. - W tym tygodniu czekają na nas trzy
klasówki. Tyle materiału do powtórzenia...
Monika spojrzała na nią z niesmakiem. „Co za brak ambicji, żeby otwierać usta tylko
we własnej obronie. Zaraz Mariusz zacznie się targować”.
Ale nie zaczął. Zachowywał się honorowo. Pani Lipińska okazała maksimum
wyrozumiałości przekładając im pracę na następny tydzień. W czasie przerwy Mariusz krążył
koło Krystyny, uważając, że połączyła ich wspólnota losów. Ale ona była wściekła i szukała
ofiary, na której mogłaby się wyładować.
- Pryskaj, patrzeć na ciebie nie mogę! - warczała na Kaczyńskiego.
- Zbrzydłem? Jeszcze nikt mi tego nie mówił.
- A mnie skręca na twój widok, rozumiesz?
- Nie...
- Półinteligent.
- To już mówiłaś. Powtarzasz się.
- Nic nie poradzę na ponurą rzeczywistość. Kiedy pomyślę, że przez takiego... takiego
Kaczora... muszę teraz...
- Nie musisz przez Kaczora, tylko przez własną głupotę. Gdybyś wiedziała o
wapniakach tyle co koleżanka - wskazał Monikę - wtedy i ja bym się uratował. Jeśli ktoś ma
prawo zgłaszać reklamacje - to ja. Wpadłem przez ciebie, więc powinnaś się poczuwać...
- Do czego?
- Nie domyślasz się?
- Ani trochę.
- Prawda! Zapomniałem, że u ciebie z myśleniem trochę nietęgo... ale słuchaj, czy my
musimy się wciąż podgryzać?
- Nie musimy, ja to robię z własnej i nieprzymuszonej woli.
- Co masz przeciwko mnie?
- Nic.
- Więc zawrzyjmy pakt nieagresji.
Monika stała z boku. Zawsze stała z boku, zawsze była sama. Dlaczego?
Ten durny Mariusz wdzięczy się do Krystyny, zapominając, jak ją na lekcji zwalczał.
Wiadomo, o co mu chodzi. O napisanie zadanej pracy. Leń i obibok! Nie zada sobie trudu,
żeby sięgnąć do lektury uzupełniającej, woli żebrać łaski u Krychy, która sama niewiele wie.
Już by lepiej zrobił zwracając się z tą sprawą do Moniki. Jakby ją ładnie poprosił...
- O co ci właściwie chodzi? - Krystyna spojrzała nieufnie na Mariusza. - Co nowego
wymyśliłeś w tym kaczym móżdżku?
- Po prostu wyciągam do ciebie przyjazną dłoń.
- Możesz ją ofiarować Monice.
- Boję się.
- Spróbuj! No, śmiało - ujęła rękę Mariusza chcąc ją włożyć w dłoń Moniki.
- Zbyteczna fatyga. Miałabym kłopot, co z tym fantem zrobić. Natomiast jeśli chodzi o
odrobienie geografii, to wiesz dobrze, że jeszcze nikomu nie odmówiłam. Taki drobiazg jak
skały osadowe mam w małym palcu.
- Tylko że ja akurat nie lecę na drobiazgi. Dziękuję uniżenie - schylił głowę z przesadną
grzecznością. To był dla Moniki policzek. Odtrącić jej wyciągniętą dłoń? Tego już za wiele!
- Ale hardy! - zdziwiła się Krystyna. - Co tobie, Kaczor?
- Dojrzałem...
- Co dojrzałeś?
- Dojrzałem do własnych koncepcji.
- Kto mi powie, co to znaczy?
- Nikt ci nie powie. Zrozumiesz, jak sama dojrzejesz.
- Twoja filozofia jest akurat dla Moniki. Oboje chorujecie na oryginalność. Powinniście
ze sobą chodzić. Spójrz, jaka ona ładna, istna Pola Raksa.
Monika nie mogła dłużej słuchać podobnych bredni. Odchodząc usłyszała jeszcze
westchnienie Kaczyńskiego:
- Aż za ładna. Przydałby się jakiś defekt tej królewnie ze Szklanej Góry...
Starała się nie pokazać po sobie, jak bardzo ją dotknął tą „królewną”. Cham! Pospolity
cham! Jedyna rada nie dostrzegać takiego.
Przez resztę dnia nosiła głowę wysoko, a jeśli musiała spojrzeć w kierunku Mariusza, to
omijała go wzrokiem i była wściekła na siebie, że chciała za niego odrobić geografię.
Mama skończyła wreszcie mycie głowy i Monika mogła zagarnąć łazienkę dla siebie.
Przysunęła taboret do lustra, zmieniając kilkakrotnie jego ustawienie, tak żeby osiągnąć
właściwy kąt padania światła, następnie usiadła wygodnie, poddając szczegółowej analizie
swoje oblicze.
Nie było najgorsze, fakt. Nawet Krystyna przyznała, że Monika jest ładna. To samo
mówi lustro, obiektywne i życzliwe. Monika lubiła kontakty z lustrem. Poprawiały jej
samopoczucie.
Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto ściągnie człowieka z obłoków na ziemię. Choćby
taki Kaczyński! Nie mogła zapomnieć jego słów: „Za ładna. Przydałby się jakiś defekt...”
Proszę bardzo! O defekt nietrudno.
Wykrzywiła twarz nadymając policzki i wysuwając do przodu dolną szczękę. Z lustra
szczerzyła ząbki i uśmiechała się głupkowato zupełnie inna Monika. „Czy już jestem
dostatecznie szpetna, żeby się podobać?”
Lusterko odpowiedziało, że nie jest jeszcze tak źle, aby nie mogło być gorzej, więc
dopełniła spustoszenia w urodzie przy pomocy klasycznego zeza. Korciło ją, żeby dorzucić
parę piegów na nos, ale zrezygnowała.
Cały wisielczy humor opuścił ją tak nagle, jak się pojawił.
Doprowadziła twarz do „kultury” i rozpuściła włosy próbując nakręcić na palec lok nad
uchem. Lok opadł miękką spiralą na policzek, co wyglądało nieźle, ale ponieważ propozycja
wyszła od Kaczyńskiego, fryzura została natychmiast doprowadzona do poprzedniego stanu.
Żadnych zmian! Nie będzie jej byle kto udzielał wskazówek. Gdyby ją w tej chwili zobaczył
Kaczor przed lustrem, mógłby sobie pomyśleć... A niech myśli, co chce. Cóż on Monikę
obchodzi? Co dla niej znaczy? Nic. Powietrze.
MARIUSZ
- Wychodzisz? - zapytała ciotka zajęta kąpaniem swojego najmłodszego. - Mam
przepierkę, chciałam, żebyś wody nanosił.
- Wody nanosiłem, węgiel przytargałem, psu dałem kolację, chciałem teraz odetchnąć
świeżym powietrzem. Konstytucja PRL gwarantuje obywatelowi prawo do odpoczynku,
więc...
- Ja ci nie odmawiam prawa do odpoczynku, czego się denerwujesz? - odpowiedziała
prostując zgięte plecy i rozejrzała się za ręcznikiem, żeby wytrzeć małego. Miała zmęczoną
twarz, a w oczach wyraz macierzyńskiej troski. - Nie lubię, kiedy wychodzisz wieczorem.
- Nie moja wina, że dni takie krótkie.
- Znów idziesz do Adama?
- Ciocia go nie lubi?
- Wolałabym, żebyś znalazł sobie lepszego kolegę.
Mariusz wyszedł powstrzymując się z trudem od trzaśnięcia drzwiami. Ciotka miała jak
najlepsze intencje, ale jej podejście do życia mogło anioła wyprowadzić z równowagi, a co
dopiero Mariusza, który nie posiadał w sobie nic anielskiego.
Ciotka chełpiła się przed sąsiadkami, że jej brat był naukowcem. Czuła się z tej racji
wywyższona, jakby część zaszczytu spływała na nią, jej czworo nieletnich latorośli oraz
męża, skromnego urzędnika pocztowego.
Dla Mariusza pragnęła innego towarzystwa niż Adam, syn murarza. Och, ta ciotka!
Dobra, kochana, ale jej sposób rozumowania to średniowiecze. Mariusz nie czuł żadnej
satysfakcji z racji wykształcenia swego ojca. Zresztą mało go pamiętał. Kimkolwiek był,
należało go rozpatrywać w czasie przeszłym, natomiast teraźniejszość to rodzina ciotki i jej
męża. Mariusz bardziej czuł się synem urzędnika pocztowego niż wspomnianego naukowca.
Była to oczywiście wina matki, ale o niej starał się myśleć jak najrzadziej.
Gardził nią i jej domem. W czasie ostatniej wizyty (przysiągł sobie, że będzie to
ostatnia w życiu) umyślnie zabłocił buciorami wypieszczoną posadzkę i nie zakręcił kranu w
łazience, chcąc zobaczyć, jak woda będzie się przelewała z wanny i zaleje podłogę. Niestety,
do potopu nie doszło, woda nie wystąpiła z brzegów; w tym domu czuwano nad ładem i
porządkiem. Nie mogąc inaczej dopiec matce, dłubał w zębach przy stole i cieszył się
szatańsko, że robi to na niej przygnębiające wrażenie.
Żegnali się z ulgą. Mariusz wracał do ciotki, a matka mogła cieszyć się bez zakłóceń
nowym, niedawno zawartym małżeństwem.
- Nie można całe życie płakać - tłumaczyła się przed ciotką i zwiększyła sumę
wypłacaną na utrzymanie Mariusza.
„Ach, żeby już pracować na siebie i nie potrzebować niczyjej łaski!” - zaciskał pięści w
bezsilnej złości. Nie zanosiło się jednak na taką możliwość, a przynajmniej przez najbliższe
kilka lat. Rada familijna zadecydowała, że będzie uczęszczał do liceum ogólnokształcącego,
dobrze, może uczęszczać. Było mu najzupełniej obojętne, w jaki sposób wytraci czas do
pełnoletności, jedynie przez przekorę oznajmił, że chce iść do technikum elektronicznego.
Nie pomogły namowy i perswazje, podbudowane mocnymi argumentami, że
najprostsza droga na studia prowadzi przez LO. Uparcie trwał przy swoim, mówiąc, że śni po
nocach o zawodzie technika elektronika, a na studia gwiżdże koncertowo. Ciotka była
niepocieszona. Sama nie miała warunków, aby studiować, ale już dla swoich dzieci marzyła o
karierze naukowej. Ponieważ Mariusza traktowała jako swoje piąte dziecko, cierpiała
ogromnie słysząc jego bluźniercze słowa o gwizdaniu na studia wyższe. Matka wzruszała
tylko ramionami i powiedziała rzeczowo: - Będziesz tego żałował.
Jej małżonek natomiast okazał się najrozsądniejszym człowiekiem w tym towarzystwie
i wyraził najsłuszniejsze zdanie: - Niech idzie do technikum, skoro jest to marzeniem jego
życia. Przez pięć lat dojrzeje i zmieni decyzję. Przecież po skończeniu technikum również
można studiować.
„Niedoczekanie wasze!” - przysiągł w duchu Mariusz, czując nieprzepartą potrzebę
zrobienia na złość rodzinie. Miał jednak pecha. Do technikum nie został przyjęty, ponieważ
kandydatów było czterokrotnie więcej niż miejsc. Dostali się tylko ci, którzy bardzo dobrze
zdali egzamin wstępny.
Z braku innych możliwości zaczepił się w zasadniczej szkole zawodowej. Była to
budowlanka, nie widział w niej miejsca dla siebie i po straconym roku dał się namówić na
liceum ogólnokształcące.
- Robię to tylko dla ciebie - powiedział do ciotki, która zostawiła wszystkie obowiązki i
przez czas trwania egzaminów tkwiła pod szkołą, jakby w ten sposób mogła bratankowi
zapewnić przyjęcie. Tym razem udało mu się przebrnąć przez egzaminacyjne sito, ale niech
się nikomu nie zdaje, że będzie sobie żyły wypruwał i zarywał noce nad książką. Nic
podobnego! Wkuwanie to specjalność jednostek w typie Moniki Zaniewskiej.
„Ciekawe, co ona teraz robi?” - pomyślał, jakby podejrzewał, że potrafi robić coś więcej
poza uczeniem się. Podziwiał Monikę na odległość, ale pewniej czuł się w towarzystwie
Krystyny, nie grzeszącej wielką mądrością, albo Adama, który, co tu kryć, był raczej
ograniczony. Dobrze kopał piłkę, nie odmówił udziału w żadnej zgrywie i to chyba wszystko,
co w nim było pozytywnego.
- Dlaczego nie wdałeś się w ojca? - biadała ciotka. - Przyjaźnisz się z byle kim, nie
masz żadnych wyższych ambicji...
- I dobrze mi z tym - odpowiadał niezmiennie. Ciotka byłaby uszczęśliwiona, gdyby na
przykład spędzał czas w towarzystwie Moniki. Ona musi pochodzić z tak zwanego „dobrego
domu”. Tak dumnie nosi głowę, jakby miała dokoła w rodzinie samych profesorów
uniwersytetu.
Roześmiał się głośno, na szczęście był sam na pustej ulicy. Gdyby szedł z Moniką, nie
pozwoliłby sobie na pewno na tyle swobody. W niej było coś takiego, co uniemożliwiało
śmielsze odruchy, potrafiła człowieka zgasić w najmniej oczekiwanym momencie. Ogromnie
to przeszkadzało Mariuszowi, chciałby ją sobie podporządkować, chciałby, żeby nie była tak
nieprzystępna.
Wiedział, jakie to będzie trudne, ale przecież niejedną trudność już w życiu pokonał.
Taka gra może być pasjonująca, warto spróbować.
Było zupełnie ciemno. Ulica, na której mieszkał, nie stanowiła głównej arterii, więc
ojcowie miasta nie zadbali o jej oświetlenie, ale Mariuszowi dobrze się spacerowało w tych
ciemnościach, nie zamierzał iść do Adama, chciał tylko odetchnąć świeżym powietrzem,
posłuchać szumu wiatru zamiast głosu ciotki mruczącej kołysankę swojemu najmłodszemu.
Beznadziejne życie pędzi ta ciotka między kuchnią, balią do prania i dziecinną kołyską.
Matka również zafundowała sobie małe dziecko, dziewczynkę, ale jednocześnie nianię. Stać
ją na to. Ciotki nie! Ciotka twierdzi, że mała Beata jest śliczna i Mariusz powinien swoją
przyrodnią siostrę koniecznie zobaczyć.
- Nigdy! - powiedział twardo.
- Skąd w tobie tyle złości? Cóż ci zawiniło to maleństwo?
- Nic. A co ja zawiniłem, że miałbym je oglądać?
- Czy ty ani trochę nie tęsknisz za matką?
- Ani trochę.
- Zawzięty jesteś. To niedobrze, powinniście się pogodzić.
- Nigdy! - powtórzył podsycając w sobie zadawnioną niechęć do matki. Nie wolno mu
było zapomnieć wyrządzonej krzywdy. Wyrzekła się go po śmierci ojca, więc teraz on się jej
wyrzeka. I niech nie próbuje naprawiać tego, co się już naprawić nie da.
Był zadowolony z siebie, ze swojej nieugiętej postawy, z tego, że posiada charakter.
Ktoś inny dawno by się załamał, poszedł na łatwiejsze życie, dał się skusić dobrobytem. Ktoś
inny, ale nie on.
A jednak... choć odsuwał od siebie każdą myśl o matce, jej twarz wciąż stawała mu
przed oczami. Dziś na geografii dokonał odkrycia, że jest podobna do Moniki. Ma takie same
puszyste włosy, które zaczesuje gładko do góry, zupełnie jak Monika, tyle że nie zawiązuje
wstążką, a upina w skomplikowany kok. Monika powinna zdecydowanie zmienić uczesanie,
do czego to podobne, żeby młoda dziewczyna czesała się jak stara baba. Powinna nosić
grzywkę i takie fajne dyndające koło uszu grajcarki. Albo w ogóle rozpuścić włosy, jak to
czyni większość dziewcząt.
Chodził wciąż po tej samej ulicy i w pewnym momencie stwierdził z niezadowoleniem,
że rozmyśla o głupstwach, zupełnie jak dziewczyny paplające na geografii o myciu głów. Ale
mają problemy! Niepotrzebnie włączał się do ich głupiej rozmowy, niepotrzebnie podpadł
pani Lipińskiej wkopując się w dodatkową robotę. Ostatecznie o tych wapieniach mógł
powiedzieć coś niecoś, ale zupełnie stracił refleks. Niepokojący objaw. I po co mu to było?
Nie cierpiał prac pisemnych, gdzie należało opierać się na konkretach, dużo łatwiej
przychodziło mu wypowiedzieć się ustnie. No, niestety, tym razem się nie udało, trzeba
będzie trochę popracować, choćby dlatego, żeby zaimponować Monice, o nic innego przecież
nie chodzi.
Jak to ona powiedziała? Że wiadomości o skałach osadowych ma w małym palcu?
Niech sobie ma! Na zdrowie! Mariusz też może mieć. Jeszcze dziś załatwi tę geografię, a
jutro da ściągnąć Krystynie. Stać go na gest!
Humor mu się poprawił, mógł wracać do domu. Ale nie wracał. Wyobraźnia wciąż mu
podsuwała wizerunek Moniki z rozpuszczonymi włosami. Podniósł rękę, jakby chciał ich
dotknąć, ale poczuł tylko chłód w czubkach palców. To listopadowe powietrze studziło
romantyczne odruchy i dziwna fala niechęci napłynęła mu do serca. Twarz Moniki oddaliła
się jak zdmuchnięta porywem wiatru.
„Co mnie właściwie obchodzi ta panienka z dobrego domu? Ani ziębi, ani grzeje. Tyle
znaczy co powietrze”.
Kiedy wrócił, ciotka kończyła koncert na instrumenty blaszane (balia i tara)
przystępując do płukania jakichś ciuszków. Znaczyło to, że trzeba wynieść parę kubełków
brudnej wody.
Mariusz wrócił do prozy życia.
MONIKA
- Moniko! Wyjdziesz wreszcie z tej łazienki? - szturmował do drzwi ojciec.
- Właśnie wychodzę. Czyżby Kobra już się skończyła?
- Już dawno.
- A kto wytropił mordercę: dzielny inspektor policji czy detektyw amator?
- Żaden z nich, zresztą nie będę dyskutował przez drzwi. Znowu się uczysz w łazience?
Co za dziwne upodobania!
Monika otworzyła.
- Tym razem nie uczyłam się. Obmyślałam treść nowej Kobry. Jak dojdę do
pełnoletności, będę pisać kryminały.
- Nie strasz, nie strasz. Mama rozchorowałaby się chyba ze zmartwienia.
- Będę pisać w tajemnicy przed mamą, pod pseudonimem: np. Violetta Karaś, żeby nie
splamić ogólnie szanowanego nazwiska Zaniewskich.
Ojciec zaczął się rozglądać dokoła. Zajrzał pod wannę i za pralkę.
- Czego szukasz?
- Sprawdzam, czy nie ukryłaś tu jakichś zwłok - zażartował.
- Po co mi zwłoki?
- Żeby opisać autentyzm sytuacji.
- Pisarz powinien mieć wyobraźnię, a nie opisywać to, co zobaczy na własne oczy i co
inni również mogą zobaczyć.
- Och, Moniko! Chwilami zaskakujesz dojrzałością, robisz wrażenie całkiem dorosłej
osoby.
- Jesteś jedynym człowiekiem, tatusiu, który mnie docenia.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w lustro, skąd uśmiechnęła się do niej twarz Poli Raksy.
Istotnie Monika była bardzo podobna do tej aktorki.
„Jak to się dzieje, że Raksa ma ogromne powodzenie, a ja przeciwnie?” - rozmyślała
idąc do swego pokoju.
- Nie umiesz zjednywać sobie ludzi, Moniko - powiedziała kiedyś mama. - Nie
uśmiechniesz się, nie pożartujesz, jesteś śmiertelnie poważna.
Nieprawda! Monika lubiła pożartować na przykład z ojcem, bo ojciec odznaczał się tym
poczuciem humoru, który Monice odpowiadał najbardziej. Niestety, nie można było tego
powiedzieć o jej koleżankach i kolegach. Jak ktoś z nich strzelił dowcipem, to tylko usiąść i
płakać. Na przykład Kaczyński: „Szampon czterojajeczny sprawia, że głowa po umyciu
przypomina porcję spaghetti”. Durny Kaczor!
Robiło się późno, ale wiedziała, że i tak prędko nie uśnie, więc zabrała się do
porządkowania szuflad. Na wstępie wpadł jej w ręce albumik, który robiła w szóstej klasie.
Były tam podobizny aktorów i piosenkarzy.
„Na makulaturę!” - zadecydowała. Trzy lata temu mogła jeszcze ulegać zbiorowemu
szaleństwu, jakim było kolekcjonowanie zdjęć popularnych ludzi filmu i piosenki, ale
poważnej uczennicy klasy pierwszej licealnej taka dziecinada nie pasowała.
Więc jeszcze trzy lata temu była taka jak wszyscy, szła owczym pędem i nie odstawała
od gromady, a teraz? Jak to się stało, że wydoroślała bardziej niż inni? Co inni robili w czasie,
kiedy ona dojrzewała? Dojrzewała do czego?... do własnych koncepcji... Zupełnie jak
Kaczyński.
Koncepcja... koncepcja... w jakim sensie Kaczor tak powiedział? Czy był świadom tego,
co mówi, czy może plótł byle co?
Nic prostszego jak sprawdzić dosłowne znaczenie tego wyrazu, więc zostawiła
rozgrzebaną szufladę i poszła do pokoju rodziców po „Słownik wyrazów obcych”.
- Pójdziesz ty wreszcie spać? - zapytał ojciec.
- Pójdę, pójdę - zapewniła wertując karty słownika.
Komputacja... koncentracja... koncepcja!... od łac. „conceptio”, spostrzeżenie, ujęcie. 1.
pomysł, projekt, plan działania wynikający z analizy faktów i poparty argumentami, np.
koncepcja postępowania...
Więc Kaczyński wiedział, co mówi. Dojrzał do własnych planów działania
wynikających z analizy... i tak dalej. Może nie był wcale taki głupi, jakiego udawał? Jakby
tak się głębiej zastanowić... tyle że Monika nie miała zamiaru zastanawiać się głębiej nad
Kaczyńskim. Znała ciekawsze tematy do rozważań.
Przerzucając bezmyślnie karty albumu natknęła się na podobiznę Poli Raksy. Nawet nie
wiedziała, że ją posiada. Wyrwała kartkę z fotografią aktorki i przesuwając palcem po jej
oczach, ustach i brwiach myślała: „Tak wyglądam, tak widzą mnie inni”.
Wyciągnęła lusterko kieszonkowe dokonując porównania. Stwierdziła, że mają
jednakowe nosy, podobnie zarysowane policzki i bardzo zbliżony kształt ust. Koleżanki
mamy przepowiadały Monice karierę aktorską, ale mama słysząc to mówiła:
- Moja córka zostanie nauczycielką. Kto sam się dobrze uczy, będzie umiał uczyć
innych. W szkołach potrzeba wychowawców z głową i charakterem, a Monika jest mądra i
ma dobry charakter.
- Szkoda takiego ładnego dziecka do zawodu nauczycielskiego. Czy wiesz, jaka to
ciężka praca? - ostrzegały koleżanki mamy.
- Poradzi sobie! W teatrze czy filmie wcale nie jest lżej. Tam dopiero trzeba mieć
żelazne zdrowie! Poza tym.... - tu milkła i szybko zmieniała temat, pozostając przy
wymarzonej wizji, że będzie miała córkę nauczycielkę.
Czasem, w chwilach skrajnego optymizmu, widziała Monikę w fartuchu lekarskim albo
za szybą apteki. To był szczyt marzeń mamy.
A jakie marzenia miała Monika? Właściwie trudno je nazwać marzeniami, to były
raczej dążenia. Jej program życiowy opierał się na zasadzie, żeby wszystko, co robi, robić
dobrze, a więc być dobrą córką, dobrą uczennicą, dobrą koleżanką... tak! Chciała być dobrą
koleżanką, ale czy z taką klasą można w ogóle dojść do porozumienia? Czy jest z kim
porozmawiać na poważniejszy temat? Dziewczyny to same gęsi, a chłopcy stado baranów. O,
właśnie, stado! Wszyscy tacy sami, podobni do siebie kropka w kropkę. Żadnych ambicji,
żadnych dążeń, planów. „Aby do jutra!” - to ich dewiza życiowa. Więcej wysiłku i
pomysłowości wykazują w przygotowaniu ściągawek czy wyślizgiwaniu się od odpowiedzi,
niż wymagałoby tego przygotowanie lekcji.
Monikę dziwi podobna postawa, sama nie potrafiłaby wyrzec się satysfakcji, jaką daje
dobrze wykonana praca. Dlaczego inni tego nie rozumieją, chociaż to jest takie proste.
Mama się myli uważając, że Monika będzie dobrą nauczycielką. Skoro nie potrafi
znaleźć wspólnego języka z klasą, to jak poradzi sobie z uczniami? Jaką ma gwarancję, że ci,
których musiałaby uczyć, będą lepsi od Kaczyńskiego czy Marczakówny? Nie, to nie dla niej!
Widocznie jest nieprzeciętna, a tacy zawsze skazani są na samotność.
Ciekawe, czy Pola Raksa czuła się kiedyś samotna? Tego Monika nie dowie się nigdy,
chyba... chyba, żeby spróbowała napisać list do aktorki. To jest myśl! Spojrzała ponownie na
trzymaną w ręku fotografię i w tym uderzającym podobieństwie dostrzegła szansę dla siebie.
„Poślę jej swoje zdjęcie! - postanowiła. - Może będzie kiedyś potrzebowała dublerki?
Byle zrobić pierwszy krok, w ten sposób nic nie tracę, zresztą nikt nie musi wiedzieć o moich
planach, dopiero kiedy się zrealizują, kiedy uda mi się zaczepić w filmie...” - marzyła widząc
oczyma wyobraźni, jak wszyscy na jej widok otwierają oczy ze zdumienia, jak zaczynają
doceniać i ubiegać się o jej względy. Zupełnie jak w tej piosence: Taka, taka, ta, co jej nie
zauważył nikt, taka, taka, ta, co się chłopcom teraz śni.
Przystąpiła do przeglądu zdjęć. Nie było ich zbyt dużo. Najładniej wyszła na fotografii
sprzed czterech lat. „Było się kiedyś słodkim bobasem. Co za landrynkowy wdzięk, ile
słodyczy w uśmiechu”.
Ostatnie tegoroczne zdjęcie przedstawiało inną twarz Moniki, twarz o rysach
zdecydowanych, z wyrazem stanowczości w oczach i nieco drwiącym uśmiechu. „Tu dopiero
wyglądam jak człowiek - stwierdziła. - Prawie jak człowiek pełnoletni. Mogę bez obawy
legitymować się tą fotografią”.
Skoro wybór został dokonany, nie pozostawało nic innego jak usiąść i machnąć list, ale
choć była „uczona w piśmie”, zredagowanie tej szczególnej korespondencji okazało się
niełatwe. Długo w noc mozoliła się, gryząc długopis jak smarkacz, układała wymyślne
zdania, żeby następnie skreślić je i zastąpić innymi, prostszymi. Chciała uniknąć sztuczności i
egzaltacji świadczącej o młodym wieku.
Usiłowała stworzyć w tym liście nastrój porozumienia duchowego, zwracając się do
Poli Raksy jak do osoby zaprzyjaźnionej i życzliwej, po prostu do starszej koleżanki, która
ma za sobą to najtrudniejsze: start w dorosłe życie.
Już dziś wyobrażała sobie tę wielką radość, kiedy otrzyma odpowiedź. Bo przecież Pola
Raksa odpisze, musi odpisać, nie wyrzuci do kosza tego listu-spowiedzi. Monika pisze o
trudnościach, jakie ma w kontaktach z rówieśnikami, o pragnieniu przyjaźni z kimś
interesującym i mądrym, wreszcie o powołaniu do zawodu aktorskiego.
Bo dlaczego nie miałaby zostać aktorką? Czy dlatego, że mama sobie tego nie życzy?
Trzeba ją przekonać, że jest to taki sam dobry zawód, jak każdy inny, tyle że wymaga talentu.
A Monika ma już pewne osiągnięcia. (Pierwsze miejsce w konkursie recytatorskim, co
prawda w eliminacjach powiatowych, ale i to o czymś świadczy). Tak więc ładna buzia nie
jest jej jedynym atutem.
W tym momencie Monika zaczyna poważnie traktować swoje plany życiowe. Najpierw
matura, następnie start na studia aktorskie. A list pisze dlatego, że już dziś czuje potrzebę
porozumienia, kontaktu ze środowiskiem, w którym chciałaby pracować.
List zawierał bite cztery strony podaniowego papieru. Po skończeniu przeczytała go
uważnie jeszcze raz. Podobał jej się, więc i adresatce powinien podobać się również.
Odpowie na pewno.
Przepisała list na czysto, włożyła do koperty i natychmiast zakleiła, żeby już więcej do
niego nie zaglądać. Bała się, że rano może cały pomysł uznać za zbyt śmiały i bez sensu i
podrzeć na strzępki wszystko to, co w afekcie napisała.
Najlepiej wysłać list jeszcze dziś, nie zwlekając i nie czekając do rana. Choć godzina
była późna i rodzice już spali, zarzuciła coś na siebie i na palcach wysunęła się z domu.
Skrzynka pocztowa znajdowała się tuż za rogiem, za chwilę trzymana w ręku koperta
przestanie parzyć palce i zacznie wędrować określoną drogą: najpierw do miejscowego
urzędu pocztowego, a następnie do Łodzi, gdyż Monika zaadresowała list do Telewizji
Łódzkiej, gdzie Pola Raksa często występuje.
Kiedy koperta stuknęła o dno skrzynki, Monika zaniepokoiła się, czy przypadkiem jej
korespondencja nie wpadnie w niepowołane ręce, może zostanie gdzieś zarzucona, może...
No cóż? Stało się! Nie ma odwrotu. Skrzynka pocztowa była jak kasa pancerna, a jej za-
wartość od momentu wrzucenia zaczynała żyć własnym życiem.
Koperty białe, zielone, niebieskie, zwykłe karty pocztowe oraz barwne widokówki
rozjadą się w różne strony, niosąc swoje ważne lub nieważne wiadomości w najodleglejsze
miejsca, zupełnie jak ludzie wyjeżdżający z jednego dworca i udający się w różnych
kierunkach z bagażem swoich spraw i problemów.
Mimo niepokoju o losy napisanego listu Monika poczuła się lekka i wesoła. Pierwszy
krok ku obranej drodze życia został zrobiony. To jej bardzo poprawiło samopoczucie. Musi
się zdobyć na dużo wyrozumiałości w stosunku do rówieśników. Przerosła wszystkich. To się
zdarza, nieczęsto, ale się zdarza. A że zdarzyło się akurat Monice, więc ona, nie kto inny,
musi zapłacić cenę za wyrwanie się z przeciętności. Choć zimny wiatr chłodził jej policzki i
szarpał połami niedbale zarzuconej jesionki, do domu wracała bez pośpiechu. W świetle
ulicznej latarni wirowały płatki śniegu.
„Ciągną jak ćmy do świecy” - pomyślała. Stanęła zapatrzona w snop światła, w którym
kłębiły się białe drobiny, i stwierdziła, że biel jest najpiękniejszym kolorem i właśnie ona
powinna symbolizować nadzieję. Choć starała się jak najciszej otwierać drzwi, zastała ojca w
stanie pogotowia.
- Co ty wyprawiasz? - parsknął gniewnie, wyrwany z pierwszego snu. - Gdzie cię nosi o
tej porze?
- Nic się nie stało, tatusiu, śpij spokojnie. Wyskoczyłam wrzucić list do skrzynki.
Ojciec spojrzał uważnie na Monikę.
- Coś pilnego?
- Raczej tak.
- To trzeba go było rano wysłać ekspresem, zamiast po nocy biegać. I tak dopiero jutro
zostanie wyjęty.
- Chyba masz rację - przyznała ugodowo, chociaż wiedziała swoje. Pierwszy etap, od
którego nie było już odwrotu, miała za sobą, a o to przecież chodziło. Nadać bieg sprawie i
dalej niech toczy się sama.
- Która godzina? - zapytała zaspanym głosem mama.
- Koło dwunastej - skłamała, żeby uniknąć dyskusji na temat ujemnych skutków
późnego zasypiania.
- Czas najwyższy już spać - zauważył ojciec. - Jutro masz klasówkę z fizyki, a nauki
ścisłe wymagają dobrej kondycji.
- Wszystkie nauki wymagają kondycji, nawet zajęcia plastyczne i godzina
wychowawcza.
- Tym bardziej powinnaś iść do łóżka.
Z wieczorną toaletą Monika uwinęła się szybko, uśmiechając się na dobranoc do
odbicia w lustrze; już miała naprawdę zamiar iść spać, ale zatrzymał ją szept dochodzący z
pokoju rodziców:
- I nie zainteresowałeś się, co to za list? - dociekała mama.
- Pytałem, powiedziała, że prywatny.
- To nie jest odpowiedź. Powinniśmy wiedzieć, do kogo nasza córka pisuje po nocach.
- Prawdopodobnie do chłopca. Miałem pytać, do którego? I tak nie znam żadnego z jej
kolegów.
- O czym takie dziecko może pisać do chłopca?
- Z pewnością o jakichś głupstwach.
- Dochodzi wpół do drugiej. Zapewniam cię, że to nie jest pora na pisanie o głupstwach.
Jeśli chwyciła za pióro, musiała mieć ważne przyczyny. Chciałabym wiedzieć jakie.
- Musisz się pogodzić z faktem, że będziesz coraz mniej wiedziała. Dzieci dorastają i
zaczynają mieć własne tajemnice.
-- Starzejemy się. To smutne...
- Starzejemy się od urodzenia. Normalna kolej rzeczy.
- Owszem, ale kiedy dzieci zaczynają własne życie uczuciowe, rodzice stają się
naprawdę „starszym pokoleniem”.
- Śmiej się z tego! - zakończył sennym głosem ojciec, a Monika przypomniała sobie, że
podsłuchiwanie jest rzeczą brzydką, i pospieszyła odrabiać zaległości w spaniu.
MARIUSZ
- Narysuj mi żyrafę! - poprosiła Basia podsuwając Mariuszowi zeszyt do polskiego.
- Ani mi się śni! Wasza pani od razu pozna, że to nie twoje dzieło, i wrzepi ci dwóję.
- Pani pozwoliła, żeby ktoś starszy narysował, może być tatuś albo mamusia.
- No to idź do tatusia, dlaczego nie słuchasz swojej pani?
- Przecież tatuś nie ma pojęcia o rysowaniu. Ja z góry przewidziałam i zapytałam, czy
może być starszy brat. Pani powiedziała, że może.
- A mówiłaś pani, że ja jestem bratem ciotecznym?
- Nie... - zmartwiła się Basia.
- No to jak ty załatwiasz sprawy? - przekomarzał się robiąc jednocześnie szkic rysunku
w podsuniętym mu zeszycie.
- Tylko żeby miała długą szyję - zastrzegała się mała.
- Nie grymasić i nie patrzeć mi na ręce. Marsz do łóżka! Eleganckie damy nie chodzą
po mieszkaniu w piżamie.
- Akurat! Będziesz mi ciemnotę wciskał, myślisz, że nie widziałam w telewizji?
- Jak ty się wyrażasz? Żeby to mama usłyszała, no!
- Co mi tam! Powiem, że się nauczyłam od ciebie.
- Dziecinko! Ja jestem dorosły.
- Więc powinieneś świecić przykładem.
- Nie bądź taka rezolutna, bo żaden chłopak cię nie zechce i zostaniesz starą panną.
- To ty się ze mną ożenisz.
- Przedtem się zaziębisz i umrzesz na zapalenie płuc.
- Chciałbyś, co? A ja na złość nie umrę.
- Masz żyrafę i podziękuj!
- Duży rośnij!
„Metodą klapsa” Mariusz pozbył się natrętnego dzieciaka i nie mając już nic na swoją
obronę, żadnego tłumaczenia, musiał wrócić do książki. Podręcznik geografii miał po raz
pierwszy w rękach w tym roku szkolnym. Na ogół wystarczały mu wiadomości zasłyszane na
lekcjach, a więc wykłady pani Lipińskiej i odpowiedzi kolegów. Pamięć miał dobrą, nie
musiał dodatkowo wkuwać.
Szkoda, że pani Lipińska nie zadała opracowania skał osadowych pochodzenia
organicznego, zacytowałby obszerne fragmenty „referatu” Moniki i miałby z głowy.
Wiadomości o skałach pochodzenia chemicznego musiał, niestety, zaczerpnąć z książki.
Zaczął przerzucać kartki z tytułami rozdziałów: „Siatka geograficzna i kartograficzna” -
co za nudy! - westchnął. - „Podział map” - też nic ciekawego. „Poznawanie budowy ziemi” -
absolutne dno. Dopiero dużo później wyłoniło się coś interesującego. Było to zdjęcie
obserwatorium astronomicznego w Greenwich, gdzie na murze widniał autentycznie
zaznaczony południk 0°.
Więc ten południk nie jest tylko umownym znakiem na mapie, on rzeczywiście i
namacalnie znajduje się na przedmieściu Londynu i wskazuje... co właściwie wskazują
południki, długość czy szerokość geograficzną? Warto by to wreszcie wiedzieć.
Zaczął przewracać kartki, ale odpowiedzi na swoje pytanie nie znalazł. Widocznie
autorzy książki zakładali, że uczniowie pierwszej licealnej mają już ugruntowane wiadomości
na ten temat. Niektórzy mają na pewno, tyle że Mariusz nie znajdował się w ich liczbie. Nie
miał najmniejszego zamiaru rywalizować z Moniką. I w ogóle dość o niej.
- Jeszcze nie śpisz, nocny Marku? - zapytała ciotka, która już widocznie uporała się z
praniem.
- Uczę się - poinformował wskazując podręcznik geografii.
- Coś nowego! - zadrwił wujek.
- Ostatnio dużo nowego dzieje się na świecie.
- Niech się dzieje, ale czas już gasić światło.
- Przecież nie może się uczyć po ciemku - stanęła w obronie Mariusza ciotka.
- Wyjdę do kuchni, o co ten krzyk? - zabrał manatki wycofując się na dogodniejsze
pozycje. Uchylił okna, bo dławił go zapach mydlin, i spostrzegł, że pada śnieg.
Bo pierwszy śnieg to tak jak miłość pierwsza... - zanucił jakąś głupią piosenkę i
jednocześnie pomyślał o Monice, dlaczego właśnie o niej? Co może mieć wspólnego
pierwszy w tym roku śnieg, a zwłaszcza opiewana w pieśniach pierwsza miłość z
nieprzystępną, wyniosłą Moniką Zaniewską, osobą, która zawsze postępuje według
ułożonego planu i której nic głupiego przyjść do głowy nie może.
Ten śnieg spadł chyba za wcześnie, jeszcze trwa kalendarzowa jesień, a miłość...
Mariusz niewiele wie o miłości, ale opierając się na piosenkach i filmach powinno to być coś
nieoczekiwanego, zaskakującego i... gorącego. A Monika jest zimna jak lód, prawdziwa
królewna ze Szklanej Góry.
Na pewno już od dawna śpi, bo przecież najzdrowszy sen jest przed północą. Na
zarwanie wieczoru dla głupiego widzimisię, bo przecież nie musi tej geografii odrabiać już
dziś, może się zdobyć jedynie ktoś tak niezrównoważony jak Mariusz Kaczyński. Ale za to
ogląda pierwszy w tym roku śnieg, który Monika zobaczy dopiero jutro rano. Jutro? Przecież
już teraz jest „jutro”. Dochodzi pierwsza po północy, dobrze byłoby trochę pospać. Do rana
zostało niewiele czasu.
Przeczytał z książki rozdział o skałach osadowych pochodzenia chemicznego. Notatka
była sucha, zwięzła, nieciekawa. Wynotował sobie pewne zagadnienia postanawiając
rozwinąć je w dogodniejszym czasie. Przypomniał sobie jeszcze słowa Krystyny: „Oboje
chorujecie na oryginalność”.
Nawet jeśli to prawda, przebieg wspomnianej choroby jest inny u każdego z nich.
Trzymaj się, Kaczyński! Nie daj sobie wmówić tej Moniki, bo to grozi komplikacjami.
„Powinniście ze sobą chodzić!” - agitowała Krystyna.
Niech pilnuje własnego nosa! Mariusz ma czas na miłość. Miłość? Diabli wiedzą, co to
jest i jak się to je... A śnieg sypał i sypał. Jeśli do rana nie stopnieje, to... no, właśnie co? Nie
bardzo wiedział, co miałoby wyniknąć z tego faktu, który był w końcu czymś zupełnie
zwyczajnym.
„Byle do wiosny” - wziął się w garść i zamknął okno.
MONIKA
Kiedy budzik rano zaczął pełnić swą powinność, Monice śniło się akurat coś bardzo
przyjemnego. Przejście ze snu do rzeczywistości jest zawsze wstrząsem, ale tym razem
terkotanie budzika było wyjątkowo denerwujące. Bardzo chciała zapamiętać, co jej się śniło,
ale gdy spojrzała w okno, sen rozwiał się jak dymek z papierosa zostawiając po sobie
nieuchwytny, radosny nastrój. Za oknem było biało, w pokoju szaro, tylko sen Moniki był
kolorowy. Musiał stanowić dalszy ciąg jej kolorowych marzeń. Przypomniała sobie
wczorajszy wieczór. Więc naprawdę odważyła się napisać list do Poli Raksy? Co jej przyszło
do głowy?
W przydymionym świetle poranka zupełnie inaczej widziała wczorajsze
przedsięwzięcie. Co jej się śni? Kariera aktorska? Mrzonki! Pola Raksa wrzuci list do kosza
nawet go nie czytając. Na pewno dostaje listy całymi workami, gdyby chciała je wszystkie
czytać i w dodatku odpisywać, nie miałaby czasu na pracę w teatrze, filmie i telewizji.
Trzeba zejść z obłoków na ziemię i myśleć o dniu powszednim. Do klasówki z fizyki
jest dobrze przygotowana, powinna dostać piątkę. Mierzyła wysoko, ale miała ku temu
podstawy. Uczyła się pilnie i systematycznie, tumanem nie była, miała prawo liczyć na
sukcesy.
Tyle że każdy sukces zawierał w sobie dawkę goryczy. Zazdroszczono jej piątek i
pochwał nauczycieli. Była prymuską, a to budziło niechęć w klasie. Bolało ją to, ale nie
wiedziała, jak zaradzić złu. Przecież nie mogła zrezygnować z pierwszego miejsca w klasie
tylko dlatego, że to się nie wszystkim podobało.
W skrytości ducha marzyła o pierwszym miejscu w szkole, co było zupełnie realne.
Miała do pokonania dwoje przeciwników: kolegę z II b i koleżankę z IV. Drugi okres dopiero
się zaczął, było dostatecznie dużo czasu na wypracowanie punktowanego miejsca. Co by to
była za satysfakcja zostać prymuską, pierwszą uczennicą w całej szkole!
„Życie da się lubić!” - stwierdziła pogodnie, mimo że na śniadanie był chleb z dżemem,
którego nie cierpiała. Zmuszała się jednak do jedzenia, unikając czujnego spojrzenia mamy.
Należało jak najszybciej zniknąć z domu, żeby nie było okazji do wypytywań. Niech
rodzice myślą, że koresponduje z chłopcem, że się zakochała. To normalne w jej wieku.
Wyznaniem prawdy wzbudziłaby śmiech lub pobłażliwe wzruszenie ramion, a mama na
pewno poddałaby ostrej krytyce jej posunięcie.
- Spójrzcie w okno, dziewczęta! - zawołał ojciec rozsuwając zasłony.
- Śnieg, coś podobnego! - zdumiała się mama. - Będzie wczesna zima. Kiedy zdążyło
tyle napadać?
- Sypało całą noc - poinformowała Monika.
- Właśnie! Cóż to za spacery urządzasz po nocy! - przypomniało się mamie.
- Wychodziłam wrzucić list do skrzynki.
- Taki ważny, że wymagał natychmiastowego wrzucenia?
- Wczoraj sądziłam, że ważny.
- A dziś?
- Nie wiem...
- Moniko... nie działaj gorączkowo i bądź rozsądna.
W porządku! Mama jest nadal przekonana, że był to list do chłopca. Nie należy jej
wyprowadzać z błędu.
Spiesząc do szkoły rzuciła ciepłe spojrzenie na skrzynkę pocztową, gdzie jeszcze leżał
list do Poli Raksy. Istotnie lepiej było wysłać go ekspresem, no, trudno, przepadło, na drugi
raz będzie roztropniejsza. Zresztą jeden czy dwa dni zwłoki nie mają znaczenia. Ważne, że
Monika ma to już z głowy i może spokojnie myśleć o klasówce.
Spojrzała na zegarek. Czasu nie było zbyt wiele. Chciała przyspieszyć kroku, ale
zobaczyła przed sobą długą sylwetkę Kaczyńskiego. Nie miała ochoty na spotkanie, więc
ciągnęła się noga za nogą, mimo to odległość między nimi i tak zaczęła się zmniejszać.
Wtedy przystanęła udając, że poprawia zamek błyskawiczny przy kozaczkach.
Wszystkie te zabiegi nie odniosły skutku, bo Kaczyński obejrzał się i zatrzymał.
Postanowiła przejść obok niego bez słowa z dumnie podniesioną głową. Ale i to jej się nie
udało. Mariusz z daleka zamachał ręką i zawołał odkrywczo:
- No to mamy zimę! Trzeba wysmarować narty.
- Nie spiesz się. Do południa będzie z tego błoto - odpowiedziała wbrew poprzedniemu
postanowieniu.
- Więc póki co... - Mariusz ulepił kulę śniegową i posłał Monice prosto za kołnierz.
Nie przystąpiła do zabawy. Spieszyła się na klasówkę. Za nią szła Bożena z Krystyną.
Tym się nie spieszyło. Zaczęły atakować Kaczyńskiego, ale on i tak był lepszy. Wkrótce
przyłączyli się do nich inni.
- Barany! - mruknęła za złością Monika, przekraczając próg szkolny.
Równiutko z uderzeniem dzwonka znalazła się w klasie.
- Nie wiesz, co z Kaczyńskim? - zapytał Adam.
- Mnie pytasz? Przecież to twój serdeczny przyjaciel, nie mój.
- Umówiliśmy się, że będzie mi podrzucał ściągi. Tylko dlatego przyszedłem na
klasówkę. A teraz nawala. Tak się nie robi! Może jeszcze zdążę prysnąć...
Nie zdążył, bo właśnie w drzwiach ukazał się profesor. Adam mruknął pod nosem
jakieś brzydkie słowo, wyglądał na załamanego. Monika pospieszyła z informacją:
- Twój przyjaciel bawi się w śnieżki. Jeśli nie wpadnie na pomysł, żeby lepić bałwana,
może zdąży na klasówkę.
- On sam jest bałwan - złościł się Adam. - Też wybrał sobie porę na igraszki.
„Takiemu Kaczorowi to dobrze - pomyślała mściwie Monika. - Gwiżdże na wszystko, i
tak przejdzie przez życie. Na pewno zdąży się zjawić, zanim profesor sprawdzi listę
obecności”.
Rzeczywiście, wszyscy troje, to znaczy: Krystyna, Bożena i Mariusz, wsunęli się
dyskretnie do klasy, jeszcze przed wywołaniem ich nazwisk.
Kiedy profesor wyczytał Kaczyńskiego, odpowiedział: „obecny”, jakby nigdy nic.
Monice na pewno by się coś takiego nie udało.
Fizyk odnotował brak czterech osób i zapowiedział, że sobie zapamięta. Nie wróżyło to
nic dobrego. Kiedy przystąpił do dyktowania tematów, w klasie zaczęły się dziać przedziwne
rzeczy.
Rozpoczęła się regularna wędrówka narodów, wszyscy uważali, że tylko zmiana
miejsca może ich uratować. Korzystając z tego, że nauczyciel był odwrócony plecami,
sadowili się w rzędzie, gdzie padły najłatwiejsze zadania.
Największą aktywność w przesiadaniu przejawiali ci, dla których wszystkie tematy były
jednakowo trudne. Do nich należał Adam Szewczyk.
- Stop! Dość tych wędrówek! - zawołał fizyk odwróciwszy się w momencie, kiedy
Adam przyczaił się koło Moniki. I tak już zostało. Na szczęście Monika miała inny zestaw
zadań i nie musiała „współpracować” z Adamem.
Przeczytała pytania i niezwłocznie ruszyła do natarcia. Kolejność rozwiązywania była
dowolna, więc najpierw uporała się z dwoma prostszymi, a potem zaatakowała to bardziej
skomplikowane.
Grawitacja oraz potencjał pola grawitacyjnego nie były tematem najłatwiejszym, toteż
rozwiązanie zadania wymagało skupienia i koncentracji. Ale czy to było możliwe? Ciągle
ktoś wzywał pomocy, nie mogła odmówić, podawała wyniki, wypisywała wzory na
mikroskopijnych karteluszkach i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności wysyłała
potrzebującym. Tylko jak długo można? Nawet największy „społecznik” ma prawo pomyśleć
o sobie.
Nareszcie powiedziała: „Dość tego!”, i zakrywszy uszy rękami, żeby nie słyszeć
błagalnych szeptów, robiła swoje. Wszystko byłoby jako tako, żeby ten natrętny Adam wciąż
jej nie zanudzał. Cóż na to mogła poradzić? Gdyby mieli jednakowe zadania, dałaby mu
ściągnąć, ale ponieważ wypadały różne, nie mogła się głowić za dwoje. To chyba jasne?
Czas płynął, a natężenie pola grawitacyjnego jeszcze nie zostało obliczone, więc
Monika postanowiła wyłączyć się całkowicie z „życia towarzyskiego”, choćby się działo nie
wiadomo co.
W chwili kiedy była o włos od rozwiązania, spadła jej na zeszyt zwinięta kulka papieru.
Odsunęła ją bezmyślnie na bok, tyle że w niewłaściwym kierunku, a ponieważ stolik akurat
się skończył, kulka potoczyła się na ziemię, prosto pod nogi profesora.
- Zaniewska, jak ci nie wstyd? - powiedział nauczyciel z wyrzutem i poprosił o oddanie
zeszytu.
Monice krew uderzyła na policzki. Od mety dzieliły ją ułamki sekund. Miałaby stracić
szansę na dobry stopień przez jakiegoś półgłówka? Postanowiła się bronić nie bacząc na nic.
- Panie profesorze, to nie moja ściąga. Ja nie mam z tym nic wspólnego.
- Więc kto? Albo ty, albo Szewczyk, innych możliwości nie widzę. - Rozwinął
papierek, gdzie było rozwiązanie zadań pierwszego rzędu, tych, które miał Adam.
Monika była uratowana.
- To znaczy, że kolega Szewczyk korzystał z cudzej pomocy.
- Nie zdążyłem, panie profesorze - sprostował Adam rzucając Monice spojrzenie pełne
nienawiści. .
- To przykre, szczerze ci współczuję - drwił fizyk odbierając mu zeszyt świecący
pustymi kartkami.
- Wiesz, kto ty jesteś? - rzucił się do Moniki Adam po wyjściu profesora.
- Wiem, wyobraź sobie. Znam siebie od dziecka.
- Nie zazdroszczę znajomości.
- Bo co? - rzuciła zaczepnie.
- To się nazywa podłożyć komuś świnię - poparł Adama Mariusz.
Zapowiadało się natarcie z dwóch stron. Jeśli dołączą inni, zrobią z Moniki mokrą
plamę. Ale ona się nie da! Czuje swoją rację, obroni się przed każdą napaścią.
Spojrzała zuchwale w oczy Kaczyńskiemu i powiedziała dobitnie, akcentując
odpowiednio niektóre wyrazy:
- Jeśli wspomniana świnia musiała być komuś podłożona, to tym kimś nie mam zamiaru
być ja. Wiesz?
- Wiem! Twoje JA, które, jak zauważyłaś, wymawiam z dużej litery, zawsze cię
wyprzedza o pół kroku. Kiedy chcesz je dogonić, „skręca do baru”, jak mówi poeta.
- Interesujące - zadrwiła. - Sam to wymyśliłeś?
- Czy w drugiej połowie dwudziestego wieku można wymyślić jeszcze coś nowego?
„Chytrze się wykręcił! On naprawdę nie jest taki głupi, jakiego udaje” - musiała
przyznać Monika.
- Ponarzekaliście i zgoda, tak? A ja zostałem za jelenia? - reklamował Adam.
- Głupio wyszło, stary, nie przeczę, zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, a nawet
trochę więcej.
- Pytanie, co mi z tego przyjdzie?
- Trzeba było lepiej dobierać sobie towarzystwo.
Monika poczuła się spoliczkowana. Jak on śmiał? Jak śmiał powiedzieć coś podobnego!
Dziwna rzecz, nikt nie stanął w obronie Moniki. Wszyscy, których poratowała w biedzie,
posyłając ściągi, milczeli.
Jeśli nawet w sprawie Szewczyka nie postąpiła najlepiej, to miała na swoją obronę kilka
„dobrych uczynków”. Czy one się nie liczą w pojęciu klasy? Czy nie stanowią przeciwwagi
dla tego, kontrowersyjnego zresztą, potknięcia?
Wyszła z klasy z trudem powstrzymując łzy. Czuła się jak uczestnik Wielkiej Gry,
który odpowiedział na wiele pytań, a potykając się na jednym, stracił wszystko, co wygrał do
tej pory. Tyle, że uczestnikowi teleturnieju przysługiwała nagroda w wysokości dziesięciu
procent, a Monika i na to nie mogła liczyć.
- Co ty, beczysz? - zajrzała jej w oczy Krycha. - Nie przejmuj się Kaczorem. On miele
językiem jak wiatrak skrzydłami, zależnie od tego, z której strony wiatr powieje.
- Masz zwidzenia. O co miałabym płakać? Przecież jestem w porządku.
- Teoretycznie tak, ale mogłaś tę ściągę wziąć na siebie. Tobie fizyk nie wlepiłby lufy, a
jeśli nawet, to na okres i tak byś się wyciągnęła.
- Miałam kryć tumana? Z jakiej racji?
- Słyszałaś kiedyś słowo: solidarność? - zapytał Mariusz, który znalazł się w pobliżu.
- Dureń! - Monika straciła panowanie nad sobą.
MARIUSZ
- Skreślam ją ostatecznie i nieodwołalnie - podjął zobowiązanie Mariusz. - Ważniaczka,
nie dostrzega nic poza czubkiem własnego nosa.
- Co mówisz? - zapytał Adam słysząc niewyraźne pomruki.
- Psioczę.
- Założę się, że psioczymy na ten sam obiekt. Ja ponadto obmyślam krwawą zemstę.
- No? - zaniepokoił się Mariusz.
- Jakby jej tak jaszczurkę podrzucić do szuflady albo zaskrońca, umarłaby chyba ze
strachu, co? - Adam zatarł ręce z uciechy.
- Lepiej hipopotama, zaskrońce śpią w zimie.
- Nie pomyślałem o tym. Ale szczury nie zapadają w sen zimowy, jak myślisz?
- Jej zapytaj, ma piątkę z biologii.
- To jest myśl! - Adam zamachał ręką w kierunku Moniki.
Ale ona udawała, że nie widzi.
- Popatrz jaka harda. Nie ma „życzenia” z nami rozmawiać.
- Ja ją skreślam.
- Ja też. Dwa razy! - Adam zrobił w powietrzu dwie krechy. - Ale szczura dostanie. Nie
daruję swojej krzywdy.
- Proponuję mysz. Jak się mścić, to kulturalnie.
- Czuję, że skończy się na bożej krówce. Nie podobasz mi się, stary.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, co słyszysz. Nie podobasz mi się. Jak wyjeżdżasz z kulturą, podejrzewam
wszystko, co najgorsze.
- Mowa twoja zawiła.
- Nie udawaj. Masz na nią oko?
- Zwariowałeś? - Mariusz był autentycznie oburzony.
- To znaczy, że masz. Głupio wpadłeś, nie zazdroszczę.
- Dureń! - zdenerwował się na dobre Mariusz. Cisnął w kolegę obelżywym słowem,
teraz mu ulżyło i cała złość na Monikę zaczynała przechodzić.
Na historii zachowywał się wzorowo. W skupieniu chłonął wykład profesora, jakby
stosunki społeczno-gospodarcze w Polsce u schyłku formacji wczesno-feudalnej pasjonowały
go bardziej niż ostatnie rozgrywki hokejowe.
Profesor czuł się trochę nieswojo widząc wlepione w siebie nieruchome i czujne oczy.
Bo czy to wiadomo, co taki kombinuje i jakim pytaniem zechce go zaskoczyć?
Ale Mariusz był w tej chwili jak najdalszy od podobnych igraszek. W zasięgu jego
wzroku, wlepionego pozornie w nauczyciela, znajdowała się Monika. Mógł ją skreślać sto
razy, ale nie umiał przestać o niej myśleć. Była, istniała i stanowiła dla Mariusza problem.
Nie dawała się rozpracować ani określić jednoznacznie. Ważniaczka, owszem, ale miała w
sobie coś, co nakazywało szacunek. Siebie stawiała najwyżej, ale innych ratowała w
potrzebie, choćby dziś na fizyce. Ściągi przez nią pisane krążyły po klasie wspierając niejedną
pustą głowę. Tylko dlaczego z Adamem postąpiła tak nie-koleżeńsko? Czy dlatego, że sama
była zagrożona? Chyba tak. Czyli egoistka. Własne JA przede wszystkim. Solidarność do
pewnej granicy, a potem stop! Ratujcie się sami.
- Co mówisz? - to znowu Adam.
- Nic nie mówię.
- I ty zhardziałeś, nie chcesz rozmawiać. Epidemia, słowo daję.
Mariusz wzruszył ramionami, ale Adam nie dawał za wygraną. Czuł potrzebę rozmowy.
- Wiesz, jak się tak dobrze przyjrzeć, to ona jest niekiepska - wskazał głową Monikę. -
Będziesz do niej startował, czy mnie ją zostawisz?
Mariuszem zatrzęsło.
- Zamknij się! - syknął nieco za głośno, zwracając na siebie uwagę profesora.
- Kolega Kaczyński ma nam coś ciekawego do powiedzenia. Udzielam mu głosu.
- Pan profesor mnie przecenia. To, co mówiłem do Szewczyka, wcale nie jest
interesujące.
- Nie bądź taki skromny, opowiedz nam wszystkim o ciężarach prawa książęcego.
Słuchamy!
„Głupia sprawa!” - pomyślał Mariusz i prawie otworzył usta, żeby powiedzieć:
„Poddaję się, proszę mi wlepić dwóję” - kiedy do klasy wkroczyła woźna wywołując
Falczaka, Mirończukównę i Zaniewską do pani doktor.
Powstało od razu drobne zamieszanie, bo Falczak z racji wyjątkowej tuszy poruszający
się jak czołg miał zwyczaj tratowania wszystkiego, co spotkał na swej drodze.
Tym razem strącił na ziemię książkę z czyjegoś stolika. Mariusz odetchnął sądząc, że
jest uratowany, i schylił się po zrzucony podręcznik. Były to teksty źródłowe do nauki
historii, które profesor zalecał w celu uzupełnienia materiału szkolnego.
Mariuszowi nie śniło się wcale pogłębianie wiedzy historycznej, taką gorliwą mogła
być tylko Monika. Chciał odłożyć książkę na jej stolik, ale otworzyła się akurat w miejscu,
gdzie widniał tytuł: „Ciężary prawa książęcego”. Dla pewności przeleciał wzrokiem ten
rozdział.
Miał wyjątkowe szczęście. Sam je doceniał. Pomoc przyszła w samą porę. Nie wiedział
tylko, komu być wdzięcznym: woźnej, Falczakowi czy Monice. Profesor nie udzielił mu
amnestii. Opóźnił tylko moment egzekucji.
- Wracajmy do naszych baranów, jak mówią Francuzi. Słucham, Kaczyński, może
jednak coś powiesz.
- Jeśli nie mam innego wyjścia...
Profesor udawał, że nie widzi, jak Mariusz zerka do tekstów źródłowych, widocznie
doceniał umiejętność korzystania, co wcale nie było rzeczą łatwą. Trzeba nieco inteligencji,
żeby opuścić to, co nieważne, a podawać do wiadomości tylko sprawy najistotniejsze.
- Mimo że odpowiedź kolegi Kaczyńskiego nie była samodzielna, stawiam mu plus za
umiejętność korzystania z tekstów źródłowych. Ten plus to zachęta na przyszłość. Następnym
razem będę surowszy.
„Niestraszny nam następny raz” - pomyślał niefrasobliwie Mariusz. Żył chwilą bieżącą,
nie martwiąc się na zapas. Jak na razie był uratowany i tylko to się liczyło.
Zadowolenie sprawiło, że zapomniał oddać książkę Monice. Dopiero w domu
zorientował się, że jest w posiadaniu cudzego podręcznika. Co powinien zrobić z tym fantem?
Miał kilka możliwości: oddać jutro w szkole, odesłać jeszcze dziś przez Basię albo odnieść
osobiście do domu Moniki.
Specjalnego pośpiechu nie było, historia wypadała dopiero za dwa dni, mógł spokojnie
poczekać z oddaniem do jutra. Wątpliwe, czy Monika akurat dziś będzie się douczać, chociaż
z takim kujonem to nigdy nic nie wiadomo.
„A niech się trochę pomartwi, dobrze jej to zrobi” - myślał zwlekając z wyjściem.
Długo jednak nie wytrzymał. Coś go poganiało. Sięgnął więc po kurtkę.
- Znowu do Adama? - jęknęła ciotka.
- Zaraz wracam. Za dwadzieścia minut, góra pół godziny.
- Była twoja matka...
- Kiedy?
- Przed południem. Załatwiała w powiatowej radzie jakieś sprawy i wstąpiła, żeby z
tobą porozmawiać.
- O czym?
- Jak to o czym? - ciotka była szczerze oburzona. - Matka z synem ma zawsze o czym
rozmawiać.
Mariusz miał wątpliwości w tym względzie. Musiał istnieć jakiś konkretny powód
wizyty.
- Wspominała, że wybierają się w góry na święta i chcą cię zabrać - uchyliła rąbka
tajemnicy ciotka.
- Niech sobie wyjeżdżają, ale beze mnie.
- Nie chcesz jechać? Przecież góry w zimie to coś wspaniałego!
- Być może, ale ja jestem wybredny, jeśli chodzi o towarzystwo.
- Mariusz! - w głosie ciotki zabrzmiało prawdziwe zgorszenie. - Jak możesz tak o
własnej matce?
- A ona mogła?...
- To było dawno, teraz...
- We mnie to „dawno” siedzi do dziś. Nie umiem się przestawić i nie ma siły, która by
mnie do tego zmusiła.
- Głupstwa opowiadasz.
- Powtarzam, nie ma siły.
- A ja bym na twoim miejscu kupiła bukiet kwiatów, pojechała do matki i powiedziała:
„Co było, minęło, zacznijmy wszystko od nowa”. Wyobrażam sobie, jak by się ucieszyła.
- Być może, tylko że dla mnie nie istnieje przedawnienie win. Nasze drogi rozeszły się z
chwilą śmierci ojca.
- Mąż twojej matki jest bardzo porządnym człowiekiem, ofiarnym i cenionym lekarzem,
mógłbyś mieć w nim drugiego ojca.
- Nigdy! U was jest mi najlepiej. Chyba że chcecie się mnie pozbyć?
- Zwariowałeś? Jak jeszcze raz powiesz coś takiego...
Mariusz cmoknął ciotkę w policzek i wybiegł. Ochłonął dopiero przed domem Moniki.
Kiedy dzwonił do drzwi, uświadomił sobie, że zapomniał wziąć książki ze stołu.
„Głupia sprawa!” - pomyślał chcąc się wycofać, ale już było za późno. Na progu
pojawiła się Monika. Domowy strój: niebieski sweterek, spódniczka w barwną kratkę oraz
aksamitne kapcie obszyte białym futerkiem nadawały jej postaci zupełnie inny wygląd.
Mariusz odnotował te spostrzeżenia błyskawicznie, sfotografował ją w pamięci i dopiero
później odtworzył jak z kliszy. Teraz musiał się wytłumaczyć z nie zapowiedzianej wizyty.
- Wiesz... pożyczyłem sobie twoje teksty źródłowe do historii. Przyszedłem zapytać,
czy nie będą ci dziś potrzebne, bo właśnie zainteresował mnie tam jeden problem... -
wymyślił na poczekaniu bajeczkę.
- Może wejdziesz? - zaproponowała uprzejmie, bo uważała, że jako gospodyni powinna
się zachować elegancko.
Ta nieoczekiwana grzeczność speszyła Mariusza.
- Nie chcę ci głowy zawracać, zresztą spieszę się. Wpadłem przeprosić za tę
„pożyczkę”, żebyś się nie głowiła, kto ci książkę zasunął. Zwrócę jutro, dobrze?
- Możesz trzymać, jak długo zechcesz. Znam ją na pamięć.
Teraz odezwała się prawdziwa Monika, taka, jaką znał ze szkolnej ławy. Wzorowa
uczennica, odpychająca i niesympatyczna.
Mariuszowi nie pozostało nic innego, jak powiedzieć: cześć!
Po powrocie do domu wsunął książkę do teczki przysięgając uroczyście, że prędzej mu
kaktus wyrośnie na kolanie, niż pogłębi wiadomości o feudalizmie na Rusi, w Czechach i
średniowiecznym państwie polskim.
MONIKA
- Kto to był? - zapytał ojciec widząc oddalającą się sylwetkę Mariusza.
- Kolega z klasy.
- Czemu nie zaprosiłaś go do pokoju? Przecież bym go nie ukąsił.
- Nie jesteśmy zaprzyjaźnieni, jeśli chcesz koniecznie wiedzieć.
Ojciec pokręcił głową.
- Rzadko odwiedzają cię koledzy czy koleżanki.
- Ja też nikogo nie odwiedzam.
- Dlaczego?
- Nie lubię ich i oni mnie nie lubią.
- To źle, jak mogłaś do tego dopuścić?
- Nie mam zamiaru zabiegać o niczyją sympatię. Gwiżdżę na nich!
- Odradzam. Lepiej zastanówmy się, dlaczego ich nie lubisz?
- Bo są barany.
- A dlaczego oni cię nie lubią,
- Bo jestem inna.
- Zrozumiałem. Czy dobrze ci z tym?
- Nie wiem... ale jeśli nie może być inaczej...
- Może być inaczej. Zaraz coś wymyślimy! Trzeba znaleźć najmniejszego barana w tym
stadzie. Może kolega, który był przed chwilą, nadawałby się do tej roli?
- Skąd! Jego najbardziej nie lubię.
- Jak to pozory potrafią mylić. Wyglądał sympatycznie.
- Czy wiesz, co ten sympatyczny, twoim zdaniem, chłopak powiedział o mnie?
- Jestem ogromnie ciekaw.
- W skrócie: że podłożyłam świnię jego przyjacielowi.
- A podłożyłaś istotnie?
- Nic podobnego. Ja tylko broniłam siebie. Chcesz posłuchać, jak to było?
- Oczywiście.
- Na klasówce z fizyki usiadł koło mnie Adam Szewczyk, który od początku roku nie
miał innego stopnia jak dwója.
- Domyślam się, że usiłował od ciebie ściągać.
- To było niemożliwe, ponieważ mieliśmy inne zadania, natomiast umówił się z
Kaczyńskim, tym właśnie, który był tu przed chwilą, że dostanie od niego ściągę.
- Więc kolega Kaczyński, mimo że baran, potrafi innych wspomagać ściągami?
- Z fizyki jest niezły, trzeba przyznać. Tylko zamiast Szewczykowi rzucił kartkę na mój
zeszyt, profesor to zauważył i chciał mi wlepić dwóję. Musiałam się bronić.
- Jak się broniłaś?
- Powiedziałam, że nie mam z tym nic wspólnego, a jak fizyk zobaczył, że to są inne niż
moje zadania, uwierzył mi.
- I co dalej było z tą świnią?
- Domyślił się, że skoro ściąga nie była dla mnie, musiała być dla Szewczyka, innej
możliwości nie było. Szewczyk dostał dwóję, a wszyscy rzucili się na mnie, że postąpiłam
niekoleżeńsko. Najzajadlej głosował Kaczyński. Uważał, że w imię solidarności mogłam się
poświęcić. A ty jak uważasz?
- Niełatwo odpowiedzieć. Solidarność jest pojęciem szerokim i można ją różnie
interpretować.
- Chciałabym wiedzieć, czy twoim zdaniem miałam prawo się bronić, czy powinnam
kryć tumana?
- Miałaś, ale...
- Dziękuję, to mi wystarczy. Sam widzisz, z jakimi baranami mam do czynienia.
- ...ale czy umotywowałaś swoje stanowisko, wyjaśniłaś?
- Jeszcze tego brakowało, żebym się tłumaczyła! Gwiżdżę na nich! Sądzisz, że można
kogokolwiek przekonać słowami? Muszę być kimś, zaimponować czymś niecodziennym,
żeby mnie dostrzegali i zaczęli szanować.
- W jaki sposób chcesz dojść do tego?
- Jeszcze nie wiem... na razie chciałabym mieć najlepsze stopnie w szkole. W tej chwili
jestem na trzecim miejscu. Chciałabym być pierwsza i dlatego bardzo mi zależy na dobrych
stopniach.
- Jesteś ambitna, ale...
- Znowu jakieś „ale”? Jeśli chce się coś osiągnąć, nie można oglądać się na boki.
Dlatego gwiżdżę na głupio pojmowaną solidarność.
MARIUSZ
- ...do najczęściej spotykanych skał osadowych pochodzenia chemicznego zaliczamy
pokłady NaCl. Wychodzę z założenia, że wszyscy wiedzą, co ten symbol oznacza, w
przeciwnym wypadku byłbym zmuszony do udzielenia dodatkowych wyjaśnień...
- Czy długie jest twoje wypracowanie? Pokaż zeszyt - wyciągnęła rękę pani Lipińska.
- Bardzo długie, ponieważ temat jest obszerny, ale będę się streszczał. Czy mogę
kontynuować?
- Przejrzę twoją pracę w domu. Proszę o zeszyt.
Propozycja oddania zeszytu krzyżowała plany Mariusza, bronił się więc rozpaczliwie.
- Marczakówna czytała, dlaczego ja mam być gorszy?
- Tak bardzo zależy ci na popisaniu się przed klasą?
- Nie o to chodzi.
- A o co? Mów, tylko szybko, bo lekcja ucieka.
- Ja po prostu... napisałem raczej niewyraźnie i boję się, że pani profesorka będzie miała
trudności z odczytaniem.
- Wzruszasz mnie, ale możesz być spokojny, pani profesorka jest przyzwyczajona do
odczytywania hieroglifów...
- Kiedy to nie są hieroglify, raczej stenogram...
- Jak ty mnie nie doceniasz. Wyobraź sobie, że i stenografia nie jest mi obca. Proszę o
zeszyt.
Mariusz miał minę skazańca, któremu właśnie odczytano wyrok. Widząc, że nie
otrzyma znikąd pomocy ni ratunku i że nie ma co przeciągać napiętej struny, przyznał się:
- Chodzi o to, że porobiłem notatki w punktach, które dopiero po rozwinięciu ułożą się
w logiczną całość. Korzystając z tego, że jestem przy głosie...
- Nie jesteś przy głosie. Po raz ostatni proszę o zeszyt.
Mariusz skapitulował. Co mu innego zostało?
Pani Lipińska przeszła do nowego tematu, a Mariusz skręcał się z bezsilnej złości.
Przygotował wspaniały referat, którym chciał dać po nosie Monice i udowodnić, że nie trzeba
być kujonem, można do nudnego materiału szkolnego wpleść elementy humoru. Niestety,
udaremniono mu błyśniecie inteligencją i dowcipem. To się nazywa brak fartu! Tylko usiąść i
wyć!
- Coś taki przegrany? - zapytał z troską w głosie Adam.
- Ech! - wymowne machnięcie ręką.
- O co chodzi, Kaczyński, rzeczywiście wyglądasz markotnie - podchwyciła pani
Lipińska, która skończyła wykład o wieku bezwzględnym skał.
- Nie mam powodów do radości, pani profesorko.
- Dziwne. Zawsze ci nie zbywało na humorze. Miałeś go w nadmiarze. Co cię nagle
odmieniło?
- Ten niewypał!
- O czym ty mówisz? - zaniepokoiła się profesorka.
- O moim wypracowaniu. Miała być bomba, a zrobił się niewypał.
- Nie jestem najmocniejsza w pirotechnice, ale słyszałam, że niewypały też eksplodują.
- Z zasady poniewczasie.
- Podejrzewasz, że z twoim będzie to samo?
- Nie mam cienia wątpliwości.
- Zaciekawiasz mnie.
- Pani profesorko, to naprawdę miała być bomba.
- Nie strasz, nie strasz! Należę do pokolenia znającego zarówno bomby, jak i
niewypały. Skoro jednak uprzedziłeś lojalnie, że twój zeszyt zawiera niebezpieczny ładunek,
trzeba go jak najszybciej rozbroić - otworzyła zeszyt szukając wypracowania na temat skał
osadowych.
Przerzuciła kilka kartek, ale prócz notatek, które dyktowała na lekcji, nie mogła znaleźć
nic więcej.
- Czy na pewno dałeś mi właściwy zeszyt? Przecież tu nie ma twojego wypracowania.
- Pani profesorko, ja uprzedzałem, że piszę niewyraźnie, po prostu bazgrzę.
- W porządku, tylko gdzie jest ta bazgranina?
Mariusz podszedł i wskazał palcem stronę, gdzie miał na marginesie porobione
ołówkiem jakieś notatki. - ...Wieliczka, żona Lota, chrzciny... Czy to są te punkty, o których
wspominałeś? - dziwiła się profesorka.
- Właśnie! - przytaknął skwapliwie. - Wystarczy je rozwinąć.
- Miałeś rację. Piszesz bardzo niewyraźnie. Trudno to zresztą nazwać pracą pisemną.
Nie odrobiłeś zadanej pracy.
- Gdyby pani profesorka udzieliła mi głosu, udowodniłbym, że odrobiłem. Czy mogę od
początku?
- Możesz... - poddała się pani Lipińska.
- A więc...
- Tyle razy prosiłam, żeby nie zaczynać zdania od: „a więc”.
- Postaram się zapamiętać - przyrzekł Mariusz. - „A więc” - szepnął w myśli -
najczęściej spotykanymi skałami osadowymi pochodzenia chemicznego są pokłady NaCl,
czyli soli kamiennej. Pokłady te są rozsianie po całym globie jako osady wysychających
słonych jezior i zatok morskich...
- Kontynuuj! - zachęciła pani Lipińska, zaciekawiona, do czego Mariusz zmierza.
Musiały ją intrygować te chrzciny i żona Lota.
- Kontakt człowieka z solą kamienną zaczyna się w najwcześniejszym dzieciństwie.
Typowym przykładem są chrzciny... - tu zrobił przerwę spoglądając na profesorkę, żeby się
zorientować, jakie wrażenie robią na niej jego słowa.
Ale pani Lipińska miała twarz nieodgadnioną, tylko przy ostatnim zdaniu poruszyła
brwiami.
- Jaki związek widzisz między chrzcinami a solą kamienną?
- Chrzciny słono kosztują - wtrącił Adam, a po klasie przeszedł szmer zadowolenia.
Nawet Monika uśmiechnęła się z politowaniem.
- Uzupełniając wypowiedź mojego przedmówcy, chciałem podać do wiadomości, że
NaCl występuje w obrzędzie chrztu w swej postaci naturalnej. Pani profesorka zetknęła się na
pewno z tym zjawiskiem?
- Z jakim zjawiskiem? - pani Lipińska była nieco zniecierpliwiona.
- No, że przy chrzcie daje się pętakowi kawałek soli do polizania.
- A tak, te fakty są ogólnie znane, tylko że twoje przejście od pokładów NaCl
rozsianych po całym globie do obrzędu chrztu było zbyt zaskakujące. Widzisz, że
opracowanie w punktach stwarza niebezpieczeństwo lapidarności, a poza tym wolałabym
mniej fantazjowania.
- Niech jeszcze powie o żonie Lota - padł głos z klasy.
- A co ma żona Lota do skał osadowych?
- Dużo ma! - zapalił się Mariusz. - Została zamieniona w słup soli. Pani profesorka nie
słyszała?
- Słyszała, słyszała. Ale wymieniony słup nie powstał w wyniku wysychania słonych
jezior i zatok morskich, poza tym nie mieszaj mitologii z faktami stwierdzonymi naukowo.
Nie przyjmuję tej pracy.
Klasa zaszemrała, co utwierdziło Mariusza w przekonaniu, że spotkała go
niesprawiedliwość.
- Ale dlaczego? - próbował pertraktować. - Starałem się wymyślić coś oryginalnego.
- Tylko po co? Pytam, po co?
- Taki już jestem.
- Kabotyn! - syknęła półgłosem Monika.
Usłyszał. Zamknął zeszyt i usiadł ciężko na swoim miejscu, podpierając głowę rękami.
W tej pozie przetrwał do końca lekcji.
- Nie martw się, Kaczor! - próbowała pocieszyć go Krycha. - Dam ci przepisać moje
wypociny. Poprzestawiasz trochę wyrazy i będzie wypracowanko cacy, grzeczne, przykładne,
takie jak Lipcia lubi. Szczerze mówiąc brak jej poczucia humoru.
- Za dużo wymagasz - wtrąciła Monika. - Przecież wykłada geografię, nie humorologię.
- A ja jestem pewna, że się w duchu śmiała - stwierdziła Bożena.
- Nie wiem z czego?
- Och! Twojego zdania nie można w ogóle brać pod uwagę. Ty jesteś... dziwna.
- Nieprawda! To was byle co śmieszy, jesteście bezmyślni jak barany.
- Mocno powiedziane! - zauważył Adam. - Tylko coś mi się widzi, że w tym stadzie
baranów znalazła się parszywa owieczka.
Ktoś się uśmiechnął, ktoś zarechotał głośno, a reszta w milczeniu opowiedziała się
przeciwko Monice.
MONIKA
Dlaczego? Dlaczego klasa zawsze staje przeciwko niej, chociaż racja jest
niezaprzeczalnie po jej stronie? Tak, racja jest po jej stronie, tylko oni tego nie rozumieją.
Zakute głowy!
Teraz ryczą ze śmiechu, bo Adam odgrywa pantomimę. Monika stara się nie patrzeć w
jego stronę, ale i tak wie, że chodzi o jej osobę. Adam udaje kata ścinającego głowę
niewidzialnej ofierze, potem chowa tę niby głowę pod pachę, a następnie ustawia na stoliku,
patrzy na nią z udanym zachwytem, robi słodkie oczy, wzdycha, łapie się za serce i w ogóle
zgrywa się nieprzytomnie.
Widownia umiera ze śmiechu. Czy wszyscy?
- Skończ już, Adam, dość tej szopki! - zadecydował Mariusz.
- Nie, nie, dlaczego ma kończyć? - protestowano.
Monika była bliska płaczu, ale rozpłakać się w tym momencie - znaczyłoby ponieść
klęskę ostateczną i nieodwołalną. Za nic w świecie nie można dać się złamać! Zostaje
niezawodna broń: pogarda.
- Słusznie! Dlaczego ma kończyć, kiedy może się jeszcze powygłupiać? Zwłaszcza że
tłumy są żądne widowiska. Tylko na tyle was stać, zaśmiewać się, kiedy ktoś robi z siebie
błazna.
- Kabotyna - sprostował Mariusz. On jeden nie śmiał się, był blady i niepokojąco drgały
mu mięśnie policzków, jakby prowadził jakąś wewnętrzną walkę.
- Kto mi wyjaśni, co znaczy: kabotyn? - zapytała z rozbrajającym uśmiechem Krycha.
- „Słownik wyrazów obcych” - odpowiedziała Monika. - Strona dwieście
osiemdziesiąta pierwsza, wiersz siedemnasty od góry.
Krystynę zamurowało. Nie wiedziała, czy Monika robi z niej balona, czy naprawdę zna
na pamięć „Słownik wyrazów obcych”. Przecież z taką to nigdy nic nie wiadomo.
Jedynie Kaczyński orientował się w sytuacji i podchwycił ton Moniki. Usiadł na
podłodze i jęknął:
- Nieee! To niemożliwe...
- Co niemożliwe? - zapytał profesor Zawisza, który wszedł właśnie na lekcję polskiego.
Wszyscy z wyjątkiem Mariusza rozpierzchli się na swoje miejsca.
- Co jest jeszcze niemożliwe w naszym atomowo-kosmicznym stuleciu? - dopytywał
polonista, którego największą pasją był nie rozbiór logiczny zdania ani historyczne
pochodzenie oboczności spółgłoskowych, lecz najnowsze osiągnięcia techniki. Każdy kolejny
sukces kosmonautyczny emocjonował go bardziej niż powinien i nierzadko Rej z
Kochanowskim szli na bok, a lekcja języka polskiego upływała na dyskusjach, kiedy należy
się spodziewać regularnej komunikacji między Ziemią a Księżycem.
Profesor wpisywał wtedy do dziennika temat lekcji: omawianie artykułów prasowych,
co było prawdą, ponieważ pretekstem do dyskusji bywała na ogół notatka w gazecie.
- Kaczyński, co się z tobą dzieje? Już potrafimy oderwać się od orbity okołoziemskiej, a
tobie trudno od podłogi?
- Ja tkwię jeszcze w epoce kamienia łupanego.
- To widać. Właśnie przez takich jak ty ciągniemy się w ogonie przodującej techniki.
No, wstawaj!
- Nie mogę, panie profesorze, wpadłem w kompleksy.
- Nie przejmuj się, kompleksy to ostatni krzyk mody, produkt uboczny postępu i
cywilizacji. Przystępujemy do lekcji.
- Jak ja mogę taki zakompleksiony przystąpić do lekcji?
- Nie zawracaj głowy! Sam wpadłeś w kompleksy, więc...
- Wcale nie sam, przez koleżankę Zaniewską.
- Wasze prywatne porachunki odłóżcie do przerwy.
Ale Mariusz chcąc opóźnić spotkanie z Szymonem Szymonowiczem zagadywał w
dalszym ciągu:
- Bo ja nie mam szczęścia w życiu, już taki pechowy jestem od urodzenia.
- Nie masz szczęścia? - zadrwił profesor. - Zaraz ci udowodnię, że się mylisz. Właśnie
dziś miałeś być pytany, ale dam ci szansę. Przygotujesz się na następną lekcję, zgoda?
Mariusz przyjął bez entuzjazmu ten uśmiech losu, ale robił dobrą minę.
- Ponieważ pan profesor jest dla mnie łaskaw, więc i ja postąpię jak człowiek, przyznam
się do swoich kompleksów,
- Tylko szybko. Daję ci dwie minuty, ani sekundy więcej.
- Będę się streszczał. Wszyscy uważają mnie za przeciętniaka...
„Optymista - pomyślała Monika. - Nie dostrzega, że znajduje się niżej przeciętnej”.
- ...i mają rację. Jestem przeciętny, wolno mi, świat nie roi się od geniuszów.
- Jeszcze minuta trzydzieści trzy sekundy.
- Zdążę, panie profesorze. Właśnie skończyłem wstęp, przechodzę do spraw
zasadniczych. Postanowiłem czymś zaimponować światu.
Monika nastawiła uszu. Więc on też czuje potrzebę zaimponowania? Tylko czym?
Wygłupami? No, tak! Jeśli na nic innego go nie stać...
- Pan profesor myśli, że to łatwo? Znaczki pocztowe, korki od butelek i opakowania po
papierosach zbiera dziś co piąty pętak. Ja postanowiłem być oryginalny i...
„...oboje chorujecie na oryginalność” - powiedziała kiedyś Krystyna.
„U Mariusza ta choroba poczyniła już duże postępy” - pomyślała teraz Monika.
- Minuta dwadzieścia sekund - profesor był nieubłagany.
- Już finiszuję. Otóż postanowiłem wykuć na blachę „Słownik wyrazów obcych”.
Pan Zawisza odłożył zegarek i wybuchnął śmiechem. Klasa zadowolona, że udało się
tak kulturalnie urwać kawałek lekcji, zarechotała również.
Monika zaczynała pojmować, co Mariusz miał na myśli mówiąc, że przez nią wpadł w
kompleksy. Musiało to mieć jakiś związek ze „Słownikiem”, tylko jeszcze w tej chwili nie
wiedziała jaki.
- Powiedziałem sobie, „ty, Kaczor, jesteś okrągłe zero, więc musisz błysnąć czymś
wyjątkowym, czego nie dokonał żaden człowiek przed tobą, ani nie dokona żaden po tobie”.
- I co? - drwił pan Zawisza. - Czekamy na efektowne zakończenie.
- Byłem pełen zapału, choć czekało mnie zadanie-gigant, ale w końcu te siedemnaście
tysięcy wyrazów i zwrotów to dla ludzi, no nie?
- Słuchaj, Kaczyński! Jesteśmy już dostatecznie ubawieni, czas przejść do...
- Kiedy dopiero teraz zaczyna się mój dramat. Doszedłem do. litery „D”, skończyłem na
słowie: „denat” pochodzącym od łacińskiego „denatus”, czyli zmarły śmiercią gwałtowną. I
co się okazało? Okazało się, że Zaniewska pobiła mnie na głowę, bo doszła do litery „K”.
Pamięta nawet stronę, na której znajduje się słowo: „kabotyn”. To przez nią wpadłem w
kompleksy i nic mnie już nie uratuje. Skończyłem.
- Co ty na to, Zaniewska?
- Nic, absolutnie nic, panie profesorze. Chciałabym tylko zaprzeczyć słowom kolegi
Kaczyńskiego, że znam „Słownik wyrazów obcych” do litery „K”. Ja go znam od „A” do
„Ż”, na przykład: żongler to cyrkowiec, a w przenośni ktoś, kto zręcznymi słówkami
zdobywa sobie popularność.
- Aluzję pojąłem! - mruknął Mariusz.
- No, dosyć zabawy! - podsumował profesor.
- A ja uważam, że ten wstęp do lekcji był bardzo pożyteczny. Wzbogaciliśmy nasz
słownik o dwa wyrazy obce: „denat” i „żongler” - zauważył Adam.
- Tak myślisz? Widzę, że masz chęć do dalszej dyskusji. Wobec tego powiedz nam parę
słów o genezie „Żeńców”.
- Panie profesorze, ja dziś miałem trudny dzień, nie jestem usposobiony do odpowiedzi.
- Co się z wami dzieje? Trudny dzień! Jeszcze się na dobre nie zaczął, jest zaledwie
druga lekcja. Czy ty również masz kompleksy?
- Jeszcze nie wiem. Musiałbym się zastanowić.
- Czy jest w tej klasie ktoś bez kompleksów? I może odpowiadać na ochotnika?
Monika musiała stoczyć ze sobą walkę. Podnieść rękę czy nie - oto pytanie. Zanim
podjęła decyzję, profesor przeszedł do podsumowania dorobku polskiego odrodzenia.
MARIUSZ
- Mariuszku... - zaczęła ciotka prosząco.
- Dobrze, ale nie dziś. Mam dużo lekcji - przerwał domyślając się, że chodzi o
uprzątnięcie komórki na węgiel. Zobowiązał się przecież uprzątnąć ją przed Nowym Rokiem i
słowa dotrzyma, ale nie lubi być poganiany! Czemu ciotkę tak przypiliło?
- Ja chciałabym się tylko poradzić...
Poradzić? A to co innego! Dobrą radą Mariusz zawsze chętnie służył.
- Wiesz, Basia męczy mnie o łyżwy.
- A po co jej to? Gdzie ma zamiar uprawiać sport łyżwiarski? Przecież w okolicy nie ma
najmniejszej sadzawki.
- Na boisku za szkołą buduje się lodowisko.
- Kultura! Za moich czasów takich zbytków nie było.
- Baśka już chlipie po kątach, że inni będą jeździć, a ona nie ma na czym. Ile takie
łyżwy mogą kosztować?
- Około stu złotych.
- Sporo, ale i tak muszę jej coś kupić na imieniny, więc chciałabym, żebyś mi poradził.
- Niezła myśl. Mogę się tym zająć. Trzeba skoczyć do Warszawy, bo u nas nie ma
takich luksusowych towarów.
- Dam ci sto dwadzieścia złotych. Powinno wystarczyć i na autobus, co?
- Powinno. Niech ciocia daje - wyciągnął rękę.
- Przecież nie musisz jechać natychmiast. Mówiłeś, że masz dużo lekcji.
- Pożartować nie wolno? - złapał pieniądze, wskoczył w kurtkę i już go nie było. Lubił
jeździć do Warszawy, chodzić po szerokich ulicach, przyglądać się wystawom, zwłaszcza
wyposażonym w sprzęt elektrotechniczny, jak radia, telewizory, adaptery, lubił również
wmieszać się w tłum obcych ludzi, gdzie go nikt nie znał i nie wiedział, że to właśnie on jest
Mariuszem Kaczyńskim wziętym z Domu Dziecka przez ciotkę, bo matka...
Ech! Tyle razy postanawiał, że koniec ze wspomnieniami, koniec z matką! Niech tylko
stuknie osiemnaście lat, rzuci szkołę i pójdzie do pracy. Do byle jakiej, aby dobrze płatnej. Z
pierwszej pensji kupi ciotce futro, nie z tych najdroższych, bo chyba w takim nie umiałaby
chodzić, ale jakieś skromne. Gdyby się okazało, że cena najtańszego futra przewyższa jego
miesięczną pensję, to dopożyczy, ale odwdzięczy się tej zapracowanej kobiecie za dobroć i
serce. Ciotka jest szlachetnym człowiekiem i Mariusz zrobi dla niej wszystko.
W pierwszym sklepie sportowym były tylko łyżwy z butami. Buty - cudo! Białe,
czerwone, czarne, sznurowane do samych kolan. Cóż, kiedy cena przekraczała znacznie
finansowe możliwości Mariusza. Zaniepokoił się, czy kupno zwykłych łyżew, nawet w
stolicy, nie okaże się marzeniem ściętej głowy. Nastrojony pesymistycznie powlókł się do
następnego sklepu. Tu skończyło się właśnie przyjęcie towaru i był akurat pełny asortyment
sprzętu sportowego. Mariusz odetchnął z ulgą, ale kiedy sprzedawca zapytał o wielkość,
okazało się, że nie ma pojęcia.
- Jaki numer buta pan nosi?
- To nie dla mnie, dla siostry.
- Ile lat?
- Coś około dziesięciu.
Sprzedawca zdziwił się, że nawet w tym względzie Mariusz nie ma pewności, na co on
odparował, że mając trzy siostry i jednego brata nie może znać na wyrywki ich aktualnego
wieku.
- Naprawdę nie wiem, czy siostra skończyła już dziesięć lat, czy dopiero skończy. Jest
mała, o taka - pokazał ręką.
Ekspedient był człowiekiem uprzejmym, poszedł do magazynu i przyniósł odpowiednią
parę łyżew.
- Numer dwadzieścia trzy powinien być dobry dla dziewczynki tego wzrostu. A w razie
czego łyżwy chętnie wymienimy lub przyjmiemy z powrotem. Teraz w sezonie nie ma
kłopotu ze sprzedażą, idą jak woda.
Mariusz był bardzo szczęśliwy, że udało mu się zdobyć ten chodliwy i poszukiwany
artykuł, w dodatku taniej, niż przewidywał. Łyżwy kosztowały sześćdziesiąt złotych, więc po
odliczeniu kosztów podróży zostało mu jeszcze całe pół setki. Ciotka się ucieszy, na każdą
nadprogramową złotówkę ma przygotowaną całą listę niezbędnych zakupów.
Na głowę każdego z członków jej rodziny przypada niezbyt wysoka stawka, tyle że co
to za głowy: Sławek jada tylko soczki, zupki przecierane i kaszę na mleku, a to znów tak
drogo nie kosztuje. Jola i Hanka jedzą jak wróbelki, a garderobę noszą po Basi, która jako
starsza dostaje rzeczy nowe, z wyjątkiem takich jak na przykład piżamy, dziedziczone po
Mariuszu.
Ostatnio podniosła bunt przeciwko guzikom po prawej stronie oraz zbyt długim
rękawom, ale trwał on krótko, gdyż garderoba Mariusza była w dobrym gatunku i Basia, jako
mała kobietka, umiała to ocenić. Mariusz był dobrze ubrany, co zawdzięczał matce, która
miała gust i pieniądze. Ale gwizdał na te rzeczy. Wolałby matce nic nie zawdzięczać. Sumę
przekazywaną co miesiąc na ręce ciotki traktował jako hańbiący dług, który będzie ciążył
jeszcze przez rok. Później skończy osiemnaście lat i żegnaj, szkoło! Pójdzie pracować do
jakiegoś warsztatu, gdzie naprawiają radia i telewizory, ponieważ ma zamiłowanie do
dłubania w skomplikowanych mechanizmach. W okolicy jest już znany. Naprawia znajomym
kuchenki elektryczne, bezpieczniki, żelazka i inne drobiazgi, przeważnie za bóg zapłać,
czasem za drobny upominek w postaci czekolady lub czegoś w tym rodzaju. Za rok będzie
mógł podjąć regularną pracę, wtedy podziękuje matce za wszystko i powie: - Mój dom jest u
ciotki, a moje siostry to: Basia, Hanka i Jola, nie żadna Beata, której istnienia w ogóle nie
przyjmuję do wiadomości.
Maszerował chodnikiem, dziwiąc się, że tak mało ludzi spotyka na ulicy, a ci nieliczni,
których mijał, kulili się i chowali szyje w futrzane kołnierze. Dziwni ludzie! Mariuszowi było
ciepło, choć kurtkę miał wiatrem podszytą, dobrą na wrzesień lub październik, lecz nie na
początek grudnia, wyjątkowo w tym roku mroźny.
Musiało być sporo poniżej zera, jeśli ludzi wymiotło z ulicy. Tylko Mariusza grzała
wewnętrzna radość, kiedy pod pachą wyczuwał ostre kontury łyżew. Ale Baśka będzie miała
uciechę!
Nie chciało mu się wracać do domu, choć mrok wypełzł na ulice i zaczynały migotać
światła neonów. Jeden bardzo potężny reklamował natrętnie film: „Koniokrady”.
Chwila wewnętrznej rozterki, krótka kalkulacja finansowa, następnie rozgrzeszenie, bo
przecież została zaoszczędzona znaczna suma, może ją uszczuplić bez wyrzutów sumienia, i
już Mariusz wziął kurs na rozkrzyczany neon.
Po wejściu do kina poczuł miłe ciepło, a kiedy rzucił okiem na cennik, zrobiło mu się
nawet gorąco. Ceny biletów były dwukrotnie wyższe niż w jego miasteczku. Stwierdził więc,
że nic tu po nim. Po co ma przepłacać? Film jest filmem i jednakowo ogląda się go w kinie
stołecznym, jak i powiatowym. Nawet w powiatowym lepiej, bo można spotkać chłopaków,
zachowywać się swobodniej. Tu bałby się głośniej zaśmiać, peszyły go miękkie chodniki na
podłodze i bileter o wyglądzie admirała.
Zrobił więc w tył zwrot przez lewe ramię i znalazł się ponownie na ulicy. Oglądanie
wystaw to również niezła rozrywka, coś w rodzaju filmu z Mariuszem Kaczyńskim w roli
głównej. Fabuła nieskomplikowana: do wielkiego miasta przyjeżdża chłopak z prowincji,
któremu udaje się szybko załatwić sprawę od razu, włóczy się więc ulicami, żeby nie wracać
do domu. Może iść do kina, ale nie idzie, może wstąpić do kawiarni, ale mu się nie chce, woli
oglądać wystawy, bo to nic nie kosztuje, a potem wsiądzie do autobusu i za pół godziny
będzie w domu. Koniec wyprawy do wielkiego miasta, koniec filmu!
Fabułka banalna, ale po co się oszukiwać, życie to też banalny film. Więcej w nim
dłużyzn niż momentów emocjonujących.
Następną wystawą Mariusz zainteresował się zupełnie poważnie. Było na niej obuwie,
damskie, męskie, dziecięce. Zaczął się zastanawiać, czy Basia ma odpowiednie buty do
łyżew. Ani kalosze, ani półbuty nie nadają się do tego celu, więc co jej po łyżwach, jeśli nie
będzie miała do czego ich przykręcić? Może gdzieś na strychu znalazłyby się jakieś stare buty
Mariusza, ale po pierwsze, będą za duże, a po drugie, jak można dać dziecku używane obuwie
jako imieninowy prezent?
Bohater filmowy mógłby po krótkiej walce wewnętrznej wybić kamieniem szybę, to
takie fotogeniczne, kiedy szkło rozpryskuje się na drobne kawałeczki, i porwać z wystawy
upatrzoną parę butów, ale Mariusz nie jest bohaterem filmowym, więc może najwyżej
przeliczyć posiadane fundusze i stwierdzić, że nie stać go na kupno.
Przetrząsnął dokładnie wszystkie kieszenie. Wraz z chowanymi na „czarną godzinę”
zaskórniakami było tego niewiele ponad sto złotych.
„Nie ma z czym startować!” - pomyślał wchodząc do sklepu obuwniczego. Na co
liczył? Za sto złotych mógł w najlepszym wypadku nabyć jeden but, para najtańszych
kosztowała około dwustu. Mimo to wszedł z podniesioną głową i pewnością siebie, jakby
miał w kieszeni portfel wypchany banknotami. - Słucham - odezwała się młoda dziewczyna
obsługująca stoisko.
Mariusz poczuł się tak głupio, jak jeszcze nigdy w życiu. Co miał robić? Powiedzieć, że
chciał tylko popatrzeć? Mogłoby to zabrzmieć podejrzanie, lepiej udawać poważnego klienta.
- Chciałbym jakieś mocne buty do łyżew...
- W sąsiednim stoisku - ekspedientka wskazała dział męski.
- Chodzi mi o dziecięce.
- Który numer?
Znowu numer! Skąd Mariusz może znać się na numerach dziecięcego obuwia.
Wysupłał z paczki jedną łyżwę i podał ją na miarę.
- Czarne czy brązowe? - dopytywała dziewczyna, jakby to było ważne, czy Mariusz nie
kupi czarnych, czy brązowych.
- A innych kolorów nie ma? - zagadywał z poważną miną.
- Innych, to znaczy jakich? - w głosie ekspedientki zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.
- Na przykład... wiśniowych.
- Wiśniowych nie prowadzimy - dziewczyna zakończyła rozmowę i zwróciła się do
następnego klienta. Mariusz postanowił odczekać, aż tamten pójdzie, i zapytać, czy
„prowadzą” zielone, a jeśli nie, to dlaczego. W ogóle chciał poprosić o książkę zażaleń i
napisać, że sklep „prowadzi” same buble, ale kiedy spojrzał na wyniosłą minę ekspedientki,
odechciało mu się żartów. Przypominała w tej chwili Monikę: pozornie uprzejma, w
rzeczywistości nieprzystępna jak księżniczka. Skąd się tyle księżniczek bierze na świecie?
Och! Jak bardzo chciałby już zarabiać! Kupiłby wszystkim trzem kuzynkom po pięknej
parze butów z łyżwami. Jednakowych, żeby nie było zazdrości. Z zamyślenia wyrwał go
znajomy głos, pytający o białe kozaczki. Nie musiał się nawet oglądać, wiedział, że ten głos
należy do matki.
„Jeśli będę odwrócony plecami, może mnie nie zauważy” - łudził się stojąc jak
przymurowany przed gablotą z czarnymi i brązowymi butami. Ekspedientka już się nim
przestała interesować, miał szansę pozostać w ukryciu.
Ale łudził się nadaremnie. Jak się ma pecha, to żaden szczęśliwy zbieg okoliczności
człowieka nie uratuje. Wyczuł raczej, niż usłyszał, zbliżające się do niego kroki i mógł
przysiąc, że są to kroki matki. Tak było istotnie. Warszawa ma kilka tysięcy sklepów, w tym
ze sto albo i więcej obuwniczych i właśnie dzisiaj o godzinie siedemnastej z minutami w tym
akurat sklepie musiało dojść do spotkania, którego chciał za wszelką cenę uniknąć.
- Mariusz! Ty tutaj? Co za szczęście! - matka była tak uradowana, że poczuł się
niewymownie głupio.
- Kto pytał o białe kozaczki? - zawołała ekspedientka z sąsiedniego stoiska.
- Mamo, to do ciebie.
- Ach, drobiazg! - machnęła ręką. - Musimy zamienić kilka słów. Mam do ciebie ważną
sprawę.
- Słyszałem od ciotki. Wyjeżdżacie w góry.
- Właśnie. Co ty na to?
- A cóż ja mam do waszego wyjazdu?
- To ma być nasz wspólny wyjazd. Chodźmy gdzieś spokojnie porozmawiać.
- Miałaś kupować kozaczki.
- Nieważne. Przyjdę jutro. Ty już, jak widzę, zrobiłeś zakup - spojrzała na paczkę, którą
trzymał pod pachą.
- To są łyżwy. Szukałem do nich odpowiednich butów...
- No i co? Nie ma twojego numeru? Nożyska masz rzeczywiście wielkie. I wzrostem
przeskoczyłeś mnie o głowę... - przyglądała się synowi z czułością.
- Ano, urosło się - powiedział zażenowany. - Butów poszukuję dla Baśki, zbliża się
czwarty grudnia.
- Rozumiem, prezent imieninowy. Masz patyk?
- Jaki patyk?
- Na miarę.
- Nie mam żadnego patyka, mogę najwyżej łyżwę przyłożyć do podeszwy, tylko że...
- Na które się pan zdecydował, brązowe czy czarne? - ekspedientka znów zaczęła
traktować Mariusza poważnie.
- Poprosimy czarne - zadecydowała matka.
- Mamo...
- Uważasz, że brązowe będą odpowiedniejsze dla dziewczynki? Może masz rację,
przepraszam panią, jednak poproszę brązowe.
- Mamo, ja nie mam tyle pieniędzy, wstąpiłem tylko obejrzeć.
- W porządku. Obejrzałeś, pasują, bierzemy. Wyglądają solidnie i ładnie.
- Wypisać paragon?
- Proszę. Czy w razie czego można będzie wymienić na inny numer? - matka miała
praktyczne podejście do sprawy.
- Można, ale większych nie posiadamy.
Mariusz spojrzał na rozmiar i odniósł niejasne wrażenie, że w te buty zmieści się Baśka
razem z Hanką, ale mama już odchodziła od kasy. Stało się, zakup został dokonany.
- Resztę zwrócę przy najbliższej okazji. - Usiłował na próżno wcisnąć matce w rękę
posiadane pieniądze.
- Drobiazg, nie zawracaj sobie głowy. Wstąpimy naprzeciwko na małą kawę, dobrze?
Spochmurniał. Znów ogarnęła go fala niechęci do matki. Za co? Że zapraszała go na
małą kawę, czy że nie zaplanowany zakup to dla niej drobiazg nie powodujący uszczerbku w
budżecie? . Sam nie wiedział dokładnie, co go tak wyprowadziło z równowagi, ale był coraz
bardziej zły i pomysł z butami uznał za najgorszy ze swoich pomysłów. Przecież nie musiał
kupować ich w Warszawie! Mógł na miejscu skombinować jakieś pieniądze, nawet wyłudzić
od ciotki na zeszyty czy długopis i nie musiałby się tak kompromitująco zapożyczać u matki.
„Drobiazg, nie zawracaj sobie głowy!” - przedrzeźniał w myśli. Zupełnie jakby słyszał
Monikę. Dla niej też wiele rzeczy stanowiło drobiazg. Ale on nie leci na drobiazgi. Niech to
sobie raz na zawsze zapamiętają.
- Co wolisz, kawę czy herbatę? - zapytała matka, kiedy usiedli przy stoliku.
- Wszystko jedno, byle szybko - powiedział spoglądając demonstracyjnie na zegarek.
Wiedział, że zachowuje się po chamsku, że robi matce przykrość, ale odczuwał mściwą
satysfakcję, raniąc ją bez przerwy. Chciał ją ranić, chciał wyrównywać stare rachunki i ciągle
nie był syty zemsty.
- Planujemy bardzo ciekawą wycieczkę w Tatry - matka przystąpiła do rzeczy nie
zwlekając. Bała się, że Mariusz pryśnie, nim się dogadają.
- Przyjemnych wrażeń!
- Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś nam towarzyszył?
- Owszem, stoi. Mam inne plany na ferie.
- Jakie? Czy nie da się ich zmienić?
- Nie lubię zmieniać tego, co raz zaplanowałem.
- Cóż takiego ważnego zaplanowałeś?
- Mniejsza o to.
- Chyba matka ma prawo znać zamiary swojego dziecka?! - zdenerwowała się w końcu.
Rzeczywiście! Ma prawo, bo go urodziła, ma prawo, bo do osiemnastego roku życia
figuruje w jej dowodzie osobistym, nikt jej przecież nie odebrał praw rodzicielskich, wreszcie
ma prawo, bo łoży na jego utrzymanie. Więc skoro tak...
- Szkoła organizuje nam obóz zimowy w Murzasichlu. Zapisałem się i nie widzę
powodu...
- Cudownie! My również wybieramy się do Murzasichla. Mamy zamówioną kwaterę u
sympatycznej rodziny góralskiej. Wobec tego spotkamy się na miejscu.
Matka aż dostała wypieków z podniecenia. Dla niej nie mogło się lepiej ułożyć. A dla
Mariusza?
- Czemu nie jedziecie do Zakopanego czy Karpacza? Wyższe sfery unikają takich dziur
jak Murzasichle.
Przełknęła gładko te „wyższe sfery” i wyjaśniła pogodnie:
- Zakopane to w zimie druga Warszawa, mrowie ludzi, a my stajemy się pomału
odludkami. Chcemy obcować z przyrodą, a nie z tłumem snobów.
- Myślałem, że lubisz błyszczeć w takim właśnie tłumie.
- Źle myślałeś. Masz o mnie zupełnie mylne wyobrażenie. Zresztą Tadeusz ma
wyczerpującą pracę i marzy o ciszy i spokoju.
„Tadeusz”! Gdyby nie padło to imię, gdyby nie wspomniała o mężu, który był dla
Mariusza zupełnie obcym człowiekiem, może zachowałby się inaczej. Może nie zostawiłby
nie dopitej herbaty, nie spojrzał na zegarek i nie powiedział:
- Na mnie czas. Obiecałem ciotce wracać jak najszybciej. Ona się niepokoi, kiedy
jestem długo poza domem.
Z mściwą satysfakcją podkreślił lojalność wobec opiekunki, a matka nie umiała ukryć
przykrości, którą jej wyrządził.
- Mógłbyś mi poświęcić jeszcze parę minut - powiedziała z wyrzutem.
- Przecież ty też się spieszysz do domu.
- Jak długo jeszcze będziemy dla siebie obcymi ludźmi?
Mariusz rozłożył ręce, a z jego miny wynikało niezbicie, że za istniejący stan rzeczy
obciąża wyłącznie matkę.
„Musimy koniecznie porozmawiać. Znajdę cię w tym Murzasichlu” - obiecywała sobie
odprowadzając go wzrokiem do drzwi.
Mariusz nie był z siebie zadowolony. Korzystał z każdej okazji, żeby matce dogryźć,
ale zadowolenia nie czuł. Widocznie zemsta jest rozkoszą bogów, nie ludzi. Kiedy Baśka w
dniu imienin odwinęła prezenty, zaczęła piszczeć z uciechy i rzuciła się Mariuszowi na szyję.
- Dobra, dobra! - bronił się nieszczerze przed objawami wdzięczności. - Przymierz buty,
bo coś mi się zdaje, że zmieścisz się w nie razem z Hanką.
- Masz migawy, przecież to mój rozmiar - zapewniała, choć widać było gołym okiem,
że obuwie jest co najmniej o dwa numery za duże.
- Nie zadepcz, to pojadę wymienić na mniejsze.
- Też pomysł! - żachnęła się i zaczęła dreptać koło stołu, potem wyszła do kuchni
zabrudzić podeszwy i uniemożliwić w ten sposób wymianę. - Na grubą skarpetkę będą akurat
- wyjaśniła Mariuszowi w cztery oczy. - A jakby były mniejsze, to zaraz Hanka chciałaby
należeć do spółki, kapujesz?
- Kapuję, chytrusie! - Mariusz zaczął podejrzewać, że Baśka będzie dziś spała w tych
butach.
MONIKA
Profesor Przybylski skończył właśnie wykład o bluesie nowoorleańskim i przeszedł do
swojego ulubionego kompozytora Gershwina. Teraz miała nastąpić najprzyjemniejsza część
lekcji, mianowicie słuchanie płyt, a skoro na warsztacie znajdował się akurat Gershwin, to
mogła być „Błękitna rapsodia” albo „Amerykanin w Paryżu”. Innymi nagraniami tego twórcy
płytoteka szkolna nie dysponowała.
- Kaczyński, proszę uruchomić adapter! - zarządził pan Przybylski i zajął się
wypełnianiem jakichś rubryk w dzienniku.
Mariusz był znanym specem od obsługi wszelkich urządzeń technicznych. Ale tym
razem coś mu nie szło. Manipulował przy adapterze i kręcił głową. Monika skracała sobie
czas myśleniem o rzeczach przyjemnych. Mimo że nie bardzo wierzyła w otrzymanie
odpowiedzi od Poli Raksy, lubiła w wolnych chwilach wyobrażać sobie ten moment, kiedy
listonosz wręczy jej elegancką, pachnącą kopertę, a ona przyciśnie ją do serca i zamknie się w
swoim pokoju, żeby bez świadków oddać się lekturze listu.
Nieraz ponosiła ją fantazja, sama układała treść odpowiedzi, którą otrzyma. Może
będzie się zaczynać od: „Miła Moniko!” albo: „Droga Koleżanko!”. Później byłoby coś o
wspólnocie losów, powiedzmy, że Pola Raksa miała również trudną młodość, bo także
wyrastała ponad przeciętność i nie mogła znaleźć przyjaciół wśród rówieśników. Na koniec
byłaby zachęta do systematycznej nauki i zastanowienia się serio nad wyborem drogi, bo
praca aktora jest piękna, ale wtedy, kiedy ma się do niej powołanie. Tak sobie Monika
marzyła i zaraz po lekcjach biegła do domu, żeby zdążyć na czas roznoszenia poczty. Teraz,
kiedy Mariusz mocował się z adapterem, próbowała sobie powróżyć. Jeśli będzie zagrana
„Rapsodia”, Pola Raksa odpowie na jej list, a jeśli „Amerykanin” - nie ma co wypatrywać
listonosza. Nawymyślawszy sobie w duchu od kretynek i głupich gęsi, które „w naszym
atomowo-kosmicznym stuleciu” wierzą w moc sił nadprzyrodzonych, złorzeczyła
jednocześnie Mariuszowi, że się żółwi z tym adapterem i trzyma ją w niepewności. Mogła
oczywiście przyspieszyć wynik wróżby, wystarczyło podejść i zobaczyć, jaka płyta jest
przygotowana do założenia, ale nie chciała pomagać przeznaczeniu ani go ponaglać. -
Wkładka jest do niczego - stwierdził w końcu Mariusz. - Trzeba kupić nową.
- Niedobrze - zafrasował się profesor. - Taki drobiazg kosztuje grosze, a biurokracji
przy tym co niemiara: zgłoszenie zakupu, rachunek, rozliczenie...
- Możemy ominąć biurokrację - zaproponował Adam, który właśnie skończył
przepisywanie fizyki z zeszytu Kaczyńskiego.
- W jaki sposób?
- Skoczę do domu i przyniosę wkładkę od mojego adaptera.
- Świetnie. Trzeba było tak mówić od razu. A... daleko stąd mieszkasz?
Ale Szewczyka już w klasie nie było.
- Obawiam się, że przed końcem lekcji go nie zobaczymy - zauważył sceptycznie
profesor i spojrzał na zegarek - do dzwonka jeszcze dwadzieścia minut...
- Niech pan profesor sobie nie przeszkadza i pisze dalej - zaproponował Mariusz. -
Spróbujemy sobie wyobrazić, że słuchamy Gershwina.
Ale pan Przybylski w przewidywaniu, że nie kontrolowana wyobraźnia może uczniów
zaprowadzić zbyt daleko, zarządził mały sprawdzian.
- Zaraz się przekonam, o czym wiecie, a o czym nie. Proszę podpisać kartki. Z lewej
strony nazwisko, z prawej data. Dziś mamy...
Ale nagle w drzwiach ukazał się Adam. Po klasie przebiegł szmer zadowolenia i ulgi.
- Siadaj, Szewczyk! Piszemy sprawdzian. Punkt pierwszy...
- Jaki sprawdzian? Mieliśmy słuchać płyt! Przyniosłem nową wkładkę - Adam wcisnął
Mariuszowi w rękę jakiś drobiazg.
- Panie profesorze, to potrwa sekundę. Zaraz będziemy się rozkoszować muzyką
Gershwina. Ach, jak ja lubię „Błękitną rapsodię” - rozmarzył się Mariusz manipulując
zręcznie przy adapterze.
„Więc jednak »Rapsodia«” - ucieszyła się Monika. Serce uderzyło jej mocniej,
zapomniała już, że uważała wysłanie tego listu za posunięcie beznadziejne. Teraz zależało jej
bardzo na otrzymaniu odpowiedzi od Poli Raksy. I za chwilę przekona się, czy warto żyć
złudzeniami.
„No prędzej, prędzej!” - ponaglała w myśli Mariusza, który zbyt wolno działał przy tym
adapterze. Kiedy wreszcie uporał się z wymianą uszkodzonej wkładki, podszedł Adam i
wyciągnął spod marynarki jakąś płytę przyniesioną widocznie z domu. Mariusz spojrzał i
oblicze mu się rozpromieniło. Błyskawicznie zamienił płyty i włączył adapter.
- Co to jest? - podskoczył na krześle pan Przybylski.
- Opole 72, a konkretnie: Tropicale Tahiti Granda Banda w najnowszym przeboju
„Koty za płoty” - wyjaśnił chełpliwie Adam. - Bomba!
Profesor się skrzywił.
- Muszę was nauczyć odróżniania trwałych wartości muzycznych od przemijających
sezonowych szlagierów.
- My odróżniamy, panie profesorze - zapewnił Mariusz. - Słowo honoru, że
odróżniamy, ale interesują nas również rytmy współczesne i najnowsze prądy w muzyce.
- Najnowszych prądów posłuchacie na przerwie, a teraz proszę dać Gershwina.
- Czy pan profesor w naszym wieku nie słuchał innych kompozytorów poza
Gershwinem.?
- Chłopcze, kiedy byłem w waszym wieku, nie stać mnie było na własny adapter i płyty,
a w szkole brak było tak podstawowych pomocy naukowych, jak globusy czy mikroskopy,
nikomu więc nie śniło się o słuchaniu muzyki.
- To były czasy pionierskie, czasy przecierania szlaków - podlizywał się Mariusz, a
„Koty za płoty” szły jakby nigdy nic.
- Tak, to były naprawdę czasy przecierania szlaków - zgodził się profesor. - O telewizji
zaledwieśmy słyszeli, że istnieje, a przez radio nadawano piosenki: Wykonaj plan albo Nasza
Jadzia, chociaż mała, ale bardzo, bardzo chciała przodownicą być. Znacie je?
- Nie...
- To właśnie były sezonowe szlagiery, które już dawno wyszły z mody. A Gershwin jak
był grany, tak jest i będzie.
Monika była zawiedziona i zła. Wróżba nie wypaliła.
Niby nic, drobiazg, dziecinada, a nastrój został popsuty. Nienawidziła w tej chwili
Szewczyka i Kaczyńskiego, a do pana Przybylskiego miała żal, że przekonuje te zakute pały o
wyższości Gershwina, zamiast kazać słuchać jego utworów.
Ale profesor nie poprzestał na argumentach słownych. Kiedy Andrzej Dąbrowski
skończył swój jeden krok do zakochania, płyta została zmieniona. Więc jeszcze nie wszystko
stracone. Monika zaczynała znów kochać pana Przybylskiego.
I właśnie wtedy, kiedy już miała się definitywnie rozstrzygnąć sprawa, czy Pola Raksa
odpowie na list Moniki, czy nie, weszła do klasy woźna oznajmiając, że pan dyrektor prosi
Klonowicza do swego gabinetu. Ręka pana Przybylskiego, mającego włączyć adapter,
znieruchomiała.
- A co znów Klonowicz zmalował?
Pani woźna nie orientowała się dokładnie, co zmalował Klonowicz, ale z jej miny
wynikało, że nie jest dobrze.
- No to pędź, synu, i trzymaj się! - pan Przybylski odprawił Staszka żegnając go dobrym
słowem: - Komu i czym taki spokojny chłopak mógł się narazić?
- Może się wcale nie naraził, a wprost przeciwnie, czeka go miła niespodzianka - poddał
myśl Kaczyński.
- W takich wypadkach pan dyrektor nie wzywa do gabinetu, i to w czasie lekcji. Z
twarzy pani Sobiesiakowej wywnioskowałem, że szykuje się coś niedobrego, a wiadomo, że
woźna jest osobą najlepiej poinformowaną - zafrasował się pan Przybylski.
Już nie było nastroju do słuchania muzyki. Zresztą zabrzmiał dzwonek. George
Gershwin nie stoczył pojedynku z zespołem Tropicale Tahiti Granda Banda, Monika nadal
trwała w niepewności, czy dostanie list od Poli Raksy, a Klonowicz już nie wrócił do klasy.
Następnego dnia też go w szkole nie było.
- Pani profesorko - wystąpił Mariusz na lekcji geografii - jesteśmy zaniepokojeni losem
Staszka Klonowicza. Wczoraj został wezwany do pana dyrektora i ślad po nim zaginął.
Chcieliśmy wysłać kogoś na zwiad, ale baliśmy się, że również nie wróci. Jak dotąd pan
dyrektor był ostatnim człowiekiem, który widział Staszka żywego.
- Mylisz się. Ja go widziałam ostatnia, i to przed paroma minutami. Czeka właśnie z
matką, aż pan dyrektor będzie miał czas ich przyjąć.
- Z matką? To nie żarty!
- Masz rację, sprawa jest poważna.
- A co się właściwie stało? My nic nie wiemy - skarżyła się Krystyna.
- Na razie i ja wiem niewiele. Zachowajcie spokój, to jest najwłaściwsze w tej chwili -
pani Lipińska usiłowała skupić się i w sposób możliwie przystępny opowiedzieć o erozji gleb.
Cóż, kiedy umysły jej wychowanków zaprzątnięte były czymś zupełnie innym. Nawet
Monika mimo najszczerszych chęci nie była w stanie śledzić toku rozumowania nauczycielki.
Staszek Klonowicz pochodził ze wsi. Do szkoły dojeżdżał autobusem, ale warunki
nauki miał znośne. Nie musiał przed świtem wyganiać inwentarza w pole ani spełniać innych
gospodarskich obowiązków. Rodzice jego byli zamożnymi rolnikami i chcieli, żeby syn nie
miał gorszego startu niż jego koledzy w mieście. Ubrany był zawsze przyzwoicie, zgodnie z
wymogami mody młodzieżowej, nie różnił się niczym od swoich kolegów z miasta.
Uczniem też był pozytywnym, nie spóźniał się, nie zapominał kapci i nosił tarczę na
rękawie. Zawsze był w porządku, więc co się teraz mogło stać? To pytanie nurtowało nie
tylko Monikę.
- Czy mogę otworzyć okno? Duszno tu jakoś... - zauważył w pewnej chwili Mariusz.
- Uchyl trochę, jeśli naprawdę brak ci świeżego powietrza.
Mariusz zaczął się szamotać z oknem i w czasie tych manipulacji strącił na zewnątrz
doniczkę z kaktusem.
- Dlaczego nie uważasz? - zdenerwowała się pani Lipińska. - Akurat mógł ktoś
przechodzić i dostać w głowę.
- Nerwy, pani profesorko, nerwy. Jestem wprost nieprzytomny ze zdenerwowania. Czy
mogę sprawdzić, jak tam jest na dole? Może naprawdę kogoś trafiłem?
- Wystarczy spojrzeć przez okno.
- Ofiar w ludziach nie widać, wobec tego chciałbym polecieć po ten kaktus. Może da się
go przeflancować do nowej doniczki.
- Zdążysz to zrobić na przerwie.
- A co będzie, jeśli ktoś nie zauważy skorup i pokaleczy się?
- Wątpię, czy ktoś będzie chodził boso po śniegu.
- Pani profesorko...
- No idź już, idź, bo jeszcze zemdlejesz albo dostaniesz ataku wyrostka robaczkowego.
Mariuszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wyskoczył jak oparzony i był
nieobecny do końca lekcji oraz przez całą dużą przerwę. Oczywiście kaktusem musiała się
zająć dyżurna.
- Gdzie ten Kaczor przepadł? - zastanawiała się Krystyna.
- Ja wam mówię, że dyrek zrobił zasadzkę i wszystkich podejrzanych w sprawie
Klonowicza bierze pod kluczyk. W ten sposób zdejmie całą szajkę - utrzymywał Adam.
- Jaką szajkę? Dlaczego ja nic nie wiem, o żadnej szajce? - skarżyła się Krycha.
- Im mniej będziesz wiedziała, tym dłużej pożyjesz.
- Co on plecie? O co tu chodzi, może ty wiesz? - z tym pytaniem Krystyna zwróciła się
do Moniki.
- Oczywiście, że wiem. Chodzi o zgryw. A ty myślałaś, że co?
Krystyna westchnęła, a Adam spojrzał na Monikę z szacunkiem.
MARIUSZ
- Ale afera! Wywalają go ze szkoły! - Kaczyński wpadł jak nieprzytomny do klasy
zderzając się w drzwiach z profesorem Zawiszą.
- Nie wiem, kogo wyrzucają ze szkoły i za co, sądzę jednak, że powinieneś mnie
przeprosić - powiedział polonista rozcierając obolały łokieć.
- Bardzo przepraszam, panie profesorze, dziś jest taki nerwowy dzień. Coś musi być w
powietrzu.
- Gusła, chłopcze. Gusła i zabobony.
- Pan profesor ma rację, ale naszego kolegę chcą wyrzucić na zieloną trawkę i ja... i
my... nie możemy do tego dopuścić.
- Kogo chcą wyrzucić? Nic nie słyszałem.
- Staszka Klonowicza.
- Klonowicz? Który to? Nie bardzo go sobie przypominam.
- Taki cichy, spokojny, nie wadził nikomu.
- A to już wiem. Trochę słabo u niego z refleksem, ale to nie grzech. I co ten grzeczny
chłopiec narobił?
- Ach! - machnął ręką Mariusz.
- Mów, Kaczor. Bądź człowiekiem choć raz. Widzisz chyba, że nas skręca z
ciekawości! - nalegała Krysia.
Mariusz wyczekał dobrą chwilę, a kiedy uznał, że moment właściwy nadszedł, rzucił od
niechcenia:
- Drobiazg. Sfałszował pieczątkę szkolną.
- Cooo? Niemożliwe! - powątpiewał profesor Zawisza. - Chyba źle usłyszałem. To nie
pasuje do tego chłopca.
- Za takie głupstwo dyrektor chce go wyrzucić ze szkoły.
- Podrabianie pieczęci uważasz za głupstwo? Chyba żartujesz? Pomijam fakt, że i
technicznie jest to skomplikowane, chodzi mi o względy natury moralnej...
- Technicznie to prościutkie, panie profesorze. Bierze się dwadzieścia groszy, moczy w
tuszu i odbija tą stroną z orzełkiem. Sam minister się nie połapie.
- A cóż on stemplował tą pieczęcią?
- Zaświadczenie do biletu miesięcznego. Gdyby nie zrobił po frajersku, żaden spec by
się nie połapał. A on zamiast dwudziestogroszówką odbił pięćdziesiątką i to się komuś w
kasie pekaesu rzuciło w oczy. Zaczęli próbować i stwierdzili, że coś nie tak, a potem zwrócili
się do szkoły o wyjaśnienie. Dyrektor wezwał Staszka, on się przyznał i śledztwo
zakończono. Straszny pechowiec z tego Klonowicza. Ja bym się wstydził z takim pechem po
świecie chodzić.
- Nie zazdrość koledze. I ty możesz mieć pecha, jeśli na przykład nie będziesz wiedział,
czym się charakteryzowała literatura baroku - nawiązał do lekcji pan Zawisza.
- Czy to jest pytanie?
- Tak. Może powtórzyć?
- Nie, dziękuję, ja doskonale wiem, czym się charakteryzowała ta literatura, ale w tej
chwili nie potrafię logicznie myśleć. Taką mam próżnię w mózgownicy.
- Jeśli uda ci się zapełnić tę próżnię chociaż skromnymi wiadomościami z dziedziny
literatury, to zgłoś się do mnie. Na razie stawiam ci niedostatecznie.
Otrzymana dwójka nie zrobiła na Mariuszu większego wrażenia. Sprawa Klonowicza
była w tej chwili najważniejsza. Zaczęli szeptać z Szewczykiem, zapominając, że są na lekcji.
Pan Zawisza spojrzał na nich karcąco raz i drugi, a kiedy to nie pomogło, kazał wyjść z klasy.
Nawet się nie zmartwili.
- Jak myślicie, naprawdę go wyrzucą za takie głupstwo? - zastanawiała się Krystyna.
- Głupstwo?! - oburzyła się Monika.
- Dziewczęta, co to za dyskusja? - zagrzmiał profesor Zawisza.
- Wynikła między nami różnica zdań na temat postępku kolegi Klonowicza - wyjaśniła
odważnie Monika.
- Zostawcie tę sprawę teraz i zajmijcie się wreszcie lekcją! Zaniewska! Zawołaj tych
dwóch!
Monika wyszła. Chłopców nie było na korytarzu.
- Kogo szukasz? - zainteresowała się woźna.
- Dwóch z naszej klasy. Może ich pani widziała?
- Widziałam, poszli do gabinetu dentystycznego.
- To nie oni. Ich zęby nie bolały.
- Bolały. Jeden miał cały policzek spuchnięty.
- Musiało się pani pomylić. Ja szukam...
- Wiem, kogo szukasz. Kaczyńskiego i Szewczyka.
- Tak...
- No, widzisz! Nic mi się nie pomyliło. Właśnie wracają. Już po bólu? - zwróciła się do
Mariusza.
- Po jakim bólu?
- Przed chwilą rwały cię zęby, zapomniałeś?
- Ach, rzeczywiście! - Mariusz złapał się za policzek. - Ze strachu przed dentystką
przestały mnie boleć, a teraz znów zaczynają. Chodźcie ze mną, może tym razem nie
stchórzę.
- Przestań się wygłupiać. Zawisza kazał wam wracać!
- To szlachetnie z jego strony, ale wynikła ważniejsza sprawa. Chodź! - pociągnął
opierającą się Monikę w stronę gabinetu dentystycznego.
Weszli do poczekalni. Była akurat pusta.
- Widzisz tę szafę? - zapytał Mariusz.
- Przecież nie szpilka.
- A ten wywietrznik pod sufitem widzisz?
- Widzę. I co z tego?
- Masz krzesło, wejdź na szafę, nie bój się, mocna, przed chwilą wypróbowana. A teraz
przyłóż ucho do wywietrznika.
Monika była zła, że dała się wciągnąć w tę zabawę. Gdyby ktoś wszedł i zobaczył ją na
szafie z uchem przylepionym do wentylatora, mogłaby mieć przykrości. Ale ciekawość
zwyciężyła.
Z gabinetu dyrektora, bo z nim właśnie sąsiadowała poczekalnia dentystyczna,
dochodził głos pani Lipińskiej. Rozmawiali o Klonowiczu.
- Jestem pełna sprzecznych uczuć. Nie wiem, co słuszniejsze. Wydaje mi się, że kara
wydalenia ze szkoły jest bardzo surowa, niewspółmiernie wysoka do popełnionego czynu,
ale...
- ...zbagatelizowanie sprawy, uniewinnienie chłopaka może go przekonać o bezkarności
i zachęcić do dalszych drobnych oszustw.
- Właśnie. Jest to tym niebezpieczniejsze, że ten chłopiec budzi zaufanie, i jeśli o tym
wie, może wykorzystywać sytuację: łatwiej niż inni oszukiwać.
- O to chodzi! Jeśli mu się uda raz i drugi, może zasmakować w oszustwach.
Podrobienie podpisu, sfałszowanie dokumentu stanie się dla niego dziecinną igraszką.
- Przekonał mnie pan, panie dyrektorze. Dla dobra ucznia trzeba go potraktować
surowo.
- Przedstawimy jeszcze tę sprawę na Radzie Pedagogicznej. Mam nadzieję, że reszta
koleżanek i kolegów zajmie podobne stanowisko.
Monika opuściła pozycję na szafie.
- No, co? Dobrze pomyślane? - chełpił się Mariusz wskazując miejsce podsłuchu.
- Zdecydowali, że go wyrzucą - przekazała usłyszane wiadomości.
- Nie mogą tego zrobić. To byłoby świństwo! - zaperzył się.
- Tak uważasz? A fałszerstwo nie jest świństwem?
- Zależy jakie. Klonowicz nie działał na niczyją szkodę i to jest dla niego okoliczność
łagodząca. Jako uczeń, mógł tę pieczątkę uzyskać legalnie.
- Więc dlaczego nie uzyskał?
- Bo sekretarka stempluje zbiorowo, a Klonowicz nie zdążył dołączyć swojego
zamówienia na czas. W tej sytuacji miał dwa wyjścia: albo płacić nerwami i jeździć przez
miesiąc na gapę, co również jest przestępstwem, albo płacić normalny bilet narażając budżet
na duży uszczerbek. Więc wybrał trzecie wyjście...
- Było jeszcze czwarte. Poprosić sekretarkę, w końcu zrobiłaby wyjątek.
- Nie każdy lubi prosić.
- To żaden argument.
- Musimy wybrać delegację - postanowił Mariusz.
- Może da się chłopaka uratować.
- Jestem przeciwna.
- Dlaczego?
- Dla dobra Klonowieza.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To co słyszałeś.
W klasie na ich widok podniósł się szum.
- Wielka Trójka raczyła wrócić na lekcję na dwie minuty przed dzwonkiem - zauważył
z przekąsem profesor Zawisza. - I co żeście uradzili?
- Chcemy prosić dyrekcję o cofnięcie wyroku na Klonowicza. Mamy nadzieję, że pan
profesor nas poprze? - agitował Mariusz.
- Chwilowo wstrzymuję się od głosu. Muszę znać dokładnie wszystkie fakty.
- Fakty są znane i nie świadczą przeciwko Staszkowi. On jest czysty. Chciał po prostu
zaoszczędzić pracy sekretarce i podstemplował sobie zamówienie na bilet miesięczny
systemem gospodarczym. Nikomu nie zaszkodził, miał czyste zamiary. Dlatego chcemy
wybrać delegację złożoną z koleżanek i kolegów cieszących się dobrą opinią... - Mariusz
spojrzał znacząco na Monikę. Pokręciła przecząco głową. Profesor zauważył to.
- Jakie jest twoje zdanie, Zaniewska? - zapytał.
- Uważam, że za popełnione czyny należy ponosić odpowiedzialność, i dlatego nie będę
pertraktować w tej sprawie.
To był kij wsadzony w mrowisko. Mimo dzwonka oznajmiającego pauzę, wszyscy
zostali na miejscu. Teraz już Monika miała nieodwracalnie całą klasę przeciwko sobie.
- Wiesz co? - zdenerwowała się Krycha. - Zawsze byłaś niekoleżeńska i w nosie miałaś
solidarność, ale w tym przypadku przebrałaś miarkę. Uważaliśmy cię za nieszkodliwą
wariatkę, jednak ty naprawdę jesteś... ty jesteś... parszywą owcą.
Monika rozejrzała się dokoła. Patrzyły na nią twarze złe i nieprzejednane. Wszyscy byli
przeciwko niej. Krzyczeli coś jeden przez drugiego, nie odróżniała poszczególnych zdań,
miała w głowie szum i chaos.
- Możecie myśleć o mnie, co się wam podoba, ja i tak nie zmienię stanowiska w tej
sprawie - odpowiedziała na wszystkie pokrzykiwania.
- Egoiści żyją dłużej! - rzucił Mariusz i to była przysłowiowa kropla, która przepełniła
kielich goryczy. Monika stwierdziła, że nigdy nie znajdzie wspólnego języka z klasą, i
zapragnęła uciec gdzieś, nie mieć więcej do czynienia z tą bandą. Pomyślała o zmianie szkoły
i pomysł wydał jej się genialny.
Delegacji złożonej z pięciu osób nie udało się przeprowadzić zamierzonej misji.
Dyrektor był stanowczy i konsekwentny.
Klonowicz został przeniesiony do innej szkoły, co nawet sobie chwalił, bo miał lepszy
dojazd. Sprawa powoli szła w zapomnienie, pamiętały o niej tylko dwie osoby: Monika i
Mariusz. Ona nie mogła przejść do porządku nad rzuconymi w twarz słowami: „Egoiści żyją
dłużej”, zarzut uważała za niesprawiedliwy, jemu natomiast trudno było pogodzić się z
faktem, że i tym razem przegrał. Cóż z tego, że miał klasę za sobą? Bez żalu oddałby uznanie
ich wszystkich za jeden triumf nad Moniką. Niechby choć raz po jego stronie była racja, to
znaczy, niechby Monika ją uznała. Wtedy byliby skwitowani.
MONIKA
- Dlaczego nie chcesz jechać w góry, Moniko? - zapytał ojciec przy kolacji.
- W jakie góry? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, żeby zyskać na czasie.
- W polskie góry, w Tatry, a dokładnie do Murzasichla.
- Skąd wiesz?
- Spotkałem panią Lipińską. Dowiedziałem się, że zorganizowała przyjemną wycieczkę,
jedzie cała klasa z nielicznymi wyjątkami, a jednym z tych wyjątków jesteś ty. Dlaczego
nawet nie wspomniałaś o planowanym obozie? Koszt będzie niewielki, dopłaca Komitet
Rodzicielski.
- Czy to najważniejsze, że Komitet dopłaca?
- Nie, oczywiście, że nie najważniejsze, ale jest to w końcu pewien argument. Było mi
głupio, kiedy pani Lipińską nacierała na mnie: „Dlaczego państwo nie pozwalacie Monice
jechać? Jest najlepszą uczennicą w klasie, powinna w nagrodę spędzić ferie w górach”.
- Co to za nagroda, kiedy jadą wszyscy?
- I nie żal ci, że wszyscy będą się bawić, a ty... - dziwiła się mama.
- Czy ja muszę tak jak wszyscy? Zawadzam w tym domu? - Monikę ogarniało coraz
większe rozdrażnienie.
- Moniko! - wykrzyknęli oboje rodzice wielkim głosem.
- Czy nie rozumiesz - tłumaczył ojciec siląc się na spokój - w jak głupiej stawiasz nas
sytuacji, rozgłaszając, że zabraniamy ci wyjechać? Robisz z nas rodziców tyranów.
- To wcale nie było tak. Powiedziałam: „Rodzicom byłoby przykro, gdyby mieli spędzić
święta sami”. Czy nie miałam racji? Chyba byłoby wam przykro?
- Owszem, byłoby, wiesz, jak lubimy rodzinę w komplecie, ale nie wymagamy aż
takich wyrzeczeń. Gdybyś wspomniała, że chcesz wyjechać...
- Zagłuszylibyście żal, ale ja dobrze pamiętam, jak było z Wandą. Zgodziliście się na jej
studia w Toruniu, a mama potem popłakiwała po kątach z tęsknoty. Myślicie, że nie
widziałam? Tatuś też chodził markotny.
- Więc naprawdę dla nas wyrzekłaś się przyjemności wyjazdu? - nie dowierzała mama.
- Gdybym była Wandą, powiedziałabym: Tak. Tylko dla was. Ale ponieważ jestem
Moniką, dodam, że ta wycieczka to dla mnie żadna frajda i wyrzeczenie przyszło mi bez bólu.
Ojciec pokręcił głową:
- Dziwne. Ja w twoim wieku...
- Trudno. Jestem nietypowa. Cieszcie się, że chociaż Wanda jest normalna.
- Ika! - mama przytuliła jej głowę do policzka. - Kto mówi, że jesteś nienormalna?
Tylko ostatnio zauważyliśmy...
- Ach tak? Jestem pod obserwacją. Śledzicie mnie, pilnujecie i ciągle wam się zdaje, że
jestem niemowlęciem. To jest nie do zniesienia! - Monika była bliska płaczu. Ostatnio coraz
częściej zdarzały jej się momenty rozdrażnienia i zdenerwowania.
- Uspokój się! Przecież nie wdzieramy się z buciorami w twoje sprawy.
- Nie? A kto wypytuje i wypytuje, dlaczego zrezygnowałam z wycieczki?
- No wiesz! Istnieją pewne granice dyskrecji. Sprawę wycieczki powinnaś z nami
omówić. Jak my teraz wyglądamy przed twoją wychowawczynią?
- Pani Lipińska niepotrzebnie interweniowała. Po co kogoś uszczęśliwiać na siłę?
Nadgorliwość gorsza od trzęsienia ziemi... - tu Monika zauważyła, że cytuje Kaczyńskiego,
co wcale nie poprawiło jej samopoczucia.
Ojciec pokręcił głową po raz drugi tego wieczoru.
Monika domyślała się, dlaczego panią Lipińską ogarnął niepokój. Coraz więcej osób
zaczynało rezygnować z wyjazdu. Początkowo miała jechać cała klasa, później okazało się, że
Hanuszewski i Barcikówna wybierają kurs drużynowych organizowany przez ZHP w czasie
ferii, następnie zrezygnowała Monika, rzekomo przez wzgląd na rodziców, a w
rzeczywistości dlatego... dlatego, że nie miała ochoty.
Pani Lipińską podejrzewa, że inni zaczną się wycofywać. Przecenia wpływ Moniki na
klasę. Może właśnie bez niej wycieczka lepiej się uda? Kaczyński zostanie wodzirejem w tym
zgranym stadzie, będzie się swobodnie wygłupiał, tak że nikt nie zauważy braku jednej
osoby. A ona też odpocznie bez tych wszystkich, których ma dosyć na co dzień:
- Czy jesteś bardzo zapracowana? - zapytał ojciec widząc, że siedzi nad rozłożoną
książką.
- To zależy, jaką masz do mnie sprawę.
- Nic pilnego. Chciałem porozmawiać o wycieczce i nie tylko...
- O „nie tylko” chętnie porozmawiam, natomiast w sprawie wycieczki nie mam nic
więcej do powiedzenia.
- A góry są piękne, zwłaszcza zimą - rozmarzył się ojciec. - Ostatni raz widziałem je,
kiedy byłem niewiele starszy od ciebie. Potem już się nie składało. Dlatego jestem zdumiony,
że można bez powodu rezygnować z takiej okazji.
- Takich okazji mogę mieć jeszcze nieskończenie dużo.
- Możesz, oczywiście, ale są to plany odległe, a wycieczka do Murzasichla jest czymś
pewnym, konkretnym. Ile wspomnień może przynieść.
- Nie przewiduję rewelacyjnych wspomnień i dlatego wolę spędzić święta w domu.
- Nie będziesz żałować, że twoi koledzy i koleżanki zażywają uroków „białego
szaleństwa”, a ty siedzisz w domu i podziwiasz zimę przez okno?
- Wprost przeciwnie. Będę się rozkoszować urokami samotności. Nie wyobrażasz sobie,
jak ja mam ich wszystkich dość! Wszystkich razem i każdego z osobna, szczególnie zaś
jednego typa.
Ojciec uśmiechnął się.
- Czy to ten, którego kiedyś trzymałaś przed progiem nie zapraszając do mieszkania?
- Ten sam.
- Chciałbym go poznać.
- Po co?
- Żeby zapytać, dlaczego moja córka go nie cierpi.
- Nie wystarczy ci moja odpowiedź?
- A jaka jest twoja odpowiedź? Nie mam odwagi pytać, bo mógłbym znów zostać
posądzony o wścibstwo.
- Żebyś nie zgubił się w domysłach, powiem ci całą prawdę. Klasa z Mariuszem
Kaczyńskim na czele uważa mnie za niekoleżeńską, niesolidarną i w ogóle na „nie”.
- Pani Lipińska ma o tobie jak najlepsze zdanie.
- W pełni je podzielam, ale wytłumacz to tym baranom. Dla nich jestem parszywą
owcą.
- Aż tak?
- Chciałabym zmienić szkołę.
- Poważnie?
- Tak. Już tę sprawę przemyślałam. Do końca roku jakoś się przemęczę, a po wakacjach
mogłabym zaczynać gdzie indziej.
- Zastanów się, Moniko! Najbliższe liceum jest o trzydzieści kilometrów stąd.
- Pół godziny jazdy autobusem. Do naszej szkoły dużo osób dojeżdża i jakoś im się
żyje. Przeżyję i ja.
- Autobusy kursują nieregularnie, szczególnie w zimie, pomyśl, czy gra warta świeczki.
Mając szkołę o parę kroków od domu, chcesz się skazać na takie niewygody? Przemyśl to
jeszcze.
- Tatusiu! Ja mówię o rzeczach ważnych, a ty o drobiazgach.
- Drobiazgi mają istotny wpływ na rzeczy ważne. O ile dobrze zrozumiałem, chcesz
zmienić otoczenie, bo w tym miewasz konflikty?
- Dobrze zrozumiałeś. Zawsze cię uważałam za najmądrzejszego człowieka pod
słońcem.
- Wobec tego posłuchaj rady, której chce ci udzielić ten najmądrzejszy człowiek.
Rozwiązanie widzę nie w zmianie środowiska, ale w zmianie twojego stosunku do klasy.
Musiałaś popełnić jakiś błąd, który pociąga dalsze konsekwencje, spróbujmy się wspólnie
zastanowić, gdzie on tkwi.
Zastanawiali się do późnego wieczora i chyba po raz pierwszy Monika poszła
następnego dnia do szkoły przygotowana nie na piątkę, ale tylko na cztery z plusem, za to z
postanowieniem zrewidowania swojej postawy wobec klasy. Miała przed sobą trudne
zadanie, jednak przyrzekła ojcu, że będzie próbować, więc słowa dotrzyma. Tylko pytanie,
czy podjęte próby przyniosą oczekiwany efekt? Ale to już inna sprawa.
MARIUSZ
- Pani profesorko, proszę mnie skreślić z listy wycieczkowiczów - poprosił Mariusz na
godzinie wychowawczej.
- Wykluczone! - zaprotestowała stanowczo pani Lipińska. - Dobrze ci zrobi wyjazd w
góry.
- Ale ja mam ważne powody rodzinne, zatrzymujące mnie w domu.
- Domyślam się, o co chodzi, możesz być spokojny, Komitet Rodzicielski dofinansuje
naszą wycieczkę.
- Pani profesorka podejrzewa mnie o brak funduszy? Ależ ja śpię na pieniądzach! Niech
Adam powie. Szewczyk gruchnął się między żebra, zapewniając, że widział u Mariusza pod
poduszką sakiewkę pełną bilonu, mogło tego być około pięćdziesięciu złotych samymi
dziesięciogroszówkami.
- Porozmawiamy na przerwie - powiedziała pani Lipińska nie zamierzając bez walki
rezygnować z żadnego uczestnika wycieczki.
- Kaczor, skąd masz tyle bilonu? - dociekała Krycha.
- Zaoszczędziłem - poinformował krótko.
- Wystarczy w dzień targowy stanąć w ruchliwym miejscu z kapeluszem w ręku -
podpowiedział Szewczyk.
- Przecież on nie ma kapelusza.
- Jakaś ty rzeczowa. Może być beret albo oprychówka.
- Skończ, Adam! - mruknął Mariusz widząc ironiczne spojrzenie Moniki.
- A co będziesz robił z tymi dziesięciogroszówkami? - nie ustępowała Krycha.
- Jak to co? - błaznował w dalszym ciągu Szewczyk. - Pieniądze są po to, żeby je
wydawać. Pójdzie do sklepu, poprosi o J-23 i rzuci na ladę pełną sakiewkę. Ekspedientka
zacznie liczyć, kolejka zacznie rosnąć, ludzie zaczną szemrać, ale nikt nie będzie mógł złego
słowa powiedzieć, bo nasz kolega jest w porządku. Płaci uczciwie obiegową monetą i nawet
robi dobry uczynek, bo zazwyczaj w sklepach brakuje drobnych. Potem z miną bohatera i
butelką w kieszeni odjedzie, by w zacnym gronie wychylić czarę szlachetnego trunku.
Wszyscy ryczeli ze śmiechu, tylko Monika nie znajdowała w opowiadaniu Adama nic
zabawnego. Nieraz widziała wyrostków szperających w kieszeniach na składkowe najtańsze
wino jabłkowe, zwane popularnie J-23, i takie sceny budziły w niej obrzydzenie. Mimo
najszczerszych chęci nie potrafiła włączyć się w nurt ogólnej wesołości.
Mariusz zauważył, że nie wszystkich ubawiło opowiadanie Adama, i dużo dałby za to,
żeby przyjacielowi zamknąć buzię. Ale Adam był dziś w dobrej formie i nie miał zamiaru
skończyć z wygłupianiem.
- Mam pomysł! Zrobimy sylwestrowy ubaw w Murzasichlu. Mariusz postawi butelkę.
- Mariusz nie postawi butelki, ponieważ będzie nieobecny w Murzasichlu.
- Jak to? Myśleliśmy, że pani Lipińska cię przekonała.
- To ja ją przekonałem.
- Musiałeś użyć mocnych argumentów.
- Zgadłeś! Użyłem i w związku z tym będziecie Sylwestra świętować beze mnie.
- Eee, to ja też nie jadę! - zdecydowała Krycha.
- Ładne śliwki! - zawołał Adam. - Widzisz, Kaczor, coś narobił? Do wyjazdu zostanie
nas połowa albo i mniej. Twój przykład dziesiątkuje szeregi.
- Przestańcie schlebiać mojej próżności.
- Nikt nie schlebia. Mówimy, jak jest, bez ciebie będą nudy.
- Dobrze mówi! Bez ciebie będą nudy. Daj się namówić, Kaczorku! - przymilała się
Krycha.
- Kiedy ja naprawdę mam ważne powody.
- Domyślam się jakie - Adam mrugnął w kierunku Moniki.
Ona odwróciła się bez słowa, a Mariusz zacisnął zęby przysięgając uroczyście, że Adam
przestaje być jego przyjacielem. Od zaraz.
MONIKA
- Witaj, piękna siostro! - zawołała Wanda rzucając się Monice na szyję. - Nareszcie w
domu! Nie masz pojęcia, z jakim uczuciem wraca się do starych kątów, znajomych ścian...
- ...znajomej pajęczyny za tapczanem. Cześć! - Monika pocałowała Wandę w policzek.
Wanda pachniała mrozem, dymem z papierosów oraz jakimś dobrym kremem.
Malowała rzęsy i powieki, z czym było jej ładnie. Monika skwitowała to krótkim:
- Zmieniłaś się.
- Ty też. Nie poznaję mojej małej siostrzyczki. Pokaż no się do światła, urosłaś, widzę
nowe uczesanie.
Już w ciągu tych paru chwil Monika stwierdziła, że charakter Wandy nie uległ zmianie.
Taka sama papużka paplająca bez umiaru. Mimo trzymiesięcznej nieobecności w domu,
mimo obracania się w środowisku studenckim zachowała swoją żywiołowość, musiała mówić
dużo, na jedno słowo odpowiadać dziesięcioma. Słodka szczebiotka! Każdemu potrafiła
zaserwować jakiś komplement, czym zyskiwała ogólną sympatię.
Monikę nieraz skręcało ze złości, nie pojmowała, jak można żyć z wiecznie
przyklejonym do ust uśmiechem i mieć na zawołanie cały arsenał przyjemnych słów.
Wanda była supergrzeczna dla wszystkich bez wyjątku. Dla rodziny, koleżanek,
profesorów oraz ludzi, z którymi stykała się przelotnie. Uśmiech miała dla konduktora,
ekspedientki czy kogoś, kto tylko pytał o godzinę. Kiedyś usiłowała wystawić na próbę
milicjanta w czasie pełnienia obowiązków służbowych, ale funkcjonariusz MO oparł się
dzielnie jej urokowi i wlepił mandat za nieprawidłowe przekraczanie jezdni.
Nie zmieniło to oczywiście usposobienia Wandy, nadal uważała politykę
wyszczerzonych zębów za najwłaściwszą.
Teraz zaczęła się rozpakowywać, czyli wyrzucać zawartość walizek na tapczan i
podłogę. Zawsze była taka - w bałaganie czuła się najlepiej, uważając, że skoro świat powstał
z chaosu, a jednak się jakoś kręci, to i ona nie zginie.
- Staruszków nie ma? - zapytała upchnąwszy przywiezione rzeczy w zakamarkach
szafy.
- Zaraz przyjdą, chwilowo musi ci wystarczyć moje towarzystwo.
- Świetnie! Pogadamy sobie o wszystkim.
„O wszystkim naraz” - pomyślała Monika znając styl rozmowy starszej siostry, a więc
przeskakiwanie z tematu na temat, przerywanie w pół zdania, zadawanie pytań i nieczekanie
na odpowiedź. Wanda wolała mówić niż słuchać, więc Monika nie spodziewała się rozmowy,
tylko monologu.
- Jesteś głodna?
- No pewnie! Przyjechałam do domu odrobić zaległości w jedzeniu. Na uniwersytecie
jest nieprawdopodobna harówka, często nie ma czasu na zjedzenie obiadu.
Wcale nie było po niej widać wspomnianej harówki, wyglądała ładnie i świeżo, ale
Monika nic nie powiedziała, spostrzeżenia zachowała dla siebie.
- Postanowiłam odkuć się w czasie ferii, w lutym czeka mnie seria egzaminów, a w
czasie sesji student wygląda jak własny cień. Oczywiście z wyjątkiem tych, którzy bimbają na
studia.
- A tobie jak leci?
- Staram się nie wyskoczyć z siodła. Pierwszy rok jest najcięższy, najwięcej odsiewają i
nie można powtarzać roku. Muszę się utrzymać, choćby za cenę nie przespanych nocy i
rezygnacji z kina czy teatru.
- Powiedz to mamie, a wzruszysz ją do łez. Zawsze się martwiła, że jesteś za mało
obowiązkowa...
- Martwiła się też, że ty za bardzo. I jak tu dogodzić rodzonej matce?
Monika przeszła do kuchni zastanawiając się, co zrobić siostrze do zjedzenia.
- Może zostało coś z obiadu? - Wanda wsadziła nos do lodówki. - O, krupnik!
Uwielbiam krupnik gotowany przez mamę.
Jak można „uwielbiać” krupnik? On może być w najlepszym wypadku obojętny,
entuzjazmować się widokiem wody z pływającą kaszą i jarzynami to lekka przesada. Cóż,
kiedy skłonność do przesady była specjalnością Wandy, nie pozostawało nic innego, jak
pogodzić się z tym faktem.
- Nic się nie zmieniłaś...
- A po co miałabym się zmieniać?
- Jesteś zadowolona z siebie?
- Przeważnie tak.
- Zazdroszczę.
- Malkontentka z ciebie. Wierz mi, nie warto rozdzielać włosa na czworo. Życie jest
ciężkie, należy więc traktować je lekko. Ładnie ci w tym uczesaniu.
To była cała Wanda! Przeskakiwała z „filozoficznych” rozważań o życiu do uczesania,
stosowała nagłe zwroty od spraw o dużym ciężarze gatunkowym do błahostek mało istotnych.
- Z grzywką wyglądasz dużo korzystniej - kontynuowała. - Przysłoniłaś co prawda
pierwszy plan, czyli twoje wysokie, myślące czoło, ale wcale nie wyglądasz przez to mniej
inteligentnie. A te grajcarki wyjątkowo pasują do twojego typu. Jak dawno tak się czeszesz?
- Co za różnica? Czy ja mogę pamiętać każde głupstwo? - Monika wzruszyła
ramionami. Jakie to miało znaczenie, czy wczoraj, czy od miesiąca? Zresztą Wanda wcale nie
czekała na odpowiedź. Zaczęła snuć opowieść o życiu studentów.
Kiedy zabrzmiał dzwonek, poderwała się do drzwi. Weszła mama obładowana
świątecznymi sprawunkami. Na widok swej pierworodnej wykrzyknęła radośnie:
- A jednak jesteś! Nastraszyłaś nas, że szykuje ci się wyjazd do Czechosłowacji.
- Owszem, miałam okazję wyjechać na obóz zimowy w słowackie Tatry, ale w
decydującym momencie zrezygnowałam. Nie ma to jak święta w domu! - odebrała od mamy
pakunki, rozebrała ją z palta i w ogóle nadskakiwała, jak to ona.
Mama była w tak zwanym siódmym niebie, a Monika zaczynała żałować, że
zrezygnowała z wycieczki. W domu i tak koniec ze spokojem. Wraz z Wandą przyszedł
rozgardiasz, który trwać będzie aż do jej wyjazdu. Już lepiej było jechać do Murzasichla,
zwłaszcza że Kaczyński się wycofał. Właściwie reszta klasy była Monice obojętna, stanowiła
zagrożenie tylko wtedy, kiedy dowództwo obejmował Mariusz, on był głównym sprawcą jej
niepowodzeń, wrogiem numer jeden. Nadarzyła się okazja wytrącenia mu buławy
głównodowodzącego z ręki. W warunkach obozowych łatwiej byłoby Monice dogadać się z
klasą, oni są jak plastelina, którą można dowolnie kształtować. Szkoda, że przegapiła taką
szansę, na zmianę decyzji już za późno, lista wycieczkowiczów została zamknięta. Trudno!
Jakoś wytrzyma do końca ferii. Będzie spać do południa, chodzić na spacery i czytać lektury
nieobowiązkowe, a dodatkową atrakcją będzie wyczekiwanie na list od Poli Raksy.
Jednak dobrze się stało, że nie wyjechała, przecież w ciągu dwóch tygodni na pewno ten
list nadejdzie, nie powinien wpaść w ręce mamy czy Wandy, to jest prywatna sprawa Moniki
i ona osobiście powinna go odebrać z rąk listonosza. Może będzie dziś, może jutro, a może
dopiero po świętach.
Monika będzie cierpliwie wyczekiwać. Im dłuższe oczekiwanie, tym większa radość.
Kiedy już dostanie ten list, nie zdradzi się przed nikim. To będzie jej tajemnica. Jak dobrze
mieć nikomu nie znaną tajemnicę, jak dobrze mieć swój świat wewnętrzny.
- Wanda, czy ty masz świat wewnętrzny? - zadała siostrze nieoczekiwane pytanie.
- Powinnam mieć, ale nie potrafię w nim długo przebywać, widocznie cierpię na
klaustrofobię, czyli lęk przed zamknięciem - roześmiała się Wanda. - Tobie również radzę
unikać zbyt długiego przebywania we własnym towarzystwie.
- Dlaczego? Właśnie z sobą czuję się najlepiej. Mogłam wyjechać z klasą do
Murzasichla, ale zrezygnowałam, czemu tata z mamą bardzo się dziwili. Czy tobie również
wydaje się to nienormalne?
- Pewnie! Ja bym nie zrezygnowała. Dopiero w bandzie poznajesz prawdziwe życie.
- A jednak nie pojechałaś do Czechosłowacji, wybrałaś święta w domu.
- Z konieczności. Powiem ci na ucho, że ilość miejsc na ten obóz była ograniczona.
Urządzono losowanie, w którym, niestety, szczęście mnie ominęło.
- Dlaczego więc czarowałaś mamę, że wolałaś spędzić święta z rodziną?
- Żeby jej zrobić przyjemność. Masz mi to za złe?
- Nie wiem... - cóż miała powiedzieć? Że gardzi czarusiami i nie znosi obłudy w każdej
postaci. Niestety, zauważyła niejednokrotnie, że obłudników i czarusiów ceni się w
towarzystwie, a rąbiących prawdę w oczy unika.
Wanda wie, jak być lubianą. A Monika nie potrafi zmienić skóry. Musiałaby się po raz
drugi urodzić.
MARIUSZ
- Naczelnik powiedział, że się zastanowi. Masz się zgłosić jutro o siódmej -
zakomunikował wujek po powrocie z pracy.
- Hurra! - Mariusz w przypływie radości złapał najmłodszą kuzynkę, Jolę, i podrzucił
prawie pod sufit.
- Nie krzycz: hurra!, bo na razie wszystko jest kijem na wodzie pisane. Powiedział, że
się dopiero zastanowi - wtrąciła ciotka.
- Jestem pewny, że już się zastanowił. Inaczej nie kazałby mi przychodzić na siódmą
rano.
Ciotka spojrzała na męża, z którego miny wynikało, że kandydatura Mariusza na
zastępcę listonosza została zatwierdzona z całą pewnością.
- Masz szczęście, że to zastępstwo wynikło tak nagle, niełatwo na poczekaniu o ludzi do
pracy. Tylko... - wujek pogroził Mariuszowi palcem - masz mi wstydu nie zrobić. Poręczyłem
za ciebie.
- Co za podejrzenia, wujku! Czy ja jestem pętak, czy człowiek poważny?
- Pętak, pętak! - zaczęła klaskać w ręce Hanka, za co dostała sójkę w bok od Baśki,
która miała podstawy uważać Mariusza za człowieka poważnego. Natomiast Joli to
zagadnienie było najzupełniej obojętne.
- Jeszcze hurra! Jeszcze hurra! - dopominała się zasmakowawszy w tych lotach pod
sufitem.
Mariusz podrzucił ją jeszcze dwa razy, a kiedy nie miała dosyć, zapowiedział, że
następnym razem przebije sufit i wyląduje na strychu, gdzie są myszy. Mimo wielkiej ochoty
do zabawy Jola wolała nie ryzykować.
- Sławkowi zrób hurra! - wpadła na pomysł podstawienia brata śpiącego w wózku.
- Chcesz, żeby się obudził i zaczął płakać? - postraszył Mariusz.
Tego Jola nie chciała. W tym domu każdy miał swój „odcinek pracy”, a do jej
obowiązków należało zabawianie płaczącego niemowlaka, więc wolała, żeby spał, bo
kołysanie wózkiem było na dłuższą metę uciążliwe.
- Połóż się wcześniej spać - poradziła ciotka Mariuszowi. - Musisz wstać o szóstej i
nadrepczesz się przez cały dzień tak, że wieczorem już cię nogi nie będą chciały nosić.
- Ale będę miał forsy jak lodu! - zacierał ręce z uciechy.
Ciotka pokiwała głową i westchnęła:
- Dziwny z ciebie chłopak. Co matka na to powie?
- Nic nie powie, nie musi o niczym wiedzieć. Będzie w tym czasie oddychać górskim
powietrzem i rozkoszować się widokiem ośnieżonych szczytów.
- Przecież chciała cię zabrać ze sobą.
- No to co, że chciała? Podziękowałem i cześć!
- Dlaczego podziękowałeś?
- Towarzystwo mi nie odpowiadało.
- Jak możesz?
- A mogę! Wysoko postawiony małżonek matki tęskniący do ciszy i spokoju to dla
mnie żadna kompania,
- Matka chciała, żebyś się z nim zaprzyjaźnił, a kiedy nadarzy się lepsza okazja niż na
urlopie?
- Nie mam zamiaru nawiązywać żadnych przyjaźni. Ten facet jest mi chwilowo
obojętny, natomiast po bliższym poznaniu mógłbym go znienawidzieć. Po co mu to?
- Jak możesz wydawać opinię o człowieku, którego nie znasz? To bardzo porządny
człowiek.
- Matka tak o nim mówiła? Ona też jest porządna. W ogóle świat roi się od porządnych
ludzi. Czy ze wszystkimi muszę się przyjaźnić? Zresztą nie wydawałem o tym panu żadnej
opinii. Powiedziałem, że jest mi obojętny. Powinien być zadowolony i nie podstawiać się pod
bicie.
- Dziwny jesteś, wiesz? - ciotka ucięła tę jałową dyskusję.
- Wiem. Oryginalny, już mi o tym mówiono.
Nazajutrz stawił się w miejscowym urzędzie pocztowo-telekomunikacyjnym, gdzie
miał zastępować jednego z listonoszy, który nagle zachorował. Naczelnik przyjął go
życzliwie, nie ukrywając, że spadł mu z nieba, ponieważ w gorącym okresie
przedświątecznym znalezienie zastępstwa było rzeczą trudną, poza tym tak odpowiedzialnej
pracy jak doręczanie korespondencji nie można powierzyć byle komu, musi to być człowiek o
nieposzlakowanej opinii. „Musiał mnie wujcio nieźle obmalować” - pomyślał Mariusz
zapewniając naczelnika, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby na dobrą opinię zasłużyć.
Zanim wyruszył w rejon, musiał wysłuchać szczegółowych wskazówek, jak ma się obchodzić
z powierzoną korespondencją. Nie podejrzewał nawet, że roznoszenie listów jest aż tak
skomplikowane. Karty czy listy zwykłe nie wymagały większych formalności, natomiast
polecone, wartościowe, ekspresowe czy lotnicze wymagały specjalnego kwitowania, a były
ich całe masy. Dochodziła jeszcze prasa, dzienniki, tygodniki, miesięczniki i choć nie było to
specjalnie zawiłe, Mariuszowi kręciło się w głowie od nadmiaru informacji.
Był tak skołowany, że najchętniej oddałby cały kram, czyli wyładowaną po brzegi
torbę, mówiąc: „bawcie się sami!”. Czemu tego nie zrobił? Po pierwsze, musiał trzymać
fason, skoro wczoraj zapewniał wujka, że nie jest pętakiem, lecz człowiekiem poważnym. Po
drugie - miał honorowy dług do spłacenia, pieniądze grały tu ważną rolę, a po trzecie, nie
mógł sprawić zawodu panu naczelnikowi, któremu tak dobrze patrzyło z niebieskich oczu.
Wziął się więc w karby, zarzucił na ramię torbę tak ciężką, jakby w niej były kamienie,
i nacisnąwszy na czoło urzędową czapkę ruszył w rejon.
Wszystkie drzwi otwierały się przed nim szeroko, witany był serdecznie, choć
ubolewano powszechnie nad chorobą poprzedniego listonosza. Tłumaczył cierpliwie, że
zastępstwo nie będzie trwało długo, a pan Gajewski za dwa tygodnie powinien wrócić na
stanowisko.
Po pierwszym dniu pracy był tak wypompowany, że nie miał siły wojować z
kuzynkami, a kiedy Jola wsadziła na głowę jego czapkę i zaczęła stroić miny przed lustrem,
nawet się nie uśmiechnął.
- Masz dosyć? - zagadnął wujek.
- Nóg nie czuję, dopiero dziś przekonałem się, jak dużo jest domów w naszym mieście,
jak dużo drzwi w każdym domu i jak dużo ludzi za każdymi drzwiami.
- A najgorsze, że wszyscy czekają na listy, zaczepiają na ulicy pytając, czy masz coś dla
nich, czasem nawet mają pretensję, że nie przynosisz im wiadomości, na którą czekają,
prawda?
- Do mnie nikt jeszcze takich pretensji nie zgłaszał.
- Bo jesteś nowy, mało kto cię zna, ale jak się do ciebie przyzwyczają, na pewno
usłyszysz nieraz: „Nie ma nic do mnie? Niech pan dobrze poszuka, może się znajdzie”.
- Wtedy brzydko zaklnę.
- Nie zaklniesz, nie zaklniesz, odpowiesz grzecznie: „Dziś nie ma, ale jutro będzie”.
Ludziom trzeba zostawiać nadzieję, wtedy są szczęśliwi.
„Akurat mi w głowie uszczęśliwiać ludzi! Forsy potrzebuję i dlatego muszę wytrzymać
dwa tygodnie, choćby mi nogi miały odpaść” - myślał praktycznie.
Ale nogi nie odpadły i nie klął, kiedy nagabywano go o listy. Uchylały się przed nim
drzwi ludzkich mieszkań i ludzkich serc. Pewna staruszka czekała na list od syna, ktoś inny
miał otrzymać paczkę, a jeszcze inny ważną urzędową wiadomość. Mariusz pocieszał
wszystkich, że może jutro... Wujek miał rację, ludziom trzeba zostawiać nadzieję.
MONIKA
- Siostro, obudź się! - zawołała ze śmiechem Wanda, widząc, jak Monika bezmyślnie
dłubie widelcem po talerzu.
Rodzice wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Monika często bywa nieobecna duchem - wyjaśnił ojciec. - Buja w obłokach i nie
należy jej wtedy brutalnie ściągać na ziemię.
- Rozumiem...
„Akurat! Dużo rozumiesz” - pomyślała Monika zadowolona, że uśpiła czujność
rodziny. Wszystkim się zdaje, że przejrzeli ją na wylot, a tymczasem nie wiedzą nic, nic
absolutnie. Wanda też się udała! Wielki psycholog! Zaraz zacznie udzielać rad z pozycji
starszej siostry.
A Monika nie potrzebuje rad. Sama jest najlepszym psychologiem i znawcą własnych
spraw. Bywa roztargniona, no i co z tego? Wolno jej! Nikt nie musi wiedzieć, że nadsłuchuje
kroków listonosza. A ten jak na złość spóźnia się dziś. Zwykle przychodził około drugiej,
teraz dochodzi trzecia, a jego jak nie było, tak nie ma.
Wanda zaczęła sprzątać ze stołu. Brzęczała talerzami, podśpiewując sobie na dokładkę.
- Fałszujesz! - nie wytrzymała Monika wyprowadzona z równowagi. Przy takim
koncercie mogła nie usłyszeć przyjścia listonosza.
- To moja specjalność - przyznała Wanda samokrytycznie i fałszowała dalej.
- Mogłabyś umyć naczynia, Moniko! - powiedziała mama. - Wanda jest gościem.
- Jakim gościem? Nie żartuj, mamuśku! - doleciało z kuchni.
„Mamuśku”, „tatuśku”, każdemu umiała się podlizać.
Jak ona to robi?
Na dźwięk dzwonka Monika poderwała się od stołu.
- Chyba listonosz. Odbiorę pocztę - wybiegła bez okrycia na dwór, zapominając, że jest
grudzień, nie maj.
Przy furtce stała postać w pocztowym mundurze, ale to nie był pan Gajewski. To był...
nie mogła uwierzyć własnym oczom. To był Mariusz Kaczyński. Co za szopki?
- Cześć! Zamurowało cię? - uderzył w daszek służbowej czapki. - Trochę się zmienił
pan Gajewski, nie?
- Rzeczywiście. Cóż to? Bawisz się w listonosza?
- Jak widzisz. Podobno mi do twarzy w tym uniformie - sięgnął do torby.
Monika wzdrygnęła się z zimna.
- Nic nie rozumiem, rezygnujesz ze szkoły?
- Niewykluczone. Uciekaj do domu, bo dostaniesz zapalenia płuc - wręczył jej
„Przekrój” i „Filipinkę”, dwie karty z życzeniami świątecznymi oraz jakiś urzędowy blankiet
dla ojca.
- To wszystko? - zapytała ociągając się z odejściem.
- Wszystko - rozłożył ręce. - Jutro znów przyniosę coś ciekawego.
Monika zawróciła do domu. Pod samymi drzwiami doleciał ją jeszcze głos Mariusza:
- Zastępuję pana Gajewskiego tylko przez ferie.
„Szkoda” - pomyślała. Wolałaby, żeby zaciągnął się na stałe w szeregi pracowników
pocztowych. Może byłby z niego większy pożytek niż w szkole?
- Dlaczego chodzisz bez palta po mrozie? - naskoczyła na nią mama.
- Odbierałam pocztę.
- Tak długo?
-- Rozmawiałam chwilę.
- Też masz pomysły!
- Co w tym dziwnego, mamuśku? - wtrąciła Wanda. - Z listonoszami świetnie się
rozmawia, to bardzo przyjemni ludzie. Sama lubię pogawędzić z panem Gajewskim. Czy on
w dalszym ciągu obsługuje nasz rejon?
- Chwilowo ma zastępcę - poinformowała Monika.
- Tak? - zdziwił się ojciec. - Czyżby zachorował?
- Skąd mogę wiedzieć?
- Gajewski niedawno obchodził czterdziestolecie pracy. Zaczynał jeszcze przed wojną i
chlubił się, że przez tyle lat nie opuścił ani dnia z powodu choroby. Inni z byle głupstwem
biegną po zwolnienie lekarskie, a on czy deszcz, czy upał zawsze na posterunku, czasem z
katarem albo gorączką, ale zawsze z dobrą miną.
- W końcu i jego zmogło. Nawet dęby nie są wieczne - zauważyła mama.
- Kto go zastępuje? Pewnie Świetlik?
- Nie.
- Rutkiewicz?
- Kaczyński.
- Kaczyński? Nie znam takiego.
- Nowy. Mój kolega z klasy.
- Ten, który...
- Uhm...
- No i widzisz, mamuśku, wszystko gra - cieszyła się Wanda. - Z kolegą można i pół
dnia przegadać na mrozie.
- Mylisz się! - zgasiła ją Monika. - Akurat tego kolegi wyjątkowo nie lubię i
rozmawiałam tylko tyle, ile wymagała sytuacja. Zdziwiłam się, że widzę go w mundurze, a ty
zaraz wyobrażasz sobie nie wiadomo co.
- Ależ wszystko w porządku, nie denerwuj się, Moniko, nikt ci niczego nie zarzuca.
Wanda miała jak najlepsze intencje. Stałaś się ostatnio niesłychanie pobudliwa - stwierdziła
mama.
- A mnie się zdaje, że to wcale nie tak. Moja mała siostrzyczka coś ukrywa. Ta
zadziorność i rumieńce na twarzy niejedno wyjaśniają.
- Głupia jesteś! Niby dorosła, a całkiem głupia!
- Moniko! - krzyknęła mama.
- Moniko! - powtórzył ojciec.
- Moniko, Moniko! - żachnęła się. - Ciągle o mnie? Zmieńcie obiekt, zajmijcie się
Wandą, nie widzieliście jej trzy miesiące, odrabiajcie zaległości, a mnie zostawcie w spokoju.
- Wiesz, że z tobą ostatnio w ogóle nie można wytrzymać. Jesteś irytująca.
- To taki wiek, mamuśku! - łagodziła Wanda. - Monika zachowuje się zupełnie
prawidłowo. Pamiętacie, ja też skakałam wam do oczu o byle głupstwo. Ale mi przeszło i jej
przejdzie. Będziecie mieli z niej większą pociechę niż ze mnie. Ona jest obowiązkowa,
pracowita, ambitna. Zajdzie wysoko, możecie mi wierzyć.
- Słyszysz, Moniko? Zajdziesz wysoko - zażartował ojciec.
Zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć czegoś brzydkiego.
- Ja jej nie życzę wysokich stanowisk, chciałabym tylko, żeby była człowiekiem i
umiała dogadać się z ludźmi - westchnęła mama.
- To potrafi na pewno, bądź spokojna. Przed chwilą mieliśmy małą próbkę.
- O co ci chodzi? - Monikę znowu poniosło.
- O nic. Nie rzucaj się z pazurkami o byle słowo, zwłaszcza na tych, którzy ci dobrze
życzą. Mamusia marzy, żebyś umiała dogadać się z ludźmi, a że listonosz też człowiek...
- Coś tak się uczepiła tego listonosza? To najgorszy chłopak z całej klasy. Najgorszy w
tym sensie, że ja go nie cierpię. Przez niego zrezygnowałam z wycieczki w góry... - tu ugryzła
się w język, ale trochę za późno.
- Przez niego?! - wykrzyknęła mama. - Jak to?
- Zwyczajnie. Mam go dość na co dzień, chciałam przez ferie odpocząć od jego widoku,
skąd mogłam wiedzieć, że w ostatniej chwili rozmyśli się i nie pojedzie?
- A to pech! - zauważył ojciec. - Wyciągnij z tego wniosek na przyszłość, należy
zawsze słuchać doświadczonych ludzi. Kto cię namawiał na ten wyjazd?
- Ty, tatusiu, powinnam cię posłuchać, teraz widzę, że głupio zagrałam.
- Dam ci jeszcze jedną dobrą radę, która ci się przyda na całe życie: nie należy nigdy
powtarzać tego samego błędu.
Ą wieczorem doszło do długiej rozmowy między siostrami.
- Powiedz mi, czy kolega, którego najbardziej na świecie nie cierpisz, jest przystojny? -
dociekała Wanda.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
- To się widzi na pierwszy rzut oka. Jest czy nie jest?
- Mniejsza o to. Zresztą czy musimy akurat o nim rozmawiać?
- Nie musimy, ale zastanawiam się, dlaczego, jeśli go nie cierpisz, zrezygnowałaś z
wycieczki, skoro i on nie pojechał... Nie pytam przez zwykłą ciekawość, ta sprawa interesuje
mnie ze względu na jej zależności psychologiczne. Widzę tu ciekawy przypadek...
- Muszę cię rozczarować. Ten ciekawy przypadek widzisz odwrotnie. Jak zwykle nie
słuchasz, co się do ciebie mówi, i teraz fantazjujesz dopatrując się zależności
psychologicznych, które nie istnieją. Mówiłam wyraźnie: zrezygnowałam z wycieczki w góry
nie wiedząc, że Kaczyński się wycofa.
- Tatuś twierdzi co innego. Podobno chciałaś oderwać się od klasy, mając dosyć
przebywania w stadzie. A najlepiej lubisz odpoczywać w samotności, obłożona stertą książek.
- Też prawda. Na ogół wystarcza mi własne towarzystwo. Czasem chciałabym mieć
koleżankę, ale z żadną nie umiem się zaprzyjaźnić.
- Jak to, w całej klasie nie znajdzie się ani jedna?
- Nie lubię swojej klasy. Chciałam zmienić szkołę. Odczepiłabym się od Kaczyńskiego i
całej reszty, ale tatuś odradza.
- Myślisz, że w innej szkole będziesz miała do czynienia z samymi aniołami?
- Po co z aniołami. Wystarczy, jeśli nie będzie tam Kaczyńskiego. On buntuje klasę
przeciwko mnie, słuchają go jak samego dyrektora albo i lepiej.
- Zaciągnął się na pocztę, może zrezygnuje ze szkoły?
- Niestety, przyjął zastępstwo tylko na czas ferii.
- Dobrze się uczy?
- Gdzie tam! Ledwie wyciąga na trójki.
- Może nie zda i pozbędziesz się przeciwnika w sposób naturalny.
- Wątpię. Jest za sprytny, żeby nie zdać. Zawsze się wykpi. W ogóle to jest inteligentny,
tylko nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać, z czym wyskoczy. Albo się
wygłupia, albo bywa zaskakująco poważny, pozuje na dorosłego.
- Ciekawy chłopak. Widocznie działa na niego wpływ środowiska, w którym się
wychowuje. Jacy są jego rodzice?
- Nie wiem. On jest u ciotki.
- Ach, tak? Mógł mieć trudne dzieciństwo.
- Już widzę nowy przypadek dla psychologa. Proponuję, żebyś codziennie odbierała
pocztę. Będziesz mogła poczynić obserwacje. Powodzenia! - Monika odwróciła się do ściany
próbując zasnąć.
Ale sen nie przychodził. Chciała czy nie chciała, musiała myśleć o Kaczyńskim. Może
naprawdę ma trudne życie? Zamiast jechać w góry podjął pracę zarobkową. Chyba nie dla
przyjemności ani fantazji? I nieźle mu w mundurze listonosza. Teraz dopiero wygląda jak
człowiek. Wanda pytała, czy jest przystojny? Jakie to ma znaczenie?
MARIUSZ
„A jednak uczesała się tak, jak radziłem” - stwierdził z zadowoleniem. Teraz już nie
była podobna do jego matki, co go bardzo cieszyło. Jeszcze bardziej radował się na myśl, jaki
numer matce wystrugał. Była pewna, że będzie go miała w tym Murzasichlu. A kuku!
Praca listonosza dawała mu w kość, ale perspektywa zarobienia pięciuset złotych
wynagradzała zmęczenie.
Po oddaniu zaciągniętego długu zostanie mu jeszcze trochę pieniędzy na drobne
wydatki. Gdyby zamienić na godziwą monetę zbierane przez dwa lata dziesięciogroszówki,
może starczyłoby na adapter? „Że też człowiek musi się wiecznie skubać i cierpieć na
chroniczny brak gotówki!” - myślał z goryczą. Gdzie tu sprawiedliwość, żeby dotąd nie miał
własnego adaptera? Innych stać, a jego nie. Skandal! Wiedział, że sam sobie winien, wszystko
przez tę chorobliwą ambicję i zawziętość. U matki stopa życiowa od razu by mu podskoczyła.
Na początek dostałby z pewnością nie tylko adapter, ale i magnetofon. Wystarczyło
powiedzieć: tak!
Tylko że Mariusz nie jest do kupienia. Za bardzo wrósł w rodzinę ciotki, nie umiałby
bez wstrząsu zapuścić korzeni w inny grunt. W przyszłości będzie miał wszystko, o czym
zamarzy, dojdzie do tego własną pracą, bez niczyjej łaski. Chwilowo musi ciułać grosze na
opędzenie najpotrzebniejszych potrzeb. Ciotka dawała mu na wszystko, czego potrzebował,
suma płacona przez matkę była wysoka, ale Mariusz prosił tylko o rzeczy niezbędne. Widział,
z jakim trudem gospodarowała posiadanym budżetem, i wstyd by mu było żądać dla siebie
specjalnych względów. Godził się na niedostatki solidarnie z resztą rodziny. Z rejonu wracał
o zmierzchu, po siedmiu godzinach nieustannego dreptania od mieszkania do mieszkania, od
drzwi do drzwi. W progu witały go Basia z Hanką, przekomarzając się:
- Jest dla mnie list?
Opędzał się od nich jak od uprzykrzonych much, nie wysilając nawet na
grzecznościowe: „Dziś nie ma, ale jutro dostaniecie cały worek”.
- Ciężko ci - litowała się ciotka. -Nie lepiej było jechać w góry?
- Może lepiej, a może gorzej.
- Odpocząłbyś chociaż.
- Po czym?
- Jak to po czym? Nauka to najcięższa praca.
- Nic podobnego! - zaprzeczył z przekonaniem, myśląc o swoich obolałych kończynach.
- Aż taki pracuś nie jestem, żeby się zamęczać nauką.
- A roznoszenie listów jest dla ciebie męczące?
- Trochę.
- Dziwny chłopak z ciebie. Gdyby mnie dano do wyboru pracę lub odpoczynek, nie
wahałabym się ani sekundy. A w górach nigdy nie byłam...
-
Dlaczego?
- Nie miałam warunków.
- Mój ojciec nie mógł cioci zafundować wyjazdu?
- On też jako początkujący naukowiec, młodszy asystent, nie zarabiał wiele.
- Ale moja matka jest zamożna, prawda?
- Oboje z mężem są lekarzami, więc chyba nieźle zarabiają. Chciałbyś do niej wrócić?
- Nigdy! Chyba mnie siłą nie zabierze?
- Siłą nie, ale...
- No to w porządku. Mogę spać spokojnie. Kiedyś i ja będę dużo zarabiał.
- Jako listonosz?
- Jeszcze się zastanowię. W każdym razie, jak będę miał pieniądze, urządzę nam
wszystkim taką wycieczkę, że popamiętacie do końca życia. Będziemy robić fantastyczne
wędrówki, a wieczorami rozbijać się po lokalach, dansingach.
- Ja też? - nie dowierzała Jola.
- Na dansingi chodzą tylko dorośli.
- Nie martw się, córeczko, zanim Mariusz jako listonosz zarobi dużo pieniędzy, ty
zdążysz dorosnąć.
- Ja wcale nie mówię, że praca listonosza jest szczytem moich marzeń. Jeszcze nie
wiem, w jaki sposób zdobędę dużo pieniędzy, ale muszę je mieć i przyrzekam wam...
- Dobrze, dobrze, pomarzyłeś, teraz się połóż i trochę odpocznij. Jutro też będziesz miał
ciężki dzień.
- I pojutrze... a potem dwa dni świąt. Całe dwa dni! Czy ciocia wyobraża sobie, co za
radość!
- Tak, wyobrażam sobie - powiedziała, ale Mariusz miał wątpliwości, czy ktoś nie
mający odpoczynku ani w niedzielę, ani w święto potrafi zrozumieć, jakie to uczucie, kiedy
po obudzeniu uświadamia sobie, że ma całe dwa dni, całe czterdzieści osiem godzin dla
siebie, że może z tym czasem robić, co mu się podoba, wszystko może, a nic nie musi.
Ciotka przyzwyczajona do codziennego kieratu chyba nie wiedziałaby, jak ten wolny
czas wykorzystać, na pewno czułaby się nieswojo i w końcu zrobiła jakąś przepierkę czy coś
w tym rodzaju.
„Muszę ją kiedyś wziąć na takie wczasy, gdzie nie mogłaby w żaden sposób pracować,
musiałaby odpoczywać” - przysięgał sobie uroczyście, myśląc mimo woli, jak wesoło jest
teraz w Murzasichlu. I chociaż pocieszał się, że niejednego tam nogi bolą od łażenia po
górach, wiedział, że jest to zupełnie inny rodzaj bólu. Kiedy się nie musi, trud i wysiłek od
razu stają się lżejsze. Tak jak z lekturami szkolnymi. Książka, którą musi się przeczytać,
wydaje się nudna i ciężko doczytać ją do końca, a ta sama książka jako lektura
nieobowiązkowa staje się zaraz ciekawsza. Przy takim rozumowaniu praca nie powinna
ciążyć Mariuszowi, ponieważ podjął ją z własnej i nieprzymuszonej woli, nikt go nie
zmuszał, przeciwnie, ciotka namawiała do wyjazdu. Sam decydował, sam narzucił sobie
obowiązek, więc koniec z rozczulaniem się nad sobą!
Są przecież i pozytywne strony tego medalu, Mariusz stał się kimś ważnym, naczelnik
okazał mu dużo zaufania powierzając do doręczania przekazy pieniężne. Zastanawiał się, czy
mógłby uciec z tymi pieniędzmi? Nie mógłby! Świat nie jest taki wielki, jaki się wydaje. I
nigdzie nie można uciec od siebie. To coś, co człowiek ma w środku, co nim kieruje i rządzi,
własne „ja” nie pozwoliłoby Mariuszowi wyciągnąć ręki po cudzą własność.
Jedyna droga do ich zdobycia prowadziła przez zmęczenie i obolałe nogi, należało w
siebie wmówić, że jest to zajęcie pasjonujące i godne pozazdroszczenia. Po co marnować
ferie na łażenie po górach, kiedy można w tym czasie odwalić kawał pożytecznej roboty?
Podobnego zdania musiała być Monika. „Oboje chorujecie na oryginalność!” Tylko że jej na
pewno przyświecał inny cel. Czyta teraz uczone księgi, żeby zaginać wszystkich swoją
wiedzą. Że też jej się chce! Co ją zmusza do zakuwania? Ambicja? Potrzeba wywyższania
się? Czy może... może jej rodzice płacą za dobre stopnie? Może etat prymusa jest dla niej
interesem dochodowym?
Mariusz wzdrygnął się na samo przypuszczenie, że Monika uczy się dla korzyści
materialnych, zaraz też odrzucił tę myśl. To byłoby zbyt niskie, całkowicie nie pasujące do tej
dziewczyny o pięknych złotych włosach i nieprzystępnej minie. Ambicja, tak! Chęć
przodowania, tak! Ale nie cele zarobkowe! Z całą pewnością, nie!
Co innego praca na poczcie, tu sprawa jest jasna. Wynagrodzenie określają
odpowiednie przepisy, pieniądze pobiera się urzędowo i legalnie. Za tyle i tyle
przepracowanych godzin należy się tyle a tyle złotówek. Natomiast nauka to praca honorowa,
bezinteresowna...
Mariusz uświadomił sobie niechcący, że jego stosunek do tej honorowej pracy był
raczej obojętny, a chwilami nawet lekceważący...
- Sympatyczny ten twój kolega - stwierdziła Wanda odbierająca dziś pocztę.
No proszę! Już i ją zawojował, co zresztą nie było trudne. Siostra lubi hałaśliwych
wesołków, nic dziwnego, że Kaczyński przypadł jej do gustu.
- Uważaj, bo dostaniesz zapalenia płuc, jak będziesz prowadzić na mrozie rozmowy z
listonoszami - odgryzła się Monika.
- To niemożliwe, choćby z tego względu, że on rozmawia w biegu, fachowo można by
to nazwać rozmową błyskawiczną. Przed świętami poczta ma dwukrotnie więcej pracy niż
normalnie. Jakby chciał z każdym gawędzić, nie wyrobiłby się z roznoszeniem listów.
- Ja się tylko dziwię, że do takiej pracy przyjmują młodych chłopców. To za ciężka
robota dla piętnastoletniego człowieka .- zauważyła mama.
- On za miesiąc kończy szesnaście. Jest starszy od Moniki, bo stracił rok chodząc do
szkoły zawodowej, z której teraz przeniósł się do liceum.
- To wszystko powiedział ci w biegu? Meteor! - zadrwiła Monika.
- Lubię takich chłopaków!
- Masz szansę. O ile wiem, nie chodzi z żadną dziewczyną.
- Monika! Czy ty jesteś zdrowa na umyśle?
- Oczywiście.
- Muszę ci wierzyć, choć czynię to bez przekonania.
Właściwie należało powiedzieć coś ostrego, ale Monika zaczęła przerzucać gazety
mając nadzieję, że zawieruszył się wśród nich list, na który bezskutecznie wyczekiwała.
Niestety, nadzieja była zwodnicza. Wanda, jak zwykle wścibska i zainteresowana wszystkim
dokoła, zauważyła cień rozczarowania na twarzy siostry.
- Czekasz na jakiś ważny list? - uśmiechnęła się domyślnie.
- Na nic nie czekam - odpowiedziała opryskliwie Monika stwierdzając, że wścibstwo
Wandy przechodzi wszelkie granice. Niech pilnuje własnego nosa. A list od Poli Raksy już na
pewno jest w drodze, tylko z powodu przedświątecznego ruchu przyjdzie z opóźnieniem. Tak,
przyjdzie dopiero po świętach, trzeba się uzbroić w cierpliwość.
Łatwo powiedzieć: uzbroić się w cierpliwość, kiedy nie można spokojnie zająć się
żadną robotą. Monika bezwiednie spoglądała w okno łudząc się, że list mógł się listonoszowi
zawieruszyć w torbie, zwłaszcza takiemu niepoważnemu listonoszowi jak Mariusz
Kaczyński. Więc to on będzie dobrym duchem, czarodziejem, dzięki któremu spełni się
marzenie Moniki. O ironio losu! Że też każda rzecz musi mieć blaski i cienie! Świadomość,
że upragniony list otrzyma za pośrednictwem Mariusza, a nie pana Gajewskiego, psuła
Monice urok oczekiwania. Pan Gajewski był jej sympatią od lat, lubiła tego miłego, starszego
pana z życzliwym uśmiechem i torbą pełną niespodzianek.
- Znowu się przepaliła żarówka w piwnicy - doleciało biadanie mamy. - Dopiero jak
sobie złamię nogę albo wybiję zęby... - groziła nie wiadomo komu.
- Nic sobie, mamuśku, nie wybijesz, bo zaraz ci wkręcę nową żarówkę - zgłosiła się
Wanda.
- Ja to zrobię! - zadeklarował ojciec swoją pomoc w przedświątecznym rozgardiaszu.
„Skoro głowa rodziny włącza się do akcji, nic tu po mnie!” - pomyślała Monika,
zamierzając zająć się swoimi sprawami. Ale okazało się, że nie ma zapasowej żarówki, więc
rada nierada ubrała się, wciągnęła gumowe botki, żeby nie tracić czasu na sznurowanie
długich bucików, i poprosiła o pieniądze.
- Kup dwie sztuki, będzie na zapas - powiedziała mama wyciągając dwadzieścia
złotych.
- Dlaczego nie pięć? - zapytał ojciec, sięgając do portfela.
- Wystarczą dwie, wojna będzie czy co?
- Domowa! - zauważyła Monika. - No więc ile, dwie czy pięć? Mnie to jest absolutnie
obojętne.
- A róbcie, co chcecie, żebym tylko miała światło w piwnicy.
Monika zauważyła raz jeszcze, że o zgodność poglądów trudno nawet w rodzinie, i to
tak dobrze zorganizowanej jak rodzina Zaniewskich, cóż więc mówić o jednomyślności w
klasie, gdzie jest tyle różnorodnych charakterów.
„Trzeba robić swoje, nie patrząc na innych” - utwierdziła się w przekonaniu, że
powinna zawsze postępować zgodnie z własnym rozumowaniem. Zapadał wczesny zmierzch.
Roztopione w ciągu dnia kałuże zaczął ścinać mróz. Chodniki były śliskie, szło się jak po
chropowatym szkle.
W najbliższym kiosku „Ruchu” Monika zauważyła ładne karty świąteczne. Przystanęła,
żeby obejrzeć, ale nie mogła oprzeć się pokusie kupienia choć jednej. Wybrała najładniejszą,
zastanawiając się, dla kogo ją przeznaczyć. O wszystkich ciociach mama z Wandą pomyślały
już wczoraj, a Monika nie ma nikogo, komu mogłaby wysłać indywidualne życzenia. Jak to
nikogo? A Pola Raksa? Że też nie pomyślała o wysłaniu świątecznych pozdrowień osobie,
którą chciałaby nazwać swoją przyjaciółką? Jeśli Pola Raksa ociąga się z odpisaniem na list,
to karta powinna ją zdopingować.
W radosnym podnieceniu wstąpiła na pocztę kupić znaczek i napisać parę słów.
Musiała chwilę poczekać, bo nie wzięła ze sobą pisaka, a urzędowe pióro było wciąż w ruchu.
Układała w myśli treść życzeń, tylko że wszystko, co wymyśliła, wydawało jej się banalne i
płaskie. Nawet do napisania kilku słów potrzebne jest natchnienie i warunki.
Niestety, na poczcie warunków nie było, ciągle ktoś wchodził, ktoś wychodził, miejsce
przy stoliku trudno było złapać, a kiedy wreszcie dorwała się do pióra, jeden z listonoszy
zaczął wyjmować listy ze znajdującej się w poczekalni skrzynki.
Listy sypały się do worka nieprzerwanym strumieniem, była ich niezliczona ilość,
Monika wyobraziła sobie, że takie stosy korespondencji otrzymuje Pola Raksa każdego dnia.
Czy wobec tego pisanie do niej ma sens? Jest bardzo wątpliwe, czy ma czas przeczytać
wszystkie listy, a cóż dopiero odpisywać?
Zaczęła niezdecydowanie obracać kartę w rękach. „Pisać nie pisać?” - wahała się,
widząc oczyma wyobraźni, jak jej karta ginie w powodzi innych i niezauważona wędruje do
kosza.
„Nie pisać! - zadecydowała w końcu. - Po co dokładać pracy poczcie? Listonosze i tak
mają pełne ręce roboty”. Odłożyła pióro.
- Cześć! - usłyszała nagle za plecami. Poznała głos Mariusza. Odwróciła się i niechętnie
kiwnęła mu głową.
- Nareszcie po robocie! - zwierzył się, zrażony jej oschłym zachowaniem. Miał policzki
zaczerwienione z zimna lub ze zmęczenia. - Czuję się jak wyciśnięty przez wyżymaczkę. Że
też ludziom chce się tyle pisać! Żal patrzeć na te stosy makulatury...
Dostrzegł kartę, którą Monika trzymała w ręku, i zrobiło mu się głupio.
- Pożyczyć ci długopisu? - zapytał usiłując naprawić nietakt.
- Pożycz! - zgodziła się przez przekorę. „A dobrze mu tak! Niech się męczy noszeniem
»makulatu-ry»”.
Była skrępowana, bo Mariusz czekając na długopis przyglądał się temu, co pisze,
zasłoniła więc kartę ręką i napisała coś stereotypowego, aby szybciej. Przecież ta karta i tak
miała być wrzucona do kosza bez czytania!
- Kapitalnie wyglądasz w tym uczesaniu - stwierdził z uśmiechem.
Zamiast podziękować Monika naciągnęła kaptur na głowę i pomyślała, że jak na
wyciśniętego przez wyżymaczkę potrafi czynić zupełnie trafne spostrzeżenia. Zamierzała
wrzucić kartę do skrzynki.
- Daj! - wyciągnął rękę Mariusz. - Dołączę ją do dzisiejszego transportu, pójdzie o jeden
dzień wcześniej.
Kiedy zniknął za drzwiami z napisem: „Nie upoważnionym wstęp wzbroniony”,
przypomniała sobie, że nie nakleiła znaczka. A to numer! Wszystko przez Kaczyńskiego! Co
sobie pomyśli Pola Raksa, kiedy będzie musiała uiścić opłatę? Może to nawet niezły sposób
na zwrócenie uwagi, ale Monika nie lubi takich metod, więc pośpieszyła za Mariuszem, żeby
przeoczenie naprawić. Znalazła się w małym ciemnym korytarzyku.
- Pani w jakiej sprawie? - zapytała przechodząca urzędniczka.
Monika poczuła się nagle jak przestępca, na drzwiach było przecież napisane wyraźnie,
że nie upoważnionym wara!
Na szczęście ktoś uchylił drzwi do pomieszczenia, gdzie Mariusz przebierał się w
cywilne ubranie. Lewą rękę włożył w rękaw kurtki, a w prawej trzymał kartę do Poli Raksy i
bezczelnie wczytywał się w treść. Moniką zatrzęsło.
- Jak możesz! - krzyknęła oburzona wścibstwem i niedyskrecją. Ochłonęła dopiero na
dworze. W ręku trzymała zmiętą kartę wyrwaną w złości Mariuszowi. Mruczała pod jego
adresem różne niecenzuralne słowa i chciała pisać donos do naczelnika urzędu pocztowego
albo jeszcze wyżej. Niech nie zatrudniają nieodpowiedzialnych ludzi na poważnych
stanowiskach! Gdzie etyka zawodowa?
Pan Gajewski, stary, przedwojenny listonosz, nigdy by się tak nie zachował. Złość
trzęsła Moniką przez całą drogę powrotną. Dopiero pod furtką przypomniała sobie, po co
właściwie wyszła z domu. Spojrzała na zegarek i szybko zrobiła w tył zwrot. Może jeszcze
zdąży przed zamknięciem sklepów? Potykając się na oblodzonym chodniku kombinowała, ile
właściwie tych żarówek kazano jej kupić? Mama chciała dwie, ojciec pięć, ale dali jej tylko
dwadzieścia złotych, więc musiała się zmieścić w granicach otrzymanej sumy.
Kupiła trzy żarówki i wracała w nieco lepszym nastroju, zadowolona, że chociaż tę
sprawę udało jej się załatwić.
Kiedy w pobliżu wiaduktu kolejowego zobaczyła Mariusza, cofnęła się, skręcając w
boczną ulicę. Nie mogła znieść jego widoku nawet po ciemku. Pewnie zauważył ten manewr,
i bardzo dobrze! Niech wie, że Monika nim gardzi i nie życzy sobie spotkania. Poprzedni zły
nastrój wrócił. Przyspieszyła kroku zapominając o ślizgawicy i za chwilę leżała na chodniku
w pozycji nie budzącej szacunku.
Pierwszą rzeczą, o której pomyślała, były żarówki. Potłukły się na miazgę, czy wyszły
cało z kraksy? Chciała wstać. Bolały ją pośladki, więc gramoliła się niezgrabnie. Ktoś
usiłował jej pomóc. Oczywiście Kaczyński! Któż by inny! Monika wolałaby w tej chwili
zobaczyć diabła z rogami niż Mariusza Kaczyńskiego, ale nie miała wyboru.
Cała scena odbyła się bez słowa, w końcu Monika warknęła: - Dziękuję - i ruszyła
przed siebie. „Co za pechowy dzień!” - myślała kopiąc ze złością grudki zamarzniętego
śniegu.
Żarówki były całe, ale cóż z tego? Tylko jedna paliła się, a dwie miały poprzerywane
druciki, widocznie uszkodziły się przy upadku.
- Wszędzie wtryniają człowiekowi buble - biadała mama. - Popsute żarówki, pończochy
ze skazą, nadgniłe owoce. Tylko dlaczego właśnie ja mam za to płacić? No powiedzcie! -
czekała na odpowiedź.
W ten sposób ojciec jako głowa rodziny został zmuszony do zabrania głosu.
- Jest tylko jedna rada - zawyrokował. - Pójdzie się do sklepu i zgłosi reklamację, muszą
wymienić te żarówki na nowe.
- Się pójdzie? - mama była nastawiona sceptycznie.
- Monika pójdzie jutro i po problemie - ojciec był optymistą.
- Nie pójdę!
- Pójdziesz! Ponieważ ty kupowałaś, tylko ty możesz reklamować.
- Powiedziałam już, że nie pójdę!
- A ja ci mówię, że pójdziesz! -- ojciec zaczął podnosić głos. - Powinnaś od razu w
sklepie sprawdzić, czy są w porządku.
- Daj spokój! - łagodziła mama udobruchana, że i tak będzie miała światło w piwnicy. -
Taki rozgardiasz przed świętami, komu w głowie sprawdzanie żarówek?
- Trzeba patrzeć, co się bierze.
- Nie jest elektrykiem, żeby umiała poznać się na popsutej żarówce.
- Do tego nie trzeba być elektrykiem. Chyba czegoś ich uczą w tej szkole?
To już szczyt! Zarzut, że jest nie douczona, okazał się ciosem ponad siły. Wybiegła do
siebie, rzuciła się na tapczan i wylewała w poduszkę cały żal, cały smutek dzisiejszego dnia.
Ogromnie ją zabolały słowa ojca i ten jego podniesiony głos. Kto jak kto, ale ojciec
rozumiał ją zawsze bez słów, czemu dziś doszło do nieporozumienia? Kto tu zawinił?
Im dłużej zastanawiała się, czyja to wina, że nastąpiło tak bolesne krótkie spięcie
między nimi dwojgiem, tym wyraźniej widziała, że nie jest w porządku. Powinna jasno
postawić sprawę i wytłumaczyć, dlaczego nie może pójść do sklepu z żądaniem wymiany
żarówek, niepotrzebnie się zacięła w uporze i milczeniu. „Mam okropny charakter, będzie mi
źle w życiu” - myślała przełykając ostatnie łzy.
Ktoś wszedł na palcach i nie zapalając światła usiadł koło Moniki. Poczuła na włosach
miękką rękę starszej siostry.
- Ika, głuptasku! Nie rozpaczaj, szkoda oczu - szeptała Wanda pieszczotliwie. - Pójdę
jutro z tobą, wiem, że nie lubisz załatwiać takich rzeczy, to nic przyjemnego, zgadzam się, ale
reklamować trzeba. Dlaczego mamy płacić za wybrakowany towar? Pójdziemy?
- Nic nie rozumiesz, Gdybym kupiła złe żarówki, sama poszłabym z reklamacją. Nie
jestem dzieckiem, które trzeba prowadzić za rączkę. Żarówki nie działają z mojej winy, więc
jak mogę iść do sklepu i żądać wymiany?
- Z twojej winy?
- Było ślisko, wyłożyłam się na chodniku i gruchnęłam siatką o ziemię.
Prawdopodobnie wtedy się uszkodziły. Teraz rozumiesz, dlaczego nie mogę żądać wymiany?
- Rozumiem, głuptasku, tylko że nie zgadzam się z tobą. Posłuchaj, przecież żarówki są
całe. Ani stłuczone, ani pęknięte, możesz je spokojnie odnieść.
- Co takiego? - Monika aż usiadła na tapczanie.
- Powiedziałam, że możesz je spokojnie odnieść, ponieważ...
- Spokojnie, powiadasz, z czystym sumieniem?
- Nie podnoś głosu, tylko posłuchaj, co ci starsza siostra chce powiedzieć! Po co w taki
drobiazg angażować sumienie?
Monika odwróciła się do Wandy plecami. Ponownie wtuliła głowę w poduszkę, chcąc
się odgrodzić od wszystkich przykrych spraw, z którymi nie potrafiła sobie radzić.
Czyż ten koszmarny dzień nigdy się nie skończy?! Usnąć! Usnąć i obudzić się gdzieś
daleko, daleko od ludzi wścibiających nos w cudzą korespondencję, od rodziców nie
umiejących wszystkiego zrozumieć, od idealnej siostry traktującej niefrasobliwie małe
szachrajstwa, a może i od siebie uciec daleko? Tak, to byłoby najlepsze! Uciec od siebie,
zrzucić własną niewygodną skórę, wyrzec się twarzy, przywdziać maskę upodabniającą do
innych. Wtedy kontakty z ludźmi zapewnione. O tym marzy mama. Czy to w końcu taka
wielka trudność poudawać kogoś, kim się nie jest? Chyba dla przyszłej aktorki sztuka
niewielka? Tylko że Monika na tej największej scenie świata, jaką jest życie - choć to może
określenie nieco patetyczne - chce być sobą, chce grać siebie, nie kogoś innego, i to
najprawdziwiej, jak umie.
- Spisz? - zapytała szeptem Wanda.
- Śpię! Kamiennym snem.
- To doskonale. Widzę, że się uspokoiłaś i możemy porozmawiać.
- Proszę cię bardzo, mów! Przecież wiem, że musisz się wygadać.
- No, widzisz, jak my się rozumiemy! Wracając do żarówek, czy były sprawdzane,
zanim je kupiłaś?
- Nie były sprawdzane, i co z tego?
- Jeśli nie były, to skąd masz pewność, że wzięłaś nie uszkodzone ze sklepu? Może
właśnie wadliwe ci dali?
- Wątpię. Moim zdaniem przy upadku powinny się rozstrzaskać w drobny mak. Dziwię
się, że tylko druciki mają poprzerywane.
- Wiele dziwnych rzeczy dzieje się na świecie, o czym ty jeszcze masz prawo nie
wiedzieć. Również i w tym wypadku mogłaś nie wiedzieć, że bierzesz nie nadające się do
użytku żarówki. Jaki stąd wniosek? Możesz jutro z czystym sumieniem udać się do sklepu i
zażądać wymiany. Mam nadzieję, że cię przekonałam?
- Bynajmniej. Mimo twoich niezbitych argumentów mam wewnętrzne przeświadczenie,
że to ja uszkodziłam żarówki. Jedyne, co mogę zrobić, to iść do sklepu i kupić nowe. Jesteś
zadowolona?
- Nie.
- Wobec tego nie mamy o czym dłużej rozmawiać.
- Taki drobiazg miałby nas poróżnić? Zastanów się, dziewczyno!
- Nasze poglądy na drobiazgi znacznie się różnią i trudno nam będzie dojść do
porozumienia.
- Porozmawiamy jutro. Na razie prześpij się trochę. - Wanda zarzuciła koc na plecy
Moniki i ściągnęła jej kapcie z nóg.
Nazajutrz z samego rana Monika pobiegła do sklepu i kupiła dwie nowe żarówki.
Uszczupliła swój budżet o dwanaście złotych, zyskując w zamian zadowolenie z siebie. Obie
żarówki paliły się.
MARIUSZ
Przysłowie mówi, że szewc chodzi bez butów. Na tej zasadzie kwiaciarkom nie
należałoby dawać kwiatów, a listonosze nie powinni otrzymywać listów.
W wypadku Mariusza to przysłowie nie sprawdziło się. W ostatnim dniu pracy przy
segregowaniu korespondencji dostrzegł kopertę adresowaną do niego. Schował ją do kieszeni
służbowego płaszcza, poznawszy charakter pisma matki.
A potem ruszył w rejon. Przyzwyczaił się już do tego codziennego obchodu i ogarniało
go dziwne uczucie na myśl o powrocie do szkolnej ławy. Pan Gajewski jeszcze chorował,
więc zastępstwo mogło być w dalszym ciągu aktualne, ale wujek z ciotką stanęli murem, że
Mariuszowi nie wolno zarwać ani jednego dnia szkolnego, w związku z czym ubierał się dziś
po raz ostatni w pocztowy uniform i przerzucał przez ramię pękatą torbę wypełnioną listami.
Do państwa Zaniewskich nie było dziś jak na złość żadnej korespondencji, a Mariusz tak
bardzo chciał spotkać Monikę i przeprosić za popełnienie tamtej niedyskrecji. Nigdy nie
czytał cudzych listów, choćby z tej prostej przyczyny, że nie interesowały go cudze sprawy.
Monika owszem. Wszystko, co jej dotyczyło, było dla niego ważne.
Przesyłała pozdrowienia świąteczne Poli Raksie. Widocznie jest z nią spokrewniona,
może kuzynka, istnieje nawet pewne podobieństwo między nimi. Czy dlatego woda sodowa
uderza jej czasem do głowy? Wielkie rzeczy! Każdy może mieć w rodzinie znanego
człowieka. Na przykład ojczym Mariusza jest dużą szychą w świecie lekarskim, wydaje prace
naukowe z dziedziny okulistyki, piszą o nim w gazetach, udziela wywiadów w telewizji. I co
z tego? Czy Mariusz ma zadzierać nosa z powodu jego sukcesów? Mariusz gwiżdże na te
rzeczy i jeśli będzie kiedykolwiek dumny, to tylko z własnych osiągnięć, ale jak dotychczas
nie było ku temu powodów. Co do tej pory osiągnął? Nic. Zupełnie nic.
Warto by się serio zastanowić nad sobą, pomyśleć, jak pokierować życiem, żeby nie
popełnić błędu, nie przegapić czegoś ważnego. Miał w planie za rok rzucić szkołę i zaciągnąć
się do jakiegoś warsztatu. Obecnie coraz częściej miewał wątpliwości, czy nie lepiej dobrnąć
do matury? Bez wykształcenia średniego może zostać tylko listonoszem, konduktorem lub
robotnikiem niewykwalifikowanym.
Skrzywił się na myśl, że całe życie miałby roznosić listy, dziurkować bilety czy
pracować łopatą. Już lepiej odroczyć moment podjęcia pracy, lepiej przez trzy lata pomęczyć
się w szkole, trzy lata to nie tak znów długo, a potem się zobaczy.
Pukał więc po raz ostatni do znajomych drzwi, uśmiechał się do ludzi, zagadywał,
pocieszał i czuł, że mimo wszystko będzie mu tego zajęcia brakować. Przechodził
kilkakrotnie koło domu Moniki z nadzieją, że spotka ją w ogrodzie albo zobaczy przez
uchylone drzwi. Niestety, nie spotkał. Czy miała spacerować po mrozie tylko dlatego, że
Mariusz pragnął ją widzieć?
Na pewno siedzi nad książką, przecież nic innego nie umie robić. Mógłby zadzwonić do
drzwi i niby przez roztargnienie podać jakiś obcy list, ale prawdopodobnie zgłosiłaby się
siostra, przyjemna gadułka, wcale niepodobna do Moniki.
Tyle że Mariusz wolałby zobaczyć mrukliwą, nachmurzoną Monikę niż jej milusińską
siostrzycę. Taki był z niego dziwak!
W kieszeni namacał jakąś kopertę. To ten list od matki! Trzeba go przeczytać, tylko
gdzie? Na dworze? Mróz szczypał w uszy, należało jak najszybciej uporać się z roznoszeniem
poczty.
- Jestem z pana zadowolony - powiedział naczelnik ściskając mu rękę na pożegnanie. -
Chyba w lecie, kiedy będzie potrzebne zastępstwo urlopowe, będę mógł na pana liczyć?
- Nie mówię nie! - odpowiedział Mariusz i poszedł zdać umundurowanie.
W domu czekała ciotka z wypiekami na twarzy.
- Co jest? - zaniepokoił się. Przeliczył dzieci, cała czwórka wyglądała cało i zdrowo,
wujek zmiatał ostatnie łyżki zupy z talerza, nigdzie śladów pożaru ani trzęsienia ziemi, skąd
to zdenerwowanie?
- Dostałam list od twojej matki. Złapał się za głowę.
- Ja też dostałem, ale zostawiłem go w kieszeni munduru.
- No i co matka do ciebie pisze?
- Nie wiem, nie czytałem tego listu.
- Dlaczego???
- Kiedy miałem czytać? W czasie pracy, na mrozie? A później zapomniałem wyjąć z
kieszeni.
- I nie byłeś ciekawy, co pisze?
- A do cioci?
- Chce cię zabrać.
- Dokąd tym razem, jeśli wolno wiedzieć?
- Do siebie. Rozmawiała z twoją nauczycielką, która uważa, że zaniedbujesz się w
nauce, a jesteś zdolny i stać cię na więcej.
- Na ile mnie stać, to chyba ja wiem najlepiej i nikogo to nie musi obchodzić. Moja
rzecz!
- Nie tylko. Matka uważa, że u niej będziesz miał lepsze warunki do nauki. U nas jest
ciasno, to prawda.
- Wyrzuca mnie ciocia?
- Mariuszku, chcesz dostać po uszach? Jak jeszcze raz wyjedziesz z podobnym
posądzeniem... to...
- W porządku. Skoro ciocia mnie nie wyrzuca, nie ma powodu do paniki. A na
luksusowe warunki państwa doktorostwa gwiżdżę koncertowo! Jak będę chciał, to się będę
uczył, a jak nie, to zostanę listonoszem, i co mi kto zrobi? Już mam miejsce zaklepane u
naczelnika poczty. Przyjmie mnie z otwartymi ramionami.
- Proszę bardzo, zostań listonoszem, jeśli taka twoja wola, ale najpierw zdaj maturę, bo
niedługo na to stanowisko będzie wymagane średnie wykształcenie.
- Pomyślę jeszcze. A do matki nie pójdę za chińskiego boga!
- Miałbyś tam rajskie życie.
- Pluję na rajskie życie - splunął istotnie do kubełka z węglem.
- Tego już za wiele! - rozzłościła się ciotka. - Tobie naprawdę potrzeba silnej ręki, bo
się zupełnie wykoleisz.
- Ja? Ja miałbym się wykoleić? Udowodnię cioci, że nic podobnego. Od wakacji
zgłaszam się na listonosza, a maturę zrobię w wieczorówce. Zarobię na swoje utrzymanie i
podziękuję mamusi za wszystko! - zatarł ręce z uciechy, że wpadł na takie genialne
rozwiązanie.
- Czy ty jesteś naprawdę szalony?
- Ale mnie ciocia nie wyrzuci, słowo?
Pogłaskała go po głowie i otarła ukradkiem jakąś kompromitującą łzę, która jej się
zakręciła w kąciku oka. A wieczorem, kiedy dzieci już spały, wróciła jeszcze raz do
nurtującego ją tematu.
- Powiedz mi, ale szczerze, z ręką na sercu, dlaczego nie pojechałeś w góry?
- Bo byłem tu potrzebny, musiałem przecież zastępować pana Gajewskiego. Kto by listy
roznosił?
- Nieprawda! O zastępstwie dowiedziałeś się w ostatniej chwili, a z wycieczki
zrezygnowałeś dużo wcześniej, dlaczego?
- Jeśli ciocia koniecznie chce znać prawdę, to nie pojechałem dlatego, żeby się nie
spotkać z matką. Wystarczy?
- Czemu jesteś taki niedobry? Przecież matka cię kocha, chciałaby ci nieba przychylić.
- Spóźniony refleks. Przyzwyczaiłem się chodzić po ziemi.
- Zawzięty jesteś.
- Został mi uraz na całe życie i nic nie poradzę.
- Przydałaby ci się pomoc psychologa.
- Chciała ciocia powiedzieć: psychiatry. Ja rzeczywiście jestem chwilami nienormalny.
- Nic groźnego, jeśli sam to mówisz. Każdy wariat sądzi, że jest najnormalniejszy w
świecie.
- Pocieszyła mnie ciocia. Zresztą nie pierwszy raz. Wtedy też...
- Odbiegliśmy od tematu. Matka cię kocha.
- Za co?
- Nie zadawaj głupich pytań! Każda matka kocha swoje dziecko.
- Nie zauważyłem tego wtedy...
- Co ty wiesz?
- Właśnie, że wiem! Kto ma wiedzieć to lepiej ode mnie? To mnie oddano do Domu
Dziecka jak podrzutka, to ja naparzałem chłopaków, kiedy mówili, że jestem sierotą, to ja
wreszcie gryzłem paznokcie czekając w nerwach na odwiedziny matki. Wtedy mogła mi
nieba przychylić, ale widocznie miała ważniejsze sprawy.
- Zgadłeś, miała ważniejsze sprawy. Znajdowała się w bardzo trudnych warunkach. Po
śmierci twojego ojca straciła służbowe mieszkanie i kończyła studia przebywając w
akademiku. Nie mogła cię wziąć ze sobą do trzyosobowego pokoju i nie mogła się tobą
opiekować. Dużo lepsze warunki miałeś w Domu Dziecka.
- I odwiedzać też mnie nie mogła? Oddała jak sierotę, i z głowy!
- Bała się, że odwiedziny będą was oboje tylko rozdrażniać, że po widzeniu będziecie
jeszcze bardziej tęsknili za sobą, a ona musiała te studia skończyć.
- Chciała, żebym zapomniał, więc zapomniałem. O co jeszcze chodzi?
- Zrozum! Zawsze miała na myśli wyłącznie twoje dobro.
- W porządku. Szkoda tylko, że nie zapytała o moje zdanie. Mało ją obchodziło, o czym
myślałem, czego mi było brak...
- Och, Mariuszku! Jesteś niesprawiedliwy. Skąd wiesz, skąd masz tę niezbitą pewność,
że jej nie obchodziłeś? Mylisz się i krzywdzisz matkę oceniając ją powierzchownie i
egoistycznie... Widocznie za mało rozmawialiśmy na ten temat. Są w życiu sprawy tak
ważne, że trzeba im podporządkować wszystko inne.
- Nawet własne dziecko? I ciocia to pochwala?
- Nie myśl, że rezygnacja z przebywania z tobą przyszła matce łatwo. Ale tłumiła
tęsknotę nie chcąc skazywać cię na prymitywne warunki, w jakich przez dłuższy czas
przebywała. Najpierw akademik, potem staż w małej mieścinie, gdzie z trudem zdobyła
pokoik sublokatorski w domu dwojga staruszków, którzy nawet słuchać nie chcieli o dziecku.
- Ciekawe, że na odległość czuli do mnie antypatię. - Starsi ludzie potrzebują spokoju, a jest
rzeczą ogólnie wiadomą, że dzieci, nawet najgrzeczniejsze, rozrabiają, ile wlezie. Poza tym
matka często wyjeżdżała na wieś, przebywała nieraz tam po kilka dni. Wierz mi, borykała się
z wieloma trudnościami.
- A może ja chciałem dzielić z nią wtedy każdy niedostatek?
- Bohater! Byłeś wątły i delikatny. To główny powód, dla którego nie chciała cię
ciągnąć za sobą. Ale jak tylko udało jej się zaczepić w Warszawie i stworzyć znośne warunki,
natychmiast postanowiła cię zabrać. Pamiętasz?
- Pamiętam. A ciocia myślała o warunkach, biorąc mnie do siebie?
- Też porównanie! Ja jestem zwyczajnym człowiekiem. Nie umiem nic więcej poza
gotowaniem, praniem i wychowywaniem dzieci, natomiast twoja matka długo musiała się
uczyć, żeby zostać lekarzem. Pomyśl, ilu dzieciom twoja mama przyniosła ulgę w
cierpieniach, a może nawet uratowała życie? Przestań być drobnym egoistą, spójrz na matkę
innymi oczami, no, Mariuszku! Przecież jesteś mądrym chłopcem. Dobranoc!
- Dobranoc! I dziękuję za wszystko! - szepnął całując ciotkę w obie ręce.
Mimo że życzyli sobie dobrej nocy, oboje nie mogli usnąć, obojgu było ciężko.
Ciotkę na myśl, że naprawdę przyjdzie rozstać się z Mariuszem, ogarniał głęboki
smutek. Kochała go jak własnego syna. Był najstarszy z całej gromadki i choć czasem
figlował z dziewczynkami jak dziecko, to w razie potrzeby umiał stanąć na wysokości
zadania i zachowywać się poważnie. W wielu sprawach mogła na niego liczyć, pomagał jej
utrzymywać w karbach rozbrykane dziewczynki, które słuchały go bardziej niż własnego
ojca, robił zakupy, pomagał w wielu pracach domowych. Czynił to wszystko bez nakazów i
przypomnień. Dobry dzieciak!
Rozumiała też jak nikt inny jego opory wobec matki. Rozumiała, choć nie pochwalała,
robiąc wszystko, co w jej mocy, by pozbył się zadawnionej urazy, by przyjął do wiadomości
fakt, że matka nie mogła stworzyć mu w tamtym krytycznym okresie prawdziwego domu, bo
sama była wędrownym ptakiem bez własnego gniazda. Dopiero wtedy, kiedy nastąpiła w jej
życiu pewna stabilizacja, kiedy wyszła za mąż, kiedy jej obecny mąż okazał się człowiekiem
godnym szacunku, a jako wybitny specjalista, ogólnie ceniony w świecie lekarskim, dawał
rodzinie zabezpieczenie materialne, natychmiast zaczęła dążyć do zabrania syna. Ale ta rogata
dusza, ten kozioł uparty chce zostać listonoszem! Nie wiadomo, śmiać się czy płakać?
Wszyscy utrzymują, że Mariusz jest zdolny. Tak zawsze twierdzą nauczyciele. Dlaczego więc
ma takie słabe wyniki w nauce?
Złe warunki, nic innego, tylko złe warunki! Ciasnota mieszkaniowa - bo dwa niewielkie
pokoiki dla tak licznej gromadki - brak spokojnego kąta do pracy powodują ten niepokojący
stan. Przeniesienie się do matki byłoby dla Mariusza najlepszym wyjściem. Tak, powinna go
zabrać, choćby siłą, nie zważając na fanaberie i protesty. Chyba teraz nie zachowałby się tak
po szczeniacku jak trzy lata temu.
Na wspomnienie owej historii ciotka uśmiecha się i natychmiast ogarnia ją
rozrzewnienie. Diabeł nie chłopak! Nikt się nie spodziewał, że może wpaść na pomysł
urządzenia strajku głodowego, nikomu do głowy nie przyszło, że zarygluje się na strychu nie
przyjmując przez dwa dni jedzenia ani picia. Dopiero po zapewnieniu, że nie zostanie zabrany
od ciotki, opuścił dobrowolnie więzienie.
Szczerze mówiąc należało mu wtedy dać porządnie w skórę, ale nie było mocnego,
który by się podjął zadania. Matka i jej mąż byli zbyt kulturalni na stosowanie podobnych
metod wychowawczych i zresztą zbyt speszeni tym protestem, a ciotka nigdy na bratanka ręki
nie podniosła i z pewnością rzuciłaby się na każdego, kto chciałby to uczynić. W ten sposób
trzynastoletni wyrostek dał radę całej rodzinie. Ojczym powiedział: „Poczekamy, aż
zmądrzeje”. Niestety, w ciągu ubiegłych trzech lat nie było najmniejszych sygnałów, że coś
zmienia się na lepsze. Upór Mariusza przerodził się w zdecydowany bunt. Co robić? Jak go
przekonać, że powtarzając wciąż: „Nie!” działa przede wszystkim na własną szkodę.
Mariusz również przewracał się z boku na bok szukając sposobu uwolnienia od
dręczących myśli. Wszyscy wyraźnie zmówili się przeciwko niemu. Czy matka nie miała w
tym Murzasichlu ciekawszych rozrywek niż rozmowa z wychowawczynią na jego temat? Już
go pani Lipińska musiała nieźle obsmarować! Teraz matka będzie miała argumenty: „Słabo
się uczysz, trzeba cię dopilnować” itp. Z pewnością tak motywowała swoje propozycje w
liście, zostawionym w kieszeni pocztowego płaszcza.
Nie ma się co oszukiwać, sam dał jej broń do ręki gwiżdżąc na dobre stopnie. Gdyby
potrafił przewidzieć skutki niefrasobliwego stosunku do nauki, jakoś by złu zaradził. Co to w
końcu dla niego za sztuka podciągnąć się trochę, nie za dużo, tylko tyle, by zasłużyć na opinię
średniaka? Przy odrobinie fatygi wszystko jest możliwe, zwłaszcza gdy sprawie patronuje
wzniosły cel, jakim jest pozostanie u ciotki. Kochana ciocia! Nawet się nie domyśla, kim jest
dla Mariusza od momentu, kiedy go wzięła za rękę mówiąc: „Chodź, pójdziemy do domu!”.
Zrobiła mu miejsce przy swoim stole, zastąpiła matkę, stworzyła prawdziwy dom. Teraz nie
może wymagać, nie ma prawa nakazywać, żeby się wyrzekł tego, co było dotychczas całym
jego życiem. Nie zmienia się rodziny, do której się weszło w takich okolicznościach.
Ale uwaga! Sprawa tylko uległa odroczeniu, trzeba co koń wyskoczy wyprostować
opinię w szkole i zebrać trochę dowodów przeciwko argumentom matki. Przeniesienie do
Warszawy oznaczałoby zmianę szkoły, a na samą myśl o tym Mariuszowi zrobiło się
markotno.
MONIKA
Minęły ferie, a Pola Raksa nie dawała znaku życia. Albo w ogóle nie czytała listu
Moniki, albo uznała ją za naiwną gąskę, jedną z tych, które chcą zrobić karierę dysponując
wyłącznie ładną buzią.
Miała prawo czuć się znudzona podobnymi listami i nie odpisywać. Trudno! Należało
postawić kropkę nad tą sprawą i zejść z obłoków na ziemię. Wycieczkowicze wrócili z
Murzasichla opaleni nie tyle grudniowym słońcem, co górskim wiatrem, i pełni radości życia.
Monika i Mariusz, dwie blade twarze, wyglądali w tym gronie jak przybysze z innej planety.
- Intelektualiści muszą się czymś różnić od ciemnej masy - uzasadniał Mariusz.
- Już zdążyłeś przekwalifikować się na intelektualistę? - biadała Krycha.
- To wpływ Moniki - wtórował jej Adam. - Mówiłem, że zostawienie ich samych źle się
skończy.
- Jeszcze nic się nie zaczęło, a ty już przewidujesz zły koniec. Puknij się w czółko! -
radził Mariusz.
- A ja wam mówię, że z nich będzie zgrany duet - prorokowała Bożena. - Dobrani są jak
rzadko.
- Nic podobnego! - zaprzeczył skromnie Mariusz. - Może Monika jest dobrana, bo ja to
nic a nic.
- Wesele będzie, hejże, hej! - zaśpiewał Adam.
„Po moim trupie - pomyślała Monika. - Wielki intelektualista!” Chociaż... coś w tym
kierunku zaczynało się dziać.
Kiedy pan Zawisza pozwolił na klasówce z polskiego pisać wypracowanie na temat
dowolny, Mariusz rozgłaszał, że pisze „O wpływie przyciągania księżyca na rozwój
dorożkarstwa w Mozambiku wschodnim”, a potem okazało się, że machnął niemal pracę
doktorską pod tytułem: „Moje wczoraj, dziś i jutro”, za którą dostał piątkę z komentarzem.
Pan Zawisza rzadko stawiał piątki, musiało się Kaczorowi nadzwyczajnie udać to
wypracowanie, ciekawe, dlaczego nie chciał go przeczytać głośno, mimo nalegań profesora?
Jeszcze niedawno walczył z panią Lipińską o możliwość zaprezentowania klasie jakichś
wygłupów, skąd nagle taka skromność?
A może były w tym wypracowaniu osobiste wynurzenia, nie nadające się do głośnego
czytania, może Mariusz Kaczyński też ma swój świat wewnętrzny? Mniejsza o to, niech ma,
Monika i tak nie życzy sobie tworzyć z nim duetu.
Zima tegoroczna była mroźna i śnieżna. Pani Lipińska, zachęcona udaną wycieczką w
góry, zaproponowała klasie zorganizowanie kuligu.
Propozycja została przyjęta z entuzjazmem. Wszyscy ochoczo zgłosili swój udział,
Monika również.
- Kto ma sanki? - zapytał rzeczowo Mariusz. Podniosło się parę rąk. Monika nie była
pewna, w jakim stanie znajdują się jej sanki leżące od lat na strychu, więc wstrzymała się od
głosu.
- A kto nie ma? - sondował dalej Mariusz. I tym razem nie podniosła ręki.
- Rezygnujesz? -- zapytała Krystyna. - Jak zwykle. Jesteś do wyższych rzeczy
stworzona.
- Może pozwolisz, że sama zadecyduję, do czego jestem stworzona. - Monikę zabolała
złośliwość Krystyny, najchętniej powiedziałaby: „Bawcie się sami, gardzę waszym
towarzystwem!” Ale wiedziała, że ten system do niczego dobrego nie prowadzi, zresztą na
prawdę miała chęć na kulig.
- No więc, kto nie ma sanek? - ponowił pytanie Mariusz.
- Muszę sprawdzić, czy moje są na chodzie.
- Mariusz ma dwuosobowe, to cię przygarnie, jeśli zajdzie potrzeba - podszepnął Adam.
- Nie zajdzie taka potrzeba. Dziękuję.
- Nie martw się, Kaczorku, możesz mnie przygarnąć - zaszczebiotała Kryśka.
Mariusz zostawił jej ofertę bez odpowiedzi. W dalszym ciągu sprawdzał, kto nie ma
sanek.
- Ruszcie makówkami, gdzie tu można wypożyczyć sprzęt dla ośmiu osób.
- Coś się wykombinuje. O sanki najłatwiej. Gorzej z siłą pociągową - twierdził Adam.
- Tu liczę na ciebie.
- Poważnie? Nie przeceniasz przypadkiem moich muskułów? Nawet obydwaj razem nie
pociągniemy.
- Istotnie. Toteż nie proponuję ciebie do zaprzęgu, tylko do załatwienia konia. Ogólnie
wiadomo, że posiadasz wujka rolnika, musisz go umiejętnie podejść, żeby wypożyczył
kasztanka.
- Wujek ma gniadego, nie kasztanka.
- Może być gniady, nie będę się upierał, byle ciągnął.
- Spokojna głowa! Jest silny jak koń.
- No to siłę pociągową mamy zaklepaną.
- Grunt to talent organizacyjny. Niech żyje Kaczor! - schlebiała Krycha.
Monika przyciągnęła sanki ze strychu, odkurzyła je, przetarła szklanym papierem płozy,
okazało się, że są w zupełnie dobrym stanie, była więc samowystarczalna, nie musiała
korzystać z niczyjej uprzejmości, przeciwnie, mogła wziąć kogoś na drugie miejsce. Wujek
Adama spisał się na medal. Użyczył swego konia i zorganizował jeszcze drugiego,
dyszlowego, wyglądało na to, że zabawa będzie znakomita.
- Podzielmy się na dwie grupy - zaproponował Mariusz. - Ty, Adam, będziesz czuwał
mad jedną, ja nad drugą.
- To ja chcę być w drugiej! - podlizywała się Kryśka.
- Gdzie ty masz oczy, dziewczyno? Nie widzisz, że on jest dla ciebie stracony? -
szepnął jej Szewczyk.
- Dlaczego stracony? - Krystyna, jak zwykle, nie rozumiała.
- Bo wyraźnie steruje ku Monice. Nawet ślepy by zauważył.
- Ale ona go nie chce.
- I ty w to wierzysz? Idę o zakład, że do wiosny ta niezdobyta twierdza wywiesi białą
flagę.
- Na razie nie zanosi się na to.
- Czyżby? Spójrz w lewo!
Choć sanki Moniki były duże i wygodne, Iwona mająca tam zająć drugie miejsce
przysiadła się „na trzeciego” do Marty i Aliny.
- Tak nie pojedziesz! - zaprotestował Mariusz. - To jest wbrew przepisom behape. Kto
będzie odpowiadał, jeśli ulegniesz wypadkowi?
- Gniady.
- Bez żartów! Siadaj na moje miejsce!
- A ty?
- Poradzę sobie.
- Poradził sobie! - szepnął Adam do Krystyny, wskazując Mariusza sadowiącego się za
plecami Moniki.
- Spójrz na nią! - odpowiedziała Krystyna również szeptem. - Ma minę, jakby go
chciała zrzucić z tych sanek.
- Prawidłowo! Wszystko jest na najlepszej drodze. W maju będą razem zrywać
kaczeńce nad rzeką, ja ci to mówię!
Ruszyli spod szkoły i sunęli przez miasto budząc sensację - ostatecznie widok był
niecodzienny. Dzieci machały im rączkami, a kierowcy ciężarówek trąbili niecierpliwie,
kiedy na szosie powstał korek. Skręcili więc w boczną ulicę, gdzie było więcej śniegu, ale
prawdziwa jazda zaczęła się dopiero za miastem. Tu kawalkada rozwinęła przyzwoitą
szybkość, koniki rwały do przodu, jakby nie miały żadnego obciążenia.
Obie grupy posuwały się ruchem falistym, bo teren był nierówny, wznosił się i opadał,
chwilami pierwsza grupa znikała sprzed oczu drugiej, żeby za moment wyłonić się zza
pagórka, co było kwitowane entuzjastycznymi okrzykami.
Kawalkadę otwierała pani Lipińska zaproszona przez wujka Adama do wygodnych sań
z dzwoneczkami, a zamykał Mariusz z Moniką. Mariusz chwycił w biegu jakiś pręt żelazny i
uderzał nim o płozy sanek. Inni nie pozostawali w tyle i dzwonili, czym kto miał. Wszystkie
psy w okolicy zaczęły ujadać poruszone niezwykłym hałasem.
Kiedy zaczęło szarzeć, Mariusz ułamał jakąś suchą gałąź i przyczepił do niej swój
kolorowy szalik sygnalizując w ten sposób nietypowy pojazd na drodze. Żeby sygnał był
bardziej zauważalny, stanął na płozach i wymachiwał gałęzią wokół głowy.
- Chcesz fiknąć? - ostrzegła lojalnie Monika.
- Ja fiknąć? Żartujesz!
- Wypadki chodzą po ludziach.
- Ale nie po takich jak ja. Mnie nieszczęścia omijają - znowu zamachał szalikiem
uczepionym do suchej gałęzi. Potem coś krzyknął i...
To, co się stało potem, pamięć Moniki zarejestrowała chaotycznie i niedokładnie. Ktoś
wrzasnął przeraźliwie, kto to mógł być? Może ona sama na widok pękającego sznurka do
sanek i oddalających się pleców koleżanki jadącej przed nią, a może Mariusz, który złapał ją
za ramię dla utrzymania równowagi?
Nie mogła odtworzyć kolejności wydarzeń. Czuła się bardzo dziwnie, chyba tak jak
kosmonauta w stanie nieważkości albo pływak porwany prądem rzeki. Miała uczucie
kołysania, któremu towarzyszył tępy ból głowy. Nie wiedziała, czy to sen koszmarny, czy
koszmarna rzeczywistość.
Czegoś podobnego doświadczała po raz pierwszy w życiu.
Z maniackim uporem wracała do momentu zarejestrowanego w pamięci jako ostatni.
Chciała za wszelką cenę ustalić, czy najpierw pękł sznur od sanek, czy wdarł jej się w uszy
krzyk Mariusza? Bo to jednak krzyczał Mariusz. Teraz przypomniała sobie dokładnie.
Najpierw on dziko wrzasnął, potem oboje wywinęli koziołka, a potem... potem już nic, tylko
ten ból, szum w głowie i wrażenie, że pędzi gdzieś na oślep, bez steru, bez kierunku i bez
możliwości kontroli nad ruchami...
„Gdzie ja jestem?” - pomyślała wreszcie.
Najrozsądniej byłoby otworzyć oczy i rozejrzeć się, ale nie mogła. Powieki miała
ciężkie, jakby sklejone ze sobą. Pociągnęła nosem, wyczuła jakiś dziwny, trudny do
zidentyfikowania zapach.
„Chyba nie umarłam? - zaniepokoiła się. - Na pewno żyję, skoro potrafię myśleć, umarli
nie rozmyślają!”
Uspokojona poruszyła ręką. Pod palcami wyczuła gładkość pościeli. Kołdra była czymś
rozpoznawalnym, realnym, napawała optymizmem. Teraz ręka powędrowała ku oczom, długo
nie mogąc ich znaleźć. W miejscu, gdzie powinny się znajdować, wyczuła górę bandaży, a
ten nieustający, tępy ból wypływał gdzieś z wnętrza, spod nich.
Próba poruszenia głową zakończyła się wzmożoną falą bólu. Badała więc twarz
dotykając palcami ust, nosa, policzków. Stwierdziła, że bandaż zakrywa jej tylko jedno oko,
to, z którego promieniuje ten nieznośny ból. Drugie dało się otworzyć i mogła zobaczyć
wreszcie, gdzie się znajduje.
Wyglądało ona to, że jest w szpitalu. Albo w niebie, chociaż poruszająca się
bezszelestnie jak biały duch pielęgniarka przypominała bardziej ciotkę Lucypera niż anioła.
Druga ręka Moniki okazała się mniej sprawna, leżała na kołdrze, spowita bandażem,
trochę bolała, ale kontuzja nie była chyba groźna.
Sprawdzenie kończyn dolnych wypadło zadowalająco, obie były w porządku. A więc
sytuacja powoli zaczynała się wyjaśniać: największy niepokój budziła głowa.
„W najgorszym wypadku oślepnę na jedno oko” - pomyślała niefrasobliwie, nie wierząc
zresztą w taką ewentualność. Przypomniała sobie znowu koziołkującego Mariusza i
wzdrygnęła się w poczuciu winy. Bo to przecież jej wina, że nie pomyślała o założeniu
nowego, mocnego sznurka do sanek.
Nie wiadomo, co temu wariatowi się stało. Był w gorszej sytuacji: upadek z pozycji
stojącej był na pewno bardziej niebezpieczny.
„Żeby tylko nie pęknięcie podstawy czaszki” - pomyślała z trwogą. Słyszała kiedyś o
takim wypadku, był śmiertelny. Jeśli Kaczorowi stało się coś złego... to do końca życia będzie
miała wyrzuty sumienia. Trzeba zagadać tę herod-babę w pielęgniarskim czepeczku, może
wie, co z Mariuszem.
- Siostro...
Okrągła twarz pielęgniarki rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.
- No, nareszcie, oprzytomnieliśmy. Jak się czujemy?
- Świetnie, ale...
- Bardzo dobrze! Narobiłaś wszystkim strachu, dziewczyno. Mamusia truje się
kropelkami od kilku godzin, a tu, proszę, córeczka czuje się świetnie.
- Gdzie mama? - zawołała Monika nie myśląc więcej o Mariuszu.
- Czeka na korytarzu i co parę minut prosi o coś na uspokojenie. Jak dobrze pójdzie, ty
wstaniesz, a mama położy się do łóżka.
- Niech siostra poprosi mamę.
- Oho, zaraz poprosi. Odwiedziny chorych są dozwolone w niedziele i czwartki. Mogę
najwyżej donieść mamusi, że córka oprzytomniała i jest wesoła jak szczygiełek.
- Nieprawda, jestem smutna.
- Ale czujesz się świetnie?
- Nic podobnego. Okropnie!
- Szantażujemy służbę zdrowia?
- Nie szantażujemy, prosimy.
- Dlaczego ja mam takie miękkie serce? - rzuciła retoryczne pytanie pielęgniarka
wychodząc na korytarz. Za chwilę Monika poczuła na policzku coś ciepłego. To były łzy
mamy.
- Moniko... Moniko... - tylko tyle potrafiła z siebie wykrztusić.
- Czy ze mną jest źle, że tak się denerwujesz, mamusiu?
- Ach, córeczko! - wzdychała mama głaszcząc Monikę po zdrowej ręce.
- Do wesela wszystko się zagoi - prorokowała pielęgniarka. - Może pani spokojnie
wracać do domu. Na moją odpowiedzialność.
- Mieszkam poza Warszawą, pociąg będę miała dopiero rano.
- Co ja mam z panią robić do rana?
- Wyrzucić, nie widzę innej możliwości. Posiedzę na dworcu.
- No to niech pani już tu zostanie. Jakie to kłopoty z tymi dziećmi. Czy pomyślałaś, na
jaki niepokój naraziłaś matkę?
Monika chciała pokręcić głową, ale spod bandaża znów dał znać o sobie przejmujący
ból.
- Co jest właściwie ze mną? - spoglądała pytająco to na mamę, to na pielęgniarkę.
- Masz rozciętą brew, ale pan doktor Jabłoński tak ci ją pięknie zeszyje, że nawet
narzeczony niczego nie zauważy.
Wzmiankę o narzeczonym Monika puściła mimo uszu, zaniepokoiła się natomiast tą
rozciętą brwią. Przypomniała sobie nagle o swoich projektach na przyszłość. Nawet
najmniejsza blizna była dla aktorki niepożądana.
- Mniejsza o brew, to drobiazg, najważniejsze, żeby oko było w porządku - wzdychała
mama.
- Jaki drobiazg, co ty mówisz, mamusiu?! Ja nie mogę mieć żadnej szramy na czole. Nie
mogę, za nic!
- Nie denerwuj się, ślicznotko! Doktor Jabłoński ma złote ręce - siostra dyżurna mówiła
głosem niskim i chrapliwym, ale w uszach Moniki zabrzmiał on w tym momencie jak
najpiękniejsza muzyka.
- A co z Mariuszem, mamusiu?
- Z jakim Mariuszem?
- Kaczyńskim. Fiknęliśmy oboje z moich sanek. Co z nim?
- Nie mam pojęcia. Nic nie wiem o drugim wypadku. Zawiadomiono mnie, że jesteś na
stacji pogotowia ratunkowego, był to dla mnie wystarczający szok.
- Gdybyś mogła się dowiedzieć...
- Dobrze.
Monika chciała się unieść i pocałować mamę, ale tylko syknęła boleśnie.
„Czy to możliwe, żeby rozcięta brew tak wściekle bolała?”
- Mamo... Czy... oko nie jest uszkodzone? - spytała Monika przerażona.
- Nie myśl o tym, córeczko, rano zostaniesz dokładnie zbadana, wtedy będziemy
wiedzieli, jak jest naprawdę, ale to na pewno jakiś drobiazg.
Monika do białego rana nie zmrużyła zdrowego oka.
MARIUSZ
- No i co? Czego się dowiedziałeś? Odzyskała przytomność? - zasypano Mariusza
gradem pytań, kiedy nazajutrz zjawił się w szkole.
Kiwał głową potakująco, nie chcąc wdawać się w szerokie dyskusje. Jeszcze nie wrócił
do siebie po wczorajszym szoku. Takiego koszmarnego dnia, a właściwie nocy nie przeżywał
jeszcze nigdy w życiu. Wczorajszego wypadku można było uniknąć. To on, Mariusz, ponosi
winę za to, co się stało z Moniką. Gdyby siedział spokojnie, odczepienie sanek nie groziło
żadnymi poważniejszymi konsekwencjami, w najgorszym razie skończyłoby się na
przymusowym lądowaniu w stercie śniegu. To on jadąc w pozycji stojącej i tracąc
równowagę równocześnie chwycił odruchowo Monikę za ramię i ściągnął z sanek. Krzyknął
wtedy, ile sił w płucach, żeby zwrócić uwagę towarzyszy na ich efektowny upadek.
Efektowny! Zanim rozpędzona kawalkada sanek zatrzymała się, byli przez chwilę tylko
we dwoje, on oszołomiony niespodziewaną kraksą i Monika rozciągnięta na śniegu jak
gałgankowa lalka. Nie reagowała na wołania, leciała mu przez ręce, kiedy chciał ją podnieść,
a z rozciętego czoła sączyła jej się strużka krwi. Dopiero wtedy się przeraził. Skąd krew? W
pobliżu leżała gałąź z przywiązanym szalikiem. Był poplamiony krwią. Monika musiała
upaść na tę gałąź i rozciąć sobie czoło. Jego wina! Tylko i wyłącznie jego wina!
- No powiedz, ocucili ją na pogotowiu? - gorączkowała się Krycha. - A może umarła,
taka była blada.
- Głupio gadasz, jak zwykle! - wściekł się Mariusz.
- Przewieźli ją do szpitala w Warszawie. Dopiero późnym wieczorem odzyskała
przytomność.
- Wpuścili cię do szpitala? - zdziwiła się Bożena, i- Chyba podałeś się za członka
rodziny.
Co miał odpowiedzieć? Że warował pod szpitalem, aż doczekał się wyjścia pani
Zaniewskiej? Gdyby zaszła potrzeba, stałby tak parę dni i nocy, żeby tylko usłyszeć: „Życiu
Moniki nie grozi niebezpieczeństwo”.
Kiedy to usłyszał, miał chęć rzucić się pani Zaniewskiej na szyję. Rozkleił się
kompletnie i popłakał z radości jak dziecko, na koniec przyznał się, że gdyby Monice stało się
coś złego, on by sobie chyba życie odebrał. Pani Zaniewska popatrzyła na niego uważnie i
zapytała: - Czy to przypadkiem nie ty masz na imię Mariusz?
- Tak. Jestem Mariusz Kaczyński. Czy moje nazwisko coś pani mówi?
- Wszystko. Monika właśnie niepokoiła się o ciebie. Mówiła, że razem fiknęliście z
sanek. Okazuje się, że miałeś więcej szczęścia od niej.
Istotnie miał dużo szczęścia. Chociaż sto razy wolałby zamienić się rolami, być w
szpitalu, a nie pod szpitalem. Po tym wszystkim nie ma co liczyć na przyjaźń Moniki. Jak ona
musi go w tej chwili gorąco nienawidzić! I słusznie. Cóż on ma na swoją obronę? Nic! „Ja
tego nie chciałem, nie przewidziałem” - to żadne tłumaczenie.
- Ty masz szczęście, Kaczor! - klepnął go po plecach Adam. - Mało brakowało, żebyś
się również znalazł w szpitalu.
- Co ty wiesz o szczęściu? - odpowiedział Mariusz z roztargnieniem.
Po lekcjach, w których uczestniczył nie bardzo przytomnie, pobiegł do państwa
Zaniewskich. Niestety, nikt nie odpowiadał na niecierpliwy dźwięk dzwonka. Widocznie
rodzice Moniki byli jeszcze w pracy. Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w
cierpliwość. Łatwo powiedzieć! Jak tu być cierpliwym, kiedy wszystko sprzysięgło się
przeciw niemu? Hanka z Baśką zaczęły skakać sobie do oczu o jakieś głupstwo, zapytał, czy
postraszyć je kominiarzem, na co odpowiedziały tak serdecznym śmiechem, że musiał każdej
dać po kuksańcu.
- Powiem mamie, że bijesz kobiety - zagroziła Baśka.
- Nie kobiety, tylko smarkule.
- Bijesz i jeszcze obrażasz! W ładnym towarzystwie musisz się ostatnio obracać!
Powinszować!
- Baśka! Skończ tę dyskusję, nie mam zupełnie nastroju do żartów.
- Jakieś kłopoty?
- Zgadłaś.
- Było tak mówić od razu, a nie rwać się do bicia. Czy mogę ci w czymś pomóc?
- Możesz. Zabierz Hankę i zostawcie mnie w spokoju.
Wyszły lekko obrażone, ale Mariusz i tak nie mógł znaleźć sobie miejsca. Najpierw
radio sąsiadów grało bardzo głośno, potem obudził się Sławek i urządził taki koncert, że nie
było innego wyjścia jak ulotnić się z domu. Z kolei na podwórku ujadał pies, gdyż jacyś dwaj
malcy wsadzali patyki przez sztachety doprowadzając czworonoga do białej gorączki.
Chłopaków pogonił, Kajtka uspokoił głaszcząc po karku, następnie wyszedł na ulicę. Może
rodzice Moniki są już w domu? Może dowiedzieli się czegoś nowego o stanie jej zdrowia?
Państwo Zaniewscy byli przybici. Nie przywieźli ze szpitala dobrych nowin. To, co
wczoraj stanowiło tylko przypuszczenie, dziś stało się niemal pewnością: Monice groziła
utrata wzroku.
Mariusz zdrętwiał z przerażenia. Nie! Nie! Nie! Przesłyszał się chyba? Ona nie może
oślepnąć! To byłoby potworne! Za co? Dlaczego? I czemu właśnie ona ma ponosić skutki
jego lekkomyślności? Musi być jakaś sprawiedliwość na świecie! Musi! Trzeba coś zrobić,
żeby cofnąć ten straszny wyrok. Niech się z nim stanie coś najgorszego, niech go dotknie
najsurowsza kara, byle ona wyszła szczęśliwie z tej historii. A może lekarze się mylą? Może
pierwsze badanie wypadło niepomyślnie, natomiast dalsze przyniosą poprawę sytuacji?
Przecież medycyna zna wiele nieprawdopodobnych przypadków, cudownych uzdrowień,
będących zaskoczeniem dla samych lekarzy. Może stanie się cud...
- Siadaj, chłopcze! - pan Zaniewski podsunął Mariuszowi krzesło. - Blado wyglądasz.
Szklanka herbaty dobrze ci zrobi.
- Nie, dziękuję! - odparł żywo.
Nie byłby w stanie przełknąć ani łyka. Usiadł, choć miał świadomość, że jest intruzem,
natrętem. Rodzice Moniki z pewnością chcieliby w takiej chwili być sami. Ale usłyszana
wiadomość odebrała Mariuszowi wszystkie siły, nie mógł ruszyć się z miejsca.
- Zmartwiła cię ta wiadomość? - zapytał pan Zaniewski, obrzucając go spojrzeniem.
Mariusz kiwnął głową, choć słowo „zmartwił” było w tym wypadku za słabe, nie
oddające ani w części stanu jego ducha. Był po prostu zdruzgotany, ale czy ojciec Moniki
może to zrozumieć? Przecież nie wie, kim Monika jest dla Mariusza...
A kim właściwie jest? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, pani Zaniewska
przyszła z trzema szklankami parującej, aromatycznej herbaty. Wtedy poderwał się z krzesła.
- Ja przepraszam za to najście, wiem, że chwila jest nieodpowiednia do składania wizyt,
proszę mi wybaczyć, pójdę już.
- Siadaj! - zmusił go pan Zaniewski. - Przyszedłeś dowiedzieć się o zdrowie Moniki, nie
ma w tym nic niewłaściwego. Pij herbatę!
Mariusz długo mieszał cukier, dzwoniąc łyżeczką o brzeg szklanki, potem zmusił się do
wypicia kilku łyków. Zrobiło mu się ciepło i nagle, nieoczekiwanie dla samego siebie,
powiedział:
- A ja nie wierzę, że Monika straci wzrok. Po prostu nie wierzę! - powtórzył z
przekonaniem, widząc pytające spojrzenie państwa Zaniewskich.
- Toś szczęśliwy! - uśmiechnął się smutno ojciec Moniki, a mama tylko ciężko
westchnęła.
- Jutro jest dzień wizyt w szpitalu, może zechcesz ją odwiedzić? - spytała.
- Dobrze. Postaram się być - przyrzekł.
W domu przez cały wieczór milczał wyłączając się, na ile to było możliwe, z życia
rodzinnego. Rozmów nie podtrzymywał, pytania zbywał lakonicznymi odpowiedziami, na
zaczepki nie reagował.
Ciotka przyglądała mu się podejrzliwie, ale o nic nie pytała. Lubił ją za tę delikatność.
Jedynym sposobem odizolowania się od otoczenia było wsadzenie nosa w książkę. Tak
też uczynił. Udawał, że czyta, a myślami był przy Monice. W dalszym ciągu nie opuszczało
go poczucie winy za spowodowanie wypadku i gotów byłby ponieść każdą ofiarę, żeby tę wi-
nę zmazać.
Jednocześnie miał dziwną, na niczym nie opartą pewność, że wszystko będzie dobrze,
że wzrok Moniki uda się uratować. Wierzył w możliwość przekupienia losu jakąś obietnicą,
przyrzeczeniem... Nim Monika wróci do szkoły, upłynie trochę czasu, będzie miała zaległości
i zapewne przyda jej się pomoc koleżeńska. Jaki stąd wniosek?...
- Coś taki pracuś? - dopytywała Baśka, nie przyzwyczajona do widoku Mariusza
schylonego tak długo nad książką.
- Wadzi ci?
- Nie wadzi, ale... - tu zniżyła głos - mama powiedziała, że wziąłeś się do nauki, bo...
- ...bo co? - najeżył się, sądząc, że został rozpracowany, zanim zdążył powziąć
stanowcze postanowienie. Mało brakowałoby, a trzasnąłby książką o podłogę.
- ...bo jak będziesz miał dobre stopnie, to zostaniesz u nas, a jak złe...
- Baśka! Pilnuj swoich stopni, dobra?
- Nie musisz mnie pouczać, radzę sobie sama.
- To baw się lalkami, kiedy nie masz poważniejszych zmartwień.
- Wiesz, ostatnio jesteś nie do wytrzymania.
- Masz rację. Zjeżdżaj więc czym prędzej, póki jeszcze panuję nad sobą.
Baśka zagrała mu na nosie, ale w końcu dała spokój. Teraz już mógł bez przeszkód
zagłębić się w mroki historii.
MONIKA
Najgorsza na świecie jest niepewność. Co w końcu z tym okiem? Dlaczego lekarze nic
jej nie chcą powiedzieć? Nie można zrobić najlżejszego ruchu głową, bo ostry, przeszywający
ból zaraz daje znać o sobie.
Zszywanie rozciętej brwi Monika ma już za sobą. Takie operacje mogłaby przechodzić
co dzień, tyle że kiedy znieczulenie przestało działać, powróciły dolegliwości i złe
samopoczucie. Boli cała lewa połowa twarzy.
- Jeszcze długo będzie dokuczać - stwierdza ze znajomością rzeczy pielęgniarka, która
objęła dyżur popołudniowy. - Nawet po zdjęciu szwów potrafi od czasu do czasu zaboleć.
„Więc to rozcięta brew daje znać o sobie, oko może być w porządku!” - pocieszała się
Monika, żeby za chwilę znowu wpaść w skrajny pesymizm. Postanowiła, że po obchodzie
lekarskim poprosi o wyjaśnienie, czy nastąpiło u niej uszkodzenie wzroku, czy nie, ale,
niestety, znów dostała wymijającą odpowiedź. Siostra, która właśnie objęła dyżur, była mało
przystępna w przeciwieństwie do poprzedniej i na wszystkie indagacje Moniki odpowiadała,
że ma cierpliwie czekać. Pytanie, jak długo można?
Czas wlókł się w nieskończoność, godzina za godziną płynęły ospale, nie było nic do
roboty. Z przyjemnością poczytałaby sobie, przecież drugie oko było zdrowe, ale konieczność
nieruchomego trzymania głowy uniemożliwiała to.
W tej sytuacji pozostawało wpatrywanie się w sufit i liczenie baranów dla odpędzenia
smutnych myśli. Wczoraj sądziła, że najgorsze, co mogło ją spotkać, to blizna po rozcięciu
brwi, dziś gotowa była się zgodzić na najdłuższą szramę, byle tylko uratować wzrok! Świat
oglądany jednym okiem tracił wiele na wartości.
Liczenie baranów okazało się czynnością bardzo monotonną, nie dającą żadnej
satysfakcji, jedyne, co dopingowało Monikę - to ciekawość, do ilu dociągnie. Przy setce miała
już dość, przy trzystu chciała powiedzieć: „koniec!”, ale załamała się dopiero przy czterysta
osiemdziesiątym siódmym baranie.
Już lepiej pozwolić bujać swobodnie myślom, nawet jeśli nie są zbyt różowe.
Następny dzień nie przyniósł również nic nowego, tyle że był to dzień odwiedzin i
rodzice stawili się oboje, mama obładowana mnóstwem paczuszek z łakociami, ojciec z dobrą
miną robioną na siłę. Monika aż jęknęła, przewidując, że szpitalna szafka nie pomieści
wszystkiego.
- Żebyś miała czym poczęstować gości, którzy cię odwiedzą.
- Żartujesz, mamusiu! Kto miałby mnie odwiedzać? Najwyżej lekarz albo pielęgniarka.
- Radzę się przygotować na wizytę kogoś z zewnątrz - szepnął tajemniczo ojciec -
poprawić uczesanie, poćwiczyć niewymuszony uśmiech.
- Będę pozować do fotografii czy kamery telewizyjnej? Przecież nie urodziłam
pięcioraczków.
- Wybiera się do ciebie ktoś z klasy.
- Kto?
- Ktoś, kogo bardzo interesuje stan twojego zdrowia.
- Pani Lipińska?
- Za parę minut się dowiesz, trochę cierpliwości. Czy chcesz, żebyśmy sobie poszli?
- Ależ nie! Zostańcie! Nie zostawiajcie mnie samej.
Teraz wskazówki zegara biegły szybko, stanowczo za szybko. Monika odzywała się
niewiele, mama również była milcząca, wpatrywała się z troską w córkę i widać było, że targa
nią niepokój. Jedynie ojciec usiłował nadrabiać miną, ale i jemu słabo to wychodziło.
Wszyscy troje byli markotni.
- Wybacz, córeczko, że nie potrafię cię dzisiaj niczym rozweselić - tłumaczył się ojciec.
- Nieważne, tatusiu, wystarczy, że przyszliście, że nie jestem sama. Nie musicie wcale
zabawiać mnie rozmową.
Mówiła prawdę, już sama obecność rodziców była dla niej radością, pozwalała
zapomnieć, oderwać się od niewesołej rzeczywistości. Miała przed sobą tyle pustych godzin,
które będą oczekiwaniem na kolejną wizytę, że te minuty spędzone z najbliższymi wydawały
jej się nad wyraz cenne.
Czas uciekał, a ten ktoś z klasy nie zjawiał się.
- Spóźnialski - stwierdził ojciec, spoglądając na zegarek. - Po siedemnastej nie zostanie
wpuszczony.
„Spóźnialski? To chyba nie może dotyczyć pani Lipińskiej?” - pomyślała Monika.
Minęła siedemnasta i nikt się nie zjawił.
- Zabierz, mamusiu, z powrotem te dobre rzeczy, mnie zostaw tylko kukułki -
powiedziała Monika markotnie. Przykro jej było, że ten „ktoś” nie przyszedł.
Mama zaczęła się żegnać, ojciec przykazywał być dobrej myśli. Wtedy weszła salowa i
podała Monice bukiet zawinięty w bibułkę.
- Od kogo to?
- Mówił, że będziesz wiedziała - salowa uśmiechnęła się znacząco.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że ten kolega, o którego wtedy pytałaś, jest cały i
zdrowy, mimo że pierwszego dnia stał przed szpitalem kilka godzin na mrozie, czekając na
wiadomość, co z tobą - powiedziała mama.
- Mariusz?
- Mariusz Kaczyński - przytaknął ojciec, pomagając Monice wysupłać z bibułki
czerwone róże.
MARIUSZ
- Znowu wychodzisz? - gderała ciotka zastanawiając się, jakie wymyślić zajęcie dla
zatrzymania Mariusza w domu.
- Tak, wychodzę, będę z powrotem za godzinę.
- Ciągle przesiadujesz u Adama?
- Nie, ostatnio u Roberta.
Robert to był ojciec Moniki. Mariusz codziennie biegał do państwa Zaniewskich z
nadzieją, że usłyszy dobrą nowinę, i codziennie odchodził z ciężkim sercem. Jeszcze
przeprowadzano konsultacje i sprawa nie posuwała się naprzód. Co za koszmar! Tym razem
był w domu jedynie pan Zaniewski.
- Zrobiłeś zawód Monice - powiedział z wyrzutem. - Zapowiedziałeś swoje przyjście,
czekała, czekała i nie doczekała się. Czemu zawiodłeś?
- Stchórzyłem - przyznał się ze skruchą. - Stchórzyłem w ostatniej chwili.
- Dlaczego? Przecież to był oficjalny dzień odwiedzin. Każdy miał prawo wstępu.
- Nie o to chodzi. Ja po prostu... bałem się spotkania z Moniką
- Żartujesz.
- Wiem, że to brzmi śmiesznie, ale niewiele mogę powiedzieć na swoją obronę. Może
kiedyś uda nam się wrócić do tej rozmowy. Bardzo bym tego pragnął...
Ojciec Moniki spojrzał na niego uważnie i dopiero po dłuższej chwili zapytał:
- Czy ty lubisz Monikę?
Mariusz znalazł się w pułapce. Na tak bezpośrednio postawione pytanie mogła być
tylko jedna odpowiedź: „tak” lub „nie”. Chwilę milczał, ale w końcu rzucił odważnie, patrząc
prosto w oczy panu Zaniewskiemu:
- Tak, lubię!
Dopiero kiedy głośno wypowiedział te słowa, nabrały one właściwego znaczenia. Nigdy
do tej pory nie określał jasno swojego stosunku do Moniki. Nawet przed sobą samym. Myślał
o niej często, czasem z niechęcią i złością, kiedy indziej z sympatią i szacunkiem, a ostatnio z
wielką serdecznością i współczuciem. O tak! Lubił ją, a może nawet coś więcej... - To dobrze
- powiedział pan Zaniewski. - Teraz Monika będzie potrzebowała dowodów przyjaźni
bardziej niż kiedykolwiek dotąd.
- Na mnie zawsze może liczyć! - zapewnił Mariusz gorąco i poczuł się jak po złożeniu
uroczystej przysięgi.
Niebawem wróciła z Warszawy pani Zaniewska. Była ogromnie poruszona.
- Monikę przewieziono do kliniki okulistycznej. Została tam dokładnie przebadana.
Powiedziano mi, że istnieje szansa na uratowanie oka, jeśli wyrazimy zgodę na operację.
Podejmiemy ryzyko? - spojrzała na męża pytająco, szukając u niego rady i oparcia. Mariusz
poczuł suchość w gardle, miał wrażenie, że jakaś pętla zaciska się ciasno wokół jego szyi.
Gdyby musiał teraz coś powiedzieć, z pewnością nie potrafiłby wydać głosu. Myśl, że rodzice
Moniki mogą nie zgodzić się na operację- poraziła go jak prąd elektryczny. Rzucił błagalne
spojrzenie na pana Zaniewskiego.
- Mówisz, że jest szansa? - zaczął pan Zaniewski. - Jak duża?...
- Któż to wie? Operacja może się udać, a może się nie udać. Co robić, co robić?... Ja
zupełnie tracę głowę...
- Postaraj się uspokoić, kochanie. Mamy jeszcze trochę czasu do zastanowienia.
Chociaż... Nad czym tu się zastanawiać? Jestem jak najdalszy od podejmowania pochopnych
decyzji, ale przecież brak zgody na operację równa się częściowej utracie wzroku przez
Monikę. Jeśli istnieje szansa, choćby niewielka, musimy z niej skorzystać. Inaczej
mielibyśmy wyrzuty sumienia do końca życia.
- Tak, tak, masz rację... Nie ma chyba innego wyjścia, trzeba zaryzykować. Żeby
chociaż Monika dostała się w ręce dobrych lekarzy!
Mariusza, który już odetchnął, słysząc, że państwo Zaniewscy skłaniają się ku
podpisaniu zgody na operację, znowu ogarnął strach.
- W Warszawie chyba są dobrzy specjaliści, którym można zaufać...
- W tych sprawach nigdy nie ma gwarancji. Lekarz też jest tylko człowiekiem i może
popełnić omyłkę. Gdybym przynajmniej znał jakiegoś dobrego okulistę...
- Trudno. Musimy podpisać zgodę, czy możemy postąpić inaczej?
- Tak! Ale ta straszna niepewność.
- Nasza niepewność jest tu najmniej ważna. Nie my się liczymy, tylko Monika. Musimy
zaufać lekarzom, nic więcej zrobić nie możemy...
„Musimy zaufać lekarzom, musimy zaufać lekarzom!” - brzęczało w uszach
Mariuszowi przez całą powrotną drogę. „Nic więcej nie możemy zrobić” - powtarzał słowa
pana Zaniewskiego, ale nie czuł się uspokojony, zwolniony od odpowiedzialności.
Miał wrażenie, że szansa uratowania wzroku Moniki uzależniona jest od jego
postanowienia, iż opanuje bieżący materiał szkolny na tyle, by udzielić jej pomocy w
nadrobieniu zaległości.
Rzucił wyzwanie losowi i los mu dotychczas sprzyja, ale szansa to jeszcze nie
gwarancja udanej operacji. Dowiedział się przed chwilą, że każda operacja jest ryzykiem, a
lekarz tylko człowiekiem, któremu może się coś nie udać. Ale Mariusz wie, że istnieje pewna
furtka, pewien sposób, by nadarzającą się szansę znacznie zwiększyć.
Cóż z tego, że aż skóra na nim cierpnie, gdy pomyśli, do czego zmusza go ten
bezlitosny los, cóż z tego, że wolałby schować głowę w piasek i za ojcem Moniki powtórzyć:
„Nic tu więcej zrobić nie możemy!” Niestety, Mariusz tak powiedzieć nie może, bo wie, że to
byłoby karygodnym uchylaniem się od spełnienia powinności. I choć wszystko się w nim
buntuje, wie, że pokona wewnętrzne opory i podejmie się tej najtrudniejszej w jego życiu roli.
Wlókł się ze spuszczoną głową jak zbiedzona szkapa dorożkarska, nie poznając nikogo
na ulicy, a kiedy stanął przed domem ciotki, nie miał siły nacisnąć klamki. Gdy pomyślał, w
jaki harmider i młyn wpadnie, coś go odrzuciło. Ostatnio Jola stale się naprzykrzała, żeby ją
brał „na barana”, Hanka chce, żeby jej ciągle coś rysował w zeszycie, a Baśka wpadła w szał
rozwiązywania krzyżówek i bez przerwy odwołuje się do jego pomocy.
Dotychczas czuł się w takiej atmosferze wyśmienicie, lubił swoje smarkate kuzynki,
mógł się z nimi przekomarzać godzinami, ale od paru dni ten najmilszy dla niego dom stał się
nie do zniesienia. „Spokoju, spokoju!” - marzył, rad się skryć w mysią dziurę, byle jak
najdalej od ludzkich, nawet wyjątkowo życzliwych oczu. Pytanie, czy takie miejsce znajduje
się gdziekolwiek na świecie?
Zawrócił sprzed furtki i poszedł w kierunku przystanku autobusowego. Niech będzie, co
ma być, i to jak najszybciej! Po co zwlekać, kiedy tej przykrości nie da się uniknąć.
Mimo bohaterskiego postanowienia, aby natychmiast przystąpić do działania, modlił
się, by jazda autobusem trwała jak najdłużej albo - jeszcze lepiej - nie miała końca. Marzenie
patroszonej sardynki! Nim się obejrzał, już zobaczył przez okno mury wzdłuż toru
wyścigowego na Służewcu, za chwilę tramwaj skręcający na pętli i sznur autobusów
miejskich, sunących gęsiego. Chciał czy nie chciał, już był w Warszawie. Wysiadł na
przystanku „na żądanie” i wskoczył w czerwony autobus. Jak na złość był to pośpieszny.
Wszystko dziś „sprzyjało” Mariuszowi, działało za niego, prowadziło za rękę. Nie wiadomo
kiedy, znalazł się przed domem matki.
Pod furtką stał długo, chyba całą wieczność. Pewnie zamarzłby tam na stojąco, gdyby
nie gosposia, która pojawiła się na ganku. - Czemu nie wchodzisz? - zawołała. - A to się pani
doktor ucieszy!
„Ucieszy?” - pomyślał ze zdziwieniem. Więc byli jeszcze na świecie ludzie umiejący
się cieszyć? No tak. Świat jest bezlitośnie obojętny na cudze nieszczęścia. Kogo to wzrusza,
że Mariusz Kaczyński ma niesłychanie ciężkie zadanie do pokonania, że nie może opanować
drżenia i truchleje na myśl o wydobyciu głosu z gardła.
Nikogo to nie obchodzi. Matka się po prostu ucieszy na jego widok! Jakby przyjechał z
grzecznościową wizytą. Obłęd!
- Byłam przekonana, że nie dostałeś mojego listu, ponieważ tak długo i bezskutecznie
czekałam na odpowiedź. A ty zjawiasz się sam! To bardzo dobrze! Rzeczywiście, nie
wszystko da się załatwić listownie - matka była naprawdę uradowana.
Mariusz czuł się jak przybysz z obcej planety i choć usiłował kojarzyć prawidłowo,
zupełnie nie pojmował, o jaki list chodziło.
- Rozmawiałeś już z ciotką?
O czym niby miał rozmawiać? Czego ta matka od niego chce?!
- Wiem, że jesteś bardzo przywiązany do niej, do dziewczynek, do całego domu, oni też
cię bardzo kochają, ale przecież twoje miejsce jest przy mnie, jesteś moim dzieckiem... Ciotka
zgadza się ze mną, sama jest matką, dlatego mnie rozumie. Rozmawiała już z tobą na ten
temat?
Ach, więc o to chodzi! Matka myśli, że przyjechał u niej zamieszkać. Czemu wcześniej
nie zastanowił się nad dwuznacznością sytuacji? Głupia sprawa! Jak teraz prosić o pomoc?
Wstyd zalał mu policzki. Żeby wyjść z honorem, powinien powiedzieć cokolwiek, jakiś
banał, na przykład, że ciotka przysyła pozdrowienia. I cześć! Wycofać się póki czas.
Ale to „coś”, co sprowadziło go w te progi, nie pozwoliło mu zdezerterować. Musiał
pokonać wszelkie opory i zniżyć się do prośby.
- Mamo, potrzebuję twojej pomocy...
- Jakieś kłopoty pieniężne? Żaden problem, chętnie temu zaradzę!
„Pieniądze!” Dlaczego ona nic nie rozumie? Gdyby nie miał pieniędzy, wolałby
wagony z węglem rozładowywać niż zwrócić się do niej. Jak to powiedzieć, jak wyrazić
swoją prośbę o coś, co jest takie ważne, najważniejsze w tej chwili?
Na stół wjechała taca z aromatycznie parującą herbatą i jakieś kruche ciasteczka.
- Przemarzłeś, drżysz. Herbata postawi cię na nogi.
- Mamo, ja nie potrzebuję żadnych pieniędzy! - wyrzucił gwałtownie, postanawiając, że
„raz kozie śmierć”. - Chodzi o coś... o coś takiego, w czym nikt inny nie może mi pomóc,
tylko ty.
- Ależ oczywiście, pomogę ci we wszystkim, jeśli to będzie w mojej mocy.
- Widzisz... ty masz znajomości wśród lekarzy, a wydarzyła się taka historia...
- Kto chory? Ciotka, wujek czy któreś z dzieci?
- Nikt z rodziny. Jedna z koleżanek z naszej klasy; miała wypadek i może stracić oko.
Jej rodzice nie znają żadnego dobrego okulisty, a podobno twój mąż jest specjalistą...
- Czy sądzisz, że najlepszy nawet specjalista może sprawić cud? Czy rodzice tej
dziewczynki przysłali cię do mnie?...
- Nikt mnie przysyłał, nikt mnie o nic nie prosił. Przyszedłem sam, bo to jest bardzo
ważne, bardzo ważne!...
- Mariusz! Ty jesteś chory. No, tak! Głowa rozpalona, ręce spocone, chyba masz
gorączkę.
- Nic mi nie jest, rozgrzałem się herbatą, i to wszystko! Mamo!... Jeśli ona straci wzrok,
to ja zwariuję!...
Matka popatrzyła na niego badawczo.
- Uspokój się, kochanie! Sprawa jest poważna, ale nie można podchodzić do niej aż tak
emocjonalnie. Domyślam się, że ta koleżanka to ktoś wyjątkowy i ważny, ale...
- Nic nie rozumiesz! Nic a nic! Bo i skąd możesz wiedzieć, że to ja jestem wszystkiemu
winien, że przeze mnie ona może stracić oko, że gdyby się stało, to ja... Mamo!...
- Uspokój się, synku, uspokój! - głaskała go po włosach, a kiedy wreszcie przyszedł
trochę do siebie, powiedziała: - Spróbujmy ustalić, co jest tej dziewczynce. Opowiedz mi, jak
doszło do wypadku.
Mariusz przedstawił sprawę z najdrobniejszymi szczegółami.
- Nie gryź się, chłopcze! - powiedziała matka wysłuchawszy uważnie jego relacji. - To
był paskudny zbieg okoliczności, nie widzę tu twojej winy.
- A ja widzę! Wiem, że to przeze mnie”, i nie zaznam spokoju do końca życia, jeśli
ona...
- W którym szpitalu teraz się znajduje?
- W klinice okulistycznej.
- Jak się nazywa ta dziewczynka?
- Monika. Monika Zaniewska.
Matka zapisała w notesie potrzebne informacje, obiecując zrobić wszystko, co będzie w
jej mocy. Mariusz odetchnął. Zrobiło mu się nieco lżej na duszy i powoli zaczęła wstępować
w jego serce otucha. Może jeszcze wszystko zakończy się pomyślnie? Powierzenie matce
sprawy Moniki było w tej sytuacji najmądrzejszym posunięciem. Teraz mógł spokojnie po-
wtórzyć za panem Zaniewskim: „Nic już więcej zrobić nie możemy”.
- Mariuszku! - powiedziała matka całując go na pożegnanie. - Pamiętaj, że czekam na
ciebie, a drzwi tego domu zastaniesz otwarte o każdej porze.
Kiwnął głową i nacisnął czapkę na uszy. W tej chwili nie czuł dawnego buntu ani urazy,
którą tak długo chował w sercu. Zawziętość narastająca w nim latami jakby zaczynała
ustępować. Wyszedł w mróz i ciemność z postanowieniem przemyślenia propozycji matki.
MONIKA
- Szczęściara z ciebie, musiałaś się w czepku urodzić - powiedział lekarz, który miał
obchód tego dnia. - Nie zgadniesz, w czyje ręce cię oddaję.
- Znowu? - jęknęła Monika.
Czuła się jak puchar przechodni, przekazywany z rąk do rąk. W ciągu kilkunastu dni
poznała chyba z pięciu lekarzy. Każdego z nich w jakimś sensie polubiła, ale najbardziej tego
ostatniego. Miał pogodną, życzliwie uśmiechniętą twarz i budził zaufanie.
- Ja nie chcę! - próbowała grymasić jak dziecko.
- Jak się dowiesz, kto przejmuje nad tobą opiekę, zmienisz zdanie.
- Na pewno nie!
- Dziewczyno, będzie cię operował sam doktor Staszkiewicz! No i co teraz powiesz?
- Nic. Co za różnica czy doktor Staszkiewicz, czy doktor Iksiński. Ja bym wolała...
- Monika! Bardzo cię lubię i dobrze ci życzę. Powtarzam: wygrałaś los na loterii. Jeśli
doktor Staszkiewicz zainteresował się twoim przypadkiem, sukces murowany. Głowa do
góry, wszystko będzie o'key!
- Kiedy... kiedy idę pod nóż?
- Ooouuu! - skrzywił się z niesmakiem doktor. - Co za przeraźliwy zwrot: „pod nóż”!
To nawet nie będzie operacja, raczej towarzyskie spotkanie. Wyobraź sobie, że szpital to coś
w rodzaju klubu.
- Dziękuję za taki klub, gdzie przebywa się z konieczności.
- Wiele rzeczy robimy z konieczności, nawet o tym nie myśląc. Na zabawy chodzisz z
konieczności, bo tylko w ten sposób wesoło spędzisz czas, po ciekawą książkę sięgasz z
konieczności, bo tylko w niej szukasz czegoś pasjonującego. Obecność w naszym szpitalu
potraktuj również jako jedną z podobnych konieczności.
- Och! Jakbym chciała, żeby było po wszystkim. Liczę już nie godziny, ale minuty do
operacji.
- Do spotkania z doktorem Staszkiewiczem. Życzę przyjemnego czekania.
Pospieszył do swoich obowiązków. A Monikę opadły niewesołe myśli. Widocznie jest z
nią źle i operacja będzie skomplikowana, kiedy „sam doktor Staszkiewicz” zainteresował się
jej przypadkiem. - Boisz się? - zapytała leżąca w tym samym pokoju starsza pani, której
zdejmowano kataraktę.
- A pani się nie bała?
- Jeszcze jak się bałam, ale pomyślałam sobie: „dlaczego nie zaryzykować?” Co miałam
do stracenia? Na jedno oko nic nie widziałam, na drugie z każdym dniem coraz słabiej.
Doktorzy robili nadzieję, że po operacji będę czytać gazetę i robić szydełkiem, no więc
zaryzykowałam.
- Już pani może czytać?
- O, nie tak zaraz. Jeszcze przez kilka tygodni muszę się oszczędzać, ale podobno
zabieg się udał.
- Kto panią operował?
- Nie wiem, jak się ten doktor nazywał. Może córka będzie wiedziała. Ja tu nikogo nie
znam.
Po południu przyszła córka starszej pani. Znała oczywiście nazwisko lekarza
operującego matkę, znała wszystkich i była doskonale zorientowana, który lekarz jest dobry,
który zły.
- Ciebie też czeka operacja? Niech twoi rodzice poproszą, a właściwie zażądają doktora
Białka. To najlepszy okulista w tym szpitalu. Jak on się weźmie do kogoś, wynik murowany.
Właśnie mamę operował. Ja to załatwiłam. Powiedziałam, że nikomu innemu nie pozwolę
matki tknąć. Poskutkowało! Ale co tobie właściwie jest?
- Miałam wypadek.
- I co sobie zrobiłaś?
- Nie wiem.
- No tak! Doktorzy nigdy nie powiedzą pacjentowi, co mu jest. Ostrożniacy! Ja bym na
twoim miejscu zażądała szczegółowych informacji. Człowiek ma prawo wiedzieć, dlaczego
tną go.
- Jak dobrze pójdzie, mogę stracić jedno oko.
- Jak dobrze pójdzie! Chce ci się żartować. Proś o doktora Białka. Ja ci radzę!
- Nie mogę. Muszę się podporządkować.
- Nic nie musisz! Rodzice powinni stanowczo postawić sprawę. Niech idą do
ordynatora i nie ustąpią, aż się zgodzi. Z lekarzami trzeba twardo, inaczej będą cię mieli za
nic i zlecą operację byle partaczowi.
- Czy pani słyszała o doktorze Staszkiewiczu? To on ma mnie operować.
- Staszkiewicz? Chyba nie Tadeusz?
- Nie wiem. Pierwszy raz słyszę to nazwisko. Podobno wygrałam los na loterii, że taka
sława zainteresowała się moim przypadkiem.
- No, no! Jeśli naprawdę mówisz o Tadeuszu Staszkiewiczu, to rzeczywiście wygrałaś
los na loterii. Przecież to sława jakich mało. Przyznaj się, twój ojciec to wysoka szyszka?
- Nie. Jest raczej średniego wzrostu.
Pani zamilkła urażona, a Monika rozmyślała i rozmyślała, dlaczego ten sławny doktor
Staszkiewicz zainteresował się właśnie jej przypadkiem? Czyżby był tak wyjątkowy, że aż
wymagający specjalnego traktowania? Może zostanie opisany w gazetach i przyniesie jej
rozgłos? Przecież chciała zadziwić świat czymś niecodziennym, okazja właśnie się nadarzała,
tylko że nie o takiej sławie Monika marzyła.
Pierwszy raz od wielu dni pomyślała o Poli Raksie. W otrzymanie odpowiedzi na list
już nie wierzyła. Nie bardzo nawet pamiętała, o czym pisała. W tej chwili wszystko było
nieaktualne i nierealne. Z trudem uświadomiła sobie, że jej koledzy pracują, rozwiązują
zadania, piszą wypracowania, posyłają sobie ściągi na klasówkach, podczas gdy ona próżnuje,
wyłączona całkowicie ze szkolnego rytmu, można powiedzieć „wyrzucona za burtę”.
Minęło właśnie półrocze, nastąpiło podsumowanie stopni, ktoś tam zajął pierwsze
miejsce, ktoś drugie, trzecie i tak dalej... a Monika była nieklasyfikowana.
Bardzo śmieszne wydało jej się teraz ubieganie o stopnie, dziecinadą rywalizacja o
zajęcie lepszego miejsca. Teraz miała inne niepokoje. Ważniejsze. Czy będzie w ogóle
pamiętać za kilka czy kilkanaście lat, jakie miała stopnie w liceum, natomiast strach, który nią
targa w tej chwili, będzie chyba pamiętała do końca życia. Och! Kiedy przyjdą rodzice?
Przyszła pani Lipińska z Krystyną i Bożeną, przekazując pozdrowienia od całej klasy.
MARIUSZ
„Jutro o jedenastej” - zadepeszowała matka zgodnie z jego prośbą.
A więc już jutro! Nareszcie coś się dzieje! Ostatnie dni, będące jednym wielkim
oczekiwaniem, wyczerpały do ostateczności nerwową wytrzymałość Mariusza. Chodził jak
lunatyk, rozmów unikał, ażeby oderwać się od dręczącej rzeczywistości, uciekał do książek.
Na operację Moniki czekał jak na wyrok. Jeśli zakończy się pomyślnie - uniewinnienie, jeśli
nie... skok z mostu albo coś w tym rodzaju.
„Jutro o jedenastej, jutro o jedenastej”... - powtarzał w myśli, jakby się bał, że zapomni.
Matka stanęła na wysokości zadania. Skłoniła swego sławnego męża do zajęcia się
Moniką. A skoro on wziął w swoje ręce sprawę, wygrana była pewna. Mariusz w to wierzył i
tylko dzięki temu jakoś się trzymał. Po ustaleniu diagnozy istniało pięćdziesiąt procent
pewności, że operacja się uda, drugie pięćdziesiąt stanowił autorytet sławnego doktora
Staszkiewicza. Mimo że jest taki sławny, nie odmówił pomocy Monice, która jest przecież dla
niego obcą osobą, anonimowym przypadkiem w medycynie. Nie ulega wątpliwości, że zrobił
to dla matki, matka dla Mariusza, a dopiero Mariusz był tym, któremu tak bardzo leżało na
sercu dobro Moniki.
Stworzony w ten sposób łańcuch dobrej woli połączył ich wszystkich wspólnym
solidarnym dążeniem, a solidarność Mariusz zawsze cenił wysoko. Żal do matki, podsycany
uparcie przez całe lata, pomału wyparowywał, tracił na ostrości, a zadawnione pretensje
stawały się coraz mniej ważne. W opinii ciotki był egoistą, w opinii własnej szczeniakiem o
wąskim zasięgu widzenia świata. Trzeba było porządnego wstrząsu, żeby szerzej otworzył
oczy.
„Jutro o jedenastej!” Czym zapełnić godziny dzielące dziś od jutra? Drażni grające
radio, złoszczą rozbrykane kuzynki. Czy nigdy nie nadejdzie wieczór?
Sny miał niespokojne, męczące. Dopiero nad ranem usnął twardo, z trudem dając się
dobudzić. Do szkoły poszedł jakby nigdy nic, ale po dwóch lekcjach uciekł, nie reagując na
wołania woźnej.
Co tam woźna! Samemu dyrektorowi nie dałby się zatrzymać. Przed kliniką był o wpół
do jedenastej. Jeszcze całe pół godziny! Zaczął nerwowo spacerować wzdłuż muru
okalającego szpital. Za tym murem znajdowała się Monika czekająca w podobnym napięciu
jak on wybicia godziny jedenastej.
Musiała w tej chwili czuć się okropnie, a Mariusz nic nie mógł dla niej zrobić.
Bezsilność jest rzeczą straszną! A może spróbować wedrzeć się do jej pokoju? Co mu zrobią?
Najwyżej wyrzucą na zbitą twarz. Zaryzykować?
Tylko co powie Monice, jeśli nawet uda mu się do niej dostać? Trzymaj się? To dobre
na co dzień zamiast pożegnania albo w jakiejś banalnej sytuacji, ale w tak poważnym
przypadku jak operacja oka, oklepane „trzymaj się” było zupełnie nie na miejscu. Natomiast
tego, co chciałby jej powiedzieć, co tkwiło głęboko w sercu, nie potrafiłby nazwać słowami.
Czas wlókł się niemiłosiernie, zupełnie jakby stał w miejscu. Mariusz kilkakrotnie
sprawdzał, czy zegarek chodzi, ale miarowe cykanie upewniało go za każdym razem, że jest
w najlepszym porządku.
„Czy nie ma siły, by te wskazówki pchnąć do przodu?” - myślał wyczerpany nerwowo
do ostatecznych granic.
W końcu nadeszła godzina jedenasta. W tym momencie Mariusz stwierdził, że jego rola
skończyła się. Teraz Monika jest już w dobrych rękach, on zrobił to wszystko, co mógł, nawet
męki oczekiwania przeżywał razem z nią.
Ile czasu potrwa operacja? Godzinę, dwie, trzy? A może jeszcze dłużej? Dreptał po
chodniku, kilkanaście kroków w tę stronę, kilkanaście z powrotem, ale wkrótce doszedł do
wniosku, że to nie ma najmniejszego sensu. Nic tu nie wydrepcze ani nie wy stoi, a myślami
może być z Moniką w każdym innym miejscu. Może wracać? Tylko dokąd? Do szkoły?
Na myśl o szkole poczuł się taki wyczerpany, że powrót na lekcje wydał mu się czystą
abstrakcją. Powlókł się więc bezmyślnie przed siebie w kierunku „gdzie oczy poniosą”.
Poniosły na ulicę Zdrojową.
- Jest mama? - zapytał, kiedy gosposia otworzyła mu drzwi.
- Pani doktor będzie koło piątej, nigdy wcześniej nie wraca do domu.
Postanowił poczekać.
- Jesteś głodny?
- Nie wiem...
- Nie wiesz? No to ja wiem i odgrzeję ci parę pierogów. Rozbierz się i umyj ręce. A nie
zapomnij zakręcić kranu!
Ręce mył długo i starannie, jak lekarz przed przystąpieniem do operacji. Podobne
przygotowania widywał na filmach. Nigdy nie robiły one na nim większego wrażenia,
dopiero teraz wszystko zaczęło mu się kojarzyć ze szpitalem.
Wyszedł z łazienki. Gosposia postawiła przed nim talerz smakowicie pachnących
pierogów. Nadział jednego na widelec i już niósł do ust, gdy w tym właśnie momencie
usłyszał, jak zegar w sąsiednim pokoju wydzwania godzinę dwunastą. Samo południe! Więc
operacja Moniki trwa już całą godzinę. Może akurat w tej chwili ważą się jej losy, może
następuje kulminacyjny moment zabiegu?
Odłożył widelec.
- Nie smakują ci pierogi? - zapytała zgorszona gosposia.
- Nie jestem głodny, przepraszam za kłopot, ale naprawdę w tej chwili nie mogę jeść.
Gosposia pokręciła głową z dezaprobatą.
- Grymaśny jesteś!
- Proszę mi darować. Denerwuję się.
- Lżej na duchu, gdy pełno w brzuchu! - stwierdziła filozoficznie, wycofując się do
kuchni.
Został sam ze swoimi myślami. A może już jest po wszystkim? Może już inny pacjent
przeżywa pełne napięcia chwile oczekiwania? Ile może trwać podobna operacja? Na filmie
dzieje się to bardzo szybko, cóż, rzeczywistość odbiega nieraz znacznie od filmu. Czy ma
czekać bezczynnie aż do powrotu matki? Może do niej zadzwonić?
Poszedł do kuchni zapytać gosposię o numer mamy telefonu. Za chwilę trzymał w
drżącej ręce słuchawkę wykręcając cyfrę po cyfrze. Kiedy się wreszcie dodzwonił do
przychodni, w której mama pracowała, musiał długo czekać, nim podeszła do aparatu.
- Skąd telefonujesz, Mariuszku?
- Jestem u ciebie w domu, czekam na wiadomości. Ile czasu to może trwać?
- Trudno powiedzieć. Ja sama jeszcze nic nie wiem. Tadeusz obiecał, że zadzwoni
natychmiast po skończonej operacji.
- Jeszcze nie dzwonił?!
- Jeszcze nie. Musisz uzbroić się w cierpliwość. Czasem trwa to bardzo długo.
- Mamo, jak tylko będziesz coś wiedziała, zawiadom mnie.
- Oczywiście! Natychmiast zatelefonuję. Bądź dobrej myśli, zajmij się czymś. Może
wyszukasz sobie jakąś książkę albo...
- Tak, tak, zajmę się czymś... - przyrzekał, ale po odłożeniu słuchawki siedział tak samo
otępiały i bez chęci do jakiegokolwiek działania jak i przedtem. Wpatrywał się z nadzieją w
aparat telefoniczny mający mu zakomunikować upragnioną wiadomość.
Siedział bez ruchu i czuł się bardzo zmęczony. Piekły go oczy po źle przespanej nocy,
dokuczał głód, a mimo to nie przełknąłby ani kęsa. Oparł ręce na stole, położył na nich głowę
i tak pół drzemiąc, pół czuwając dosiedział do godziny szesnastej. Wtedy odezwał się telefon.
- No i co, mamo, no i co?! - krzyknął w słuchawkę nie czekając, aż matka zgłosi się
pierwsza.
- W porządku. Dostałam wiadomość od Tadeusza, że w porządku.
- Mamo, ale czy naprawdę?! Ja muszę wiedzieć, czy naprawdę? - gorączkował się,
bojąc uwierzyć w jej słowa. Bo jeśli chce go tylko uspokoić...
- Przecież mówię wyraźnie: wszystko w porządku. Za parę minut kończę pracę i jadę do
domu. Postaraj się oprzytomnieć! Pa!
Długo ściskał słuchawkę, aż gosposia wyjęła mu ją z ręki i położyła na miejsce.
- Czego stoisz jak słup soli, stało się coś?
Też pytanie! Pewnie, że się stało! Monika będzie zdrowa! Czy gosposia może
zrozumieć, czy ktokolwiek może zrozumieć to wielkie szczęście, które spotkało Mariusza?
Gwałtowne pulsowanie w skroniach zaczynało powoli ustępować. Przyszło teraz
zmęczenie tak silne, że zdjął buty i położył się na wersalce chcąc trochę odpocząć.
„Wszystko w porządku, wszystko w najlepszym porządku” - powtarzał słowa matki,
walcząc z ogarniającą go sennością. Ale oczy same mu się zamykały i stwierdził, że nie
wygra tej nierównej walki, będzie musiał się poddać.
W ostatnim przebłysku świadomości, już prawie śpiąc, poczuł, że gosposia podtyka mu
poduszkę pod głowę i przykrywa kocem. Chciał zaprotestować, wyjaśnić, że nie warto, że
położył się na parę minut i zaraz wstanie... ale okazało się to zbyt wielkim wysiłkiem. Usnął
jak kamień.
Obudził się w środku nocy. Na zegarze była godzina dwunasta, a właściwie dwudziesta
czwarta. Godzina duchów! W pokoju, gdzie spał, paliła się nocna lampka, mimo to z trudem
uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje. Dopiero kiedy wstał, wróciło wspomnienie dnia. Zaczął
od końca odtwarzać kolejność wydarzeń, a więc: nim usnął, odebrał telefon od matki, że z
Moniką wszystko w porządku, przedtem były godziny niepewności, co do wyniku operacji, a
jeszcze przedtem... co było jeszcze przedtem? Aha, zwiał ze szkoły! W tym momencie
uprzytomnił sobie, jak ciotka musi się niepokoić jego zniknięciem. W natłoku wrażeń
zapomniał zawiadomić ją, gdzie się znajduje. Ostatni autobus odszedł godzinę temu, ale jest
jeszcze połączenie kolejowe. Trzeba zostawić mamie kartkę z wyjaśnieniem i jechać do domu
uspokoić ciotkę.
Przeszedł na palcach do łazienki umyć twarz. Kiedy wrócił i zaczął szukać długopisu,
skrzypnęły drzwi i w progu stanęła matka. Była w jasnym szlafroczku, włosy miała
rozpuszczone jak młoda dziewczyna. Była piękna i bardzo podobna do Moniki. Podeszła
obejmując go ramieniem.
- Ale spałeś! Jakbyś co najmniej trzy noce z rzędu pełnił ostry dyżur.
Trzy noce! Ten ostry dyżur trwał u Mariusza dużo dłużej.
- Chciałem się zdrzemnąć przez parę minut, dopóki nie wrócisz. Dlaczego mnie nie
obudziłaś?
- Po co? Przecież to, co najważniejsze, powiedziałam ci przez telefon. A może jeszcze
nie wierzysz? Może mam obudzić Tadeusza, żeby potwierdził moje słowa?
- Och, gdybym nie wierzył, nie spałbym tak spokojnie. Jak ja się odwdzięczę twojemu
mężowi?
Matka pocałowała go w czoło.
- Z tym najmniejszy kłopot. Ważne, że operacja się udała. Tadeusz bardzo chwalił
Monikę jako pacjentkę. Rozsądna, zdyscyplinowana, nie było z nią żadnych trudności.
Pewnie i w szkole zachowuje się podobnie?
- Tak... - potwierdził. - Mamo, ja jeszcze do ciebie wpadnę. Teraz muszę jechać do
domu, bo ciotka nie wie, gdzie jestem. Chciałbym złapać jakiś pociąg.
- Nie martw się! Dzwoniłam do wujka na pocztę, ciotka jest zawiadomiona.
- O wszystkim pomyślałaś - zauważył zazdrośnie. Wstyd mu było, że inni za niego
myślą. Trzeba to zmienić jak najszybciej!
- Jeszcze cię coś dręczy?
- Och, tyle jest spraw do przemyślenia...
- Najlepiej myśli się pod kołdrą. Rozbierz się, a ja przygotuję ci posłanie.
Kiedy włożył zbyt obszerną piżamę doktora Staszkiewicza, matka roześmiała się i
ucałowała go w obydwa policzki.
- Kochany chłopiec!
- Dlaczego, kochany? - nie mógł zrozumieć.
- Żywy portret ojca. On zresztą też zwykle nosił za duże piżamy.
- Mamo, czy... czy ty go kochałaś?
- Bardzo.
- Więc jak mogłaś wyjść za mąż po raz drugi?
- Nie można ciągle płakać. Takie jest życie. Tadeusza również kocham. Czy masz mi to
za złe?
- Nie... ale chciałbym wiedzieć, po co ja ci jestem potrzebny? Dlaczego chcesz, żebym
się przeniósł do ciebie?
- Niemądre pytanie. Jesteś moim synem, powinniśmy być razem. Tadeusz również tak
uważa, nawet ciotka, która cię bardzo kocha, zgadza się z nami. No, śpij, bo do rana
niedaleko.
Otuliła go kołdrą, ucałowała i zgasiła nocną lampkę.
Mimo że było już dobrze po północy i pora bardziej odpowiednia na spanie niż
rozmyślania, Mariusz nie mógł zmrużyć oczu. Atmosfera tego domu zaczynała go wciągać,
ale kiedy uświadomił sobie, że przyjdzie rozstać się z ciotką, dziewczynkami, a może i
szkołą, wszystko w nim krzyczało: nie!
A znowu czy można, czy wolno sprawić matce ból, pozostając u ciotki? Tak źle i tak
niedobrze. Stwierdził z rezygnacją, że w ciągu jednej bezsennej nocy nie rozwiąże tego
problemu.
MONIKA
Przyzwyczaiła się do tego szpitala, do lekarzy, pielęgniarek i salowych. Trud tych ludzi
sprawił, że po dwumiesięcznej nieobecności wróci do domu, szkoły, do normalnego życia,
które potoczy się znowu swoim niezmienionym trybem. Po przymusowym odpoczynku znów
zacznie się nauka, drobne obowiązki domowe, oglądanie telewizji, czyli wszystko będzie po
staremu.
Wszystko? Chyba nie. Jak może wszystko być po staremu, skoro obecna Monika nie
jest tą samą, sprzed dwóch miesięcy; skoro tyle się w niej zmieniło? Nie chodzi o lekkie
zaczerwienienie nad brwią, pozostałość po zeszytej ranie, ani o konieczność noszenia
ciemnych okularów chroniących oczy przed zbyt intensywnym światłem. Te zewnętrzne
objawy wkrótce miną, natomiast długie dni szpitalnej izolacji nie pozostały bez wpływu na
psychikę Moniki, odcisnęły na niej swoje piętno.
Przez ostatnie tygodnie stykała się na co dzień z różnymi objawami ludzkiego
cierpienia. Widywała dzieci niewidome od urodzenia oraz ludzi, którzy kiedyś posiadali
wzrok, a teraz utracili go bezpowrotnie. Zastanawiała się, kto został bardziej skrzywdzony
przez los, ci, co nigdy nie widzieli barw i kształtów, czy ci, co je znali, ale już więcej nie
mieli oglądać? Słuchała zwierzeń, opowiadań i była świadkiem wielu tragedii. Dopiero tu, w
szpitalu, poznała autentyczne ludzkie nieszczęście.
Czym były jej przemijające rozterki i niepowodzenia szkolne wobec nieodwracalnych
wyroków losu, który spotykał innych?
Miała szczęście! Miała nieprawdopodobne szczęście! Zawdzięcza je lekarzom, a w
szczególności jednemu, wspaniałemu, najcudowniejszemu na świecie doktorowi
Staszkiewiczowi.
Legenda wokół jego osoby okazała się nieprzesadzona. To był naprawdę znakomity
specjalista i wyjątkowy człowiek, ale kiedy przyszedł w dniu poprzedzającym operację na
prywatną rozmowę, jeszcze o tym nie wiedziała. Była skrępowana i na pytania odpowiadała z
przymusem. Rozkręciła się dopiero wtedy, kiedy jej opowiedział, jakie ma hobby. Lubił od
najmłodszych lat rysować karykatury, co mu przysparzało wielu kłopotów w szkole, bo
nauczyciele, których „brał na warsztat”, nie zawsze dysponowali dostatecznym poczuciem
humoru, nie zawsze potrafili zdobywać się na przymrużenie oka, dopatrując się w swoich
podobiznach złośliwości.
- Najchętniej rysowałem profesora biologii, bo miał tak charakterystyczną twarz, że się
wprost domagała, by ją skarykaturować. Kto wie, czy dzięki temu nie wybrałem swojego
obecnego zawodu? Widzę, że nie możesz pojąć związku między karykaturą a medycyną -
zauważył zdziwione spojrzenie Moniki.
Kiwnęła potakująco głową.
- A związek jest bardzo prosty. Otóż byłem zmuszony robić swoje szkice na gorąco, w
czasie lekcji, czyli zamiast zajmować się na przykład układem kostno-stawowym płazów
bezogoniastych zajmowałem się układem kostno-mięśniowym twarzy profesora biologii, co
nie tylko nie wywoływało jego entuzjazmu, ale powodowało również wyrzucanie mnie za
drzwi. Sytuacje takie powtarzały się nieustannie, gdyż mimo solennych przyrzeczeń poprawy
nie udało mi się dotrzymać słowa. Potrzeba rejestrowania na gorąco niepowtarzalnych
grymasów profesora była silniejsza niż rozsądek i dawane w najlepszej wierze słowo, więc
żeby nie wylecieć ze szkoły, musiałem podręcznik biologii znać na pamięć. Sądzę, że właśnie
wtedy zaczęły się umacniać moje zainteresowania biologią, które trwają nieprzerwanie do
dziś, nie osłabiając zresztą pasji, z jaką w wolnych chwilach oddaję się rysowaniu. Z czasem
nieco odszedłem od złośliwego portretowania ludzi, zaczęło mnie pochłaniać traktowanie ich
bardziej serio.
- Więc te dwa tak różniące się zajęcia można pogodzić? - ośmieliła się wtrącić Monika.
- Oczywiście. I to bez specjalnych wyrzeczeń. Medycynie poświęcam dni powszednie, a
w święta uprawiam hobby. Tego rodzaju relaks zalecam każdemu.
- Rzecz warta zastanowienia - powiedziała grzecznie, lecz bez głębszego przekonania.
Znowu ogarnęło ją skrępowanie, a nawet niepokój. Rozmawiało się sympatycznie, ale
jaki cel mógł mieć doktor Staszkiewicz w opowiadaniu o swoich prywatnych
zainteresowaniach? Żeby tylko jej nie zaczął wypytywać o hobby czy szkołę. W tej chwili są
to dla niej sprawy tak odległe i nierealne, że aż trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek naprawdę
była uczennicą, miewała konflikty z rówieśnikami i pisała egzaltowane listy do Poli Raksy.
Teraz myślała tylko o dniu następnym, o dniu operacji, który miał odegrać decydującą
rolę w jej życiu.
- No, to do jutra! - powiedział na pożegnanie doktor Staszkiewicz uśmiechając się
życzliwie. - Wyśpij się porządnie, żebyś była w dobrej formie.
- Postaram się! - przyrzekła, choć nie miała pewności, czy uda jej się słowa dotrzymać.
Dopiero w szpitalu poznała bezsenne noce, długie, wlokące się w nieskończoność godziny,
poprzedzające świt i szarość poranków, będących ustawicznym oczekiwaniem na poranną
toaletę, mierzenie temperatury, roznoszenie śniadań, obchód lekarski czy wreszcie
odwiedziny rodziców.
Rodzice i tym razem nie zawiedli. Zjawili się punktualnie o szesnastej, ale rozmowa
kulała.
- Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze! - powtarzała w kółko mama, nie
umiejąc wymyślić nic innego.
- Bądź dobrej myśli, córeczko! - wtórował ojciec starając się opanować zdenerwowanie.
- Doktor Staszkiewicz jest wybitnym specjalistą i ma szczęśliwą rękę do zabiegów.
- To mnie właśnie martwi. Skoro z reguły wszystko mu się udaje, a jak wiadomo każda
reguła ma wyjątek, to kto zaręczy, że ten wyjątek nie przytrafi się akurat mnie?
- Po co mieć takie czarne myśli? Czy one cokolwiek pomogą?
- Raczej nie, ale cóż poradzę, jeśli mnie nachodzą?
- Przegoń je! Czy dałem ci kiedyś złą radę?
- Nigdy. Tylko tak trudno zastosować się do nich. Zrób to za mnie!
- Cudów nie ma. Żyjemy na ziemi i tylko w zakresie ludzkich możliwości mogę ci
pomóc. Wszystko będzie dobrze, wierz nam.
- Jedna myśl nie daje mi spokoju. Dlaczego taka szyszka, taka sława jak doktor
Staszkiewicz zainteresował się akurat moją osobą? Czy jest aż tak źle, że tylko on jeden może
tu coś zdziałać?
- Za dużo chcesz wiedzieć, Moniko. Nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć, zresztą
nie potrzeba. Ciesz się, że jesteś w dobrych rękach.
- Doktor Staszkiewicz rozmawiał dziś ze mną prawie godzinę, ale nie na temat operacji,
tylko o różnych głupstwach.
- O jakich głupstwach?
- Opowiadał o sobie, że lubi rysować karykatury i w szkole miał z tego powodu ciężkie
życie.
- Chciał się dać poznać od strony prywatnych zainteresowań, żeby wzbudzić twoje
zaufanie i sympatię.
- W jakim celu?
- Dobre samopoczucie pacjenta bardzo pomaga przy zabiegu.
- Ach tak... - teraz już Monika nie miała wątpliwości, że jej przypadek jest wyjątkowo
ciężki, skoro wymaga tylu przygotowań wstępnych. Przeżyła bardzo trudną noc i z trwogą
powitała świt rozjaśniający natrętnie szyby szpitalnych okien. Do tej pory była przekonana, że
najgorszą rzeczą na świecie jest niepewność, teraz wiedziała, że znacznie gorszą może być
utrata nadziei.
Za parę godzin będzie wiadomo, czy odzyska wzrok, czy też szansa na uratowanie oka
zawiedzie. Och, gdyby miała zaistnieć pierwsza możliwość, niechby już było po wszystkim,
ale w przeciwnym wypadku Monika wolałaby zatrzymać czas, zgadzając się przeżywać jak
najdłużej męki niepewności.
A czas, obojętny na rozterki Moniki, płynął swoim zwykłym, codziennym rytmem.
Punktualnie o godzinie jedenastej zamknęły się za nią drzwi sali operacyjnej. Doktor
Staszkiewicz już nie był tym samym, co wczoraj, sympatycznym gawędziarzem. Dziś był to
skupiony, koncentrujący uwagę na czekającym go zadaniu lekarz. Głosem spokojnym, ale
pewnym i zdecydowanym wydawał polecenia osobom asystującym, a te wykonywały je
sprawnie, posłuszne każdemu skinieniu. Wszystko tu było zgrane jak w najbardziej
precyzyjnym mechanizmie.
Widząc, że jest pod tak doskonałą opieką, Monika poczuła się pewniej i nieco
spokojniejsza poddała się operacji.
Obecnie każdy dzień przybliżał moment opuszczenia szpitalnych murów, przybliżał
chwilę powrotu do normalnego życia. O tej chwili Monika myślała z utęsknieniem, ale i
odrobiną bojaźni. Jak to teraz będzie, jak powita ją klasa po tak długiej nieobecności? Czy
znowu jako tę, która „choruje na oryginalność”, czy może z przesadną serdecznością,
spowodowaną przez litość? I jedno, i drugie byłoby przykre, ale nie należało martwić się na
zapas.
Na razie jeszcze codziennie widywała doktora Staszkiewicza, zwykle w asyście innych
lekarzy. Byli to przeważnie stażyści, którym uczenie wyjaśniał procesy zachodzące w
operowanym oku Moniki. Z tych wywodów rozumiała tylko tyle, że jeszcze sporo czasu
upłynie, nim będzie mogła zdjąć ciemne okulary i oglądać świat zdrowymi oczami.
Trudno! Postanowiła uzbroić się w cierpliwość. Najważniejsze, że każdy dzień
przynosił poprawę, co jednakowo radowało i Monikę, i doktora Staszkiewicza.
- No, staruszko, przygotuj się na dobrą nowinę! - powiedział po ostatnim obchodzie. -
Jutro się rozstajemy, wracasz do mamusi.
- Do mamusi? Jutro? - była zaskoczona, że to przyszło tak nagle.
- Wolałabyś dzisiaj? Rozumiem, ale to będzie trudne, rodzice nie są zawiadomieni, któż
więc cię odwiezie do domu? Wytrzymałaś dzielnie tyle ciężkich dni, to jeszcze i ten jeden
wytrzymasz. A sama nie możesz wracać, byłbym o ciebie niespokojny.
Powiedział to z taką serdeczną troskliwością jak rodzony ojciec.
- Panie doktorze, ja... ja chciałabym podziękować... nie wiem, jak się odwdzięczę... -
bąkała speszona obecnością osób towarzyszących doktorowi.
- Już się odwdzięczyłaś. Udany zabieg jest największą satysfakcją dla lekarza. Jesteśmy
skwitowani - uśmiechnął się, gładząc ją po policzku.
Nie tak wyobrażała sobie ich ostatnie spotkanie. Myślała, że znów porozmawiają tak
sympatycznie i bezpośrednio jak w dniu poprzedzającym operację. Teraz chętnie
posłuchałaby o prywatnym życiu doktora Staszkiewicza, może nawet ośmieliłaby się
poprosić, żeby ją skarykaturował. Ach, dostać własny portret na pamiątkę tak niecodziennej
znajomości! Niestety, szkoda marzyć! W obecności tylu świadków nie odważyłaby się prosić
o coś podobnego.
Na pożegnanie doktor powiedział:
- Nie myśl tylko, że tak łatwo się od nas uwolnisz. Będziesz musiała przyjeżdżać na
badania kontrolne. Jeszcze pogadamy o tym i owym.
Monika uśmiechnęła się.
MARIUSZ
Był teraz częstym gościem na Zdrojowej. Spędzał tam obowiązkowo wszystkie
niedziele, a czasem i w dzień powszedni potrafił wygospodarować trochę wolnego czasu, by
wpaść do matki. Witała go zawsze z nieukrywaną radością, nie zajmując się w tym czasie
Beatą. Podkreślała w ten sposób, że on, jej pierworodny, jest najważniejszy. Może właśnie
dlatego, że nie czuł przymusu, bawił się chętnie z małą siostrzyczką, która wprost przepadała
za jego towarzystwem.
- Masz powodzenie u kobiet - żartował ojczym, kiedy Mariusz stroił pocieszne miny, a
Beatka zaśmiewała się do łez.
- Co to dla mnie! Wychowanie przedszkolne to moja specjalność. Mam długoletnią
praktykę w tym zawodzie.
- Nie tylko w tym - zauważyła matka. - Byłeś już listonoszem, elektrykiem, a może
jeszcze kimś, o czym nie wiemy?
- No... próbowało się niejednego...
- ...i jeszcze niejednego spróbuje - wtrącił ojczym. - Poznawanie wszystkiego i
wybieranie najlepszej z dróg to przywilej twojego wieku. Jeszcze masz prawo szukać i
rozglądać się wokół siebie. Na decyzję, kim zostaniesz, jeszcze czas.
- Ale wiem już dziś, kim nie chciałbym zostać.
- No, ciekawe!
- Na przykład kominiarzem.
- Dlaczego, jeśli wolno spytać?
- Bo to zawód bez przyszłości. Już się kominiarzem dzieci nie straszy i mało kto łapie
się za guzik wierząc, że spotka go szczęście.
- Istotnie. Pod tym względem masz rację. Podaj jeszcze inne zawody, które cię nie
interesują, może drogą eliminacji dojdziemy do właściwego.
- Za dużo czasu zajęłoby wyliczanie. Lepiej mi powiedzcie, czy w domu nie ma nic do
naprawienia?
- A co chciałbyś naprawiać?
- Co podleci. Jakieś bezpieczniki, żelazko, zamek u drzwi...
- Trzeba popytać gosposi. Pani Małgorzato... czy nie znalazłoby się u nas co do
zreperowania?
- Nic takiego nie mam. Jak się coś popsuje, od razu zanoszę do warsztatu, gdzieżbym
bezużyteczne graty w domu trzymała?
- Widzisz, chłopcze, chwilowo nie dysponujemy uszkodzonym sprzętem, ale bądź
dobrej myśli, w najbliższym czasie postaram się coś popsuć, specjalnie dla ciebie.
„Równy facet!” - pomyślał Mariusz i przypomniał sobie z zażenowaniem niedawną
jeszcze niechęć do niego.
- Twój mąż da się lubić! - zwierzył się matce któregoś dnia. Byli akurat sami w domu,
jeśli nie liczyć Beaty i gosposi.
- Bardzo się cieszę słysząc taką opinię. Czy jeszcze masz do mnie żal o powtórne
zamążpójście?
- O zamążpójście nie miałem żalu, a jeśli, to niewielki.
- Jednak wciąż stawałeś dęba i torpedowałeś wszelkie próby porozumienia. Nie
wiedziałam, jak do ciebie podejść, jak znaleźć wspólny język. Wydawało mi się, że nie
chcesz zaakceptować ojczyma.
- To również, ale żal miałem głównie do ciebie.
- Wiem. Dawałeś mi to odczuć, głowiłam się niejednokrotnie, o co ci właściwie chodzi.
- Widzisz, mamo, ty miałaś swoje racje, ja swoje. Każde z nas żyło własnym życiem.
Ponieważ w twoim życiu nie było miejsca dla mnie, moim domem stał się dom ciotki.
- To nieprawda, że w moim życiu nie było miejsca dla ciebie, tylko warunki tak się
ułożyły, że przez pewien czas nie mogliśmy być razem.
- W porządku. Teraz już nieco inaczej patrzę na tamte sprawy, inaczej oceniam fakty,
ale wówczas, kiedy oddałaś mnie do Domu Dziecka, miałem zaledwie kilka lat i nie
potrafiłem uznać twoich racji, jedyne co umiałem odczuwać, to żal.
- A czy wiesz, dlaczego musiałam oddać cię do Domu Dziecka?
- Wiem. Studiowałaś, mieszkałaś w akademiku, potem odbywałaś staż gdzieś na
prowincji i w ogóle miałaś ważniejsze zadania do spełnienia niż zajmowanie się takim
nieznośnym bachorem jak ja.
- Gorzko brzmią twoje słowa. Myślałeś pewnie, że dla wygodnictwa rozstałam się z
tobą?
- Nic nie myślałem. Zaciąłem się i koniec! Kiedy przestałaś odwiedzać mnie w tym
Domu Dziecka, powiedziałem sobie: bez łaski!
- Wierz mi, zaistniały poważne przyczyny...
- Wierzę.
- Mówisz to bez przekonania. I nic dziwnego, nie mieliśmy okazji porozmawiać
szczerze o wszystkim.
- Mamo, ja w tej chwili już inaczej myślę, nie musimy roztrząsać tego, co było.
Przeszło, minęło.
- A jednak nie przeszło i nie minęło. To jeszcze w tobie tkwi. Należy ci się wyjaśnienie,
dlaczego przestałam cię odwiedzać.
- Wiem, ciotka mówiła, że mazgaiłem się przy pożegnaniach i nie mogłaś tego znieść.
- To prawda, mocno przeżywałam każde rozstanie z tobą, wciąż pamiętam twoje smutne
oczy i rozżalony głos. Było mi bardzo ciężko. To właśnie i to, że przez długi czas nie mogłam
się pogodzić ze stratą twego ojca, a również przeciążenie nauką sprawiło, że popadłam w
depresję. Niechętnie o tym mówię, niechętnie wracam do tamtego okresu, robię to tylko
dlatego, żebyś znał całą prawdę. Musiałam wyjechać na leczenie sanatoryjne, stąd przerwa w
odwiedzinach.
- Ciotka nic mi o tym nie mówiła.
- Bo jest dyskretna i taktowna. Bardzo ją za to cenię. I za to również, że była dla ciebie
jak matka, troskliwa i kochająca. Najlepszym dowodem jej uczucia jest zgoda na twoje
przeniesienie się do nas. Ona rozumie, że tak powinno być.
- A ty, mamo, naprawdę tego chcesz? Naprawdę zależy ci na mnie? - zapytał
podchwytliwie, choć znał odpowiedź.
- O to nie powinieneś pytać. Od dawna pragnę, żebyśmy byli razem, żebyśmy mogli
porozmawiać tak szczerze jak w tej chwili, kiedy nam przyjdzie ochota.
- Przecież jestem częstym gościem u ciebie. Możemy rozmawiać, ile dusza zapragnie.
- A ja bym chciała, żebyś nie był gościem, lecz domownikiem, żeby tu był twój dom,
chciałabym znać twoje kłopoty i radości, pomagać, gdy zajdzie potrzeba, cieszyć się
sukcesami. Dość długo szliśmy różnymi drogami, czas najwyższy wejść na wspólną ścieżkę,
nie uważasz?
- Masz rację! - przytaknął uznając przedstawione argumenty, ale nie mógł się jeszcze
zdecydować na ostatnie słowo. Choć coraz lepiej czuł się u matki, choć zaprzyjaźnił się z jej
mężem i polubił Beatę, to jednak zbyt mocno był przywiązany do ciotki i jej rodziny, aby z
lekkim sercem powiedzieć: tak! Powiedział więc tylko:
- Masz rację, mamo, ale pozwól, żeby ta sprawa jeszcze się odleżała.
- Dobrze, kochanie! Nie będę na ciebie wywierać nacisku. Rozumiem, że zmiana szkoły
w ciągu roku szkolnego byłaby niewskazana. Ale pod koniec czerwca wrócimy do naszej
rozmowy, zgoda?
- Zgoda! - nie protestował. Termin był dość odległy, przez ten czas zdąży urobić matkę,
aby pozwoliła mu pozostać w dawnej szkole. Przecież nie może jej zmienić! Oznaczałoby to
rozstanie z Moniką... W razie czego będzie dojeżdżał. Poczuł ulgę, że chociaż ten problem
można będzie rozwiązać bezboleśnie.
MONIKA
- Proszę, wejdźcie, Monika bardzo się ucieszy - zapewniał pan Zaniewski widząc
stremowane miny przybyłych dziewcząt.
- Czy my przypadkiem nie przeszkadzamy? Może przyszłyśmy nie w porę? - kłopotała
się Bożena.
- Nic podobnego. Wybrałyście najbardziej odpowiedni moment. Monika jest już w
domu od tygodnia, zdążyła się przestawić z atmosfery szpitalnej na rodzinną i podejrzewam,
że zaczyna się trochę nudzić.
- A w jakim jest nastroju? - zapytała szeptem Krycha.
- W zupełnie dobrym. Napomyka coraz częściej o szkole, z czego wnioskuję, że wraca
do normy.
- To dobrze, bo zastanawiałyśmy się, jak z nią mówić. Ja potrafię czasem palnąć coś bez
zastanowienia...
- Możecie zachowywać się swobodnie. Na moją odpowiedzialność.
- Postaramy się. Bożena! Gdybym z czymś niewłaściwym wyskoczyła, to skubnij mnie
w łokieć.
- Mogę cię nawet stuknąć w kostkę, jeśli chcesz.
- Co to za pogróżki? - w drzwiach ukazała się Monika.
- Koleżanki przyszły cię odwiedzić i uzgadniają plan działania - wyjaśnił ojciec. - Ja się
zajmę płaszczami, a dalsze starania o gości zostawiam tobie.
- Proszę dalej! - Monika przejęła rolę gospodyni i zagaiła stereotypowo: - Co słychać?
- Zależy, gdzie ucho przyłożysz! - odpowiedziała Krycha i zadrżała spodziewając się, że
Monika spojrzy na nią wyniośle. Tak się jednak nie stało, co ośmieliło dziewczęta do
dalszych żartów.
- Tobie to dobrze, siedzisz w domu rozkoszując się słodkim nieróbstwem, do książki nie
wolno ci zajrzeć, a my jak te ślepe mrówki nic nie robimy, tylko pracujemy - skarżyła się
Bożena.
- Chętnie się zamienię.
- Akurat! Wierzę, bo muszę! - zawołała Krycha.
- Może wtedy, kiedy nie było wiadomo, jak to będzie z twoim okiem, tobyś się
zamieniła, ale teraz...
Bożena szturchnęła ją w łokieć, co nie uszło uwagi Moniki. Uśmiechnęła się.
- Możecie mi nie wierzyć, ale wtedy nie zamieniłabym się. Są przeżycia, o których się
pamięta do śmierci. Ja poznałam lęk nie pozwalający jeść, spać ani myśleć, jak również
radość, której nie sposób opowiedzieć. To tak, jakby się było na dnie, a potem wywindowało
na szczyt... ale coś takiego może zrozumieć tylko ten, kto spróbował. Dlatego nie
odstąpiłabym swoich przeżyć nikomu.
- Zawsze byłaś inna... - zaczęła Krystyna, ale znów została uszczypana w łokieć.
- Kontynuuj! - zachęcała ją Monika.
- Ja chciałam, tylko powiedzieć, że często postępowałaś inaczej niż wszyscy, a w końcu
i tak wychodziłaś na swoje, czyli miałaś rację. A nas to okropnie złościło.
- Zwłaszcza Kaczyńskiego.
- Właśnie. On nie lubi przegrywać, a ty go w każdej rozgrywce pokonywałaś. Dopiero
ostatnio zremisowaliście.
- Nie rozumiem.
- No, gdyby nie Mariusz, to może twoja operacja nie wypadłaby tak dobrze... - tym
razem Krystyna została kopnięta w kostkę.
- Mariusz? - zdumienie Moniki nie miało granic. - O czym ty mówisz?
- Już o niczym. Wyłączam się, bo nie chcę doznać dalszych obrażeń - wycofała się
Krystyna rozcierając zbolałą kończynę.
- Tak się nie robi. Jak zaczęłaś, to skończ!
- Myślałam, że wiesz, ale jeśli Kaczor trzyma to w tajemnicy przed tobą, ja również
muszę milczeć. Więc on się nie pochwalił?
- Kiedy miał się pochwalić? Przecież nie widziałam go od dwóch miesięcy.
- Bujasz! Przychodził ciągle do twoich rodziców.
- Możliwe, ale u mnie w szpitalu nie był ani razu.
- Naprawdę nie rozmawiałaś z nim od wypadku?
- Naprawdę.
- To bardzo dziwne, bardzo dziwne... Bożena, chyba już czas na nas. Zbierajmy się!
- Zaraz, zaraz, nie tak prędko. Myślicie, że was wypuszczę, zanim się nie dowiem, co
takiego zdziałał Kaczyński w mojej sprawie?
- Więc ty rzeczywiście nie wiesz? Czy to możliwe?
- Jak widzisz, możliwe. Okazuje się, że wszyscy wiedzą oprócz mnie. Zainteresowany
dowiaduje się ostatni. To nie jest w porządku.
- Może to tylko plotki - zastrzegła Bożena. - Przyślemy ci Kaczora, niech się sam
tłumaczy.
- Wątpię, czy przyjdzie, on mnie nie lubi.
- Mam inne zdanie o tej sprawie. Kaczyński najbardziej z nas wszystkich interesował
się twoim zdrowiem, codziennie był u twoich rodziców w końcu załatwił tego lekarza...
- Jakiego lekarza? Chyba nie mówisz o tym, który mnie operował?
- Właśnie o tym mówię, choć zastrzegam, że to mogą być plotki. Kaczor nie chciał z
nami rozmawiać na ten temat, ale tobie na pewno powie prawdę. Przyślę ci go jutro. Na razie
trzymaj się!
- Cześć! - odpowiedziała Monika z roztargnieniem. Informacja Bożeny ogromnie ją
poruszyła. Czy to możliwe, żeby Mariusz Kaczyński znał doktora Staszkiewicza? Nigdy się
nie chwalił, że ma znajomości w tych sferach...
- No, co? Nagadałyście się za wszystkie czasy? - zapytał ojciec po wyjściu koleżanek.
- Za wszystkie nie, ale usłyszałam ciekawostkę. Czy wiesz, dlaczego doktor
Staszkiewicz zainteresował się moją skromną osobą, dlaczego on, a nie kto inny mnie
operował?
- Widocznie twój przypadek był szczególnie ciekawy, może wnosił coś nowego do jego
obserwacji naukowych, a może to tylko zwykły zbieg okoliczności. Doktor mógł mieć w
planie dokonanie zabiegu, a że akurat ty byłaś pod ręką, wybrał ciebie.
- Bożena mówi, że to dzięki Mariuszowi Kaczyńskiemu.
- Jak to?
- Nie wiem. Ty powinieneś wiedzieć. Podobno Mariusz przychodził do was, kiedy
byłam w szpitalu?
- Owszem, wpadał dość często, bardzo był ciekaw, co się z tobą dzieje, martwił się
razem z nami, ale nie wspominał, że on lub ktoś z jego rodziny ma znajomości w świecie
lekarskim.
- Mnie to wydaje się dziwne i nieprawdopodobne. Czy wystarczy kogoś znać, żeby go
skłonić do przeprowadzenia operacji, zwłaszcza kogoś tak sławnego jak doktor Staszkiewicz?
Może to zwykła plotka?
- Trzeba zapytać Mariusza Kaczyńskiego. Jeśli wiadomość okaże się prawdziwa, należy
mu podziękować.
- Zapytaj go, tatusiu, jesteście ostatnio zaprzyjaźnieni.
- Nie widziałem go od dnia twojej operacji. To zastanawiające, że tak nagle przestał
przychodzić. Co się za tym kryje?
- Dla mnie on zawsze był dziwny. Nigdy nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać.
- A jednak to ciekawy chłopiec. Bardzo możliwe, że zna doktora Staszkiewicza i
poprosił go o zajęcie się tobą. Muszę z nim koniecznie porozmawiać.
- Bożena obiecała przysłać go do nas, ale ja w to nie wierzę. Do szpitala nie przyszedł
ani razu, chociaż inni mnie odwiedzali.
- Przysłał ci kwiaty przez salową, pamiętasz?
- Pamiętam.
- A wiesz dlaczego nie wręczył ich osobiście?
- Jestem bardzo ciekawa.
- Nie miał odwagi. Podobno go onieśmielasz. On się zwyczajnie ciebie boi.
- No, to niech się boi nadal! - parsknęła gniewnie, chcąc ukryć, że ją to zabolało.
MARIUSZ
- Byłyśmy wczoraj u Moniki! - zakomunikowała Krycha. - Powinieneś do niej zajść, są
między wami jakieś sprawy do wyjaśnienia.
- Sprawy do wyjaśnienia? - zapytał z roztargnieniem Mariusz. - Czy nie chciałabyś ich
jakoś bliżej sprecyzować?
- Wiesz, Kaczor, ty będziesz w przyszłości wysokim dostojnikiem. Zadatki na wybitną
osobistość już posiadasz. Ta mina, ten ton, ten sposób, w jaki każesz sobie sprawy referować!
A kiedy już zajdziesz wysoko, to przypomnij sobie prorocze słowa koleżanki szkolnej
Krystyny Marczak. Tak!
- Jak te kobiety dużą mówią. Używają nadmiernej ilości słów, z których w rezultacie nic
nie wynika. Powiedz krótko, co u Moniki?
- U Moniki wszystko w porządku. Powiedziałam krótko i zwięźle, jak sobie życzyłeś, a
jeśli interesują cię szczegóły, możesz zapytać o nie osobiście. Zamówiłyśmy ci z Bożeną
audiencję na dziś po południu.
- Nie przypominam sobie, żebym was prosił o pośrednictwo. Zazwyczaj sam decyduję,
kogo mam odwiedzać i kiedy.
- Wiesz, Bożena! Monika miała rację, on jej naprawdę nie lubi. A ja byłam pewna, że
jest wprost przeciwnie.
- O tym, kogo lubię, a kogo nie, też sam decyduję.
- Ale zhardział! - pokręciła głową Krystyna. - Poczekaj, jak Monika przyjdzie do klasy,
to ci przytrze rogów, znów będziesz podobny do człowieka.
- Czy ty nie masz innych zmartwień, musisz wścibiać nos w nie swoje sprawy?
- Wścibiać nos? Powtórz to! - zaperzyła się. - Słyszysz, Bożena? Nie swoje sprawy! A
kto głosił hasła solidarności i postawy koleżeńskiej? Ty! Kto interesował się najdrobniejszymi
wydarzeniami w naszej klasie? Ty! Kto stawał na głowie w sprawie Klonowicza i w wielu
innych wypadkach? Ty! Więc o co ci teraz chodzi? Ja postępuję w myśl twoich intencji.
Kiedy widzę, że ktoś potrzebuje pomocy, spieszę na ratunek. Nie zamykam się w kręgu
własnych spraw, tylko wychodzę naprzeciw potrzebującym.
- Och! - jęknął Mariusz łapiąc się za głowę. - Zwariować można! Ty, Krystyna, masz
szczególną zdolność mylnych interpretacji, wypaczasz każdą ideę. Czy zrozumiesz
kiedykolwiek, że wtrącanie się w cudze, najbardziej osobiste sprawy to nie obywatelski
obowiązek, lecz zwykłe wścibstwo.
- Najbardziej osobiste, powiadasz? No to zupełnie zmienia postać rzeczy. Skoro sprawy
zaszły dalej, niż myślałam, wycofuję się.
- Rozpacz! - zazgrzytał zębami Mariusz.
- Bez względu na to, co powiedziała Krystyna, powinieneś Monikę odwiedzić! -
stwierdziła Bożena. - Po co ma się dziewczyna gubić w domysłach.
- W jakich znowu domysłach?
- Powtórzyłyśmy jej wiadomość, co do której nie mamy pewności, czy jest prawdziwa,
a prawdę znasz tylko ty.
- Cóż takiego naplotkowałyście?
- Doszły nas słuchy, że robiłeś starania, aby Monikę operował jakiś wybitny okulista.
Czy to prawda?
- Operacji dokonał doktor Staszkiewicz, to nie było tajemnicą dla rodziców Moniki,
więc i ona powinna znać nazwisko lekarza. Gdzie tu problem?
- Problem, czyli pies pogrzebany, jest gdzie indziej. Chodzi o to, czy ten doktor działał
za twoim wstawiennictwem.
- Moim wstawiennictwem? Przeceniasz mnie.
- No, czy ty go prosiłeś o interwencję?
- Jakie to ma znaczenie? Monika musi się bardzo nudzić, kiedy podobne błahostki
spędzają jej sen z oczu.
- Z pewnością się nudzi. Odwiedzisz ją?
- Zobaczę.
Przez całą następną lekcję bił się z myślami: iść czy nie iść? Wysuwał różne argumenty,
rozważał wszystkie za i przeciw, ale wynik rozmyślań ciągle pozostawał remisowy. Chciał
zobaczyć Monikę, uścisnąć jej rękę, usłyszeć głos, a jednocześnie bał się spotkania. Przez
ostatnie tygodnie żył tylko myślami i marzeniami, które mogły prysnąć przy pierwszej
rozmowie. Ostatnio wcale nie odwiedzał państwa Zaniewskich, nie chciał się narzucać,
zwłaszcza że wiadomości o stanie zdrowia Moniki miał z pierwszej ręki. A co powinien
zrobić teraz? Chyba iść, skoro Krystyna z Bożeną zapowiedziały jego wizytę.
Rozkoszniaczki! Prosił je kto o wtrącanie się? Sam wie najlepiej, co ma robić! Wie? No, nie
bardzo...
Należy pójść, bo Monika będzie czekać, ale jak uniknąć pytań? Głupia sprawa! Jeśli się
przyzna, że zabiegał o dokonanie operacji przez doktora Staszkiewicza, zaczną mu
dziękować, a tego chciałby za wszelką cenę uniknąć, natomiast wyprzeć się nie ma sposobu,
skoro wszyscy o tym mówią. Ciekawe, w jaki sposób rozchodzą się takie wiadomości?
Przecież nikomu poza ciotką nie opowiadał o swoich poczynaniach. Widocznie
rozpowiedziała sąsiadkom, chociaż prosił o tajemnicę. Ech, wszystkie kobiety jednakowe! Do
żadnej nie można mieć zaufania!
Postanowił wygarnąć ciotce, co myśli o niedotrzymywaniu sekretów, ale kiedy wrócił
po lekcjach, nie było jej w domu. Przy kuchni urzędowała Baśka doglądając gotowania zupy
fasolowej na wędzonce. Nęcący zapach wypełniał mieszkanie i usposobił Mariusza przyjaźnie
do całego świata. Odechciało mu się występować z pretensjami do ciotki, w końcu rzecz jest
bez większego znaczenia, czy warto czepiać się drobiazgów? Podszedł do garnka.
- Tylko mi nie zaglądaj pod pokrywki! - zawołała Baśka przejęta rolą gospodyni.
- Patrzcie, ludzie, jakie to harde! Jak to nosa zadziera! - droczył się, chcąc na złość
zajrzeć do garnka.
- Tylko nie to, dobrze? Tylko nie to! I w ogóle zabieraj te łapska! - trzepnęła go ścierką
po rękach. - Jak obiad będzie gotów, poproszę cię do stołu, a teraz zjeżdżaj mi z kuchni!
- Bardzo dobrze, mogę się wynieść na zawsze - udawał obrażonego wychodząc na
dwór.
- Mariusz, nie wygłupiaj się! - zawołała przestraszona i wybiegła za nim. - Przecież ja w
innym sensie, no, co ty, żartów nie znasz? - uwiesiła się jego ramienia, chcąc z powrotem
zaciągnąć do domu.
- Ładne żarty! - przekomarzał się w dalszym ciągu. - Szarżujesz ze ścierką, łyżki strawy
odmawiasz, trzeba ruszać w świat, za chlebem...
Wtedy poznała, że to kpiny.
- Taki duży, a taki dziecinny! - wycofała się z godnością do kuchni. - Obiad za pół
godziny, żebyś się nie spóźnił!
„To się nazywa charakterek!” - pomyślał z uznaniem.
Następnie poszedł do komórki, wyszukał grabie i zaczął oczyszczać ogródek z
zeszłorocznych liści, jak robił to każdej wiosny. Przy tej robocie zastała go ciotka.
- Daj spokój, Mariuszku, to już do ciebie nie należy. Idź odrabiać lekcje, żebyś mógł
pochwalić się przed mamą dobrym świadectwem.
- Co znaczy „nie należy”? Da mi ciocia wymówienie, jak Sławek podrośnie, a póki co,
ja jestem szefem od śmieci - zaczął ładować zgrabione liście na taczki.
- Jadłeś obiad?
- Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że dostanę, o ile znowu nie narażę się Baśce. Wygoniła
mnie z kuchni i celebruje gotowanie zupy fasolowej.
- Bardzo dobrze, niech się wprawia. Na starość jak znalazł. No, uwijaj się z tym
grabieniem i przychodź jeść.
Mariusz nabrał tempa i po niedługim czasie zasiadł do uczciwie zapracowanego
posiłku. Stół nakryty był serwetkami ze śniadaniowego papieru powycinanymi w ząbki i
różne esy-floresy. Łatwo było się domyślić, że to robota Baśki.
- Fiu, fiu, co za święto dziś obchodzimy? - zawołał, wiedząc, że ona na to czeka.
- Dlaczego zaraz święto? Zwyczajny dzień i zwyczajny obiad - udawała skromną, ale
była szczęśliwa, że jej starania zostały zauważone.
- Nie taki zwyczajny, nie taki zwyczajny! Czy ja będę umiał jeść przy tak uroczyście
nakrytym stole? - zaczął gładzić jedną z papierowych serwetek. - Już mi ręce drżą, a co
będzie, jak kapnie z łyżki?
- Mamo, niech on mi przestanie dokuczać! - zawołała podenerwowana.
- Co ty, Basiu, na żartach się nie znasz? Przecież widzisz, że jest zachwycony twoimi
wycinankami - broniła Mariusza ciotka.
- To niech nie zagaduje, tylko je, bo zupa stygnie.
- Rozkaz! - żwawo złapał za łyżkę i zaczął zmiatać z talerza; skończył pierwszy i
poprosił o repetę. Baśka była rozpromieniona.
On również wpadł w doskonały humor. Po skończonym posiłku baraszkował z
kuzynkami, sypał dowcipami, które nawet wujka odrywały od gazety.
„I pomyśleć, że dobry obiad potrafi człowieka wprawić w tak szampański nastrój” -
zastanawiał się, choć wiedział, że przyczyny tego szukać należy gdzie indziej.
Miał iść dziś do Moniki, musiał do niej iść, ponieważ: Krystyna z Bożeną
zapowiedziały jego wizytę. Jak mus to mus, nie ma się nad czym zastanawiać! I nie co innego
niż konieczność spełnienia „obowiązku” wprawiła go w taki dobry humor.
Już właściwie wybaczył ciotce niedotrzymanie tajemnicy, zapytał tylko przez zwykłą
ciekawość:
- Czy to ciocia rozpowiedziała wszystkim dokoła, że ja prosiłem matkę, aby jej mąż
zajął się Moniką Zaniewską, no, wie ciocia którą, tą, co miała wypadek na sankach?
- Wiem, czekała ją poważna operacja i bardzo dobrze, że robił ją twój ojczym. Zawsze
co specjalista, to specjalista.
- No więc, mówiła ciocia komuś, że ja zabiegałem, koło tej sprawy?
- Prosiłeś, żeby nie mówić, więc nie mówiłam nikomu? A co się stało?
- Nic. Tylko wszyscy o tym wiedzą. Chciałem się zorientować, w jaki sposób rozchodzą
się plotki.
- Przecież to nie plotki, tylko prawda.
- No i co z tego! Było, przeszło, nie ma o czym mówić. No, Jolka! Złaź mi z pleców,
dosyć tej zabawy, muszę wyjść.
Jola nie posłuchała od razu, musiał usiąść na podłodze i wyswobodzić się z uścisku
małych rączek silnie oplatających mu szyję.
Kiedy te szkraby podrosną na tyle, że zrezygnują z noszenia „na barana” oraz
podobnych rozrywek, do których był im tak niezbędnie potrzebny? - zastanawiał się
wychodząc. Na podwórku dogoniła go Baśka.
- Mariusz, ja ci się przyznam do wszystkiego.
- No?
- Widzisz, musiałam to powiedzieć Marioli...
- Co musiałaś powiedzieć Marioli?
- Że ta Monika nie straci oka, bo ty znasz bardzo dobrego doktora, który ją uratuje!
- Ach, ty paplo! Ty papugo! Ty...
- Założyłam się o czekoladę, że wszystko się uda, bo ty umiesz załatwiać sprawy. I
wygrałam! Wyobrażasz sobie, jak Marioli było głupio?
- Wyobrażam sobie! A tobie należy się porządna kocówa za ten długi język. Założyć się
o czekoladę! Ach, ty!
- Czego się wściekasz? Przecież wygrałam.
Mariusz zrezygnowany machnął ręką. Na ulicy natknął się na pana Zaniewskiego.
- Jak to dobrze, że cię widzę. Co się z tobą dzieje, czemu nas nie odwiedzasz?
- Jakoś nie składało się...
- Może się spieszysz, a ja cię zatrzymuję?
- Nic podobnego, wcale się nie spieszę. Jak Monika?
- Dobrze. Całymi dniami słucha radia, bo nie wolno jej forsować wzroku. Chyba nie
nadrobi zaległości i będzie musiała powtarzać klasę.
-- To niemożliwe! Przecież do końca roku jeszcze dwa miesiące. Przy jej zdolnościach
może śpiewająco uzupełnić materiał - gorączkował się Mariusz, przerażony usłyszaną
wiadomością.
- W jaki sposób, skoro nie wolno jej czytać więcej niż dwa razy dziennie po pół
godziny?
- Mam pomysł!
- Ciekaw jestem, co takiego wymyśliłeś?
- Czy mógłbym teraz wpaść do Moniki?
- Oczywiście! Może jednak zdradzisz przedtem swój genialny pomysł?
- Wolałbym, żeby najpierw Monika go zaakceptowała.
- Wobec tego chodźmy do niej!
MONIKA I MARIUSZ
- Moniko, gdzie jesteś? Przyprowadziłem ci gościa.
- Już idę! Dzień dobry! - przywitała się sztywno, ale Mariusz nie zwrócił na to uwagi.
Zbyt pochłonięty był myślą, że w razie pozostania Moniki na drugi rok w pierwszej klasie ich
drogi rozejdą się.
- Powiem ci na ucho, że kolega ma jakiś pomysł, którego nie chciał zdradzić przed
skonsultowaniem się z tobą - zawiadomił ojciec.
- Pomysł? W związku z czym?
- Z twoimi niedorzecznymi planami - odpowiedział Mariusz. - Zagotowało się we mnie,
kiedy usłyszałem, co ci chodzi po głowie.
- A cóż mi takiego chodzi po głowie? Chwilowo nie mam żadnych planów.
- Podobno chcesz powtarzać klasę.
- Innego wyjścia nie widzę.
- Kto to mówi, najlepsza uczennica?!
- Najlepsza uczennica już się dawno skończyła. Teraz Krystyna czy Adam mogą mnie
zagiąć leciutko.
- Przecież tego słuchać nie można! Uszy więdną!
- Jak więdną, to oberwać.
- Oto zgubne skutki słuchania radia. Powtarzasz z ITR-u dowcipy.
- A co mam robić? Muszę sobie urozmaicać jakoś te przymusowe wakacje.
- Koniec z wakacjami. Najwyższy czas wziąć się za robotę!
- Z przyjemnością, tylko niestety mam przykazane oszczędzać wzrok.
- W porządku. Ale uszu nie musisz oszczędzać!
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że skoro nie możesz czytać, to będziesz słuchała, jak ja czytam.
- Nie żartuj!
- Mówię poważnie! Najlepiej zacząć od zaraz.
- O ile dobrze zrozumiałem, chcesz Monice udzielać korepetycji? - wtrącił pan
Zaniewski.
- Nazwałbym to mniej szumnie. Zrobimy po prostu wspólną powtórkę, nic więcej.
- A czy pomyślałeś, ile czasu wyrwie ci ta powtórka? Jak sobie poradzisz z bieżącym
materiałem, czy się nie opuścisz w nauce? Podjąłeś pochopną decyzję bez względu na
konsekwencje. Radzę to jeszcze rozważyć.
- Po co? Moja decyzja jest przemyślana, nie widzę potrzeby zatrzymywania się dłużej
nad tą sprawą. Szkoda czasu. Zaczynajmy!
- Co ty na to, Moniko?
- Nareszcie zostałam dopuszczona do głosu. Dziękuję ci, Mariusz, za ten przyjacielski
gest, ale nie mogę go przyjąć. Tatuś ma rację, stracisz dużo czasu i nie wiadomo, z jakim
skutkiem. W końcu bywają większe nieszczęścia niż repetowanie klasy. Uważam, że to
niewielka cena wobec straty, której uniknęłam.
- Ale dlaczego nie spróbować? Dlaczego poddawać się bez walki? Nic nie tracisz, a
zyskać możesz dużo. Przecież i tak się nudzisz? -- zawołał Mariusz z trudem hamując gniew.
Miał chęć przełożyć Monikę przez kolano i wsolić jej parę klapsów dla opamiętania.
- No to co? Zrozum, ja nie chcę, ja nie mogę korzystać z twojej pomocy.
- Przestań! Niech pan ją przekona! - zwrócił się do pana Zaniewskiego.
- Tego mi nie wolno zrobić. Musicie sami dojść do porozumienia.
- Słyszysz? Twój tatuś powiedział, że musimy dojść do porozumienia. Więc zgadzasz
się, tak?!
Co miała robić, czy był sens dłużej się opierać? Rzeczywiście, dlaczego nie spróbować,
dlaczego poddawać się bez walki?
- Pamiętaj, sam chciałeś! - ostrzegła lojalnie.
- Uff... - odetchnął, ciężko było.
- Nie jesteś zmęczony? Chyba wracasz prosto ze szkoły - -zapytał pan Zaniewski.
- Nic podobnego. Już zdążyłem zażyć relaksu wygrabiając z ogródka zeszłoroczne
liście, następnie uprawiałem gimnastykę nosząc kuzynki „na barana”, teraz pragnę rozerwać
się intelektualnie.
- Dobierasz sobie oryginalne rozrywki - zauważyła Monika.
- Taki już jestem. Od czego zaczniemy?
- Nie wiem...
- No to ja ci powiem. Od fizyki, bo akurat mam na nią ochotę.
Zaczęli powtarzanie. Nie szło im gładko, o nie! To, co dla niej było nowe i
niezrozumiałe, on znał dobrze, więc zdawało mu się, że nie ma potrzeby zatrzymywać się nad
oczywistymi zagadnieniami, pruł naprzód, w związku z czym w głowie Moniki powstał
chaos. Potrzebowała czasu, by zdobyte wiadomości utrwalić, a wstydziła się przyznać, że nie
nadąża. Czuła zawrót głowy, poza tym przez cały czas nurtowała ją myśl, czy istotnie
Mariusz Kaczyński ma jakiś związek z doktorem Staszkiewiczem? Nawet nie zapytał o jej
pobyt w szpitalu. Wszyscy o to pytają zaraz na wstępie, a on zaczął od fizyki i nic go poza
tym nie obchodzi.
- Jak wam idzie? - zainteresował się pan Zaniewski.
- Pomalutku się rozkręcimy - zapewnił Mariusz.
- Jeszcze ci się nie znudziła rola nauczyciela?
- Czyżbym wyglądał na znudzonego?
- Musiałbym ci się dokładnie przyjrzeć. Pobieżne oględziny nic nie mówią.
Monika przyjęła z ulgą wejście ojca. Jeszcze większą radością napełnił ją widok mamy
z talerzem pełnym kanapek.
- Dosyć tej nauki, musicie coś przegryźć.
- Kończymy? - zapytał Mariusz.
- Widzę po minie Moniki, że ma dosyć strawy duchowej - odpowiedział za nią ojciec.
- Nałykałam się mądrości, tylko nie wiem, jak będzie z trawieniem.
- Do jutra wszystko ci się ułoży, a jak nie, to zaczniemy od początku - pocieszał
Mariusz.
- Jesteś pewny, że jutro przyjdziesz? Bo ja mam wątpliwości.
- A ja nie. Na sobie mogę polegać.
- No to jedzcie, nie marudźcie! - ponaglała mama.
- Słuchaj... czy mogę cię o coś zapytać? - zaczęła niepewnie Monika.
Więc jednak! A już miał nadzieję, że mu się upiecze.
Trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby paść na ostatnich metrach przed metą.
- Pytać możesz zawsze - odpowiedział z miną „raz kozie śmierć”.
- Powiedz mi, czy znasz doktora Staszkiewicza?
- Uhm... - stwierdził wbijając zęby w kanapkę.
- Więc to prawda, że robiłeś starania, aby on mnie operował?
Ponieważ miał pełne usta, zwolniony był od mówienia. Kiwnął tylko potakująco głową.
- Czemu nam tego wcześniej nie powiedziałeś? - zapytał pan Zaniewski z nutą wyrzutu
w głosie.
Ta sama przyczyna, czyli intensywne „konsumowanie”, pozwoliło Mariuszowi na
zastąpienie słów wymownym rozłożeniem rąk. Mogło ono znaczyć: „A po co?” lub: „Nie
mam zwyczaju mleć jęzorem bez potrzeby”.
- W każdym razie jesteśmy twoimi dłużnikami i dziękujemy ci serdecznie.
Mariusz znowu ograniczył się do gestu ręką i w ten sposób miał całą tę niezręczną
rozmowę z głowy.
A potem przyszedł maj. W ogródkach zrobiło się kolorowo. Świat wypiękniał.
Mariusz prawie codziennie bywał u Moniki. Czytał, kazał powtarzać, tłumaczył zadania
i objaśniał trudniejsze zagadnienia. Z materiałem byli prawie na bieżąco. Wszystko
wskazywało na to, że Monika zda jeszcze w tym roku do drugiej licealnej, Mariusz miał
słuszność, głupotą byłoby poddanie się bez walki. Powiedziała mu o tym.
- Chociaż raz postawiłem na swoim. Jestem z siebie dumny.
- Właśnie widać. Jak tak dalej pójdzie, wpadniesz w nałóg stawiania na swoim. To
niebezpieczne.
- Ale przyjemne, poprawia samopoczucie.
- Akurat! Może na bezludnej wyspie, bo nie wśród ludzi. Zauważyłam, że chcąc być
lubianym nie należy mieć zawsze racji.
- W tym, co mówisz, może tkwić głębszy sens. Kiedyś to przemyślimy.
Często mówił w liczbie mnogiej: „przeczytamy, zrobimy zadanie, zapamiętamy wzór”.
Monika stwierdziła, że forma „my” jest dużo przyjemniejsza od pojedynczej: „ja”.
- Pojechałabyś ze mną do Warszawy? - zapytał któregoś popołudnia.
- Do kina?
- Można to i tak nazwać. Moja matka chce cię poznać.
- Twoja matka? A skąd ona wie o moim istnieniu? Opowiadałeś jej o mnie?
- Trochę.
- Od chwili powrotu ze szpitala coraz więcej osób zaczęło się mną interesować. Co w
tym jest?
- Nie wiem. Skąd mogę znać myśli wszystkich ludzi?
- Ale chyba wiesz, dlaczego twoja matka chce mnie poznać?
- Przez ciekawość. Dużo o tobie słyszała.
- Dużo czy trochę? Zdecyduj się!
- Nie łap mnie za słowa. I „dużo”, i „trochę” to wartości trudno wymierne. Pojedziesz?
- Dobrze, ale opowiedz coś o matce. Jaka ona jest?
- No... jakby ci powiedzieć?... Podobna do ciebie.
- Z tego wynika, że jestem mało oryginalnym typem. Już mi mówiono o podobieństwie
do Poli Raksy, teraz znów do twojej mamy.
- Czy jesteś spokrewniona z Raksą?
- Chyba przez Adama i Ewę. O bliższym pokrewieństwie nie słyszałam.
- Myślałem, że kuzynka. Wysyłałaś jej życzenia świąteczne.
- Nie wysłałam żadnych życzeń, porwałam kartę na drobne kawałeczki.
- Czemu?
- Zdenerwował mnie pewien niedyskretny listonosz czytający cudzą korespondencję.
- A to prosię!
- Coś w tym sensie pomyślałam sobie o nim. Mogłam przecież pisać do chłopca. I co
wtedy?
- Byłby niepocieszony.
- Kto?
- Ten listonosz.
Niechcący wymusiła wyznanie. I zawstydziła się, że tak brzydko wówczas o Mariuszu
pomyślała. Teraz skłonna go była rozgrzeszyć i usprawiedliwić. Zauważyła, że ocena
człowieka i jego postępowania rzadko bywa obiektywna. Łatwiej wybaczyć uchybienie
komuś sympatycznemu niż temu, kogo się nie lubi.
No cóż, polubiła Mariusza Kaczyńskiego. Czas spędzony w jego towarzystwie uważała
za najatrakcyjniejszą część dnia. Gdyby ktoś powiedział jej parę miesięcy temu, że będzie z
niecierpliwością patrzeć w okno, czy nie widać znajomej sylwetki, roześmiałaby mu się w
nos. Pamięta, jaka była wściekła na Krystynę za przymówki w rodzaju: „Oboje chorujecie na
oryginalność. Powinniście ze sobą chodzić”. Wtedy każdy inny chłopak wydawał się Monice
odpowiedniejszym do „chodzenia” niż Mariusz Kaczyński. A teraz zaproszenie przez jego
matkę wydaje się rzeczą zupełnie naturalną. Jak to nigdy nie można być pewnym siebie i
własnych
uczuć.
Do Warszawy pojechali w niedzielę po południu. Ulica Zdrojowa nie przypominała
zupełnie wielkomiejskiej arterii. Była tu kolonia barwnych jednorodzinnych domków z
wypielęgnowanymi ogródkami, nie jazgotały tramwaje, samochody nie truły powietrza
spalinami. Kiedy stanęli przed furtką domu mamy Mariusza, Monika nie mogła powstrzymać
okrzyku: - Jak tu ładnie! - a widok ukwieconych klombów przypomniał jej, że powinna
wystąpić z bukietem.
- Nie przejmuj się, zaraz ci coś zorganizuję! Wybieraj! Tulipany, żonkile czy jeszcze
coś innego? - zaofiarował się Mariusz mając naprawdę zamiar dokonać spustoszenia w
ogródku. Z trudem go powstrzymała. Po przekroczeniu progu dokonał prezentacji:
- To jest właśnie Monika!
- Tak ją sobie wyobrażałam. Dokładnie tak! - powiedziała jego mama.
- Widzę, że mnie Mariusz nieźle obmalował.
- Mylisz się. Od niego trudno wyciągnąć jakieś informacje.
- Więc skąd pani wiedziała, jaka jestem?
- Ogłaszali przez radio - zakpił Mariusz.
- Czemu wcześniej tego nie powiedziałeś?
- Słyszałaś przecież, że ode mnie trudno się czegoś dowiedzieć.
- Nie obrażaj się, synu. Jesteś skryty i małomówny. Ktoś ci to musiał wreszcie
powiedzieć.
- W porządku. Mówmy o czymś weselszym.
- Chętnie. Podobno udało ci się, Moniko, nadrobić zaległości, nie będziesz musiała
powtarzać klasy?
- Tak. Dzięki Mariuszowi. Gdyby nie on...
- Mieliśmy mówić o czymś wesołym! - przerwał.
- Właśnie mówimy, nie zauważyłeś? - powiedziała jego mama.
- Jakoś nie.
- To słuchaj uważnie, może uchwycisz optymistyczne akcenty w naszej rozmowie.
- Lepiej pójdę się przejść, po co mam przeszkadzać. Pogoda akurat sprzyja spacerom.
- Obraził się! Co ja mam z tym moim synem! Ręce opadają!
- Za wcześnie, poczekaj do jesieni.
Mama spojrzała na niego pytająco, więc pospieszył z wyjaśnieniem:
- Chciałem jedynie przypomnieć, że porą opadania jest jesień. A na spacer pójdę i
wezmę ze sobą Beatę.
- Beata śpi.
- Obudzę.
- Ani się waż! Dziecko musi się wyspać, inaczej zatruje nam cały wieczór.
Mariusz westchnął. Tym, że on ma zatrute popołudnie, nikt się jakoś nie przejmuje, nikt
nie wie, jaka to dla niego męka prowadzić tak zwaną „kulturalną konwersację” i słuchać, jak
mu się „wypomina” zasługi. Matka uparła się poznać Monikę, więc niech ją poznaje. Czy on
musi być przy tym obecny? Czy nie lepiej, żeby sobie poszedł, a one niech gadają, o czym
chcą?
- No rozchmurz się! Jeszcze nieraz pójdziesz z Beatą na spacer, a teraz poproś panią
Małgorzatę, żeby nam zrobiła dobrej herbaty - powiedziała matka.
Po jego wyjściu zwróciła się do Moniki:
- Rogata dusza u tego chłopaka, nie uważasz?
- Taki już jest i chyba się nie zmieni. Zresztą lepiej, żeby się nie zmieniał. Wszyscy go
lubią takiego, jakim jest.
- Sądzisz, że posiada dar zjednywania sobie ludzi?
- Bez wątpienia.
- To dobrze, nie będzie miał trudności w przystosowaniu się do nowego środowiska,
łatwo zaaklimatyzuje się w nowej szkole.
- W nowej szkole? - Monika nie mogła ukryć zaskoczenia.
- Chcę Mariusza ściągnąć do siebie, rozmawialiśmy sporo na ten temat, on zgadza się
na mój projekt, myślę, że uda się go zrealizować z początkiem nowego roku szkolnego.
Monika zmarkotniała. Mariusz przenosi się do Warszawy! Tego się nie spodziewała!
Nie sądziła, że los będzie aż tak złośliwy, by spełnić jej marzenie sprzed miesięcy. Wtedy
sama chciała zmieniać szkołę, chciała być jak najdalej od Mariusza Kaczyńskiego. Wtedy...
Ale od tamtej pory minęła cała epoka... I właśnie teraz, o ironio, następuje z
półrocznym opóźnieniem to, o czym Monika już nie marzy, czego nie chce i co sprawia jej
przykrość.
Mama Mariusza zauważyła, że Monikę niemile zaskoczyła usłyszana wiadomość, więc
skierowała rozmowę na tematy ogólniejsze. Zaczęła mówić o swoich spostrzeżeniach
dotyczących współczesnej młodzieży. Mówiła o młodych, że są na ogół dorodni, inteligentni,
potrafią protestować przeciwko zakłamaniu, a jednocześnie często leniwi, idący na łatwiznę.
Monika słuchała z roztargnieniem odpowiadając tylko tyle, ile wymagała grzeczność,
ale przy zarzucie, że młodzież wybiera najłatwiejsze drogi, zaprotestowała:
- O, nie wszyscy!
- Masz słuszność, z całą pewnością nie wszyscy. Jestem przekonana, że ambitnych
młodych ludzi jest więcej niż obiboków, ale tych łatwiej się zauważa, bo narzucają styl tym
niezdecydowanym, chwiejnym. Obserwując innych młodych ludzi zastanawiałam się nad
swoim synem - ciągnęła mama Mariusza. - Jaki on jest, co reprezentuje? Przez długi czas nie
mogliśmy znaleźć wspólnego języka, dopiero ostatnio jakoś się dogadaliśmy, ale w dalszym
ciągu trudno mi go rozszyfrować. Zimą rozmawiałam z waszą wychowawczynią, która
utrzymywała, że Mariusz jest typowym przykładem zdolnego lenia, nie wykorzystuje swoich
możliwości, ma lekceważący stosunek do nauki.
- Może tak było, ale dawno temu.
- Zastanawiałyśmy się wspólnie z panią Lipińską, jak przełamać w nim tę bierność, jak
pobudzić ambicję. Próbowałam podchodzić w różny sposób, ale z nim trudno rozmawiać.
Ostatnio coś jakby się zmieniło na lepsze. Jak się dowiaduję, nauczyciele zaczynają go
chwalić, a teraz podobno pomaga ci w uzupełnianiu zaległości, więc chyba musi znać
materiał?
- Zna go bardzo dobrze, miałam okazję osobiście się o tym przekonać.
- No, proszę! Znalazł się sposób na Mariusza. Dokonałaś tego ty. Obudziłaś jego
aktywność, a jak raz wszedł na właściwą ścieżkę, to chyba i nadal będzie nią szedł.
- Na pewno. Jest konsekwentny i wytrwały.
- Dziękuję ci.
- Mnie? Ależ to ja powinnam dziękować!
- Za co sobie tak wylewnie dziękujecie? - zapytał wchodzący Mariusz.
- Zgadnij! - zaproponowała mama.
- Rebusy to nie moja specjalność.
- A uszy cię nie pieką?
- Jakoś nie. Chociaż... może trochę. Czy mam rozumieć, że znowu mowa była o mnie?
- Tak, o tobie. Cieszysz się?
- Bynajmniej.
To był właśnie cały on! Koleżeński, bezinteresowny, lubiący działać, ale nie znoszący
zbędnej gadaniny.
- Siadajmy do stołu! - powiedziała mama Mariusza rozstawiając nakrycia. Następnie
podeszła do drzwi i zawołała:
- Tadziu, przyjdź do nas. Mamy kruche ciasteczka. Te, które tak lubisz!
- Poważnie? - doleciał z głębi mieszkania głos, który wydał się Monice znajomy. -
Wobec tego przyjmuję zaproszenie.
Po chwili w drzwiach stanął... kto? Monika nie wierzyła własnym oczom. Czy to
możliwe, żeby miała przed sobą doktora Staszkiewicza?
- Dzień dobry! - zawołał wesoło, uścisnąwszy rękę Monice. Teraz już nie było
najmniejszej wątpliwości, że to on. Z trudem ochłonęła, a potem spojrzała znacząco na
Mariusza.
- Nareszcie wszystko rozumiem.
- To się ciesz!
- Cieszmy się wszyscy, jeśli jest po temu okazja - powiedział doktor.
- Chciałbym przypomnieć, że herbata stygnie - wtrącił Mariusz. - A od picia zimnych
płynów można dostać anginy.
- Widzę, że pomału nasiąkasz lekarską atmosferą naszego domu - uśmiechnęła się jego
mama.
- Nie wiem, gdzie tu powód do uciechy? Maluczko, a zacznę was zaginać. Nawet nie
wiecie, jaką żmiję na własnym sercu hodujecie.
- Każde następne pokolenie jest mądrzejsze od poprzedniego, więc masz prawo zaginać.
Pili herbatę, chrupali ciasteczka i gwarzyli sobie nieobowiązująco. Przyszła niania z
małą Beatą.
- Zazdroszczę ci, Mariusz - powiedziała Monika. - Zawsze marzyłam o młodszym
rodzeństwie. Ciężko być najmłodszą w rodzinie.
- Komu dziś lekko? - westchnął, czując, jak będzie tęsknił za swoimi kuzynkami. Beata
była rozkoszna, ale kiedy to wyrośnie na człowieka?
Zamyślił się, a Monika obserwowała doktora Staszkiewicza. Więc tak wyglądają sławni
ludzie w życiu prywatnym? Słyszała, że jednostki wybitne cechuje skromność. To by się
zgadzało.
- Czy pozwolisz, Moniko, że cię naszkicuję? - zapytał po skończonym podwieczorku.
- Czy pozwolę? Ależ ja o niczym bardziej nie marzę!
- Chodź, Beata, pójdziemy na spacer. Nic tu po nas - stwierdził Mariusz. - Z okazji
święta wezmę cię na barana.
Tym razem jego propozycja nie wywołała u mamy sprzeciwu, a u Beaty spowodowała
nawet falę entuzjazmu. Dziecko skakało i piszczało z uciechy. Gdy wyszli, mama
powiedziała:
- Mariusz lubi przewodzić, lubi opiekować się młodszymi, natomiast nie znosi
kierowania sobą.
- Ty ciągle widzisz w nim dziecko, a to już mężczyzna - wyjaśnił jej mąż szperający po
szufladach w poszukiwaniu nie zarysowanego kartonu.
- Bez przesady. Zaledwie zadatek na mężczyznę. Przecież nie ma jeszcze osiemnastu
lat.
- W tym wieku chłopiec czuje się najbardziej dorosły.
- A jak się czuje koło trzydziestki?
- Najczęściej stary, choć matka w dalszym ciągu będzie go uważała za dzidziusia.
Monika czekała na znak, kiedy ma zacząć pozować. Siedziała uroczysta i skupiona,
starając się nadać twarzy jak najkorzystniejszy wyraz.
Tymczasem doktor nie spieszył się z przystąpieniem do dzieła. Usiadł niedbale na
krześle założywszy nogę na nogę, karton oparł o brzeg stołu i zamiast zająć się rysowaniem,
zaczął opowiadać, jak poznał swoją żonę.
- Miałem kiedyś sprawę do kuzynki mieszkającej w akademiku. Przychodzę, melduję
się na dole u portierki, ona podaje mi numer pokoju, wdrapuję się na trzecie piętro i pukam do
drzwi. Nikt nie odpowiada. Pukam drugi raz. Cisza. Naciskam klamkę. Ustępuje. Pokój nie
był zamknięty, więc wchodzę. I co widzę? Mojej kuzynki nie ma, są za to jej dwie koleżanki.
Jedna leży na łóżku z głową wciśniętą w poduszkę i powtarza coś półgłosem. Domyśliłem się,
że wkuwa do egzaminu. Druga natomiast siedzi przy stole i robi jakieś notatki. Była
odwrócona plecami. Chrząknąłem, chcąc zasygnalizować swoją obecność. Ta siedząca ani
drgnęła, a ta druga, trzymając poduszkę na głowie, spojrzała na mnie pytająco. Powiedziałem,
że chciałbym zobaczyć się z kuzynką, ona na to: „Wyszła na chwilę, zaraz powinna wrócić,
niech pan poczeka!” Usiadłem i czekam. Pięć minut, dziesięć, piętnaście. Znowu słyszę
monotonne mruczenie i widzę nieruchome plecy drugiej z dziewcząt. Znudziło mi się to w
końcu i chciałem wyjść. Wtedy ta wkuwająca na głos poderwała się i poszła szukać Magdy.
Jej towarzyszka, wciąż odwrócona plecami, w dalszym ciągu nie reagowała na moją
obecność. Nie mogłem się powstrzymać, żeby tych pleców nie naszkicować, i to w kilku
wariantach. Ponieważ nie miałem przy sobie szkicownika, wykorzystałem do tego celu
znajdujące się na stoliku serwetki bibułkowe.
Tu doktor Staszkiewicz nakreślił od niechcenia parę kresek na trzymanym przed sobą
kartonie. Wyglądało to, jakby odtwarzał z pamięci tamten wizerunek. Po chwili ciągnął dalej:
- W pokoju panował nieład, jak to zwykle bywa w czasie gorączki
przedegzaminacyjnej. Wszystko to zaakcentowałem na rysunkach. Po chwili przyszła Magda.
Kiedy zobaczyła moje szkice, zaczęła się nieprzytomnie śmiać i podsunęła je przed oczy
koleżance siedzącej przy stole. Ta spojrzała, potem odwróciła głowę i rzuciła mi jadowite
spojrzenie, a następnie zwinęła serwetki w kulkę i rzuciła w moim kierunku. „Przepraszam -
powiedziałem - rozumiem, że bywają chwile, kiedy poczucie humoru zawodzi” - „On cię
przeprasza, słyszysz, Irena!” - huknęła jej Magda w samo ucho. - „O co chodzi?” -
zniecierpliwiła się tamta wyjmując z ucha ogromny kłąb waty. - „On cię przeprasza za to, że
nie masz poczucia humoru” - „Poczucie humoru? A co to za zwierzę” Koleżanka nazwana
Ireną spojrzała na mnie zmęczonymi oczami. Zauważyłem, że była bardzo ładna. „Przydałby
się pani łyk dobrej kawy” - stwierdziłem. - „Możliwe, ale kawa akurat nam wyszła”. - „Mam
pomysł, zabiorę panią na małą czarną. Krótka przerwa w nauce dobrze pani zrobi”. - „No...
zgoda, ale nie dłużej niż piętnaście minut”. - „Powiedzmy, pół godziny” - poprosiłem. „Nie,
piętnaście minut. Idziemy?” - zapytała koleżanek. Wykręciły się. Załatwiłem swoją sprawę z
Magdą i wziąłem Irenę na kawę. „Zmarnowaliśmy” prawie godzinę, mimo to egzaminu nie
oblała.
- Zdałam na piątkę! - pochwaliła się doktor Staszkiewiezowa. - Od tej pory kazałam się
często zapraszać na małą czarną.
- Co czynię do dziś z nieustającą przyjemnością - przyznał się szczerze jej mąż. - No,
jak się sobie podobasz? - zapytał kładąc przed Moniką dwa szkice, jeden przedstawiający ją z
profilu, drugi en face.
- Już? - zawołała z niedowierzaniem. Była przekonana, że doktor jeszcze nie zaczął jej
portretu.
- Jak widzisz, nie próżnowałem, kiedy ty słuchałaś cierpliwie mojej przydługiej
opowieści.
- Była ciekawa, najlepszy dowód, że się zasłuchałam i nie spostrzegłam, kiedy mnie pan
doktor sportretował.
- Poznajesz siebie?
- Oczywiście. To moje oczy, włosy, nos...
- Seans skończony? - zapytał Mariusz, który wrócił właśnie ze spaceru. Oddał małą w
ręce niani i podszedł do stołu. Przyjrzał się rysunkom i orzekł łaskawie. - Ujdą.
- Skoro najwyższa komisja stwierdziła, że ujdą, to przekazuję je w twoje ręce -
powiedział doktor Staszkiewicz.
- Dziękuję. Będę miała pamiątkę.
- Na zdrowie. Niedługo już pozwolimy ci pójść do szkoły.
- Och, jaki pan doktor dobry!
W drodze powrotnej Mariusz chciał ponieść Monice pakiecik z rysunkami, ale nie
pozwoliła.
- Domyślam się, co będzie pierwszą twoją czynnością po powrocie do domu -
powiedział drwiąco.
- Naprawdę domyślasz się?
- Zawiesisz te obrazki na ścianie i będziesz odmawiać do nich paciorek, wyobrażając
sobie, że to twoje bożyszcze: Pola Raksa.
- Spudłowałeś. Pola Raksa już mi przeszła, a obrazki zamknę w szufladzie, żeby się nie
zakurzyły.
- Co znaczy: „Pola Raksa mi przeszła”? Przecież w dalszym ciągu jesteś do niej
podobna.
- No to co? Kiedyś mi z tego powodu uderzyła woda sodowa do głowy, ale to już czas
przeszły.
- Przestałaś wysyłać życzenia świąteczne?
- Nigdy ich nie wysyłałam, jak ci wiadomo. Pola Raksa nie ma czasu na czytanie.
- Skąd wiesz?
- Od niej samej. Odpisała na mój list, wyobraź sobie!
- Ciekawe. Nie ma czasu na czytanie, a na pisanie znalazła?
- To był szczególny list, nie jakieś tam życzenia świąteczne.
- Ho, ho, korespondencja na wyższych szczeblach!
- Niepotrzebna ironia. List dotyczył spraw zawodowych, czyli sztuki aktorskiej.
- To ciebie interesuje?
- Już nie. Czekałam na odpowiedź cztery miesiące, to długo. Początkowo chodziłam
nieprzytomna, każdego dnia wypatrywałam listonosza jako zwiastuna dobrej nowiny,
zgadywałam, jaka będzie odpowiedź na mój list, układałam w myśli jej treść. Długo żyłam
złudzeniami, a potem... - otrząsnęłam się nagle i cała ta sprawa przestała dla mnie istnieć.
Przeszło mi. A kiedy list przyszedł, czytałam go bez wzruszenia.
- Po prostu przyszedł za późno. Marzenia powinny się spełniać we właściwym czasie.
- Wiesz, o czym pisałam do Poli Raksy? Że chciałabym być jej dublerką.
- Tak od razu? Już!
- Wydawało mi się to bardzo proste. Jesteśmy podobne, na dowód czego załączyłam
fotografię, i uważałam, że sprawa jest do załatwienia.
- Jak na to zareagowała Raksa?
- Poradziła, żebym się zaciągnęła do teatrzyku amatorskiego i tam spróbowała swoich
sił.
- Niegłupio. Można rozejrzeć się za czymś takim.
- Sądzisz, że to ma sens?
- Spróbować warto zawsze. Ja na przykład próbowałem pracy na poczcie i doszedłem
do wniosku, że przez całe życie nie mógłbym roznosić listów.
- A co chciałbyś robić przez całe życie?
- Jeszcze nie wiem. Chyba wybiorę jakiś kierunek techniczny, ale to nic pewnego.
- Żegnasz się z naszą szkołą? - powiedziała ze smutkiem.
- Nic podobnego! Skąd ci to przyszło do głowy?
- Twoja mama mówiła, że przenosisz się do niej.
- Może się przeniosę, ale budy nie rzucę, za bardzo ją lubię. Muszę mamie
zakomunikować, że postanowiłem dojeżdżać.
- Do września zmienisz zdanie.
- To ty mnie jeszcze nie znasz!
Uśmiechnęła się z ulgą.
Przyszła pora wiosennych spacerów. Wszystkie drogi z miasta prowadziły nad rzekę.
Tam spotykał się „kwiat” miejscowej młodzieży. Monika i Mariusz omijali uczęszczany
deptak szukając własnych ścieżek. Wciąż mieli sobie tyle do powiedzenia. Niestety, nigdzie
nie było takiego miejsca, gdzie byliby sami, wszędzie spotykali znajome twarze. Kiedyś w
najmniej oczekiwanej chwili wpadli na Adama i Krystynę.
- Patrzcie, narody! - zawołał Adam. - Kaczor z Moniką!
- I cóż w tym niezwykłego? - obruszył się Mariusz, chcąc szorstkością pokryć
zażenowanie.
- Teoretycznie nic. W tym układzie 1 : 0 dla mnie. Przewidywałem jeszcze w zimie, że
będziecie razem zrywać kaczeńce.
- Nieprawda, bo niezapominajki - sprostowała Krystyna.
- Rzeczywiście. No, to nie zatrzymujemy was, bo wam kwiatki zwiędną.
- Cześć! - zawołał skwapliwie Mariusz.
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa 1975 r. Wydanie pierwsze Nakład 10 000 + 277
egzemplarzy Ark. wyd. 9,1. Ark. druk. Al - 10,94 Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 82 X 104/32 Oddano do
składania w kwietniu 1974 r. Podpisano do druku w lutym 1975 r. Druk ukończono w marcu 1975 r. Zakłady
Graficzne w Gdańsku Zam. nr 3210 - K-3.