□ NATIONAL GEOGRAPHIC
Beata
Pawlikowska
Blondynka wśród łowców tęczy
21 LIP. 2009
Wydawnictwo G+J RBA
SM4
Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa QR| t| . 1 Licencjobiorca National Geographic Society !
ul. Wynalazek 4, 02-677 Warszawa
Dział handlowy: tel. (22) 640 07 25 e-mail: handlowy@nationalgeographic.pl
Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. (22) 607 02 62
Redakcja: Agnieszka Sempolska Redaktor prowadzący: Małgorzata Zemsta Korekta: Ewa Garbowska, Adrianna Bieryło Projekt okładki: Magdalena Górska Skład i łamanie: IT WORKS, Warszawa Druk: DRUK-INTRO S.A., Inowrocław
Copyright for this edition © 2008 National Geographic Society. Ali rights reserved.
© 2008 Copyright for the text and drawings by Beata Pawlikowska. Zdjęcie na okładce (przód) © Jacek Kropidłowski
National Geographic i żółta ramka są zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society.
ISBN: 978-83-60006-77-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Blondynka wśród łowców tęczy
Tl-KST I RYSUNKI
ea ta Pa u dik o u ]sk a
Na krańce świata
Spis treści
W paszczy piranii
Płaszcz przeciwdeszczowy
Kąpiel z płazem
Barszcze mojego życia Wigilia nad Amazonką
Teoria względności
Magiczna kapibara
Ptaki ciernistych krzewów
Mój dziadek jest szamanem
Mój brat jaguar
Dzikie orchidee
Jak odnalazłam El Dorado 68
Na tropie złota 75
W kopalni złota 82
Miłość, szmaragd i krokodyl 89
Blondyn w dżungli 96
W zielonym piekle 104
Łowca tęczy znad Orinoko 110
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach,ale nie wiedzieliście,
że można o to zapytać 121
Kuchnia bananowa ...czyli najbardziej
odlotowe potrawy z bananów 128
O przemikach i nierazach 194
4U^vf^-^ °T
$£\
saaaaa/4v
>~oo W^Vwv-n /vvvy-^X>0~=£^11
Vi
OiDOL ^/^
ROZDZIAŁ 1
W paszczy piranii
Po kilku godzinach wędrówki przez dżunglę byłam zgrzana, mokra, oblepiona kurzem i liśćmi. Najdziwniejsze jednak było to, co działo się w moich włosach. Dla niejednego entomologa widok byłby zachwycający: na mojej głowie powstało miniaturowe zoo. Czułam na skórze szybko poruszające się odnóża żuczków, gąsienic i pasikoników, które - zdaje się - były nie mniej ode mnie tym stanem rzeczy zaskoczone.
Lekkie zdumienie dostrzegłam też w oczach mojego przewodnika, chociaż tak naprawdę to on był jedynym winnym. Szedł przez cały czas z przodu, odnajdując w gęstwinie ścieżkę albo wycinając ją wśród splątanej roślinności. Za każdym razem, kiedy chciał się dobrze zamachnąć, podnosił maczetę i walił nią w gałęzie zwieszające się nad nami. Z tych gałęzi, liści, pączków kwiatów i dojrzałych owoców wysypywał się deszcz zaskoczonych taką gwałtownością owadów. Lecąc w dół, starały się uczepić rozcapierzonymi łapkami jakiejkolwiek rzeczy, która stanęła na ich drodze - zanim zderzyły się z ziemią. Tak się akurat składało, że tuż za maczetą Indianina znajdowałam sieja. Na mojej głowie zaparkowało więc kilka dziesiątków chrząszczy, tropikalnych biedronek, stonóg, pa-
9
Blondynka wśród łowców tęczy
sikoników, much, pająków, włochatych liszek i mrówek. Zostały wyrzucone ze swoich gniazd, przerwano im posiłek, drzemkę albo zaloty. Na pewno nie były zadowolone. Gdyby owady umiały krzyczeć, to ich wrzask niósłby się daleko w dżunglę.
Ja -właściwie także miałam ochotę wykrzyczeć swój protest przeciwko osadnikom na mojej głowie, ale w zaistniałej sytuacji postanowiłam zachować siły na dotarcie do rzeki.
Pół godziny później dostrzegłam błękit nieba przeświecający przez drzewa, a potem poczuliśmy cudowny, orzeźwiający zapach zgniłych ryb. Staliśmy nad rzeką. Przed nami, za błotnistym trzęsawiskiem ciągnął się mniej więcej dwumetrowy pas przybrzeżnego mokradła. Podczas pory deszczowej rzeka przybrała, zalewając spory kawałek dżungli. Nieopodal, przy drzewie, niecierpliwie chybotało się indiańskie czółno.
Czas naglił. Owady na mojej głowie zaczęły zdradzać oznaki niepokoju. Poczułam na szyi czyjeś skrzydła, kilkadziesiąt pazurków chwyciło mnie za ucho. Była to zdecydowanie najwyższa pora na kąpiel, tym bardziej że teraz, na otwartej przestrzeni, słońce oblało nas swoimi promieniami jak gorącą zupą. Czułam, że jeśli nie zanurzę się natychmiast w chłodnej wodzie, zostanie ze mnie na piasku tylko słona skwarka. Zanim jednak zbliżyłam się do wody, zadałam mojemu przewodnikowi sakramentalne pytanie:
- Czy tu się można kąpać?
Amazońskie rzeki mają do siebie to samo, co amazońskie drzewa, czyli są wyjątkowo obficie zasiedlone. Na drzewach zadomowiły się owady, węże, ptaki i inne podobne im zwierzęta, często wyposażone w wymyślne narządy paszczowe, umożliwiające pozyskiwanie jedzenia z żywych osobników, tak słabo przystosowanych do obrony jak na przykład ludzie. W rzekach zaś mieszkanie i nieustannie zapełniającą się spiżarnię znalazły takie stworzonka jak kajmany, piranie, elektryczne węgorze czy
10
W paszczy piranii
płaszczki atakujące swoje ofiary za pomocą zatrutego kolca. Zawsze więc przed kąpielą w nowym miejscu trzeba ustalić, na jakie niebezpieczeństwa człowiek może być narażony. Czy ryzykuje tylko nadepnięcie na węgorza i porażenie prądem, czy też zostanie przywitany żarłocznymi szczękami piranii, z którymi nawiąże kontakt - że tak powiem - bezpośredni.
Eloy rozejrzał się, powąchał powietrze, zmarszczył czoło, a potem wypowiedział upragnione trzy słowa:
— Si, se puede. Tak, można.
Nie czekałam aż zmieni zdanie. Przebiegłam przez trzęsawisko, przeczołgałam się przez mokradło, po czym - o rozkoszy! - zanurzyłam się w lekko stęchłej przybrzeżnej wodzie. Na mojej głowie nagle zrobił się wielki tłok, a potem część owadziego bractwa wyplątała się spomiędzy moich włosów i odleciała, a inne rozpoczęły wiosłowanie z powrotem ku brzegowi. Ja popłynęłam w odwrotnym kierunku.
Nareszcie zmyłam z siebie lepki pot, kurz, brud i to wszystko, co zostawiły mi we włosach zestresowane owady. Woda była mętna, koloru brunatnego, na łydkach czułam łaskotanie kosmatych roślin, ale byłam szczęśliwa. Temperatura ciała z szalonych czterdziestu pięciu spadła mi do znośnych trzydziestu kilku. Chciało mi się śpiewać i wydało mi się nawet, że słyszę zespół instrumentalny, który gotów jest mi w tym śpiewaniu towarzyszyć. Skąd ta muzyka? Obejrzałam się. To Eloy stał na brzegu i walił kijem w ziemię. Musieliśmy ruszać dalej.
Odświeżona, czysta i lekka jak piórko wsiadłam z Eloyem do czółna. Po chwili zrozumiałam skąd bierze się we mnie to uczucie lekkości. Byłam głodna. Przeraźliwie głodna. Kiszki po odegraniu w moich wnętrznościach całego swojego repertuaru walców i tang, grały mi teraz najsmutniejszego marsza.
Od kilku dni żywiliśmy się tylko wodą z rzeki ifarinhą, czyli prażoną kaszą z manioku, która pęcznieje w żołądku,
11
Blondynka wśród łowców tęczy
oszukując głód. Raz trafił się ptak, którego upiekliśmy nad ogniskiem. Miałam nadzieję, że nad rzeką łatwiej będzie coś złapać.
Przez następne dwa dni złowiliśmy kilka małych ryb. Ciągle byłam głodna. Płynąc któregoś poranka wzdłuż ściany dżungli, wystraszyliśmy ukrytą w przybrzeżnych zaroślach białą jak śnieg czaplę. Zanim Eloy zdążył chwycić za łuk i strzały, ptak wzbił się nad wodę łopocząc skrzydłami i odleciał. Wreszcie trzeciego dnia nasz los się odmienił.
Posuwaliśmy się w górę rzeki niezbyt szybko, bo jedynym napędem były wiosła poruszane naszymi własnymi mięśniami. Kto nigdy nie wiosłował pod prąd, ten nie wie jak szybko omdlewają ręce, szczególnie kiedy z nieba leje się na przemian tropikalny żar i huraganowa ulewa. My jednak płynęliśmy dzielnie do przodu, metr po metrze, zdobywając każdy kolejny zakręt rzeki. Aż nagle zobaczyliśmy przed sobą fontannę.
W amazońskiej rzece nie zakłada się rozrywkowych urządzeń ku uciesze gapiów, a jest tak z dwóch powodów: braku urządzeń i braku gapiów. Przez ostatnich osiem dni nie widziałam żadnego żywego stworzenia oprócz Eloya, odlatującej czapli i kilku ryb na moim haczyku. Była to kraina całkowicie bezludna, a zwierzęta tu mieszkające nie mają potrzeby ani budować, ani oglądać czegoś tak niepraktycznego jak fontanna. A jednak kilkadziesiąt metrów od nas w niebo tryskał pióropusz rozbryzgiwanej wody. Wieloryb? Ależ skąd. Byliśmy w dżungli amazońskiej na południowym krańcu Gujany Brytyjskiej. Jedyne większe ciała pływające tutaj w rzekach należą do manatów i delfinów słodkowodnych. Żadne z nich nie wypuszcza z nosa - ani żadnego innego otworu - fontanny wody. Można by się zastanawiać czy w okolicy nie zamieszkał jakiś zwariowany staruszek, który po czterdziestu latach przepracowanych w wesołych miasteczkach zapragnął spędzić resztę życia na łonie natury w Amazonii, ale z zawodowego przyzwy-
12
W paszczy piranii
czajenia wciąż buduje fontanny; można by też tłumaczyć sytuację istnieniem w dżungli zjawisk paranormalnych, ale po co. Eloy tylko raz spojrzał na fontannę i od razu wiedział co jest grane. Tym razem wypowiedział tylko jedno słowo:
- Piranie.
Więcej nie było trzeba.
Podpłynęliśmy bliżej. Z odległości metra dokładnie widziałam fruwające w powietrzu rybie ogony. Piranie atakują swoją zdobycz całym stadem i w tym leży ich siła. Drugim powodem sukcesu są trójkątne, ostre jak żyletki zęby. Pirania błyskawicznie zbliża się do ofiary, wgryza w jej ciało i ucieka z pełnym pyskiem. Po chwili wraca po więcej. Do szaleństwa doprowadza ją zapach i smak krwi. Grupa piranii podpływa ukradkiem do ptaka siedzącego na rzece, rzuca się na niego od spodu i obgryza ze wszystkiego, co daje się przełknąć. Ptak się broni, walczy, stara odrzucić zjadające go żywcem potwory, ale ryby mają mocne szczęki. Nie dają się strząsnąć, ich ogony fruwają dookoła ptaka, ale zęby są głęboko zatopione w jego ciele. Akcja trwa około minuty. Po chwili powierzchnia rzeki znów jest całkowicie spokojna, piranie odpływają szukać następnego dania, a jedynym śladem po tym, co się stało, jest garść piór na wodzie.
Pożarcie żywej krowy trwa około pięciu minut i tyle samo potrzebne jest do zjedzenia człowieka.
Zdaje się, że piraniom w rzece też ostatnio nie powiodło się polowanie. Było ich tu ze trzydzieści, kotłowały się, próbując przegonić jedna drugą od niezbyt dużej, mocno już nadgryzionej, niebieskiej ryby. Częściej niż zaspokoić głód udawało im się dostać zębami od innego żarłocznie rozdziawionego pyska. Z tego pewnie powodu - bo zbyt zajęte były walką o zdobycz - nie dostrzegły naszego czółna. Podpłynęliśmy bardzo blisko. Gdybym wyciągnęła rękę, mogłabym wyła-
13
Blondynka wśród łowców tęczy
pać ryby co do jednej. Nie zrobiłam tego jednak, słusznie się spodziewając, że piranie byłyby szybsze i odpłynęłyby w siną dal razem z moimi palcami.
Przystąpiliśmy wraz z Eloyem do bitwy o niebieską rybę. Piranie nie dawały za wygraną. Dopiero machanie wiosłem tuż nad ich głowami - co skończyło się nabiciem paru guzów - sprawiło, że choć niechętnie, jednak odpłynęły. Zwycięstwo! Czym prędzej wyłowiliśmy zdobycz. Cuchnęła tak okropnie, że cała dżungla dokoła nas na moment zamilkła z niedowierzania. Ta ryba musiała leżeć w wodzie chyba od czasów prehistorycznych. Była rozdęta i niezdrowo błyszczały jej wielkie oczy. Oczywiście zabraliśmy ją ze sobą na brzeg.
Czy ktoś bardzo głodny, kto idzie do lasu na poszukiwanie rydza, przejdzie obojętnie obok maślaka? Raczej nie. Roznieciliśmy ognisko, nabiliśmy śmierdzącą rybę na patyk i w oczekiwaniu aż się upiecze, zajęliśmy się urządzaniem obozowiska na noc. Pół godziny później Eloy zdjął rybę znad ognia. Spróbował. Zakrztusił się. Wypluł. Spróbowałam i ja. Była niedopieczona, śmierdząca i smakowała jak nasiąknięta deszczem tektura. Popatrzyliśmy na siebie, wyskubaliśmy co się dało z najmniej zepsutej okolicy ogona, a potem poszliśmy spać.
Ale coś mi nie dawało spokoju. Przewracałam się w hamaku z boku na bok, drażniło mnie kumkanie żab i piłujące odgłosy cykad. Wyplątałam się z moskitiery i poszłam na brzeg. Zanurzyłam ręce w wodzie i nagle mnie olśniło! Codziennie rano i wieczorem, przed wypłynięciem i po dziesięciu godzinach wiosłowania, brałam orzeźwiającą kąpiel. W bliskim towarzystwie piranii. Dlaczego nie kłapnęły mnie dotąd swoimi paszczami?... Być może Eloy, który co wieczór popatrywał na rzekę, zastanawiając się jak mi odpowiedzieć na pytanie „Czy tu się można kąpać", zawarł rozejm z piraniami, które zgodziły się dwa razy dziennie odpuścić i nie atakować. A może wiedział, że gdybym po całodziennej pracy
14
W paszczy piranii
przy wiośle, kiedy brudna, zgrzana i zmęczona schodziłam na ląd, nie mogła się wtedy wykąpać, to i jemu groziłoby kłapnięcie paszczą. Moją. Zawsze twierdzi, że kąpiel jest bezpieczna. Poświeciłam latarką na wodę. Wydawała się spokojna. Pewnie piranie w nocy też śpią.
Wróciłam do przygasającego ogniska, odnalazłam półsu-rowe szczątki niebieskiej ryby, posypałam je kaszą z manioku i zjadłam. Dopiero wtedy niepokój minął. Położyłam się w hamaku, zaciągnęłam dokładnie moskitierę i zamknęłam oczy. Byłam bezpieczna. Zawarliśmy właśnie pakt o wzajemnej nietykalności. Ja nie będę ich łowić, a one nie będą na mnie polowały Nie atakuje się przecież kogoś, z kim dzieliło się posiłek. Piranie w amazońskiej rzece muszą o tym wiedzieć.
15
ROZDZIAŁ 2
-M Płaszcz przeciwdeszczowy
Zawsze zabierałam ze sobą porządny płaszcz przeciwdeszczowy. Porządny, to znaczy taki, który na pewno nie przecieknie, co jest szczególnie ważne w Amazonii, gdzie pogoda bywa nieprzewidywalna. Mokłam wiele razy i w najbardziej przerażający sposób - na przykład gdy w środku najczarniejszej nocy budził mnie lodowaty strumyk wody spływający niespodziewanie po moich plecach. Nauczyłam się więc mieć płaszcz przeciwdeszczowy zawsze blisko, żeby w razie potrzeby natychmiast po niego sięgnąć i skryć się w jego bezpiecznie suchym środku.
Pewnego popołudnia po wielu dniach spędzonych na rzece w czółnie zauważyłam dziwną rzecz: kiedy niebo pochmurniało i zbierało się na deszcz, moi przewodnicy zaczynali się rozbierać. Zdejmowali z siebie prawie wszystko z wyjątkiem przepasek biodrowych i czym prędzej ubranie chowali pod liście albo pod plastikową płachtę.
A ja w tym samym czasie - czyli zanim zaczęło padać — czym prędzej zaczynałam się ubierać i wkładałam na siebie
16
Płaszcz przeciwdeszczowy
oczywiście mój porządny płaszcz przeciwdeszczowy. Powtarzało się to przez kilka dni — kiedy zbierało się na deszcz, Indianie się rozbierali, a ja się ubierałam. Moje zachowanie było jak najbardziej zgodne z tym, czego mnie nauczono w mieście i z przekonaniem, że przed deszczem trzeba się chronić. Szybko jednak odkryłam, że płaszcz przeciwdeszczo-wyjest niewygodny, krępuje ruchy i trudno w nim wiosłować.
Pewnego dnia postanowiłam zachować się po indiańsku. Kiedy niebo znowu zrobiło się szare, a na nasze głowy zaczęły spadać pierwsze ogromne krople tropikalnego deszczu, Indianie się rozebrali - i ja też. I wtedy odkryłam, że najgenialniejszym płaszczem przeciwdeszczowym na świecie jest ludzka skóra.
Rozpętała się tak gwałtowna ulewa, że czułam się, jakbym stała pod prysznicem. Temperatura powietrza znacznie spadła, było zimno, więc dla rozgrzewki wiosłowaliśmy trzy razy szybciej. Po mniej więcej pół godzinie ulewa minęła, chmury się rozstąpiły i wyszło słońce. Ani przez chwilę nie przestawaliśmy wiosłować. Po twarzy ściekały mi ostatnie krople deszczu, które osuszał lekki, ciepły wiatr. Czułam się silna, świeża i czysta.
Dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten prosty pomysł?... Czy biali ludzie boją się roztopić w wodzie, która leci na nich z nieba? Przez tyle lat komplikowałam sobie życie, usiłując schować się przed padającym deszczem, zawijając się w peleryny i płaszcze, kuląc się pod parasolem albo kawałkiem plastikowej płachty.
W tropikach deszcz jest tak samo naturalną rzeczą jak słońce. Nie trzeba się go bać ani unikać. Kiedy zobaczycie, że zbliża się ulewa, schowajcie suche ubrania na później, żeby się ogrzać. Najlepszym płaszczem przeciwdeszczowym na świecie jest wasza własna skóra.
17
* ROZDZIAŁ 3
Kąpiel z płazem
Podróże nocą mają szczególny urok. Zwłaszcza wtedy, kiedy nic nie widać dookoła. Wiadomo tylko, że jesteśmy na rzece w samym sercu amazońskiej puszczy i płyniemy przed siebie, wiosłując z całych sił na przekór silnemu prądowi. Z zarośli błyskają zaskoczone oczy kajmanów, o burtę ociera się jakieś mglisto szare ciało, z dżungli dobiegają odgłosy walki na śmierć i życie. Ja zaciskam dłonie na wiośle i zatapiam się w jednostajnym rytmie łagodnych pluśnięć.
Wreszcie około dziewiątej dotarliśmy do wioski. Miałam tylko trzy marzenia dotyczące całego mojego przyszłego życia: móc się umyć, zjeść i zasnąć. Świat w osobie Indianki z plemienia Guajibo wyszedł mi naprzeciw: pozwoliła mi rozwiesić hamak w swojej chacie, zaprosiła na resztkę zupy z tapira i pokazała beczkę z deszczówką, w której mogłam się wykąpać.
Beczka stała na uboczu, otoczona czymś w rodzaju wysokiego parawanu z ciasno splecionych gałązek. Cała sztuka kąpania się w beczce polega na tym, żeby nie zanurzyć w niej niczego oprócz naczynia do czerpania wody. W tej samej
18
Kąpiel z płazem
deszczówce kąpać się będą przecież dzisiaj wszyscy. Rozebrałam się i polałam kubkiem wody. Co za rozkosz!... Rozkosz lodowata i przyprawiająca o dreszcze spaloną słońcem skórę. Polałam się jeszcze raz. Sięgnęłam po mydło. Być może włożyłam w tę prostą czynność zbyt wiele radości, bo nagle mydło wyskoczyło mi z dłoni i wpadło do beczki. Panika! Zniszczę wodę, w której mieli się dzisiaj kąpać następni! A co gorsza, zgubię jedyne mydło, jakie mi pozostało! Czym prędzej zanurzyłam w beczce mniej namydlone ramię. W środku beczka była oślizgła i pełna dziwnych, miękkich, omszałych farfocli. Pijawki?... Wzdrygnęłam się ze wstrętem. W końcu wyłowiłam swój cenny kawałek mydła i zebrałam z powierzchni wody pianę, która ze mnie spłynęła. Podczas pośpiesznego namydlania pleców coś mnie tknęło. A raczej chyba ktoś mnie tknął. Chwyciłam za latarkę i spojrzałam na mydło. Zamrugało do mnie czarnymi oczkami. A potem zaczęło kumkać. Natychmiast przeraźliwym kumkaniem odpowiedziały dziesiątki innych żab, a ja poczułam się jak uciekinier na obcej planecie. Plecy natarte ropuchą paliły mnie żywym ogniem, piana z włosów ściekała do oczu, a ja po omacku usiłowałam zaczerpnąć kubkiem wody. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że wciąż trzymam w garści nieszczęsną żabę, którą wyłowiłam z beczki. Wybałuszonymi oczkami z wyrzutem rzuciła mi jedno, ostatnie spojrzenie i uciekła. A jej kuzynki dookoła darły się tak głośno, że do kabinki z patyków załomotała uprzejma Indianka. Wszystko w porządku? Oczywiście, że w porządku. Byle tylko udało się doczekać rana.
Po tej indiańskiej kąpieli zapamiętałam do końca życia, że zawsze przed użyciem mydła należy sprawdzić, czy jego gładka z natury powierzchnia nie jest wyposażona w głowę, nóżki i wypustki jadowe.
19
ROZDZIAŁ 4
Barszcze mojego życia
Spotkałam w życiu trzy barszcze, które zaważyły na mojej przyszłości. Pierwszy w puszczy amazońskiej uratował mi życie, drugi - afrykański - otworzył mi oczy, a trzeci był polski i wraca do mnie co roku.
Barszcz amazoński
Wędrowaliśmy przez dżunglę przez sześć długich dni, przechodząc przez bagna, przeskakując przez urwiska na lianach, brodząc w potokach i staczając niezliczone potyczki ze skrzydlatymi stadami malarycznych i wampirycznych owadów. Nocą do obozowiska przylatywały ogromne nietoperze wampiry. Staraliśmy się nie wystawiać poza hamak ani kawałka nagiego ciała, bo nietoperze amazońskie lubią z niego wypijać krew. W Wenezueli spotkałam kiedyś polskiego misjonarza, który pokazywał mi na nodze blizny po ich zębach. Wbrew pozorom w puszczy nie było trudno ustrzec się przed nietoperzami. W nocy chroniła mnie moskitiera, czyli szczelna siatka otulająca hamak jak kokon. W dzień nietoperze spały.
Siódmego dnia rano dotarliśmy wreszcie do rzeki. Tutaj mieli czekać na nas Indianie z czółnami. Ale nie czekali.
20
Barszcze mojego życia
Moi przewodnicy byli chyba tak samo zaskoczeni jak ja. Wszyscy troje byliśmy zmęczeni, brudni i głodni. Następny tydzień miał być przyjemną przejażdżką po rzece. Miałam zajmować się wyłącznie robieniem zdjęć i pisaniem. Tymczasem nad rzeką na nasze spotkanie wybiegły tylko małpy, które opuszczały się na długich ramionach z gałęzi, żeby lepiej nam się przyjrzeć, krzycząc przy tym wniebogłosy. Tak gorąco mogły witać tylko członków własnej rodziny. Czym prędzej poszłam się wykąpać.
Na śniadanie zjedliśmy po kawałku placka z manioku i talerzu pysznej gorącej rzecznej wody, w której pływały ości rozgotowanej ryby. Co robić dalej?... Możliwości były trzy: albo zawrócić i maszerować z powrotem przez puszczę, licząc się z tym, że jesteśmy zmęczeni i osłabieni, więc droga może potrwać nawet półtora tygodnia; albo zostać tu, na brzegu rzeki i czekać aż ktoś nas odnajdzie; albo wsiąść do dziurawego czółna, które Ekufa znalazł w krzakach i płynąć przed siebie. Wybrałam to ostatnie rozwiązanie. Jeszcze tego samego popołudnia wyruszyliśmy w drogę.
Każdy następny dzień wyglądał podobnie: wstawaliśmy około szóstej rano, czyli tuż przed świtem. Ekufa szedł na ryby, jego brat rozniecał ognisko, ja gotowałam. A raczej udawałam, że gotuję, bo czy można przyrządzić posiłek dla trzech dorosłych osób, mając do dyspozycji garnek wody z rzeki i kilka małych piranii? Skończyły się placki, w worku z prażoną kaszą z manioku zalęgły się czarne robaki. Dawno już zjedliśmy parę torebek ryżu i makaronu, które zabraliśmy ze sobą z miasta. Indianie nie wyruszali na polowanie, bo to oznaczałoby opóźnienie o co najmniej kilka dni, a my przez cały czas liczyliśmy na to, że dogonimy Indian, którzy mieli na nas czekać i którzy najprawdopodobniej znajdowali się o kilkanaście godzin drogi przed nami. Były to jednak niestety wyjątkowo długie i rozciągnięte w amazońskiej czasoprzestrzeni godziny, których nie potrafiliśmy doścignąć.
21
Blondynka wśród łowców tęczy
Codziennie rano wstawałam głodna i głodna wieczorem kładłam się spać. Indianie byli lepiej przystosowani do takiego trybu życia. Wcześniej nie raz przeżywali okresy głodu, po których następował czas wielkiej obfitości jedzenia. Nie znają czegoś takiego jak sklep czy restauracja, gdzie można kupić jedzenie. Nigdy w życiu nie widzieli lodówki. Całą ich spiżarnią jest dżungla. Kiedy przyjdzie na to czas, pójdą upolować sobie obiad.
Po czterech dniach wpłynęliśmy na większą rzekę i odtąd codziennie przez dziesięć godzin wiosłowaliśmy pod prąd. Ramiona omdlewały, plecy i nogi miałam spalone od słońca, na rękach pojawiły się bąble.
Piątego dnia po południu jak zwykle zeszliśmy na ląd, żeby rozbić obozowisko. Ekufa złowił kilka ryb, które wrzuciliśmy do garnka z dodatkiem szczypty soli i kilku litrów rzecznej wody. Byłam głodna. Nieprzerwanie od dwóch tygodni byłam głodna, ubranie zwisało ze mnie jak z wieszaka, na łodzi brakowało mi sił. Pozostawało tylko jedno: wyruszyć na polowanie.
Zarzuciłam sobie na ramię indiański łuk. Wzięłam maczetę do ręki. Otworzyłam jednym ruchem plecak. Wyciągnęłam długie spodnie. Włożyłam je na pogryzione nogi, poprawiłam kieszenie i nagle natknęłam się na cud. W lewej kieszeni leżała zmiętoszona i lekko wilgotna - podobnie jak pozostała zawartość mojego plecaka, któremu nie raz zdarzyło się moknąć w deszczu i porannej rosie - torebka z zupą. Ocalenie!... Ręce trzęsły mi się ze szczęścia, kiedy próbowałam jak najostrożniej rozwinąć opakowanie. Było lekko stęchłe, druk trochę zatarty, ale bez trudu odczytałam na torebce napis, który napełnił mnie nadzieją: „Barszcz czerwony z grzankami". Barszcz! - wrzeszczało moje serce. - Czerwony! Cudowny! Z grzankami!...
Czym prędzej pobiegłam do rzeki nabrać wody. Powiesiłam garnek nad ogniem i usiadłam obok jak wartownik, cze-
22
Barszcze mojego życia
kając aż się zagotuje. Otworzyłam torebkę. Proszek pod wpływem wszechobecnej w Amazonii wilgoci zamienił się w grudki i była to najmniejsza możliwa porcja zupy przewidziana na kubek gorącej wody, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Niecierpliwie spróbowałam czy da się zjeść na surowo. Na języku rozlał mi się cudowny buraczany smak, który po chwili zamienił się w palący kwas. Połknęłam czym prędzej. Woda zaczynała szumieć. Zawołałam Ekufę, żeby wyciągnął worek z krupami maniokowymi i przyniósł trzy talerze, a potem z triumfem wrzuciłam proszek do wody w garnku i zamieszałam. Wyszły z tego dwa litry najcieńszej i najpyszniejszej zupy świata. Czerwony barszcz serwowany po dwóch tygodniach głodowania, na skraju brazylijskiej puszczy, w towarzystwie dwóch Indian z plemienia Wai-Wai. Ocalenie. Cud. Szczęście.
Barszcz afrykański
Kilka lat temu poznałam polskiego księcia Eustachego Sapiehę, który od 1948 roku mieszkał w Kenii. Przypłynął do Mombasy z dwoma dolarami i dwudziestoma centami w kieszeni, zakasał rękawy i zabrał się do pracy. Potem zamieszkał w niewielkim domu wzorowanym na polskich dworkach szlacheckich, gdzie na ścianach wisiały portrety przodków, które zresztą odnalazł nie w Polsce, ale w Afryce. Książę Sapieha był zawodowym myśliwym, członkiem najbardziej prestiżowego towarzystwa myśliwskiego Afryki Wschodniej -EastAfricanProfessionalHunters'Association. Prowadził safari, organizował wyprawy dla łowców z Europy, polował na wszystko - od królików po słonie, bawoły, nosorożce i lwy - z dwoma wyjątkami:
-Jak ktoś chciał żyrafę strzelać, to mówiłem od razu: idźcie do kogoś innego, bo ja nie będę nikogo prowadził pod żyrafę. Po pierwsze to nie jest żadne trofeum: nie można tego ani na ścianie powiesić, ani postawić, czyja wiem... To jest tak cudne stworzenie, a zabić je tak łatwo!... Nie zga-
23
Blondynka wśród łowców tęczy
dzałem się. I nie pozwalałem też polować na małpy, nawet na pawiana, choć to obrzydliwe zwierzę. Nie zgadzałem się i już.
- A słonie?
- Słonie to najmilsze zwierzęta, jakie znam, ale niech nikt nie myśli, że są przyjemne i spokojne, bynajmniej! Słoń uważa człowieka za głupiego intruza na swoim terenie i jeśli jest w dobrym humorze, to będzie udawał, że go nie widzi, ale jak jest w złym humorze, to podejdzie i zadepcze na śmierć. Słonie są inteligentne i wspaniałe. Szybko się uczą. Doskonale wiedzą, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo ze strony turystów, więc zwykle nie zwracają na nich uwagi. Gorzej, jeśli słonia rozboli ząb. Wtedy nie radzę być blisko.
i Polski dworek w Afryce. Ogród, psy, portrety przodków na ścianach, kominek. Czy polski książę gotuje w swoim domu po afrykańsku, czy po polsku?... Eustachy Sapieha zmrużył groźnie oczy i zakrzyknął:
- U nas w domu w Afryce to jest kuchnia polska! Niestety, taka kuchnia już w Polsce nie istnieje, bo to, co jedzą Polacy w Polsce, to nie jest kuchnia polska, to jest garkuchnia polska! Wszystko jest sztuczne! Wszystko! Ja porządnego barszczu nie jadłem w Polsce już od dwudziestu lat. Wszystko jest robione na sztucznych składnikach, bliżej temu jedzeniu jest do fast foodu niż do kuchni polskiej. Dobrego chleba polskiego nie można dostać! Wchodzę do sklepu w Polsce i proszę o pytlowy chleb, a tu mnie pytają: „Panie, a co to jest pytlowy chleb?..." Wszystko jest zrobione na zachód, byle prędzej, maszynowo, byle tylko sprzedać. Połowę trzeba wyrzucić, bo jest niedogotowane, przegotowane albo bez smaku. Ja nie rozumiem kto uczy tych kucharzy, bo to nie jest polska kuchnia!
Książę huknął pięścią w stół. Mimo że od ponad pięćdziesięciu lat mieszkał w Kenii, często przyjeżdżał do Polski. Polacy jeździli też do niego do Afryki.
24
Barszcze mojego życia
- Ludzie przyjeżdżają do mnie do Kenii i nie mogą się nadziwić: „A co myjemy? Skąd taki dobry barszcz?..." Polacy! Nigdy wcześniej nie jedli porządnego polskiego barszczu! Skąd taki dobry barszcz? Jak to skąd? Z domu, zrobiony na zakwasie, dlatego taki dobry!... W Polsce do zakwasu dodaje się octu. No, jak jest ocet, to już nie jest polska kuchnia! Porządny zakwas barszczany można noworodkowi dać do picia i nic mu nie zaszkodzi!...
Natychmiast postanowiłam wykraść z afrykańskiego dworu polskiego księcia staropolski przepis na zakwas na barszcz i przywieźć go z powrotem do Polski. Niestety, książę roześmiał się tylko i powiedział:
-Jajestem zepsuty! Ja mam kucharza! Z nim trzeba gadać.
A kucharz gadać nie chciał. Tajemnica zakwasu polskiego księcia pozostała na afrykańskiej ziemi. Aleja szukać nie przestałam.
Barszcz polski
Mniej więcej dwa tygodnie przed Wigilią to najlepszy moment, żeby przygotować zakwas, na którym będzie można potem zrobić prawdziwy polski barszcz. Przepis znalazłam w staropolskiej kuchni moich przyjaciół, gdzie został wielokrotnie sprawdzony na świątecznym polu walki.
Do przygotowania zakwasu potrzebne będą: duży kamionkowy garnek albo szklany słój i tyle buraków, żeby wypełniły garnek albo słój całkowicie. Surowe buraki obieramy ze skórki i kroimy w niewielkie kawałki. Wkładamy do kamionki. Dodajemy piętki prawdziwego razowego chleba, najlepiej pieczonego bez polepszaczy Nadaje się do tego celu zwykły chleb razowy sprzedawany bez opakowania, który można dostać w niektórych polskich sklepach. Dodajemy tylko piętki i skórki, bez miękkiego miąższu. Dodajemy czosnek. Zalewamy przegotowaną, ciepłą wodą, przyciskamy talerzem i górę garnka albo słoja owijamy papierem pergaminowym
25
Blondynka wśród łowców tęczy
z dziurkami. Papier chroni zakwas przed nieproszonymi gośćmi. Po mniej więcej tygodniu zaglądamy do środka. Kiedy zakwas ma wyraźny kwaśny zapach, jest gotowy. Przelewamy go do butelek. Wstawiamy do lodówki.
Przygotowanie barszczu wigilijnego: umyte buraki kroimy na kawałki i gotujemy. Oddzielnie w osolonej wodzie gotujemy włoszczyznę z kapustą (którą później można wykorzystać do uszek). Oddzielnie gotujemy grzyby z odrobiną soli. Do wywaru z buraków dolewamy wywar z warzyw i z grzybów. Buraki obieramy i ścieramy na tarce na grubych oczkach. Dodajemy przyprawy: ziele angielskie, listek laurowy, pieprz i sól. Można dodać trochę cebuli i czosnku. Do gotowego barszczu dolewamy zakwasu z butelek - do smaku. Im więcej zakwasu, tym barszcz będzie kwaśniej szy.
Uwaga: barszcz wigilijny jest potrawą delikatną. Każde zagotowanie powoduje utratę odrobiny koloru i smaku. Przed podaniem barszcz doprowadzamy tylko do wrzenia i nalewamy do podgrzanych talerzy.
Ach, barszcz, poezja smaku... Jak bardzo mi go brakowało w Wigilię, którą spędzałam nad Amazonką!...
PS. Do najważniejszych barszczy mojego życia:
Chłodnik a la Blondynka
• 2 pęczki botwiny albo pól kilograma buraków •2 świeże ogórki
»4 ogórki malosolne
• 4 duże kubki kwaśnego mleka albo kefiru *pęczek rzodkiewek
•pęczek szczypiorku
*pęczek koperku
•przyprawa warzywna, garstka ziół
26
Barszcze mojego życia
Buraki umyć, pokroić na ćwiartki i ugotować w bardzo małej ilości wody. Wody po gotowaniu nie wylewać. Botwinę gotować razem z liśćmi. Wyjąć z wody i ostudzić. Rzodkiewki i ogórki małosolne pokroić na plasterki. Ogórki świeże w kostkę. Szczypior i koperek posiekać. Buraki obrać ze skórki i zetrzeć na tarce, na grubych oczkach. Przełożyć do dużej szklanej miski. Dodać warzywa, wymieszać. Dosypać garstkę świeżych albo suszonych ziół. Dolać zsiadłe mleko i trochę czerwonej wody z ugotowanych buraków.
Wychodzi z tego bardzo czerwony i bardzo gęsty chłodnik, który przed podaniem należy przez parę godzin chłodzić w lodówce.
27
ROZDZIAŁ 5
Wigilia nad Amazonką
Boże Narodzenie zaskoczyło mnie w czółnie na Amazonce. Mówię, że mnie „zaskoczyło", ponieważ nie było poprzedzone żadnymi sygnałami, do których zdążyłam się już przyzwyczaić, takimi jak marznąca mżawka, szron na trawie, krakanie wron, brak pługów odśnieżających ulice i śliskie chodniki. Właściwie powinien mnie zastanowić brak pługów, które - podobnie jak w Polsce -w Amazonii się nie pojawiają, choć przyczyna tego jest zupełnie inna.
Był 23 grudnia, duszny upał, wilgotny skwar, czterdzieści dwa stopnie w cieniu. Na śniadanie zjedliśmy kawałek pieczonego węża. Miał siedem metrów długości i liczyliśmy na to, że wystarczy na wszystkie posiłki aż do Nowego Roku. Siedziałam w czółnie razem z dwoma przewodnikami, którzy obiecali mnie zabrać do osady Indian Bora, położonej z dala od głównej rzeki i nie utrzymującej kontaktów z białą cywilizacją. Rzeczywiście, po kilkudniowej podróży coraz to mniejszymi rzeczkami, zatrzymaliśmy się przy wysokim brzegu, w którym
28
Wigilia nad Amazonką
maczetą wycięto niezgrabne stopnie. Wdrapaliśmy się na górę. Zostało tylko kilka opustoszałych chat. Pokrycie dachów splecione z liści palmowych nie zdążyło jeszcze zżółknąć, w zagaszonych ogniskach wciąż leżały czarne głownie, na tyłach największej chaty wciąż stało drewniane rusztowanie służące Indianom jako wędzarnia. Ludzie jednak znikli. Najwidoczniej biała cywilizacja, od której starali się odciąć, podeszła tak blisko, że postanowili osiedlić się głębiej w puszczy i tam szukać spokoju.
Zrobiliśmy w opuszczonej osadzie krótki postój, zjedliśmy po kilka centymetrów pieczonego węża, a potem zapakowałam się z powrotem do łodzi, porzucając nadzieję na jakąś odmianę w jadłospisie. Ale jeden z moich przewodników nagle powiedział:
- Niedaleko stąd jest następna wioska.
- Co znaczy „niedaleko"?
Indianin popatrzył w niebo, potem na swoje stopy i odpowiedział:
-Jakieś... kilka godzin.
„Kilka godzin" po indiańsku znaczy co najmniej „dwa dni". Zastanowiłam się. Węża zostało jeszcze kilka metrów, mamy też trochę ryżu i cebuli, a mnie się właściwie nigdzie specjalnie nie śpieszy. No to płyńmy do tej drugiej wioski. I popłynęliśmy.
Mijał właśnie trzeci dzień. Uzupełniłam notatki i przypadkiem spojrzałam na kalendarz. Był 23 grudnia. Jutro Wigilia!
- Kiedy dopłyniemy na miejsce? - zapytałam po raz piąty albo szósty w przeciągu ostatnich dni, otrzymując za każdym razem identyczną odpowiedź:
-Jeszcze tylko kilka godzin.
Nawet gdyby mieli powtarzać to zdanie przez następnych kilka miesięcy, to w końcu musiało okazać się prawdą. Nawet gdybyśmy jakimś cudem niezauważenie wpłynęli na ocean
29
Blondynka wśród łowców tęczy
i dotarli do Australii. Czekałam więc cierpliwie. I doczekałam się. Następnego dnia o dziewiątej rano dopłynęliśmy do wioski.
Na brzegu przy zwalonym pniu stał pies i merdał nieśmiało ogonem. Jeśli nie liczyć stada głodnych moskitów, które ze spragnionym łopotem skrzydeł rzuciły się w naszym kierunku, pies był jedynym stworzeniem, które zechciało nas przywitać. Wszyscy inni mieszkańcy wioski sprawiali wrażenie pochłoniętych ważniejszymi sprawami. Chodzili zaaferowani między chatami, przenosili ostrożnie naczynia zrobione ze skorup kalebasy i wielkie gliniane garnki wypełnione aż po brzegi gęstą białą zupą. Z daleka wyglądała jak żurek. Brakowało jeszcze gorącego barszczu, zapachu duszonej kapusty i smażonego karpia... Zamknęłam oczy i nagle poczułam na twarzy przerażający podmuch. Był jak mroźny grudniowy wiatr, jak styczniowa zamieć, od której drętwieją policzki i od-marza nos. Był jak tornado, które zmiata wszystko na swojej drodze. Uchyliłam jedno oko, spodziewając się zobaczyć gwiaździstą noc, w którą wszystko mi się przyśniło, ale zamiast ciemności ujrzałam rozdziawioną paszczę z żółtymi kłami. Należała do spoconego psa, który - najwidoczniej wiedziony instynktem łowcy - liczył na to, że uda mu się upolować coś z moich zapasów. Wskoczył do czółna i usiadł naprzeciw, a że gorąco było okrutnie, z upału dyszał - prosto w moją twarz, wydzielając z siebie podmuch tak cuchnący, że zakręciło mi się w głowie. Domyśliłam się, że świątecznych karpi w wiosce nie brakuje. Szczególnie tych zgniłych.
Wiedziałam też, że świat Indian znad Amazonki - nawet tych, do których dawno dotarli misjonarze i którzy zaczęli ubierać się w bawełniane spodnie i sukienki - nigdy nie stał się światem białych ludzi. Zawsze bliższe im są zwyczaje plemienne i tradycje przodków niż nowe święta przywiezione z daleka. Słowa „Boże Narodzenie" nie brzmiały znajomo nawet dla moich przewodników, którzy przez połowę czasu
30
Wigilia nad Amazonką
mieszkają w mieście i nauczyli się biegle mówić po hiszpańsku. Na karpia świątecznego nie miałam co liczyć. Czym jednak w takim razie była biała zupa podobna do żurku, którą z wielkim namaszczeniem wnoszono w wielkich naczyniach do największej chaty w wiosce?...
Spotkanie z wodzem, który wezwał nas do siebie około południa, przebiegło w przyjaznej atmosferze. Wręczyliśmy mu torebkę z cukrem, dwie maczety, haczyki wraz z żyłką oraz pudełko baterii do chińskich aluminiowych latarek, które w sposób błyskawiczny rozprzestrzeniły się prawie w całej Amazonii - od Orinoko i Rio Negro w Wenezueli po rzeki Guapore w Boliwii i Ukajali w Peru. Baterie były bezcennym towarem, głównie dlatego, że trudno je kupić i jeszcze trudniej transportować, bo są bardzo ciężkie. Wódz otworzył pudełko i przytknął do jednej z baterii język, od czego od razu dostał gęsiej skórki na całym ciele, a potem zaprosił nas na fiestę, która miała się rozpocząć wieczorem.
- Będziemy pić masato - dodał uroczyście jeden z szamanów. - Przyjdźcie po zachodzie słońca.
Zanosiło się chyba na deszcz, bo upał był ogromny: gęsty, duszny i wilgotny. Oblepiał skórę jak gorąca galaretka. Zanurzyłam się na chwilę w bezpiecznej wodzie przy brzegu. Dalej nikt nie wypływał ze względu na piranie. Mokra koszula, którą włożyłam dla ochłody, po kilku minutach była znowu sucha jak pieprz. Nawet w cieniu panował taki skwar, że piasek parzył w stopy. Psy kładły się w dziurach wykopanych w ziemi, cykady w upalnym amoku piłowały nóżkami, aż wióry leciały z drzew, nawet moskity wykazywały pewne oszołomienie i traciły bezbłędną dotąd celność swoich trąbek. Rozwiesiłam hamak w wyznaczonej mi chacie i przymknęłam oczy. Wigilia... Łagodne kołysanie hamaka... Święta... Boże Narodzenie, choinka, śnieg... Indiańska fiesta, Amazonka, upał... Jak łatwo jest nabrać przyzwyczajenia do rzeczy, które powtarzają się w re-
31
Blondynka wśród łowców tęczy
gularnych odstępach czasu i przekonania, ze sposób, w jaki się odbywają, jest najlepszy i jedyny. I jak łatwo można potem cały swój świat odwrócić do góry nogami. Wystarczy wsiąść do samolotu, przelecieć przez ocean, a potem stopniowo coraz bardziej oddalać się od miast i miasteczek, by zanurzyć się w końcu w dziewiczym równikowym lesie, gdzie tez mieszkają ludzie, ale wszystko, co dla nich w życiu jest zwyczajne i codzienne, dla nas jest szokująco nowe i inne. A wszystko to tylko kwestia miejsca, w którym człowiek się urodził. Równie dobrze mogłabym być przecież Indianką, która siedzi teraz w kącie chaty i coś ukradkiem przeżuwa.
Słyszałam jej ciche mlaskanie. Wychyliłam się z hamaka. Dziewczyna uśmiechnęła się, me przestając poruszać ustami. Obok nie] stało coś w rodzaju niskiej kadzi zrobionej z wydrążonego pnia. W środku znajdowała się biała zupa. Wyskoczyłam z hamaka. Od samego rana prześladowała mnie wizja żurku, co było rzeczą absolutnie niemożliwą w tej szerokości geograficznej. Pochyliłam się nad kadzią i powąchałam. Pachniało dość przyjemnie, lekko kwaskowato. Indianka zabełko-tała z pełnymi ustami, sięgnęła po skorupę kalcbasy i zaczerpnęła z kadzi. Podała mi naczynie, nie przestając czegoś z uśmiechem tłumaczyć, az w końcu, kiedy stałam z kałcbasą w rękach, patrząc na nią pytająco, pokazała, że mam wypić. Wypiłam. W kalebasic pływały wprawdzie białe grudki i coś przypominającego drzazgi nastrugane z gałęzi, ale napój doskonale gasił pragnienie i miał ciekawy smak.
- Dobre - powiedziałam po hiszpańsku. - Z czego jest zrobione?
Indianka pochyliła się nad kadzią i wypluła do niej to wszystko, co przez ostatnie pół godziny żuła w ustach. Wymieszała dokładnie, po czym napełniła znów kalebasę i wyciągnęła w moją stronę.
- Masato - powiedziała z durną. - Zrobione z manioku. Na dzisiejsze święto. Chcesz jeszcze?
32
Wigilia nad Amazonką
Nie tylko nie chciałam pić więcej, ale i najchętniej zwróciłabym to, co przed chwilą wypiłam. Świąteczna zupa okazała się sfermentowaną papką z manioku, pędzoną na ludzkiej ślinie. Na szczęście do chaty weszli właśnie moi przewodnicy, dziwnie rozradowani.
- Wódz mówi, że mamy już przyjść - powiedział jeden z nich. - Czekają na nas.
W największej chacie było pełno ludzi. Kobiety siedziały na środku przy garnkach, dzbanach i misach pełnych masato, a mężczyźni wchodzili kolejno i zajmowali miejsca na wąskich, długich ławkach ustawionych pod ścianami. Przez jakiś czas trwała cisza, a potem nagle wódz wstał, wziął do rąk mały bębenek i zaczął z nim tańczyć. Po chwili dołączyli do niego szamani. Śpiewali prostą melodię, zagłuszając jej słowa uderzeniami w bębenki. Okrążyli chatę wiele razy, a potem wódz dał znak, że wystarczy i rozpoczęła się druga część święta. Był 24 grudnia, po szóstej wieczorem. Rozpoczynała się moja indiańska wieczerza wigilijna. Na pierwsze danie podano masato. Na drugie danie - masato. Na trzecie i wszystkie następne - masato, czyli tradycyjny napój indiański przyrządzany według prastarej receptury: korzenie manioku obiera się i gotuje do miękkości. Następnie ubija się je drewnianym tłuczkiem na masę i zostawia do wystygnięcia. Kobiety starannie i długo przeżuwają pięć garści ugotowanego manioku, by następnie wypluć je do naczynia, co rozpoczyna proces fermentacji.
Masato jest napojem przyjaźni. Zaspokaja głód, a jednocześnie - dzięki niewielkiej zawartości alkoholu - otwiera serca i zbliża ludzi do siebie. Miałam się o tym przekonać na własnej skórze. Moi przewodnicy zaglądali wcześniej do niejednej kuchni i z niejednej kalebasy kosztowali świątecznego napoju, bo bąr<łfe) byłi-radośni, a oczy błyszczały imjak gwiazdy na niebu^"
Blondynka wśród łowców tęczy
Kiedy wódz z szamanami zakończyli taniec, wszystkie kobiety nagle wstały i zaczęły częstować masato. Mężczyźni pozostali nieruchomo na ławkach. Każda z kobiet podchodziła do jednego mężczyzny, podawała mu naczynie, stawała nad nim i odwracała głowę. Podczas gdy on pił, kobieta przez cały czas dotykała lekko kalebasy, tak jakby poprzez napój przekazywała mu jeszcze coś od siebie. Mężczyzna nie wypijał wszystkiego do dna, ale tylko kilka łyków, po których podnosił głowę i ocierał usta. Kobieta zabierała naczynie i częstowała następnego mężczyznę. Potem dolewała masato z dzbana i wracała. Domyśliłam się, że każda z kobiet przygotowała własne masato, a obyczaj przyjaźni i wspólnego świętowania wymagał, żeby spróbować napoju od każdej z nich - na tej samej zasadzie, jak u nas podczas toastu biesiadnicy trącają się kieliszkami. Wszyscy ze wszystkimi.
Przez pewien czas miałam nadzieję, że uda mi się wtopić w ścianę zrobioną z palmowej kory i tam przeczekać uroczystość niezauważona. Ponieważ nie mogłam usiąść na ławce nie będąc mężczyzną, ani kucnąć wśród garnków nie będąc Indianką i nie posiadając własnoustnie przeżutego masato, wybrałam miejsce pośrednie: pod belką dachową, zasłaniając się aparatem fotograficznym. Nagle wprost do mnie podeszła jedna z kobiet krążących po chacie, "wyciągnęła w moją stronę ka-lebasę. Napój przyjaźni! Wyhodowany na jej własnej ślinie! Dowód gościnności! Nie wolno odmówić, tym bardziej że poczułam na sobie baczne spojrzenie jednego z szamanów. Chwyciłam kalebasę i przytknęłam do ust. Masato było żółtawe, zawiesiste, z bąbelkami na wierzchu. Smakowało jak gęste, ciepłe piwo z odrobinami włókien manioku. Kiedy otarłam usta, Indianka rzuciła mi krótkie, zadowolone spojrzenie i odeszła. Natychmiast podeszła do mnie następna i podała swoje naczynie. Jej masato było mocniejsze, bardziej kremowe i gładsze. Potem podeszła trzecia z przezroczystą butelką,
34
Wigilia nad Amazonką
z której nalała mi jugo de masato - słodkawej wody w kolorze miodu. Potem przyszła czwarta, piąta i szósta, każda ze swoim masato. Od każdej wypadało spróbować kilka łyków, z każdą zawrzeć w ten sposób braterstwo -jeśli nie krwi, to na pewno braterstwo śliny. Przestałam rozróżniać smaki i zapachy. Przestałam odczuwać głód i pragnienie. Przestałam się zastanawiać co myślą o mnie szamani i wódz. Zrobiło mi się tak lekko i beztrosko, że chwyciłam za bębenek wodza i zaczęłam tańczyć, przygrywając sobie do rytmu. To jest ostatnia rzecz, jaką pamiętam z tamtego wieczoru.
Rano obudziłam się z potwornym bólem głowy. Ktoś zapakował mnie do hamaka razem z bębenkiem, który ściskałam wciąż w garści. Wypełzłam spod moskitiery czując, że zamiast żołądka mam w środku ciężką gumową kulę. Ktoś mi pomachał z daleka. Ach tak, przypomniałam sobie, wczoraj zawarliśmy przecież wieczne braterstwo ze wszystkimi Indianami w wiosce. Co za ulga, że Wigilia nad Amazonką przypada tylko raz w roku.
35
ROZDZIAŁ 6
Teoria względności
Zegarek był dla mnie mrocznym przedmiotem pożądania do dnia, gdy jeden zamieszkał na stałe na moim przegubie. Nagle odkryłam pierwszą zadziwiającą prawdę dotyczącą zegarka: wcale nie potrzeba na niego spoglądać co pięć minut, co przedtem wydawało mi się konieczne. Okazało się również, że czas nie biegnie uczciwie zawsze tak samo, ale pędzi podczas przyjemności i wlecze się gdy jest nudno. Przez pewien czas myślałam, że dostałam wybrakowany egzemplarz. Pożyczyłam zegarki od paru zaufanych osób. Niestety, wszystkie zachowywały się identycznie. Ostateczne potwierdzenie uzyskałam od zegara z kukułką, który wisiał w kuchni i okrągłego zegara z jamnikiem, stojącego w dużym pokoju. Doszłam do rewolucyjnego wniosku, że czasu nie można zmierzyć. Pozornie jest to możliwe, ale wyniki nigdy nie są wiarygodne.
Z tą świadomością kupowałam lub dostawałam kolejne zegarki i wciąż od nowa zaskakiwało mnie to, że godzina przyjemności czasem trwa tyle samo co minuta nudy. Tak było do chwili, kiedy odkryłam trzecią i ostatnią prawdę dotyczącą zegarka, a stało się to właśnie podczas wyprawy nad Orinoko.
Pewnego upalnego popołudnia przybyłam w umówione miejsce, gdzie miałam się spotkać z przewodnikiem imieniem Pu-
36
Teoria względności
co. Byłam punktualna i zgrzana jak wino z goździkami. Na brzegu rzeki leniwie wylegiwały się jaszczurki i panowała przeraźliwa cisza. Ani śladu człowieka. Anijednego odległego ludzkiego odgłosu. Tylko bzykanie moskitów, szelest wysokiej trawy i skrzeczenie wysoko przelatujących papug. Minęła godzina trzecia, wpół do czwartej, wpół do piątej, przestałam już stać, przechadzać się i machać ramionami, żeby zniechęcić krwiożercze moskify. Rozwiesiłam między drzewami hamak. Co się stało z przewodnikiem? Może został upolowany przez drapieżnika, może pożarły go piranie, może zaatakowały go demony uzbrojone w specjalne narzędzia do nakłuwania i porywania ludzkiej duszy?... I co ze mną? Czy wracać do wioski, czy czekać wciąż na łódź, którą mieliśmy płynąć dalej?
O zmierzchu zebrałam manatki i pomaszerowałam z powrotem do wioski. Przemyślałam gruntownie swoją sytuację, wyciągnęłam z niej wnioski i przystąpiłam do realizacji planu B, czyli znalezienia nowego przewodnika i wynajęcia nowej łodzi. Przez następne półtora dnia chodziłam od chaty do chaty i odbywałam długie rozmowy z żonami wojowników, którzy wyruszyli w dżunglę na polowanie. Utknęłam. Okropnie się zestresowałam. Wyglądało na to, że spędzę tu kilka najbliższych tygodni, na co wcale nie miałam ochoty.
Po trzech dniach nagle Puco stanął w progu mojej chaty i jak gdyby nigdy nic zapytał:
- Gotowa? Możemy wyruszać!...
-Jak to „wyruszać"?! Człowieku, przecież byliśmy umówieni trzy dni temu nad rzeką!
Puco popatrzył na mnie, a na jego twarzy malowało się niczym nie zmącone zadowolenie.
- To prawda, że byliśmy umówieni. Ale kto powiedział, że spotkać się trzy dni temu byłoby lepiej niż teraz? Właśnie się zjawiłem, więc dopiero teraz wybiła godzina naszego spotkania. Czyż nie?
Wtedy zrozumiałam najważniejszą rzecz dotyczącą czasu i zegarków. Nie chodzi przecież o to, żeby odmierzać swoje
37
Blondynka wśród łowców tęczy
życie, kierując się wskazówkami na zegarze. Ani wiecznie śpieszyć się w pogoni za każdą kolejną godziną. Ani być maszyną zaprogramowaną na dostosowywanie się do wyznaczonych pór i bezwzględnego przestrzegania określonych godzin.
Brakuje nam jednego drobiazgu, który mają ludzie mieszkający poza naszym światem samochodów i mrożonek. Indianie w amazońskiej dżungli nie śpieszą się donikąd. My mamy zegarki. Oni mają czas.
przyprowadził swojego brata, Vicho. Po kilku godzinach wiosłowania zeszliśmy na brzeg i rozpoczęła się przeprawa przez najtrudniejszy odcinek dżungli. Wiedziałam, że będzie ciężko, bo jest to okolica dość górzysta i trzeba nie tylko przedzierać się przez gęstwinę, ale i wspinać na strome wzniesienia. Bywały odcinki, kiedy szliśmy bez przerwy do góry i w dół, do góry i w dół, jak na karuzeli. Zadaniem pierwszego Indianina było iść przodem, czytać ścieżkę i ewentualnie oczyszczać ją za pomocą maczety. Drugi Indianin zamykał pochód, niosąc swój łuk ze strzałami i niewielki zapas żywności.
Śpieszyło mi się, żeby dotrzeć do rzeki, bo tylko tam miałam szansę na znalezienie kawałka czystego nieba, do którego mogłabym nakierować sprzęt satelitarny, żeby nadać relację do radia i gazety. Wewnątrz puszczy drzewa rosną tak bujnie i tyle na nich koczuje mniejszych drzewek, krzaków, paproci, lian, grzybów, storczyków i innych roślin, że tworzą plątaninę na kształt zielonego dachu, który przepuszcza do ziemi bardzo niewiele słońca. Dlatego w dżungli panuje wieczny półmrok. Niektórzy mówią, że jest to półmrok złowieszczy i groźny.
Wyruszyliśmy więc wcześnie, a ja sobie zaplanowałam, że jeżeli codziennie będziemy iść przez osiem do dziesięciu godzin, to powinniśmy trafić nad rzekę po czterech dniach.
Idziemy. Indianin z przodu - - trzyma w jednej ręce maczetę, na drugiej ma okład z liści, bo ukąsiła go jadowita
38
Teoria względności
mrówka. Idzie i mruczy coś pod nosem. Ścieżkę odnajduje bezbłędnie. Indianie mają własne sposoby zaznaczania drogi, po której przeszli. Najczęściej lekkimi uderzeniami maczety -które dla nie wtajemniczonego mogą wyglądać jak bezmyślne koszenie przydrożnych liści - robią ściśle określone znaki, na przykład w odpowiedni sposób nacinają starsze pędy niektórych krzewów. Czasem ścinają młode, cienkie drzewka, pozostawiając co kilka, kilkanaście metrów ostro zakończony, świeży kikut, który będzie wydzielał dla następnego wędrowca żywiczny zapach i wyróżniał się z otaczającej nas zieleni żółtym albo beżowym kolorem ukośnie przekrojonego rdzenia.
Mija południe. Idziemy dalej. Zatrzymaliśmy się tylko na moment przy strumieniu. Mija pierwsza po południu, dochodzi druga, Puco staje, opiera maczetę na swoim udzie i mówi:
-Bueno...
Słowo bueno można przetłumaczyć na wiele sposobów. Zasadniczo znaczy tyle co nasze polskie „dobrze, dobra, w porządku". Powiedziane do słuchawki w telefonie znaczy „halo". Może też oznaczać, że coś jest przyjemne, duże, potężne, porządne albo zdrowe, "wypowiedziane z namysłem i zadumą w głosie może oznaczać: „hm, hm, hm...". Co mógł mieć na myśli Puco, którego znajomość hiszpańskiego ograniczała się do kilku podstawowych słów i zwrotów?...
-Bueno?... - zapytałam więc, co w tym kontekście można przetłumaczyć jako: „No co tam? Jak tam? O co chodzi?...".
Puco spojrzał w niebo, a raczej na jego maleńki skrawek przeświecający przez korony drzew, powąchał powietrze, za-strzygł uchem w kierunku gęstwiny, a potem stwierdził z całą pewnością:
-Bueno.
Wyczytałam z wyrazu jego twarzy, że jest „dobrze". No to jak jest dobrze, to chodźmy dalej, nie mamy czasu do stracenia. Uśmiechnęłam się ze zrozumieniem i pokazałam ręką, że czas ruszać w drogę.
39
Blondynka wśród łowców tęczy
Puco usiadł. Vicho, który szedł dotąd na końcu pochodu, położył na ziemi łuk i zaczął coś majstrować przy strzałach. Zabawna sytuacja. Umówiłam się, że będą moimi przewodnikami, za co otrzymają ustaloną zapłatę. Było dla mnie oczywiste i zrozumiałe, że jeżeli ja płacę, to i ja wymagam. Do zachodu słońca zostały jeszcze cztery godziny, nie będziemy przecież już teraz rozbijać obozowiska?...
- Buenol - zażądałam. - O co tu chodzi, chłopaki?
- Bueno - powiedział Vicho. - Idziemy na polowanie.
Na polowanie?!... Po to właśnie zabrałam trochę żywności ze sobą, żeby nie trzeba było robić długich postojów na szukanie zwierzyny, polowanie, oprawianie i pieczenie. Śpieszymy się! Nie mamy czasu! Umawialiśmy się, że przeprowadzą mnie przez dżunglę rapido, czyli szybko. Będziemy maszerować codziennie od siódmej rano do czwartej po południu!...
Indianie popatrzyli na siebie z pewnym zakłopotaniem i jakby lekkim onieśmieleniem. O co mi chodzi? - pytali się pewnie w duchu. - Po co tak się niecierpliwi? Po co tak się denerwuje? Rzeka nie zając, nie ucieknie.
Nie uciekła.
Przeprawa trwała trzy dni dłużej niż planowałam. Nie zdążyłam nadać relacji do radia. Świat się nie zawalił. Indianie codziennie około drugiej zatrzymywali się i znikali w dżungli. Za drugim razem poszłam razem z nimi. Pokazali mi norę pancernika, leniwca śpiącego wysoko na drzewie kauczukowym, a potem Vicho uciął zwisającą nad nami lianę i dał mi do picia najczystszą wodę świata, która się z tej liany wylewała. W oddali szczekały małpy i turkotały tukany. Było złociście zielono i gorąco jak w saunie. Wieczorem na kolację upiekliśmy nad ogniem dziką świnkę pekari, a potem zasnęłam, wsłuchując się w piłujące odgłosy wydawane przez zastępy nocnych owadów.
40
Teoria względności
Czas w Amazonii biegnie swoim rytmem. Powoli. Nikt się tu donikąd nie śpieszy, nikt się nie stresuje tym, że coś jeszcze nie zostało zrobione, upolowane czy dostarczone. Wszystko co możesz zrobić dzisiaj - zrób dzisiaj, a jeśli ci się nie uda - zostaw to na jutro. Ja także żyję teraz po indiańsku.
41
0\ j\ ROZDZIAŁ 7
Magiczna kapibara
Mowa Indian była krótka: włazić do chaty i nie ruszać się z niej ani na krok. Wolno rozwiesić hamak. Absolutny zakaz robienia zdjęć. Czekać. Wódz będzie się naradzał z szamanem.
Nie ma sprawy. Z ćwiczeń z cierpliwości mam wprawdzie dwóję, ale czego się nie robi dla wodza? Usiadłam w progu chaty i rozpoczęłam czekanie. Minęło dziesięć minut. Piętnaście. Dwadzieścia. Po pół godzinie wyszłam na zewnątrz, ale żeby nikt nie zarzucił mi łamania zakazu poruszania się po wiosce, jedną rękę zostawiłam w środku. Wychyliłam się najdalej jak to było możliwe, żeby spojrzeć na ścieżkę. Pusta. Nikt nie nadchodził. Złapałam się za framugę i wychyliłam jeszcze dalej. Rozległ się huk, trzask, a ja runęłam na ziemię, ściskając w garści kawałek ściany.
Chata -jak to jest w zwyczaju indiańskim - została zrobiona z jedynego dostępnego materiału, czyli z drewna, a ściśle mówiąc, z kory zdartej z pewnego gatunku palm. W dodatku była to chata wzniesiona chyba jeszcze za czasów króla Ćwieczka, który tutaj, w Ameryce Południowej, nazywałby się zapewne król Ząbek, bo zamiast żelaza stosowano tu zęby i kości zwierząt. Wydało mi się nawet, że w tumanach
42
Magiczna kapibara
pyłu widzę jego niezadowolone, królewskie oblicze. Trwało to jednak tylko krótką chwilę, po której wyrżnęłam nosem o ziemię. Chata zawaliła się na moje plecy.
Leżałam przez moment nieruchomo, starając się ocenić sytuację. Chata, z której miałam nie wychodzić ani na krok, znajduje się teraz na mojej głowie; mój przewodnik po wysadzeniu mnie na ląd z dziwnym pośpiechem odpłynął; skądś z bardzo niedaleka dobiega rzężenie. Zesztywniałam. Zdaje się, że przygniotłam sobąjakieś mniejsze stworzenie, które wołało o pomoc. Przeprowadziłam w myślach błyskawiczną kalkulację: stworzenie musi być dużo mniejsze ode mnie i jeżeli do tej poryjeszcze mnie nie ugryzło, to znaczy, że woli używać paszczy do wydawania odgłosów niż do kąsania. To dobry znak. Postanowiłam wstać i sprawdzić czy da się odbudować to, co pozostało z chaty.
Podniosłam się ostrożnie, oczekując, że w każdej chwili spod mojego ciała może wyskoczyć jakieś niezadowolone zwierzątko. Małpka? Szczur? Szczeniak? Wstałam i otrzepałam się z kurzu, pyłu i oburzonych pluskiew, które dotąd spokojnie mieszkały w dachu, nie wadząc nikomu, a teraz będą musiały znaleźć sobie nowy dom. Nie zauważyłam żadnego innego stworzenia. Może zdechło?... Rozgarnęłam suche kawałki liści palmowych i kory. Jedynym żywym elementem rumowiska był tylko drobny, żółty pył, który wcisnął mi się do oczu i nosa tak głęboko, że nie bacząc na ostrożność, zaczęłam kichać jak szalona. Z każdym kichnięciem wzbijałam coraz więcej pyłu, który atakował mnie coraz agresywniej, a ja coraz bardziej potrzebowałam zaczerpnąć świeżego powietrza i coraz głębiej łykałam hausty pyłowej chmury, aż w końcu gardło ścisnęło mi się tak boleśnie, że poczułam jak oczy wychodzą mi z orbit. Przycisnęłam do ust rękaw koszuli.
Chmura zaczęła opadać. Z oczu ciekły mi łzy pomieszane z kurzem, więc potrząsałam głową i mrugałam, usiłując
43
Blondynka wśród łowców tęczy
jednocześnie otrzepać z siebie żółty pył. Co będzie jak wróci wódz z szamanem? Jak wytłumaczę zrównanie gościnnej chaty z ziemią? A jeżeli w ogóle nikt do mnie nie przyjdzie?... Gdzie mam zostać na noc? Na zgliszczach? Bez dachu nad głową? Posieka mnie deszcz, podziobią komary i zjedzą mrówki. Nie mam przecież nawet gdzie rozwiesić hamaka. Trzeba wołać o pomoc! Niech przyjdzie wódz, niech wyznaczy mi inną chatę albo przewodnika, z którym będę mogła pomaszerować dalej. Nabrałam powietrza w płuca, gotowa ryknąć w stronę wioski i nagle zastygłam z otwartymi ustami. Nie było potrzeby wołać nikogo. Cała wioska stała już dookoła mnie.
Pierwsze wrażenie było piorunujące. Wokół zburzonej chaty stał szereg wojowników z łukami gotowymi do strzału. Za nimi w grupkach tłoczyły się kobiety. Szaman znajdował się poza rzędem wojowników, był wystrojony w pióra i kawałki futra i wpatrywał się we mnie tak przenikliwie, jakby chciał wzrokiem przewiercić na wylot. Zapadła kompletna cisza. I w tej ciszy nagle usłyszałam to samo co wcześniej - ciche, trochę bulgoczące wołanie o pomoc. Dochodziło gdzieś z dołu. Zapomniałam już o zwierzątku, które przygniotłam swoją osobą i które odzywało się wcześniej tym samym głosem. Spojrzałam w dół. Indianie też, opuszczając odpowiednio łuki. Czekaliśmy tak w skupieniu wszyscy przez chwilę i nagle rzężące bulgotanie powtórzyło się, ale jakby jeszcze rozpaczliwsze, głośne i wrzeszczące. Kobiety wspięły się na palce, żeby lepiej widzieć, aja poczułam jak szyję i twarz powoli oblewa mi purpurowy rumieniec. Indianie zrozumieli co się dzieje w tym samym momencie, kiedy ja to zrozumiałam. Nagle opuścili broń i zaczęli rżeć ze śmiechu. Potrząsali łukami, walili się rękami po udach, ryczeli tak, że aż im się trzęsły pióra na głowach. Szaman też przestał mnie świdrować wzrokiem i śmiał się razem z nimi. Ja stałam czerwona jak burak z zaciśniętymi pięściami. To mój żołądek tak bulgotał.
44
Magiczna kapibara
Poprzedniego wieczoru natknęliśmy się na małe obozowisko wędrujących Indian, którzy poczęstowali nas zupą z ka-pibary. Ta kapibara w moich wnętrznościach prześladowała mnie przez całą noc. Najpierw czułam się tak, jakby ścisnęła mi żołądek kopytami, a potem zaczęła w nim wyczyniać dzikie harce. Po kilku godzinach bolesnych zmagań, które usiłowałam zalać litrem wody z rzeki, w końcu zasnęłam. Rano szybko zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę. Zupełnie zapomniałam o kapibarze i wczorajszej kolacji. Ale ona nie zapomniała. Bulgotała we mnie tak rozdzierająco i doniosłe, jakby chciała całemu światu zdać raport ze swojej dumnej przeszłości. Zemsta kapibary. Indianie mówili mi, że nie wolno polować na niektóre zwierzęta, bo są magiczne. Zabicie magicznego jaguara, tapira albo małpy może spowodować także śmierć człowieka. Były już takie przypadki. Kapibary także mają swoje lustrzane odbicia wśród ludzi. Może tamta kapibara była zaczarowana i teraz próbuje mi o czymś powiedzieć, a ja nie potrafię jej zrozumieć? Rozejrzałam się po otaczających mnie wojownikach. Może któryś z nich?...
Raczej nie. Indianie pokładali się ze śmiechu. Co chwilę któryś rzucał w powietrze kilka słów, co brzmiało jakby opowiadali sobie po kawałku jeden długi dowcip, którego zakończenie i tak już wszyscy znali, więc bez przerwy wybuchali na nowo śmiechem. Zdaje się, że nawet zapomnieli, że to ze mnie śmiali się na początku. I chociaż nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówią do siebie i wcale nie było mi przyjemnie stać tam z wrzeszczącym żołądkiem, który zachowywał się jakby stanowił osobny byt i przysparzał mi wstydu, nagle mnie olśniło. Kapibara, którą zjadłam wczoraj na kolację, najwyraźniej wcale nie miała mi tego za złe. Wprost przeciwnie, właśnie uratowała mi życie.
Dowcipy indiańskie mają to do siebie, że są zwykle wygłaszane w lokalnym dialekcie brzmiącym w przybliżeniu
45
Blondynka wśród łowców tęczy
jakjęzykjapoński. Nawet najprostsze słowa są absolutnie niezrozumiałe. Jak myślisz, Czytelniku, co u Indian Barasana znaczy słowo jaco? Podpowiem: znaczy to samo, co Indianie Carapana nazywają caaco, Indianie Piapoco nuatua, a Indianie Wounaan - ad. To samo, co w języku angielskim, hiszpańskim, francuskim, niemieckim i polskim brzmi podobnie: mother, mądre, maman, mutter, matka.
Stałam więc naprzeciw Indian jak - nie przymierzając -tabaka w rogu. Szaman, który mówił trochę po hiszpańsku, gdzieś znikł. Nie próbowałam nawet zrozumieć o czym opowiadają dowcipy, chociaż miałam dziwne przeczucie, że nie opowiadają „o czym", ale „o kim" i że to ja jestem ich bohaterką. Aż nagle usłyszałam wyraźnie, że mówią o jedzeniu. Może padła nazwa znanego mi zwierzęcia albo potrawy, w każdym razie kiedy z nadzieją popatrzyłam na grupkę kobiet, jedna z nich dała mi wyraźny znak, że mam za nią podążyć. Co niezwłocznie uczyniłam.
Zaprowadziła mnie do chaty w samym środku wioski. Od razu zbiegły się umorusane ziemią dzieci i podglądały nas przez szpary w ścianie. Indianka bez słowa postawiła przede mną talerz. W brunatnej zupie pływały kawałki gotowanego banana. Zjadłam. Podziękowałam. Do chaty wszedł szaman. Wyjaśnił w krótkich słowach, że wyznaczył mi dwóch przewodników, którzy zaprowadzą mnie do następnej osady. Mam wyruszyć natychmiast. O zwalonej chacie nie wspomniał ani słowem. Uznałam, że to dobry znak. Będziemy iść nocą przez dżunglę, w absolutnej ciemności, w której nie widać czy na ścieżce przed nami nie czai się wąż, wśród dzikich zwierząt, duchów i potępionych na wieki wojowników. W oddali już było słychać dziwne jęki, trzaski i skrzypienia. Iść dalej?... Rozejrzałam się, poszukałam wzrokiem przewodników, ale odpowiedź usłyszałam w sobie. Bulgotała. To kapibara dawała mi znak, że wciąż jestem wjej mocy. Bezpieczna.
46
ROZDZIAŁ 8
Ptaki ciernistych krzewów
Następnego dnia po południu zatrzymaliśmy się na nocleg. Indianie zajęli się karczowaniem polanki i rozniecaniem ogniska, a ja ruszyłam na poszukiwanie palmowych liści.
Szłam przez dżunglę, wypatrując czy nie znajduję się przypadkiem na szlaku jakiegoś węża. Lekko oblane słońcem ścieżki to ich ulubione miejsca. Leżą sobie spokojnie zwinięte w kłębek i drzemią. Atakują tylko wtedy, kiedy człowiek podejdzie zbyt blisko. Wcale im się zresztą nie dziwię, ja też miałabym ochotę ugryźć kogoś, kto z buciorami pakuje się niespodziewanie do mojego łóżka. Rozglądałam się więc bardzo uważnie, gdy nagle coś chwyciło mnie za koszulę i pociągnęło w gąszcz. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, tylko wpadłam twarzą w cierniste zarośla. W krzakach coś załomotało, sypnęło mi piaskiem w oczy, a potem usłyszałam furkot wielkich skrzydeł. Zdaje się, że niechcący wpadłam do czyjegoś domu i gospodarz wolał z niego uciec niż zostać ze mną pod jednym dachem. Wyplątałam się z lepkich gałęzi i ruszyłam dalej.
47
Blondynka wśród łowców tęczy
Było bardzo gorąco i coraz trudniej było iść, bo ścieżka coraz bardziej stromo pięła się do góry. Widziałam jednak przed sobą niebo przeświecające przez gęstwinę liści, pomyślałam więc, że pewnie zbliżam się do rzeki. I miałam rację, do pewnego stopnia. Ścieżka kończyła się tuż nad urwiskiem. Przyznaję, że nie było bardzo wysokie, ale za to prawie całkowicie pionowe. Kilka metrów poniżej w ponurym mroku stały podtopione drzewa i krzaki, a nieco dalej szybkim nurtem płynęła woda. Nici z kąpieli. Nie tylko dlatego, że skakanie do nieznanej wody może być niebezpieczne. Także dlatego, że taka stojąca woda to ulubione miejsce żerowania gigantycznych amazońskich pijawek, z którymi nie miałam zamiaru zawierać bliższej znajomości.
Trudno, trzeba było wracać. Odwróciłam się, stanęłam na śliskim korzeniu, straciłam równowagę i runęłam w dół. Lot był krótki, a lądowanie bolesne. Mogło się jednak skończyć gorzej. Na szczęście nie wylądowałam w wodzie, ale tuż ponad nią, w kępie gęstych krzaków, które złapały mnie za ubranie. Złapały i przytrzymały za pomocą długich, ostrych kolców. Poczułam się jak mucha w pajęczynie. Przy najmniejszym ruchu setki kolców wbijały mi się w ciało. Siedziałam więc sztywno i nieruchomo, tylko myśli galopowały mi z gorączkową szybkością. Co robić? Nie było sensu wołać o pomoc, bo nikt i tak by mnie nie usłyszał. Uwolnić się jednym mocnym szarpnięciem? A jeżeli kolce są trujące? Bardzo ostrożnie i powoli rozejrzałam się dookoła. Kolce, gałęzie, kolce, kolce, kolce... I jakieś dwa wielkie czerwone kwiaty nad moją głową. Gapiły się na mnie czarnymi oczkami z nieukrywaną ciekawością. Zaraz, przecież to nie kwiaty. To dwie jaskrawo ubarwione papugi. Zdawały się wyraźnie zaskoczone moim nagłym pojawieniem się i obserwowały mnie ze spokojnym zainteresowaniem, jakby wiedziały, że jestem unieruchomiona i całkowicie niegroźna.
48
Ptaki ciernistych krzewów
Odwróciłam się, bo jeden z kolców zaczął mnie łaskotać w szyję. Zaczęłam od uwalniania prawej ręki. Wcale to nie było łatwe, bo czarne kolce były nie tylko długie, ale i twarde. Papugi nie przestawały mi się przyglądać, nawet wtedy, kiedy z ulgą wyciągnęłam przed siebie jedną wolną rękę. Teraz poszło łatwiej. Po kilku długich minutach wreszcie odczepiłam ostatni kolec od mojej koszuli i rzuciłam papugom zwycięskie spojrzenie. Popatrzyły na mnie z góry drwiąco, a potem z głośnym wrzaskiem wzbiły się w powietrze. To niesamowite, ile hałasu potrafi zrobić jedna papuga. Wiele razy, kiedy płynęliśmy czółnem między dwiema czarnymi, posępnymi ścianami dżungli, w dziwnie złowróżbnej ciszy, nagle nie wiadomo skąd pojawiały się w powietrzu przeraźliwie skrzeczące papugi. Latały zawsze parami, krzycząc wniebogłosy, jakby chciały ostrzec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
W tamtej chwili może zresztą rzeczywiście wyglądałam niebezpiecznie: koszula zwisała ze mnie w strzępach, na twarzy czułam zasychające błoto, we włosach miałam sztywne kępy traw. Papugi zatoczyły nade mną kółko, a potem wylądowały na gałęzi pobliskiego drzewa. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby do nich podejść. Zbliżyłam się i odskoczyłam jak oparzona. A mówiąc ściślej: ukłuta. Pień drzewa był porośnięty jeszcze dłuższymi i jeszcze ostrzejszymi cierniami niż te, z których dopiero co udało mi się uwolnić. Czym prędzej wróciłam na ścieżkę i pomaszerowałam do obozu.
Indianie nie okazali zdziwienia moim nieco odmienionym wyglądem. Każdy, kto musi iść na przełaj przez dżunglę, torując sobie drogę uderzeniami maczety, wygląda podobnie. Każdy myśliwy tropiący zwierzynę musi czasem przepłynąć rzekę, a potem czołgać się po błotnistej ziemi. Niekoniecznie przy tej okazji spada z urwiska, nadziewając się na kolczaste jak jeże rośliny, ale to już inna sprawa. Wykąpałam się, a potem wróciłam na brzeg, żeby wyprać resztki koszuli. W zaroślach stała biała jak mleko czapla i pukała dziobem w pień zwalone-
49
Blondynka wśród łowców tęczy
go drzewa. Podeszłam trochę bliżej. Czapla wydziobywała ze spróchniałej palmy pędraki, najdziwniejsze jednak było to, że wydłubywała je spomiędzy długich, ostrych cierni!... Na sam ich widok przebiegł mi po krzyżu zimny dreszcz. Zdaje się, że dostałam uczulenia na kolce. Jak się tak dobrze przyjrzeć roślinom w amazońskiej puszczy, to większość z nich jest wyposażona w maleńkie lub potężne ciernie, kolce czy haczyki. Mają odstraszać nieproszonych gości albo ułatwiać wspinanie się rośliny coraz wyżej ku koronom drzew. A w ich gęstwinie spokojne życie prowadzą miliony ptaków. Czapla zwinnie łapała biegający między kolcami obiad, gdzieś w oddali zaśmiały się papugi. W Amazonii mieszkają ptaki najbardziej ciernistych drzew i krzewów na świecie.
50
^^ L\ ROZDZIAŁ 9
Mój dziadek jest szamanem
Obudziło mnie walenie w bębny. Otworzyłam jedno oko, to, bez którego łatwiej by mi było żyć dalej. Rozejrzałam się tak daleko, jak to było możliwe bez wykonania najmniejszego gestu. Cisza. Ciemność. W dole pluska rzeka. W rzece pluskają piranie. Dookoła - mroczna dżungla amazońska.
Kiedyś dookoła aparatu fotograficznego, z którym spałam w hamaku, żeby go uchronić przed wilgocią i chłodem, okręcił się zielony wąż. Być może zmęczony polowaniem przystanął na chwilę w okolicach mojego brzucha, a czując przyjemne ciepło, zdrzemnął się i zapomniał obudzić. Był to jeden z niewielu przypadków, kiedy spałam bez moskitiery. Poprzedniego wieczora wrzuciłam ją do hamaka razem ze spodniami, skarpetkami i bluzą, które często przydają się nad ranem. Tak wypakowany hamak z oddali wygląda jakby we wnętrzu leżał człowiek. Gdyby znajdował się w nim naprawdę, marne byłyby jego losy. Strzała wypuszczona z łuku
51
Blondynka wśród łowców tęczy
przebiła hamak prawie na wylot, zatrzymując się na skarpetkach. Nigdy się nie dowiedziałam z czyjego łuku nadleciała, najważniejsze, że ja w tym czasie bezpiecznie moczyłam nogi w rzece (tylko nogi można było zanurzyć ze względu na piranie). Moskitiera chwilowo nie nadawała się do użytku, cała była posklejana od czarnej, mazistej trucizny, którą Indianie smarują strzały i zwą kurarą. Spałam więc w nieosłoniętym niczym hamaku, ku uciesze licznie zgromadzonych moski-tów, mrówek i krwiożerczych muszek.
Z tego powodu pewnej nocy nawiązałam bliską znajomość z zielonym wężem, choć może trafniej byłoby powiedzieć, że to on nawiązał i właściwie nie ze mną, ale z moim aparatem fotograficznym, który spał, że tak się wyrażę, na mojej piersi. Obudziłam się, usiadłam i wrzasnęłam. Wrzasnęłam całą mocą moich zdrętwiałych ze strachu myśli i zatrzymując ten krzyk zanim zdołałby się wyrwać z moich ust. Wąż atakuje tylko wtedy, kiedy czuje się zagrożony1. Potargana i wrzeszcząca nad jego uśpionym spokojnie łebkiem z pewnością mogłabym zostać uznana za postać niebezpieczną. Na szczęście mój przewodnik usłyszał to, czego nie było słychać i zobaczył w ciemności to, czego nie było widać. Indianie mają szósty zmysł. Często dzięki temu wojownikowi udaje się upolować zwierzę zanim ono upoluje jego.
Indianin machnął maczetą, wąż w dwóch kawałkach spadł na ziemię, a ja z ulgą stwierdziłam, że mój aparat przeżył.
Leżałam więc w hamaku przed świtem i wydało mi się, że słyszę bębny. Było przed szóstą rano, najwyższa pora wstawać i nadać relację do radia. Pozostałam jednak bez ruchu. Otworzyłam jedno oko. Po prawej stronie okolica czysta. Żaden pająk nie przytulił się w nocy do mojego bagażu, żaden wąż nie zajął wobec niego strategicznej pozycji, żaden skorpion nie znajdo-
1 Z wyjątkiem jednego węża, który rzuca się za człowiekiem w pogoń, ale o nim napiszę innym razem.
52
Mój dziadek jest szamanem
wał się w polu widzenia. Po lewej - czysto. Nade mną - niebo o intensywnej barwie ciemnego błękitu. Można wstawać.
Byłam w drodze od jedenastu dni, z których wszystkie wyglądały tak samo: rano pobudka przed świtem, kiedy jest jeszcze ciemno i chłodno, bo im wyżej nad horyzont unosiło się słońce, tym gęstsze od upału i wilgoci robiło się powietrze i tym trudniej było nawiązać łączność ze światem zewnętrznym. Amazonia nie lubi konkurencji. Jeżeli poprzedniego dnia lub w nocy zdarzyło się coś ciekawego, rano rozkładałam telefon satelitarny i dzwoniłam do Polski, żeby opowiedzieć o tym w porannym programie Radia Zet.
Wczoraj mój przewodnik zderzył się z żuczkiem, który był większy od męskiej pięści. Indianin wyszedł z tego ze śliwką na czole, żuczek nie przeżył. Ciekawe jak by wyglądało zderzenie motorowerzysty z lecącym żuczkiem wielkości arbuza i ubranym w chitynowy pancerzyk.
Wyskoczyłam z hamaka. Wyłączyłam alarm, czyli wykopałam mój plecak spod suchych liści palmowych, którymi przykryłam go poprzedniego wieczora. Miały głośno szeleścić gdyby ktoś próbował się dobrać do mojego bagażu. Wyrzuciłam do dżungli stado czerwonych mrówek, które zdążyły uwić sobie na plecaku gniazdko, wydobyłam telefon satelitarny i pomaszerowałam nad rzekę. Obsługiwanie telefonu jest proste: wystarczy otworzyć górną klapę, pełniącą rolę anteny i nakierować ją na satelitę. Tak też zrobiłam. Cisza. Słońce wychodzi już zza drzew i rzuca mi na plecy pierwsze gorące promienie. Próbuję jeszcze raz. Wyłączam. Włączam. Sprawdzam kabelek pomiędzy aparatem a anteną. Niby wszystko gra, a jednak milczy. Hm... No tak! Satelita jest na wschodzie, więc słońce powinno mnie razić w twarz, a nie wypalać mi dziurę w plecach. Odwracam się i tu instrukcja obsługi telefonu przestaje być prosta. „Otworzyć górną klapę i wycelować ją w satelitę" jest możliwe tylko wtedy, kiedy mamy w zasięgu wzroku choćby niewielki kawałek czystego nieba. Ja nie mam. Przede
53
Blondynka wśród łowców tęczy
mną ciągnie się posępna, wysoka ściana dżungli. Jedyne rozwiązanie to przepłynąć na drugi brzeg rzeki.
Indiańskie czółna robi się z pni drzew wydłubanych i wypalonych w środku. Zwykle są tak płytkie, że przypominają kształtem liście pływające w kałużach. Wyobraźcie sobie wiosłowanie na takim liściu. Jeden nierozważny ruch, jedno zawahanie równowagi, nie dość elastyczne balansowanie całym ciałem - i czółno zrzuca cię do wody jak nieujarzmiony rumak. Różnica jest jednak taka, że nie można dosiąść z powrotem czółna znajdującego się na środku rzeki. Kiedyś po wywrotce silą własnych ramion musiałam dotrzeć do brzegu, ciągnąc łódź za sobą. Z lądu machał do mnie ponaglająco indiański przewodnik. Nie miał trzech palców u ręki, bo mu je odgryzły piranie.
Po tamtym wypadku, kiedy biała jak ściana wdrapałam się na gliniasty brzeg, bojąc się spojrzeć czy przywiozłam ze sobą wszystkie ręce, stopy i palce, wzmożyłam ćwiczenia i opanowałam sztukę przemieszczania się indiańskim canoa. Teraz więc z niewielkim tylko dreszczykiem w okolicach krzyża, chwyciłam za wiosło, zapakowałam telefon w torbę plastikową i zepchnęłam czółno na wodę. Po piętnastu minutach byłam na drugim brzegu. Słońce podnosiło się coraz wyżej nad dżunglę, powietrze robiło się coraz gęstsze, bardziej wilgotne i duszne. Dzwonię do Polski. Trzask, chrobotanie w słuchawce, sygnał się urywa. Próbuję jeszcze raz.
- Beata? - słyszę głos, daleki i zamazany, jakby docierał z innej planety. - Słabo cię słyszę! Daj coś na próbę!
Jest wpół do siódmej rano, nad Amazonką jak duchy unoszą się obłoczki porannej mgły, z drzewa zrywają się dwie kolorowe wrzeszczące papugi, gdzieś w głębi puszczy odpowiadają im małpy. Moja skóra pachnie zgniłymi liśćmi i słodkim, czerwonym barwnikiem z nasion onoto, którym pomalowali mnie Indianie.
-Jestem wjednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi! -krzyczę do słuchawki. - Ludzie tu żyją bez zegarków, bo czas
54
Mój dziadek jest szamanem
nie ma żadnego znaczenia, a pieniądze to bezwartościowy zadrukowany papier, który przydaje się tylko na rozpałkę. Najbliższy sklep znajduje się o miesiąc drogi stąd. Nie ma elektryczności, pranie robi się na kamieniu w rzece, a dookoła latają papugi, kolibry i wielkie motyle!
- Halo, Beata?! Powtórz, nic nie słyszę!
Trzask, urywany sygnał, cisza. Powietrze jest już zbyt gorące i zbyt gęste. To dżungla nie chce kontaktu z innym światem. Ja chyba też nie. Składam sprzęt i wracam czółnem na drugą stronę rzeki, gdzie Indianie rozniecili ogień i podgrzewają zupę z małpy na śniadanie.
Późnym popołudniem dopłynęliśmy do niewielkiej osady. Ślady krwi na kamieniach. Jeden z moich przewodników idzie do wodza wioski i wraca z ostrzeżeniem, żeby się nie kąpać. W rzece grasuje canero, mała rybka, przy której pirania to poczciwa stara szkapa. Canero zwykle żeruje na większych od siebie rybach, którym wpływa w skrzela i tam je od środka powoli zjada. Gdy w wodzie pojawia się człowiek, rybka podpływa i szuka skrzeli. A gdy ich nie znajduje, to szuka jakiegokolwiek innego otworu, którym mogłaby wpłynąć do środka i rozpocząć obiadowanie. Rybka jest rozmiarów tak niewielkich, że mężczyznom najczęściej wpływa do penisów, a dzieciom do nosów. Po wpłynięciu rozstawia zakończone haczykami kolce i wbija się w ciało, czyli -mówiąc inaczej - zarzuca kotwicę w ludzkim wnętrzu. I dlatego nie można jej po prostu wyjąć. Jedynym ratunkiem jest skalpel chirurga, który narząd rozetnie i otworzy, usunie rybkę i z powrotem człowieka zaszyje. Z braku skalpela niektórzy posługują się w tym celu maczetą. Stąd plamy krwi na kamieniach.
Przez cały dzień płynęliśmy w górę rzeki. Mam bąble na dłoniach od wiosłowania, bolą mnie plecy, nogi mam pogryzione i spalone od słońca. Jestem brudna, spocona i zmęczona. Siły dodawała mi myśl, że pod koniec dnia będę mogła zmyć z siebie cały ten pot, kurz i wszystko, co na mojej skórze zosta-
55
Blondynka wśród łowców tęczy
wiły żarłoczne muchy i moskity, gdy podlatywały napić się trochę świeżej krwi. Nie będzie kąpieli. Przy brzegu leżą wielkie głazy, dookoła których z wściekłością kipi woda. Nie będzie nawet niewielkiego zanurzenia. Przenosimy bagaże do chaty krytej palmowymi liśćmi.
Rozwieszam hamak, zjadam kawałek twardego jak podeszwa pieczonego tapira, myję zęby w naparstku wody, zabezpieczam na noc sprzęt, kładę się w hamaku i natychmiast zasypiam.
Obudziłam się przed piątą. Dookoła doskonała ciemność i cisza, w której rozlegają się dziwne chroboty i pomrukiwania. Lepiej nie wiedzieć kto lub co je z siebie wydaje. Wstałam, odkopałam telefon, poszłam nad brzeg rzeki i nadałam relację. W pobliskich krzakach coś bez przerwy szurało, pewnie kajman, który jednak nie odważył się podejść bliżej.
Zaczynało już świtać, gdy ruszyłam z powrotem do wioski. Nagle ktoś zastąpił mi drogę. Zobaczyłam tylko ogromny cień, czarniejszy od otaczającego mnie mroku. Poświeciłam nieśmiało latarką i odważyłam się wydać z siebie ciche jęknięcie. Przede mną stał wojownik z twarzą prawie całkowicie zamalowaną czarną farbą i z piórami w uszach. Błyskawiczna decyzja. Jeżeli to jest wojownik wrogiego plemienia, który przyszedł na przeszpiegi, to lepiej udać, że się go nie zauważyło. Jeżeli to szaman z tutejszej wioski, to trzeba mu dać do zrozumienia, że nie mam czasu na zabawę w podchody. Postanowiłam go ominąć bez okazania zdziwienia i przystąpiłam nawet do czynu, ale Indianin przesunął się razem ze mną, a następnie powiedział coś w swoim języku. Ja odpowiedziałam mu uprzejmie po polsku i znów chciałam go wyminąć, a on mi znów zastąpił drogę.
Na szczęście obudził się mój czujny przewodnik. Wojownik mówił coś groźnie błyskając oczami. Gilberto przetłumaczył mi na hiszpański, że złamałam zakaz zbliżania się do rzeki, która została wczoraj poświęcona szamanom. Mam oddać przedmiot, którym zbezcześciłam świętość. Przedmiot, czyli
56
Mój dziadek jest szamanem
telefon satelitarny! Chwilowo zabrakło mi słów ze zdumienia, więc w odpowiedzi tylko mocniej przycisnęłam telefon do siebie. Zrobiło się już na tyle jasno, że wyraźnie zobaczyłam zbliżających się innych wojowników. Trzeba było działać. Na nic zdałyby się nawet najgęstsze tłumaczenia. Musiałam sięgnąć do dziedziny, z którą Indianie nie dyskutują: do czarów.
- To niemożliwe! - oświadczyłam, przyciskając do siebie telefon. - Tam jest mój dziadek.
Chwila wahania.
- Wzywał mnie, aby mi przekazać ważną wiadomość.
Pewne poruszenie. Któryś z Indian pokiwał głową, pewnie widział jak rano nad rzeką rozmawiałam z dziadkiem w telefonie za pomocą słuchawki. Brnęłam dalej.
- Dziadek powiedział mi, że w nocy duchy opiekuńcze waszej wioski udały się na polowanie, by przynieść wam haczyki i żyłkę, żebyście mogli łowić ryby.
Za mało. Czekali na więcej.
- By przynieść wam także - ciągnęłam po sekundzie - maczety i ostrzałki do maczet. Oraz cukier. Oraz sól. Oraz... - zawahałam się. To było właściwie wszystko, co mieliśmy do rozdania. Ale Indianie wciąż czekali na więcej. - Oraz... - powiedziałam w końcu - ten specjalny prezent dla wodza - zegarek!
Twarz wodza rozświetliła się. Indianie nie znają pojęcia czasu. Liczy się tylko to, co „teraz". Ważne jednak było posiadanie jedynego zegarka w promieniu kilkuset kilometrów. Wykupiłam wolność dla telefonu satelitarnego, dziadka i siebie, a jednak Indianie nie odchodzili. Rozmawiali ze zmarszczonymi czołami w swoim dialekcie, aż w końcu mój przewodnik przetłumaczył:
- Pytają dlaczego on mieszka w skrzynce.
- Ponieważ mój dziadek jest szamanem! — odpowiedziałam bez namysłu. To wyjaśniało wszystko. Indianie pokiwali ze zrozumieniem głowami, a ja znów usłyszałam to samo odległe walenie w bębny. Ale to nie były bębny. To w mojej krwi tak waliła adrenalina.
57
ROZDZIAŁ 10
Mój brat jaguar
Wszyscy Indianie pachną wędzonką. Nigdy się nie pocą i nigdy w dżungli nie widziałam Indianina z nadwagą. Są niewielkiego wzrostu, szczupli, muskularni i bardzo silni. To dlatego, że prowadzą najzdrowszy tryb życia: przez cały czas na powietrzu, opaleni przez słońce i wychłostani przez tropikalne ulewy, bez polityki i podatków, zależni wyłącznie od siebie i bez dostępu do zapasówjedzenia.
Wyruszyliśmy na polowanie nocą. Mężczyźni wyposażeni w łuki i strzały posmarowane kurarą, ja - z aparatem fotograficznym i magnetofonem. Popłynęliśmy czółnem w ciemność. W pewnej chwili Indianie przestali wiosłować - poruszaliśmy się tylko popychani słabym nurtem rzeki, aż nagle Gilberto szepnął:
— El tigre\ El tigrel
El tigre znaczy dosłownie „tygrys", ale nie chodzi o takiego pręgowanego tygrysa, który żyje w Azji. Jest zresztą bardzo mało prawdopodobne, żebyjakiemuś tygrysowi chciało się na nasze spotkanie płynąć aż tu z tak daleka. Kiedy Indianin mówi tigre, to znaczy , jaguar". Był gdzieś w pobliżu. Czułam jego zapach. Poruszaliśmy się wciąż w całkowitej ciemności.
58
Mój brat jaguar
Nie widać było nawet gdzie kończy się czółno, a gdzie zaczyna rzeka. Siedzieliśmy bez ruchu. Na brzegu coś zaszeleściło.
- El tigrel - potwierdzili wojownicy ciszej od wiatru. -Przyszedł się napić wody!...
Nagle noc zadrżała, a ja razem z nią. Jaguar westchnął. Było to ciężkie westchnienie z głębi serca, któremu towarzyszyło głuche ni to parsknięcie, ni to cichy skowyt. Tak jakby wiedział, że siedzi naprzeciw czółna pełnego myśliwych, którzy z zamkniętymi oczami zatrutą strzałą trafiają bezbłędnie do celu. Albo tak jakby miał tyle własnych zmartwień, że nie wystarczyło mu siły i uwagi na zachowanie najwyższej czujności. Poczułam delikatne dotknięcie w plecy. Jeden z Indian napinał łuk. Gdyby przypadkiem łokciem nie przesuwał po mojej koszuli, nawet bym się nie zorientowała, że za mną stoi. Zachowywał się absolutnie bezszelestnie, wstrzymał nawet oddech. Wiedziałam co się stanie za chwilę: usłyszę świst strzały w powietrzu, a potem głośny plusk. Rano zjemy na śniadanie zupę z jaguara.
Nie zdążyłam jeszcze niczego pomyśleć, gdy w tej samej sekundzie mój łokieć wyrżnął w nogę wojownika z łukiem. Rozległ się głośny plusk. Indianin wylądował w wodzie. Jaguar uciekł. Rano zjedliśmy na śniadanie pieczone banany.
^^
59
ROZDZIAŁ 11
Dzikie orchidee
Dym wisiał na drzew ach. Wkoło ani śladu żywego ducha, tylko te dziwne kłębki i smugi, które rano mogłyby uchodzić za obłoki parującej rosy, ale tera/, w nocy. musiały oznaczać coś zupełnie innego: ogień. Czyli ludzi.
Szliśmy przez dżunglę juz od dobrej pół godziny. Szybko zapadała ciemność, zielono-brunatne liście, korzenie i gałęzie stawały się coraz bardziej jednolicie szare.
- Daleko jeszcze? - pytam, powstrzymując szczękanie zębów. Robi się chłodno i wilgotno.
- Blisko - mruczy Eloy i przyśpiesza kroku.
Noc w dżungli jest jak wędrówka po zoo. w którym zgaszono wszystkie światła i otwarto wszystkie klatki. Co chwilę coś mnie muska skrzydłami, dotyka palcami, kłuje kolcami, chwyta pazurami, bada językiem, ściska, opryskuje, drapie, zaczepia i klepie. Mozę to tylko ciernie na gałęziach, może to tylko przypadkiem strącone suche liście, może to tylko wijące się pnącza, ale może to duchy, które czatują na nierozważnych wędrowców, demony z narzędziami do nakłuwania ludzkich dusz albo wojownicy których nie spalono zgodnie z obycza-
f
(.0
Dzikie orchidee
jem i nie spożyto ich prochów zmieszanych z zupą z bananów podczas wielkiej uroczystości, na którą mogliby z daleka przybyć wszyscy krewni i przyjaciele. A może to tylko wampiry?... (Pospolite w dżungli amazońskiej; lubią przysiadać w nocy na odsłoniętym kawałku ludzkiego ciała i wysysać krew).
Nie mam latarki. Wszystkie bagaże zostały w łodzi z Gilberto. Wioska miała być cerata, czyli bardzo blisko. Zapomniałam, że żyjemy w strefie jungle time. To pojęcie po raz pierwszy usłyszałam chyba w Peru. Przewodnik z plemienia Kiczua znał po angielsku cztery wyrażenia: good morning, good night, I love you oraz jungle time. Kiedy zapytałam, o której wyruszamy, odpowiedział z przekonaniem:
- O szóstej rano.
- O szóstej - upewniłam się. - O wschodzie słońca. Na pewno?
- Tak - odrzekł z przekonaniem, ale na wszelki wypadek dorzucił: -Jungle time.
Jungle time w wolnym tłumaczeniu znaczy: „lub coś koło tego". Na podobnej zasadzie Arabowie przyjmując na siebie jakieś zobowiązanie dodają: „Enszallach", czyli „Jeśli Bóg pozwoli". Tym samym uwalniają się od jakiejkolwiek odpowiedzialności za własne słowa.
-Jutro tu będą na nas czekały wielbłądy?
- Tak jest! Enszallach, jeśli Bóg pozwoli.
A jeśli ktoś zaśpi, nie będzie miał ochoty wyruszać w drogę albo znajdzie sobie lepsze zajęcie, to znaczy, że „Bóg nie pozwolił" i nigdzie nie wyruszymy, bo nie zjawili się ani ludzie, ani wielbłądy.
Jungle time oznacza, że „o szóstej" może być „o ósmej" albo „o dwunastej", jak tam komuś będzie pasowało. Jungle time oznacza, że mamy dużo czasu i nie ma sensu traktować go zbyt dosłownie. Nawiasem mówiąc, nie jest to koncepcja aż tak bardzo nam obca. Już kilkadziesiąt lat temu Louis Armstrong
61
Blondynka wśród łowców tęczy
śpiewał, że We Have Ali The Time In The World - czyli że „nigdzie nie musimy się śpieszyć". Indianie po prostu wprowadzili to hasło do codziennego użytku.
Patrzę na pięty Eloya, które błyskają w ciemności jak światełka naprowadzające samolot na pas startowy. Plask, plask, wdeptujemy w błoto, jego stopy robią się czarne i niewidoczne, stawiam kilka kroków po omacku i nagle wpadam na coś ciepłego i pachnącego wędzonką. To Eloy. Zatrzymał się na niewielkiej wykarczowanej polanie, na której stoi kilka szałasów. Świecę latarką. Liście palmowe, którymi zostały pokryte, są zwiędłe i bure, a dawno nie używane paleniska zdążyły zarosnąć trawą. Czuję zimny dreszcz. Nie ma już wioski, która miała tu być!... Co teraz? Wracamy do rzeki? Nocujemy w dżungli? Jak? Nie mamy ze sobą nawet...
- Psst - mówi Eloy, jak gdyby moje myśli zbytnio mu hałasowały. - Vamonos\ Idziemy dalej!
Jemu chyba też udziela się wampiryczny nastrój, bo pędzi coraz większymi susami, jak gdyby gonił coś, co ucieka w ciemności. Nagle stanął, zawęszył, skręcił w prawo, a kilka minut później wkroczyliśmy w Strefę Dymu, czyli obozowisko Indian.
Ogień jest konieczny do życia. Płonie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Rano na ogniu piecze się banany i kolby kukurydzy, gotuje się maniok i bulwy uhine. Wieczorem do ogniska dokłada się świeże kawałki drewna, żeby powoli płonęły przez całą noc. Kiedy ogień przygasa, ktoś wychyla się z hamaka i go roznieca. Około północy szybko robi się chłodno, a Indianie śpią w tym, w czym chodzą przez cały dzień — czyli w niczym. Ten, kto pierwszy obudzi się rano, najpierw rozdmuchuje ognisko. Tam, gdzie są Indianie, tam jest i dym, który ściele się pod kopułą dżungli, zawisa kłębami na gałęziach, a czasem płynie w powietrzu jak zabłąkany
62
Dzikie orchidee
. który pr/e/ pomyłkę spadł z nieba i nie wie, jak do niego wrócić. Każda wioska, każdy upleciony w niej kosz. każde wiosło, każdy luk. strzały i dmuchaw czyli pojemnik na zapasowe groty i każdy Indianin pachnie dymem pik wędzonka, która długo wisiała w kominie.
Kiedy wkroczyliśmy w Strefę Dymu. wiedziałam, ze zbliżamy się do ludzkiej osady lednego tylko nie mogłam być Dewna: jak zostaniemy w niej przyjęci.
Eloy wszedł pierwszy Na jego widok Indianie poderwa-i się z miejsc i zaczęli pohukiwać indiańskie powitanie. Były :o dźwięki krótkie i wysokie, przypominające nawoływania iów nocą. A potem weszłam ja.
Natychmiast zapadła przerażająca cisza. Zaskoczenie. Długa chwila wahania. Wszystkie oczy skierowane na mnie. 3iała dziewczyna z długimi włosami, potargana, w jasne) ko-izuli i spodniach, z plecakiem wymazanym błotem. Zatrzy-nałam się w pół kroku i zrobiłam to. co zwykle robię w takich ytuacjach: przyjęłam anielsko niewinny wyraz twarzy zaczęłam myśleć o lace porośnięte] rumiankiem. Myśli ;złowieka widać na jego twarzy. Szczególnie kiedy się stoi naprzeciw szamana. Dal znak ręką. prawie niewidoczny ale tak ak jestem pewna, ze zobaczył w moich oczach kwiaty ru-nianku. tak wiem. ze w tamtym momencie zadecydował ) mojej najbliższe] przyszłości. Pstryknął palcami na znak irzyzwolenia. Poczułam się jak w filmie, który został zatrzy-nany przez operatora, a teraz znów puszczony w ruch. Indianę, którzy na mój widok zatrzymali się w pół kroku i zanul-Ji, teraz nagle ożyli i znów zaczęli pohukiwać jak sowy
Nie miałam wyjścia: na powitanie najlepiej jest odpowie-Izieć w języku gospodarza. Nabrałam powietrza, zastanowiłam się w jaki sposćib przepuścić je przez mćjj narząd mowy. czym - zaczęłam szczekać. Wrażenie było piorunujące. Psy dębiały. Ogniska syczały ze zdumieniem. Liście na drzewach
63
Blondynka wśród łowców tęczy
zadrżały. Księżyc zatrzymał się nad dżunglą i wlepił we mnie zdumione gały. A ja w niego, bo chyba tylko w niebie mogłabym szukać pomocy. Nie umiem huczeć jak sowa, ale uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, kiedy wróciło do mnie moje własne szczekające echo. Zaraz za nim pędziła druga fala — równie rycząca, dudniąca, głośna i przenikliwa. To Indianie wyli ze śmiechu.
Rano przewodnik zaprowadził mnie do wodza, na którego mówiono el capitan. Wyciągnęłam do niego rękę. Wyciągnął swoją. Staliśmy przez chwilę jak Marsjanie badający powietrze między sobą za pomocą tajnych urządzeń ukrytych w dłoniach: ja z wyciągniętą ręką i wódz tak samo, nie dotykając się nawzajem. Ja czekałam na uścisk dłoni, a wódz pewnie myślał, że to taki dziwny zwyczaj białych ludzi: stać naprzeciw, mierząc się na odległość oczami i ramieniem. Po chwili chwyciłam go delikatnie za rękę, ścisnęłam i potrząsnęłam. Jego dłoń była zupełnie nieświadoma tego gestu, sztywna i niezgrabna. I natychmiast pożałowałam swojej nachalnej europejskości. Tak łatwo jest wejść do wioski indiańskiej i jednym ruchem zniszczyć to, co do tej pory posiadali: nieświadomość naszego istnienia. Dla Indian, którzy nigdy nie zetknęli się z naszą białą cywilizacją, cały świat jest porośnięty dżunglą amazońską, w której czasem stoją pokryte puszczą lasy, a czasem płynie kręta rzeka. Nie ma nic więcej. Nie ma betonu. Nie ma miasta. Nie ma pieniędzy, ubrań, plastiku, metalu, elektryczności, drogi, samochodów, nie ma Indii, Polski, Australii ani Kanady. Nie ma telefonu. Nie ma papieru. Nie ma mydła.
Kiedy do wioski przyjdzie pierwszy biały z plastikowym talerzem w garści, to od tej pory Indianie będą poszukiwali takich talerzy i zastępowali nimi połówki tykw i kalebasy, których używali dotychczas. Biały przynosi szorty, więc Indianie wyrzucają guayuco, opaskę na biodra. Biały przynosi
64
Dzikie orchidee
zapalniczki, czapki z daszkiem, bawełniane bluzki. zvfke. skarpetki i płyn przeciw owadom. Stupy białego są uzbrojone w buty
Od rana. gdy tylko wstałam z hamaka, przychodzili do mnie Indianie oglądać ten cud. Sami od zawsze chodzą na saka: po cierniach, korzeniach, jadowitych stonogach, mrówkach i bruduei ziemi. Nie raz widziałam jak po każdym powrocie z dżungli wojownicy zagryzając usta dłubali sobie w otwartych ranach na stopach za pomocą maczety albo strzały od luku. Ja miałam tylko stare, zwykłe adidasy, ale dla kogoś, kto wadzial je po raz pierwszy w życiu. bvły cudownym wynalazkiem. Można je było założyć ni stopy i iść przez dżunglę, nie zważając na to. po czym się stąpa! Indianki podchodziły swoim cichym, nieśmiałym zwyczajem, dotykały moich butów i komentowały coś z westchnieniem ї stronie. W taki sam sposób prosih o trochę kawy, koszulkę albo chustkę na szyję.
Nagle w mojej głowie pojawi! się szalony, ale realny pomysł: pojadę do miasta, kupię pięćdziesiąt par butów i przywiozę je Indianom w prezencie!... Koszt nie tak znowu wielki. a radości pewnie nie byłoby końca.
-Ale zaraz!!!... - cos mi wrzasnęło w głowie. - [akie buty??'...
Przywieźć tu butv i skarpetki - zęby Indianie mogli wygodnie chodzić. Przywieźć stoły i krzesła, żeby mogli wygodnie jeść z nowych plastikowych talerz\ - widelcem, nożem i łyżką. Doprowadzić prąd., żeby mogli sobie szybciej ugotować jedzenie. Zrobić pas startowy, zęby mogli polecieć do miasta i kupić co im potrzeba. Czy to jest postęp cywilizacyjny czy zniszczenie czegoś, co indzie żyjący tu w dżungli w\-pracowali sobie przez tysiące lat?...
Przecież nikt. kto tu przyjeżdża z zewnątrz, nie wie tak naprawdę kim są Indianie ani na czym polega ich odwieczny związek z dżunglą, ani czy są w niej naprawdę szczęśliwa.
6b
Blondynka wśród łowców tęczy
Wszystko co wiemy albo co możemy odgadnąć, wydeduko-wać czy czego możemy się domyślić - będzie zawsze tylko i wyłącznie spojrzeniem człowieka z zewnątrz. Nawet badacz, wykształcony naukowiec antropolog mieszkający u Indian przez wiele lat, nigdy nie będzie w stanie stać s i ę Indianinem, wiedzieć, odczuwać i myśleć tak jak on.
Każda próba opisania życia fizycznego i duchowego Indian amazońskich jest tylko opisem z perspektywy naszej białej cywilizacji. Aja myślę, że to jest jak życie na zupełnie innej planecie, którego nie można opisać naszymi słowami, zrozumieć naszymi pojęciami ani poznać naszymi zmysłami.
Takiego opisu mógłby dokonać tylko jeden z nich. Ale oni mają co innego do roboty.
Kiedy patrzyłam na krótkie, szerokie, twarde, bose stopy Indianki siedzącej przede mną, wciąż zaskoczona głupotą pomysłu kupienia im wszystkim butów, pomyślałam, że Indianie w amazońskiej dżungli są jak dzika, piękna orchidea, która rośnie głęboko w puszczy, uczepiona jednej z gałęzi wielkiego drzewa. Czasem brakuje jej słońca, czasem musi walczyć z pasożytami, czasem siecze taki deszcz, że obrywa jej płatki. Ale ona żyje. Osiągnęła stan równowagi ze światem, który ją otacza, stała się jego częścią. Tylko tutaj, w tym środowisku, będzie miała taki kształt, kolor i zapach.
Można by jej ulżyć - przesadzić do ogrodu, zakryć parasolem, włączyć sztuczne naświetlanie i zaszczepić przeciw szkodnikom - ale wtedy stanie się zupełnie inną orchideą, a po pewnym czasie upodobni się do innych kwiatów w ogrodzie. Po tej prawdziwej nie pozostanie nawet ślad.
Czy o to właśnie chodzi?
Czy istnieje taka osoba, która jest w stanie stwierdzić z całą pewnością, że to właśnie będzie najlepsze dla Indian mieszkających dotąd daleko w dżungli?
66
Dzikie orchidee
Myślę, że nie.
Myślę także, że Indianie mają taką otwartość na świat i umiejętność adaptacji do otaczających warunków, że szybko przystosują się do nowego życia, które przynosi ze sobą biały człowiek, a ich własne życie po prostu przestanie istnieć.
Nie chodzi mi o to, że „trzeba zachowywać tradycje ludów prymitywnych" albo „nie pozwolić, żeby wyginęli ostatni prawdziwi Indianie" - bo tak mówią biali etnografowie i antropolodzy, którzy chcieliby jeszcze coś zbadać i opisać. Ja się tylko zastanawiam czy dla samych Indian nie byłoby lepiej pozostać tam, gdzie są, bez nas, bez naszych chorób i nas2ych problemów?...
Kiedy ukazała się książka Blondynka w dżungli, wiele osób zadawało mi pytanie:
- Po co tam wracasz, do tych węży, skorpionów, mrówek i jaguarów, po co chcesz się tak umęczyć, po co ryzykujesz malarię, żółtaczkę, cholerę i paciorkowca, po co cierpisz głód, marzniesz w nocy rozpływasz się z gorąca za dnia, po co pchasz się w miejsca, z których zlatujesz na złamanie karku, po co wędrujesz przez dżunglę z ciężkim plecakiem, w słońcu i w deszczu, odparzasz sobie tyłek, kąpiesz się wśród piranii, obłażą cię pchły piaskowe, lecą ci na głowę pluskwy, gonią karaluchy, po co?... Po co ci to?...
Odpowiadam:
- Ponieważ puszcza amazońska to ostatnie znane mi miejsce na ziemi, gdzie człowiekjest wciąż człowiekiem. Tutaj nie istnieje nic takiego jak stres, pośpiech, przestępczość, telewizja, gazety, instytucje, urzędy, nadużycia finansowe, dziury budżetowe, religia, pieniądze czy polityka. To jest ostatni świat wolny od uwikłań, zależności, intryg, oszustw i kłamstw. Nikt tu niczego nikomu nie obiecuje. Każdy jest wolnym człowiekiem, który odpowiada tylko przed sobą i sam musi o siebie zadbać. Dlatego tam jeżdżę. I dlatego pewnego dnia stamtąd już nie wrócę.
67
^ l ROZDZIAŁ 12
Jak odnalazłam El Dorado
Są dwie rzeczy, które najtrudniej znaleźć na świecie: miłość i złoto. Czasem kiedy patrzę na moich znajomych, dochodzę do wniosku, że w tym pierwszym przypadku powiedzenie „szukajcie a znajdziecie" nie tylko zupełnie nie działa, ale i nawet działa wprost przeciwnie do natężenia szukania, czyli im mocniej ktoś pragnie odnaleźć miłość, tym mniejsze ma na to szanse. Wystarczy jednak machnąć ręką, poddać się i zrezygnować, żeby miłość sama przyszła i zaczęła walić do drzwi.
Ze złotem jest podobnie. Do Ameryki Południowej w XVI wieku pojechali konkwistadorzy z Europy. Słowo „kon-kwista" (z hiszpańskiego: conąuista) oznacza zawojowanie, zwyciężenie i zdobycie. Europejczycy chcieli zawojować ziemię, zwyciężyć lokalnych władców i zdobyć ich bogactwa. Złoto! Gdzieś tutaj w tropikalnej puszczy miało się znajdować królestwo Złotego Króla, czyli El Dorado, który ma więcej bogactw niż jest w stanie wydać i dlatego dla przyjemności codziennie
68
Jak odnalazłam El Dorado
rano pokrywa całe swoje ciało złotym pyłem, a wieczorem zmywa je w falach jeziora. W dżungli miało stać miasto brukowane złotem i kryte złotymi dachami. Wizja tej zdobyczy tak zagrzewała konkwistadorów do czynu, że wielu z nich zginęło po drodze, ale żaden do Złotej Krainy nie dotarł. Bo za bardzo tego pragnęli. Ja w ogóle nie marzyłam o El Dorado i pewnie dlatego pewnego dnia po prostu się w nim znalazłam.
Wracałam właśnie z ekspedycji do Brazylii i Gujany Brytyjskiej, gdzie uparcie tropiłam Don Carino - Indianina, który podobno kiedyś dotarł do legendarnego Kryształowego Miasta, zgodnie z lokalnym zwyczajem został więźniem tamtejszych kobiet, a potem udało mu się od nich uciec. Don Carino okazał się jednak bardziej nieuchwytny od mgły nad rzeką. Po dwóch miesiącach podróży i wielu przygodach postanowiłam w końcu dać mu spokój. Wyruszyłam na północ Brazylii w kierunku Wenezueli. Niebawem po przekroczeniu granicy wjechałam w fantastyczną krainę kwadratowych gór. Krajobraz był jak z bajki: czerwona ziemia, ciągnące się setkami kilometrów zielone sawanny, kaniony, sucha pustynna roślinność, kamienie i wiatr, który pędził przez te lekko pofalowane równiny nie zatrzymywany przez nic i nikogo. Nie ! tu dzikich zwierząt ani ptaków, nie było krów ani koni, lie było nawet polnej myszy.
Nagle w oddali zobaczyłam jedną z tych słynnych gór, ctóre Indianie z plemienia Pemón nazywają tepui. Ogromna, *oła, prostokątna, o stromych zboczach -wyglądała jak gigan-yczny klocek porzucony przez pomyłkę na sawannie. Ale tepui rie zostały tu umieszczone cudowną ręką olbrzyma. To ziemia lookoła nich wiele milionów lat temu zaczęła się osuwać i oblizać, a tepui zbudowane z twardych skał pozostały niewzru-;zone. Na ich płaskich wierzchołkach życie wciąż toczy się jak n prehistorycznej przeszłości. Większości z nich do dziś nie ibadano.
69
Blondynka wśród łowców tęczy
|est jeszcze jedna tajemnicza sprawa na tym płaskowyżu, które] zakosztowałam na własne) skórze i to w sposób bardzo bolesny
Jechaliśmy autobusem po jedynej drodze przecinającej te ziemie zwane po hiszpańsku (Iran Sabana. czyli Wielka Sawanna. Szosa biegła pod nami idealnie gładką i prostą szarą wstążką do chwili, gdy autobus wybuchł i stanął. Coś huknęło i szarpnęło nami tak. ze z półek pospadały torby. W pierwszej chwili pomyślałam, ze się zderzyliśmy / dinozaurem, który zlazł ze swojego tepui i wybrał się na przechadzkę po szosie. Niestety, jedynym zabytkiem prehistorycznym w okolicy okazała się być opona autobusu, tak tysa i cienka, ze po pęknięciu wyglądała jak postrzępiony czarny balonik. Kierowca zgasił silnik i wysiedliśmy.
Powietrze było chłodne i dziwnie pachniało... Czymś ulotnie słodkim, pieprznym, konwaliowym... Przeszłam kilka kroków- na pobocze i zatrzymałam się. Ciekawe... Wiatr głaskał nas. pędząc przed siebie ponad pustkowiem porośniętym tylko przez ostre, wyschnięte trawy i małe kolczaste roślinki przytulone do kamieni. Zastanawiające jednak było to. ze po każdym podmuchu skóra stawała się coraz ciemniejsza. Przyznam, że najpierw patrzyłam na moich współpasażerów dość podejrzliwie. Stopniowo robili się coraz hardziej czarni. Czy to sadza? A może obłok na słońcu rzucający cień? A może to jakieś przy-wadzenie po kilku godzinach spędzonych w autobusie?... Popatrzyłam na swoje ręce. Czarne! Nogi - tez czarne i ciem-niejące z każdą chwilą. Podniosłam ranne do oczu i w następnym momencie rozpoczęłam dziki taniec po stepie.
Na każdym najmniejszym odkrytym fragmencie mojej skóry siedziały tysiące maleńkich muszek. To nie wiatr nas owiewał, ale stada owadów; I to nie sadza oblepiała nam skórę, ale krwiożercze paszcze najbardziej wrednych i żarłocznych stworzeń, jakie stworzyła natura. Pieprzno-słodki zapach
70
Jak odnalazłam El Dorado
unoszący się w powietrzu był zapachem ich żądzy krwi. Były nie większe od ziaren maku, nie wydawały z siebie żadnego bzykania ani innego dźwięku, po prostu podlatywały wygłodniałymi stadami w bojowym milczeniu, po czym bez ceregieli wpijały się zębami w człowieka i napełniały swoje mikroskopijne brzuszki krwią.
Zaczęłam machać rękami, podskakiwać, tupać, kręcić głową i bić się po całym ciele. Pozostali pasażerowie najpierw patrzyli na mnie z pobłażliwą wyrozumiałością w rodzaju „ach, ci barbarzyńcy z Europy", ale potem, kiedy nagle zorientowali się w czym rzecz i poczuli wczepione w siebie miliony paszczęk i kosmatych odnóży, ochoczo przyłączyli się do zespołu i skakali po kamienistym polu razem ze mną. Na chwilę podziałało. Muszki odleciały jak wielka, czarna, niezadowolona chmura. Ale po sekundzie wróciły. Przypuszczam, że by-liśmyjedynym obiadem, jaki im się od dawna przytrafił i jedynym, na jaki mogły liczyć w najbliższej przyszłości. Nie dawały za wygraną. Atakowały. Gryzły. Wysysały krew tak łap-:zywie, że prawie słyszałam ich zachwycone mlaskanie.
Aż nagle stał się cud. Kierowca dał znak, że robota skoń-:zona. Koło było jak nowe. Wskoczyliśmy do autobusu i z piskiem opon odjechaliśmy w dal.
Wielkich tepui na horyzoncie było coraz mniej i mniej, wzgórza stawały się łagodniejsze, skończyła się zielona sawan-і z rozpadlinami wypełnionymi czerwonym błotem. Dotar-iśmy do spieczonej słońcem równiny, na której rosły tylko rałte trawy i niewysokie, kudłate palmy o mocno karbowa-lych pniach. Znowu zrobiło się gorąco. Pasażerowie czym srędzej zasłonili wszystkie okna i poszli spać, chociaż było dopiero po czwartej po południu. Sprawdziłam na mapie ile powstało drogi. Próbowałam się zorientować, w którym dokładne jesteśmy miejscu, gdy nagle zauważyłam, że autobus :bacza z trasy. Zjechał z wygodnej szosy i wtoczył się na polny,
71
Blondynka wśród łowców tęczy
wyboisty trakt. Rozejrzałam się po ludziach, ale wszyscy spokojnie spali. Popatrzyłam na odbicie kierowcy w lusterku wstecznym. Wyraz jego twarzy był trudny do określenia, bo pokrywały ją smugi czarnego smaru. Czy mam dać się wieźć w nieznane, czy też może logiczniej będzie wstać i zapytać kierowcy dokąd jedziemy albo ile czasu pozostało nam do celu? Oczywiście, proste rozwiązania są najlepsze. Wstałam, zrobiłam pierwszy krok, po czym wylądowałam na szyi pomarszczonego Indianina śpiącego w piątym rzędzie. Pachniał czosnkiem. Autobus rzęził na wertepach, przewalał się z dziury w dziurę i z boku na bok. Wyczekałam moment, kiedy wyrównał kurs, przeprosiłam Indianina, który pewnie w huku motoru i tak mnie nie dosłyszał, podniosłam się, po czym zarzuciło mnie na rząd podołków należących do kościstych matron wystrojonych w nakrochmalone bluzki. Ten upadek odczułam na tyle boleśnie, że dałam się autobusowi odrzucić na przeciwległą szybę, z której ześlizgnęłam się na moje własne miejsce przy oknie. Tam postanowiłam pozostać.
Turlaliśmy się po wybojach przez mniej więcej pół godziny. Z przodu widać było tylko wąską drogę zarośniętą z obu stron gęstymi krzakami o liściach białych od kurzu. Z tyłu zostawialiśmy kłęby pyłu pomieszane ze spalinami. Wnętrze autobusu - chociaż brudne i roztrzęsione jak galaretka - było w tej sytuacji najlepszym miejscem, w jakim mogłabym się znaleźć. Przytuliłam się do oparcia i czekałam na rozwój wydarzeń. Zdaje się nawet, że udało mi się zdrzemnąć, bo kiedy nagle otworzyłam oczy, autobus stał na placu w miasteczku.
Pierwsze wrażenie było nierealne. Wszyscy pasażerowie wewnątrz wciąż spali, a wszyscy ludzie na zewnątrz wydawali się nie dostrzegać, że właśnie do nich przyjechaliśmy. To ostatnie było szczególnie zdumiewające, bo w Ameryce Południowej każdy autobus w takiej sytuacji jest zwykle oblepiony sprzedawcami, którzy stukają do okien, wskakują na schodki,
72
lak odnalazłam El Dorado
czasem zwisaj;) z dachu i namawiaj;) pasażerów, żeby kupili zimne napoje (trzymane w styropianowych pudlach ; lodem), bułki z serem, cnipiiihidy. czvli duże smażone pierogi z nadzieniem, słodycze. lodv i mnóstwo innych rzeczy Nawet wyruszając w kilkudniową jazdę lxv przerwy, nie trzeba zabier i sobą prowiantu, bo w iadomo. ze na każdym przystanku będzie można przez okno kupie' cały obiad złożony z wielu małych dań. łącznie z deserem i świeżą gazeta.
Wysiadłam і\ czerwoną rozgrzaną ziemię. W budce na kołach młody mężczyzna sprzedawał sok pomarańczowy wyciskany na poczekaniu ze świeżych owoców. Ruszyłam w jego stronę.
- Bicnwiudos a LI Donulo - powiedział z szerokim uśmiechem rozświetlonym błyskiem kilku złotych zębów. - Wita] w El Dorado!
Chyba się przesłyszałam, oszołomiona lśnieniem jego uzębienia. Przeszłam ]\ drugą stronę ulicy: wprost v.,\ biały sklepik z napisem: ..Złoto i diamenty Skup i sprzedaż". Na sąsiednich drzwiach wywieszono kartkę: ..Uwaga! Maim do sprzedania największ\ diament wydobyty w tym roku!". Szłam dale], aż do wielkiego szyldu, który głosił: ..Repuestos Lubricantes. E S EL DORADO".
Poczułam ciepły dreszcz przeszywający mnie od і do głowy, [estem Alicją w Krainie Czarów, (estem Krzysztofem Kolumbem, któremu El Dorado samo przyplątało się do stóp. Przysłoniłam ręką oczy żeby nie oślepił mnie blask złotych dachów, złote] і brukowe] i złotych klamek u drzwi. Obok przeszedł ktoś. pobrzękując sakiewką, (idzieś daleko za moimi plecami słychać było złote trąby pewnie Złoty Król zanurza się w lalach jeziora... Irąln rozlegh się znowu, jeszcze bardziej złociście i tęsknie. To pewnie... O rety! To przecież mój autobus odjeżdża w tlał. która bynajmniej nie jest złota, ale tradycyjnie sina! Biegiem!... Kiedy dotarłam
73
і
•
jest Od]
№
-yyj ї^
ze -
'
-її
P'
І
Ł11 =
ІІ<
-< -1
-і /
ґ
Na tropie złota
- Zapraszam wobec tego do mojej kopalni - powiedział uprzejmie. - Leży o pół dnia drogi stąd.
Następnego dnia rano zapakowaliśmy się wraz z arbuzami i skrzynkami piwa do wybłoconej terenowej toyoty. Świeciło słońce, ale powietrze było wciąż rześkie, a rośliny wilgotne od rosy, więc nawet pylasta i wyboista droga nie dawała nam się zanadto we znaki, tym bardziej że wkrótce wjechaliśmy na trakt wycięty w dżungli i krajobraz zmienił się całkowicie. Znikło słońce zasłonięte przez wysokie drzewa stykające się koronami, a w miejscu zakurzonych krzewów po obu stronach pojawiła się ściana gęstych, soczyście zielonych i splątanych ze sobą lian, pnączy, krzaków i liści. Najbardziej nieprawdopodobne było to, że komuś udało się w tej gęstwinie wyciąć drogę, po której mógł przejechać terenowy samochód. Posuwaliśmy się powoli tym ciasnym, mrocznym korytarzem. Tylko butelki z piwem odważyły się cicho grzechotać, a ludzie i arbuzy milczeli jak zaklęci. Willmott nie odrywał oczu od drogi i puszczy, jakby się spodziewał, że w każdej chwili spod kół może trysnąć ropa naftowa albo wyskoczyć wojownicza Amazonka uzbrojona w łuk i strzały. Kiedy gdzieś w oddali ptak z krzykiem załopotał skrzydłami, Willmott wyrwał zza paska rewolwer, zahamował i przez długą chwilę nasłuchiwał odgłosów dżungli ze zmarszczonym czołem. Wtedy mnie też odebrało mowę. Rewolwer? -pomyślałam szeptem. Ciekawe po co?
Po kilku godzinach zrobiło się trochę jaśniej. Ptaki już nie szamotały się w gałęziach, przebudzone jaszczurki nie prychały z oburzeniem na widok samochodu, a my wjechaliśmy w dżunglę pełną helikonii - kwiatów, które wyglądają jak czerwone ptasie dzioby nawleczone na zielone sznurki. Poczułam się tak, jakbyśmy na moment osiągnęli harmonię z otaczającą nas dziewiczą puszczą. W końcu jesteśmy bardzo kruchymi stworzeniami, co raz po raz uświadamiałam sobie, patrząc na rewolwer leżący w pogotowiu na kolanach Willmotta. Jemu zresztą
77
і
ktO!
І
і.
\
tak : spa-: ' w : •
sk . Z -;
d' P'
J
V
І
mdi
Jan,
sta
i
i
paln
pr
V
Blondynka wśród łowców tęczy
- Upadłam - powtórzyłam jak echo.
- Chcesz piwa?
Nie chciałam. Co tu jest grane? Czy Willmott od początku mógł mieć wobec mnie złe zamiary, a jeżeli tak, to dlaczego? Dlaczego skoczył mi na plecy, kiedy chciałam rozprawić się z grożącymi mu bandytami? Był z nimi w zmowie? A może Willmott Chan wcale nie jest właścicielem kopalni złota, ale drobnym lub - nie daj Boże - wielkim rzezimieszkiem, a ja sama z własnej woli wpadłam wjego przestępcze ręce?... Myślę, że nawet James Bond w tej sytuacji wolałby zamienić się w spokojnego mieszczucha Sherlocka Holmesa i zastosować jego metodę działania: dedukcję.
Kosmiczny pojazd wyglądał jak dziecinna zabawka nadmuchana do dorosłych rozmiarów. Kierował nim półnagi, młody mężczyzna w czapce, który jeździł dookoła nas, rozchlapując błoto. Helikonie gdzieś znikły. Znajdowaliśmy się w zagajniku pa-pąjowych palm obwieszonych dojrzewającymi owocami. Tylko Indianie chodzą po dżungli nago, bo tylko oni są odporni na dziesiątki atakujących znienacka owadów i inne niebezpieczeństwa; stąd wysnuwam wniosek pierwszy: ludzie Willmotta Chana są stałymi bywalcami puszczy, a więc być może trafiłam do ich leśnego obozu. A po co zakłada się leśny obóz? Zęby coś lub kogoś skutecznie ukryć. Wniosek drugi: szajka Willmotta zajmuje się porywaniem ludzi dla okupu albo przemytem narkotyków. Ciekawe tylko kto miałby wyłożyć za mnie pieniądze w Wenezueli lub w Gujanie. No i gdzie podziali się bandyci, którzy nam grozili?
- Gdzie są bandyci? - szepnęłam do Willmotta.
- Bandyci?...
- Ci, którzy nas otoczyli w puszczy.
Znów pożałowałam, że nie mam ze sobą lusterka, bo Willmott po raz drugi tego dnia rzucił mi spojrzenie wyrażające ciężko zszokowane zdumienie, takjakby nagle zobaczył przed sobą istotę, która wcześniej omyłkowo jawiła mu się jako człowiek.
80
ROZDZIAŁ 14
W kopalni złota
Willmott poprowadzi! mnie wąską dróżką w las. Usłyszałam nawołujące się niedaleko tukany Wydawały z siebie odgłos przypominający jękliwe poszczekiwanie szczeniaków, tak jakby amazońskie psy jako szczenięta siedziały na drzewach w piórkach tukanów, a dopiero potem decydowały czy w życiu dorosłym pozostaną ptakami, czy tez jednak wolą zejść na ziemię i wieść żywot na czterech psich łapach. Tyin razem ich szczeknięcia wydawały się lekko zaskoczone. Czyżby dawno nie widział)' ludzi? Przecież jeżeli istnieje tu kopalnia, to powinny być do takiego widoku przyzwyczajone. Rzuciłam spod powiek spojrzenie na Willmotta. Miał rewolwer zatknięty na plecach za pasek u spodni. Co za pomysł. 7. nas dwojga mnie było do tego rewolweru znacznie bliżej. 'iekawe czy zdążyłby sięgnąć za bron... W\ciągnęłam rękę w stronę jego pleców. Willmott natychmiast się odwrócił. Nie zdążyłam go nawet dotknąć.
- Patrz - powiedział w skazując w puszczę. - To jest silk (Otton tire2. Rośnie tylko tam. gdzie w okolicy jest złoto.
■ Drzewo kapoków c. (.W/u paihuidiii. zwane puchowceni. jedno / największych drzew w Ameryce Równikowej, dorastające nawet do siedemdziesięciu metrów wysokości i trzech metrów w obwodzie pnia. Kwnnie n.i biało, różowo lub żółtawo. Rośnie na dużym obszarze od Meksyku a/ po Wenezuele. Brazylie i Ekwador. Występnie również w Afryce Wschodniej. Azji. na Bermudach i Bahamach.
82
W kopalni złota
- To tak jak ty - odpowiedziałam od razu.
Drzewo było rzeczywiście ogromne, srebrzystozielone, z koroną obsypaną drobnymi liśćmi. Willmott poruszył brwiami.
- Zdradzę ci pierwsze prawo poszukiwaczy złota - odezwał się po chwili. Zabrzmiało to tak tajemniczo, że gdybym była zającem, to w tamtej chwili zostałoby ze mnie tylko jedno ucho. Krótko mówiąc: zamieniłam się w słuch.
- Pierwsze prawo poszukiwaczy złota - powtórzył Willmott z namaszczeniem - brzmi: naukowiec-geolog nigdy nie znajduje złota. Im dłużej się uczył gdzie występuje złoto i jak rozpoznać jego obecność w ziemi, tym mniejsze ma szanse na znalezienie choćby jednego złotego okrucha.
- O! - wtrąciłam. Ciekawe jak to się ma do drzewa kapo-kowego, które rośnie takie wielkie, że nawet kret nie mógłby go nie zauważyć?
- Złoto znajduje się samo - ciągnął Willmott powoli, smakując każde słowo. - Złoto znajduje się przypadkiem. Po prostu ujawnia się komuś, kto się tego nie spodziewa. Tutaj... - zawiesił głos i upewnił się czy słucham, aż wstrzymałam oddech. -Tutaj... złoto znalazł myśliwy podczas polowania.
- O! - powiedziałam tylko.
Bo co tu można dodać? Wiadomo: ze złotem jest jak z miłością. Kto szuka, ten nie znajdzie.
Szliśmy coraz głębiej w puszczę, coraz węższą dróżką, gdzie z coraz większym zaskoczeniem odzywały się do nas papugi i czarnoniebieskie ptaki hocco. Spod stóp śmigały jaszczurki, wyraźnie niezadowolone, że przechodzimy przez jedyny deptak w okolicy, do którego docierało trochę promieni słońca. Kiedyś nad rzeką Casiąuiare3 spotkałam Indian z plemienia Gu-ajibo, którzy czekali przez kilka miesięcy aż nastanie pora sucha
3 Casiquiare jest szeroka i wartka, ale precyzyjnie rzecz ujmując, nie jest rzeką, ponieważ nie posiada źródła. Wypływa z Orinoko i wpada do Rio Negro, czyli jest naturalnym kanałem.
83
Blondynka wśród łowców tęczy
i opadnie poziom wody. Wtedy nurkowali, żeby zaczerpnąć z dna rzeki trochę żwiru. Przynosili go na brzeg i płukali w dużych, płaskich misach. Zdarzało im się w ten sposób odsączyć kilka gramów złota albo parę diamentów.
Tutaj tej metody nie dałoby się zastosować choćby ze względu na brak rzeki.
Willmott stanął. Posłuchał wiatru, rzucił baczne spojrzenie na ziemię, wezwał do siebie jednego z ludzi gestem Jamesa Bonda i wysłał go naprzód. Po chwili usłyszałam dzikie zawodzenie wiertarki dentystycznej. Szkoda, że nie jestem psem!... Bo w tamtej chwili zjeżyłam się cała od czubków palców u nóg aż po pająki siedzące na mojej głowie. Pies może swoje uczucia uzewnętrznić naprężeniem sierści, usztywnieniem ogona, obnażeniem czarnych dziąseł i białych kłów. Nawet kot w takiej sytuacji stawia groźnie włosy i wydaje się dwa razy większy niż jest w rzeczywistości. A człowiek?... Może tylko stanąć z głupim wyrazem twarzy i poczuć ostrzegawczy dreszcz na krzyżu. Dentysta?!... - coś we mnie wrzasnęło. Dlaczego?!...
Wiertarka piłowała bez wytchnienia. Musiała to być super-mocna maszyna, bo im bliżej się znajdowaliśmy, tym lepiej było słychać coraz większą gamę nacisków i wwierceń. Willmott wyraźnie przyśpieszył kroku, ja zwolniłam. Miałam ochotę skoczyć w gąszcz i zostać tam, bezpiecznie przytulona do jakiegoś pnia. Dentysta?!... Aż nagle mnie olśniło. Dentysta?... Czyś ty z byka spadła? Skąd w dżungli dentysta? Willmott przecież nie założyłby nielegalnego gabinetu gdzieś w gęstwinie amazońskiej puszczy! Poczułam ulgę i odzyskałam normalny oddech. Dogoniłam Willmotta. Poza tym gdyby to był rzeczywiście dentystyczny dźwięk, to słychać by było także jęczenie pacjenta. Jakiego pacjenta?... Potrząsnęłam głową. Chyba zmęczenie dawało mi się we znaki. Albo ta moja rozbrykana wyobraźnia to efekt niedawnego upadku na głowę. Myśleć logicznie. Złapać rytm. Nie patrzeć ciągle na rewolwer Willmotta. Iść. Nie dać się ponieść strachowi. Gdzie ja mam scyzoryk do samoobrony?...
84
ii
-' ■
T
"
garsteczki złota? To będzie jakieś sześćdziesiąt centów!...
-Zdarzają się samorodki - powiedział nagle Will mott. jakby słyszał o czym myślę. Rzucił mi dziwne spojrzenie z ukosa. -W rzece można wypłukać okruchy, płatki i złoty piasek.
- O! - powiedziałam uprzejmie. Okruchy, płatki i złoty piasek, pewnie warte następnych sześćdziesięciu centów.
- Największy ważył dwadzieścia pięć kilo.
Na to hasło robotnicy jak automaty wrócili do pracy. Rozległo się znowu warczenie, stukanie i walenie kilotami. Żyją tu sami przez kilka miesięcy. Śpią w hamakach pod dachem z plastikowej piachu: Sann sobie gotują ryż i rosół. Raz na jakiś czas przyjeżdża Willmott. nie rozstając się z rewolwerem, i zabiera do miasta wydobyte złoto. Za jeden gram dostaje osiem dolarów. Miesięcznie udaje się z kamieni odzyskać sześćset gramów, co daje dla każdego z robotników po osiemdziesiąt dolarów zarobku. Dwieście czterdzieści złotych miesięcznie. Za pracę codziennie od świtu do zachodu słońca. Bez kontaktu z resztą świata. Bez radia, telefonu, telewizji ani elektryczności. Wśród gorącej, wilgotnej puszczy i owadów roznoszących tropikalne choroby.
W 2007 roku nad rzeką Yuma w dżungli amazońskiej ktoś przez przypadek znalazł trochę złotego piasku. Wkrótce okazało się, że jest to złoto najwyższej próby Z najdalszych zakątków Brazylii do dżungli amazońskiej przyjeżdżały więc setki, tysiące
87
Blondynka wśród łowców tęczy
poszukiwaczy uzbrojonych w kiloty. łopaty sita i miski do płukania rzeczne] wody. Nowe F,l Dorado znajdowało w miasteczku Apui tak małym, że nie można go znaleźć na mapie. Osada została zbudowana prze/ budowniczych pobliskiej drogi, którzy zostawali po sobie parę błotnistych uliczek, betonowych domków i chat pospiesznie skleconych / blachy falistej i desek. Nagle Apui stało się najgorętszym słowem w Brazylii, rozpalając wyobraźnię tysięcy ludzi.
Kiedy w okolicy pojawiła się plotka, że ktoś znalazł samorodek o wadze dwudziestu kilogramów, do Apui przybyła nowa fala poszukiwaczy. Byli rozpaleni gorączką złota i gotowa oddać za nie życie. Przybyli tu gnani marzeniami o bogactwie i żyją nadzieja. Bez gwarancji na znalezienie skarbu.
Nagle odzyskałam zdolność jasnego myślenia. Wracam z Willmottem do miasta! Wracam nad Orinoko! Kopalnia złota zdecydowanie nie jest moim przeznaczeniem. Chyba ze... Chyba ze byłabym jej właścicielka. Ale to juz zupełnie inna historia.
Blondynka wśród łowców tęczy
ogniem. To zupełnie zwyczajne objaw\ podczas podróży drewnianym bongo, czyli ciężka łodzią zrobioną z pnia drzewa. Niektóre luksusowe modele są wyposażone w dach z liści palmowych, który nie uchroni wprawdzie przed gwałtowną tropikalną ulewą, ale skutecznie osłoni przed palącymi promieniami słońca. Mvśmy mieli honoo w wersji podstawowe) ze standardoyyym wyposażeniem, na które składały się dwie drewniane, dziurawe burty oraz dwie wąskie deski, na których można było usiąść. Tylna część ciała po godzinie spędzonej w podkurczonej pozycji na wyjątkowo twardym podłożu i bez oparcia błagała o pomoc. Niestety, na próżno.
Kiedy zobaczyliśmy z daleka kawałek piaszczystej lachy, na której można było rozbić obozowisko na noc. wszyscy nagle się ożywili, zaczęli rozmawiać i radzić motorniczemu, z której strony byłoby najlepiej zacumować łódź. Tak samo podobno reagują konie, czując, ze zbliżają się do stajni. Podpływaliśmy coraz bliżej i bliżej, juz prostowaliśmy kolana, już czuliśmy dotyk chłodnej wody kiedy Eloy wstał i bez słowa pokazał coś palcem.
Zaintrygowani wychyliliśmy się z czółna, żeby po chwili wrócić do niego maksymalnie wkurzeni. Na piasku widniały głęboko odciśnięte ślady kajmana. Spóźniliśmy się. To miejsce noclegowe zostało juz objęte ścisłą rezerwacją - tylko dla gadów.
Przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy do małej wysepki, na której stał stary, pochyły daszek kryty nadgniłymi palmowymi liśćmi. W górnym biegu Orinoko taki hotel jest powszechnie uznawany za luksusowy. Wyładowaliśmy bagaże, wciągnęliśmy boiigo na piasek i rozwiesiliśmy pod dachem hamaki. Przez całą noc słyszałam tuz nad głową szurające w liściach karaluchy Były wielkie jak króliki, ale na szczęście nie wykazały
Miłość, szmaragd i krokodyl
Wschód słońca nad amazońską rzeką to jeden z najpiękniejszych widoków świata. Niebo nabiera najpierw koloru soczyście granatowego. Gwiazdy bledną. Nad horyzontem pojawia się maleńka różowa kreska. Z dżungli wychodzą mgły i ścielą się leniwie nad rzeką, jak gdyby nie były pewne czy wolą spaść i utonąć, czy wzlecieć ponad drzewa. Przez kilka chwil rzeka i puszcza są jednakowo błękitnoszare, mgliste, wilgotne i zagadkowe; motyle o kosmicznie i elektrycznie niebieskich skrzydłach wpadają w stan nieważkości, powietrze pachnie jak świeżo rozkrojony arbuz, a cykady ze swoich instrumentów wydają ostatnią nutę - szorstką, przeciągłą i zapadającą w milczenie... A potem nagle chórem zaczynają wrzeszczeć ptaki, kumkać żaby, szczekać małpy, gwizdać tapiry i chrumkać kapi-bary Znad dżungli wyłania się ogromne czerwone słońce.
Płynęliśmy z nurtem Orinoko do Esmeraldy, czyli Miasta Szmaragdów. Kiedyś była to osada skazańców, znajdująca się na tyle daleko od cywilizowanych miejsc, że bezpiecznie można tam było wysyłać przestępców, włóczęgów i innych dziwaków, którzy nie potrafili się przystosować do społeczeństwa. W odległej osadzie zbudowanej w amazońskiej puszczy mieli dosyć czasu, żeby przemyśleć sobie parę spraw i poważnie zastanowić się nad swoim życiem. (Słuszny pomysł, bo takie zesłanie działa bez pudła. Doświadczyłam tego na własnej skórze).
W Esmeraldzie drogi były brukowane szmaragdami. Każdy kto chciał, mógł pójść na pobliskie wzgórza i czerpać bogactwo pełnymi garściami. Szmaragdów używano jako ciężarków do papieru, uszczelniano nimi ściany i rzucano do celu. Tak przynajmniej głosiła plotka, która lotem błyskawicy dotarła na drugi brzeg Orinoko, a potem z hukiem wpadła do miast. Jak zwykle pieniądze, a w szczególności te, które można zdobyć szybko i łatwo, wyzwoliły w ludziach tyle energii i zapału, że sami byli zaskoczeni własną siłą. Organizowano wyprawy ku mitycznemu Miastu Szmaragdów na kupionych albo wynajętych łodziach wy-
91
Blondynka wśród łowców tęczy
posażonych obowiązkowo w bezpieczne sejfy. Niejeden chciał się natychmiast rzucić do rzeki i płynąć żabką do Esmeraldy - byle tylko być pierwszym. Większość zapaleńców uczynne teściowe lub żony oblewały kubłem zimnej wody. Ale niektórzy docierali do legendarnej osady.
Jednym z nich był Don Apollinario Diez de la Fuente. Niemiecki baron i podróżnik Aleksander Humboldt, który zwiedzał te strony w XVIII wieku, tak go opisuje: „Znany ze swojej łatwowierności i przesady Don Apollinario nadał sobie pompatyczny tytuł Cabo militar - dowódcy wojskowego twierdzy Casiąuiare. Twierdza ta składała się z zaledwie paru drzew połączonych ze sobą deskami, ale żeby uczynić złudzenie tern większem, dla misji Esmeraldy składającej się z dwunastu chałup żądano w Madrycie udzielenia prerogatyw miejskich". Humboldt dodaje też z pewnym niesmakiem: „Mieszkańcy osady wskutek własnego lenistwa muszą się żywić szynką z małp wyjców i mąką z ości ryb".
Sama postanowiłam więc sprawdzić, jaka jest prawda o szmaragdach w Esmeraldzie.
Dopłynęliśmy na miejsce około południa. Już z daleka błyszczały w słońcu zbocza pobliskiej góry Cerro Duida. Zacumowaliśmy czółno w maleńkim porcie. Teren po lewej stronie ogrodzono żelazną siatką, za którą na specjalnych rusztowaniach stały ogromne białe beczki. To jedyna w okolicy stacja benzynowa. W Esmeraldzie była jedna droga biegnąca równolegle do rzeki i dwa sklepiki, zamknięte akurat z powodu sjesty. Każdy normalny człowiek o dwunastej w południe zamyka biuro i odkłada narzędzia, żeby dwie godziny największego upału spędzić w cieniu własnego ogródka w hamaku. Ja jednak normalna nie byłam, więc powlokłam się w głąb wioski, w stronę zabudowań.
Słońce buchało z nieba tak żarliwie, jakby chciało mnie spalić na popiół. Wokół ani jednego drzewka czy krzaczka, za którym
92
Miłość, szmaragd i krokodyl
mogłabym się choć na chwilę schronić. I ani śladu szmaragdów, które miały się tu znajdować w wielkiej obfitości. Droga była żółta i pylasta. Taki sam kolor miały kępki suchej trawy. Powietrze drżało z gorąca. Oczy piekły, rozpalona głowa produkowała krót-kometrażowe horrory. Ostrzegano mnie nad Rio Negro, że w Esmeraldzie jest niebezpiecznie. Wciąż przyjeżdżają tu awanturnicy, przemytnicy, poszukiwacze złota, diamentów i szmaragdów. Posterunek żandarmerii stoi dziwnie daleko od wioski, podobnie jak misja salezjańska. To ich zabudowania widziałam z oddali - porządne, białe budynki otoczone murem, zielone trawniki i pompa do wody. Nagle w tym sielskim krajobrazie pojawił się element, który zjeżył mi włosy na głowie. Po bieżni wzdłuż trawnika biegła grupa żołnierzy. Byli w pełnym rynsztunku: wysokie czarne buty, wojskowe mundury, hełmy, plecaki z dyndającymi manierkami i szarymi kocami zwiniętymi w rulon, kabury z krótką bronią oraz karabiny. I biegli wprost na mnie.
Uszczypnęłam się, ale fatamorgana nie znikła. Uszczypnęłam się jeszcze raz, ale jedyną zmianą było to, że zdrętwiało mi ramię. A żołnierze wciąż biegli. Byli już tak blisko, że widziałam ich czerwone z wysiłku twarze i krople potu ściekające z czół. Wiedziałam tylko jedno: nie dam się wziąć żywcem. Gdybym trafiła do wenezuelskiego więzienia tutaj, w osadzie, do której nie prowadzi żadna droga i oddalonej od stolicy o ponad tysiąc kilometrów, pewnie nikt byjuż o mnie nie usłyszał. Telefon satelitarny, za pomocą którego nadawałam do Radia Zet w Polsce regularne relacje, został w wodoszczelnej torbie pod czujnym okiem przewodnika. Nie mogłam też usprawiedliwić mojej obecności nad Orinoko legitymacją prasową, bo z doświadczenia wiem, że takie dokumenty działają na armię w Ameryce Południowej jak płachta na byka. Oszacowałam moje szanse w przypadku walki wręcz. Niedobrze. Wypadało jeden do dziesięciu. Broni palnej nie posiadałam, podobnie jak i żadnego innego narzędzia stosowanego przez ludzi do przekonywania przeciwnika do swojej ra-
93
Blondynka wśród łowców tęczy
cji. Zawsze wolałam sposoby pokojowe. Pozostawało uzbroić się w jedyną dostępną mi broń: otworzyłam szeroko oczy, napełniłam je wyrazem szczerej niewinności i lekkiego zaskoczenia pomieszanego z cichą radością na widok grupy tak przystojnych i młodych wenezuelskich wojskowych. Przybrałam pozę anielską. Ukryłam za plecami torbę z aparatem fotograficznym i obiektywami. Osłoniłam ręką oczy, a na ustach umieściłam uśmiech Mona Lisy. Musiało zadziałać. I zadziałało.
Żołnierze zbliżali się z każdym krokiem, sapiąc z wysiłku. Ten i ów na mój widok wyprostował się pod ciężkim plecakiem i poruszył brwiami. Słyszałam wyraźnie chrzęst skórzanych pasków i szczękanie broni. Byli już o pięć metrów ode mnie, cztery, trzy... Nie zwalniali. Dziwne - przemknęło mi przez myśl - dlaczego chcieliby mnie staranować?... W następnej chwili nie myślałam już nic, bo spowiła mnie chmura duszącego pyłu wzbitego w powietrze przez wojskowe buty. Oddział wyminął mnie i pobiegł dalej przed siebie. Aja zostałam sama na drodze jak posąg oblany betonem.
W pierwszym momencie nie pomyślałam nic, bo ze wszystkich sił starałam się nie udusić. A potem z piaskiem strzelającym w zębach i kurzem piekącym w oczach zawróciłam i pomaszerowałam w stronę rzeki. Później tego samego dnia miałam jednak przyjemność poznać żołnierzy żandarmerii pełniących straż na tej oddalonej od reszty świata placówce. Musieliśmy się zameldować i dać do podstemplowania oficjalne papiery, bez których żaden człowiek nie wyrusza w podróż po Orinoko. A jeżeli wyrusza, to marnie kończy. Wypływając wynajętą albo kupioną łodzią, dostaje się tak zwaną zarpe, na której należy przystawiać pieczęcie kolejnych posterunków wymienionych w piśmie. Czasami specjalnie trzeba było nadkładać drogi, żeby nie ominąć obowiązkowego posterunku. Jeżeli dostaniesz pieczęć wartowni pierwszej, drugiej i trzeciej, a zapomnisz o czwartej, to piąta każe ci płynąć z powrotem nawet tydzień czy dwa, bo pieczęć to rzecz święta.
94
Miłość, szmaragd i krokodyl
Zameldowaliśmy się z przewodnikiem u dyżurnego żandarma. Był bardzo uprzejmy. Na pożegnanie dał mi duży, trochę pobrudzony ziemią kamień.
- Szmaragdy - uśmiechnął się pod nosem. - Pełno tego leży w górach.
- Szmaragdy!... - oczy mi się zaiskrzyłyjak lampki na choince. A więc to prawda?! Skarby! Bogactwo! Milionerzy! Toto-lotek bez kuponu! Wystarczy tylko przylecieć do Wenezueli, spędzić dobę w autobusie, a potem płynąć przez dwa tygodnie po Orino-ko na przemian w tropikalnych ulewach i w palącym upale, żeby dotrzeć do Szmaragdowego Miasta!... Chodźmy w góry!
Nie zastanowiło mnie dlaczego wojskowy tak łatwo zdradza sekrety wioski. Ale może sam już nazbierał tyle szmaragdów, że ma zapewnione życie w luksusie do końca swoich dni? A może w ogóle nie interesuje go bogactwo, bo to jest żołnierz--asceta? A może po prostu bezinteresownie dzieli się bogactwem, które nie należy do nikogo w szczególności, a więc należy do wszystkich? Do mnie także. Nie zastanowiło mnie też dlaczego w takim razie wciąż pracuje w pocie czoła jako żandarm zamiast leżeć nad basenem z tropikalną margaritą w ręku. I dlaczego Indianie tak spokojnie przywieźli mnie tutaj? I dlaczego - skoro jest to zagłębie szmaragdów - nie ma tu jeszcze huczącego miasta pełnego ludzi o chciwym wyrazie twarzy? Wiadomości o pieniądzach leżących spokojnie na zboczach gór roznoszą się przecież szybciej niż dźwięk. I tak samo szybko podlegają weryfikacji.
Na pobliskiej górze Cerro Duida rzeczywiście leżało bardzo dużo bardzo błyszczących kamieni. Napchałam nimi cały plecak, żeby na dole dowiedzieć się, że te szlachetne bryłki to bezwartościowy kryształ górski. Ten, kto pierwszy odkrył tu „szmaragdy", nadał osiedlu dumną nazwę La Esmeralda ku przestrodze.
I tak to dopełniłam celu podróży. Znalazłam szmaragdy i krokodyle. A miłość? Ach, poszukiwanie miłości to przecież wyprawa na całe życie.
95
ROZDZIAŁ 16
Blondyn w dżungli
Pewnego pięknego dnia w Puerto Ayacucho - stolicy wenezuelskiej Amazonii - zobaczyłam zjawę. Miała cztery nogi, dwie głowy, kilkoro ramion i zmierzała wprost na mnie. Gdyby nie to, że stałam przygnieciona ciężarem promieni słonecznych na mojej głowie i toreb z owocami na ramionach, pewnie rzuciłabym się do ucieczki. Gdy zjawa podeszła na odległość kilku kroków, rozpoznałam w niej dwie ludzkie istoty o jasnych włosach, spoconych twarzach i zagubionym wyrazie oczu.
- Dzień dobry - powiedziały istoty bez dłuższych wstępów. Powiedziały po polsku!
Postawiłam torby na chodniku, ryzykując, że owoce rozsypią się po jezdni, co oczywiście natychmiast się stało. Żółte guawy potoczyły się na zachód, zielone pomarańcze na północ, małe brązowe ananasy na wschód, a ja zostałam na południu z kiścią bananów i arbuzem. Rzuciliśmy się do ich zbierania, a zjawa rozdzieliła się wreszcie na dwoje - a raczej na dwóch: Maćka i Pawła, studentów z Polski, którzy od kilku dni poszukiwali jakiejś możliwości wydostania się z miasta do dżungli. Było poza sezonem. Biura podróży chciały zedrzeć z nich skórę albo proponowały, żeby zebrali większą
96
Blondyn w dżungli
grupę. Zapytali czyja zgodziłabym się być ich przewodniczką. Czemu nie? Od znajomego wynajęłam łódź z dwoma silnikami i zrobiłam listę potrzebnych zakupów. Wyruszyliśmy dwa dni później.
Pierwsze dni na łodzi były radosne. Maciek i Paweł upajali się słońcem i rybami złowionymi przez naszych dwóch motoristas i przewodników. Płynęliśmy w górę Orinoko. Stopniowo wiosek było coraz mniej, rzeka coraz bardziej kręta i porośnięta na obu brzegach gęstą dziewiczą puszczą. Na noc zatrzymywaliśmy się w leśnych obozowiskach. Po tygodniu wpłynęliśmy wjeden z małych dopływów. Tutaj miała się rozpocząć prawdziwa przygoda.
Zeszliśmy z łodzi na ląd. W wilgotnej i gorącej dżungli aż trudno było oddychać.
- Supcio! - powiedział zadowolony Maciek. - Wreszcie nie ma moskitów!
Paweł, drugi student, milczał. Był pewnie pod wrażeniem wielkiej amazońskiej ciszy, jaka czasem panuje w dżungli. Ciszy przed burzą.
- Supcio! Tu jest zupełnie tak samo jak w Puszczy Białowieskiej! - Maciek zarzucił sobie na ramiona plecak. Miał w nim trzy aparaty fotograficzne, nieprzemakalne buty, nieprzemakalne spodnie i kurtkę, specjalne szybkoschnące ręczniki i wiele innych gadżetów. Poradziłam mu, żeby wyrzucił co najmniej połowę bagażu, bo w dżungli każde pięć kilo waży piętnaście, ale spojrzał na mnie z góry, oświadczając, że ma znakomitą kondycję i wie co robi. Paweł milczał.
Ruszyliśmy ścieżką przez dżunglę. Była tak wąska, że trzeba było iść gęsiego: na przodzie jeden Indianin, potem ja, Maciek, Paweł i na końcu drugi Indianin. Obaj studenci rzeczywiście byli przygotowani: ubrali się w długie spodnie ze specjalnej bawełny, nieprzemakalne buty, koszule, kamizelki i moskitiery na twarze i szyje. Maciek wyglądał jak Indiana Jones.
97
Blondynka wśród łowców tęczy
Przeszliśmy przez jeden strumień, drugi, trzeci - i wtedy się zorientowałam, że z pięciorga zostało nas tylko troje: dwóch Indian i ja. Indiana Jones i Paweł zniknęli. Czym prędzej ruszyliśmy z powrotem.
Znaleźliśmy ich nad drugim strumieniem, umorusanych jak nieboskie stworzenia. Co się stało?... Maciek popatrzył na mnie ze złością.
- Nie uprzedziłaś nas, że w dżungli są przeszkody wodne.
Jakie przeszkody wodne?!... Strumień, który nawet mnie nie sięgnął do kolana, to jest „przeszkoda wodna", która może zatrzymać prawie dwumetrowego chłopa?...
— Nie mogę zamoczyć butów — oświadczył Indiana Jones. - Trzeba zbudować most.
Przetłumaczyłam to zdumionym Indianom. Byli półtora raza mniejsi od Maćka i Pawła, prawie zupełnie nadzy (jeśli nie liczyć przepasek na biodrach) i szli przez dżunglę na bosaka. Poszli ściąć maczetami drzewko, które można by położyć nad strumieniem.
Od tej pory posuwaliśmy się w żółwim tempie. Przed każdą „przeszkodą wodną" Maciek i Paweł czekali aż Indianie zbudują im mostek i przeprowadzą ich po tym mostku za rękę, bo czasem był za wąski, żeby odważyli się przejść o własnych siłach. Czasem zdejmowali buty i przechodzili przez wodę na bosaka, ale potem szukali ręczników, suszyli się, z powrotem wkładali skarpetki i buty, i dopiero byli gotowi iść dalej. Najbardziej na świecie bali się, że do ich drogocennych, nieprzemakalnych butów naleje się wody i będą mieli mokre stopy. Paweł, który wcześniej studiował medycynę, powiedział, że to najgorsza rzecz, jaka się może przytrafić wędrowcowi: mokre buty i mokre nogi.
Daję słowo, oni naprawdę nie wiedzieli co to znaczy „najgorsze".
98
Blondyn w dżungli
Ja miałam mokre nogi od rana. Strumień nie strumień, najważniejsze, żeby posuwać się do przodu. Kiedy drogę przecina potok, to albo się przez niego przechodzi, albo przepływa. W dusznym upale dżungli przyjemnie jest, kiedy do butów nalewa się zimna rzeczna woda.
Ledwie na jakimś odcinku zdążyłam się rozpędzić, zatrzymywało mnie wołanie Indiany Jonesa. Przeszkoda wodna, kamyk w bucie, pić mu się chce. Siadaliśmy z Indianami w cieniu i czekaliśmy aż Maciek i Paweł nas dogonią. Z daleka słychać było ich sapanie.
Raz wydawało mi się, że słyszę szemranie strumyka przed nami.
- Ja sprawdzę! - powiedział od razu Maciek i znikł za krzakami. Po chwili usłyszeliśmy łomot, huk i dziki wrzask, po czym zapadła całkowita cisza. Paweł zbladł. Indianie drzemali. Poszłam sprawdzić co się stało. Z Maćka została tylko górna połowa. Reszta - od pasa w dół - tkwiła w czarnej dziurze. W dżungli pełno jest takich miejsc. Dlatego zbaczać ze ścieżki trzeba ostrożnie. W Amazonii zabłądzić jest łatwiej niż w labiryncie.
Indiana Jones miał minę kogoś kompletnie zaskoczonego. Kiedy wreszcie odzyskał głos, zażądał, żeby go wyciągnąć. Był cały utytłany w biocie, miał koszulę podartą na łokciu, moski-tierę zwisającą z kapelusza w strzępach, a do nieprzemakalnych butów nalała mu się woda. Zaczynał wyglądać jak człowiek. Usiadł z lekka oszołomiony ostatnimi wydarzeniami i łypał na mnie złym okiem. Nie uprzedziłam go, oczywiście, że w dżungli jest jak w kosmosie: można przypadkiem wpaść do czarnej dziury. A gdybym mu nawet powiedziała, to i tak by nie uwierzył. Tak jak w następnej chwili, kiedy wrzasnęłam, żeby machał rękami i zerwałam się na równe nogi. -Osy!
Ale Indiana Jones patrzył na mnie jak na ogryzek po kwaśnym jabłku. Zdaje mi się, że miał zamiar powiedzieć coś
99
Blondynka wśród łowców tęc^y
obraźliwcgo. ale nie zdążył. Wielka czarna osa wbiła mu się w policzek. Oczv stanęły mu w slup. zbladł, a potem wydał z siebie wojenny ryk. Liście na drzewach zadrżały, Indianie spojrzeli na mego z podziwem, a osa podjęła wyzwanie, odleciała na metr. zakręciła, wzięła rozbieg i przvsoliia mu w drugi policzek. Nie czekałam jak potoczy się ta nierówna wojna.
1 Ł
-1 /
Ul 10!
-Jl' -ISO]T
i'
'l-
І1
IN' tl
Blondyn w dżungli
Rano wstali cudownie uzdrowieni. Maciek w pośpiechu zapełnił kilka stron swojego pamiętnika z podróży, zapewne opisując jak udało mu się pokonać krwiożercze, dzikie i jadowite bestie czyhające na niego w amazońskiej dżungli, a potem zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę.
Zupa z ziemniaków i nóg Maćka też się nie zmarnowała. Zjedliśmy ją na śniadanie.
103
/
!'
scu
ki '
di-.
Śl!
dn
r
a ! ■•:
7 i I..
W zielonym piekle
może iść go szukać? Jasne, że trzeba go szukać, ale nie wiadomo nawet, którą ścieżką poszedł.
- Wiadomo - powiedział jeden z szamanów. - Spotkaliśmy się przy strumieniu. Zapytał jak dojść na szczyt góry, pokazałem, że tam, hen, na przełaj trzeba iść, ale żeby nie szedł sam, bo łatwo zabłądzi.
- A on poszedł? - domyśliłam się.
- Poszedł.
Trzeba było ruszać jego śladem. „Nigdy więcej - pomyślałam sobie - nigdy więcej nie zabiorę do dżungli amatora--podróżnika". Zacisnęłam zęby, chwyciłam za latarkę i zaczęłam iść. Nagle z ciemności wyłonił się Indiana Jones we własnej osobie. Brudny, podrapany, zmęczony i mokry, ale szczęśliwy.
- Byłeś na samej górze? - zapytałam.
Maciek zdjął z szyi aparat fotograficzny, wrzucił go do hamaka i zaczął mówić podnieconym głosem:
- Poszedłem ścieżką na prawo od strumienia, idę, idę, a ta ścieżka nie prowadzi do góry, tylko wije się zakolami przez krzaki. Spotkałem jakichś Indian, pytam jak dojść na szczyt, pokazuję do góry i pytam: ,JDonde, donde?"6, a oni mi pokazali na wprost, na przełaj przez zarośla.
- Poszedłeś na przełaj? - pytam z niedowierzaniem.
- Poszedłem - przytaknął z dumą.
Mówiłam mu wcześniej, że dżungla jest groźna, że może zabić jeśli zechce i nie wolno jej lekceważyć, bo dżungla ż yj e. Śmiał się, pewnie myślał, że chcę mu zepsuć przyjemność wędrówki. Ale wejść do dżungli to tak jak iść przez ośnieżone Himalaje - nie wiadomo skąd spadnie lawina albo pojawi się Yeti. To tak, jak wędrować po dnie oceanu - kto wie gdzie śpią rekiny, a gdzie czai się drapieżna raja. Dżungla to odrębna planeta i kto się na niej nie urodził i nie wychował, ten nie jest w stanie rozpoznać śmiertelnego niebezpieczeństwa ani się przed nim obronić.
6 Dondei (hiszp.) - gdzie?
105
Blondynka wśród łowców tęczy
-Więc poszedłeś na przełaj?
- Poszedłem! Najpierw było łatwo, bo rośliny rosły nisko i cały czas widziałem wioskę w dole. Potem zrobiło się trudniej -gałęzie i liany były tak splątane, że musiałem się przez nie po prostu przedzierać. Ale pomyślałem: „Pokonam cię, dżunglo", i szedłem dalej do góry. Zarośla się skończyły, zaczęły się skały. Wspinałem się przez pół godziny, ślizgając się na spadających kamieniach, spocony, zgrzany, zdyszany, ale szedłem dalej, znowu na przełaj przez dżunglę, na oślep, bo straciłem z oczu wioskę i właściwie nic nie było widać dookoła, tylko gęsty las. Nie wiedziałem, po której stronie góryjestem ani dokąd iść. Nagle zrobiło się ciemno i cicho. Pomyślałem, że do szczytu i tak jest jeszcze bardzo daleko, więc nie zdążę tam dojść i rozejrzałem się za drogą powrotną. Dookoła gęsty las i kompletna cisza, nawet ptak nie zaćwierkał, nawet muchy gdzieś się pochowały. Zacząłem iść z powrotem - tam, skąd mi się wydawało, że przyszedłem. Przedzierałem się przez gęstwinę, szarpany przez ciernie i lepkie pnącza, ale cały czas do przodu. Aż nagle zaczęło lać. Deszcz tak mnie walił po głowie, ramionach i plecach, że myślałem, że to grad i że dostanę od tego siniaków. Nie mogłem iść dalej - schowałem się pod drzewem i czekałem aż ulewa minie. I wtedy zacząłem się bać. Nie było żadnej ścieżki, nie było słońca, po którym mógłbym się zorientować dokąd iść, zgubiłem też gdzieś zbocze góry, z którego widziałem wioskę. Siedziałem pod drzewem mokry, szczękając zębami z zimna, nie wiadomo jak daleko od obozu. Bałem się, ale postanowiłem spróbować. Zacząłem się przedzierać przez krzaki jak najszybciej, panicznie, żeby przynajmniej wydostać się z tego konkretnego miejsca. Byłem głodny, przypomniał mi się Raymond Maufrais7, który zginął z głodu
7 Raymond Maufrais to francuski dziennikarz, który w lipcu 1949 roku postanowił wyruszyć do dżungli Gujany Francuskiej, żeby odnaleźć tam Indian z plemienia Tumuc. Nie miał wystarczającego przygotowania do prowadzenia takiej ekspedycji. Brakowało mu wszystkiego - funduszy, jedzenia i wiedzy. Dręczony upałem, głodem, strachem i natrętnymi stadami owadów żywiących się ludzką krwią pewnego dnia wyruszył w dżunglę, porzucając resztkę swojego skromnego ekwipunku. Odnaleziono tylko jego dziennik, w którym opisywał kolejne dni wędrówki. On sam przepadł na zawsze.
106
W zielonym piekle
w środku dżungli, nie zależało mi już na niczym oprócz odnalezienia drogi powrotnej. Biegłem przerażony przez jakiś czas, zaczepiając o kolce, potykając się o korzenie, deszcz przestał padać, aż nagle - stanąłem przed jakimiś krzakami, rozsunąłem je - i - to był najpiękniejszy widok na świecie - zobaczyłem w dole wioskę. „Zwycięstwo! - zawołałem - Zwycięstwo! Zwyciężyłem dżunglę i znalazłem właściwą drogę!...".
Indiana Jones był z siebie bardzo dumny. Nawet się jeszcze nie przebrał i nie zjadł, tak bardzo chciał opowiedzieć o swoim zwycięstwie i pokonaniu dżungli.
- To nieprawda - powiedziałam. - To dżungla zlitowała się nad tobą i pozwoliła ci wrócić. Najpierw cię ostrzegała, żebyś nie szedł dalej, zabrała ci ścieżkę, a ty lazłeś przez zarośla i krzaki. Potem postawiła ci na drodze skały, potem zesłała deszcz, a ty ciągle w swojej pyszałkowatości szedłeś tam, gdzie nikt cię nie chciał. Aż w końcu zrozumiałeś, że droga została przed tobą ukryta i przerażony chciałeś tylko bezpiecznie wrócić do obozu. Dostałeś nauczkę, ale dżungla pozwoliła ci wrócić. To ona pokazała ci tę wioskę na dole.
Indiana Jones otrzepał piórka, zadarł nos i zawołał:
- Pokonałem dżunglę, zwyciężyłem!
- Dżungla cię uratowała - powiedział jeden z Indian. - Podziękuj jej.
Wieczorem skończył się cukier. W Wenezueli cukier sprzedaje się w kilogramowych foliowych torebkach. Po otwarciu najlepiej byłoby go przesypać do słoika, ale kto w dżungli miałby ochotę dodatkowo dźwigać szkło? Odradzałam zabieranie cukru, bo z doświadczenia wiem, że po jednym dniu robi się z niego wilgotna, lepka masa pełna robactwa. Ale okazało się, że Maciek pije tylko kawę z cukrem. Przy pierwszej kolacji zrobił w torebce małą dziurkę, posłodził sobie wszystko, łącznie z gulaszem, a potem zacisnął torebkę gumką. Rano cukier był mokry, pełen czerwonych mrówek i much, ale z mięsem czy bez, pozostał słodki i krzepił.
107
Blondynka wśród łowców tęczy
Wieczorem Maciek z Pawłem wyskrobali łyżką ostatnie kryształki cukru. Siedzieli bez humoru nad kubkami śladowo słodkiej kawy, gdy Indiana Jones powiedział z uśmiechem:
- Można by jeszcze tę torebkę wylizać.
Roześmieliśmy się. Rozdarta folia leżała na kupce śmieci otoczona rojem czarnych, głośno bzyczących, gzowatych much. Trzymałam w plecaku jeszcze trochę truskawkowych wafli i paczkę cukierków, bo studenci mieli nieustanny i dotkliwy apetyt na słodycze. Dżem skończył się już dawno temu, podobnie jak suchary i okrągłe ciastka z waniliowym kremem. Cukier wyraźnie dodawał im siły i poprawiał nastrój.
Indiana Jones usiadł blisko ogniska. Po chwili przysunął się jeszcze bardziej, jak gdyby nigdy nic, patrząc obojętnym wzrokiem przed siebie. Ja siedziałam naprzeciwko, ciesząc się rzadką chwilą milczenia. Nagle Maciek wykonał jeszcze jeden krótki skok, odstawił kawę, po czym szybkim ruchem swojego długiego, chudego, pajęczego ramienia złapał torebkę po cukrze i przytulił ją sobie do ust.
Muchy wzbiły się w powietrze z zaskoczonym bzycze-niem. Mrówki gdyby mogły, też by się wzbiły, ale bez skrzydełek pozostały na ziemi, tylko szczęki opadły im ze zdumienia. Maciek rozłożył sobie folię na dłoni, odmuchał z kurzu, kawałków traw i liści, a potem zaczął ją pomału, uważnie wylizywać. Cukier okazał się ważniejszy od muszych odchodów, martwych mrówek, farby drukarskiej, piasku i zarazków, które zlizał z folii razem z nim.
Indiana Jones jakby się nieco ożywił. Wyjątkowo nie narzekał, że dostał za mało jedzenia, ale zająwszy wygodną pozycję w pobliżu ognia, opowiedział nam historię jednej ze swoich narzeczonych imieniem Ania. Poznali się nad morzem i zakochali. Ale ona mieszkała na południu Polski, a on w Warszawie, więc znajomość jakoś się nie rozwijała. Po kilku latach spotkali się na przyjęciu u wspólnych znajomych i stara miłość rozkwitła tak
108
І
-oo
■'
Blondynka wśród łowców tęczy
Zwinęłam się na dnie czółna w ciasny kłębek. Zakryłam rękami uszy. Zacisnęłam oczy. Podwinęłam kolana pod brodę. Całą silą woli starałam się nic czuć zimna, dreszczy i złości. Wyobrażałam sobie słoneczną plażę na Karaibach ze złotym piaskiem i szmaragdowym, ciepłym morzem, w którym pływają ryby o fantastycznych kształtach i kolorach. Pomogło. Tak skutecznie, ze kiedy w końcu udało mi się wypatrzeć wśród podwodnych skał w wyobraźni zóltą łódź podwodną, nagle zdałam sobie sprawę z tego, że w prawdziwym świecie zapadła cisza. Wystawiłam głowę ponad burtę i poczułam się jak na starej fotografii. Cala rzeka przybrała kolor sepii. Brązowa była woda. brązowy byl deszcz, brązowe byty krzaki na brzegu. Wyglądały tak, jakby tropikalna ulewa wypłukała z nich wszystkie inne barwy. Szaleństwo minęło. Deszcz walił o rzekę spokojnymi strugami, wiatr poszedł na drzewa odpoczywać, wróciło światło. Orinoko zaczynało pomału odżywać.
Otrząsnęłam się z resztek dachu przyklejonych do moich pleców. W czółnie było kilkadziesiąt centymetrów wody. Bagaże na szczęście zostały umieszczone na drewnianym ruszcie, co je do pewnego stopnia uchroniło przed podmyciem. Sprzęt przetrwał bezpiecznie w wodoodpornych pojemnikach. Łódź według moich pobieżnych oględzin nadawała się do dalszej drogi. Gorzej było ze mną: przemokniętą do nitki i zmarzniętą. Najbardziej zastanawiającą sprawą było jednak zniknięcie moich przewodników. Nigdy wcześniej nie opuścili mnie w niebezpieczeństwie: czy to w przypadku kąpieli wśród piranii, czy jadowitego węża. którego nad ranem znaleźliśmy wtulonego w moje ramiona, czy stada skorpionów wysypującego się z torby na śmieci, czy rozzłoszczonych czarnych pszczół, które bez szczególnego powodu rzuciły się do ataku. Zawsze byli w pobliżu i zawsze mieli pod ręką maczetę albo tuk. którymi potrafili mnie obronić. Co się z nimi mogło stać?... Gdzie ich szukać? Jak odnaleźć ich ślady w ziemi świeżo posiekanej gwałtownym deszczem i przewianej huraganowym wiatrem?...
114
całej swo]C| powierzchni gładka skórę wiedzą, że nadeszła pora kolacji.
iwe czy piranie juz
Siedziałam wewnątrz rozpędzonego czółna o burtach przegniłych i popękanych, w którym - oprócz mnie - płynęła także góra bagaży i zapasów żywności zanurzonych w półmetrowej sadzawce deszczówki. Sztukę obsługiwania indiańskiej łodzi opanowałam już dawno, ale teraz nie na wiele mogła mi się przydać. Wiosła znikły. Silnika nie umiałam uruchomić. Wzburzona rzeka rwała przed siebie jak koń do stajni. |edvnc. co mogłam zrobić, to trzymać się obiema rękami burty i 1110-
15
Blondynka wśród łowców leczy
dlić. żeby po pierwsze burta nie pękła, a po drugie, zęby czółno nie wpadło na ]akąś przeszkodę. Nie przyszło mi do głowy, ze wtedv spłynęłabym az do Oceanu Atlantyckiego, co akurat nie było moim celem, ponieważ zamierzałam kontynuować podróż w dokładnie przeciwnym kierunku, czyli w stronę Brazylii. Los jednak zadbał o moje plany. Nagle zobaczyłam niedaleko przed sobą zwalone drzewo. Leżało w poprzek rzeki. Nawet gdybym miała wiosło, me udałoby mi się go wyminąć. Poczułam się jak jeździec na byku, który wie, ze nie wytrzyma na nim ani sekundy dłużej, bo rozwścieczona bestia właśnie wybija się w powietrze, żeby spaść na grzbiet. Zdążyłam jeszcze się zastanowić czv lepiej będzie zanurkować na spotkanie piranii głową do przodu, czy tez nogami, po czym czółno całym swoim rozpędem wyrżnęło w pień. porwało go ze sobą. wykręciło się o sto osiemdziesiąt stopni i wbiło rufą w zwisające nad wodą korzenie innego drzewa.
Kiedy leje wielki deszcz, wezbrana rzeka nabiera szybkości i podmywa brzegi, wypłukując z nich ziemię. Mniejsze rośliny od razu dają się porwać prądowi. Niektóre drzewa tracą grunt i upadają, ale największe i najsilniejsze mają tak szeroki system korzeni, ze nawet kiedy pędząca woda wypłucze spomiędzy nich ziemię, drzewo stoi dalej. W takie właśnie odsłonięte korzenie wbiła się moja łódka. Miały z półtora metra długości, były czarne od szlamu i oślizgłe. Wyglą-
Łowca tęczy znad Orinoko
machając z przerażeniem nóżkami. Gdy tylko trafiały znów na stały grunt, kurczowo się w niego wczepiały, a najbliższym stałym podłożem byłam ja, a ściślej mówiąc: moja głowa i ramiona. Po chwili siedziałam więc w żywej czapce, która z wyraźnym niepokojem usiłowała odnaleźć drogę powrotną do domu. Z amazońskimi owadami nie raz miałam już przyjemność podobnych bezpośrednich spotkań. Najdziwniejsze jest to, że choć żadna ze stron do nich nie dążyła, zdarzały się one aż nazbyt często. Na przykład zaledwie poprzedniego dnia przechodząc przez zwalony pień, podparłam się ręką, która natychmiast została wciągnięta do środka całkowicie spróchniałego drzewa, zamieszkanego przez białe, tłuste, spasione larwy.
Dżungla amazońska to królestwo owadów. Mają tu idealne warunki, żeby dorastać do rozmiarów nie spotykanych nigdzie indziej na Ziemi. Widziałam karaluchy wielkie jak zające i zające wielkie jak krowy. Mrówki były większe od mojego kciuka. Jedna z nich właśnie zaglądała mi do oka. Otrząsnęłam się i pochyliłam głowę. Z włosów z grzechotaniem pancerzy wypadły mi trzy rohatyńce z bojowo nastroszonymi czułkami. Mrówka odbiegła pod ławkę. Chmara innych mniejszych owadów rozpierzchła się po łodzi. Mogłam wreszcie w miarę spokojnie rozejrzeć się wokół siebie, ocenić sytuację i próbować się uwolnić.
Czółno siłą rozpędu wbiło się w maleńką zatoczkę wypełnioną całkowicie zwieszającymi się korzeniami drzewa. Dookoła stała czarna, błotnista, nieruchoma woda. Nawet nie próbowałam zgadywać co mogło się w niej kryć. Odrzuciłam od razu możliwość zeskoczenia z łodzi i dopłynięcia do brzegu siłą własnych mięśni. Musiałam wyplątać czółno spomiędzy spowijających je korzeni i wypchnąć znów na rzekę, starając się nie dać porwać wzburzonemu nurtowi.
Zaparłam się mocno nogami i chwyciłam za pnącza. Były mokre, śliskie i twarde. I ani drgnęły. Miało to swoją dobrą
117
1І*
I
! ..
(
SI
|>
bt
Ilia 11
m
і,.
P' w ni
Pi . na) nu ■ zmi wt.i
Blondynka wśród łowców leczy
Stałam naprzeciwko uzbrojonego Indianina, który był z jakiegoś powodu wyraźnie niezadowolony i miałam dziwne przeczucie, ze tym powodem jestem ja. Nigdy wcześniej się nic spotkaliśmy, chociaż im dłużej na mnie patrzył, tym bardziej wydawał mi się znajomy. Obserwował mnie z namysłem ljakby z pewnym zaskoczeniem. Patrzyłam mu prosto w oczy. A potem odwrócił się i popatrzył w kierunku, w którym ja byłam zwrócona twarzą. Na niebie wciąż wisiała podwójna tęcza.
Indianin znów się odezwał, ale zupełnie innym głosem. Wydał cierpliwym tonem kilka poleceń, po czym cofnął się do chaty Eloy chwycił mnie za ramię i czym prędzej, bez słowa wyjaśnienia, pociągnął za sobą w dół skarpy Zapako-• aliśmy się do czul na i odpłynęliśmy. Rzeka uspokoiła się na
DODATEK SPECJALNY
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach,
ale nie wiedzieliście, że można o to zapytać
Gdyby Mickiewicz nie mieszkał na Litwie, ale w Ameryce Południowej, pisałby poematy na temat bananów.
Przez wiele lat żyłam w Polsce w przekonaniu, że banan to podłużny owoc higienicznie zapakowany w żółtą skórkę. Kiedyś banany można było kupić tylko przed świętami Bożego Narodzenia, teraz są dostępne w każdym polskim sklepie i supermarkecie. Nadal jednak pozostały w smaku tak samo słodkawe i lekko mdłe.
Kiedy po raz pierwszy spróbowałam prawdziwych amerykańskich bananów - a było to kilkanaście lat temu w Hondurasie - aż krzyknęłam z zachwytu. W głowie mi zawirowało, wskoczyłam na pień zwalonej palmy, wyrzuciłam ręce w powietrze i krzyknęłam pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy:
121
Blondynka wśród łowców tęczy
- Słuchaj dzieweczko, ona nie słucha, żar z rozgrzanego jej brzucha bucha!...
Właściciel plantacji spojrzał na mnie z uznaniem. Nie rozumiał wprawdzie ani słowa z tego, co mówiłam, bo recytowałam po polsku, ale widać dostrzegł rozpierającą mnie radość i sprawiło mu to przyjemność. A ja wciąż w ustach czułam smak czegoś niesamowitego, pysznego, zaskakującego i pomyślałam, że gdybym nigdy nie wyjechała z Polski, to do dzisiaj uważałabym banany za owoce całkowicie nudne i nieprzebojowe. Jak bogaty, ciekawy i zdumiewająco smaczny jest świat, kiedy dotknie się go własną ręką! Co myślałabym o Litwie, gdybym znała ją z własnego doświadczenia, a nie z poematu Adama Mickiewicza? Co Mickiewicz pisałby o bananach, gdyby dane mu było choć raz je skosztować?...
„Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę...". To wiersz o Ameryce Południowej. Wsparłam się na palmie, nabrałam powietrza i zaśpiewałam na melodię Marka Grechuty:
- Kędy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę, jednakże gdy cię długo nie oglądam, czegoś mi braknie, czegoś widzieć żądam, więc tęskniąc sobie zadaję pytanie - czy to miłość? Czy to jest kochanie?... Bananie?...
Trzymałam w ręku banany świeżo zerwane z drzewa, rozgrzane od słońca, żółte i pachnące tak intensywnie, że aż kolana się pode mną ugięły. Pod moim przewodnikiem też. Krzyknął z radości, ścisnął mnie z całej siły za ramię i znieruchomiał. Po dość długiej chwili, kiedy uznałam, że mam dosyć patrzenia i miło byłoby przejść do rzeczy, czyli do dalszej konsumpcji, spojrzałam na Juana i też zastygłam w bezruchu. Wyraz jego twarzy był bardzo daleki od szczęścia. Wrzask, który wydał z siebie na widok bananów, z całą pewnością nie był okrzykiem radości. Bliżej mu było raczej do przerażenia. Na głowie Juana siedział pająk.
Uściślę: to był pająk południowoamerykański, gdzie wilgotny i gorący klimat sprzyja niebywałemu rozrostowi wszel-
122
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach
kich organizmów i gdzie pająki osiągają rozmiary sporego kapelusza. Osobnik takiego właśnie rodzaju siedział na głowie Juana. Był czarny, kosmaty, miał osiem włochatych nóg i złośliwy wyraz pyska. Pająk ptasznik, który być może nie dostrzegł, że mój przewodnik nie posiada skrzydeł, nie jest ptakiem i nie nadaje się do zjedzenia. Bananowce są ulubionym miejscem czatowania niektórych jadowitych pająków i węży. Jak mu wyjaśnić, że spożycie mojego przewodnika nikomu nie wyjdzie na dobre?
Chwilowo wszyscy troje zastygliśmy w oczekiwaniu. Juan czekał na pomoc. Ja czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Na co czekał pająk - nie wiem, ale wykazywał ogromną cierpliwość. Zdecydowanie większą niż moja. Po dziesięciu minutach, kiedy poczułam, że mrówki bezkarnie organizują sobie wyścigi wewnątrz moich spodni, postanowiłam przystąpić do działania. Juan bał się nawet szepnąć, żeby pająk nie poczuł ruchu i nie zaatakował. Wybrałam wariant najprostszy z możliwych: zamachnęłam się i uderzyłam. Pająk długo leciał, machając nogami, a potem znikł w trawie. A my mogliśmy spokojnie zająć się bananami. Były pyszne.
To, co w Polsce znamy jako owoc dość nudny, mdły i zawsze taki sam, w Ameryce Łacińskiej ciągle się zmienia: niektóre banany są grube i krótkie, inne długie i smukłe, jedne są słodkie, drugie soczyste, trzecie znowu smakują jak truskawki. Wszystkie są jednak szanowane w kuchni latynoskiej i wykorzystywane na różne sposoby.
Czerwony
Czerwone banany zobaczyłam po raz pierwszy w małej wiosce w Gujanie Brytyjskiej. Wisiały w chacie pod dachem z liści palmowych, ale ponieważ nikt mnie nimi nie częstował, zajęłam się własnymi zapasami, składającymi się prawie wyłącznie z krakersów i surowej marchwi. Kończyłam właśnie obierać pierwszą marchewkę, rzucając od czasu do czasu tę-
123
Blondynka wśród łowców tęczy
skne spojrzenia na kiść bananów, kiedy do chaty wszedł przywódca wioski. Dopiero wtedy zauważyłam, że przez okna i szpary między kawałkami kory palmowej, z której zbudowano ściany, przyglądają mi się dziesiątki czarnych jak węgiel oczu. Indianin podszedł do mnie i gestem zażądał, żebym oddała mu marchew. Tak zrobiłam. Od razu do chaty wbiegli pozostali Indianie, zaczęli wąchać poczciwą marchewkę z największym zdumieniem na twarzach, lizać ją, skrobać paznokciami, potrząsać, przykładać do ucha, nosa i innych części ciała. Nigdy w życiu wcześniej nie widzieli marchwi!... Od razu oddałam im cały mój zapas - w zamian za fantastyczne, dojrzałe, słodkie i aromatyczne czerwone banany.
Zielony
Zielone banany to owoce, które traktuje się jak warzywa. Nie można ich jeść na surowo. Ja raz spróbowałam. Po czterech dniach wędrówki przez góry porośnięte dżunglą, dotarliśmy do wioski indiańskiej, w której poczęstowano nas bananami. Byłam głodna i zmęczona, przez kilka ostatnich dni żywiliśmy się wyłącznie gotowanym ryżem i konserwami, marzyłam o czymś świeżym i surowym. Najadłam się zielonych bananów - trochę zdziwiona, że w smaku tak bardzo przypominają surowe ziemniaki. Następny dzień spędziłam chora w hamaku.
Ale zielone banany - zwane platanos - są pyszne, kiedy się wie co z nimi zrobić. Indianie przygotowują je na wiele różnych sposobów: pieką w łupinach nad ogniskiem, gotują w wodzie, smażą i grillują. W wielu państwach Ameryki Południowej bardzo często do obiadu - obok ryżu, manioku, mięsa i sałatki - dodawany jest smażony albo pieczony kawałek zielonego banana.
Bardzo dojrzałe banany warzywne robią się żółte i wtedy nie nazywają się platanos, ale maduros (czyli dosłownie „dojrzałe"). Opieczone lekko na grillu smakują jak gorące ciasto bananowe!
124
JB***
m
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach
Żółty
Najbardziej niezwykły wśród żółtych bananów jest ąuatro filo, czyli banan czterokątny. Ma w przekroju trapezowaty kształt, pachnie jak jabłko, a smakuje jak szarlotka z bananami.
Żółte są także banany w rozmiarze kieszonkowym. W pierwszej chwili myślałam, że to niedojrzałe odrzuty z jakiejś plantacji. Zastanawiające jednak było to, że kosztowały więcej niż zwykłe banany i nie leżały pod stoiskiem, ale na samym jego środku. Miały wielkość ludzkiego palca, cienką skórkę, a w środku!... To było największe zaskoczenie. Kieszonkowe banany mają wyjątkowo wyraźny i rześki, lekko kwaskowaty smak. Nazywa się je manzana, czyli bananami jabłkowymi.
Jak mają się do tego polskie banany?
Pamiętam jak w trudnych czasach mojej Mamie udawało się zdobyć trzy, cztery sztuki, które z czcią kładliśmy na honorowym miejscu na stole, żeby najpierw nimi nasycić oczy. Potem, kiedy banany można było zwyczajnie kupić w każdym sklepie, pomyślałam, że osiągnęliśmyjuż szczyt szczęścia. Teraz wiem, że ten „szczyt" przypływa do Polski zielony, zapakowany w plastikowe folie i zakonserwowany chemicznie. Jest jak mandarynka z puszki w porównaniu ze świeżą mandarynką zerwaną z drzewa. I wciąż nam się wydaje, że banan to tylko żółty, nudny, mdły owoc higienicznie zapakowany we własną skórkę.
Tak nie jest!...
Pierwszy banan świata nazywał się Musa Paradisiaca, czyli banan rajski i przeszedł do historii, ponieważ to właśnie nim wąż kusił Adama i Ewę8. Niedługo potem kilka dobrych słów o bananie napisano w indyjskich eposach Mahabharata i Rama-
8 Taka oficjalna wersja opowieści o rajskim ogrodzie obowiązuje do dziś na Sri Lance.
125
Blondynka wśród łowców tęczy
Jana. Znany podróżnik Krzysztof Banan wyruszył ze swojej rodzinnej Malezji na podbój reszty świata i dotarł do pozostałych regionów Azji, do Indii i Afryki, zanim jeszcze jego równie słynny imiennik Krzysztof Kolumb wpadł na pomysł zorganizowania swojej słynnej wyprawy do Ameryki.
Banany z przyjemnością jadł Aleksander Macedoński9. Dla Zygmunta Freuda banany były ulubioną pomocą naukową, dzięki której tłumaczył znaczenie dziwnych snów dam z towarzystwa. Adam Bahdaj stawiał na Tolka Banana. Elvis Presley wynalazł kanapki z bananem i masłem orzechowym. Inkowie -mumie z bananów. Francuzi - banany z grilla. Hawajczycy -chleb bananowy. Latynosi - wino z bananów. Wspomnę jeszcze, że Amerykanie robią banany wybuchowe z rumem, a Indianie dodają banany do zupy z nieboszczyka.
Znam sześćdziesiąt trzy rodzaje bananów. Niektóre noszą wiele mówiące nazwy:
Afrykański Róg Nosorożca - banan typu warzywnego, którego owoc dorasta do pół metra długości i waży półtora kilograma.
Karłowate i Wysokie Orinoko - zwane też burro, czyli „ośle banany". Rosną głównie w dorzeczu Orinoko w Ameryce Południowej.
Złoty Palec (Goldfinger) - szybko rosnący banan, którego owoce mają lekko kwaskowaty, orzeźwiający smak.
Lody Śmietankowe - banany o barwie niebieskawo-zie-lonkawej z zewnątrz, białe w środku. Mają delikatny kremowy, śmietankowy smak.
Palec Małpy - banany długie, cienkie i zakrzywione, które rosną w dużych pękach wyglądających jak rozcapierzone małpie ręce. Przerażające w nocy.
Banan Modlitewny - dojrzewające banany są lekko zrośnięte ze sobą, przez co każda kiść wygląda jak ręce złożone
9 Za jego czasów w Atenach banany nazywano „pala".
126
Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach
do modlitwy albo jak rękawica do baseballa. Dopiero kiedy będą całkowicie dojrzałe można je delikatnie rozdzielić. Mają smak lekko waniliowy!
Super Krasnoludek - dorosłe drzewo tej odmiany dorasta do niecałego metra wysokości i rodzi tylko jedną kiść żółtych bananów o delikatnym smaku.
Sumatrzańska Krew- banan niejadalny którego drzewo ma zielono-brązowe liście i maleńkie owoce o brązowych nasionach.
Banany na świecie jada się na śniadanie, obiad i kolację. Można z nich zrobić ciasto, wino, zapiekankę, sos, koktajl alkoholowy, farsz do pieczeni, potrawkę, naleśniki, chleb, lody, sałatki, pierogi, kanapki, kotlety i przyprawy. Można je smażyć, piec, gotować, suszyć, kandyzować, dusić, miksować, grillować i jeść na surowo.
Banany są zdrowe! Zawierają dużo potasu, który odżywia mięśnie i rozum, witaminę B6, która wprowadza w dobry nastrój i likwiduje stres, witaminę i A, węglowodany i cukry proste, trochę wapnia i fosforu (na zdrowe zęby i kości), żelaza (na czerwone ciałka krwi), sodu, beta-karotenu (wspomaga system odpornościowy), tiaminy (zasilają rozum i serce, koją nerwy), folacyny (na apetyt, spokojny sen i zadowolenie), rybofla-winy (na zdrowe włosy, skórę i paznokcie) oraz niacyny (dają energię, obniżają poziom cholesterolu). Banan ma prawie zero tłuszczu i około stu kalorii na sztukę. Wspomaga ciało i umysł. Jest dobrym paliwem na życie.
Najlepsza rzecz, jaką jadłam z bananów - oprócz oczywiście czerwonych bananów na surowo - to dojrzałe banany warzywne upieczone na grillu i podawane z rybą - specjalność ekwadorska. Na następnych stronach zamieszczam czterdzieści najbardziej odlotowych przepisów kulinarnych z bananów — łatwych do zrobienia w naszej szerokości geograficznej.
127
Kuchnia bananowa
...czyli najbardziej odlotowe potrawy z bananów
Zupa z bananów
To potrawa z samego serca dżungli z pogranicza Wenezueli i Brazylii, gdzie mieszkają Indianie Yanomami. Plemię to ma zwyczaj zjadania swoich zmarłych, w ten sposób czczą ich pamięć i zachowują w sobie ich waleczność. Zmarłego najpierw pali się na stosie, potem jego zwęglone kości tłucze się na proszek w wydrążonym pniu drzewa i wsypuje do tykwy. Następnie przyrządza się zupę z bananów, czyli tningao: obrane ze skórki świeże banany uciera się z gorącą wodą aż do otrzymania jednolitej, płynnej masy. Następnie dorzuca się do niej popioły zmarłego, miesza i zjada. Kiedy zaproszonych na ucztę gości jest więcej, dziesiątki litrów zupy wlewa się do wydrążonego pnia drzewa, które stoi na środku wioski i z niego każdy może się do woli częstować. Mingao można też jeść bez dodatku prochów zmarłego: taka gorąca zupa z samego rana, kiedy w dżungli jest dość chłodno, smakuje wyśmienicie.
128
Kuchnia bananowa
feP
\sct/vva/K і\>і\і^і
129
Blondynka wśród łowców tęczy
Frytki z banana
Wyjątkowo popularna potrawa w dżungli amazońskiej. Indianie specjalnie w tym celu hodują na małych poletkach kilka bananowców. Frytki - czyli patacones - robi się z zielonych bananów warzywnych, tych, których nie można jeść na surowo. Do tłuszczu wytopionego z małpy wrzucamy pokrojone na plasterki banany i smażymy nad ogniskiem aż się zarumienia. Z braku warzywnych bananów można zrobić podobne frytki z bananów owocowych, według podanego niżej przepisu.
Chipsy bananowe
Banany obrać ze skórki i pokroić w plasterki o grubości około centymetra. Wrzucić je do miski z lodowatą wodą z dodatkiem soli i kostek lodu. Zostawić na pół godziny. Wyjąć z wody i osuszyć papierowym ręcznikiem. Wrzucać do rozgrzanego oleju i smażyć jak pączki. Osaczyć. Podawać natychmiast.
130
Kuchnia bananowa
ґ\ ^
Blondynka wśród łowców tęczy
Sałatka Waldorf Banana
• 4 plasterki wędzonego boczku pokrojone w cienkie paski •3 jabłka pokrojone w drobną kostkę
•3 banany pokrojone w plasterki
»kilka łyżek majonezu
'kilka łyżek jogurtu naturalnego
• 2 łyżki soku z cytryny
•3 łodygi selera naciowego pokrojone w dość cienkie plasterki
• 2 cebule szalotki posiekane
»pół szklanki posiekanych orzechów pecan •sól i pieprz do smaku
Boczek podsmażyć na patelni aż będzie chrupiący i brązowy. Starannie osaczyć. "Wymieszać wszystkie składniki z wyjątkiem orzechów i boczku. Wstawić do lodówki. Tuż przed podaniem dodać boczek, wymieszać, posypać orzechami. Podawać schłodzoną.
132
Kuchnia bananowa
\\
W>
cUcl $\&^
133
Blondynka wśród łowców tęczy
Sałatka bananowa z papryką
•3 banany
• 1 duża zielona papryka
• 4 łyżki oliwy
•2 łyżki soku z cytryny »szczypta soli •sałata
Banany pokroić w plasterki. Paprykę zanurzyć na dwie minuty w gotującej się wodzie, wyjąć, obrać ze skóry i pociąć w cienkie paski. Ostudzić. Wymieszać z bananami. Polać oliwą zmieszaną z sokiem z cytryny i solą. Podawać na liściach sałaty do potraw mięsnych.
Mumie z bananów
Tę potrawę może sobie wykonać każdy w wolnym czasie. Banany obieramy ze skórki i kładziemy na słońcu. Po kilku tygodniach słonecznej pogody skurczą się, zbrązowieją, stwardnieją i będą pełne lepkiej słodyczy.
134
Kuchnia bananowa
0\ ^і
135
Blondynka wśród łowców tęczy
Curry bananowe
•2 łyżki oleju
• 1 łyżka czerwonej pasty curry
•3 banany pokrojone na grube plasterki •ćwierćszklanki soku z limonki
• 1 cebula pokrojona w talarki
• 0,5 kg białego mięsa z kurczaka pokrojonego w paski
• 250 g fasolki szparagowej pociętej na kawałki
• l średni bakłażan pokrojony w plastry •pół szklanki wody
• 1 kostka rosołowa (drobiowa)
• 1 puszka mleka kokosowego •2 łyżki świeżej bazylii
• 0,5 kg ugotowanego ryżu
Rozgrzać olej na patelni, dodać połowę pasty curry i połowę bananów, podsmażyć, zdjąć z patelni i polać sokiem z limonki. W dość głębokim rondlu podsmażyć cebulę wraz z pozostałą częścią pasty curry. Gdy cebula będzie szklista, dodać kurczaka i usmażyć go na złoto. Następnie dodać fasolkę szparagową, bakłażana, wodę i rozgniecioną kostkę rosołową. Dusić na małym ogniu bez przykrycia przez piętnaście minut. Wlać mleko kokosowe i trzymać na małym ogniu aż potrawa zgęstnieje. Na końcu dodać masę bananową z patelni i pozostałe banany w plastrach, doprowadzić do wrzenia. Posypać posiekaną bazylią i podawać z ryżem.
136
Kuchnia bananowa
DCtAACUA \( 0\4/VU>ko
137
Blondynka wśród łowców tęczy
Nadzienie bananowe do kurczaka albo indyka
• 4 banany
•pół drobno posiekanej cebuli
• 1 drobno posiekana zielona papryka
•3 łyżki drobno posiekanej naci z pietruszki
• 4 plasterki drobno posiekanego bekonu •szklanka bułki tartej
•szczypta tymianku
• 1 jajko
• i łyżeczka soli
Banany bardzo dokładnie zmiażdżyć widelcem na gładkie puree. Można je przetrzeć przez sito. Dodać pozostałe składniki i starannie je wymieszać. Napełnić farszem kurczaka albo indyka i upiec.
138
Kuchnia bananowa
. ! І^Є
139
Blondynka wśród łowców tęczy
Sos bananowy do kaczki albo wieprzowiny
• 2 jabłka
• 4 banany
»pół szklanki wody
• 1 mały kawałek kory cynamonowca *3 łyżki cukru
Jabłka i banany obrać ze skórki, pokroić w małe kawałki, włożyć do garnka. Zalać wodą, dodać cynamon i gotować. Gdy owoce będą miękkie, wyjąć cynamon, a sos przetrzeć przez sito. Dodać cukier, wymieszać.
Banan faszerowany
W Kolumbii to danie nazywa się matrimonio, czyli „małżeństwo": do naciętego banana wkłada się podłużne kawałki sera. Potrzebne będą: duży banan, słony biały ser10. Banana obieramy ze skórki i nacinamy 'wzdłuż, tak żeby pozostał w jednym kawałku. Do otworu wkładamy podłużny plaster sera i pieczemy w piekarniku aż banan zrobi się lepki i brązowy. Brzmi to wszystko może niezbyt zachęcająco, ale jest bardzo smaczne.
10 W oryginale jest to tzw. queso lianem - produkowany w Wenezueli i Kolumbii twardy, biały ser, który można kroić w plastry. Z serów europejskich najbliższa jest mu grecka feta, ale nie ta podrabiana o konsystencji pasty, tylko ta prawdziwa, lekko słona i twarda.
140
Kuchnia bananowa
J£ * # #
?>/\
^^іІ9
141
Blondynka wśród łowców leczy
Kanapka Elvisa Presleya I
Hhis PreslcY odżywiał się bardzo niezdrowo i pewnie w ten sposób usiłował zagłuszyć wszelkie głosy rozsądku (także własne) dotyczące kierunku, jaki obrała w późniejszych Litach jego kariera. Podczas odbywania służby wojskowej w Niemczech czuł się bardzo samotny. Jadł za dwóch. O szóste] podawano solidną gorącą kolację. O dziewiątej EIyis znów bvł głodny. Szedł do kuchni i kazał sobie przygotować swoje ulubione kanapki:
• kilka dojrzałych bananów
• niasło orzechowe
• kilka kromek białego to>towcyo ełileba
Banany obrać, pokroić na plasterki i ugnieść na gładką masę z dowolną ilością masła orzechowego. Posmarować masą dość grubo kilka kromek chleba, przybyć następnymi kromkami i zapiec w opiekaczu. EIyis zjada! zwykle czten' lub pięć takich kanapek.
142
Kuchnia bananowa
CWobru
143
Blondynka wśród łowców tęczy
Kanapka Efoisa Presleya II
• 3 łyżki masła orzechowego
• 2 kromki białego testowego chleba
• 1 banan rozgnieciony widelcem
• 2 łyżki margaryny
Banana wymieszać z masłem orzechowym. Opiec lekko chleb. Posmarować masą bananową, złożyć kromki w kanapkę i podsmażyć na roztopionej margarynie na patelni.
Babeczki bananowe Efoisa Presleya
• 0,5 kg bananów rozgniecionych widelcem •pól szklanki miodu
• 10-12 łyżek masła orzechowego
• 5 łyżek mleka
• 2 szklanki mąki
•2 łyżeczki proszku do pieczenia
• 1 łyżeczka soli •aromat waniliowy
Wymieszać wszystkie mokre składniki. Osobno wymieszać suche składniki. Dodawać stopniowo suche składniki do mokrych, mieszając do momentu, gdy masa będzie wilgotna. Wkładać łyżką do foremek, piec w temperaturze 180°C przez 20 minut.
144
Kuchnia bananowa
t bfl/vui/w
145
Blondynka wśród łowców tęczy
Kremowa zupa bananowa
•3 szklanki niezbyt dojrzałych bananów przetartych przez sito
• litr rosołu drobiowego
• 1 seler •pół cebuli
• 1 marchewka
• 1 listek laurowy
• 5 ziaren czarnego pieprzu
• 5 ziaren ziela angielskiego
• trochę soli
• 5 łyżek mąki
• 5 łyżek masła •szklanka śmietany
Pulpę bananową gotować w rosole z warzywami
i przyprawami przez około pół godziny aż zgęstnieje.
Z mąki i masła zrobić zasmażkę. Dodać do zupy. Tuż przed
podaniem dodać śmietanę. Podawać z plasterkiem cytryny.
146
Kuchnia bananowa
147
Blondynka wśród łowców tęczy
Wino z bananów
Wino z bananów piłam raz w Wenezueli, choć na początku trudno mi było uwierzyć, że ta brunatna, słodkawa i procentowo dość mocna ciecz została zrobiona na bazie bananów. Zaskakująco smaczne. Po kilku latach poszukiwań wreszcie udało mi się zdobyć oryginalny przepis:
•2 kg bananów
• 1 cytryna
• 1 pomarańcza
• 1,5 kg cukru
• 1 litr wody
• 125 g rodzynek
• drożdże
Banany obrać i włożyć do torebki z cienkiej mocnej tkaniny typu muślin razem z pół kilogramem bananowych skórek. Szczelnie zawiązać. Torebkę włożyć do garnka z wodą i zagotować, po czym trzymać na małym gazie jeszcze przez pół godziny. Przygotować dość duże naczynie - mnie polecano użycie glinianego garnka: nasypać na dno cukru, wycisnąć sok z cytryny i pomarańczy. Wlać na to gorący płyn bananowy z garnka (razem z torebką). Poczekać aż całkowicie ostygnie. Wtedy mocno wycisnąć torebkę, wyjąć i wyrzucić. Przygotować drożdże zgodnie z opisem na opakowaniu. Dodać do wina i zostawić na tydzień, od czasu do czasu mieszając. Po tygodniu przelać wino do gąsiora, zamknąć i zostawić na dwa miesiące. Po upływie tego czasu dodać posiekane rodzynki. Znów zamknąć i odstawić. Po upływie następnych trzech miesięcy wino bananowe można już poprzelewać do butelek.
148
Kuchnia bananowa
[49
Blondynka wśród łowców tęczy
Wybuchowy banan rumowy
Przepis z Nowego Orleanu.
Nie wybucha, ale zdecydowanie zagrzewa do działania.
• 1 duży, dojrzały banan, pokrojony w cienkie plasterki •pól szklanki truskawek pokrojonych w cienkie plasterki
• 4 łyżki mleka (2%)
• 1 łyżeczka brązowego cukru •pół szklanki bananowego jogurtu •2 łyżki ciemnego rumu
•2 łyżki bananowej brandy (wódki) •ćwierć łyżeczki startej skórki pomarańczowej
Banany i truskawki włożyć do miski i zamrozić. Następnie przełożyć je do miksera, dodać mleko, jogurt, skórkę pomarańczową i cukier. Miksować na średnich obrotach aż masa zgęstnieje. Dodać rumu i brandy. Krótko miksować, podawać w zmrożonych szklankach z dodatkiem cząstek truskawek, bananów i listków mięty.
150
Kuchnia bananowa
DUMOM ^(І&
151
Blondynka wśród łowców tęczy
Koktajl z bananami
W Wenezueli i Kolumbii można go kupić na bżdym rogu ulicy. Występuje w dwóch odmianach: z mlekiem albo z wodą. Potrzebne będą: banan, dowolny inny owoc (truskawki, jagody, brzoskwinie, morele, melon, mandarynb, bwalek ananasa), pól szklanki mleb, cukier (jeśli ktoś lubi). Wykonanie: do miksera wrzucamy obranego banana, garść innych owoców, zalewamy mlekiem (albo przegotowaną wodą), dosypujemy cukru, dodajemy kilka kostek lodu i miksujemy aż zrobi się z tego gładka jasna masa. Gotowe do picia.
152
Kuchnia bananowa
90 1 LocIa І€
153
Blondynka wśród łowców tęczy
Banany w syropie
Deser brazylijski, który wymaga niewielu składników, wiece] cierpliwości i smukłej talii (do pogrubienia).
• 5 dużych bananów i niezbyt dojrzałych) •pół litra wody
•szklanka cukru
• kawałek kory cynamonowca
• 10 goździków
W rondlu rozpuścić cukier w wodzie. Dodać banany obrane ze skórki i pokrojone w krążki, cynamon i goździki. Gotować na małym ogniu przez dwie godziny, od czasu do czasu mieszając. Najważniejsze, zęby masa w rondlu cały czas była wilgotna, dlatego w razie potrzeby można dolać jeszcze trochę wody. Pod koniec gotowania ban.iny zrobią się czerwonawe. Ostudzić. Podawać.
154
Kuchnia bananowa
l
(,
|^1^^7і
155
Blondynka wśród łowców tęczy
Sałatka owocowa
... czyli ensalada defrutas, najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam w Ameryce Południowej.
Dowolne ilości świeżych owoców, takich na przykład jak:
banany
gruszki
arbuzy
jabłka
truskawki
melony
ananasy
mandarynki
mango
papaja i inne
Składniki można dowolnie dodawać lub odejmować.
Owoce obieramy ze skórek i łupinek, kroimy w dość drobną
kostkę, mieszamy w dużym naczyniu i zostawiamy
na godzinę w chłodzie. Broń Boże dodawać czegokolwiek
z puszki! W lecie dorzucamy do owoców kostki lodu, zimą
jemy w temperaturze pokojowej zamiast pigułek
z witaminami.
156
Kuchnia bananowa
V
V?
l
\
157
Blondynka wśród łowców tęczy
Chleb bananowy po hawajsku
• 3 banany
•pól kostki margaryny
• niecała szklanka cukru wymieszanego z cukrem waniliowym
• dwa jajka •szklanka mąki
• łyżeczkaproszku dopieczenia
• rodzynki
Tłuszcz ucieramy z cukrem do białości, dodając pod koniec pokrojone na małe kawałki banany. Ucieramy na jednolitą masę. Dodajemy jajka i dalej ucieramy. Na koniec dodać mąkę i proszek do pieczenia, wymieszać, dorzucić rodzynki i aromat, przełożyć do podłużnej blaszki i piec w średnio nagrzanym piekarniku przez półtorej godziny. Chleb bananowyjest najlepszy tuż po wyjęciu z pieca, kiedy parzy w usta.
158
ІІІ
Kuchnia bananowa
іїі CWrUe
159
Blondynka wśród łowców tęczy
Chleb bananowy ze śmietaną
• 1 szklanka cukru •2 łyżki masła
• 1 rozbełtane jajko
• 2 banany rozgniecione widelcem
• 2 łyżki śmietany
• 2 szklanki mąki
• 1 łyżeczka sody
•pół łyżeczki proszku do pieczenia •pół łyżeczki soli
Utrzeć masło z cukrem. Ucierając dodawać kolejno: jajko, banany i śmietanę. Wymieszać mąkę z sodą, proszkiem do pieczenia i solą. Dodać do masy. Dobrze wymieszać. Przelać do foremki, piec około 50 minut w temperaturze 190°C.
160
Kuchnia bananowa
\<
і)
іі
Blondynka wśród łowców tęczy
Karaibski chleb bananowy
• niecała szklanka orzechów
• ćwierćszklanki rodzynek
• 2 szklanki mąki
• 2 łyżeczki proszku do pieczenia
• ćwierć łyżeczki oalki muszkatołowej
• pół łyżeczki soli
• 2 duże banany
• 8 łyżek miękkiego masła
• I łyżeczka esencji waniliowej •pól szklanki cukru
• 1 jajko
Orzechy (najlepiej orzechy pecau. ale mogą być tez włoskie) grubo posiekać, wymieszać z rodzynkami i jedną łyżką mąki. W osobnej misce wymieszać mąkę. proszek do pieczenia. gałkę muszkatołową i sól. Utrzcć masło z cukrem do białości. Dodać jajko i rozgniecione na papkę banany. Utrzcć. Dodać orzechy z rodzynkami. Wymieszać. Przełożyć chleb do formy, ozdobić orzechami, piec przez godzinę. Podawać ciepły.
162
І
Kuchnia bananowa
^a/Y^OM wuX\CaAbt07Au>j
163
Blondynka wśród łowców tęczy
Cynamonowy chleb bananowy
• 170 g masła
•2 szklanki cukru •3jajka
• 2 łyżeczki esencji waniliowej
• niecałe pół szklanki śmietany •2 łyżki soku z cytryny
• niecała szklanka musu jabłkowego
• 2 łyżeczki cynamonu
•pół szklanki pokruszonych orzechów włoskich
• 5 bardzo dojrzałych bananów •3 szklanki mąki
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia
• 1 łyżeczka sody
Utrzeć do białości masło z cukrem. Dodać ubite jajka. Stopniowo, wciąż ucierając, dodawać esencję, śmietanę, sok z cytryny, mus jabłkowy, cynamon, orzechy i banany. Na końcu dodać mąkę, proszek do pieczenia i sodę. Przelać masę do formy Piec przez 30-40 minut. Dla bardziej korzennego smaku można do ciasta dodać kilka goździków i łyżeczkę utartej gałki muszkatołowej.
164
Blondynka wśród łowców tęczy
■
Cynamonowy chleb bananowy
• 110 g masła
• 2 szklanki cukru •3 jajka
• 2 łyżeczki esencji waniliowej
• niecałe pól szklanki śmietany •2 łyżki soku z cytryny
• niecała szklanka musu jabłkowego •2 łyżeczki cynamonu
•pół szklanki pokruszonych orzechów włoskich
• 5 bardzo dojrzałych bananów
• 3 szklanki mąki
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia
• 1 łyżeczka sody
Utrzeć do białości masło z cukrem. Dodać ubite jajka. Stopniowo, wciąż ucierając, dodawać esencję, śmietanę, sok z cytryny, mus jabłkowy, cynamon, orzechy i banany. Na końcu dodać mąkę, proszek do pieczenia i sodę. Przelać masę do formy. Piec przez 30-40 minut. Dla bardziej korzennego smaku można do ciasta dodać kilka goździków i łyżeczkę utartej gałki muszkatołowej.
164
Kuchnia bananowa
(Tu9Jb/0t
165
Blondynka wśród łowców tęczy
Kukurydziany chleb bananowy
• 7 łyżek masła
• niecała szklanka cukru
• 2 jajka
•2 dojrzałe rozgniecione banany » niecała szklanka mąki
• 1 łyżka mąki kukurydzianej *2 łyżeczki sody
*sól
Masło utrzeć z cukrem do białości. Wciąż ucierając, dodawać kolejno jajka. Dodać rozgniecione banany, potem obie mąki, sodę i sól. Dokładnie wymieszać. Przelać do formy, piec przez pół godziny w temperaturze 180°C. Podawać ciepłe, najlepiej z bitą śmietaną i świeżymi owocami.
166
Kuchnia bananowa
rccbmk
Іі
167
Blondynka wśród łowców tęczy
Ananasowo-rumowy chleb bananowy
•pól szklanki białego rumu
•pól szklanki ananasa z puszki pokrojonego w kostkę
• 4 łyżki margaryny albo masła
• niecała szklanka cukru
• 1 duże jajko
• 2 dojrzale banany ugniecione widelcem
• 5 łyżek jogurtu naturalnego
• 2 szklanki mąki
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia
• 1 łyżeczka sody
• 1 łyżeczka cynamonu
• 1 łyżeczka gałki muszkatołowej
• 1 łyżeczka przyprawy do pierników •pól łyżeczki soli
•pól szklanki grubo siekanych orzechów
Dobrze osaczonego z soku ananasa wrzucić do rumu, przykryć i zostawić na co najmniej godzinę. W mikserze ubić (albo w makutrze utrzeć) masło z cukrem. Nie przestając ubijać, dodać jajko. Kiedy masa będzie puszysta, dodać banany i znów utrzeć albo ubić do gładkości. Dodać jogurt, ubić. W osobnej misce wymieszać mąkę z proszkiem do pieczenia, sodą, cynamonem, gałką muszkatołową, przyprawą i solą. Dodać do masy bananowej i dokładnie zmiksować. Osaczyć ananasy z rumu i dodać do ciasta. Dodać także orzechy. Wymieszać. Przełożyć ciasto do formy i piec około 45-55 minut.
168
Kuchnia bananowa
?
І
(,
169
Blondynka wśród łowców tęczy
Orzechowe ciasto z bananami
• 3 rozgniecione banany
• 1,5 szklanki cukru •pół szklanki oleju
• 1 jajko
• ćwierćszklanki mleka
• 1,5 szklanki mąki
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia •pól szklanki orzechów włoskich
Składniki połączyć w takiej kolejności, w jakiej zostały podane powyżej. Wymieszać dokładnie. Ciasto przelać do formy i piec w temperaturze 180°C przez pół godziny.
170
Kuchnia bananowa
\(; ^
^
171
Blondynka wśród łowców tęczy
Chleb bananowy z czekoladą
•2 szklanki ugniecionych bananów
• 1 łyżka startej skórki z pomarańczy
• 5 łyżek soku z pomarańczy •3 jajka
• 1 szklanka brązowego cukru
• 5 łyżek oleju •2,5 szklanki mąki
• 1 szklanka groszku czekoladowego (ang. chocolate chips -guziczki z czekolady, specjalnie do pieczenia w cieście)
• 2 łyżeczki proszku dopieczenia •pół łyżeczki sody
•pół łyżeczki soli
•pól łyżeczki gałki muszkatołowej
Wymieszać dokładnie banany, skórkę pomarańczową i sok. Ubijając stopniowo dodawać jajka. Dodać cukier i olej, wymieszać. W osobnej misce wymieszać mąkę, groszki czekoladowe, proszek do pieczenia, sodę, sól i gałkę muszkatołową. Dodać do masy bananowej, krótko miksować. Przełożyć do formy. Piec w temperaturze 180°C przez 45-55 minut.
172
Kuchnia bananowa
V
173
Blondynka wśród łowców tęczy
Pączki bananowe I
• 1,5 szklanki mąki
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia •ćwierćłyżeczki sody
•ćwierćłyżeczki soli
• niecała szklanka wody
• 4 twarde banany •olej do smażenia
W dużej misce wymieszać jedną szklankę mąki z proszkiem do pieczenia, sodą i solą. Stopniowo dodawać wodę i ubijać do uzyskania gładkiej masy. Banany obrać i bżdy przekroić w poprzek na trzy bwałki. Obsypać mąką. Kawałki banana moczyć w masie i wrzucać do rozgrzanego oleju. Smażyć jak pączki przez 3-5 minut aż będą złotobrązowe.
174
Kuchnia bananowa
175
Blondynka wśród łowców tęczy
Pączki bananowe II
•2,5 szklanki mąki
•2,5 łyżeczki proszku do pieczenia
•pól łyżeczki sody
•ćwierć łyżeczki gaiki muszkatołowej
•pól łyżeczki soli
• 2 jajka
•pól szklanki miodu
• 1 banan
•2 łyżki masła albo margaryny •pół szklanki śmietany •aromat waniliowy
• olej do smażenia
Wymieszać suche składniki. Ubić jajb. Nadal ubijając, dodawać pomału miód, potem rozgniecionego banana, masło, śmietanę i aromat. Dodać mąkę i dokładnie wymieszać. Włożyć do lodówki na co najmniej dwie godziny. Rozwałkować na grubość pół centymetra. Wykrawać szklanką krążki i wrzucać na rozgrzany olej. Gdy pączek wypłynie na powierzchnię, odwrócić i smażyć krótko z drugiej strony. Osaczyć. Najlepsze są gorące.
176
І І
Kuchnia bananowa
І
oWyVVYW\
177
Blondynka wśród łowców tęczy
Banany pieczone z wysp Pacyfiku
*6 bananów obranych i rozciętych wzdłuż na połowy •3 łyżki brązowego cukru
• i szklanka soku z pomarańczy •2 szklanki wiórków kokosowych
• bita śmietana
Połówki bananów ułożyć obok siebie w naczyniu żaroodpornym, polać je sokiem z pomarańczy i posypać cukrem. Obficie obsypać wiórkami kokosowymi. Zapiekać w gorącym piekarniku przez 10 minut. Podawać na gorąco z bitą śmietaną.
Sos bananowy
*pól szklanki cukru
• 1 szklanka wody *3 banany
• 2 jajka
• 2 łyżki soku z cytryny *szczypta soli
Gotować razem cukier z wodą aż powstanie syrop ciągnący się jak nitka. Zdjąć z ognia, dodać rozgniecione banany, sok z cytryny, ubite jajka i szczyptę soli. Ubijać aż do uzyskania gładkiej masy. Sosem można polewać kawałki ciasta, owoce, lody i inne desery.
178
Kuchnia bananowa
^r^cą
^
179
Blondynka wśród łowców tęczy
Bułeczki bananowo-jagodowe
• 2,5 szklanki mąki
•2 łyżeczki proszku dopieczenia
•pól łyżeczki soli
•pól łyżeczki cynamonu
•2 dojrzałe banany pokrojone na kawałki
• 2 jajka
• niecała szklanka brązowego cukru albo pół szklanki białego cukru
• 6 łyżek roztopionego masła •cukier waniliowy •szklanka świeżych jagód
Wymieszać mąkę z proszkiem do pieczenia, solą i cynamonem. Banany ubić mikserem na gładką masę. Wciąż ubijając, dodawać jajka, cukier, masło i cukier waniliowy (bardzo pryska; najlepiej robić to w zamkniętym mikserze). Po uzyskaniu jednolitej masy dodać mąkę z przyprawami i wymieszać. Nakładać do foremek. Wierzch można posypać cukrem wymieszanym ze skórką otartą z umytej cytryny. Piec w temperaturze mniej więcej 200°C przez 20 minut.
180
Kuchnia bananowa
0(/^ b^Lowu
181
Blondynka wśród łowców tęczy
Keks bananowy
•0,5 kg mąki
•2 łyżeczki proszku do pieczenia
• 250 g rodzynek
•3 duże dojrzałe banany
• 2 jajka
•2 łyżeczki esencji waniliowej
• 250 g wiórków kokosowych •pół szklanki wody
• orzechy pecan do dekoracji
Wymieszać dokładnie mąkę z proszkiem do pieczenia. Dodać rodzynki, ubite jajka, esencję, wiórki kokosowe i banany pokrojone w cienkie plasterki. Wymieszać, po trochu dodawać wody aż do uzyskania jednolitego ciasta (powinno być gęste). Przełożyć do formy. Wierzch udekorować orzechami, wciskając je lekko w ciasto. Piec przez 50 minut w temperaturze 180°C. Ciasto będzie gotowe, gdy nóż delikatnie w nim zanurzony zostanie czysty po wyjęciu.
182
Kuchnia bananowa
№*~
183
Blondynka wśród łowców tęczy
Naleśniki bananowe z orzechami
•2 duże banany rozgniecione na puree
• 3 łyżki śmietany
• 5 łyżek mąki
• 1 czubata łyżka brązowego cukru albo 1 płaska łyżka białego cukru •50 g orzechów laskowych
• 1 duże jajko
•pól szklanki mleka
•pół szklanki zimnej wody
• 50 g słoniny (albo tłuszczu do smażenia) •szczypta soli
Wymieszać puree bananowe ze śmietaną i z cukrem. Orzechy rozdrobnić i lekko podpiec w grillu (opiekaczu), przez cały czas je mieszając. Ostudzić. Wsypać do masy bananowej. Do osobnej miski wsypać mąkę z solą, wymieszać, potem zrobić dołek w środku i wlać do niego jajko. Miksować albo mieszać aż do uzyskania gładkiej masy, dodając także mleko i wodę. Posmarować rozgrzaną patelnię słoniną albo tłuszczem do smażenia, wlać cienką warstwę ciasta. Kiedy podpiecze się po jednej stronie, odwrócić. Tak samo usmażyć pozostałe naleśniki. Posmarować naleśniki masą bananową, zwinąć w rulony albo złożyć w koperty i natychmiast podawać.
184
Kuchnia bananowa
0(-
185
Blondynka wśród łowców tęczy
Banany z grilla
•2 dość twarde banany obrane ze skórki •2 łyżki brązowego cukru •szczypta cynamonu • 2 łyżeczki masła •sok z cytryny
Ułożyć banany na folii aluminiowej posmarowanej sokiem z cytryny. Posypać cukrem i cynamonem. Obłożyć wiórkami masła. Zawinąć w folię. Opiekać na grillu mniej więcej przez 8 minut.
Omlet bananowy
• 4 jajka •szczypta soli
• kilka łyżek ciepłego mleka albo wody
• 2 dojrzałe banany
• 1 łyżka cukru pudru
• 1 łyżka soku z cytryny
Żółtka ubić z solą, cukrem i mlekiem do uzyskania pienistej masy. Białka ubić na sztywno i dodać do żółtek, delikatnie wymieszać. Banany pokroić na kilka plasterków wzdłuż albo tradycyjnie w poprzek, podsmażyć na patelni przez 4 minuty, a potem polać masą jajeczną. Smażyć na wolnym ogniu, podawać natychmiast.
186
Kuchnia bananowa
n
BP
187
Blondynka wśród łowców tęczy
Błyskawiczny placek bananowy bez pieczenia
Nadzienie:
• 250 g twarożku •pól szklanki cukru •szklanka śmietany
• 4 banany pokrojone w plasterki Na spód:
•gotowy biszkoptowy albo kruchy spód do ciasta
Na wierzch:
•gotowa glazura z torebki
Zmiksować twarożek z cukrem i śmietaną. Rozsmarować na gotowym spodzie do ciasta. Na cieście ułożyć ciasno plasterki banana (najlepiej układać je koliście, rozpoczynając od zewnętrznej krawędzi i każdy następny rząd lekko na zakładkę z poprzednim). Polać glazurą przygotowaną zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Schłodzić.
188
Kuchnia bananowa
W
*p
& і
clACl (X
I 84
Blondynka wśród łowców tęczy
Dżem bananowo-gruszkowy
'2,5 kg bananów •2 cytryny
• 2 pomarańcze
• i kg dojrzałych gruszek •2 kg cukru
Banany pokroić w kostkę. Do rondla wlać sok z cytryn i pomarańczy, dodać gruszki obrane ze skórki i pokrojone w kostkę oraz połowę cukru. Zagotować. Następnie stopniowo dodawać banany i pozostały cukier, mieszając i gotując dżem jeszcze przez godzinę. Rozłożyć do słoików.
Bananowy koktajl mleczny
• 1 dojrzały banan »pól szklanki jogurtu
• trochę cukru
*trochę likieru bananowego 'trochę kostek lodu (około szklanki)
• 1 łyżeczka świeżego soku z limonek
*kawałek zielonej skórki z limy albo skórki pomarańczowej do dekoracji
Włożyć do miksera wszystkie składniki oprócz skórki. Zmiksować na gładką masę, przelać do szklanki, ozdobić skórką.
190
Kuchnia bananowa
l
a/v\cw\
Lol
(
191
Blondynka wśród łowców tęczy
Banana split
Najsłynniejszy deser lodowo-bananowy na świecie.
• 4 banany
• 4 porcje lodów
• bita śmietana
• 4 łyżeczki dżemu malinowego •2 łyżki siekanych orzechów
Banany obrać i przekroić wzdłuż na połowy, nie rozcinając ich jednak do końca. W czterech ozdobnych naczyniach ułożyć po jednym bananie, do rozcięcia nałożyć lody, ozdobić łyżeczką dżemu, bitą śmietaną i posypać orzechami.
Smacznego!...
192
Kuchnia bananowa
193
NA KONIEC
O przecinkach i nierazach
Kolejna batalia! To dziwne, że zgodnie z zasadami polskiej interpunkcji w prostym i nieskomplikowanym zdaniu „Nie wiedziałam, co się dzieje" występuje aż jeden przecinek!... Mnie przecinek zatrzymuje w czytaniu. Powyższe zdanie przeczytałabym: „Nie wiedziałam..............co się dzieje". Ale w tamtej sytuacji nie było czasu
na aktorskie pauzy! „Nie wiedziałam co się dzieje!". Czy to zdanie bez przecinka jest mniej zrozumiałe?... Wydaje mi się, że nie, a jest szybsze! Dlatego znów stoczyłam bitwę o przecinki, które moim zdaniem powinny stać tylko tam, gdzie są logicznie uzasadnione. Bitwę wygrałam, ale niniejszym pragnę podkreślić, że Redakcja dołożyła wszelkich starań, żeby sprowadzić mnie na drogę poprawnej interpunkcji. Niestety, bez powodzenia. Uparłam się i postawiłam przecinki po swojemu.
Druga sprawajestjeszcze bardziej zastanawiająca, bo zdaje się, że jestem jedyną osobą w Polsce, która widzi różnicę między wyrażeniami „nieraz" i „nie raz". Poprawnie po polsku pisze się „nieraz". Ale przecież zupełnie inaczej się mówi!
194
O przecinkach i nierazach
Posłuchajcie:
Mojami plecakowi і: :daizylo się moknąć w deszczu i porannej rosie - „nieraz" mówione z akcentem na „nie". To znaczy, ze mój plecak często był mokry od deszczu i rosy.
A teraz to samo inaczej:
Mojami plecakowi nie raz zdarzyło się moknąć w deszczu i porannej rosie - „nie raz" mówione z akcentem na „raz" oznacza przecież coś innego! To znaczy ze mój plecak więcej niz jeden raz był mokry od deszczu i rosy, ale to leszcze nie znaczy, że to się zdarzało często!
W mojej poprzedniej książce „nieraz" i „nie raz" zostały zmieszane ze sobą i większość zamieniono na podobno jedyną poprawna formę „nieraz". Protestuję! Jest ogromna różnica pomiędzy czarnym, kosmatym, ogromnym pająkiem ptasznikiem, którego nieraz znajdowałam rano przytulonego do ręcznika a czarnym, kosmatym, ogromnym pająkiem ptasznikiem, którego nieraz znajdowałam rano przytulonego do ręcznika! Stówo honoru, ze w dżungli od razu się zauważa czy jadowite pająki „parę razy" wlazły nam do hamaków, czy tez właziły do nich „często". Dlatego znów się uparłam i nic pozwoliłam posklejać „nie razów" w „nierazy". Niniejszym uprzejmie informuję, ze wyrażenie „nie raz" występujące trzykrotnie w tekście książki nie jest błędem redaktora ani korektorki, ale moim celowym działaniem, za które ponoszę całkowita odpowiedzialność.
Beata Pawlikowska www.bcatapawlikowska.coni bcata(" beatapawiikowska.coin
Y',
195
INDEKS
£
Kuchnia bananowa
Babeczki bananowe Frytki z banana 130
Elvisa Presleya 144 Kanapka Elvisa Presleya I 142
Banan faszerowany 140 Kanapka Elvisa Presleya II 144
Banana split 192 Keks bananowy 182
Banany pieczone Koktajl bananowy
z wysp Pacyfiku 178 mleczny 190
Banany w syropie 154 Koktajl - wybuchowy
Banany z grilla 186 banan rumowy 150
Barszcz wigilijny 25 Koktajl z bananami 152
Bułeczki Mumie z bananów 134
bananowo-jagodowe 180 Nadzienie bananowe
Chipsy bananowe 130 do kurczaka albo indyka 138
Chleb bananowy Naleśniki bananowe
ananasowo-rumowy 168 z orzechami 184
Chleb bananowy Omlet bananowy 186
cynamonowy 164 Pączki bananowe I 174
Chleb bananowy karaibski 162 Pączki bananowe II 176
Chleb bananowy kukurydziany 166 Placek bananowy błyskawiczny
Chleb bananowy bez pieczenia 188
po hawajsku 158 Sałatka bananowa
Chleb bananowy z papryką 134
z czekoladą 172 Sałatka owocowa 156
Chleb bananowy 160 Sałatka Waldorf Banana 132
ze śmietaną
Chłodnik a la Blondynka 26 Sos bananowy 178
Ciasto orzechowe Sos bananowy do kaczki
z bananami 170 albo wieprzowiny 140
Curry bananowe 136 Wino z bananów 148
Dżem Zupa bananowa kremowa , 146
bananowo-gruszkowy 190 Zupa z bananów ^i ^28
196
'S
Ciąg dalszy przygód Beaty w amazońskiej dżungli. W tym najbardziej nieprzewidywalnym miejscu na ziemi czas biegnie rytmem zwanym jungle time, nikt do nikąd się nie spieszy, a cenniejszy od pieniędzy jest szósty zmysł, dzięki któremu wojownik może upolować zwierzę, zanim ono upoluje jego. „To jest jak życie na zupełnie innej planecie" - pisze Autorka. Dzięki Beacie Pawlikowskiej zobaczysz, co kryje wieczny pótmrok panujący w dżungli. Dowiesz się, ile czasu potrzebują piranie na pożarcie żywej krowy, jaki ptaszcz przeciwdeszczowy najlepiej sprawdza się w dżungli, z czego robi się masato, czym pachną Indianie i dlaczego czótno zachowuje się jak nieujarzmiony rumak. Poznasz również przerażające możliwości matej rybki canero, przy której pirania wydaje się poczciwą starą szkapą oraz niekonwencjonalny sposób wykorzystania ropuchy. Odkryjesz też, co zobaczył szaman w oczach naszej podróżniczki. Na końcu znajdziesz dodatek specjalny pt: „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o bananach, ale nie wiedzieliście, że można o to zapytać". Cena 59 zł, twarda oprawa
NATIONAL |_| GEOCRAPHIC
Blondynka w dżungli
Beata wyrusza indiańskim czółnem w głąb amazońskiej dżungli. Życie to< się tam zgodnie z odwiecznym rytmem natury wyznaczanym dwiema porć roku, suchą i deszczową, a człowiek nauczył się współżyć z przyrodą i pi lega jej prawom. Pierwsze z nich brzmi: "z dżunglą amazońską nie można zaprzyjaźnić, trzeba ją szanować i trzeba się jej bać". Jeśli chcesz pozr kolejne, wejdź do świata Beaty Pawlikowskiej. Lektura tej książki pozwoli poczuć wilgotność sięgającą 100% i ból odparzonych stóp. Dowiesz się, dzieje się w noc jaguara, jak zrobić leśne sandały, dlaczego Indianie Yanom; są ludźmi walki, jak zostać szamanem, co to są hekura i jakie „dobrodziejstw naszej cywilizacji dotarty do Amazonii wraz z turystami. Cena 24,90 zł
ilondynka na Kubie
jata zabiera nas w podróż po Kubie. Przemierza rajską tropikalną wyspę, óra od niemal pięćdziesięciu lat pozostaje pod rządami Fidela Castro. Ob-jrwuje jak życie zmienia wspaniałe rewolucyjne ideały. Głównym wątkiem st poszukiwanie śladów niezwykłego człowieka, lekarza i żołnierza, boha-ra kubańskiej rewolucji - słynnego Che Guevary. Tłem tych poszukiwań jest alownicza kubańska przyroda, wspaniałe hiszpańskie miasta i miasteczka, jtorka barwnie opisuje najważniejsze wydarzenia z historii Kuby - odkrycie zez Europejczyków, hiszpański podbój, walkę o niepodległość, podbój ame-kański i wreszcie kubańską rewolucję. Całość uzupełniają barwne zdjęcia lowcipne rysunki. ena 29,90 zl
D
□ E
Beata
Pawlikowska
Blondynka Tao
Rajd samochodami przez dżunglę w Malezji
D
NATlONAi GEOGRAPHIC
Blondynka u szamana
'Magiczna wyprawa do świata Indian
W dotychczas wydanych książkach Beata Pawlikowska opisuje fascynuj; wyprawy do egzotycznych zakątków świata. Autorka podąża śladami Arkadę Fiedlera, odwiedza matę indiańskie wioski zagubione w nadamazońskiej dżi gli, przechodzi inicjację szamańską, poznaje tajemną wiedzę Indian, a na\ bierze udziat w jednym z najtrudniejszych na świecie rajdów samochodowa przez najstarszą dżunglę świata. Każdą z książek wzbogacają dowcipne rysi ki autorstwa Beaty Pawlikowskiej. Cena jednej książki 29,90 zł
J