Kim Harrison Madison Avery umarli czasu nie liczą


Umarli czasu nie liczą

Kim Harrison

Madison Avery

Księga 1

Andrew i Stuartowi

Prolog

Wszyscy to robią. To znaczy umierają. Przekonałam się o tym w dniu moich

siedemnastych urodzin, kiedy zginęłam w wypadku samochodowym po balu maturalnym. Ale

to nie był wypadek. To był starannie zaplanowany zamach, drobna potyczka w wielkiej

wojnie między żniwiarzami światła i ciemności, nieba i piekła, wolnej woli i przeznaczenia.

Tyle że ja nie wylogowałam się z życia jak większość ludzi. Przez pewien błąd utkwiłam,

martwa, na ziemi. Anioł, któremu nie udało się mnie ochronić, i amulet, który ukradłam

swojemu zabójcy - tylko dzięki nim nie skończyłam tam, dokąd chcieli mnie posłać żniwiarze

ciemności. To znaczy w krainie śmierci.

Nazywam się Madison Avery i jestem tu, żeby powiedzieć wam, że poza tym, co można

zobaczyć, usłyszeć albo poczuć, jest coś jeszcze. Bo ja to widzę, słyszę, czuję i przeżywam.

Rozdział 1

Oparłam się ramieniem o szorstki kamień. Oddychałam z trudem. Widziałam, jak

plamki słonecznego światła przesuwają się po moich adidasach, czułam, jak wiatr muska mi

włosy na karku. Dzieciaki pływające w pobliskim jeziorze śmiały się głośno i krzyczały, ale

ich wesołe głosy tylko sprawiły, że mój żołądek jeszcze bardziej się skurczył. Niech Barnaba

martwi się o to, jak nadrobić cztery miesiące bezowocnych ćwiczeń w ciągu zaledwie

dwudziestu minut.

- Spokojnie - mruknęłam, spoglądając na anioła stojącego po drugiej stronie ścieżki. Opierał

się plecami o pień sosny i miał zamknięte oczy.

Barnaba był prawdopodobnie stary jak świat, ale ze swoją szczupłą sylwetką, w dżinsach i

czarnym podkoszulku wyglądał jak nastolatek. Był aniołem śmierci o lekko kręconych

włosach i brązowych oczach. Na nogach miał. dziurawe tenisówki. Czy to znaczy, że te

dziurawe tenisówki są święte? - zastanawiałam się, nerwowo tocząc stopą sosnową szyszkę.

Musiał poczuć na sobie mój wzrok, bo otworzył oczy.

- Starasz się przynajmniej, Madison? - spytał.

- Uch. Tak - sapnęłam, choć wiedziałam, że to beznadziejny przypadek. Wbiłam wzrok w

swoje buty. Były żółte i zawiązane na fioletowe sznurówki, a na palcach miały małe czaszki i

skrzyżowane piszczele. Pasowały do ufarbowanych na fioletowo końców moich jasnych

włosów - nie żeby ktoś inny kiedykolwiek to zauważył.

- Jest tak gorąco, że nie mogę się skoncentrować - jęknęłam.

Uniósł brwi, spoglądając na moje krótkie spodenki i top. Właściwie nie było mi gorąco,

czułam się za to niespokojna. Rankiem, kiedy wymknęłam się z domu i pojechałam na

rowerze pod szkołę, na spotkanie z Barnabą, nie miałam pojęcia, że wybieramy się na letni

obóz. Trochę zrzędziłam, ale tak naprawdę miło było wyrwać się na chwilę z Three Rivers.

Uniwersyteckie miasteczko, w którym mieszkał mój ojciec, było całkiem w porządku, ale

jako nowa nie miałam tam łatwego życia.

- Temperatura nie ma z tym nic wspólnego - powiedział, a ja zaczęłam szybciej toczyć

szyszkę tam i z powrotem podeszwą buta. - Spróbuj wyczuć moją aurę. Jestem tuż

przed tobą. Zrób to albo zabieram cię do domu.

Kopnęłam szyszkę i westchnęłam. Jeśli wrócimy do domu, ten, kogo mieliśmy tu chronić -

kimkolwiek jest - zginie.

- Próbuję. - Oparłam się plecami o głaz i dotknęłam czarnego kamienia w srebrnej oprawie,

który miałam zawieszony na szyi. Słysząc, jak mój nauczyciel chrząka ze zniecierpliwieniem,

zamknęłam oczy i usiłowałam wyobrazić sobie otaczającą mnie mgiełkę.

Próbowaliśmy komunikować się telepatycznie. Gdybym potrafiła nadać moim myślom ten

sam kolor, jaki miała mgła wokół Barnaby, moje myśli przeniknęłyby do niej. Wtedy by je

słyszał. Nie było to łatwe, szczególnie, że nawet nie widziałam jego aury. Po czterech

miesiącach nauki nie zaliczyłam nawet pierwszego stopnia wtajemniczenia.

Mój towarzysz był żniwiarzem światła. Żniwiarze ciemności zabijali ludzi, kiedy widzieli, że

w przyszłości mogą oni zrobić coś niezgodnego z wielkim planem przeznaczenia. Żniwiarze

światła starali się ich powstrzymać, by ludzie mogli kierować się wolną wolą. Barnaba, który

miał zapobiec mojej śmierci, musiał uważać mnie za jedną ze swoich największych porażek.

Ale ja nie poddałam się bez walki. Wierzgałam i protestowałam przeciw swojej

przedwczesnej śmierci, a kiedy ukradłam mojemu zabójcy amulet, w pewien sposób udało mi

się uratować. Amulet dawał mi iluzję ciała. Nadal nie wiedziałam, gdzie znajduje się moje

prawdziwe ciało. Co trochę mnie niepokoiło. Nie wiedziałam też, dlaczego miałam umrzeć.

Amulet, kiedy wzięłam go do ręki, był jednocześnie gorący jak ogień i zimny jak lód. Zmienił

kolor z bladej szarości na głęboką czerń, która jakby pochłaniała światło. Ale od tego czasu...

nic się już z nim nie działo. Im bardziej chciałam go jakoś wykorzystać, tym bardziej

przypominał zwykły, pozbawiony magicznej mocy kamień.

Barnaba otrzymał teraz nowe zdanie - miał mnie chronić, na wypadek gdyby żniwiarz, który

mnie zabił, chciał odzyskać swój amulet. Ja wróciłam, na tyle na ile było to możliwe, do

normalnego życia. Najwyraźniej fakt, że udało mi się przejąć amulet i nie zmienić się przy

tym w garść popiołu, był dość niezwykły. A więc i ja byłam kimś niezwykłym. Ale rola

ochroniarza nie zachwycała Barnaby i wiedziałam, że nie mógł się już doczekać chwili, w

której będzie mógł wrócić do swoich zwykłych obowiązków, czyli przede wszystkim do

ratowania ludzkich dusz. Gdybym wreszcie nauczyła się kontaktować z nim w myślach,

mógłby wrócić do swoich zadań. Siedziałabym sobie w domu, w miarę bezpieczna, bo

mogłabym go wezwać, gdyby pojawili się żniwiarze ciemności. Ale się nie udawało.

- Barnaba - powiedziałam znużona - jesteś pewny, że potrafię to zrobić? Nie

jestem żniwiarzem. Może nie umiem czytać w twoich myślach, bo jestem martwa.

Pomyślałeś o tym?

W milczeniu spojrzał na otoczone sosnami jezioro i wzruszył ramionami. Coś w tym geście

powiedziało mi, że pomyślał.

- Spróbuj jeszcze raz - odparł łagodnie. Zacisnęłam palce na amulecie tak mocno, że jego

srebrna oprawa wbiła mi się w skórę. Usiłowałam wyobrazić sobie mojego nauczyciela. Jego

przystojną twarz, swobodny wdzięk, którego brakowało moim szkolnym kolegom, i

zniewalający uśmiech. Nie, nie podkochiwałam się w nim, naprawdę, ale musiałam przyznać,

że wszystkie anioły śmierci, które dotąd widziałam, były bardzo atrakcyjne. Zwłaszcza ten,

który mnie zabił.

Mimo długich nocy, które spędziliśmy na dachu mojego domu, wspólnie ćwicząc, nie

mogłam nic wykrzesać z tego lśniącego czarnego kamienia. Barnaba bywał u nas tak często,

że ojciec uznał go za mojego chłopaka, a moja szefowa z kwiaciarni sądziła, że powinnam go

trochę przyhamować.

Oderwałam się od głazu.

- Przykro mi. Idź i rób swoje. Ja posiedzę i zaczekam na ciebie. Nic mi się tu nie

stanie. - Może po to właśnie mnie tu zaciągnął. Będę bezpieczniejsza tutaj, czekając na

niego, niż kilkadziesiąt kilometrów dalej, sama. Nie byłam tego pewna, ale wydawało mi się,

że Barnaba okłamał swojego przełożonego co do moich postępów, żeby móc wrócić do pracy.

Żniwiarz światła, który kłamie - to się najwyraźniej zdarzało.

Zacisnął wargi.

- Nie. To nie jest dobry pomysł - podszedł i wziął mnie pod ramię. - Chodźmy.

Wyrwałam mu się.

- Co z tego, że nie potrafię wezwać cię w myślach? Jeśli nie chcesz mnie tu

zostawić, pójdę z tobą i postaram się nie przeszkadzać. Jezu, to jest obóz letni.

Co może mi się tu stać?

- Wszystko - odparował, krzywiąc gładką, młodzieńczą twarz.

Ktoś zbliżał się do nas ścieżką. Odsunęłam się od Barnaby.

- Nie będę wchodziła ci w drogę. Nikt nawet się nie dowie, że tu jestem -

upierałam się.

Zmarszczył brwi, jakby zmartwiony.

Ludzie byli coraz bliżej. Zaczęłam się denerwować.

- Daj spokój. Po co tu w ogóle przylecieliśmy, skoro chcesz zaraz wracać do

domu? Wiedziałeś, że w dwadzieścia minut nie nauczę się tego, co ćwiczymy od

czterech miesięcy. Tak naprawdę chcemy tego samego. Już jestem martwa. Co

gorszego może mi się stać?

Spojrzał w stronę hałaśliwej grupki.

- Gdybyś wiedziała, nie spierałabyś się ze mną. Schowaj amulet. Jeden z nich

może być żniwiarzem ciemności.

- Nie boję się - powiedziałam, wkładając amulet pod bluzkę. Ale się bałam. To

niesprawiedliwe: byłam martwa, a i tak łomotało mi serce, spinałam się i oddychałam

szybciej, kiedy coś mnie przestraszyło. Barnaba mówił, że te objawy z czasem znikną, ale na

razie ciągle mnie męczyły i krępowały.

Spuściłam wzrok i zaczekałam, aż grupka trzech dziewcząt i trzech chłopców nas minie.

Wszyscy mieli na sobie koszulki bez rękawów i szorty, a dziewczyny paplały wesoło. Szli w

stronę przystani. Wszystko wyglądało zupełnie normalnie - do czasu, kiedy przesunął się nad

mną jakiś cień i podniosłam głowę.

Czarne skrzydło, pomyślałam. Dla żyjących wyglądały jak kruki, jeśli żyjący w ogóle je

dostrzegali. Cienkie czarne płachty były niemal niedostrzegalne, kiedy patrzyło się na nie z

boku. Widać było tylko dziwną jasną, migoczącą linię. Byli to padlinożercy, żywiący się

duszami ludzi zabranych przez żniwiarzy ciemności i gdyby nie ochrona, jaką zapewniał mi

skradziony amulet, zaraz by mnie obsiadły. Żniwiarze światła zostawali przy duszy zmarłego

i opiekowali się nią do czasu, kiedy mogła bezpiecznie opuścić ziemię.

Spojrzałam na Barnabę. Nie musiałam czytać w jego myślach, by wiedzieć, że ktoś z grupy,

która nas właśnie minęła, miał wkrótce umrzeć. Aby odkryć, o kogo chodzi, musieliśmy

oprzeć się na dość mglistym opisie szefa Barnaby oraz intuicji i zdolności widzenia aury

samego Barnaby.

- Wiesz już, kim jest ofiara? - spytałam. Zgodnie z tym, co mi powiedział, wiek

człowieka zdradzała jego aura, co w pewnym sensie wyjaśniało fakt, że nie udało mu się mnie

ocalić. Był to dzień moich urodzin, a on pracował tylko z siedemnastolatkami. Ja miałam

szesnaście lat aż do chwili, w której samochód zjechał z szosy, i siedemnaście, kiedy

zginęłam.

Barnaba zmrużył oczy, które błysnęły nagle srebrnym blaskiem, jak zawsze, gdy korzystał ze

swojej nadprzyrodzonej mocy. Przerażało mnie to.

- Nie wiem - przyznał. - Wszyscy mają po siedemnaście lat, poza dziewczyną w

czerwonym kostiumie kąpielowym i tym niskim, ciemnowłosym chłopakiem.

- A żniwiarz ciemności? - spytałam. Żadne z nich nie miało amuletu, ale ponieważ te

kamienie mogły przybierać różne postacie, tak naprawdę nic to nie znaczyło. Kolejna rzecz,

której nie udało mi się nauczyć.

Anioł wzruszył ramionami, nie spuszczając wzroku z tamtych.

- Żniwiarz ciemności mógł się jeszcze nie pojawić. Jego, czy też jej, aura będzie

wyglądać jak u każdego siedemnastolatka, tak jak nasze. Nie rozpoznaję wszystkich

żniwiarzy ciemności, więc nie będę wiedział, dopóki nie wyciągnie miecza.

Wyciągnij miecz, wbij go w człowieka, zadanie wykonane. Milutko. Zanim się zorientujesz,

kto stanowi zagrożenie, będzie za późno. Patrzyłam na czarne skrzydła, śmigające nad

przystanią jak mewy. Stojący obok mnie Barnaba poruszył się niespokojnie.

- Chcesz pójść za nimi - domyśliłam się.

- Tak.

Było już za późno, by zlecić to zadanie komuś innemu. Serce, albo raczej jego wspomnienie,

zabiło mi szybciej. Była to pamiątka po czasach, kiedy jeszcze żyłam, z którą mój umysł

chyba nie umiał się rozstać. Chwyciłam Barnabę za ramię.

- Więc zróbmy to.

- Zabieramy się stąd - zaprotestował, ale ruszył w stronę przystani. Schodząc w dół

zbocza, stawialiśmy stopy w idealnie równym rytmie.

- Będę siedziała cicho. Czego tu się bać? - spytałam.

Nasze kroki zabrzmiały głucho na deskach przystani. Barnaba zatrzymał się nagle i pociągnął

mnie za rękę.

- Madison, nie chcę popełnić kolejnego błędu - powiedział, odwracając mnie twarzą do

siebie. - Idziemy stąd. Natychmiast.

Spojrzałam ponad jego ramieniem, mrużąc oczy z powodu ostrego światła i wiatru.

Zadrżałam, widząc, jak jedno z tych cienkich, smoliście czarnych skrzydeł, przysiadło na

słupku - i czekało. Nieświadoma tego grupka sprzeczała się z dozorcą przystani. Jeśli sobie

pójdziemy, ktoś umrze. Postanowiłam, że się stąd nie ruszę. Już otworzyłam usta, by

przekonać do tego Barnabę, kiedy z budki dozorcy ktoś zawołał do nas:

- Hej, jesteście zajęci?

Barnaba drgnął, a ja odwróciłam się z uśmiechem.

- A co tam macie?! - odkrzyknęłam, czując, jak serce zaczyna mi bić coraz szybciej.

- Narty wodne - odparł niski, ciemnowłosy chłopak, podnosząc je do góry. - Nie możemy

wynająć dwóch łódek, bo brakuje nam dwóch osób. Chcecie popłynąć z nami?

Przeszył mnie dreszcz.

- Jasne! - zawołałam, zamykając sprawę. Barnaba tego chciał. Ja tego chciałam. Więc

zrobimy to.

- Madison... - zaczął Barnaba, ale wszyscy z entuzjazmem ładowali się już do łódek.

Pociągnęłam go za sobą, przyglądając się twarzom naszych nowych znajomych. Szukałam

takiej, która nie pasuje do reszty.

- Na której łodzi jest ofiara? - spytałam. - Ja wsiądę do tej drugiej.

Zacisnął zęby.

- To nie jest takie proste. To jest sztuka, a nie zarządzanie kadrami.

- W takim razie odgadnij! - prosiłam. - O rany, nawet jeśli wsiądziemy na dwie

różne łodzie, jak daleko od siebie będziemy... kilkanaście metrów? To nic

wielkiego. Po prostu cię zawołam, dobrze?

Zawahał się, a ja spojrzałam z ukosa na jego twarz. Widziałam, że bił się z myślami. Kiepski

pomysł czy nie, stawką było czyjeś życie. Za moimi plecami czarne skrzydło zerwało się do

lotu.

Barnaba wziął głęboki oddech, żeby coś powiedzieć, ale w tej samej chwili podszedł do nas

chłopak w szarych spodenkach. W rękach trzymał linę. Uśmiechnął się do nas.

- Jestem Bill - przedstawił się, wyciągając rękę. Spojrzałam na Barnabę i ujęłam dłoń

chłopaka.

- Madison - powiedziałam nieśmiało. Domyśliłam się, że nie mógł być żniwiarzem.

Wyglądał zbyt przeciętnie.

Mój nauczyciel wymamrotał swoje imię, a Bill zmierzył go wzrokiem.

- Czy któreś z was umie prowadzić motorówkę? -spytał.

- Ja umiem - powiedziałam, zanim Barnaba zdążył wymyślić jakąś wymówkę, która

pozwoliłaby nam się stąd zmyć. - Ale nigdy nie ciągnęłam nikogo na nartach. Wolę się

przyglądać. - Zerknęłam na Barnabę. Ostatnie zdanie było przeznaczone dla niego.

- Świetnie! - Bill uśmiechnął się zaczepnie. -Chcesz płynąć ze mną? Będziesz mogła

przyglądać się mnie.

Flirtował ze mną. Uśmiechnęłam się szeroko. Od tak dawna byłam skazana tylko na

towarzystwo żniwiarza, że zapomniałam już, że flirt to taka fajna, taka normalna rzecz. A on

flirtował ze mną, nie z dziewczyną, która właśnie zdjęła wszystko poza żółtym bikini, żeby

pokazać zgrabny tyłek, ani z niesamowitą długowłosą brunetką ubraną w szorty i kolorową

koszulkę.

- Dobra - odparłam i ruszyłam za nim, ale ostre szarpnięcie osadziło mnie w miejscu.

- Hej - odezwał się Barnaba, jego oczy znowu zalśniły srebrzystym blaskiem, co zazwyczaj

mnie przerażało. - Zróbmy tak: dziewczyny na jednej łódce, chłopaki na drugiej.

- Super! - ucieszyła się dziewczyna w bikini, najwyraźniej nie zauważając metalicznego

blasku jego tęczówek, choć patrzyła prosto na niego. - My weźmiemy tę niebieską.

Wysunęłam ramię z uścisku Barnaby, trochę zaniepokojona, że widzę coś, czego nie widzą

żyjący. Chyba nawet mój nauczyciel nie domyślał się, że mogę to zobaczyć. Zrobił się zgiełk,

kiedy wszyscy zaczęli się przesiadać. Łodzie zakołysały się, odrzucono liny. Byłam jeszcze

na pomoście, przyciągnęłam Barnabę bliżej i szepnęłam mu do ucha:

- Bill nie jest żniwiarzem, prawda?

- Nie - odszepnął. - Ale widzę wokół niego jakąś mgłę. Może być ofiarą.

Kiwnęłam głową, a Barnaba odwrócił się, żeby porozmawiać z chłopakiem w błękitnej

koszuli, który stanął władczo za sterem czerwonej motorówki. Przywitałam się z

dziewczynami i wskoczyłam do małej niebieskiej łodzi. Barnaba wyraźnie chciał być bliżej

ofiary. Spojrzałam w stronę Billa, zastanawiając się, czy naprawdę dostrzegam wokół niego

ciemną mgiełkę, czy to tylko moja wyobraźnia.

A potem nagle wszyscy byliśmy już na wodzie i pędziliśmy przez niewielkie jezioro.

Dziewczyna w jednoczęściowym czerwonym kostiumie kąpielowym sunęła na nartach za

naszą łodzią. Bill za drugą. Rytmiczny plusk i szum fal były jak znajoma piękna muzyka.

Czułam na ramionach ciepło słońca, łagodzone przez wiatr, który zwiewał mi włosy na twarz.

Czarne skrzydła krążyły, zaskoczone, nad przystanią, ale największe z nich już zaczynały nas

gonić. Z rosnącym niepokojem odwróciłam się w stronę chłopaka na nartach.

Wyglądało na to, że Bill wie, co robi, podobnie jak dziewczyna za naszą motorówką. Jeśli

żadne z nich nie było żniwiarzem ciemności, i nie był nim także chłopak w szarych

spodenkach, to zostały jeszcze trzy podejrzane osoby, a dwie z nich siedziały w mojej łodzi.

Chciałam dotknąć czarnego kamienia na szyi, powstrzymałam się jednak. Miałam nadzieję,

że Barnaba nie wsadził mnie do niewłaściwej łodzi. Dziewczyna w bikini miała naszyjnik.

- Dobrze jeździsz na tych nartach?! - krzyknęłam do niej. Chciałam, żeby coś

powiedziała.

Odwróciła się i uśmiechnęła, przytrzymując ręką długie jasne włosy.

- Nieźle - odparła, pochylając się ku mnie, by nie zagłuszył jej odgłos silnika. - Myślisz, że

niedługo się przewróci? Umieram z niecierpliwości, żeby się już przejechać.

Uśmiech zamarł mi na ustach. Miałam nadzieję, że nie przepowiedziała właśnie swojej

przyszłości.

- Może. Niedługo będzie uskok.

- Ib może wtedy. - Dziewczyna spojrzała na fioletowe końce moich włosów, a potem

opuściła wzrok na czaszki i skrzyżowane piszczele na moich tenisówkach, i uśmiechnęła się

lekko. - Jestem Susan. Szczep Chippewa.

- Madison - powiedziałam, przytrzymując się mocno burty chybotliwej łódki. Nie dało się

rozmawiać przy takim wietrze. - Susan przyglądała się dziewczynie na nartach, a ja

spojrzałam na tę za sterem.

Była drobna i miała burzę czarnych włosów, długich i gęstych Powiewające kosmyki

odsłaniały małe uszy i wysokie kości policzkowe. Patrzyła przed siebie z wyrazem całkowitej

obojętności na twarzy. Miała szerokie ramiona i szczupłe ciało, więc wydawała się równie

sprawna, jak atrakcyjna. Kolory jej hawajskiej koszulki aż kłuły w oczy. Pożałowałam, że ja

też nie wzięłam okularów przeciwsłonecznych.

Spojrzałam ponad wodą na czerwoną motorówkę, płynącą jakieś czterdzieści metrów za

nami. Barnaba rozmawiał z chłopakiem w niebieskiej koszuli. Wiatr zmienił kierunek, łódź

podskoczyła i Susan pochyliła się do przodu. Jej długie włosy musnęły moją twarz, zanim

zdążyła znowu je chwycić. Czarne skrzydła zaczęły nas doganiać. Wszystkie.

- Na długo tu przyjechałaś? - zapytała.

- Eee, na krótko - wymamrotałam zgodnie z prawdą. - U mnie szkoła zaczyna się za

dwa tygodnie.

Susan kiwnęła głową.

- To tak jak u nas.

Poruszyłam się nerwowo na plastikowej ławeczce. Miałam się nie mieszać, ale po prostu nie

mogłam oderwać oczu od dziewczyny za sterem. Żaden śmiertelnik nie mógł być aż tak

piękny. Gdybym miała dość odwagi, by do niej zagadać, może okazałoby się, że wcale nie

jest śmiertelnikiem. I co wtedy, Madison? - pomyślałam, coraz bardziej zaniepokojona. Nie

mogłam powiedzieć o tym Barnabie. Może pomysł, żebyśmy się rozdzielili, nie był wcale taki

dobry.

- Rodzice mnie tu wysłali - powiedziała Susan, odwracając moją uwagę od pięknej

brunetki. - Musiałam zostawić pracę i wszystko - dodała, przewracając oczami. -

Straciłam miesięczną pensję. Pracuję w gazecie i ojciec stwierdził, że nie chce,

żebym przez całe lato patrzyła w ekran komputera. Ciągle im się wydaje, że

jestem dzieckiem.

Kiwnęłam głową i zamarłam na widok czarnego skrzydła, mniej więcej wielkości latawca,

które wśliznęło się nagle między motorówki z taką łatwością, jakby stały w miejscu.

Stłumiłam drżenie i spojrzałam w stronę Barnaby; widziałam, jak zmarszczył brwi. Sunąc nad

wodą i zanurzając się od czasu do czasu pod jej powierzchnię, czarne skrzydła zbliżały się

coraz bardziej. Zamarłam.

Susan wstała, chwiejnie przeszła na dziób łodzi i wystawiła twarz do wiatru. Przerażona,

puściłam czarny, gładki amulet i chwyciłam się za brzuch. Naszły mnie mdłości, ale ich

przyczyną nie była choroba morska, lecz świadomość tego, co się zaraz stanie. Jeśli tym

razem Barnaba nie wykaże więcej przytomności umysłu niż w moim przypadku, ktoś wkrótce

zginie. Mnie się to przydarzyło - no, przynajmniej połowicznie - a przebudzenie w kostnicy

nie należało do przyjemności.

Przeniosłam wzrok z narciarza na Barnabę. Czerwona motorówka była coraz bliżej; zaraz

miał nastąpić uskok. Mój nauczyciel, z rozwianymi włosami, stał na szeroko rozstawionych

nogach i rozmawiał z chłopakiem za sterem. Niczym nie różnił się od beztroskiego nastolatka,

którego zamierzał ocalić. Jakby wyczuł na sobie mój wzrok, spojrzał w moim kierunku.

Nasze oczy spotkały się na moment. Między nami czarne skrzydło dało nura pod wodę.

Gnojek. Wyraźnie nabrały śmiałości. Już prawie nadszedł czas.

- Hej! - zawołała Susan, spoglądając tam, gdzie właśnie znikło czarne skrzydło. -

Widziałaś? - spytała, szeroko otwierając oczy. - To wyglądało jak płaszczka. Nie

wiedziałam, że płaszczki żyją w słodkiej wodzie.

Bo w ogóle nie żyją w tej rzeczywistości, pomyślałam, błądząc wzrokiem po linii horyzontu.

Czarne skrzydła były wszędzie, nad łodziami i w wodzie pod nimi.

Susan chwyciła burtę obiema rękami i patrzyła w wodę. Z pewnością nie widziała nawet

połowy tego, co tam było, coś jednak dostrzegła. Moje niby-serce przyspieszyło. Im bardziej

byłam zdenerwowana, tym bardziej mój umysł polegał na wspomnieniach z czasów, kiedy

jeszcze żyłam. Wiedziałam, że zaraz coś się wydarzy, ale nie miałam pojęcia, co robić. A jeśli

ta brunetka była żniwiarką ciemności?

W napięciu słuchałam szumu wody, kiedy zbliżaliśmy się do uskoku. Nasza narciarka

oderwała się od powierzchni, wydając w powietrzu wojowniczy okrzyk. Lądując, straciła

równowagę, ale wpadła do wody z wdziękiem, jakby wiedziała, co robi.

Bill, który skoczył kilka sekund później, stchórzył w ostatniej chwili. Czubek jego narty

zahaczył o uskok. Jęknęłam bezsilnie, widząc, jak. obróciło go w powietrzu. Żniwiarze

ciemności lubili wykorzystywać wypadki, uśmiercając ranne osoby, by ukryć swoją

ingerencję. Barnaba miał rację. Ofiara - a więc i żniwiarz - musiała być na jego łodzi.

- Zawróćcie! - zawołałam. - Bill uderzył w uskok.

Nasza łódź skręciła i Susan chwyciła reling.

- O Boże! - krzyknęła. - Stało mu się coś?

Nic mu nie będzie, pomyślałam, o ile mój przyjaciel dotrze do niego pierwszy. Spojrzałam na

dziewczynę za sterem, która zaczęła zawracać, błagając ją w myślach, by się pośpieszyła.

Teraz widziałam jej oczy ponad krawędzią ciemnych okularów Niebieskie, zauważyłam, a

potem ogarnął mnie zimny strach. W ułamku sekundy nabrały srebrnego, metalicznego

połysku, a dziewczyna uśmiechnęła się z satysfakcją. Była żniwiarzem. Była żniwiarką

ciemności, a Barnaba był na niewłaściwej motorówce. Cholera, wiedziałam, że była zbyt

piękna jak na człowieka.

Spłoszona, spuściłam wzrok, zanim zdążyła się zorientować, że wiem. Przeszłam na tył łodzi

i objęłam się ramionami. Zwolniliśmy. Nasza narciarka płynęła już w stronę Billa, ale

Barnaba wskoczył do wody i wiedziałam, że dotrze do niego pierwszy. Susan stanęła obok

mnie. On tymczasem objął Billa ramieniem i zaczął ciągnąć go w stronę mojej łodzi. Teraz

byłam już naprawdę przerażona. Barnaba nie wiedział, że żniwiarka ciemności jest ze mną.

Holował ofiarę prosto do niej! Do diabła, dlaczego upierałam się, żeby to zrobić, skoro nie

potrafiłam nawet skontaktować się z moim nauczycielem!

Motorówki zbliżyły się do siebie, odgłosy silników przycichły, a potem całkiem umilkły.

Wszyscy stali przy burtach, krzycząc głośno. Usiłowałam zwrócić na siebie uwagę Barnaby w

taki sposób, by żniwiarka nie zorientowała się, że ją rozpoznałam - cały czas miałam ją na

oku. Barnaba nawet nie spojrzał w moją stronę.

Wszyscy wyciągnęli ręce do Billa. Był przytomny, ale rana na głowie krwawiła. Nade mną

mignęło jedno z czarnych skrzydeł. Zadrżałam. Stojąca tuż za mną Susan także zadrżała; nie

widziała ich, ale najwyraźniej czuła ich obecność.

- Podnieście go - szepnęłam. Czarne skrzydła, śmigające tuż pod powierzchnią, wyglądały

jak rekiny. -Wyciągnijcie go z wody.

Na tej łodzi nie było jednak wcale bezpieczniej. Rzuciłam się między żniwiarkę ciemności a

Billa, którego właśnie wciągano na pokład. Woda chlusnęła na zielony plastikowy dywanik.

Żniwiarka musiała wiedzieć, że jest tu ktoś, kto spróbuje ją powstrzymać, choć przypuszczała

pewnie, że to Barnaba, bo to on skoczył na ratunek.

- Nic mu nie jest? - spytała Susan, kiedy motorówki zetknęły się ze sobą i kierowca

czerwonej rzucił linę, by związać je razem. Susan uklękła w wąskim przejściu przed tylną

ławką i wyjęła ręcznik ze swojej torby.

- Krwawisz. Przyłóż to sobie do głowy - powiedziała, a Bill spojrzał na nią i zamrugał.

Barnaba przykucnął obok Billa. Nie patrzył na mnie, więc powoli, z mocno bijącym sercem

zaczęłam przesuwać się w stronę niebezpiecznej piękności w hawajskiej koszulce, pachnącej

lekko piórami i słodkimi, mocnymi perfumami. Nie rozpozna mnie, nic mi się nie stanie,

próbowałam przekonać samą siebie. Ale kiedy Barnaba wstał i zaczął szykować się do skoku

na drugą łódź, puściły mi nerwy.

- Barnaba! - krzyknęłam przerażona i znieruchomiałam, bardziej wyczuwając niż słysząc

świst miecza w powietrzu.

Gwałtownie odwróciłam głowę. Żniwiarka ciemności, śliczna czarnowłosa dziewczyna, stała

na szeroko rozstawionych nogach. Cała jej postać i obnażony miecz cudownie lśniły w

słońcu. Miecz miał w rękojeści fioletowy kamień, taki sam, jaki ona miała na szyi. Widziałam

go teraz wyraźnie. Oba kamienie emanowały intensywnym blaskiem. Ale żniwiarka nie

patrzyła na Billa. Patrzyła na Susan.

- Nie! - krzyknęłam, spanikowana. Słońce błysnęło na ostrzu miecza. Niewiele myśląc,

rzuciłam się do przodu i uderzyłam Susan ramieniem. Zachwiała się i upadła tuż obok Billa.

Runęłam na kolana, boleśnie uderzając nimi o pokład. Podniosłam wzrok, ale oślepił mnie

błysk słońca obitego od miecza. Zaraz potem ostrze przeszło przeze mnie - towarzyszyło

temu takie uczucie, jakby przez moją duszę przeleciało pióro.

Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, choć wiatr nadal wiał, a łódź nadal kołysała się na

falach. Ludzie na drugiej motorówce ocknęli się i zaczęli krzyczeć. Nie zwracając na nich

uwagi, żniwiarka ciemności patrzyła na mnie z rozchylonymi ustami. Powoli zaczynało do

niej docierać, że usiłowała zabić niewłaściwą osobę.

- Na serafinów... - szepnęła, podczas gdy podniecone, pełne przerażenia głosy innych

przybierały na sile.

- Cholera, Madison! - przekrzyczał ich Barnaba. -Mówiłaś, że będziesz tylko obserwować.

Ciągle klęcząc przed żniwiarką, położyłam dłoń na brzuchu i przypomniałam sobie to

straszne uczucie, które pojawiło się, kiedy siedziałam w przewróconym samochodzie,

przerażona, ale żywa. I ten niewyobrażalny strach, który mnie ogarnął, kiedy żniwiarz

ciemności wyjął swój miecz z gniewną miną. Nie zginęłam w wypadku, musiał więc mnie

zabić swoim mieczem.

- Uch, chybiłaś - powiedziałam, przeganiając wspomnienia.

Susan podniosła się z trudem. Miecz znikł, wtapiając się z powrotem w kamień na szyi

ciemnowłosej dziewczyny, która spojrzała na amulet na mojej piersi. Kiedy się przewróciłam,

wysunął się zza koszulki. Otworzyła usta.

- Kamień Kairosa! - krzyknęła. - Ty masz amulet Kairosa? Skąd? On jest... - Zawahała

się, spoglądając na mnie w osłupieniu. - Kim ty jesteś?

A kim, do diabła, jest Kairos? Żniwiarz ciemności, który mnie zabił, miał na imię Seth.

Oblizałam wargi i wstałam, omal nie następując przy tym na Billa.

- Madison - odparłam odważnie, śmiertelnie przerażona. - Zabrałam ten amulet, zgadza

się. Zmiataj stąd, bo twój też zabiorę.

Blefowałam, ale na twarzy żniwiarki zaskoczenie ustąpiło miejsca determinacji.

- Jeśli masz amulet Kairosa, on zapewne chciałby go odzyskać - powiedziała

dziewczyna, wyciągając smukłą dłoń.

- Madison, odsuń się od niej! - krzyknął Barnaba. Przestraszona, cofnęłam się, potknęłam

o Billa i wylądowałam na długiej ławce z tyłu łodzi. Żniwiarka ruszyła za mną, marszcząc

groźnie brwi. Jasne, nie mogła mnie zabić, ale mogła mnie obezwładnić.

Wszyscy zaczęli krzyczeć, a między nami nagle wyrosła jakaś postać. Był to Barnaba.

Patrzyłam na niego z otwartymi ustami, kiedy stanął między mną a żniwiarką ciemności w

swoich absolutnie zwyczajnych dżinsach i podkoszulku, ciemny i ociekający wodą. Jego

postawa budziła respekt, wyglądał jak wojownik.

- Nie dostaniesz jej - oznajmił, patrząc na żniwiarkę spod mokrych, opadających na czoło

loków.

- Ona ma amulet Kairosa - odparła. Fioletowy amulet zamigotał i w jej dłoni znowu

pojawił się miecz. - Więc należy do nas.

Należę do nich? Co ona chciała przez to powiedzieć? Skuliłam się na twardych poduszkach, ale mój

opiekun także miał już w dłoni miecz, stworzony mocą jego amuletu i jarzący się

pomarańczowym światłem. Miecze uderzyły o siebie ze szczękiem, który przeszedł w głuchy

odgłos przypominający grzmot. Przerażeni ludzie zaczęli się cofać, by zejść walczącym z

drogi.

Barnaba natarł szybko i zamierzył się na przeciwniczkę. W powietrze trysnęły fioletowe i

pomarańczowe iskry. Miecz, wybity z dłoni żniwiarki ciemności, poszybował łukiem w

powietrzu, po czym z miękkim pluskiem wpadł do wody.

Zaskoczona żniwiarka pochyliła się do przodu i chwyciła za nadgarstek, jakby została

raniona. Amulet na jej szyi pociemniał, tak jak i jej twarz. Ktoś zaklął pod nosem.

- Wycofaj się - powiedział Barnaba. - Słyszałem o tobie, Nakita, i wiem, że to nie

jest twoja strefa. Nie próbuj atakować w mojej strefie, bo nigdy nie wygrasz.

Nakita zmrużyła oczy. Z zaciśniętymi zębami spojrzała na Susan, a potem na mnie.

- Coś tu jest nie tak. Wiesz o tym. Słyszę to w pieśni serafinów - odparła.

Mój żniwiarz wyzywająco podniósł głowę. Nakita wskoczyła do jeziora, by odzyskać swój

miecz.

Mijały sekundy. Nie wyłamała się spod powierzchni wody, jednak jeśli była taka jak Barnaba,

to nie musiała oddychać i mogła się już nie pojawić.

Chłopak w niebieskiej koszuli pobiegł na koniec łodzi i spojrzał w dół.

- Widzieliście to? - spytał, odwracając się do nas z szeroko otwartymi oczami. -

Widzieliście to, do cholery?

Barnaba wziął głęboki oddech, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem zmienił zdanie i

wypuścił powietrze. Przestał wyglądać jak wojownik. Spojrzeliśmy sobie w oczy. W jego

źrenicach, które nie błyszczały już srebrno, dostrzegłam zatroskanie. Poruszyłam się

niespokojnie.

- Wepchnęliście ją do wody? - spytała nagle Susan, leżąca w kącie pokładu.

Ech. Trochę trudno będzie to wytłumaczyć. Barnaba skrzywił się, zacisnął palce na swoim

amulecie i powiedział spokojnie:

- Kogo?

Bill patrzył w niebo, wodząc oczami za odlatującymi czarnymi skrzydłami.

Susan patrzyła na nas zdezorientowana.

- Była tu dziewczyna - powiedziała, siadając. -Miała czarne włosy. - Spojrzała na Billa. -

I nóż. Bo to był nóż, prawda? Widziałeś go chyba?

Bill oderwał ręcznik od czoła i spojrzał na plamę krwi.

- Widziałem.

Barnaba pewnym krokiem przeszedł przez łódź i przykląkł obok Billa.

- Ja nic nie widziałem. - Ciągle trzymając w dłoni amulet, spojrzał w oczy Billowi, który

znowu przyłożył ręcznik do rany. - Mocno uderzyłeś się w głowę. Dobrze się czujesz?

Ile widzisz palców?

Bill nie odpowiedział, a ja spojrzałam na jezioro, unikając wzroku Barnaby. Jego oczy znowu

błyszczały metalicznie; pomyślałam, że lepiej teraz na niego nie patrzeć.

- Bill uderzył się w głowę - powiedział spokojnie. - Musimy wrócić do przystani, żeby

ktoś mógł to obejrzeć.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki strach i zamieszanie zmieniły się w troskę.

Wszyscy zaczęli zajmować swoje miejsca na łodziach. Poczułam, że drżą mi kolana. Barnaba

zapuścił silnik; kiedy jego szum przybrał na sile, nachyliłam się do jego ucha.

- Nie będą pamiętali? - spytałam. Nie wiedziałam, że umiał zmieniać wspomnienia.

Odsunął się od kierownicy.

- Ty prowadź - powiedział krótko. Położył mi dłoń na ramieniu i wepchnął mnie na

siedzenie. - Pośpiesz się, zanim ktoś sobie przypomni, że wcześniej robił to ktoś

inny.

Wydawał się poirytowany, więc chwyciłam kierownicę. Jasne, że potrafię poprowadzić tę

głupią łódź. Dorastałam we Florida Keys i umiałam prowadzić motorówki, zanim nauczyłam

się jeździć na rowerze.

Barnaba zebrał narty i mokre liny, a ja powoli ruszyłam. Pierwsza łódź wystartowała chwilę

wcześniej. Ruszyłam jej śladem, żeby ułatwić sobie zadanie. Susan rozmawiała przez telefon

komórkowy, krzycząc:

- Uderzył się w głowę na uskoku! Camp Hidden Lake. Ten z dużym czerwonym

kajakiem nad drogą. Płyniemy do przystani. Jest przytomny, ale może trzeba

będzie założyć szwy.

Dodałam gazu i oparłam plecy o fotel. Miejsce, .którego wcześniej dotykał żniwiarz, było

zaskakująco chłodne. Czarne skrzydła znikły, z wyjątkiem jednego, które wzlatywało jeszcze

nad krawędzią jeziora. Udało się zapobiec czyjejś śmierci, ale mój towarzysz nie był

zadowolony.

Susan zamknęła telefon komórkowy i kołysząc się z boku na bok, podeszła do Billa.

- Hej! - zawołała, starając się przekrzyczeć warkot silnika, i usiadła obok. - Wezwałam

karetkę. Jak się czujesz?

Bill miał zaczerwienione policzki i sprawiał wrażenie zdezorientowanego.

- Gdzie jest ta dziewczyna z mieczem? - spytał. Spojrzałam na Barnabę, który zakręcił

palcem przy skroni, jakby chciał powiedzieć: „Zwariował!"

- Spokojnie - powiedziała Susan ciszej, ale i tak prawie krzycząc. - Zaraz będziemy na

miejscu.

Kierowałam się ku światłom stojącej na brzegu karetki. Po chwili zwolniłam, bo zbliżyliśmy

się do przystani. Zebrali się tam ludzie - miałam nadzieję, że Barnaba zorganizuje jakoś nasze

zniknięcie, zanim ktoś zwróci na nas uwagę.

- Gdzie jest ta dziewczyna z mieczem? - spytał znowu Bill. Mój opiekun podszedł i

usiadł po jego drugiej stronie.

- Nie ma żadnej dziewczyny z mieczem - odparł stanowczo.

- Widziałem ją - upierał się Bill. - Miała czarne włosy. Ty też miałeś miecz. Gdzie on

jest?

Odwróciłam się i Barnaba spojrzał na mnie ze znużeniem. Poczułam się tak, jakbym

naprawdę nabroiła. Jakby przez moją niezdarność musiał teraz zmieniać ludziom

wspomnienia.

- Postaraj się uspokoić, Bill - powiedział. - Mocno uderzyłeś się w głowę.

Zacisnęłam palce na sterze, zastanawiając się, czy to uraz głowy sprawił, że Bill był mniej

podatny na manipulacje pamięci. Czy rzeczywiście aż tak namiesza-łam? Jezu, w końcu tylko

pchnęłam Susan, żeby odsunąć ją od żniwiarki. Nie mogłam przecież stać z boku i pozwolić

jej zginąć. Susan była tego wszystkiego zupełnie nieświadoma. Żyła. Spokojnie dożyje

starości i zapewne dokona czegoś wielkiego, bo inaczej nie zwróciłaby na siebie uwagi

żniwiarzy ciemności.

Rozluźniłam się trochę i odsunęłam z czoła kosmyk wilgotnych włosów. Byłam zadowolona

z tego, że interweniowałam i nic, co mógł powiedzieć Barnaba, nie przekonałoby mnie, że

zrobiłam coś niewłaściwego. Jednocześnie czułam się trochę głupio. Po dwóch latach

ćwiczenia różnych sztuk walki potrafiłam tylko odepchnąć dziewczynę na bok.

Żniwiarz zostawił Billa i Susan na ławce i usiadł obok mnie.

- Wezwałem anioła stróża - powiedział, nachylając się tak blisko, że poczułam zapach

słoneczników o zmierzchu. - Susan nic się nie stanie.

- Ib dobrze. - Zwolniłam bardziej, bo przybijaliśmy do brzegu, ale nie spuszczałam wzroku

z Barnaby. - Nie było tak źle, co?

Odchylił się do tyłu i prychnął:

- Nie masz pojęcia, jak bardzo nabroiłaś. Święci cię chronią, Madison. Pięć osób

widziało, jak przeszył cię jej miecz. Dla pięciu osób muszę wymyślić alternatywną

wersję wydarzeń, którą zapamiętają. Nie powinienem był cię tu zabierać.

Wiedziałem, że to nie jest bezpieczne.

Zacisnęłam zęby, patrząc na tłum ludzi na brzegu.

- Uratowałam Susan życie. Czy nie o to chodziło?

- Zostałaś rozpoznana przez żniwiarza ciemności - powiedział ponuro. - Mówiłaś, że

będziesz tylko obserwować, a potem... dałaś się rozpoznać! Oni znają teraz

rezonans twojego amuletu. Mogą go szukać. Mogą cię odnaleźć.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować. Żniwiarze mieli rezonans swoich amuletów; ludzie

mieli aury. Jedno i drugie wystarczało, by ich rozpoznać, bez względu na to, jak daleko się

znajdowali, mniej więcej tak samo jak odciski palców albo zdjęcia.

- Chcesz powiedzieć, że miałam pozwolić jej zginąć, Barney? - spytałam z goryczą,

wiedząc, jak nie znosił tego przezwiska. - Tylko po to, żeby nikt mnie nie rozpoznał?

Wezwij Rona. On może zmienić rezonans mojego amuletu. Już kiedyś to zrobił.

Skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył brwi. Miałam rację, i on o tym wiedział.

- Chyba będę musiał to zrobić, no nie? - odparł, zupełnie jak jakiś siedemnastolatek,

którego udawał. -Nie miałem takich problemów od trzystu lat, pomijając twój

przypadek, rzecz jasna. Teraz trzeba zmienić też rezonans mojego amuletu.

Skwaszony, odwrócił głowę i wbił wzrok w dal. Nadąsany anioł. Urocze.

Im dłużej o tym wszystkim myślałam, tym gorzej się czułam. Wyglądało na to, że odkąd się

poznaliśmy, ciągle mieszałam mu w życiu. Miałam do tego wyjątkowy talent. Teraz Barnaba

musiał wezwać swojego szefa, żeby naprawił sytuację, a wiedziałam, że nie lubił przyznawać

się do pomyłek.

- Dopóki rezonans nie zostanie zmieniony, jesteśmy w niebezpieczeństwie, mogą

nas z łatwością znaleźć - mruknął.

Wystraszona, rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu czarnych skrzydeł, ale już ich nie

było. Wiatr ustał i w gładkiej powierzchni wody odbijały się rosnase nad jeziorem drzewa.

Zgasiłam silnik.

- Powiedziałam już, że jest mi przykro - powtórzyłam, a on oderwał wzrok od migających

świateł karetki.

W cieniu jego brązowe oczy wydawały się niemal czarne. Miałam wrażenie, że patrzę w nie

po raz pierwszy i odkrywam w ich głębi coś, czego wcześniej nie widziałam.

- Nie wiesz mnóstwa rzeczy - stwierdził, kiedy wpłynęliśmy do doku, tuż za pierwszą

motorówką. -Może nareszcie przyjmiesz to do wiadomości.

Susan zaczęła przywiązywać odbijacze, a Barnaba wyszedł na dziób, by rzucić cumę.

Sanitariusze czekali na brzegu z noszami; wyraźnie im ulżyło, kiedy Bill zawołał, że nic mu

nie jest. Wszyscy wydawali się gotowi do działania. Skuliłam się na widok mężczyzny w jaskrawej

koszulce polo. To musiał być kierownik obozu; równie dobrze mógł mieć to

wypisane na plakietce na piersi. Wiedziałam, że musimy się jak najszybciej zmyć.

Łodzie opustoszały wśród rozmów, pokrzykiwań i pytań, na które Susan zaczęła szybko i

głośno odpowiadać. Była wyraźnie w swoim żywiole. Wstałam, gotowa wracać do domu, ale

Barnaba nie mógł tak po prostu odlecieć na oczach tych wszystkich ludzi. Wyszedł na brzeg,

a ja niepewnie poszłam za nim.

- Nie spuszczaj oka z dziewczyny - polecił, kiedy zaczęłam się niespokojnie wiercić. -

Muszę znaleźć jakieś spokojne miejsce, żeby anioł stróż mógł mnie znaleźć.

Raczej nie będą znowu próbowali jej załatwić, ale to możliwe. Zwłaszcza jeśli się

dowiedzą, że ty tu jesteś. Nic nie rób, jak pokaże się tu jakiś żniwiarz, dobrze?

Po prostu mnie zawołaj. Dasz radę to zrobić?

Speszona, kiwnęłam głową, a on wszedł w tłum. Poszłam za nim powoli, by poszukać

jakiegoś ustronnego miejsca w pobliżu karetki. Moje serce znowu przestało bić. Nareszcie.

Barnaba uważał, że to zabawne, więc jeszcze bardziej mnie to krępowało. Zawsze też

wciągałam powietrze, którego wcale nie potrzebowałam. Susan stała kilkanaście metrów

dalej, z innymi dziewczynami i kierownikiem obozu. Dziwne uczucie - chciałam być blisko,

ale bałam się do nich dołączyć.

Historia Susan wywołała pełne zdumienia i strachu okrzyki, a ja z zadowoleniem

zauważyłam, że nie było w niej nic o pojedynkach na miecze i pięknych dziewczynach

znikających w jeziorze. W nocy, kiedy zaśnie, wspomnienia mogą wrócić. Na twarzy ojca

widywałam często wyraz niepokoju i zaczynałam się zastanawiać, czy pamiętał kostnicę.

Kiedy ja podprowadzałam amulet mojemu zabójcy, on odebrał telefon i dowiedział się, że nie

żyję. Widok taty siedzącego samotnie w moim pokoju i przeglądającego moje rzeczy, zanim

dowiedział się, że jednak przeżyłam, złamał mi serce. A jego radość, kiedy zobaczył, że

oddycham? Nigdy wcześniej nikt tak mocno mnie nie ściskał. Jego wspomnienia zostały

zmienione, a jednak... czasami wydawało mi się, że pamiętał, jak było naprawdę.

Barnaba usiadł na czerwonym piknikowym stoliku pod kępą sosen. Przed nim unosiła się

mglista kula światła wielkości piłki tenisowej, o niewyraźnych brzegach. Wyglądała

dokładnie tak jak plamy światła na niektórych zdjęciach robionych pod słońce. Niektórzy

uważali, że to duchy. Może jednak były to anioły stróże, widoczne tylko w szczególnym

świetle, a w dodatku tylko na zdjęciu?

- I wtedy właśnie wpadł do wody - powiedziała Susan i urwała, jakby zapomniała, co

wydarzyło się później. Odwróciłam się szybko, w obawie, że mnie zauważy i poprosi o

pomoc. Wspomniała na łodzi, że pracuje w jakiejś gazecie - może to właśnie jej przyszła

kariera dziennikarska była powodem, dla którego stała się celem żniwiarzy ciemności. Może

miała dokonać później czegoś, czego nie przewidywał wielki plan przeznaczenia? O to

właśnie chodziło w tej grze. Dlatego ja zostałam zabita. Nie miałam pojęcia, jakiej Wielkiej

rzeczy miałam dokonać, a teraz, kiedy byłam martwa, pewnie już nigdy się nie dowiem.

Założyłam ręce na piersi, oparłam się o gruby, szorstki pień i przysięgłam sobie, że nigdy nie

będę żałowała, iż uratowałam Susan życie.

Barnaba wstał i ruszył przez tłum. Już za nim sunęła mała świetlista kula. Przyjaciółki Susan

zauważyły go i umilkły, chichocząc. Udał, że nie zwrócił na to uwagi, uśmiechnął się i

uścisnął dłoń Susan. Wtedy, zupełnie jakby na umówiony znak, świetlista kula zajęła miejsce

za jej plecami. Susan miała już swojego anioła stróża; była bezpieczna. Rozluźniłam się

trochę.

- Dzięki, że rozmawiałaś z nim przez całą powrotną drogę - powiedział Barnaba,

odrzucając do tyłu wilgotne włosy swobodnym, nonszalanckim gestem. Któraś z dziewczyn

westchnęła. - Powinnaś pojechać z nim do szpitala. Nie wolno mu zasnąć przez całą

noc, na wypadek gdyby to był wstrząs mózgu.

Susan zarumieniła się lekko.

- Jasne. Tak. Myślisz, że mi pozwolą? - Odwróciła się do kierownika. - Mogę

pojechać?

Odpowiedział jej chór zapewnień, że może, i Susan, uśmiechnąwszy się na pożegnanie,

pobiegła do karetki. Świetlista kula wpłynęła do samochodu przed nią. Barnabie wyraźnie

ulżyło, domyśliłam się więc, że on też martwił się o dziewczynę. Tylko sprawiał wrażenie,

jakby go nie obchodziła.

Poczułam się znacznie lepiej i spojrzałam na niego z uśmiechem, zadowolona, że już po

wszystkim. Ale jego twarz zmieniła się nagle w obojętną maskę. Odwrócił się na pięcie i

ruszył przed siebie, oczekując, że pójdę za nim.

Ruszyłam więc ze spuszczoną głową. Satysfakcja, jaką odczuwałam na myśl o tym, że

uratowałam Susan, ulotniła się. Gdybym mogła wrócić do domu w jakiś inny sposób, na

pewno bym z niego skorzystała. Barnaba wyglądał na ciężko obrażonego.

Rozdział 2

Powietrze tam, w górze, było lodowato zimne. Miałam wrażenie, że moje mokre

włosy zamarzły. Wylądowaliśmy w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy tego ranka:

na parkingu za szkołą New Covington. Skrzydła Barnaby, jak zwykle, znikły w mgnieniu oka,

zanim zdążyłam im się przyjrzeć, i zostały zastąpione przez suche dżinsy, zwykły czarny

podkoszulek i szary prochowiec. Płaszcz zupełnie nie nadawał się na ten upał, ale za to mój

towarzysz wyglądał w nim doskonale. Kolor prochowca przypominał skrzydła, miękko otulał

jego ramiona i spływał aż do ziemi.

Niepewnie ruszyłam między samochodami w stronę stojaka na rowery. Rano samochodów

nie było, więc zastanawiałam się, co się stało. Dwa razy pomyliłam cyfry kodu w kłódce, w

końcu jednak udało mi się odpiąć rower. Powoli wróciłam z nim do Barnaby, który stał w

cieniu, opierając się o niski murek między stromym zboczem a główną drogą. Ja także się

oparłam, żeby zaczekać na Rona, przełożonego Barnaby.

Brakowało mi mojego samochodu, który nadal był na Florydzie u mamy, ale brak ten

rekompensował mi z nawiązką fakt, że mogłam na nowo poznać tatę. Mama wysłała mnie tu,

bo miała już dość rozmów z nauczycielami, dyrektorem szkoły i pedagogiem, a także strachu,

że każdy telefon po zmroku będzie oznaczał rychłe spotkanie z policją. W porządku, może

rzeczywiście przesadzałam trochę ze swoją „skłonnością do niezależnego myślenia", jak

określił to szkolny pedagog w rozmowie z mamą. Potem poradził mi na osobności, żebym

dorosła i przestała za wszelką cenę próbować zwrócić na siebie uwagę. Moje wykroczenia

były jednak dość niewinne.

Niedaleko odezwała się cykada. Wdrapałam się na murek i założyłam ręce na piersi. Zaraz

jednak znowu je opuściłam, żeby nie wyglądać na przygnębioną. Barnaba wydawał się

przygnębiony za nas oboje. Podczas powrotnego lotu trzymał mnie mocno w dość

niewygodnej pozycji. I przez całą drogę milczał. Nie żeby zwykle był szczególnie rozmowny,

ale teraz zachowywał się sztywno, niemal wrogo. Może był zły, że zmoczył się w jeziorze.

Przez to ja też miałam teraz mokre spodnie i tył koszulki.

Skrępowana, udałam, że zawiązuję sznurowadła, żeby trochę się od niego odsunąć. Mogłam

poprosić, żeby odstawił mnie do domu, ale pod szkołą zostawiłam rower. Nie wspominając

już o tym, że nie chciałam, by wścibska pani Walsh zobaczyła, jak Barnaba rozkłada skrzydła

i odlatuje. Przysięgam, że ta kobieta trzyma na parapecie lornetkę. Szkoła była jedynym

miejscem, gdzie, jak sądziłam, nikt nas nie zauważy. Nie miałam pojęcia, skąd wzięły się tu

te samochody.

Wyjęłam telefon komórkowy, włączyłam go, sprawdziłam nieodebrane połączenia, i z

powrotem wsunęłam go do kieszeni. Spojrzałam na swojego nauczyciela.

- Przykro mi, że cię rozpoznano podczas ataku.

- To nie był atak. To była akcja prewencyjna.

Jego głos zabrzmiał cierpko. Pomyślałam, że jak na kogoś, kto żyje od tak dawna,

zachowywał się czasami dość dziecinnie. Może dlatego przydzielono go do pracy z

siedemnastolatkami.

- W każdy razie przykro mi - powiedziałam, wydłubując cement z krawędzi muru.

Oparł się o murek, spojrzał zmrużonymi oczami w niebo i westchnął.

- Nie przejmuj się tym.

Znowu zrobiło się cicho. Zabębniłam palcami o cement.

- Można się było domyślić, że ta ślicznotka jest Żniwiarką.

Spojrzał na mnie urażony.

- Ślicznotka? Nakita jest żniwiarką ciemności. Wzruszyłam ramionami.

- Wy wszyscy jesteście piękni. Bez trudu wskazałabym w tłumie jednego z was. -

Barnaba był wyraźnie zdziwiony, jakby nigdy nie zauważył, że są tacy idealni. Kiedy

odwrócił wzrok, zapytałam: - Znasz ją?

- Słyszałem jej śpiew, tak - odparł cicho. - Więc kiedy użyła amuletu przed atakiem,

wiedziałem, jak się nazywa. Musi być żniwiarką ciemności od bardzo dawna, skoro

ma amulet o tak głębokim odcieniu fioletu. Amulety powoli zmieniają kolor, gdy

ich właściciele zdobywają doświadczenie. Amulety żniwiarzy światła są najpierw

zielone, potem żółte, jeszcze później pomarańczowe, a w końcu stają się

czerwone. U żniwiarzy ciemności kolory zmieniają się od błękitu przez granat do

fioletu. Kolor kamienia odbija się w aurze tego, kto go właśnie używa. Ale ty

jeszcze nie widzisz aury, prawda?

Była to zamierzona złośliwość i gdybym nie myślała akurat o swoim własnym kamieniu,

powiedziałabym mu, żeby się zamknął.

- Więc ona ma więcej doświadczenia niż ty - stwierdziłam, a Barnaba odwrócił się do

mnie zaskoczony.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał takim tonem, jakbym go obraziła.

Spojrzałam na jego amulet, który teraz, kiedy go nie używał, był czarny i matowy.

- To jest jak tęcza... Ona jest fioletowa, a ty pomarańczowy, jeden poziom

poniżej czerwieni, po drugiej stronie tęczy. Nie jesteś jeszcze czerwony. Kiedy

staniesz się czerwony, będziesz tak doświadczony jak Nakita.

Barnaba zesztywniał i zmierzył mnie wzrokiem.

- Mój amulet nie jest pomarańczowy. Jest czerwony!

- Nie, nie jest.

- Jest! Jest czerwony od czasów, kiedy budowano piramidy.

Machnęłam ręką.

- Mniejsza z tym. Nadal jednak nie rozumiem, co jej śpiew ma z tym wszystkim

wspólnego.

Barnaba prychnął i odwrócił głowę.

- Amulety umożliwiają komunikację poza ziemską sferą, i tam ją słyszałem. Kolor

kamienia i dźwięk jej głosu pasują do siebie. Aurę można widzieć, ale można ją

też słyszeć. Nietrudno więc odgadnąć, kto śpiewa, bo w ziemskiej sferze jest nas

bardzo niewielu. Ale choć słyszę żniwiarzy ciemności, nie wiem, co mówią. Nakita

musiałaby zmienić kolor swoich myśli, by dopasować go do mojej aury, a ponieważ

w spektrum barw jesteśmy tak daleko od siebie, byłoby to niemal niemożliwe.

Poza tym po co miałbym wpuszczać jej myśli do swoich?

Uniosłam brwi. Ta informacja mogłaby mi się przydać. W końcu przez ostatnie cztery

koszmarne miesiące próbowałam się nauczyć, jak używać swojego amuletu.

- Hm. Myślałam, że wy po prostu wpadacie na chwilę do nieba, kiedy chcecie ze

sobą pogadać, czy coś w tym rodzaju.

Barnaba spuścił głowę.

- Minęły lata świetlne, odkąd dostałem amulet i zostałem związany z ziemią.

On został związany z ziemią?

- No, no. - Odwróciłam się do niego. - Żniwiarze są związani z ziemią?

- Nie, tylko żniwiarze światła są związani z ziemią - odparł i zarumienił się z

zakłopotaniem. - Nakita Zbliża się do ziemi i oddala, kiedy ma ochotę. Dotyka ziemi

tylko wtedy, kiedy chce kogoś zabić, potem ją opuszcza.

Zabrzmiało to gorzko.

- Myślałam, że wszystkie anioły mieszkają w niebie - mruknęłam.

- Nie - powiedział krótko. - Nie wszystkie.

Skrzywił się i przeczesał kędzierzawe włosy palcami. Były teraz jeszcze bardziej

rozwichrzone, co tylko dodało mu wdzięku.

- Tylko garstka aniołów zmienia sferę, a te często zostają żniwiarzami, żeby

wprowadzić poprawki. Kiedy uzyskają rozgrzeszenie, wracają do innych obowiązków.

Poprawki? Rozgrzeszenie? Barnaba został żniwiarzem, bo wpadł w jakieś kłopoty, a ja pakuję go w jeszcze

większe. Ratowanie życia wygląda chyba dobrze w CV każdego anioła?

- A co zrobiłeś?

Barnaba skrzyżował ręce na piersi i oparł się plecami o murek.

- Zostałem żniwiarzem światła z poczucia moralnej odpowiedzialności, a nie

dlatego, że naraziłem się serafinom. Nie obchodzi mnie, co oni myślą.

Słyszałam już wcześniej, jak Barnaba wyklinał serafinów, kiedy siedzieliśmy na dachu

mojego domu, ciskając kamieniami w nietoperze. Wiedziałam dobrze, że nie miał najlepszego

zdania o ważniakach z anielskiego świata, ale byłam bardzo ciekawa, czym właściwie

zajmują się serafini. Zarządzanie wszechświatem to pewnie kupa roboty.

Nadal na mnie nie patrząc, Barnaba odepchnął się od murku, wyszedł z cienia i stanął na

krawędzi światła. Czułam, że jest coś, czego mi nie mówi. Uczucie to przybrało na sile, kiedy

oparł ręce na biodrach j wbił wzrok w parking.

- Ona ma rację. Coś tu kompletnie nie pasuje - powiedział, chyba bardziej do siebie niż

do mnie. - Nakita utwierdziła, że masz amulet Kairosa. Ale to niemożliwa. On

jest... - Barnaba odwrócił się do mnie. Jego spojrzenie mnie zmroziło. - Madison,

myślałem o tym wszystkim. Kiedy zjawi się Ron, poproszę go, żeby przekazał

szkolenie cię komuś innemu.

Otworzyłam usta. Poczułam się tak, jakby uderzył mmc w splot słoneczny. Nagle wszystko

nabrało sensu. Poddał się. Boże, chyba jestem jeszcze głupsza, niż mi się wydawało. Byłam

zraniona i nie wiedziałam, jak się zachować, więc ześliznęłam się z murku, zdzierając sobie

przy tym skórę na udzie. Do oczu napłynęły mi łzy. Chwyciłam rower i ruszyłam przed

siebie. Postanowiłam wrócić do domu. Ron może się tam ze mną spotkać.

- Dokąd jedziesz? - spytał, kiedy przerzuciłam nogę przez ramę.

- Do domu.

Bycie martwą było wystarczająco przykre. Nie dość, że nie mogłam nikomu o tym

powiedzieć, to teraz miałam jeszcze przechodzić z rąk do rąk jak ciasto z zakalcem, na które

nikt nie ma ochoty. Jeśli Barnaba nie chce, żebym z nim została, to świetnie. Ale stać tu i

słuchać, jak będzie mówił o tym Ronowi, to zbyt upokarzające.

- Madison, nie chodzi o to, że mnie zawiodłaś. Po prostu nie mogę cię uczyć -

powiedział, spoglądając na mnie z troską i współczuciem w brązowych oczach.

- Bo jestem martwa i głupia, wiem - mruknęłam posępnie.

- Nie jesteś głupia. Nie mogę cię uczyć z powodu tego, do kogo wcześniej należał

twój amulet.

Powiedział to tak poważnie, że zatrzymałam się, nagle wystraszona. Przez cały ten czas Ron

nie potrafił odgadnąć, komu zabrałam amulet.

- Amulet Kairosa? - wyszeptałam, a zaraz potem znieruchomiałam, czując mrowienie

między łopatkami. Spojrzałam w stronę cienia, zastanawiając się, czy coś zaraz z niego nie

wyskoczy. Barnaba spojrzał ponad moim ramieniem i na jego twarzy widać było jednocześnie

ulgę i obawę.

- Mam tylko chwilę. Pokażcie swoje amulety - rozległ się dźwięczny głos strażnika

czasu.

Odwróciłam się szybko i spojrzałam na niskiego mężczyznę, który mrużył oczy w ostrym

słońcu.

- Ron - powiedziałam cicho, kiedy do nas podszedł. Miał na sobie luźne szare ubranie, równie

nieodpowiednie na ten upalny dzień, jak prochowiec Barnaby. Popatrzyłam w stronę szkoły.

Miałam nadzieję, że nikt nas tu nie zobaczy. I tak uważali mnie za dziwoląga. Sześć miesięcy,

a ciągle byłam „tą nową". Może powinnam stonować trochę swój wizerunek. Nikt inny nie

miał fioletowych włosów.

Chronos - w skrócie Ron - wyglądał jak skrzyżowanie czarnoksiężnika z baśni z Mahatmą

Ghandim. Jego obszerny strój przypominał bluzę judoki. Brązowe oczy sprawiały wrażenie,

jakby widziały, co znajduje się za rogiem ulicy. Miał jasne, spłowiałe od słońca brwi, ale jego

skóra i mocno skręcone włosy były ciemne. Był niższy ode mnie, ale robił duże wrażenie.

Może sprawiał to jego głos, znacznie niższy i donośniejszy, niż można by się spodziewać.

Mówił z przyjemnym dla ucha akcentem, bardzo szybko, jakby miał wiele do powiedzenia,

ale mało czasu.

Poruszał się także bardzo szybko i miał amulet, który pozwalał mu włączać się w strumień

czasu i powstrzymywał starzenie. Bo strażnicy czasu, z jakichś powodów, nie byli aniołami,

lecz ludźmi. Więc nie wiadomo, ile tak naprawdę miał lat. Manipulował czasem w taki

sposób, by pomagać żniwiarzom światła. To on zlecał Barnabie akcje prewencyjne.

Spoglądając w niebo z kwaśnym wyrazem twarzy, Ron wyciągnął rękę i poruszył w

powietrzu palcami.

- Madison?

- Ron, mój amulet... - zaczęłam, wyciągając przed siebie kamień, ciągle wiszący na

rzemyku.

- Tak, wiem. Zaraz się tym zajmę - mruknął. Kamień na moment znikł w jego

ruchliwych palcach. Poczułam mrowienie na karku i po chwili było już po wszystkim. -

Kiedy ufarbowałaś włosy? - spytał lekko, nie patrząc mi w oczy.

- Po balu maturalnym. Ron...

Ale on stał już przed żniwiarzem światła. Barnaba, górujący nad tym niskim człowiekiem jak

wieża, wyglądał, jakby był chory.

- Barnabo... - mruknął Ron. W jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza, może nawet karcąca

nuta. Żniwiarz chyba także ją usłyszał, bo zdjął amulet z szyi i wyciągnął go przed siebie,

zamiast podejść bliżej. Bez amuletu nie mógł podjąć żadnej akcji prewencyjnej, bo tracił

wiele ze swoich zdolności. Ja bez mojego kamienia byłabym tylko duchem czy czymś w tym

rodzaju.

- Panie - wymamrotał Barnaba. Wyraźnie czuł się nieswojo. Jego amulet przybrał tę samą

barwę jak wtedy, kiedy żniwiarz światła obnażył miecz, potem znowu stał się matowoczarny.

- Jeśli chodzi o amulet Madison...

- Już załatwione - oznajmił Ron, wręczając Barnabie kamień.

Mój nauczyciel założył sznurek na szyję i wsunął amulet za podkoszulek.

- Żniwiarz na miejscu ataku go rozpoznał.

- Wiem! Dlatego tu jestem! Zostaliście rozpoznani - warknął Ron, opierając pięści na

biodrach i spoglądając ostro na Barnabę. Zakłopotana, spuściłam wzrok.

- Oboje. Na pierwszej akcji prewencyjnej Madison. Co się stało?

Świetnie, znowu wpakowałam swojego towarzysza w kłopoty.

- Przepraszam - powiedziałam ze skruchą. Barnaba podniósł głowę. - To tak naprawdę

był mój pomysł - ciągnęłam, w nadziei że jeśli wezmę winę na siebie, mój opiekun da mi

jeszcze jedną szansę. Informacja, że aury wydają dźwięki, mogła dokonać przełomu w moim

szkoleniu; może dzięki niej wreszcie nauczę się komunikować za pomocą myśli. - Barnaba

nie chciał zabierać mnie ze sobą, dopóki nie nauczę się czytać w myślach, ale

przekonałam go, że nic się nie stanie. A potem poznałam Susan. Nie mogłam

pozwolić, żeby tamta żniwiarka ją zabiła. To wszystko stało się tak szybko.

- Dość! - warknął Ron tak ostro, że aż podskoczyłam. Szeroko otworzył oczy i patrzył na

podwładnego, który... kulił się? - Powiedziałeś mi, że ona potrafi komunikować się z

tobą w myślach! - rzucił oskarżycielsko, a mnie opadła szczęka. - Kłamałeś? Jeden z

moich żniwiarzy mnie okłamał?

- Uch - jąkał się Barnaba, cofając się, kiedy Ron zrobił krok w jego stronę. - Nie kłamałem!

To ty założyłeś, że potrafi, kiedy ci powiedziałem, że jest gotowa. Bo jest.

Uważa, że jestem gotowa? Mimo że nie kontaktujemy się w myślach? Ron zmrużył oczy.

- Wiesz, że nie pozwoliłbym jej wziąć udziału w akcji prewencyjnej, dopóki nie

nauczy się czytać w myślach. Przez to trzeba było zmienić pamięć pięciu osób!

Pięciu!

Radość, która mnie ogarnęła, kiedy usłyszałam, że zdaniem mojego nauczyciela jestem już

gotowa, wyparowała. Pożałowałam, że w ogóle otworzyłam usta. Znowu nabroiłam i nie

czułam się z tym dobrze.

- Nieważne, jak długo będę ją szkolił, Madison nigdy nie nauczy się kontaktować

ze mną myślami -powiedział Barnaba, oblewając się rumieńcem. - Nie chodzi o nią,

tylko o jej amulet!

- Boże Wszechmogący! - przerwał mu Ron i wyrzucił ręce do góry. - Nie mogę ukryć

tego przed serafinami. Wyobrażasz sobie, co by się działo? Po prostu za krótko

ją jeszcze szkolisz. To długotrwały proces, a nie coś, co można pojąć w ułamku

sekundy.

Barnaba zmarszczył brwi.

- Nie powiedziałem, że nigdy nie nauczy się kontaktować w myślach, powiedziałem

tylko, że nie nauczy się komunikować ze mną. - Zerknął na mnie. -Panie, żniwiarzem

ciemności, który miał zaatakować, była Nakita. Rozpoznała amulet Madison.

Madison ma amulet Kairosa!

Strażnik czasu znieruchomiał, szeroko otwierając oczy ze zdumienia, a jego wzrok

powędrował w stronę mojego amuletu. Zacisnęłam palce na kamieniu, czując, jak srebro, w

które był oprawiony, wbija mi się w dłoń. Był mój. Zdobyłam go i nikt nie odbierze mi go bez

walki. Nawet Kairos, kimkolwiek był.

- Kairos? - wyszeptał Ron, a potem, widząc moją minę, odwrócił wzrok.

- Tak, a skoro ona ma amulet Kairosa - powiedział Barnaba - to może...

- Cii - syknął Ron. Barnaba prychnął. - Wiedziałem, że to nie jest zwyczajny kamień

żniwiarza, ale Kairosa? Jesteś pewny, że Nakita to właśnie powiedziała?

Żniwiarz wyprostował się dumnie.

- Byłem przy tym, panie.

Nakita powiedziała też, że należę do nich, więc czułam się trochę dziwnie. Chciałam po

prostu być tym, kim byłam kiedyś, kiedy nie miałam pojęcia o żniwiarzach, strażnikach czasu

i czarnych skrzydłach. Może jeśli przestanę zwracać na to uwagę, oni wszyscy znikną.

Ron spojrzał na nas z ukosa, jakby nam nie ufał. Wyciągnął rękę w stronę cienia.

- Idź popatrzeć na niebo, Barnabo.

Barnaba w milczeniu stanął na granicy cienia i zadarł głowę do góry.

- Kim jest Kairos? - spytałam, odwracając się do Rona.

- To mój odpowiednik. - Ron, stojący w cieniu drzewa, z rękami opartymi na biodrach,

spoglądał niespokojnie na zalany słońcem parking. - Żniwiarze światła, żniwiarze

ciemności. Strażnik czasu światła, strażnik czasu ciemności. Nie sądziłaś chyba,

że jestem tylko ja, co? Wszystko ma swoją drugą stronę, przeciwwagę. Kairos

jest moją. To on obserwuje, jak nici czasu wplatają się w potencjalną przyszłość

ludzi, i wysyła Żniwiarzy ciemności, żeby ich skosili. Przewidywanie jego kolejnych

posunięć zabiera mi więcej czasu niż cokolwiek innego.

Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, jakby było to przekleństwo. Serce znowu waliło mi

jak młotem. Skrzyżowałam ręce na piersi, jakbym mogła je w ten sposób powstrzymać. W

porządku. Zwinęłam amulet strażnikowi czasu. Niedobrze. Powinnam się go pozbyć, ale nie

mogłam przecież pożyczyć amuletu od innego żniwiarza i oddać ten Kairosowi. Nie miałam

wyboru, musiałam go zatrzymać. Już nigdy nie odważę się zasnąć. Dobrze się składa, że nie

potrzebuję snu.

- Nic dziwnego, że Seth nie wrócił - chciałam wyciągnąć z tego wszystkiego jakiś

wniosek. - Założę się, że ukrywa się przed Kairosem.

Ron zmarszczył brwi, cofnął się głębiej w cień i oparł o murek obok mnie.

- Żaden żniwiarz nie byłby w stanie użyć amuletu Kairosa, tak jak żaden strażnik

czasu nie może użyć amuletu żniwiarza - powiedział. - Nakita musiała się pomylić.

Chyba że... - Ron w zamyśleniu odwrócił się nieznacznie, żeby spojrzeć na mnie - ...chyba

że to nie żniwiarz cię zabił. Może Kairos wyjątkowo sam postanowił to zrobić.

Barnaba odwrócił się przez ramię, ale Ron gestem nakazał mu milczenie. Znowu.

- Jak wyglądał ten Seth? - zapytał mnie zwodniczo łagodnym tonem.

Poruszyłam się niespokojnie i podciągnęłam na rękach, żeby usiąść na murku. Spojrzałam w

stronę Barnaby, ale on znowu patrzył w niebo. Przysunęłam kolana pod brodę. Nie chciałam

pamiętać tamtej nocy, ale wspomnienia wróciły natychmiast i były bardzo wyraziste.

- Miał ciemną cerę - powiedziałam. - I ciemne falujące włosy. Miły głos. - I świetnie

całował, dodałam w myślach, kuląc się w sobie. O Boże. Całowałam się z facetem, który

mnie zabił.

Seksowny nieznajomy z balu maturalnego okazał się psychopatą, żniwiarzem ciemności o

imieniu Seth, który postanowił się mnie pozbyć. I zrobił to, przebijając mnie mieczem, kiedy

okazało się, że choć kabriolet runął z nasypu, przeżyłam. Potem ocknęłam się w kostnicy i

usłyszałam, jak Barnaba kłóci się z innym żniwiarzem światła, czyja to wina, że jestem

martwa. Przybyli tam, żeby przeprosić i nie dopuścić do mnie czarnych skrzydeł do czasu, aż

odbiorę swoją „nagrodę". Ale wszystko się zmieniło, kiedy w kostnicy pojawił się także Seth.

Zdaje się, że miał zamiar złożyć moją duszę u czyichś stóp, żeby „awansować do wyższej

instancji", cokolwiek miał na myśli. Ale o tym wiedzieliśmy tylko ja i Barnaba. A on z

jakiegoś powodu uznał, że nie powinniśmy informować o tym Rona. Potem skradłam Sethowi

amulet, a fakt, że mi się udało i pozostałam na ziemi, dla wszystkich był tajemnicą.

Ron pocierał ucho ręką, jakby miał nerwowy tik.

- Wyższy od ciebie mniej więcej o pół głowy? Ścisnął mi się żołądek.

- Tak - wymamrotałam. - To on.

Pod stopami Barnaby zachrzęścił żwir. Ron wypuścił powietrze z płuc.

- A niech mnie! - mruknął i zaczął krążyć niespokojnie, nie wychodząc jednak poza granicę

cienia. - To był Kairos - oznajmił krótko. - Nie podał ci swojego prawdziwego imienia.

Boże, jeśli mnie kiedykolwiek kochałeś, otwórz mi oczy, kiedy jestem taki ślepy!

- Ale on wyglądał tak, jakby był w moim wieku! - zaprotestowałam. Super, nie dość, że

całowałam się z człowiekiem, który mnie zabił, teraz okazuje się jeszcze, że on jest starszy od

piramid. Rany! No tak, jak się nad tym dobrze zastanowić, za dobrze tańczył i całował jak na

siedemnastolatka.

- Kairos osiągnął swoją pozycję niezwykle wcześnie, dużo wcześniej niż planował

jego poprzednik. -Ron zatrzymał się i spojrzał na parking. - Od dnia, kiedy dostał

amulet, który wisi teraz na twojej szyi, nie postarzał się ani o jeden dzień. Goguś

z gładką buźką. Założę się, że nie jest zachwycony faktem, że znowu zaczął się

starzeć. Wszystko jasne. Amulet strażnika czasu to jedyny boski kamień, który

mogłaś posiąść. Każdy inny zmieniłby twoją duszę w pył.

- Ponieważ jestem martwa? - spytałam, ale Ron pokręcił głową.

- Ponieważ jesteś człowiekiem. Tak jak strażnicy czasu.

- Więc to naprawdę nie moja wina, że nie byłem w stanie jej uratować - wtrącił się

Barnaba. - Nie mogę wygrać ze strażnikiem czasu.

- Nie możesz - zgodził się Ron, rzucając mu spojrzenie, które mówiło: „Lepiej się zamknij".

- Jeśli Madison naprawdę ma kamień Kairosa, on zdoła go odzyskać tylko wtedy,

kiedy ona umrze.

- Ale ja już jestem martwa - zaprotestowałam, z nogami podciągniętymi pod brodę.

Ron uśmiechnął się słabo.

- To znaczy, kiedy twoja dusza zostanie zniszczona. Zakładam, że Kairos ma

twoje ciało. Ktoś musi je mieć. Tak długo, jak długo będziesz istniała w takiej czy

innej postaci, amulet będzie z tobą związany. To, że zdołałaś odebrać go

Kairosowi, to chyba cud. - Ron spojrzał groźnie na Barnabę, który znowu chciał coś

powiedzieć. - Musisz trzymać się od niego z daleka -dodał, odwracając się do mnie.

- Nie ma sprawy - odparłam, spoglądając w niebo. - Powiedz mi tylko, na której on

mieszka chmurze, to będę pamiętać.

Ron dalej spacerował w cieniu drzewa. Jego szary strój powiewał dostojnie.

- On mieszka na ziemi, tak jak ja - powiedział z roztargnieniem, najwyraźniej zbyt zajęty

swoimi myślami, by zrozumieć mój żart.

- Panie - odezwał się Barnaba, odwracając się tyłem do słońca. Zaniepokoiło mnie to. Ktoś

chyba powinien stać na czatach? - Jeśli Kairos do tej pory po nią nie przyszedł, może

już tego nie zrobi.

- Kairos miałby ustąpić w walce o nieśmiertelność? Nie. Wątpię - stwierdził Ron. -

Domyślam się, że nie zaatakował dotąd Madison, bo aż do dziś nikt nie wiedział,

że stracił swój amulet. W tym czasie z pewnością usiłował zrobić sobie nowy. Im

więcej czasu mu to zabierze, tym lepiej... choć nigdy nie uda mu się stworzyć

amuletu, który dorównywałby mocą temu, który stracił. Nakita pewnie powiedziała

mu, że Madison go ma. Teraz Kairos zacznie jej szukać. Miejmy nadzieję, że dość

szybko udało mi się zmienić rezonans.

- Strażnicy czasu robią amulety? - spytałam zaskoczona i spojrzałam na czarny amulet

Rona, niemal niewidoczny w fałdach materiału. - Możesz zrobić dla mnie nowy, żebym

mogła zwrócić ten Kairosowi?

Ron zamrugał, jakby zaskoczony tą myślą.

- Robię amulety i daję je aniołom, które chcą działać i stać się czymś, czym nigdy

nie były. Nie wszystkim podoba się to, co jest, a to jeden ze sposobów, by na to

wpłynąć. Ale ty jesteś martwa, Madison. Nie potrawę stworzyć kamienia, który

utrzyma przy życiu martwego człowieka. Gdybyś spróbowała użyć amuletu

żniwiarza, spaliłby twój ludzki umysł. Powiedziałbym, Że skoro Kairos cię zabił,

masz prawo zatrzymać jego amulet. Oczywiście serafini mogą być innego zdania.

Przygryzłam wargę. Barnaba patrzył teraz na drogę na szczycie wzgórza. Obok nas przejechał

jakiś samochód. Serafini. To oni podejmowali ważne decyzje. Żniwiarze im podlegali, a

anioły stróże były jeszcze niżej. Barnaba mówił o serafinach w taki sposób, jakby to były

rozpieszczone dzieci, którym ktoś dał władzę. Przerażające.

- To źle, prawda? - powiedziałam cicho.

Ron roześmiał się głośno, ale zaraz spoważniał.

- Niedobrze - odparł, a potem, na widok mojej miny, uśmiechnął się lekko. - Madison,

odebrałaś Kairosowi amulet. Teraz jest twój. Zrobię wszystko, co w mojej mocy,

żeby tak zostało. Tylko daj mi trochę czasu, muszę się tym zająć.

Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zsunęłam się z muru.

- Ron, wiem, dlaczego Kairos chce mnie teraz dopaść, ale to wszystko zaczęło się

kilka miesięcy temu. Co ja takiego zrobiłam, że w ogóle się mną zainteresował?

Barnaba odwrócił się do nas, ale Ron znowu nie pozwolił mu się odezwać. Podszedł do mnie

i uśmiechnął się uspokajająco. W każdym razie wydaje mi się, że ten uśmiech miał być

uspokajający. Ale w spojrzeniu Rona widziałam coś, co mnie przerażało.

- Mam kilka pomysłów. - Popatrzył mi w oczy, a potem szybko odwrócił wzrok. -

Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Nie masz czym się martwić.

- Ron, jeśli ona ma amulet Kairosa, to może...

- Och, zobacz tylko, która godzina - rzucił Ron i chwycił Barnabę pod ramię. Żniwiarz

zachwiał się i omal nie stracił równowagi. - Musimy się spieszyć.

Spieszyć się? Dokąd? Zaskoczona zrobiłam krok W stronę Rona.

- Opuszczacie mnie?

- Zaraz wrócimy. - Ron zmrużył oczy, ciągnąc żniwiarza po zalanej słońcem ścieżce. -

Muszę omówić sprawy z serafinami, Barnaba będzie moim pośrednikiem. -

Uśmiechał się, ale wyczuwałam jego napięcie. - Nie jestem jeszcze martwy, rozumiesz

- powiedział z wymuszoną wesołością. - Nie mam bezpośredniego numeru do nieba.

Nie martw się, Madison. Wszystko jest w porządku.

W porządku? Nie bardzo mogłam w to uwierzyć. Wszystko działo się zbyt szybko i wcale mi

się nie podobało.

- Panie! - zawołał Barnaba, wyrywając się z uścisku Rona. - Jeśli Kairos znowu będzie

chciał ją zaatakować, zmiana rezonansu amuletu nie wystarczy. On wie, jak ona

wygląda. Nakita też ją widziała. Oboje mogą po prostu przejść się po okolicy i ją

rozpoznać. Nie powinniśmy dać jej anioła stróża?

Ron zamrugał, wyraźnie wstrząśnięty faktem, że sam o tym nie pomyślał.

- Och, oczywiście - powiedział, wracając do cienia. - Właśnie to należy zrobić. Ale,

Madison - dodał, zaciskając na amulecie palce, spomiędzy których zaczęło sączyć się czarne

światło - radzę ci nie wspominać twojemu aniołowi stróżowi o amulecie Kairosa. -

Jego wzrok powędrował w stronę mojego kamienia, po czym spojrzał mi w oczy. - Im mniej

istot o tym wie, tym mniej będę musiał przekonać, że masz prawo go zatrzymać.

Przestraszona, kiwnęłam głową. Ron uśmiechnął się do mnie. A zaraz potem w cieniu dębu

pojawiła się złota świetlista kula. Przez chwilę patrzyłam na kołyszący się w powietrzu

błyszczący kształt. To musiał być anioł stróż. Dla mnie? Barnabie wyraźnie ulżyło. Nie wiem,

dlaczego w ogóle go to obchodziło, w końcu jeszcze dwadzieścia minut temu chciał się mnie

pozbyć.

Kula światła wylądowała na murku i niemal znikła. W tej samej chwili usłyszałam eteryczny

głos, który jakby docierał wprost do wnętrza mojej czaszki. Drgnęłam gwałtownie.

- Anioł stróż, departament żniwiarzy i cherubinów, sekcja ochrony, zgodnie z

zamówieniem!

Ron odwrócił się i poklepał mnie po ramieniu. On także musiał usłyszeć ten głos.

- A ty jesteś...?

- Sekcja ochrony, numer jeden siedemdziesiąt sześć - rozległ się znowu dźwięczny

głosik, od którego dzwoniło mi w uszach.

- Cherubini? To te latające gołe dzieciaki z łukami? - Barnaba skrzywił się lekko i

świetlista kula pojawiła się znowu.

- Masz coś do cherubinów, żniwiarzu? - rzucił głosik zaczepnie.

- Nie - zaprzeczył Barnaba. - Tylko nie wiedziałem, że sekcja ochrony zatrudnia

cherubinów do opieki nad osobami poniżej osiemnastego roku życia.

W mojej czaszce rozległo się pogardliwe prychnięcie.

- Naprawdę myślisz, że ktoś mógłby zakochać się w niej? Jestem aniołem

stróżem. Nie potrafię dokonywać cudów.

- Hej! - zawołałam urażona i świetlista kula błyskawicznie przyleciała z powrotem do mnie.

Cofnęłam się, kiedy znalazła się zbyt blisko. Anioł stróż, co? Raczej ognista kula z piekła

rodem.

- Widzisz mnie i słyszysz? - zadźwięczał głos, okrążając mnie szybko. Obróciłam się

wokół, żeby nie stracić jej z oczu.

- Słyszę cię. A czy cię widzę? Nie, właściwie nie. - Zatrzymałam się zdezorientowana.

Świetlisty kształt przysiadł na ramie roweru i znikł. Barnaba prychnął i światło znowu

pojawiło się i przygasło.

- Doskonale - mruknął Ron. - Jeden siedemdziesiąt sześć to nie jest związek typu

„póki was śmierć nie rozłączy", tylko zadanie tymczasowe. Dbaj o jej bezpieczeństwo,

a jeśli cokolwiek podejrzanego pojawi się W promieniu trzydziestu

łokci, chcę o tym natychmiast wiedzieć.

Światło oderwało się od roweru i zbliżyło do mnie.

- Trzydzieści łokci? Tak jest!

Tak jest? To jest anioł, tak?

Ron rzucił mi ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, Ujął Barnabę pod ramię i ruszył przed siebie.

- Wrócę, kiedy tylko będzie to możliwe. Aha, podobają mi się twoje włosy. Są

bardzo... W twoim stylu.

Dotknęłam końców fioletowych kosmyków, starając się zrobić przyjazną minę. Ron i

Barnaba zniknęli, a ja drgnęłam i wciągnęłam ze świstem powietrze. Cienie trochę się

wydłużyły, jakby zrobiło się później. Na krótką chwilę, może tylko na kilka sekund, Ron

wstrzymał czas, żeby zatrzeć ślady. Mój kamień był ciepły, jakby zareagował na działanie

jego amuletu. Ciągle zaciskałam na nim palce. Spojrzałam na słoneczny parking i nagle świat

wydał mi się dużo bardziej niebezpieczny niż przed chwilą.

Po raz pierwszy od czterech miesięcy zostałam zupełnie sama.

Rozdział 3

Nie cierpię, kiedy on to robi - mruknęłam i drgnęłam nerwowo, bo mój anioł

stróż nagle znowu pojawił się tuż przede mną..

- Co robi? - spytał dźwięcznym głosem. Może jednak nie byłam tak zupełnie sama.

Westchnęłam i sięgnęłam po rower.

- Zatrzymuje czas i przesuwa nagle słońce, ale właściwie nie mówiłam do ciebie. -

gdyby ktoś zobaczył, jak gadam do samochodów na parkingu, na pewno zostałabym znowu

uznana za jednego ze szkolnych świrów. O nie, nie w ostatniej klasie. Nie miałam czasu

znowu walczyć o swoje miejsce w szkolnej hierarchii. Wystarczy, że raz przyszłam do szkoły

przebrana za nietoperza, bo akurat był Halloween, i stało się. Uśmiechnęłam się lekko.

Wendy, moja przyjaciółka z Florydy, także przebrała się za nietoperza. Dowcipy o

bliźniaczkach Batmana zaczęły mnie w końcu bawić. Prawie.

Świetlista kula parsknęła pogardliwym śmiechem.

- Jak na śmiertelnika jesteś naprawdę niska.

- I kto to mówi - odparowałam i przerzuciłam nogę przez ramę roweru. Nacisnęłam na

pedał i koła wydały bolesne skrzypnięcie. Nie mogłam ruszyć.

- Hej! - zawołałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że w przednim kole nie ma powietrza. Mój

anioł stróż zaczął się śmiać. On musiał to zrobić! Kula przez chwilę mieniła się wszystkimi

kolorami tęczy. - Co zrobiłeś z moim rowerem? - spytałam, choć znałam odpowiedź.

- Chronię cię! - odparł wesoło. - Czy od razu nie poczułaś się bezpieczniej?

Pomyślałam o ośmiu kilometrach, które będę musiała przejść pieszo, by dotrzeć do domu.

- Chronisz mnie? Przed czym? - warknęłam. -Zdaje się, że uważasz mnie za

kurdupla? - Wkurzona, zaczęłam pchać rower w stronę dalekiego wyjazdu z parkingu. Głupi

anioł stróż. Co było z nim nie tak?

Usłyszałam, jak za moimi plecami otworzyły się metalowe drzwi szkoły. Odwróciłam się i

zobaczyłam faceta w krótkich sportowych spodenkach, za którym wyszło jeszcze dwóch

chłopaków. Wakacyjny trening lekkoatletyczny?

- Była raz pewna dziewczyna, włosy miała jak oberżyna - zaśpiewał mi do ucha jeden

siedemdziesiąt sześć. - Stroszyła je i czesała, bo miss świata zostać chciała, aż

wypadły i zrzedła jej mina.

- Urocze. Śpiewający anioł - mruknęłam, a anioł zachichotał. Miałam wrażenie, że owiała

mnie fala chłodnego powietrza. Usłyszałam głosy za plecami, a potem trzasnęły drzwiczki

samochodów i rozległ się warkot silników. Kiedy minęła mnie furgonetka, skręciłam w lewo,

żeby nie wąchać spalin, a potem wyszłam z parkingu i zaczęłam pchać rower pod górę, w

stronę głównej drogi.

Rozległ się dźwięk klaksonu, ale go zignorowałam. Zbocze było strome, więc kiedy dotarłam

do drogi, skręciłam do rowu pełnego kamieni wielkości mniej więcej mojej głowy. Przednia

opona natychmiast utkwiła między kamieniami, a kierownica wbiła mi się w pierś.

Wypuściłam powietrze z płuc z bolesnym świstem, a potem podniosłam wzrok i zobaczyłam,

że jedna z furgonetek zatrzymała się na szczycie wzgórza. Super. A więc miałam widownię.

- Pewna dziewczyna rower miała i na wycieczkę sic wybrała.

- Zamknij się! - wrzasnęłam. Usłyszałam trzask zamykanych drzwiczek, spojrzałam znowu

w stronę furgonetki i nagle wszystkiego mi się odechciało. To był Josh. Ten, który poszedł ze

mną na bal maturalny. Josh, który zrobił to tylko dlatego, że mój tata dogadał się z jego tatą i

razem uknuli intrygę. To miała być „przysługa". A kiedy Josh wygadał się przypadkiem

podczas balu, ja urażona wyszłam w towarzystwie Setha, czyli Kairosa. Naprawdę świetnie.

Odkąd umarłam, nie spotykałam się z Joshem, tylko od czasu do czasu mijałam go na

szkolnym korytarzu. Teraz oparłam się o rower i patrzyłam, jak stoi obok swojej furgonetki i

uśmiecha się do mnie.

Och, do diabła. Spuściłam głowę, z trudem wyciągnęłam przednie koło spomiędzy kamieni i

pchnęłam. rower do góry. Wspomnienie tamtej nocy znowu do mnie wróciło. Kiedy

zostawiłam go samego na balu, Josh pojechał za mną, bo chciał mieć pewność, że bezpiecznie

dotrę do domu. Widział wypadek i zbiegł z nasypu, żeby mnie ratować. Wydaje mi się, że

nawet trzymał mnie za rękę, kiedy umierałam. Barnaba zapewniał mnie, że Josh nic z tego

wszystkiego nie pamiętał. No, może poza tym, że podle potraktowałam go na balu i wyszłam

z kimś innym.

- Pomóc ci?

Podniosłam wzrok. Josh nadal opierał się o furgonetkę. Dobrze wyglądał, jego jasne włosy

były jeszcze wilgotne po prysznicu. Zsunął modne okulary z wąskiego nosa i mrużył

niebieskie oczy w ostrym słońcu. Widywałam go z aktorami ze szkolnego teatru i ze

szkolnymi pięknościami, najczęściej jednak spotykał się z ludźmi z koła jeździeckiego. Nie

należeli do najpopularniejszych w szkole, ale w tym małym miasteczku nie miało to

wielkiego znaczenia. Był miły dla wszystkich, co w przypadku takiego przystojniaka nie było

wcale normą.

- Pytałem, czy ci nie pomóc! - powiedział głośniej i pomachał do dziewczyny, która minęła

go samochodem. Była to Amy. Nie lubiłam jej. Była tak zajęta sobą, że nie wystarczało jej

czasu na myślenie o czymkolwiek innym.

Zdmuchnęłam włosy z oczu i pomyślałam, że chyba wolałabym być nadal nad jeziorem mimo

żniwiarki ciemności i całej reszty.

- Nie! - odkrzyknęłam. - Ale dzięki. - Spuściłam głowę, pokonałam duży kamień i ruszyłam

pod górę.

- Na pewno?

Dlaczego on jest dla mnie taki miły? Tuż za mną zadźwięczał znowu wibrujący anielski głos.

- Posłuchaj, mam już cały wierszyk: Pewna dziewczyna rower miała i na wycieczkę

się wybrała. Ruszyła więc na południe, myśląc, że tam będzie cudnie, lecz księcia z

bajki spotkała.

Pośliznęłam się na kamieniu, moja kostka skręciła się boleśnie i rower znowu zjechał w dół.

Zaczęłam dyszeć z wysiłku, czy też raczej z przyzwyczajenia.

- Idę na zachód, a nie na południe - burknęłam i spojrzałam na Josha. Anioł roześmiał

się perliście. Może powinnam czuć się winna z powodu swojego zachowania na balu, ale było

na to zbyt gorąco.

- Zmieniłam zdanie - powiedziałam głośno. - Chyba potrzebuję pomocy.

Josh już pobiegł w dół. Kiedy dotarł do kamieni zwolnił, uważnie stawiając stopy.

Zaczekałam i cofnęłam się nieco, kiedy zbliżył się z uśmiechem i chwycił kierownicę roweru.

- Jak to się stało? - spytał i wskazał głową przednie koło, a potem przelotnie spojrzał na

moje fioletowe włosy.

- Była raz dziewczynka mała, co ciągle gumę łapała.

- Zamknij się! - ryknęłam i skuliłam się, kiedy Josh odwrócił się do mnie zaskoczony.

- Uch, nie ty - wyjaśniłam. Myślałam, że zaraz umrę z zażenowania. Nie żeby było to

możliwe, ale tak właśnie się czułam. - Ja... hm... nie mówiłam do ciebie.

Brwi Josha się uniosły.

- A do kogo? Do umarłych?

To miał być żart, ale poczułam, że zbladłam.

- Żeby umrzeć, trzeba najpierw być żywym - zadźwięczał koło mojego ucha cienki

głosik.

Zapadła cisza. Z twarzy Josha znikł wyraz rozbawienia. Patrzył na mnie z troską.

- To był tylko żart, Madison.

Nieszczęśliwa, usiłowałam wymyślić coś, co pomogłoby mi uniknąć ksywki Stukniętej

Madison. Głupi, głupi anioł. To wszystko przez niego.

- Przepraszam - powiedziałam, zakładając włosy za uszy. - Miło, że się zatrzymałeś,

żeby mi pomóc. Naprawdę to doceniam. Tylko strasznie mi gorąco. - Josh chyba

poczuł się swobodniej, więc ja też trochę się rozluźniłam. - To nie był dobry dzień -

dodałam.

Josh milczał. Spojrzałam na niego z ukosa. Byliśmy już niemal na szczycie i nie chciałam,

żeby odjechał, sądząc, że bez powodu zaczęłam na niego wrzeszczeć.

- Zdaje się, że trenujesz lekkoatletykę? - zagadnęłam.

- Tak. Jutro będziemy biegali na imprezie charytatywnej, którą organizuje szkoła

- odparł, zwalniając, by przepchnąć rower między kamieniami. - Zakłady, kto pierwszy

skończy okrążenie, i tak dalej. Trener uważa, że to świetny sposób, żeby

utrzymać nas w formie podczas wakacji. A jak ty będziesz zbierała pieniądze?

- Ja? - zająknęłam się. - Hm... - Josh patrzył na mnie wyczekująco.

- Dlatego byłaś dzisiaj w szkole, prawda?

- Niezupełnie - powiedziałam. - Umówiłam się tam ze znajomymi. Ale oni odjechali,

a ja złapałam gumę. - Przed moimi oczami zamigotała świetlista kula. Machnęłam ręką,

żeby ją odgonić. - Ale wielki komar - mruknęłam, a kula zabrzęczała z urazą i zaświeciła

mocniej.

- Umówiłaś się tutaj, żeby tata nie zobaczył, że się z kimś spotykasz? - spytał Josh.

- Wszystko jasne. - Westchnął i przyspieszył, jakby chciał się ode mnie oddalić.

Schrzaniłam to konkursowe

- Nie chodzi o tatę, tylko o sąsiadkę - wyjaśniłam szybko.

- O panią Walsh?

Spojrzałam na niego zaskoczona.

- Słyszałeś o niej? - spytałam, a on uśmiechnął się porozumiewawczo. Ja też się

uśmiechnęłam.

Josh kiwnął głową.

- Mój kupel Parker mieszka na waszej ulicy. Ta kobieta grzebie w jego śmieciach

i wyciąga wszystko, co nożna przetworzyć. Koszmarna baba.

- Tak, to koszmar. - Poczułam się lepiej i spuściłam oczy. - Nie spodziewałam się, że

złapię gumę. Do domu mam tylko osiem kilometrów... rozumiesz.

Stanęłam po drugiej stronie roweru, naprzeciw Josha, i spojrzałam na niego. Naprawdę

żałowałam teraz, że tak na niego wrzasnęłam. Josh milczał, a kiedy wreszcie dotarliśmy do

szosy, od razu sięgnęłam po kierownicę, starając się nie dotknąć jego palców.

- Dzięki - powiedziałam, spoglądając w stronę jego zaparkowanej na poboczu furgonetki.

Jechał na wschód, a ja na zachód, do miasta.

- Teraz już dam sobie radę.

Josh ciągle trzymał kierownicę.

- Wszystko w porządku? Dziwnie wyglądasz. Wyszarpnęłam mu rower z rąk.

- Nic mi nie jest. Bo co? Josh wsunął okulary na czoło.

- Masz mokre włosy i wiem, że nie byłaś na boisku. Ktoś ci zrobił kawał czy coś w

tym rodzaju? Zachowujesz się jak moja siostra, kiedy ma kłopoty i boi się całego

świata.

Przypierał mnie do muru. Spanikowałam i przyspieszyłam kroku.

- Nie mam więcej kłopotów niż zwykle - powiedziałam z udawaną wesołością. Minął nas

kolejny samochód: ostatni chłopak z treningu lekkoatletycznego wracał do domu. Naprawdę

brakowało mi tu samochodu.

Josh milczał i szedł coraz wolniej, w miarę jak oddalaliśmy się od jego furgonetki.

- Posłuchaj, wiem, jacy potrafią być ojcowie. Mój trzyma mnie tak krótko, że

niedługo pewnie będzie sprawdzał, czy umyłem ręce po sikaniu.

Zatrzymałam się i spojrzałam na niego.

- Mój tata taki nie jest. On jest w porządku.

- No to w czym problem? - spytał Josh. - Ja tylko chcę ci pomóc.

Świetlista kula wydała odgłos przypominający cmoknięcie.

- On chce jej pooo... móc - zagruchała, a Josh zadrżał, kiedy wylądowała na jego ramieniu.

Świetnie, a więc mój anioł stróż należy do związku Kupidyna. Nie tego teraz potrzebowałam.

- Nic mi nie jest, naprawdę. Dzięki - powiedziałam krótko, pchając rower po żwirze.

- Ale ja nie mogę tego powiedzieć o sobie - mruknął Josh ponuro.

Nie zatrzymałam się.

- Słuchaj, naprawdę nie chcę się wcinać w twoje sprawy. Ale od trzech tygodni

mam takie dziwne sny... O tobie... I zaczyna mnie to przerażać.

Stanęłam jak wryta. Nie byłam w stanie się odwrócić. On o mnie śni?

- Był raz poeta z Ameryki...

Zamachnęłam się, jakbym chciała złapać muchę, i tym razem udało mi się trafić. Poczułam

lekkie mrowienie w dłoni, a świetlista kula z sykiem przeleciała na drugą stronę drogi.

Patrzyłam na Josha w osłupieniu. On o mnie śni?

- Nieważne. - Odwrócił się do mnie plecami. -Czas na mnie.

- Josh!

Machnął ręką, ale nawet się nie odwrócił.

- Josh? - zawołałam znowu, a potem przystanęłam, bo tuż nade mną przemknął jakiś cień.

Podniosłam głowę i zmartwiałam. Czarne skrzydło. Tutaj? Co jest, do diabła?

- Josh! - krzyknęłam. A niech to. Gdzieś w moim mieście krąży żniwiarz ciemności. Szuka

ofiary. Szuka mnie? Przecież Ron zmienił rezonans amuletu!

Głośne pobrzękiwanie dzwoneczków powiedziało mi, że mój anioł stróż powrócił.

- Jak długi jest łokieć? - spytałam cicho anioła, kiedy Josh podszedł do furgonetki.

- Mniej więcej na pół metra - odparł anioł cierpko. - Przez ciebie mam teraz trawę

na sukience. Jesteś bardzo niegrzeczna, wiesz o tym?

Na sukience? A więc to dziewczyna.

- Dlaczego pytasz? - spytała, ale zaraz zabrzęczała ze zrozumieniem. - Och, no tak.

Czarne skrzydła. Ale nie przejmuj się nimi. Kiedy ja jestem w pobliżu, nie mogą

cię wyczuć. Wytwarzam pole, w którym nie mogą cię zobaczyć. Jakbyś była dla

nich niewidzialna.

- Tak, to też rozumiem - odparłam. - Ale skoro nie mogą mnie wyczuć, dlaczego tu

są?

- Chyba chodzi o niego. Tak, na pewno. Ktoś na niego poluje.

Otworzyłam szeroko oczy. Chodzi o niego? O Josha? Ale dlaczego? I nagle zrozumiałam.

Rezonans mojego amuletu został zmieniony za późno. Nakita mnie śledziła, przynajmniej do

Three Rivers, ale zgubiłam ją, kiedy Ron zmienił rezonans i zatrzymał czas. A ponieważ ani

ona, ani Kairos nie mogli przecież stać na rogu ulicy i czekać, aż się pojawię, próbowali mnie

odnaleźć, śledząc kogoś, kto mógł ich do mnie doprowadzić. Kairos poznał Josha na balu

maturalnym. Rozmawiał z nim. Widział jego aurę. Chcieli trafić do mnie przez Josha - był

jedyną osobą, którą znaliśmy oboje, Kairos i ja.

- Wezwij Barnabę - powiedziałam do świetlistej kuli wystraszona.

- Nie mogę - odparła beztrosko. - Nie jestem dość doświadczona, by kontaktować

się za pomocą myśli. Jestem aniołem stróżem pierwszej sfery.

- Więc sprowadź tu Rona - nalegałam. Nad moją głową zaczęło krążyć czarne skrzydło.

- Tego także nie mogę zrobić. - Kula zawirowała Wokół mojej głowy, oślepiając mnie

serią krótkich błysków - Mam dbać o twoje bezpieczeństwo i zgłosić obecność

żniwiarzy ciemności, jeśli się pojawią. A ty Jesteś bezpieczna.

- A Josh? - spytałam, ale kula tylko zabrzęczała obojętnie, jakby nic jej to nie obchodziło.

Josh otworzył drzwi furgonetki. Wpadłam w panikę.

- Hej! - Pchnęłam rower i niezgrabnie wybiegłam na drogę. - Przepraszam! - zawołałam.

Dopadłam drzwiczek i oparłam dłonie o opuszczoną szybę. - Zaczekaj. - Z mocno bijącym

sercem spojrzałam w niebo. Czarne skrzydło zaczęło się oddalać. Uspokoiłam się trochę, ale

nie na długo. Anioł nie będzie go chronił, ale jeśli Josh zostanie ze mną, znajdzie się w polu

jego działania. Wtedy ani czarne skrzydła, ani żniwiarze ciemności nie będą mogli go

wyczuć. Dlaczego nie przykładałam się bardziej do nauki kontaktowania się w myślach? Teraz na pewno

by się to przydało.

Josh siedział z rękami opartymi na kierownicy i patrzył na mnie. Jakiś samochód przejechał

powoli obok

- Madison, ty naprawdę masz nierówno pod sufitem.

- Tak, wiem - wydyszałam. - Podrzucisz mnie do sklepu rowerowego? Muszę kupić

nową oponę.

Josh przekrzywił głowę i patrzył na mnie w milczeniu. W tej chwili zrobiłabym wszystko, by

nie musieć mu tego wyjaśniać, ale zrobiłabym też wszystko, by go ochronić. To przeze mnie

znalazł się w niebezpieczeństwie. Może jestem martwa, ale będę musiała jakoś sobie z tym

radzić, a jeśli teraz go zostawię, Josh będzie cierpiał. Może nawet zginie.

- Jestem na dnie urwiska, prawda? - rzuciłam desperacko, błagając go spojrzeniem, by

mnie wysłuchał. - W czarnym kabriolecie. W tym twoim śnie.

Josh otworzył usta.

- Skąd wiesz?

Oblizałam wargi. Nagrzany asfalt zdawał się drgać w upalnym powietrzu jak ogień piekielny.

Wiedziałam, że nie powinnam ingerować w zmienione przez Rona wspomnienia Josha. Ale

Rona tu nie było, a ja nie wiedziałam, jak się z nim skontaktować.

- Bo to wcale nie był sen - powiedziałam.

Rozdział 4

Furgonetka Josha miała jakieś dwadzieścia lat i była dość kiepsko wyposażona.

Brakowało w niej klimatyzacji i centralnego zamka. Żeby otworzyć okno, trzeba było kręcić

korbką, a siedzenia były ze sobą połączone. Zamontowano w niej za to potężny zestaw stereo,

a Josh musiał odsunąć skrzynkę z płytami CD, żebym mogła usiąść. Miał tam różne kapele

hardrockowe i trochę klasycznego rocka, którego słuchał też mój tata. Wendy spodobałyby

się te cięższe brzmienia. Teraz jednak stereo było wyłączone i przedłużająca się cisza

zaczynała mi ciążyć.

Z gałki przy radioodbiorniku zwisał mały dzwoneczek. Świetlista kula usadowiła się na nim,

kiedy tylko padła za mną do samochodu i brzęczała z zadowoleniem. Przysięgłabym, że

zaczęła podśpiewywać pod nosem, kiedy Josh zawracał w stronę miasta i dzwonek zakołysał

się lekko.

Pod siedzeniem była torba ze sportowym strojem Josha, a na półce z tyłu leżała wędka, która

wyglądała a bardzo drogą. Nie rozumiałam, dlaczego Josh jeździ takim starym gratem, skoro

jego ojca byłoby stać na coś znacznie lepszego.

Josh prowadził dobrze, ale ani razu się nie odezwał. Byłam tu, bo kiedy powiedziałam, że

wiem o jego śnie, obudziłam w nim ciekawość. Teraz jednak czekał chyba, aż sama rozwinę

temat. Ale ja nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, więc pochyliłam się do przodu i

zaczęłam wypatrywać czarnych skrzydeł przez przednią szybę. Błękitne niebo było jednak

zupełnie puste. Skoro nie ma czarnych skrzydeł, to znaczy, że nie ma też żniwiarzy. Od razu

poczułam się lepiej. Jedni natychmiast przyciągali drugich.

- Czego tak wypatrujesz? - spytał Josh. Szybko odchyliłam się na oparcie.

- Niczego. - Stara furgonetka podskoczyła, kiedy wjechaliśmy na most. Zaraz potem domy

mieszkalne po obu stronach drogi ustąpiły miejsca sklepom, bankom i biurom. Josh wyraźnie

czekał, aż coś powiem. Do sklepu zostało już tylko kilka świateł. Westchnęłam.

- Co pamiętasz z tego balu? - spytałam cicho.

- To, że byłaś naprawdę... - Urwał gwałtownie i poczerwieniał. - Uch.

- Byłam wredna - dokończyłam za niego, krzywiąc się lekko. - Przepraszam. Byłam

wściekła, kiedy zrozumiałam, że poszedłeś ze mną tylko dlatego, że twój tata

tego chciał, bo mój martwił się, że jestem tu nowa, nikogo nie znam i w ogóle.

Zachowałam się jak ostatnia jędza.

- Nie - odparł, ale widziałam, że ciągle jest na mnie zły. Nie odpowiedziałam, a on dodał po

chwili:

- Wyszłaś z kimś, kogo nie znałem, a ja wróciłem do domu wcześniej. To

wszystko.

Zawahałam się i dotknęłam palcami wystrzępionej tapicerki przy otwartym oknie. Josh

zwolnił, bo na drodze pojawiło się więcej samochodów.

- Wyszłam z chłopakiem, którego nigdy wcześniej nie widziałeś - wyjaśniłam cicho. -

Ale ty pojechałeś za nami, bo chciałeś się upewnić, że bezpiecznie dotrę do domu.

Josh niespokojnie poruszył rękami na kierownicy, jakbym powiedziała coś, o czym nigdy

nikomu nie wspomniał.

- To było bardzo miłe z twojej strony - stwierdziłam.

Josh przełknął ślinę; jego grdyka poruszyła się do góry i na dół.

- Zachowałam się tak głupio. Byłam wściekła na cały świat, bo mama przysłała mnie

tutaj. To, co się stało, to nie twoja wina. - Wzięłam głęboki oddech, szukając

właściwych słów. - On po prostu nagle zjechał z drogi. Samochód przekoziołkował i

zatrzymał się pod nasypem na prawym boku. - Zacisnęłam palce na oknie, kiedy Josh

zatrzymał się na skrzyżowaniu, a potem położyłam rękę na brzuchu. Nie czułam się najlepiej.

- On miał miecz - mruknął Josh. - To znaczy, w tym moim śnie.

Powiedział to jakby przepraszająco, jakby w to nie wierzył, a ja położyłam rękę na kolanie,

żeby zakryć miejsce, w którym skaleczyłam się na łodzi.

- Nie zginęłam jednak w wypadku - ciągnęłam -Więc on... hm, no tak. Dobił mnie.

Potem nie pamiętam nic, aż do chwili, kiedy ocknęłam się w kostnicy.

Josh prychnął z niedowierzaniem.

- Świetnie, Madison - powiedział drwiąco. - A więc teraz jesteś martwa.

Blask wokół dzwoneczka przy radioodbiorniku przybrał na sile.

- O dobry Boże w niebiosach, ty jesteś martwa. Dlaczego mam chronić martwą

osobę? - spytał mój anioł stróż.

Nie zwróciłam na nią uwagi, tylko chwyciłam amulet, bo wyczułam, że na niego spojrzała.

- Och, och, och - zasyczała świetlista kula i przygasła. - Kairos dostanie szału. Czy on

wie, że masz jego amulet? Skąd właściwie go masz? Chronos ci go dał? A jak on go

zdobył?

Spojrzałam z ukosa na Josha. Kurczę. Niedobrze. Ona miała o tym nie wiedzieć. Ron będzie

na mnie wkurzony. Póki jednak musiała trzymać się mnie, nie będzie mogła polecieć i

wszystkim o tym rozgadać. Josh pokręcił głową. Gniewnie zadarłam brodę do góry.

- No dobrze. W taki razie powiedz mi, co pamiętasz z tego twojego snu.

Josh poruszył palcami na kierownicy i skręcił w stronę centrum.

- To wszystko jest dość mgliste - mruknął. - Wiesz, jak wyglądają sny, kiedy

próbujesz je sobie przypomnieć dokładnie.

- No, słucham? - ponagliłam, a Josh zmarszczył brwi.

- Zadzwoniłem na pogotowie. W tym śnie. - Był wyraźnie spięty. - Powiedzieli mi,

żebym zaczekał na linii, ale nie zrobiłem tego. Pobiegłem z powrotem do Ciebie.

Byłaś już sama i jakby... usnęłaś. Przestałaś oddychać.

I od tego czasu nie odczuwam właściwie potrzeby, żeby oddychać, pomyślałam gorzko.

- A potem? - Nie wiedziałam, co działo się między wypadkiem a kostnicą. Barnaba nie

chciał o tym mówić.

- Ach... - Wydawał się trochę nerwowy i nie odrywał wzroku od drogi. - Karetka

przyjechała przed policją. Włożyli cię do takiej czarnej plastikowej torby.

Dźwięk zamka, kiedy go zasuwali... nigdy tego nie zapomnę. - Poruszył się

niespokojnie, jakby z zakłopotaniem. - Ratownicy w ogóle się nie odzywali, kiedy

Wyciągali cię z samochodu. Taką mają pracę, ale widziałem, że było im naprawdę

smutno.

- Tego nie pamiętam - szepnęłam. Świetlista kula wróciła na swój dzwoneczek i słuchała,

emanując przyćmionym blaskiem.

- Policjanci... - Urwał i udał, że się rozgląda, by opanować emocje. - Kazali mi usiąść z

tyłu i zawieźli mnie do szpitala, żeby ktoś mnie obejrzał, mimo że nie byłem w

samochodzie. A potem przyjechał twój tata. Płakał.

Ogarnęło mnie straszne poczucie winy. Ron twierdził, że wymazał to z pamięci mojego taty,

ale czy rzeczywiście mu się to udało? To naprawdę był koszmar.

- Powiedział, że to nie moja wina - mówił Josh cicho. - Ale ja wiem, że powinienem

był odwieźć cię do domu. A potem nagle wszystko się zmienia. Jakby nic się nie

wydarzyło. Jestem w domu i zdrapuję błoto z wyjściowych butów, zanim tata

mnie ochrzani. -Spojrzałam na niego, ale on tylko pokręcił głową, nie odrywając oczu od

drogi. - To właśnie jest dziwne, bo pamiętam, że kiedy wychodziłem, były czyste. -

Opuścił wzrok na swoje ręce, a potem znowu spojrzał przed siebie. - Było tak, jakby nic

się nie stało, a ty byłaś cała i zdrowa. Nie cierpię takich snów.

Nie wiedziałam, jak mógł uznać to za sen, wiedziałam jednak, że próbował zrozumieć, skąd

wzięło się błoto na jego butach, skoro nie zbiegł z nasypu, żeby mnie ratować.

- Ja zniszczyłam swoją sukienkę balową - powiedziałam. - Ciągle ją spłacam.

Josh spojrzał na mnie z ukosa.

- To był sen. Przecież jesteś tutaj. I żyjesz.

Oparłam łokieć o otwarte okno i dotknęłam palcami jego obramowania.

- No tak, jestem tutaj. Josh prychnął.

- I żyjesz.

Położyłam dłoń na amulecie.

- Niezupełnie. - Zatrzymał się za szarą corvetta, odwrócił głowę i uśmiechnął się do mnie. -

Tak naprawdę, to nie żyję.

Z dzwoneczka dobiegł mnie cienki głosik anioła:

- Raz dziewczyna, co w martensach chodziła, że nie żyje, twierdziła. Aż wszyscy,

co ją znali, za chorą ją uznali, bo sama się o to prosiła.

Wyrzuciłam stopę, na której wcale nie miałam martensa, przed siebie i kopnęłam w

dzwoneczek. Hałas Wyrwał Josha z zamyślenia.

- Wiesz co? - powiedział i ruszył z miejsca. - Zapomnij, że w ogóle coś mówiłem. Jezu,

wszyscy w szkole mówili, że jesteś dziwna. Zawsze odpowiadałem, że po prostu

potrzebujesz kogoś, z kim mogłabyś pogadać, ale do diabła, dziewczyno... Kiepsko

z tobą, jeśli w to wszystko wierzysz. A jeśli nie wierzysz, to smutne, że

próbujesz zwrócić na siebie uwagę, opowiadając takie historie.

Rozumiałam, dlaczego nie chciał w to uwierzyć, ale i tak mnie to wkurzało.

- Cóż, pozwól więc, że uzupełnię luki w twoim śnie, dobrze? - rzuciłam cierpko.

Trudno, teraz moja anielica pozna całą prawdę. Jeśli Ron nie chciał, by wiedziała, że mam

amulet Kairosa, nie powinien był jej ze mną zostawiać.

- Kairos ma ciemne włosy i jest tak przystojny, że na jego widok większość

znanych mi dziewczyn zmoczyłaby majtki. Pocałował mnie. Musisz to pamiętać.

Wiem, że nas widziałeś.

- Całowałaś się z Kairosem? - w cienkim głosiku świetlistej kuli zabrzmiała nuta podziwu.

- Nie chcę nawet myśleć o tym, do czego się posunęłaś, żeby zdobyć jego amulet.

O mój Boże!

Tym razem mnie obraziła. Josh zauważył, że spojrzałam gniewnie na dzwonek. Odwrócił się i

wbił wzrok w drogę.

- Kairos otworzył przede mną drzwiczki swojego kabrioletu - ciągnęłam. - Ty i

Barnaba poszliście za nami. Pamiętasz Barnabę? Tego wysokiego chłopaka, który

był taki wściekły? Nieważne zresztą. Tak czy inaczej, dach był opuszczony.

Tak łatwiej będzie cię zabić, kochanie.

Anielica zaśmiała się wesoło.

- A więc Barnaba schrzanił akcję prewencyjną? To dlatego ostatnio nie pracuje?

Na wszystkich serafinów, cherubinów i archaniołów! Ta historia staje się coraz

ciekawsza!

Josh także zdawał się teraz słuchać. Zachęcona, ciągnęłam:

- Samochód zjechał na prawe pobocze - mówiłam, czując coraz większe przygnębienie.

- Dachował dwa razy. Przy pierwszym obrocie rozbiła się przednia szyba. Miałam

zapięty pas, więc nie wypadłam. To uratowało mi życie. - Opuściłam wzrok na pas na

mojej piersi. Stare przyzwyczajenia... - Kiedy się zatrzymał, Kairos stał przy moich

drzwiczkach jakby nigdy nic - wyszeptałam. - A potem jego miecz przebił karoserię

i przeszedł przeze mnie. Nie było krwi. Nie było żadnych śladów.

Nagle poczułam ciepło i współczucie. Uśmiechnęłam się do kuli światła, która przysiadła na

moim kolanie, a potem podniosłam głowę i odrzuciłam włosy z czoła.

- Ty wyskoczyłeś z samochodu i zacząłeś biec w moją stronę. Dwa razy zawołałeś

mnie po imieniu. - Przypomniałam sobie przerażenie w jego głosie i zrobiło mi się słabo. -

Tak mi przykro, Josh. To nie była twoja wina.

- Przestań - powiedział. Zaciskał palce na kierownicy i oddychał bardzo szybko.

- On ci nie wierzy - zauważyła cierpko anielica.

- Miałam pozwolić ci myśleć, że to był tylko sen? - spytałam.

Wjechał na parking przed sklepem rowerowym i zatrzymał samochód.

- Nie jesteś martwa.

Wzruszyłam ramionami i rozpięłam pas.

- W kostnicy nie mieli co do tego żadnych wątpliwości.

Josh wyciągnął rękę i dźgnął mnie palcem w ramię.

- Au! - krzyknęłam, odsuwając się i chwytając ręką za ramię.

Uśmiechnął się pod nosem.

- Nie jesteś martwa. To już nie jest zabawne. Odpuść sobie.

Poczułam, jak mój puls przyspiesza gwałtownie. Spróbowałam go uspokoić.

- To amulet. Amulet daje mi złudzenie ciała. A wspomnienie o tym, jak to jest być żywym,

załatwia resztę, dodałam ponuro w myślach.

- Jaki amulet? - spytał, więc wyjęłam kamień zza bluzki, żeby mógł go obejrzeć.

Szeroko otworzył oczy, a ja szybko odsunęłam amulet dalej. Nie chciałam, żeby go dotknął.

- Ukradłam go Kairosowi, kiedy pojawił się w kostnicy, żeby zabrać moją duszę -

powiedziałam, trzymając amulet na wysokości piersi. - Tak długo, jak go mam, jestem

bezpieczna. Ale, hm, ty nie jesteś bezpieczny.

- Ooooch - mruknęła anielica. - Madison, jesteś w bardzo kiepskiej sytuacji.

Naprawdę się cieszę, że już jesteś martwa. Chyba nie byłabym w stanie utrzymać

cię przy życiu.

Od razu zrobiło mi się raźniej. Spojrzałam w niebo, szukając czarnych skrzydeł. W oddali

dostrzegłam niewielką ciemną chmurę. Kruki?

- Boże, ty jesteś naprawdę dziwna - powiedział Josh, wyłączył silnik i pchnął drzwiczki,

które otworzyły się ze skrzypnięciem.

- Nie wierzysz mi? - spytałam zdumiona. - Po tym wszystkim, co ci powiedziałam? -

Ron będzie naprawdę wkurzony, jeśli okaże się, że bez powodu zniszczyłam nowe wspomnienia Josha. Nie

mówiąc już o tym, jak będzie wściekły, bo wygadałam o amulecie mojej anielicy. Ale czego mógł się

spodziewać? Byłam martwa, do cholery. Wcześniej czy później by to odkryła, bez względu na to, z której

była sfery.

Josh uśmiechał się szeroko, jakby usłyszał doskonały dowcip.

- Pomogę ci wyciągnąć rower. Dotrzesz stąd sama do domu, stuknięta Madison?

Przez chwilę patrzyłam na puste siedzenie za kierownicą. Nienawidziłam tego przezwiska.

Nienawidziłam go z całego serca. Po raz pierwszy wpadłam w tarapaty, kiedy rzuciłam się na

dziewczynkę, która mnie tak nazwała. Miałam wtedy sześć lat, a przezwisko to przylgnęło do

mnie na całą podstawówkę.

Zamknęłam na chwilę oczy, żeby się opanować i wysiadłam z samochodu.

- Josh! - zawołałam, kiedy do niego podeszłam. -Ja tego nie wymyśliłam. Wiesz, że

tak było! Byłeś przy tym.

- To był sen - odparł, otwierając tył furgonetki.

Sfrustrowana, oparłam rękę na biodrze. Nie chciał uwierzyć, że to prawda, bo wtedy musiałby

uznać, że to wszystko jego wina, bo powinien był odwieźć mnie do domu.

- Sen, który ciągle się powtarza? Sen, o którym ja wszystko wiem? - spytałam,

odsuwając się trochę, kiedy zaczął wyciągać rower z furgonetki.

- Jasne - mruknął. - Moja mama powiedziałaby, że mam związany z tobą uraz

psychiczny. Poradzę sobie tym.

- Prędzej umrzesz! - wykrzyknęłam, ale zaraz zniżyłam głos, bo tuż obok nas przejeżdżało

kilka samochodów. - Żniwiarze nie mogą mnie odnaleźć, ale znajdą ciebie.

- To ci goście z mieczami, tak? - spytał ze śmieniem.

Chwyciłam rower, który przede mną postawił.

- Josh, byłeś tam tej nocy, kiedy miałam wypadek. Kairos cię widział. On mnie

szuka i będzie chciał wykorzystać ciebie, żeby mnie odnaleźć. Teraz jesteś bezpieczny

tylko dlatego, że jesteś ze mną.

Uśmiechnął się i spojrzał w niebo, mrużąc oczy.

- A więc mam do czynienia z Supermanem w spódnicy?

- Przestań się nabijać! - rzuciłam, wyobrażając sobie, co będzie się działo, kiedy zacznie

się szkoła.

Josh i jego kumple będą pokładać się ze śmiechu Jeśli dożyje tego dnia.

- To amulet cię chroni, nie ja. - Nie mogłam mu powiedzieć o mojej anielicy. Jeszcze nie.

Przewróciłby się ze śmiechu.

Spojrzał na amulet wiszący na mojej szyi i przestał się uśmiechać.

Czarny cień przemknął nad parkingiem i znowu ogarnął mnie strach. Podniosłam oczy i

zobaczyłam czarne skrzydło. Poruszało się w powietrzu, a po drugiej stronie ulicy było ich

więcej. Bardzo niedobrze. Wystarczyło, że oddalił się ode mnie na dziesięć sekund, a od razu

go wywęszyły.

- Po prostu zostań ze mną, dopóki nie wróci Barnaba, dobrze?

- Barnaba? - spytał i zamknął klapę furgonetki. -To ten facet z balu!

- Tak.

Skrzydła, amulet, nie mogę go zostawić. W zamyśleniu zaczął pchać mój rower w stronę

sklepu.

- Słuchaj - powiedziałam, bo wydawało mi się, że wreszcie uwierzył. - Widzisz te cienie?

Wskazałam czarne kształty, które obsiadły dach budynku poczty. Na twarzy Josha znowu

pojawił się kpiący uśmiech.

- Kruki, Madison?

Chwyciłam rower, nie pozwalając, by wciągnął go do sklepu.

- One tylko wyglądają jak kruki, a fakt, że w ogóle je widzisz, oznacza moim

zdaniem, że zostałeś wybrany. Susan także widziała je wczoraj na łodzi. To tak

zwane czarne skrzydła. Żniwiarze używają ich namierzania swoich ofiar. Jeśli się

ode mnie oddalisz, zabiją cię.

A gdzie, do diabła, jest moja anielica? Nagle zdałam sobie sprawę, że gdzieś znikła.

- Żniwiarze - zachichotał i spróbował pchnąć rower do przodu. Jednym szarpnięciem go

zatrzymałam.

- Kairos zna rezonans twojej aury. Może cię odnaleźć. Posłuchaj mnie.

Nie pozwoliłam mu ruszyć roweru z miejsca, a on nagle odepchnął go od siebie.

- Naprawdę ci odbiło, Madison.

- Josh, mówię poważnie!

Nie odwrócił się nawet, otwierając drzwiczki samochodu.

- Myślę, że jesteś poważnie zaburzona. Nie odzywaj się już do mnie, dobrze?

Jęknęłam, zrezygnowana, kiedy włączył muzykę i zaczął się cofać. Był czerwony na twarzy, a

przy wyjeździe z parkingu się zawahał. Potem wcisnął gaz i z piskiem opon wyjechał na

ulicę, jakby chciał przedemną uciec.

- Idiota - krzyknęłam, a zaraz potem zamarłam, a widok czarnych skrzydeł, które poderwały

się nagle do lotu i skręciły za jego furgonetką, jak lwy które poczuły zapach krwi.

- Cholera - szepnęłam. Samochód stał na światłach przecznicę dalej. - Josh! - wrzasnęłam,

ale przy włączonej muzyce nie mógł mnie słyszeć.

Światła się zmieniły i Josh przyspieszył. Sądząc ze sposobu, w jaki prowadził, był mocno

wkurzony. I wtedy nie wiadomo skąd na ulicy pojawił się znajomy czarny kabriolet.

Odruchowo zasłoniłam usta ręką. To był Kairos. Na pewno. Jechał prosto na furgonetkę.

Nagle rozległ się potężny huk i szczyt słupa sygnalizacji świetlnej zaiskrzył oślepiająco.

Powoli, niemal majestatycznie, słup runął na chodnik. Josh znajdował się dokładnie pod nim.

- Josh! - krzyknęłam, choć nie mógł mnie słyszeć. Zobaczył jednak iskry i zahamował z

piskiem opon. Wjechał na krawężnik, skręcił w stronę parkingu przed lodziarnią i zatrzymał

się gwałtownie, wzniecając tumany kurzu. Za nim czarny kabriolet wjechał w przewrócony

słup, który zachrzęścił głośno miażdżonym metalem, plastikiem i szkłem. Niewiele

brakowało, a dokładnie w tym miejscy znajdowałby się samochód Josha.

Puściłam rower i rzuciłam się biegiem w stronę świateł. Z kabrioletu wysiadła wysoka postać

w czarnym eleganckim ubraniu. Ciemne falujące włosy zalśniły w słońcu. Pamiętałam jego

śniadą skórę i zapach morskiej wody, który do niej przylgnął. I szaroniebieskie oczy, które

były trochę nieobecne, a jednak wydawało się, jakby potrafiły mnie przejrzeć na wylot. To

był Kairos. Przystanęłam przy samochodach, które zatrzymały się na ulicy. Zaczęli z nich

wychodzić ludzie.

Trzask drzwiczek furgonetki znowu przywrócił mnie do rzeczywistości.

- Hejl Nic ci nie jest? - wołał, biegnąc w stronę Kairosa.

- Josh - szepnęłam. Bałam się, że jeśli odezwę się głośniej, strażnik czasu mnie usłyszy. Czy

to Kairos przewrócił słup, by zabić chłopaka, czy też przeciwnie, był to szczęśliwy

przypadek, który uratował mu życie?

Pochyliłam głowę, kiedy czarne skrzydło śmignęło w górze, i nerwowo wciągnęłam

powietrze. Josh zatrzymał się na środku drogi naprzeciw Kairosa. Był blady i wyglądał tak,

jakby w końcu zobaczył krążące górze czarne kształty. Drogę zagradzali mi ludzie, nie

mogłam do niego dotrzeć.

- Nie pozwól mu się dotknąć! - krzyknęłam, ale było już za późno.

Poczułam, jak uginają się pode mną nogi. Strażnik czasu wyciągnął smukłą dłoń i chwycił

Josha za ramię. Potem przyciągnął go do siebie, a ja miałam wrażenie, Że patrzę na własną

śmierć, że jeszcze raz ją przeżywam. Nie było miecza, ale nietrudno byłoby go ukryć, stali tak

blisko siebie.

I wtedy Josh mu się wyrwał. Odepchnął go i potykając się, zaczął się cofać. Schylił głowę,

kiedy przemknął nad nim kolejny czarny kształt, którego nie widział nikt poza nami trojgiem.

Ominęłam czarny kabriolet, podbiegłam do niego chwyciłam go za ramię.

- Hej! - krzyknął, wyrywając się gwałtownie. Ale zaraz potem mnie poznał. Miał

przekrzywione okulary, w niebieskich oczach zauważyłam strach. Bał się, bo w końcu mi

uwierzył. Śmierć stała na skrzyżowaniu - patrzyła na nas.

Ogarnęło mnie przerażenie. Do Kairosa podeszli jacyś ludzie, pytali, czy wszystko w

porządku. Ktoś potrącił mnie ramieniem. Drgnęłam i pociągnęłam Josha do tyłu, ani na

moment nie odrywając wzroku od tamtego. Chciał, żebym zginęła, jeszcze zanim ukradłam mu

amulet. Dlaczego?

- Chodź - powiedziałam, wciągając chłopaka między ludzi. - Wsiadaj do furgonetki.

Kiedy sama wskakiwałam do środka, usłyszałam dzwoniący śmiech mojej anielicy.

- Jeden Josh poczynał sobie śmiało i na msze święte miał czasu za mało. Aż

poznał, co to jest śmierci kosa, kiedy spotkał Setha-Kairosa. I sam nie wie, jak

uszedł z tego cało.

- Wsiadaj do samochodu! - krzyknęłam, ciągnąc za ramię Josha, który ciągle patrzył w

osłupieniu na ciemnowłosą postać. Czarne skrzydła nie mogły nas widzieć, bo wróciła moja

stróżująca anielica. To pewnie ona przewróciła słup sygnalizacji świetlnej, dlatego Josh

skręcił, a Kairos miał wypadek i zwrócił na siebie uwagę wszystkich dookoła. W tej sytuacji

nie mógł dopaść swojej ofiary.

- To on - powiedział Josh. Był blady i drżącymi rękami poprawiał przekrzywione okulary. -

Pytał o ciebie - dodał.

Pociągnęłam go przez tłum w stronę furgonetki, z której ciągle dochodziła ogłuszająca

muzyka.

- Też mi niespodzianka - mruknęłam. Usłyszałam syreny i z wdzięcznością spojrzałam na

swoją anielicę. Powstrzymała strażnika czasu, i to w taki sposób, że Josh wyszedł tylko na

przypadkowego świadka wypadku. Jego samochód nie został nawet draśnięty, więc nie było

powodu, dla którego mielibyśmy tam zostać dłużej. Kairosowi za to trudno będzie tak po

prostu zniknąć, a my zyskamy na czasie. Moja anielica była naprawdę dobra. Nie, była

świetna!

Parking przed lodziarnią był rozgrzany jak patelnia. Otworzyłam drzwiczki furgonetki. Z

odtwarzacza, włączonego na pełny regulator rozbrzmiewało Nie bój się kosiarza. Wśliznęłam

się do środka i wciągnęłam Josha za sobą. Moja anielica też zaczęła śpiewać, a jej wysoki

głos sprawiał, że wszystko to wydało mi się jeszcze bardziej groteskowe.

- Jedziemy, dobrze? - powiedziałam, a on wziął głęboki oddech. Silnik ciągle pracował,

Josh drżącymi rękami wrzucił bieg i ujął kierownicę. Wycofał się Ostrożnie na ulicę i dodał

gazu. Z każdą sekundą coraz bardziej oddalaliśmy się od niebezpieczeństwa.

Wyłączył muzykę, co niezbyt spodobało się anielicy. Co chwilę spoglądając we wsteczne

lusterko, nerwowo zapinał pas.

- Nic ci nie jest? - spytałam i pochyliłam się, by spojrzeć na prędkościomierz. Nigdy dotąd

nie widziałam, by ktoś był aż tak blady. Może to ja powinnam była usiąść za kierownicą.

Oblizał wargi.

- To był on. Pytał o ciebie... po imieniu.

Poczułam ból w piersi. Odetchnęłam głęboko.

- Przynajmniej cię nie zabił. Hej, możesz trochę Zwolnić? Tu są ludzie!

- On może za nami jechać.

Żeby dodać mu otuchy, położyłam dłoń na jego ramieniu, ale podskoczył nerwowo.

- Nie wyczuje twojej aury, bo jest tu mój amulet. Będziesz bezpieczny, jeśli

zostaniesz blisko mnie.

Nad dzwonkiem rozległ się dźwięczny głosik:

- To ja zapewniam mu bezpieczeństwo, a nie amulet, kotku.

- Jasne - odparłam. - Ale on w to nie uwierzy.

Cholera. Zamknęłam się i skrzywiłam lekko. Jose zwolnił nieco, bo z drugiej strony nadjechał

radiowóz, kierujący się na miejsce wypadku. Zjechał w stronę krawężnika i odwrócił się do

mnie.

- Do kogo mówiłaś? Proszę, proszę, tylko nie mów, że do jakiegoś nieboszczyka.

Zaczynała mnie boleć głowa. Czasami byłam naprawdę głupia.

- Eee, nie... mówiłam do mojego anioła stróża -powiedziałam z wahaniem. - A

właściwie do anielicy. Ona siedzi... hm... na dzwonku przy twoim radiu.

- Anioł stróż? A właściwie anielica?

Uśmiechnęłam się do niego słabo.

- Z departamentu żniwiarzy i cherubinów, sekcja ochrony, numer jeden

siedemdziesiąt sześć.

Nie mogłam jej tak nazywać. Musiałam wymyślić dla niej jakieś imię. Może Grace*?( *

Grace (ang.) - łaska, gracja )Wydawało się pasować.

Josh otworzył usta, żeby zaprotestować, ale w tej samej chwili Grace poruszyła dzwonkiem,

który brzęknął głośno. Z pobladłą twarzą, wbił w niego wzrok.

- Madison? - powiedział słabo.

- Tak?

- Ty jesteś martwa? Kiwnęłam głową.

- Tak.

Przełknął ślinę, oparł obie dłonie na kierownicy i spojrzał przez przednią szybę w dalekie,

błękitne niebo.

- A to nie są kruki?

Skrzywiłam się, bo znowu dostrzegłam krążące nad horyzontem czarne skrzydła.

- Nie - odparłam, a jego głowa z głuchym stuknięciem opadła na kierownicę.

- Ale poza tym wszystko w porządku? - spytał, nie podnosząc głowy.

- Tak, ponieważ mam amulet - powiedziałam i położyłam na nim dłoń. - Nic ci się nie

stało, bo Ron zostawił ze mną anioła stróża, a sam próbuje przekonać serafinów,

by pozwolili mi zatrzymać amulet. - Odwróciłam się, żeby spojrzeć do tyłu. - Kairos zna

rezonans twojej aury, bo spotkaliście się na balu, ale dopóki jesteś ze mną, nie

może cię zobaczyć. Myślę po prostu, że powinniśmy już... hm... jechać dalej.

Bez słowa spojrzał w lusterko i wrzucił bieg. Objeżdżaliśmy miasto bocznymi drogami.

- Słuchaj - powiedziałam niepewnie. - Może wstąpisz do mnie na kanapki?

- J…..Jasne.

Oblizałam nerwowo wargi. Josh był wstrząśnięty. Niepokoił mnie wyraz jego twarzy, kiedy

wjeżdżaliśmy na obwodnicę, żeby dostać się na drugą stronę miasta. Wiem, jak to jest, kiedy

muśnie nas powiew śmierci, kiedy zdajemy sobie sprawę, że gdyby nie przypadek czy kaprys

losu, już bylibyśmy martwi.

- Przykro mi, że zostałeś w to wciągnięty - powiedziałam.

Przypomniał mi się jego głos, kiedy wołał mnie, zbiegając tamtej nocy ze zbocza, żeby mnie

ratować.

- Ale to nie był sen. To wszystko naprawdę się wydarzyło. I chcę ci podziękować.

Dzięki tobie nie umierałam samotnie.

Rozdział 5

Josh, wyraźnie skrępowany, siedział przy prostokątnym stole w naszej kuchni. Jego

długie nogi sterczały po drugiej stronie blatu. Zrobił sobie dwie kanapki szynką, której grube

plastry wystawały spomiędzy kromek. Do tego sok z lodem i czipsy o smaku grilowanego

boczku. Ja przygotowałam dla siebie jedną cienką kromkę chleba, garść czipsów i szklankę

mrożonej herbaty. Patrzyłam z zazdrością, jak Josh jednym haustem wychyla połowę swojego

soku. Ja, odkąd zostałam wyautowana z życia, właściwie nie odczuwałam głodu. Coraz

trudniej było mi wymyślać wymówki, kiedy tata pytał, dlaczego nic nie jem.

Odkąd zbudowano dom, kuchnia nie była odnawiana i białożółty blat i kremowe ściany były

już trochę podniszczone, podobnie jak brązowe meble. Lodówkę pamiętałam jeszcze sprzed

separacji rodziców. A w rogu stał supernowoczesny ekspres do kawy, co oznaczało, że mój

tata miał swoje priorytety. Na blacie były też stojak na serwetki, sól, pieprz i zakurzona

popielniczka - dokładnie w miejscu, w którym stałaby u mamy. Jakby ciągle była obecna w

życiu taty, choć już od kilku lat mieszkał sam.

Josh spojrzał na moją kanapkę.

- Nie zjesz nic więcej? - spytał. Wzruszyłam ramionami.

- Sypiam też niewiele - odparłam, bawiąc się czipsem. Byłam ciekawa, czy Grace, która

ulokowała się na kinkiecie i podśpiewywała pod nosem limeryki, w ogóle coś jadła. Barnaba

nie jadał nic.

- Po kilku miesiącach naprawdę zaczynasz mieć dość oglądania po nocy telewizji.

Telewizja, Internet bez ograniczeń, wpatrywanie się w sufit, kiedy szkolenie z Barnabą

dobiegło końca... niezbyt to wszystko ciekawe, zwłaszcza kiedy nie ma z kim się tym

podzielić. Informacje na temat aury, które wyszperałam w Internecie, niewiele pomogły.

Podobnie jak to, co znalazłam o aniołach. Barnaba tak się śmiał, że omal nie spadł z dachu,

kiedy przed jednym z naszych nocnych - i najwyraźniej bezskutecznych - szkoleń wyniosłam

na górę laptop. Czy nie mogę nauczyć się kontaktować za pomocą myśli, bo mam amulet Kairosa? -

zastanawiałam się, muskając kamień palcami. Może to tak, jakbym wsadziła wtyczkę amerykańskiej

suszarki do włosów do brytyjskiego gniazdka?

- A więc jesteś martwa - powiedział Josh z pełnymi ustami.

Od zimnej herbaty rozbolały mnie zęby. Spojrzałam na zegarek. Minęło już kilka godzin - gdzie

oni są?

- Tak.

- I ten amulet daje ci ciało? - dopytywał.

- Raczej złudzenie ciała, tak - odparłam, wiercąc się niespokojnie. - Poza tym dzięki

niemu czarne skrzydła nie mogą mnie zobaczyć i dobrać się do mojej duszy.

Dusza bez ciała to łatwy łup. Dlatego właśnie czarne skrzydła szukają ofiar

żniwiarzy. Nie pojawiają się, gdy ktoś zwyczajnie umiera, tylko wtedy, kiedy ktoś

zostaje wybrany.

Zaczęłam skubać swoją kromkę, ale nie miałam na nią ochoty.

Josh spojrzał na okruchy na moim talerzyku.

- Nie zdejmuj tego amuletu, dobrze? Te czarne skrzydła trochę mnie przerażają.

- Nie ma sprawy.

Powinnam była więcej ćwiczyć, pomyślałam. Z drugiej strony jednak, skoro miałam kamień strażnika

czasu ciemności, rezonans mojej aury musiał znacząco różnić się od rezonansu Barnaby - pewnie był

bardziej podobny do rezonansu Nakity. Może mogłabym kontaktować się w myślach z Nakitą?

- A więc... - powiedział z wahaniem Josh, wyrywając mnie z zamyślenia. - Gdzie jest to

prawdziwe? Twoje prawdziwe ciało? - Zmarszczył brwi. - Nie zakopałaś go chyba za

domem, co?

- Ma je Kairos - wyjaśniłam i na samą myśl o tym poczułam zimny strach. - W każdym

razie ukradł je z kostnicy, kiedy... kiedy uciekłam.

Poruszył stopami i kopnął w nogę mojego krzesła.

- Kiepska sprawa. Kairos to ten facet w czarnym samochodzie, tak? Jest

żniwiarzem?

Skrzywiłam się lekko. Nie chciałam mu powiedzieć, że Kairos to strażnik czasu. Jakoś głupio

to brzmiało.

- Właściwie to jest szefem żniwiarzy ciemności. -Uznałam to określenie za nieco

lepsze. - Barnaba jest żniwiarzem światła. Stara się ocalić życie ludziom, których

atakują żniwiarze ciemności.

Odgryzł kolejny kęs kanapki i otarł kąciki ust.

- Takim jak ty?

- Tak, ale w moim przypadku spaprał robotę, bo akurat tego dnia były moje

urodziny. - Zmieniłam układ czipsów na moim talerzyku. - Prawdę mówiąc, sądził, że

Kairos przyszedł tam po ciebie.

Szczęki Josha, który przeżuwał właśnie kanapkę, znieruchomiały. Uniósł brwi i spojrzał na

mnie.

- Nie wiedziałem, że miałaś urodziny. Nic dziwnego, że się tak wkurzyłaś. Twój

własny ojciec wystawił cię w twoje urodziny... Kiepska sprawa.

Uśmiechnęłam się krzywo, a Josh odpowiedział uśmiechem. Grace siedząca na kinkiecie

zachichotała.

Spuściłam oczy, a on zabrał się do kanapki.

- Właściwie pamiętam tego Barnabę. Mówiłaś, że on może mi zapewnić

bezpieczeństwo, tak? A gdzie on jest? W tym, eee... W niebie?

Pokręciłam głową.

- Jest z Ronem, swoim szefem.

Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego siedzę tu,

częstuję Josha kanapkami, kiedy wokół nas krąży śmierć. Odgarnęłam włosy z czoła i

wyjrzałam przez okno na pustą ulicę.

- Kairos chce odzyskać swój amulet. Ron uważa, że mogę go zatrzymać.

A jeśli żaden z nich już się nie pojawi?

- Ale Kairos ma amulet - powiedział Josh. - Widziałem go.

Uśmiechnęłam się ponuro i kiwnęłam głową.

- Pewnie nie ma takiej mocy jak ten, który mu zabrałam. Chętnie bym mu go

zwróciła, naprawdę, ale wolałabym być żywa. Nie powinien był mnie zabić

-mruknęłam.

Zamyślony Josh oparł łokcie na stole.

- Kairos przyszedł do kostnicy po twoją duszę. I wtedy sprawy się skomplikowały.

- Tak - odparłam, tłumiąc drżenie. - Wybrał mnie, zabił, a potem po mnie wrócił. Nigdy

tego nie robią.

Dlaczego ja? Nie jestem nikim wyjątkowym.

- Więc teraz jesteś żniwiarką? - spytał niepewnie. - Tak jak w tych opowieściach, w

których kiedy oszukasz śmierć, musisz zająć jej miejsce?

- Coś ty! - wykrzyknęłam. - Tylko żniwiarz może być żniwiarzem. Ja po prostu

jestem martwa.

Uspokoił się trochę i ugryzł drugą kanapkę.

- To wszystko jest bardzo dziwne. Prychnęłam i zjadłam czipsa.

- Nawet nie wiesz jak - mruknęłam i przełożyłam swoją kanapkę na talerzyk Josha,

wyskubałam z niej tylko okruchy. Bałam się, ale miło było pogadać o tych rzeczach z kimś

poza Barnabą. Powinnam była zrobić to wiele miesięcy temu. Nie żeby Josh byt wcześniej

skłonny mi uwierzyć, czy w ogóle ze mną rozmawiać.

Ja zresztą spędzałam tyle czasu w swoim pokoju, pisząc do Wendy mejle o niczym, że nawet nie próbowałam

nawiązać nowych przyjaźni. Może powinnam to zmienić, pomyślałam ze smutkiem. To znaczy jeśli

wyjdę z tego cało. Gdzie, na litość boską, poniosło tego Barnabę?

Josh zachichotał. Spojrzałam na niego.

- W pewnym sensie cieszę się, że jesteś martwa.

- Dlaczego? - spytałam trochę rozbawiona. - Bo możesz zjeść moją kanapkę?

Uśmiechnął się i oparł łokcie na stole.

- Bo to znaczy, że nie oszalałem. Uśmiech znikł z mojej twarzy.

- Przykro mi. Miałeś niczego nie pamiętać. To musi być okropne mieć takie

wspomnienia, kiedy wydaje się, że to był tylko sen. Jak to właściwie jest? Myślę,

że mój tata też dużo pamięta. - Pamięta mnie w kostnicy, telefon do mamy, którego w

końcu nie było. Poczucie winy, poczucie straty... pudła, które trzeba było zapełnić, okleić

taśmą i wynieść na strych.

Josh spuścił oczy i kiwnął głową. W tej samej chwili usłyszałam podjeżdżający pod dom

samochód. Wstałam. To był mój tata. Zobaczył furgonetkę, wycofał i stanął na ulicy, żeby jej

nie zablokować.

- Co mój tata robi w domu? - Spojrzałam na zegar przy kuchence. Było dopiero wpół do

drugiej.

Josh zmiótł z talerzyka okruszki chleba i poruszył się niespokojnie na krześle.

- Myślisz, że usłyszał już, co się stało? Może nie powinienem był tak po prostu

stamtąd odjechać.

Tata, mrużąc oczy w słońcu, przyjrzał się furgonetce. Był ubrany w spodnie koloru khaki i

koszulę, w której wyglądał bardzo profesjonalnie, na nią jednak miał narzucony swój

laboratoryjny fartuch - a to oznaczyło, że mam kłopoty. Zapominał go zdjąć tylko wtedy,

kiedy był zdenerwowany. Na szyi miał plakietkę z nazwiskiem. Kiedy dotarł do podjazdu,

wetknął ją do kieszonki na piersi.

- Nic złego nie zrobiliśmy, odjeżdżając - powiedziałam. Zaczynałam się denerwować. -

To nie twoja wina, że Kairos wjechał w słup. Ty w nic nie wjechałeś.

- To moja wina! - zawołała cienkim głosikiem Grace i kinkiet, na którym siedziała, na

moment rozjarzył się mocniejszym światłem.

- Byłem świadkiem. - Josh wyjął z kieszeni telefon i wbił w niego wzrok.

- Ale jak on mógł się o tym dowiedzieć? - mruknęłam, odsuwając się od okna, kiedy tata

spojrzał w strone domu.

Josh postawił swoją szklankę dokładnie na środku talerzyka.

- To małe miasto - powiedział, z niepokojem marszcząc czoło. - Chyba powinienem

zadzwonić do mamy.

Kiedy drzwi frontowe wreszcie się otworzyły, oboje zesztywnieliśmy.

- Madison? - Głos taty odbił się echem od ścian domu. - Jesteś tu?

Spojrzałam nerwowo na swojego gościa.

- Jesteśmy w kuchni, tato.

Jego buty zadudniły na drewnianej podłodze i po chwili pojawił się w drzwiach. Josh wstał, a

mój tata uniósł brwi do góry i zmierzył go wzrokiem.

- Dzień dobry panu - powiedział chłopak, wyciągając do niego rękę. - Jestem Josh

Daniels.

Zaskoczenie znikło z twarzy mojego ojca, który uśmiechnął się przyjaźnie.

- Och! No tak, syn Marka. Jesteś do niego bardzo podobny. - Tata wypuścił dłoń

Josha ze swojej i zmarszczył brwi. - To ty zostawiłeś Madison samą na balu maturalnym

- dodał oskarżycielsko.

- Tato! - zaprotestowałam zażenowana. - Josh mnie nie zostawił. Ja go zostawiłam,

kiedy się zorientowałam, że to ty wszystko zaaranżowałeś. On zachował się jak

prawdziwy dżentelmen. Zaprosiłam go dzisiaj na lunch, żeby przeprosić za to, co

wtedy zrobiłam.

Josh przestępował nerwowo z nogi na nogę, ale mój tata odzyskał już dobry humor i znowu

się uśmiechał.

- A ja myślałem, że złapałaś gumę i trzeba było cię gdzieś podwieźć - powiedział,

unosząc brwi.

Zamrugałam.

- S-skąd wiesz? - wyjąkałam.

Tata położył mi dłoń na ramieniu i uścisnął je lekko, a potem podszedł do automatycznej

sekretarki.

- Ktoś ze sklepu rowerowego do mnie zadzwonił.

Otworzyłam usta. No tak, zapomniałam, że zostawiłam tam rower.

- Och! No tak. Więc właśnie...

- Wrzucili numer rejestracyjny do swojej bazy danych i znaleźli numer mojego

telefonu - powiedział tata, marszcząc brwi. - Dlaczego nie odbierałaś? Od godziny

usiłowałem się z tobą skontaktować. Zadzwoniłem nawet do kwiaciarni, żeby

sprawdzić, czy jednak tam nie poszłaś, mimo że masz dzisiaj wolne. W końcu

wyszedłem z pracy.

Zakłopotana, wzruszyłam ramionami. W całym tym zamieszaniu nie sprawdziłam, czy ktoś

do mnie dzwonił.

- Och, przepraszam. Skończyły mi się minuty -skłamałam. - Josh mnie podwiózł.

Ojciec cały czas patrzył na mnie, marszcząc brwi, a ja byłam coraz bardziej zdenerwowana.

- Więc zaprosiłam go na lunch. - Cholera, plotłam, co mi ślina na język przyniosła.

Zamknęłam się wreszcie. Mlasnął z dezaprobatą.

- Możemy porozmawiać? - spytał oschle, przechodząc do rzadko używanej jadalni.

Westchnęłam.

- Przepraszam na chwilę. - Niechętnie ruszyłam za ojcem.

Stanął po drugiej stronie pokoju, w przejściu do salonu. Słońce wpadające przez okna

oświetlało ścianę, na której wisiało kilka zdjęć zrobionych przeze mnie w ubiegłym miesiącu

na festiwalu balonów. Byliśmy tam razem i lataliśmy w balonie. Z góry widać było całe Stare

Miasto leżące w rozwidleniu rzeki.

Salon, podobnie jak kuchnia, przypomniał dom mamy. Stały tam małe stoliki ze szklanymi

blatami, obite zamszem kanapy i figura w stylu art deco. Albo moi rodzice mieli tak podobne

upodobania, albo mój tata ciągle żył przeszłością, otaczając się przedmiotami, które

przypominały mu mamę. Brakowało tylko jej zdjęć.

- Tato... - zaczęłam, ale nie dał mi szansy, żeby cokolwiek wyjaśnić.

- Przestań - powiedział, podnosząc rękę. - Co uzgodniliśmy w sprawie twoich gości?

Wzięłam głęboki oddech.

- Przepraszam. Ale to jest Josh. Sam mnie z nim wtedy umówiłeś, więc myślałam,

że nie będzie problemu. Zrobiłam mu tylko kanapkę. - W moim głosie pobrzmiewała

płaczliwa nuta, co strasznie mnie wkurzało.

- Nie chodzi o kanapkę. Chodzi o to, że jesteś tu z nim sama.

- Taaa-tooo - jęknęłam. - Mam siedemnaście lat. Tata uniósł brwi.

- Jaka była umowa? - spytał, a ja dałam za wygraną.

- Ze będę pytała, zanim zaproszę kogoś do domu -wymamrotałam. - Przepraszam.

Zapomniałam.

Natychmiast się rozpogodził i uścisnął mnie krótko. Wiedziałam, że nie potrafił długo się na

mnie gniewać, zwłaszcza teraz, kiedy mogło się wydawać, że wreszcie zaczęłam nawiązywać

przyjaźnie w nowej szkole.

- Zdaje się, że zapomniałaś o wielu rzeczach. Na przykład o swoim rowerze.

Madison, ten rower nie był tani. Nie mogę uwierzyć, że go tam zostawiłaś.

Zaczął mówić o pieniądzach, co oznaczało, że najgorsze mam już za sobą.

- Przepraszam - mruknęłam, usiłując skierować go do kuchni. - Josh omal nie miał

wypadku i to dlatego.

Na dźwięk słowa „wypadek" tata natychmiast odwrócił mnie twarzą do siebie.

- Nic ci się nie stało? - spytał niespokojnie, mierząc mnie wzrokiem.

- Wszystko w porządku - zapewniłam, i w końcu mnie puścił. - Ja nie byłam wtedy

nawet w samochodzie. Przewrócił się słup ze światłami, Josh zdążył skręcić i to

wszystko.

Uznałam, że mogę nie wspominać o Kairosie.

- Madison... - zaczął tata. Ciągle wydawał się zdenerwowany. Natychmiast przypomniało mi

się, jak zastałam go samego w moim pokoju. Pakował moje rzeczy do pudeł, bo sądził, że nie

żyję.

- Nic mi nie jest, nawet mnie nie drasnęło - powiedziałam, usiłując odegnać od siebie to

straszne wspomnienie. - W słup uderzył zupełnie inny samochód.

Ojciec wpatrywał się uważnie w moją twarz, jakby chciał się przekonać, czy mówię prawdę.

- Chciałaś powiedzieć: w znak drogowy - stwierdził, a ja pokręciłam głową.

- W słup ze światłami - zapewniłam go. Z kuchni dobiegł mnie srebrzysty chichot Grace. -

Słup się przewrócił i jakiś facet w niego wjechał. Gdyby nie ten słup, pewnie

wjechałby w Josha.

W końcu z oczu taty znikł strach. Wyprostował się i odetchnął z ulgą.

- Zdaje się, że jego anioł stróż nie próżnował.

Do pokoju natychmiast wleciała migotliwa świetlista kula.

- Dobrze gadasz, przystojniaku - odezwała się Grace. W ostrym słońcu jej blask stał się

prawie niewidoczny. - Właściwie wcale nie muszę się nim zajmować, ale on jest dla

mnie miły, w przeciwieństwie do Madison. Dał mi dzwonek do siedzenia i w ogóle.

Spojrzałam w stronę, z której dobiegał jej głosik. Przez okno widać było fragment ogrodu i

żywopłot, przez który w jakiś sposób zdawał się przenikać wzrok pani Walsh.

- Josh naprawdę dobrze prowadzi - powiedziałam. - Zapina zawsze pasy i tak dalej.

Tata zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

- Wiem, że mama dawała ci znacznie więcej wolności...

- Niezupełnie - przerwałam mu, przypominając sobie jej surowe zasady, wczesną porę, o

której zawsze musiałam być w domu, i bezustanne wymagania, żebym była tak

uporządkowana i systematyczna jak ona, choć mnie zależało tylko na tym, by móc być sobą.

- Następnym razem, jak będziesz chciała zaprosić kogoś do domu, najpierw do

mnie zadzwoń, dobrze?

Odwrócił mnie twarzą do drzwi i razem ruszyliśmy z powrotem do kuchni.

- Dobrze. Przepraszam.

Przeprosiłam, wyjaśniłam swoje zachowanie bez jęków - no, prawie - i tata to przyjął. Chyba

coraz lepiej rozumiałam znaczenie słowa „odpowiedzialność".

- Zjadłaś coś? - spytał, kiedy wchodziliśmy do kuchni. Kiwnęłam głową.

Josh rozmawiał przez komórkę, ale na nasz widok pożegnał się szybko i rozłączył. Przez

chwilę bałam się, że może naśmiewał się z kumplami z „tej popapranej Madison", ale

porzuciłam tę myśl, kiedy się do mnie uśmiechnął. Rany, miał naprawdę ładny uśmiech. I co

więcej, w końcu mi uwierzył. Czułam się tak, jakby ktoś zdjął mi z pleców jakiś wielki ciężar.

Nie byłam już sama.

- Dzięki za przywiezienie Madison do domu - powiedział tata, a ja pod razu poczułam

się lepiej. On też lubił Josha.

Josh wyczuł chyba, że już wszystko w porządku, bo wyraźnie się rozluźnił.

- Nie ma o czym mówić - odparł, obracając szklankę w ręce. - Akurat wracałem do

domu.

- Skąd? - spytał tata, wyciągając z lodówki mrożoną herbatę.

Zawahałam się. Nie wspomniałam tacie, że wybieram się dzisiaj do szkoły.

- Ze szkoły - powiedział Josh. Poprawił okulary i chyba był ciekawy, jak wyjaśnię tacie

swoją obecność w szkole. - Drużyna lekkoatletyczna pobiegnie jutro z okazji

festiwalu, więc ćwiczyliśmy trochę. Chciałby Mnie pan sponsorować? Dolar za

okrążenie.

- Jasne. Wpisz mnie na listę - odparł tata, grzebiąc w zmywarce w poszukiwaniu

szklanki. Skrzywiłam się lekko. Przypomniało mi się, że miałam ją rano opróżnić. - Nie

biegasz chyba na długie dystanse? - spytał, trochę zaniepokojony, jakby widział już

dolary opuszczające jego portfel.

- Nie, na średnie.

Tata uśmiechnął się, nalewając herbatę do szklanki. Czekałam już na chwilę, kiedy wreszcie

sobie pójdzie. Było tyle spraw, które powinnam załatwić. Tylu ludzi, których powinnam

uratować.

- Madison, nie mówiłaś, że masz zamiar wziąć udział w festiwalu.

- Uch... - zająknęłam się, gorączkowo myśląc, co powiedzieć. - Pomyślałam, że

mogłabym, eee... robić zdjęcia. Ale to głupi pomysł.

- Nieprawda - wtrącił się Josh. Miałam ochotę mu przyłożyć. - Ludzie uwielbiają takie

rzeczy.

Rzuciłam mu spojrzenie, mówiące „zamknij się", a potem uśmiechnęłam się do taty, który

właśnie zamknął lodówkę i odwrócił się do mnie.

- Kto zapłaci za zdjęcie, którego nie widział i które dostanie dopiero po dwóch

dniach? - upierałam się.

Tata kiwał głową, ale nie dlatego, że się ze mną zgodził. Widywałam już na jego twarzy ten

wyraz zamyślenia. Teraz oparł się o kuchenny blat ze szklanką herbaty w dłoni i skrzyżował

nogi w kostkach.

- Jeśli tylko taki masz problem, dam ci drukarkę, żebyś mogła drukować zdjęcia

na miejscu - powiedział, a ja straciłam całą nadzieję. - Będziesz wydawała numerki, a

ludzie odbiorą fotografie przed końcem festiwalu.

- Naprawdę?! - spytałam z wymuszonym entuzjazmem, zastanawiając się, jak się z tego

wyplątać. Może zadzwonię do kwiaciarni i spytam, czy mogę jutro pracować.

- Jasne - odparł tata i włożył okulary z powrotem na nos. - Właściwie chciałem ci kupić

drukarkę na urodziny, ale pomyślałem, że najpierw bardziej przyda ci się lepszy

aparat.

Przypomniałam sobie swój nowy aparat, który leżał na toaletce. Robiłam nim głównie zdjęcia

odjechanych ciuchów, które kupował mi tata, a potem wysyłałam jej mejlem do Wendy.

Pewnie umarła z wrażenia na widok tenisówek z czaszkami i piszczelami.

- Dzięki - powiedziałam i spojrzałam na niego wymownie. Naprawdę chciałam już zostać z

Joshem sama i miałam nadzieję, że tata to zrozumie. - Pogadam o tym, z kim trzeba.

- No dobrze. - Podniósł szklankę w geście toastu i ruszył w stronę drzwi. - Josh, możesz

zostać na kolację, jeśli masz ochotę.

- Dziękuję, panie A., ale powiedziałem mamie, że będę w domu przed wpół do

siódmej.

Tata uśmiechnął się pod nosem, słysząc tak nieformalny zwrot, i kiwnął głową. Byłam pewna,

że wcześniej nikt się tak do niego nie zwracał. Podczas tych kilku wizyt w naszym domu

Barnaba był zawsze bardzo oficjalny.

- Będę w gabinecie - powiedział. - Muszę jeszcze dokończyć kilka spraw, ale mogę

zrobić to w domu.

Wyszedł, a ja odetchnęłam z ulgą. Słyszałam, jak przechodził przez przedpokój, a potem jak

skrzypnęły drzwi gabinetu. Rzadko pracował w domu, ale jego gabinet znajdował się

naprzeciw kuchni, więc mógł stamtąd mieć nas na oku.

- Było raz dziewczę z Zairu...

- Proszę, nie... - jęknęłam i Grace umilkła. Może uda mi się znaleźć dla niej jakiś dzwonek.

Przewracający się słup sygnalizacyjny wyglądał przerażająco.

- On mi nie ufa - odezwałam się cicho, siadając naprzeciw Josha.

Wpół do siódmej? Barnaba miał jeszcze prawie pięć godzin, żeby wrócić i powstrzymać ten

horror. Gdzie on się podziewa? Nie mógł przecież tyle czasu rozmawiać z serafinami.

Wystarczyło, by ukląkł i powiedział, co miał do powiedzenia.

Josh prychnął i zjadł kolejnego czipsa.

- Nie ufa mnie, to oczywiste.

Uśmiechnęłam się lekko i oparłam łokcie na stole. Tata, w gabinecie, rozmawiał przez

telefon. Czarne skrzydła nie kończyły pracy o osiemnastej - jeśli do tego czasu Barnaba nie

wróci, zrobi się naprawdę nieprzyjemnie. Dawno nie oberwało mi się za zbyt późny powrót

do domu, ale Josh może zginąć, jeśli nie zostanę z nim przez całą noc. Grace przecież się nie

rozdwoi.

- Przypuszczam, że nie masz żadnego pomysłu na to, jak utrzymać Kairosa z dala

od nas po szóstej trzydzieści? - spytał.

Spojrzałam na niego przepraszająco.

- Cokolwiek zrobię, na pewno mi się za to oberwie. - Rzuciłam okiem na Grace.

Wiedziałam, że poleci po Rona tylko wtedy, gdy ja znajdę się w niebezpieczeństwie, z którym

sama nie zdoła sobie poradzić, a wtedy pewnie będzie ze mną koniec. Niedobrze.

- Jeden z nich powinien niedługo wrócić. Może coś się stało.

Grace, przycupnięta na kinkiecie, zaszczebiotała:

- Nic się nie stało. Tyle że jeśli nie wolno ci przejść przez bramy niebios,

zwrócenie na siebie uwagi jakiegoś serafina zajmuje trochę czasu.

- Czuję się taka bezradna! - powiedziałam, opadając na krzesło.

- Bezradna? Chcesz pogadać o bezradności? -burknęła Grace i sfrunęła na stół. Jej głos

przybrał na sile. - Ja nawet nie wiem, dlaczego tu jestem. Barnaba chroniłby cię

lepiej niż ja. Dlaczego Ron zabrał go ze sobą, zamiast poprosić o pomoc w

rozmowach innego żniwiarza, jest dla mnie niepojęte.

- Świetnie sobie radzisz - powiedziałam i spojrzałam na Josha, przewracając oczami. On

słyszał tylko połowę tej rozmowy. - Naprawdę mnie przeraziłaś, kiedy przewróciłaś

ten słup na Kairosa. Takie rzeczy to chyba tylko w drugiej sferze.

Josh uśmiechnął się i skończył kanapkę.

- Mnie też to przeraziło. Dziękuję za uratowanie życia.

Grace rozjaśniła się nieco.

- Sprytne to było, co?

Kiwnęłam głową, wstałam, zebrałam puste talerze i włożyłam je do zlewu. Dlaczego Ron

zabrał ze sobą Barnabę? Zupełnie jakby nie chciał, żeby został ze mną.

Usłyszałam stukanie kostek lodu - to Josh upił łyk ze swojej szklanki. Poczerwieniał lekko i

otarł podbródek.

- Nie chcę znowu siedzieć w domu za karę - powiedział. - Na pewno jest coś, co

możemy zrobić do wpół do siódmej.

- Na przykład wymyślić plan, jak pozbyć się Kairosa? - spytałam, opłukując talerze. -

Jasne, chętnie się spotkam z królem żniwiarzy ciemności - mruknęłam, ale zaraz

zastanowiłam się nad swoimi słowami. - Prawdę mówiąc, to nie jest taki zły pomysł -

przyznałam i wytarłam ręce w ściereczkę. - Gdyby udało mi się skraść jego nowy

amulet, Kairos nie mógłby się włączać w strumień czasu, dopóki nie zrobiłby sobie

kolejnego. Musiałby odejść. Nie miałby też wtedy miecza.

Kiedy się odwróciłam, Josh patrzył na mnie, zdumiony.

- A on nie może po prostu pożyczyć amuletu od jednego ze swoich żniwiarzy?

Uśmiechnęłam się, bo zdałam sobie sprawę, że powiedziałam „strumień czasu", a Josh

przecież ciągle tu siedział i mnie słuchał.

- Nie. Kairos może wprawdzie dotykać amuletów żniwiarzy - powiedziałam, bo

pamiętałam, jak Ron trzymał w rękach kamień Barnaby - ale nie może ich używać.

Dotyczy to też Rona. - Umilkłam, kładąc dłoń na swoim amulecie. Przypomniałam sobie,

że kamień Nakity był tego samego koloru co klejnot w rękojeści jej miecza. - Tak naprawdę

nie sądzę, żebym mogła się do niego zbliżyć. Mnie porwie, a jeśli ty spróbujesz

odebrać mu kamień, prawdopodobnie cię zabije. Musi być jakiś inny sposób.

Zaczęłam już przebierać nogami ze zniecierpliwienia, ale Josh spokojnie odsunął szklankę i

zjadł kolejnego czipsa. Bał się, widziałam to, i czuł się winny z tego powodu, ale w końcu

rozmawialiśmy o śmierci. I to nie był tylko jego problem. Był także mój.

- Nie możesz używać amuletów żniwiarzy, ale Kairosa tak? - spytał z pełnymi ustami.

- Dlaczego on jest taki wyjątkowy?

- Och, bo amulet Kairosa nie jest właściwie amuletem żniwiarza - odparłam z

wahaniem - Lecz strażnika czasu - dokończyłam, ośmielona faktem, że tak łatwo łyknął

„strumień czasu". - A strażnicy czasu to ludzie. Myślę, że są pośrednikami czy kimś

w tym rodzaju.

- Strażnik czasu - powtórzył cicho, wyraźnie zadowolony, i wrócił do czipsów. - Miałaś

szczęście, że nie ukradłaś przez pomyłkę amuletu żniwiarza.

- O tak - mruknęłam. Ogarniał mnie coraz większy niepokój.

Fakt, że Kairos wrócił po moją duszę, był już wystarczająco upiorny, ale dlaczego nadal na mnie polował?

W jaki sposób moja śmierć mogła zapewnić mu „awans", jak to określił, zanim mnie zabił? Czy moim

przeznaczeniem było zrobić coś tak strasznego, że zagrażałoby to nawet aniołom?

- Może bycie człowiekiem nie wystarczy, by móc używać amuletu, i to dlatego nic

nie jestem w stanie z nim zrobić - powiedziałam ponuro, podrzucając go na dłoni. Josh

podniósł na mnie wzrok.

- No dobrze, a co powinnaś móc z nim robić?

Zdmuchnęłam z oczu fioletowy kosmyk włosów i zaczęłam się zastanawiać. Jeśli był to

amulet strażnika czasu, powinnam móc robić to co Ron - przynajmniej w teorii.

- Poza kontaktowaniem się w myślach ze żniwiarzami? Hm, myślę, że potrafiłabym

zatrzymywać na krótko czas - powiedziałam, bo przypomniałam sobie nagłe ruchy cieni,

kiedy Ron znikał. - Albo stać się przejrzystą, jak duch. Widziałam, jak on to robił.

No i zmieniać wspomnienia. Ron dwa razy zmienił też rezonans mojego amuletu.

Barnaba potrafi zredukować wpływ amuletu tak, żeby nie przeszkadzał czarnym

skrzydłom wyczuwać ofiary, używa też klejnotu do szukania potencjalnych ofiar

żniwiarzy ciemności. Zakładam więc, że strażnik czasu potrafi robić to samo.

Kiedyś wspomniał coś o zostawianiu fałszywych śladów czarnym skrzydłom, żeby

oszukać żniwiarzy ciemności. Żniwiarze wykorzystują czarne skrzydła w tym

samym celu.

Spuściłam głowę i wbiłam wzrok w blat stołu.

- Barnaba mówi, że może nie potrafię kontaktować się z nim myślami, bo mój

amulet należał do strażnika czasu ciemności, a on jest żniwiarzem światła. To

jakby dwa przeciwległe bieguny. A nie próbowałam niczego poza kontaktowaniem

się za pomocą myśli.

Josh odchylił się na oparcie krzesła i założył ręce na piersi.

- No, to sama widzisz. Powinnaś spróbować czegoś innego. Czegoś, co nie ma nic

wspólnego ze żniwiarzami. Gdyby udało ci się stać przejrzystą jak duch, mogłabyś

po prostu podejść do tego Kairosa i, buch, jego nowy amulet należałby do ciebie.

Spojrzałam na niego, zastanawiając się nad tym pomysłem. Kradzież nowego amuletu

rzeczywiście mogła być tak łatwa. Uśmiechnęłam się i poczułam, że znowu wstępuje we mnie

nadzieja. Znowu miałam powód, by spróbować czegoś nowego.

- Pomożesz mi?

- Nie podoba mi się to - mruknęła Grace z wyżyn swojego kinkietu. Paradoksalnie, tylko

dodało mi to otuchy.

- Oczywiście! - odparł Josh entuzjastycznie. Najwyraźniej nie miał ochoty sypiać w szafie,

kryjąc się przed żniwiarzami ciemności. Kto mógłby mieć mu to za złe?

Wstałam i z uśmiechem odsunęłam od stołu krzesło, które zaskrzypiało.

- Więc chodź. Zabierajmy się stąd.

- Dlaczego?

Skinęłam głową w stronę drzwi kuchni.

- Nie będę ćwiczyła, kiedy tata jest w domu.

Wiedziałam, że tata nie powoli mi zaprosić gościa do swojego pokoju, byłam jednak pewna,

że znajdziemy jakieś miejsce na zewnątrz, w którym nikt nie zwróci na nas uwagi. Może

biblioteka? Wymknęłam się tam kilka razy nocą, kiedy odkryłam, że bibliotekarka chowa

klucz za cegłą. Zaczynałam lubić to małe miasteczko.

- Ale... - zaczął powoli, trochę przestraszony.

- Nic ci nie będzie - jęknęłam i pociągnęłam go za rękę. - Anioł stróż pójdzie wszędzie

tam, gdzie ja. Jesteś więc kryty. Mamy czas do wpół do siódmej. Chcesz wierzyć,

że Barnaba pojawi się do tej godziny?

Kiwnął głową i zaniósł swoją szklankę do zlewu.

- Dobra.

Podekscytowana, podeszłam do drzwi:

- Tato?! - zawołałam głośno. - Idziemy do miasta kupić kartę pamięci do aparatu.

Dobrze?

- Weź telefon! - odkrzyknął tata. - Wykup sobie minuty. I bądź w domu nie później

niż o szóstej.

- Zrozumiano! - Sprawdziłam, czy mam telefon w tylnej kieszeni szortów, i odwróciłam się

do Josha, naprawdę zadowolona, że ma samochód. - Gotowy?

Spojrzał na mnie niepewnie.

- Ale dokąd? Nie możemy pójść do mnie. Moja mama pracuje w domu.

Gdzieś ponad moją głową rozległ się srebrzysty śmiech.

- Pewna dziewczyna kłamać lubiła, a najbardziej, kiedy już nie żyła...

- Do biblioteki - powiedziałam. - Ale może najpierw zajrzymy do centrum

handlowego? Naprawdę muszę kupić nową kartę pamięci, skoro mam się jutro

bawić w fotografa. Dzięki tobie - dodałam oschle.

Uśmiechnął się szeroko.

- Jeśli dożyję jutra, może podrzucę cię do szkoły?

- Załatwione - odparłam z uśmiechem. Chciał po mnie przyjechać chyba nie tylko dlatego,

że bał się czarnych skrzydeł. Wydaje mi się, że mnie polubił.

Pomachałam do taty, który podjechał na swoim krześle w stronę drzwi, żeby nas pożegnać.

Uśmiechnął się do mnie. Naprawdę czułam się świetnie. Nie chodziło tylko o to, że Josh mnie

lubił. Od miesięcy usiłowałam nauczyć się korzystać z tego amuletu, ale przypominało to

walenie głową w mur. Czułam się przez to coraz głupsza, a Barnaba wydawał się coraz

bardziej zniechęcony. Jeśli teraz uda mi się rozwiązać mój problem, nie będę już tak

uzależniona od Barnaby i Rona. Dam sobie radę sama.

No, pomyślałam, kiedy Josh zatrzasnął za nami drzwi domu i zaczął szukać w kieszeni

kluczyków, może nie tak całkiem sama.

Rozdział 6

W The Lowest Common Denominator, w skrócie Low D, byłam wcześniej tylko

raz. Tata zabrał mnie tam na pizzę. Knajpka była pełna studentów college'u, którzy uczyli się

do egzaminów końcowych albo świętowali ich zaliczenie. Tata chciał mi pomóc poznać

nowych ludzi, ale pizza z tatusiem, kiedy wszyscy inni siedzieli z kolegami, nie pomagała

wizerunkowi, jaki usiłowałam stworzyć. Może gdybym tamtego wieczoru umiała stać się

niewidzialna, zdołałabym nawiązać jakieś znajomości.

Uśmiechnęłam się do siebie na tę myśl i wzięłam z talerza frytkę. Josh znowu był głodny -

znowu, a może nadal - postanowiliśmy więc wstąpić tu na jakąś przekąskę. Knajpka była

prawie pusta, nadawała się więc także do innych celów. Usiedliśmy tu prawie godzinę temu i

zaczynałam się już niepokoić. Może jednak nie chodziło o amulet? Może naprawdę chodziło

o mnie? Kiedy Josh wyszedł na moment do toalety, I dostrzegłam przelatujące nad

parkingiem czarne skrzydło i wpadłam w panikę. Spróbowałam nawet znowu skontaktować

się w myślach z Barnabą, ale tylko zdenerwowałam Grace.

Odwiedziliśmy wcześniej centrum handlowe -nowa karta była w małej torebeczce tuż obok

mojego nietkniętego napoju i frytek. To już druga porcja Josha, który jadł w równym tempie,

maczając frytki w pikantnym sosie, i czekał na jakieś oznaki mojego „duchowacenia", jak to

określał.

Popołudniowe słońce wpadało do wnętrza przez duże, wychodzące na supermarket okna.

Kiedyś w Low D serwowano głównie hamburgery, ale teraz, zgodnie z duchem czasu, można

było się tu też napić kawy latte i podłączyć za darmo do Internetu. Na środku stało kilka

niskich stolików do kawy i wyściełanych miękko foteli, a pod ścianami ustawiono

restauracyjne boksy. Kilka osób pochylonych nad laptopami surfowało w Internecie, jedząc

zakupione po wygórowanych cenach kanapki i czipsy.

W ciemnej, pustej wnęce niedaleko naszego stolika osamotnione automaty do gry odzywały

się do siebie od czasu do czasu, a z przylegającej do restauracji areny skatingowej dobiegał

stukot rolek i deskorolek. Miłośnicy mocnych wrażeń sprawdzali wytrzymałość swoich

systemów nerwowych i sprzętu na pochylniach, sztucznych pagórkach i poręczach w tak

zwanym gnieździe żmij. Warkot małych kółeczek na drewnianych klepkach przenikał mnie

jak rytm uderzeń serca. Grace odpoczywała w dzwonku nad areną, który miał dzwonić, kiedy

ktoś skoczy na swojej desce dość Wysoko, by go potrącić. Jedna ze ścian była zrobiona z

grubego półprzezroczystego pleksiglasu, przez który widać było poruszające się po drugiej

stronie postaci na deskorolkach.

Odwróciłam się od półprzejrzystej ściany i spojrzałam na Josha. Czułam mrowienie w

końcach palców, ale może tylko dlatego, że zbyt mocno zaciskałam je na amulecie. Może

jednak przesadziłam z optymizmem, sądząc, że uda mi się nauczyć czegoś użytecznego w tak

krótkim czasie, ale miałam już naprawdę dość polegania wyłącznie na innych. Chciałam sama

troszczyć się o swoje bezpieczeństwo, a Josh chciał mi w tym pomóc.

- Widzisz mnie teraz? - spytałam z nadzieją. Spojrzał mi prosto w oczy.

A więc znowu nic z tego.

- Myślę, że za bardzo się starasz - powiedział. Powoli wypuściłam amulet z dłoni.

- Zostało nam już niewiele czasu. A do tego amuletu nie dołączono instrukcji

obsługi.

Przygnębiona, musnęłam palcami kubek z woskowanego papieru, żeby zetrzeć z niego

wilgoć. Barnaba nie był zbyt pomocny, kiedy spytałam go, jak to zrobić, po pewnej

wyjątkowo frustrującej nocnej sesji. Powiedział tylko, że on ..przywołuje ryzykowne myśli" i

że ja powinnam raczej się nauczyć przywoływać go myślami, bo to bardziej mi się przyda,

kiedy znajdę się w niebezpieczeństwie. Ryzykowne myśli - tak, a jeśli przywołam radosne

myśli, dostanę skrzydeł i odlecę.

- Próbujesz zaledwie od godziny. Nie wymagaj od siebie zbyt wiele. Mamy

jeszcze trochę czasu - powiedział Josh, ale w jego oczach dostrzegłam niepokój.

Czas, pomyślałam i zgniotłam w palcach tekturową osłonkę na kubek. Może powinnam

spróbować nauczyć się, jak spowalniać czas, ale to wydawało mi się jeszcze trudniejsze niż

czytanie w myślach.

- Nie przejmuj się - pocieszał mnie, ale był coraz bardziej nerwowy. Spotkanie ze śmiercią

nie jest czymś, z czego łatwo się otrząsnąć. Znowu przypomniał mi się Kairos, stojący w

świetle księżyca z obnażonym mieczem, gdy ja tkwiłam, bezbronna, w rozbitym kabriolecie.

Moja dłoń powędrowała z powrotem do amuletu. Może należał wcześniej do strażnika czasu

ciemności, ale dzięki niemu byłam tu i w pewnym sensie nadal żyłam. Chwila, w której

ocknęłam się w kostnicy, na zimnym stole, była najbardziej przerażającym momentem w

całym moim życiu. Co gorsza, wiedziałam, że sama jestem sobie winna, bo dobrowolnie

wsiadłam do tego samochodu, tak oczarował mnie jego właściciel. Teraz Kairos nie wydawał

mi się już tak atrakcyjny. Nie mogłam uwierzyć, że się z nim całowałam.

Zacisnęłam palce na amulecie. Teraz, kiedy miałam go już od kilku miesięcy, jego znajomy

kształt i ciężar dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Bez niego byłabym nie tylko

niewidzialna, ale też zupełnie bezcielesna. Jak duch. Jak przynęta na czarne skrzydła. Może w

tym rzecz. Może nie chodzi o ryzykowne myśli, ale raczej o znalezienie sposobu na odcięcie

się od wpływu amuletu.

Wbiłam wzrok w stolik i skupiłam się na wspomnieniu tej strasznej chwili w kostnicy.

Czułam wtedy uderzenia serca i ruch powietrza odruchowo wciąganego w płuca, ale moje

ciało leżące w czarnej plastikowej torbie w ogóle nie reagowało na zimno granitowego blatu

ani gładkość plastikowej torby. Zupełnie jakbym została od niego oddzielona, jakby łączność

między nami została zerwana. Moje ciało już do mnie nie należało. I wtedy, przerażona,

rzuciłam się do ucieczki.

Miałam wrażenie, że wypełnia mnie powietrze; że stałam się tak lekka i bezcielesna jak ono.

Kolana ugięły się pode mną, dotyk przedmiotów ranił mnie, jakby stykały się z żywą tkanką.

Dopiero kiedy przyszedł po mnie Barnaba, znowu poczułam się w miarę normalnie. Dopiero

wtedy też byłam w stanie zrozumieć, co utraciłam. Kiedy zostałam pozbawiona ciała,

wszechświat przestał mnie rozpoznawać. Było tak do czasu, kiedy zbliżyłam się

wystarczająco do amuletu Barnaby i jego moc pozwoliła mi znowu odnaleźć swoje miejsce w

świecie.

Może kiedy oddzieliłam się od ciała, utraciłam to, co zakotwiczało mnie w świecie. Może

amulety są jak sztuczne punkty orientacyjne w czasie i przestrzeni, które pozwalają związać

umysł i duszę z teraźniejszością. Gdyby jednak udało mi się zerwać tę więź...

Poruszyłam się niespokojnie na krześle. Wydawało mi się, że jestem na dobrym tropie. Z

zamkniętymi oczami zapadłam się w swoje myśli, próbując wyobrazić sobie siebie spojoną z

teraźniejszością więzami przeszłości. Słyszałam wszystkie dźwięki wokół mnie: siorbanie

Josha, dzwonek czyjegoś telefonu - i po wielu miesiącach nauki koncentracji wreszcie

nastąpił przełom.

Podekscytowana, ujrzałam nagle linię, którą tworzyło moje życie. Patrzyłam w napięciu, jak

staje się ono rzeczywiste; podziwiałam sposób, w jaki przeplatało się z życiem innych ludzi;

dostrzegłam brzydką narośl w miejscu, w którym umarłam, jakby czas i przestrzeń musiały

się zabliźnić po tym, jak wycięto z nich moje istnienie. Miałam wrażenie, że pamięć innych

nadaje kształt pustce, która po mnie została. Stałam się duchem, który wrócił nagle do świata

za sprawą skradzionego amuletu. Teraz czas nie potrzebował już ciała, by odnaleźć moją

duszę i poprowadzić ją dalej; teraz wykorzystywał w tym celu amulet odebrany przeze mnie

Kairosowi. Jednak kolor, czy też może dźwięk, był już inny. Do chwili mojej śmierci był to

ciemny błękit, który potem w mgnieniu oka zmienił się w fiolet tak głęboki i wibrujący, że

niemal wpadający w czerń. Taki sam kolor miała Nakita.

To moja aura, uświadomiłam sobie nagle. Miałam ochotę rzucić to wszystko i spróbować

połączyć się w myślach z Barnabą, powstrzymałam się jednak. Zadrżałam, kiedy zdałam

sobie sprawę, że moja dusza rzuca w przyszłość błyskawice myśli - a więc myśl musi

poruszać się szybciej niż czas. Wyraźnie widziałam fioletowe linie wystrzeliwujące ze mnie

w przyszłość, łączącą mnie z resztą wszechświata. Tym, co sprawiało, że wszystko to zaczęło

działać, co od chwili kiedy umarłam, nadawało barwę moim myślom, byt amulet. To dzięki

niemu czas mógł o coś zahaczyć i wciągnąć mnie w swój bieg.

Więc może gdybym zdołała zerwać kilka z tych linii łączących amulet z teraźniejszością,

stałabym się niewidzialna, jak wtedy kiedy uciekłam Barnabie z kostnicy. Jakbym nie miała

przy sobie amuletu, a przecież cały czas wisiał na mojej szyi.

Zadrżałam z podniecenia i wróciłam na moment do rzeczywistości - po to tylko, by się

przekonać, że ciągle siedzę przy stoliku obok Josha i nic szczególnego się nie dzieje.

Poczułam, że musi mi się udać. Mieliśmy coraz mniej czasu. Nie chciałam zniszczyć

wszystkich więzi - tylko kilka - i żadnej, która wybiegała w przyszłość. Tylko te wiążące

mnie z teraźniejszością.

Wzięłam głęboki oddech, którego wcale nie potrzebowałam, i wypuszczając powietrze,

szarpnęłam jedną z nici łączących mnie z teraźniejszością. Pękła jak pajęczyna, z cichym

szumem. Ośmielona sukcesem zamachnęłam się w wyobraźni dłonią i przesunęłam nią

między sobą a teraźniejszością. Hałas dolatujący z areny skatingowej odbił się echem w

moim umyśle. Niemal mogłam zobaczyć, jak dźwięki przepływają przeze mnie i odbijają się

od przeciwległej ściany.

- Madison? - wyszeptał Josh. Otworzyłam oczy. Patrzyłam na stolik, czując narastające

mrowienie w palcach. - To działa - powiedział wyraźnie wstrząśnięty. Nabrałam powietrza

w płuca, jakbym właśnie wyłoniła się z głębokiej wody. Podniosłam głowę i spojrzałam na

niego. Stukot deskorolek znowu stał się realny, wyobrażone dźwięki znikły. Serce waliło mi

jak młotem i kręciło mi się w głowie, jakbym była żywa. Josh wpatrywał się we mnie szeroko

otwartymi niebieskimi oczami.

- To działa! - powtórzył, nachylając się do mnie nad swoimi frytkami. - Teraz jest jak

zawsze, ale jeszcze przed chwilą widziałem oparcie krzesła za tobą! -Rozejrzał się

dookoła, chcąc sprawdzić, czy nie zauważył tego ktoś jeszcze. - To najbardziej

zdumiewająca rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Zrób to jeszcze raz - zażądał.

Poczułam wielką ulgę. Poruszyłam się na twardej poduszce.

- Dobra, więc patrz.

Podekscytowana, położyłam dłonie płasko na stole i się skoncentrowałam. Wzrok utkwiłam w

oknie, za którym widać było błękit nieba. W miarę jak zapadałam się w swoje myśli,

wszystko, na co patrzyłam, traciło ostrość, jakby spowijała to gęsta mgła. Czułam obecność

amuletu w swojej niedawnej przeszłości. Zdawał się tworzyć sieć, wiążącą każdą chwilę z

kolejną. Teraz wszystko było łatwiejsze. Wyobraziłam sobie, że dotykam palcem tej

fioletowej sieci, a potem zrywam ją jednym szarpnięciem. W ułamku sekundy dźwięki wokół

mnie stały się dalekie i głuche, a mnie ogarnęły lekkie mdłości. Stawałam się bezcielesna.

Bicie mojego serca - choć i tak było tylko wspomnieniem ucichło zupełnie.

- Ja cię kręcę! Madison! - wykrzyknął, zniżając głos. - Zniknęłaś! - Zawahał się. -

Jesteś tu? Nie mogę w to uwierzyć!

Skupiłam się, zrywając kolejne nici. Starałam się jednak zostawić ich dość, bym mogła z ich

pomocą posuwać się naprzód.

- Jestem tu - odparłam. Czułam, jak poruszają się moje wargi, ale głos dobiegał jakby z

bardzo daleka. Wszystko to stawało się dla mnie coraz łatwiejsze. Spojrzałam na Josha. Jego

wzrok błądził dookoła, chwilami zatrzymując się na oparciu mojego krzesła.

- Doskonale - powiedział, odsuwając się lekko. -Ledwo cię słyszę, a twój głos brzmi

dość niesamowicie. Jakbyś szeptała przez telefon czy coś w tym rodzaju.

Cichy szum w pobliżu mojego ucha oznaczał, że Grace opuściła dzwonek. Odwróciłam się w

stronę jasnego, wibrującego światła i opadła mi szczęka.

- Widzę cię... - szepnęłam. - Boże, jesteś taka piękna.

Była nieduża, mogła mieć najwyżej kilka centymetrów wzrostu, ale otaczający ją blask

nadawał jej rozmiar piłki do softballu. Miała ciemną cerę i delikatne, wyraziste rysy twarzy.

Migotliwe światło jarzące się wokół niej zacierało kontury jej sylwetki, zwłaszcza kiedy się

poruszała. Nie wiem, czy był to rodzaj mgły, czy tkanina, w którą była ubrana. To trzepot

skrzydeł tworzył wokół jej postaci migotliwą poświatę.

Na dźwięk mojego głosu natychmiast znieruchomiała i zamrugała szybko jarzącymi się jak

małe słońca oczami.

- Zgubiłam twoją pieśń, Madison - powiedziała. - Nie słyszałam twojej duszy.

Przestań już. Nie widzę cię.

Zadziałało! - pomyślałam, bliska ekstazy. Jeśli nawet mój anioł stróż nie mógł mnie zobaczyć,

nie zobaczy mnie też żaden żniwiarz ani strażnik czasu.

- Jestem niewidzialna - powiedziałam, spoglądając na Grace w oszołomieniu.

- To wiem - warknęła. - A teraz już przestań. To na pewno jakiś błąd. Prawie nie

słyszę twojej duszy. Nie mogę cię chronić, kiedy nie wiem, gdzie jesteś.

Poruszyłam ramieniem - zauważyłam wokół niego warstewkę jaśniejącej bieli, jaką

widywałam już wokół krawędzi czarnych skrzydeł. Zaciekawiona, spróbowałam podnieść ze

stolika szklankę i zadrżałam - zimny płyn jakby docierał wprost do moich kości. Nie mogłam

zacisnąć na szklance palców. Zastanowiło mnie, dlaczego byłam w stanie siedzieć na krześle,

zamiast po prostu przez nie przelecieć - aż w końcu udało mi się poruszyć zmiętą tekturkę,

która leżała na stoliku. Uznałam, że najwyraźniej mogę mieć jakiś wpływ na przedmioty,

choć raczej niewielki. Prawdopodobnie nie powinnam spacerować na silnym wietrze. Może w

taki właśnie sposób Barnaba latał.

- Madison, jesteś tu? - wyszeptał Josh.

- Tak - odparłam, zostawiając kilka nici, w miarę jak przyszłość stawała się teraźniejszością.

Anielica odetchnęła z ulgą, a Josh wreszcie zdołał spojrzeć mi prosto w oczy.

- Cholera! - szepnął. - Prawie cię widzę. Jezu, Madison. Strasznie to wszystko

dziwne. Mogę cię dotknąć?

- Ja bym tego nie robiła - wtrąciła Grace, unosząc się nad stolikiem, ale ja wzruszyłam

ramionami, a Josh wyciągnął rękę i dotknął palcami mojego nadgarstka. Uczucie było tak

dziwne, że drgnęliśmy oboje i cofnęliśmy ręce. Jego palce zdawały się płonąć.

- Zimno - powiedział, chowając rękę pod stołem.

- Słyszysz mnie już lepiej? - spytałam, a on kiwnął głową.

Była to najbardziej niezwykła rzecz, jaka kiedykolwiek mi się udała. Niszczenie nici, w miarę

jak przyszłość stawała się teraźniejszością, było teraz całkiem proste. Jak nucenie w takt

muzyki podczas odrabiania lekcji. Udało mi się - w końcu nauczyłam się czegoś i tak mi

ulżyło, że miałam ochotę się rozpłakać.

- Idealnie - stwierdził z uśmiechem, kiedy znowu stałam się całkowicie niewidzialna ku

wyraźnemu niezadowoleniu Grace. - Jeśli potrafisz robić coś takiego, na pewno

zdobędziesz ten amulet.

Zaśmiałam się, a Josh odchylił się na oparcie krzesła.

- Nie śmiej się, kiedy jesteś duchem - powiedział, rozglądając się nerwowo po sali. -

To naprawdę niesamowite. Boże, teraz będę miał w nocy jeszcze gorsze

koszmary.

Wydaje mi się, że na ułamek sekundy stałam się widzialna, kiedy otworzyły się drzwi, bo się

tego nie spodziewałam. Szybko wróciłam do odcinania nici

Przerwałam ich za jednym zamachem tyle, że zakręciło mi się w głowie. W końcu doszłam do

siebie i złapałam równy rytm. Mój towarzysz nagle zesztywniał. Podniosłam głowę i

zobaczyłam, że w naszą stronę idą dwie osoby. Trzecia zatrzymała się, żeby złożyć

zamówienie przy barze.

Zastygłam, zastanawiając się, co zrobić. Widzieli już Josha. Nie mogłam tak nagle pojawić

się obok. Zaraz jednak skrzywiłam się lekko, bo rozpoznałam dziewczynę w markowej

bluzeczce i bardzo krótkich spodenkach. To była Amy, która wyglądała jak wcielenie lata.

Tuż za nią szedł Len. Parker stał przy barze i jak zwykle za wszystko płacił. Cała trójka

należała do kółka lekkoatletycznego.

Amy trzymała z najpopularniejszymi dziewczynami w szkole. Może się to wydawać fajne na

pierwszy rzut oka, ale ja w swojej starej szkole wystarczająco długo starałam się być

popularna, by wiedzieć, że takie osoby często okazują się nie całkiem fajne, kiedy się je bliżej

pozna. Amy chodziła z Lenem - chyba że akurat chciała ukarać go za to, że ją oszukiwał.

Widziałam już Lena w akcji, więc ani trochę nie było mi jej żal.

Len był wysokim, silnym chłopakiem, który lubił popychać młodsze dzieciaki na metalowe

szafki w szatni, kiedy w pobliżu nie było akurat żadnego nauczyciela. Potem śmiał się i

udawał, że to świetny żart, więc jego ofiary zazwyczaj chętnie znosiły takie upokorzenia w

zamian za pięć minut uwagi, jaką poświęcał im taki fantastyczny facet. Nie biegał najszybciej

z chłopaków z kółka, ale był czarujący - a z pewnością za takiego się uważał - i traktował

dziewczyny jak lody: co miesiąc próbował nowego smaku. Był jednak tak przystojny, że one

uganiały się za nim i wiele mu wybaczały, co strasznie mnie irytowało.

Parker wydawał się dość miły, ale moim zdaniem spotykali się z nim głównie dlatego, że

pozwalał im się z siebie nabijać. Wyraźnie bardzo mu zależało na ich towarzystwie. Kiedyś ja

sama omal nie stałam się takim Parkerem - próbowałam wszystkiego, zgadzałam się na

wszystko i wszystko usprawiedliwiałam, żeby tylko mnie nie odrzucili. Gdyby nie Wendy,

skończyłabym pewnie tak samo. A to wszystko naprawdę nie było tego warte. W każdym

razie na dłuższą metę.

- Cześć, Josh - rzuciła Amy zalotnie, wypinając biodro i opierając się dłonią o blat stolika. -

A gdzie jest ta Stuknięta Madison? Ciągle pcha swój rower pod górę?

Wkurzona, cofnęłam się w kąt, tnąc wyrastające z amuletu nici, by pozostać niewidzialną.

Josh spojrzał na nią kwaśno i przybił piątkę z Lenem.

- Ona jest naprawdę fajna, Amy. Nie nazywaj jej tak więcej.

- Och. - Usiadła, a ja szybko odsunęłam się jeszcze trochę w tył. - Sam to wymyśliłeś.

Podniosłam się i stanęłam na poduszkach w boksie obok. Len usiadł obok Amy.

- To było, zanim ją dobrze poznałem - odparł Josh. Zauważyłam, że poczerwieniały mu

uszy. - Teraz wiem, że to świetna dziewczyna.

Amy prychnęła, podniosła moją siatkę i przysunęła ją bliżej, żeby zajrzeć do środka.

- Małe zakupy, co? - spytała kpiąco. Gdybym mogła podnosić przedmioty, zrzuciłabym jej

na plecy porcję lodów. - Widzieliśmy was w supermarkecie.

Josh rozejrzał się po sali, jakby szukał mnie wzrokiem. Gdybym była trochę mądrzejsza,

wymknęłabym się do toalety i wróciła jako zwykła, widzialna osoba, ale wolałam zostać.

- To torba Madison. Będzie jutro robiła zdjęcia na festiwalu i kupiła nową kartę

pamięci. - Wyjął moją torbę z rąk Amy. - Powinnaś dać jej szansę. Polubiłabyś ją.

- Wątpię - mruknęła Amy sucho i wzięła mrożoną kawę, którą przyniósł jej Parker. -

Gdzie ona mieszka? W Hidden Lake? Tych slumsach dla klasy średniej?

Zacisnęłam zęby i szybko przerwałam kilka nici.

- No, ty to masz klasę, Amy - powiedział Josh złośliwie. Spojrzałam na Parkera, który

mieszkał przy tej samej ulicy co ja. Zaciskał usta i na nikogo nie patrzył.

Dziewczyna podkuliła nogi, układając stopy na siedzeniu we wdzięcznej pozie.

- Josh jest naprawdę lojalny wobec swojej małej przyjaciółeczki. Boże, ona ma

fioletowe włosy. Chyba jej odbiło.

Josh, ze spuszczonymi oczami, powoli wypuścił powietrze z płuc. Gdybym już nie była

martwa, z pewnością umarłabym dokładnie w tym momencie. Sięgnęłam ręką do swoich

włosów i przysięgłam sobie, że w przyszłym tygodniu zafarbuję kilka pasemek na zielono.

Czułam, że siedząca obok mnie Grace jest coraz bardziej wkurzona. Jej oczy niemal miotały

błyskawice.

- Mówiłam ci, że lepiej wyglądasz bez nich. - Amy zdjęła Joshowi okulary i położyła je

na stoliku. - A ona jest stuknięta, i w dodatku wredna - dodała tak lekko, że aż mnie to

przeraziło. - Sam tak mówiłeś. Po co się spotykasz z takim lamusem!

Dość dobrze znałam brytyjski slang. Uważała mnie za najbardziej żenujące towarzystwo w

szkole. Cudownie.

Josh spojrzał na nią ze zbolałą miną.

- Mówiłem to wszystko, zanim ją poznałem, dobra? - powiedział głośno. - A w ogóle co cię

to obchodzi? Ciągle jesteś wściekła, że zerwałem z tobą w zeszłym roku?

Len zaśmiał się i przybił piątkę z Parkerem.

- Przed samym balem maturalnym! - zawołał, wpychając do ust trzy frytki naraz. -

Gdybym miał wtedy aparat, byłbym dzisiaj milionerem.

Otworzyłam szeroko oczy. No, no. Josh rzucił ją, a potem poszedł na ten bal ze mną? Nic dziwnego,

że Amy tak mnie nie cierpi.

Zmrużyła oczy.

- Och, na litość boską. Ona jest tak powalona, że nawet goci nie chcieliby jej u

siebie. Beznadziejny przypadek!

Len pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole.

- Amy ma rację - powiedział poważnie. - Stać cię na coś lepszego. Jesteś w

ostatniej klasie. Beznadziejny przypadek? Stać go na coś lepszego? Z trudem nad sobą

panowałam, musiałam mocno zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć. Powinnam była

odejść. Powinnam była pójść do toalety i nie słuchać tego wszystkiego.

Grace zatrzepotała skrzydłami, które zaszumiały cicho w powietrzu.

- Raz dziewczyna, co wysoko się ceniła, o innych bardzo źle mówiła. Wyzwiskami

wciąż rzucała, i aż mnie głowa rozbolała, więc w końcu jej dałam nauczkę.

Przygnębiona, opadłam na siedzenie, ciągle starając się, żeby nie było mnie widać.

- To się nie rymuje - szepnęłam, ukradkiem ocierając oczy.

Do diabła, nie miałam zamiaru płakać z powodu tego, co mówiła Amy.

- Może i nie - mruknęła Grace cierpko - ale i tak jej pokażę.

- Daj sobie z nią spokój, chłopie - powiedział Len. - Bo przyczepi się do ciebie na

cały rok.

- Nie przyszło wam nigdy do głowy, że może ja chcę się z nią spotykać? - rzucił

Josh ze złością. - Jest dużo bardziej interesująca od was. Wam tak zależy na tym,

co myślą inni, że musicie zadzwonić do kogoś zanim kupicie sobie spodnie. A to

jest jej cola, mięczaki.

- Nie mogę uwierzyć, że ją tu przyprowadziłeś! -powiedziała głośno Amy. - To nasze

miejsce!

Podniosłam głowę i poczułam się trochę lepiej, bo Josh powiedział :

- Lepiej spadajcie, chyba że chcecie się z nią spotkać. Tylko że wtedy

musielibyście być mili, a od uśmiechu mogą ci się zrobić zmarszczki, Amy.

Podniosłam się cicho i wyjrzałam zza ścianki boksu. Josh był zły i czerwony na twarzy. Len

nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, a Parker był zakłopotany i mieszał nerwowo swoją

kawę. Amy trąciła Lena stopą, zachęcając go do wyjścia.

- Nara, stary - mruknął Len, podnosząc się od stolika.

Parker spojrzał niepewnie na Josha i także się podniósł. Amy zatrzymała się przed wejściem

do areny skatingowej.

- Pa, Josh - rzuciła na odchodnym.

Parker ruszył za nimi. Wiedziałam, że nie mam zbyt przyjemnej miny. Josh powoli wypuścił

powietrze i szepnął:

- Madison, tak mi przykro. Jesteś tu jeszcze? Nie słuchaj ich, to palanty. A ja

mówiłem to wszystko, zanim cię poznałem. Zachowywałem się jak dupek.

Przepraszam. A teraz już wróć, proszę. Mnie... mnie naprawdę podobają się twoje

włosy.

Sfrustrowana, przelazłam nad niską ścianką boksu i usiadłam na miejscu Amy. Było jeszcze

ciepłe. Fuj! Skupiłam się na amulecie i pozwoliłam, by wyrosły z niego nowe nici, które

zakotwiczyły mnie w teraźniejszości. Po chwili znowu stałam się widzialna. Wiedziałam, że

Josh na mnie patrzy, ale ja nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Grace uspokoiła się i

przycupnęła na lampie, gdzie jej słaby blask prawie zanikł.

- Nie ma to jak dowiedzieć się co nieco na swój temat, prawda? - mruknęłam.

Poruszył się niespokojnie.

- To banda półgłówków - powiedział, przysuwając do mnie szklankę. - Naprawdę bardzo

mi przykro. Nie powinienem był mówić o tobie takich rzeczy. Ale wtedy leszcze

się nie znaliśmy.

Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy, więc zaczęłam bawić się słomką.

- To twoi kumple.

Wzruszył ramionami.

- Niezupełnie. Amy jest tak zachwycona sobą, że uważa się za lepszą od całej

reszty. Len to tchórz, który lubi się znęcać nad innymi. Nie dałem mu się w

trzeciej klasie i od tego czasu udajemy kumpli, żeby nie musiał znowu próbować

mnie pobić. A Parker... myślę, że pozwalają mu się włóczyć za sobą, bo lubią się z

kogoś nabijać, a on tak bardzo chce z nimi być, że im na to pozwala.

Upiłam łyk coli i zadrżałam, kiedy zimny płyn spłynął mi do gardła. Jeśli z takimi ludźmi

dotąd trzymał, nic dziwnego, że mnie polubił. Zaczynałam czuć się | trochę lepiej, tym

bardziej że usłyszałam krzyk Amy na parkingu. Spojrzałam w okno i zobaczyłam, że

gwałtownie odskoczyła od samochodu Lena, przyciskając dłoń do twarzy. Wrzeszczała przy

tym coś o swoim nosie. Za moimi plecami rozległ się złośliwy chichot Grace.

- Dziękuję - powiedziałam nieśmiało. - Wiesz, za , to, że mnie broniłeś.

Uśmiechnął się, a mnie serce podskoczyło w piersi.

- Daj spokój - odparł i zabrał się do swoich frytek. Ale ja wiedziałam, że tego nie zapomnę.

Nigdy. Nasze oczy spotkały się nad stolikiem.

- Potrafisz stać się niewidzialna.

- Tak - powiedziałam przeciągle, z satysfakcją. Odchyliłam się w tył, wyciągnęłam przed

siebie ramiona i splotłam palce, aż chrupnęło mi w kościach. Trudno wkurzać się na jakichś

frajerów ze szkoły, kiedy człowiek umie stać się niewidzialnym.

- Kairos jest bez szans. Wystarczy, że znajdziemy jakieś ustronne miejsce i

oddalisz się ode mnie na tyle, żeby czarne skrzydła mogły cię wyniuchać. Wtedy

pojawi się Kairos, a ja stanę się niewidzialna i zwinę mu amulet. - Uśmiechnęłam się.

- Potem szybko stamtąd zwiejemy, a on będzie musiał zniknąć do czasu, aż zrobi

sobie kolejny.

Poczułam się naprawdę wspaniale, a on się roześmiał. Potem dokończył frytki i rzucił okiem

na zegarek. Było na nim więcej przycisków niż na kalkulatorze.

- To co, zrobimy tak?

Spojrzałam w okno. Na dworze cienie zaczynały się wydłużać.

- Tak. Ale nie tu. Znasz jakieś spokojne miejsce?

- Hm, a co powiesz na Rosewood Park?

Grace sfrunęła z lampy i zatrzepotała skrzydłami tuż przed moją twarzą.

- Madison, jestem tylko aniołem pierwszej sfery i w ogóle, ale nie rób tego. Nie

znikaj więcej. Zaczekaj na Barnabę. Proszę. Czuję, że to niebezpieczne.

Machnęłam ręką.

- Nie mogę czekać na Barnabę. Poza tym skoro dla Siebie jestem niewidzialna,

Kairos także mnie nie zobaczy. A nie możesz złapać tego, czego nie widzisz.

- A inni? - spytała Grace z niepokojem. - Są jeszcze inni. Dla mnie jesteś

niewidzialna, ale może dla kogoś innego nie.

To była nieprzyjemna myśl. Usiadłam na twardym siedzeniu i zaczęłam się nad tym

zastanawiać.

- Co ona powiedziała? - spytał Josh. Próbował ją zobaczyć, podążając za moim wzrokiem.

Westchnęłam teatralnie, by pokazać, że nie przejmuję się jej obawami.

- Nie chce, żebym znikała, bo wtedy mnie nie widzi. Uważa, że to niebezpieczne.

Grace prychnęła z urazą.

- Nie chodzi o to, że ja cię nie widzę, tylko o to, że ktoś inny może cię widzieć.

Josh uniósł brwi.

- Nie wiedziałem, że to jest niebezpieczne.

- No, raczej nie jest - odparłam. - Poza tym jeśli teraz nie rozprawimy się z

Kairosem, kto wie, co może się wydarzyć w nocy. Nie możesz przecież nocować u

mnie. Mój tata jest super, ale nie mogę mu powiedzieć, że zostaniesz u nas na

noc, bo mój anioł stróż musi cię chronić. Wątpię, żeby to zrozumiał. Chyba

wolałabym spotkać się teraz z Kairosem niż z tatą, jak spóźnię się do domu.

Josh skrzywił się lekko.

- Ja też wolałbym nie pakować się teraz w kłopoty - stwierdził.

Zdenerwowana, upiłam łyk coli. Jeśli nie wrócę na kolację, tata przez miesiąc nie pozwoli mi

wychodzić z domu - jeśli będę miała szczęście. Ale jeśli teraz czegoś nie zrobimy, Josh może

nie przeżyć nocy.

- Nie wróciłam do domu na czas o jeden raz za dużo i dlatego zostałam przysłana

tutaj - mruknęłam cicho, bardziej do siebie niż do Josha. - Poza tym co by nam to dało?

Rano, kiedy nas znajdą, ty wylądujesz na drugim końcu miasta, a ja będę siedziała

zamknięta w swoim pokoju. To nam na pewno nie pomoże. Nie, spotkajmy się z

Kairosem teraz, kiedy mamy jakiś wpływ na to, kiedy i jak to się stanie.

- Madison, nie - zaprotestowała Grace, trzepocząc skrzydłami tak szybko, że chyba nawet

Josh mógł zobaczyć jej blask. - Zaczekaj, aż wróci Ron albo Barnaba. Możesz to

zrobić wtedy.

Westchnęłam ze zniecierpliwieniem.

- Gdyby któryś z nich tu był, w ogóle nie musiałabym tego robić. W tym rzecz!

- Ale myślę, że nie robisz tego tak, jak trzeba -odparła Grace, cofając się nieco. -

Powinnam słyszeć śpiew twojej duszy, nawet kiedy jesteś niewidzialna, a go nie

słyszę! Nie rób tego, proszę.

- Albo zrobimy to teraz - powiedziałam w nadziei, że Josh w końcu zaczął mnie rozumieć

- albo nie będziemy mogli wrócić do domu, a wtedy zyskamy tylko tyle czasu, ile

będą potrzebowali nasi rodzice, żeby nas znaleźć. Nie mam zamiaru ryzykować

życia Josha w nadziei, że Ron się do tej pory pojawi. Więc jeśli nie chcesz zostać

na noc z Joshem, nie mamy po co czekać na Barnabę.

Znieruchomiałam nagle, a Josh spojrzał na mnie, z namysłem marszcząc brwi.

- Hej, to nie jest wcale taki zły pomysł - powiedziałam, unosząc się lekko. - Moja

anielica może pójść z tobą do domu. Będziesz bezpieczny i żadne z nas nie

wpadnie w tarapaty.

- Co? - mruknęła świetlista kula. - Nie. Mam chronić ciebie. Ron osobiście zlecił mi to

zadanie. Mam dbać o twoje bezpieczeństwo.

- Cóż, jeśli nie pójdziesz z nim, poszukam Kairosa i na pewno wpakuję się w jakieś

kłopoty.

Josh konspiracyjnie pochylił się nad stolikiem.

- Co ona mówi?

Z uśmiechem zastukałam paznokciami w blat stolika. Rozwiązanie problemu patrzyło mi w

twarz całe popołudnie, wyśpiewując limeryki.

- Jeśli mój anioł stróż zostanie z tobą, nic ci się nie stanie. Ona potrafi ukryć

twoją aurę tak samo jak moją.

- A ty? - spytał Josh, kiedy Grace, podenerwowana, zaczęła trzepotać skrzydełkami nad

stolikiem.

- Nic mi nie będzie - odparłam pewnie. - Kairos nie zna rezonansu mojego amuletu.

Nie wie, gdzie mieszkam. Nie znajdą mnie, jeśli najpierw nie znajdą ciebie. A

gdyby nawet mnie znaleźli, po prostu stanę się niewidzialna. - Odwróciłam się do

świetlistej kulki. - Więc sama widzisz, że powinnaś pójść z Joshem. Także w moim

interesie.

- Nie - odparła Grace stanowczo. - To tak nie działa. Kazano mi chronić ciebie.

- A ja mówię ci, żebyś poszła z nim! - wykrzyknęłam i szybko zniżyłam głos, bo z areny

skatingowej wyszło trzech chudych chłopaków z deskorolkami.

Świetlista kula tak gwałtownie zbliżyła się do mojej twarzy, że aż odskoczyłam.

- Słuchaj no, panienko - rzuciła Grace ostro. - Nie możesz mi rozkazywać. Ja

przyjmuję rozkazy od Rona, a ty, mała, nie nazywasz się Ron.

Pochyliłam się i teraz to ona się cofnęła.

- Pójdziesz z Joshem, Grace - powiedziałam z mocą. - I to już. Zanim się rozmyślę.

W przeciwnym razie zmienię się znowu w ducha i spotkam z Kairosem.

- Grace? - szepnęła anielica i jej blask osłabł. -Nadałaś mi imię?

Josh zaczynał się niepokoić, co było zrozumiałe, bo jej nie widział ani nie słyszał, więc

wyglądało to tak, jakbym krzyczała na niego. Zacisnęłam usta i wbiłam wzrok w światełko

wiszące nad stołem. Miałam ochotę wycelować w tę upartą anielicę palec, ale udało mi się

powstrzymać.

- Grace...

- Pójdę z nim - odezwała się nagle i rozjarzyła światłem. Zabrzmiało to miękko i potulnie, a

ja zupełnie zapomniałam języka w gębie.

- Madison - ciągnęła - jeśli przez ciebie wpadnę w kłopoty, będę naprawdę

wściekła! Nigdy wcześniej nikogo nie chroniłam. To moje pierwsze zadanie i jeśli

coś sknocę, będę musiała powtórzyć całe szkolenie - dodała i przesunęła się w stronę

Josha. - Zostanę z nim - powiedziała głosem jak płynny miód.

Musiałam wyglądać na oszołomioną, bo josh spojrzał na mnie pytająco.

- Co się teraz stało? Wyprostowałam się, zaskoczona.

- Hm, cóż, ona zostanie z tobą - powiedziałam. Odetchnął z ulgą, opadł na oparcie

krzesła i uniósł brwi.

- A więc jednak... zaczekamy?

Kiwnęłam głową. Grace także wyraźnie ulżyło.

- Ale tylko do jutra - dodałam, a Grace się żachnęła. O ile pomarańczowe iskierki, które

trysnęły ze świetlistej kuli, w ogóle coś oznaczały. - Jeśli Barnaba albo Ron nie pojawi

się do rana, sprowadzę Kairosa. I zabiorę mu amulet.

- No, to wszystko jasne - mruknął ze śmiechem Josh. - Dobrze. To pozwoli nam

opracować jakiś dokładniejszy plan. Coś ci powiem. Przyjadę po ciebie rano i

zamiast na festiwal pojedziemy do Rosewood, zająć się Kairosem. W ten sposób

od razu odzyskasz swojego anioła.

- To jest jakiś plan - odparłam.

Grace wydała dziwny dźwięk - były w nim dezaprobata i frustracja, ale też nuta, która kazała

mi się domyślać, że i ona coś planuje. Nie lubiłam kłamać, ale co mogłam w tej sytuacji

powiedzieć ojcu? „Cześć, tato. Zły wujek Czas chce zabić Josha. Ale nie przejmuj się, bo

mam zamiar odebrać mu jego cudowny amulet. Wrócę na lunch. Buziaki!"

- Odwiozę cię do domu - powiedział Josh, wstał i zaczaj zbierać swoje rzeczy. - Masz

numer mojej komórki?

- Nie - odparłam z roztargnieniem, rozmyślając o tym, co się właśnie wydarzyło. Rany,

wydałam rozkaz anielicy, a ona go przyjęła. Choć jeszcze chwilę wcześniej gwałtownie się

temu sprzeciwiała. Dopiłam colę i zadrżałam.

Ja rozkazująca aniołom. To się nie mogło dobrze skończyć.

Rozdział 7

Niebo było bezchmurne, temperatura idealna, wiał lekki wietrzyk.

Wspaniały dzień. A w każdym razie będzie wspaniały, pomyślałam, jeśli uda mi się wrócić do domu,

zanim tata się obudzi.

Z daleka dobiegał cichy szum samochodów. Ostrożnie oparłam rower o ścianę garażu i,

mrużąc oczy w porannym słońcu, spojrzałam na zegarek. Szósta czterdzieści. W soboty tata

lubił pospać nieco dłużej, jednak wiedząc, że za niecałą godzinę muszę wyjść, mógł już

wstać. Powinnam była wrócić wcześniej, ale trudno mi było zdać się na Grace i opuścić ulicę

Josha - tym bardziej że nad horyzontem dostrzegłam unoszące się czarne skrzydło.

Umówiłam się z Joshem, że przez całą noc będziemy pisali do siebie esemesy, więc kiedy

koło drugiej przestał mi odpisywać, wymknęłam się z domu, żeby sprawdzić, czy u niego

wszystko w porządku. Okazało się, że po prostu zasnął, a ja byłam teraz zesztywniała i

wilgotna od rosy, a w dodatku groziło mi, że mimo wszelkich starań tata i tak zabroni mi

wychodzić z domu.

Zwykle spędzałam nocne godziny, kiedy inni byli pogrążeni we śnie, surfując po Internecie

albo ćwicząc na dachu z Barnabą, ale umiejętność bezszelestnego wymykania się z domu,

którą nabyłam, mieszkając z mamą, nie na długo poszła w zapomnienie. Przynajmniej raz w

tygodniu wychodziłam, by włóczyć się po ciemnych ulicach, łudząc się, że zdołam choć na

chwilę uciec przed Barnabą i nudą.

Kiedy więc Josh przestał do mnie pisać bez trudu się wymknęłam. Nad jego domem nie

krążyły czarne skrzydła, ale jakoś nie potrafiłam stamtąd odejść. Resztę nocy spędziłam

ukryta za drzewem, rozmawiając z Grace i usiłując nie czuć się jak intruz. Nie uśmiechało mi

się wychodzenie z domu bez pozwolenia ani okłamywanie taty, ale nie miałam wielkiego

wyboru.

Należący do sąsiadów golden retriever zaszczekał na mój widok. Żeby go uciszyć, sięgnęłam

do koszyka po ciastko, które zostawiłam tam w ubiegłym tygodniu. Pies radośnie pomachał

ogonem, więc ostrożnie weszłam na srebrny pojemnik na śmieci - który pieczołowicie

umieściłam na właściwym miejscu po ostatniej wizycie śmieciarzy. Jedną ręką chwyciłam się

parapetu garażowego okna, a drugą sięgnęłam do niskiego daszku. Potem oparłam stopę o

okno, odepchnęłam się i po chwili wylądowałam na brzuchu na dachówkach. Pies patrzył na

mnie, dysząc, jakby czekał na kolejne ciastko. Usiadłam, zadowolona, i otrzepałam kurz z

ubrania.

- Ciągle znam się na rzeczy - mruknęłam do siebie. To właśnie przez takie numery

wylądowałam tutaj.

Mama powiedziała, że albo pojadę do taty, albo ona zamontuje kraty w oknach.

Pochylona, weszłam bokiem na szczyt dachu, ignorując dryfujące bez celu nad horyzontem

czarne skrzydło. Położyłam się na brzuchu i wyjrzałam. Pani Walsh siedziała przy małym

kuchennym stole, z włosami nawiniętymi na wałki, i czytała gazetę.

- Mam cię, ty stary nietoperzu - szepnęłam. Przysięgam, ta kobieta tylko czekała, żeby

mnie na czymś przyłapać. Przypominała mi znudzone panie z klasy średniej, dla których

musiałam być miła, kiedy mama zapraszała je na lunch, próbując zebrać pieniądze na taki czy

inny cel charytatywny. W pewnym sensie brakowało mi teraz tych oficjalnych

podwieczorków, a nawet poprzedzających je zwykle awantur o najnowszy kolor moich

włosów czy zmywalne tatuaże, starannie przyklejane w taki sposób, by było je widać spod

stroju grzecznej dziewczynki. Patrząc na mamę, taką elegancką, uperfumowaną i uprzejmą,

świetnie się bawiłam - szczególnie że wiedziałam, iż miała ochotę udusić te skąpe, skupione

na sobie baby. Może byłam bardziej podobna do mamy, niż mi się wydawało.

Na myśl o mamie uśmiechnęłam się pod nosem. Rozmawiałam z nią poprzedniego wieczoru,

kiedy zadzwoniła, żeby sprawdzić, czy u mnie wszystko w porządku. Zawsze bezbłędnie

wyczuwała, kiedy byłam w tarapatach, zupełnie jakby miała jakiś radar, który najwyraźniej

działał nawet z Florydy. Naprawdę nie wiem, jak ona to robiła.

Przekręciłam się na bok, wcisnęłam rękę do kieszeni i wyciągnęłam telefon. Na widok

wiadomości od Josha ogarnęło mnie miłe podniecenie. Obudził się o czym już wiedziałam, bo

słyszałam, jak zadzwonił jego budzik - i pisał, że będzie u mnie za pół godziny. Odpisałam

mu krótko, a potem wcisnęłam trójkę. Kilka sekund później pani Walsh wstała i zniknęła w

głębi domu. Nie byłam w stanie powstrzymać uśmiechu.

Kiedy tylko odwróciła się plecami do okna, zamknęłam telefon i nucąc melodię z Mission

Impossible, wstałam, ześliznęłam się po drugiej stronie dachu, bez trudu wskoczyłam na dach

dokładnie nad oknami mojego pokoju. Szybko wyjęłam z okna siatkę przeciw owadom i

zsunęłam ją na dywan. Zeszłam na parapet, zdjęłam buty i wrzuciłam je do środka - mokre

ślady na podłodze mogłyby mnie zdradzić. Pamiętałam o tym, bo dostałam nauczkę, kiedy po

nocnym spacerze po plaży na Florydzie mój żółty dywan był cały w błocie, a ja przez tydzień

nie mogłam wychodzić z domu.

Uśmiech zadowolenia znikł z mojej twarzy, bo zaraz potem poczułam zapach świeżo parzonej

kawy i usłyszałam szum wody lejącej się w łazience.

- Świetnie - mruknęłam. Nie miałam pojęcia, czy tata zdążył zajrzeć do mojego pokoju

przed prysznicem. Wiedziałam już, że wkładanie poduszek pod kołdrę nie działa, zostawiłam

więc łóżko nieposłane, w nadziei, że będzie to wyglądało tak, jakbym poszła do łazienki.

Zaniepokojona, drżącymi rękami umieściłam siatkę z powrotem w oknie. Powinnam była

posłuchać Grace i wrócić do domu wcześniej.

Nerwowo naciągnęłam narzutę i ułożyłam ozdobne poduszki, które rzuciłam wieczorem na

podłogę. Nie znosiłam spóźniać się do domu. Byłam nieostrożna. Tata pewnie zawołałby

mnie, gdyby zauważył, że Wychodzę - a może nie, może chciałby sprawdzić, jak daleko

zabrnę w kłamstwa, zanim prawda wyjdzie na jaw? Tata był łagodniejszy od mamy, ale

miewał czasami diabelskie pomysły. To pewnie po nim odziedziczyłam tę cechę.

Mama uśmiechała się do mnie ze zdjęcia przy lustrze. Odwróciłam je do ściany. Szybko

zdjęłam wczorajsze ubranie i wskoczyłam pod prysznic, żeby rozgrzać się po nocnym

spacerze. Wiedziałam, że dzisiaj muszę zdobyć nowy amulet Kairosa. Nie miałam czasu, by

czekać, aż uratuje mnie Ron albo Barnaba. Kairos w końcu znajdzie mnie albo Josha, to tylko

kwestia czasu. A ja czułam, że nie wytrzymam kolejnej nocy takiej jak ta, którą właśnie

miałam za sobą. Naprawdę nie wiem, jak Barnaba i Grace sobie z tym radzili.

Odświeżona szybkim prysznicem, wytarłam się ręcznikiem i włożyłam żółte rajstopy, żeby

ukryć zadrapanie na nodze. Potem włożyłam czarny top, krótką fioletową spódniczkę i

rozpinaną bluzę w tym samym kolorze. Tenisówki ciągle jeszcze były mokre od porannej

rosy, ale wytarłam tylko podeszwy i włożyłam je na nogi, choć nie było to przyjemne. Nie

mogłam wybrać innych butów - te zostały dopasowane specjalnie do tego stroju. A jeśli Amy

nie podoba się, że jestem taka oryginalna, tym gorzej dla niej.

Jestem właśnie taka, pomyślałam. Naprawdę byłam już zmęczona próbami dostosowania się do

innych. Poza tym Joshowi podobały się moje fioletowe włosy.

Zadowolona, usiadłam na łóżku i przyciągnęłam do siebie aparat fotograficzny. Do jego

przyjazdu zostało jeszcze pięć minut. Wystarczy, by wysłać moje zdjęcie do Wendy.

Poprzedniego wieczoru dostałam od niej mejla ze zdjęciem, na którym stała na plaży o

zachodzie słońca, razem z moim dawnym chłopakiem. Dobrze razem wyglądali i kiedy już

przeszła mi złość, zrozumiałam, że najwyższy czas sobie odpuścić. Chciałam, żeby wszystko

pozostało takie jak kiedyś, ale to było niemożliwe. Wysyłałam mejle w przeszłość, chcąc, by

stała się moją przyszłością, ale moja przyszłość była gdzie indziej. Nie znaczyło to jednak, że

nie mogę doprowadzić Wendy do szału zazdrości z powodu moich żółtych rajstop.

Wstałam i wygładziłam spódniczkę. Miałam nadzieję, że cały dzień będzie tak ciepły, jak

wróżył poranek. Wzięłam aparat, przybrałam bojową pozę i stanęłam tak, żeby zrobić zdjęcie

swojemu odbiciu w lustrze nad toaletką. Zirytowana, odłożyłam aparat. W kadr wchodziło też

moje łóżko, nadal niezbyt starannie pościelone.

W miarę zrobiłam z tym porządek. Na honorowym miejscu, między koronkowymi

poduszkami, które umieścił tu tata, uważając, że mi się spodobają, posadziłam pluszowego

misia-wampira, prezent od Wendy. Pokój ani trochę nie przypominał ciemnej nory w domu

mojej mamy. Biała toaletka malowana w pączki róż była zupełnie nie w moim stylu,

podobnie jak staroświecka narzuta i koronkowe poduszki, które zrzucałam co wieczór z

łóżka. Ale bladoróżowe ściany sprawiały przytulne wrażenie i pasowały do kremowego

dywanu. Tata najwyraźniej nie zauważył, że nie mam już sześciu lat i wypełnił mój pokój

dziewczyńskimi białymi i różowymi przedmiotami, jakich od lat starałam się unikać.

Poprawiając poduszki na łóżku, znieruchomiałam nagle, bo uświadomiłam sobie, że pokój

jest niemal dokładnie taki sam jak ten, który zajmowałam, kiedy rodzice jeszcze mieszkali

razem. Tak jak kuchnia i salon, przypominał o dawnym życiu mojego taty. Widocznie on też

nie umiał odpuścić.

W zamyśleniu, podniosłam aparat. Brakowało mi Wendy. Znałyśmy się od piątej klasy.

Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że prawdopodobnie to jej zasługa, że nigdy nie

należałam do najpopularniejszych dziewczyn w szkole. Była jeszcze bardziej odjechana niż

ja, ale nie chciałam się z nią rozstać, kiedy w końcu grono pięknych i bogatych postanowiło

mnie przyjąć. Wendy towarzyszyła mi więc kilka razy, z lunchem w ekologicznej torbie,

słuchając zaangażowanej politycznie muzyki. Wiedziała, że popełniam błąd, ale czekała

spokojnie, aż sama się o tym przekonam. Szanse na znalezienie drugiej takiej przyjaciółki

wśród wszystkich tych Amy i Lenów wydawały się nikłe. Za to Josh okazał się naprawdę

super.

Migawka trzasnęła, a ja opuściłam rękę i przestałam się uśmiechać. Podłączyłam aparat do

laptopa.

Przynajmniej on przyjechał tu razem ze mną, i był odpowiednio czarny i posępny. Teraz

słuchałam na nim mojej ulubionej alternatywnej kapeli. Pokazała mi ją Wendy, ale szczerze

mówiąc, agresywne dźwięki trafiały do mnie bardziej niż zawarte w tekstach przesłanie.

Zrzuciłam zdjęcie na komputer i otworzyłam je, żeby sprawdzić rozdzielczość.

Na mojej skórze ciągle utrzymywała się opalenizna z Florydy, ale to chyba dlatego, że nie

mam prawdziwego ciała. Za to fioletowe końcówki włosów zaczęły blaknąć. Odkąd umarłam,

ani trochę nie urosłam i zastanawiałam się, czy już zawsze będę wyglądała tak jak teraz.

Spojrzałam na swoją płaską pierś i westchnęłam. Niedobrze. Bardzo niedobrze. A potem

przyjrzałam się zdjęciu dokładniej i zmarszczyłam brwi.

- Och... - wyszeptałam i ogarnęła mnie panika. Za mną widać było łóżko. Czy też raczej

łóżko było widać przeze mnie. Przerażona popatrzyłam na swoje ręce. Wydawały się zupełnie

normalne, ale na zdjęciu było inaczej.

- Och... - powtórzyłam i stanęłam przed lustrem.

Serce, czy też jego wspomnienie, biło mi jak oszalałe. W lustrze wyglądałam normalnie, ale

kiedy wzięłam aparat i spojrzałam na siebie przez obiektyw...

- Och! - powiedziałam po raz trzeci. Nie tak wyraźnie jak na zdjęciu, jednak widziałam za

sobą krawędź łóżka i zarys poduszek.

Była to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowałam. Za chwilę do drzwi zastuka Josh i zabierze

mnie na wojnę ze złym władcą żniwiarzy ciemności. Nie miałam czasu na zabawy.

Zdenerwowana, zacisnęłam palce na amulecie i przymknęłam oczy, próbując „zduchowacieć"

tak jak poprzedniego dnia i sprawdzić, co się dzieje. Może przerwałam zbyt wiele więzi,

kiedy ćwiczyłam znikanie? Może nieświadomie rozpoczęłam jakiś proces, którego nie sposób

już zatrzymać? Grace mówiła, żebym tego nie robiła! Ale teraz przede wszystkim muszę

przestać się trząść!

Czas spędzony na dachu z Barnabą, który uczył mnie też technik relaksacyjnych, nie był

stracony. Po chwili przyspieszone bicie serca ustało. Rozluźniłam szczęki i wyobraziłam

sobie linię mojego życia oraz podobną do pajęczyny sieć, która łączyła ją z kosmosem.

Natychmiast się uspokoiłam. Nici wiążące mnie z teraźniejszością były bardzo wyraźne.

Widziałam myśli, wyrzucane w przyszłość z taką samą prędkością, z jaką słońce sunęło po

niebie. Ciągnęły mnie za sobą. Nadal byłam częścią wszechświata. Niczego nie zepsułam.

- No to dlaczego stałam się przezroczysta? - wyszeptałam. Przestałam panikować, ale

ciągle byłam niespokojna. Zrzuciłam na laptop zdjęcie swoich butów. Miałam je na sobie,

kiedy je zrobiłam. Przyjrzałam mu się dokładnie, mrużąc oczy, ale fragment łydek, który

zmieścił się w kadrze, wyglądał całkiem normalnie. Z ulgą umieściłam oba zdjęcia w koszu i

zaraz go opróżniłam. Wendy będzie musiała się bez nich obejść. Już nigdy nikomu nie

pozwolę się sfotografować.

Usłyszałam samochód podjeżdżający pod dom i wyjrzałam przez okno. Była to błękitna

furgonetka Josha. Uśmiechnęłam się do siebie. Przyjechał. Nareszcie.

Odłączyłam aparat od komputera, chwyciłam portfel i poklepałam się po tylnej kieszeni,

sprawdzając, czy mam telefon, po czym wybiegłam do przedpokoju. Żeby tylko tata nie

wiedział, że wychodziłam w nocy... To wszystko mogło zaraz się skończyć, i to w bardzo

nieprzyjemny sposób.

- Madison! - zawołał tata. - Josh przyjechał!

Jego głos brzmiał spokojnie i pogodnie. Odetchnęłam z ulgą.

- Już idę! - odkrzyknęłam, zbiegając ze schodów. Tata czekał na dole, uśmiechnięty, w

dżinsach i sportowej koszuli. Znowu mi się udało. O włos...

- Nie zapomnij drukarki - powiedział, podając mi niewielki futerał. - Włożyłem ci tam

dodatkowy papier i atrament - dodał, a ja, z poczuciem winy, zarzuciłam pasek na ramię.

- Będziesz mogła zrobić tyle zdjęć, ile zechcesz.

- Jezu, tato - mruknęłam, zaglądając do środka. -Myślisz, że ile osób będzie chciało

zrobić sobie zdjęcie?

Tak naprawdę przecież w ogóle się tam nie wybierałam. Jak mu później wytłumaczę,

dlaczego nie skorzystałam z drukarki? Ale musiałam spotkać się z Kairosem teraz, bez

względu na to, co myślała o tym Grace. Jeśli uważała, że naprawdę jestem w

niebezpieczeństwie, powinna poszukać Rona.

- Znam cię - powiedział tata. - Kiedy już weźmiesz aparat do ręki, nie umiesz się

powstrzymać. Uznaj to za mój wkład w ten festiwal. Wolny od podatku!

-Uśmiechnął się szeroko, a jego pociągła twarz cała się rozjaśniła. - Mnie naprawdę

podobają się twoje zdjęcia - dorzucił i uścisnął mnie mocno - więc innym także się

spodobają. Ładnie dzisiaj wyglądasz. Miałaś rację, fiolet to twój kolor. - Zamyślił

się nad czymś, a potem spojrzał przez okno na samochód Josha. - Chyba nie pokłóciłaś się

z Barnabą, co?

Zatrzymałam się przy drzwiach. No tak.

- Tato, mówiłam ci już, że z Barnabą tylko się przyjaźnię.

- On często się koło ciebie kręci jak na przyjaciela - mruknął tata ostrzegawczo.

- Jest tylko moim kumplem i wie o tym - odparłam I stanowczo. - Dzisiaj po prostu

wybieram się z Joshem na festiwal, to nic wielkiego. Może Barnaba też tam

przyjdzie i spędzimy trochę czasu we troje.

Tata pokiwał głową, a potem położył mi dłoń na ramieniu.

- Wygląda na to, że masz wszystko pod kontrolą -; powiedział, a ja z trudem zdusiłam

histeryczny śmiech.

- Baw się dzisiaj dobrze.

- Dzięki - odparłam, czując, jak ogarnia mnie niepokój. Już prawie słyszałam, jak Grace

śpiewa o dziewczynie, co dużo kłamała, aż w końcu nogę złamała.

- Dziękuję za drukarkę i w ogóle. - Byłam naprawdę okropną córką. No, ale tata w końcu

o tym wszystkim wiedział, kiedy mama mnie tu przysłała. Prawie o wszystkim.

Wyszedł za mną na ganek, a Josh wysiadł z samochodu.

- Dzień dobry, panie A.! - zawołał i pomachał ręką. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek, ale

w furgonetce tkwiła torba z jego sportowym sprzętem. Pokazówka na użytek rodziców, jak

sądzę.

Spojrzałam w niebo, szukając czarnych skrzydeł, a potem szybko wskoczyłam do furgonetki,

by jak najszybciej odjechać. Dzwoneczek przy radioodbiorniku rozjaśnił się lekko, kiedy

zapięłam pas.

- Grace, czy twoim zdaniem wyglądam normalnie? - spytałam, pamiętając o zdjęciu. -

Nie jestem rozrzedzona? To znaczy przezroczysta?

Trzepot skrzydeł przybrał na sile.

- Nie - odparła, unosząc się nade mną. - A dlaczego pytasz?

Wzięłam głęboki oddech, żeby jej o wszystkim opowiedzieć, ale zmieniłam zdanie, bo w tej

samej chwili Josh otworzył drzwi.

- Później ci powiem - mruknęłam.

Josh usiadł za kierownicą i spojrzał na mnie pytająco.

- Poczucie winy? - zakpił na widok mojej zmartwionej twarzy.

Przewróciłam oczami.

- Josh - powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to światowo. - Kiedy moja matka

sądziła, że śpię, wyprawiałam rzeczy, od których włosy stanęłyby ci dęba na

głowie. - Zaśmiał się, a ja ciągnęłam: - Po pierwszym spotkaniu z Kairosem pożegnałam

się z życiem. Więc jestem trochę nerwowa, rozumiesz.

Nie miałam zamiaru informować go, że przez całą noc obozowałam pod jego domem. Facet

ma swoją dumę.

Josh obejrzał się przez ramię i wycofał samochód na ulicę.

- Przepraszam - rzucił cicho.

Przyspieszył i ruszyliśmy w stronę miasta, a ja pomachałam do taty, który ciągle stał na

ganku. Czy można sobie wyobrazić bardziej krępującą sytuację?

- Dzięki, że napisałeś do mnie rano - powiedziałam. - O świcie widziałam czarne

skrzydło. A ty?

- Nie. - Zmarszczył brwi, podniósł okulary i skręcił w stronę Rosewood. - Cieszę się, że

przetrwaliśmy tę noc, ale dzisiaj naprawdę musimy zdobyć amulet Kairosa. Nie

wytrzymam dłużej z Grace.

- Naprawdę? - spytałam, a anielica tylko prychnęła.

- Wieczorem, kiedy byłem pod prysznicem, zabrakło gorącej wody i jestem

pewny, że to jej sprawka. Internet nie działał. A mój brat przez całą noc uderzał

stopą w ścianę. Madison, ona doprowadza mnie do szału.

Z dzwoneczka dobiegł dźwięczny chichot.

- Josh zaciąłby się brzytwą, bo chciał się golić bez lustra, a jego brat miał zamiar

zrobić coś złego, więc przerwałam połączenie z Internetem. A kiedy klął, uderzał

stopą w ścianę.

Spojrzałam na złocistą poświatę, otaczającą dzwonek. Golił się? Zacisnęłam usta, bo

przypomniał mi się zwalony słup. Najwyraźniej Grace nie wahała się zrobić zamieszania, jeśli

było mniejszym złem niż to, co, jej zdaniem, mogło się wydarzyć, gdyby nie interweniowała.

- No, to drobiazg, Grace. Nic się nie stało - powiedziałam, chcąc ją udobruchać. - Do

południa wszystko się poukłada. - Pomyślałam o swoim zdjęciu i o czarnych skrzydłach,

po czym wzięłam głęboki oddech, którego nie potrzebowałam. - Josh jest cały i zdrowy,

a byłoby inaczej, gdybyś z nim nie została. Nie cieszy cię to?

- O, taaak - mruknęła przeciągle, strasznie z siebie zadowolona. Spojrzałam z ukosa na

Josha.

- Okropnie jest zarozumiała - stwierdziłam.

- Świetnie - odparł. - Grace... - Chyba już się oswoił z gadaniem w przestrzeń. - Nawet

jeśli złapiemy gumę w drodze do parku, nie będzie to miało żadnego znaczenia. I

tak zrobimy to, co zamierzamy, tyle że na drodze, zamiast w ustronnym miejscu,

gdzie innym ludziom nic by nie groziło.

Dzwoneczek zakołysał się lekko.

- Wszystko w porządku - westchnęła Grace.

- Nie podoba mi się to - mruknęłam. Niepokój nasilał się, w miarę jak zbliżaliśmy się do

parku i na drodze pojawiało się coraz więcej samochodów. Niektóre były już zaparkowane na

poboczu. Wysiadały z nich rodziny z dziećmi. Rosewood nie był dużym parkiem i rzadko coś

się tam działo, nawet w niedzielne poranki.

- Madison? - odezwał się Josh, kiedy podjechaliśmy pod park i stanęliśmy na pierwszym

wolnym miejscu. Zaraz potem tuż za nami zatrzymał się jakiś van i zostaliśmy złapani w

pułapkę. Josh podjechał do przodu, w stronę kobiety w szkolnej czapce. Najwyraźniej

kierowała ruchem i wszyscy zatrzymywali się przy niej, żeby porozmawiać.

Grace zaczęła się śmiać i wtedy zrozumiałam, o co chodzi. Festiwal, który miał się odbyć w

Blue Diamond, został przeniesiony tutaj. Świetnie. Po prostu świetnie. Nic dziwnego, że

Grace była w wyśmienitym humorze.

- Grace! - wrzasnęłam i Josh spojrzał na mnie ostrzegawczo, opuszczając szybę. - Nie mam

na to czasu! Muszę spotkać się z Kairosem i odzyskać swoje życie!

Kobieta w czapeczce spojrzała na nas, mrużąc w słońcu oczy.

- Bierzecie udział czy jesteście gośćmi? - spytała. Dzwoneczek poruszył się lekko.

- Jedna panna zarozumiała wszystkie rozumy pozjadała. Aniołom chciała

rozkazywać, aż się musiało wydać, że za wiele nie umiała.

Josh wychylił się z okna.

- Hm, bierzemy udział. Ja biegam, a ona robi zdjęcia.

Podniosłam do góry aparat, ale nie miałam czystego sumienia. Nie przyjechałam tu, żeby

robić zdjęcia, choć na tym mogło się skończyć.

Kobieta spojrzała z ukosa na zatłoczony parking.

- Jedzcie do samego końca. Uczestnicy mają swoje mejsca na trawie. Widzicie te

żółte balony? To tam.

- Żółte balony! - zaśpiewała Grace, fruwając po furgonetce, zachwycona swoim podstępem.

Josh kiwnął głową, ale nie ruszył.

- Dlaczego festiwal nie odbywa się w Blue Diamond?

Kobieta uniosła brwi.

- Och, to naprawdę przedziwna historia! - wykrzyknęła. - Wczoraj wieczorem

włączyły się zraszacze i działały całą noc. W całym parku błoto sięga kostek... więc

impreza została przeniesiona tutaj. Dziękujemy za pomoc. Proszę wstąpić do

namiotu na poczęstunek.

Nie było szans, żebyśmy odjechali stąd w najbliższym czasie, więc pochyliłam się i

zapytałam:

- Potrzebuję stolika pod drukarkę. Nie wie pani, z kim mogłabym o tym

porozmawiać?

Kobieta poprawiła czapkę i zastanawiała się przez chwilę.

- Myślę, że z panią Cartwright - odparła, spoglądając ponad dachami samochodów w

stronę parku. - Ona tu wszystkiego dogląda. Powinna być w tym zielonym namiocie.

Kiwnęłam głową. Widywałam panią Cartwright na korytarzu, ale nie miałam pojęcia, czego

uczy.

- Dziękuję - powiedziałam i cofnęłam się na moje siedzenie, coraz bardziej zdenerwowana.

Do diabła z tobą, Grace.

Josh powoli ruszył naprzód.

- Żółte balony - mruknął kwaśno.

Grace przeleciała z jednego końca samochodu na drugi.

- Żółte balony! Żółte baloniki!

Westchnęłam. Zawieszony na szyi aparat zaczynał mi ciążyć.

- Grace, jesteś naprawdę złośliwym aniołem -szepnęłam.

- To było prościutkie - mruknęła zarozumiale.

Najwyraźniej już mi wybaczyła, bo przysiadła na moim ramieniu, trzepocząc skrzydłami.

Josh spojrzał na samochody, które mijaliśmy powoli, i westchnął.

- Tu nie spotkamy Kairosa.

Grace zachichotała, a ja się skrzywiłam.

- Nie - odparłam. - Nie możemy też stąd odjechać.

- A nawet gdybyś próbował, zaraz złapiesz gumę, Joshua - zapewniła go siedząca na

moim ramieniu Grace.

Joshua, pomyślałam zaintrygowana.

- Nie próbuj stąd wyjechać - powiedziałam. - Bo złapiesz gumę. Panna Wielbicielka

Limeryków nic chce, żebyśmy wpadli w jakieś kłopoty.

Do diabła, ale może uda nam się stąd wyjść pieszo? Grace chyba nie postara się, żeby któreś z nas złamało

nogę?

- Wielbicielka Limeryków? - spytał, ale ja tylko pokręciłam głową.

- Naprawdę nie chcesz wiedzieć.

Tak, Grace pewnie coś by nam złamała, i jeszcze miałaby z tego mnóstwo radochy.

Josh skupił się teraz na poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy zostawić furgonetkę.

Wjechaliśmy na trawę i sunęliśmy wzdłuż wijącego się sznura samochodów. W końcu Josh

zatrzymał się w cieniu potężnego dębu. Wysiedliśmy i zatrzasnęliśmy za sobą drzwiczki.

Wyjął z furgonetki swoją torbę, ja niosłam aparat. Pod drzewem powietrze było chłodne i

rześkie, a ludzie nadciągający zewsząd w stronę parku, wydawali się radośni i

podekscytowani. Noc, którą spędziłam pod domem Josha, była długa i męcząca, a ponieważ

stałam się półprzezroczysta, trochę się bałam znowu zniknąć. Uznałam, że mogę odłożyć

sprawę Kairosa na kilka godzin. Zrobię w tym czasie trochę zdjęć. Nie będę aż taką

kłamczucha.

- Grace, zostań z nim, proszę - powiedziałam błagalnie, a świetlista kula rozjarzyła się

mocniejszym blaskiem. - Na zawodach nie mogę przecież biec obok niego.

Kula przygasła na moment.

- Dobrze - zgodziła się nieoczekiwanie.

Uznałam tę potulną zgodę za trochę podejrzaną. Powoli ruszyliśmy między samochodami do

parku. Mniej więcej w połowie drogi podniosłam aparat i zrobiłam zdjęcie dzieciakowi, który

z zachwyconą miną dotykał nosa klauna. Uśmiechnęłam się do siebie, obserwując tę scenę

przez obiektyw aparatu. Niebo było błękitne, makijaż na twarzy klauna kolorowy i staranny.

Wyraźny i śmiały.

- Doskonały dzień na zawody - mruknął Josh. Kiwnęłam głową, czując, jak powietrze

wypełnia mi płuca.

- Myślę, że na razie nic nie stoi na przeszkodzie -powiedziałam, jakbym się obawiała,

że jeśli będę chciała odejść, spadnie na mnie meteoryt.

- Obiecałem, że pobiegnę kilka razy. Inaczej nie zbiorę pieniędzy.

Widziałam, że miał na to wielką ochotę. Poprawiłam torbę z drukarką na ramieniu - była

ciężka, cięższa od złożonej przeze mnie obietnicy. Kairos mógł zaczekać kilka godzin, jeśli

tylko Grace będzie chroniła Josha.

- Więc do zobaczenia koło południa, tak? - spytałam, ruszając w stronę zielonego

namiotu.

Uśmiechnął się do mnie. Jego jasne włosy lśniły w słońcu.

- Poszukaj Amy.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Potrzeba sporo umiejętności, by zrobić dobre zdjęcie. A

jeszcze więcej, by zrobić kiepskie.

- Możesz na to liczyć.

Josh kiwnął głową i odszedł. Poczekałam chwilę, by się upewnić, że Grace mu towarzyszy, a

potem poszłam do zielonego namiotu poszukać pani Cartwright.

Rozdział 8

Wiatr zwiał moje fioletowe włosy na obiektyw, musiałam więc zaczekać, aż

ustanie. Powoli powiodłam obiektywem za biegnącym Joshem i nacisnęłam spust migawki w

momencie, kiedy wyłonił się zza zakrętu i zobaczyłam jego twarz. Zaraz opuściłam aparat i

sprawdziłam, jak wyszło zdjęcie.

Nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Josh wydawał się odpowiednio wyczerpany, miał

zmarszczone brwi i otwarte usta, a włosy kleiły mu się do mokrego od potu czoła. W tle

widać było kolorowe niewyraźne sylwetki innych biegaczy, a tuż za nim widniało mgliste

jasne kółko, które ktoś inny mógłby uznać za świetlny blik, ja jednak wiedziałam, że to była

Grace. Pomyślałam, że Josh ucieszy się na jej widok.

Słysząc odgłos biegnących stóp, podniosłam głowę.

- Świetnie wyglądasz! - krzyknęłam, a on w odpowiedzi pomachał do mnie.

Najwyraźniej nie był aż tak zmęczony, jak mogłoby wynikać ze zdjęcia. Poza tym to nie był

przecież wyścig. Chodziło raczej o to, by przez cały czas ktoś był na bieżni, jak w

całodniowym maratonie. Nieco dalej, wzdłuż bieżni, znacznie wolniej truchtała grupa osób,

które nie miały wiele wspólnego ze sportem. Dla nich było to przede wszystkim spotkanie

towarzyskie. Słyszałam młode kobiety, które rozmawiały o swoich dzieciach, jednocześnie

zbierając pieniądze na zakup nowego szkolnego autobusu. Podniosłam aparat i zrobiłam

zdjęcie w chwili, gdy jedna wybuchnęła śmiechem. Udało mi się uchwycić moment

nieskrępowanej radości. Plakietki uczestników przypięte do ich piersi były dobrze widoczne,

pomyślałam więc, że gdybym pokazała to zdjęcie pani Cartwrigt, mogłaby wykorzystać je do

promocji przyszłorocznego festiwalu.

Odwróciłam się i dostrzegłam dziewczyny z kółka lekkoatletycznego, siedzące w cieniu kępy

brzóz. Ich kolorowe torby ze sprzętem sportowym odcinały się od zielonej trawy. Zrobiłam

kilka zdjęć, starając się, by na żadnym Amy nie wyglądała zbyt korzystnie. Korzystając z

zoomu, wyostrzyłam plaster na jej sinym i opuchniętym dzięki Grace nosie, a potem udało mi

się jeszcze uchwycić ją z rozdziawioną buzią. Uśmiechnęłam się do siebie.

- Nigdy nie wkurzaj fotografa - mruknęłam, zadowolona, że udało mi się ją przyłapać w

tylu kompromitujących pozach.

Po trzech godzinach fotografowania zmęczyłam się, choć miałam z tego mnóstwo frajdy.

Karta pamięci, którą kupiłam poprzedniego dnia, była prawdziwym darem niebios.

Wypełniłam ją już raz i zrzuciłam zdjęcia na drukarkę. Potem wyczyściłam kartę i znowu

wyruszyłam na poszukiwanie fotograficznych tematów.

- Na przykład takiego jak ten - szepnęłam do siebie na widok mężczyzny, który podniósł

właśnie dziecko na wysokość swojej twarzy i wyciągał rękę w stronę jednej z osób

maszerujących wzdłuż bieżni. Mała dziewczynka z kokardą we włosach spojrzała we

wskazanym kierunku. Twarz mężczyzny, który mówił coś do córki, promieniała. Za nimi stał

wózek z wielkim opakowaniem pieluch na półce pod spodem, a przy rączce wisiało kilka

zabawek.

Zrobiłam zdjęcie wózka, bo pomyślałam, że to niesamowite, że taka mała istotka potrzebuje

tylu rzeczy, a potem skierowałam obiektyw na mężczyznę i dziecko. Zaczekałam, aż

dziewczynka rozpoznała wskazywaną osobę i zapiszczała wesoło, i wcisnęłam spust

migawki. W tym samym momencie mężczyzna odwrócił się do mnie.

Uśmiechnęłam się i upewniłam, że plakietka, którą dała mi pani Cartwright, jest widoczna.

- Robię zdjęcia, żeby wesprzeć naszą szkołę - powiedziałam po raz setny tego dnia. -

Czy chciałby pan odbitkę? Może być gotowa mniej więcej za godzinę.

Wyraz podejrzliwości znikł z jego twarzy, a kiedy pokazałam mu zdjęcie na ekraniku aparatu,

ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi.

- Nawet cię nie zauważyłem - pochwalił, podrzucając córkę do góry. - Świetne zdjęcie.

Ile? - Złapał dziecko jedną rękę, a drugą sięgnął do kieszeni, ale ja pokręciłam głową.

- Po dolarze za jedno, ale płaci pan przy odbiorze , odbitki - wyjaśniłam. - Będę je

drukowała tam, w tym zielonym namiocie.

Za moimi plecami tupot nóg przybrał na sile i znouw zaczął cichnąć, a dziewczynka

odwróciła głowę, odprowadzając biegnących wzrokiem.

- Przyjdę tam - powiedział mężczyzna, złapał córkę mocniej i odezwał się do niej wysokim,

dziecinnym głosem: - Mamusia będzie zachwycona tym zdjęciem. - Jego oczy ciągle

były pełne miłości, kiedy spojrzał na mnie. - Dziękuję. Zawsze zapominam zabrać

aparat na takie imprezy. Pieluchy, butelki, zabawki, tak, ale aparat...

Kiwnęłam głową, dałam mu numerek, pomachałam do małej i odeszłam. Fajnie było coś

robić, zamiast snuć się po swoim pokoju jak po więziennej celi, wspominając starych

przyjaciół. Poprzedniego dnia w Low D także miło spędziłam czas, mimo spotkania z Amy i

czekającej mnie przeprawy z Kairosem. Zdążyłam już zapomnieć, jak cudownie jest nie bać

się być taką, jaka jestem. Dzisiaj słońce grzało, powietrze było rześkie, a ja robiłam właściwy

użytek z pieniędzy taty, wydanych na papier i tusz. Właściwie niczego mi już nie brakowało

do szczęścia. Spod kępy drzew rozległ się głos Amy.

- Josh! Josh!

Odwróciłam się i znowu zobaczyłam go na bieżni. Obok niego truchtał Parker i miałam

wrażenie, że rozmawiają ze sobą. Podeszłam bliżej, żeby zrobić im zdjęcie, ale okazało się, że

nie mam już miejsca na karcie.

- A niech to - mruknęłam z westchnieniem, po czym ruszyłam w stronę namiotu, gdzie

zostawiłam drukarkę.

Pani Cartwright była naprawdę miła. Nawet jej powieka nie drgnęła na widok moich

fioletowych włosów i kolczyków w kształcie trupich czaszek. Wskazała mi stolik, gdzie

mogłam urządzić sobie warsztat i wydrukować zdjęcia, których pewnie nikt nie zechce kupić.

- Madison! Czy moje zdjęcie jest już gotowe? - usłyszałam znużony kobiecy głos i mój

wzrok powędrował w stronę zmęczonej matki trzech utytłanych w piachu chłopców.

Wyglądała tak, jakby chciała tylko wrócić do domu. Zrobiłam jej piękne zdjęcie z synami na

karuzeli - jeszcze zanim zdążyli ją wykończyć i ubrudzić sobie ubrania czekoladą. Słońce

odbijające się od złotej farby harmonizowało z ich jasnymi włosami, a proste elementy

karuzeli kontrastowały z kolorowymi kształtami koników. Kiedy tak siedzieli we czworo na

siodełkach, trudno było nie zauważyć, jak bardzo wszyscy byli do siebie podobni.

Wydrukowałam to zdjęcie także dla siebie, tak mi się podobało.

- Jest już gotowe - powiedziałam, zapraszając ją gestem do namiotu, ale w tej samej

chwili dwóch młodszych chłopców zaczęło się kłócić o złotą rybkę, którą wygrali na karuzeli.

- Zaraz przyjdę - odparła szybko, a potem podniesionym głosem poinformowała synów, że

zabiją rybkę, jeśli będą ją sobie wyrywać z rąk.

Nikt nie zauważył, kiedy wśliznęłam się do namiotu i wróciłam do swojego stolika. W cieniu

panował miły chłód, z przyjemnością więc usiadłam na krześle za długim stołem i

westchnęłam z ulgą, widząc, że większość wydrukowanych zdjęć - nawet te, których, jak

sądziłam, nikt nie zechce - została już odebrana. Zadowolona podłączyłam aparat do drukarki

i wcisnęłam „drukuj wszystko". Moje wysiłki zostały docenione, co wyprawiło mnie w

doskonały nastrój.

Zdjęcia zaczęły wychodzić z drukarki, zajęłam się więc układaniem ich na stole w taki

sposób, by każdy mógł łatwo znaleźć swoje.

Po chwili na stolik padł czyjś cień. Podniosłam głowę i zobaczyłam panią Cartwright, która

powiedziała z uśmiechem:

- O, ja wezmę to. - Sięgnęła po jedno ze zdjęć i dodała: - Howard to mój brat. Dam mu

to zdjęcie na urodziny. Jest świetne.

Spojrzałam na zdjęcie mężczyzny siedzącego na brzegu boiska i rozmawiającego z kimś z

tłumu. W tle widać było rozmazany kształt piłki lecącej w stronę jego głowy. Łatwo można

było się domyślić, co stało się chwilę później.

- Naprawdę? - spytałam zadowolona. - Dziękuję -dodałam, podając jej zdjęcie.

Uśmiechnęła się, patrząc na zdjęcie zmęczonymi zielonymi oczami.

- Nie, to ja ci dziękuję. Bardzo trudno zrobić mu prezent - odparła, zakładając za

ucho pasmo włosów, które wymknęło się z jej grubego kucyka. - O, a to jest Mark -

powiedziała, wskazując zdjęcie mężczyzny z małą dziewczynką na ręku. - Jest

właścicielem myjni samochodowej. Rzadko ma okazję spędzić trochę czasu z Jem.

Tak nazywa się ich córka, Jem. - Uśmiechnęła się znowu i wybrała kolejne zdjęcie. - A

to jest pani Hall. Boże, spójrz tylko na te wielkie stopy. Nic dziwnego, że nie

odebrała tego zdjęcia. Co za rozmiar!

Poruszyłam się zakłopotana, musiałam jednak przyznać, że fajnie było posłuchać o ludziach,

których utrwaliłam na swoich zdjęciach. Dawało mi to miłe poczucie przynależności.

Zaczęłam się zastanawiać, czy to właśnie starałam się robić przez cały dzień - kraść

fragmenty cudzego życia, bo moje zatrzymało się w miejscu, podczas gdy świat szedł naprzód

w swoim tempie. Robił swoje beze mnie. Zmieniał się wraz z porami roku.

Podniosłam zdjęcie, by przyjrzeć mu się w lepszym świetle, i zmrużyłam oczy. Przez chwilę

miałam wrażenie, że widzę wokół pani Hall jakąś poświatę. Jej aurę? Nie...

- Pomyślałam, że te fioletowe baloniki i podeszwy jej butów będą razem ładnie

wyglądały - powiedziałam, żeby wyjaśnić, dlaczego pani Hall wydała mi się tak fascynująca.

Ładnie? Uważałam, że to wygląda ładnie? Chyba mi odbiło.

- Bo tak jest. - Pani Cartwright uśmiechnęła się, spoglądając na zdjęcie jakiejś furgonetki

pełnej gazet, których wielką stertę widać było przez otwarte drzwiczki. - Masz oko do

kompozycji. Widzisz to, co ma znaczenie. To, czego my nigdy nie zobaczymy, jeśli

trochę nie zwolnimy tempa.

Z drukarki wypadło kolejne zdjęcie. Położyłam je na stole.

- Dziękuję. W poprzedniej szkole należałam do kółka fotograficznego. Zdaje się,

że nauczyłam się tam więcej, niż przypuszczałam.

Kobieta uniosła ze zdumieniem brwi.

- Nie ma cię na mojej liście. Dlaczego? Jesteś naprawdę zdolna.

Ona jest nauczycielką fotografii?

- Uch... sama nie wiem - odparłam, nagle zaniepokojona.

Odłożyła trzymane w ręku zdjęcie.

- Och, więc jesteś jedną z nich, tak? - zagadnęła, a ja patrzyłam na nią, zaskoczona. -

Nie chcesz, żeby ktoś uznał cię za mądralę, więc farbujesz włosy na fioletowo i

unikasz wszystkiego, co mogłoby zdradzić, że jesteś inteligentna.

- Nie - odparłam szybko, ale ona tylko rzuciła mi wymowne spojrzenie, więc przewróciłam

oczami. -Chodzić na zajęcia z fotografii to prawie taki obciach, jak należeć do

kółka szachowego - mruknęłam, a pani Cartwright roześmiała się i wzięła kolejne zdjęcie,

które wychodziło właśnie z drukarki. Miałam wrażenie, że przynależność do kółka

fotograficznego w mojej dawnej szkole nie przysporzyła mi popularności. Tu na pewno

byłoby podobnie, Tylko dlaczego ciągle jeszcze mnie to obchodziło?

- Zastanów się nad tym, Madison - powiedziała nauczycielka, oglądając zdjęcie. -

Widzę tu spory talent. Potrafisz pokazać życie w niezwykle piękny sposób; nawet

to, co brzydkie, na twoich zdjęciach wydaje się piękne. Trudno nauczyć kogoś

takiego spojrzenia, choć może nie powinnam tego mówić. Myślę, że mogłabyś

dostać stypendium, gdybyś złożyła podanie.

Cóż, byłam martwa, ale pewnie i tak będę musiała chodzić do szkoły i postarać się o dobrą pracę. Skoro

mam istnieć bez końca, lepiej żebym istniała w przyjemnym domu z ogrodem, a nie w slumsach.

- Tak pani uważa? - spytałam, zastanawiając się, czy mogłabym zarabiać pieniądze, robiąc

coś, co naprawdę lubię. Wydało mi się to niemal nieuczciwe.

Pani Cartwright odłożyła zdjęcie w chwili, kiedy do stolika podeszła inna kobieta i zaczęła

przeglądać fotografie. Poznałam ją i wskazałam jej zdjęcie. Aż westchnęła z zadowolenia, co

wywołało uśmiech na mojej twarzy. Zapłaciła, a potem jeszcze przez chwilę zwlekała z

odejściem, śmiejąc się ze zdjęć swoich znajomych.

- Porozmawiam z kim trzeba i zapiszę cię do mojej grupy zaawansowanej -

odezwała się znowu nauczycielka. - Jesteś w ostatniej klasie, prawda?

Przeszył mnie przyjemny dreszczyk. Ostatnia klasa. Podobał mi się dźwięk tych słów.

- Dobrze - powiedziałam. - Przekonała mnie pani.

Czułam się szczęśliwsza, akceptując siebie taką, jaka jestem - fioletowowłosa, martwa i tak

dalej - niż starając się na siłę przypodobać Amy i jej koleżankom. I nie wydawało mi się, by

Josh miał przestać się ze mną spotykać, bo nie byłam popularna. Nie żeby łączyło nas coś

więcej.

Pani Cartwright kiwnęła głową i pochyliła się nad zdjęciem Josha, jednym z pierwszych, jakie

wydrukowałam.

- Znowu Josh? - powiedziała z uśmiechem. - No, to wyszło ci doskonale. - Robiłaś je

spod zadaszenia? - Kiwnęłam głową. - Masz pewną rękę. Szkoda, że światło wpadło do

obiektywu. Dziwne - mruknęła - takie bliki zazwyczaj nie pojawiają się na

zdjęciach, kiedy światło pada pod tym kątem. - Zmarszczyła brwi i przysunęła zdjęcie

do twarzy. - Jest w tym coś niepokojącego. Te zmrużone oczy... - Wzruszyła

ramionami.

- Może chodzi o te wrony w tle. Moja matka bez przerwy przeganiała je ze

swojego dachu. Nie znosiła wron.

Uśmiech zamarł na mojej twarzy. Wrony? Nauczycielka odłożyła zdjęcie na stół.

- Świetnie sobie poradziłaś, Madison - powiedziała, uśmiechając się do mnie. - Ludzie

dawali więcej, niż ustaliliśmy. Zarobiłaś dla nas ponad dwieście dolarów.

Nad bieżnią nie było przecież żadnych wron - chyba? Grace cały czas trzymała się Josha.

Widziałam ją.

- To więcej niż przynieśli koszykarze - ciągnęła pani Cartwright. - Howard będzie

zawiedziony. Zwykle to on zbiera najwięcej pieniędzy. No, możesz już odpocząć,

Madison - zasugerowała. - Niedługo będzie ogłoszenie wyników. Powinnaś poszukać

Josha i iść na imprezę. Będą tańce...

Uśmiechnęła się do mnie ostatni raz, a zaraz potem odciągnęła ją na bok jakaś zdenerwowana

kobieta z plikiem biletów w dłoni. Prawie nie zauważyłam, jak odeszły. Chwyciłam ostatnie

zdjęcie, które zrobiłam Joshowi. W tle nie było wron - to były czarne skrzydła. Leciały

daleko, nad wierzchołkami drzew, ale nie miałam wątpliwości, że tam są.

Wyjrzałam spod namiotu, gorączkowo szukając ich nad drzewami. Nic. Widziałam tylko

błękit nieba. Coś tu jest nie tak, pomyślałam. Grace miała czuwać nad Joshem, a mimo to pojawiły się

czarne skrzydła - a tam gdzie były czarne skrzydła, byli i żniwiarze. Albo Kairos. Ale gdyby on tu był,

nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Zadaniem Grace było chronić Josha, a nie informować mnie o

zagrożeniu.

Szybko odłączyłam aparat od drukarki. Ostatnie zdjęcia już czekały na wydruk. Sprawdziłam,

czy w drukarce jest dość papieru i wyszłam spod namiotu. Musiałam odszukać Josha.

Rozdział 9

Obecność ludzi, którzy jeszcze przed chwilą wydawali mi się uroczy i pełni życia,

zmieniła się w irytującą przeszkodę. Zaczęłam przeciskać się przez tłum, spoglądając

niespokojnie w niebo i usiłując dodzwonić się do Josha. Nie odbierał.

- Musi nadal biegać - mruknęłam i wsunęłam telefon do tylnej kieszeni. Teraz łatwiej było

mi iść, ale ciągle zatrzymywały mnie różne osoby, które wcześniej fotografowałam, prosząc o

kolejne zdjęcia.

Słońce prażyło, ale bycie martwym ma swoje zalety, więc kiedy wreszcie dotarłam do bieżni,

nie byłam nawet spocona. Teraz wszyscy obserwatorzy zawodów kryli się w cieniu drzew,

więc szybko zauważyłam Josha. Rzeczywiście ciągle biegał, tak jak wtedy, kiedy go tu

zostawiłam. Nie wydawał się zmęczony i na pewno mógłby zrobić jeszcze kilka okrążeń.

Ulżyło mi, ale zaraz znowu ogarnął mnie niepokój, bo ponad wierzchołkami drzew

dostrzegłam czarne skrzydła. Było ich co najmniej sześć.

- Cholera - mruknęłam, przechodząc nad ogrodzeniem wokół bieżni. Pomachałam do Josha,

próbując zwrócić jego uwagę. Czarne skrzydła były daleko, ale widziałam je wyraźnie.

Zachowywały się tak, jakby były zdezorientowane. W końcu Josh mnie zauważył.

Wyrzuciłam rękę do góry, machając gorączkowo.

Natychmiast poprosił gestem innego biegacza, by zajął jego miejsce, i zwolnił. Potem chwycił

butelkę z wodą, którą ktoś mu rzucił, i ruszył w moim kierunku.

- Szesnaście okrążeń! - zawołał jakiś tęgi mężczyzna stojący pod parasolem

przeciwsłonecznym. - Dobra robota, Josh. Idziesz z nami do Low D? Stawiam pizzę.

Josh spojrzał na moją zaniepokojoną minę i pokręcił głową.

- Nie, dzięki! - odkrzyknął. - Muszę już iść. Mężczyzna odwrócił się do tablicy z

wynikami, a ja zauważyłam Amy, która stała trochę dalej. Patrzyła na nas z ręką opartą na

biodrze. Obok niej była jakaś blondynka, ubrana dokładnie tak samo.

- Coś się stało? - spyta! Josh, kiedy otworzyłam przed nim bramkę. - Wyglądasz, jakbyś

zobaczyła ducha.

- Bardzo zabawne. Cha, cha - odparłam i pociągnęłam go w stronę parkingu. Jeśli gdzieś

tu krążył Kairos, nie było to dobre miejsce na konfrontację. - Popatrz - dodałam, pokazując

mu zdjęcie.

Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Ale się spociłem! Czy to jest Grace?

Nad nami rozległ się cichy śmiech. Spojrzałam w górę, ale oślepiło mnie słońce. Mrugając,

potknęłam się o stertę toreb.

- Zwróć uwagę na horyzont - zasugerowałam, kiedy odzyskałam wzrok. - A nie na to,

jak świetnie wyglądasz.

- Czarne skrzydła? - spytał.

- Na pewno nie kruki - powiedziałam i schyliłam głowę, kiedy Grace opadła, by spojrzeć na

zdjęcie.

- To nie moja wina - oznajmiła defensywnie, kiedy Josh zaczął wkładać swoje rzeczy do

torby. - Byłam z nim cały dzień. Widzisz, nie próbowały się do niego zbliżyć. W

każdym razie nie za bardzo.

Josh zapiął torbę, wyprostował się i spojrzał nerwowo w stronę drzew i dryfujących nad nimi

czarnych skrzydeł.

- Wiedziałaś, że tu są? - zapytałam Grace, która zabłysła jaśniejszym światłem.

- No tak. Cały czas tu były. - W jej srebrzystym głosie usłyszałam nutę sarkazmu. - Bez

przerwy krążyły nad parkiem, jakby wyczuwały obecność żniwiarza, ale nie

wiedziały, co ma zamiar zrobić.

Spojrzałam na Josha, przestraszona. Czułam się prawie winna. Co ja sobie myślałam, świetnie

się bawiąc i kryjąc wśród ludzi jak struś chowający głowę w piasek? Powinnam była znaleźć

jakieś odludne miejsce i stawić czoła swoim problemom. Grace twierdziła, że znikanie jest

niebezpieczne, ale nie powinno mnie to powstrzymać.

- Musimy się stąd zabierać - powiedziałam. Josh, z pobladłą twarzą, spojrzał w stronę

bieżni i kiwnął głową. Razem ruszyliśmy do wyjścia. - Grace, jeśli spróbujesz nam

przeszkodzić, przysięgam, że odbiorę ci imię.

Nie odezwała się, a ja poczułam nerwowy ucisk w żołądku. Dotarliśmy na środek parku,

gdzie powoli zbierało się coraz więcej ludzi. Żeby wydostać się na parking, musieliśmy minąć

podium dla zespołów muzycznych, a tłum gęstniał z każdą chwilą, bo wszyscy czekali już na

ogłoszenie wyników zbiórki. Na scenę wyszedł zespół z gimnazjum. Dzieciaki krzyczały,

rodzice machali rękami, organizatorzy przynosili ostatnie kartki z wynikami. Przedarcie się

przez ten tłum graniczyło z cudem.

Tyle ludzi nie mieszka chyba w całym Three Rivers, pomyślałam kwaśno i zatrzymałam się

gwałtownie, żeby nie wpaść na dziecięcy wózek. Josh złapał mnie za łokieć. Nie było

sposobu, by szybko dostać się na parking. Rzuciłam mu niewesoły uśmiech i zwolniłam

kroku.

- Może czarne skrzydła nie będą mogły nas wytropić w tłumie - powiedział.

Skinęłam głową.

- Może - odparłam,, myśląc o tych, których dzisiaj fotografowałam. Nie wpadłam na to, że

sama moja obecność mogła wystawić ich na jakieś niebezpieczeństwo, a przecież tak było.

- Myślę, że Kairos nie jest w stanie zobaczyć naszych aur, może szukać nas w tłumie

wzrokiem.

- To nie jest Kairos - odezwał się z góry głos Grace.

- A żniwiarze nie szukają ludzi wzrokiem. Zabiera to za dużo czasu i prowadzi do

pomyłek. Żniwiarzom, zwłaszcza żniwiarzom ciemności, wszyscy wydajecie się

podobni.

- To jest Kairos, i nie sądzę, by specjalnie przejmował się możliwością pomyłki -

protestowałam. - To koniec, Grace. On chce odzyskać amulet i zależy mu, by nikt

nie odkrył, że go utracił.

Josh zacisnął usta i skręcił tam, gdzie tłum nieco się przerzedził.

- Słyszę tylko połowę tej rozmowy - poskarżył się.

- Ale może żniwiarze i czarne skrzydła szukają kogoś innego?

- Dryfują nad horyzontem od wielu godzin - odparła Grace, kiedy znowu mijaliśmy

grupkę widzów. -Gdyby czekały na kogoś innego, już byłoby po wszystkim i już

byśmy ich nie widzieli.

- Grace mówi, że gdyby chodziło o inną osobę, to już by się stało - powtórzyłam

Joshowi. - Nadal uważam, że to Kairos i że to nas szuka.

Minęliśmy wreszcie tłum i wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Zespół na scenie rozpoczął

entuzjastyczną wersję Louie, Louie, a my, obładowani torbami, ruszyliśmy truchtem w stronę

parkingu. Odprężyłam się trochę, kiedy dotarliśmy do słupków obwieszonych nieco już

sflaczałymi żółtymi balonami, które wyznaczały granice parku. Zawahałam się jak sarna na

brzegu lasu i zmierzyłam wzrokiem rzędy samochodów. Nie mogłam sobie przypomnieć,

gdzie zaparkował Josh.

- Tam - powiedział Josh, wskazując rozłożyste drzewo, zupełnie jakby czytał w moich

myślach, i oboje przyspieszyliśmy kroku. Za nami tłum zaczął krzyczeć i klaskać. Piosenka

dobiegła końca i rozległ się głos pani Cartwright, która dziękowała wszystkim za udział w

imprezie. Odetchnęłam z ulgą na widok furgonetki Josha, ukrytej częściowo za dużym

vanem. Zaraz jednak zauważyłam, że ktoś już na nas czeka.

- Jak im się udało dotrzeć tu przed nami? - mruknęłam.

Na masce siedziała Amy, opierając łokcie o dach. Usiłowała wyglądać seksownie w opiętych

sportowych szortach, ale plaster na nosie zdecydowanie psuł efekt. Obok stał skrępowany

Parker. Len opierał się o drzwiczki z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby miał ochotę

sprowokować kłótnię. Zacisnęłam dłonie w pięści. Nie mieliśmy na to czasu.

- Na wszystkich świętych serafinów - mruknęła Grace. - To jednak nie jest mój

dzień.

- Witaj, Madison, kochanie! - zawołała Amy drwiąco. Josh zacisnął usta i wyjął z torby

kluczyki.

- Złaź z mojego samochodu - polecił jej krótko. Amy znowu otworzyła usta, ale zdołałam

ją ubiec.

- Cześć, Amy. Co ci się stało w nos? Zarumieniła się zakłopotana.

- Długo myślałaś nad tym strojem? Ślicznie wyglądasz w tych rajtuzach, zupełnie

jak moja młodsza siostra.

Powiedziała to takim tonem, jakby mówiła do trzylatki. Przyszło mi do głowy, że mogłabym

wydrukować sto zdjęć, na których ma spuchnięty fioletowy nos i otwarte usta, a potem

rozwiesić je na szkolnych korytarzach.

Len się nie poruszył, a Josh podszedł bliżej.

- Może wreszcie dorośniesz? - powiedział pogardliwie.

Len dostrzegł zdjęcie w jego ręce i pochylił się nieco.

- Pokaż. - Wyjął je z ręki Josha, ale zaraz potem chwyciła je Amy.

- Och, czy to nie słodkie? - zakpiła. - Ile mu ich zrobiłaś, kochanie?

Zacisnęłam usta, ale w tej samej chwili moją uwagę zwrócił szelest liści gdzieś w górze.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam czarne skrzydło. Patrzyłam na nie szeroko otwartymi

oczami, a w mojej głowie odezwał się ostrzegawczy głos. Nie tutaj, mówił. Nie teraz!

Amy musiała uznać, że się jej przestraszyłam, bo zeskoczyła z samochodu i podeszła bliżej.

- Wybieramy się do Low D, Josh - powiedziała. - Wszyscy tam będą. Ty chyba też

przyjdziesz, prawda?

Nie dodała „ty - ale nie ona", było to jednak oczywiste. Wkurzyłam się. Josh wyjął jej z ręki

zdjęcie i sięgnął do drzwi, o które opierał się Len. Otworzył je tak szybkim ruchem, że

tamten, potykając się, runął do przodu.

- Nie - odparł, rzucił zdjęcie na półkę przed przednią szybą i wsunął torbę pod siedzenie. -

Nie poszłabyś wziąć prysznic, Amy? Strasznie się pocisz.

Amy opadła szczęka, a ja parsknęłam śmiechem dość głośno, by mogła to usłyszeć.

Len próbował udać, że jego potknięcie było zaplanowane, ale stracił twarz i wiedział o tym.

Zaśmiał się sztucznie, ale to też niewiele pomogło.

- Chodźcie stąd - powiedział, wkładając ręce do kieszeni. - Po co tracić tu czas.

Idziemy? Parker?

Amy objęła Parkera ramieniem i pociągnęła za sobą. Parker wyglądał tak, jakby chciał coś

powiedzieć, ale kiedy pochwycił spojrzenie Josha, tylko wzruszył ramionami. Josh zrobił to

samo.

Uspokoiłam oddech, kiedy Amy i Parker przechodzili obok mnie, i rozluźniłam palce. Byli

już kilka samochodów dalej, kiedy Amy kogoś zawołała i wszyscy oni skręcili w tamtą

stronę. W oddali zespół grał kolejną piosenkę.

Josh wyglądał na wkurzonego, miał zaczerwieniony kark. Wskoczył do samochodu i zapuścił

silnik.

Chciałam się jak najszybciej oddalić, obeszłam więc furgonetkę i już sięgałam do klamki,

kiedy od strony drzewa sfrunął nagle jakiś złowrogi cień. Zatrzymałam się gwałtownie i

poczułam, jak zaczyna mi brakować tchu. Nakita.

- Ty? - wyjąkałam, próbując odgadnąć, co się dzieje. Tak, to miało sens. Spośród żniwiarzy

ciemności tylko ona mogła rozpoznać mnie po wyglądzie - a ponieważ wiedziała już, że to ja

ukradłam amulet strażnika czasu ciemności, Kairos nie miał nic do stracenia, wysyłając ją za

mną.

- Mówiłam ci, że tu jest żniwiarz! - krzyknęła Grace. - Uciekaj stąd, Madison!

Nakita postąpiła krok naprzód, mierząc anielicę wzrokiem, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

- Ron chyba chce zniszczyć twoją duszę. Anioł stróż pierwszej sfery? Nie zdoła

mnie powstrzymać.

Cofnęłam się szybko.

- Josh! Tu jest żniwiarz! - wrzasnęłam. Zaraz potem usłyszałam skrzypnięcie drzwiczek.

Josh wysiadł z samochodu.

Ze spokojnym, pewnym siebie uśmiechem Nakita zdjęła okulary przeciwsłoneczne i odrzuciła

je na bok. Miała na sobie długie białe spodnie i obcisłą bluzkę, także białą. Wokół jej bioder

połyskiwał złoty łańcuch. Na ramiona zarzuciła śnieżnobiały płaszcz, tak długi, że jego brzeg

spływał aż na zdeptaną, pożółkłą trawę. Klejnot w jej obnażonym mieczu lśnił głębokim

fioletem, tak jak amulet zawieszony na szyi. Śmierć zajrzała mi w oczy.

- Witaj, Madison - powiedziała, odrzucając do tyłu długie czarne włosy. - Trudno

odszukać twoją duszyczkę.

Cofnęłam się jeszcze trochę, zaciskając palce na aparacie, jakby mógł mi w czymś pomóc.

Cholera, gdzie podziewa się Barnaba, kiedy naprawdę go potrzebuję? Nie mogłam odebrać

amuletu Nakicie, bo była żniwiarzem, ale wiedziałam, że muszę to zrobić. Tylko jak?

Musiałam znaleźć jakiś sposób. I to szybko.

Josh nagle znalazł się tuż obok mnie, przestraszony, ale zdeterminowany. Nad naszymi

głowami unosiła się Grace. Znowu usłyszałam szelest liści - czarne skrzydła.

- Zrób to! - szepnął Josh.

Mogłam równie dobrze spróbować i zobaczyć, co się stanie. Nie miałam nic do stracenia.

Podałam mu aparat i wzięłam głęboki oddech, usiłując wyobrazić sobie amulet i pajęczą sieć,

wiążącą mnie z teraźniejszością. Zachwiałam się i niemal przewróciłam, kiedy poczułam

znajomy zawrót głowy towarzyszący „duchowaceniu". Nagle Grace stała się dla mnie

wyraźnie widoczna. Josh cofnął się nieco. Palce miałam zaciśnięte na amulecie, ale wcale nie

czułam go w dłoni. Grace patrzyła wprost na mnie z wyrazem przestrachu na twarzy. Jakiś

głos w mojej głowie mówił, że coś jest nie tak, ale nie miałam czasu, żeby się nad tym

zastanawiać. Sięgnęłam do amuletu żniwiarki.

- Madison, nie! - ostrzegła mnie Grace, ale było już za późno.

- Hej! - krzyknęłam, kiedy Nakita wolną ręką chwyciła mnie za nadgarstek. - Powinnaś

mnie nie widzieć - powiedziałam głupio, patrząc na nią z przerażeniem.

Josh był bardzo blady - najwyraźniej on też mnie widział. Nic z tego nie rozumiałam!

Wyobrażałam sobie amulet, pajęcze nici, przerywane w miarę jak przyszłość stawała się

teraźniejszością - a jednak ciągle byłam widzialna!

Nakita uśmiechnęła się, szybkim ruchem obróciła mnie tyłem do siebie i chwyciła ramieniem

za szyję.

- Nie wiem, co próbujesz zrobić, ale puść mój amulet, ty mały śmieciu!

Jej amulet? - pomyślałam zaskoczona, a potem zrozumiałam, co się stało. Wtedy, gdy leżałam

martwa w kostnicy, amulet Barnaby łączył mnie z teraźniejszością - teraz robił to amulet

Nakity. Głupia, głupia, głupia, skarciłam się w duchu. Może i widziałam Grace, ale nie byłam

całkowicie niewidzialna. Cholera!

Natychmiast przestałam niszczyć łączące mnie z amuletem nici i wkrótce Grace znowu stała

się świetlistą kulą. Nakita ciągle mnie trzymała. Próbowałam wyrwać się z jej uścisku, ale bez

skutku.

- Puść ją! - krzyknął Josh i rzucił się na nią. Boże, nie!

Nakita uchyliła się przed jego ciosem, a ja straciłam równowagę. Zanim się pozbierałam,

błyskawicznie wyrzuciła naprzód stopę i trafiła Josha w splot słoneczny. Zachwiał się i ze

zduszonym jękiem osunął na kolana obok mojego aparatu, z trudem chwytając oddech. Miał

szeroko otwarte oczy, na jego twarzy perlił się pot. Nakita była znacznie silniejsza, niż mogło

się wydawać.

- W porządku. Masz mnie. Zostaw go w spokoju - wyrzuciłam bez tchu, spoglądając

najpierw na jej miecz, a potem na amulet. Oba miałam w zasięgu ręki.

- Kairos chce się z tobą zobaczyć - odparła, patrząc na mnie zimnymi błękitnymi

oczami. - Najwyraźniej jest mały problem z tym, żeby twoje ciało i dusza, i mój

miecz w końcu się ze sobą spotkały.

Cholera, pomyślałam znowu, próbując się uwolnić. Wszystko to wyglądało bardzo niedobrze.

- Obiecaj, że zostawisz Josha w spokoju - powiedziałam, sięgając w tył nad jej

ramieniem. W końcu musnęłam palcami kamień na jej szyi. Nic się nie stało. Jeśli mogłam go

dotknąć, mogłam go też zabrać. Dopóki tego nie zrobię, nic mi nie będzie. Nakita

uśmiechnęła się i zmieniła pozycję w taki sposób, że nie mogłam już dosięgnąć jej amuletu.

- Twój przyjaciel umrze pierwszy - powiedziała. -Kairos postarzał się o całe dwa

dni i już świruje.

Mają mnie, a mimo to chcą go zabić? Nakita silnym ruchem odepchnęła mnie od siebie. Runęłam

do przodu, machając rękami, i upadłam obok Josha. Spojrzałam w górę i wyciągnęłam rękę,

żeby pomóc mu wstać. Nad nami krążyły czarne skrzydła. Latały nad drzewem i wśród

gałęzi. Mogły rozszarpać moją duszę i zniszczyć mnie całkowicie. Ale skąd się tu wzięły? I

Grace, i mój amulet ukrywały przecież nasze aury! A może nie?

Podniosłam wzrok i spojrzałam na Nakitę, która uśmiechała się, ukazując idealnie równe

białe zęby. Ostrze jej miecza lśniło w słońcu. Podniosła go na Josha - wtedy przewróciłam się

na bok i podcięłam jej nogi. Wydała przenikliwy krzyk i runęła na mnie. Znowu sięgnęłam do

jej amuletu, ale odepchnęła mnie i błyskawicznie wstała.

- Madison, do jasnej cholery, zejdź jej z drogi! -wrzasnęła Grace.

Josh jęknął. Wstałam i odwróciłam się do niego. Leżał na plecach i patrzył do góry. Nad nim

stała Nakita ze wzniesionym nagim mieczem.

- Josh! - krzyknęłam.

Udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok, chowając pod siebie ramiona. Nie zginął.

Ale był ranny. Czy trafiła go swoim ostrzem?

Nakita nagle zmarszczyła brwi, jakby z czegoś niezadowolona. Między mną a Joshem

przeleciało czarne skrzydło. Byłam tak przerażona, że strach stał się niemal namacalny.

Czułam w ustach jego smak. Czarne skrzydła coraz bardziej się panoszyły Nie mogłam

pozwolić, by go dotknęły. W tej samej chwili Grace szybko opadła. Zamarłam, kiedy zetknęła

się z jednym z ciemnych kształtów, ale czarne skrzydło znikło w ułamku sekundy, jakby

wyparowało w jej świetle. Krzyknęłabym z radości, ale natychmiast jego miejsce zajęło inne.

- Kairos powiedział mi, jak ukradłaś jego amulet - odezwała się Nakita. Spojrzałam na

nią: stała przy furgonetce z obnażonym mieczem. - To był błąd. Amulet nie tylko

odbierze ci życie, ale zniszczy też twoją duszę. Dla chłopaka to już koniec. Czas

na nas.

Patrzyłam na nią, kiedy stała tak, uśmiechnięta, z włosami falującymi na wietrze, a mój strach

powoli zmieniał się w gniew. Gniew, który budziło jej przekonanie, że pójdę na śmierć

potulnie jak owca na rzeź; gniew wywołany tym, że zraniła Josha; gniew z tego powodu, że

była ode mnie silniejsza i że wszystko, czego nauczyłam się poprzedniego dnia, na nic mi się

nie przydało.

- Chciałabym zobaczyć, jak mnie do tego zmusisz - wycedziłam, stając na lekko

ugiętych nogach.

Nakita zaśmiała się, a na dźwięk jej głosu czarne skrzydła wzbiły się wysoko w powietrze.

- Nie masz wyboru. To przeznaczenie - powiedziała. Radosna muzyka, która dobiegała z

oddali, dziwnie kontrastowała z jej groźbą.

- Nie powinnaś mieć kamienia. Powinnaś być martwa. Kiedy wreszcie umrzesz,

wszyscy będziemy mogli wrócić do tego coło. Do tego, co trwa od wieków.

- Z tym małym wyjątkiem, że mnie już nie będzie - zauważyłam.

Nakita wzruszyła ramionami.

- Możesz po prostu od razu oddać mi amulet - zaproponowała, wyciągając do mnie

szczupłą rękę.

- Nie wydaje mi się - odparłam, a ona zmrużyła oczy.

Grace pojawiła się nagle obok mnie, ale odgoniłam ją ręką.

- Zostań z Joshem! - zażądałam.

- Czarne skrzydła się nim nie interesują - zaprotestowała. - One chcą ciebie!

Madison, nie próbuj stawać się niewidzialna. Niszczysz swój amulet. Już zaczął

zanikać. Mówiłam ci, że to niebezpieczne. Teraz tylko amulet Nakity trzyma je z

dala od ciebie.

Tylko amulet Nakity nie pozwala mi zniknąć on sprawia, że mój kiepski plan nie działa, pomyślałam i

się zawahałam. Jeśli to jej amulet wiąże mnie z teraźniejszością, dlaczego nie miałabym zniszczyć tego co

mnie z nim łączy, tak samo, jak niszczyłam nicie łączące mnie z moim amuletem?

- Madison, nie! - powiedziała Grace, jakby wiedziała, co zamierzam zrobić.

- Zostań z Joshem - powtórzyłam, a ona, niezadowolona, rozjarzyła się mocnym światłem.

Nakita ruszyła w moją stronę. Cofnęłam się szybko, starając się zyskać na czasie i wymyślić

jakiś sposób, żeby oddzielić się od jej amuletu. Nie czułam się z nim w żaden sposób

związana, ale coś musiało mnie z nim łączyć. A nie mogłam zastanawiać się nad tym i

jednocześnie z nią walczyć.

Spojrzałam aa Josha, który klęczał na ziemi z pochyłom głową. Pomyślałam o tacie i o tym,

jak bardzo chciałam go jeszcze zobaczyć Pomyślałam o ludziach żyjących chwila za chwilą,

których dziś fotografowałam. Nie wiedzieli, jak wielki otrzymali dar. Nie, nie byłam jeszcze

gotowa odejść. Musiałam tego jakoś dokonać musiałam wzmocnić więź łączącą mnie z

amuletem Nakity, po to, by móc ją zerwać - i musiałam zrobić to, nie odbierając jej

śmiercionośnego kamienia.

Zamknęłam oczy i modląc się w duchu, by nie był to błąd. pozwoliłam jej się dotknąć.

Zesztywniałam, kiedy uszczypnęła mnie w ramię. Zapadłam się w siebie i pozwoliłam, by

wypełniła mnie obecność mojego amuletu. I wtedy, choć znacznie słabiej, poczułam istnienie

czegoś jeszcze. Z amuletem Nakity łączyło mnie dużo mniej nici, ale kiedy się na nim

skupiłam, ich liczba zaczęła rosnąć, a ja z każdą chwilą stawałam się coraz bardziej realna.

Coraz bardziej martwa, pomyślałam, próbując przerywać łączące nas nici. Niestety, zniszczyłam

te, które wytwarzał mój amulet.

Nakita wyczuła to i drgnęła, ale ciągle mnie dotykała, a ja nie stałam się niewidzialna. Nie

byłam w stanie przerwać tego, co nas łączyło, nie pozbawiając jej amuletu, a żeby tak się

stało, musiałabym go zdobyć. Wiedziałam, że jeśli to zrobię, zmienię się w proch i pył.

Ale... jej miecz, pomyślałam nagle. Jej miecz pochodził od jej amuletu. Był z nim bezpośrednio

związany. Może gdybym skupiła się na nim...

Żniwiarka wydała pełny zdumienia okrzyk. Otworzyłam oczy. Grace zawisła nad Joshem,

zalewając go falą mglistego światła. Była groźna i piękna, niezwykłym surowym pięknem,

które niemal sprawiało ból. I płakała. Płakała nade mną. Chciałam jej powiedzieć, że nic mi

nie będzie, ale nie potrafiłam znaleźć właściwych słów.

Coś runęło na mnie z góry. Zachwiałam się i upadłabym, gdyby Nakita mnie nie podtrzymała.

Spojrzałam w jej szeroko otwarte oczy. Była w nich nieopisana zgroza.

Przeszył mnie nieoczekiwany, wszechogarniający ból. Zesztywniałam i przyklękłam na jedno

kolano. Nakita odepchnęła mnie od siebie, a ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę, co to

było. Czarne skrzydło, które wyczuło moją obecność.

Moje ciało aż do kości przeniknęło zimno, tak dojmujące, że niemal przypominało ogień.

Otworzyłam usta, ale nie umiałam wydobyć głosu. To nie była śmierć. To było doznanie

nieistnienia, wiecznego niebytu. Czarne skrzydło wyjadało moje wspomnienia, po których

zostawała tylko pustka. Niszczyło mnie, odbierając mi przeszłość, chwila za chwilą.

Instynktownie rzuciłam się na plecy, oszalała z bólu, i wijąc się na ziemi, próbowałam

zedrzeć z siebie skrzydło. Ono jednak przylgnęło do mnie jak druga skóra, wysysając ze mnie

wszystko. Pożerało moją duszę, a kiedy go dotykałam, parzyło jak ogień.

Podniosłam się, choć każdy ruch sprawiał mi nieznośny ból. Kiedy stałam tak, chwiejąc się

niepewnie, rzuciło się na mnie drugie czarne skrzydło. Oszołomiona, nie mogłam

zareagować. Ból sprawił, że znowu stałam się widzialna - teraz nie widziałam nawet swojego

amuletu, nie mówiąc już o wytwarzanych przez niego niciach. Potrafiłam tylko stać i patrzeć

na żniwiarkę.

Przegrałam. Popełniłam błąd i musiałam umrzeć. Piękna, mądra Nakita zdobyła amulet i moją

śmierć bez większego trudu. Gdybym nic nie zrobiła, zostałabym po prostu wyeliminowana z

życia. Powinnam być zadowolona. Dostałam dodatkowe, piękne lato. Ale to mi nie

wystarczało i nawet teraz, patrząc śmierci w oczy, nie chciałam się z nią pogodzić.

Potrzebowałam tylko jej cholernego miecza. Był bezpośrednio połączony z amuletem Nakity

i nie miałam wątpliwości, że zdołałabym przerwać sieć, która mnie z nim łączyła.

- Może i jesteś żniwiarzem ciemności - powiedziałam, czując, jak moje ciało zaczyna się

napinać. - Ale nie masz pojęcia o ludzkiej determinacji.

Zamrugała zdezorientowana. Zacisnęłam zęby i ruszyłam na nią.

Dwa lata ćwiczeń w końcu na coś mi się przydały. Postawiłam lewą stopę obok jej prawej i

obróciłam się błyskawicznie, z całej siły uderzając Nakitę łokciem w żołądek. Pochyliła się

gwałtownie i zesztywniała z bólu. Miecz zwisał teraz luźno. Chwyciłam go za rękojeść, tuż

nad jej dłonią. Należał teraz do nas obu. Widziałam nasze amulety i nici wiążące mnie z

teraźniejszością.

Nakita zrozumiała, co próbuję zrobić. Chwyciła mnie za rękę, którą trzymałam miecz.

Miałyśmy go obie. Musiałam zniknąć. Wiedziałam, że jeśli stanę się niewidzialna, miecz

zostanie przy mnie. Ale wszystko mnie bolało.

Jeśli tego nie zrobię, Josh umrze, pomyślałam. Nie mogę na to pozwolić tylko dlatego, że boję się

bólu. Natychmiast podjęłam decyzję.

Dłoń, którą ściskała żniwiarka, paliła mnie żywym ogniem. Poddałam się temu bólowi.

Pozwoliłam, by mnie wypełnił, by przeze mnie płynął, wypalając wszystko i zostawiając

tylko moją wolę. Ogarnęła mnie euforia, nienaturalne uniesienie, za pomocą którego mój

umysł próbował się bronić. Pełna radości i mocy wypuściłam powietrze z płuc, kierując je na

więzi łączące mnie z teraźniejszością - i podmuch mojej woli sprawił, że wszystkie one pękły

naraz jak jedwabna przędza w płomieniu. Miecz Nakity należał do mnie.

- Nie! - krzyknęła i odskoczyła w tył, czując, jak jej miecz staje się niewidzialny wraz ze

mną. Byłam duchem, nie mogła mnie dotknąć, ale rzuciła się na mnie, jakby tego nie

pojmowała. Instynktownie podniosłam rękę, a Nakita przeszła przeze mnie. Jej amulet płonął

jak fioletowy ogień.

Wyglądała na niebywale zdumioną, otworzyła usta, jakby chciała krzyknąć. Miałam

wrażenie, że czas stanął w miejscu. Wstrzymałam oddech, by nie wciągnąć jej w siebie.

Nagle poczułam jej zimną furię, poznałam smak jej frustracji, zobaczyłam Kairosa, stojącego

w słońcu na podłodze z czarnych kafli - mówił jej, że stanowię zagrożenie dla woli serafinów

i że wysyła ją w tajną misję za mną. Przez ułamek sekundy byłam nią. Byłam Nakitą - a ona

była mną.

Wczepione we mnie czarne skrzydła także to wyczuły. Namierzyły żer znacznie lepszy niż

nędzne wspomnienia jakiejś siedemnastolatki. Kiedy tylko oderwały się od mojej duszy, ból

ustąpił, a one natychmiast przylgnęły do żniwiarki.

Upadłam na ziemię. Wstrząs sprawił, że straciłam kontrolę nad amuletami. Sieć zaczęła

odrastać, z teraźniejszością łączyły mnie już dwa kamienie. Znowu byłam widzialna.

Żniwiarka stała nade mną, odrętwiała z bólu, a w mojej dłoni spoczywał nie jej miecz, ale

amulet. Odbierając jej jedno, zdobyłam też drugie.

Krzyknęła i upadła na kolana. Widziałam teraz jej białe, migotliwe skrzydła, wznoszące się

wysoko, aż do gałęzi drzewa. Cofnęłam się do Josha, przerażona. Podniósł wzrok,

przyciskając dłoń do brzucha. Nad nami pojawiła się Grace. Kula mglistego światła.

Nakita znowu wydała okropny, przenikliwy krzyk. Był tak nieludzki, że strach ściął mi krew

w żyłach. Czarne skrzydła były w jej wnętrzu. Patrzyłam na nią, osłupiała - powoli zaczynało

do mnie docierać, co zrobiłam. Ale przecież nie wiedziałam, co się stanie! Nie wiedziałam!

Trzepocząc rozpaczliwie skrzydłami, wygięła się w łuk, musiała niesamowicie cierpieć. Jej

krzyk ucichł nagle, jak ucięty nożem. A potem złożyła skrzydła i znikła. Z ziemi poderwały

się kurz i źdźbła trawy. Zasłoniłam oczy dłonią.

- Madison! - zawołała Grace. Jej wysoki głos zagłuszał dobiegającą z parku muzykę. - Idź

do samochodu. Weź Josha i idź do samochodu.

Żniwiarka znikła, ale czarne skrzydła ciągle nad nami krążyły. Były ich już setki. Stałam się

widzialna i czuwała nad nami Grace, a jednak nie odlatywały.

- Josh - wydyszałam. Czułam się słaba i zmęczona. Zawiesiłam amulet Nakity na

nadgarstku i potykając się, pomogłam Joshowi wstać. Chwyciłam aparat, który leżał,

zapomniany, na trawie. Drzwiczki furgonetki były otwarte. Wsadziłam Josha do środka i

popchnęłam go dalej, na miejsce pasażera. Silnik ciągle pracował. Podziękowałam Bogu za tę

drobną przysługę.

- Z nim wszystko w porządku? - spytałam bez tchu, zatrzaskując drzwiczki. Rączka

skrzyni biegów jakby przechodziła przez moje ciało aż do kości. - Trafiła go?

- To nie był czysty cios - odparła Grace. - Powstrzymałabym ją, ale wtedy ty się

wtrąciłaś. Jego dusza wisi na włosku. Zabierajmy się stąd. Jeśli zaatakują nas

wszystkie razem, nie zdołam was ochronić. Kryję was, ale dwa z nich poznały już

twój smak, a inne go wyczuwają. Nie próbuj więcej stać się niewidzialna, Madison!

Pamiętaj! Za każdym razem, kiedy to robisz, niszczysz swój amulet.

Drżąc, wycofałam samochód i zmieniłam bieg. Josh osunął się na drzwiczki. Nie próbuj stać

się niewidzialna. Grace mówiła to już wcześniej. To właśnie przyciągało czarne skrzydła. Ale

przedtem nie miałam wyboru.

- Josh? - powiedziałam, kiedy wyjechaliśmy na chodnik i musiałam zwolnić, bo tłum ludzi

zaczął właśnie opuszczać park. - Odezwij się. - Obejrzałam się za siebie, ale wyglądało na

to, że nikt nie słyszał krzyków Nakity. Nikt nie widział anioła o potężnych skrzydłach,

konającego w bólu pod drzewami.

Chwyciłam Josha za ramię i potrząsnęłam lekko.

- Szpital - wyszeptał. - Madison, ja chyba umieram. Zawieź mnie do szpitala. Szybko.

Ogarnęła mnie panika. Wyjechałam na główną drogę i wcisnęłam gaz. Na wszelki wypadek

włączyłam światła i pędziłam przed siebie, nie zwracając uwagi na dźwięki klaksonów.

Kiedy tata się o tym dowie, na pewno mnie zabije. Znowu.

Rozdział 10

Zapach środków odkażających unosił się w białym, sterylnym korytarzu i przenikał

do pomalowanej na beżowo poczekalni przed izbą przyjęć. Była prawie pusta, oprócz mnie

siedziała tu tylko jakaś kobieta z popłakującym niemowlęciem na rękach. Pochyliłam się i

zaczęłam rozcierać łokieć. Przypomniałam sobie przy tym uczucie, jakie towarzyszyło

uderzeniu Nakity. Byłam wyczerpana i znużona czekaniem na jakąś informację. Z kobietą był

w poczekalni jeszcze mały chłopczyk. Złościł się, że jego siostra skupia na sobie całą uwagę

matki.

Kobieta wypełniała formularz i spoglądała na mnie wrogo. Kiedy wpadłam do szpitala,

czekała już na przyjęcie swojego rozgorączkowanego dziecka, ale nieprzytomny pacjent ma

pierwszeństwo przed dzieckiem z kolką jelitową. Wywołałam pewne zamieszanie,

wydzierając się na personel, i zamknęłam się dopiero wtedy, kiedy do poczekalni weszła

policjantka, która najwyraźniej za mną jechała. Przysięgam, nie widziałam jej w lusterku.

Może przekroczyłam dozwoloną prędkość, ale za to udało mi się dotrzeć do szpitala zaledwie

w osiem minut.

Osiem strasznym minut, podczas których wydawało mi się, że Josh zaraz umrze.

Zaszurałam stopami po linoleum i opadłam na oparcie kanapy, obserwując spode łba młodą

policjantkę, która rozmawiała właśnie z pielęgniarką w różowym fartuchu. Policjantka wzięła

moje prawo jazdy, a to oznaczało, że tata pewnie już był w drodze do szpitala. Próbowałam

się do niego dodzwonić, w końcu jednak zostawiłam mu wiadomość, że czuję się dobrze i

jestem z Joshem w szpitalu.

Pielęgniarka spojrzała w moją stronę, a mnie żołądek ścisnął się z niepokoju. Kiedy

przyjechaliśmy do szpitala, powiedziałam, że zasłabł na bieżni. Natychmiast go zabrali.

Kobieta w różowym fartuchu była pierwszą osobą z personelu, jaką od tej chwili zobaczyłam,

ale nic nie chciała mi powiedzieć. Idiotyczna polityka prywatności.

Przynajmniej Grace była z Joshem, choć nie wydawała się zadowolona. Prawdę mówiąc, była

wściekła. Myślę, że niewiele brakowało, a wysłaliby mnie na obserwację, bo zanim uległa,

musiałam odbyć z nią dość długą rozmowę. Josh był nieprzytomny, a ja nie, więc to on

bardziej potrzebował anioła stróża. Proste.

Policjantka podniosła głos, a ja poruszyłam się nerwowo, bo nagle obie kobiety spojrzały w

moim kierunku. Rozmawiały jeszcze przez chwilę, potem pielęgniarka odeszła korytarzem, a

policjantka podeszła do mnie. Przy naszej pierwszej rozmowie przedstawiła się, ale teraz nie

mogłam sobie przypomnieć jej imienia. Na jej odznace był napis „B. Levy". B jak Betty?

Bea? Barbie? Nie. Nie z tym rewolwerem u boku.

Porucznik Levy stanęła odrobinę za blisko, żebym mogła czuć się całkiem komfortowo.

Sznurowane półbuty na grubej podeszwie skrzypiały lekko na linoleum. Podniosłam wzrok -

najpierw na jej zaprasowane w kant spodnie, potem na pasek, zapiętą kaburę, wykrochmaloną

koszulę, odznakę - a potem wreszcie na jej twarz. Była młoda i z pewnością nie pracowała w

policji od dawna, dlatego wyraz rodzicielskiej troski na jej twarzy trochę mnie zirytował. Tak

jakby sama miała dzieci, co? Nie wydaje mi się.

Miała jednak łagodne orzechowe oczy, krótkie jasne włosy i miłą, opaloną twarz, na której

widać jedynie tylko kilka zmarszczek mimicznych. Nie odezwała się, tylko uniosła brwi, a ja

odwróciłam wzrok. Mogła wlepić mi mandat za przekroczenie prędkości i zignorowanie

policji, ale kto zrobiłby coś takiego, wiedząc, że wiozłam do szpitala nieprzytomnego

przyjaciela?

- Stan Josha się ustabilizował - powiedziała. Zaskoczona, szybko podniosłam głowę.

- Dziękuję - szepnęłam i poczułam, jak moje ramiona rozluźniają się powoli. Nawet nie

wiedziałam, że byłam taka spięta.

- Na festiwalu była karetka - powiedziała policjantka i usiadła obok mnie. Westchnęła z

ulgą i przeczesała włosy palcami. Wydawała się zbyt odjechana jak na policjantkę. Sama nie

znosiłam, kiedy ludzie mówili, że jestem odjechana, ale ta kobieta sprawiała właśnie takie

wrażenie - jakby miała w sobie mnóstwo polotu, energii i umiała się czasem posunąć trochę

za daleko dla dobrej zabawy. - Dlaczego nie zabrałaś go tam, zamiast narażać na

niebezpieczeństwo pół miasta? - dodała.

Nie przypominała policjantów, którzy przywieźli mnie do domu, kiedy uciekłam po jednej z

grubszych awantur z mamą. To dopiero był teatr.

- Nie wiedziałam, że tam była karetka - mruknęłam, bo co miałam jej powiedzieć? Że

żniwiarz ciemności chciał zabić Josha i że potrzebna była natychmiastowa pomoc medyczna?

Policjantka się zaśmiała.

- Całkiem dobrze prowadzisz - powiedziała. Uśmiechnęłam się do niej kwaśno.

- Dzięki. - Przestałam rozcierać sobie łokieć, kiedy na niego spojrzała, i zacisnęłam ręce na

kolanach. Porucznik Levy wyprostowała się, a ja westchnęłam. No tak, pora na wykład.

- Zadzwoniłam do twoich rodziców - powiedziała. Odwróciłam się do niej nerwowo.

- Zadzwoniła pani do mojej mamy? - spytałam, naprawdę wystraszona. Mama dostałaby

szału.

- Nie, do twojego taty. Masz niepokojąco bogate akta, Madison, jak na kogoś w

twoim wieku.

Moje akta specjalnie mnie nie martwiły, w końcu nie było w nich nic na temat kradzieży czy

rozbojów z bronią w ręku. Kilka razy nie wróciłam do domu na czas albo włóczyłam się

wieczorami po ulicach. Wielkie rzeczy! Uspokojona, opadłam na oparcie kanapy.

- Ale co ja miałam zrobić? - spytałam, błagając ją wzrokiem o zrozumienie. - Co pani

zrobiłaby na moim miejscu? Byłam przerażona. Myślałam, że Josh umiera.

Policjantka uniosła brwi.

- Ja zadzwoniłabym po pomoc i zaczekałabym przy poszkodowanym. Od udaru

słonecznego na ogół się nie umiera.

- Gdyby to był udar, pozwoliliby mi się z nim zobaczyć - powiedziałam, a ona

mruknęła coś takim tonem, jakby się ze mną zgadzała.

Zapadła cisza. Wydawało mi się, że powinnam coś powiedzieć, więc odezwałam się z

wahaniem:

- Następnym razem będę pamiętała. Zadzwonić po pomoc. Zostać z

poszkodowanym. - Ale przecież nikt nie byłby w stanie mi pomóc. Może nie powinnam była

wydawać Grace żadnych rozkazów? Miałam wrażenie, że unieważniły one wszelkie

polecenia Rona, łącznie z tym, by poleciała po niego, kiedy pojawią się problemy, z którymi

nie będzie mogła sobie poradzić.

Porucznik Levy wstała, by wyglądać bardziej oficjalnie.

- Mam nadzieję, że następnego razu nie będzie -podsumowała i oddała mi prawo

jazdy. - Zostań tu, dopóki nie porozmawiam z twoim ojcem.

- Dobrze - odparłam. Wzięłam laminowaną kartę prawa jazdy, zadowolona, że nie muszę

wypełniać żadnych formularzy ani niczego w tym stylu.

Policjantka spojrzała na mnie z wahaniem.

- Na pewno nie chcesz mi jeszcze czegoś powiedzieć?

Obudziło to moją czujność, ale pewnie spojrzałam jej w oczy.

- Nie. Dlaczego pani pyta?

Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy.

- Masz trawę we włosach i pobrudzone ziemią nogi.

Odwróciłam wzrok, ale nie spojrzałam w dół. Cholera!

- Czy doszło do jakiejś bójki? - spytała, mrużąc oczy. - Kto jeszcze brał w niej

udział?

Wzruszyłam ramionami. Porucznik Levy westchnęła.

- Wiem, że trudno jest wejść w nowe środowisko, ale jeśli doszło do bójki,

powinnaś mi o tym powiedzieć. To przecież nie będzie donos.

- Josh z nikim się nie bił - powiedziałam. - Po prostu się przewrócił. - Mogłam

skłamać, że upadłam i pobrudziłam się, kiedy chciałam go złapać, ale po co?

Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy. W końcu porucznik Levy zacisnęła usta, wydała

kolejny niezrozumiały pomruk i podeszła do recepcjonistki. Wiedziałam, że pewnie zostanie

w szpitalu dłużej, żeby porozmawiać też z rodzicami Josha. Miałam nadzieję, że uda mi się

zwiać, zanim przyjdą. On był porządnym chłopakiem. Wystarczy, że jego rodzice spojrzą na

moje fioletowe włosy i kolczyki, by uznać mnie za nieodpowiednie towarzystwo dla ich

kochanego synka. Pewnie bardziej spodobałby im się ktoś taki jak Amy.

Prychnęłam, zastanawiając się, kiedy zaczęłam traktować Josha jak materiał na chłopaka.

Spędziliśmy razem zaledwie dwa popołudnia. Owszem, popołudnia te były walką o życie -

ale to zapewne utwierdzi go w przekonaniu, że raczej nie nadajemy się na parę.

Spojrzałam przez okno na furgonetkę Josha. Kiedy umknęliśmy czarnym skrzydłom,

wsunęłam amulet pod przednie siedzenie. Nie przypuszczałam, by Nakita jeszcze wróciła, ale

Kairos mógł się pojawić, a on znał rezonans jej amuletu. Jej krzyk był okropny. Wzdrygnęłam

się na wspomnienie ataku czarnych skrzydeł. Były jak lodowaty, ciężki koc, pochłaniający

moją pamięć -całe moje życie.

Zmarszczyłam brwi i zaczęłam się zastanawiać, co straciłam. Fakt, że czarne skrzydła rzuciły

się na Nakitę, był dla mnie szokujący. To, co się z nią wtedy działo, było przerażające.

Miałam szczerą nadzieję, że wyszła z tego cało, mimo że wcześniej chciała mnie zabić.

Za oknami mignęła znajoma postać w dżinsach i podkoszulku. Wyprostowałam się

zaskoczona i patrzyłam, jak Barnaba czeka niecierpliwie, aż oszklone drzwi się przed nim

otworzą.

- Gdzie byłeś? - spytałam, kiedy wpadł do wnętrza, powiewając połami szarego prochowca.

- Zostawiam cię na jeden dzień... - zaczął, patrząc na mnie ze złością.

- I wszystko diabli biorą - powiedziałam i podniosłam się z kanapy. Nie chciałam, żeby

mówił do mnie z góry. - Tak, musiałam sobie z tym jakoś radzić. Od wczoraj unikam

Nakity i Kairosa! - rzuciłam teatralnym szeptem.

- Nakity? - spytał najwyraźniej nie słuchał mnie zbyt uważnie.

- Tak, Nakity - odpaliłam, niespokojnie.

Widziałam, jak bardzo cierpiała. Anioły nie powinny przecież cierpieć, nawet te, które są

żniwiarzami ciemności.

Barnaba usiadł na brzegu fotela naprzeciw mnie i przeczesał kędzierzawe włosy palcami. Jak

na żniwiarza wyglądał dość niewinnie. Zwłaszcza w tej koszulce z nazwą znanego zespołu

rockowego.

- To byłaś ty? - spytał, a ja znowu zajęłam miejsce na kanapie. - W pieśniach

unoszących się między niebem a ziemią słyszałem, że została ranna w bitwie. Ron,

oczywiście, pomyślał o tobie i wysłał mnie, żebym sprawdził, czy wszystko w

porządku. On... uch... on chciałby z tobą porozmawiać.

Nie wątpię. Usiadłam prosto, choć czułam się coraz gorzej. Pieśni między niebem a ziemią?

Założę się, że biją CNN na głowę.

Barnaba patrzył na mnie pytająco.

- Co się właściwie wydarzyło? Nie mogę uwierzyć, że odebrałaś jej amulet.

Madison, naprawdę musisz przestać to robić. Gdzie jest twój anioł stróż? Nie

mieliśmy od niej wiadomości, że były jakieś kłopoty.

- To może być moja wina - odparłam cicho. - Powiedziałam jej, żeby chroniła Josha,

więc nie mogła polecieć do was. Nie złość się na nią. To ja jej kazałam z nim

zostać.

- Josha? - Gwałtownie podniósł głowę. - Ona miała być z tobą!

Był wyraźnie wstrząśnięty. Wzruszyłam ramionami.

- Ja jestem przytomna. A on nie. Wybór był prosty.

- Ona miała być z tobą! - wrzasnął Barnaba Prychnęłam ze zniecierpliwieniem.

- Ale ja powiedziałam jej, żeby czuwała nad nim. Dwa razy uratowała mu życie.

Wczoraj Kairos próbował go zabić. Więc co miałam robić? Pozwolić mu na to?

Mnie nic się nie stało. - Do czasu, kiedy znalazły mnie czarne skrzydła. A Grace stwierdziła, że

niszczę swój amulet. Superekstrafantastycznie.

Barnaba patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Ona cię zostawiła - stwierdził. Rany, ale się przyczepił!

- Nie zrobiła tego z własnej woli! - warknęłam. Miałam nadzieję, że nie wpakowałam

Grace w kłopoty. - Wcale nie była z tego zadowolona. - Zawahałam się, spoglądając w

głąb długiego, białego korytarza. - Nakita próbowała zabić Josha. Chyba go drasnęła.

Myślisz, że wyjdzie z tego?

- Nie wiem. - Barnaba spojrzał na recepcjonistkę i policjantkę, a potem opadł na oparcie i

założył ręce na piersi.

- Co zrobiłaś Nakicie? Gdybyś tylko zabrała jej amulet, ograniczyłabyś jej

możliwości. Wpadłaby w gniew, a nie w katatonię.

Wpadła w katatonię? Barnaba patrzył na mnie w taki sposób, jakbym zrobiła coś naprawdę

bardzo złego. Jasne, była żniwiarką ciemności, ale pozostawienie w jej wnętrzu czarnych

skrzydeł było naprawdę okropne. Nawet, jeśli doszło do tego przez przypadek.

- Musiałam się jakoś od niej uwolnić - tłumaczyłam, zniżając głos niemal do szeptu,

kiedy porucznik Levy spojrzała w naszą stronę. - Zrobiłam wszystko, co mogłam. Nie

byłam w stanie skontaktować się z tobą w myślach, rozumiesz - dodałam z goryczą.

Twarz Barnaby spochmurniała jeszcze bardziej.

- Ron zostawił ci anioła stróża - powiedział, pochylił się i oparł łokcie na kolanach. -

Powinnaś być bezpieczna.

- Tak? - Z trudem powstrzymałam się od krzyku. Dwa dni ciągłego strachu obudziły we

mnie w końcu gniew. - Nakita powiedziała, że zostawiliście mi anielicę pierwszej

sfery. Lubię ją i w ogóle, ale ona nie ma dość mocy, by ochronić mnie przez takim

atakiem. A Ron o tym wie.

Złość na twarzy Barnaby zmieniła się w zaskoczenie. Odchylił się, patrząc na kobietę z

dwójką dzieci, która wychodziła właśnie z poczekalni. Pielęgniarka, która ją wywołała,

powiedziała policjantce, że ona także może już iść. Uznałam to za dobry znak i opanowałam

emocje. Rozprostował palce. Wydało mi się nagle, że są trochę za długie jak na palce

normalnego człowieka.

- Josh wie, że jesteś martwa? - spytał.

Kiwnęłam głową, nie odrywając wzroku od podłogi. Nie powinnam była wciągać w to

wszystko Josha, ale kiedy zaczęły go śledzić czarne skrzydła, nie miałam wyboru.

- Musiałam mu powiedzieć - odparłam. - Latały za nim czarne skrzydła, ale przy

mnie był bezpieczny. Kazałam mojej anielicy zostać z nim ubiegłej nocy. W

przeciwnym razie nie dożyłby do rana.

A teraz wylądował w szpitalu. Świetnie sobie radzisz, Madison.

Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch i podniosłam głowę. Ron po prostu stał obok, z

zaciśniętym dłońmi i wyrazem smutku na twarzy. Słońce oświetlało jego siwe mocno

skręcone włosy, a jego oczy, spoglądające na moje żółte rajstopy i fioletową spódnicę, były

szaro-niebieskie. Wczoraj były brązowe. Szaroniebieskie wróżyły chyba kłopoty. Zwykle

przybierały ten kolor, kiedy Ron był ze mnie niezadowolony.

- Madison - powiedział z takim znużeniem, że aż się przestraszyłam.

- Przykro mi - bąknęłam lękliwie.

- Wiem. - Rzucił okiem w stronę kontuaru recepcji, za którym akurat nikogo nie było, i

podszedł bliżej. Poruszał się niemal bezszelestnie. - Od dwóch tysięcy lat nie zdarzyło

się, by anioł stracił w bitwie przytomność i został pozbawiony miecza. Zdajesz

sobie sprawę, co trzeba zrobić, by tego dokonać?

Nieszczęśliwa, skuliłam się na kanapie.

- Czarne skrzydła zostały w jej wnętrzu? - spytałam z wahaniem.

Boże, pomóż mi! To był wypadek!

Ron głośno wciągnął powietrze, a Barnaba wydał zduszony okrzyk, pełny zdumienia. Nie

byłam w stanie podnieść głowy - za bardzo bałam się tego, co mogłam zobaczyć na ich

twarzach.

- Jak to się stało, że czarne skrzydła znalazły się wewnątrz Nakity? - spytał Ron

bardzo powoli.

Podniosłam wzrok. Strażnik czasu patrzył na mnie ze smutkiem.

- Uch... chyba to ja przez przypadek je tam wpuściłam... - odparłam. Nie podobało mi

się, że mój głos zabrzmiał tak niepewnie.

- Przepraszam? - powiedział Ron. Dziwnie zabrzmiało to w jego ustach.

Barnaba pokręcił głową.

- To niemożliwe. Czarne skrzydła nie są w stanie wyrządzić krzywdy żniwiarzom.

Madison jest zdezorientowana i chyba sama nie wie, co się tak naprawdę

wydarzyło.

To było obraźliwe. Prychnęłam.

- Nie jestem zdezorientowana. Wiem, co się stało - upierałam się. Było mi łatwiej o

tym mówić, niż sądziłam. - Grace powiedziała, że kiedy staję się niewidzialna,

oddzielam się od amuletu. To właśnie przyciągnęło czarne skrzydła. A kiedy

Nakita upadła i przeniknęła przeze mnie, czarne skrzydła rzuciły się na nią.

- Grace? - Ron patrzył na mnie spięty i wyraźnie przestraszony. - Kto to jest Grace? -

Skrzywił się. -Nadałaś jej imię? Madison? Chyba nie nadałaś swojej anielicy imienia,

prawda?

W porównaniu z rzuceniem anioła na pastwę czarnych skrzydeł nadanie imienia Grace

wydawało mi się drobnym wykroczeniem.

- Przerywałam więzi pochodzące od mojego amuletu, ale tylko te łączące mnie z

teraźniejszością, nie te, które wybiegały w przyszłość - wyjaśniłam, usiłując nie dać po

sobie poznać, jak głupio się czuję. Ron z wysiłkiem zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, co

mówię. W każdym razie chyba dlatego nagle tak się przeraził. Na Barnabie zrobiło to

mniejsze wrażenie.

- A co to ma wspólnego z czarnymi skrzydłami? -zapytał.

- Nakita chciała zabić Josha, mimo że miała już mnie. Mogłam się jej pozbyć tylko

w jeden sposób: stając się niewidzialna. Musiałam się jakoś bronić, a żadnego z

was nie było w pobliżu - powiedziałam błagalnie. - Nie wiedziałam, że czarne

skrzydła się na nią rzucą. Ona jest żniwiarką! Czarne skrzydła podobno nie są w

stanie skrzywdzić żadnego żniwiarza!

Ron powoli pokręcił głową.

- Nie tak osiąga się niewidzialność. Madison, ty nie zakrzywiłaś światła wokół

siebie, tylko zerwałaś łączność ze swoim amuletem, jakbyś go wcale nie miała przy

sobie. Byłaś martwa, nic nie łączyło cię z życiem. Byłaś duszą bez ciała. Nic

dziwnego, że sprowadziłaś czarne skrzydła. One cię... zaatakowały?

Grace mówiła, że to niebezpieczne. Powinnam była jej posłuchać.

- Nakita chciała zabić Josha i zaprowadzić mnie do Kairosa. Pomyślałam, że jeśli

zabiorę jej miecz, przynajmniej nie będzie mogła go skrzywdzić. Ale kiedy stałam

się niewidzialna, żeby odebrać jej amulet, rzuciły się na mnie dwa czarne

skrzydła. - Zadrżałam. - To bolało. Wydaje mi się, że coś mi zabrały. - Urwałam na

wspomnienie tej strasznej chwili, kiedy zaczęły wysysać moją pamięć. Potem rozluźniłam

napięte dłonie i pomyślałam o Nakicie i o tym, jak musiała się czuć, kiedy czarne skrzydła

wniknęły do jej wnętrza. -To naprawdę bardzo bolało, Ron. Jeszcze raz stałam się

niewidzialna, żeby odebrać jej miecz, a czarne skrzydła wczepiły się w nią, kiedy

przeze mnie przeszła. - Podniosłam zamglony wzrok. - Chciałam tylko, żeby zostawiła

nas w spokoju - zakończyłam płaczliwie. Do diabła, przecież nie zacznę tu płakać!

Barnaba odsunął się ode mnie gwałtownie jak na widok węża.

- A amulet Nakity? - spytał. - Jak to się stało, że jej amulet nie zakotwiczał cię w

teraźniejszości?

- Więzi, które wytwarzał, też zrywałam - wyjaśniłam. - Odebrałam jej miecz, nie

amulet, ale to dało mi dość mocy, by móc zrywać więzy i od tego nie zginąć.

Z pobladłą twarzą, zerwał się z fotela.

- Ron - powiedział, nie spuszczając wzroku ze mnie. - Ona zdołała oderwać się od

amuletu, który Nakita ciągle miała na sobie! Jakiego jeszcze potrzebujesz

dowodu? Wierzę w wolną wolę, tak jak ty, ale coś tu jest nie tak! Zobacz, co się

stało. Madison jest...

- Cała i zdrowa. - Ron chwycił mnie za ręce, odwracając moją uwagę od Barnaby. Na jego

twarzy pojawił się kojący uśmiech, ale w oczach czaił się śmiertelny strach. - Cała i zdrowa.

- Nakita powiedziała, że zostawiłeś z nią anioła pierwszej sfery - przerwał mu

Barnaba, czerwony ze złości. - To oczywiste dlaczego. Wiesz, że to błąd. Jest źle i

ty o tym wiesz!

Strażnik czasu spojrzał gniewnie na Barnabę i zacisnął palce na moich rękach.

- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Wezwałem anioła pierwszej sfery, bo

szanse na to, że coś się wydarzy, były niewielkie, a nie chciałem sprawić wrażenia,

że jest jakiś problem.

- Problem, co? - Barnaba spojrzał mu prosto w oczy. Ron skrzywił się szpetnie. - Więc

przyznajesz, że coś jest nie tak.

- Zamknij się wreszcie! - wrzasnął strażnik czasu i żniwiarz, rozgoryczony, spuścił głowę.

Siedziałam w milczeniu, oszołomiona. Już po raz drugi Ron nie pozwolił mu czegoś

powiedzieć - wcześniej było tak na szkolnym parkingu. Chyba rzeczywiście był jakiś

problem. Co ja takiego zrobiłam?

- Ron - powiedziałam przerażona. - Bardzo mi przykro. Chciałam tylko bronić siebie i

Josha. Nakita go drasnęła. Czy on z tego wyjdzie?

Wydawało mi się, że Ron dopiero teraz zwrócił uwagę, gdzie jest. Spojrzał na mnie ze

smutkiem i pokręcił głową, co przeraziło mnie jeszcze bardziej.

- Nakita jest panią jego życia. To ona zdecyduje, czy będzie żył, czy umrze.

O Boże, ja go zabiłam, pomyślałam. Ogarnęła mnie panika. Wiedziałam, że muszę porozmawiać

z Nakitą.

- Jest nadzieja - powiedział łagodnie Ron, kładąc mi dłoń na ramieniu. Nie przyniosło mi

to jednak ulgi, tylko przeciwnie, obudziło moją czujność. Barnaba, stojący z tyłu, prychnął. -

Będę nadal prowadził rozmowy w tej sprawie - ciągnął Ron takim tonem, jakby śmierć

Josha była jakąś drobnostką. - Ale to ty mnie najbardziej niepokoisz. Oddzielenie się

od amuletu w taki sposób, w jaki to zrobiłaś, powinno być niemożliwe. Fakt, że ci

się udało, ma zapewne jakiś związek z tym, że jesteś martwa. Tak czy inaczej,

jestem pewny, że uszkodziłaś swój amulet. Więcej tego nie rób. To częściowo

także moja wina. Powinienem był sprawdzać twoje postępy, ale Barnaba nie

wspominał o problemach.

Josh nic go nie obchodził. Nie tak naprawdę. Nie ufałam mu już i powoli uwolniłam ręce z

jego uścisku. I dlaczego on oskarżał Barnabę? Barnaba powiedział, że to przez mój amulet nie

możemy kontaktować się w myślach, a nie dlatego, że jestem do tego niezdolna albo za mało

się staram - a Ron musiał o tym wiedzieć. Coś przede mną ukrywał.

- Grace też mówiła, że go uszkodziłam - mruknęłam ostrożnie, starając się nie dać

niczego po sobie poznać.

Barnaba był spięty i ponury. Blask w jego oczach sprawił, że nagle zobaczyłam w nim anioła

zemsty.

- Wracam do domu - powiedział do Rona i się skrzywił. - Wpuszczą mnie. Będą

musieli. Muszę im opowiedzieć o czarnych skrzydłach. Oni mogą je z niej

wyciągnąć.

Do domu? - Pomyślałam. To znaczy: do nieba? A dlaczego niby mieliby go tam nie wpuścić? Został nie

tylko związany z ziemią, ale zabroniono mu też wstępu do nieba? Właściwie kto był czarnym charakterem

w tej historii?

Przeszył mnie zimny strach, bo nagle zrozumiałam, że wszystko to, co dotąd uważałam za

prawdę, pewnie nią nie było.

- Zamknij się - warknął Ron, wchodząc między nas. Był niższy od Barnaby, ale śmiertelnie

poważny. - Dam znać, komu trzeba, i Nakicie nic się nie stanie. Ciebie i tak tam nie

wpuszczą, a na mnie czeka robota. Zostań z Madison i postaraj się, żeby znowu

nie wpadła w kłopoty. I nie gadaj za dużo! - Oczy Rona pociemniały tak, że stały się

niemal czarne. Była w nich złość, frustracja i... niepewność? - Rozumiesz? Nic nie

zdziałam, jeśli będziesz się wtrącał. Trzymaj... język za zębami.

Wspomnienie Nakity, wygiętej z bólu, krzyczącej, z rozpostartymi skrzydłami, znowu

powróciło. Skrzywdziłam jednego z aniołów. Kim jest Barnaba? Z kim właściwie spędziłam tyle nocy na

dachu mojego domu?

Wystraszona, patrzyłam, jak Ron wychodzi szybkim krokiem z budynku. Znikł, kiedy tylko

wyszedł z cienia na słońce. Odwróciłam się do Barnaby i skuliłam w sobie, kiedy prychnął ze

złością. Opadł na fotel obok mnie, marszcząc gniewnie brwi. Nie poruszał się. Nawet nie

mrugał.

- Ona chciała mnie zabić - powiedziałam. - Chciała zabić Josha! Chciała...

- Zabrać cię do Kairosa. Już to mówiłaś - rzucił gwałtownie. Wydawało mi się, że

dostrzegam w jego oczach strach. Ale nie bał się o mnie, tylko o siebie. Bo nie miał zamiaru

trzymać języka za zębami, zgodnie z poleceniem Rona. Zadrżałam.

- Tyle jest różnych religii, Madison - powiedział -a tylko jedno miejsce

odpoczynku. Nakita chciała, żebyś wróciła na drogę, z której zeszłaś, kiedy

skradłaś amulet Kairosa.

- To nie ona jest z piekła - domyśliłam się. Widziałam, że jestem bardzo blada. - Tylko

ty.

Wyprostował się gwałtownie.

- Ja? Nie - odparł i poczerwieniał z zakłopotania. -Nie z piekła. Nawet nie wiem, czy

istnieje jakieś piekło poza tym, które sami sobie urządzamy. Ale nie jestem też z

nieba... już nie. Odszedłem, bo nie zgadzałem się z serafinami. Nie chcą mnie

przyjąć z powrotem. Nie chcą przyjąć żadnego ze żniwiarzy światła. - Wypuścił

powietrze z płuc i zacisnął zęby, a potem potarł palcami skronie. - Powinienem był ci

powiedzieć, ale to takie żenujące.

- Ale przecież jesteś żniwiarzem światła! - wykrzyknęłam zdezorientowana. - Światło

jest dobre; ciemność jest zła.

Zmarszczył brwi.

- Światło jest dla ludzi wolnej woli, by widzieli, co wybierają. Ciemność kryje

pochodzące od serafinów przeznaczenie, którego nikt nie wybiera.

- Dlaczego nie dowiedziałam się tego wcześniej?! - wykrzyknęłam. - Dlaczego nikt

mi o tym nie powiedział? - dodałam rozgoryczona i przerażona, choć fakt, że Barnaba nie

jest z piekła, a tylko wykopali go z nieba, trochę mnie uspokoił. To w końcu jest spora

różnica, no nie?

Recepcjonistka zajrzała do poczekalni i zaraz znowu znikła. Pewnie uznała, że martwię się o

Josha, a nie o naturę światła i ciemności.

Barnaba chyba myślał o czymś innym.

- Nie rozumiem, co robi Ron - powiedział do siebie, patrząc w przestrzeń nieobecnym

wzrokiem, nieświadomy tego, co działo się w mojej głowie. - Wierzę w wolny wybór, ale

po tym, co się stało... sam nie wiem. Jesteś fajna, Madison, lubię cię i tak dalej,

ale wpuściłaś czarne skrzydła do wnętrza Nakity. To... to straszne. Może serafini

mają rację. Może powinnaś trafić tam, gdzie jest twoje miejsce. Może

przeznaczenie ma swoją rolę w tym świecie. Walka z nim tylko wszystko pogorszyła.

Tam, gdzie moje miejsce? To znaczy w domu z tatą czy w grobie? Przełknęłam ślinę. W końcu to nie

mnie wywalili z nieba.

- To był wypadek.

- A to, że nauczyłaś się stawać niewidzialna, to też był wypadek? - spytał poważnie.

- I to, że wykorzystałaś tę wiedzę, by zerwać łączność z amuletem Nakity? To

był tylko wypadek, że przez ciebie przeleciała? Wypadek czy może

przeznaczenie? - Powoli pokręcił kędzierzawą głową. - Powinienem był wcześniej

zorientować się, co robi Ron. - Zmrużył oczy. - Ale nie chciałem w to uwierzyć.

Nadal w to nie wierzę.

Zaschło mi w ustach. A co takiego robi Ron? Mój nauczyciel wiedział coś, czego ja nie

wiedziałam, ale, do diabła, na pewno się dowiem.

- Barnaba - zaczęłam, ale zadzwonił telefon i pielęgniarka weszła do pokoju, żeby odebrać.

Rzuciła mi pokrzepiający uśmiech, który miał mi powiedzieć, że z Joshem wszystko w

porządku. A w każdym razie, że jego stan się nie pogorszył. W roztargnieniu przeczesałam

włosy palcami i zdjęłam suchy listek, który na nich osiadł. Przez chwilę trzymałam go w

palcach, a potem odłożyłam na stolik. Czy rzeczywiście chciałam poznać prawdę? Tak. Chciałam.

Spojrzałam na brzeg płaszcza Barnaby, odcinający się od ciemnej podłogi, i zebrałam całą

swoją odwagę, zastanawiając się jednocześnie, czy ten szary prochowiec nie skrywał jego

skrzydeł. Przypomniałam sobie Rona, jak wyciągał żniwiarza z parkingu pod szkołą i jak

przed chwilą kazał mu trzymać język za zębami i nie przeszkadzać. Przypomniałam sobie to

okropne uczucie, którego doznałam, kiedy Ron położył mi dłoń na ramieniu, by mnie

pocieszyć.

- Barnaba - wyszeptałam - czego Ron mi nie powiedział?

Podniosłam wzrok, a on zacisnął zęby.

- To nie moja sprawa.

Serce zabiło mi mocniej ze strachu, ale zaraz się uspokoiło.

- Ale ty chcesz mi to powiedzieć. Próbowałeś to zrobić na parkingu i widzę, że

chcesz to zrobić teraz. Jeśli wierzysz w wolną wolę, powiedz mi, co wiesz, żebym

mogła dokonać właściwego wyboru.

Barnaba spojrzał na mój amulet, a potem na mnie. Zadrżałam.

- Ron ukrywa to, kim jesteś, przed serafinami. Chce wprowadzić cię w błąd, żeby

zmienić układ sił między przeznaczeniem a wolną wolą - powiedział głucho. - Myślę,

że o to mu chodzi.

- Przecież mówił, że z nimi rozmawiał - zaoponowałam, ale zaraz naszły mnie

wątpliwości. - Chce mnie wprowadzić w błąd? Ale dlaczego?

Nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Ty jesteś nowym strażnikiem czasu, Madison -oznajmił cicho. - Nowym

strażnikiem czasu ciemności.

Zamrugałam.

- Nie jestem - powiedziałam z uporem.

Ale on, zamiast się ze mną spierać, uśmiechnął się z goryczą.

- Mówiłem ci, że jest powód, dla którego nie możesz się ze mną kontaktować w

myślach - przypomniał, opuszczając wzrok na mój amulet. - Masz amulet strażnika

czasu ciemności. W przeciwnym wypadku moglibyśmy czytać nawzajem w swoich

myślach. Ale nasze amulety znajdują się po przeciwnych stronach spektrum. Ron

o tym wie. On wie wszystko. Tylko niczego nie mówi.

Dotknęłam palcami amuletu, a potem opuściłam rękę.

- Może nie udaje się nam, bo jestem martwa.

Odwrócił się i westchnął ciężko.

- Tylko dlatego udało ci się zdobyć amulet strażnika czasu, bo sama nim jesteś.

- Nie! - wykrzyknęłam. - Udało mi się go zdobyć, bo jestem człowiekiem.

Barnaba pokręcił głową.

- Dlatego że jesteś człowiekiem, możesz go dotykać, ale zdobyłaś go, bo jesteś

tym, kim jesteś. I poszłaś dalej, nauczyłaś się, jak oddzielić się od amuletu i nadal

nim władać. Wydawałaś rozkazy Grace, nadałaś jej imię, które związało ją z tobą,

i zerwałaś więź łączącą ją z Ronem. Jesteś przyszłym strażnikiem czasu, Madison,

jesteś jedną z dwojga ludzi urodzonych w tym tysiącleciu, którzy są zdolni

przetrwać zakrzywienie czasu.

Patrzyłam na niego, czując, jak ogarnia mnie panika. Ja? Strażnikiem czasu ciemności? Ja nie

wierzę w przeznaczenie. Barnaba musiał się mylić.

- Ron tak powiedział? - wyszeptałam.

Poruszył stopami w brudnych tenisówkach i pochylił się, a potem spojrzał na mnie spod

szopy kręconych włosów.

- Nie - przyznał i odetchnęłam z ulgą. - Ale tak jest. Madison, nie bez powodu

strażnikami czasu zostają śmiertelnicy. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają,

zmienia się system wartości. Nierozsądnie byłoby oczekiwać od kogoś urodzonego

w epoce piramid, by rozumiał człowieka, dla którego oczywiste jest, że ziemię

można oglądać z kosmosu. Więc co pewien czas, kiedy dopełni się czara zmian,

nowi strażnicy czasu zajmują miejsce dawnych.

Spojrzał w stronę recepcjonistki i przysunął się bliżej.

- Widziałem to już. Przypomina to obrót koła. Nowy strażnik czasu, kiedy

zostanie odszukany, uczy się tak długo, aż może otrzymać amulet, a jego poprzednik

podejmuje swoje życie w momencie, w którym jego bieg został

zakłócony przez boskie siły, i znowu zaczyna się starzeć. Fakt, że jesteś martwa,

trochę komplikuje sprawy, ale nie zmienia tego, kim jesteś.

- Ale ja nie jestem strażnikiem czasu! - zaprotestowałam. - Jestem tylko sobą. A

nawet gdybym była strażnikiem czasu, na pewno nie byłabym strażnikiem czasu

ciemności. Nie wierzę w przeznaczenie. Zabrałam Kairosowi amulet tylko po to,

żeby utrzymać się przy życiu!

Zmarszczył brwi i znowu ukradkiem rzucił okiem w stronę recepcjonistki.

- Być może zabranie amuletu było twoim wyborem, ale to przeznaczenie sprawiło,

że ci się to udało. Gdyby twoja śmierć była wynikiem zwykłej akcji, Ron oddałby

cię serafinom zaraz pierwszego dnia. A nie zrobił tego. - Zmarszczka między jego

brwiami się pogłębiła. - Powinienem był zrozumieć to od razu, ale nie

przypuszczałem, że Ron posunie się do kłamstw, żeby utrzymać cię w niewiedzy.

- Ron powiedział, że mówił o mnie serafinom, że prosił, by pozwolili mi zatrzymać

kamień - odezwałam się oszołomiona. - Jeśli tego nie zrobił, dlaczego ciągle go mam?

- Ponieważ Kairos także nie powiedział im, że go masz.

- Dlaczego? - spytałam.

Nie potrafiłam myśleć. Czułam się zupełnie odrętwiała. Chciałam poznać odpowiedź, a sama

nie byłam w stanie się jej domyślić.

Barnaba poruszył się na fotelu i otulił płaszczem.

- Sądzę, że Kairos chce cię zniszczyć, żeby nie musiał ustąpić ze swojego

miejsca. Bo gdyby serafini dowiedzieli się o twoim istnieniu, zmusiliby go, by był

posłuszny ich woli. Mimo tego, że jesteś martwa. Ale jeśli cię zniszczy, pozwolą

mu zostać strażnikiem czasu, aż koło znowu się obróci.

Kairos żyłby wtedy bez końca, pomyślałam. Nieśmiertelność - to był ten awans. Dlatego mnie zabił, a

potem jeszcze wrócił. Chciał całkowicie zniszczyć moją duszę.

Znowu zaczęła mnie ogarniać panika.

- Nie. Mylisz się. Ja po prostu mam niewłaściwy amulet - upierałam się. - Muszę go

oddać. Muszę też zwrócić amulet Nakicie... - paplałam, ale Barnaba odchylił się do tyłu

i wzniósł oczy do sufitu. - Powiedz jej, że jest mi przykro. Może daruje Joshowi

życie.

- Jeśli ona cię odnajdzie, zabierze cię do Kairosa -powiedział Barnaba do sufitu. - To,

że jest ci przykro, niczego nie zmieni. Odebrałaś amulet strażnikowi czasu

ciemności. I stałaś się nim, Madison. Żeby Kairos mógł odzyskać kamień, twoja

dusza musi zostać zniszczona! Tylko jedno z was może być strażnikiem czasu.

Czułam, że kręci mi się w głowie. Musiało być jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Tylko jedno? Nie sądzę - odparłam. Rozbolała mnie głowa. - Umiem oddzielić się od

amuletu. Może dlatego mogę to zrobić, że ten amulet tak naprawdę do mnie nie

należy. Pomyślałeś o tym? Jeśli mogę go oddać Kairosowi, to może jestem

przyszłym strażnikiem czasu światła?

Barnaba przestał nerwowo poruszać nogą i odwrócił się do mnie, zastanawiając się nad tym,

co powiedziałam.

- Ron mówił, żebyś nie oddzielała się od amuletu.

Zadrżałam w nagłym przypływie nadziei.

- Ale Ron mnie okłamywał, okłamywał nas. Więc może to ja mam rację. Nie jestem

nowym strażnikiem czasu ciemności! - Zamyśliłam się i odwróciłam wzrok od jego

zatroskanej twarzy. - Muszę porozmawiać z Kairosem - mruknęłam. - Gdzie on

mieszka?

Barnabie opadła szczęka.

- Nie chcesz chyba naprawdę rozmawiać z Kairosem! - wykrzyknął. - A poza tym

nie wiem, gdzie on mieszka. - Odwrócił się do mnie, opierając nogę o poduszki. -

Madison, nawet jeśli jesteś przyszłym strażnikiem czasu światła i możesz zwrócić

ten amulet, Kairos i tak zniszczy twoją duszę, żeby zmienić układ sił na swoją

korzyść.

Ale ja nie mogłam tak myśleć.

- Jest śmiertelnikiem, więc żyje na ziemi, tak? -spytałam i wstałam, spoglądając w

stronę recepcji. Teraz nikogo tam nie było. - Jeśli Kairos chce odzyskać amulet, odda

mi moje ciało - powiedziałam, muskając ciężki kamień na mojej szyi. - Założę się, że

Nakita wie, gdzie on mieszka. Czy z nią wszystko w porządku? Wyjęli z niej

czarne skrzydła? Ty słyszysz pieśni unoszące się między ziemią a niebem. Co one

mówią?

Barnaba siedział bez ruchu i patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Madison...

- Czy wszystko z nią w porządku? - powtórzyłam głośno, opierając rękę na biodrze. -

Możesz kogoś o to zapytać? Daj spokój! Po co jesteś żniwiarzem, jeśli nic nie

robisz?

Zmrużył oczy, zirytowany, ale potem na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Nic jej nie jest - powiedział, a mnie od razu ulżyło. - Ale to kiepski pomysł.

Pociągnęłam go za rękę do góry. Zaskoczyło mnie, że wstał z taką łatwością.

- Może, ale lepszy taki niż żaden. A jeśli jestem przyszłym strażnikiem czasu, to

kiedyś będę twoim szefem. Chodź. Pomóż mi odnaleźć Nakitę.

Zaparł się i wysunął rękę z mojej dłoni.

- Nie będziesz niczyim szefem, jeśli zginiesz.

- Muszę ją przeprosić - powiedziałam, znowu biorąc go za rękę i ciągnąc za sobą - i

oddać jej amulet. Jeśli to zrobię, może pozwoli Joshowi żyć. Może dlatego go nie

zabiła, że czeka na mnie.

- Chcesz oddać żniwiarce ciemności amulet. Posłuchaj, co mówisz!

- Należy do niej - odparłam. - W czym problem?

- Ron będzie wściekły. Odbierze mi amulet - mruknął Barnaba, z niepokojem patrząc w

stronę parkingu. - Nie powinienem był ci tego wszystkiego mówić.

Oparłam rękę na biodrze. Czas mijał, a życie Josha wisiało na włosku.

- Wiesz, że dobrze zrobiłeś. Nie proszę, żebyś mnie opuścił. Jeśli Ron odbierze ci

amulet, ja zrobię ci nowy. Chyba że to jest tylko kolejne kłamstwo, a ja nie

jestem żadnym przyszłym strażnikiem czasu, tylko biedną zabłąkaną duszą.

Rany, naprawdę cieszyłam się, że recepcjonistka gdzieś poszła.

Barnaba ciągle się wahał.

- Po co słuchasz Rona?! - wykrzyknęłam. - On wiedział, kim jestem i nie powiedział

mi o tym. Kazał ci uczyć mnie czegoś, czego nigdy nie będę umiała, chociaż o tym

wiedział. Możesz mi po prostu pomóc? Muszę spróbować uratować Josha. Muszę

uratować siebie. Mogę znowu być sobą!

Spojrzał mi w oczy.

- Zawsze jesteś sobą.

Cofnęłam się o krok. Nie miałam pojęcia, co zdecyduje.

- Pomożesz mi?

Stał przede mną, szurając niepewnie stopą po podłodze.

- A widzisz tu jakiś wybór?

Kiwnęłam głową.

- Widzę szansę.

I sposób na to, żeby zwiać stąd, zanim pojawią się mój ojciec i rodzice Josha.

Popatrzył na parking i zachodzące słońce, a potem skrzywił się lekko.

- Nie mogę uwierzyć, że to robię - powiedział.

- Pomożesz mi? - spytałam bez tchu, jednocześnie uradowana i przerażona.

- Wpakuję się w poważne kłopoty - mruknął bardziej do siebie niż do mnie, po czym

razem odwróciliśmy się w stronę drzwi. - Mogę zabrać cię w pewne bezpieczne

miejsce. Nakita nie będzie mogła cię tam skrzywdzić. Choć nadal uważam, że nic

dobrego z tego nie wyniknie.

- Dziękuję - odparłam, zdecydowanym krokiem wychodząc ze szpitala. Z emocji ściskało

mnie w żołądku.

Przekonam Nakitę, żeby darowała życie Joshowi w zamian za ten nędzny kawałek skały, a

potem przekonam też Kairosa i odzyskam moje życie w ten sam sposób. Patrzcie tylko!

Rozdział 11

Napięłam mięśnie i zacisnęłam oczy, kiedy zielone wierzchołki drzew zaczęły się

przybliżać. Nie chciałam patrzeć, jak Barnaba składa skrzydła i pikuje w kierunku

niewielkiego otworu w tym zielonym baldachimie. Na moment żołądek podszedł mi do

gardła. Usłyszałam szum liści, powietrze wyraźnie się ochłodziło. Otworzyłam oczy w chwili,

gdy mój opiekun skręcił gwałtownie, by nie wpaść na jedno z drzew, a potem wylądował

twardo na powalonym, porosłym mchem pniu, który pod naszym ciężarem zaczął się

rozpadać. Zeskoczyłam na ziemię.

Barnaba wyrzucił skrzydła do przodu, by zahamować, i pęd powietrza zwiał mi na twarz

splątane włosy. Kiedy się odwróciłam, stał za pniem w szarym prochowcu zarzuconym na

wąskie ramiona. Po jego skrzydłach nie było już śladu. W półmroku spojrzałam na jego

zatroskaną twarz, a potem podniosłam wzrok na zielone gałęzie. Drzewa były wysokie, ale las

w tym miejscu prawie nie miał poszycia. Czułam, jak stopy zapadają mi się w miękki torf.

Objęłam się ramionami, bo powietrze było wilgotne i chłodne. Teren znaczyły niewielkie,

chaotycznie rozsiane wzniesienia. Wyglądały jak... groby.

- Gdzie jesteśmy? - spytałam i niezgrabnie przelazłam przez rozsypujący się pień, by

stanąć bliżej niego.

- W szczególnym miejscu - odparł cicho. - Ziemia drży, kiedy dotyka jej serafin,

ale są miejsca, gdzie tak się nie dzieje. W takich miejscach w przeszłości spotykali

się nieśmiertelni. Na morzu znaczą je wielkie skały, ale tu, gdzie ludzie żyli w

harmonii z naturą, znajdują się kopce, w których składali ofiary aniołom, prosząc,

by zostawili ich i ich potomstwo w spokoju. - Odwrócił się do mnie, a ja zadrżałam pod

wpływem jego nagle obcego wzroku. - To neutralne miejsce. Jeśli dojdzie tu do

rozlewu krwi, przybędzie serafin. Nakita na pewno by tego nie chciała.

Rozejrzałam się po lesie, czując, jak na całym ciele robi mi się gęsia skórka.

- Dziwnie tu jest.

- Prawda?

Panowała całkowita cisza, w której słyszałam tylko szelest liści na najwyższych gałęziach

drzew.

- Jak mam powiedzieć Nakicie, że chcę z nią porozmawiać?

Barnaba cicho odsunął się ode mnie i stanął jakieś dziesięć metrów dalej, żeby rezonans jego

amuletu nie wszedł w reakcję z moim.

- Myślę, że ona cię szuka - powiedział, spoglądając na ciemniejące drzewa. - Możesz

być tego pewna.

- Jestem - odparłam pewnie, choć byłam bardzo niespokojna.

Ujawniłam się, moja dusza śpiewała i wszyscy, którzy byli do tego zdolni, mogli ją słyszeć.

Była jak dzwon, jak światło latarni morskiej, które mogło przywieść do mnie Nakitę.

Zacisnęłam zęby, kiedy między drzewami przeleciało powoli czarne skrzydło, ale doszłam do

wniosku, że był to tylko ptak. A potem podniosłam głowę, bo moją uwagę zwróciło coś,

czego nie byłam w stanie zobaczyć.

Barnaba poruszył się i pod jego stopą trzasnęła sucha gałązka.

- Ja też to wyczuwam - szepnął. Przełknęłam ślinę.

- Co to jest?

- Nie wiem. Wydaje mi się, że żniwiarz, ale... przepełniony strachem. Jak ludzka

istota.

Spojrzał na coś za mną i szeroko otworzył oczy.

- Madison! Padnij! - krzyknął, a ja rzuciłam się na miękką, wilgotną glebę. Po moich

plecach przetoczył się jakiś ciężar i znikł. Podniosłam głowę, wypluwając z ust włosy i

ziemię.

Nakita opadała w dół, a jej białe skrzydła świeciły w mroku własnym światłem. Znikły

jednak, jeszcze zanim dotknęła stopami ziemi.

- Nic ci nie jest! - wykrzyknęłam i zaraz pomyślałam, że były to jedne z najgłupszych słów,

jakie kiedykolwiek wypowiedziałam.

- Mnie także okłamują serafini - mruknęła drwiąco.

Jej piękną twarz wykrzywiał grymas strachu i złości.

Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi więc tylko stałam i patrzyłam na nią.

- Nakito, zaczekaj! - zawołał Barnaba, rzucając się między nas. Cofnął się jednak, kiedy w

dłoni Nakity błysnął miecz. Wyciągnęła ramiona przed siebie, pochyliła głowę i uderzyła.

Otworzyłam usta, żeby krzyknąć, ale on także miał już miecz w dłoni. Ostrza skrzyżowały

się, a ja zadrżałam, kiedy metaliczny szczęk odbił się echem od pni drzew. Kairos musiał dać

Nakicie nowy amulet. Nie potrzebowała więc już tego, który chciałam jej zwrócić. Klejnot w

jej mieczu był teraz czarny. Barwa kamienia w rękojeści miecza Barnaby zmieniła się i

jaśniała wspaniałą żółcią. Kamień Nakity, ciemny i matowy, wyglądał przy nim jak martwy.

- Madison chce się pojednać - odezwał się mój nauczyciel, stojąc nieruchomo z mieczem

skrzyżowanym z mieczem Nakity. - Schowaj ostrze w tym świętym miejscu.

Nakita uśmiechnęła się, ale jej oczy patrzyły z przerażającą determinacją. Wyglądała zupełnie

inaczej niż dotychczas, ubrana w białą szatę, podobną do tej, w której chodzi Ron.

- Potrzebuję jej - powiedziała melodyjnym głosem. - Przywiodłeś ją do mnie. Jest

moja.

Cofnął się, a kiedy ich miecze oderwały się od siebie, nagle ustał szum, który wypełniał mi

uszy.

- Madison przybyła tu z własnej woli. Chce cię przeprosić. Hańbą byłoby jej nie

wysłuchać.

Nakita także cofnęła się o krok i wymyślnym gestem ręki dała mi znak, żebym przemówiła.

Wyglądała dziko i ekstrawagancko. Wątpię, by rzeczywiście interesowało ją to, co miałam do

powiedzenia, ale dla mnie była to jedyna szansa.

Przejęta, stanęłam obok Barnaby i odwróciłam się do niej.

- Nakito, bardzo mi przykro - zaczęłam w gęstniejącym wokół nas mroku. - Nie

wiedziałam, że czarne skrzydła zostaną w twoim wnętrzu. Chciałam tylko

powstrzymać cię przed zabiciem Josha. Przyniosłam ci twój amulet - dodałam,

wyciągając w jej stronę drżącą rękę, w której trzymałam kamień. - To nie jest łapówka...

Ale proszę, daruj życie Joshowi.

Nakita zmarszczyła brwi, ale złapała amulet, który jej rzuciłam i przypięła go do paska.

- To Kairos daje mi amulet, nie ty - prychnęła. -A twoje współczucie jest mi

potrzebne jeszcze mniej niż twoje przeprosiny. Serafini mówią, że wszystko jest

ze mną w doskonałym porządku. Ze jestem doskonała! - krzyknęła w niebo, a potem

odwróciła się do mnie, dysząc, z obłędem w oczach. - Ale oni kłamią.

Barnaba pociągnął mnie do tyłu.

- Zabierajmy się stąd. Z nią jest coś nie tak. To do niczego nie doprowadzi.

- Ze mną też jest coś nie tak - powiedziałam, myśląc o moim przerwanym życiu, i mu

się wyrwałam. -Nakito, przekażesz Kairosowi wiadomość ode mnie? On ma moje

ciało. Chcę je odzyskać. Oddam mu za nie jego amulet, jeśli obieca, że zostawi

mnie w spokoju. Chcę tylko być taka jak kiedyś. Proszę. Jestem już zmęczona

tym bezustannym strachem.

Na dźwięk słowa „strach" Nakita zadrżała. Nagle znów ukazały się jej skrzydła, większe niż

wydawało się to możliwe. Pióra na ich wierzchołkach drgały lekko na wietrze. Może udało im

się uwolnić ją od czarnych skrzydeł, zostało w niej jednak coś, czego żaden żniwiarz nie

potrafi pojąć, bo nie do tego został stworzony. Strach. A ten strach pochodził ode mnie. Był

częścią moich wspomnień.

- Nie jestem twoim gońcem - odparła gorzko. - Ale wybieramy się do Kairosa.

Jesteś złodziejką. I oszustką. On ma twoje ciało, a kiedy dostanie też twoją duszę,

stworzy mnie od nowa taką, jaka dawniej byłam. Wszystko będzie takie jak

dawniej. Obiecał mi to!

Kairos ma moje ciało. Dzięki ci, Boże.

- Nigdzie jej nie zabierzesz - odezwał się Barnaba, nie zdając sobie sprawy, że Nakita

była teraz bardziej niebezpieczna niż kiedykolwiek. Moc, jaką posiadają anioły, łączyła się

teraz u niej z ludzką determinacją. Sprawiły to strach i świadomość śmierci. Ja to sprawiłam.

- Ona jest moja i koniec na tym. - Pochyliła się i zamachnęła mieczem, który wszedł w

mech jak w ludzkie ciało.

Pokręciłam głową i cofnęłam się nieco.

- Nakito, posłuchaj. Chcę tylko odzyskać moje ciało, całe i zdrowe. Kairos nie musi

niszczyć mojej duszy, by odzyskać amulet. Potrafię się od niego odłączyć.

Wyprostowała się i wybuchnęła strasznym, okrutnym śmiechem. Barnaba podszedł do mnie,

jakby chciał dodać mi otuchy.

- Kairos musi cię zabić, żebym mogła odzyskać to, co utraciłam - odparła. -

Barnabo, zejdź mi z drogi albo zginiesz pierwszy.

- Nie zrobiłabyś tego. - Zasłonił mnie własnym ciałem, a Nakita wyciągnęła miecz z ziemi

i nonszalancko oczyściła ostrze z brudu, wycierając je o swoją nogę. -Przybędzie tu

serafin. Nie zaryzykujesz tego.

- Dlaczego nie?! - krzyknęła, a potem zrobiła krok w tył, szeroko otwierając oczy. - Nie

mam już nic, Barnabo! Wiesz, co znaczy strach? Byłabym szczęśliwa, gdyby jakiś

serafin zmiażdżył mnie za pogwałcenie jednego ze świętych miejsc na ziemi.

Gdyby ze mną skończył, przynajmniej nie musiałabym się więcej bać!

Barnaba nie rozumiał jej i z wysiłkiem zmarszczył brwi.

- Bać?

Żniwiarka wydała niski, głuchy pomruk, przypominający ryk dzikiego zwierzęcia. Ten

nieludzki odgłos niemal mnie sparaliżował. I wtedy ruszyła.

Stłumiłam krzyk, kiedy rzuciła się na Barnabę z rozpostartymi białymi skrzydłami. Opadł na

jedno kolano, a potem, z nagłym trzepotem własnych srebrnoszarych skrzydeł, wzbił się w

powietrze i opadł na ziemię nieco dalej. Cofnęłam się szybko, szukając jakiejś osłony.

Potężny podmuch powietrza poderwał z ziemi opadłe liście, a zaraz potem rozległ się

ogłuszający szczęk metalu. Anioły skrzyżowały miecze. Skrzydła Barnaby wściekle biły

powietrze, gdy usiłował odepchnąć od siebie Nakitę.

- Dostanę ją! - wrzasnęła Nakita, trzepocząc wściekle skrzydłami, jakby chciała wgnieść

przeciwnika w ziemię samą siłą swojej woli. - Nie pozostanę taka na wieki! Nie mogę!

Barnaba wyrzucił przed siebie nogę, by ją odepchnąć. Szare i białe skrzydła zahaczyły o

gałęzie drzew. Uniknął ciosu, rzucając się w bok. Był wyraźnie słabszy w tym pojedynku, bo

nie chciał dopuścić do rozlewu krwi. Nakita nie dbała o to, bezlitośnie atakując go swoim

ostrzem. Odpierał kolejne ciosy, ale robił to coraz wolniej. Żniwiarka ciemności walczyła z

dziką desperacją właściwą tylko ludziom, która coraz bardziej wyczerpywała siły jej

przeciwnika.

Zaskoczyło mnie nagłe szarpnięcie, które poczułam na swojej szyi. Miałam wrażenie, że

ziemia usuwa mi się spod nóg. Chwyciłam amulet. Ktoś... ktoś próbował go użyć! Nakita

wydała dziki okrzyk, a ja zrozumiałam, że to ona próbuje zrobić to samo, co ja, kiedy próbowałam

stać się niewidzialna. Ona była zbyt daleko od mojego amuletu, ale Barnaba nie.

Z kolejnym przerażającym okrzykiem natarła na Barnabę i wyłuskała miecz z jego dłoni.

Amulet na jego szyi zamigotał i zgasł. Barnaba był bezbronny. Żniwiarka, z szeroko

otwartymi ustami, rzuciła się na niego. Zebrał siły, by odeprzeć atak, który jednak nie nastąpił

Nakita bowiem zerwała łączność ze swoim amuletem i stalą się niewidzialna. A potem weszła

w Barnabę, jakby skoczyła do wody.

- Uważaj! - wrzasnęłam, ale było już za późno. Nakita ukazała się nagle za jego plecami,

zrobiła błyskawiczny półobrót i przyłożyła ostrze do jego szyi.

- Nakito, nie! - krzyknęłam i rzuciłam się do niej. Żniwiarka zawahała się, a potem na jej

ustach pojawił się ponury, tryumfalny uśmiech. Dwa anioły śmierci stały tak złączone

uściskiem, jeden dziki i oszalały, drugi pokonany i bezsilny.

- G-gdzie się tego nauczyłaś? - wyjąkał Barnaba. Znieruchomiał, czując dotyk miecza

innego żniwiarza na swoim gardle.

Nakita, nie spuszczając wzroku ze mnie, nachyliła się do jego ucha i wyszeptała:

- Zdumiewające, do czego stajesz się zdolny, kiedy już wiesz, że nic nie będzie

trwało wiecznie, jeśli o to nie zadbasz.

Zaschło mi w ustach.

- Nie zabijaj go - powiedziałam błagalnie. - Proszę, Nakito.

- Głupia dziewczyno - odparła, krzywiąc się szpetnie. - Dlaczego tak obchodzi cię jego

los? Nikt inny o niego nie dba. Nie potrafił cię przed niczym ochronić, sam

przywiódł cię do mnie. A teraz będziesz musiała umrzeć.

- Pójdę z tobą! Tylko go nie zabijaj. Zabierz mnie do Kairosa - zażądałam, drżąc na

całym ciele. - Pozwól mi z nim porozmawiać.

- To właśnie mam zamiar zrobić - odparła i odsunęła nieco rękę, w której trzymała miecz.

- Nie! - krzyknęłam, kiedy nagle z całej siły uderzyła Barnabę w skroń rękojeścią miecza.

Żniwiarz światła powoli osunął się na ziemię. Okryty skrzydłami, wyglądał, jakby spał, jak

anioł odpoczywający na leśnej polanie.

Znowu poczułam, że bije mi serce. Zaczęłam się powoli cofać. Nakita potrząsnęła skrzydłami

i uśmiechnęła się lekko. Jedno małe śnieżnobiałe piórko miękko opadło na ciemny, zielony

mech.

Rzuciłam się do ucieczki.

Rozległ się świst powietrza i już mnie miała. Kilka sekund i było po wszystkim.

- Puść mnie! - krzyknęłam. Wiedziałam, że nic mi to nie da, jeśli stanę się niewidzialna,

skoro ona także to potrafiła. - Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?

- Chcę odzyskać siebie - warknęła, trzymając mnie w żelaznym uścisku. - Nie chcę się

więcej bać. Czarne skrzydła... - Podniesiony głos uwiązł jej w gardle. - Nie znałam

strachu. Widziałam, jak na was działa, oczywiście, i sądziłam, że jest słabością

wspólną dla was wszystkich. Ale ciebie to nie dotyczy. Nie chcę się nigdy więcej

bać. Chcę być taka jak kiedyś. Kairos może to sprawić. Ale do tego potrzebuje

swojego amuletu.

Mojego amuletu, pomyślałam buntowniczo, a potem krzyknęłam, bo nagle zostałam uniesiona

w górę. Nakita zwolniła nieco tuż pod koronami drzew, a później znalazłyśmy się ponad nimi,

w pełnym świetle dnia. Nakita trzymała mnie mocno, a ja machałam bezwładnie nogami w

powietrzu, aż wreszcie odnalazłam piętami jej stopy i oparłam się na nich. Była to trochę

współpraca na pokaz, ale teraz przynajmniej żołądek nie podchodził mi do gardła.

- Nakito, bardzo mi przykro - powiedziałam, kiedy wznosiłyśmy się coraz wyżej. - Nie

wiedziałam, że czarne skrzydła mogą wyrządzić ci krzywdę. A ty chciałaś mnie

zabić!

- To było moje zadanie, a twoje przeznaczenie - odparła, chwytając mnie mocniej. -

Taka, jaka jestem teraz, nie mogę dłużej istnieć. Chcę być taka jak kiedyś!

Powietrze był zimne. Bez ostrzeżenia obniżyła lot i złożyła skrzydła wokół nas, spowijając

mnie miękkim kokonem ciepła. Miałam wrażenie, że moje wnętrzności opadają szybciej ode

mnie. Odruchowo zaczęłam się wyrywać.

- Nie ruszaj się - warknęła, a zaraz potem świat wywrócił się do góry nogami.

Krzyknęłam, nie mogąc objąć umysłem absolutnej nieobecności wszystkiego. Nie było

żadnych dźwięków, zapachów, dotyków - niczego. Jakbym sama stała się czarnym

skrzydłem, jakbym nigdy nie istniała, a jednocześnie odczuwała grozę świadomości, że

istniało kiedyś coś, co bezpowrotnie utraciłam. Spadałam w głąb jakiejś otchłani, bez żadnej

nadziei, że to kiedykolwiek się skończy.

Nakita znowu objęła mnie ciepłem swoich skrzydeł. Wciągnęłam w nozdrza jej zapach i

odetchnęłam z ulgą.

Jej obecność przywracała mi poczucie rzeczywistości. Nie poruszałyśmy się już, a kiedy mnie

puściła, uderzyłam kolanami o twardą posadzkę. Pozbierałam się z trudem, drżąc na całym

ciele, i zaczęłam się cofać. Nie miałam pojęcia, co się właśnie wydarzyło. Wyprostowałam

się, zrobiłam kolejny krok w tył i oparłam się plecami o szeroką kolumnę, która podpierała

biały baldachim. Znieruchomiałam, otwierając usta z zdumienia.

Byłam na powietrzu, na tarasie z marmuru czarnego ze złotymi żyłkami. Między tarasem a

urwiskiem, pod którym widziałam wąską plażę, nie było żadnej barierki. Słońce świeciło tuż

nad horyzontem, ale powietrze było chłodne i wilgotne... A więc słońce nie zachodziło nad

oceanem, lecz wschodziło. Spojrzałam na kilka rosnących w pobliżu roślin o grubych,

skórzastych liściach, służących do magazynowania wody w czasie suszy, i zrozumiałam, że

znalazłam się gdzieś na drugiej półkuli.

Usłyszałam chrząknięcie i odwróciłam głowę. Była to Nakita, ale nie zwracała na mnie

najmniejszej uwagi. Jej skrzydła zniknęły, stała teraz spokojnie obok Kairosa, siedzącego

przy małym stoliku, na którym leżały kilka starych książek i taca ze śniadaniem. Strażnik

czasu ciemności miał na sobie luźną szatę podobną do tej, którą nosił zwykle Ron. Wyglądał

bardzo młodo i niezwykle elegancko, wysoki, opanowany, z satysfakcją i jednocześnie

spokojnym oczekiwaniem widocznym na twarzy.

W ystraszona , spojrzałam za siebie na niski dom, wbudowany w zbocze wzgórza. Duże okna

były otwarte, wiatr lekko poruszał zasłonami.

Mogę tu zginąć, pomyślałam, a mój tata nawet się o tym nie dowie.

- To twój dom, prawda? - wyszeptałam i wiatr zaniósł moje słowa do Kairosa.

Kairos uśmiechnął się, wstał i ruszył w moją stronę.

Byłam martwa. Byłam bardziej martwa niż kiedykolwiek.

Rozdział 12

Bystrze - powiedział Kairos głosem tak zimnym jak jego spojrzenie.

Podeszwy moich żółtych tenisówek zaskrzypiały na marmurowej posadzce, kiedy

odwróciłam się, by uciec - ale tu nie było dokąd uciekać. Nakita w ułamku sekundy znalazła

się obok mnie. Rzuciłam się w bok, żeby nie mogła mnie dosięgnąć. Skrzywiła się lekko i

pchnęła mnie tak, że upadłam, uderzając łokciem w czarny marmur. Całe ramię, aż do

kręgosłupa, przeszył bolesny prąd. Spróbowałam się podnieść, ale Nakita pocięła mi stopą

nogi i przewróciła mnie na wznak.

Znieruchomiałam, kiedy oboje stanęli nade mną. Czułam zapach ziemi, który przylgnął do

stóp Nakity. Czarny kamień na mojej szyi był wyziębiony chłodem nocy, niebo nad oceanem

rozjaśniało się powoli błękitnym, przezroczystym światłem.

- Jak szybko może się zmienić przeznaczenie aniołów - odezwał się Kairos. jego głos

wznosił się i opadał jak muzyka. Kiedyś wydawało mi się, że w jego głosie słychać szum

morza - uważałam go za wcielenie piękna, elegancji i wyrafinowania - ale został po tym tylko

zapach słonej wody, ostry, martwy i nieprzyjemny. Spojrzałam na miecz w jego dłoni i

rozpoznałam go natychmiast. Już raz mnie tym mieczem zabił.

- Nigdy więcej! - mruknęłam, cofając się gwałtownie. Znowu trafiłam plecami na jedną z

kolumn i wstałam, opierając się o nią lekko i zaciskając palce na wyżłobionych wzdłuż niej

rowkach. Uchyliłam się szybko, kiedy żniwiarka zamierzyła się na mnie swoim ostrzem.

Rozległ się ostry świst - odwróciłam głowę i zobaczyłam, że Kairos wzniósł swój miecz i z

przerażającą łatwością powstrzymał jej cios.

- Cierpliwości - powiedział. - Zabijesz ją, ale dopiero wtedy, kiedy sprowadzę tu

jej ciało. Wszystkie trzy elementy muszą znaleźć się w jednym miejscu i czasie,

w przeciwnym wypadku nic się nie zmieni. Potrzebuję po prostu kilku chwil, by je

odszukać.

Cofnęłam się jeszcze trochę, żeby jak najbardziej się od nich oddalić. Nakita jednak nie

spuszczała ze mnie wzroku.

- Mówiłeś, że jest gdzieś blisko.

- Bo jest. Dasz mi chwilę, żebym mógł się skoncentrować? Kiedy je odnajdę,

zaraz się tu pojawi, a ty będziesz mogła ją zabić.

Wydawał się zaniepokojony. Stałam przerażona, nie mając pojęcia, co powinnam zrobić.

Jasne, zwiałabym stąd chętnie, ale nie bardzo miałam dokąd. Byłam na jakiejś wyspie.

Znałam to uczucie, jakie wywołuje woda ze wszystkich stron napierająca na ląd.

- Kairosie, oddaj mi moje ciało i pozwól mi odejść, a ja dam ci ten twój głupi

amulet - powiedziałam, rozglądając się wokół, gorączkowo szukając jakiegoś rozwiązania.

Byłam przerażona i ze złością zauważyłam, że drży mi głos.

- Nie dbam o to, że jestem przyszłym strażnikiem czasu. Chcę tylko, żebyście

wszyscy zostawili mnie w spokoju.

Zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu, ale ja zauważyłam, że na dźwięk moich słów Nakita

zamrugała z niedowierzaniem. A więc ona o tym nie wiedziała. Kairos jej nie powiedział. Dla

niej ta sprawa była tylko pomyłką, niczym więcej.

- Kto ci o tym powiedział? - spytał Kairos, ocierając oczy. - Chyba nie Ron? A może

sama do tego doszłaś? Zdumiewające. Naprawdę zamierzam oddać ci twoje ciało,

bo dopóki nie będziesz całkowicie martwa, amulet, który zamierzasz mi zwrócić,

do niczego mi się nie przyda.

- Potrafię się od niego odłączyć - powiedziałam. -Wczoraj się tego nauczyłam.

Amulet będzie tylko twój. Ron może zrobić dla mnie nowy. Po prostu oddaj mi

moje ciało i pozwól mi odejść, dobrze?

Usłyszałam za plecami jakiś ruch i odwróciłam się szybko.

- Ron! - krzyknęłam na widok strażnika czasu światła.

Barnaba, pomyślałam natychmiast. Co się z nim dzieje? A potem zamrugałam - dlaczego w ogóle

ucieszyłam się na widok Rona?

Nakita rzuciła się do mnie i chwyciła mnie za ramię. Próbowałam się jej wyrwać, ale wtedy

ona przyłożyła mi do gardła ostrze swojego miecza. Niewielki klejnot, osadzony przy jego

rękojeści, lśnił matowym blaskiem kilka centymetrów od moich oczu. Do diabła z tym! Jak to

możliwe, że ona porusza się z taką szybkością? Zamarłam. Kairos twierdził, że moje ciało jest gdzieś niedaleko.

Jeśli je teraz przyniesie, Nakita będzie mogła zabić mnie na dobre.

- Za późno, Ron - rzekł Kairos i zaśmiał się cicho, widząc moje zaskoczenie. - Zabawne -

mruknął do żniwiarki. - Strażnik czasu, który się spóźnia.

Pośliznęłam się na gładkim kamieniu i gdyby Nakita mnie nie złapała, nadziałabym się na jej

ostrze. Coraz bardziej się bałam.

Ron pochylił głowę i spojrzał na mnie. Promienie wschodzącego słońca zalśniły w jego

oczach - były w nich determinacja i... poczucie winy? No, najwyższy czas.

- Puść ją - powiedział z naciskiem. - Kairos nie będzie mógł ci pomóc, nawet jeśli

odzyska swój amulet. Madison jest przyszłym strażnikiem czasu. Przeznaczenie

zdecydowało już, czyje zajmie miejsce.

Uścisk trochę zelżał, czułam, że Nakita jest zdezorientowana. Kairos postąpił krok naprzód.

- Nie kłamałem - zapewnił. - Nie dowiem się, czy mogę jej pomóc, dopóki nie

spróbuję.

- Ona jest przyszłym strażnikiem czasu? - spytała Nakita.

Drgnęłam, kiedy oderwała miecz od mojego gardła i skierowała go w stronę Kairosa, który

zatrzymał się z komiczną gwałtownością. Żniwiarka ciągle jednak trzymała mnie ramieniem

za szyję. Na pięknej twarzy Kairosa pojawił się strach, szybko jednak się opanował.

- Nakito - przekonywał błagalnie - może będę w stanie ci pomóc. Odłóż miecz.

- Mówiłeś, że potrafisz usunąć ze mnie strach - powiedziała Nakita, obejmując mnie

ciaśniej. - Mówiłeś, że jej przeznaczeniem jest śmierć, że słyszałeś o tym w

pieśniach serafinów. Czy ona jest przyszłym strażnikiem czasu? Kazałeś mi zabić

strażnika czasu, bo boisz się śmierci? Tak powiedział Chronos!

Głos Nakity dudnił mi w uszach; słuszny gniew skrzywdzonego anioła. Kairos zrobił trzy

kroki w tył i zacisnął zęby. Ta chwila zdawała się nie mieć końca, a ja cały czas

zastanawiałam się, czy uścisk Nakity oznacza moją rychłą śmierć... czy opiekę.

- A więc skłamałem - przyznał Kairos, wracając do stolika. Odwrócił się do nas bokiem i

dotknął małego dzbanka stojącego na tacy. Jego wydłużony cień kończył się tuż przy moich

stopach. Zadrżałam, kiedy słońce błysnęło w jego nowym, obdarzonym mniejszą mocą,

amulecie. - Rządziłem tobą i czasem przez ponad tysiąc lat, Nakito. Nie odejdę

teraz pokornie tylko dlatego, że serafini uznali, iż powinienem ustąpić, przyuczyć

nowego strażnika i oddać się śmierci. Zwłaszcza że miałaby mnie zastąpić

dziewczyna tak młoda, że trudno ją uznać za kobietę.

- Byłeś dokładnie w tym samym wieku, kiedy zamordowałeś swojego poprzednika -

odparł cierpko Ron. - Dziwne, jak to się wszystko układa.

Usta Kairosa zadrżały, ale nie spuszczał wzroku z Nakity.

- Ona nie może zostać strażnikiem czasu - powiedział ostro. - Ona jest martwa.

Sam ją zabiłem.

Ron podszedł bliżej, ale zatrzymał się, kiedy Nakita skierowała czubek swojego miecza w

jego stronę, po czym znowu wycelowała go w Kairosa.

- Ona skradła twój amulet - stwierdził Ron. - To, czy jest żywa, czy martwa, nie ma

większego znaczenia, skoro udało jej się to zrobić. Madison już dokonała tego, do

czego została przeznaczona. Odebrała mi władzę nad aniołem stróżem, nadając

mu imię, a teraz chroni ją Nakita. Już za późno, Kairosie. To koniec. Puść ją i

zaakceptuj swój los.

Żniwiarka ciemności ciągle trzymała mnie w swoim uścisku.

- Kairosie? - powiedziała pytająco, usiłując poskładać wszystkie te informacje w całość. A

potem nagle wzbiła się do góry i przyspieszenie zaparło mi dech w piersi. Pęd powietrza

rzucił mi włosy na twarz i na moment Kairos znikł z mojego pola widzenia. Miecz Nakity

tkwił jednak ciągle między nami.

- Nie jestem nowym strażnikiem czasu ciemności -odezwałam się, kiedy Nakita

pociągnęła mnie do tyłu. - Ale światła. Dlatego właśnie chcę wymienić amulet Kairosa

na swoje ciało. Ron, on ma moje ciało! Mogę znowu stać się tym, kim kiedyś byłam!

Powiedz mu, że potrafię odłączyć się od jego amuletu. - Spojrzałam na Kairosa, który

patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Naprawdę to potrafię! Już to robiłam! Ron, powiedz mu! Powiedz mu, że jestem

przyszłym strażnikiem czasu światła!

Ale Ron wbił wzrok w posadzkę i milczał. Przeraziło mnie to.

Z wystudiowaną swobodą Kairos wlał do kryształowej szklanki bursztynowy płyn, upił łyk i

postawił szklankę na stoliku.

- Nadal nie rozumiesz? - powiedział. - Twoim przeznaczeniem było zostać moją

uczennicą; w przeciwnym wypadku po cóż miałbym cię zabijać? Ron nie mógłby cię

teraz przyjąć, nawet gdyby chciał. Od roku już uczy przyszłego strażnika czasu

światła.

Co do...

Spojrzałam na Rona i z jego zakłopotanej miny wyczytałam, że Kairos mówił prawdę.

- Ty cholerny draniu - wyszeptałam. - Więc wiedziałeś? Uczysz kogoś innego? To

dlatego przekazałeś mnie Barnabie?

Ron skrzywił się i zrobił krok do przodu, ale Nakita natychmiast pociągnęła mnie dwa kroki

w tył. Przepełniona niesmakiem, strząsnęłam z siebie jej ramię. A potem stanęłam

wyprostowana. Zaczynał się nowy dzień, a ja byłam jego panią. Żniwiarka odwróciła się do

słońca, przyklękła, opierając miecz na kolanie i pochyliła głowę - wyglądała tak, jakby się

modliła. Opadające włosy zasłaniały jej twarz.

- Zrobiłem to dla ludzkości - powiedział Ron przekonująco. - Gdyby udało mi się

przeciągnąć cię na moją stronę, mogłabyś zapobiec wielu niesprawiedliwym

śmierciom. Pomyśl o tym! Strażnik czasu ciemności, który wierzy w wolną wolę?

Nie byłoby już nagłych, przedwczesnych zgonów. Kairosowi odebrana zostałaby

jego moc. Gdybyś zajęła jego miejsce, na ziemi zapanowałby pokój.

- Dlaczego miałaby przejść na twoją stronę?! -wykrzyknął Kairos. - Ukryłeś ją

przed serafinami za zasłoną przypuszczeń i śledztw i zaprzeczałeś jej istnieniu,

by ci, którzy mogli przeciwdziałać twoim czynom, nigdy się o tym nie dowiedzieli.

A potem to przez ciebie prawda jednak wyszła na jaw i zaczęliśmy się bić o tę

dziewczynę jak psy o ochłap mięsa. Szeptałeś jej do ucha różne kłamstwa, by

dokonywała takich wyborów, na jakich ci zależało. Przekazałeś jej naukę

żniwiarzowi, zlecając mu zadanie, któremu nie był w stanie sprostać, a sam

opiekowałeś się tym, którego przeznaczono na twojego następcę. Na wypadek

gdyby Madison jednak zajęła moje miejsce, chciałeś pozbawić ją wszelkiej wiedzy

i umiejętności, by nigdy nie była w stanie pokrzyżować twoich planów. - Kairos

odwrócił się i popatrzył na mnie z niesmakiem. - A ty mu na to pozwoliłaś.

Pokręciłam głową. Przecież nie wiedziałam. Skąd miałam to wszystko wiedzieć?

Drgnęłam, bo Nakita nagle znalazła się u mojego boku. Stanęła tak blisko, że pióra jej

skrzydeł muskały moje ramię. Jej miecz znikł, wydawała się zdezorientowana. Wiedziałam,

jak się czuła - bo ja czułam się tak samo: zdradzona, przerażona, oszołomiona.

- Ja przynajmniej nie próbowałem jej zabić - mruknął Ron.

- Nie, ty tylko utrzymywałeś ją w niewiedzy.

- To ja ją ocaliłem! - krzyknął Ron.

- Nie ocaliłeś mnie - powiedziałam niemal bezgłośnie. - Umarłam. Pamiętasz?

Lekki wietrzyk znad oceanu poruszył moimi włosami. Fioletowe końce musnęły mój

policzek. Naprawdę próbowałam to zrozumieć, ale to było bez sensu. Nie mogłam być

przyszłym strażnikiem czasu ciemności. Nie wierzyłam w przeznaczenie.

Ron ruszył do przodu, wyrywając mnie z zamyślenia.

- Stój! - wrzasnęłam, wyciągając przed siebie dłoń, w której ściskałam amulet. Ron stanął

jak wryty.

- Serafini przeznaczyli Madison na twoją następczynię? - spytała Nakita łamiącym

się głosem. - Kazałeś mi zabić tę, która miała stać się moim mistrzem? Tę, która

miała wypełnić wolę serafinów?

Kairos zmarszczył brwi.

- Nie zostanie twoim mistrzem, jeśli pozwolisz mi zniszczyć jej duszę. Kiedy ona

zniknie, ja będę żył wiecznie i zajmę wyższe miejsce. - Wyprostował się dumnie. -

Będę nieśmiertelny. Nieśmiertelny, Nakito! -wykrzyknął, gestykulując tak gwałtownie,

że omal nie strącił szklanki ze stolika. - To wystarczy, żeby zmienić bieg czasu na

naszą korzyść. Wyobraź to sobie tylko!

- Obiecałeś mi pomóc - wyszeptała Nakita, głosem cichszym od wiatru.

Kairos spojrzał na nią z irytacją, ale zaraz oprzytomniał, bo zdał sobie sprawę, jakim była dla

niego zagrożeniem.

- Oddaj mi swój amulet zażądał, wyciągając rękę.

Nie usłuchała go, więc zbliżył się do niej zdecydowanym krokiem, władczy i gniewny.

Stłumiłam okrzyk, kiedy Nakita błyskawicznie pchnęła mnie za siebie, i omal nie straciłam

równowagi. Rozległ się ostry, świszczący dźwięk, powietrze rozświetlone porannym słońcem

zadrżało i amulet Nakity znalazł się w dłoni Kairosa, który szybko wrócił do swojego stołu.

Obezwładnił ją, odebrał jej moc.

Cholera. I co teraz?

- Nadal jestem twoim panem, ty głupi aniele - wycedził, kiedy kamień Nakity z

głuchym stuknięciem dotknął blatu stolika. A potem uśmiechnął się i ten uśmiech zmroził

mnie aż do kości. - No, Madison. A teraz pomówmy o twoim ciele.

O Boże. On ma moje ciało. Może zniszczyć moje ciało.

Ron stał bez ruchu - nie żebym czegokolwiek od niego oczekiwała.

Nakita przyklękła przed Kairosem. Była bardzo blada, a w jej oczach błyszczały łzy.

- Mówiłeś, że mi pomożesz. Nie chcę się bać.

Mimo że sama byłam przerażona, ogarnęło mnie współczucie. Nakita została podwójnie

zdradzona. Była dziką, niewinną istotą, która poznała strach przed śmiercią.

- Obiecałeś mi, Kairosie - mówiła Nakita cicho. Łzy spłynęły jej na policzki; otarła je

dłonią, wyraźnie wstrząśnięta ich obecnością. - Czarne skrzydła wyszarpywały kawałki

mojej pamięci. A pamięć jest wszystkim, co mam. Wierzyłam ci. A ty kazałeś mi

zabić tę dziewczynę, bo boisz się śmierci?

- Stanę się nieśmiertelny! - krzyknął Kairos, nie panując nad gniewem. - Jak możesz

sądzić, że wiesz cokolwiek o strachu przed śmiercią? Istniejesz, odkąd powstał

świat, i będziesz istniała aż do jego końca.

Nakita wstała. Powietrze drgało lekko tam, gdzie zwykle znajdowały się jej skrzydła.

- Teraz wiem, co to znaczy bać się śmierci, ale nadal żyję z woli serafinów -

odparła drżącym głosem. -Żyję z ich woli, a ty z ich woli umrzesz.

Kairos uśmiechnął się drwiąco i musnął palcami leżący na stoliku amulet.

- Jak to, Nakito? Ty należysz do mnie.

Ale ona wyjęła nagle zza paska jakiś biały kamień opleciony czarnym drutem i

przymocowany do kawałka czarnego sznurka. Nie wyglądał tak jak amulet, który oddałam jej

w lesie i Kairos tylko pokręcił głową, jakby przedmiot ten nie miał żadnego znaczenia. Ale

potem Nakita potarła go kciukiem i przypominająca sól powłoka odpadła, ukazując prosty

czarny kamień, gładki i lśniący. To był kamień, który oddałam jej w lesie. Jakbym była jej

panią. Oblałam go łzami, które były symbolem mojego smutku i zadośćuczynienia za to, że

splamiłam jej czystość.

Żniwiarka zacisnęła palce na kamieniu.

- Oddaję się na twoje rozkazy - powiedziała do mnie, a potem spojrzała groźnie na

Kairosa.

- Nie! - krzyknęłam, wyciągając przed siebie ręce, kiedy na jej mieczu błysnął czarny klejnot.

Nakita skoczyła do przodu i wbiła ostrze w Kairosa.

Ron zrobił kilka kroków w jej stronę, krzycząc z przerażenia, ale było już za późno. Stało się.

Kairos spojrzał na swoją pierś, na której nie było żadnego śladu, a potem podniósł wzrok i

zamrugał. Spojrzał najpierw na fioletowy kamień, a potem w oczy Naldty.

- Popełniłaś błąd - wyszeptał i się zachwiał. Nakita podskoczyła i złapała go, zanim upadł,

a później ostrożnie, niemal z miłością, ułożyła go na marmurowej posadzce.

- Przeznaczenie, Kairosie - wyszeptała ze łzami w oczach, kiedy jego dłoń wysunęła się

bezwładnie z jej ręki. Zamknęła mu oczy, by nie patrzył w niebo. - Serafini przeznaczyli

ją na twoją następczynię. Twój czas się wypełnił. Nie ma żadnego błędu. Jest

tylko zmiana.

- O mój Boże! - krzyknęłam zdrętwiała z przerażenia. - Ty go zabiłaś! Jak mogłaś...? On

nie żyje!

Ron mruknął coś z żalem, więc szybko odwróciłam się do niego. Jeśli Kairos nie żyje, to

znaczy, że...

- On nie umarł - zaczęłam paplać. - Powiedz, że on żyje.

- Jego już nie ma - odparł Ron.

Odwróciłam się od niego i zobaczyłam, że Nakita klęczy, podając mi swój miecz.

- Nakita, nie! - krzyknęłam, spanikowana.

- Pani - powiedziała żniwiarka. - Zostałam skażona.

- Przestań. Przestań! - Gorączkowo zaczęłam ją podnosić. Była taka piękna. Była aniołem.

Nie powinna przede mną klęczeć. - N-nie rób tego - jąkałam się.- Nie jestem

strażnikiem czasu ciemności. - Zerknęłam na Rona, który stał bez ruchu, z dłońmi

złożonymi na podołku.

- Jesteś strażnikiem niewidzialnej sprawiedliwości - odparła z uśmiechem. -

Sprawiedliwości ustanowionej przez serafinów. Możesz śledzić czas i naginać go

do swojej woli.

- Nie! To nieprawda! - upierałam się, spoglądając na ciało Kairosa. Rany, Nakita właśnie go

zabiła!

Ron westchnął głośno.

- To prawda.

Odwróciłam się do niego i zesztywniałam. Tuż za nim, na tle wschodzącego słońca, pojawiła

się jakaś postać. Ron także się odwrócił, wydał zduszony okrzyk i wycofał się szybko. To

musiał był serafin. Na pewno.

- Krew została przelana w domostwie strażnika czasu - odezwał się serafin. Jego głos

był tak piękny, że niemal ranił uszy. Była w nim siła przypływów i łagodna pieszczota fal

gładzących piaszczystą plażę. Omal nie zaczęłam płakać. Nie mogłam tego wytrzymać. Nie

mogłam znieść tego piękna.

- To ofiara, byś wysłuchał mojego błagania. - Nakita stanęła przed serafinem z

pochyloną głową, ale jej miecz ciągle leżał u moich stóp.

Podniosłam go.

Serafin kiwnął głową, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam się ukłonić, czy

dygnąć, czy może uklęknąć.

O Boże. To był serafin, do cholery, a ja stałam tu w żółtych rajstopach i kolczykach w kształcie trupich

czaszek.

- Ona zajęła jego miejsce - mówiła Nakita. - Przekazuję ci ją i proszę o łaskę. Chcę

być taka jak dawniej. Zostałam skażona. - Podniosła ku niemu swoją piękną, zalaną

łzami twarz. - Czuję strach, serafinie.

- To nie skaza, Nakito - wyrzekł serafin łagodnie. -To dar. Raduj się swoim strachem.

Potem odwrócił się do mnie, a mnie natychmiast zaschło w ustach.

- Nie jestem strażnikiem czasu ciemności - zaczęłam, podając Nakicie miecz, który po

chwili wzięła. -Nie mogę nim być! Nic nie wiem!

- Dowiesz się. Z czasem - odparł serafin z nutą rozbawienia w głosie. - A zanim to

nastąpi, będę prostował twoją ścieżkę. Nie mogę zostać tu długo. Mojego głosu

już brakuje w niebiańskim chórze.

- Ale ja nie wierzę w przeznaczenie! - wykrzyknęłam i spojrzałam na Rona. Zaczynałam

mieć też pewne wątpliwości co do wolnej woli.

- Wiara w przeznaczenie nie jest konieczna - powiedział melodyjny głos. Serafin był

niewiele wyższy ode mnie, a jednak miałam wrażenie, że ogarniał cały świat. - Kairos nie

wierzył w przeznaczenie. Najwyraźniej. - Serafin przeniósł wzrok na Rona. - Ale ty

wierzysz. Choć twierdzisz, że jest inaczej.

Ron nie poruszył się nawet pod spojrzeniem serafina, a kiedy ten wreszcie odwrócił od niego

wzrok, odetchnął z ulgą.

- Ale ja nie chcę tej pracy! - powiedziałam z rozpaczą, czując, że to, czego chcę albo nie

chcę, nie ma najmniejszego znaczenia. - Nie mogłabym po prostu odzyskać swojego

ciała i wrócić do dawnego życia? Proszę!

Serafin zamrugał wyraźnie zaskoczony - jeśli w przypadku istot boskich można mówić o

takich uczuciach.

- Nie chcesz? - zapytał, a Ron zrobił krok naprzód, jakby miał zamiar zaprotestować.

- Nie! - odparłam. Znowu obudziła się we mnie nadzieja. - Chcę tylko być sobą. -

Szybkim ruchem zdjęłam z szyi amulet, a potem zebrałam całą swoją odwagę, podbiegłam do

serafina i wcisnęłam mu kamień w dłoń. Serce znowu waliło mi jak młotem, nie byłam w

stanie nad nim zapanować. Zakłopotana, cofnęłam się nieco. Nie wiedziałam, czy zbliżając

się tak bardzo do serafina, nie złamałam przypadkiem jakiejś zasady. Nie byłam w stanie

spojrzeć mu w twarz - wywoływało to zbyt wielki ból.

Serafin patrzył na amulet w taki sposób, jakby w jego świetlistej dłoni spoczął jakiś wielki

skarb. Kamień zdawał się płonąć niezgłębioną czernią, srebrny drut wokół niego lśnił teraz

czystym złotem.

- Ty już jesteś sobą.

- Proszę - powiedziałam błagalnie, znowu spoglądając na Kairosa, który leżał na

marmurowej podłodze martwy i zapomniany. - Czy możesz sprawić, bym stała się taka

jak kiedyś? Umieścić mnie z powrotem w moim ciele?

Uśmiech serafina - tak jasny, że musiałam zmrużyć oczy - podsycił we mnie nadzieję.

- Jeśli tego chcesz - rzekł, wyraźnie ubawiony. -Gdzie ono jest?

Opadłam z sił jak przekłuty balonik.

- Kairos je miał - odparłam bezradnie. Spojrzałam na Nakitę, a potem na Rona, który stał za

nami w milczeniu. Znikąd pomocy. Odwróciłam się do serafina. - Musi być gdzieś w tym

domu - dodałam, odwracając się w stronę budynku. Bez amuletu na szyi czułam się

obnażona.

- Zgniłoby przez cały ten czas - odezwał się Ron. Jego słowa mnie przeraziły.

Czy Kairos pozwolił mojemu ciału zgnić? Czy wszystkie moje starania pójdą na marne?

- On ma rację - przemówił znowu serafin. - Twojej doczesnej powłoki nie ma tu, na

ziemi.

Nogi się pode mną ugięły. Podeszłam z trudem do stolika, usiadłam przy nim ciężko i

oparłam łokcie na blacie, przewracając przy tym szklankę Kairosa. Podniosłam ją szybko, nie

bardzo wiedząc, dlaczego właściwie to robię. Nikt już nie będzie z niej pił. To szklanka

należąca do trupa.

- Mówił, że jest gdzieś blisko - wyszeptałam odrętwiała. Gdzie jest moje ciało, skoro nie ma go

na ziemi?

Nagle słońce zasłonił jakiś cień. Podniosłam głowę i zobaczyłam serafina, który usiadł

naprzeciw mnie, po drugiej stronie stołu. Było to jednocześnie szokujące i niesamowite.

- Twoje ciało jest z pewnością gdzieś między teraz i potem.

Miałam wrażenie, że moje serce zmienia się w garstkę popiołu. Zamrugałam, usiłując dojrzeć

twarz anioła. W jego słowach kryła się jednak nadzieja.

- Między teraz i potem? Co to znaczy?

Siedzę przy stole z aniołem, gdzieś na drugim końcu świata. Czy to się mieści w najszerzej

pojętej normie?

- To znaczy, że twoje ciało zostało zagubione, ale to co zagubione, można

odnaleźć - odparł serafin. -Kairos umieścił je w jedynym miejscu, w którym było

dobrze ukryte, a jednocześnie łatwo dostępne. Między teraz i potem.

Oblizałam wargi i mój wzrok powędrował w stronę martwego Kairosa.

- Możesz mnie tam zabrać?

Serafin uśmiechnął się znowu, więc musiałam opuścić wzrok.

- Nie ma żadnego „tam", do którego można by cię zabrać. To po prostu jest. Z

czasem nauczysz się dostrzegać to, co znajduje się między teraz i potem. -Serafin

odchrząknął i w tym krótkim momencie wydał mi się bardzo ludzki. A potem wyciągnął do

mnie dłoń z amuletem. - Możesz wziąć to z powrotem albo zginąć na wieki. Co zatem

wybierasz?

Tak jakbym rzeczywiście miała jakiś wybór!

Wiatr znad oceanu zmierzwił mi włosy. Spojrzałam na Nakitę, piękną i zagubioną. Ciągle

ocierała łzy z twarzy i spoglądała na swoje palce, jakby zastanawiała się, co to takiego.

- Mogę go przyjąć tak na razie? - spytałam. - Do czasu, aż odnajdę swoje ciało?

Serafin zaśmiał się, a jego wspaniały głos wstrząsnął niebem i ziemią. Stolik między nami

drgnął i pękł.

- I ty nie wierzysz w przeznaczenie! - zawołał wesoło, w jakiś sposób przypominając mi

Grace.

- Mówię poważnie - rzuciłam ostro, starając się ukryć wrażenie, jakie zrobił na mnie

pęknięty stół. -Mogę to robić do czasu, kiedy odzyskam swoje ciało, a potem oddać

amulet?

Chciałam żyć, na niczym innym mi nie zależało.

Nakita zbliżyła się do mnie. Teraz nie wydawała się już zagubiona, na jej twarzy zauważyłam

siłę i determinację. Serafin spojrzał na mnie w zamyśleniu.

- Jeśli to właśnie wybierasz - powiedział przebiegle.

- Wybór? - spytałam cierpko. - Myślałam, że wierzysz tylko w przeznaczenie.

- Zawsze jest też wybór - odparł serafin. Popatrzyłam na Kairosa, usiłując opanować

dreszcz zgrozy.

- Kairos mówił, że istnieje tylko przeznaczenie.

- A Chronos powie ci, że istnieje tylko wolna wola - odparował serafin drwiąco.

Wyraźnie do czegoś zmierzał. Rozmowa z nim była bardzo dziwna - jego uczucia były jak

uczucia dziecka, odczytywałam je bez trudu, a jednak emanował niepojętą mocą. Oblizałam

wargi i odwróciłam się tak, żeby nie widzieć Kairosa.

- Więc co jest słuszne? Wybór czy przeznaczenie?

- Jedno i drugie - odparł i z szelestem powłóczystej szaty ukląkł przede mną, wyciągając

do mnie dłoń z amuletem.

Przerażona, zerwałam się na równe nogi.

- Nie rób tego - wyszeptałam. Chciałam tylko, żeby nikt nie zwracał na mnie uwagi.

Czułam, że zaraz zwymiotuję. Zaraz zwymiotuję na tę piękną marmurową podłogę.

Serafin podniósł ku mnie twarz, a kiedy nasze oczy się spotkały, moją głowę przeszył

obezwładniający ból. Wydawało mi się, że zaraz oślepnę.

- Oddaję ci cześć. Jesteś zdolna do czegoś, czego ja nie potrafię - rzekł cicho. -

Przy wszystkim tym, czym jestem i byłem, ty jesteś człowiekiem. Istotą kochaną

dla swej inwencji, choć rodzi ona i dobre, i złe owoce. Ja mogę zabijać, ale ty

umiesz stwarzać. Możesz nawet stworzyć... koniec - powiedział tęsknie. - A to jest

coś, czego ja nigdy nie osiągnę. Przyjmij to więc. I twórz.

Opuściłam wzrok na swój amulet. Był piękny. Czarny kamień migotał mnóstwem

srebrzystych iskierek jak rozświetlone gwiazdami nocne niebo. Nie byłam w stanie spojrzeć

w twarz serafina, sprawiało mi to zbyt wielki ból, ale czułam, że uśmiechał się do mnie.

- Madison, to przeznaczenie, a nie wola, przysłało do ciebie Kairosa i kazało mu

cię zabić. To przeznaczenie dało ci odwagę, by odebrać mu amulet. Przeznaczenie

sprawiło, że Chronos ukrył cię przed nami. I przeznaczenie doprowadziło cię

tutaj. A jednak teraz musisz dokonać wyboru, czy przyjąć swoje miejsce, czy

wrócić do tego, co było. Nadal się wahałam.

- A ty, co byś wybrał? - spytałam. - Gdybyś mógł.

Serafin się roześmiał.

- Nic, ja jestem sobą. Wybór? Przeznaczenie? Dla mnie to jedno i to samo. Nie

widzę między nimi różnicy. Dlatego właśnie tylko człowiek potrafi naginać czas

według swojej woli. Kiedy wznosisz się wysoko, łatwo jest zajrzeć za zakręty

czasu, ale trudno oddzielić przeszłość od przyszłości.

To nie był prosty wybór. Przeznaczenie wynikało z wyboru. Nie chciałam umrzeć, więc

mogłam zrobić tylko jedno. Jak we śnie wyciągnęłam rękę po swój amulet, po swoje życie.

Palce serafina były chłodne, a kiedy zetknęły się z moimi, poczułam ogrom przestrzeni

rozciągającej się w moim umyśle. Kamień był ciepły. Ścisnęłam go w dłoni i jeszcze raz

przyjęłam jako swój.

Serafin podniósł się z wdziękiem.

- Dokonało się. Zajęła swoje miejsce.

Tak szybko i już było po wszystkim. Żadnych trąb, żadnych fanfar. Amulet leżał na mojej

dłoni, taki sam jak dotąd. Wstrząśnięta, podniosłam wzrok.

Więc to już się stało? Jestem strażnikiem czasu ciemności?

Ron westchnął. Nakita stanęła u mojego boku. Bała się, że ją odrzucę, widziałam to w jej

oczach.

- Co mam dla ciebie uczynić? - wyszeptała, błagając, bym wyznaczyła jej jakieś zadanie.

Spojrzałam na serafina zdezorientowana.

- Masz pewne pragnienie. Ona je spełni.

- Uratuj Josha - powiedziałam zdumiona, że okazało się to takie łatwe. Po tym wszystkim,

co przeszłam, wystarczyło poprosić? - Pomóż Barnabie.

Nakita uniosła brwi i otworzyła usta.

- Nigdy tego nie robiłam - wyznała, a Ron wydał dziwny odgłos, jakby się zakrztusił.

- Proszę - dodałam, zaciskając palce na dłoni, w której trzymała swój miecz.

Nakita kiwnęła głową, a z jej ramion znowu urosły potężne białe skrzydła. Otuliła się nimi i z

cichym szumem powietrza zniknęła.

- To dobry początek - odezwał się serafin, znowu przyciągając moją uwagę. - Widzisz

to, co ważne, Madison. Dla twojego przyjaciela Josha to jeszcze nie koniec. -

Uśmiechnął się i nachylił nade mną. Poczułam zapach czystej źródlanej wody, który koił

nerwy i wypełniał mnie spokojem. - Powinnaś wrócić, zanim ojciec zacznie cię szukać

- dodał i pocałował mnie w czoło. Wtedy zemdlałam.

Rozdział 13

Panował straszny hałas, a ponad wrzawę głosów od czasu do czasu wybijał się trzask

zamykanych szafek. Nauczyciele nawet nie próbowali zapanować nad zgiełkiem. Three

Rivers była na tyle mała, że nie musieli stać na korytarzach, tak jak nauczyciele w mojej

dawnej szkole, zbyt dużej, by można było pozostawić uczniów samych podczas przerw. Oto

kolejna zaleta mieszkania w małym miasteczku.

Włożyłam książki do swojej szafki i wyjęłam plan zajęć. Na górze było napisane „Ostatnia

klasa", a ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Ostatnia klasa. Bardzo przyjemne uczucie.

Co więcej, nie byłam tu już nowa. Nie. Wreszcie pozbyłam się tego statusu.

- Na czym polega „gospodarstwo domowe"? - spytała Nakita powoli, spoglądając na

trzymaną w dłoni żółtą kartkę.

Rano pomogłam jej wybrać strój, wyglądała więc naprawdę dobrze w markowych dżinsach i

sandałkach, ukazujących czarne paznokcie u jej stóp. Nie musiała ich pomalować -

najwyraźniej żniwiarze ciemności z natury mieli czarne paznokcie u stóp.

Stojący po mojej drugiej stronie Barnaba poprawił plecak na ramionach. W dżinsach i

podkoszulku wyglądał jak wszyscy inni.

- Spodoba ci się to, Nakito - powiedział z kpiącym uśmieszkiem. - Poznasz realia i

łatwiej wtopisz się w nowe środowisko. Tylko jeśli twój partner przypali ciastka,

postaraj się go nie zabić.

Stłumiłam śmiech, usiłując wyobrazić sobie, jak drobna, atrakcyjna, ale mająca o wielu

sprawach słabe pojęcie Nakita uczy się ustalać domowy budżet albo korzystać z kuchenki

mikrofalowej. Opuściłam wzrok na swój plan. Fizyka. Historia. Literatura z Joshem.

Fotografia. Tak, to będzie dobry rok.

Nakita odsunęła się od szafek i sunący korytarzem tłum omal jej nie przewrócił.

- Co gotowanie ma wspólnego z gospodarką? -spytała, odrzucając włosy do tyłu gestem

pełnym nieświadomego wdzięku, który większość modelek ćwiczy przez całe lata. Z tymi

włosami i oczami była naprawdę piękna. Już przyciągała spojrzenia. Wszyscy zastanawiali się

zapewne, co tu ze mną robiła. Według wymyślonej na użytek innych historii Nakita i Barnaba

byli uczniami z wymiany międzynarodowej, a dzięki niewielkiej pomocy nieba mieli też

papiery na poparcie tej bajki. Prawda była bardziej... interesująca.

W otaczającym nas zgiełku rozległ się nagle głos Amy. Zesztywniałam, otworzyłam szafkę i

schowałam się za drzwiczkami. Nie bałam się jej, ale sposób bycia królowej wszystkich

balów strasznie mnie irytował.

- Cześć! - wykrzyknęła Amy wesoło, a ja się skuliłam. Musiała mówić do Nakity. Jak

zwykle ciągnął za nią orszak składający się ze szkolnych konformistów. Udałam, że czegoś

szukam. - Jestem Amy! - ciągnęła z entuzjazmem. - A ty musisz być tą nową

dziewczyną. To twój brat? Przystojniak z niego!

Barnaba zrobił czarująco niewinną minę. Uśmiechnęłam się pod nosem. Rzeczywiście był

przystojny, ale nie miał o tym pojęcia.

- Ten mięczak? - spytała żniwiarka. Jej głos ociekał pogardą, która niemal spływała na

podłogę, pod markowe sandałki Amy. - Na to wygląda. Co nie znaczy, że muszę go

lubić.

- Wiem, co masz na myśli - westchnęła Amy. - Ja też mam brata. - Stojące za nią

dziewczyny zachichotały, kiedy minęła mnie i podeszła do Barnaby. - Jestem Amy -

powiedziała i z uśmiechem wyciągnęła do niego rękę.

- Barnaba - odparł, zbliżył się szybko do Nakity i objął ją ramieniem, by uniknąć uścisku

dłoni Amy. - A to jest Nakita. Moja ulubiona siostra. Jesteśmy z Norwegii.

Z Norwegii? Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Koleżanki Amy zaczęły coś szeptać między

sobą.

- Wydawało mi się, że mówisz z akcentem - powiedziała Amy, starając się ukryć, jakie

zrobiło to na niej wrażenie. - Może zjecie lunch przy moim stoliku? Oboje. Nie

musicie siedzieć z tą zgrają.

Poczułam, że dłużej tego nie wytrzymam, i zatrzasnęłam szafkę.

- Madison! Kochana! Nie zauważyłam cię wcześniej - zagruchała Amy. - Jaka urocza

bluzeczka - dodała. - Bardzo w twoim stylu. Moja młodsza siostra w zeszłym roku

oddała taką samą do Czerwonego Krzyża.

Nakita uczyła mnie od pewnego czasu, jak tworzyć miecz z energii strumienia czasu i teraz z

trudem powstrzymałam się od wykorzystania tej wiedzy.

- Witaj, Amy. Jak tam twój nos? Myślisz, że ta opuchlizna zejdzie ci do czasu,

kiedy zaczną robić klasowe zdjęcia?

No, to było prawie równie dobre, pomyślałam.

Amy zaczerwieniła się, ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tej samej chwili dziewczyny z jej

orszaku rozstąpiły się i za plecami Nakity stanął Len.

Żniwiarka jednym szybkim ruchem chwyciła go za kark i rzuciła na szafkę. Wokół nas

rozległy się piski i krzyki, a ja, wstrząśnięta, otworzyłam usta.

- Dotknij mnie jeszcze raz, a zginiesz, świnio - powiedziała Nakita dobitnie i

przycisnęła jego twarz do drzwiczek.

Len, czerwony, wybałuszył oczy. Barnaba roześmiał się, ale ja nie miałam zamiaru spędzić

pierwszego dnia szkoły w gabinecie dyrektora.

- Uch, Nakita? - mruknęłam.

Żniwiarka odetchnęła głęboko, rozejrzała się dookoła i puściła go w końcu. Len zatoczył się,

próbując złapać równowagę, ale nie zdołał zachować twarzy. Była od niego znacznie

mniejsza i wyglądała jak porcelanowa laleczka. W tej chwili wyglądała oczywiście jak bardzo

zakłopotana porcelanowa laleczka.

- Banda świrów! - wrzasnął Len, poprawiając koszulę. - Słyszycie? Kumplujecie się z

Madison, co? Jesteście tak samo popaprani jak ona!

Zrobiłam niewinną minę, usiłując powstrzymać śmiech. Barnaba jednak uśmiechał się

drwiąco - podobnie jak wszyscy chłopcy, którzy widzieli, co się stało.

Amy chwyciła Lena za ramię, jakby chciała go powstrzymać przed rzuceniem się na nas, a

potem pociągnęła za sobą. Zza rogu wyszła jakaś nauczycielka, ale zebrany wokół nas

podekscytowany tłumek zaczął się już rozchodzić. Chłopcy poszli pierwsi, żegnając się z

nami głośno, a za nimi ruszyło kilka dziewcząt. Powoli wypuściłam powietrze z płuc. Nie

wiedziałam nawet, że wzięłam oddech.

- Wiesz, Nakita - powiedziałam, znowu otwierając swoją szafkę. - Musimy popracować

trochę nad twoimi relacjami z ludźmi.

- On się o mnie otarł - odparła i zmarszczyła brwi. - Ma szczęście, że jeszcze żyje.

Uniosłam brwi. Serafini postanowili, że żniwiarka pokaże mi, jak posługiwać się moim

amuletem, a ja nauczę ją, jak żyć z darem lęku, który niedawno otrzymała. Teraz jednak

zaczynałam się zastanawiać, czy to naprawdę jest taki dobry pomysł.

- Świetnie, ale jeśli chcesz zostać w szkole, musisz być trochę delikatniejsza.

- Delikatniejsza - powtórzyła żniwiarka w zamyśleniu. -Więc powinnam raczej

wsadzić mu nóż pod żebra?

Barnaba podszedł bliżej.

- Nie nóż, tylko palec. Tak, to byłoby odpowiedniejsze.

Gdzieś w górze nad naszymi głowami rozległ się nagle srebrzysty głosik:

- Pewna dziewczyna bardzo była subtelna...

Szybko podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do świetlistej kuli.

- Grace! - zawołałam. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważy, jak gadam do sufitu. Kiedy po

raz pierwszy serafin próbował się ze mną skontaktować, straciłam przytomność z bólu. Teraz

wiadomości przynosił mi anioł posłaniec, po raz pierwszy jednak była to Grace.

Anielica opadła niżej i przysiadła na krawędzi drzwiczek mojej szafki.

- Witaj, Madison. Mam wiadomość dla Nakity. -Świetlista kula rozjarzyła się

mocniejszym światłem i dodała: - A co robi tu Barnaba? Ty jesteś strażnikiem czasu

ciemności, a on nie...

- Nie jestem już z Ronem - przerwał jej Barnaba, krzyżując ręce na piersi.

Kula rozjaśniła się tak bardzo, że zaczęłam przypuszczać, iż wszyscy wokół mogli ją

zobaczyć.

- Więc zupełnie upadłeś! - wykrzyknęła, a ja skrzywiłam się, bo siła jej głosu przyprawiła

mnie o ból głowy.

Nakita uśmiechnęła się drwiąco, a Barnaba przeczesał włosy palcami.

- Nie wiem, kim jestem, ale nie mogłem pozostać taki, jaki byłem. Nie ufam

Ronowi, ale nadal nie wierzę też w przeznaczenie.

Nakita odrzuciła włosy do tyłu i oparta rękę na biodrze.

- Ośmieliłbyś się sprzeciwić serafinom? - spytała groźnie.

Barnaba cofnął się nieco.

- Będę używał oczu, by patrzeć, i umysłu, by myśleć - powiedział, a Grace prychnęła

ze zniecierpliwieniem.

Stanęłam między nimi i oznajmiłam:

- W porządku. Doskonale! Ja też nie wierzę w przeznaczenie, ale szanuję Nakitę.

- I ten wielki miecz, który zrobiła właściwie z niczego w ubiegłym tygodniu, dodałam w

myślach. - W szkole nie grozi mi nic, co was tak niepokoi. Może zaczekacie na mnie

na zewnątrz?

Uspokoili się natychmiast.

- Ja muszę tu zostać - odparła Nakita, spuszczając wzrok. - Dla samej siebie. Muszę

to wszystko zrozumieć. Serafini nie wiedzą jeszcze, jak fakt, że jesteś martwa,

wpłynie na twoją zdolność do czytania w czasie. I nie czuję się już dobrze wśród

swoich. Oni uważają, że zostałam skażona - dokończyła, a ja skrzywiłam się, słysząc

wstyd w jej głosie.

Barnaba spojrzał tęsknie na roześmiane twarze otaczających nas ludzi.

- A ja muszę znaleźć sobie coś do roboty. Ja też czuję się... samotny. A ty jesteś

taka swojska.

Milutko. A więc jestem swojska. Jak para starych skarpetek.

- Oboje chronicie teraz Madison? - spytała Grace. - No cóż, ktoś powinien to robić.

Mnie by na to nie pozwoliła.

Źle się poczułam z tym, co powiedziała, ale ona zaraz przysiadła na moim ramieniu i

szepnęła:

- Dziękuję ci, Madison, za to, że nadałaś mi imię. Myślałam, że mi je odbiorą, ale w

końcu zgodzili się, żebym została twoim posłańcem na stałe, i pozwolili mi je

zatrzymać.

- Grace, to cudownie! - zawołałam. Naprawdę się ucieszyłam. Miło było znowu widzieć

Grace, ale kiedy ostatnim razem przyniosła wiadomość dla Nakity, żniwiarka odeszła i

wróciła po pewnym czasie z tryumfalnym uśmiechem i świeżą szczerbą na swoim mieczu.

Maleńka anielica uniosła się wysoko, a ja poczułam za plecami znajomą obecność. Nakita

zacisnęła usta i odwróciła wzrok, ale Barnaba się uśmiechnął, więc nie byłam zaskoczona na

widok Josha, który przecisnął się przez tłum i podszedł do nas.

- Cześć, Madison - powiedział i przybił piątkę z Barnabą.

- Cześć, Josh. - Byłam nerwowa i zakłopotana, tym bardziej że Grace zaczęła nucić wesoło

pod nosem.

Josh wyglądał świetnie. Już całkiem doszedł do siebie po spotkaniu ze śmiercią. Nie lubił

jednak Nakity i było to uczucie w pełni odwzajemnione. Na jego widok żniwiarka

spochmurniała i wbiła wzrok w ziemię.

- Ja jestem odpowiedzialna za Madison - mruknęła, wracając do wcześniejszej

rozmowy. - Tobie dwa razy się to nie udało. Myślę, że jesteś szpiegiem! - oskarżyła

Barnabę, nie zwracając uwagi na Josha.

Żniwiarz oblał się rumieńcem, urażony.

- Nie jestem szpiegiem! - powiedział głośno. - Popatrz na mój amulet. Nadal wydaje

ci się czerwony?

Rzeczywiście. Ku żalowi Barnaby jego amulet zmienił barwę i teraz lśnił jasnym, neutralnym

złotem niedoświadczonego żniwiarza. Barnaba nie był już związany z Ronem. Był związany

ze mną i stawał się coraz... ciemniejszy.

- Skoro nie jesteś szpiegiem - odezwała się Nakita, celując w niego palcem - to

dlaczego tu jesteś, Barney?

- Ponieważ ci nie ufam. I nie nazywaj mnie tak.

Nakita syknęła coś w odpowiedzi, a kiedy wmieszała się w to jeszcze Grace, odwróciłam się

do Josha.

- Oni są jak małe dzieci - westchnęłam, a potem uśmiechnęłam się do niego. - O której

masz lunch?

- O drugiej - odparł Josh, spoglądając na swój plan.

- Ja też! - zawołałam uradowana. - Spotkajmy się przy fontannie. Chyba że...

Josh uśmiechnął się tak, że aż zaparło mi dech w piersi.

- Będę tam.

Za nami Nakita krzyczała:

- Wyrwę ci język i nakarmię nim moje piekielne psy!

Josh się skrzywił. Korytarz powoli pustoszał.

- Nie możesz się ich jakoś pozbyć? Uśmiechnęłam się promiennie i pokręciłam głową.

- Nie. Już próbowałam.

Josh przełożył książkę do drugiej ręki.

- Wydaje mi się, że słyszę Grace. Czy ona gdzieś tu jest? W pewnym sensie

trochę mi jej brakuje.

Oparłam się o szafkę i wskazałam głową Nakitę, która ciągle kłóciła się z Barnabą. Ludzie

patrzyli na nich zdumieni. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie założyłam właśnie nowej

szkolnej kliki, bardzo dziwnej i hałaśliwej.

- Przyniosła wiadomość dla wielmożnej Nakity.

Josh roześmiał się głośno. Podobał mi się jego śmiech. Pomyślałam, że byłoby fajnie, gdyby

odwiózł mnie po szkole do domu. Nie musiałabym czekać na autobus, a Amy już całkiem

zzieleniałaby z zazdrości.

Spojrzał w stronę żniwiarzy, którzy wreszcie przestali skakać sobie do oczu i słuchali Grace.

- Robisz coś po szkole?

Już nie, pomyślałam, ale potem wzruszyłam ramionami.

- Nie wiem. Nakita ma chyba jakieś plany.

- Zamknij ten rozśpiewany dziób - powiedziała Nakita do Barnaby i odrzuciła włosy do

tyłu, usiłując się opanować. Potem odwróciła się do mnie. - Mam sprawę do załatwienia.

Barnaba będzie cię chronił przez kilka... godzin.

Było dokładnie tak, jak myślałam. Wybierała się na akcję.

- Nakito, nie podoba mi się to - mruknęłam, a Barnaba kiwnął głową. - Likwidowanie

ludzi, którzy dokonują niewłaściwych wyborów, jest złe. Łatwe, ale złe.

Nakita uniosła brwi.

- Gdyby to było złe, nie zostaliby wybrani. Zaczniesz myśleć inaczej, kiedy

zobaczysz, do jakich okropieństw zdolni są ludzie. Nauczysz się używać amuletu i

zrozumiesz. A do tego czasu to, co ci się podoba albo nie podoba, nie ma żadnego

znaczenia.

Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, ale Nakita rzeczywiście była znacznie starsza niż

wszyscy inni tutaj, no, może z wyjątkiem Barnaby.

- A co z lekcją gospodarstwa domowego? - spytałam, wiedząc, jak bardzo,

niezrozumiana przez swój własny gatunek, chciała poznać życie ludzi.

Nakita zacisnęła zęby i wręczyła swój plan Joshowi.

- On może zrobić to za mnie.

Josh uniósł brwi.

- Hm, Nakito... W szkole nie robi się takich rzeczy.

Barnaba wyjął plan z ręki Josha i podał go Nakicie.

- Jeśli ty pójdziesz, ja też pójdę. Nie mam zamiaru pozwolić ci zabrać kolejnej

duszy, więc możesz równie dobrze zostać tutaj.

- Spróbuj mnie powstrzymać! - odpaliła Nakita i wszystko zaczęło się od początku.

Grace wepchnęła się między nas.

- Tyle miłości w jednym małym budynku! Aż w głowie mi się od tego kręci.

Zabieram się stąd. No, Nakita, bierzesz tę akcję czy nie?

- Tak - odparła żniwiarka i Grace znikła nagle, zostawiając po sobie złoty pył i zapach róż w

powietrzu.

Nakita przyciągnęła mnie do siebie tak blisko, że nasze głowy niemal się stykały.

- Powinnaś pójść ze mną - powiedziała, zerkając ukradkiem na boki. - Może nauczyłabyś

się widzieć przyszłość i okropności, które wynikają z ludzkich wyborów. Wiem, że

wtedy zgodziłabyś się ze mną.

- Ale to pierwszy dzień szkoły! - zawołałam. Josh zaczął rozmawiać z Barnabą, zapewne

usiłując ustalić, co się właściwie dzieje. - Nie mogę iść na wagary już pierwszego dnia.

Nakita zmrużyła błękitne oczy, a jej policzki zabarwił lekki rumieniec.

- Tego chcą serafini, Madison.

- Cóż, serafini z pewnością nie chcieliby za karę siedzieć w domu - zaprotestowałam.

Nigdy nie przypuszczałam, że można umieścić wszystkie te słowa w jednym sensownym

zdaniu. - Poza tym nie zgadzam się z przeznaczeniem - dodałam.

Za chwilę miała rozpocząć się pierwsza lekcja. Na korytarzu nie było już prawie nikogo.

- To zły plan, Nakito - odezwał się Barnaba, tak głośno, że wystraszyłam się, że ktoś nas

jednak usłyszy. - Ten człowiek nic nie zrobił.

- Ale zrobi - odparła bez wahania. - To, że ty nie umiesz wznieść się dość wysoko, by

zajrzeć za zakręty czasu, nie oznacza, że nie potrafią tego serafini.

Po prostu super. Pierwszy dzień szkoły, a Nakita chce mnie zabrać na mały napad z bronią w

ręku. Rozległ się dzwonek i aż podskoczyłam. Z westchnieniem zebrałam książki i ruszyłam

przed siebie korytarzem. Josh przyspieszył i po chwili zrównał się ze mną. Barnaba i Nakita

zostali w tyle.

- To co - spytał Josh, szeroko otwierając oczy - idziemy na lekcje czy na safari?

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

- Ty też chcesz z nią iść?

Nakita nachyliła się do mnie, odpychając Josha na bok.

- Ta akcja ci się spodoba, Madison. Grace mówi, że to szatańskie nasienie ma

zamiar stworzyć wirus komputerowy, który sparaliżuje system operacyjny w

pewnym szpitalu. Setki twoich bezcennych istnień ludzkich, Barnabo, zginą

przedwcześnie z powodu wyboru dokonanego przez jednego człowieka, przez jego

pychę i żądzę sławy. Jeśli nie przesuniemy jego duszy na wyższy poziom, zanim ją

zbruka, w końcu stanie się cyberterrorystą.

Ooo... Pierwszy cios.

Barnaba szedł obok mnie z ponurą miną.

- Ale on jeszcze tego nie zrobił. To wszystko jest jeszcze przed nim... może

dokona właściwego wyboru.

W holu było pusto. Po prawej widziałam korytarz prowadzący do pracowni fizycznej, po

lewej jasny prostokąt oszklonych drzwi wejściowych.

- Nakita - powiedziałam i zwolniłam kroku. - Czy źle zrobiłam, ratując przed śmiercią

Susan, tę dziewczynę z łodzi?

- Tak - odparła natychmiast.

- Nie - powiedział zaraz potem Barnaba.

Nakita przycisnęła do piersi swój notatnik. Kolorowe kury i koszyk z jajkami na jego okładce

dziwnie kontrastowały z jej groźną, niemal krwiożerczą miną.

- W przyszłości miała pisać artykuły, w których nie byłoby miejsca na współczucie.

Miała niszczyć wiarę, jaką ludzie pokładają w sobie nawzajem. Ocalenie jej życia

było aktem destrukcji.

Cios drugi.

- Czy to nadal jest jej przeznaczeniem? - spytałam. Nakita użyła w końcu czasu

przeszłego.

Na pięknej twarzy Nakity zauważyłam zakłopotanie.

- Nie - przyznała. Zatrzymałyśmy się obie. - Serafini śpiewają, że jej przyszłość jest

niejasna, ale nie wiedzą, dlaczego tak jest.

Uśmiechnęłam się pod nosem.

- Ja wiem. - Zadowolona, ruszyłam do drzwi. Teraz wiedziałam już, co zrobię. Jak

poprowadzę sprawy, w które nie wierzyłam, do czasu kiedy znajdę swoje ciało i wszystko

wróci do normy. - Tak jak ty zmieniłaś się, bo poznałaś strach, tak Susan zmieniła

się, kiedy zobaczyła śmierć i zrozumiała, jak cenne jest życie. Trudno dokonać

wyboru, kiedy widzisz tylko jedną stronę medalu.

Barnaba zmarszczył brwi.

- Mówisz o mnie - stwierdził ponuro.

- Nie. - Spojrzałam w stronę sekretariatu. Miałam nadzieję, że nikt nas nie obserwuje. -

Chyba nie. No, może? - wzruszyłam ramionami. - Pójdę z tobą, Nakita, ale zanim

wyciągniesz swój miecz i zrobi się strasznie, porozmawiam z tym człowiekiem.

Ciemne brwi żniwiarki podskoczyły aż do nasady włosów.

- Dlaczego? - spytała równie zaskoczona jak Barnaba.

- Żeby sprawdzić, czy mogę zmienić jego przeznaczenie - odparłam.

Rany...

W porządku, więc byłam martwa, moje ciało tkwiło gdzieś między teraz i potem, a dwóch

kłótliwych żniwiarzy chroniło mnie przed strażnikiem czasu, któremu kiedyś ufałam. Nie

było tak źle. lata nie miał pojęcia, że jestem martwa, Josh żył, a do czasu, kiedy znajdę swoje

ciało i zeskoczę z tej karuzeli, nie tylko mogłam bezkarnie opuszczać szkolne zajęcia, ale

wręcz było to moim moralnym obowiązkiem.

Podeszliśmy do drzwi. Otworzyłam je jednym szarpnięciem i korytarz zalało słońce. Josh

przytrzymał drzwi, żeby się nie zamknęły.

- Idziesz na wagary? - spytał, a ja uśmiechnęłam się szeroko.

- Tak. Nakita i Barnaba będą mnie kryli. To znaczy nas. Jak na taką grzeczną

dziewczynkę źle się czasem zachowuję.

Roześmiał się i puścił mnie przodem.

- Nie ma nic złego w łamaniu zasad, jeśli robisz to w imię czegoś, co jest od nich

ważniejsze.

Zawahałam się na progu, mrużąc oczy w ostrym słońcu.

- Naprawdę tak myślisz?

Josh kiwnął głową, a od jego uśmiechu zakręciło mi się w głowie.

- Tak. Tak właśnie myślę.

- Ja też - odparłam i razem wyszliśmy na słońce, by ocalić duszę jakiegoś niewinnego

człowieka.

PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować mojej redaktorce Tarze Weikum, która pomogła mi bardziej, niż

przypuszcza, i mojemu agentowi Richardowi Curtisowi, który nie przestaje mnie zaskakiwać

tym, co potrafi dostrzec, zanim mi się uda.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Harrison Kim Madison Avery 01 Umarli czasu nie liczą
Kim Harrison Madison Avery Tom 2 Strazniczka Aniołów Mroku
Kim Harrison Madison Avery Żniwiarz Ciemności
Harrison Kim Madison Avery 02 Strażniczka aniołów mroku
Harrison Kim Madison Avery 03 Nadejście aniołów mroku
Harrison Kim Madison Avery 03 Nadejście Aniołów Mroku
Harrison Kim Madison Avery i Żniwiarz Ciemności
Harrison Kim Madison Avery i Żniwiarz Ciemności
Harrison Kim Madison Avery i Żniwiarz Ciemności
Harrison Kim Madison Avery 02 Strażniczka aniołów mroku
Od jakiegoś czasu nie udzielam rozgrzeszenia małżonkom, którzy…
Harrison Harry Filmowy wehikuł czasu
Harrison Harry Filmowy Wehikul Czasu
Kim Harrison Zapadlisko 04 roz 9
Kim Harrison The Hollows 04 A Fistfull Of Charms

więcej podobnych podstron