Baczyński - Rzeczy ważne
Na trzecim piętrze okna były otwarte. Przy balkonie siedziała Ludwika wtulona w głęboki, miękki fotel klubowy. Objęła kolana dłońmi. Oczy miała zamknięte. Od Pola Mokotowskiego niósł się zapach śnieżnego, mroźnego powietrza. Przez pólprzymknięte powieki widziała trzepoczące na lekkim wietrze badyle uwiędlych, zeschłych roślin na balkonie. Wiatr wiał lekki teraz, ale ciągły i długi, jakby strumień wody, i zwiększał się coraz bardziej. Niebo nawisie ciężkie i chmurne. Było coraz chłodniej. Wiatr zwiewał do pokoju płaty białego puchu zza progu.
Trochę śniegu upadło Ludwice na nogę. Wstrząsnęła się gwałtownie.
- Cóż mnie to obchodzi? - powiedziała jak co dzień, jak ciągle.
To "cóż mnie to obchodzi" stało się dla niej jakby ukochanym przysłowiem, jakby jedyną sentencją jej obecnego życia. Powtarzała je czasem głośno, a ciągle, już po cichu, sobie. Pomyślała jeszcze: "Może to nawet lepiej. Prędzej się skończy. Już tak dość tego życia. Ach, zupełnie już dosyć". Wyobraziła sobie, jak mroźne powietrze przenika wraz z oddechem do wnętrza jej piersi i jak zasiewa tam małe, ogniste ziarenka. Ziarenka rosną, huczą już płomieniem.
Kamieniała tak w bezruchu, poddając się zupełnie bezwładowi, który z dnia na dzień opanowywał ją coraz bardziej. To wyobrażone zbliżanie się śmierci dawało jej uspokojenie, cichą, złą radość. Och, aby już najprędzej.
Pod przymkniętymi powiekami widziała najwyraźniej, jak male płomyki wypalają w jej wnętrzu dziury, które jak na palonym papierze brązowieją po bokach i rozszerzają się coraz bardziej. Właściwie widziała nawet nie tyle płuca, co biały papier, biały, palony papier.
Nagle poczuła w boku silne ukłucie. Myśl jej sprężyła się nagle i była tak gwałtowna, że wcisnęła się w usta. Ludwika wyszeptała przerażona:
- Boże, cóż ja robię. Przecież on jeszcze żyje. Stefan wróci, a ja tymczasem... - Podniosła się przemarzła, blada i powoli, z półprzymkniętymi jeszcze oczami, zamykała okna.
Teraz usiadła nad otwartą książką przy stole i znużona, natychmiast oparła o nią twarz. Po raz tysiączny rozpamiętywała ich życie, krótkie życie wspólne, jakby mogła wynaleźć w nim przyczynę nieszczęścia, jakby niepewna jeszcze była niektórych punktów, jakby te poszukiwania w przeszłości nie były już tyle razy poczynione bez żadnego rezultatu.
Pobrali się półtora roku temu, zaraz po zdobyciu Warszawy. Pamięta dobrze ten kościół z powytlukiwanymi witrażami i zarysowaną za ołtarzem ścianą. Jakiś wstrząs czy odłamek pocisku oderwał dłoń od wzniesionego do błogosławieństwa ramienia Chrystusa na głównym ołtarzu. Dziwne to było i wstrząsające.
- Ludwiko, Ludwiko - mówił Stefan. - Nie wiem, jak powiedzieć to... jak powiedzieć, jak nazwać to szczęście. Jestem po raz pierwszy w życiu naprawdę szczęśliwy.
Każde wielkie szczęście zdaje się pierwszym. Chyba dlatego, że jeśli jest tak mocne i gwałtowne, nie pamięta się o nim długo.
Potem były codzienne prace, codzienne myśli i codzienny chleb. A gorzki jest taki chleb codzienny, jeśli nie spożywa się w nim życia, ducha natchnienia i nadziei. Chleb powszedni musi być wiarą powszednią, ufnością w światło i w bliskich. W Boga i w to, co boskie w naszym życiu pielgrzymów na ziemi prochów zbroczonej krwią i zatrutej niepokojem zbrodni. Taki chleb może dać silę patrzenia w to, co piękne: w ptaka, drzewo, obłoki i miłość człowieczą.
Ale trudno było Ludwice. Tak trudno nie myśleć o troskach codziennych, o domu, o tym nawale nieszczęść, który jak burza gromadził się na drodze i wybuchał. Ciężko, bardzo ciężko nie myśleć.
A Stefan był czasem nieznośny, nieuważny, wymijający w tych sprawach. Taki lekkomyślny. Mówił:
- Nie martw się. Cóż cię to obchodzi? Są ważniejsze sprawy.
Nie mogła znieść tej głupoty i lekkoduchostwa. Milkła, kiedy widziała jego bezradne spojrzenie, ale męczyła się i słabła w niej wiara.
Nie, nie była szczęśliwa. Była znużona. Szczęście nie było pełne, było zatrute tysiącem przykrości i zmartwień.
A potem w sierpniu... W tym strasznym sierpniu Stefana zabrali. Po prostu przyszli w nocy trzej żołnierze. Jeden odepchnął osłupiałą Ludwikę, aż się zatoczyła pod ścianę. Dwaj pozostali wbiegli do pokoju Stefana. Stefan nie słyszał dzwonka: siedział przy fortepianie i męczył jakieś kompozycje. Właśnie przed chwilą powiedział do Ludwiki:
- Posłuchaj no tego. Zdaje się, że to już gotowe. To jest bardzo podobne do tego, czego, wiesz, wczoraj nie mogłem zupełnie napisać.
- Aha - odpowiedziała sennie z drugiego pokoju. Bardzo ładne.
Stefan nie słyszał dzwonka i nagle zerwał się od fortepianu, gdy usłyszał łoskot podkutych butów.
- No, no! - wrzeszczał purpurowy ze wściekłości podoficer - prenzej, prenzej!
A gdy Stefan stal nieporuszony, uderzając mechanicznie, jednostajnie w jeden klawisz, żołnierz huknął go w piersi kolbą pistoletu.
- Polnische Schweine! - ryknął nad skulonym z bólu Stefanem. - Marsch, marsch! schnell!
Stefan na chwilę poderwał się i wyprostował. Był wysoki, wyższy od rozwścieczonego żandarma, szerszy nieomal dwukrotnie w ramionach. Twarz miał skrzywioną z bólu.
- Ty, ty draniu - wyszeptał i w tej chwili spojrzał na Ludwikę.
Ręka wzniesiona do uderzenia opadła mu bezwładnie wzdłuż ciała. I wtedy Ludwika zobaczyła po raz pierwszy w oczach Stefana coś, czego nie widziała nigdy przedtem. Oczy mu się zapadły, jakby wklęsły w oczodoły, zrobiły się ciemnogranatowe i jednocześnie stały się beznadziejnie puste. Teraz Ludwika wie: to był strach, zwykły strach.
Potem wszystko stało się tak prędko, że Ludwika usłyszała jeszcze od drzwi głos Stefana: "Kochanie!", i gdy ocknęła się, wzrok jej padł na niedopałek papierosa, który Stefan zostawił na stole. W serwecie wypaliła się wielka, okrągła dziura. Czuć było spaleniznę. Ludwika odruchowo chciała podnieść papieros, ale ręce jej opadły.
- Cóż mnie to obchodzi ? - wyszeptała słowami Stefana. - Przecież to nieważne.
I rzeczywiście. Od tej chwili było jej wszystko jedno. Pracowała ciężko, chodziła do szkoły, uczyła, prowadziła rozmowy z rodzicami, mechanicznie interesowała się poziomem swojej klasy, ale nic ani na chwilę nie zatrzymywaio się w niej. Myślała tylko o jednym. Właściwie męczyła się, wspominała i męczyła się. Rozgrzebywala fragment po fragmencie swoje wspomnienia i albo nie znajdowała w nich nic, albo czuła się winną, tysiąckrotnie winną. Widziała teraz jasno wszystkie swoje winy wobec Stefana, wszystkie drobiazgi, o które tak irytowała się na niego, i stwierdzała po raz setny, że niewarte były nawet słowa. Widziała wszystkie swoje drobne przewiny wobec niego, które teraz zdawały się jej potwornymi zbrodniami. Cale wieczory spędzała bez ruchu, siedząc w fotelu przy balkonie, i kamieniała z rozpaczy.
Działo się z nią to, co dzieje się z wieloma, którzy stracili bliskiego, ukochanego człowieka. Nie sądziła go według tamtych dawnych okoliczności ze wspólnego życia, nie pamiętała, że i on nie był bez grzechu, że niejednokrotnie słusznie była dla niego surowa. Widziała tylko jasno, przeraźliwie wyraźnie swoją winę. Płakała. Płacz męczył, łagodził i rano budziła się przeważnie skulona na fotelu, zziębnięta i zupełnie wyczerpana. W mieszkaniu było lodowate zimno. Rano szron osiadał na przedmiotach i herbata zamarzała w szklance.
Ale ona, z odmrożonymi dłońmi, kaszląca ciężko i boleśnie, była zupełnie obojętna.
- Cóż mnie to obchodzi? To nie jest ważne.
Słabła coraz bardziej, traciła siły. Ten rak wyżerający z jej oczu wszystkie biegnące zdarzenia i z jej rąk każdą czynność niekonieczną uczynił ją ślepą, głucha i zabijał powoli, zabijał beznadziejnością.
Pragnęła nade wszystko śmierci. Ale i to było niemożliwe. Myśl, że może, może jednak Stefan wróci, i wtedy wróci do czego? do pustego, wymiecionego śmiercią domu - czyniła samobójstwo niemożliwym.
Wiatr dzwonił w szyby. Zaczął wiać cienkim, suchym śniegiem, który przedostawał się przez nieszczelne, za niedbane okna. Ściemniło się zupełnie i wszystko za oknem pokryło się jakby mgłą - tumanem suchego śnieżku - ulica stała się niewidzialna.
Wszystko tak trwało już blisko pół roku. Dawno minęło już Boże Narodzenie, rozpaczliwe i smutne.
Z obozu koncentracyjnego przyszła kartka: "Serdeczne życzenia zasyłam Ci, najdroższa. Czuję się dobrze. Jestem zdrów i jak najlepszej myśli. Całuję Cię, Twój Stefan" .
To było wszystko. Więcej miejsca i inne słowa nie były przewidziane przez komendę obozu. Od tej pory nie było już nic więcej. Żadnej wiadomości. Litery na tej kartce, zamazanej teraz Izami i pocałunkami, były chwiejne, pochylone i przypominały ludzi brnących w zadymce śnieżnej. Chorych, zbitych ludzi. Tak pomyślała Ludwika.
Śnieg narastał warstwą na parapecie okiennym, to znów silny podmuch wiatru rozdmuchiwał usypany biały kopiec i rzucał nową nawałnicę drobnych ziarenek w szyby, dzwonił, huczał.
"Zupełnie jak biały mak - pomyślała Ludwika. - Jak biały mak..."
Przypomniała jej się samotna, mroźna noc wigilijna i rozpłakała się nagle dziecinnie jakoś i boleśnie. Potem usnęła.
...Schodziła krętymi, ciemnymi schodami. Na stopniach leżała cienka warstwa śniegu. Raz była cieniutka jak płótno, to znowu grubiała nagle i zmieniała się w puch wysoki i miękki. Schodziła tak z wielu pięter, a wszędzie drzwi były zamknięte i na nich narysowane niezdarnie kredą postaci ludzkie, które wykrzywiały się do niej jak niegrzeczne dzieciaki dozorcy Wawrzyńca. Ludwika była boso, ale śnieg na schodach był ciepły i miękki w dotyku i z przyjemnością pogrążała w nim stopy.
Na ostatnim piętrze drzwi były otwarte i padała z nich smuga światła. Ludwika spojrzała do środka. Siedziały tam jej umarłe już dawno matka i siostra Bronka. Na stole stała ogromna choinka i widać było pod nią lalki i gospodarstwo porcelanowe. Matka przy fortepianie grała kolędę. Właściwie nie grała, bo nic słychać nie było. Po prostu Ludwika wiedziała, że matka gra.
- To dla ciebie mama przygotowała - powiedziała cicho Bronka i pokazała jej zabawki pod choinką.
Wtedy matka odwróciła się od fortepianu na wykręcanym stołeczku.
- Widzisz, ja wcale nie umarłam - powiedziała. A potem dziwnym męskim głosem dodała: - On tu jest też, już od dawna, ale w drugim pokoju.
A potem drzwi się zamknęły i Ludwika schodziła ostrożnie z zaśnieżonych schodów.
Na dole stal stary Wawrzyniec. Powiedział do niej:
- Cii... Cicho. Niech panienka cicho schodzi, bo pan się zbudzi. Pan Stefan przyjechał.
Ludwika zaczęła krzyczeć:
- Gdzie, gdzie on jest, na litość Boga, niech Wawrzyniec powie. No gdzie, gdzie on jest?
Wawrzyniec uśmiechał się martwo i milczał. Wtedy zaczęła trząść nim i prosić:
- No niech Wawrzyniec powie, prędko, prędko.
Zobaczyła nagle, że to nie był dozorca. Trzymała w dłoniach stare swoje futro, które sprzedała zaraz po wojnie.
Zaczął wyć wiatr i sypał gęsty, ostry śnieg. Ludwika stała boso w bramie i płakała. Wtedy zobaczyła, że ulicą idzie skulona postać. Człowiek ten zbliżał się szybko, wszedł do bramy i wyminął ją.
- Stefek! - zawołała.
Ale on nie słyszał. Ze schodów dudniły jego powolne, ciężkie kroki.
Był już na górze. Ludwika widziała, jak dzwoni uporczywie.
"Boże, Boże, a mnie tym nic ma, mnie tam nigdy już nie będzie - pomyślała drżąc. - Nigdy!..."
...Dzwonek dzwonił. Ludwika zbudziła się nagle i chciała opędzić się od tego przykrego uczucia, że ktoś dzwoni. Nastała wreszcie cisza. Ale nie, znów dzwoni. Wvraźnie, donośnie.
"Już mi się nie śni - zdecydowała. - Kto to znów męczy o tej porze ?" - Ociężale podniosła się i podeszła do drzwi. Przez ciężkie deski dębowe słychać było łoskot szalejącej wichury. Otworzyła powoli, obojętnie drzwi. W sieni było ciemno i tylko świst wiatru słychać byio bardzo wyraźnie.
Z mroku wyłoniła się chwiejna, wysmukla postać.
- Kto to? - spytała Ludwika. - W jakiej sprawie?spytała po raz drugi ostro, gdy dojrzała zarośniętą twarz i wymięte ubranie nieznajomego.
- To ja, Ludko - odpowiedział jej głuchy, drżący glos. - To ja.
Potem postać zgięła się wpół w napadzie kaszlu.
Ludwika nie rozumiała.
Potem, gdy siedział już w kuchni, nie dowierzała jeszcze przez długi czas.
Gładziła jego ostrzyżoną głowę, kładła dłonie na chropowate, nie ogolone policzki i nie wierzyła. Wszystko dziwnie mieszało jej się ze snem, który miała.
Stefan siedział nieruchomy. Śnieg stopniał na jego cienkiej jesionce i lśnił kropelkami, wbity we włochaty zielony materiał. Gładził twarz Ludwiki zniszczoną, trudną do domycia ręką, i płakał. Oczy błyszczały mu nieprzytomnie, w piersiach grało.
- Ludka, kochanie, kochanie - powtarzał jednostajnym głosem, zdławionym przez szloch.
Nic poruszał się.
Śnieg dzwonił cieniutko w szyby i od czasu do czasu wiatr uderzał jakby ogromnym arkuszem blachy na płask o ścianę domu. Łoskot wzmagał się, cichł i znów słychać było nikłe dzwonienie ostrych kulek śnieżnych. Ludka ocknęła się pierwsza z tego bezruchu.
- Stefku, tobie zimno, zdejm to.
Dźwignął się z trudnością, jakby teraz dopiero ostatecznie złamany przejściami ciężkiej drogi. Ludwika zobaczyła w chwili, gdy zdejmowała z niego przemokły płaszcz, że ramiona, zawsze szerokie i proste, zgięły się do środka jak ogrzany arkusz papieru.
- Głodny jesteś?
- Tak, tak, już od razu chciałem cię prosić... - wyjąkał i nagle, jakby zawstydzony, umilkł. - Bardzo głodny, ja od wczoraj rano nic... - dodał, jakby z usprawiedliwieniem, i znów urwał.
Ludwika krzątała się już po kuchni. Prędko wydobywała resztki zapasów, które leżały w zaniedbaniu blisko pół roku.
- A co byś ty chciał?
- Wszystko jedno, droga, to już jak chcesz.
Czajnik śpiewał cienko i wysokim tonem zlewała się jego kanty czka z poświstem wiatru za oknami.
Ludwika zafrasowała się nagle. Jakże to? Mąka jej zapleśniała, kasza zapleśniała, suchary zjadły myszy. Zostały tylko kruszki.
- Ty taka mizerna jesteś - powiedział wtedy Stefan.
W tej chwili przypomniała sobie, że przez te pół roku prawie nic nie gotowała poza herbatą.
W szafce znalazła tylko pół bochenka chleba.
- Poczekaj, Stefku, skoczę do sąsiadów, bo jakoś nic nie mam w domu. - Zbiegła szybko ze schodów.
- A wiemy, wiemy już, winszuję, z całego serca winszuję - powiedziała pani Rakowska. - Spotkałam pani biednego męża, jak szedł teraz wieczorem. Tutaj proszę, ależ naturalnie, chleb biały i masełko, może wołowiny, mam na obiad na jutro. Ależ ze szczerego serca, ależ niech pani bierze bez skrupułów... Taka okoliczność... Bardzo, bardzo się cieszę. Zdaje się tylko - chory bardzo.. kaszle tak... - I poradziła lekarstwo, które kiedyś doskonale zrobiło jej ojcu. Zaczęła obcałowywać Ludwikę.
"Cóż to znaczy: "biednego męża"? widzieliście ją, lituje się, i ona w dodatku pierwsza go zobaczyła. Jakiż to właściwie sens, jaka sprawiedliwość? Obca kobieta, która pewno raczej przez ciekawość..."
Ludwika wbiega na schody nieomal ze złością. Była zazdrosna o to pierwszeństwo. Kiedy stanęła przed drzwiami, nagle pomyślała: "I cóż to właściwie znaczy, cóż takiego? Spotkała, przywitała się. To przecież nic" ważnego. Stefan, Stefan żyje!"
Wpadła do kuchni. Stefan oparł głowę na dłoniach i zasnął. Niedopałek papierosa wypadł mu ze znużonych rąk i wypalił dziurę w serwecie. Czuć było swąd. Ludwika odrzuciła tlący się papieros i stłumiła żarzenie płótna. W tej chwili cala drgnęła. Przypomniała sobie tlącą się serwetę, stratowaną zabłoconymi buciskami posadzkę i to, że wtedy Stefan poszedł tam i... i to, że wtedy niedopałek został na stole, że wtedy pierwszy raz powiedziała: "Cóż mnie to obchodzi, to nic ważnego".
Teraz było jej to też obojętne, tylko że teraz było szczęście. "Teraz będzie szczęście - poprawiła. - Teraz może być tylko szczęście."
Kolacja była gotowa. Ludwika przysiadła na chwilę i patrzyła na śpiącego. Chciała odszukać znane na pamięć kształty czaszki, rzeźbę uszu, silną konstrukcję karku. Zrobiło jej się jakoś nieswojo, tak żałośnie, że łzy pociekły jej ciurkiem na przepaloną serwetę. Jakże on wyglądał!
Na karku wklęsłym di do kręgów szyjnych można było zobaczyć wyraźnie uwa naprężone ścięgna. Tył głowy stal się przez to dziwnie wypukły. Z tyłu czaszki zobaczyła Ludwika rozcięta skórę, świeżo rozciętą, z przyschła krwią.
W pierwszej chwili pomyślała: "Skaleczył się gdzieś, w pociągu czy jak?" A potem zaraz: "Boże, przecież jego tam bili, jego tam strasznie bili". Nogi zdrętwiały jej z przerażenia. Zaczęła się cała trząść.
- Stefku - powiedziała cichutko - Stefku.
Położyła dłoń na jego ręce i pocałowała lekko.
- Stefku.
Stefan obudził się nagle z krzykiem:
- Nie, nie. nie! - zawołał. - Nie! - Głos mu się załamał i charakterystycznym ruchem zasłonił głowę przed ciosem machał rękami na oślep i przyciskał się drżąc do ściany.
- Stefku!
Stefan oprzytomniał. Odjął ręce od twarzy. Miał jeszcze zalęknione oczy, ale już trzeźwe.
- To nic, kochanie, przestraszyłem się.
Ludwika nic nie odpowiedziała. Odwróciła się do okna, żeby nie dojrzał jej wykrzywionej płaczem twarzy. Zebrała całą siłę, żeby zdławić krztuszący ją szloch, i powiedziała niskim, nienaturalnym głosem:
- Jedz. Stefku, jedz, przygotowałam właśnie.
Widziała, siedząc z daleka na oknie, jak Stefan jadł łapczywie, gwałtownie, połykał prawie ogromne kawały chleba, napychał usta nie zważając, czy to mięso, czy chleb. Ten wykwintny, opanowany zawsze Stefan wyglądał jak bezpański pies, który dorwał się do odpadków na śmietnisku.
To jedzenie nie miało, zdaje się, końca. Jego szaroziemiste policzki z chorobliwymi wypiekami wzdymały się, napełniaiy i klęsły. Ludwika w milczeniu smarowała mii chleb, aż zjadł wszystko. Wszystko, co było.
- Głodny jeszcze jesteś? - spytała i pogładziła go po głowic, jak się gładzi płaczące dzieci.
- Nie już chyba - powiedział niepewnie. - Wiesz, tam...
- Nie, nie, nie - zawołała. - Nie mów o tym. po co? Ja wiem. Mnie już mówili.
Wiedziała to wszystko. Nie chciała słyszeć tego o nim. Wyobrażała sobie to przez te pół roku, wyobrażała sobie i jego w tysiącznych sytuacjach, o których słyszała od ludzi.
- Nie mów - szepnęła jeszcze.
Bała się, że kiedy on jej potwierdzi te okropności, nie wytrzyma i znów zacznie płakać. A tak nie można.
- Potem opowiesz, za tydzień - dodała jeszcze. Chcesz się może wykąpać?
Stefan rozebrał się i stanął w wannie.
- Namydl mi plecy.
Ciało miał szarawe, nie do poznania. Ludwika nie mogła zrozumieć. Znów skurcz chwytał ją za gardło. Było to tak żałosne, tak strasznie biedne ciało. Kolana ugięte pod ciężarem tułowia, ledwie go dźwigające, uda były cienkie jak jej ramie. Dosłownie tak cienkie.
- To niemożliwe, to nemożliwe - zaszeptala.
- Co mówisz, kochanie? - spytał Stefan.
- Jesteś przeraźliwie brudny - uśmiechnęła się do niego i energicznie nacierała mu plecy gąbką, żeby pokryć swoje przerażenie.
- Ostrożnie - powiedział. - Te ranki na nogach to nam się tam wszystkim robiły. Z głodu - dodał po chwili. Nagle syknął z bólu.
- Co się stało, zrobiłam cos? - przestraszyła się Ludwika.
- Nie, nie, już przeszło, to żebro... wiesz... trzeba będzie do chirurga.. pękło tak jakoś - tłumaczył się dziecinnie. - Ale to nic - Nie martw się. Ja się wykuruję. Taki jestem szczęśliwy. - Pocałował ją. - Taki szczęśliwy.
Plusnął na mą wodą i powieki nagle mu się zamknęły.
- Chodź spać, bo mi tu jeszcze w wannie uśniesz. Jakże ja cię stąd potem wyciągnę?
Kiedy Stefan wychodził z wanny, pomyślała, że chyba zaniosłaby go na rękach do łóżka, taki był chudy i wiotki.
Nogi pod nim drżały. Kiedy stąpnął na kamienną posadzkę, wstrząsnął nim nagle paroksyzm. Zakaszlał ciężko, skrzypiąco i nagle z ust popłynął mu wąski strumyczek krwi. Ludwika podparła go z całych sił i słaniając się, zataczając doszli jakoś do łóżka. Stefan drżał w febrze i kaszlał. Krzyknął nagle i zajęczał:
- Boże, znów będą bili, znów będą bili. - Zasłaniał się rękami i rzucał po łóżku. - Mamo, mamo! - zawołał. Potem wyszeptał jeszcze raz: - Mamo - i zasnął.
Teraz Ludwika mogła przy stłumionym światełku lampki nocnej zobaczyć jego twarz, wymizerowaną przez głód, opuchłą górną wargę. Przez półotwarte usta dojrzała, że brak mu przedniego zęba. Nos miał zarysowany ostro, niemal spiczasto. Rzęził ciężko. Widać oddychał z trudnością.
Po półgodzinie zbudził się. Wyszeptał gorączkowo, chwytając Ludwikę za rękę:
- Uważaj, uważaj, Alojz idzie na raport z kijem. O Jezu! - krzyknął. Nagle oprzytomniał i spojrzał na Ludwikę szklistym, pustym wzrokiem.
- Stefuniu, Stefku, nie bój się. Jestem tu...
- Tak, tak, to głupstwo - uśmiechnął się niewyraźnie. - Przyjdę niedługo do siebie, tylko tak dusi ciągle i spać trudno, bo zaraz wraca. Pocałuj mnie, Ludko, połóż się, ty pewno bardzo zmęczona.
Stefan znów usnął. Oddychał ciężko, szybkimi, gwałtownymi haustami. Policzki pokryła mu ciemna purpura.
Za oknami huczało jeszcze, ale wianie wiatru ustawało powoli. Coraz dłuższe były przerwy. Od czasu do czasu uderzała jeszcze garść szklanych kulek w szyby, a śnieg na parapecie z wolna zbierał się grubą warstwą.
Ludwika, znużona, zaczęła się rozbierać. Zwinęła się w kłębek pod lodowatą, sztywną kołdrą. Pomyślała jeszcze: "Szczęście, szczęście. Takiej trzeba było ofiary, żebym zrozumiała. Dlaczego to nie ja, tylko on? O wiele łatwiej cierpieć samemu". Chciała jakoś sformułować plączące się w mózgu myśli, chciała choćby banalnego zwrotu, formułki do postanowienia nowego życia. Wtedy zapadła w głęboki sen, jak w wielką pierzynę zimowego nieba. Zatapiała się w nim coraz głębiej, coraz głębiej...
...Był to wielki sad późnym latem. Drzewa kwitły biało i brodziło się w śniegu, w ciepłym śniegu, i jednocześnie z gałęzi zwieszały się ciężkie, nalane miodem owoce. Było tam dwu Stefanów. Ten dawny, zdrowy, i ten wczorajszy, wychudzony i obdarty.
- Jestem szczęśliwy, taki szczęśliwy - powiedział ten drugi Stefan i uśmiechnął się.
Wtedy Ludwika zobaczyła, że nie ma on w ustach zębów, tylko blade, puste dziąsła. Wstrząsnął nią dreszcz. Chciała się odwrócić do tego dawnego, barczystego Stefana, ale zrobiło jej się żal tego drugiego. Zaczęła go całować mocno w bezzębne usta. "Kochanie" - mówiła do niego i gładziła go po ogolonej głowie.
Wtedy z tych dziąseł zaczęła się sączyć krew. Coraz więcej i więcej. Ciepła krew brudziła jej jasną letnią suknię. Ten dawny Stefan podszedł i zaczął zbierać ją i czyścić, czyścić, czyścić uporczywie biały śnieg pod stopami Ludwiki.
- To nic - mówił. - To nic ważnego. To się zmyje.
Potem porwał Ludwikę głęboki, ciemny lej. Było jej dobrze i ciepło...
...Rano otworzyła oczy, było już późno. Jakaś dziesiąta. W pokoju pełno blasku. Śnieg na parapecie osiadł szerokim wałem. Naprzeciwko, na dachu, kogucik blaszany zaledwie się poruszał. Wiatr ustał widocznie.
Ludwika była spokojna, uciszona, pełna sił. Zachciało jej się nagle zapalić papierosa. Ot tak, dla fantazji, z radości. Chciała palić powoli, ale szczęście wzbierało w niej coraz bardziej, tak że rzuciła nie dopalony papieros na stolik i wstała, aby prędzej już, prędzej zobaczyć Stefana. Wyskoczyła z łóżka i rozprężyła ramiona. Chciała krzyknąć, ale przypomniała sobie, że on jest chory, że trzeba cicho.
Na palcach zbliżyła się do łóżka.
Stefan leżał cichy, nieruchomy. Nie rzęził już. Twarz miał spokojną, tylko dwie ostre bruzdy znaczyły mu się koło ust. Wklęśnięte policzki pokrywał duży, nic golony dawno zarost.
- Kochany mój, kochany - szepnęła.
Zapragnęła wbrew rozsądkowi obudzić go. Lekko pocałowała go w otwartą dłoń spoczywającą na kołdrze. Stefan spał dalej, więc pocałowała go w czoło i pogładziła miękko po włosach.
- Stefku, Stefku.
Cisza.
- Stefku - zaniepokoiła się nagle. - Stefku - krzyknęła prawie i poczuła, jak dreszcz przebiegł jej pod włosami. - Stefku - zaczęła nagle głośno krzyczeć. - Stefku, na litość Boga.
Nie było odpowiedzi.
Krzysztof Kamil Baczyński
ukończ. 26 września 1942 r.