Krawczuk Aleksander Ród Konstantyna


ALEKSANDER

KRAWCZUK

RÓD KONSTANTYNA

List pod purpurowym płaszczem

W iadomość o nagłej, ciężkiej chorobie ojca przyszła zbyt późno. Toteż, gdy Konstancjusz, wezwany wpraw­dzie aż z Syrii, lecz podróżujący z gorączkowym po­śpiechem, wreszcie stanął nad Bosforem z początkiem czerwca, cesarz już nie żył od kilkunastu dni. Zabalsa­mowane zwłoki, zdobne błyszczącym diademem, okryte purpurowym płaszczem, spoczywały w najwspanialszej sali pałacu na wysokim, złocistym katafalku, otoczone drgającą poświatą tysiąca lamp i świec, strzeżone przez oficerów w pełnym uzbrojeniu. Najwyżsi dostojnicy wojskowi i cywilni rzymskiego Imperium adorowali je ceremonialnie, z zachowaniem wszelkich wymogów dworskiej etykiety, zupełnie tak samo, jak czynili to za życia władcy. Również cała ludność Konstantyno­pola — tak zwało się obecnie dawne Bizancjum — składała należny hołd temu, który rozbudował miasto, podniósł je do godności cesarskiej rezydencji, dał mu swe imię. Wciąż zaś, wtedy i jeszcze później, przez prawie trzy miesiące, podtrzymywano fikcję, iż wola Konstantyna rządzi Imperium; aż do dnia 9 września roku 337 kancelaria państwowa podpisywała ustawy i bieżące akty prawne jego imieniem.

Konstancjusz zbliżył się do katafalku kornie i w ża- łobnym skupieniu. Powodowany synowską miłością, ostrożnie uchylił purpurowego płaszcza, aby po raz ostatni spojrzeć na ciało ojca, odziane w białą szatę — tę samą, w której cesarz brał chrzest na kilka dni przed śmiercią. Ale w tejże chwili spostrzegł ze zdumieniem, że ręka zmarłego kurczowo ściska zwój papirusowy. Wyjął go delikatnie i rozwinął. Szybko przebiegł wzro­kiem słowa, które Konstantyn nakreślił drżącą dłonią, gdy już przeczuwał, że zgon jest bliski i nieuchronny; tą drogą przekazywał swoją ostatnią wolę i najtaj­niejsze pouczenia:

„Umieram otruty przez swych braci. Dlatego tylko was, moi synowie, ustanawiam spadkobiercami. A za­razem błagam i nakazuję, abyście godnie pomścili śmierć zadaną mi tak zdradziecko!"

Konstancjusz odczytał pismo w milczeniu, a twarz jego pozostała nieprzenikniona. Był młody, liczył za­ledwie dwadzieścia lat, lecz doskonale panował nad sobą. Spokojnie, jak gdyby nic się nie stało, brał udział we wspaniałych uroczystościach pogrzebowych, które trwały jeszcze przez wiele dni.

Tak brzmiała jedna wersja opowieści o piśmie zza grobu. Według immej natomiast wręczył list Konstan- cjuszowi biskup Euzebiusz — ten, który udzielił chrztu choremu cesarzowi. Przyznawano wszelako, że biskup z obawy przed trucicielami, braćmi cesarza, przez pe­wien czas ukrywał pismo, włożywszy je do ręki zmar­łego pod purpurowy płaszcz.

Te i tym podobne pogłoski zaczęły niespodziewanie krążyć po Konstantynopolu latem roku 337, podawane z ust do ust, ale zawsze w największej tajemnicy. Wie­lu odrzucało je z oburzeniem, jako jaskrawię niewia­rygodne i bezczelnie zmyślone przez wrogów cesarskiej rodziny, pragnących podjudzić synów zmarłego prze­ciw jego braciom przyrodnim. Mówiono:

— Pismo zza grobu? To pomysł znakomity, wręcz wstrząsający, ale tylko w starożytnych, naiwnych opo­wiastkach historycznych. Któż dziś uwierzy w takie baśnie, w naszych czasach zimnych, cynicznych, nie­ufnych?

Inni wprawdzie nie przeczyli, że list znajdował się na katafalku, podzielali wszakże pogląd, iż chodzi o po­dłą, zbrodniczą intrygę: iktoś sfałszował pismo i wsunął je pod purpurowy płaszcz zmarłego. A jeszcze inni za­chowywali przezorne milczenie, zastanawiając się w skrytości ducha, czy ci, którzy rozpowszechniają dziw­ną opowieść, okażą się prawdziwie odważni i przepro­wadzą swe zamysły do końca.

Wielu jednak przysięgało, że list rzeczywiście pocho­dzi od Konstantyna. Ci dający wiarę — czy też łatwo­wierni — byli w istocie najgroźniejsi. Osobliwym bo­wiem zbiegiem okoliczności najwięcej ich spotykano wśród oficerów sprawujących straż w pałacu i przy samej osobie panującego. Wybrani z wybranych, wcho­dzący w skład owych oddziałów, nosili różne miana, zależnie od uzbrojenia i funkcji swej formacji. Ale wszystkim im jednakowo droga była pamięć cesarza, któremu zawdzięczali ogrom łask, przywilejów, darów. Uważali więc po żołniersku, że tylko jego synom winna są posłuszeństwo, a jemu samemu — pomstę K

Trzynasty apostoł

Zwłoki cesarza spoczęły w kościele Świętych Apo­stołów. Porfirowy sarkofag, sprowadzony z Egiptu, sta­nął pośrodku dwunastu innych, rozmieszczonych pół­kolem — sześć po jednej stronie i sześć po drugiej; były to oczywiście sarkofagi puste, symboliczne groby dwunastu apostołów2. Konstantyn obrał sobie to miejs­ce jeszcze za życia. Myśl, która mu przyświecała, wy­

daje się jasna. Uważał się za równego tamtym budow­niczym Kościoła, toteż pragnął odbierać cześć wraz z nimi, a nawet przed nimi.

Mianując się „trzynastym apostołem", władca dał wyraz swej pysze, szaleńczej zarazem i naiwnej. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że włączając samego siebie do chrześcijańskiego panteonu, zamierzał kontynuować w nowej szacie starą tradycję Rzymu pogańskiego; tę mianowicie, która przyznawała cesarzom za ich życia cześć boską, zmarłych zaś konsekrowała, czyli oficjalnie wprowadzała w poczet niebian. Mówiąc inaczej: wy­znawcy nowej religii mieli wielbić Konstantyna jako równego apostołom, poganie zaś jako boga.

Należy przyznać, że cesarz zasłużył na to, by za­jąć szczególne miejsce wśród twórców wielkości Koś­cioła. Był pierwszym władcą Rzymu, który dał nowej religii całkowitą swobodę działania. Poszedł nawet da­lej, w różny sposób ograniczając kulty pogańskie, choć zupełnie nigdy ich nie zakazał. Nie szczędził środków na wznoszenie wielkich i wspaniałych domów modlitw w Rzymie i w Jerozolimie, w Konstantynopolu i w Antiochii. Odnosił się do chrześcijańskich kapłanów z ostentacyjnym szacunkiem, a z rad ich korzystał nie tylko w kwestiach religijnych. Z jego to inicjatywy zebrał się pierwszy w dziejach Kościoła sobór po­wszechny w małoazjatyckiej Nicei w roku 325; cesarz otwierał go, częściowo przewodził obradom, wpływał na postanowienia. Oświadczył publicznie, że uważa się za biskupa tych wszystkich, którzy pozostają jeszcze poza Kościołem; sam bowiem, jak to było wówczas częstym zwyczajem, odkładał chrzest aż do momentu, gdy śmierć stała już blisko.

Konstantyn był człowiekiem szczerze wierzącym, to nie ulega wątpliwości; co prawda proces przyjmowania przezeń nowej wiary trwał długo, rozciągając się na wiele lat; dopiero później zrodziła się legenda o cu­

downym widzeniu, którego dostąpił i które uczyniło zeń wyznawcę Chrystusa. Jednakowoż owa wiara w zbawfczą naukę i misję Kościoła tak ściśle splatała się w sercu cesarza z grą polityczną i z waMcą o umac­nianie swej władzy, że nie sposób oddzielić tych dwóch nurtów jego myśli, słów i czynów. Działał w głębokim przekonaniu, że wszystko, co robi, ma za cel ostateczny tylko dobro Kościoła; w istocie zaś wszystko, czego do­konał, utwierdzało równocześnie jego pozycję i wpływy.

Idea Konstantyna była prosta. Można ją ująć w krót­kiej formule: „jedno Imperium, jedna wiara, jeden ce­sarz". Aby hasło to zrealizować, kolejno rozprawił się zbrojnie z rywalami. W toku prawie nieprzerwanych siedemnastoletnich wojen coraz śmielej i jawniej po­pierał chrześcijaństwo, ale z drugiej strony coraz wy­datniej korzystał z jego pomocy. Nowa religia miała ideowo spajać gmach Imperium. W zamian wszakże żądała ona, by cesarskie ramię zwalczało mnogość nie­sfornych kultów pogańskich i przeciwstawiało się wszelkim próbom naruszania jedności Kościoła.

Oba te postulaty Konstantyn spełniał gorliwie. Od­powiadały one zresztą jego osobistym dążeniom. Cesarz, jak większość ludzi władzy w starożytności i w cza­sach znacznie późniejszych, żywił bałwochwalczą cześć dla struktur ogromnych i monolitycznych; pragnął więc integrować, łączyć, spajać, ujednolicać — w na­dziei, że wreszcie będzie mógł dyrygować całością życia społecznego niemal tylko tchnieniem swej woli. Chyba nie potrafiłby zrozumieć — nawet gdyby ktoś usiłował mu to wyjaśnić — iż piękno i sens życia polega właśnie na bogactwie, różnorodności i pozornej sprzeczności wszelkich form i treści; rozwijają się one całkowicie swobodnie i samorzutnie, jakby chaotycznie i wielo­kierunkowo, a przecież ich to rezultatem jest nie tylko zmienność, lecz i rozwój ogólny.

I oto, ku zdumieniu i przerażeniu cesarza, jego zboż­

ne wysiłki zmierzające do zintegrowania państwa i Koś­cioła zaczęły dawać nieprzewidziane rezultatyl W ło­nie nowej religii coraz częściej dochodziło do głębokich rozłamów dofajrynalnych i organizacyjnych, czyli do herezji i schizm. Tak więc jeszcze za życia Konstantyna objawiła się klęska drugiego członu jego formuły: „jed­na wiara". Klęskę zaś członowi trzeciemu, głoszącemu: „jeden cesarz", zgotował sam monarcha, i to z całą świadomością; wyznaczył bowiem wielu spadkobier­ców.

Spadkobiercy

Konstantyn Wielki pozostawił trzech synów i dwie córki. Żyło wszakże jeszcze dwóch jego braci przyrod­nich oraz kilkoro ich potomstwa. Nie brakło więc pre­tendentów do władzy.

W ostatnich latach swego życia cesarz pragnął wspa­niałomyślnie obdarować najbliższe osoby z tak licznej rodziny i z góry usunąć zarzewie sporów o dziedzictwo. Jego plan, znany już w roku 335, czyli na dwa lata przed śmiercią, przewidywał w pewnym sensie podział Imperium, chociaż formalnie miało ono oczywiście na­dal pozostać jednością. Jeśli chodzi o synów, projekt przedstawiał się następująco:

Najstarszy, Konstantyn II, otrzymywał Brytanię, Ga­lię, Hiszpanię. On też miał być głową państwa i symbo­lem jego integralności. Zaszczyt ten przypadał mu Z ra­cji wieku, urodzony bowiem w roku 316 Konstantyn II był o kilkanaście miesięcy starszy od swego brata śred­niego, Konstancjusza. Ten przejmował we władanie cały Wschód, a więc Egipt z Cyrenajką, Syrię, Azję Mniejszą, czyli dzisiejszą Turcję, w Europie zaś nowe miasto rezydencyjne, Konstantynopol, oraz zapewne diecezję Tracji, odpowiadającą mniej więcej dzisiejszej

Bułgarii. Najmłodszy z braci, siedemnastoletni Kon- stans, miał rządzić Afryką Północmą, czyli obecną Al­gierią i Tunezją, dalej Italią wraz z krajami alpejskimi, aż po górny Dunaj, wreszcie częścią prowincji bałkań­skich. Tak więc Konstans władałby całą środkową czę­ścią Imperium.

Ale również dla dwóch spośród swych bratanków cesarz przewidywał spore działy. Dalmacjuszowi prag­nął oddać niektóre prowincje nad środkowym i dolnym Dunajem, to znaczy część dzisiejszych. Węgier i Jugo­sławii. Harmibalianowi zaś przyznał krainy na wscho­dzie Azji Mniejszej, graniczące z Armenią; obdarzył go nawet tytułem „króla królów", co było wskazówką, że wkrótce zgłosi on pretensje do całej Armenii, a mo­że i do Persji — oczywiście opierając się na potędze Imperium rzymskiego i działając w jego interesie. Ten­że Hannibalian poślubił starszą córkę cesarza, Konstan­cję, zwaną niekiedy Konstantyną.

Tych pięciu przyszłych władców nosiło już tytuły Cezarów.

Dalmacjusz i Hannibalian byli synami Dalmacjusza Starszego, przyrodniego brata cesarza. Jego drugi brat przyrodni, Juliusz Konstancjusz, został zaszczycony w tymże roku 335 godnością konsula i tytułem „Naj­szlachetniejszego Patrycjusza". Nie bez' racji uchodził za człowieka ogromnie wpływowego. Dzięki swemu pierwszemu małżeństwu posiadał dobre koneksje z mo­żnymi, senatorskimi rodami w Italii, dzięki zaś dru­giemu — z takimiż domami na greckim Wschodzie.

Spośród trzech synów cesarza, głównych spadkobier­ców, najstarszy, Konstantyn II, już od czterech lat re­zydował nad Renem i Mozelą. Nie porzucił swej Galii nawet dla wzdęcia udziału w pogrzebie ojca. Najmłod­szy, Konstans, przebywał prawdopodobnie w Italii; i on nie uczestniczył w żałobnych uroczystościach. Tylko syn średni, Konstancjusz, stawił się nad Bosforem z po­

czątkiem czerwca roku 337. To on odprowadził zwłoki ojca do kościoła Świętych Apostołów, gdzie spoczęły na wieki w porfirowym sarkofagu. To on odnalazł pis­mo w dłoni ojca, gdy uchylił purpurowego płaszcza; tak przynajmniej utrzymywały uporczywe pogłoski. A więc on przede wszystkim ponosił odpowiedzialność za to, co wydarzyło się później nad Bosforem; jaki wszakże był stopień jego winy, tego nie potrafił spra­wiedliwie określić nikt spośród współczesnych.

Testament wypełniony

Tylko dwóch chłopców uratowało się z rzezi w pa­łacach nad Bosforem. Starszy, Gallus, liczył najwyżej dwanaście lat; ocaliła go ciężka choroba, którą właśnie przechodził; żołnierze — a raczej ich rozkazodawcy — uznali, że i tak wnet umrze. Młodszy, Juliusz, nie miał jeszcze lat siedmiu. Gdy się zastanawiano, co z nim zrobić, ktoś zapewne orzekł:

— Nieprędko będzie groźny.

Zginął natomiast, i to chyba jako pierwsza ofiara masakry, ojciec ich obu, Juliusz Konstancjusz. Zginął też ich starszy brat, nieznanego imienia. Zaraz potem zgładzono obu Dalmacjuszów, ojca i syna, później zaś Hannibaliana i kilku młodych ludzi blisko spokrewnio­nych z rodziną cesarską. Następnie przyszła kolej na wysokich dostojników, którzy za rządów poprzednich posiadali wielkie wpływy; zbyt wielkie, zdaniem osób pragnących obecnie zająć ich miejsca.

Dokonano tych mordów politycznych w imię ostat­niej woli zmarłego, rzekomo odnalezionej pod purpu­rowym płaszczem na katafalku. Rzeź przebiegała pla­nowo, choć pozornie była dziełem wzburzonych oddzia­łów, mszczących zbrodnię popełnioną na ich umiłowa­nym wodzu. Żołnierze, którzy z obnażonymi mieczami

wdzierali się do pałaców, mieli poparcie wielu tysięcy swych towarzyszy broni. Po całym bowiem Imperium, jak było ono długie i szerokie, we wszystkich obozach i garnizonach odbywały się wiece żołnierskie; ich uczestnicy zgodnie i stanowczo żądali, aby dziedzictwo po Konstantynie Wielkim przejęli tylko jego synowie s.

Lecz ta rzekomo oddolna i spontaniczna reakcja woj­ska nie przekonała współczesnej opinii publicznej. Naj­częściej twierdzono, że właściwym sprawcą krwawych wydarzeń był tylko jeden człowiek: Konstancjusz. Co gorsza, on sam nie czynił niczego, by oddalić od siebie podejrzenia. Przeciwnie, niemal jawnie aprobował to, co się stało, natychmiast konfiskując majątki wymor­dowanych.

Może jednak Konstancjusz tylko uprzedził rywali do władzy, czyli krewnych swego ojca i poniektórych wielmożów? Na przykład co myśleć o postępowaniu Ablabiusza? Był on prefektem pretorium Wschodu, czy­li szefem administracji cywilnej tej części Imperium, od roku 329; cieszył się takim znaczeniem i takimi wpływami, że j&szcze za życia Konstantyna Wielkiego zaręczył swoją córkę Olimpiadę z jego synem najmłod­szym, Konstansem; miał też zostać opiekunem i do­radcą Konstancjusza. Do owych urzędów, godności i do ogromnej fortuny Ablabiusz doszedł dzięki energii, wrodzonym talentom, umiejętnemu wyzyskiwaniu każ­dej okazji pięcia się w górę; pochodził bowiem z rodzi­ny bardzo ubogiej. W skrytości ducha człowiek ten, po­żerany wręcz nienasyconą ambicją, z pewnością marzył o tym, aby uczynić jeszcze jeden krok wyżej, krok ostateczny. Chciał przywdziać purpurę cesarską. Było zgodną opinią współczesnych, że i to mu się uda.

I oto niespodziewanie Konstancjusz położył kres wspaniałej karierze! Natychmiast po objęciu władzy zdjął prefekta pretorium z urzędu i przybrał sobie no­wych współpracowników. Ablabiusz osiadł wówczas

w swych dobrach w Bitynii, a więc już na wybrzeżach małoazjatyckich, lecz stosunkowo niedaleko od Kon­stantynopola. Żył tam we własnym pałacu, otoczony przepychem prawdziwie królewskim, bez żadnych trosk i obowiązków, zgoła jednak nie rezygnując z udziału w życiu politycznym; był pewien, że odpowiedni mo­ment jeszcze nadejdzie.

Nie czekał długo. Któregoś dnia w lecie roku 337 u bram jego pałacu wiejskiego stanął liczny oddział ce­sarskiej straży przybocznej, przybywający wprost ze stolicy. Oficerowie, wprowadzeni przed oblicze Abla- biusza, kornie uklękli i ceremonialnie dopełnili aktu adoracji, jak przed panującym. Potem podali mu list od Konstancjusza. Przyjął pismo z butnym wyrazem twa­rzy, przekonany już, że znajdzie w nim wezwanie, by wracał jak najszybciej i ponownie objął swój dawny urząd. W miarę jak czytał, radość i duma rozpromie­niały mu oblicze. Pysznym wzrokiem potoczył po ze­branych w sali i władczym głosem zapytał oficerów:

— Gdzież ta purpura?

A więc list istotnie zawierał zaproszenie do udżiału we współrządach i zapowiedź, że razem z nim zostanie też doręczony purpurowy płaszcz cesarski! Oficerowie wszakże odrzekli z należnym szacunkiem, że im rozka­zano oddać list tylko; natomiast ci, którzy mają reszty dopełnić, czekają przed bramą.

— Wprowadzić! — zawołał Ablabiusz niecierpliwie.

Zbrojny oddział wmaszerował z obnażonymi miecza­mi. Starożytny autor powiada: „Przynieśli mu śmierć purpurową. Rozpłatali go na kawałki jak zwierzę ofiar­ne" i

W tym więc wypadku Konstancjusz posłużył się pod­stępem, aby zdemaskować tajne zamysły jednego z naj- wpływowszych dostojników. Czy podobnie postępował z innymi osobami? Czy im również można było zarzu­cić nadmierne ambicje i niebezpieczne plany?

A może Konstancjusza wprowadzili w błąd zbrodni­czy intryganci, pragnący rozprawić się ze swymi wro­gami właśnie w krytycznym momencie zmiany rządów? Może działał pod wpływem nalegań ze strony obu po­zostałych braci? On sam kazał po latach rozpowszech­niać właśnie takie wersje wypadków. Zasłaniał się rów­nież tym, że musiał ustąpić przed postawą rozjuszonego wojska, żądnego krwi rzekomych trucicieli. Rzecznicy oficjalnego stanowiska powiadali zręcznie:

— Aby uchronić całe państwo przed katastrofą w la­winie nieobliczalnych wydarzeń, cesarz z konieczności przystał na to, czego i tak nie sposób było uniknąć.

Podobny pogląd wypowiedział później pewien wyso­ki urzędnik Imperium, a zarazem historyk, Eutro- piusz. Tamte dni pamiętał, jakkolwiek w roku 337 był jeszcze bardzo młodym człowiekiem. Napisał krótki przegląd dziejów Rzymu od założenia miasta aż po lata sobie współczesne. Otóż w dziełku tym rolę i winę Kon­stancjusza w owych tragicznych zajściach określa krót­ko, lecz w słowach dających do myślenia: „raczej ze­zwolił niż rozkazał" 5.

Znaleźli się wreszcie i tacy, którzy twierdzili, że to właśnie Konstancjusz ocalił Gallusa i Juliana, gdy roz­wścieczeni żołnierze wdarli się do pałacu ich ojca.

Matka Juliana

Obaj chłopcy uratowani z rzezi byli wprawdzie sy­nami jednego ojca, Juliusza Konstancjusza, lecz nie braćmi rodzonymi. Matka starszego, Galla, pochodziła ze znakomitego rodu Italii; tam też poślubił ją Juliusz Konstancjusz. Syn ich przyszedł na świat w roku 325, w wiejskim majątku gdzieś na terenie Etrurii; nazwano go Gallusem od imienia matki, która zmarła w tym lub w następnym roku. Wdowiec przeniósł się do Grecji.

Przez jakiś czas mieszkał w Koryncie, następnie zaś osiedlił się na stałe w mieście, które rozbudowywał wtedy z takim rozmachem jego brat przyrodni, Kon­stantyn Wielki, i któremu nadał on swe imię. Tutaj oże­nił się powtórnie. Nowa małżonka zwała się Bazylina, a więc Królewna. Jej rodzina posiadała duże włości w prowincjach małoazjatyckich i bałkańskich. Ojciec Ba­zy liny, Julian, piastował najwyższe godności państwo­we; po nim to odziedziczył imię chłopiec urodzony pod koniec roku 331 lub wiosną roku 332.

Bazylina, tak samo jak poprzednio Galla, zmarła wkrótce po porodzie, zapewne wskutek gorączki poło­gowej, pochłaniającej wówczas i aż do wieku XIX he- katomby o£iar wśród młodych kobiet. Tak więc Julian, podobnie jak i jego brat przyrodni, nie pamiętał swej matki. Zawsze jednak wspominał o niej z czułością. W wiele lat później pisał:

„Urodziła mnie jako swego syna pierwszego i jedy­nego. W kilka miesięcy później zmarła. W ten sposób Dziewica bez matki [Atena] ocaliła ją, kobietę piękną i młodą, od licznych nieszczęść"

Aż do końca dni swoich troskliwie przechowywał klejnoty, niegdyś stanowiące jej osobistą własność. Ale najcenniejszym spadkiem, jaki Bazylina pozostawiła synowi, był jej domowy nauczyciel, Mardoniusz. Ten niewolnik, eunuch — rzezańcy wchodzili wówczas w skład służby w niemal każdej zamożnej rodzinie — nosił perskie imię, zwany był Scytą, ponieważ pocho­dził z północnych wybrzeży Morza Czarnego, w istocie jednak okazał się lepszym Hellenem od wielu urodzo­nych w samych Atenach; kochał prawdziwie starą lite­raturę grecką i umiał miłość ku niej wzbudzać w in­nych.

Arystokratyczny dom matki Juliana doceniał wartość starych, pogańskich tradycji kulturalnych. To właśnie ojciec Bazyliny zwrócił uwagę na młodego niewolnika,

rzekomego Scytę; odkrył jego uzdolnienia i rozkazał go kształcić, aby potem służył jako pedagog córki. Fakt - to znamienny, rodzina bowiem wyznawała już nową religię, chrześcijaństwo; co więcej, łączyły ją więzy pokrewieństwa z jednym z najwybitniejszych biskupów owego czasu, mianowicie z Euzebiuszem, pasterzem gminy w Nikomedii.

Euzebiusz należał do gorliwych sympatyków Ariusza i jego doktryny; głosiła ona, że Chrystus nie jest Sy­nem, lecz tylko szczególnym dziełem Boga, a więc nie jest mu współistotny. Pogląd ten potępiono na pierw­szym soborze powszechnym, zwołanym w Nicei w roku 325 z woli Konstantyna Wielkiego. Biskup Nikomedii podporządkował się uchwałom soborowym z wyraźną niechęcią, wskutek czego przez pewien okres na rozkaz cesarza przebywał na wygnaniu. Wkrótce wszakże po­wrócił, a nawet cieszył się coraz większymi wpływami na dworze. Z jego to rąk — była o tym już mowa — przyjął chrzest sam Konstantyn na kilka dni przed swoją śmiercią, w maju roku 337.

W roku tym Julian nie miał jeszcze nawet siedmiu lat. Czy w jego pamięci pozostały jakieś sceny z owych tragicznych dni? Z pewnością tak. Dziecko w tym wie­ku już rozumie sens wielu spraw, obrazy zaś nie ulegają zatarciu. Jest rzeczą oczywistą i niewątpliwą, że wraz z całą rodziną Julian musiał adorować zwłoki Konstan­tyna, spoczywające na wysokim, złocistym katafalku, wśród bezliku płonących świec i lamp, okryte purpurą, strzeżone przez oficerów w błyszczących zbrojach. A potem? Którejś nocy była niespodziewana chwila przerażenia i popłochu: czyjeś dobijanie się do bram i drzwi, szczęk broni, krzyki, wołania o pomoc, kre^ i jęki.

Od tej chwili obaj chłopcy, bracia przyrodni, stali się całkowitymi sierotami. Zapewne pozwolono im wziąć udział w pogrzebie ojca, lecz do swego domu nie mogli

już powrócić; został on skonfiskowany wraz z całym ogromnym majątkiem Juliusza Konstancjusza. ■ Dziećmi, zwłaszcza Julianem, zajęła się rodzina Ba­zy liny oraz biskup Euzebiusz. Braci rozdzielono: Gal-, lusa wysłano do Efezu, Juliana zaś do Nikomedii.

Spotkanie nad Dunajem

Roczniki historii nie zachowały dokładnych dat rzezi w pałacach Konstantynopola. Pewne jest, że dokonano ich nie naraz, nie w jednym dniu i nie jednej nocy, lecz stopniowo, w ciągu co najmniej kilku tygodni, za­pewne latem roku 337. To przeciąganie krwawej roz­prawy na okres stosunkowo długi jeszcze potęgowało grozę wydarzeń. Nikt z możnych ludzi w mieście nie był pewny swego losu. Wszyscy dostojnicy, a zwłaszcza ci, których wiązało choćby dalekie pokrewieństwo z ro­dziną cesarską, żyli w bezustannym trwożnym oczeki­waniu. Każdej chwili żołnierze mogli załomotać także do bramy ich domu.

Od chwili zgonu Konstantyna Wielkiego jego synowie prowadzili z sobą rokowania. Wysłannicy wciąż krążyli pomiędzy ich rezydencjami. Tym jednak sposobem nie wszystko dało się wyjaśnić i uzgodnić. Bracia, aby ustalić wytyczne polityki i ostatecznie rozgraniczyć swe władztwa, musieli spotkać się osobiście. Zjazd od­był się stosunkowo szybko, prawdopodobnie z począt­kiem września roku 337. W każdym razie już w dniu 9 tegoż miesiąca ci trzej, dotychczas noszący tytuł Ce­zarów, nadany im jeszcze przez ojca, obwołali się Au­gustami. Zgodnie z tradycją senat rzymski natychmiast akt ten potwierdził.

Do spotkania doszło na terenie prowincji panońskich, a więc gdzieś nad środkowym biegiem Dunaju, na zie­miach dzisiejszej Jugosławii lub Austrii, nie wiadomo wszakże, w jakiej miejscowości; może w Sirmium nad

Sawą, nieco na zachód od obecnego Belgradu, a może w Karnuntum, nieco na wschód od Wiednia. Przebieg rozmów nie jest znany, lecz na podstawie dyskretnych* wzmianek wolno się domyślać, że nie prowadzono ich? w duchu braterskiej miłości. Przedmiotem sporu były" niewątpliwie zasady podziału terytorialnego. Zawarto porozumienie ponoć głównie dzięki pojednawczej posta­wie Konstancjusza.

Formalnie pierwszym z trójcy nowych Augustów był najstarszy z nich, Konstantyn II. On więc uchodził za widomy symbol jedności Imperium. Pewien napis z lat 337—340, odnaleziony na Cyprze, nazywa go „Maximus Triumphator Augustus", czyli „Największy Triumfator August", podczas gdy bracia zadowalają się na tymże napisie skromniejszym tytułem „Zawsze Zwycięskich Augustów" — „Victores Semper Augusti".

Jak była o tym mowa, Konstantyn II władał całym Za­chodem zaalpejskim, od Brytanii po Hiszpanię włącznie. W istocie wszakże rychło zaczął rościć sobie prawa rów­nież do środkowej części Imperium, a więc do dziedzic­twa Konstansa, mieniąc się opiekunem chłopca i głosząc, że zbyt on młody, by rządzić samodzielnie. Sprawa owych pretensji miała wkrótce okazać się bardzo groźna.

Konstancjusz utrzymał się przy swoim Wschodzie; w Europie władał, zgodnie z planem ojca, tylko Kon­stantynopolem oraz tak zwaną diecezją Tracji.

Nowy podział zupełnie nie uwzględniał reszty rodzi­ny, to jest przyrodnich braci Konstantyna Wielkiego i ich synów. Zlekceważono więc całkowicie wolę zmar­łego cesarza. Dlaczego? Fakt ten można wyjaśniać dwo­jako: albo wszystkich innych spadkobierców wymordo­wano już przed zjazdem, albo też na zjazd ich nie za­proszono, a prawa ich w ostatecznych postanowieniach jawnie podeptano. Przyjmując tę ostatnią wersję można by przypuszczać, że wzgardzeni i pominięci członkowie dynastii zaczęli zgłaszać swe pretensje — i właśnie

dlatego rozprawiono się z nimi przy pomocy żołnier­skich mieczy.

# Tak więc zjazd panoński w niczym nie pomaga przy ustalaniu daty krwawych wydarzeń nad Bosforem. Mo­gły one poprzedzić spotkanie braci, mogły być jego bez­pośrednim skutkiem, a mogły nawet rozgrywać się w trakcie obrad. Pierwsza z tych ewentualności wydaje się jednak szczególnie prawdopodobna, ona to bowiem najlepiej wyjaśnia i samą konieczność rychłego odbycia narady, i powstałe na niej różnice zdań. Chodziło za­pewne o to, komu mają przypaść ziemie Dalmacjusza nad Dunajem i Hannibaliana we wschodniej Azji Mniejszej.

Było to pierwsze od lat spotkanie synów Konstanty­na Wielkiego. Miało też być ostatnim. Ci trzej za życia nigdy już nie stanęli obok siebie.

Natomiast bezpośrednio po zjeździe, a jeszcze nad Dunajem, po raz pierwszy pokłonił się Konstanc juszo- wi człowiek, który odtąd miał stale przypominać mu o swym istnieniu. Był nim Atanazjusz, biskup egipskiej Aleksandrii. Nie przyjechał on jednak tutaj znad Nilu; przybywał z dalekiej północnej krainy, w której znalazł się wbrew swej woli.

Sprawa Atanazjusza

Od końca roku 335 Atanazjusz, fanatyczny przeciw­nik Ariusza i jego doktryny, przebywał na wygnaniu, i to w stronach bardzo odległych od swej ojczyzny, bo aż w Galii. Konstantyn Wielki wyznaczył mu na miej­sce przymusowego pobytu Trewir nad Mozelą, ówczes­ną stolicę prowincji zaalpejskich. Jaka była przyczyna cesarskiej niełaski? Sam Atanazjusz uporczywie głosił, że intrygują przeciw niómu wrodzy biskupi orientacji proariańskiej; wśród nich na czołowym miejscu wy­mieniał Euzebiusza z Nikomedii. Wszelako decyzja ce­

sarza miała swoje uzasadnienie i od strony kościelnej; opierała się mianowicie na uchwałach synodu w Tyrze, obwiniających Atanazjusza o wywołanie gorszących zajść w łonie chrześcijańskich gmin w Egipcie.

Pasterz Aleksandrii zawsze i stanowczo utrzymywał, że podstawą konfliktu pomiędzy nim a wielu biskupami Wschodu, zwłaszcza Syrii, są kwestie dogmatyczne. To on broni czystości wiary, nieustraszenie i jak źrenicy oka! To on stoi na straży właściwego rozumienia uchwał soboru nicejskiego! Tymczasem jego nieprzyjaciele hoł­dują błędnym poglądom Ariusza, są więc heretykami i bluźniercami. Cóż więc dziwnego — wołał — że ci potępieńcy zwalczają niezłomnego obrońcę ortodoksji najbardziej niegodnymi sposobami?

Natomiast strona przeciwna widziała w Atanazjuszu przede wszystkim dumnego hierarchę. Zarzucała mu, że pragnie podporządkować sobie egipską społeczność chrześcijańską, prawdziwe zaś lub rzekome różnice w sprawach teologicznych wyzyskuje do oczerniania i niszczenia jednostek niezależnych, zarówno w Egip­cie, jak i poza jego granicami, nie cofając się nawet przed użyciem brutalnej przemocy. Oskarżała go, że za nic ma postanowienia synodów i wynosi się ponad wszystkich biskupów, władając nad Nilem niby faraon sprzed wieków.

Gdy tylko Atanazjusz znalazł się w Trewirze, znaczna część jego aleksandryjskiej gminy zaczęła molestować cesarza, by raczył go odwołać. Wstawiał się za wygnań- cem nawet pustelnik Antoni, żyjący wśród skał Egiptu Górnego, już wówczas bardzo czczony jako mąż wiel­kiej świątobliwości. To poparcie, jakim cieszył się Ata­nazjusz w Egipcie, miało swoje głębsze uzasadnienie. Dla ludności tamtejszej stanowił on widomy symbol odrębności kraju oraz oporu przeciw rzymskiej władzy; właśnie temu, a nie subtelnościom dogmatycznym za­wdzięczał gorące przywiązanie szerokich mas.

Pomimo licznych próśb Konstantyn Wielki pozostał niewzruszony. Nie odwołał Atanazjusza. Jego niechęć do wygnańca podsycali biskupi mniej lub więcej jaw­nie sympatyzujący z Ariuszem, szczególnie zaś Euze­biusz z Nikomedii. Jedynym więc rezultatem wszelkich starań ze strony przyjaciół Atanazjusza było to, że cesarz nie wyznaczył następcy na opróżnioną przezeń stolicę.

Konstantyn Wielki zmarł w dniu 22 maja roku 337. Wiadomość o tym mogła dotrzeć do Trewiru najwcześ­niej z początkiem czerwca. I oto już w dniu 17 czerwca rezydujący tam najstarszy syn nieżyjącego cesarza, Konstantyn II, wystosował do chrześcijan w Aleksan­drii pismo następującej treści:

„Atanazjusza wysłano swego czasu do Galii tylko z tego powodu, że wrogowie zagrażali jego życiu; nale­żało więc chronić świętą głowę przed niebezpieczeń­stwem. Gdy przebywał w naszym mieście, nie brako­wało mu niczego. Mimo to ojciec mój, mając na uwadze Waszą pełną oddania pobożność, zamierzał przywrócić biskupa jego dawnej siedzibie; zmarł wszakże, zanim zdołał urzeczywistnić to, co już postanowił. Uważam więc za właściwe wypełnić wolę władcy świętej pa­mięci" 7.

Oba twierdzenia zawarte w owym piśmie są z całą oczywistością nieprawdziwe: i rzekomy powód zesłania Atanazjusza do Trewiru, i niby to już powzięta przez Konstantyna Wielkiego decyzja o odwołaniu wygnańca. Jakież to więc przyczyny sprawiły, że młody władca" wysłał tak dziwne pismo — w dodatku z takim po­śpiechem?

Nie ulega wątpliwości, że Atanazjusz pozyskał so­bie przychylność pana Zachodu. Na pewno dużą rolę odegrał przy tym biskup Trewiru Maksymin. W prze­ciwieństwie bowiem do Wschodu, gdzie wśród kapła­nów przeważali ludzie orientacji ariańskiej, biskupi za­

chodni niemal bez wyjątku opowiadali się za jak naj­ściślejszym rozumieniem nicejskiego wyznania wiary. Wynikało to w znacznej mierze z tej okoliczności, że tutaj, z braku odpowiedniego przygotowania filozoficz­nego, nie miano rozeznania w subtelnościach dociekań i sformułowań teologicznych; ba, nawet słownictwo ła­cińskie było zbyt ubogie i nie potrafiło wyrazić wszy­stkich odcieni greckiej terminologii. Poprzestawano więc na wiernym powtarzaniu prawd przyjętych, uni­kając roztrząsania kwestii drażliwych.

Tak więc można śmiało założyć, że w płaszczyźnie religijnej Konstantyn II, w przeciwieństwie do swego ojca, sprzyjał Atanazjuszowi. Były wszakże jeszcze inne motywy jego decyzji, natury politycznej. Zwraca mia­nowicie uwagę, że w tym samym czasie Konstan­tyn II uwolnił także kilku innych biskupów wschod­nich, wygnanych do różnych prowincji. Znalazł się wśród nich Paweł, biskup Konstantynopola, wysiedlo­ny do krainy Pont w Azji Mniejszej. Cel tej łaskawości nowego władcy wydaje się przejrzysty: chodziło o przy­sporzenie kłopotów Konstancjuszówi. Łatwo • przecież było przewidzieć, ile zamieszania wywoła na Wschodzie powrót dostojników kościelnych — zwłaszcza że w nie­których wypadkach ich stolice były już zajęte przez rywali. Owe zaś zatargi i spory w tamtych stronach mogły służyć dalszym zamierzeniom młodego Konstan­tyna, bardzo śmiałym i ambitnym, choć jeszcze prze­zornie skrywanym.

Powrót Atanazjusza

Atanazjusz wyruszył z Trewiru w powrotną drogę na wschód latem roku 337, prawdopodobnie w orszaku młodego Konstantyna, spieszącego na spotkanie z brać­mi do Panonii. Po zakończeniu zjazdu biskup musiał pożegnać się ze swym dotychczasowym opiekunem;

otrzymawszy odeń odpowiednie rekomendacje, prze­szedł do otoczenia Konstancjusza, któremu odtąd miał podlegać. Ponieważ pan Wschodu pragnął jak najrych­lej znaleźć się w swych prowincjach, obaj mogli po­dróżować wspólnie.

Zaraz na początku drogi Atanazjusz uzyskał audien­cję u cesarza. Stało się to w mieście Wiminacjum, po­łożonym jeszcze nad Dunajem, lecz już w granicach innej prowincji, a mianowicie Mezji Górnej; dziś miej­scowość ta zwie się Kostolac, leży na ziemiach Jugo­sławii, niedaleko od Belgradu. Tam właśnie spotkali się wtedy twarzą w twarz — chyba po raz pierwszy w swym życiu — dwaj możni ludzie: władca części Im­perium i wysoki dostojnik Kościoła. Mieli już wkrótce rozpocząć nieustępliwą walkę pomiędzy sobą i toczyć ją aż do śmierci jednego z nich, a w pewnym sensie nawet dłużej. W Wiminacjum obaj przyjęli, jak łatwo odgadnąć, postawy wyczekujące. Byli dobrymi polity­kami, nie uważali więc za właściwe objawiać w spo­sób zbyt gwałtowny swej niechęci i podejrzliwości. Pewne jest wszakże,' iż Konstancjusz bez entuzjazmu witał biskupa, który sporo trosk przysporzył zmarłemu cesarzowi i o którym wiele złego słyszał od swych do­radców. Atanazjusz zaś ze swej strony nie mógł praw­dziwie szczerze chylić głowy przed człowiekiem pozo­stającym pod przemożnym wpływem Euzebiusza z Ni­komedii, poplecznika arian.

Od Wiminacjum Atanazjusz wiernie towarzyszył dworowi Konstancjusza, szybko zmierzającemu ku wschodnim granicom. Czynił to być może dobrowolnie, jako że w cesarskim orszaku podróżowało się łatwiej i bezpieczniej. Ale nie jest też wykluczone, że sam Konstancjusz wyraził życzenie, aby biskup na razie po­został u jego boku. Kto wie, czy cesarz nie pragnął zyskać na czasie, aby rozważyć, jak postąpić z niedaw­nym wygnańcem. Pozwolić mu na powrót do Alek­

sandrii? To może doprowadzić do rozpętania się tam walk pomiędzy jego zwolennikami i wrogami. Zatrzy­mać przy sobie? Przenieść gdzie indziej? To groziłoby konfliktem z Konstantynem II.

W każdym razie zastanawia fakt, że Atanazjusz nie udał się do Egiptu drogą najkrótszą, to jest morską, lecz wraz z dworem zawędrował aż do Kapadocji, czyli na wschodnie ziemie Azji Mniejszej. A może Atanazjusz obrał tak okrężny szlak powrotny umyślnie w tym celu, aby pomóc biskupom-współwygnańcom w objęciu ich dawnych stolic? Istnieją przypuszczenia, że wspie­rał Pawła, powracającego do Konstantynopola, oraz Marcellusa z Ancyry.

W głównym mieście Kapadocji, w Cezarei, Atana­zjusz po raz drugi dostąpił zaszczytu audiencji u cesa­rza. Był to już początek listopada roku 337. Dopiero po tym posłuchaniu biskup wyjechał do Egiptu przez ziemie Syrii i Palestyny. W czasie rozmowy władca niewątpliwie przestrzegał hierarchę, znanego z uporu i samodzielności, aby po swym powrocie nie wystę­pował przeciw niechętnym mu osobom, to bowiem mogłoby wywołać groźne zamieszki o nieobliczalnych następstwach.

Do Aleksandrii Atanazjusz wjechał już pod koniec listopada. Tłumy zwolenników witały go jak zwycięzcę, nie bez pewnej racji uznając jego przybycie za triumf Egipcjan. Natomiast przeciwnicy Atanazjusza, a było ich sporo, jakby przycichli; pilnie jednak zważali, czy nie uczyni on jakiegoś fałszywego gestu lub nie wypo­wie zbyt śmiałego słowa.

Sprawy Wschodu

Spiesząc natychmiast po rozmowach z braćmi ku wschodnim granicom państwa, Konstancjusz czynił jak

człowiek, który pragnie ugasić pożar już liżący ścianę jego domu. Sytuacja nad Eufratem przedstawiała się rzeczywiście źle. Najwyraziściej odmalowują ją słowa pewnej mowy pochwalnej ku czci Konstancjusza. Pane- giryk ten powstał wprawdzie niemal dwadzieścia lat później, bo w roku 356, lecz tamte dni grozy pamiętano wciąż i żywo. Należy też od razu zaznaczyć, że auto­rem mowy był Julian; ten sam, który jako kilkulet­ni chłopiec uratował się z rzezi wraz ze swym starszym bratem przyrodnim, Gallusem. Oto jego słowa:

„Ustanowiono Cię panem trzeciej części Imperium, wydawało się wszakże, iż siły Twoje w żaden sposób nie sprostają potrzebom wojny. Brakowało broni i żoł­nierzy. Odczuwało się dotkliwy niedostatek wszelkiego zaopatrzenia; a przecież właśnie w obliczu takiego nie­bezpieczeństwa winno ono napływać nieprzerwanie! Zresztą nawet Twoi bracia nie ułatwiali Ci prowadze­nia działań. Trudno określić, z jakiej przyczyny przyjęli postawę bierną, skoro przecież nawet bardzo bezczelny i zawistny oszczerca musiałby przyznać, że zawarcie porozumienia w Panonii było w głównej mierze Twoją zasługą.

Wojna więc zapowiadała się niezwykle groźnie. A tymczasem w armii trwały i szerzyły się zamieszki, wywołane zmianą rządów. Żołnierze wielkim głosem dawali wyraz swemu przywiązaniu do zmarłego władcy, wołając zarazem, że panować powinniście tylko Wy, jego synowie.

Zewsząd wyłaniało się mnóstwo spraw niezwykłych i trudnych, jeszcze bardziej zaciemniając i tak ponury horyzont. Wśród Armeńczyków, naszych dawnych sprzymierzeńców, doszło do otwartego rozłamu; część z nich, i to niemała, opowiedziała się za Persami. Sąsia­dujący z Syrią Arabowie niepokoili pogranicza łupież­czymi napadami. Jedyny ratunek w ówczesnej sytuacji mogło stanowić tylko osobiste Twoje kierownictwo; ale

właśnie to do pewnego momentu nie było wykonalne z powodu rozmów z braćmi w Panonii.

Zaledwie nakłoniłeś tamtych do układa, zawartego ostatecznie w najlepszej zgodzie, a już sposobna chwila nakazała Ci zająć się niebezpieczeństwem u granic. Nie sposób słowem wyrazić, jak chyżo spieszyłeś z Pa­nonii do Syrii. Tylko świadkowie mogli to ocenić. A któż zdołałby opisać w pełni, w jaki sposób Twoje przybycie natychmiast odmieniło i polepszyło całą sy­tuację? Nie tylko uwolniliśmy się" od ciążącej nad nami grozy, lecz zaświtała nadzieja dobrej przyszłości. Wy­starczała wiadomość, że się zbliżasz, aby w obozach wojskowych ustawały rozruchy i powracała dyscypli­na. Ci z Armeńczyków, którzy przystąpili do wroga, wnet dokonali zwrotu ku nam" 8.

W istocie jednak — mimo tych pięknych twier­dzeń — powrót Konstancjusza nie uwolnił granic od perskiego niebezpieczeństwa. Wojna właściwie dopiero się zaczęła. Miała się toczyć, z krótkimi przerwami i ze zmiennym szczęściem, jeszcze przez lat trzynaście, to jest aż do roku 350. I przez całych tych trzynaście lat Konstancjusz trwał na spalonych słońcem półpu- stynnych równinach i pogórzach Mezopotamii; tylko zimy spędzał w syryjskiej Antiochii.

Konstancjusz jako wódz

A więc pan Wschodu stał na najtrudniejszym poste­runku; w tym okresie Imperium nigdzie nie musiało tak ciężko zmagać się z wrogiem zewnętrznym. Należy zaś przypomnieć raz jeszcze, że był to człowiek bardzo młody; w chwili śmierci ojca liczył zaledwie dwadzieś­cia lat. Co prawda już jako chłopiec zetknął się bezpo­średnio ze sprawami wojska i polityki. Miał co najwy­żej trzynaście lat, gdy ojciec wysłał go do Trewiru, dq

Galii. Stamtąd czuwał nad zagrożoną przez Germanów granicą Renu. Oczywiście przydano mu wtedy do po­mocy wypróbowanych urzędników i oficerów, formal­nie wszakże on był odpowiedzialny za wszystko. Prze­wodniczył obradom, brał udział w ćwiczeniach, manew­rach i ekspedycjach, reprezentował majestat Imperium. Stanowiło to znakomitą szkołę władania i dawało wiele doświadczeń.

Ale już w roku 333 musiał z woli ojca porzucić Galię. Otrzymał rozkaz przeniesienia się na Wschód. Stanął na straży granicy syryjskiej. Widocznie jego umiejętności wojskowe zyskały wysoką ocenę, skoro właśnie jemu, a nie bratu starszemu, powierzono zadanie wówczas najbardziej odpowiedzialne.

I rzeczywiście, Konstancjusz był dobrym żołnierzem. Także fizycznie. Wzrostu raczej niskiego, silny jednak i wytrzymały, prawie nigdy nie chorował. Prowadził niemal spartański tryb życia, zachowując daleko po­suniętą wstrzemięźliwość w jedzeniu i piciu, a bardzo umiarkowanie korzystając nawet z uciech łoża. Schlud­ny, zawsze gładko wygolony, okazywał wszakże dużą dbałość o swe ciemne, miękkie włosy, starannie je fry­zując. Z zamiłowaniem wprawiał się we władaniu bronią; osiągał znakomite wyniki w strzelaniu z łuku, doskonale też jeździł konno. Niektórzy co prawda do­dawali złośliwie, że przy celebrowaniu bardzo mu po­magają lekko wytrzeszczone oczy, przy jeździe zaś budowa ciała, a zwłaszcza nóg — krótkich i nieco krzywych.

Jednakże Konstancjusz otrzymał też, podobnie jak pozostali bracia, staranne wykształcenie w naukach tak zwanych wyzwolonych, czyli humanistycznych; o dobór nauczycieli dbał osobiście sam ojciec. Za królową umie­jętności uchodziła wtedy retoryka, czyli sztuka kraso- mówstwa. Doprowadzono ją do swoistej wirtuozerii; z jednej strony opracowano ścisłe kanony i schematy

oracji różnego typu, z drugiej zaś silono się na błysko­tliwość stylu, wyszukane słownictwo, aluzje do klasycz­nej literatury. Zapewne, dziś trudno nam pojąć, że całe pokolenia i wieki darzyły twory tak sztuczne tak ogromnym, szczerym podziwem. Rzesze najzdolniej­szych, młodych ludzi poświęcały właśnie studiom re­toryki wiele lat życia, odbywając prawdziwe pielgrzym­ki do szkół sławnych mistrzów. Ale każda epoka ma swoją umiłowaną, snobistyczną dyscyplinę. Kto wie, jak nasi potomni oceniać będą płody krytyków literac­kich i eseistów, tak modne obecnie i wychwalane. Kto wie, czy nie powiedzą, że traktaty te są równie niena­turalne, zimne, powierzchowne i wręcz nieczytelne, jak mowy antycznych retorów. A jak się będą zapatrywali na uczone wywody niektórych socjologów? Tych, co to odkrywają prawdy najoczywistsze i referują je z napu­szoną miną, żargonem zabawnie udziwnionym?

Wracajmy jednak do Konstancjusza. Mistrzowie i adepci ówczesnego krasomówstwa z wyższością pa­trzyli na wszystkich, którzy nie opanowali ich kunsztu, a więc nie potrafili samodzielnie układać popisowych deklamacji. Właśnie dlatego i z tych kół padały pod adresem Konstancjusza zarzuty, że jest niedokształco- ny. Ale z drugiej strony nawet niechętni mu przyzna­wali, że ma dość szerokie zainteresowania i wykazuje zrozumienie dla spraw nauki; wiadomo z całą pewnoś­cią, że retorów popierał. Podobno układał nawet wier­sze; jak wolno się domyślać, niezbyt udane. A z żoł­nierzami umiał się porozumieć — chyba dlatego, że nie przemawiał po szkolarsku.

Młody cesarz odznaczał się dużymi talentami organi­zacyjnymi. Okazał je w pełni w momencie najkrytycz- niejszym dla państwa; wtedy, gdy po śmierci ojca i po ugodzie z braćmi powrócił pod koniec roku 337 na gra­nicę wschodnią, atakowaną i najeżdżaną z zewnątrz, osłabioną zaś od wewnątrz rewoltą wojsk oraz inercją

administracji. Natychmiast przystąpił do zbrojeń. Ener­gicznie przezwyciężał opieszałość służb zaopatrzenia. Rekrutował i formował nowe zastępy wojsk. Osobiście nadzorował ich szkolenie bojowe. Wystawił oddziały jazdy, uzbrojeniem i sposobem walki wzorowane na perskich, a więc szczególnie przydatne w tej wojnie. Jeźdźcy ci — po łacinie zwano ich „catafracti" i „cli- banarii", czyli pancerni — mieli hełmy, tarcze, pance­rze i nagolenniki, ale prócz tego byli odziani od stóp do głów w przylegającą do ciała zbroję z łusek sta­lowych, elastyczną i umożliwiającą swobodę ruchu, a dobrze chroniącą przed zranieniem; dosiadali koni pokrytych kapami naszywanymi stalą. Formacje owej jazdy występowały w armii rzymskiej już znacznie wcześniej, ale dopiero od czasów Konstancjusza, jak się zdaje, zaczęto posługiwać się nimi śmielej i bardziej masowo; to one torowały drogę średniowiecznym bro­niom i taktykom wojennym, choć wówczas oczywiście nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.

Tę gorączkową działalność Konstancjusz rozwijał nie w warunkach pokoju, lecz równocześnie i nieustannie zmagając się z Persami. Przybył w samą porę, aby uwolnić od oblężenia miasto Nizibis w Mezopotamii; usiłował je zdobyć osobiście król Sapor II. Persowie, zagrożeni przez Rzymian, wycofali się za Tygrys, có z kolei pozwoliło uregulować sprawy Armenii. Lecz przerwa w działaniach wojennych była krótka, zaled­wie kilkumiesięczna. Potem walki toczyły się stale. To Persowie wpadali do rzymskich prowincji, to znowu Rzymianie przekraczali granicę i pustoszyli krainy pod­ległe królowi królów.

We wszystkich tych kampaniach Konstancjusz uni­kał większych bitew w otwartym polu. Pochlebcy twierdzili, że jest to przejaw chwalebnej przezorności, ale chyba rację mieli ci, którzy w owym zwłóczeniu i kunktatorstwie upatrywali główną wadę wodza. Nie

brakowało mu natomiast osobistej odwagi. W razie po­trzeby walczył, cierpiał głód i niewygody jak każdy prosty żołnierz. Jeszcze w wiele lat później w rzym­skich obozach na wschodzie starzy oficerowie wspomi­nali o takim wydarzeniu:

Po pewnej niezbyt szczęsnej utarczce wojska rzym­skie rozproszyły się po pustkowiach ziem przygranicz­nych. Sam Konstancjusz, opuszczony prawie przez wszystkich, schronił się wraz z kilku towarzyszami w nie umocnionej wiosce. Nie mieli nic do jedzenia i żadnej żywności nie mogli tam znaleźć; wreszcie ja­kaś babina dała im z litości skibkę chleba, a cesarz i jego ludzie dzielili się nią prawdziwie po bratersku.

Konstancjusz jako władca

I Rzecz znamienna: jakkolwiek Konstancjusz od lat najmłodszych związany był z armią i z konieczności wciąż prowadził wojny, utrzymywał swe wojska w su­rowej dyscyplinie. Nie obsypywał ich nadmiarem przy­wilejów, jak to zdarzało się za wielu poprzednich cesa­rzy, zwłaszcza za Konstantyna Wielkiego. Nie pozwalał również, by oficerowie jakiegokolwiek szczebla mieszali się do spraw administracji cywilnej. Ammian Marcelli- nus, który rozpoczął służbę wojskową właśnie za Kon­stancjusza, powiada w swej Historii:

„Nie podsycał on rogatej pychy żołnierskiej. Za je­go panowania żaden wysoki dowódca, dux, nie otrzymał tytułu «mąż najświetniejszy» («vir clarissimus»). Jak sam pamiętam, przysługiwał im wówczas tylko tytuł «mężów najdoskonalszych» («viri perfectissimi»). Gdy nowy naczelńik jazdy przybywał do którejś z prowincji, jej namiestnik nie musiał wyjeżdżać mu naprzeciw, ofi­cerowi zaś nie było wolno wglądać w sprawy cywilne. Wszyscy dowódcy wojskowi i urzędnicy cywilni pa-

trzyli z szacunkiem, jak nakazywał dawny obyczaj, ku prefektom pretorium, oni to byli koroną wszelkich godności". •Następnie zaś dodaje: „Rzadkie to były wypadki, że ktoś przechodził z woj­skowości do administracji cywilnej. I odwrotnie, stano­wiska dowódców w armii powierzano tylko ludziom za­hartowanym w trudach wojennych".

Cesarz oceniał zasługi swych podwładnych aż z nad­mierną skrupulatnością, toteż godności dworskie nada­wał tylko po przeprowadzeniu bardzo gruntownej oce- - ny kandydata. Nie zdarzało się nigdy, aby ktoś niespo­dziewany lub człowiek z zewnątrz osiągał wysoki urząd;.. dochodząc po dziesięcioletniej służbie do wyższych! stanowisk administracyjnych lub skarbowych, było się już kimś w pełni znanym.

Poważnie traktując swe obowiązki oraz majestat władcy, Konstancjusz aż przesadnie dbał o to, by pre­zentować się jak najgodniej w czasie audiencji lub uro­czystych wjazdów do miast. Siedział nieporuszony, patrząc wprost przed siebie i nie obracając głowy ni w prawo, ni w lewo — jak martwy posąg. Nigdy nie pozwalał sobie w obliczu ludzi na potarcie nosa, a na­wet na ruch ręką, nie mówiąc już o splunięciu. Nigdy też nie wyrażał zgody, by ktokolwiek z dostojników lub z członków rodziny zajął przy nim miejsce w po­wozie.

Właśnie z owym osobistym kultem cesarskiego ma­jestatu wiązały się najgorsze wady Konstancjusza jako władcy: uraźliwość, podejrzliwość i mściwość we wszy­stkich wypadkach i sprawach, które, w jego mniema­niu, zagrażały bezpieczeństwu lub powadze majestatu. Wobec osób podejrzanych o udział w spiskach lub choćby tylko o brak szacunku srożył się bez miary. Ka­zał torturować i wydawać wyroki jak najsurowsze — nawet jeśli wina była dość wątpliwa. Nie brakło zaś

w jego otoczeniu ludzi podsycających te skłonności; ci tanimi pochlebstwami łatwo zyskiwali sobie posłuch, przychylność, nagrody; szczególnie złą sławą cieszyli się liczni w pałacu eunuchowie.

I jeszcze pewna sprawa charakterystyczna. Konstan­cjusz w zasadzie prawie niczego nie zmienił w systemie administracji państwowej odziedziczonym po ojcu — z jednym wszakże wyjątkiem. Oto bardzo wydatnie rozbudował stanowiska i rozszerzył kompetencje funk­cjonariuszy nadzoru i kontroli. Zwali się oni „agentes in rebus", czyli dosłownie „działający w sprawach"; stanowili rodzaj policji politycznej. Od czasów Kon­stancjusza spotyka się ich we wszystkich wyższych urzędach; im też w praktyce podlegała poczta państwo­wa, najważniejszy wtedy środek łączności.

To wszystko mając na uwadze, niechętny Konstan- cjuszowi Ammian Marcellinus porównuje go do naj­gorszych władców przeszłości, posuwając się nawet do twierdzenia: „W swej nieluazkości przewyższył Kali- gulę i Domicjana" 9.

Dzieło i świat Ammiana

W rozdziale poprzednim po raz pierwszy powołaliśmy na świadka historyka, którego imię i zdanie jeszcze nieraz pojawi się na kartach tej książki, zwłaszcza w dalszych jej częściach. Twórca to niezwykły, a jako artysta, - oddający nastrój tamtej epoki, może nawet genialny. Tak sądzi wielu znawców literatury. Oto na przykład opinia Ericha Auerbacha, jednego z czołowych przedstawicieli nowoczesnej teorii i krytyki dzieła pi­sarskiego:

„Ammian dysponuje niezwykłą i bardzo zmysłową siłą wyrazu; gdyby jego łacina nie była tak trudna do zrozumienia i tak nieprzekładalna, okazałby się, być

może, jednym z najwybitniejszych pisarzy w literaturze antycznej".

Cytat ten pochodzi z książki Mimesis, omawiającej zagadnienia realizmu w literaturze Zachodu — od cza­sów najdawniejszych, bo Homerowych, aż po twórczość nowożytną. Rozdział poświęcony Ammianowi jest sto­sunkowo krótki, lecz zawarte w nim uwagi należą do najwnikliwszych, a także najbardziej sugestywnych, jakie kiedykolwiek wypowiedziano o tym historyku. Nim jednak przytoczymy niektóre z nich, zapoznajmy się z podstawowymi informacjami o życiu i dziele Ammiana.

Urodził się około roku 330 w Antiochii syryjskiej;: był więc zapewne rówieśnikiem Juliaiia, w każdym zaś razie człowiekiem jego pokolenia. Pochodził z ro­dziny zamożnej i wpływowej. W domu rodzinnym mó­wiono po grecku; łaciny musiał dopiero się uczyć. Ele­menty języka Rzymian poznał chyba już dzięki nauczy­cielom w szkole; potem ugruntował jego znajomość i rozszerzył służąc w armii, a jeszcze później — miesz­kając w samym Rzymie. Wstąpił do wojska, gdy liczył lat około dwudziestu; z racji swego wysokiego stanu otrzymał od razu stopień oficerski. Nad wielkim dzie­łem historycznym zaczął pracować chyba w Rzymie, a zatem już jako dojrzały, starszy mężczyzna. Pisał po łacinie; co więcej, pragnął stać się kontynuatorem najwybitniejszego historyka Rzymu cesarskiego, Ta­cyta. Ponieważ zaś kończy on na roku 96, rozpoczął relację właśnie od tego momentu dziejowego. Jednakże pierwszych trzynaście ksiąg Ammianowej Historii za­ginęło, co oznacza, że dla nas zaczyna się ona dopiero od księgi XIV, przedstawiającej wypadki roku 353. W następnych księgach siedemnastu — bo całość liczyła ich trzydzieści jeden — narracja doprowadzona została do roku 378.

Jak można by najogólniej scharakteryzować ton i ko­

loryt dzieła? Oto znowu słowa powołanego poprzednio historyka literatury:

„Świat Ammiana jest ponury: przepełnia go zabobon, żądza krwi, przemęczenie, śmiertelny strach, gesty okrutne i w jakiś magiczny sposób zastygłe w martwo­cie; jedyną przeciwwagę stwarza tu również ponura, patetyczna determinacja, z jaką wykonuje się coraz to trudniejsze i coraz bardziej beznadziejne zadanie: za­danie obrony Imperium, zagrożonego z Zewnątrz i roz­padającego się od środka".

I jeszcze gdzie indziej stwierdza tenże uczony:

„Świat Ammiana bardzo często wydaje się czymś na kształt krzywego zwierciadła normalnego otoczenia ludzkiego, w którym się poruszamy; bardzo często spra­wia wrażenie jakiegoś złego snu. I to nie tylko dlatego, że rozgrywają się tu rzeczy straszne, takie jak zdrada, mord, tortury, podstępne zasadzki i denuncjacje; tego rodzaju rzeczy dzieją się przecież nieledwie wszędzie i zawsze, a epoki, w których życie bywa bardziej znoś­ne, nie zdarzają się nazbyt często. Tym/co szczególnie przygniata w świecie stworzonym przez Ammiana, jest raczej brak jakiejkolwiek przeciwwagi. Albowiem jeśli prawdą jest, że ludzie zdolni są do wszelkich okrop­ności, to prawdą jest również, iż okropności te nie­ustannie wytwarzają przeciwdziałające im siły; i że w większości epok pełnych grozy ujawniały się także wielkie, żywotne moce ducha: miłość i poświęce­nie, świadome bohaterstwo i natarczywe poszukiwanie możliwości szlachetniejszej egzystencji. Nic z tęgo nie pojawia się u Ammiana. Historiografia jego [...] nie wskazuje ha żadną szansę wyzwolenia, na nic, co mo­głoby prowadzić w lepszą przyszłość, nie prezentuje żadnej postaci ani akcji, którą orzeźwiałoby jakieś swo­bodniejsze, bardziej ludzkie tchnienie" 10.

Skłonność Ammiana do stawiania mocnych, drastycz­nych akcentów uchwytna jest nawet w pozornie drobr

nych i mało znaczących szczegółach; jak choćby ten dopiero co cytowany: jeśli porównuje nieludzkość Kon­stancjusza, to od razu podaje nazwiska najbardziej zniesławionych cesarzy — Kaliguli i Domicjana.

Konstancjusz jako chrześcijanin

Przytoczona wyżej opinia Ammiana Marcellina jest oczywiście mocno przejaskrawiona. Faktem wszakże było, że Konstancjusz często postępował bardzo bez­względnie, małostkowo, okrutnie; czego sporo przykła­dów przewinie się na kartach tej książki.

A przecież — mógłby ktoś twierdzić — cesarz ten, już od dziecka wychowany w zasadach nowej religii, głoszącej miłość i wybaczenie, gorliwie tę wiarę wyzna­jący i popierający (choć chrzest przyjął dopiero pod koniec życia, podobnie jak ojciec), winien by okazywać poddanym wTięcej wyrozumiałości niż jego pogańscy po­przednicy.

Jednakże sąd taki byłby raczej naiwny. Realia poli­tyki zawsze i wszędzie zmuszają władców do łamania lub obchodzenia najszczytniejszych zasad, nawet jeślj oni sami'prawdziwie w nie wierzą i nie są po prostu cynikami. O samousprawiedliwienie łatwo. Zdradza się własne ideały w konkretnym wypadku rzekomo tylko po to, aby ocalić, co w nich najistotniejsze; aby właśnie przez tę zdradę zapewnić im trwanie i ostateczne zwy­cięstwo. Tak na przykład Konstancjusz, karzący z całą surowością prawdziwych, a jakże często tylko rzeko­mych wrogów swego majestatu, był ponad wszelką wątpliwość przeświadczony, iż postępuje słusznie, spra­wiedliwie, w zgodzie ze swymi przekonaniami religijr nymi; musi przecież za wszelką cenę utrzymać władzę nienaruszoną właśnie dlatego, że sprzyja ona nowej wierze i broni jej wzniosłych nauk przed reakcją po­gańską.

Kultowi dawnych bogów Konstancjusz był zdecydo­wanie nieprzyjazny, podobnie jak i jego bracia. Naj- jaskrawiej zadokumentował to w ustawie wydanej w roku 341:

„Niech zginie zabobon, niech ustanie szaleństwo ofiar! Kto bowiem ośmiela się składać ofiary, postę­puje wbrew ustawom boskiego cesarza, naszego ojca, i wbrew niniejszemu rozkazowi Naszej Łagodności; wi­nien więc ponieść odpowiednią karę opartą na natych­miastowym wyroku".

Ustawa ta w praktyce nie była stosowana z całą su­rowością i konsekwencją, podobnie jak niemal martwą literą pozostały znacznie ostrzejsze postanowienia w tej materii braci Konstancjusza i jego samego z lat później­szych. Wiele świątyń nadal otwierało swe podwoje, a na ołtarzach różnych bóstw jeszcze przez całe dziesię­ciolecia, gdzieniegdzie zaś nawet przez wieki, składano ofiary i dary. Wyznawcy bowiem starych kultów byli wciąż jeszcze bardzo liczni wśród wszystkich warstw społecznych i we wszystkich krainach Imperium.

W związku ze wzmianką o ustawodawstwie Konstan­cjusza należy przypomnieć, że w wielu jego edyktach i zarządzeniach spotyka się postanowienia wypływające, jak się powszechnie przyjmuje, przynajmniej pośrednio z ducha nowej moralności. Tak więc już w roku 338 cesarz polecił:

Osoby podejrzane o popełnienie przestępstw i prze­bywające w więzieniu muszą zostać przesłuchane w cią­gu miesiąca; w przeciwnym wypadku do odpowiedzial­ności może być pociągnięty sam sędzia.

W dwa lata później zabronił przetrzymywania męż­czyzn i kobiet w tych samych celach więziennych. A jeszcze w dwa lata p(5źniej zakazał, i to pod karą śmierci, zawierania małżeństw lub życia w konkubina­cie z bratanicami bądź siostrzenicami11.

Z tym wszystkim poglądy religijne Konstancjusza

prezentowały się nieco dziwnie. Ammian Marcelli- nus — poganin wprawdzie, lecz nie wróg chrystianiz- mu — tak je charakteryzuje:

„Chrześcijańską religię, jasną i prostą, mieszał z prze­sądami godnymi starej baby" 12. »

Wytyka mu dalej, że przez swoją krętą politykę w sprawach kościelnych doprowadził do licznych roz­łamów w łonie nowego wyznania. Gromady kapłanów chrześcijańskich podróżowały we wszystkie strony za­przęgami poczty państwowej, aby wziąć udział w syno­dach („w tak zwanych synodach" — powiada Ammian); cesarz bowiem chciał kierować Kościołem według włas­nego uznania. A tymczasem, dodaje historyk złośliwie i obrazowo, tego tylko dokazał, że naderwał ścięgna poczty.

Lecz właściwym sternikiem polityki kościelnej Kon­stancjusza w pierwszych latach jego panowania był biskup Euzebiusz z Nikomedii, ów krewny matki Ju­liana; człowiek rzeczywiście wybitny.

Euzebiusz i Paweł

Dzięki poparciu ze strony Konstancjusza Euzebiusz mógł wkrótce opuścić stolicę biskupią w Nikomedii i przenieść się na inną, zaszczytniejszą; został miano­wicie pasterzem gminy chrześcijańskiej w Konstanty­nopolu. Stało się to może już pod koniec roku 338, najpóźniej zaś przed upływem roku 339.

Jeszcze przed kilkunastu laty byłaby to zamiana na gorsze. Nikomedia leżała u azjatyckich wybrzeży Pro- pontydy, zwanej dziś Morzem Marmara, w głębi pięk­nej zatoki. Prawie osiemdziesiąt kilometrów od tego miasta na zachód, po europejskiej stronie cieśniny bos- forańskiej, znajdowało się Bizancjum, bogate i znane, lecz nie wytrzymujące wtedy porównania z Nikomedią;

ta bowiem, jako ulubiona rezydencja najpierw cesarza Dioklecjana, a potem Licyniusza, chlubiła się dziesiąt­kami okazałych budowli i liczyła znacznie więcej miesz­kańców. Jednakże w roku 330 Bizancjum zmieniło na­zwę na Konstantynopol; odtąd rozbudowywało się z im­ponującym rozmachem. Działo się to oczywiście dzięki ogromnym dotacjom z cesarskiego skarbca oraz licznym przywilejom, hojnie nadawanym nowej siedzibie. Bez żadnych skrupułów ściągano tu mnóstwo zabytkowych arcydzieł sztuki z miast Grecji i Azji. Wprawdzie Rzym nad Tybrem wciąż jeszcze był formalnie jedyną stolicą Imperium, ale nie ulegało wątpliwości, iż Rzym nowy, ten nad Bosforem, rychło dorówna dawnemu. Nikome- dia natomiast szybko ustępowała w cień, znajdowała się bowiem zbyt blisko powstającej metropolii. Euzebiusz zrozumiał w lot, jaki los pisany jest jego miastu, i zna­lazł się tam, gdzie kładziono fundamenty czegoś praw­dziwie wielkiego.

Jednakże tronu biskupiego w Konstantynopolu nie uzyskał tak łatwo. Najpierw trzeba było usunąć zeń Pawła, dotychczasowego pasterza; powrócił on z wy­gnania — o czym już mówiliśmy — dopiero pod koniec roku 337. Ale natychmiast po zjawieniu się Pawła do­szło w łonie jego gminy do ostrych sporów; ich przy­czyny były natury nie tyle teologicznej, ile czysto per­sonalnej — sprawy trudne dziś do uchwycenia i obiek­tywnej oceny, jako że współczesne świadectwa są ułamkowe, niejasne, stronnicze. W celu załagodzenia konfliktu zebrał się na rozkaz Konstancjusza synod biskupów z miast sąsiednich; uchwalono na nim, że Pawła należy złożyć z urzędu, a na opróżnioną przezeń stolicę powołano właśnie Euzebiusza. Paweł znowu po­szedł na wygnanie. Stronnictwo Atanazjusza zaczęło natychmiast głosić, że padł on ofiarą oszczerstw i prze­śladowań ze strony arian; tym sposobem Paweł zyskał później miano męczennika, a nawet świętego.

Nowy pasterz Konstantynopola przebywał w tym mieście rzadko i krótko. Pochłaniały go całkowicie sprawy wielkiej polityki kościelnej, nad tymi zaś mógł czuwać tylko u boku władcy; najchętniej więc rezy­dował w Antiochii syryjskiej. Tam też często zjeżdżali inni biskupi wschodni; w ten sposób w mieście nad Orontesem zaczął się konstytuować niemal permanent­ny synod.

Literatura, teatr, igrzyska

Zajęty synodami i polityką, przebywający to w Kon­stantynopolu, to w Antiochii, Euzebiusz z pewnością nie miał czasu, by osobiście opiekować się małym chłop­cem, swym dalekim krewnym, który już w pierwszych miesiącach życia stracił matkę, a ostatnio także ojca.

Wkrótce po tragicznych wypadkach, które pozbawiły go wszystkich najbliższych krewnych i zabrały mu ojcowski majątek, Julian wyjechał z rozkazu Kon­stancjusza do Nikomedii, gdzie jeszcze pasterzem był Euzebiusz. Potem zapewne przeniesiono chłopca z po­wrotem do Konstantynopola, kiedy jego opiekun objął tam urząd kościelny. W rzeczywistości wszakże spra­wami wychowania od samego początku zajmował się w obu miastach Mardoniusz, przed laty nauczyciel Bazyliny, wielbiciel poezji Homera i Hezjoda. Prowa­dził Juliana do szkoły zawsze jedną i tą samą drogą, stale go pouczając:

— Iluż to chłopców, twoich rówieśników, pcha się do teatrów! Byle tylko nie rozbudzili w tobie zamiłowa­nia do tego rodzaju widowisk! Interesują cię wyścigi rydwanów? Znajdziesz je u Homera, przedstawione w sposób znakomity. Weź księgi tego poety i przeczy­taj je w całości! Przysłuchujesz się często rozmowom o tańcach pantomimów? Machnij na to ręką! Mali

chłopcy u Feaków tańczyli w sposób godnie jszy męż­czyzn. Kitarodą był tam Femios, a Demodok pieśnia­rzem. Homer mówi też o drzewach. I to jak mówi! O ileż piękniejsze są jego opisy od widoku samych drzew. Na przykład lesista wyspa nimfy Kalipso. A gro­ty Kirki, a ogród Alkinoosa! Wierz mi chłopcze, rze­czywistość nigdy nie dorówna urokowi poetyckich opisów

Niektórzy przypuszczają, że Mardoniusz mówiąc o wi­

doku drzew miał na myśli nie naturę, lecz obrazy ma­larskie; od nich to wyżej stawiał rzecz poetycką. W każdym razie naprawdę istniało dlań jedynie to, co dawni mistrzowie ujęli w doskonały kształt słowny. Bo właśnie słowo stanowiło dla tego fanatyka litera­tury rzeczywistość prawdziwą i ostateczną; zupełnie jak w świecie platońskim, gdzie wieczne i niezmienne ł są tylko idee, promieniujące pięknem najwyższym, a przedmioty stanowią tylko słabe odbicie ich nie­śmiertelnego blasku. Ta święta wiara filologa działała na umysł dziecka dzięki swej autentyczności. Ziarno 1 padło na grunt podatny, choć z początku chyba nie obyło się bez prób oporu ze strony chłopca; wynika | to z samej treści Mąrdoniuszowych napomnień. Miłość do starej literatury oczywiście nie oznaczała

jeszcze, że zrywa się z chrześcijaństwem. Dawno już minęły czasy, kiedy to bezkompromisowi i fanatyczni wyznawcy nowej religii z pogardą, a nawet z niena­wiścią odnosili się do dzieł kultury klasycznej, wołając, że odwodzą one myśli i serca Qd tego, co jedynie waż­ne: od oczekiwania na przyjście Pana.

Mardoniusz był zapewne także chrześcijaninem. W każdym razie chłopiec czytywał nie tylko wielkich poetów sprzed wieków, lecz także święte pisma nowej wiary; później dobrze się w nich orientował. Nad tą stroną jego wychowania czuwał, jak wolno się domy­ślać, któryś z kapłanów Euzebiusza.

Od swego umiłowanego wychowawcy Julian przejął też odrazę do tłumnych widowisk publicznych. W wiele lat potem tak o tym pisał:

„Mój pedagog nauczył mnief bym szedł do szkoły patrząc tylko w ziemię. Przedstawienie w teatrze zoba­czyłem po raz pierwszy, gdym miał dłuższą brodę niż włosy na głowie. Zresztą i wtedy nigdy nie chodziłem do teatru z własnej i nieprzymuszonej chęci, lecz tylko zadość czyniąc woli władcy — wszystkiego trzy lub cztery razy" 14.

Jak zaś trudno było oprzeć się powszechnej wówczas pasji do widowisk, znakomicie pokazuje opowiadanie świętego Augustyna o przygodzie, która spotkała jego przyjaciela Alipiusza. Rzecz rozegrała się około roku 380. Alipiusz przyjechał do Rzymu, aby studiować pra­wo i naprawdę oddawał się tylko nauce, ostentacyjnie zaś stronił od igrzysk i zaciekle na nie pomstował. Lecz oto co się zdarzyło:

„Przypadkowo spotkali go na ulicy wracający z obia­du przyjaciele i koledzy. Zaczęli ciągnąć go siłą do amfiteatru, choć się sprzeciwiał i opierał, wołając:

— Możecie zaprowadzić tam i postawić moje ciało, ale nie przymusicie mojego ducha i oczu, by oglądały widowisko! Będę tam, owszem, ale nieobecny! Okażę swoją wyższość i nad wami, i nad igrzyskiem!

Wysłuchali go, lecz nie puścili. Może właśnie dlatego, że chcieli wypróbować, czy istotnie tak się stanie? Gdy przyszli i zajęli miejsca, wszystko już tam wrzało ową rozkoszą nieludzką, Alipiusz zamknął oczy i przy­kazał duchowi, by nie zwracał uwagi na bezmiar zła. Oby i uszy był zatkał! W pewnym bowiem momencie walki uderzył weń potężny krzyk publiczności. Zdjęty ciekawością i jakby pragnąc wzgardzić i przezwyciężyć także wzrokiem to, co stało się przyczyną okrzyku, oczy otworzył. Lecz cięższą odniósł ranę na duchu niż ten, którego chciał zobaczyć, na ciele! Runął żałośniej niż

ten, czyj upadek wywołał ów krzyk, który wszedł przez jego uszy i otworzył mu oczy! Gdy zobaczył krew, za­chłysnął się okrucieństwem. Już się nie odwrócił, wzrok trzymał utkwiony. Nieświadomie wchłaniał obłęd. Zachwycał się zbrodniczą walką i upajał się rozkoszą okrucieństwa. Nie był już takim, jakim tu przyszedł. Stał się jednym z tłumu, do którego dołączył i praw­dziwym towarzyszem tych, którzy go przywiedli. Pa­trzył, krzyczał, płonął!" 15

Ogród pod Nikomedią

Pod jednym wszakże względem Julian oparł się — na swoje szczęście! — naukom mistrza Mardoniusza: nigdy nie uwierzył, by nawet najdoskonalszy opis lite­racki mógł dorównać urokom natury, nie mówiąc już o ich przewyższeniu. Był zawsze wrażliwy na piękno krajobrazu. Dowodzi tego choćby list, pisany już w la­tach późniejszych, ale nawiązujący do wspomnień z lat chłopięcych, spędzanych właśnie w Nikomedii i w jej okolicach. Adresatem listu jest retor Euagrios. Oto wy­jątki:

„Daję Ci w podarunku niewielki zespół czterech pól w Bitynii, ofiarowany mi niegdyś przez babkę. Rozpo­rządzaj nim swobodnie. Jest -on tak mały, że nikogo nazbyt nie wspomoże i nie uczyni bogatym. Nie brak mu wszakże pewnych miłych zalet, a o każdej z nich chciałbym coś Ci powiedzieć.

Mająteczek oddalony jest od morza mniej więcej o dwadzieścia stadiów [niecałe cztery kilometry]. Ża­den więc przekupień lub żeglarz nie zakłóci spokoju swoją gadatliwością i natręctwem. Z drugiej strony miejsce to nie jest pozbawione darów Nereusa. O rybę tu łatwo, świeżą i jeszcze drgającą. A gdy z domu wyj­dziesz i staniesz na jednym ze wzgórz, obejmiesz wzro­

kiem Propontydę, wysepki, a nawet miasto nazwane od szlachetnego władcy. Nie będziesz zaś stąpał po al­gach i porostach, nie będą Cię drażniły wstrętne i nie dające się określić brudy, które zwykle wyrzuca morze na piaski wybrzeża. Droga wiedzie wśród powoju, wśród tymianku i ziół wonnych. Kto tam odpoczywa i czyta książkę, ma wokół głęboką ciszę; a kiedy oczom daje wytchnienie, jak miło patrzeć na okręty i morze! Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, właśnie takie let­nisko wydawało mi się najmilsze. Są tam również źró­dła nie najgorsze, są rozkoszne miejsca do kąpieli, są ogrody i drzewa. Kiedy dorosłem, tęskniłem za minio­nymi wczasami i powracałem do nich niejednokrotnie; spotkania zawsze przynosiły mi jakąś korzyść du­chową".

Obraz pełen uroku, barw i ciepła, a zarazem niemal symboliczny. Chłopiec leży na wzgórzu nadmorskim, wśród odurzająco pachnących ziół i kwiecia. Czyta wiersze Homera lub dialogi Platona; od czasu jdo czasu podnosi oczy i patrzy na niebieskie wody zatoki, na rozsiane po niej wysepki skał i zieleni — czy któraś z nich nie mogłaby być wyspą nimfy Kalipso? — na cicho sunące okręty i łodzie rybackie; gdzieś bardzo daleko bieleją domy Konstantynopola, rodzinnego mia­sta, gdzie groby ojca i matki. A oto dalszy ciąg listu Julianowego: „Znajduje się tam także mała pamiątka mojej pracy na roli. Jest to niewielka winnica, dająca wino pachną­ce i słodkie, nie potrzebujące żadnych dodatków; grona bowiem pachną różami już na łozie i w tłoczni. Jeśli wierzyć Homerowi, moszcz w glinianych dzbanach jest esencją nektaru.

Zapytasz, dlaczego nie ma tam więcej łóz winnych, dlaczego tak mały kawałek ziemi uprawjony? Widocz­nie nie byłem zbyt pracowitym rolnikiem. A może sta­ło się tak dlatego, że pijąc wino zwykłem dolewać spo­

ro wody? Przygotowywałem zaś wino tylko dla siebie i dla swych przyjaciół, a tych była garstka.

Obecnie, głowo umiłowana, przekazuję Ci ten dar — skromny, to prawda, lecz przecież miły, bo przechodzi z rąk przyjacielskich do przyjaciela; czyli, jak powiada mądry poeta Pindar, z domu do domu.

List ten pisałem w pośpiechu, przy lampie. Jeśli po­pełniłem jakiś błąd, nie osądzaj go zbyt surowo!" 18.

Uprawą winorośli Julian zajmował się oczywiście już w późniejszych latach, nie za swym pierwszym poby­tem w Nikomedii. Wtedy, będąc zbyt małym chłopcem, nie mógł nawet obserwować, jak źle się dzieje w innej winnicy. W winnicy Pańskiej.

Antiochia, Rzym, Aleksandria

Była już mowa o usunięciu biskupa Pawła z Konstan­tynopola. Wywołało to dużo zamieszania, w istocie jed­nak chodziło o wydarzenie niezbyt ważne w porówna­niu z tym, co wciąż się działo wokół osoby Atanazjusza. Właśnie sprawy Aleksandrii absorbowały w głównej mierze uwagę Euzebiusza i jego stronników, prawie stale przebywających w Antiochii.

Już z początkiem roku 338 wystosowali oni do wszy­stkich trzech władców Imperium pismo uskarżające się na postępowanie Atanazjusza po jego powrocie do Egiptu. W tymże piśmie przypomnieli również uchwały synodu w Tyrze, usuwające Atanazjusza z jego stolicy biskupiej; wysunęli nawet twierdzenie, że został on w ogóle wybrany w sposób nielegalny. Jednocześnie wyprawili z Antiochii do Rzymu trzech posłów, kapła­nów: prezbitera i dwóch diakonów. Biskupem stolicy Imperium był od roku 337 Juliusz. Wysłannicy antio­cheńscy zażądali od niego, by nie utrzymywał z Atanaz- juszem żadnych oficjalnych kontaktów, sprawami bo­

wiem gminy aleksandryjskiej zawiaduje, do chwili wy­brania nowego jej pasterza, Pistos; był -on biskupem egipskiej Mareotis, znanym ze swych przekonań pro- ariańskich.

Zwracając się do zwierzchnika gminy rzymskiej Eu­zebiusz dowiódł, że jest politykiem zręcznym i daleko­wzrocznym. Jak przecież powszechnie wiedziano, w cza­sie swego przymusowego pobytu na Zachodzie Atanaz­jusz nawiązał bliskie kontakty z wielu tamtejszymi biskupami; należało więc spodziewać się, że w swej obecnej sytuacji zechce prosić najwpływowszego z nich o poparcie — i właśnie tej szansy pragnął pozbawić go Euzebiusz.

Najgroźniej wszakże przedstawiała się dla Atanazju­sza inna sprawa. Oto oskarżono go, że przywłaszczył sobie i sprzedał znaczne ilości zboża, które na mocy roz­porządzenia zmarłego cesarza, Konstantyna Wielkiego, corocznie dostarczano egipskim władzom kościelnym na cele dobroczynne. Konstancjusz potraktował oskarżenie poważnie i polecił rzecz rozpatrzyć.

Tymczasem Atanazjusz zwołał synod biskupów Egip­tu. Zebrało się ich osiemdziesięciu. Oczywiście stanęli w obronie swego metropolity i zakwestionowali legal­ność uchwał synodu tyryjskiego. Rozesłali pisma do wszystkich stolic biskupich, a więc i do Rzymu. Tutaj wysłannicy egipscy spotkali się z antiocheńskimi. Doszło pomiędzy nimi do bardzo gwałtownych sporów, toteż Juliusz uznał, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zor­ganizowanie nowego synodu w sprawie Atanazjusza. W tym duchu napisał i do niego, i do Euzebiusza, nie proponując wszakże ani daty, ani też miejsca przyszłe­go zjazdu dostojników kościelnych. W każdym razie propozycja ta oznaczała odrzucenie żądań Euzebiusza, by nie utrzymywać oficjalnych kontaktów z Atanazju- szem.

W swych energicznych staraniach o zajęcie silnej po­

zycji Atanazjusz nie ograniczył się tylko do zwołania synodu biskupów egipskich, do wysyłania pism i zabie­gania o przychylność Zachodu. Zdobył się też na po­mysł dobrze świadczący o jego umiejętności wyzyski­wania nastroju mas. Oto latem roku 338 zaprosił do Aleksandrii sławnego pustelnika Antoniego.

Kuszenie świętego Antoniego

Gdy na wezwanie Atanazjusza Antoni zjawił się w nadmorskiej metropolii, był już starcem liczącym ponad osiemdziesiąt lat. Od przeszło pół wieku żył w odosobnieniu, w głębi Egiptu, wśród skał i pustkowi, ,lecz imię jego znano i wymawiano z czcią daleko poza granicami ojczyzny. Sławiono ascetyczne praktyki An­toniego, świątobliwość, cuda. Ale nade wszystko przy­dawały mu chwały przedziwne opowieści o tym, jafc; kusił go diabeł i jak napadały nań demony, przybie­rając postać bestii krwiożerczych, odrażających, plu­gawych; on jednak wychodził zwycięzcą z każdej za­sadzki. W istocie były to prastare legendy i baśnie, które, odpowiednio przekształcone, miały obecnie słu­żyć celom nowej religii.

Antoni przyszedł na świat w Egipcie Górnym, w za­możnej rodzinie chrześcijańskiej, niedługo po roku 250. Nosił imię rzymskie, Antonius, ale był rodowitym Egipcjaninem, nie umiejącym nawet- po grecku; to­też z Grekami, tak wówczas licznymi w tym kraju, porozumiewał się przez tłumaczy. Rodzice posy­łali go do szkoły, lecz uczyć się nie chciał i do końca życia pozostał analfabetą. Od dziecka nato­miast szukał samotności. Miał lat dwadzieścia, gdy ojciec i matka zmarli. Odtąc} sam prowadził gos­podarkę i opiekował się młodszą siostrą; to jednak wydawało mu się odejściem od prawdziwego celu życia.

Toteż gdy po kilku miesiącach wchodząc do kościoła 1 usłyszał czytane tam słowa Ewangelii:

„Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj to, co po- - siadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w nie- i biel"

— uznał je za wolę Boga. Swoją ziemię rozdzielił wśród sąsiadów, mienie zaś ruchome sprzedał i pienią- j dze rozdał żebrakom. Zabezpieczywszy byt siostrze ] osiadł na pustkowiu w pobliżu wioski. Umartwiał się, ś pobierał naukę religii u pewnego starca, rozpamiętywał ] wersety Pisma; umiał je na pamięć; wszelką inną wie-j dzą gardził.

Taki sposób życia nie był w ówczesnym Egipcie ; czymś wyjątkowym. Tu i ówdzie już wcześniej pojawiał: ^ się anachoreci, żyjący tylko dla modlitwy i ascezy. J szanowani i wspierani przez współwyznawców. Niegdyś j czynili to ku czci bóstw, które obecnie otrzymały miano demonów złych i oszukańczych. Z drugiej zaś strony j wielki i chyba nawet decydujący był wpływ niektórych 1 kierunków filozofii greckiej, zwłaszcza pitagoreizmi; ; i cynizmu, wzywających do samoumartwiania się, ogra­niczania swych potrzeb, dobrowolnego ubóstwa, żyęisgj w czystości, porzucania spraw świata.

Ruch anachoretyzmu miał już wkrótce doprowadził do powstania pierwszych wspólnot mnisich oraz dc sformułowania zasad życia klasztornego. Wiadomo, jak ogromną rolę odegrały zgromadzenia zakonne w Euro­pie średniowiecznej. Znaczenie zaś Antoniego dla zwy- J cięskiego pochodu owego ruchu polega na tym, że właś nie on rozwinął aż do krańcowości pewne cechy ascezy dzięki temu stał się już za życia postacią legendarną opromienił pustelnictwo niezwykłym blaskiem, zdoby; uczniów i naśladowców.

Wnet bowiem po owym, by tak rzec, terminowanr pustelnictwa Antoni uczynił krok samodzielny. Za | mieszkał w starym grobowcu, z dala od siedzib ludz

kich. Pewien przyjaciel przynosił mu tam chleb i wodą. Lecz i to odosobnienie wydało się niewystarczające. Po kilkunastu więc latach udał się w odległe strony na wschód od Nilu, gdzie człowiek nie zjawiał się prawie nigdy. Znalazł sobie kryjówkę wśród gór skalistej Pu­styni Arabskiej. Tutaj żył przez lat dwadzieścia, nie rozmawiając z nikim, choć wielu pragnęło się doń zbli- . żyć. Bo już wtedy głoszono dziwy o sposobach, jakich ima się czart, by go omamić i pokonać. Opowieści te spisał potem Atanazjusz, a po wielu z kolei wiekach jego relację streścił u nas ksiądz Piotr Skarga w swych Żywotach świętych. Oto fragmenty tej parafrazy, któ­rej stary język znakomicie przystaje do dziwnej historii z pogranicza świata baśni i urojeń: ' Po pierwszych nieudanych próbach czart zaczął z in­nej strony kusić Antoniego, „wielkie nań a nieznośne cielesne żądze i zapalenia niecąc, tak we śnie, jako i na jawie, iż pokoju nigdy nie miał". Pustelnik pościł, me­dytował o mękach piekielnych, o śmierci i rozsypaniu w proch ciała swego. „Z zelżywością nieprzyjaciela od- "prawował i tym dalej na większą się pustynię udawał. Z której chcąc go na koniec mocą czart wygnać [...] widomie na jegp chałupkę uderzył i tak go srodze zbił na ciele, iż za martwego kilka dni leżał. I czynił

czart nań ostatni najazd, zebrawszy się z towarzystwem

i z wojskiem w osobie rozmaitych bestyj: lwów, niedźwiedziów, wilków, wieprzów, psów i byków, i innych " sjogich zwierząt. Na oną jego chałupkę uderzył, którą

rozproszywszy, straszyć go rykiem onycłi sprośnych ' bestyj i przymierzeniem rozmaitych śmierci począł. j\A on, acz przez oną boleść cielesną zbity, ciężko stękał i podnieść się nie mógł, wszakże sercem wielkim nie­ustraszony na ono wojsko wołał: — Znać, iż mocy i siły nie macie!"

O demonach

Dwa były źródła, których wodami — narkotycznymi, \ rzec by trzeba — poił swoją wyobraźnię Antoni.

Pierwsze z nich biło w księgach Nowego Testamentu. ] Pustelnik rozpatrywał wciąż na nowo święte wskaza­nia, obrazy i przypowieści, pojmując je jak ńajdosłow- niej. Toteż w uszach jego nieustannie brzmiały ostrze­żenia, że diabeł krąży wokół jak lew ryczący, patrząc, kogo by pożreć (I list Piotrowy, 5, 8). Wspominał też' tak częste w ewangeliach wzmianki o cudach Chrystu­sa, który uzdrawiał chorych, wypędzając mieszkające j w nich złe duchy, a mówił sam o sobie:

— Oto wyrzucam demony i dokonuję uzdrowień dziś' i jutro (Łukasz, 13, 32)!

Szatan miał w swej mocy pewną kobietę przez lat' osiemnaście, tak że chodziła zgięta i nie mogła się wy­prostować (Łukasz, 13, 11). W kraju Gergezeńczyków zabiegł Jezusowi drogę człowiek opętany przez demony; chodził nago i sypiał po grobowcach; próbowano go wiązać, lecz demony rozrywały sznury i wciąż pędziły nieszczęśnika na pustkowia. A było ich w nim legion; kiedy Jezus je wyrzucił, weszły w pasącą się obok trzo­dę świń; ta natychmiast ruszyła po przepaścistym zbo­czu prosto w jezioro i utonęła w jego wodach (Łukasz,: 8, 26—33).

Opowieści te i tym podobne wskazywały, że demony, sługi szatana, są to istoty realnie działające w świecie fizycznym; walka z nimi stanowi obowiązek każdego chrześcijanina; kto potrafi je pokonać, dowodzi tym sa­mym, że jest prawdziwym spadkobiercą Chrystusowych uczniów, którzy otrzymali odeń władzę nad wszystkimi demonami i moc uzdrawiania (Łukasz, 9, 1).

Jakże jednak owe demony wyglądają? Jakie przybie­rają kształty? Odpowiedź na to Antoni miał przed oczyma; stanowiła ona zarazem drugie źródło demonicz­

nych rojeń. Oto po całym Egipcie, po wszystkich jego miastach i wioskach, rozsiane były zabytki pradawnych wierzeń tego kraju. Na ścianach grobowców i w świą­tyniach — a wiele z nich jeszcze było czynnych — wi­działo się groźne wyobrażenia dziwacznych bóstw o potwornych pyskach zwierzęcych. Gdzież by szukać lepszych wizerunków sług szatana? I jakiegoż by trze- ha jeszcze dowodu, że owe zle duchy rzeczywiście istnieją, działają, zwodzą ludzi?

Nic więc dziwnego, że demony uderzały na Antonie­go przybierając postać bestii srogich i sprośnych!

Pustelnik w Aleksandrii

Kiedy wreszcie Antoni zstąpił ze swych gór, miał już przynajmniej pięćdziesiąt lat życia, w tym ponad trzydzieści lat pustelniczych umartwień. Nadal żył jako anachoreta, nauczał jednak i skupiał wokół siebie po­bożnych naśladowców; tak zaczęła się kształtować pewna wspólnota, luźna co prawda, bo jeszcze nie rzą­dzona żadną regułą. Gdy w roku 311 cesarz Maksymin Daja rozpętał prześladowania chrześcijan w prowin­cjach wschodnich, Antoni przywędrował wraz z gro­madą swych uczniów aż do Aleksandrii, pragnąc nieść pomoc współwyznawcom; jednakże prefekt usunął go z miasta siłą.

Wówczas to właśnie Atanazjusz, jeszcze chłopiec, po raz pierwszy ujrzał sławnego ascetę. Później z pewnoś­cią utrzymywał z nim ścisłe kontakty, skoro w roku 338 Antoniusz zgodził się przyjechać na jego prośbę po raz drugi do Aleksandrii i wygłosić tam kazania ku pogro­mieniu arian. Biskupowi chodziło oczywiście o to, by okazać wszystkim, że cieszy się całkowitym poparciem człowieka chodzącego już za życia w glorii świętości.

Antoni był rzeczywiście wrogiem arian. Kto wie na­

wet, czy Atanazjusz nie posłużył się podstępem, aby ściągnąć go do swej metropolii; może powiadomił star­ca z ubolewaniem, iż arianie głoszą, jakoby on, Antoni, z nimi sympatyzował? Oburzony tą potwarzą pustelnik pospieszył natychmiast do miasta, aby wszyscy się przekonali, jak czystą i niezłomną jest jego wiara.

Spór pomiędzy arianami a ortodoksami o naturę Chrystusa miał podłoże filozoficzne. Wolno wątpić, czy świątobliwy samotnik, żyjący w świecie swej osobliwej wyobraźni, rzeczywiście pojmował znaczenie i wszystkie implikacje tej kontrowersji. Jednakże to, co zgodnie o arianach twierdzono — że przeczą bóstwu Chrystu­sa — wystarczało, by darzył ich serdeczną nienawiścią.

Parafrazując słowa Atanazjusza, Skarga tak o tym mówi:

„Heretyckim arian ów i manichęuszów towarzystwem tak się brzydził, iż ich do rozmowy nigdy nie przy­puścił, ani im łaskawego słowa nigdy nie dał i twarzy ku nim wesołej nie ukazał — chyba żeby które sło­wo ku ich nawróceniu służyło. Powiadał, że rozmowa ich jest zgubą duszy. Arianów tak nierad widział, ich z bliska ku nim przystąpić nie chciał. Trafiło się, iż jeden arianin do jego klasztoru przyszedł, tając sektę swoją; w której wypytany, gdy się otworzyć musiał, zaraz go wygnać kazał, powiadając: Mowa ich jadem węże przechodzi!

Gdy go spotwarzyli arianie, chlubiąc się nim, jakoby z nimi trzymał, słuszną żałością zdjęty, ich się takiej śmiałości dziwując, szedł do Aleksandrii do wszystkiego duchowieństwa i jawnie arianów swymi ustami potępił, powiadając, że są to przesłańcy antychrystowi. Syn Boży jest jednoistotny Ojcu, Bóg prawy, urodzony z Ojca, nie stworzony. A arianie nic nie są od pogań­stwa różni, ponieważ stworzeniu służą".

Tylko trzy dni przebywał Antoni w Aleksandrii. Po- .tem powrócił do swych spalonych słońcem pustkowi,

z pewnością zmęczony wielkomiejskim gwarem, tłu­mem, hałasem; a chyba też przerażony mnogością po­kus, bez porównania groźniejszych od czarciego wojska sprośnych zwierząt. Zmarł prawie dwadzieścia lat póź­niej, w sto piątym roku życia.

Jak się już rzekło, Atanazjusz upamiętnił jego po­stać i czyny w osobnym traktacie. Rzecz to wprawdzie typowo hagiograficzna i świadomie tendencyjna, sta­nowi wszakże niemal jedyne źródło informacji o nie­zwykłym pustelniku. Jest to zarazem znakomity doku­ment mentalności samego Atanazjusza. Poucza on, że szatan i jego demoniczni słudzy byli dla biskupa Alek­sandrii istotami całkowicie realnymi, z którymi musi walczyć każdy człowiek zmierzający ku dobremu; i to walczyć dosłownie, przelewając swoją żywą krew i od­nosząc rany na ciele.

Atanazjusz oczywiście wierzył, że wszyscy jego oso­biści wrogowie, poczynając od Ariusza i Euzebiusza, są opętani przez szatana i tak samo służą diabelskim celom, jak owe wilki, wieprze, psy i byki, które uderzy­ły na chatę Antoniusza. Rozwój wypadków jeszcze go utwierdzał w tym głębokim przekonaniu.

Powtórne wygnanie Atanazjusza

Euzebiusz i jego stronnicy pod żadnym warunkiem nie mogli przystać na projekt Juliusza, by sprawę Ata­nazjusza przekazać nowemu synodowi; to bowiem rów­nałoby się przyznaniu z góry, że sami uznają za nie­ważne uchwały synodu tyryjskiego. Wybrali więc inną drogę. Przy poparciu Konstancjusza zimą roku 338/339 zorganizowali synod w Antiochii. Wybrany na nim został nowy biskup Aleksandrii, Grzegorz z Kapadocji. Był to człowiek bardzo wykształcony, znający Aleksan­drię, bo swego czasu studiował tam filozofię. Nawet

najzagorzalsi stronnicy Atanazjusza nie potrafili po­wiedzieć o nim nic ujemnego, choć nigdy nie przebierali w słowach, byle tylko przedstawić swych przeciwników w barwach jak najohydniejszych.

Osobnym edyktem Konstancjusz zawiadomił lud Aleksandrii o tym, że ma już pasterza. Jednocześ­nie mianował też nowego prefekta Egiptu. Został nim Filagriusz, znany z wrogości wobec Atanazjusza. Wy­mowa tej nominacji była oczywista: w razie jakiegokol­wiek oporu ramię świeckie poprze zdecydowanie no­wego biskupa!

Pewnej nocy marcowej roku 339, nim jeszcze Grze­gorz stanął w Aleksandrii, Atanazjusza wypędzono z je­go domu. Biskup przeniósł się do jednego z kościołów, tam jeszcze przez kilka dni chrzcił i nauczał, ale osta­tecznie postanowił opuścić miasto. Mimo to doszło do rozruchów, w czasie których spłonął jeden z budynków kościelnych. Dopiero wtedy Grzegorz przybył do Alek­sandrii. Dzięki pomocy prefekta zdołał zapewnić sobie posłuch wśród większości gminy. Od razu też zawiado­mił wielu biskupów, że należy porozumiewąć się z nim, a nie z Atanazjuszem. Nacisk ze strony prefekta spo­wodował nawet, że chrześcijanie aleksandryjscy podzię­kowali Konstancjuszowi za troskę o ich sprawy.

Lecz działał także Atanazjusz. Pisał na wszystkie strony, odmalowując możliwie jaskrawo rzekome wy­kroczenia i nadużycia Grzegorza. Żądał, by inni bisku­pi nie utrzymywali z nowym metropolitą żadnych kon­taktów. Jednakże jako właściwych sprawców zła ata­kował przede wszystkim Euzebiusza i jego stronników; wystrzegał się natomiast nawet wzmianki o Konstan- cjuszu, choć przecież powszechnie wiedziano, że bez ce­sarskiego wsparcia tamci byliby bezsilni.

Po opuszczeniu Aleksandrii Atanazjusz przez pewien okres bezustannie zmieniał miejsca pobytu. Wrogowie tak charakteryzowali później jego ówczesną działalność:

„Wędrując po różnych krajach świata, Atanazjusz zwodził niektóre osoby swymi oszukaństwami i zgub­nymi pochlebstwami. Podchodził naiwnych biskupów, nie zorientowanych w jego zbrodniach, i Egipcjan, nie znających jego czynów. Wyłudzał od nich pisma, wy­woływał zamieszania w spokojnych gminach, a nawet samowolnie nowe zakładał. Dopiero gdy pojął, że da­remne te wysiłki, pospieszył do Juliusza, do Rzymu" 17.

Marcellus z Ancyry

W stolicy nad Tybrem Atanazjusz zastał lub też po­witał wkrótce po swoim przybyciu jeszcze jednego wygnańca ze Wschodu. Był nim Marcellus, biskup An­cyry, czyli dzisiejszej Ankary tureckiej. Losy obu tych ludzi już od dawna układały się podobnie:

Zostali złożeni ze swych urzędów kościelnych jesz­cze przez Konstantyna Wielkiego jako siewcy zamie­szania. Wygnani do prowincji zachodnich, mogli natych­miast po śmierci starego cesarza powrócić za zgodą Konstantyna II do swych siedzib. Zasiedli wszakże na tronach biskupich tylko po to, by wnet znowu je opuś­cić. Jak się wydaje, po raz wtóry usunął Marcellusa synod w Konstantynopolu; ten sam, który wypowiedział się też przeciw Pawłowi, a powołał na pasterza tamtej­szej gminy Euzebiusza z Nikamedid. Zarzuty stawiane Marcellusowi były bardzo poważne. W kilka lat później biskupi wschodni wystawili mu takie świadectwo:

„Po powrocie heretyka Marcellusa płonęły w Ancy- rze domy i dochodziło do przeróżnych starć zbrojnych. On sam wyciągał nie odzianych prezbiterów na forum, a także — z płaczem i żalem trzeba to powiedzieć — konsekrowane ciało Pana przywiązywał do szyi ka­płanów, dopuszczając się jawnej i publicznej profa­

nacji. Dziewice święte, oddane Chrystusowi, obnażał z szat na oczach wszystkich, na forum, na środku., miasta"

Oczywiście jest to świadectwo wysoce stronnicze i z całą pewnością przejaskrawione; co najważniejsze, nie podaje przyczyn pozornie tak szaleńczych czynów. W istocie zaś rzecz musiała się inaczej przedstawiać:

Marcellus niewątpliwie traktował swych przeciwni­ków w sposób brutalny i bezwzględny. Postępował tak dlatego, że uważał ich za heretyków i bluźnierców. Jego zdaniem nieważne były dokonane przez nich świę­cenia kapłańskie i konsekracje eucharystii. Pragnął oka­zać to wszem wobec, dopuszczając się postępków, które tamta strona musiała uznać za profanację. Ale bisfcup wołał:

i— Jakaż to profanacja, skoro ci oto ludzie nie są ka­płanami, a ten opłatek nie jest eucharystią?

Przeciwnicy oczywiście nie pozostali mu dłużni. Za­mieszki prowadziły do rękoczynów, bójek, podpaleń.

Kantrbiskup Marcellusa w Ancyrze, Bazyli, zaliczany był wprawdzie do arian, lecz do ich bardzo umiarko­wanego odłamu. Natomiast z wszelką pewnością here­tykiem był właśnie Marcellus. Naukę o Trójcy Świętej interpretował on w sposób tak swoisty, że spotykał się z potępieniami z wszystkich stron. Wywodził mia­nowicie, że Syn, czyli Słowo, wyłonił się z jedności Boga tylko po to, aby świat stworzyć i odkupić; jest on „energeia drastike", czyli energią czynną bożej istoty; natomiast Duch Święty pochodzi od Ojca i Sy­na; kiedy dzieło odkupienia dokona się w pełni, Bóg znowu stanie się całkowitą jednością.

A mimo to Atanazjusz, w swoim mniemaniu naj­wierniejszy obrońca nicejskiego wyznania wiary, sprzy­mierzył się z Marcellusem! I trzeba przyznać, że z tak­tycznego punktu widzenia postąpił słusznie. W danym momencie liczyły się nie różnice i subtelności teologi­

czne, lecz potrzeby walki ze wspólnym wrogiemu to jest ze stronnictwem Euzebiusza.

Biskupi Zachodu patrzyli jeszcze inaczej na gwaltn • wne spory chrystologiczne, od lat targające chrześci­jaństwem wschodnim; nie wszyscy w pełni je rozumień i doceniali. Dla nich, zwłaszcza dla biskupa Rzymu, istotniejszy był aspekt, by tak rzec, organizacyjny dłu­gotrwałego rozdarcia tamtych kościołów: oto skłóceni biskupi Wschodu zwracali się właśnie tutaj, do stolicy Piotr owej, w poszukiwaniu poparcia, w ten sposób umacniając jej autorytet. Juliusz, dobrze oceniając swo­ją pozycję, wezwał „euzebian" — tak właśnie nazywał ich stale, nieco pogardliwie — aby wysłali swych przed­stawicieli do Rzymu, i to w określonym, niezbyt odle­głym terminie; tu mieli przedstawić własny pogląd na sprawę Marcellusa i Atanazjusza.

Dwaj rzymscy prezbiterzy udali się z listem tej treś­ci do Antiochii wczesną wiosną roku 340. Ale właśnie w tym czasie dokonywały się bardzo poważne zmiany polityczne wewnątrz Imperium.

Błoto rzeczki Alsy

Jak była o tym mowa, środkowa część Imperium przypadła najmłodszemu z braci, Konstansowi; stało się to zgodnie z wolą jego ojca, potwierdzoną układem z roku 337. On to więc władał Italią i Afryką, a także prowincjami alpejskimi i prawie wszystkimi bałkański­mi, jednakże ze względu na swój wiek formalnie pozo­stawał pod opieką Konstantyna II. Najczęściej przeby­wał nad środkowym Dunajem. Odpierał tu z powodze­niem ataki barbarzyńców z północy, zza wielkiej rzeki granicznej. Ośmielony tymi sukcesami, przyjął tytuł „Sarmaticus" — jako że pokonane plemiona zwano Sarmatami — i okazywał dużą samodzielność w polity­

ce wewnętrznej. Zaniepokoiło to brata, rezydującego stale za Alpami, w Galii. Oświadczył on niespodziewa- nie, że pokrzywdzono go przy podziale prowincji, wi­nien bowiem otrzymać jeszcze Italię i Afrykę.

Wiadomość o tych pretensjach przyszła do głównej kwatery Konstansa w marcu roku 340 równocześnie • z alarmującymi meldunkami: Konstantyn, nie zważając na wczesną porę roku i niebezpieczeństwa drogi, śmiało przekroczył Alpy i szybko posuwa się przez niziny Italii nadpadańskiej prosto na wschód! Donoszono też, że najeźdźca usiłuje zmylić czujność; głosi mianowicie/ że prowadzi wojska na pomoc Konstancjuszowi, toczą­cemu ciężkie walki z Persami.

Konstans przebywał wówczas w mieście Naissos, czyli w dzisiejszym Niszu jugosłowiańskim. Aby zagrodzić bratu drogę, musiałby natychmiast przerzucić przez Al­py wschodnie znaczną część swej armii; ponieważ było to niewykonalne, wysłał na razie tylko silne oddziały straży przedniej. Tymczasem Konstantyn szedł naprzód. Nigdzie nie napotykał oporu i był przekonany, że nikt nie stanie mu naprzeciw. Plan miał prosty: zamierzał opanować dolinę Padu, aby w ten sposób odciąć brata od reszty Italii oraz od Afryki; utrzymałby się on tylko przy tych krainach, które najeźdźca w swej łaskawości gotów byłby mu pozostawić jako resztki dawnego władztwa, to jest przy prowincjach bałkańskich.

Wojska Konstantyna były już pod Akwileją, czyli w okolicach dzisiejszego Triestu. Dopiero tutaj starły się z oddziałami wyprawionymi przodem przez Kon­stansa. Te pierzchły od razu. Żołnierze Konstantynowi puścili się za nimi w pościg radośnie i bezładnie. Lecz oto uciekający nagle zatrzymali się, zawrócili i znowu stanęli do walki! W tejże samej chwili z tyłu, za ścir gającymi, podniosły się gromkie okrzyki; ludzie Kon­stansa, dotychczas ukryci w zasadzce, ruszyli do ataku.

Niedawni zwycięzcy, otoczeni z dwu stron, przeraże­

ni niespodziewanym obrotem wydarzeń, prawie nie sta­wiali oporu. Poległ w bitwie sam Konstantyn. Jeden z koni jego rydwanu, ugodzony strzałą lub włócznią, rzucał się tak gwałtownie, że cesarz, zapewne również ranny, wypadł i stoczył się w wody mulistej rzeczki Alsa. Jego zwłoki odnaleziono później w przybrzeżnym błocie. Gdy ginął w bratobójczej wojnie, którą sam rozpętał, liczył zaledwie lat trzydzieści.

Nowy pan Zachodu

Konstans stanął na ziemi italskiej, w Akwilei, gdy było już po bitwie. Jeden z pierwszych jego edyktów, wydany właśnie w tym mieście, nazywa zmarłego brata „naszym nieprzyjacielem i wrogiem ludu". Nawet imię Konstantyna II uległo tak zwanej „damnatio memo- riae", czyli urzędowemu wymazaniu z pamięci; oficjal­nie skreślono je z wszystkich napisów. Zwykły w ce­sarstwie rzymskim los pokonanych! Zresztą Konstan­tyna II potępiano wówczas powszechnie i spontanicznie, uważając, że poniósł zasłużoną karę za rozpętani^ wojny.

Tak więc od wiosny roku 340 Imperium miało tylko dwóch panów, dwóch Augustów. Jednakże władztwa ich były bardzo nierówne. Starszy, Konstancjusz, pozo­stał przy swoim Wschodzie; niczego nie zyskał, a wciąż musiał walczyć z Persami. Konstans natomiast, liczący co najwyżej dwadzieścia lat, miał w swym ręku dwie trzecie cesarstwa, a mianowicie wszystkie te krainy, w których mówiono po łacinie, oraz kilka rdzennie greckich prowincji na półwyspie bałkańskim.

Starożytne źródła nie przekazały żadnej charaktery­styki Konstantyna II, panował bowiem zbyt krótko. Natomiast postać Konstansa rysuje .się dość wyraźnie.

Był to człowiek energiczny i rziutki. Wciąż przebiegał ogromne obszary swych prowincji, twardą ręką utrzy­mywał dyscyplinę w armii. Gorliwy chrześcijanin, hoj­nie obdarowywał kościoły, a zdecydowanie ograniczał kulty pogańskie. Jako jedyny z braci przyjął chrzest. W owych czasach dość często dokonywano tego obrzędu dopiero w obliczu śmierci, wierzono bowiem, że zmy­wa on bez śladu wszystkie grzechy, nawet najcięższe, popełnione do momentu przyjęcia sakramentu; pogląd i praktyka bardzo dogodne, zwłaszcza dla polityków.' Konstans wszakże ochrzcił się stosunkowo wcześnie.

Ale właśnie religijne przekonania młodego cesarza, niewątpliwie szczere, pogłębiły w nim, jak wolno po­dejrzewać, bolesny konflikt psychiczny i moralny. Kon­stans mianowicie był pederastą. A tymczasem chrześ­cijaństwo potępiało bezwzględnie i ostro wszelkie prze­jawy homoseksualizmu,. świadomie odcinając się od tej pobłażliwości, z jaką poganie traktowali sprawy eroty­ki, nawet wynaturzonej. Działo się więc tak, że Kon­stans nieustannie grzmiał w swych ustawach przeciw homoseksualistom, lecz jednocześnie gromadził wokół siebie ładnych chłopców skąd tylko mógł; lubował się zwłaszcza w młodych, dorodnych Germanach, przysyła­nych zza Renu w roli zakładników. Nigdy natomiast nie mógł zdecydować się na poślubienie Olimpiady. By­ła ona, o czym już wspominaliśmy, córką prefekta pre­torium Ablabiusza, zabitego podstępnie z rozkazu Kon­stancjusza w roku 337, wkrótce po śmierci starego ce­sarza. Konstans trzymał ją przez wiele lat na swym dworze jako narzeczoną. Początkowo zapewne zasłaniał się względami politycznymi lub też głosił, że dziewczy­na jest zbyt młoda. Później wszakże właściwa przyczy­na ciągłego odkładania ceremonii zaślubin stała się oczywista chyba dla wszystkich. Tylko najprzyjaźniejsi Konstansowi kapłani wywodzili ku zbudowaniu wier­nych, że tak bardzo umiłował on cnotę czystości

i wstrzemięźliwości, iż stroni nawet od swej narze­czonej.

Jaskrawa sprzeczność pomiędzy religijnymi przeko­naniami a codziennymi uciechami z całą pewnością nie ułatwiała Konstansowi zachowania równowagi i we­wnętrznego spokoju. Cierpiał on zresztą również na chroniczne schorzenia fizyczne, w których ci i owi — a chyba i on sam — dopatrywali się kary niebios za występne życie; nawiedzały go mianowicie dotkliwe bóle artretyczne, potęgując się z biegiem lat i czyniąc zeń prawie kalekę.

Atanazjusz i śmierć Konstantyna II

Przed trzema laty, w roku 337, Konstantyn II zaraz po zgonie ojca, uwolnił Atanazjusza oraz kilku bisku­pów wschodnich, przetrzymywanych na Zachodzie; ze­zwolił im wielce łaskawie na natychmiastowy powrót do dawnych siedzib. Mogłoby się więc wydawać, że obecnie, wiosną roku 340, spadł na Atanazjusza, znowu przebywającego na wygnaniu, cios niemal druzgocący. Jego cesarski poplecznik nie tylko zginął, lecz został uznany przez zwycięzcę za wroga publicznego!

Jednakże biskup Aleksandrii, wówczas mieszkający w Rzymie, nie odczuł tej straty zbyt boleśnie. Wnet bowiem się -okazało, że jego wpływy i znaczenie opie­rają się nie tylko na osobie Konstantyna II, ale rów­nież na zdecydowanym poparciu gmin chrześcijańskich niemal całego Zachodu. Co więcej, zespolenie politycz­ne znaczniejszej części Imperium w jednym ręku było dlań bardzo korzystne, a to z przyczyn prostych: wład­ca Zachodu z natury rzeczy musiał pozostawać w pew­nej, choćby podświadomej i niezamierzonej opozycji wobec władcy Wschodu; ponieważ był potężniejszy, mógł wywierać istotny wpływ na wszystkie dziedziny

życia całego cesarstwa; w sprawach zaś kościelnych szedł wiernie za radami swych biskupów, przychylnych Atanazjuszowi.

Wiosną roku 340 — może niemal współcześnie z wy­prawą i klęską Konstantyna II — dwaj prezbiterzy rzymscy stawili się w Antiochii i doręczyli „euzebia- nom" list Juliusza. Nieprędko wszakże otrzymali odpo­wiedź; czekali na nią dobrych kilka miesięcy. Stronni­ctwo Euzebiusza postąpiło tak z całym rozmysłem i nie bez pewnej racji. Biskup Rzymu pragnął, by sprawę Atanazjusza rozpatrzono ponownie; tymczasem dla Wschodu została ona definitywnie zamknięta już w ro­ku 335, to jest na synodzie tyryjskim. Ostatnio załat­wiono również kWestię następstwa po Atanazjuszu, osa­dzając w Aleksandrii Grzegorza z Kapadocji; umacniał on tam z każdym miesiącem swoją pozycję, choć Ata­nazjusz dokładał wysiłków, by utrudnić mu życie, wy­syłając stale listy do swych stronników w Egipcie, a nawet wyznaczając biskupów na wakujące stolice.

Był jeszcze inny, ściśle polityczny powód zwlekania z odpowiedzią. „Euzebianie" pragnęli się zorientować, jakie stanowisko zajmie wobec Atanazjusza zwycięski Konstans. KieSdy wreszcie się przekonali, że nie odpo­wiada on ich nadziejom, przygotowali pismo dla Juliu­sza i wręczyli je jego prezbiterom.

Synody w Rzymie i w Antiochii

Pismo to, dzieło kilkunastu biskupów wschodnich, było stanowcze w tonie, a nie pozbawione również akcentów ironii. Autorzy powoływali się na od dawna już wysuwane przeciw Atanazjuszowi argumenty rze­czowe i formalne. Ostro kwestionowali zasadność przy­wilejów, jakie, ich zdaniem, uzurpował sobie biskup Rzymu. Stwierdzali uroczyście, że postanowienia sy-

nodów są ostateczne i nikt nie ma prawa odwoływania się od nich do żadnej wyższej instancji

A tymczasem, nim pismo to dotarło do stolicy nad Tybrem, odbył się tam synod około pięćdziesięciu bisku­pów z Italii, zwołany przez Juliusza, zniecierpliwionego zbyt długim oczekiwaniem na odpowiedź. Zebrani uwol­nili Atanazjusza i Marcellusa od stawianych im zarzu­tów. Pasterz Ancyry musiał jednak złożyć formalne oświadczenie, w którym uzasadniał swoją prawowier- ność. Przy szczegółowej analizie pewne punkty w tym oświadczeniu mogły wprawdzie budzić zastrzeżenia, Za­chód wszakże nie był jeszcze biegły w subtelnościach teologicznych.

Odpowiedzią na synod rzymski stał się synod w An­tiochii, zwołany na sam początek roku 341. Biskupi wschodni zebrali się tam dla poświęcenia w dniu 6 sty­cznia głównego kościoła. Zaczęto go wznosić na wyspie rzeki Orontes, w pobliżu cesarskiego pałacu, jeszcze za Konstantyna Wielkiego. Był to ogromny budynek oś- mioboczny, nakryty wysoką, pozłacaną kopułą; dlatego też powszechnie zwano go Złotym Domem, choć oficjal­nie nosił miano Homonoi, czyli Zgody. Jak wiadomo, inicjator budowy, zmarły cesarz, chętnie nadawał przy­bytkom chrześcijańskim wezwania ogólne, o treści ra­czej filozoficznej niż religijnej; wystarczy przypomnieć bazylikę Sofii, czyli Mądrości, oraz Eirene, czyli Pokoju, obie w Konstantynopolu.

Przybyło na synod — otrzymał on nazwę Enkaenii, czyli Dedykacji — prawie stu biskupów ze wszystkich ważniejszych miast Wschodu. Obradom przewodził sam cesarz Konstancjusz, zwykle spędzający miesiące zimo­we właśnie w Antiochii, dla odpoczynku po trudach wojennych. Dzięki obecności władcy synod upodobnił się do nicejskiego sprzed lat szesnastu, którego obrady otwierał Konstantyn Wielki. Nie zachowały się ani pro­tokoły sesji, ani pełny tekst uchwał. Wiadomo wszakże,

iż zebrani potępili postępowanie Atanazjusza oraz he­retyckie nauki Marcellusa, odcinając się zarazem od krańcowych arian. Wynika to z przyjętych w Antio­chii czterech wyznań wiary. Są one utrzymane w du­chu „credo" nicejskiego, nie zawierają jednak określe­nia, że Chrystus jest „hormouzjos", czyli współistotny Bogu. Zamiast ts^o stwierdza się, że jest on „podobizną istoty" Boga. Już sarn fakt uchwalenia aż czterech sym. boli wskazuje dowodnie, jak żywe toczono spory teolo- giczne i jak- usilnie starano się o znalezienie formuły, która by zadowoliła wszystkich.

Śmierć Euzebiusza i rozruchy

w Konstantynopolu

W wielkiej, a chyba nawet w głównej mierze, synod był dziełem Euzebiusza. Od lat odgrywał on czołową rolę wśród biskupów Wschodu; zawdzięczał to swym talentom politycznym, wykształceniu, osobistym kon­taktom z dworem cesarskim. W spornych kwestiach teologicznych zajmował stanowisko pośrednie pomiędzy ciasną interpretacją nicejskiego wyznania wiary a dok­tryną ariańską, choć ku tej ostatniej żywił nieukry­waną sympatię — choćby tylko z racji różnorakich powiązań z jej orędownikami. Stale i konsekwentnie brona powagi synodów biskupich, wciąż powtarzając, że nikt nie ma prawa uchylania ich uchwał. Mimo ogromnych wpływów nigdy nie żądał dla siebie i swej biskupiej stolicy żadnych szczególnych przywilejów, jak czynili to pasterze gminy rzymskiej, a częściowo też aleksandryjskiej.

W życiu wewnętrznokościelnym ustawicznie podkreś­lał zasadę równości i wagę współpracy wszystkich bi­skupów, twardo przeciwstawiając się czyjejkolwiek su­premacji. Podobnie też dążył do współdziałania z wła­

dzą świecką, ani nie podporządkowując się jej biernie, ani też nie usiłując tworzyć państwa w państwie. Wła­śnie dlatego postawa Atanazjusza, który poczynał sobie w Egipcie niby spadkobierca faraonów i twardą ręką sprawował rządy nad całym tamtejszym duchowień­stwem, była Euzebiuszowi z gruntu obca. Natomiast patriarcha aleksandryjski spotykał się z pełnym zro­zumieniem i poparciem biskupów Rzymu, wyznających w gruncie rzeczy identyczne ideały.

Z tych wszystkich powodów śmierć Euzebiusza, prawdziwego księcia Kościoła, była bolesną i niepowe­towaną stratą dla całego, by tak rzec, liberalnego obozu ówczesnego chrześcijaństwa — liberalnego oczywiście w sensie organizacyjnym; niepomiernie natomiast ułat­wiła dalsze działania zarówno Atanazjuszowi, jak też jego zachodnim poplecznikom. A jeszcze przedtem stała się przyczyną gwałtownych zaburzeń w Konstanty­nopolu.

Euzebiusz zmarł w kilka miesięcy po synodzie antio­cheńskim, pod koniec roku 341 — i natychmiast roz­poczęły się walki o osierocony przezeń tron w mieście nad Bosforem. Powrócił tam dawny pasterz, Paweł, a stawił się również, jemu ku pomocy, biskup Asklepas z Gazy. Tymczasem inni biskupi, przybyli z miast są­siednich, uchwalili, że następcą Euzebiusza zostanie prezbiter Macedoniusz. Od razu więc powstały dwa stronnictwa, walczące pomiędzy sobą nie tylko ńa uli­cach, lecz. nawet w kościołach i przy samych ołtarzach. Było wielu zabitych.

Konstancjusz spędzał zimę Jak zwykle w Antiochii. Na wieść o groźnych rozruchach nad Bosforem rozkazał naczelnikowi jazdy Hermogenesowi, który właśnie spie­szył ku naddunajskiej granicy, aby po drodze przy­wrócił porządek w Konstantynopolu i usunął stamtąd Pawła. Żołnierze wyciągnęli biskupa z kościoła. Wów­czas tłum rzucił się na nich i odbił swego pasterza, po-

tern zaś podpali! dom, w którym mieszkał Hermogenes. Wódz usiłował ratować się ucieczką, lecz wpadł w ręce motłochu i zginął, bestialsko rozszarpany na strzępy. Poważnie raniono również innego wysokiego urzędnika, prokonsula; ten jednak zdołał ujść z miasta.

Była jeszcze zima, pora nie sprzyjająca podróżom. Mimo to Konstancjusz natychmiast wyruszył z Antio­chii. Nie powstrzymały go błotniste drogi, chłody i de­szcze. W stosunkowo krótkim czasie stanął nad Bosfo­rem i niespodziewanie wkroczył do miasta. Witał go płacz mieszkańców, pokornie błagających o litość. Do­piero teraz, gdy kara zawisła nad ich głowami, zdali sobie sprawę, jakiej dopuścili się zbrodni: podnieśli rękę na jednego z najwyższych dostojników państwo­wych, działającego z rozkazu władcy!

Można by mniemać, że Konstancjusz dał się prze­błagać, potraktował bowiem ludność wstrząsanej za­mieszkami metropolii bardzo wyrozumiale. Najsroższą karą, jaka spadła na ogół mieszkańców, było zmniej­szenie o połowę przydziału egipskiego zboża, rozdawa­nego wśród obywateli miasta na mocy zarządzeń Kon­stantyna Wielkiego. Oczywiście Paweł musiał znowu opuścić swój tron biskupi i poszedł na wygnanie do Emesy w Syrii. Z drugiej wszakże strony cesarz nie za­twierdził wyboru Macedoniusza; gmina chrześcijańska pozostała bez pasterza przez lat dziesięć. Wszelako ta łagodność wynikała głównie z przyczyn politycznych; dyktowała ją słuszna ocena sytuacji. Należało okazy­wać powściągliwość i nie srożyć się, to bowiem mogło­by doprowadzić do groźnego buntu o nieobliczalnych konsekwencjach dla samego Konstancjusza. Jego brat, Konstans, czuwał!

Macellum

Właśnie ze względu na tegoż brata Konstancjusz uznał za wskazane zabezpieczyć się przed możliwością jakiejś niespodzianki rodzinnej. Chodziło o dwóch chłopców, jedynych obecnie męskich przedstawicieli dy­nastii poza obu Augustami; szesnastoletni już Gallus przebywał w Efezie, dziesięcioletni zaś Julian w Kon­stantynopolu lub w Nikomedii. Byli tam niewygodni, a mogli stać się niebezpieczni. Na dworze bowiem Konstancjusza zaczęto snuć, pod wrażeniem ostatnich rozruchów, takie rozważania:

Może zdarzyć się w niedalekiej przyszłości, że młodzi książęta zbiegną do Konstansa. Może złożyć się i tak, że on sam upomni się o nich, aby w stosownym czasie wysunąć właśnie ich przeciw Konstancjuszowi, gdyby próbował on prowadzić zbyt samodzielną politykę — na przykład w sprawach kościelnych. Nie wolno wyklu­czyć i takiej ewentualności, że w razie rozpętania się nowych zamieszek w Konstantynopolu Gallus i Julian staną na czele wielkiego ruchu opozycyjnego, dobro­wolnie lub przymuszeni przez masy. Co uczyni wtedy wojsko, jak zachowa się Konstans?

Doradcy cesarza doskonale się orientowali, że chłop­cy nie zapomnieli o zamordowaniu ich ojca, stryja, kuzynów. Zapytywali więc:

Któż zaręczy, czy odpowiedzialnością za te nieszczęs­ne wypadki nie obarczają oni właśnie Konstancjusza? A jeśli nawet sami tego nie czynią, jakże zapobiec w wielkim mieście, by nie podsuwali im takich myśli po- twarcy i oszczercy?

Nie było już wśród żywych biskupa Euzebiusza. Chy­ba tylko on, człowiek wpływowy i poważany, zdołałby ochronić chłopców przed ciosem, jaki im zagrażał. Z pewnością wstawiałby się goręcej za Julianem, jako

że był on i młodszy, i z nim spokrewniony. Ale w danej sytuacji sierot nikt nie bronił. Tak więc zapadła decyzja:

Należy odsunąć Gallusa i Juliana możliwie daleko od wielkich ośrodków miejskich, mających łatwe i żywe kontakty z Zachodem. Zostaną osadzeni w krainie od­ległej, ustronnej, odludnej.

Rozkaz wypełniono szybko i surowo w ciągu roku 342. Julian musiał nagle rozstać się ze wszystkim, do czego przywykł od pierwszych miesięcy swego życia. Żegnał morze, Konstantynopol i Nikomedię, swój dom i ciche sioło. Musiał pozostawić nawet wiernego peda­goga, Mardoniusza. Jeszcze w wiele lat później szczerze, przyznawał, że rozstanie z nim było szczególnie bolesne.

Obu braci wywieziono daleko na wschód, na rubieże Azji Mniejszej, do krainy zwanej Kapadocją. Znajdo­wał się tam majątek cesarski Macellum. Położony był w bardzo malowniczej okolicy, wśród pagórków i la­sów, u stóp wysokiej góry Argajos, zaledwie o kilka godzin drogi od Cezarei kapadockiej, miasta wówczas kwitnącego. Pałac otaczały ogrody, przez które płynęły strumienie, nie wysychające nawet w czasie letnich upałów. Chłopcy mieli do swej dyspozycji służbę i wy­chowawców, mogli się uczyć, ćwiczyć w gimnazjonie, jeździć konno, polować; z tych ostatnich rozrywek ko­rzystał przede wszystkim Gallus, który za to niezbyt chętnie oddawał się pracy intelektualnej.

Pobyt w Macellum trwał lat sześć, a więc długo. Jak patrzył później na ten okres sam Julian?

Julian o swym pobycie w Macellum

„Rzecz to powszechnie wiadoma, że w linii męskiej ten sam ród mój i Konstancjusza; nasi bowiem ojcowie byli braćmi, mieli jednego ojca. A oto jak potraktował

mnie, tak blisko spokrewnionego, ów cesarz rzekomo niezmiernie ludzki: zabił sześciu kuzynów, moich i je­go; mojego ojca, który był zarazem jego stryjem; po­nadto jeszcze drugiego, wspólnego nam stryja; i wresz­cie mojego bra/ta najstarszego. Zamierzał również zgła­dzić mnie i drugiego brata, w końcu jednak zadowolił się wygnaniem.

Czyż więc mam obecnie, niby w jakimś utworze tragicznym, wyliczać jego zbrodnie, rzeczywiście nie do opisania? Niektórzy co prawda powiadają tak:

— Cesarz żałuje tego, co się stało. Cierpi bardzo na skutek bolesnych wyrzutów sumienia. Jak sądzi, właś­nie dlatego dotknęło go nieszczęście bezdzietności. Przy­puszcza również, że właśnie tamta sprawa jest przy­czyną jego ciągłych niepowodzeń w wojnie z Per­sami.

Tak pra\vili mnie i bratu dworzanie cesarza. Usiło­wali nas przekonać, że Konstancjusz dopuścił się tamtego czynu częściowo oszukany, częściowo zaś ustę­pując przed gwałtownością wojsk rozwydrzonych i nie­zdyscyplinowanych. Takimi to piosenkami próbowano nas uśpić, gdyśmy zostali zamknięci w pewnym ma­jątku ziemskim w Kapadocji. Nie pozwolono nikomu zbliżać się do nas. Ani do mego brata, którego siłą oderwano od jego studiów, ani do mnie, którego jeszcze chłopaczkiem ze szkół zabrano.

Jakimi słowy mam opisać tamto sześciolecie? Spędzi­liśmy je w cudzym majątku na wzór owych więźniów, pilnie strzeżonych w perskich twierdzach. Nikt obcy nie mógł porozumiewać się z nami. Nie pozwolono byJ wać u nas dawnym znajomym. Żyliśmy odcięci od wszelkiej poważnej nauki i od jakichkolwiek kultural­nych kontaktów. Wychowywano nas pośród wspania­łego zastępu służby, a ćwiczenia w gimnazjonie musie­liśmy uprawiać z własnymi niewolnikami, jakby to

byli równi nam towarzysze. Z naszych bowiem rówieś­ników nie dopuszczano tam nikogo.

Jeśli w charakterze mego brata przejawiały się już dawniej jakieś cechy ostre i dzikie, to wskutek owego wychowania w górach jeszcze się rozwinęły. Stwier­dzam, iż odpowiedzialność za to całkowicie spada na człowieka, który narzucił nam właśnie taki tryb ży­cia" 19.

Oczyma świadka stronniczego

W tychże samych latach, gdy Julian przebywał w Macellum, do szkół w Cezarei kapadockiej zaczął uczęszczać jego niemal rówieśnik, chłopiec imieniem Grzegorz (Gregorios), urodzony około roku 330 w są­siednim miasteczku Nazjanzos. Pochodził z bardzo po­bożnej rodziny chrześcijańskiej. Jego ojciec, tównież Grzegorz, piastował godność biskupa tamtejszej gminy, matka zaś, Nonna, została później uznana za świętą.

Tak więc przez jakiś czas młody Grzegorz był bli­skim sąsiadem Juliana i Gallusa, przetrzymywanych w cesarskim majątku, oddalonym, jak się rzekło, tylko o kilka godzin drogi od Cezarei. Jest rzeczą zrozumiałą, że wraz z całą okolicą interesował się losem i życiem młodych ludzi należących do panującej rodziny, a rzu­conych z rozkazu cesarza w strony tak odległe. Infor­macji z pewnością nie brakowało, boć przecież Macel­lum mimo wszystko nie było więzieniem; książęta mieli przy sobie liczną służbę, od czasu do czasu pokazywali się publicznie, a wybrani mogli nawet z nimi rozma­wiać.

Po latach studiów i wędrówek Grzegorz z Nazjanzu stał się jednym z najsławniejszych teologów, pisarzy

I działaczy chrześcijańskich — oraz śmiertelnym wro­giem Juliana. O tych dwóch bowiem — rówieśnikach,

sąsiadach, a potem przez pewien czas nawet współko- legach w szkołach ateńskich — jak najsłuszniej rzec by można słowami poety:

Różny im dany los i różna sława.

Relacja Grzegorza o pobycie książąt w Macellum ma charakter szczególny. Pochodzi wprawdzie od świadka bliskiego i niemal naocznego, ale zarazem jest pro­gramowo i jawnie stronnicza, a więc zniekształcona. Jakże dziwna jest w niej ocena krwawych wydarzeń roku 337, jak wykrętnie tłumaczy się powody, dla któ­rych bracia znaleźli się w Kapadocji! Oto słowa samego Grzegorza:

„Ocalił Juliana wielki Konstancjusz, gdy tylko prze­jął władzę po ojcu. Wojsko bowiem zbrojnie wystąpiło wtedy przeciw rządowi; z obawy przed przewrotem samo dokonało przewrotu. Otóż Konstancjusz uratował go wraz z bratem w sposób niezwykły i wbrew wszel­kiemu spodziewaniu. On wszakże ani Bogu nie od­wdzięczył się za to, ani władcy. Przeciwnie, wobec obu okazał swoją niegodziwość; jednemu przez odstępstwo, drugiemu zaś przez rebelię.

Przede wszystkim jednak muszę powiedzieć, że ów niezmiernie ludzki cesarz uznał ich obu za godnych królewskiego życia i wychowania w pewnym majątku cesarskim. Strzeżono ich tam jako ostatnich z rodu — i dla cesarskiego rodu. Władca pragnął zarazem oddalić w ten sposób od siebie podejrzenia związane z prze­wrotem, jaki dokonał się w początku jego panowania; albowiem nie z jego woli to się stało i zbyt śmiało. Zarazem pragnął też okazać swą wielkoduszność, dzie­ląc się z nimi władzą. Po trzecie, chciał też umocnić rządy" 2®.

Ostatnie zdania odnoszą się oczywiście do wypadków późniejszych, to jest do obdarzenia najpierw Gallusa, a potem Juliana godnością Cezarów. W jakich okolicznościach, miało dojść do tego, okaże się \y swoim miejs­

cu. Wszelako wzmiankę o tym, co należało dopiero do przyszłości, Grzegorz bardzo zręcznie i -przemyślnie wplata w relację o pobycie w Macellum; na skutek czego nie uprzedzony czytelnik musi dojść do wniosku, że okres przymusowego wygnania w kapadockich gó­rach był dla obu książąt szczęsnym i z góry zaplano­wanym przygotowaniem do objęcia najwyższych gqd- ności. A jak delikatnie określa Grzegorz wymordowa­nie cesarskiej rodziny! Jest to po prostu „przewrót, jaki dokonał się w początku panowania".

W ogóle stwierdzić trzeba, że uczony teolog mówi o Konstancjuszu nader ciepło. O tym samym Konstan- cjuszu, który gorliwie popierał arian i uporczywie prześladował Atanazjusza, podczas gdy Grzegorz zwal­czał arian, uwielbiał zaś i wychwalał biskupa Alek­sandrii. Wynika stąd, że nienawiść do Juliana była w Grzegorzu namiętnością najsilniejszą. Wobec niej bladły i traciły na znaczeniu wszelkie inne uczucia, wszelkie przekonania i animozje.

Pobożny kleryk Julian

A oto dalszy ciąg relacji Grzegorza:

„Tak więc na razie żyli spokojnie z dala od wszyst­kiego. Albowiem władza dopiero miała się im dostać, dopiero o niej myślano; byli zaś nazbyt młodzi, aby po­wierzać im godności o mniejszym znaczeniu. Tutaj mieli na swe usługi nauczycieli różnych umiejętności* nade wszystko zaś czuwał nad ich ogólnym wykształ­ceniem sam cesarz".

W tym miejscu należy zauważyć, że ów „niezmiernie ludzki cesarz" raz tylko — będzie o tym mowa! — zjawił się w Macellum, i to na krótko. W jaki więc spo­sób zajmował się on „ogólnym wykształceniem" swych

młodych -krewnych, trudno pojąć. Chyba, że w tym wypadku Grzegorz ma na myśli jego osobistą pieczę nad doborem nauczycieli, dozorców i donosicieli.

Najciekawsze jednak są następne słowa: • „Zaprawiali się usilnie także w naszej filozofii. I to nie tylko w jej doktrynie, lecz również w nabożnych praktykach. Obcowali z najpoważniejszymi mężami; ćwiczyli się w postępkach szlachetnych i rokujących wielką cnotę. Zapisali się nawet w poczet kleru, aby móc odczytywać ludowi boskie księgi. Uważali to za coś, czym szczycić się należy jak najbardziej. Właśnie pobożnością chlubili się jako ozdobą najpiękniejszą".

W świetle tego świadectwa wydaje się oczywiste i niewątpliwe, że obaj bracia sprawowali w okolicz­nych gminach i kościołach pewne niższe funkcje ka­płańskie, chyba lektorów. Jeśli tak, to musieli przyjąć chrzest, i to stosunkowo wcześnie — przynajmniej jak na tamtą epokę. Krok to zresztą w pełni zrozumiały. Obaj przecież wychowywali się od kolebki w duchu no­wej religii i chyba zbędne były w tym wypadku na­ciski z zewnątrz; z całą szczerością i samorzutnie weszli do wspólnoty wiernych, pragnąc służyć jej jak najgor- liwiej według swych umiejętności. Wynika to zresztą także z dalszych wywodów Grzegorza:

„Poświadczyli swe umiłowanie nauki i Chrystusa, budując przewspaniałe pomniki dla męczenników i ofiarowując niezmiernie hojne dary. Podejmowali także wszelkie inne dzieła, które charakteryzują się bojaźnią bożą. Otóż jeden z nich, chociaż z natury nieco ognisty, w sprawach wiary był uczciwy; drugi nato­miast skorzystał ze sposobności i ukrywał występną naturę pod maską zacności".

Owym porywczym, lecz w istocie pobożnym, jest oczywiście Gallus, hipokrytą zaś Julian. Te oraz inne jeszcze pochwały pod adresem Gallusa rzucają osobli­we światło na mentalność i chwyty polemiczne samego

Grzegorza; wnet bowiem przekonamy się dowodnie, w jaki to sposób objawiała się tak delikatnie tu okreś­lana „nieco ognista natura" starszego z braci.

I wreszcie jeszcze jedno wydarzenie z pobytu ksią­żąt w Macellum, poświadczone przez chrześcijańskiego apologetę:

„Obaj jak najgorliwiej służyli pamięci męczenników, szlachetnie w tym rywalizując. Budowali świątynię, nie szczędząc trudu i bogatych ofiar. Jednakże praca ich z różnych wypływała pobudek, toteż różne były jej owoce. Pierwszy bowiem, to znaczy brat starszy7 wy­konał swe dzieło z pełnym powodzeniem, tak jak to zamierzał. Drugiego natomiast daru Bóg męczenników nie przyjął; wzgardził nim, jakby to była ofiara Kaina! I chociaż budował on w ciężkim mozole, ziemia zrzu­ciła z siebie to, co zostało wzniesione z takim wysił­kiem. Julian więc jeszcze bardziej obstawał przy swoim planie, lecz ziemia nie chciał przyjąć fundamentów kładzionych przez kogoś, kto tylko udawał poboż­ność" 21.

Jak wynika z innych źródeł współczesnych, chodziło o dużą budowlę, wznoszoną przez obu braci — a mó­wiąc ściśle, na ich koszt — ku pamięci sławnego wów­czas w tamtych stronach męczennika imieniem Mama. Widocznie świątynia zawaliła się lub ucierpiała na skutek trzęsienia ziemi, co zdarza się w tych krainach często. W każdym razie wypadek ten szczerze uradował Grzegorza, pozwolił bowiem na piękne zilustrowanie napastliwych wywodów.

Jerzy z Kapadocji

Był jednak jeszcze ktoś, kogo Grzegorz nienawidził co najmniej równie serdecznie jak i Juliana. Człowiek ten zwał się Georgios; imię to, mocno przekształcone,

żyje w naszym języku w formie Jerzy. 1 on pochodził z Kapadocji; piastował jakąś godność kościelną w jed­nym z miast tamtejszych właśnie wtedy, gdy Julian przebywał w Macellum. Później przeniósł się do Alek­sandrii. Słowa, w jakich Grzegorz odmalowuje portret swego krajana, wystawiają niezbyt pochlebne świadec­two przede wszystkim samemu ich autorowi:

„Ten potwór kapadocki urodził się na samych kre­sach naszego kraju. Podłego był rodu, a jeszcze podlej­szego charakteru, stanu zaś nie całkiem wolnego; mie­szaniec to, niby muł jakiś. Rozpoczął od służb przy cudzym stole. Gotów był się sprzedać za kawałek plac­ka; wszystko by zrobił i wszystko by powiedział, byle tylko brzuch napełnić. Dostał się wreszcie na urząd państwowy. Zlecono mu zajęcie najpodlejsze, mianowi­cie odbiór wieprzowiny przeznaczonej dla wojska. Ale i tam popełnił nadużycie, dbał bowiem wyłącznie o ko­rzyść swego brzucha. A skoro pozostało mu tylko włas­ne ciało, musiał uciekać. Wędrował z jednego kraju i miasta do drugiego, jak to zwykle czynią zbiegowie; wreszcie, na nieszczęście całego Kościoła, zjawił się w Aleksandrii, niby plaga jakaś egipska. Tutaj zatrzy­mał się na stałe; zaprzestał wędrówek, jął się łajdactw. Był to zresztą człowiek pozbawiony wszelkich walo­rów. Nigdy nie zetknął się z naukami wyzwolonymi, nie umiał prowadzić rozmowy, nie udawał nawet po­bożności i układności. Potrafił natomiast znakomicie czynić źle i intrygować" 22.

Dwa były powody, dla których Grzegorz tak niena­widził Jerzego. Po pierwsze, ten ostatni sprzyjał aria­nom; po drugie, występował przeciw Atanazjuszowi, a nawet w pewnym okresie zajął jego miejsce na sto­licy biskupiej w Aleksandrii. Ale właśnie poglądy re­ligijne Jerzego oraz jego umiejętność zabiegania o łaski dworu sprawiły, że Konstancjusz zezwolił mu na kon­taktowanie się z młodymi ludźmi w Macellum.

Człowiek ten nie Wywarł sympatycznego wrażenia na Julianie, który w latach późniejszych wspominał o nim z wyraźną niechęcią. Mimo to młody książę odniósł wielką korzyść z tej znajomości w smutnym okresie wygnania. Okazało się mianowicie, że Jerzy posiada wspaniałą bibliotekę; a więc nie był on zupełnie obcy naukom, jak utrzymuje jego wróg Grzegorz.

Po wielu latach Julian pisał:

„Biblioteka Jerzego była duża i poważna. Znajdo­wały się w niej dzieła wszelakich filozofów oraz ko­mentatorów; niemało też było w niej przeróżnych ksiąg Galilejczyków" 23.

Galilejczykami nazywał Julian chrześcijan. Po śmier­ci Jerzego bardzo pragnął odszukać ten księgozbiór i mieć go na własność:

„Jedni kochają konie, inni ptaki, jeszcze inni zwie­rzęta różne. Ja natomiast od dziecka namiętnie pragną­łem posiadać książki. Byłoby więc rzeczą dziwną, gdy­bym przypatrywał się obojętnie, jak przywłaszczają je sobie ludzie, którym złoto nie wystarcza do zaspokoje­nia żądzy bogactw; myślą, że i książki zagarną bez trudu! Okaż mi więc tę szczególną łaskę i odnaleź dla mnie wszystkie książki Jerzego. Miał on wiele dzieł filozoficznych, wiele retorycznych, wiele też o nauce bezbożnych Galilejczyków. Chciałbym co prawda, aby te ostatnie zniknęły całkowicie, ale ponieważ wraz z nimi mogłyby przepaść i tamte, pożyteczne, należy wyszukać wszystkie, i to jak najstaranniej. Znam do­brze książki Jerzego; jeśli nie każdą z nich, to bądź co bądź wiele. Kiedy bowiem przebywałem w Kapado­cji, dał mi niektóre do przepisania, lecz później je odebrał" 9

Atanazjusz i sprawa nowego synodu

Książęta internowani w Macellum, wśród gór i la­sów dalekiej prowincji wschodniej, rzadko kontaktu­jący się z postronnymi osobami, zapewne bardzo późno dowiadywali się o ważnych wydarzeniach w życiu Imperium. A przecież całe-to sześciolecie obfitowało w doniosłe wypadki, zwłaszcza w sprawach kościelnych.

Właśnie w tymże roku 342, w którym Gallus i Julian zmuszeni byli udać się na wschód, czterej biskupi, stronnicy zmarłego niedawno Euzebiusza, wyjechali w kierunku przeciwnym, na zachód. Stawili się w ów­czesnej siedzibie cesarza Konstansa, w Trewirze nad Mozelą. Trudno określić właściwy cel ich misji. Praw­dopodobnie w obliczu grożącego rozłamu Kościoła usiłowali przedstawić władcy Zachodu do akceptacji jedno ze sformułowań wiary przyjęte ostatnio w Antio­chii, a także swój punkt widzenia na sprawę atana­zjusza. Ten ostatni twierdził co prawda później, że czterej biskupi prosili Konstansa o zwołanie nowego synodu, nie sposób jednak w to uwierzyć. Jakież ko­rzyści dałby ów synod Wschodowi, który zawsze i nie­zachwianie stał na stanowisku, iż sprawy Atanazjusza nie wolno ponownie rozpatrywać, ponieważ już przed laty została ona załatwiona definitywnie? Zwraca też uwagę, że wpływowy biskup Trewiru Maksymin, od wielu lat gorliwy sojusznik Atanazjusza, nie zgodził się na spotkanie z gośćmi ze Wschodu; widocznie więc nie popierał próśb i postulatów, z którymi oni przy­byli.

Tylko i wyłącznie biskupi zachodni pragnęli zwo­łania wielkiego synodu. Konstans pozostawał zawsze pod ich wpływem; mając dwie trzecie Imperium w swym ręku, górował nad bratem politycznie, ostatnio zaś, z początkiem roku 342, zmusił wojowniczych Fran­ków nad dolnym Renem do zawarcia korzystnego dla

Rzymu pokoju; sukces ten odbił się głośnym echem w całym Imperium i jeszcze bardziej umocnił pozycję Konstansa. Tak więc Konstancjusz, słabszy i od lat uwikłany w beznadziejną wojnę z Persami, musiał się ugiąć i przystać na nowy synod, choć prestiżowo zgoda ta była dlań porażką.

W kilkanaście lat później Atanazjusz próbował oczyś­cić się z zarzutu, jakoby rozwijał jakąkolwiek działal­ność w sprawie zwołania synodu. Wywodził więc w piś­mie do Konstancjusza, mającym formę apologii, czyli własnej obrony, że wtedy w ogóle o niczym nie wie­dział, w niczym się nie orientował. Wszystko rozgrywa­ło się poza jego plecami, on tylko otrzymywał informa­cje o już powziętych decyzjach. Oto słowa Atanazjusza:

„Skoro piszę swoją apologię, wypada, bym Waszej Pobożności jedynie prawdę mówił. Minęły trzy lata mojego wygnania w Rzymie i oto pisze do mnie Kon­stanc;, rozkazuje, abym stawił się przed nim; bawił wówczas w Mediolanie. Zacząłem się rozpytywać, jakaż to przyczyna tego wezwania; Pan świadkiem, że jej nie znałem! Powiedziano mi, że byli u Konstansa jacyś biskupi i prosili, aby raczył on napisać do Twej Poboż­ności w sprawie zwołania synodu. Wierz mi, cesarzu, tak było, nie kłamię.

Przyjechałem więc do Mediolanu i spotkałem się z przyjęciem bardzo życzliwym. Konstans zechciał udzielić mi audiencji i powiedział, że już napisał do Ciebie list z życzeniem zwołania synodu. Pozostałem w tym mieście, on zaś wezwał mnie potem do Galii. Zjawił się tam również Ojciec Hozjusz. Stamtąd mie­liśmy udać się do Serdiki" 25.

Mimo tych zapewnień i zaklęć Atanazjusza dopraw­dy trudno uwierzyć, by w kwestii tak ważnej i bez­pośrednio go dotyczącej pozostał całkowicie obojętny i niezorientowany w przebiegu rokowań. Owszem, zgo­dzimy się chętnie, że po raz pierwszy spotkał się

z Konstansem dopiero w roku 342 w Mediolanie. Wolno wszakże przypuszczać, iż wygnaniec stale porozumiewał się zarówno z Juliuszem, biskupem Rzymu, jak też z Maksyminem, biskupem Trewiru, dobrze się więc wyznawał w rozwoju wydarzeń.

Synod zwołano na rok 343.

Rozłam w Serdice

Za wspólną zgodą na miejsce obrad wyznaczono Ser- dikę, czyli dzisiejszą Sofię. Wybór był uzasadniony po­litycznie, miasto bowiem leżało na pograniczu obu części Imperium: jeszcze w obrębie władztwa Konstan­sa, lecz bardzo blisko Tracji, jedynej krainy na pół­wyspie bałkańskim podległej Konstancjuszowi. Tak więc biskupi Wschodu i Zachodu spotykali się w miejs­cowości, do której większość z nich musiała podróżo­wać z daleka; w ten sposób wzajem czynili sobie ustęp­stwo i okazywali szacunek. Zachowany też został pres­tiż obu cesarzy, którzy jednak osobiście do Serdiki nie przybyli. Z Zachodu stawiło się około dziewięćdzie­sięciu biskupów. Połowa z nich miała swe siedziby, w prowincjach bałkańskich, dziesięciu w Italii, sześciu aż w Hiszpanii. Juliusza reprezentowało dwóch jego prezbiterów i jeden diakon. Osiemdziesięciu biskupów wschodnich podróżowało wspólnie, pod eskortą dwóch wysokich urzędników Konstancjusza; mieli oni czuwać nad lojalnością dostojników kościelnych wobec polityki cesarza.

Jeszcze przed rozpoczęciem właściwych sesji biskupi wschodni zażądali, aby Atanazjusz, Marcellus i Askle- pas nie brali udziału w obradach. Hozjusz — starzec już, dawny doradca Konstantyna Wielkiego, jeden 2 przywódców soboru nicejskiego, cieszący się ogrom- aym szacunkiem — usiłował znaleźć wyjście kompro­

misowe. Daremnie. Biskupi wschodni, działający nie­wątpliwie w myśl instrukcji swego cesarza, nocą, po­tajemnie opuścili Serdikę. Przenieśli się do miasta Filippopolis, czyli do dzisiejszego Plowdiwu w Bułgarii; leżało ono stosunkowo blisko Serdiki, ale już w grani­cach Tracji, a więc w dzielnicy Konstancjusza.

Mimo pośpiechu biskupi wschodni zdążyli jeszcze na wyjezdnym zredagować encyklikę, czyli pismo okólne. Omówili w nim szeroko heretyckie poglądy Marcellusa oraz niegodne, ich zdaniem, czyny Atanazjusza i Askle- pasa; odrzucali próby rehabilitowania tych osób przez biskupów Zachodu, nie mających pełnego rozeznania w całości spraw; protestowali stanowczo przeciw dopuszczeniu tych trzech do udziału w obradach; zrzu­cali całą odpowiedzialność za rozłam w Kościele na biskupów Zachodu, którzy broniąc kilku nieszczęśni­ków wyrządzają nieobliczalne szkody sprawie jedności; podtrzymywali wyroki poprzednich synodów wschod­nich, składające Atanazjusza, Marcellusa i Asklepasa z ich urzędów; ponadto sami składali obecnie z urzędów i wyłączali ze wspólnoty chrześcijańskiej kilku bisku­pów zachodnich, mianowicie: Juliusza z Rzymu, Hoz- jusza z Korduby, Protogenesa z Serdiki, Gaudencjusza z Naissos, Maksymina z Trewiru. Oczywiście pismo zawierało też słowa najgorętszych życzeń i błagalnych modłów, aby Kościół zachował swoją niezachwianą jedność i czystość nauki.

Uchwały synodu w Serdice

Biskupi zachodni pominęli odejście swych wschod­nich kolegów oraz ich encyklikę wzgardliwym milcze­niem. Spokojnie kontynuowali obrady w Serdice, jak gdyby w ogóle nic się nie stało. Rozpatrzyli sprawy Atanazjusza, Marcellusa i Asklepasa; uwolnili tych

trzech od wszelkich zarzutów i przywrócili ich do dawnych urzędów. Natomiast zdjęli z urzędów i eksko- munikowali wielu wschodnich dostojników kościel­nych, przede wszystkim zaś aktualnych biskupów Aleksandrii, Ancyry i Gazy, jako bezprawnie zajmują­cych stolice Atanazjusza, Marcellusa, Asklepasa. Potem przyszła kolej na wszystkie czołowe osobistości tamtej strony: Stefana z Antiochii, Akacjusza z Cezarei pa­lestyńskiej, Walensa z Mursy (jest to dzisiejszy Osiek w Jugosławii), Ursacjusza z Singidunum, czyli obec­nego Belgradu, oraz jeszcze kilku innych.

Usiłowano także ułożyć w Serdice nowe wyznanie wiary. Jednakże biskupom Zachodu, jak o tym była już mowa, brakowało przygotowania filozoficznego, a nawet znajomości greckiej terminologii teologicznej. Toteż sformułowania proponowanego „credo" były tak mylące i nieprecyzyjne, że zaprotestował przeciw nim sam Atanazjusz. Uczynił to oczywiście tylko pośrednio, stwierdzając, że wyznanie nicejskie, uchwalone przed osiemnastu laty, wystarcza w zupełności potrzebom Kościoła.

Następnie synod zajął się sprawami dyscypliny. Uchwalił w tej materii szereg kanonów.. Zakazano bi­skupom przenoszenia się z jednego miasta do drugiego. Zganiono częste podróże na dwór cesarski; w tym wy­padku miano oczywiście na myśli dwór Konstancjusza. Zalecono, aby pasterze nie opuszczali swych diecezji dłużej niż na przeciąg trzech tygodni. Postanowiono, że biskup może być sądzony tylko przez synod danej prowincji, od którego decyzji wolno apelować tylko do biskupa Rzymu; ten albo potwierdzi wyrok synodalny, albo też przekaże sprawę do ponownego rozpatrzenia biskupom sąsiedniej prowincji.

Pod koniec obrad wystosowano pismo do cesarza Konstancjusza z wezwaniem, aby położył kres waśniom w łonie gmin chrześcijańskich swej dzielnicy oraz by

zakazał urzędnikom świeckim wtrącania się w we­wnętrzne sprawy Kościoła. Osobnym listem powiado­miono Juliusza, biskupa Rzymu, o przebiegu i rezulta­tach obrad.

Owe zaś rezultaty, trzeba to wyraźnie stwierdzić, były niemal żadne. Co gorsza: synod, miast załagodzić istniejące sprzeczności, jeszcze je pogłębił i okazał ca­łemu światu. A jeśli chodzi o przepisy dyscyplinarne, to tych w praktyce nie stosowano ani na Wschodzie — co było w pełni zrozumiałe i do przewidzenia — ani nawet na Zachodzie. Trzej zaś biskupi, uznani w Serdi­ce za całkowicie niewinnych i niesłusznie prześladowa­nych, nadal nie mogli powrócić do swych siedzib.

Nowy biskup Antiochii

Konstancjusz okazał bezzwłocznie i jawnie, co myśli o decyzjach synodu. Surowo przykazał strzec jak naj- pilniej bram Aleksandrii, Ancyry i Gazy, a nawet dróg wiodących do tych miast. Uprzedził też urzędników, zwłaszcza w Egipcie, że jeśli schwytają któregoś z wy­gnanych biskupów lub sprzyjających im kapłanów, winni karać przykładnie. Srogie represje dotknęły tych kilku biskupów wschodnich, którzy ośmielili się pozo­stać w Serdice i wzięli udział w obradach synodu ra­zem z przedstawicielami Zachodu.

W okresie Wielkanocy roku 344 do Antiochii przy­jechali wysłannicy Konstansa. Oficerowi wysokiego stopnia Salienusowi towarzyszyli dwaj biskupi, Win­centy z Kapui i Eufrates z Kolonii. Przedstawili pismo, w którym ich władca prosił swego brata, aby łaskawie umożliwił trzem biskupom, rehabilitowanym w Serdice, powrót do dawnych siedzib i objęcie urzędów. Tę kło­potliwą prośbę rozważano w cesarskim konsystorzu długo i troskliwie — a tymczasem gości z Zachodu spotkała niezwykła przygoda.

Obaj biskupi zamieszkali w budynku dość odległym od śródmieścia. Pewnej nocy do pokoju już śpiącego pasterza gminy kolońskiej wśliznęła się prawie nafa dziewczyna, a w tejże chwili wtargnęli do domu jacy.i ludzie z ulicy. Nagle dziewczyna zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Zbudzeni domownicy zdołali zamknąć bramy i w ten sposób uwięzili intruzów. Dziewczyna zeznała od razu, dlaczego krzyknęła: zamówiono ją dla jakiegoś młodego człowieka, a tymczasem w łóżku zobaczyła zgrzybiałego starca! Domyślano się też, że ludzie, któ­rzy wdarli się do wnętrza, mieli później świadczyć, jak to spędza noce świątobliwy Eufrates.

Salienus, mieszkający w innej dzielnicy ogromnego miasta, przybył dopiero rankiem. Dowiedziawszy się o aferze, pospieszył do pałatcu i wniósł tam uroczystą skargę. Dochodzenia wykazały, że dziewczynę rzeczy­wiście wynajęto w pewnym lupanarze; jego właściciel zeznał, że spotykał się w tej sprawie z ludźmi, których zidentyfikowano jako związanych ze Stefanem, bisku­pem Antiochii. Konstancjusz, do żywego dotknięty intrygą, natychmiast zwołał biskupów miast sąsiednich; Stefana złożono z urzędu, a na jego miejsce wybrano Leontiosa.

Nie była to wszakże zmiana po myśli Zachodu.

S Leontios sprzyjał arianizmowi tak samo, jak i jego po­przednik, odznaczał się jednak większą odeń zręcznoś­cią i talentami organizacyjnymi. Rychło zdołał dopro­wadzić do znacznego uspokojenia w skłóconej gminie antiocheńskiej. Jego wszakże wrogowie, a na ich czele Atanazjusz, rozgłaszali uporczywie, że nie powinien on w ogóle piastować żadnej godności kościelnej, jako że sam siebie pozbawił męskości — i to dlatego, aby móc mieszkać razem z pewną dziewczyną imieniem Eusto- lion. Inne jednak wzmianki współczesne dowodzą, że Leontios był człowiekiem niezwykle przykładnych oby­czajów. Samokastracja, którą zdaje się rzeczywiście

popełnił, nie należała wówczas do czynów wyjątkowych wśród fanatyków wiary; w tym wypadku wynikła za­pewne z pragnienia współżycia z ukochaną kobietą w absolutnej czystości; Leontios chciał zarazem odsu­nąć od siebie wszelkie podejrzenia i obmowy.

Afera z dziewczyną podstawioną biskupowi Kolonii zmusiła Konstancjusza do pewnych ustępstw wobec brata. Cesarz odwołał więc z wygnania kilku kapłanów aleksandryjskich, skazanych za sprzyjanie Atanazju- szowi, polecił także wstrzymać represje przeciw jego zwolennikom w Egipcie. Nie było jednak mowy o po­wrocie samego biskupa. Tak więc poselstwo zachodnie wyjechało z Antiochii, nie osiągnąwszy celu najważniej­szego.

Triumf Atanazjusza

Sytuacja uległa zmianie dopiero w dziesięć miesięcy później, w czerwcu roku 345, kiedy to zmarł po długiej chorobie urzędujący biskup Aleksandrii, Grzegorz. Do­póki był on przy życiu, Konstancjusz nie mógł uczynić niczego w sprawie powrotu Atanazjusza, nie narażając na szwank swego autorytetu. Zgon Grzegorza pozwolił wreszcie na honorowy kompromis: władca Wschodu nie wyraził zgody na wybór nowego metropolity, zwrócił się natomiast do Atanazjusza z prośbą, aby objął swoją dawną godność w stolicy Egiptu; w ten sposób piasto­wałby on urząd kościelny z woli cesarza, który ze swej strony czyniłby zadość życzeniom brata. Jednakże bis­kup, wówczas przebywający w Akwilei, nawet nie ra­czył odpowiedzieć na pismo cesarskie! Chciał, aby go proszono, i to usilnie, jawnie! Całe Imperium miało wiedzieć, że to on okazuje łaskę cesarzowi, a nie cesarz jemu. W rozmowach z różnymi osobami wysuwał pre­tekst, że nie wie, czy może bezpiecznie udać się do pro­

wincji podległych Konstancjuszowi; bo jeśli zaproszenie jest tylko pułapką?

Rokowania trwały długo. Konstancjusz wysłał do dumnego biskupa jeszcze dwa listy; potem wyprawił doń poważnych prezbiterów aleksandryjskich oraz prosił o wstawiennictwo brata; korzystał też z usług najwyż­szych dostojników państwowych. Atanazjusz niby to się wahał, wciąż zmieniał miejsca pobytu, zasięgał rady różnych osobistości. Z Akwilei wyjechał aż za Alpy, do Galii, gdzie spotkał się z Konstansem. Następnie prze­niósł się do Rzymu; tu otrzymał od biskupa Juliusza listy do gminy aleksandryjskiej. Wreszcie, już jesienią roku 346, zjawił się w Antiochii. Uzyskał audiencję u Konstancjusza. Ten, bardzo łaskawy, wręczył mu trzy listy polecające: jeden dc biskupów i kapłanów w Egip­cie, drugi do wiernych w Aleksandrii, trzeci do tam­tejszego prefekta. Jednocześnie kancelaria cesarska rozkazała, aby archiwum prefekta zwróciło wszystkie pisma z lat poprzednich dotyczące sprąwy Atanazjusza. Polecenie to równało się nieoficjalnemu anulowaniu ca­łego sporu i wymazaniu go, by tak rzec, z urzędowej pamięci. Wszelako sama kancelaria przezornie nie zni­szczyła dokumentacji wieloletniego zatargu.

,W trakcie posłuchania u cesarza biskup domagał się, aby stawiono przed nim oszczerców i zezwolono na wykazanie bezpodstawności ich zarzutów. Na to Kon­stancjusz się nie zgodził, podobno jednak — jeśli wie­rzyć Atanazjuszowi — zapewnił:

— Nie. będzie się już przyjmowało żadnych kłamli­wych oskarżeń. Obecna moja decyzja jest stanowczai nieodwołalna. Wszystkie pisma oczerniające zostaną natychmiast zniszczone.

Atanazjusz, uspokojony tym oświadczeniem, wyjechał z Antiochii. W Palestynie uroczyście powitała go więk­szość biskupów tej krainy. U granic Egiptu stanął w październiku roku 346, w samej zaś Aleksandrii

w dniu 21 tegoż miesiąca. Grzegorz z Nazjanzu daje w jednej ze swych mów dość obszerną relację o trium­falnym powrocie biskupa; wprawdzie sam Grzegorz przebywał wówczas jeszcze w swej ojczyźnie, w Kapa- docji, spotykał jednak wielu naocznych świadków wy­darzenia, które na długie lata zapisało się w pamięci współczesnych.

Ludność wyszła naprzeciw swemu pasterzowi podzie­lona według płci, wieku, zawodpw», Taki był prastary obyczaj tamtejszy obowiązujący przy powitaniu osób dostojnych. Rzeka mieszkańców płynęła od murów miasta aż do majątku niejakiego Głiereaszą, czyli prze­szło dzień drogi. Atanazjusz powracał jadąc skromnie na osiołku. Fakt ten dal uczonemu teologowi sposob­ność do niemal bałwochwalczych porównań wjazdu aleksandryjskiego z tym, którego świadkiem była przed wiekami Jerozolima, gdy witano Chrystusa. Tłumy wymachiwały zielonymi gałązkami. Na drodze rozpo­ścierano szaty barwne, pięknie haftowane, nie zważając na ich kosztowność; po nich to stąpał osiołek. Poprze­dzały Atanazjusza gromady śpiewające, tańczące, wza­jem usiłujące się przekrzyczeć i prześcignąć w swym radosnym uniesieniu.' Zewsząd rozlegały się oklaski i wołania, bez przerwy skrapiano drogę kosztownymi pachnidłami. A gdy zapadła noc, całe miasto rzęsiście oświetlono, po ulicach chodziły weselne procesje, w wielu zaś domach wydawano wspaniałe uczty26.

Istotnie, był to triumf. I to nie tylko Atanazjusza, ale w równej mierze miasta i kraju. Ludność witała czło­wieka wyrażającego jej poczucie odrębności. Podobnie bowiem jak działo się to gdzie indziej, wtedy i jeszcze całe wieki później, separatyzm etniczny i kulturowy, nie w pełni uświadamiany, przejawiał się w fanatycz­nym przywiązaniu do spraw i zjawisk ze sfery życia religijnego.

Tak więc położono kres, przynajmniej czasowo, kon­

fliktowi kościelnemu wokół osoby Atanazjusza. Wiąza­ło się z tym złagodzenie napięcia politycznego pomię­dzy obu cesarzami. Co prawda napięcie to jawnie nie przybierało form zbyt ostrych i gwałtownych; Kon­stans, choć osobiście przychylny Atanazjuszowi, nie ośmielał się występować przeciw swemu bratu i współ- władcy. Mimo to w pewnych kołach i tak twierdzono wówczas, że Konstans był gotów nawet do interwen­cji zbrojnej w obronie wygnanego metropolity. Choć w istocie sprawy tak źle się nie przedstawiały, po obu stronach nagromadziło się sporo podejrzeń i nie­chęci.

Jak była o tym mowa, w roku 342 obawy polityczne, wywołane także sytuacją kościelną, spowodowały, że Konstancjusz wysłał Gallusa i Juliana do odległego Macellum. Obecne rozpogodzenie się horyzontu miało przynieść nową odmianę w życiu książąt.

Pożegnanie z Macellum

Złożyło się tak, że wiosną roku 347, a więc w kilka miesięcy po triumfalnym wjeździe Atanazjusza do Alek­sandrii, cesarz Konstancjusz podróżował przez Kapa- docję. Przejeżdżał obok Macellum, przyszła mu więc ochota zabawić się łowami w tej okolicy sławnej z bo­gactwa dzikiej zwierzyny. A może łowy były tylko pretekstem. Może cesarz pragnął osobiście sprawdzić, jak wyglądają obecnie i jak są wychowywani młodzi książęta, przetrzymywani tam już od lat kilku?

Wtedy to po raz pierwszy w życiu Julian ujrzał swe­go starszego brata stryjecznego z bliska, twarzą w twarz; zapewne też zamienił z nim w czasie posłu­chania kilka słów, odpowiadając na łaskawie zadawane pytania. Pamiętał o tym jeszcze po latach. Konstan­cjusz chyba nie wywarł na chłopcu zbyt sympatyczne­

go wrażenia; łatwo odgadnąć, że cesarz zachowywał się jak zwykle, a więc sztywno i ceremonialnie, a wyraz jego jakby wytrzeszczonych oczu czynił wrażenie nie­samowite. Natomiast zaimponowała Julianowi spraw­ność, z jaką dostojny gość władał bronią; mógł to po­dziwiać, biorąc udział w łowach. Wspominał o tym w wiele lat później, pisząc panegiryk ku czci Konstan­cjusza:

„Widziałem, ukochany władco, jak zabijałeś nie­dźwiedzie, lwy i pantery, rażąc je pociskami. Łukiem zabawiasz się dla rozrywki i kiedy polujesz; do bitwy zaś stajesz uzbrojony, dzierżąc tarczę, hełm i pan­cerz" 27.

Można się domyślać, że w czasie polowań Gallus, od dziecka lubujący się w koniach, psach i myślistwie, gardzący zaś książkami, zaprezentował większe od Ju­liana umiejętności jako jeździec i strzelec. Toteż on bardziej przypadł do serca cesarzowi. Jeśli zaś chodzi o stosunek do nowej religii, tak drogiej Konstancjuszo- wi, obaj książęta wydali się chyba równie pobożni; mo­gli przecież pochwalić się wzniesieniem przybytku ku czci męczennika.

Cesarskie odwiedziny stanowił/ wielkie przeżycie dla wygnańców. Przerwały monotonię ich odosobnienia, na­de wszystko zaś pozwoliły żywić nadzieję, że nie zostali zapomniani, wkrótce więc nadejdzie radosna zmiana, powrót do miast i szerokiego świata. Ale tymczasem wraz z wyjazdem Konstancjusza zakończyły się dni ru­chu, zgiełku, łowów, audiencji. Wiejska siedziba opus­toszała i pogrążyła się w swej cichej wegetacji. Co gorsza, mijały dni i miesiące, a do Macellum nie przy­chodził żaden rozkaz z dworu, żadna pomyślna wiado­mość! Wydawało się, że bracia zostali ostatecznie skazani na pogrzebanie żywcem w kapadockim odlu­dziu.

Niespodziewanie z początkiem roku 348 wezwano

Gallusa wprost przed oblicze cesarza, do Antiochii. Miał odtąd stale przebywać w bezpośrednim otoczeniu władcy. Co prawda rychło się okazało, że nie oznacza to jeszcze Wyjęcia go spod systemu ścisłej inwigilacji, jakiemu dotychczas był poddany. Wprost przeciwnie, nadzór wzmocniono. W Macellum, miejscowości odleg­łej i ustronnej, nie trzeba było specjalnie czuwać nad każdym krokiem i słowem osoby podejrzanej; tutaj na­tomiast, w samym ośrodku władzy, żaden gest i żadna rozmowa nie były obojętne; toteż szpiedzy donosili o wszystkim. Jednakże po sześciu latach zesłania każda zmiana wydawała się pożądana i rokująca lepszą przyszłość.

Również Julianowi pozwolono wyjechać z Macellum. Stało się to wprawdzie po pewnej zwłoce, lecz chyba jeszcze w tymże samym roku 348. Jakby w nagrodę za dłuższe oczekiwanie na łaskę, otrzymał on prawie pełną swobodę ruchów. Mógł więc udać się tam, gdzie ciąg­nęło go serce — do Konstantynopola.

Dlaczego Konstancjusz po tylu latach wreszcie zde­cydował się uwolnić braci? Być może, iż stało się to pod wpływem namów ze strony biskupa Antiochii, Leontiosa oraz wielce poważanego ascety Teofilosa. Prawdopodobnie zwrócili oni cesarzowi uwagę, że po­pełnia wielką pomyłkę, trzymając w odosobnieniu je­dynych obecnie męskich spadkobierców rodu; należa­łoby raczej zapoznawać ich z życiem politycznym i spo­sobić do przyjęcia przynajmniej części odpowiedzial­ności za losy Imperium! Słowa te musiały czynić silne wrażenie na Konstancjuszu, wciąż bowiem nie miał on ' potomstwa; podobno upatrywał w tym karę niebios za to, że zezwolił na wymordowanie swej najbliższej rodziny. Przywrócenie więc do łask tych dwóch mło­dych ludzi, którzy uratowali się od rzezi roku 337, mogło stanowić jakby próbę odkupienia tamtej zbrod­ni.

Libaniusz

Istnieje tylko jedno świadectwo mówiące o trybie życia i o studiach Juliana w tym okresie; jest nim re­lacja Libaniusza, prywatnego profesora retoryki w Ni- komedii i w Konstantynopolu. Postać to niezmiernie ważna dla kultury wieku czwartego, a zarazem ściśle związana z Julianem, zwłaszcza w latach późniejszych; wypada więc już obecnie wprowadzić ją i przedstawić.

Libaniusz przyszedł na świat w Antiochii syryjskiej w roku 314. Jego rodzina, zasiedziała tam od pokoleń, zaliczała się do najzamożniejszych i najświetniejszych. Jednakże za panowania cesarza Dioklecjana spadły na nią ciężkie ciosy; dwaj jej członkowie, w tym dziad Libaniusza, zostali skazani na śmierć w związku z roz­ruchami w mieście, a majątek uległ konfiskacie. Gdy Libaniusz miał lat jedenaście, zmarł jego ojciec; matka poświęciła wszystkie swe siły zapewnieniu dzieciom jak najlepszego wykształcenia. Wielki pisarz sam przyzna­je, że jako chłopiec niezbyt się interesował nauką; wo­lał uganiać z rówieśnikami po ulicach i polach, matka zaś patrzyła na owe zabawy pobłażliwie.

Gwałtowna zmiana przyszła sama.przez się, gdy chło­piec liczył lat piętnaście. Zaczął z własnej woli garnąć się do książek. Zapomniał o kolegach, sprzedał nawet swoje gołębie. Nie entuzjazmował się już wyścigami rydwanów, nie zaglądał do teatrów, nie krzyczał z za­chwytu w czasie walk gladiatorów; znajomi nie poj­mowali, że można tak obojętnie traktować właśnie te igrzyska. Odtąd pociągały Libaniusza tylko i wy­łącznie arcydzieła literatury klasycznej. Dniami i no- * cami ślęczał nad księgami greckich mówców i histo­ryków.

Aż do dwudziestego roku życia studiował retorykę w Antiochii. Dopiero wtedy zdołał spełnić swe marze­nia, pokonując obawy i sprzeciwy matki: wyjechał na

dalsze studia do Aten. Były one wciąż jeszcze przybyt­kiem nauk i siedzibą sławnych szkół filozoficznych oraz katedr retoryki.

Retoryka zaś — o czym już wspomniano — rozkwi­tała wówczas wspaniale. Uchodziła za królową wszech- nauk. Dobry mówca winien znać cały kulturalny spa­dek przeszłości, a więc utwory poetów, traktaty filo­zofów i historyków, z tych to bowiem źródeł czerpie najwznioślejsze myśli i najwłaściwsze przykłady, wio­dąc umysł słuchacza ku umiłowaniu ideałów piękna, dobra i prawdy. Dlatego też retorzy tak chętnie zwali się sofistami, czyli nauczycielami mądrości. Libaniusz bardzo poważnie traktował swe powołanie; zawsze od­cinał się od tych krasomówców, którzy dbali tylko o zręczne posługiwanie się schematami kompozycyjny­mi oraz o dźwięczność stylu, samą zaś treść deklamacji traktowali lekceważąco, jako prawie nieistotną.

Będzie jeszcze sposobność, by w innym związku po­wrócić do spraw życia uniwersyteckiego w ówczesnych Atenach. Warto jednak zauważyć już tutaj, że w tym ci­chym miasteczku, przybytku kultury i studiów, toczyły się ciągłe walki podjazdowe i bezkrwaiwe wojny po­między profesorami, wspomaganymi przez swych stu­dentów. Powody zaś owych utarczek i bojów były na­der przyziemne, zgoła nienaukowe i nie związane z ideologią lub religią. Każdemu z profesorów chodziło po prostu o przysporzenie sobie jak największej liczby słuchaczy. Od tego częściowo zależały dochody. Pro­fesor z kolei płacił szczególnie zasłużonym naganiaczom — bo tak trzeba ich nazwać — jakiś procent od nowo zdobytych elewów, choćby przyciągniętych siłą; i tak bowiem bywało. Mimo że konkurencja wśród członków ciała pedagogicznego nie przebierała w środkach, Li- baniiusz wkrótce dał się poznać jako ktoś niezwykle utalentowany; toteż już po kilku latach studiów otrzy­mał zaszczytną propozycję objęcia katedry. Jednakże

po pewnym namyśle odrzucił ofertę. Przewidywał, że jako człowiek obcy miałby w Atenach życie podwójnie ciężkie.

Zwiedziwszy prawie całą Grecję oraz kraje sąsied­nie Libaniusz przeniósł się, prawdopodobnie w roku 341, do Konstantynopola. To szybko rozwijające się miasto dawało wówczas najlepsze możliwości kariery w każdym zawodzie. Młody antioeheńczyk otworzył prywatną szkołę retoryki. Odniósł duży sukces: liczył na co najwyżej czterdziestu uczniów, rychło jednak miał ich osiemdziesięciu! Normalną koleją rzeczy po­wodzenie to wzbudziło zawiść w gronie uczonych kole­gów. W wyniku przeróżnych ptryg Libaniusz opuścił Konstantynopol. Przeniósł się na przeciwległe wybrze­ża małoazjatyckie, najpierw do Nicei, później zaś do Nikomedii. Spędził tam jako nauczyciel kilka pięknych lat, o których do końca swych dni wspominał z tęskno­tą. Potem wszakże specjalny rozkaz cesarski zmusił go do ponownego otwarcia szkoły w Konstantynopolu; jak bowiem już się rzekło, Konstancjusz prawdziwie dbał o rozwój nauk i popierał retorów. Lecz poprzedni sukces już się nie powtórzył. Libaniusz, zrażony do obcych miast i krajów, powrócił w roku 354 do rodzin­nej Antiochii. Tam zamieszkał na stałe, ciesząc się wciąż rosnącym uznaniem.

Libaniusz o Julianie

Sławny retor, entuzjasta klasycznej literatury, był poganinem i pozostał nim do końca dni swoich. Właśnie dlatego nie mógł osobiście nauczać Juliana, chrześcija­nina i członka rodziny cesarskiej, tak zdecydowanie po­pierającej nową religię. Uwaga ta tłumaczy pewne sformułowania w tym, co Libaniusz mówi o młodości

księcia. Od razu również uderza, że świadectwo to PS przytaczamy je poniżej — pomija zupełnym milcze­niem pobyt Juliana w Macellum; jego część pierwsza odnosi się chyba do lat chłopięcych księcia, sprzed ka- padookiego zesłania, druga zaś przedstawia okres póź­niejszych studiów retorycznych w Konstantynopolu i w Nikomedii. Zatarcie sprawy Macellum, jak i pew­ne niejasności chronologiczne w tej relacji, można po­niekąd usprawiedliwić. Libaniusz był nie historykiem, lecz retorem. Chodziło mu nie o kronikarskie odtworze­nie faktów, lecz o nakreślenie wyidealizowanego portre­tu. Pisze więc:

„Bóstwo opiekuńcze wzbudziło w Julianie miłość do nauk. Pobierał je w mieście największym po Rzymie, uczęszczając tam do szkoły. On, wnuk cesarza, brata­nek cesarza, stryjeczny brat cesarza! Nie pysznił się. Nikomu nie sprawiał kłopotu. Nie. chciał wywoływać podziwu mnogością towarzyszy i zgiełkiem, który oni powodują. Był przy nim tylko eunuch, najlepszy stróż wstrzemięźliwości, oraz drugi wychowawca, człowiek dość wykształcony. Ubrany zwyczajnie, nie wynosił się nad innych. Pierwszy pozdrawiał, nie gardził ubogimi. Kiedy go wzywano, podchodził natychmiast; a nim go wezwano, stał i czekał tam, gdzie stać wypadało innym chłopcom. Słuchał tego samego co reszta ucz­niów. Wychodził razem z innymi i w niczym nie starał się wyróżniać. Gdyby zjawił się ktoś z zewnątrz i spoj­rzał na tłum młodzieży nie wiedząc, kim są ci chłopcy i czyi to synowie, po żadnych oznaxach nie byłby w stanie odgadnąć, że Julian przewyższa pozostałych świetnością losu.

Jednakże nie pod każdym względem można go było równać z resztą uczniów. Wysuwał się daleko przed in­nych inteligencją, umiejętnością przyswajania sobie i zapamiętywania wykładu, wytrwałością w pracy. Obserwując te zdolności bolałem, że to nie ja sieję

ziarno w duszy tak świetnej. Pewien marny sofista w nagrodę za poniewieranie bogami otrzymał tego mło­dzieńca i wychowywał go w takichże poglądach. Julian więc musiał cierpieć rządy swego nauczyciela tylko z tej racji, że ów preceptor walczył z ołtarzami bo­gów!"

Wiadomo skądinąd, że wspominany przez Libaniu­sza marny retor zwał się Hekebolios. Był oczywiście chrześcijaninem, i to głęboko wierzącym — przynaj­mniej pozornie. Właśnie dlatego cieszył się pełnym za­ufaniem dworu. Nade wszystko jednak cechował go oportunizm, tak typowy dla intelektualistów żyjących w okresach gwałtownych przemian ideologicznych i po­litycznych. Toteż kiedy po kilkunastu latach nadeszła chwila reakcji pogańskiej, Hekebolios zaczął ostenta­cyjnie służyć dawnym bogom; chciał w ten sposób przypodobać się nowej władzy. Ale triumf pogaństwa był krótkotrwały. Hekebolios więc znowu zmienił prze­konania i przykładnie pokutował za grzech odstępstwa: leżał w prochu ulicznym przed drzwiami kościoła.

W relacji Libaniusza czytamy dalej:

„Tymczasem Julian stawał się już młodzieńcem, a królewskość jego natury przejawiała się często i ol­śniewająco. Właśnie to spędzało sen z powiek Konstan­cjusza. Cesarz obawiał się mianowicie, że miasto ogrom­ne, dorównujące Rzymowi pod każdym względem, wie­le znaczące, mogłoby upodobać sobie młodego człowie­ka, pełnego tylu zalet; a taki obrót spraw przyczyniłby jemu, Konstaoicjuszowi, sporo kłopotów. Z tej to przy­czyny wysłał Juliana do Nikomedii, jako że ta zdawała się nie budzić takich obaw. Udzielił mu również ze­zwolenia na studia.

Przebywając w tym mieście Julian co prawda nie przychodził do mojej szkoły, choć już ją prowadzi­łem — obrałem bowiem to ciche miasto na siedzibę zamiast tamtego, w którym czyhały niebezpieczeń­

stwa — ale wciąż mnie poznawał, zakupywał bowiem teksty moich mów.

A oto przyczyna, dla której, choć tak mu się podoba­ły moje mowy, unikał mnie samego, ich twórcę! Godny podziwu sofista, Hekebolios, zobowiązał go przysięgami licznymi i mocnymi, że nie będzie moim uczniem; że nie będzie się nim nazywał; że się nie zapisze w poczet moich słuchaczy. On zaś oburzał się na człowieka, któ­ry skrępował go taką przysięgą, ale słowa nie złamał. Pragnąc wszakże pozostawać w łączności ze mną, wy­myślił pewien sposób, by poznawać moje mowy nie popełniając krzywoprzysięstwa: za pomocą wielkich darów pozyskał kogoś, kto przekazywał mu wykłady, jakie wygłaszałem co dzień. Przy tej sposobności Ju­lian objawił potęgę swych przyrodzonych zdolności. Choć nie uczestniczył w moich wykładach, potrafił na­śladować moje wysłowienie lepiej od tych, którzy stale brali w nich udział".

Rozdział ten kończy Libaniusz dumnym stwierdze­niem:

„Chyba z tego powodu także w jego późniejszych mowach było coś pokrewnego z moimi. Sprawiało to wrażenie, że należał do moich uczniów" 28.

O potrzebie prześladowania pogan

Jak poucza historia, okresy gwałtownych przemian ideologicznych sprzyjają przede wszystkim masowemu pojawianiu się oportunistów typu Hekeboliosa. Ale i z tej pospolitej trawy, pokornie poddającej się każ­demu tchnieniu spływającemu z wyżyn władzy, tu i ówdzie Wyrastają też jaskrawe, okazałe kwiaty fa­natycznej nadgorliwości.

Właśnie w tych latach, gdy Julian studiował na Wschodzie grecką retorykę pod kierunkiem pedagoga

zakłamanego i z zasady lojalnego wobec każdej władzy, na Zachodzie ukazało się dziełko przepojone uczu­ciami bezinteresownej nienawiści i zaciekłej nietole­rancji. Jego autor, Firmikus Maternus, pochodził z Sy- rakuz. W latach 334—337 wydał duży traktat, poświę­cony wykładowi zasad astrologii i jej obronie; co świad­czy, że wówczas był poganinem. Do nowej religii przy­stąpił nieco później; służył jej za to ze szczególną gor­liwością. Dowodzi tego pamflet De errore profanarum religionum, czyli „O błędzie religii pogańskich". Napi­sany po łacinie, chyba nie dotarł do rąk Juliana, bo zajmował się on wtedy tylko klasyczną literaturą grec­ką, po łacinie zaś prawie w ogóle-nie mówił i nie czy­tał; dobrze poznał ten język dopiero w kilka lat póź­niej. Trudno jednak nie wspomnieć o tej książce, tak znamiennej dla atmosfery i prądów epoki, a zwła­szcza dla postawy pewnych kół w triumfującym Ko­ściele.

Poprzednio, w okresie prześladowań, chrześcijanie domagali się tylko tolerancji — dla siebie i dla innych. Powiadali wówczas:

„Niech sobie jeden czci Boga, a drugi Jowisza, ten niech do nieba ręce z prośbą wyciąga, a ten do ołtarza Fides; jeden niech liczy chmury przy modlitwie, drugi stropy na powale, ten niech ślubuje Bogu duszę swoją, a ten duszę kozłu. Przypatrzcie się bowiem, czy to nie prowadzi do zarzutu bezbożności, jeśli zabiera się swo­bodę religii i zabrania się wyboru bóstwa, tak że nie wolno mi czcić, kogo bym chciał, lecz zmusza się mnie czcić tego, kogo nie chcę. Przecież nikt nie będzie chciał doznawać czci od kogoś, kto czyni to niechęt­nie, nawet człowiek"

Tak było dawniej. Zmieniła się wszakże sytuacja Kościoła, a z nią poglądy jego wyznawców. Czego naj­lepszą ilustracją są wywody Firmikusa.

Zadedykował on swe dziełko obu współwładającym

cesarzom, Konstancjusz owi i Konstansowi. Kilkakrot­nie zwraca się wprost do nich, pouczając, z jakich to przyczyn i w jaki sposób należy rozprawić się z po­gaństwem bezwzględnie. Książeczka więc pomyślana jest jako swoisty podręcznik nienawiści, z którego wła­dza winna czerpać natchnienie.

Posłiigując się mnogością tendencyjnie dobranych przykładów, Firmikus usiłuje dowieść, że pogańskie wierzenia i kulty są dziwaczne, zdrożne, szkodliwe, a bogowie to istoty nie tylko grzeszne i występne, lecz nawet groźne. Zgoła bowiem nie przeczy realnemu by­towaniu owych bogów! Twierdzi tylko, że są to złe demony, które mogą zawładnąć ludzkim ciałem, ustę­pują zaś dopiero pod wpływem chrześcijańskich egzor- cyzmów. Nawołuje więc:

„Przenajświętsi Cesarze! Należy wykarczować do gruntu i całkowicie wytrzebić pogańskie praktyki. Na­leży karcić je najsurowszymi postanowieniami Wa­szych edyktów. A to w tym celu, aby ponury błąd przesądu nie kaził dłużej rzymskiego świata; aby nie krzepiła swych sił niegodziwość zaraźliwej nauki; aby nie panowało już więcej nad nami to, oo usiłuje znisz­czyć bożego człowieka. Poniektórzy, namiętnie sprag­nieni własnej zguby, nie chcą ratunku i opór stawiają. Mimo to przyjdźcie z pomocą nieszczęsnym, ocalcie gi­nących! Bóg Najwyższy powierzył Wam władzę właś­nie po to, abyście uzdrowili tę krwawiącą ranę".

Stwierdza dalej, że lepiej wyzwolić pogan od błędu, choćby oni sami tego nie chcieli, niż pozwalać im, by dobrowolnie zmierzali ku zgubie.

Zdaniem Firmikusa leczenie pod przymusem jest w pełni usprawiedliwione. Wiadomo przecież, że „cho­rzy lubują się w tym, co zdrowiu przeciwne. Gdy cia­łem zawładnie choroba, cierpiący domagają się wbrew swemu oczywistemu dobru właśnie tego, co szkodliwe. Umysł opętany i skażony słabością pożąda jeszcze gor-

szego nieszczęścia. Gardzi lekami podsuwanymi przez znających się na rzeczy. Odtrąca środki medyczne. Z całą namiętnością spieszy ku własnej zatracie. A po­tem, gdy wzmoże się zło choroby, trzeba sięgać po sku­teczniejsze środki i dla ratowania zagrożonego zdro­wia stosuje się mocne leki. Podaje się pacjentom, choć opór stawiają, przykre potrawy i gorzkie napoje. Przy­kłada się ogień. Kraje się ciało żelazem. Chory zaś po. wróciwszy do zdrowia przyznaje, że cokolwiek wycier­piał wbrew swej woli, to dla dobra".

Myśli te miały przyszłość przed sobą. Odegrały ogromną rolę jako podbudowa wszelkich prześladowań i przymusowego narzucania wierzeń. Były powtarzane we wciąż nowych ujęciach i w różnych językach, roz­szerzane i uzasadniane przez następujące po sobie ge­neracje fanatyków — choć niewielu z nich wiedziało, kto pierwszy sformułował owe szczytne hasła.

Jeśli chodzi o konkretne posunięcia przeciw poga­nom, Firmikus domagał s|ę przede wszystkim ograbie­nia świątyń:

„Zabierzcie z całym spokojem ich ozdoby. Posągi bo­gów niech przetopi ogień mennic lub płomień zakła­dów metalurgicznych. Wszelkie dary wotywne obróć­cie na własny pożytek".

Powołuje się w tym miejscu na Pismo, nakazujące bezlitośnie karać zbrodnię bałwochwalstwa. Stwierdza: „Bóg więc rozkazuje, by nie oszczędzać ani syna, ani brata; by mieczem mścicielskim rozcinać umiłowa­ne członki współmałżonka. Również przyjaciela należy prześladować z taką samą surowością. Cały lud chwy­ta za broń, aby rozszarpać ciała bluźnierców. Miastom grozi zagłada, o ile zbrodnię tę popełniły!" 10

Kończy piękną wizją: jeśli cesarze pójdą za tymi wskazaniami, miłosierdzie boże hojnie ich wynagrodzi

Upadek i śmierć Konstansa

Lecz miłosierdzie opatrzności sprawiło, że jeden z adresatów owego podręcznika nietolerancji odszedł ze świata żywych wkrótce po jego otrzymaniu. Był nim Konstans.

Katastrofa na pozór przyszła nieoczekiwanie. Wyda­wało się, że jego rządy, trwające już dziesięć lat od pokonania i śmierci brata, Konstantyna II, przebiegają pomyślnie. Na Zachodzie nie toczono wówczas nigdzie wojen tak przewlekłych, jakie Konstancjusz niemal bez przerwy prowadził na Wschodzie z Persami. Nie spadła też na podległe Konstansowi prowincje żadna klęska elementarna. Przeciwnie, urodzaje były znako­mite; o tamtych zbiorach wspominano jeszcze dziesiąt­ki lat później. Wreszcie, co też miało swoje znaczenie, Zachodem nie wstrząsały spory kościelne — poza schizmą donatyzmu w Afryce. Ale mimo tych blasków i powodzeń, które zapewne uśpiły czujność Konstansa, nie wszystko szło najlepiej w jego władztwie.

Przede wszystkim niezadowolona była armia. Cesarz trzymał ją w surowej dyscyplinie i traktował żołnierzy wręcz wzgardliwie; mógł sobie na to pozwolić, skoro na granicach panował prawie niezmącony pokój. Bar­dzo źle,, choć z całkiem odmiennych przyczyn, działo się w administracji cywilnej. Konstans, chciwy każ­dego grosza, po prostu sprzedawał wiele urzędów; na­bywcy godności usiłowali odbić sobie wyłożony pie­niądz z naddatkiem, co prowadziło do zdzierstw, nad­użyć, korupcji. Kontrola administracji niemal nie ist­niała; po zwycięstwie nad bratem cesarz był pewny sie­bie i swej szczęśliwej gwiazdy. Ani na moment nie przypuszczał, by ktokowiek mógł myśleć o buncie przeciw jego świętemu majestatowi. A tymczasem wo­kół siebie miał samych wrogów. Mimo młodego wieku schorowany i niemal kaleka, niewolny od komplelc-

Bsów i schorzeń psychicznych, przykry w życiu codzien­nym, otoczony złą sławą rozpustnika i uwodziciela chłopców, odpychał od siebie wszystkich.

Okoliczności zamachu stanu znane są dość dobrze. Spisek powstał właśnie w najbliższym otoczeniu cesa­rza. Jednym z przywódców był Marcellinus, „comes rei privatae", a więc jakby minister finansów. Na dzień 18 stycznia roku 350 zaprosił on wielu najwyższych dostojników cywilnych i wojskowych do swego domu w Augustodunum, czyli w Autun, aby uczcić urodziny syna. Zabawiano się przy stołach do późnych godzin nocnych.

W pewnym momencie jeden z zaproszonych, Mag- nencjusz, oficer wysokiego stopnia, wstał i opuścił salę. Sąsiadom powiedział: — Muszę ulżyć żołądkowi.

Po chwili jednak wkroczył na salę przyodziany w purpurowy płaszcz cesarski i otoczony zbrojną strażą. Chwila konsternacji trwała bardzo krótko. Natychmiast tu i ówdzie podniosły się okrzyki pozdrawiające no­wego Augusta. Było ich coraz więcej, stawały się co­raz głośniejsze. Najpierw wołali tylko spiskowcy. Póź­niej, z lęku przed obnażonymi mieczami żołnierzy, za­częli przyłączać się do nich biesiadnicy dotychczas nie wtajemniczeni, przybyli tu tylko po to, by święcić urodziny. W ten sposób wszyscy obecni w domu Mar­cel lin a, nawet goście przypadkowi, stali się uczestni­kami zamachu stanu. Wszyscy więc musieli odtąd iść konsekwentnie drogą rebelia.

Dnia następnego władcę radośnie powitała ludność miasta i okolicy. Był to entuzjazm niekłamany. Nie tylko dlatego, że i tutaj, podobnie jak w całej Galii, nienawidzono Konstansa i zgrai jego sprzedajnych urzędników. Mieszkańcy Augustodunum mieli szcze­gólny powód, aby sprzyjać aktowi uzurpacji. Spodzie­wali się mianowicie, że cesarz, który przywdział po raz

pierwszy purpurę właśnie na ich ziemi, okaże temu miastu względy nadzwyczajne i obdarzy je takimi przywilejami, jakimi w Galii cieszył się dotychczas jedynie Trewir, ulubiona rezydencja całego rodu Kon­stantyna. Obywatele Augustodunum nigdy nie ukry­wali, jak bardzo zazdroszczą tamtemu miastu nad Mo- zelą jego znaczenia, świetności i bogactw.

Najważniejsza wszakże dla sprawy Magnencjusza była postawa nie mieszczan, lecz armii. Tutaj rzecz przygotowano z pewnością umiejętnie i już wcześniej, zamach zaś trafił na grunt podatny, skoro wszystkie jednostki i formacje wojskowe opowiedziały się nie­mal natychmiast po stronie uzurpatora.

A tymczasem Konstans polował! I to właśnie w oko­licach Augustodunum. Myśliwym był zapalonym. Co prawda ci i owi powiadali, że zaszywa się w gąszczu leśnym tylko po to, aby swobodnie dawać upust swej wstydliwej namiętności do pięknych chłopców, których wszędzie wodził ze sobą. Zgubę cesarza przypieczęto­wało właśnie to, że przez kilka dni był całkowicie odcięty od świata, rebelia więc miała czas, by rozprze­strzeniać się swobodnie. Kiedy zaś Konstans wreszcie wyszedł z bezludnych ostępów i dowiedział się o bun­cie, musiał stwierdzić z przerażeniem, że jest już za późno. Pozostawało tylko jedno: ratować się ucieczką. Toteż nie zwlekając ruszył wraz z najbliższym otocze­niem na południe, ku Hiszpanii.

Pościg dopadł go w miasteczku Helena, czyli w dzi­siejszym Elne, u podnóża wschodnich Pirenejów. W ostatnim momencie Konstans schronił się w tam­tejszym kościółku i złożył insygnia władzy; żołnierze jednak, dowodzeni przez germańskiego oficera, siłą odciągnęli go od ołtarza i zabili.

Nazwa miasteczka dała podstawę takiej opowieści:

Zaraz po przyjściu na świat Konstansa ojciec roz­kazał astrologom ułożyć horoskop chłopca. Ci orzekli.

że zginie on w objęciach swej babki, a więc Heleny; ta jednak zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Odtąd Konstans nie pomijał żadnej okazji, by kpić sobie z astrologów. Powtarzał z triumfem:

— Miałem zginąć w objęciach Heleny, która nie ży­je już od lat!

Magnencjusz

Fakt, że ludność i armia Galii opuściły prawowitego cesarza tak szybko i z taką gotowością, musi zdumie­wać; zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że ród Konstansa władał tą krainą od przeszło pół wieku! Naj­pierw panował tu Konstancjusz Chlorus; następnie, w latach swej młodości, jego syn Konstantyn Wielki; potem syn tegoż Konstantyn II, a wreszcie, już od dziesięciu lat, sam Konstans. Wiadomo dzięki świa­dectwom źródeł, że dwaj pierwsi zapisali się jak naj­lepiej w pamięci swych poddanych. Widocznie więc rządy Konstansa stały się powszechnie znienawidzone, skoro nigdzie w Galii nie doszły do głosu uczucia lo­jalności i przywiązania do dynastii; nigdzie, z wyjąt­kiem może Trewiru.

Do upadku Konstansa przyczyniły się również, rzecz to oczywista, silne tendencje separatystyczne, już od dawna dające znać o sobie w tym kraju, zwłaszcza w wieku trzecim: odżyły one na skutek złej polityki Konstansa, a oplotły się wokół osoby Magnencjusza.

Kariera jego wydaje się wszakże dziwna, nie był bo­wiem poza armią postacią zbyt znaną i poważaną. Po­chodził mianowicie ż rodziny, jak to wówczas określa­no, barbarzyńskiej, z samych nizin społecznych. Przy­szedł wprawdzie na świat w Galii, w dzisiejszym Amiens, jednakże oboje jego rodzice byli tam przyby­szami. Ojciec, jak się zdaje, przywędrował lub został

przymusowo przesiedlony z Brytanii; wiadomo, że Konstancjusz Chlorus przerzucał z wyspy na konty­nent tysiące ludzi, zwłaszcza rzemieślników; zamierzał tym sposobem ożywić miasta Galii, spustoszone na­jazdami barbarzyńców. Natomiast matka uzurpatora wywodziła się z germańskiego ludu Franków, z którym Rzymianie toczyli już od pokoleń krwawe walki nad dolnym Renem; prawdopodobnie była branką. Towa­rzyszyła synowi do ostatnich chwil jego życia, on zaś okazywał jej serdeczne przywiązanie, także jako ce­sarz.

Choć wrogowie wypominali nowemu władcy jego obce pochodzenie, on sam czuł się Rzymianinem. Był zresztą człowiekiem poniekąd wykształconym, jakkol­wiek w sposób dyletancki; chciwie pochłaniał książki, znakomicie przemawiał. Cechowała go ponoć pycha i tchórzliwość, lecz tę ostatnią rzekomo maskował wy­zywającym ryzykanctwem. Dzięki zdolnościom oraz atletycznej budowie ciała zrobił szybką karierę w armii, aż do stopnia dowódcy dwóch wyborowych legionów, wchodzących w skład przybocznej armii cesarza. Gdy dokonywał zamachu stanu, zbliżał się już do pięćdzie­siątki.

Jakie były propagandowe hasła jego rządów? Pewne światło rzucają na to napisy. Magnencjusz zbiera w nich pochwały jako „wyzwoliciel świata rzymskiego, odno­wiciel wolności i państwa, opiekun żołnierzy i ludności prowincjonalnej". Zapewne dla łatwiejszego realizo­wania tych szczytnych idei nowy władca zaraz na po­czątku swych rządów usunął wielu dawnych dygnita­rzy Konstansa, a wśród nich nawet niektórych spiskow­ców. Ale z drugiej strony właśnie to bezwzględne roz­prawienie się z najbardziej znienawidzonymi repre­zentantami poprzedniego reżimu zyskało mu przychyl­ność szerokich rzesz ubogiej ludności. I to nie tylko w Galii. Podobnie zresztą umacniała jego wpływy zrę­

czna polityka religijna. Sam Magnencjusz był niewąt­pliwie poganinem; dowodzi tego choćby ten fakt, że ze­zwoli! na odbywanie nocnych nabożeństw ku czci daw­nych bogów. Ale jednocześnie na swych monetach roz­kazał umieszczać symbole chrześcijańskie, mianowicie krzyż pomiędzy greckimi literami Alfą i Omegą; usiło­wał nawet wejść w kontakt z Atanazjuszem w Aleksan­drii, wyprawiając doń swych emisariuszy.

Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności oraz zrę­cznej propagandzie. Magnencjusz bardzo szybko uzys­kał uznanie swego władztwa nie tylko w Galii, lecz także w Hiszpanii i Brytanii. Dużo mu w tym pomógł dawny prefekt pretorium Konstansa, Fabiusz Titianus. W dniu 27 lutego objął on urząd prefekta Rzymu. Ita­lia, kraje alpejskie, Afryka poddały się nowemu Augus­towi.

Tylko w prowincjach bałkańskich, które przecież po­przednio również należały do Konstansa, sytuacja przedstawiała się inaczej.

Wetranion

Potężną armią Dunaju dowodził starszy wiekiem ofi­cer nazwiskiem Wetranion. Urodził się w tamtych stronach, na ziemiach dzisiejszej Jugosławii, w domu bardzo ubogim. Choć nigdy nie posiadł nawet elemen­tów wykształcenia — pisać uczył się dopiero pod ko­niec życia — zdołał dojść do najwyższych godności wojskowych. Cieszył się wielkim mirem wśród żołnie­rzy; znał swoje rzemiosło, był przystępny, umiał zna­leźć wspólny język z towarzyszami broni.

Wiadomość o rewolcie w Galii i szybkich jej postę­pach została przyjęta przychylnie przez wojska naddu- najskie, Konstans bowiem był tu równie nielubiany, a może i znienawidzony, jak w pozostałych krainach

swego władztwa. Groziło więc, że lada moment jed­nostki te opowiedzą się po stronie Magnencjusza, po­dobnie jak to już się stało we wszystkich prowincjach zachodnich. Wetranion wszakże zwlekał. Powodowało nim niewątpliwie silne u starego żołnierza poczucie lojalności i przywiązania do dynastii; zaczął przecież służbę za Konstantyna Wielkiego jako prosty żołnierz, dzięki niemu i jego synom osiągnął wszystko. Te chwi­le niezdecydowania ze strony starego wodza wyzyskała w sposób przynoszący zaszczyt jej zdolnościom poli­tycznym Konstancja.

Córka Konstantyna Wielkiego, rodzona siostra Kon­stancjusza, przed kilkunastu laty żona Hannibaliana, przebywała wówczas w którejś z krain bałkańskich, w pobliżu głównej kwatery Wetraniona. Zrozumiała natychmiast, że jeśli uzna on uzurpatora, sprawa pra­wowitej dynastii będzie stracona ostatecznie: Kon­stancjusz, władający przecież tylko mniejszą częścią Imperium, nie zdoła przeciwstawić się zjednoczonym siłom prowincji zachodnich i środkowych; należy więc za wszelką cenę nie dopuścić do poddania się Wetranio­na" Magnencjuszowi. Pomysł Konstancji był genialnie prosty: zdołała przekonać wodza, • że powinien zezwo­lić, by okrzyknięto go cesarzem; w czymże bowiem ustępuje Magnencjuszowi?

Dzięki popularności Wetraniona rzecz przeprowa­dzono szybko i bez najmniejszego oporu z czyjejkol­wiek strony w dwóch największych obozach wojsko­wych, to jest w Sirmium nad Sawą i w Mursie, czyli w Osieku. Stało się to w dniu 1 marca roku 350. Kon­stancjusz, dobrze rozumiejący sytuację, a niewątpliwie informowany też potajemnie przez siostrę, natychmiast zaakceptował fakt dokonany. Co więcej, przesłał We- tranionowi diadem cesarski, a więc symbolicznie uznał go za władcę pełnoprawnego i legalnego.

Nastąpił obecnie okres delikatnej gry politycznej

trzech panujących. Konstancjusz nie mógł opuścić Wschodu, rozpoczynała się bowiem wielka ofensywa perska, dowodzona osobiście przez króla Sapora; jej celem było miasto Nizibis w północnej Mezopotamii. Tak więc Konstancjusz musiał popierać i zjednywać sobie Wetraniona, ale tylko pośrednio i skrycie. Gdyby bowiem Magnencjusz dowiedział się o tym, niechybnie od razu uderzyłby na kraje bałkańskie. Wetranion prosił Konstancjusza o pieniądze i posiłki wojskowe, zapewniając, że uważa się tylko za czasowego opiekuna i stróża powierzonych sobie prowincji. Jednakże ze względu na wojnę z Persami cesarz nie mógł zadość­uczynić tym naleganiom w odpowiedniej mierze. Nie widząc innego wyjścia, Wetranion zawarł układ poko­jowy z Magnencjuszem, a więc uznał go za legalnego pana Zachodu, co znowu nie było po myśli Konstan­cjusza; odrzucił on bowiem z miejsca wszystkie idące w tym kierunku propozycje Magnencjuszowe.

Nepocjan

Być może zresztą, że Magnencjusz mimo wszystko ruszyłby natychimast przeciw Wetranionowi, gdyby nie rewolta w Italii. Już w maju w roku 350 pojawił się tam nowy pretendent, do cesarskiej purpury. Był nim niejaki Nepocjan, siostrzeniec Konstantyna Wielkiego, a więc z racji związków rodzinnych posiadający więk­sze prawo do tronu niż obaj uzurpatorzy. Zgromadził wokół siebie zastęp gladiatorów, rozbójników, wszelkie­go rodzaju straceńców. Podszedł pod mury Rzymu i roz­gromił uzbrojonych naprędce mieszczan. W dniu 3 czerwca wkroczył do stolicy i został okrzyknięty Augus­tem. Odtąd przez dwadzieścia osiem dni w mieście sza­lał terror. Ludzie Nepocjana zabijali dla samej rozko­szy zabijania. Trupy leżały na ulicach i na forum. Ułat­

wiło to zadanie wojskom wysłanym pospiesznie przez Magnencjusza. Na ich czele stanął ów Marcellinus, w którego domu przed kilku miesiącami odbyła się uczta urodzinowa, a uzurpator pojawił się w purpurze.

W dniu 30 czerwca wojska Magnencjusza opanowały Rzym przy pomocy jednego z senatorów. Nepocjan zgi­nął; jego głowę, odciętą i zatkniętą na włócznię, trium­falnie obnoszono po mieście — jak przed kilkudziesię­ciu laty głowę Makscencjusza, pokonanego przez Kon­stantyna Wielkiego. Wraz z Nepocjanem zabito też jego matkę. W ten sposób ród Konstantyna, tak uszczu­plony po rzezi roku 337, znowu stracił dwoje swych przedstawicieli.

Natychmiast po zwycięstwie rozlała się w Rzymie nowa fala terroru. Tym razem uderzono we wszystkie osoby podejrzane o sprzyjanie Nepocjanowi. Wybierano zwłaszcza ludzi znamienitych i bogatych, konfiskując ich majątki na rzecz skarbu Magnencjusza. Nowy bo­wiem władca Zachodu stanął od samego początku swych rządów" w obliczu poważnych trudności finan­sowych. Wynikały one głównie z jego łaskawości i hoj­ności dla armii — tej, która go wyniosła i której mu­siał się za to odwdzięczyć. Aby zdobyć środki, zaczął wprowadzać niezmiernie surowy reżim podatkowy. Stopniowo doszło do tego, że daniny sięgały połowy dochodów z ziemi, opieszałym zaś groziła kara śmierci. Zachęcano niewolników, aby składali zeznania przeciw swym panom, jeśliby ci usiłowali ukryć swój dobytek lub wprowadzić w błąd władze podatkowe. Sprzeda­wano też niektóre domeny cesarskie, zmuszając do ich nabywania ludzi, którzy zgoła się do tego nie kwapili.

Oblężenie Nizibis

Tymczasem Konstancjusz musiał odpierać na wscho­dzie jeden z najpotężniejszych najazdów perskich, ja­kie kiedykolwiek groziły granicom Imperium. Wiosną roku 350 król Sapor zgromadził nieprzejrzane zastępy wojsk, ściągając je nawet z Indii. Zmusił do towarzy­szenia im także masy chłopów, i to wraz z kobietami i dziećmi; zamierzał bowiem natychmiast zasiedlić no­wo zdobyte ziemie. Początkowo plany króla królów rozwijały się pomyślnie. Jego armia wkroczyła na te­reny północnej Mezopotamii, zajęła wiele twierdz i miasteczek, potem zaś przystąpiła do oblegania — już po raz trzeci w ciągu lat kilkunastu —| miasta Nizibis, leżącego w ważnym strategicznie punkcie.

Wydawało się początkowo, że tym razem Sapor cel swój osiągnie. Co prawda pierwsze szturmy zupełnie się nie powiodły, a to z tej przyczyny, że rozlewiska rzeki Mygdonios bardzo utrudniały podejście pod mu­ry. Wnet jednak czy to sam król, czy też któryś z jego doradców wpadł na pomysł, aby przy dobywaniu Nizi­bis wyzyskać właśnie tę rzekę. Zasypano jej koryto poniżej miasta potężnymi groblami, wskutek czego roz­lała się wokół murów na kształt ogromnego jeziora. Na wodach tych rychło pojawiły się perskie okręty i bar­ki; podpływały tuż pod umocnienia, a ustawione na ich pokładach przeróżne machiny wojenne raziły obrońców pociskami. Ale Rzymianie odpierali skutecznie i te ataki; podpalali statki przy pomocy ognistych strzał oraz druzgotali je, wyrzucając z katapult ciężkie głazy.

Wreszcie podmyte naporem wód mury runęły na dość szerokim odcinku. Król natychmiast rzucił tam swoją wspaniałą jazdę; miała ona sforsować rozlewis­ka i wtargnąć do twierdzy. Jednakże Rzymianie zdążyli tymczasem ustawić w wyłomie zwarte szeregi ciężko­zbrojnej piechoty, na sąsiednich zaś, jeszcze nie nad­

wątlonych koronach murów stanęła cała zdolna do walki ludność cywilna wespół z resztą żołnierzy. Konie Persów poruszały się z wielkim trudem po gruncie za­lanym i mulistym, choć jeźdźcy bezlitośnie siekli je pejczami. W pewnym miejscu, gdzie dawniej była fosa, obecnie niewidoczna, bo pokryta wodą, konie zaczęły się przewracać; wciągały w topiel swych jeźdźców, dźwigających ciężkie pancerze, hełmy i tarcze. Wtedy z murów posypał się grad kamieni i ze świstem po­szybowały roje strzał. Żołnierze rzymscy z impetem wypadli ku przodowi, dokąd było można, siekąc i dźga- jąc Persów, bezsilnie miotających się w bagnisku.

Nie powiódł się także szturm przeprowadzony w tym samym miejscu przy pomocy słoni. Później Persowie usiłowali nie dopuścić do odbudowy murów, rażąc każ­dego, kto się w wyłomie pokazał, strzałami swych znakomitych łuczników. Rzymianie osłaniali rzemieśl­ników tarczami piechoty; pracując bez przerwy dzień i noc, zdołano wyprowadzić mur do dawnej wysokości.

Walki trwały cztery miesiące. Gdyby Sapor konty­nuował oblężenie, miasto zapewne musiałoby się pod­dać. Król jednak otrzymał wiadomość, że koczownicze plemiona znad Morza Kaspijskiego wtargnęły do pół­nocnych okręgów. Musiał więc odejść spod Nizibis, pozostawiając dwadzieścia tysięcy ciał swych poleg­łych żołnierzy.

Odtąd przez osiem lat na wschodniej granicy Impe­rium panował względny spokój. Konstancjusz wreszcie mógł poświęcić całą uwagę i wszystkie siły sprawom Zachodu. A właśnie stamtąd donoszono o bardzo nie­pokojącym rozwoju wydarzeń.

Rokowania i głos z nieba

Wczesną jesienią roku 350 cesarz przeprawił się przez Bosfor i stanął na wybrzeżach Europy. Tutaj, w Heraklei trackiej, pewnego dnia zabiegło mu drogę wspólne poselstwo Wetraniona i Magnencjusza. Fakt ten potwierdzał poprzednie doniesienia i domysły, że obaj uzurpatorzy już się porozumieli i zamierzają pro­wadzić zgodną politykę. Było to nie tylko niepokojące, ale wręcz groźne, zjednoczonym bowiem siłom tamtych prawowity władca nie potrafiłby się przeciwstawić.

Posłowie — senatorzy i inni dostojnicy — przedło­żyli propozycje umiarkowane, a poniekąd nawet korzys­tne. Mianowicie: natychmiastowe przerwanie działań wojennych; wzajemne uznanie się wszystkich trzech władców; honorowy prymat dla Konstancjusza, który jako Maximus Augustus stałby się symboliczną głową Imperium. Ponadto, dla utwierdzenia przyszłego so­juszu, Magnencjusz prosił o rękę Konstancji, siostry ce­sarza, sam zaś ofiarowywał mu rękę swej córki.

Jeden z posłów, senator Nunechiusz, wystąpił z mo­wą ostrą i pełną pogróżek. Uprzytomnił Konstancju- szowi, że jego wojska i zasoby są nadszarpnięte długo­letnimi zmaganiami z Persją. Wołał więc:

— Jakże nierozważnie postąpiłbyś obecnie, gdybyś sprowokował wojnę z dwoma władcami, znakomitymi wodzami, mającymi potężne armie i działającymi jed­nolicie!

Propozycje, jak się rzekło, były korzystne, w razie bowiem ich przyjęcia Konstancjusz niczego nie tracił, zyskiwał natomiast zaszczytne miejsce pierwsze. Sło­wa Nunechiusza wypadało uznać za twarde, lecz praw­dziwe. Cesarz rozumiał to doskonale. Wiedział też, że jeśli odrzuci ofertę pokojową i rozpocznie wojnę, na­razi całe Imperium na straszliwe niebezpieczeństwo i upust krwi, siebie zaś na ryzyko utraty wszystkiego.

Trudno się dziwić, że władca, zalterowany i posępny, odłożył udzielenie odpowiedzi do dnia następnego.

Gdy nazajutrz zebrał się konsystorz, Konstancjusz, całkowicie już spokojny, oznajmił swym dostojnikom:

—- Miałem w nocy sen. Widziałem ojca, który jakby zstępował z nieba. Trzymał za rękę Konstansa. Wskazał na niego i powiedział: Oto mój syn, a twój brat, poto­mek cesarzy, zbrodniczo zamordowany. Nie lekceważ tego ciosu, zadanego państwu, i zamachu na władzę! Nie lękaj się żadnych pogróżek. Wyjdziesz zwycięzcą z wszystkich niebezpieczeństw. Czeka cię wielka sława. Nade wszystko jednak nie pozwól, aby brat twój po­został niepomszczony!

Ten rzekomy głos z nieba przeciął wszelkie wahania. Nikt z członków konsystorza nie śmiał już zabrać głosu, choć zapewne wielu z nich uważało propozycje uzurpa­torów za powściągliwe i godne rozpatrzenia. Teraz wszakże straciły one znaczenie. Konstancjusz, powołu­jąc się na objawioną mu wolę ojca, przesunął rzecz z płaszczyzny politycznej na inną, niemal religijną. Wojna stała się świętym obowiązkiem, nakazanym przez zmarłego władcę — podobnie przed laty jego rzekomy list, wyjęty spod purpurowego płaszcza na katafalku, wezwał do rozprawienia się ze skrytobójcami, s^

W tej nowej sytuacji nie mogło być mowy o posza­nowaniu praw poselskich. Wysłannicy Magnencjusza i Wetraniona zostali uwięzieni. Pozwolono wyjechać tylko jednemu z nich. Był nim Wulkacjusz Rufinus, se­nator i wysoki dostojnik, spowinowacony z domem ce­sarskim jako brat Galii, matki Gallusa. Miał powia­domić tamtą stronę o losie swych towarzyszy. Taka była odpowiedź Konstancjusza.

Decyzja kontynuowania wojny, powzięta w Hera- klei trackiej jesienią roku 350, należała do najdo­nioślejszych w skutki postanowień, jakie zapadły w tym wieku.

Purpura Wetraniona

Ostrzeżony przez Rufina Wetranion obsadził mocny- mi załogami górskie przełęcze graniczne, przez które wiodła droga z Filippopolis—Plowdiw do Serdiki— Sofii. Miał siły znacznie większe od Konstancjuszowych, jednakże w obliczu jego determinacji szybko zmienił postawę. Poniechał wszelkiej myśli o oporze i zdecydo­wał sprzymierzyć się właśnie z nim przeciw Magnen- cjuszowi! Czego przyczyny były chyba w znacznej mie­rze moralne; stary oficer Konstantyna Wielkiego nie mógł się przemóc w sobie, by podnieść rękę na jego syna. Wyruszył ku granicy, ale tylko po to, aby przy­jaźnie omówić warunki współpracy.

Osobiście dwaj władcy spotkali się w Serdice. Stam­tąd razem podróżowali dalej na zachód, ku głównym obozom wojskowym. Nie wiadomo, jaki był przebieg rozmów. Jedno wydaje się pewne: Wetranion od razu znalazł się w gorszej pozycji wobec swego partnera, po­lityka doświadczonego i przebiegłego. Jedno ze źródeł nie bez racji charakteryzuje starego wodza słowami: „był tak prostoduszny, że niemal głupi" 82. A tymcza­sem wypróbowani oficerowie i agenci cesarza rozwija­li żywą działalność wśród wojsk Wetraniona. Szafowali złotem i obietnicami.

Dopiero po takich przygotowaniach odbyła się nie­zwykła ceremonia w obozie wojskowym w Naissos — Niszu, w dniu 25 grudnia kończącego się roku 350. Żoł­nierze i oficerowie stanęli w pełnym uzbrojeniu przed trybuną, na którą wstąpili obaj cesarze, odziani w pur­purowe płaszcze,. z diademami na głowach. Pierwszy przemówił Konstancjusz, jako dostojniejszy rodem i la­tami rządów. Przypomniał żołnierzom dobrodziejstwa, jakimi obsypywał ich ojciec, Konstantyn Wielki, i on sam. Powtórzył słowa przysięgi, w której zaklinali się na wszelkie świętości, że będą wiernie służyli cesar­

skiemu rodowi i nigdy nie dopuszczą się zdrady. Wzy­wał ich, aby nie pozwolili bezkarnie ujść zabójcy tego Konstansa, pod którego rozkazami zwycięsko walczyli przez tyle tafc—

Zaledwie skończył, podniósł się potężny okrzyk po- zdrawiający Konstancjusza Augusta; tylko jego. FO= minięcie Wetraniona było dlań wyrokiem. Starzec na­tychmiast upadł cesarzowi do nóg, zrzucając purpuro­wy płaszcz i diadem. Konstancjusz podał mu rękę, po­mógł wstać, serdecznie uścisnął, nazwał swym ojcem. Potem zaprosił go do stołu. Taki był kres dwumie­sięcznego cesarzowania.

Niektórzy pisarze antyczni wysławiają to, co się sta­ło w Naissoś, jako wydarzenie niezwykłe i nie spotyka­ne w dziejach. Oto prawowity cesarz zdołał samą mocą swej wymowy uspokoić zrewoltowaną armię, wzbudzić w niej ducha żołnierskiej wierności, orężem słów poko­nać samozwańca! Byłby to rzeczywiście fakt raczej wyjątkowy, i to nie tylko w historii rzymskiej, godny więc szczególnego podziwu, gdyby nie wspomniane wy­żej okoliczności: ludzie Konstancjusza od samego po­czątku pracowali nad wytworzeniem wśród wojsk We­traniona odpowiednich nastrojów. Jest też wysoce praw­dopodobne, że sam Wetranion zgodził się wziąć udział w ceremonii, dokładnie wiedząc, jaki będzie jej prze­bieg i jaką ma odegrać rolę.

W każdym razie został potraktowany wspaniałomyśl­nie. Osiadł w mieście Prusa w Bitynii i żył tam jeszcze przez sześć lat jako człowiek prywatny, spokojnie i o- pływając we wszelkie dostatki.

Cezar Gallus i Cezar Decencjusz

Po przejęciu pod swe rozkazy znakomitych wojsk naddunajskich Konstancjusz był już tak silny, że mógł­by wystąpić zaczepnie i uderzyć na Italię, gdzie znaj-

dował się wówczas uzurpator. Jednakże zimą alpejskie przełęcze były nie do przebycia; wypadło czekać wio­sny.

W związku z zamierzoną ofensywą i przesunięciem operacji na zachód należało rozważyć, w jaki sposób zabezpieczyć granicę wschodnią. Mogłaby bowiem po­wstać groźna sytuacja, gdyby król Persów stłumił po­wstanie koczowniczych plemion i znowu poprowadził swe zastępy na rzymskie prowincje. Konstancjusz więc uznał za konieczne oprzeć się na tradycyjnej w Im­perium zasadzie: powołał współwładcę, młodszego god­nością, który otrzymał tytuł Cezara i przejął odpowie­dzialność za sprawy Wschodu. Ponieważ w rachubę wchodziły osoby tylko z rodziny cesarskiej, wybór — po wydarzeniach, które tak ją przetrzebiły poczynając od roku 337 — nie był trudny.

W dniu 15 marca roku 351 w obozie w Sirmium nad Sawą odbyła się uroczysta ceremonia. Konstancjusz za­prezentował armii swego stryjecznegp brata Gallusa. Mianował go Cezarem, zatrzymując dla siebie zaszczyt­nie jszy tytuł Augusta. Jednocześnie przyjął go do na­zwiska; odtąd więc młody człowiek zwał się oficjalnie Flavius Claudius Constantius Gallus. Dla umocnienia związków rodzinnych poślubił Konstancję, rodzoną siostrę Konstancjusza; tę samą, która przed czternastu laty była żoną Hannibaliana, ostatnio zaś tak się za­służyła, nakłaniając Wetraniona, aby ogłosił się cesa­rzem i nie dopuścił do poddania się naddunajskich wojsk Magnencjuszowi. Należało oczekiwać, że będzie umiejętnie współdziałać ze swym mężem i odpowiednio nim pokieruje. Gallus liczył wprawdzie już dwadzieścia pięć lat, ale jego doświadczenie w sprawach politycz­nych i rozeznanie w dworskich intrygach było żadne; odosobnienie w kapadockiej głuszy i polowania na dzi­kie zwierzęta nie mogły go nauczyć, jak się postępuje z ludźmi.

Mniej więcej w tymże czasie także Magnencjusz po­wołał współwładcę. Cezarem został jego brat Decen- cjusz. Powierzono mu zarząd Galii i nhrgpo Renu. Istniała-bowiem ohawa; ze germańskie plemiona wyzyskają wojnę domową w Imperium i wtargną w głąb prowincji galijskich. Tu i ówdzie twierdzono na­wet, że tajni wysłannicy Konstancjusza krążą wśród barbarzyńców i zachęcają ich do wyruszenia w pole.

Natychmiast po ceremonii w Sirmium Gallus wyje­chał na wschód, aby ustanowić swoją rezydencję w An­tiochii syryjskiej. W drodze wszakże zatrzymał się na krótko w Nikomedii. Tutaj spotkał się z młodszym bratem przyrodnim, Julianem. Cezar, odziany w purpu­rowe szaty, otoczony strażami we wspaniałych zbro­jach, rojem urzędników i służby, był obecnie panem życia i śmierci milionów ludzi. Julian po prostu studio­wał i niczego więcej nie pragnął.

Bitwy i rokowania

Gdy tylko pozwoliła na to cieplejsza pora roku, obie armie, Magnencjusza i Konstancjusza, ruszyły przeciw sobie. Chodziło przede wszystkim o to, kto zdoła wpierw przebyć uciążliwe i niebezpieczne drogi alpej­skie, łatwe do zamknięcia przez niewielkie nawet siły. Powiodło się Magnencjuszowi. Gdzieś w wąwozach gór­skich na północ od dzisiejszej Lubiany część oddzia­łów Konstancjusza dostała się w zasadzkę i poniosła znaczne straty. Na wieść o tym ostrożny cesarz nie tylko wstrzymał dalszy marsz, lecz nawet cofnął się z biegiem rzeki Sawy do miasta Siskia, czyli do obec­nego Sisaku. Uczynił słusznie. Skoro bowiem nie po­trafił dostatecznie szybko sforsować przejść alpejskich i przeciwnik go uprzedził, należało zastąpić mu drogę na terenach równinnych, sprzyjających rozwinięciu

I Świetnej jazdy, której on, Konstancjusz, miał pod do- HF statkiem.

Tymczftaetn Magnencjusz posuwał się z biegiem rzeki Drawy. Zajął Poetovio, czyli dzisiejszy Ptuj, ważny ośrodek wojskowy i miejski. Sprawa Konstancjusza nie wyglądała najlepiej. Nic dziwnego, że w tej sytua­cji z kolei on uznał za stosowne rozpocząć rokowania; gotów nawet był iść na pewne ustępstwa, choć niewąt­pliwie dużo go to kosztowało. Wysłał do Magnencjusza jednego ze swych najwyższych dostojników, Filipa, prefekta pretorium; polecił mu też wybadać, jakie są siły i zamiary nieprzyjaciela.

Magnencjusz zwołał wiec żołnierzy. Był pewny sie­bie i przekonany, że poseł najlepiej okaże słabość swe­go pana, gdy publicznie przedstawi jego ofertę pokojo­wą. Wyprowadził więc Filipa na trybunę i rozkazał mu przemawiać. Ten jednak zaczął od przypomnienia wiel­kości prawowitego domu cesarskiego; potem rozwodził się nad zasługami Konstantyna, pod którego rozkazami służyło wielu z obecnych tu żołnierzy, a przeciw które­go synowi obecnie broń podnoszą. Najsilniejsze jednak wrażenie zrobiła propozycja pokojowa, przedłożona przez posła:

Konstancjusz gotów jest przerwać działania zbrojne; gotów jest nawet uznać Magnencjusza za legalnego władcę, pod tym wszakże warunkiem, że ustąpi on z Italii i Afryki; mógłby natomiast spokojnie władać prowincjami zaalpejskimi, a więc Brytanią, Galią, Hisz­panią.

Większość żołnierzy Magnencjusza pochodziła właś­nie z tamtych krain, toteż przyjęła ofertę z entuzjaz­mem, jako słuszną i sprawiedliwą. Zewsząd podniosły się radosne okrzyki aprobaty, wszczęło się zamieszanie. Magnencjusz z trudem zdołał dojść do słowa. Powie­dział krótko, że on także jest za pokojem — i natych- ' miast wiec rozwiązał. Zapewnił tylko, że dnia następ­

nego znowu odbędzie się wiec, na któfym~prEedsstaS(J^ swoje stanowisko dokładniej.

Wieczorem Magnencjusz wydał ucztę dla swych wyż­szych oficerów; w istocie jednak pod pozorem pija­tyki odbyła się poważna narada. Jej uczestnicy otrzy­mali dokładne wskazówki i jeszcze w ciągu tejże nocy przeprowadzili wśród żołnierzy agitację, nie szczędząc pieniędzy. Toteż wiec drugi miał przebieg odmienny od pierwszego. Magnencjusz gwałtownie zaatakował zmar­łego Konstansa. Przypomniał jego rzekomo niepoczy­talne postępowanie, zwłaszcza w stosunku do żołnierzy. Wołał:

— Nie mogąc już znieść jego zbrodni wobec pań­stwa, chwyciliście za broń w obronie społeczności. Uwolniliście nasze miasta od tego dzikiego zwierza, a mnie zmusiliście do objęcia władzy, choć całkiem te­go nie pragnąłem.

Żołnierze odpowiedzieli natychmiast gromkim okrzy­kiem:

— Prowadź nad Sawę!

Wkrótce potem armia ruszyła na Siskię. Aby wszak­że zdobyć miasto, trzeba było przekroczyć rzekę. A tymczasem tamtejszy garnizon, wierny Konstancju- szowi, stawiał dzielny opór. Wielu ludzi Magnencjusza poległo lub utonęło, forsując most albo też wpław prze­bywając rzekę; wreszcie jednak miasto zostało zdobyte i zniszczone.

Konstancjusz, który wycofał się stamtąd już znacz­nie wcześniej, rozbił swój obóz pod miastem Cibalae, zwanym dziś Vinkovci, gdzie Drawa i Sawa zbliżają się ku Dunajowi, płynąc przez szerokie równiny. Przed kilkudziesięciu laty w tejże samej okolicy Konstantyn Wielki odniósł zwycięstwo nad swym rywalem Licy- niuszem; jego syn, zawsze przesądny, wierzył zapew­ne, że i jemu sprzyjać tu będzie rodowe szczęście. Na wszelki jednak wypadek rozkazał wykonać ogromne

proce fortyfikacyjne. Poprowadzono wał i fosę od mia­sta aż ku Sawie, a więc na przestrzeni około dwudziestu kilometrów; na rzece zbudowano most pontonowy.

W obozie cesarskim stawił się poseł Magnencjusza, senator Titianus. Przemawiał w sposób pyszny i obraź- liwy, wypominając wszystkie prawdziwe i rzekome zbrodnie zarówno Konstantyna Wielkiego, jak też jego synów; w szczególności zaś przypisywał niedołęstwu ich rządów obecny upadek miast. Zakończył wezwa­niem, aby Konstancjusz dobrowolnie ustąpił i złożył władzę na rzecz Magnencjusza. Dodał:

— I tak będziesz mógł uważać się za szczęśliwego, jeśli dadzą ci żyć bezpiecznie!

Cesarz, choć tak bezczelnie obrażony, pozwolił posło­wi powrócić do obozu wroga, gdzie wciąż przetrzymy­wano jego wysłannika, Filipa.

Pierwsze starcia pod Mursą

Posuwając się powoli w dół Sawy, Magnencjusz zdo­bywał i rabował wszystkie osiedla wokół. W ten sposób doszedł aż pod Sirmium, zostawiając Cibalae i obóz Konstancjusza po lewej ręce. Sądził, że i tym miastem zawładnie łatwo, niemal bez walki. Zawiódł się srodze. Sirmium było wielkim centrum administracyjnym i wojskowym; jego mieszkańcy i załoga dzielnie od­parli ataki. Magnencjusz zawrócił więc ku północnemu zachodowi. Mając Cibalae tym razem po prawej ręce, przeszedł z doliny Sawy ku brzegom Drawy. Zamierzał zdobyć Mursę, dzisiejszy Osiek. I tu spotkał się z twar­dym oporem. Nie mając machin oblężniczych, stał bez­radnie pod potężnymi murami grodu — a tymczasem Konstancjusz już spieszył Mursie z odsieczą.

Magnencjusz przygotował zasadzkę. Wprowadził czte­ry kohorty galijskie na stadion położony w lesistej

dolinie opodal miasta; ukryci tam żołnierze mieli nie­spodziewanie uderzyć w czasie bitwy na wojska Kon­stancjusza od tyłu. Jednakże mieszkańcy Mursy spo­strzegli manewr nieprzyjaciela z wysokich wież swego miasta. Zdołali w porę powiadomić cesarza. Ten na­tychmiast wyprawił przeciw siedzącym w zasadzce swych doborowych łuczników i oddział ciężkozbrojnych. Żołnierze Magnencjuszowi widocznie czuli się całkowi­cie bezpieczni, skoro nie wystawili nawet straży. Za­skoczono ich, beztrosko zabawiających się na arenie stadionu. Piechota Konstancjusza błyskawicznie obsa­dziła i zamknęła wszystkie bramy, łucznicy zaś zwin­nie wspięli się na koronę i górne stopnie stadionu; stamtąd zaczęli razić celnymi strzałami rozłożone w dole kohorty. Ich żołnierze podnieśli tarcze w górę 1 rozpaczliwym uderzeniem usiłowali wyłamać bramy. Zostali odparci, zdziesiątkowani strzałami, a potem wyrżnięci w pień mieczami ciężkozbrojnych.

W tymże czasie spotkała Magnencjusza jeszcze inna porażka: oto część jego żołnierzy przeszła pod wodzą trybuna Sylwanusa na stronę przeciwnika. Strata to była tym dotkliwsza, że armia najeźdźcy była w ogóle mniej liczna od Konstancjuszowej: miała zaledwie 36 000 ludzi, podczas gdy po stronie prawowitego ce­sarza walczyło ich prawie 80 000, a wśród nich wyboro­we oddziały wschodnich łuczników i opancerzonej jaz­dy. Można by się dziwić, dlaczego Magnencjusz ryzy­kował ofensywę, od początku dobrze wiedząc, że prze­ciwnik posiada przewagę liczebną; widocznie jednak pokładał wielką ufność w bitności swych żołnierzy, wśród których znajdowało się wielu Germanów zza Renu.

Bitwa pod Mursą

Był dzień 28 września roku 351. Dwie armie rzym­skie stanęły naprzeciw siebie na rozległej równinie pod murami Mursy. Trwały długo na swych pozycjach, żad­na bowiem ze stron nie miała odwagi uderzyć pierw­sza. Zwłóczyli z wydaniem rozkazu przede wszystkim sami wodzowie. Konstancjusz ponoć lękał się, że oto nadchodzi dzień pomsty bożej za to, iż przed laty, gdy żołnierze w Konstantynopolu wymordowywali rodzinę jego'ojca, on nie przeszkodził zbrodni, a potem nie ukarał jej sprawców. Cały dzień modlił się u grobu miejscowego męczennika, a biskup Mursy Walens, gorliwy arianin, pocieszał go i wołał, że zwycięstwo jest pewne.

Lękał się i wahał także Magnencjusz. Podobno matka napominała go już przed wielu miesiącami, by nie przekraczał Alp. Obecnie, gdy nadchodził decydujący moment kampanii, skwapliwie poszedł za radą pewnej wróżki germańskiej. Rozkazał zabić młodą dziewczynę, a krew jej zmieszał z winem i podawał w kielichu swym żołnierzom, podczas gdy wróżka odmawiała za­klęcia i śpiewnie wzywała pomocy bogów. Ta krwawa komunia miała uczynić jej uczestników niezwyciężo­nymi.

Słońce już się chyliło ku zachodowi, gdy wrogie sze­regi zwarły się w walce. Zastępy ciężkozbrojnej jazdy Konstancjusza, ustawione na skrzydłach, już pierw­szym swym uderzeniem wyparły jazdę przeciwnika i zaczęły okrążać główny trzon wojsk Magnencjuszo- wych, spychając go ku Drawie. Żołnierze Zachodu, choć słabsi liczebnie, walczyli dzielnie i nieustępliwie. Nawet mrok nie przerwał zmagań. Trwały one do póź­nej nocy. Ludzie Magnencjusza, okryci ranami, albo padali na polu bitwy, albo tonęli w rzece. Tylko nie­licznym udało się ujść cało z żelaznych kleszczy wojsk

Konstancjusza. Zginął lub utonął Marcellinus; ten samr w którego domu przed półtora rokiem Magnencjusz przywdział cesarską purpurę. Sam uzurpator zdołał uciec; zdjął oznaki władzy, płaszcz i diadem, zarzucił je na konia i pognał go precz, aby zmylić pogoń.

Przez cały ten czas Konstancjusz żarliwie modlił się w kościele. On sam i jego najbliżsi drżeli z trwogi. W pewnej chwili biskup Mursy wszedł wołając trium­falnie, że wróg już ucieka. Cesarz zażądał, by wprowa­dził przed jego oblicze zwiastuna dobrej nowiny. Na • co biskup odrzekł z całym spokojem:

— Anioł mi to powiedział!

Od tej chwili pasterz Mursy oraz biskup niezbyt od­ległego Singidunum, czyli Belgradu, także arianin, na­leżeli do najbliższych i' najzaufańszych' doradców ce­sarza.

Rankiem dnia następnego Konstancjusz wszedł na wzgórze i spojrzał na szeroką równinę, zasłaną ciałami poległych. Łzy przesłoniły mu oczy. Płakał jako Rzy­mianin i jako władca Imperium, które samo sobie za­dało ranę — kto wie, czy nie śmiertelną.,, Zginęło bo­wiem pod Mursą ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi: trzydzieści tysięcy Konstancjuszowych, a niemal dwa­dzieścia cztery po stronie Magnencjusza. W bratobójczej walce wymordował się wzajem kwiat armii Renu, Dunaju, Eufratu. Były to straty nie do powetowania. Prawdziwym zwycięzcą w bitwie okazały się ludy barbarzyńskie, czyhające u granic państwa. Już współ­cześni zdawali sobie z tego sprawę. Historyk i mąż stanu Eutropiusz, być może świadek i uczestnik zma­gań, pisał później:

„Bitwa pochłonęła ogrom sił Imperium rzymskiego. Sprostałyby one każdej wojnie z wrogiem zewnętrz­nym, mogłyby dap nam wiele triumfów i przyczynić bezpieczeństwa" 3S.

Cesarz rozkazał przystojnie pogrzebać wszystkich

poległych, zarówno swoich, jak i wrogów. Rannym zapewnił opiekę lekarską. .Nikt jednak nie był już w stanie zaradzić skutkom upływu krwi Imperium.

Synod w Sirmium

Nadeszła jesień, niosąc chłody, deszcze i śniegi. Drogi, zwłaszcza górskie, stały się nie do przebycia. Ponieważ * Magnencjusz zdołał schronić się w Italii, łuk Alp wschodnich dzielił wrogie sobie strony, które na razie musiały przerwać wszelkie działania wojenne.

Konstancjusz ustanowił swoją główną kwaterę w Sirmium nad Sawą. Obecnie, gdy minął najkry- tyczniejszy okres zmagań, a sama przyroda położyła kres trudom marszów i zgiełkowi bitew, cesarz ochoczo zajął się sprawami, którym już od lat przywykł po­święcać wiele uwagi. Chodziło oczywiście o doktry­nalne i personalne spory w łonie Kościoła. Władca uznał, że najlepszym sposobem zaradzenia złu będzie zwołanie nowego synodu. Wkrótce przybyła do Sirmium spora grupa biskupów wschodnich, z pewnością korzy­stając z usług poczty państwowej; Zachód reprezento­wali przede wszystkim pasterze gmin z Mursy i z Sin- gidunum.

Synod rozpatrzył sprawę biskupa właśnie tej miej­scowości, w której obradował. Był nim Fotejnos. Już od lat podejrzewano, a nawet głośno wołano, że jest heretykiem. Synod, zwołany do tegoż Sirmium jeszcze w roku 347, uchwalił, że należy złożyć go z urzędu; wszelako postanowienia tego z różnych przyczyn nie wykonano, trzeba więc było rzecz rozpatrywać po­nownie.

Fotejnos pochodził z Azji Mniejszej. Swego czasu należał do uczniów i prezbiterów Marcellusa z Ancyry. Zapewne pod jego to wpływem ukształtował swoją

naukę o naturze Chrystusa i Logosu. Pisał wiele, za­równo po grecku, jak i po łacinie, obu bowiem tymi językami władał swobodnie; niestety, żaden z jego traktatów nie zachował się do naszych czasów, trudno więc odtworzyć w pełni, czego uczył i jak argumento­wał. Opierać się musimy tylko na tym, co podają pole­mizujący z nim pisarze, z natury rzeczy bardzo stron­niczy. W każdym razie istota poglądów Fotejnosa spro­wadzała się do tezy następującej:

Jezus był człowiekiem, który dzięki swej doskona­łości moralnej, przewidzianej zresztą od prawieków, został usynowiony przez Boga; wtedy to dopiero za­mieszkał w nim Logos, dotychczas bytujący w Bogu.

Synod potępił tę doktrynę jak najostrzej i złożył Fotejnosa z urzędu. Uchwalił również wyznanie wiary. Było to po prostu jedno z wyznań ułożonych przed dziesięciu laty w Antiochii. Gromiło ono radykalny arianizmr lecz unikało terminu „współistotny". Obecnie dołączono do tekstu wyznania dwadzieścia siedem anatem, czyli klątw, godzących oczywiście w poglądy Fotejnosa.

Lecz dotychczasowy biskup Sirmium nie poddał się bez walki. Gdy zażądano, aby podpisał wyznanie wiary i litanię klątw, odpowiedział prośbą, złożoną u cesar­skiego tronu; domagał się w niej publicznej dysputy, w której mógłby zmierzyć się z przeciwnikami. Kon­stancjusz wyraził zgodę.

W trybunale zasiadło kilku senatorów. Jako obrońca ortodoksji wystąpił biskup Ancyry, Bazyli, znany ze swych sympatii proariańskich. Przebieg dyskusji pro­tokołowało dwóch stenografów.

Nawet wrogowie Fotejnosa przyznawali, że jest on znakomitym mówcą i błyskotliwym dyskutantem. Wszelako wysoki sąd oddał palmę zwycięstwa Bazy- lemu. Co było z góry do przewidzenia i chyba sam Fotejnos nie spodziewał się niczego innego. Dlaczego

\

więc żądał publicznej dysputy? Zapewne traktował ów. pojedynek teologiczny jako nie tyle ostatnią szansę ra­tunku, co znakomitą sposobność nadania rozgłosu swej nauce i sprawie.

Biskup, potępiony przez synod, przez cesarza zaś skazany na wygnanie, pozostał wierny swoim poglą- dom. Głosił je i propagował jeszcze przez wiele lat, a garstka jego wyznawców przetrwała zapewne przez dwa pokolenia.

Magnencjusz w Akwilei

Tymczasem zaś Magnencjusz czuł się zupełnie bez­pieczny za potężnym wałem Alp wschodnich, zwłasz­cza w tej porze roku; na wszelki wypadek umocnił go jeszcze, obsadzając przełęcze i małe forty resztkami swej armii. Rezydował w pobliżu granicy, w Akwilei Miasto, wówczas bardzo bogate, często pełniło rolę re­zydencji cesarskiej już w poprzednich dziesięcioleciach, a ze względu na swoje położenie wśród bagien i lagun łatwe byłoby do obrony. W ciągu miesięcy jesieni H[ £ i zimy uzurpator niemal bez przerwy oddawał się tu

ucztom, zabawom, igrzyskom. Czynił to z całym roz­mysłem i wręcz ostentacyjnie. Chciał pokazać swoim i obcym, że nie lęka się niczego i jest jak^ najlepszej myśli. W rzeczywistości wszakże nie zaniedbywał przy­gotowań wojennych, ściągając wojska ze wszystkich stron. W tej sytuacji dotkliwym dlań ciosem była wiadomość, że Cezar Decencjusz nie przyśle żadnych posiłków z Galii, Germanie bowiem', podburzeni rzeko­mo przez agentów Konstancjusza, już najeżdżają ziemie pograniczne.

Zwycięzca, choć tak bardzo pochłonięty obradami synodu w Sirmium, także nie marnował przymusowej zwłoki. Przede wszystkim proklamował całkowitą

amnestię dla osób związanych z samozwańcem; spod jej działania wyłączeni zostali jedynie zabójcy Kons­tansa. Edykt mówił też wyraźnie, że wszyscy, którym darowuje się winy, zatrzymują swe posiadłości i ma­jątki. Postanowienia te odciągnęły od Magnencjusza wielu jego stronników. Jednocześnie zaś sporo zamoż­nych mieszkańców Italii uciekało przed terrorem sro- żącym się w krajach uzurpatora, przypływając na okrętach lub nawet w łodziach na wschodnie, dalma- tyńskie wybrzeża Adriatyku.

Magnencjusz próbował rokowań. Wysłał do Sirmium jednego z senatorów. Cesarz uznał go za szpiega i roz­kazał z miejsca przepędzić. Następnym więc razem przyjechali z Akwilei biskupi; za ich pośrednictwem Magnencjusz prosił tylko o łaskę, przyrzekając, że w razie jej uzyskania gotów będzie służyć w armii jako prosty żołnierz. Lecz nawet ci dostojni posłowie powrócili bez słowa odpowiedzi.

Tak zeszła nie tylko zima, lecz i wiosna roku 352. Konstancjusz przypuścił atak na pozycje nieprzyja­ciela w Alpach Julijskich dopiero latem. Na skutek zdrady lub zaskoczenia opanował bez żadnych strat w ludziach jedno z ważnych przejść górskich. Wów­czas, z lęku przed okrążeniem, poddały się kolejno wszystkie sąsiednie posterunki i twierdze. Linia obron­na przestała istnieć, droga do Akwilei stanęła otwo­rem.

Wiadomość o klęsce dotarła tam w godzinach połud­niowych. Magnencjusz właśnie przyglądał się wyści­gom rydwanów w cyrku, Rzucił się do ucieczki jeszcze tegoż dnia. Drogami przez dolinę Padu zmierzał szybko ku Alpom zachodnim. Miał jednak przy sobie znaczne siły, zdolne do walki; przekonały się o tym przednie straże wojsk Konstancjusza, które, posuwając się w po­ścigu zbyt śmiało, doznały porażki nad rzeką Ticinus. Mimo to Magnencjusz nie mógł myśleć o stawianiu

poważnego oporu w Italii północnej, na otwartych równinach. Zaczęły zresztą przychodzić wiadomości, że flota Konstancjusza już wysadza wojska na wschodnich wybrzeżach Italii i na Sycylii. Donoszono nawet, że eskadry jej płyną ku Afryce i Hiszpanii.

Tak więc jako ostatnia twierdza i nadzieja pozostała Magnencjuszowi tylko rodzinna Galia. Przekroczył Alpy, aby za ich szczytami znowu przeczekać jesień i zimę.

Upadek Magnencjusza

„Gdy tylko przybył do Galii, zaczął srożyć się tak, że przewyższył samego siebie. Jeśli dotychczas nie znał i jeszcze nie stosował jakichś tortur szczególnie okrut­nych, właśnie obecnie je wynajdywał. Najrozkoszniej- szą dlań uciechą było przyglądanie się cierpieniom nieszczęsnych ofiar. Tak więc na przykład rozkazywał przywiązywać ludzi do rydwanu i krzyczał na powo­żących, aby dobrze popędzali konie, sam zaś stał i z sa­tysfakcją przypatrywał się przebiegowi egzekucji. Ta­kimi właśnie rozrywkami zabawiał się bez przerwy" u.

Są to słowa Juliana. Wzięte zostały z panegiryku, napisanego przezeń ku czci Konstancjusza w kilka lat później. Nie ma powodu wątpić w ich prawdziwość. Uzurpator zagrożony odstępstwem wszystkich, widział jedyny ratunek w sadystycznym terrorze; metody te pomagały również przy wyciskaniu pieniędzy.

W tym samym czasie Magnencjusz wysłał do da­lekiej Antiochii syryjskiej swego agenta. Zlecił mu tajną misję: zamordowanie Gallusa. Pomysł był dobry. W razie niespodziewanej śmierci Cezara Wschodu z całą pewnością doszłoby tam do zamieszek i rozruchów; Konstancjusz musiałby osobiście zająć się sytuacją w owych prowincjach i zabezpieczyć granicę Eufratu

przed ewentualnym najazdem Persów, odwlekając dzia­łania przeciw Magnencjuszowi.

Po przybyciu do Antiochii agent zamieszkał u pewnej staruszki, w nędznym szałasie nad brzegami rzeki Orontes. Jako człowiek obrotny szybko wszedł w po­rozumienie z żołnierzami straży pałacowej. Kilku z nich zaprosił na pijatykę do siebie. Podochoceni winem wszyscy mówili zupełnie swobodnie o tym, jak najskuteczniej zabrać się do dzieła. Na babinę nikt nie zwracał najmniejszej uwagi; wydawała się zbyt starą i głupia; czyniła zresztą wrażenie, że w ogóle nie słucha gadaniny pijaków. Lecz gdy tylko żołnierze odeszli, a gość, spojony winem, mocno zasnął, starusz­ka wymknęła się cichaczem i pospieszyła do pałacu. Wysłani stamtąd zbrojni ujęli niedoszłego zabójcę; na torturach wskazał on resztę uczestników spisku. Kons­tancja, żona Gallusa, hojnie wynagrodziła donosicielkę. Aby zaś zasługi jej stały się wiadome wszystkim, roz­kazała obwozić kobiecinę po ulicach miasta we wspa­niałej karocy.

Tymczasem zaś Konstancjusz ustanowił swoją rezy­dencję w Mediolanie. Tutaj przybyło doń poselstwo senatu i ludu rzymskiego, dziękując za wybawienie spod opresji tyrana. Delegacji przewodził prefekt miasta Orficjusz, jedna z najwybitniejszych postaci ówczesnego Rzymu — formalnie wciąż jeszcze stolicy Imperium. Tutaj też, w Mediolanie, Konstancjusz wy­dał w dniu 3 listopada ważny edykt:

„Anulujemy wszystko, cokolwiek postanowił tyran lub jego sędziowie przeciw prawu. Dawnym właści­cielom przywraca się majętności skonfiskowane. Na­tomiast nie tracą ważności akty emancypacji i wyzwo­leń oraz umowy i transakcje dokonane za jego pano­wania" M.

Tutaj wreszcie, jesienią roku 352 lub z początkiem 353, Konstancjusz poślubił swoją drugą żonę. Była nią

piękna Euzebia, córka konsula roku 347, dowódcy wy­sokiego stopnia. Sprowadzono ją na ceremonię zaślubin we wspaniałym orszaku aż z Tesaloniki, czyli dzisiej­szych Salonik. Później miała odegrać ważną i dobro­czynną rolę w życiu Juliana.

Działania wojenne Konstancjusz podjął dopiero w lecie roku 353. Przekroczył Alpy nie napotykając żadnego oporu. Magnencjusz próbował stawić mu czoła w dolinie Izery, poniósł jednak klęskę i wycofał się do Lugdunum, czyli do dzisiejszego Lyonu. Stamtąd słał rozpaczliwe wezwania o pomoc do Decencjusza, swego brata i współwładcy. Wprawdzie ludy germań­skie, zwłaszcza Alamanowie i Frankowie, już pusto­szyły pograniczne ziemie, Decencjusz jednak nie miał wyboru. Zebrał wszystkie wojska, jakimi jeszcze dys­ponował, i ruszył pospiesznie na południe.

W Lugdunum zaś Magnencjusz zorientował się, że jest już więźniem, i to własnej straży przybocznej. Żołnierze traktowali go jak swoją zdobycz wojenną; wierzyli, że w zamian za niego uzyskają od cesarza przebaczenie i nagrodę; pilnie więc strzegli, aby ani on, ani też nikt z jego rodziny nie wymknął się chył­kiem. Niedawny pan Zachodu widział jeden tylko ratu­nek dla siebie: samobójstwo. Wykradzionym skądś mieczem wymordował najpierw swą rodzinę, poczyna­jąc od matki, a potem sam się nań rzucił; wbił sobie ostrze głęboko w brzuch; krew buchnęła mu nawet nosem i ustami. Zginął z własnej ręki w dniu 10 sierp­nia roku 353, licząc lat zapewne pięćdziesiąt, po trzech latach i siedmiu miesiącach panowania. Jego głowę odcięto i wystawiano na widok publiczny w wielu prowincjach, aby okazać wszystkim naocznie, jaki los spotyka uzurpatorów.

O tragedii swych najbliższych Decencjusz dowie­dział >się w dniu 18 sierpnia, gdy przybył do Agendi- cum, czyli do dzisiejszego Sens, pomiędzy Loarą a Sekwaną. I on popełnił samobójstwo — przez powiesze­nie.

Z całej rodziny ocalał tylko Dezyderiusz, najmłodszy z braci. Odniósł on wprawdzie ciężkie rany z ręki Mag­nencjusza w Lugdunum i utracił tyle krwi, że przez kilka godzin uchodził za martwego; powrócił jednak do zdrowia, a zwycięzca wspaniałomyślnie darował mu życie.

Germanie w Galii

Uzurpacja Magnencjusza, choć stosunkowo krótko­trwała, stanowiła jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach późnego ^esarstwa — kto wie nawet, czy nie wydarzenie przełomowe. Zważmy bowiem:

Od przeszło pół wieku armia rzymska dobrze strze­gła granicy Renu. Miasta i wsie Galii, które tyle ucier­piały poprzednio, to jest w latach wielkiego kryzysu politycznego w wieku III, obecnie rozkwitały na nowo, stawały się ludne i zamożne. Jednakże po roku 350 w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy runęła zapora z takim trudem wznoszona i podtrzymywana przez dwa" pokolenia cesarzy. Sam Julian tak mówił o tym w kilkanaście lat później:

„Wycofano załogi z wszystkich miast i z wszystkich twierdz nad Renem. Wydano bezbronne miejscowości na łup barbarzyńskim hordom. A tymczasem wspaniała armia Magnencjusza sposobiła się, by uderzyć na nas" 86.

Większość Magnencjuszowych żołnierzy, ściągniętych znad Renu, zginęła, jak się już rzekło, w morderczej bitwie pod Mursą. Ostatnie oddziały rzymskie odeszły znad ogromnej rzeki razem z Decencjuszem, gdy w le­cie roku 353 spieszył on z pomocą swemu bratu. Zago­ny germańskie miały odtąd wolną drogę daleko w głąb kraju. Najśmielej poczynali sobie Alamanowie; poda-

wali się za sprzymierzeńców Konstancjusza i zapewne istotnie działali wśród nich jego tajni wysłannicy. Lud­ność zagrożonych prowincji chroniła się masowo w mu­rach miast; one to stanowiły obecnie jedyne rzymskie punkty oporu w pogranicznych krainach. Gdzieniegdzie na czele samoobrony stawali przywódcy wyrośli z ludu i dobrze sobie radzili; wiadomo, że tak właśnie było w Trewirze.

Współcześni utrzymywali, że główną winę za kata­strofę ponosi nie uzurpator, lecz Konstancjusz. Szcze­gólnie mocno i chyba z przesadą mówi o tym retor Libaniusz. Jego słowa odmalowują położenie Galii w barwach bardzo ponurych, należy wszakże pamiętać, że darzył on Konstancjusza nienawiścią nieprzejednaną i z tej przyczyny gotów był nawet wybielać samo­zwańca:

„Konstancjusz wojując z Magnenojuszem — który wprawdzie zagarnął cudzą władzę, lecz panował prze­strzegając praw — uważał, że winien imać się wszy­stkiego, byle tylko go schwytać. Otworzył więc przed barbarzyńcami rzymskie granice, zezwalając im pisem­nie na zajęcie tyle ziemi, ile tylko zdołają. Skoro bar-: barzyńcom zapewniono bezkarność — bo, listy cesar­skie przekreślały poprzednie układy — wtargnęli na­tychmiast. Oporu nie napotkali, jako że Magnencjusz miał swe wojska w Italii. Zrabowali bogate miasta, spustoszyli wsie, zburzyli mury, zabrali mienie, kobiety i dzieci mieszkańców. Nieszczęśni, gnani do niewoli, szli za Ren dźwigając na barkach wszystko, co im pozostało. Kto nie nadawał się na niewolnika albo nie mógł ścierpieć, gdy gwałcono mu żonę i córkę, ginął płacząc. Zwycięzcy zabrali nam wszystkie majętności, potem zaś uprawiali naszą ziemię sami, a rolę w swoim kraju rękami jeńców.

Te miasta, które się ostały dzięki silnym murom, nią miały żadnej ziemi oprócz małych skrawków. Miesz­

kańcy ich umierali śmiercią głodową, choć rzucali się na wszystko, co wydawało się jadalne. W końcu miasta opustoszały tak bardzo, że same zamieniły się w upraw­ne pola — tam gdzie przestrzeń w obrębie murów była nie zabudowana; wystarczało to, by wyżywić pozostałą ludność. Zaprzęgano woły do jarzma, orano i siano; gdy zboże dojrzewało, przychodzili żeńcy i mło- carze. 'A wszystko to odbywało się wewnątrz bram miejskich! Niełatwo przyszłoby orzec, czyj żywot nędzniejszy: tych w niewoli czy też pozostałych w ojczyźnie" 37.

W Lugdunum i w Rzymie

Gdyby Konstancjusz natychmiast po samobójczej śmierci uzurpatora ruszył dalej na północ, z pewnością jeszcze wiele ziem i miast można by uratować przed zniszczeniem, wielu ludzi ocalić. Germanie niewątpli­wie cofnęliby się przed zwycięskim cesarzem. Wystar­czyłaby sama wieść o jego pochodzie, samo imię impe­ratora. On wszakże nie okazywał pośpiechu. Obojętnie wysłuchiwał rozpaczliwych wołań o pomoc. Wynikało to głównie z właściwego mu niezdecydowania i kunk­tatorstwa, lecz właśnie ta opieszałość bardzo się przy­czyniła do utwierdzenia pogłosek — o których wspo­mina Libaniusz — że nie tylko podburzał Germanów przeciw Magnencjuszowi, ale nawet pisemnie zezwolił im na zajęcie krain pogranicznych.

W Lugdunum Konstancjusz przebywał stosunkowo długo, przynajmniej do 6 września; pewien bowiem ważny edykt datowany jest w tym dniu i mieście. Ce­sarz wzywa w nim — prawdę mówiąc nazbyt ogólni­kowo — do zupełnego wykarczowania wszystkiego, co było najbardziej ponure w czasach „tyrana"; zapewnia też, że każdy obywatel może cieszyć się obecnie całko­

witym poczuciem bezpieczeństwa, jako że do odpowie- dzialności pociągnięte zostaną wyłącznie te osoby, które popełniły zbrodnie zagrożone karą śmierci. W tymże edykcie uczynił również piękny gest w stosunku do senatu; przypomniał mianowicie prefektowi Rzymu, że członków tego stanu nie wolno obarczać żadnymi po­winnościami, chyba że on sam wyraźnie to zaleci88.

Prefektem stolicy był wówczas Neratius Cerealis. Objął on to zaszczytne i wpływowe stanowisko we wrześniu roku 352, a więc wnet po zajęciu Italii przez wojska Konstancjusza, i piastował je aż do grudnia roku 353. Osobistość to bardzo wybitna, należącą do jednego z najświetniejszych rodów Italii, a nawet spo­winowacona z panującą rodziną. Siostrą bowiem Cere- alisa była Galla, młodo zmarła żona Juliusza Konstan­cjusza, matka Gallusa, obecnego władcy Wschodu. Właśnie tym tłumaczy się piękna i szybka kariera sa­mego Cerealisa. Już w roku 328, a więc za panowania Konstantyna Wielkiego, piastował on odpowiedzialne stanowiska prefekta zaopatrzenia Rzymu; wystarał się wówczas o sto trzydzieści tysięcy miar zboża z rejonu Kampanii na potrzeby stolicy.

Obecnie, jako prefekt Rzymu, Cerealis odwdzięczył się Konstancjuszowi wystawiając mu pomnik na Forum Romanum. Na jego cokole wyryty był napis, brzmiący w tłumaczeniu następująco:

„Temu, który ocalił miasto Rzym i świat; pogromcy zgubnej tyranii; panu naszemu Flawiuszowi Juliuszowi Konstancjuszowi, zwycięzcy i triumfatorowi, zawsze Augustowi" 89.

Tenże Cerealis jest adresatem edyktu z dnia 23 listo­pada roku 353; Konstancjusz zabraniał w nim dokony­wania nocnych ofiar pogańskich, na co swego czasu Magnencjusz zezwolił.

Uroczystości w Arelate

Wyżej wzmiankowany edykt wyszedł z kancelarii ce­sarskiej już nie w Lugdunum. Konstancjusz bowiem opuścił to miasto pod koniec września i podróżował z biegiem Rodanu na południe, ku wybrzeżom morza. Z początkiem października dotarł do Arelate, czyli do dzisiejszego Arles, niedaleko Marsylii. Tutaj zatrzymał się na dłużej. Zapewne doszedł do wniosku, że pora roku jest już zbyt spóźniona, by rozpoczynać ciężkię i niebezpieczne operacje wojenne w rejonach północ­nych. Ale był jeszcze inny powód, dla którego wybrał te okolice piękne, bogate, ludne. Oto w dniu 23 paź­dziernika upływało trzydziestolecie jego rządów; liczo­ne oczywiście nie od śmierci ojca, lecz od tego dnia, w którym otrzymał odeń tytuł Cezara; to zaś stało się w październiku roku 323.

Arelate uchodziło wówczas za najświetniejsze miasto Galii południowej i stanowiło wprost wymarzoną sce­nerię uroczystych obchodów. Cesarz więc, dbały o to, by lud radował się należycie, wydał wspaniałe igrzyska oraz urządził wyścigi rydwanów na stadionie cyrku. Wszelkiego rodzaju zabawy, przeplatające się z ofic­jalnymi ceremoniami, trwały cały miesiąc.

Przybyli do Arelate także biskupi z różnych krain Imperium, głównie jednak z Galii, Italii, Hiszpanii. Pragnęli złożyć hołd władcy, wyrazić mu swą radość ż powodu ostatnio odniesionego zwycięstwa oraz trzy­dziestolecia ojcowskich rządów, przy sposobności zaś wziąć udział w formalnych sesjach nowego synodu oraz w mniej formalnych, a za to bardzo ożywionych spo­rach i intrygach.

Zgodnie z wieloletnią już tradycją, głównym przed­miotem obrad synodu i zaciekłych kłótni poza miej­scem posiedzeń była sprawa Atanazjusza.

„Ten diabeł Magnencjusz"

Nie stanowiło żadnej tajemnicy, że swego czasu, za­pewne już w roku 350, posłowie Magnencjusza weszli w kontakt z biskupem Aleksandrii, usiłując przeciągnąć go na stronę swego mocodawcy. Nie było natomiast zgody co do tego, jak zareagował Atanazjusz, gdy sta­wili się przed nim wysłannicy uzurpatora; a znajdowało się wśród nich przynajmniej dwóch biskupów z Za­chodu. Niektórzy utrzymywali, że nie tylko ich przyjął, lecz nawet za ich pośrednictwem wysłał list do samo­zwańca; to oczywiście już samo przez się stanowiłoby akt nieprzyjazny wobec prawowitego władcy, nawet gdyby treść pisma okazała się jedynie grzecznościowa. Owym pogłoskom dawano wiarę dość powszechnie, dobrze wiedząc o niechęci, jaką Atanazjusz darzył Konstancjusza. Z drugiej wszakże strony podejrzewano też i rozgłaszano, że cała afera została od początku do końca zmyślona przez wrogów biskupa, a przede wszy­stkim przez arian. On sam tak o tym mówił w kilka lat później, zwracając się do Konstancjusza:

„A teraz sprawa, czy pisałem do tyrana, którego imienia wolę nawet nie wymieniać. Błagam Cię: badaj rzecz jak chcesz i przy czyjej tylko chcesz pomocy; przeprowadź dochodzenia, wydaj wyrok! Ogrom osz­czerstwa przeraża mnie i obezwładnia. Wierz mi, Cesa­rzu umiłowany przez Boga, że często sam o tym roz­myślając, po prostu nie mogłem pojąć, by ktoś oszalał do tego stopnia i kłamał tak bezczelnie. Jednakże gdy zaczęło się już o czymś takim mówić, i to nawet poza kręgami arian, wysuwając przy tym twierdzenie, że istnieje odpis mego listu do Magnencjusza, niezmiernie się przeraziłem. Noce spędzałem bezsenne, walcząc z mymi oskarżycielami, jakby byli obecni. Niespodzie­wanie wydawałem głośne okrzyki, a potem od razu modliłem się jęcząc i płacząc, abyś raczył wysłuchać

mnie łaskawie. A skoro to już się stało dzięki łasce Pana, znowu się biedzę, jak zacząć swoją obronę. Albo­wiem kiedy tylko próbuję mówić, powstrzymuje mnie okropność całej tej sprawy.

Pan jest mi świadkiem i świadkiem jest Chrystus, że tego diabła Magnencjusza ani nie znam, ani nawet nie wiedziałem, kto on zacz. Jakaż więc mogła być za­żyłość dwóch osób wzajem sobie obcych? Jakiż miałby być początek mego listu do niego? Może taki: «Pięknie postąpiłeś zabijając człowieka, który mnie szanował i którego dobrodziejstw nigdy nie zapomnę. Gratuluję Ci również, żeś wymordował znanych mi- chrześcijan i ludzi najzaufańszych. Darzę Cię wreszcie podziwem z tego powodu, żeś wyrżnął w Rzymie tych, którzy kiedyś godnie mnie tam przyjmowali?».

Czyż nie jest dowodem obłędu mego oskarżyciela, jeśli podejrzewa mnie o coś takiego?" 40

W tym duchu utrzymane są dalsze wywody Atanaz­jusza, pełne retoryki, zaklęć, biadań, wykrętnych argu­mentów — i właśnie dlatego niezbyt przekonywające.

Dopóki Magnencjusz był potęgą, Konstancjusz jako polityk roztropny udawał, że nie wierzy żadnym po­głoskom, i wysłał do Atanazjusza list uspokajający i życzliwy w tonie:

„Zapewne nie uszło Twej uwadze, że modlę się bez przerwy, aby wszelka szczęśliwość stała się udziałem mego zmarłego brata. Łatwo też może pojąć Twoje rozeznanie, jaka ogarnęła mnie żałość, gdym się do­wiedział, że zabili go ludzie najniegodziwsi. Są jednak tacy, którzy, wyzyskując obecną sytuację, usiłują zanie­pokoić Cię tym wydarzeniem, godnym opłakiwania. Właśnie dlatego postanowiłem wysłać do Ciebie niniej­sze pismo. Zwracam się z prośbą, abyś nawoływał lud, jak przystoi biskupowi, do brania gromadnego udziału w nabożeństwach oraz byś wespół z nim oddawał się modłom. Zgodnie bowiem z Naszym postanowieniem

i wolą będziesz biskupem w swoim kraju na za­wsze" n

Dzięki zajęciu takiego stanowiska cesarz zapewnił sobie przynajmniej neutralność Atanazjusza w czasie wojny z uzurpatorem. Jednakże po zwycięstwie na­tychmiast przemówił inaczej. Niewątpliwie przyczynili się do tego ówcześni jego doradcy, biskupi ariańscy; wolno jednak podejrzewać, że w istocie Konstancjusz nie ufał Atanazjuszowi od początku. Wiosną roku 353, gdy rezydował w Mediolanie, Magnencjusz zaś jeszcze władał za Alpami, biskup Aleksandrii dowiedział się za pośrednictwem swych italskich przyjaciół, że cesarz zamierza wszcząć jakieś postępowanie przeciw niemu. Zaniepokojony tym wysłał do Mediolanu kilku swych dostojników kościelnych. Ci jednak minęli się po dro­dze z urzędnikiem dworu Montanusem, który stanął w Aleksandrii w dniu 23 maja i wezwał Atanazjusza, by stawił się przed cesarzem. Biskup odmówił. Wysu­nął pretekst, że zaproszenie nie jest formalne.

Sytuacja Atanazjusza pogorszyła się również dlate­go, że wiosną roku 352 zmarł jego najwpływowszy poplecznik na Zachodzie, biskup Rzymu Juliusz. Jego miejsce zajął Liberiusz, nie posiadający takiego do­świadczenia i autorytetu. Wprawdzie oddalił on oskar­żenie wniesione przeciw Atanazjuszowi przez niektó­rych biskupów wschodnich, ale sam domagał się zwo­łania synodu dla rozpatrzenia całokształtu sprawy. Szło to po myśli cesarza, który wiedział, że w danej sytuacji łatwo mu przyjdzie rozprawić się z biskupem Aleksandrii przed każdym forum. Po pierwsze dlatego, że obecnie on, Konstancjusz, jest zwycięzcą i jedynym panem całego Imperium; po drugie zaś i z tej przy­czyny, że nikt nie ośmieli się wystąpić w obronie człowieka podejrzanego o utrzymywanie kontaktów z pokonanym „tyranem".

Takie było tło synodu, który, jak się już rzekło, ze­

brał się w Arelate jesienią roku 353, a więc właśnie w tym czasie, gdy odbywały się tam uroczystości trzy­dziestolecia rządów Konstancjusza i święcono ostateczne zwycięstwo nad uzurpatorem.

Synod w Arelate

Obradom przewodniczył Saturnin, biskup Arelate; Liberiusza zaś, biskupa Rzymu, reprezentowali dwaj jego legaci. Przygniatającą większość zebranych sta­nowili pasterze gmin chrześcijańskich z Galii. Ludzie ci niezbyt dobrze się orientowali w sporach teologicz­nych i w rozgrywkach personalnych, wyrośli natomiast w poczuciu tradycyjnego przywiązania do dynastii; pragnęli zadokumentować je w sposób szczególny właśnie obecnie, po rozgromieniu uzurpatora, który wyszedł z ich kraju i miał szerokie poparcie wśród jego mieszkańców.

W tej sytuacji i wobec.takich nastrojów popierany przez cesarza wniosek, by uznać Atanazjusza za winne­go zarzucanych mu przestępstw, został przyjęty przez wszystkich. Podpisy swoje złożyli pod odpowiednim dokumentem nawet legaci Liberiusza. Jedyny oponent, biskup Paulinus z Trewiru, następca Maksymina, po­szedł na wygnanie do Azji Mniejszej. Konstancjusz zagroził też, że jego los podzielą wszyscy* którzy nie akceptują wyroku na Atanazjusza.

Natomiast — wbrew usilnym żądaniom wielu zebra­nych — synod nie zajął się w ogóle kwestiami dogma­tycznymi! Nie potwierdził nawet wyznania wiary, uło­żonego przed dwudziestu ośmiu laty na soborze w Ni­cei. Wszelkie próby wprowadzenia tej sprawy do po­rządku obrad udaremnili dwaj biskupi cieszący sie wówczas największymi wpływami u cesarza: Walens z Mursy i Ursacjusz z Singidunum. Obaj, jak o tym była mowa, sprzyjali arianom.

Jednakże pominięcie tak ważnego problemu sprawiło, że zarówno Liberiusz, jak i inni biskupi wystąpili wkrótce z żądaniem zwołania nowego synodu! Domagali się, by wzięło w nim udział więcej uczestników i by program obrad został rozszerzony. Konstancjusz musiał ustąpić. Ale wobec tego trzeba też było zawiesić wy­konanie wyroku zapadłego w Arelate; Atanazjusz mógł nadal włodarzyć w Aleksandrii.

Nim wszakże zadecydowano, gdzie i kiedy ma się zebrać ów synod — ileż racji miał Ammian Marcelli- nus, mówiąc obrazowo o ścięgnach poczty państwowej, naderwanych przez ciągłe rozjazdy chrześcijańskich kapłanów! — doszło do ważnych i dramatycznych wy­darzeń na Wschodzie.

Persowie, Beduini, Żydzi

Poczynając od wiosny roku 351 Cezar Gallus odpo­wiedzialny był za losy prowincji wschodnich. Swoją główną kwaterę ustanowił, podobnie jak poprzednio Konstancjusz, w syryjskiej Antiochii. W przeciwień­stwie wszakże do niego nie musiał opuszczać zbyt czę­sto tego miasta; podległe mu bowiem kraje cieszyły się względnym spokojem. Persowie wciąż wojowali z lu­dami stepowymi u północnych rubieży swego państwa, gdzieś nad Jeziorem Aralskim. Wprawdzie wodzowie króla królów co pewien czas dokonywali wypadów na rzymskie terytoria, jednakże te niezbyt*głębokie zago­ny i drobne utarczki nie miały większego znaczenia; celem ich bowiem była albo zwykła grabież bydła na pastwiskach, albo też wybadanie, czy Rzymianie nie osłabili swych załóg pogranicznych w związku z wyda­rzeniami na Zachodzie.

W roku 352 lub 353 wódz perski Nohodares powziął śmiały plan zawładnięcia miastem Batne; leżało ono

dość głęboko w rzymskiej Mezopotamii, niedaleko Eu­fratu. Aby dotrzeć tam niepostrzeżenie, Nohodares po­służył się podstępem. Z początkiem września każdego roku odbywały się w Batne uroczystości ku czci miej­scowego bóstwa. Dla ich święcenia gromadziły się tłu­my pobożnych pielgrzymów i przyjeżdżało wielu kup­ców; ci tradycyjnie nabywali tu towary sprowadzane z krain nawet bardzo odległych, bo z Chin i z Indii. Nohodares wpśdł na pomysł, że właśnie w okresie świątecznym, gdy wzmożony ruch na szlakach kara­wanowych nie budzi niczyich podejrzeń, dostanie się do Batne niepostrzeżenie nawet z wojskiem. Część żoł­nierzy miała wędrować wraz z kupcami i pielgrzyma­mi przez drogi pustynne, część zaś wzdłuż brzegów rzeki Abora, gęsto porosłych sitowiem. Na szczęście zbiegowie w . porę zdradzili te przygotowania rzym­skim posterunkom; wzmocniono nadzór wszystkich przejść i szlaków, udaremniając w ten sposób plan bardzo groźny.

Miasto Nizibis nadal pozostawało punktem kluczo­wym' w rzymskim systemie obrony Mezopotamii. Ko­mendę naczelną sprawował tam jeden z najlepszych generałów Konstancjusza, dowódca jazdy Ursycynus. Właśnie w tych latach służbę wojskową u jego boku rozpoczął młody oficer Ammian Marcellinus. Była już o nim mowa. Pochodził z Antiochii, z rodziny greckiej, ale czuł się Rzymianinem, obywatelem i żołnierzem potężnego Imperium, spadkobiercą chwały pokoleń, obrońcą prawdziwej kultury przed barbarią. Zapewne bardzo wcześnie zaczęła dojrzewać w nim myśl, aby przedstawić w wielkim dziele historycznym doniosłe wypadki, których był świadkiem — i to w języku Rzymian, po łacinie.

Prócz Persów stale zagrażali też granicom Beduini, zwani wówczas Saracenami. Ammian mówi o nich swym obrazowym stylem:

„Oby nigdy nie byli ani naszymi przyjaciółmi, ani też wrogami! Wędrując szybko tu i tam, w jednej chwili pustoszą wszystko, co tylko napotkają — niby jastrzębie łupieżcze; te bowiem, gdy tylko łup dostrze­gą, łapią go błyskawicznie w locie i ani na moment się nie zatrzymują, jeśli schwytać zdołają" 42.

Natomiast wybrzeża południowej Azji Mniejszej i Syrii niepokoili Izauryjczycy. Ci mieszkańcy gór niedostępnych, nigdy dotychczas i przez nikogo nie ujarzmieni, atakowali zarówno miasta na równinach*, jak i nawet okręty stojące na kotwicy w pobliżu lądu.

Niespodziewanie doszło do powstania Żydów w Gali­lei. Jeszcze w roku 352 wymordowali oni w nocy rzym­ską załogę miasta Dioscezarea i okrzyknęli swym kró­lem niejakiego Patrycjusza. Jednakże ruch ten stłumio­no szybko i bezwzględnie. Wojska Gallusa spaliły kilka osiedli i wyrżnęły w pień tysiące ich mieszkańców, nie oszczędzając nawet dzieci.

Lecz wszystkie owe utarczki, rozruchy i małe wojny w krainach Wschodu schodziły na daleki plan wobec grozy tego, co się działo w samej Antiochii, za wiedzą i z woli Gallusa.

Zbrodnie Gallusa

Przez cały rok 353 Ammian Marcellinus obserwował rządy Gallusa, przebywając w głównej kwaterze swego wodza w Nizibis. Otrzymywano tam na bieżąco urzę­dową wersję ważniejszych wydarzeń, ale z,pewnością docierało też sporo plotek i nie sprawdzonych pogło­sek. Dzięki swojej pozycji i rodzinnym kontaktom z Antiochią młody oficer znajdował się, jeśli chodzi o dostęp do informacji, w szczególnie korzystnym po­łożeniu. W roku zaś następnym, gdy wraz z Ursycynem przeniesiono go do samej Antiochii — o czym będzie

mowa — stanął w głównym nurcie życia politycznego. Należy więc wysłuchać jego relacji z baczną uwagą, jako że pochodzi od świadka dobrze zorientowanego i bliskiego wypadkom.

Oto treść sądu Ammiana o Gallusie i o metodach jego rządów:

Wyniesiono Gallusa z dna ostatecznej nędzy na szczyty cesarskiego majestatu, gdy wchodził już w wiek dojrzały. Zmiana ta dokonała się w sposób nagły ponad wszelkie spodziewanie, toteż spowodowała wstrząs w jego osobowości. Przekraczając daleko gra­nice powierzonej sobie władzy rządził tak surowo, że wzbudził powszechne wzburzenie. Wzmagało zaś jego pychę zarówno pokrewieństwo z panującą rodziną, jak też przyjęcie do rodowego nazwiska Konstancjusza. Można się było spodziewać, że w sposobnej chwili ośmieli się wystąpić nawet przeciw temu, kto go wy­niósł.

Zóna, Konstancja, jeszcze podniecała jego wrodzone skłonności do okrucieństwa. Chlubiła się, że jest rodzo­ną siostrą cesarza. Ojciec, Konstantyn Wielki, wydał ją poprzednio za króla Hannibaliana, swego bratanka. Była to prawdziwa megera w niewieścim ciele, nie­zmordowana podżegaczka Gallusowej srogości, nigdy, jak i on sam, niesyta krwi ludzkiej.

Z biegiem czasu małżeństwo nabrało wprawy w czy­nieniu zła; głównie dzięki pomocy sprytnych, potajem­nych donosicieli. Ci zazwyczaj dodawali sporo do rze­czy pewnych, zbierali zaś informacje tylko takie, które odpowiadały ich celom. Na tej podstawie oskarżali naj- niewinniejszych ludzi o antypaństwowe knowania lub o uprawianie praktyk magicznych.

Wśród spraw tych rozgłosu nabrała nagła i straszli­wa śmierć znamienitego obywatela Aleksandrii Kle- matiusa. Stało się to już wówczas, gdy działalność oboj­ga przekroczyła granice miernych zbrodni. Otóż, jak

opowiadano, teściowa Klematiusa zakochała się w nim do szaleństwa. Odtrącona, zdołała trafić do pałacu taj­nymi drogami. Ofiarowała władczyni kosztowny na­szyjnik. A nagroda? Do Honoratusa, komesa Wschodu, wysłano formalny rozkaz natychmiastowego wykona­nia wyroku śmierci na Klematiusie. I człowiek ten zgi­nął, nie mając nawet możności otwarcia ust w swojej obronie. /

Zbrodnia ta poraziła strachem mnóstwo osób, władca zaś szeroko otwarł bramę wszelkiemu okrucieństwu. Skazywano ludzi tylko na podstawie mglistych podej­rzeń. Jedni płacili głową, inni majątkiem. Ci ostatni, wygnani ze swych domów, żyli z jałmużny — bo tylko łzy i skargi im pozostały. Tak więc rządy uczciwe i sza­nujące prawo wyrodziły się w krwawą samowolę, a rody niegdyś możne i sławne umierały.

Wśród bezmiaru zła nikt już nawet nie oczekiwał głosu oskarżyciela, choćby podstawionego. A przecież w przeszłości nawet najokrutniejsi władcy przestrzegali tego wybiegu, umożliwiał on bowiem popełnianie zbrodni pod pokrywką ustaw. Obecnie wykonywano wszystko, co tylko postanowił nieubłagany Gallus, z gorliwym zapałem; uznawano to z góry za rzecz zbożną i legalną.

We wszystkich dzielnicach Antiochii pojawili się lu­dzie nikomu dotychczas nie znani i tak nikczemnego stanu, że nawet się ich nie wystrzegano. Przechadzając się tu i tam, niby to przypadkowo przystawali obok grup osób znamienitych. W żebraczym przebraniu na­chodzili też domy bogatych. Potem, wpuszczani do pa­łacu tylnym wejściem, informowali o wszystkim, czego się dowiedzieli. W zgodnym zaś między sobą porozu­mieniu pilnie przestrzegali tej zasady, by niektóre dane zmyślać, inne zaś, prawdziwe, wyolbrzymiać w złym sensie. Pochwały natomiast Gallusa przemilczali cał­kowicie. Bo i tych nie brakowało; wielu wymuszało je

na sobie z lęku przed nieszczęściem. Zdarzało się i tak, że to, co mąż szeptał swej żonie w sypialni, następnego dnia było już znane władcy — choć służba nie podsłu­chiwała. Obawiano się więc ścian nawet, zwłaszcza rozmawiając o sprawach poufnych.

A tymczasem podżegania ze strony Konstancji wciąż wzmagały wrodzoną skłonność Gallusa, by śledzić i podejrzewać wszystkich. Nad zgubną działalnością władczyni bolano szczególnie; spodziewano się bowiem, że jako kobieta powinna ona raczej prowadzić łagodnie swego męża ku prawdzie i ludzkości.

Wreszcie ważył się Gallus na skandaliczny występek, który ponoć niegdyś popełnił w Rzymie cesarz Gallie- nus, ku straszliwej swej hańbie. A mianowicie włóczył się wieczorami po tawernach i ulicach w towarzystwie tylko kilku ludzi, skrycie uzbrojonych; wypytywał przypadkowo spotkanych po grecku — język ten zna? świetnie — co myśli się i mówi o nim. A czynił to z wielką pewnością siebie w mieście, w którym blask latarń płonących przez noc całą niemal dorównuje jas­ności dnia! Kiedy wszakże rozpoznano go raz i drugi, doszedł do wniosku, że jeśli znów się pokaże, ściągnie na siebie powszechną uwagę. Odtąd widywano go tylko za dnia, gdy jawnie opuszczał pałac dla załatwienia spraw poważnych.

Prefektem jego pretorium był wówczas Talasjusz, człowiek o charakterze równie butnym. Widział on wprawdzie dobrze, że Gallus z coraz większym rozma­chem gotuje zgubę wielu osobom, nie poskramiał go jednak spokojnymi radami; a przecież dawniej często bywało, że wysocy urzędnicy łagodzili gniew władców. Przeciwnie: doprowadzał go niemal do wściekłości, oponując i ostro wypowiadając swe zdanie w momen­tach nieodpowiednich. Informując zaś cesarza Konstan­cjusza o czynach i zachowaniu się Gallusa, jeszcze roz- dymał jego występki. Starał się nawet, by szeroko

wiedziano, że właśnie tak pisze! Trudno zaiste dociec, jaki krył się w tym zamysł. W każdym razie w ten sposób wręcz rozjuszył Gallusa, zmierzającego odtąd z nieodwołalnym impetem, niby rzeka gwałtowna, do burzenia wszystkiego, co było mu przeciwne. Cezar nie zważał już w ogóle ani na dobro cudze, ani też swoje 43.

Męczennik Babylas i rozkosze Dafne

A przecież, jak poświadczają źródła, Gallus i Kon­stancja byli gorliwymi chrześcijanami, dokumentując swoją wiarę wielu nabożnymi uczynkami. Do najsław­niejszych z nich należało szczególne — a rzec by moż­na nawet wiekopomne — uczczenie relikwii męczenni­ka Babylasa. Równo przed wiekiem jako biskup Antio­chii poniósł on śmierć w czasie prześladowań za pano­wania cesarza Decjusza, w roku 250; jego zwłoki spo­częły na miejscowym cmentarzu. Gąllus uznał za wska­zane złożyć hołd pamięci świętego w taki sposób, by jednocześnie zasłużyć się wobec nowej religii i zadać mocny cios pogańskim kultom, wciąż jeszcze żywym zarówno w Syrii, jak i w samej stolicy.

W najbliższym sąsiedztwie Antiochii leżała wypo­czynkowa miejscowość Dafne, stanowiąca jakby przed­mieście ogromnej metropolii. Libaniusz, urodzony w Antiochii, a od roku 354 znowu przebywający tam nieprzerwanie, poświęcił Dafne słowa pełne szczerego zachwytu. Oto fragmenty jego relacji:

Gdy tylko przekroczysz bramy Antiochii, natych­miast masz po lewej ręce różnobarwne ogrody, przy­jemne gospody, obfite fontanny, domy ukryte wśród drzew i budynki wyższe od drzew, a także łaźnie wspa­niale wyposażone. Idąc dalej ujrzysz po obu stronach drogi bujne winnice, luksusowe wille, łany zbóż, drze­

wa wszelakie, bystre strumienie. Raz to cię zachwyci, to znowu tamto. I tak wśród miłych wrażeń dojdziesz do Dafne przepięknej.

Na widok tej miejscowości trudno nie krzyczeć, nie ^podskoczyć, nie klaskać, nie błogosławić tego, na co się patrzy, nie ulatywać z radości! Każdy przedmiot po­ciąga ku sobie. Jeden oczarowuje, drugi wprawia w zdumienie, inny przykuwa, jeszcze inny przyzywa. Blask piękna olśniewa zewsząd oczy widza. Oto przy­bytek Apollona, świątynia Zeusa, stadion olimpijski. Tam znowu teatr doskonały pod każdym względem. Tam las cyprysów potężnych i wysokich, a wśród nich ścieżki cieniste. Śpiewają chóry ptaków, wiatr lekko powiewa,' płyną zapachy słodsze od pachnideł. We wspaniałych gospodach pędy szlachetnych winorośli za­glądają do sal biesiadnych. Prawdziwe to ogrody Alki- noosa, sycylijskie uczty, róg Amaltei, Sybaris cudowna!

Jakąkolwiek wybierzesz tu kąpiel, zawsze ominie cię inna, jeszcze rozkoszniejsza. Dafne tak sprzyja zdro­wiu, że nawet po najkrótszym pobycie odejdziesz z lep­szą cerą. A gdyby ktoś cię zapytał, co podobało ci się tutaj najbardziej, nie znajdziesz odpowiedzi; wszystko bowiem współzawodniczy ze. sobą pod względem uroku.

Nie ma cierpienia — żeby nie wiedzieć jak było ono silne, trudne do przezwyciężenia, trwałe — którego nie usunie Dafne. Gdy tylko w niej staniesz, znika wszelki smutek. Jeśli bogowie naprawdę zstępują z niebios na ziemię, to chyba właśnie w tym miejscu zbierają się i radzą; cudniejszego bowiem nigdzie nie znajdą.

Uwieńczeniem uroków Dafne — myślę zaś, że i ca­łego kręgu ziemskiego — są jej źródła. Gdzież bowiem tryskają wody tak piękne ku wejrzeniu i tak użyteczne zarazem? To one są pałacem nimf; stąd też ich niepo­równana czystość i krystaliczność. Ktokolwiek stanie przy pierwszym źródle i spojrzy na wody płynące

wzdłuż obu murów świątyni, musi radować się ich obfitością, zdumiewać pięknem, czcić jak coś boskiego; pragnie ich dotknąć, myśli o kąpieli, najchętniej zaś skosztowałby pijąc. Tak świeża ta woda, tak przeźro­czysta, przyjemna w smaku i łagodna. Nie pozostaje ona na zawsze u swej matki; zrodziła ją Dafne, lecz daru nie zatrzymuje dla siebie. Korzysta z niej całe miasto, jako że obywatele zbudowali dla strumienia krytą drogę przez zbocza góry 44.

Tak widział i sławił tę miejscowość Libaniusz, re­tor i poganin. Lecz właśnie do Dafne przeniósł Gallus relikwie chrześcijańskiego męczennika. Zbudował dla nich przybytek, który stanął tuż obok świątyni Apollo- na i owego źródła, tak opiewanego przez Libaniusza; zwano je Kastalią. W świątyni znajdowała się wy­rocznia; głos jej zamilkł — tak twierdzono — gdy w pobliżu spoczęły szczątki nieprzyjaciela bogów.

Wszystko to zasługuje na pamięć jako pierwszy po­świadczony w historii wypadek uroczystego przeniesie­nia relikwii osoby otoczonej nimbem świętości; później, jak powszechnie wiadomo, praktykowano ten zwyczaj w świecie chrześcijańskim ze szczególną gorliwością.

Gallus i nauki Aecjusza

Cezar Wschodu nie ograniczał się tylko do naboż­nych uczynków; miał również pewne zainteresowania teologiczne. Jak cała jego rodzina i jak większość chrześcijan wschodnich, zawsze sympatyzował z aria- nizmem; jednakże dopiero w Antiochii zetknął się z jego najbardziej radykalnym odłamem — i wielce sobie w nim upodobał.

Sam Ariusz, zmarły w roku 337, a więc działający za życia poprzedniego pokolenia, nauczał, że Chrystus

nie jest współwieczny Ojcu; jest tylko jego dziełem, jakkolwiek powstałym przed wszelkim innym bytem, a nawet przed czasem; Chrystus więc jako stworzony nie może być tej samej istoty co Bóg Stwórca.

Odpowiedzią na tę doktrynę było wyznanie wiary ułożone w Nicei w roku 325 na pierwszym soborze po­wszechnym i do dziś powtarzane w świecie chrześcijań­skim. Głosiło ono:

„Wierzymy w jednego Boga wszechmogącego, Stwo­rzyciela wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzial­nych.'! w jednego Pana, Jezusa Chrystusa, Syna Boże­go, narodzonego z Ojca, jednorodzonego, to jest z na­tury Ojca; Boga z Boga, Światło ze Światłości, Boga prawdziwego z Boga prawdziwego narodzonego, a nie stworzonego, współistotnego Ojcu, przez którego wszystko się stało, co jest w niebie i na ziemi".

Użyty w tym wyznaniu termin „współistotny", po grecku „homouzjos", z kolei sam stał się, jak już o tym była mowa, zarzewiem i przedmiotem wielu sporów. Znaczna część biskupów Wschodu przyjęła symbol niceański z jawną niechęcią i tylko pod naciskiem cesarza. Toteż gdy w latach następnych prawie wszys­cy biskupi Zachodu uporczywie obstawali przy tym „credo" — nie zawsze w pełni rozumiejąc jego impli­kacje teologiczne i filozoficzne —• na Wschodzie nie ustawały próby znalezienia innych sformułowań, szer­szych i kompromisowych. Proponowano więc takie określenia: Chrystus jest podobizną istoty Ojca; Chrys­tus jest podobny Ojcu we wszystkim i pod każdym względem. Z drugiej wszakże strony niektórzy arianie konsekwentnie i logicznie rozwijali założenia swego kierunku. Dochodzili w ten sposób do twierdzeń, które dla wielu ówczesnych chrześcijan musiały brzmieć szokująco.

Szczególnie precyzyjnie i ostro określił swoje sta­nowisko Aecjusz. Był to człowiek rzeczywiście nie-

pospolity. Pochodził z Syrii, imał się w swym życiu różnych zawodów; pracował jako rzemieślnik, prakty­kował jako lekarz, studiował w Aleksandrii logikę Arystotelesa; tę ostatnią umiejętność opanował znako­micie i uchodził za jednego z najbłyskotliwszyęh dys­kutantów swego czasu. Od roku 350 sprawował urząd diakona w Antiochii. Główne tezy Aecjusza można by tak sformułować:

Syn jest niepodobny (po grecku: „anomojos") Ojcu; jest odmiennej istoty („heteras usias"), został bowiem stworzony przezeń z niczego („eks uk onton").

Nauki owe, rozbudowane i spopularyzowane później przez jego ucznia Eunomiusza, dały podstawę nowemu kierunkowi w łonie arianizmu. Zwolennicy tego kie­runku zwali się różnie: aecjanie lub eunomianie od imion twórców; anomoiści od określenia natury Chrys­tusa w pierwszej tezie; heteruzjaści od tezy drugiej, a nawet eksukencjanie od tezy trzeciej.

Oczywiście ani nazwy nowej doktryny, ani nawet sam fakt jej pojawienia się nie miałyby większego znaczenia, gdyby nie reakcje, jakie ona wywołała. Do ekstremistycznych twierdzeń Aecjusza musieli się ustosunkować arianie umiarkowani, precyzując swoje poglądy. Wtedy to właśnie, w okresie dyskusji i sporów z Aecjuszem, wysunęli oni sformułowanie, że Syn jest podobny Ojcu co do swej istoty; po grecku: „homoi- uzjos". Wyraz ten różni się od terminu „homouzjos", współistotny, tylko jedną samogłoską i literą: „i". Właśnie ta jedna litera, tak bardzo zmieniająca sens pojęcia, miała stać się później przyczyną ważnych wy­darzeń w świecie chrześcijańskim.

Gdyby nie opieka ze strony Gallusa, działalność Aecjusza zostałaby prawdopodobnie stłumiona przez jego wrogów w zarodku. Poparcie dworu dla nowej myśli teologicznej byłoby może i wydatniejsze, gdyby

nie coraz to inne i coraz to groźniejsze wypadki w An­tiochii, odwodzące uwagę władcy od problemów chrys­tologicznych.

Głód i rozruchy

Żniwa przypadają w Syrii na miesiące maj i czer­wiec. Jednakże już wiosną roku 354 zdawano sobie sprawę w Antiochii, że wypadną one źle, zimowe bo­wiem deszcze były bardzo skąpe. A tymczasem wojsko przygotowywało się do działań przeciw Persom z na­dejściem cieplejszej pory roku i zgłaszało większe niż zwykle zapotrzebowanie na zboże. W tej sytuacji za­pobiegliwi kupcy i właściciele ziemscy już obecnie podwyższali ceny ziarna, spekulanci zaś czynili zapasy. Fala drożyzny narastała gwałtownie.

Gallus, zaniepokojony i oburzony tymi machinacja­mi, postanowił ukrócić je zawczasu, i to radykalnie. Ustalił i ogłosił maksymalne ceny na zboże. Zarządze- jnie, poniekąd usprawiedliwione, oczywiście nie roko­wało żadnych efektów. Wiadomo przecież było już w starożytności, że prostoduszne ingerencje admini­stracyjne w życie gospodarcze są z reguły nie tylko bezskuteczne, lecz nawet szkodliwe — choćby wynikały z najlepszych intencji. Zamożni obywatele Antiochii, a zwłaszcza członkowie rady miejskiej, zagrożeni bo­leśnie w swych interesach, stawili jawny opór zarzą­dzeniu. Rozjuszony Gallus natychmiast uwięził kilku­nastu przywódców rady. Zagroził też, że ukarze ich śmiercią. I z pewnością doszłoby do tego, gdyby nie stanowczy sprzeciw Honoratusa; był on komesem Wschodu, a więc jednym z najwyższych dostojników państwowych. Cesarz ostatecznie zgodził się na uwol­nienie osób uwięzionych, lecz nie zapomniał wielkim panom tego upokorzenia i porażki.

Ulubioną rozrywką Gallusa były walki pięściarzy w cyrku. Na arenie występowało po sześć lub siedem par zapaśników, okładając się rękawicami aż do krwi, co sprawiało władcy niezmierną radość. Emocjonował się również wyścigami rydwanów. Wyruszając więc późną wiosną roku 354 ku perskiej granicy, by wziąć udział w operacjach wojskowych, urządził dla siebie i dla ludu igrzyska pożegnalne. Ale panowała już tak dokuczliwa drożyzna, że tłumy zgromadzone na sta­dionie wielkim głosem zaczęły się domagać pomocy. Na okrzyki te Gallus odpowiedział spokojnie:

— Nikomu nie zabraknie chleba, jeśli tylko zadba o to namiestnik!

Powtórzył oświadczenie kilkakrotnie, jednocześnie wskazując ręką stojącego obok namiestnika Syrii Teo­fila. Lud zrozumiał słowa i gest tak, jak musiał zrozu­mieć: wszystkiemu winien jest właśnie ten urzędnik.

W jakiś czas potem, niew4tpliwie już po wyjeździe - Gallusa, doszło w Antiochii do krwawych rozruchów. Kilku kowali z tamtejszych zakładów płatnerskich do­padło Teofila w cyrku, gdy przyglądał się wyścigom rydwanów. Zbili go i skopali, a tłum włóczył potem ciało po ulicach i rozerwał je na strzępy. Tegoż dnia spalono też dom jednego z bogaczy, Eubulosa; on sam i jego synowie, zaatakowani przez tłum kamieniami, zdołali w ostatniej chwili cudem uciec w góry.

Minęło wiele dni, nim Konstancjusz przysłał wyso­kiego urzędnika dla przeprowadzenia dochodzeń. Jed­nakże urzędnik ów otrzymał z góry wyraźne zalecenie, by postępował z umiarem. Zgodnie z tym ukarał tylko bezpośrednich sprawców zabójstwa, ludzi ubogich i nic nie znaczących. Pospólstwo wszakże w mieście szep­tało, że prawdziwi winowajcy to ludzie bogaci i wpły­wowi; tym nic się nie stało, zdołali bowiem przekupić władze.

Domicjan i Moncjusz

Gdyby żył prefekt Talasjusz, zapewne nie doszłoby do tak ostrego konfliktu pomiędzy Gallusem a radą miejską w Antiochii, a więc nie wybuchłyby też roz­ruchy i nie zamordowano by namiestnika prowincji. Talasjusz wszakże zmarł z początkiem roku 354. Wraz z nim ubył z grona najwyższych dostojników Wschodu człowiek poważny, energiczny, wpływowy. Cesarz Konstancjusz ufał mu całkowicie. Właśnie od niego otrzymywał informacje o czynach i postępowaniu Gallusa; te sprawozdania, kładące nacisk na samowolę, chciwość i okrucieństwo Gallusa oraz jego żony, ogromnie go zaniepokoiły. Jako doświadczony polityk Konstancjusz oczywiście nie dał po sobie poznać, że jest bardzo poruszony całą sprawą. Przeciwnie. Wy­syłał do Antiochii listy ciepłe i serdeczne, ale jedno­cześnie stopniowo ograniczał militarne możliwości pa­na Wschodu. Wyjął spod jego rozkazów wiele formacji wojskowych; posłużył się pretekstem, że w tamtych stronach obecnie panuje spokój, rozleniwieni więc żoł­nierze mogliby wszczynać tumulty. Ostatecznie pozo­stały Gallusowi tylko oddziały straży przybocznej i pa­łacowej.

Wczesnym latem roku 354, a więc już po wiosennych rozruchach głodowych i po powrocie Gallusa z krót­kiej wyprawy przeciw Persom, przybył do Antiochii nowy prefekt pretorium, przysłany z Zachodu przez Konstancjusza. Był nim Dcwnicjain, poprzednio spra­wujący wysoki urząd Skarbowy. Otrzymał poufną in­strukcję: miał grzecznie i taktownie nakłonić Gallusa, aby jak najspieszniej wyjechał do Italii, dokąd cesarz zapraszał go w listach już wielokrotnie.

Domicjan podróżował bardzo szybko. Stanąwszy w Antiochii, pozwolił sobie na jawną demonstrację: po­gardliwie przejechał obok bram pałacu Gallusa, choć

przecież godziło się od razu prosić o audiencję. Za- ^miast tego prefekt wraz z całym swym orszakiem po­dążył prosto do budynku pretorium, swej urzędowej siedziby. Przez wiele dni tam tylko przebywał, nie od­wiedzając pałacu i nie pokazując się publicznie. Polecił rozpowiadać, że jest chory. Tymczasem zaś knuł in­trygi przeciw Gallusowi i wysyłał bardzo obfite spra­wozdania do Konstancjusza. Wreszcie zdołano go upro­sić, aby wziął udział w zebraniu konsystorza, najwyż- rzej rady. Aliści, gdy tylko wszedł na salę i stanął przed obliczem młodego Cezara — któremu formalnie podlegał! — oświadczył bez żadnych słów wstępnych:

— Domagam się, abyś wyjechał natychmiast. W ra­zie jakiejkolwiek zwłoki rozkażę w najbliższych dniach wstrzymać dochody zarówno twoje, jak i wszystkich osób na dworze!

Powiedział to butnie i z wielką pewnością siebie, po czym wyszedł nie ukrywając irytacji. Mimo to Gallus prosił go jeszcze kilkakrotnie, by stawił się w pałacu; za każdym razem prefekt stanowczo odmawiał. Ura­żony tym Cezar rozkazał swym oficerom, by otoczyli siedzibę Domicjana: chodziło oczywiście o rzucenie nań postrachu.

O rozkazie dowiedział się kwestor Moncjusz, jeden z najwyższych urzędników dworu45. Zwołał oficerów i oświadczył, że to, co mają zrobić, będzie czynem ha­niebnym i głupim. Pozwolił sobie nawet na prowoku­jącą uwagę:

— Ale jeśli już tak tego chcecie, to najpierw obalcie posągi Konstancjusza, a dopiero potem myślcie, jak zabić prefekta!

Każda rewolta w rzymskim Imperium przeciw pa­nującemu rozpoczynała się nieodmiennie od obalania jego posągów. Sens więc słów Moncjusza był jasny: podnosząc rękę na prefekta, którego przysłał Konstan-

cjusz, wypowiadacie posłuszeństwo samemu Konstan- cjuszowi — zupełnie tak samo, jakbyście obalili jego posągi.

Oczywiście Gallusowi doniesiono natychmiast o tej Wypowiedzi. Przemówił do swych ludzi krótko, nie ukrywając wściekłości:

— Nie macie już wyboru. Musicie stać przy mnie niewzruszenie, bo ryzyko wspólne. Moncjusz bezczelnie oskarża nas, żeśmy buntownicy i że występujemy prze­ciw majestatowi cesarza. A wszystko to tylko dlatego, że straże otoczyły butnego prefekta, który udaje, iż nie wie, co się komu należy!

Moncjusz mieszkał w pobliżu. Był to już starzec, słaby i chorowity. Żołnierze skrępowali mu nogi ostrym powrozem i wlekli go po ziemi aż do domu prefekta. Wdarli się do wnętrza budynku, zrzucili Do- micjana ze schodów i związali go tymże powrozem. Potem pędzili obu dostojników po ulicach całego mia­sta, aż popękały im stawy i ciało zaczęło odpadać. Wte­dy skopali ich i stratowali, a kiedy pozostała już tylko miazga mięsa i kości, wrzucili zwłoki do rzeki.

Procesy i śledztwa na Wschodzie

W ostatnich chwilach swego życia Moncjusz, bestial­sko katowany i już prawie nieprzytomny, obrzucał wyzwiskami jakichś ludzi, wciąż wymieniając dwa imiona: Euzebiusza i Epigona. Ponieważ nikt nie mógł się zorientować, o kogo chodzi, powstało podejrzenie, że to uczestnicy spisku, wspólnicy Moncjusza. Rozpo­częto więc natychmiast gorliwe poszukiwania za wy­bitniejszymi osobistościami noszącymi te imiona. Aż z Cylicji, czyli z południowej Azji Mniejszej, ściągnię­to filozofa Epigona, z syryjskiego zaś miasta Emesa pro­fesora retoryki Euzebiusza. Okazało się dużo później, że umierający kwestor miał na myśli nie tych intelek- I tualistów — bo w ogóle nie wiedział o ich istnieniu —■

lecz osoby znacznie skromniejsze; chodziło mu miano­wicie o dwóch nadzorców zakładów płafcnerskich w Antiochii, którzy przyrzekli dostarczyć broń, gdyby trzeba było wystąpić przeciw Gallusowi.

Tymczasem zięć Domicjana, Apollinaris, do niedaw­na marszałek dworu Gallusa, przebywał w Mezopota­mii. Z polecenia teścia przeprowadzał w tamtejszych

[garnizonach dochodzenia; szczególnie poszukiwał listów i pism wysyłanych z kancelarii Gallusa, aby stwierdzić, J czy nie zawierają dowodów, że podburza on wojska

i przygotowuje się do buntu przeciw Konstancjuszowi. Gdy tylko Apollinaris dowiedział się o wypadkach w Antiochii i o losie swego teścia, natychmiast uciekł. Przez pogranicze armeńskie i przez krainy Azji Mniej­szej dotarł do Konstantynopola. Tutaj jednak odnaleźli go wysłani w pościg oficerowie Gallusa i przywieźli do Antiochii. Odtąd Apollinaris pozostawał pod najściś­lejszym nadzorem, a zguba jego wydawała się pewna.

Na domiar nieszczęść wykryto w tymże czasie jeszcze inną aferę. Oto w Tyrze fenickim tkana była w naj­ściślejszej tajemnicy ceremonialna szata cesarska; to stwierdzono niezbicie, w żaden jednak sposób nie zdo­łano dojść, kto złożył zamówienie i komu miał służyć ten strój monarszy. Oczywiście od razu zrodziło się podejrzenie, że istnieje spisek mający na celu wynie­sienie na tron uzurpatora. Namiestnik prowincji, ojciec Apollinarisa, noszący zresztą to samo imię, został uwię­ziony jako współwinny; los jego podzieliło sporo in­nych osób.

Gallus, zawsze niespokojny, podejrzliwy, skłonny do okrucieństw, obecnie szalał. Działający w myśl jego instrukcji sędziowie nawet nie usiłowali dochodzić, czy oskarżenia są prawdziwe. Obrońcy z reguły milcze­li. Po wszystkich prowincjach wschodnich działo się

wówczas podobnie: egzekucja była niejako etapem po­średnim pomiędzy wyrokiem sądowym, a rabunkiem majątku ruchomego ofiary i konfiskatą jej posiadłości.

Sędzia Ursycyn

Procesom przeciw osobom najbardziej podejrzanym Gallus pragnął koniecznie nadać znamię powagi i le­galności. Z tego to powodu przewodniczącym trybunału mianował powszechnie szanowanego Ursycyna, naczel­nika jazdy, dotychczas mającego swoją główną kwa­terę w nadgranicznym mieście Nizibis. Stary żołnierz nie posiadał żadnej wiedzy prawniczej ani też doświad­czenia w trybie postępowania sądowego. Nic więc dziwnego, że nominację przyjął z najwyższą niechęcią, a nawet ze wstrętem. Posłuszny jednak rozkazowi, wnet stanął w Antiochii. Ammiam Marcellinus wiernie towarzyszył swemu dowódc^.

Ursycyn znalazł się w sytuacji nie tylko nieprzyjem­nej, lecz nawet niebezpiecznej — z czego dobrze zda­wał sobie sprawę. Mord dokonany z rozkazu Gallusa na prefekcie Domicjanie i na Moncjuszu był czymś niesłychanym; w gruncie rzeczy równał się rzuceniu wyzwania samemu cesarzowi, Konstancjuszowi. Gallus, aby się ratować i przynajmniej częściowo usprawiedli­wić zbrodnię, musiał za wszelką cenę wykazać, że ist­niał wielki spisek' przeciw jego osobie i że wplątani byli weń obaj zgładzeni dostojnicy. Właśnie to zada­nie miał spełnić przewód sądowy. Ursycyn przewodni­cząc mu stawał się współuczestnikiem oburzających poczynań Gallusa i ściągał ma siebie słuszny gniew naj­wyższego władcy. Gdyby zaś okazał się opieszały lub łagodny w stosunku do rzekomo winnych, naraziłby się natychmiast Gallusowi i mógłby podzielić los jego ofiar.

W tym stanie rzeczy wódz usiłował grać na dwie strony. W sądzie postępował tak, jak życzył sobie tego Gallus; zresztą wszyscy członkowie trybunału składali się wyłącznie z kreatur Cezara Wschodu. Ale jedno­cześnie w poufnych raportach donosił Konstancjuszowi o wszystkim, co się dzieje w Antiochii — zarówno o sprawach jawnych, jak też o trzymanych w najściś­lejszej tajemnicy. W ten sposób pragnął okazać, że tyl­ko Konstancjusza uznaje za swego prawdziwego pana i dochowuje mu całkowitej lojalności. Posunął się na­wet tak daleko, że w jednym z pism prosił o pomoc przeciw działalności swego bezpośredniego zwierzchni­ka — a więc człowieka, w którego imieniu sam wy­dawał najsurowsze wyroki!

W dniu oficjalnej rozprawy naczelnik jazdy zasiadł na pierwszym miejscu wśród sędziów, z góry już po­instruowanych, jak mają postępować. Trybunałowi asystowała rzesza notariuszy, bezzwłocznie powiada­miających Gallusa, jakie padły pytania i jak na nie odpowiadano. Konstancja znajdowała się na sali, lecz ukryta za kotarą; często jednak wychylała zza niej głowę, aby przypomnieć sędziom, że pilnie czuwa i zważa na każde słowo.

Stawiono najpierw filozofa Epigona. Od razu się okazało, że zdobił go tylko strój miłośnika mądrości. Najpierw płaczliwie błagał o litość, oczywiście darem­nie; kiedy zaś przystąpiono do tortur, rozrywając mu boki kleszczami, mędrzec, udręczony bólem i przera­żony widmem śmierci, zeznał prawie natychmiast, że uczestniczył w spisku — który w rzeczywistości nigdy nie istniał. Jako człowiek zresztą całkowicie obcy spra­wom polityki, Epigon z pewnością nie usłyszałby nawet o takim sprzysiężeniu, o którym wiedzieliby wszyscy w jego mieście rodzinnym.

Natomiast retor Euzebiusz śmiało i uporczywie prze­czył wszystkiemu. Krzyczał na cały głos, że to nie sąd,

lecz ja winy rozbój. Ponieważ znał ustawy, żądał sta­nowczo, aby stawił się oskarżyciel i aby rozprawę pro­wadzano w sposób formalny. Powiadomiony o tym Gal­lus uznał ze szczerym oburzeniem, że obwiniony grze­szy oszczerczą bezczelnością, rozkazał więc zastosować sroższe tortury. Dręczono Euzebiusza tak straszliwie, że wreszcie niemal zabrakło kawałka ciała, gdzie by jeszcze można przyłożyć narzędzia. On jednak nie za­łamał się ani na moment. Nie oskarżał nikogo, nie wy­mienił żadnego nazwiska. A gdy go wleczono na ścię­cie wraz z upodlonym Epigonem, przeklinał czasy, w których żyć mu wypadło.

Następnie badano sprawę szaty cesarskiej, tkanej w Tyrze. Wzięto na męki pracowników warsztatu. Ze­znali oni, że istotnie wykonano u nich krótką tunikę tego rodzaju, bez rękawów. Znaleziono też list pisany po grecku do kierownika tkalni, niejakiego Marasa, sprawującego zarazem godność diakona w tamtejszej gminie chrześcijańskiej. List zawierał prośbę, by pracę przyspieszono, nie wspominał jednak, o jakie chodzi zamówienie. Torturowany Maras niczego nie- wyjawił. Tak więc w tej aferze liczne kwestie pozostały niejas­ne, w innych zaś wypadkach dochodzenia wykryły prze­stępstwa zupełnie błahe. Mimo to śmierć poniosło wie­le osób.

Obu Apollinarisów, ojca i syna, skazano tylko na wygnanie; mogli się radować z łagodności wyroku. Es­korta doprowadziła ich do miejscowości Kratery, po­łożonej o dwadzieścia mil od Antiochii; posiadali tam willę wiejską. Ale właśnie w Kraterach żołnierze es­korty zgodnie z rozkazem przystąpili do okrutnej eg­zekucji, łamiąc im obu nogi przed ścięciem.

Procesy i śledztwa na Zachodzie

Konstancjusz, przebywający w Arelate od jesieni ro­ku 353 do wiosny roku następnego, z dużym niepoko­jem wysłuchiwał doniesień o tyrańskich rządach Gal­lusa na Wschodzie, sam jednak postępował podobnie. Pokonawszy Magnencjusza ogłosił, jak się już rzekło, wspaniałomyślną ustawę amnestyjną we wrześniu ro­ku 353, w Lugdunum; potem święcił w Arelate od dnia 10 października trzydziestolecie swych rządów. Ale już wtedy, nie zważając na własne ustawy i na blask świetnych uroczystości, rozpoczął prześladowania nie tylko stronników Magnencjusza, lecz także wszystkich którzy sprzyjali mu z musu — lub byli o sprzyjanie podejrzani. Cesarz, małostkowy i uraźliwy, chętnie da­wał posłuch wszelkim oskarżeniom, nawet jawnie fał­szywym, nie sprawdzonym, pochopnym. Wystarczyła plotka, by najwyżsi urzędnicy cywilni i oficerowie szli do więzienia, zakuci w kajdany; częste były wyroki śmierci, konfiskaty majątku, wygnania na wyspy pra­wie bezludne.

Pogarszały sytuację bezczelne pochlebstwa oraz in­trygi dworaków. Wyolbrzymiali oni każdą pogłoskę, udając, jak niesłychanie przejmują się tym, że życie cesarza narażone jest na niebezpieczeństwo; a przecież — tak wołali — właśnie od tego życia zawisły losy całego świata, niby od cienkiej nitki.

Wśród pochlebców i donosicieli wyróżniał się nie­jaki Paweł, rodem z Hiszpanii* piastujący urząd no­tariusza, czyli członka ścisłego sekretariatu cesarskiego. Ammian Marcellinus, który później stykał się z nim osobiście, wyraża się o właśnie tym człowieku z najwyż­szą pogardą i nienawiścią:

„Był to wąż jadowity o nieprzeniknionym obliczu, przebiegle wywąchujący ukryte ścieżki niebezpie­czeństw".

Został wysłany do Brytanii, aby ściągnąć stamtąd grupę wojskowych, którzy ośmielili się stanąć po stro­nie Magnencjusza; nikogo inie obchodziło, że ludzie ci wówczas nie mogli postąpić inaczej. Otóż Paweł prze­kroczył udzielone mu instrukcje. Marcellinus pisze swym obrazowym stylem:

„Jak wezbrana rzeka wtargnął gwałtownie w losy wielu, tocząc się przez stosy trupów i siejąc spustosze­nie. Więził wolno urodzonych, niektórych zaś dodatko­wo poniżał, zakładając im na ręce kajdany. Oskarżał ich o popełnienie licznych przestępstw, lecz wszystkie zarzuty dalekie były od prawdy"48.

Szczególnego rozgłosu nabrał konflikt Pawła z Marti- nusem, sprawującym namiestnictwo Brytanii w charak­terze wiceprefekta. Oburzony postępowaniem notariusza, zdjęty litością nad tragedią wielu osób całkowicie niewinnych, Martinus usiłował wstawiać się za nie­szczęsnymi. Ponieważ każdorazowo spotykał się z kate­goryczną odmową, zaczął publicznie grozić, że złoży swój urząd; miał nadzieję, iż w obawie przed tą formą protestu, którą musiałby się zainteresować sam cesarz, złośliwy sędzia śledczy zaprzestanie znęcania się nad ludźmi. Paweł wszakże uznał postawę Martinusa za szkodliwą dla swej misji. A że był mistrzem w przygo­towywaniu zasadzek, zaczął zarzucać sieci na wicepre­fekta; miał om podzielić los tych, których w swej nie­świadomości usiłował jeszcze bronić. Wreszcie pewne­go dnia Paweł stwierdził otwarcie, że musi doprowadzić go na dwór cesarski — i to w kajdanach, wraz z wielu innymi oficerami. Wstrząśnięty tym Martinus ob­nażył miecz i rzucił się na notariusza; mając jednak prawą rękę słabszą, nie zdołał ranić go śmiertelnie. Nie pozostało nic innego, jak wbić miecz samemu so­bie. Tak niechlubną śmiercią zszedł ze świata dostoj­nik powszechnie szanowany dla swej sprawiedli­wości.

Po dokonaniu tylu zbrodni Paweł triumfalnie po­wrócił na dwór cesarski. Wiódł wielu nieszczęśników w kajdanach, zepchniętych w poniżenie i nędzę; a na ich przyjęcie kat już szykował narzędzia tortur.

Przełom

Aż nazbyt długo mówiliśmy tylko o wojnach domo­wych i polityce kościelnej, o sporach chrystologicznych i rządach tyrańskich. Julian znikł nam z oczu zupeł­nie. Tak samo zresztą, jak i swoim współczesnym. W każdym razie Konstancjusz i jego doradcy nie da­rzyli go baczniejszą uwagą. Wystarczały im informacje napływające regularnie ze źródeł wiadomych, to jest od „agentes in rebus". Brzmiały zawsze podobnie: Ju­lian uczy się pilnie; skupuje i czyta stare książki; nie bywa nawet w teatrach i cyrkach, słucha tylko wykła­dów retoryki. Zapewne kwitowano te doniesienia iro­nicznym uśmiechem i lekceważącym stwierdzeniem: Jeszcze jeden uczony niedorajda!

W istocie wszakże dwór był bardzo zadowolony z ta­kiego stanu rzeczy. Toteż wcale nie oponował, gdy ksią­żę, dotychczas przebywający w Nikomedii, wyraził chęć pogłębienia swych studiów krasomówczych i filozoficz­nych przez odwiedzenie innych małoazjatyokich ośrod­ków naukowych, a zwłaszcza Pergamonu. Jak się wy­daje, w otoczeniu cesarza nikt się nawet nie zainte­resował, kim są tamtejsi wykładowcy. A jeśli nawet ktoś w odpowiednim biurze pałacowym zwrócił uwagę, że Ajdezjusz, głowa pergamońskiej szkoły, i jego ucz­niowie to poganie; że badają oni i szerzą poglądy Pla­tona, przede wszystkim zaś Plotyna, Jamblichosa i jego następców — potraktowano tę sprawę jako błahą i nieistotną. Zadecydowano: Julian jest przykładnie praktykującym chrześcijaninem, a poglądy religijne kil­

ku profesorków w małej mieścinie nie mogą mieć żad­nego znaczenia politycznego.

Lecz właśnie w Pergamonie miał się dokonać zasad­niczy przełom w umysłowości i przekonaniach Juliana; ów wielki zwrot w ocenianiu przezeń dwu zwalczają­cych się ówcześnie systemów wierzeń. Prośba zaś o zezwolenie na studia w Pergamonie wynikała z prag­nienia, może nawet nie w pełni uświadomionego, by umocnić swe poglądy, już się rozwijające w określo­nym kierunku.

Niestety, wiemy bardzo niewiele o przyczynach i okolicznościach tej decydującej zmiany, która wtedy wstrząsnęła wewnętrznym światem młodego księcia, później zaś miała odbić się na życiu całego Imperium. On sam, pisarz skądinąd wielomówny, zachowuje w tej materii dyskretne milczenie. Równie powściągliwy jest jego mistrz i przyjaciel, retor Libaniusz. Ten, charak­teryzując ów przełom, ogranicza się tylko do pewnych ogólników. Pisze:

„Julian zetknął się wreszcie z ludźmi pełnymi nauk Platona. Od nich to usłyszał o bogach i demonach, a więc o prawdziwych stwórcach tego świata i jego zbawicielach; a także o tym, czym jest dusza, ©o ją czeka, jakie są przyczyny jej upadku i wzlotu, co ją pogrąża, co zaś wznosi ku górze, oo jest dla niej wię­zieniem, a co wolnością, w jaki sposób może uniknąć tego pierwszego, a zdobyć to drugie. Słodka woda owych słów przepłukała mu uszy zapchane gorzkością. Odrzu­cił więc od siebie wszelkie głupstwa, w które wierzył poprzednio. W ich miejsce wprowadził do duszy piękno prawdy; zupełnie jakby do wielkiej świątyni wnosił posągi bogów — posągi przedtem obrzucane błotem. Stał się pod tym względem innym człowiekiem. Uda­wał jednak, że wszystko jest po dawnemu, bo zrzuce­nie maski mogłoby mieć groźne następstwa. Ezop uczy­niłby tę sprawę przedmiotem bajki; oczywiście nie tej

o ośle w lwiej skórze, lecz o lwie ukrytym pod posta­cią osła. Julian wiedział już, co lepsze, udawał wszak­że to, co bezpieczniejsze" 47.

Istnieje wszelako pewne źródło, które dość szeroko przedstawia pergamońskie studia Juliana, a zwłaszcza sylwetki jego nauczycieli. Jest nim dziełko Żywoty so­fistów; wyszło ono spod pióra Eunapiusza, greckiego retora, poganina, urodzonego w roku 346. W jednym z rozdziałów czytamy tam opowieść o pergamońskich mistrzach Juliana.

Julian w Pergamonie

Cesarscy eunuchowie i nadzorcy pilnie strzegli, aby Julian wyrastał na dobrego chrześcijanina. On jednak i w tym wypadku okazał wielkość swej natury. Oto nauczył się ich ksiąg na pamięć! Stało się więc tak, że wychowawcy boleli sami nad miernością swego wy­kształcenia, jako że już niczego nie potrafili chłopcu przekazać. A skoro oni nie mogli już go uczyć, Julian prosił swego krewnego, cesarza, aby zezwolił mu stu­diować retorykę i filozofię. Konstancjusz ze swej stro­ny pragnął, aby młody człowiek zajmował się tylko książkami i raczej próżnował, niż myślał o świetności swego rodu i o prawach do tronu, jakie mu przysługu­ją: chętnie więc przystał na prośbę.

Mając do swej dyspozycji ogromne dochody, otoczo­ny cesarską strażą i podejrzliwością, Julian podróżował gdzie chciał. Zawitał też do Pergamonu; pociągała go tam sława wielkości Ajdezjusza. Ten był już bardzo posunięty w latach i słabł fizycznie. Spośród jego ucz­niów wyróżniali się Maksymus, Chryzancjusz, Priskus, Euzebiusz. Dopuszczony do studiów pod kierunkiem samego Ajdezjusza, Julian — a miał on rozum godny starca w ciele chłopięcym — pozostawał pod niezwy-

kłym wrażeniem boskiej jego osobowości. Toteż nie od- . stępował mistrza; gotów był czerpać naukę, by tak rzec, wciąż i otwartymi ustami. Składał mu również dary prawdziwie cesarskie, lecz Ajdezjusz ich nie przyjmo­wał. Wreszcie przywołał do siebie młodzieniaszka i rzekł:

— Chyba już znasz moją duszę, skoro wysłuchałeś tylu wykładów. Ale widzisz także, jak przedstawia się jej narzędzie, jak pęka i rozpada się na części spójnia ciała. Jeśli więc, drogie dziecię mądrości — bo po pewn nych oznakach mogę stwierdzić, że duszy twej przy­sługuje to określenie — pragniesz coś osiągnąć, zwróć się do moich prawdziwych synów. Otrzymasz od nich pełnię wszelkich umiejętności i nauk. A jeśli dostąpisz wtajemniczenia w misteria, sam się zawstydzisz, "żeś się urodził i nazwany został człowiekiem! Bardzo bym chciał, aby był tu obecny Maksymus, alem go wysłał do Efezu. Także Priskus popłynął do Hellady. Pozostali z moich uczniów tylko Euzebiusz t Chryzancjusz. Słu­chając ich wykładów nie będziesz już musiał kłopotać mego starczego wieku.

Julian i tak go nie porzucił, istotnie jednak sporo czasu poświęcał odtąd tym dwom nauczycielom. Chry­zancjusz podzielał poglądy Maksymusa i miał jego usposobienie. Natomiast Euzebiusz -^Ipochodził z mia­sta Myndus — w obecności Maksymusa nie popisywał się ani swą precyzją prowadzenia dowodu, ani też zna­jomością praw i subtelności dialektyki. Za to gdy Ma­ksymusa nie było, błyszczał w tych umiejętnościach jak gwiazda słoneczna. Chryzancjusz go chwalił, Ju­lian zaś z czcią nań patrzył. Każdy jednak swój wykład Euzebiusz zwykł był kończyć słowami:

— Prawdziwie istnieje tylko to, co jest przedmiotem dialektyki. Natomiast sztuczki magiczne, zwodzące zmysły, są dziełem kuglarzy i szaleńców, którzy oszu­kują wyzyskując siły materii.

To wciąż powtarzane napomnienie skłoniło Juliana, by wziąć Chryzancjusza na stronę i zapytać:

— Co właściwie znaczą te epilogi wykładów Euze­biusza?

Na co Chryzancjusz odpowiedział roztropnie:

— Mądrze zrobisz, jeśli zapytasz o to nie mnie, lecz jego samego.

Tak też Julian uczynił. Gdy odbył się wykład następ­ny i nauczyciel zamknął go zwykłą formułą, zapytał śmiało, do czego się ona odnosi. Euzebiusz zaś, widocz­nie na to tylko czekający, rozpostarł żagle swego kraso- mówstwa:

—* Jest pewien Maksymus, należący do starszych uczniów, człowiek wielce wykształcony. Ale właśnie z powodu swych ogromnych uzdolnień i niezwykłego daru wymowy gardzi wywodami logicznymi! Rzucił się z całym impetem w odmęty jakiegoś szaleństwa. Nie tak dawno tern 14 zaprosił nas wszystkich do świą­tyni bogini Hekate w Efezie. Kiedyśmy się tam stawili i hołd oddali pani przybytku, oznajmił:

— Usiądźcie teraz, przyjaciele najdrożsi, patrzcie, co się stanie, i zważcie, czy różnię się czymś od zwy­kłych ludzi!

A gdyśmy usiedli, zapalił szczyptę kadzidła, wyrecy­tował półgłosem jakiś hymn — i oto posąg najpierw zaczął się lekko uśmiechać, a potem był to śmiech pełny. Osłupieliśmy. A on spokojnie:

— Proszę, żeby nikt się tym nie niepokoił! Zaraz zapalą się też pochodnie, które bogini trzyma w rę­ku!

Jeszcze mówić nie skończył, a już płomień buchnął I pochodni. Rozeszliśmy się, zachwyceni w danym mo­mencie teatralnymi popisami tego cudotwórcy. Ty jed­nak musisz baczyć, byś prawdziwie nie podziwiał ta­kich sztuczek, jak i ja ich nie podziwiam. Albowiem za

coś rzeczywiście wielkiego należy uważać tylko to oczyszczenie, które daje nauka!

Lecz Julian, ku zdumieniu nauczyciela, rozpromienił się i zawołał:

— Bądź zdrów i zajmuj się swoimi książkami! Poka­załeś mi właśnie to, czego szukałem!

Po czym ucałował Chryzancjusza w głowę i natych­miast wyjechał do Efezu 48

Julian i Maksymus

Wypowiedź zdumiewająca! Zwłaszcza w ustach czło­wieka, który całym sercem umiłował książki. Czymże więc wyjaśnić, że właśnie on, od dziecka karmiony kla­syczną poezją i myślą grecką, odrzucił trzeźwe ostrze­żenia rozumnego wykładowcy? Jakże wytłumaczyć, że książę, olśniony opowieścią o naiwnym, niemal kuglar- skim popisie w efeskiej świątyni, pospieszył prosto w objęcia rzekomego cudotwórcy? Kiedy zaś poznał go osobiście, jeszcze się utwierdził w swym podziwie. Oto co mówi Eunapiusz:

„W Efezie przywarł do Maksymusa i kurczowo trzy­mał się jego nauk. Ten zaś podsunął mu myśl, by zapro­sić także Chryzancjusza. Lecz i tak obaj razem zaledwie mogli podołać chłonności Juliana w zdobywaniu wie­dzy" fc

W imię sprawiedliwości wypada w tym miejscu zau­ważyć, że Maksymus był postacią rzeczywiście nie­zwykłą. Eunapiusz, który znał go jako człowieka bar­dzo posuniętego w latach, pisze z nie ukrywanym za­chwytem:

„Będąc jeszcze młodzieńcem zetknąłem się z nim, już starcem, i głos jego słyszałem. A był to głos, jakim mógłby przemawiać Homerowy Apollon lub Atena. Na­wet źrenice jego oczu zdawały się, by tak>fzec, uskrzy-

dlone. Brodę miał długą, siwą, wzrok zaś odbijał wszel­kie drgania duszy. Czy to patrząc nań, czy to go słu­chając, odnosiło się to jednakowo silne wrażenie szcze­gólnej harmonii. Kto z nim rozmawiał, zdumiewał się żywości spojrzenia i potoczystości Wysłowienia. Nikt zaś, nawet człowiek bardzo doświadczony i elokwentny, nie ośmieliłby się przeciwstawić mu w dyskusji. Wszy­scy w milczeniu skłaniali głowy i szli za jego zdaniem, jakby to wyrocznia przemawiała. Taki czar spoczywał na jego wargach" 50.

Nietrudno więc zrozumieć, że ów jakby magnetyczny wpływ mędrca i maga przyciągnął Juliana. Wpływ ten okazał się niezwykle silny i trwały. Uczeń darzył mis­trza czcią i szczerym uwielbieniem do końca dni swo­ich. Trzeba zaś przypomnieć, że Maksymus zajmował się nie tylko aranżowaniem przedstawień w rodzaju owego z ożywieniem posągu bogini Hekate. Miał za­interesowania bardzo szerokie, również w zakresie fi­lozofii tradycyjnej. Wiadomo na przykład, że napisał komentarz do Kategorii Arystotelesa. Starał się od­działywać na całą osobowość swych wychowanków. Wy­nika to choćby ze słów samego Juliana:

„Mardoniusz przywiódł mnie do samego przedsionka filozofii. Wtajemniczenia jednak w jej misteria dostą­piłem dzięki komuś, kogo uważam za człowieka najwy­bitniejszego spośród wszystkich obecnie żyjących. On to nauczył mnie przede wszystkim ćwiczyć się w cno­cie i uważać bogów za istoty przewodzące wszelakiemu" pięknu. On tylko wie, czy dokonałem czegoś pożytecz­nego — a przed nim wiedzą o tym tylko władczy bogo­wie. Sprawił, że wyzbyłem się swego szaleństwa i dzi­kości; usiłował zaś doprowadzić do tego, bym całkowi­cie panował nad sobą. Ze względu na pewne zewnętrz­ne dobra wyrastały mi, żeby tak to określić, skrzydła. Jednakże poddałem się mistrzowi i jego przyjaciołom, a także moim rówieśnikom i kolegom. Słuchałem tych

wykładów, które on chwalił; czytałem też książki, które on zalecał"-51.

Mimo tych słów pięknych i chyba odpowiadających szczeremu odczuciu autora, fakt podstawowy pozostaje faktem: wybierając Maksymusa Julian świadomie, do­browolnie i z całym zapałem przystał do nader dziwnej — by nie powiedzieć dziwacznej —' szkoły nie tyle filo­zoficznej, ile mistycznej. Zwała się teurgią. W naszym języku termin ten najsłuszaiiej byłoby oddać wyrazem „bogotwórstwo". Istotę pojęcia można tak określić:

Teurgia jest wyższym etapem oraz praktycznym za­stosowaniem teologii. Podczas bowiem gdy teologia roz­prawia i naucza o bogach, teurgia działa: dzięki bogom, wespół z bogami, a nawet na bogów. Teolog operuje tylko słowami i abstrakcyjnymi wywodami, teurg na­tomiast potrafi i to, i jeszcze coś więcej: czyni cuda i niezwykłe znaki — jak choćby ten, którym popisał się Maksymus w świątyni bogini Hekate. Należy wszak­że zaznaczyć, że teurgia odcina się jak najostrzej od wszelkiej magii i czarnoksięstwa. Kto bowiem może zostać teurgiem? Tylko ten adept, który otrzymał sta­ranne przygotowanie filozoficzne, uwolnił się od ja­kichkolwiek niskich pożądań, a ożywiony jest bezinte­resowną miłością ku bogom i ludziom.

Łatwość i gotowość, z jaką Julian dał się porwać teurgii, sprawia sporo kłopotów nowszym badaczom. Staje się nawet przyczyną różnorakich nieporozumień. Apologeci chrześcijaństwa, gardzący Julianem jako od- stępcą, widzą w tym jaskrawy dowód jego łatwowier­ności i płytkiego rozumienia zarówno filozofii, jak i re­ligii. Uczeni natomiast z jakichkolwiek powodów przy­chylni Julianowi radzi by, jak się wydaje, raczej baga­telizować całe to wydarzenie i ten aspekt jego przeko­nań; twierdzą, że to młodzieńcza pomyłka, wynikła z braku rozeznania i z nazbyt szczerego entuzjazmu dla dawnej filozofii i wiary w odchodzących bogów.

Oba stanowiska wydają się w jakimś stopniu krzyw­dzące, jednostronne, anachroniczne. Ażeby bowiem właściwie zrozumieć i ocenić zachwyt Juliana dla teur- gii, należy wczuć się w mentalność i możliwości po­znawcze człowieka tamtych czasów. Przede wszystkim zaś wypada odtworzyć myśli, które — zapewne nie zawsze w pełni i jasno uświadamiane — musiały nur­tować w sercu Mardoniuszowego ucznia.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że myśl pogań­ska we wszystkich swych aspektach i w każdej dzie­dzinie góruje nad chrześcijańską. Dzieła filozofów są bez porównania głębsze, piękniejsze, bogatsze od tego, co da się wyczytać, przy najlepszej woli, w świętych księgach nowej religii. Nauki moralne, wskazówki etycznego postępowania i użytecznego dla społeczności życia są także godne wszelkich pochwał i w swej isto­cie nie odbiegają od chrześcijańskich przykazań. Nawet na pozór gorszące mity i opowieści o bogach da się wyjaśnić jako alegorie, przenośnie, baśnie poetyckie. Istnieje wszakże dziedzina, w której chrześcijanie triumfują! Oto powołują się na cudy, potwierdzające prawdziwość ich wiary od wieków i w każdym niemal pokoleniu — poczynając od znaków i przepowiedni w Starym Testamencie, poprzez cuda Mesjasza i jego uczniów, a kończąc na świadectwach męczenników. Te­mu po stronie pogańskiej właściwie niczego nie można przeciwstawić. Bogowie nie ukazują się i nie działają od stuleci. Wyrocznie zamilkły. A więc może rzeczy­wiście bogowie to tylko demony, obecnie przegnane przez prawdziwą wiarę? Dlaczego bowiem nie przemó­wią, dlaczego nie dadzą znaku, jeśli prawdziwie istnie­ją, jeśli oni byli natchnieniem owych wszystkich wspa­niałych dzieł myśli i sztuki?

Stąd wniosek: cud jest konieczną przesłanką wiary w bogów. Dzięki niemu słowo filozofii stanie się cia­łem. Słysząc więc, iż żyje i działa mędrzec, który czyni

znaki niezwykłe, jakże nie spieszyć ku niemu jakby na skrzydłach, rzucając nawet ukochane książki? On bo­wiem spełnia to, czego szukało się od lat.

Rozruchy w Cabillonum

Dopiero wiosną roku 354 Konstancjusz wyruszył z Arelate na północ, przeciw dwom królom Alama- nów, Gundomadowi i Wadomarowi; ich zagony wdzie­rały się głęboko w ziemie prowincji nadreńśkich, nisz­cząc je i pustosząc. Cesarz posunął się jednak niezbyt daleko, bo tylko do Walencji nad Rodanem, a więc do dzisiejszej Valence, leżącej w połowie drogi pomiędzy Arelate a Lugdunum. Tu zatrzymał się na dłużej, ocze­kując transportów z zaopatrzeniem dla armii; szły one z żyznej Akwitanii, z basenu rzeki Garonny. Jednakże ulewne deszcze wiosenne spowodowały wezbranie stru­mieni i przerwanie dróg; dostawy żywności poważnie się opóźniały. Tymczasem wojska rzymskie zbierały się dalej na północy, w Cabillonum, czyli w dzisiejszym Chalon sur Saon. Żołnierze odczuwali dotkliwe braki w zaopatrzeniu, niecierpliwili się więc i burzyli. Oba­wiając się buntu armii, cesarz wysłał tam prefekta pretorium Rufina; miał on wyjaśnić, jakie są przyczy­ny opóźnień.

Rufin należał nie tylko do najwyższych dostojników państwowych, ale nawet do osób spowinowaconych z domem cesarskim; był bowiem rodzonym bratem mat- Ri Gallusa, obecnego Cezara Wschodu. Ale właśnie ze względu na to powinowactwo rozeszły się pogłoski, że cesarz dlatego wyprawił Rufina z niebezpieczną misją, aby go skompromitować lub nawet się go pozbyć. Było przecież do przewidzenia, że wygłodzeni żołnierze, za­wsze zresztą niechętni wysokim urzędnikom cywilnym, nie przyjmą spokojnie nawet najbardziej rzeczowych

i słusznych wyjaśnień; gdyby w obozie doszło do rozru­chów, które by pociągnęły za sobą śmierć Rufina, Gal­lus straciłby w otoczeniu cesarza człowieka potężnego i wpływowego. Ludzie szerzący takie wieści i przy­puszczenia powoływali się na fakt znamienny:

W Walencji stawił się przed władcą pewien oficer straży przybocznej; zwał się Herkulanus; był synem owego naczelnika jazdy Hermogenesa, którego przed kilkunastu laty rozszarpał motłoch na ulicach Konstan­tynopola, w czasie walk pomiędzy stronnikami dwóch biskupów, Pawła i Macedonia. Otóż Herkulanus, przy­bywający wprost ze Wschodu, przekazał cesarzowi do­kładną relację o ostatnich wydarzeniach w Antiochii; ostrzegł go również, że Gallus żywi bardzo śmiałe plany na przyszłość. Konstancjusz jak zwykle starał się ukryć niepokój, dworzanie jednak dostrzegli, że po tej rozmowie był wyraźnie zdenerwowany.

Stanąwszy w Cabillonum, Rufin istotnie znalazł się w niebezpieczeństwie. Pogłoska wszakże, iż cesarz chciał go usunąć w sposób tak podstępny, były z całą pewnością zmyślone; zamordowanie prefekta przez zre­woltowanych żołnierzy stałoby się przecież wydarze­niem, którego skutków nikt nie potrafiłby przewidzieć. Zresztą cesarz dowiódł, że zależy mu na ocaleniu Ru­fina. W ślad bowiem za nim wysłał jednego ze swych najzaufańszych dworzan, Euzebiusza. Nosił on tytuł „praepositus sacri cubiculi", to jest „przełożony świę- tej sypialni"; był eunuchem i szefem osobistej służby cesarza. Do Cabillonum przywiózł wory złota, które potajemnie rozdano pomiędzy przywódców tumultu. W ten sposób bardzo szybko przywrócono spokój. Ru­fin, choć przeżył wśród rozwydrzonego żołnierstwa chwile śmiertelnej trwogi, powrócił zdrów i cały. Wkrótce też nadeszły transporty żywności. Armia wy- maszerowała w oznaczonym terminie ku teatrowi przy­szłych działań.

Nad górnym Renem

Z Cabillonum droga wojsk wiodła na wschód, doliną rzeki Dubis, u podnóży gór Jury. Posuwano się powoli i z trudnością, jako że śnieg wciąż jeszcze zalegał tam­tejsze szlaki. Wreszcie, pokonawszy wiele przeszkód, Rzymianie stanęli nad górnym Renem. Były to okolice miasta zwanego wówczas Augusta Rauracorum, obec­nie zaś Augst, w pobliżu Bazylei. Zastępy Alamanów zgromadziły się po przeciwnej stronie rzeki.

Konstancjusz zamierzał przejść na drugi brzeg. po moście pontonowym i następnie spustoszyć szeroko zie­mie wrogów; byłby to odwet za ich grabieże w rzym- sikich krainach. Jednakże wnet się pokazało, że mostu nie da się tu zbudować. Rzeka była głęboka, bystra, wąska; Germanie razili prawdziwym gradem celnych pocisków każdego, kto tylko ośmielił się podejść bliżej. Rzymianie stali bezradnie. Zgłosił się wreszcie pewien mieszkaniec tych okolic; nocą, za dobrym wynagrodze­niem, wskazał bród na Renie. W tym miejscu można by przekroczyć rzekę łatwo i zupełnie bezpiecznie, jako że nieprzyjaciel skupił wszystkie swe siły naprzeciw obozu rzymskiego. Jednakże plan, choć trzymany w najściślejszej tajemnicy, stał się znany Alamanom pra­wie natychmiast; część ich wojowników pospieszyła nad bród i sposobiła się tam do walki.

Kto dopuścił się zdrady? W armii krążyły pogłoski, że winni są wysocy oficerowie pochodzenia alamań- skiego. Najuporczywiej oskarżano trzech ludzi. Byli to: komes straży przybocznej Latinus; trybun stajni cesar­skich Agilon; dowódca tarczowników Skudilon. A wszy­scy ci trzej — z żalem i oburzeniem stwierdza Am­mian Marcellinus — cieszyli się wówczas takim zau­faniem cesarza, jakby stanowili główną podporę pań­stwa.

Lecz oto nastąpił niespodziewany zwrot w tej trud

nej dla Rzymian sytuacji. Alamanowie, choć pełni za­pału wojennego i pewni siebie po ostatnim sukcesie, zdecydowali się pójść na ustępstwa. Być może, iż nie­pomyślnie wypadły wróżby, których zawsze się radzili przed rozpoczęciem i w trakcie wojny, głosowi ich po­kornie posłuszni. Możliwe też, że kończyły się im za­pasy żywności lub że wśród wodzów doszło do zatar­gów. W każdym razie stało się tak, że pewnego dnia przed cesarzem przyklękło kilku alamańskich książąt, proponując zawarcie pokoju. Konstancjusz zatrzymał ich w obozie i przez kilka dni prowadził tajne narady z członkami swego konsystorza. Ostatecznie zadecydo­wano, że należy przyjąć ofertę. Przemawiając na wiecu żołnierskim cesarz usprawiedliwiał swoją ustępliwość tym, że pragnie oszczędzić wojsku niebezpieczeństw | ryzyka, jakie z konieczności niesie z sobą każda roz­prawa zbrojna.

Z zachowaniem wszelkich ceremonii zawarto z Ala- manami pokój i przymierze. Obie strony doskonale zdawały sobie sprawę, że w istocie chodzi tylko o za­wieszenie broni, wolały jednak odsunąć na czas jakiś ostateczne starcie, którego stawką byłoby panowanie nad wszystkimi ziemiami na zachód od Renu, a więc nad całą Galią.

Odwołanie Ursycyna

Zakończywszy kampanię alamańską, Konstancjusz ustanowił od lata roku 354 swoją rezydencję w Me­diolanie. Uwagę skupił obecnie głównie na sprawach Wschodu.

Po ostatnich wypadkach w Antiochii, a zwłaszcza po zamordowaniu tam Domicjana i Moncjusza oraz po wielkich procesach pokazowych, na dworze przeważał pogląd, że Gallus chętnie usamodzielniłby się całko­

wicie. Kto wie nawet, czy nie ośmieliłby się zbrojnie wystąpić przeciw władcy prawowitemu? W obliczu groźby tak poważnej należało odwołać go stamtąd jak najszybciej i pozbawić wszelkich uprawnień. W jakiż jednak sposób dokonać tego, nie wzbudzając podejrzeń Gallusa? Było do przewidzenia, że w obliczu ostatecz­nego niebezpieczeństwa zdecyduje się on na czyny roz­paczliwe.

Tajne narady Konstancjusza z najbardziej zaufanymi dostojnikami, dotyczące tej właśnie sprawy, przecią­gały się nieraz do późnej nocy.

Początkowo myślano zwabić Gallusa przy pomocy przyjaznych listów, zapraszając go na obrady w kwe­stiach rzekomo najwyższej wagi państwowej. Temu wszakże projektowi sprzeciwiło się dwóch wpływo­wych ministrów: Euzebiusz, przełożony świętej sypial­ni, oraz Flawiusz Arbition, naczelnik jazdy, jeden z najgorliwszych pochlebców i najzręczniejszych intry­gantów. Nie bez racji zwrócili oni uwagę na inny as­pekt sytuacji:

Byłoby rzeczą wielce nieroztropną odwoływać ze Wschodu Gallusa, a pozostawiać Ursycyna, cieszącego się ogromnym autorytetem wśród wojsk tamtejszych. Wydarzenia mogłyby wówczas tak się potoczyć, że to Ursycyn sięgnąłby po najwyższą władzę! Podobnie jak niedawno Magnencjusz. To prawda, że Ursycyn jest człowiekiem już posuniętym w latach. Należy jednak pamiętać, że ma dorosłych synów. Biorą oni udział w codziennym życiu żołnierskim w różnych obozach, toteż są dobrze znani armii. Mogliby stać się współ- władcami ojca i dziedzicami jego purpury.

Konstancjusz, z natury podejrzliwy, a nauczony przykrymi doświadczeniami z niedalekiej przeszłości, przychylił się do tych uwag i ostrzeżeń. Wysłał do Ursycyna pismo, w którym bardzo uprzejmie rozkazy­wał mu stawić się na swym dworze możliwie rychło.

Jako powód podał konieczność odbycia narad w związ­ku z groźbą nowej ofensywy perskiej. Jednocześnie z tym listem wyprawiono do Antiochii komesa Prospe­ra; miał on przejąć dowództwo armii Wschodu na czas nieobecności naczelnika jazdy.

Ammian Marcellinus, wciąż znajdujący się u boku swego wodza w Antiochii, wyjechał razem z nim. O czym informuje krótko:

„Po otrzymaniu pisma oraz zezwolenia na posłużenie się pocztą państwową pospieszyliśmy jak najszybciej do Mediolanu" 52.

Obyczaje Rzymian

Choć Ursycyna i jego oficerów wezwano przed obli­cze cesarza w sprawie naglącej i rzekomo tylko na krótko — właśnie dlatego tak się spieszyli — pobyt ich dziwnie się przedłużał. Naradę pod różnymi pozorami wciąż odkładano, dworzanie zaś przyjmowali wobec przybyłych postawę powściągliwie chłodną lub nawet jawnie nieżyczliwą. Goście ze Wschodu zaczęli podej­rzewać, że za tym wszystkim kryje się coś groźnego.

Jest całkiem możliwe, że owe tygodnie, a chyba na­wet miesiące zwłoki i trwożnej niepewności Ammian Marcellinus wykorzystał, by odwiedzić Rzym. Urodzo­ny bowiem i wychowany w syryjskiej Antiochii, z pew­nością nie miał dotychczas okazji złożenia hołdu stoli­cy tego Imperium, któremu służył wiernie i z głębi przekonania. W każdym razie oficer-historyk poświę­cił Rzymowi i obyczajom jego mieszkańców długi roz­dział właśnie w tej księdze, w której omawia wydarze­nia roku 354. £a punkt wyjścia posłużyła mu wzmianka o poważnych rozruchach, do jakich doszło w nadtyb- rzańskiej metropolii z przyczyny błahej: Wystąpiły za­kłócenia w dostawach wina.

Oto treść refleksji Ammiana:

Przypuszczam, że jeśli moja książka jakimś trafem znajdzie się w ręku cudzoziemca, nie oprze się on zdzi­wieniu przy lekturze. Ilekroć bowiem wspominam w niej o Rzymie, tylekroć mowa tylko o zamieszkach, o burdach w tawernach i o tym podobnych głupstwach. Jakież są przyczyny takiego stanu rzeczy?

Rzym istniał będzie tak długo, jak i ludzkość. Jed­nakże w ciągu wieków swego trwania przeszedł on, ni­by człowiek, różne etapy rozwoju. Był dzieckiem, mło­dzieńcem, dojrzałym mężczyzną — obecnie zaś chyli się ku starości. Swego czasu czcigodne miasto ugięło karki wielu dzikich ludów; dało im prawa, a więc fun­dament i podporę wszelkiej prawdziwej wolności. Póź­niej wszakże przekazało władztwo nad całym swym dziedzictwem cesarzom; postąpiło podobnie jak mądra, gospodarna, zamożna matka, która oddaje synom pie­czę nad majątkiem. I choć nie działa już dawny ustrój republikański, choć nie ma wyborów i głosowań, a żyje się spokojnie jak za czasów króla Pompiliusza, Roma jest nadal panią i królową po wszystkich ziemiach, a szacowna siwizna senatorów oraz samo imię ludu rzymskiego wszędzie spotykają się z należnym pokło­nem.

Jednakże temu blaskowi ogółu społeczności przynosi ujmę lekkomyślna swawola małej grupy ludzi niepom­nych, w jak wspaniałym urodzili się mieście. Błądzą oni i oddają się zbytkom, jak gdyby właśnie tutaj wszelkie przywary miały cieszyć się zupełną swobodą.

Jedni wierzą święcie, że przejdą do wieczności dzięki swym posągom. Toteż zabiegają gorliwie, by wznosić je sobie. A przecież martwe statuy z brązu — nawet jeśli się im da cienką powłoczkę ze złoconej blachy — z pewnością nie przyniosą tyle korzyści, ile świado­mość, iż żyło się dobrze i uczciwie. Inni znowu naj­większą swoją chwałę upatrują w bardzo okazałych

powozach. A także we wspaniałych szatach. Pocą się pod ich ciężarem, zakładają je przez głowę,. zawiązują pod samym gardłem — szaty przejrzyste dzidki deli­katności tkaniny. Często czynią gesty ręką lewą, zdob­ną pierścieniami, specjalnie po to, aby przy ruchach przeświecały spod spodu długie frędzle i tunika, na której różnobarwnymi nićmi haftowane są zwierzęta. Jeszcze inni przybierają nader poważny wyraz twarzy i bez końca rozwodzą się nad ogromem swych majęt­ności, choć nikt o to nie pyta; wyliczają, ile to rocznie dają im przychodu uprawne ziemie, których — tak się przechwalają — posiadają bardzo wiele, od najdalszych krańców wschodnich aż po kresy zachodnie.

Jeśli ty, zacny cudzoziemcze, odwiedzisz po raz pier­wszy kogoś bogatego i z tej racji nadętego, przyjmie cię z otwartymi ramionami. Będzie wypytywał cię o wszystko, do kłamstwa nawet zmusi. Sam będziesz się dziwił, dlaczego to ciebie właśnie, dotychczas zu­pełnie tu nie znanego, z taką rewerencją podejmuje ktoś tak znakomity. Ba, wypomnisz sam sobie, żeś nie przy­jechał do Rzymu już przed dziesięciu laty. Ale jeśli zaufasz tej przystępnośti. i przyjdziesz do tegoż domu nazajutrz, utkwisz w kącie nie poznany, jak natręt. Gospodarz, który jeszcze wczoraj zachęcał cię do czę­stych wizyt, będzie długo się zastanawiał, ktoś ty i skąd przychodzisz. Załóżmy jednak, że ponownie uznał cię za przyjaciela: otóż gdybyś przez trzy lata nieprzer­wanie składał tam codzienne wizyty, potem zaś prze­stał bywać przez takiż sam okres, nikt się nawet nie zainteresuje, jeśli zjawisz się ponownie, oo to działo się z tobą w tym czasie.

Niekiedy ktoś przygotowuje przyjęcia, długie i szkod­liwe dla zdrowia, albo też rozdawnictwo paczek z po­darunkami. Najpierw rozważa troskliwie, czy wypada zaprosić kogoś obcego — oczywiście prócz tych osób, którym należy się wzajemność. Jeśli po gruntownym

przemyśleniu uzna to za wskazane, kogóż wybierze? Kibica, sypiającego przed domami woźniców cyrko­wych; szulera, który posiadł arkana gry w kostki; ku­glarza, udającego, że zna tajniki magii. Natomiast lu­dzi wykształconych i rozumnych unika się jako bezuży­tecznych i przynoszących nieszczęście.

Nie będę się rozwodził nad zachłanną rozpustą przy stołach i nad ponętami przeróżnych rozkoszy. Oto nie­którzy lubują się w konnej jeździe po brukowanych ulicach rozległego miasta. Pędzą przed siebie nie zwa­żając na nic i jeszcze bodą rumaki ognistymi, jak to się mówi, stopami, niby jeźdźcy poczty państwowej. Za sobą zaś ciągną całe zastępy służby, jakby rozbójni­cze bandy, nie pozostawiając w domu nikogo. Naśladują ich niektóre panie. Te każą się obnosić po wszystkich dzielnicach miasta. Siedzą z zakrytymi twarzami w za­słoniętych lektykach, a przełożeni nad ich służbą, łatwi do rozpoznania dzięki rózgom, które dzierżą w prawi­cach, komenderują długimi orszakami. Najpierw kro­czy cały warsztat przędzalniczy. Za nim kucharczyki. Potem reszta służby, przemieszana z próżniaczym po­spólstwem z sąsiedztwa. Wreszcie rzesza eunuchów — poczynając od starców, a kończąc na chłopcach; a są to istoty blade i niekształtne wskutek zdeformowania postawy. Patrząc na te zastępy kalek, musi się przekli­nać imię starożytnej królowej Semiramidy; ona to bo­wiem wprowadziła kastrowanie młodych ludzi.

Domy niegdyś sławne z kultywowania poważnych zainteresowań obecnie nurzają się w igraszkach otę­piającego lenistwa, rozbrzmiewając tylko śpiewem i pobrzękiwaniem gitar. Miejsce filozofa zajął piosen­karz, retora zaś zastępuje nauczyciel zabawnych sztu­czek. Biblioteki zamyka się na wieki, niby grobowce. Sporządza się za to organy wodne, liry wielkości wo­zów, flety, wszelki sprzęt aktorski.

Doszło wreszcie do niebywałego skandalu. Postano-

wrono usunąć z miasta ludność napływową, zaczęły się bowiem kłopoty z zaopatrzeniem w żywność. Wypędzo­no więc, i to z miejsca, przedstawicieli nauk wyzwo­lonych, choć było ich niewielu, garstka zaledwie. Po­zwolono natomiast pozostać osobom towarzyszącym ak­torom scenicznym — i to zarówno naprawdę należą­cym do obsługi, jak i tym, które tylko za takie się po­dawały. Tak więc pozostały tancerki w liczbie trzech tysięcy — nikt ich nawet nie zaczepił — wraz ze swy­mi chórami i nauczycielami. Toteż gdzie tylko oczy zwrócisz, ujrzysz kobiety w wysokich fryzurach z lo­kami, aż do obrzydzenia wycierające posadzkę stopa­mi, gdy szybko zataczają koła; usiłują bowiem ruchami wyrazić niezliczone sceny, zmyślone w sztukach sceni­cznych; a ileż z owych niewiast mogłoby, gdyby za mąż wyszły, mieć już po troje dzieci!

Każdy urodzony za granicami tego miasta spotyka się z pogardą ze strony jego stałych mieszkańców. Chy­ba że jest bezdzietny lub nieżonaty. Kzecz to bowiem wprost niewiarygodna, jak zabiega się w Rzymie o względy osób bez potomstwa!

Tutaj, w stolicy świata, groźne choroby srożą się bar­dziej niż gdzie indziej, a wszelka wiedza medyczna często okazuje swoją bezradność. Wymyślono wszakże wspaniały środek ochronny: po prostu nie odwiedza się chorych, nawet jeśli to bliscy przyjaciele! Co ostroż- niejsi stosują jeszcze inny sposób, dość skuteczny: wy­syłają niewolników, aby wybadali, jak się ma słabu­jący; ale nie wpuszczają owych zwiadowców z powro­tem do domu, póki się dobrze nie obmyją. Taki jest lęk przed chorobą, nawet jeśli widziały ją tylko cudze oczy!

Strach więc każe przestrzegać nawet takich zasad. Ale z drugiej strony nawet na pół sparaliżowany Rzy­mianin żwawo podąży choćby wiele mil za miasto, gdy tylko zaproszą go na wesele, jako że w trakcie ceremo­nii sypie się gościom złoto w nadstawione dłonie.

I wreszcie kilka słów o ubogich ludziach z pospól­stwa. Niektórzy z nich nocują po tawernach. Inni kry­ją się w cieniu zasłon rozciąganych nad widownią teat­rów. Z wielkim zapałem zabawiają się grą w kości, wy­dając przy tym wstrętne odgłosy; wciągają bowiesm gwałtownie oddech przez nozdrza. Przedmiotem jed­nak najgorętszego ich zainteresowania jest co innego; od świtu po zmierzch stoją w słońcu lub w deszczu, szczegółowo roztrząsając zalety oraz wady woźniców i koni. I właśnie to jest prawdziwie pasjonujące: obser­wować nieprzejrzane masy ludzi ogarnięte tą namięt­nością i oczekujące w napięciu, jaki będzie wynik wyś­cigów! 53

Agnieszka i Konstancja

Ammian Marcellinus, przetrzymywany w Italii wraz ze swym dowódcą Ursycynem, uczestniczył latem lub wczesną jesienią roku 354 w żałobnej ceremonii: cały dwór, wszyscy dostojnicy cywilni i wojskowi, składali ostatni hołd Konstancji, siostrze cesarza i żonie Gallu­sa.

Konstancja zmarła nie w pałacu swego męża w An­tiochii, lecz na małej stacyjce pocztowej w Bitymi, podróżując do Italii. Jechała tam przynaglana częsty­mi, a bardzo uprzejmymi listami brata, w których za­znaczał on z naciskiem, że poc tak długiej rozłące prag­nąłby znowu się z nią spotkać; przecież z całego ro­dzeństwa tylko troje pozostało przy życiu! Konstancja nie od razu przystała na te prośby. Obawiała się po­dejrzliwości i okrucieństw swego brata; przeczuwała też, że trzeba będzie zdać rachunek z wszystkiego, cze­go wraz z mężem dopuściła się na Wschodzie. Ostatecz­nie jednak zwyciężyła nadzieja, że nic złego nie spotka ją od brata, a w trakcie rozmów będzie można wiele

spraw wyjaśnić, odeprzeć zarzuty, gniew ułagodzić. Wybrała się w drogę lądem, przez krainy Azji Mniej­szej. U granic prowincji Bitynii, na stacji pocztowej zwanej Cenos Gallikanos, powalił ją nagły atak gwał­townej gorączki. Umierając liczyła zapewne lat trzy­dzieści kilka. Po jej zgonie z dzieci Konstantyna Wiel­kiego pozostali już tylko Konstancjusz i Helena; on, ostatni z rodu, był wciąż bezpotomny.

Zwłoki zmarłej przewieziono do Italii i złożono na wieczny spoczynek na przedmieściach Rzymu, w mau­zoleum przy drodze Via Nomentana, wiodącej ku pół­nocy. W pobliżu znajdował się cmentarz katakumbowy, jeden z najstarszych, sławny zaś dzięki grobowi świę­tej Agnieszki; jej kult zataczał coraz szersze kręgi po wielu krainach Imperium, zwłaszcza na Zachodzie.

Ani prawdziwe imię tej świętej, ani też rok i okolicz­ności śmierci nie są znane. Pierwsze wzmianki i opo­wieści o niej pochodzą dopiero z końca wieku IV i ma­ją już częściowo charakter legendarny. Imię „Agnes" wywodzi się najprawdopodobniej od greckiego przy­miotnika „hagne", czyli „czysta", co nasuwa podejrze­nie, że zostało urobione sztucznie dla podkreślenia, iż dziewczyna poniosła śmierć nieskalana; późniejsza ety­mologia ludowa łączyła to imię z łacińskim „agnus" — „baranek". Legenda utrzymywała, że Agnieszka po­chodziła z zamożnej rodziny rzymskiej i już od dziecka wychowywana była w duchu nowej religii. Gdy miała lat trzynaście, zakochał się w niej pewien dostojnik i usilnie prosił o rękę, ona jednak odmówiła stanowczo. Wzgardzony wielbiciel oskarżył Agnieszkę o wyznawa­nie chrześcijaństwa. Był to najprawdopodobniej rok 304; w całym Imperium trwały krwawe prześladowa­nia, wszczęte z rozkazu cesarza Dioklecjana. Postawio­no dziewczynę przed sądem. Nie wyparła się swych przekonań i dumnie odrzuciła wszelkie możliwości ra­tunku, życzliwie podsuwane przez sędziów. Poniosła

śmierć; według jednej wersji legendy przez ścięcie, według zaś innej przez spalenie na stosie; a w czasie egzekucji, gdy kat zrywał ze skazanej odzienie, całą ją okryły rozpuszczone włosy. Tradycja utrzymywała, że męczeństwo dokonało się w cyrku Domicjana; dziś rozciąga się tam plac zaliczany do najpiękniejszych w Rzymie — Piazza Navona, wznosi się wspaniały, ba­rokowy kościół Świętej Agnieszki, zbudowany w wieku XVII.

Agnieszka, sławiona i wielbiona przez Kościół jako przykład i wzór czystej dziewicy, oblubienicy Chrystu­sa, wiernej i odważnej wy znawczyni, odbierała cześć coraz powszechniejszą. Nad grobem jej przy Via No- mentana stanęła wkrótce bazylika, jednai z pierwszych w Rzymie; fundatorką budowli była właśnie Konstan­cja. Do naszych czasów niewiele dotrwało z tej świąty­ni pierwotnej, w późniejszych bowiem wiekach — w VII, XV i XIX — gruntownie ją zmieniano, restauro­wano i rozszerzano.

Pozostało natomiast wznoszące się obok bazyliki mauzoleum założycielki, Konstancji. Należy ono do najlepiej zachowanych, najznakomitszych i najciekaw­szych zabytków architektury rzymskiej wieku IV.

Jest to ceglana rotunda — albowiem cesarze rzym­scy zazwyczaj wznosili swoje grobowce właśnie w tym kształcie — nakryta kopułą; ta wszakże wspiera się nie na murach zewnętrznych budowli, lecz na dwudziestu czterech kolumnach, stojących kołem w jej wnętrzu, po dwie tuż obok siebie, a więc w dwunastu parach. Taki sposób podtrzymywania kopuły zastosowano tu, o ile wiadomo, po raz pierwszy w budownictwie rzym­skim. Na wprost wejścia widnieje w przerwie pomiędzy kolumnami ogromny, ciężki sarkofag porfirowy; po­krywają go płaskorzeźby, przedstawiające pędy wino­rośli oraz chłopów przy zbiorze winogron i wytłaczaniu moszczu; symbolika to dość częsta na starych grobow­

cach chrześcijańskich, wywodząca się jeszcze z pra­dawnych mitów i obrzędów Dionizosa, boga radości życia i tajemnicy zmartwychwstania. Sarkofag orygi­nalny znajduje się obecnie w Muzeum Watykańskim.

Mauzoleum Konstancji ma trwałe miejsce w dzie­jach europejskiej sztuki nie tylko dzięki swej architek­turze. Co najmniej w równej mierze na uwagę zasłu­gują barwne mozaiki, dobrze zachowane na sklepieniu pomiędzy murem zewnętrznym a kręgiem kolumn oraz w niszach murów; natomiast z mozaik kopuły po­zostały tylko nikłe ślady. Nawet niewprawne oko do­strzeże, że tematyka owej mozaikowej dekoracji Eg amorki, rośliny, owoce, ptaki, igrające delfiny — nie licuje z powagą grobowca chrześcijańskiej władczyni i lepiej by odpowiadała pałacowi lub pogańskiej świą­tyni. Nic też dziwnego, że jeszcze w wieku XVIII ma­uzoleum to uważano za dawną świątynię Bachusa! Na­leży wszakże pamiętać, że każde z wyobrażeń mozaiki dopuszcza też interpretację symboliczną w duchu chrze­ścijańskim, wszystkie zaś razem mają stanowić wizję rozkoszy raju, do którego wstąpiła dusza zmarłej.

Legenda rychło połączyła młodziutką męczennicę i cesarzową, których groby znajdowały się w sąsiadu­jących ze sobą przybytkach. Poczynając przynajmniej od wieku XIII Konstancja — zwana też Konstanty- ną — odbierała cześć jako święta dziewica.

Obawy i nadzieje Cezara Gallusa

Niespodziewana wiadomość o śmierci żony była dla Gallusa prawdziwym ciosem. Dotychczas ufał, że wszel­kie nieporozumienia pomiędzy nim a Konstancjuszem uda się usunąć dzięki pośrednictwu jej, rodzonej sio­stry władcy. Tym bardziej że i ona miała swój udział w antiocheńskich zbrodniach pałacowych i później w

pokazowych procesach! Obecnie wszakże ogarnął go lęk; co się stanie, jeśli cesarz nie przyjmie żadnych wyjaśnień i nie wybaczy popełnionych błędów? Podej­rzewał, i nie bez pewnej racji, że Konstancjusz na­stawiony jest szczególnie podejrzliwie wobec osób spo­krewnionych. W trwożnych myślach Gallusa znowu odżyły wydarzenia sprzed lat kilkunastu, kiedy to wy- morodwano nad Bosforem prawie całą jego rodzinę, w tym ojca i starszego brata, podobno nie bez wiedzy i zgody właśnie Konstancjusza.

Jakież więc wyjście, jaki sposób ratunku widział Gallus w tej sytuacji? Zasadę miał prostą: czuwać i strzec się przed zasadzką na każdym kroku. Medyto­wał również — tak twierdzili niektórzy — czy nie ob­wołać się Augustem. Jeśli tego nie uczynił, to tylko z tej przyczyny, że nie potrafił przewidzieć, jak za­reaguje najbliższe otoczenie. Bo i swoim nie ufał. Zda­wał sobie sprawę, że uchodzi za okrutnika i człowie­ka niezrównoważonego, na którym trudno polegać. Z drugiej zaś strony panowało powszechne przekona­nie — w skrytości serca podzielał je chyba sam Gal­lus — że Konstancjusz, nie odnoszący nigdy więk­szych sukcesów w zmaganiach z wrogiem zewnętrz­nym, cieszy się za to szczególną łaską losu, jeśli idzie o wszelkie konflikty wewnątrz Imperium i wychodzi z nich zawsze zwycięzcą.

A tymczasem z Mediolanu wciąż napływały listy ce­sarza, usilnie zapraszające do przybycia na Zachód. Zawierały one również pewne niejasne sformułowania i aluzje, wyraźnie pocieszające, w każdym zaś razie da­jące do myślenia. Konstancjusz pisał:

„Nie można i nie należy dzielić państwa, każdy bo­wiem winien wspierać je według swych sił. Pomyślmy na przykład o spustoszonych prowincjach Galii!"

Gdzie indziej znowu powoływał się w podobnym związku na pewne fakty z niedawnej przeszłości:

„Za czasów Dioklecjana Cezarowie byli mu posłuszni niby woźni. Nie mieli nawet stałych swych siedzib, lecz przerzucali się z miejsca na miejsce, gdzie iść im ka­zano" p

Czyżby więc — zastanawiał się Gallus — cesarz za­mierzał przenieść go na inne ziemie, na przykład do Galii? Rzecz wydawała się wysoce prawdopodobna: Konstancjusz zapewne pragnie powrócić do Antiochii, aby znowu prowadzić walki z Persami, jak w latach poprzednich, swego zaś Cezara postawi na nowym po­sterunku, nad granicą Renu, i każe mu odpierać Ger­manów. Nie byłoby to wyjście najgorsze.

Właśnie w tym czasie stawił się na dworze antio­cheńskim nowy wysłannik cesarza. Był nim Skudilon, wyższy oficer formacji zwanej „scutarii", czyli „tar- czownicy"; pochodził z ludu Alamanów. W trakcie ostatniej kampanii nad Renem niektórzy podejrze­wali go nawet o dopuszczenie się zdrady na rzecz swych współplemieńców, co wszakże w niczym nie umiejszy- ło zaufania, jakim darzył go Konstancjusz. Pod pozo­rami bardzo otwartego, rubasznego, a nawet prostac­kiego sposobu bycia Skudilon krył wiele bezwzględ­ności i sprytu. Toteż dopiero jemu udało się namówić Gallusa, by dał posłuch prośbom cesarza. Dokonał te­go zapewniając po wielekroć, że władca najwyższy pragnie gorąco go ujrzeć; że wybaczy wszystko, co wy­nikło z nierozwagi, boć człowiek to doświadczony w sprawach polityki i wie, że każdemu, kto rządzi, przy­sługuje prawo popełniania pewnych błędów. W naj­większym zaś zaufaniu i niby to zdradzając najskryt­sze tajemnice państwowe szeptał, że Konstancjusz we­spół ze swym konsystorzem powziął już decyzję: mia­nuje Gallusa współtowarzyszem cesarskiego majestatu, a więc podniesie go do rangi Augusta, i powierzy mu odpowiedzialne zadania w zagrożonych prowincjach północnych.

— Chłodniej tam wprawdzie niż tutaj — dodawał ze śmiechem — ale żyć można!

Późnym latem roku 354 Gallus opuścił Antiochię. Był dobrej myśli.

Podróż Gallusa

Był tak dobrej myśli, że po przybyciu do Konstanty­nopola pozwolił sobie jeszcze na dłuższy odpoczynek i miłą rozrywkę. Urządził wyścigi rydwanów i własno­ręcznie uwieńczył zwycięzcę.

Wiadomość o tych igrzyskach wprawiła Konstancju- sza w prawdziwą furię. Przypuszczał, że stawi się przed nim grzesznik skruszony i drżący o swój los, a tymcza­sem donoszono o beztroskich zabawach władcy pewne­go swej sprawy i pozycji! W umyśle nieufnego ce­sarza natychmiast zrodziło się podejrzenie, że Gallus chyba ma jakieś podstawy, by poczynać sobie tak swobodnie. Na wszelki wypadek rozkazał bezzwłocznie usunąć oddziały wojsk z miast i obozów tych prowincji, przez które Cezar miał przejeżdżać w swej drodze do Italii; obawiał się, by nie przeszły one na jego stronę. Jednocześnie wysłał do Konstantynopola kilku wyż­szych urzędników. Stawili się oni przed Gallusem rze­komo w celu służenia mu radą i pomocą, w rzeczywi­stości zaś mieli pilnie czuwać nad każdym jego kro­kiem. Był wśród nich Leoncjusz, późniejszy prefekt Rzymu, ówczesny kwestor; był Lucylianusz, dowódca straży przybocznej; był wreszcie trybun formacji tar- czownikóW Bojnobaudes, Germanin z pochodzenia. Ale w tymże samym czasie inny wysoki dostojnik, udający się z rozkazu cesarza do Armenii i przejeżdżający przez Konstantynopol, nawet nie raczył prosić o au­diencję na dworze Cezara; wiedział dobrze, że wyrok nań już zapadł.

Pożegnawszy metropolię nad Bosforem Gallus za­trzymał się na dwanaście dni w Hadrianopolu, położo­nym u zbiegu granic dzisiejszej Turcji, Grecji, Buł­garii. W pobliskich miasteczkach rozmieszczone były na kwaterach zimowych legiony tebańskie; zwały sie tak dlatego, że ich okręg rekrutacyjny znajdował się w Górnym Egipcie, w okolicy sławnych, prastarych Teb. Żołnierze owych legionów wysłali do Gallusa de­legację; miała ona prosić go, by ufając ich słowu za­trzymał się tutaj i dalej nie jechał. Wszelako Cezar był tak pilnie strzeżony, że nie zdołał osobiście rozmówić się z żołnierzami; mógł się zresztą obawiać,, że jest to pułapka, przygotowana przez agentów cesarza.

Konstancjusz słał list za listem, żądając przyspiesze­nia podróży. Jego ludzie nalegali na Gallusa, by posłu­żył się wozami poczty państwowej. Przystał na to, ale musiał pozostawić prawie cały swój dwór prócz kilku­nastu ludzi z posługi osobistej. Agenci domagali się tak usilnie, by nie zwlekał ni chwili, że wreszcie przejrzał, ku czemu zmierza to wszystko. Zaczął płaczliwie prze­klinać swoją lekkomyślność, wyrzekając głośno:

— Teraz każdy mną gardzi, byle kto może mi roz­kazywać!

Nawet sny miewał koszmarne; skarżył się, że widzi zjawy tych, których na śmierć skazał.

Droga wiodła przez Filippopolis, czyli dzisiejszy Plowdiw w Bułgarii; przez Serdikę — Sofię; przez Naissos, czyli Nisz w Jugosławii — a potem wzdłuż Dunaju i Drawy. Posuwano się szybko, zmieniając za­przęgi na stacjach pocztowych. Konwój dotarł wreszcie do miasta Poetovio, zwanego dziś Ptuj.

Ostatnie dni Gallusa

W Poetovio niespodziewanie pojawili się dwaj nowi wysłannicy cesarza, i to wysokiej rangi: komes Bar-

bation, poprzedni dowódca przybocznej straży Gallusa, oraz Apodemiusz, „agens in rebus", a więc funkcjo­nariusz policji politycznej do spraw szczególnej wagi. Wiedli oni ze sobą starannie dobranych żołnierzy, któ­rych obsypywano wszelakimi dobrodziejstwami; toteż władze mogły być pewne, że ci ludzie w żadnej sytu­acji nie ulegną ani pieniądzom, ani też uczuciom litości. Otoczyli oni zwartym kordonem pałac, w którym prze­bywał Gallus, zwłaszcza na odcinkach otwartych, bu­dynek bowiem znajdował się częściowo poza murami miasta. Barbation wszedł na pokoje dopiero o zmierz­chu. Poprosił Gallusa, by zdjął szatę cesarską i przy­wdział zwykłą tunikę. Ale wciąż jeszcze, wierny otrzy­manej instrukcji, zaklinał się, że nie spotka go nic złe­go. Zakończył jednak twardym rozkazem:

-— Wstawaj natychmiast!

Niedawnego władcę ogromnych krain Wschodu wsa­dzono na wóz, który ruszył w drogę, choć zapadała już ciemna noc. Tymczasem Apodemiusz porwał cesar­skie, purpurowe buty Gallusa, dosiadł konia i pognał galopem. Zmieniając często konie na stacjach poczto­wych — niektóre z nich padły w drodze, tak je bódł i popędzał — stanął w Mediolanie jako pierwszy zwia­stun dobrej nowiny: Gallus zdetronizowany! Chór dworzan i pochlebców zaczął od razu sławić szczęście Konstancjusza. Oto życzliwa opatrzność pozwoliła mu w ciągu krótkiego czasu pozbyć się bez rozlewu krwi, choć różnymi sposobami, dwóch pretendentów do tronu: najpierw starca Wetranioną, obecnie zaś młokosa Gallu­sa. Cesarz uwierzył tym słowom o jszekomej łasce losu nad nim czuwającej. Uznał, że stoi już ponad wszelkim niebezpieczeństwem i nie zagrozi mu żadna zmiana. Toteż od tej pory, ilekroć dyktował pisma, często wtrą­cał, mówiąc o sobie samym, „Aeternitas mea", czyli „Wieczność moja", a podpisując się własnoręcznie, uży­wał określenia: „Pan świata całego".

Gallusa przewieziono na małą wysepką w pobliżu miasta Pola — jest to dzisiejsza Pula — niedaleko cypla półwyspu Istrii. Tam osadzono go w więzieniu pod najściślejszą strażą. Już samo to miejsce musiało budzić jak najgorsze myśli i przeczucia. Przecież to właśnie tutaj przed prawie trzydziestu laty zginął Kryspus, pierworodny syn Konstantyna Wielkiego — i to z rozkazu swego ojca!

Wkrótce przybyli trzej pełnomocnicy cesarza: pre­pozyt świętej sypialni Euzebiusz, notariusz Pentadiusz, trybun straży Mallobaudes. Mieli wydobyć z Gallusa, jakimi to kierował się motywami, wydając wyroki na swe ofiary. On zaś, blady ze strachu, zdołał tylko tyle powiedzieć na swoją obronę, że skazywał na śmierć ulegając Konstancji.

Gdy doniesiono cesarzowi o tym tchórzliwym wy­biegu, nie posiadał się z gniewu; odczuł bowiem owe słowa jako obrazę niedawno zmarłej siostry. Trybun Serenian, notariusz Pentadiusz i agent Apodemiusz otrzymali rozkaz dokonania egzekucji. Związano Gallu­sowi ręce i odcięto mu głowę jak zwykłemu łotrzykowi. Krążyła co prawda pogłoska, że cesarz opamiętał się bardzo rychło po pierwszym ataku wściekłości i odwołał rozkaz; jednakże wszechwładny Euzebiusz polecił wy­słańcowi, by nie pędził do Poli zbyt szybko.

Umierając pod koniec roku 354, Gallus nie miał je­szcze lat trzydziestu.

Ursycyn w niebezpieczeństwie

Wiadomość o śmierci Gallusa stała się sygnałem do rozpętania prześladowań wszystkich jego stronników i podwładnych. Wtedy też dopiero wystąpiono z jaw­nymi oskarżeniami przeciw Ursycynowi. Jak mówiliś­my wcześniej, już od wielu miesięcy przetrzymywano

go pod różnymi pozorami na dworze w Mediolanie. Dopiero obecnie zarzucono mu formalnie zbrodnię obrą- zy majestatu, a więc jedno z najcięższych przestępstw politycznych. Równocześnie zaś dworacy nieustannie przekonywali KonsJ;ancjusza, że.Ursycyn jest praw­dziwie groźny. Powiadali:

• Cieszy się ogromną popularnością w prowincjach wschodnich. Tylko o nim mówi się w tamtych krajach. Wszyscy pragną jego powrotu i sławią go jako wielkie­go wodza, który zdoła rozgromić Persów. Czyny nato­miast samego cesarza już poszły w zapomnienie!

Sprawa Ursycyna przedstawiała się.źle także z tej racji, że przecież to on przewodniczył w Antiochii trybunałowi wydającemu wyroki śmierci na rzekomych współuczestników spisku Domicjana i Moncjusza; skoro zaś, jak teraz się okazało, ci dwaj zginęli całkowicie niewinnie, nie mogło być mowy o żadnym spisku, pro­ces więc był fikcyjny, a wyroki bezpodstawne.

Mimo tak ciężkiej sytuacji stary wódz zachowywał zupełny spokój. Tak przynajmniej twierdzi jego oficer Ammian Marcellinus, towarzyszący mu wiernie w tych ponurych chwilach. Najbardziej bolało Ursycyna to, że nawet dotychczasowi przyjaciele odsunęli się i zerwali wszelkie kontakty. Pozostał jeden tylko, pozornie szczerze oddany: Arbition, naczelnik jazdy Zachodu. Ten ostentacyjnie okazywał oskarżonemu wielką życz­liwość, jawnie nazywając go swym kolegą i prawdzi­wym mężczyzną. Później wszakże rozeszły się pogłoski, że Arbition prowadzi grę podwójną, i to niemal bez­interesownie, bo tylko z czystej zawiści. Podobno on to właśnie doradzał cesarzowi na tajnych konsysto- rzach, aby rozprawił się z Ursycynem szybko i bez rozgłosu: należy porwać go którejś nocy i zgładzić, nie czekając na normalny przewód sądowy. Konstancjusz rzekomo już przychylał się do tej myśli i nawet wy­znaczył termin, jednakże w ostatnim momencie zmie­

nił zdanie i postanowił rzecz odwlec, przynajmniej na pewien czas.

Oskarżenia o sny

Tymczasem zaś do Akwilei — a nie wprost do > Mediolanu — prowadzono z prowincji wschodnich długie zastępy byłych żołnierzy i dworzan Gallusa. Skuci ciężkimi kajdanami, ledwie żywi, wyczekiwali śmierci prawdziwie jak wybawienia. Oskarżano ich o współudział w zamordowaniu Domicjana i Moncju- sza. Dwaj wysocy dostojnicy, Arbition i Euzebiusz, wyjechali do Akwilei, aby osobiście wymierzać spra­wiedliwość. Wszelako nie bawili się w skrupulatne do­chodzenia i nie zaprzątali sobie głowy badaniem, kto winien, a kto nie winien. Wszyscy stawieni przed ich trybunałem otrzymywali jakąś karę. Jedni, po biczo­waniu i torturach, szli na wygnanie. Inni, zdegrado­wani do stopnia prostego żołnierza, rozpoczynali służbę w różnych obozach wojskowych. Jeszcze inni płacili głową za sWe prawdziwe czy też rzekome zbrodnie. To zróżnicowanie wyroków miało świadczyć, że sędzio­wie poważnie traktowali swe obowiązki; w rze­czywistości zaś rozdzielano kary raczej przypad­kowo.

Podobnie jak po upadku Magnencjusza, tak i obecnie pojawiła się nowa fala donosicieli. Ludzie ci umacniali swe wpływy i dochodzili do majątków, rzucając się niby dzikie bestie na każdą ofiarę; najchętniej oczy­wiście na osobistości wybitne, to bowiem rokowało zysk większy, ale nie gardzili też ubogim pospólstwem. Spośród rzeszy denuncjatorów wszelkiego typu wyróż­nił się gorliwością notariusz Paweł oraz były urzędnik rachunkowości Merkuriusz. Pierwszy z nich dał się już poznać w Brytanii i zyskał sobie przydomek „Ca-

tena", czyli „Łańcuch" — tak misternie i nierozerwal­nie knuł intrygi, oszczerstwa i donosy wokół osób upatrzonych. Merkuriusza zaś zwano komesem snów. Specjalizował się mianowicie w podsłuchiwaniu roz­mów o zwidach sennych — a któż wtedy w sny nie wierzył, kto o nich nie opowiadał, prosząc o wyjaśnie­nie znaczeń i symboliki. Następnie fragmenty wypo­wiedzi zręcznie przeinaczał i przedstawiał cesarzowi wraz z własną ich interpretacją. Niejeden drogo za­płacił za swoje senne zmory, nadzieje i marzenia! Toteż żartowano na dworze: <

— Niedługo nikt się nie będzie chciał przyznać, że w ogóle sypia!

Tak przedstawiały się sprawy w Mediolanie. Jaka zaś była ówczesna sytuacja Juliana? Jak odczuł on tragiczny los brata? Czy potępiał Gallusa, czy też usprawiedliwiał? I czego Się obawiał?

Na pierwsze z tych pytań może odpowiedzieć on sam.

Julian o swym bracie

Mój brat istotnie okazywał w swym charakterze ja­kieś przyrodzone cechy dzikości i nieokrzesania; jed­nakże cechy te jeszcze się zaostrzyły wskutek naszego pobytu w Macellum, w górach. Moim zdaniem odpo­wiedzialność za to ponosi właśnie ten człowiek, który siłą nas zniewolił, byśmy wyrastali w takich warun­kach. Bogowie posłużyli się filozofią i dzięki niej uchronili mnie od złych wpływów tego otoczenia. Jed­nakże mojemu bratu nikt nie pomógł. A kiedy wreszcie mógł on opuścić wieś i zamieszkał w pałacu, Konstan­cjusz wnet przyodział go płaszczem purpurowym — ale też natychmiast zaczął patrzeć nań zawistnie i podej­rzliwie; konsekwentnie postępował tak dopóty, póki go

nie zgładził. Nie wystarczyło samo odebranie purpury! A przecież, jeśli nawet cesarz doszedł do wniosku, żę brat mój niegodny jest sprawowania władzy, to przy­najmniej winien był uznać, że zasługuje na to, by żyć dalej! Załóżmy wszakże — ktoś może wystąpić z ta­kim twierdzeniem — że i życia trzeba było go pozba­wić. Zgodzę się ostatecznie i na to, pod jednym tylko warunkiem; należało dać memu bratij to prawo obrony, które przyznaje się każdemu, nawet pospolite­mu przestępcy. Ustawy zabraniają zabijać schwytanych bandytów bez sądu. Czy wolno więc postępować tak z ludźmi, których pozbawiono władzy i uczyniono oso­bami prywatnymi?

Zważmy tąż, że broniąc się brat mój mógłby wska­zać właściwych sprawców swych błędów! Faktem jest, że swego czasu w Antiochii, przekazano mu pisma pewnych osób; zawierały one bardzo gwałtowne oskar­żenia przeciw niemu. Po zapoznaniu się z ich treścią rzeczywiście stracił panowanie nad sobą i zbyt łatwo dał upust gniewowi. Nie ulega wątpliwości, że władcy nie przystało tak postępować. Nie uczynił wszakże niczego, co by go pozbawiało prawa do życia. Istnieje przecież zasada, wspólna wszystkim ludom, zarówno Grekom, jak i barbarzyńcom, przyznająca każdej ofie­rze napaści prawo do samoobrony. Mój brat bronił się być może zbyt gwałtownie. Usprawiedliwia go wszakże. to, że działał pod wpływem rozdrażnienia. A dlaczego cesarz pozwolił go zgładzić? Z tej prostej przyczyny, że pragnął zadośćuczynić swemu eunuchowi, prepozy­towi świętej sypialni, a także nadzorcy kuchni. Dlatego zabił Gallusa; męża swej siostry; ojca swej siostrzenicy; brata swej pierwszej żony!55

Julian i biskup Troi

Rozkaz stawienia się przed cesarzem zastał Juliana zapewne w Nikomedii; była już późna jesień roku 354,

a wir terroru, wywołany śmiercią Gallusa, wciągał coraz liczniejsze ofiary. W tej sytuacji zdrowy roz­sądek zalecał stawić się w Mediolanie jak najrychlej. Wszelako młody człowiek, znowu oderwany od swych umiłowanych studiów i książek, starał się raczej prze­dłużyć podróż. Widocznie albo nie zdawał sobie sprawy z powagi chwili, albo też świadomie wolał nie myśleć o grozie wydarzeń politycznych.

Płynął najpierw przez Propontydę i cieśninę Helles- pontu. Potem statek zawinął do małego portu Aleksan­dria Troas, u wybrzeży Morza Egejskiego, naprzeciw wysepki Tenedos; stąd miano pożeglować ku Grecji. Jednakże z Aleksandrii blisko było do sławnej Troi, położonej nieco w głębi lądu. Julian postanowił wyzys­kać okazję i na własne oczy ujrzeć miejsce uwiecznione przez boskiego poetę: gród Priama, bohatersko bronio­ny przez Hektora, dobywany zaś przez najdzielniej­szych Greków: Achillesa, obu Ajasów, Odyseusza.

Z portu wyjechał wczesnym rankiem, a w Troi był w południe. Tam zajął się nim biskup miasta, Pega- zjos. Był on, jak na chrześcijańskiego kapłana, postacią tak osobliwą, że zwiedzanie zabytków właśnie z tej racji utkwiło w pamięci Juliana w sposób szczególny. W kilkanaście lat później pisał o tym w liście do jed­nego z przyjaciół:

„Jest tam miejsce, gdzie Hektor odbiera cześć jako heros; w małej kapliczce stoi jego posąg spiżowy, a naprzeciw pod odkrytym niebem wystawiono ogrom­ną podobiznę Achillesa. Jeśliś miejsce to widział, wiesz chyba, o czym mówię. Opowieść o tym, dlaczego prze­ciwstawiony Hektorowi Achilles zajmuje całe podnie- bie, możesz usłyszeć od przewodników. Ponieważ za­stałem ołtarze jeszcze gorące i niemal rozpalone, po­dobiznę zaś Hektora obficie namaszczoną oliwą, spoj­rzałem na Pegazjosa i z lekka badając jego przekonania zapytałem:

— Cóż to ma znaczyć? Czyżby Iliończycy ofiary jesz­cze składali?

Ten zaś na to:

— AvCÓż w tym dziwnego, że oddają .cześć dzielnemu mężowi i ich rodakowi, podobnie jak my czcimy męczenników?

Podobizna ta nie jest dobrego smaku, lecz zamiar rzeźbiarza, oceniany na tle owych czasów, nie jest po­zbawiony dowcipu.

Cóż więc nastąpiło potem, zapytasz.

— Chodźmy do świętego obwodu Ateny Iliońskiej! — powiedziałem. Oń zaś z wielką ochotą pokazał mi do­kładnie, że wszystkie posągi są nienaruszone. A przy tym nie uczynił nic z tego, co zwykle czynią ci ludzie z czci bogów wyzuci, tj. nie nakreślił na swym czole, jak oni, znaku krzyża o owym bezbożniku i nie za­gwizdał sobie, jak oni; dwie bowiem rzeczy stanowią u nich szczyt wiedzy o bóstwie — gwizdać wobec de­monów i kreślić na czole znak krzyża.

Ten sam Pegazjos towarzyszył mi także do miejsca czci Achillesa i pokazywał mi grób jego, również za­chowany w. całości. Ja zaś byłem przekonany, że zo­stał on przezeń rozrzucony; zbliżał się doń z ogromnym szacunkiem" 56.

Miesiące trwogi

Młody książę stanął wreszcie na ziemi Italii. Cze­kało nań tutaj groźne niebezpieczeństwo: oskarżenie, wysuwane na razie nieoficjalnie, lecz bardzo poważne w swej treści. Twierdzono mianowicie, że przed kilku laty opuścił Macellum samowolnie, bez formalnej zgo­dy ze strony cesarza; powiadano również, że w celach wywrotowych spotkał się ze swym bratem, gdy ten przejazdem bawił w Konstantynopolu. Julian odrzucał

owe oszczerstwa wówczas i później z całą stanowczoś­cią. Jeszcze po latach pisał z pasją:

„Przez całych siedem miesięcy Konstancjusz ciągał mnie po różnych miejscowościach, i to pod silną strażą [...] A przecież, klnę się na Heraklesa, nawet w snach nie widywałem brata! Nie mieszkałem z nim, nie od­wiedzałem go, rzadko doń pisywałem i to wyłącznie w sprawach błahych!"57

Mistrz zaś i przyjaciel Juliana, retor Libaniusz, przedstawia ten epizod jego życia następująco:

„Wkrótce przywiedziono też Juliana. Otaczali go uzbrojeni strażnicy, spoglądający dziko i przemawia­jący ostro. W porównaniu, z tym, co oni wycżyniali, na­wet więzienie mogło wydać się czymś lekkim. Ponadto nie pozwalali mu zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu, lecz przewozili go z jednej miejscowości do drugiej, co samo przez się przysparzało udręki. Musiał cierpieć to wszystko, chociaż nie przedstawiono mu żadnego oskarżenia, jakiejkolwiek treści. I jakże miano go oskarżać? Przecież dzieliło go od brata więcej niż trzysta stacji pocztowych! Owszem, wysyłał doń listy, ale rzadko, i to tylko z pozdrowieniami. Dlatego też nie było przeciw niemu nawet donosu. Mimo to ci, którzy mogli, dręczyli go — jedynie z tej racji, że obaj mieli tego samego ojca!

Lecz właśnie to nieszczęsne położenie pozwala nam znowu podziwiać Juliana. Nie poniżał się bowiem przed mordercą i nie wygłosił mowy przeciw jego ofierze, ale | drugiej strony nie chciał też drażnić swego drę­czyciela i nie występował z obroną brata. Zmarłemu oddał hołd niemą żałobą, cesarz zaś; choć wielce prag­nął także jego zgładzić, nie mógł znaleźć żadnego pre­tekstu" §|

Najkłopotliwsze było to, że Julian w żaden sposób nie potrafił uzyskać audiencji u cesarza. O czym tak mówi:

„Wrogi bogom eunuch, prepozyt sypialni, stał się wbrew swej woli moim dobroczyńcą, kilkakrotnie bo­wiem przeszkodził mi w uzyskaniu posłuchania. Za­pewne i sam Konstancjusz nie pragnął spotykać się ze mną; w każdym jednak razie właśnie eunuch był głównym winowajcą. Obawiał się on mianowicie, by nie zrodziła się między mną a cesarzem jakaś zażyłość, która mogłaby rozwinąć się w przyjaźń; a gdyby się okazało, żem godny zaufania, otrzymałbym nawet ja­kieś poważne stanowisko" S9.

Synod w Mediolanie

Odmawiając Julianowi audiencji, cesarz zapewne usprawiedliwiał się przed samym sobą nawałem spraw wielkiej wagi państwowej; absorbowały go one całko­wicie od samego początku roku 355. Chodziło zarówno o wciąż trwające procesy sądowe związane z upadkiem Gallusa, jak i o bardzo kłopotliwe zagadnienia kościel­ne. Ustępując bowiem naleganiom ze strony Liberiusza, biskupa Rzymu, Konstancjusz wyraził zgodę na zwoła­nie nowego synodu, który by zajął się nie tylko spo­rami personalnymi — do czego ograniczył swoją dzia­łalność synod poprzedni, w Arelate — lecz także potwierdzeniem wyznania wiary.

Biskupi zebrali się w Mediolanie w pierwszych mie­siącach roku 355. Było ich sporo, bo ponad trzystu, ale w przygniatającej większości reprezentowali kraje Zachodu; z prowincji wschodnich stawiła się jedynie garstka. Liberiusz przysłał swoich legatów.

Do poważnego zatargu doszło już w dziesięć dni po otwarciu obrad. Euzebiusz, biskup Vercelle U przy­jechał on zresztą z pewnym opóźnieniem i dopiero po licznych prośbach z różnych stron, z góry bowiem przewidywał rozwój wypadków — zażądał, aby wszys­

cy obecni zaczęli od złożenia swych podpisów pod teks­tem nicejskiego wyznania wiary. Poparł go Dionizjusz, biskup Mediolanu. Już sięgał po pióro, gdy Walens, biskup Mursy, zagorzały arianin, rzucił się nań, wy­darł mu kartę i pióro, krzycząc na cały głos, że nie godzi się tak postępować. Tłum mieszkańców Mediola­nu, zebrany w głównej nawie kościoła — biskupi obra­dowali w prezbiterium — oczywiście ujął się za swym pasterzem. Groził wybuch zamieszek. Obrady przenie­siono więc do pałacu cesarskiego. Odtąd Konstancjusz brał w nich udział bezpośrednio, przysłuchując się przebiegowi dyskusji zza kotary. Jego żądania były jasne i stanowcze: biskupi winni przede wszystkim po­tępić Atanazjusza oraz zgodzić się na przyjęcie tak zwanych arian do wspólnoty kościelnej. Kilku bisku­pów — Euzebiusz, Dionizjusz, Paulin z Trewiru, Lu­cyfer z Kalaris na Sardynii — sprzeciwiło się temu. Cesarz odpowiedział im bez ogródek:

— Moja wola jest prawem kościelnym. Biskupi Syrii zgadzają się z tym, co mówię. Albo okażecie posłuszeń­stwo, albo pójdziecie na wygnanie!

Z wyjątkiem czterech wymienionych i dwóch lega­tów Liberiusza wszyscy zebrani podpisali potępienie Atanazjusza. Opornych natychmiast usunięto z ich sie­dzib i zesłano do odległych prowincji wschodnich. Za­żądano podpisów także od tych biskupów, którzy z ja­kichkolwiek względów na synod nie przybyli. Wysłan­nicy cesarza w towarzystwie ludzi Ursacjuszi i Wa- lensa objeżdżali wszystkie stolice biskupie, przed­kładając do aprobaty odpowiednie dokumenty. Ze swej strony na pasterzy gmin wywierali też nacisk namiest­nicy prowincji, a nawet wpływowe osoby prywatne, do których kancelaria cesarska kierowała pisma ad- monicyjne.

Liberiusz usiłował protestować. Jawnie solidaryzował się z prześladowanymi. Cesarz wyprawił więc do Rzymu soEm

pożyta świętej sypialni. Wiózł on nie tylko listy i oso­biste napomnienia od władcy, lecz także bogate dary; które złożył u grobu świętego Piotra. Liberiusz wszak­że nie godził się na żadne ustępstwa. Kategorycznie od­mówił podpisania uchwały skazującej Atanazjusza. Co więcej: złożenie darów uznał za profanację kościoła! Rozkazał natychmiast je usunąć, a strażnika grobu, który wpuścił Euzebiusza, przykładnie ukarał.

Prepozyt świętej sypialni powracał do Mediolanu pe­łen mściwego gniewu.

Euzebia piękna i dobra

A tymczasem późną wiosną roku 355 w losach Ju­liana zaszła zmiana na lepsze. On sam tak o tym mówi: „Przez całych siedem miesięcy Konstancjusz ciągał mnie po różnych miejscowościach, i to pod silną stra­żą. Rozkaz uwolnienia wydał bardzo niechętnie. Nie wyszedłbym z rąk jego, gdyby nie łaska któregoś z bo­gów; ona to zjednała mi życzliwość pięknej i dobrej cesarzowej Euzebii" fl®.

Nie wiadomo, z jakich powodów żona Konstancjusza okazała przychylność młodemu człowiekowi. Oczywiś­cie z góry należy wykluczyć wszelkie motywy roman­tyczne, cesarzowa bowiem, żyjąca w odosobnieniu gine- ceum, zapewne nawet nie wiedziała, jak Julian wyglą­da; znać go mogła tylko z opowiadań swej służby. Być może natomiast, że jakąś rolę odegrały powiązania Ju­liana z Aetiosem; jego z kolei bliski przyjaciel, świąto­bliwy biskup Teofil, odwiedził dwór medi^fański i po­dobno nawet uzdrowił Euzebię. Najprawdopodobniej wszakże cesarzowa ujęła się za młodym człowiekiem po prostu z tej przyczyny, że intrygował przeciw niemu

prepozyt świętej sypialni Euzebiusz; skoro ten pragnął zguby Juliana, władczyni, aby zaznaczyć swe wpływy, musiała otoczyć opieką człowieka, którego tak niena­widził. Julian winien tylko dziękować bogom, że w tej nieubłaganej i podstępnej rozgrywce pałacowej Jego popleczniczka okazała się możniejsza.

Euzebia istotnie wywierała duży i zbawienny wpływ na męża. Współczesne źródła zgodnie podkreślają, że była bardzo piękna, sympatyczna, życzliwa ludziom; uczyniła wiele dobrego od czasu, gdy przed prawie dwoma laty, jesienią roku 353, przybyła wraz z matką z Tesaloniki do Mediolanu, prowadzona we wspaniałym orszaku ślubnym.

Julian wreszcie uzyskał audiencję u cesarza. Odniósł wrażenie, że w toku rozmowy zdołał oczyścić się ze wszystkich stawianych zarzutów. Oczywiście przekony­wał władcę już przekonanego — dzięki perswazjom żony. Co więcej, książę uzyskał zezwolenie powrotu do posiadłości odziedziczonych po matce, a więc do swych dóbr w okolicach Nikomedii. O czym tak mówi:

„Uciekając stamtąd, z Mediolanu, z radością podróżo­wałem ku domostwu swej matki. Z dziedzictwa bo­wiem ojca niczego mi nie pozostawiono. Z ogromnego majątku, który był w jego posiadaniu, nie miałem ani grudki ziemi, ani jednego niewolnika, ani domu nawet. To wspaniały Konstancjusz przejął zamiast mnie cały należny mi spadek. Zresztą i mojemu bratu użyczył z dóbr ojcowych bardzo niewiele, pozbawiając go w za­mian całego spadku po jego matce" 61.

Te konfiskaty majątkowe przeprowadzono jeszcze w roku 337, kiedy to zrewoltowani żołnierze gwardii pałacowej zamordowali, wśród innych swych ofiar, także Juliusza Konstancjusza, ojca obu braci. Mimo że minęło już lat osiemnaście od tamtych wydarzeń, echa ich i skutki wciąż były żywe. I wciąż nie wyjaśniona pozostawała rola, jaką odegrał wtedy Konstancjusz.

Ileż to razy zapytywano się wzajem w poufnych roz­mowach :

Jeśli nawet to nie on rozkazał dokonać zabójstw, dlaczego zagarnął majątki wymordowanych?

Wbrew przytoczonym wyżej słowom Juliana: „Ucie­kając stamtąd, z Mediolanu [...]", wyjechał on nie wprost do Nikomedi, lecz jeszcze przez czas pewien zatrzymał się w Italii północnej. Zapewne czekał na ostateczne załatwienie jakichś spraw formalnych. Prze­bywał właśnie nad pięknym jeziorem Como, gdy zasko­czyła go wiadomość niezwykła, a dlań najradośniejsza. Oto cesarz, rzekomo znowu ulegając prośbom swej żony, zmienił pierwotną decyzję i rozkazał mu udać się nie do Azji, lecz do Grecji, do Aten, aby tam pogłębił dotychczasowe studia!

„Euzebia wiedziała, jak cieszy mnie nauka, a rozu­miała też, że tamta kraina sprzyja poważnym zaintere­sowaniom. Modliłem się wtedy do bóstwa, aby jej, przede wszystkim zaś, jak się godzi, cesarzowi dało peł­nię pomyślności — w nagrodę za to, że umożliwi mi ujrzenie prawdziwej ojczyzny, do której zawsze miłoś­nie tęskniłem. My bowiem, mieszkańcy Tracji i Jonii, wywodzimy się z Grecji. Toteż ci z nas, którzy nie są całkowicie bezmyślni, pragną pozdrowić swych przod­ków i ucałować ich ziemię. Pożądałem tego od dawna, i to bardziej niż gór złota i srebra" fl2.

Jednakże tę zmianę decyzji co do dalszych losów Juliana spowodowała nie tylko ustępliwość cesarza wobec nalegań żony, lecz także poważne względy poli­tyczne. Konstancjusz wolał, aby jego młody krewny — jedyny poza nim samym męski przedstawiciel dy­nastii! — rezydował nie w wielkiej metropolii, lecz raczej gdzieś z dala od głównych ośrodków życia poli­tycznego. Takim wymarzonym ustroniem było właśnie małe, ciche miasteczko uniwersyteckie — Ateny.

I trzeba przyznać, że wydarzenia późnej wiosny i lata

roku 355 w pełni uzasadniały troski i obawy cesarza. Znowu bowiem donoszono o groźnych spiskach, a na­wet o próbach uzurpacji.

Pijatyka w Sirmium

Afrykan, namiestnik prowincji Panonii Drugiej, re­zydujący w Sirmium nad Sawą, wydał przyjęcie dla wyższych urzędników i oficerów. Wina nie brakowało. Wszyscy zebrani byli kolegami i towarzyszami broni, znali się od dawna; toteż obecnie, podochoceni, a zara­zem pewni, że są wśród samych swoich, pozwalali sobie na bardzo swobodną, ostrą i celną krytykę rządów Konstancjusza. Tę niebezpieczną rozmowę rozpoczął trybun Marinus, poprzednio mistrz placu musztry, ostatnio bez przydziału służbowego. W miarę jak rozwiązywały się języki, zaczęły padać słowa wręcz nieodpowiedzialne. Jedni utrzymywali, że tak oczeki­wana zmiana na lepsze nadejdzie lada dzień, bo tego dowodzą liczne oznaki; inni zaś dodawali ze zwykłej głupoty, że stare praktyki wróżebne, odziedziczone po przodkach, zapowiadają im właśnie wielką władzę!

Jednakże wśród ucztujących znajdował się Gauden- cjusz, „agens in rebus", człowiek groźny, bo tępy i nie znający się na żartach, działający zaś sprawnie. Nie zaniedbał on ani na moment swych obowiązków służ­bowych. Natychmiast doniósł, gdzie należało, o pijackiej rozmowie, jakby chodziło o rzecz naprawdę poważną. Sprawą zajął się osobiście Rufin, ówczesny szef biura prefekta pretorium. Ten, zawsze nadgorliwy, wyzuty zaś ze wszelkich skrupułów, niemal na skrzydłach po­spieszył do Mediolanu, aby tylko popisać się przed wła­dcą. Konstancjusz nie pozwolił przekonywać się zbyt długo. Rozkazał jak najrychlej stawić przed sobą Afry- kana oraz wszystkich uczestników nieszczęsnej uczty.

Dwaj trytóunowie gwardii, protectores domestici, których wysłano do Sirmium, wywiązali się z zadania szybko i sprawnie. Zakuli obwinionych w kajdany i prowadzili ich do Italii. Jednakże w Akwilei zdarzył się wypadek, który omal nie złamał pięknej kariery obu oficerów. Przygotowując zaopatrzenie na dalszą drogę, pozostawili w gospodzie jednego z najbardziej winnych, Marinusa; ponieważ był skuty kajdanami i zbiec nie mógł, żołnierze nie zwracali nań uwagi. On tymczasem wykorzystał okazję. Dopadł noża, przypadkowo pozo­stawionego na stole, i wbił go sobie w brzuch tak głębo­ko i mocno, że wnętrzności wyszły na zewnątrz, po­wodując zgon prawie natychmiastowy. Po przybyciu konwoju do Mediolanu uznano na dworze, że Marinus popełnił samobójstwo za cichym przyzwoleniem nadzo­rujących oficerów. Groziło im wygnanie; uzyskali wy­baczenie winy tylko dzięki wstawiennictwu Arbitiona, naczelnika jazdy. Więźniów poddano torturom. Przy­znali się, że po pijanemu wygadywali rzeczy bezczelne. Skazano ich na więzienie, dając wszakże nikłą nadzieję darowania w przyszłości owej zbrodni tak ciężkiej.

Walki nad Jeziorem Bodeńskim

Przyszło lato roku 355. Zakończono najważniejsze procesy osób związanych z Gallusem. Pomyślnie roz­wijała się akcja zbierania podpisów pod uchwałą po­tępiającą Atanazjusza od tych biskupów, którzy nie uczestniczyli w synodzie mediolańskim. Rozpatrzono sprawę nieopatrznych wypowiedzi w czasie pijatyki w Sirmium. Tak więc wszystkie bieżące. kwestie poli­tyczne i kościelne należało uznać za załatwione po my­śli dworu. Obecnie, z nastaniem ciepłej pory roku, sprzyjającej działaniom wojennym, wypadało zająć się przede wszystkim groźną sytuacją nad górnym Renem

i Dunajem. Układy zawarte w roku poprzednim nie dały — jak zresztą ludzie trzeźwi przewidywali z góry — żadnego rezultatu; watahy Alamanów wciąż przekraczały te wielkie rzeki graniczne, wdzierając się głęboko w rzymskie prowincje.

Najgorzej przedstawiały się sprawy na terenach Re- cji, obejmującej część dzisiejszej Szwajcarii i Niemiec południowych. Konstancjusz uznał, że winien wyprawić się tam osobiście. Ruszył na czele dużych sił wojsko­wych. Będąc jednak jeszcze w dolinach alpejskich, po­stanowił po długich naradach rozdzielić swą armię. Na-' czelnik jazdy Arbition ruszył przodem wraz z doboro­wymi oddziałami; miał prowadzić operacje u wybrzeży wielkiego jeziora, które wtedy nosiło nazwę Wenetyj- skiego lub Bryganckiego — od miasta Brygancja — dziś zaś znane jest; jako Bodeńskie. Reszta wojsk pozo­stała na tyłach jako ubezpieczenie.

Arbition dotarł w wyznaczone okolice — i natych­miast został wciągnięty w zasadzkę. W lesistych górach wróg zaskoczył rzymską kolumnę i zasypał gradem po­cisków z różnych stron. Wielu żołnierzy opuściło sze­regi i szukało ratunku w ucieczce. Ci przez całą noc błądzili po niedostępnych zboczach i wierchach; dopiero z.brzaskiem dnia niektórzy z nich trafili do obozu. Wśród poległych i zaginionych liczono dziesięciu wyż­szych oficerów.

Dzień później, wczesnym rankiem, gdy jeszcze zale­gała gęsta mgła, pewni siebie Alamanowie podeszli pód sam obóz. Wymachując obnażonymi mieczami, wyjąc i grożąc, pojawiali się coraz to w innej stronie. Nie­spodziewanie runął na nich zza rzymskich umocnień oddział tarczowników. Został wprawdzie odrzucony po pierwszym starciu przez przeważające siły Alamanów, jednakże nie cofnął się z powrotem za obwarowania. Dzielni żołnierze stali w miejscu, wielkim głosem przy­zywając swoich na pomoc. Rzymianie wszakże, pamięt­

ni porażki, nie kwapili się wyjść w pole. Wahał się tak­że i zwłóczył sam Arbition, nie bardzo wierząc w po­myślny wynik nowego starcia. Znalazło się wreszcie trzech odważnych oficerów. Byli to: Arynteusz, za­stępca dowódcy ciężkozbrojnych; Seniauchus, dowódca szwadronu jazdy gwardyjskiej; Bappon, dowódca żoł­nierzy promowanych. Na czele swych oddziałów śmia­łym uderzeniem wyrwali się z obozu i po krótkiej wal­ce zmusili Alamanów do haniebnej ucieczki. Kiedy bo­wiem germańscy wojownicy zaczęli rzucać tarcze i uzbrojenie, stali się, półnadzy i przerażeni, łatwym łupem nacierających; rażeni mieczami i włóczniami, za­legli pole bitwy stosami trupów. Dopiero wtedy wylała się zza wałów obozowych rzesza żołnierska, dotychczas obserwująca zmagania towarzyszy z bezpiecznego od­dalenia; teraz odważnie szli naprzód po zwałach zabi­tych i wkrótce broczyli krwią cudzą.

Na wieść o tym pomyślnym starciu Konstancjusz uznał kampanię za zakończoną. Zadowolony i triumfu­jący powrócił do Mediolanu już w ciągu lipca.

Spisek przeciw Sylwanusowi

Jeszcze przed swą wyprawą do Recji cesarz wysłał do Galii Sylwanusa. Był to „magister peditum", czyli naczelnik wojsk pieszych, Frank z pochodzenia, cieszą­cy się wszakże ogromnym zaufaniem władcy; on to bo­wiem przed czterema laty opuścił Magnencjusza pod Mursą, co w znacznym stopniu zadecydowało o wyniku bitwy. Sylwanus znał doskonale stosunki w Galii, swym kraju rodzinnym, i miał opinię energicznego ofi­cera, toteż wybór właśnie jego osoby wydawał się usprawiedliwiony. Najprawdopodobniej jednak powie­rzenie trudnej misji zawdzięczał staraniom swego wroga, Arbitiona; ten wpływowy naczelnik jazdy prag­

nął za wszelką cenę pozbyć się z cesarskiego otoczenia groźnego rywala; kto wie nawet, czy już na początku nie knuł dalekosiężnych intryg.

Sytuacja w Galii przedstawiała się wręcz katastro­falnie. Germanie podchodzili już do serca tamtejszych prowincji, do krain pomiędzy Loarą a Sekwaną. Przy­bywszy do Augustodunum, dzisiejszego Autun, Syl- wanus natychmiast zorganizował oddział zbrojny z oko­licznej ludności, a zwłaszcza z osiadłych tam wetera­nów; na jego czele leśnymi drogami przedarł się ku obecnemu Auxerres. Odtąd szybko przerzucał się z miejsca na miejsce, wypierając barbarzyńców ku granicom, ściągając zewsząd rozproszone siły, krzepiąc opór ludności. Wkrótce ustanowił swoją główną kwa­terę w Confluentes, czyli w dzisiejszej Koblencji, gdzie Mozela wpada do Renu.

Podczas gdy Sylwanus bohatersko walczył z hordami najeźdźców u północnych rubieży Imperium, pająki dworskie w Mediolanie już tkały misterną sieć knowań; ich ofiarą miał się stać nie tylko zwycięski wódz, lecz także wielu jego przyjaciół.

Jeszcze przed wyjazdem „magistra peditum" do Galii zwrócił się doń niejaki Dynamiusz, nadzorca jucznych zwierząt dworu. Prosił o listy polecające — w jakiejś tam sprawie — do różnych przyjaznych Sylwanusowi osób. Ten zgodził się chętnie i przygotował odpowiednie pisma. Dynamiusz wszakże nie przekazał ich adresa­tom. Podobno wszedł w porozumienie z trzema dostoj­nikami, mianowicie z prefektem pretorium Lampa- diuszem, z byłym komesem finansów Euzebiuszem, z ekskierownikiem jednego z sekretariatów Edezjuszem. Za ich to sprawą — czy też tylko współwiedzą — zmył przy pofhocy gąbki pierwotny tekst listów, pozostawia­jąc jedynie własnoręczny podpis Sylwanusa; skompo­nowano natomiast nowy tekst, zupełnie odmiennej treś­ci. Naczelnik wojsk pieszych rzekomo zwracał się do

różnych swych przyjaciół, zarówno związanych z dwo­rem, jak i ludzi prywatnych, w słowach dwuznacznych. Dawał do zrozumienia, że nosi się ze śmiałymi planami i lada dzień sięgnie po najwyższą władzę. Cały pakiet takich listów, dostarczony przez Dynamiusza, prefekt pretorium wręczył cesarzowi w czasie poufnego spot­kania.

Listy odczytano następnie przed konsystorzem. Oso­by, których nazwiska Sylwanus wymienił, uwięziono natychmiast. Wywołało to gwałtowne protesty ze stro­ny pewnej grupy wyższych oficerów. Trybun Malarik, z pochodzenia Frank, dowódca jednej z formacji od­działów przybocznych, zwołał swych towarzyszy broni i gwałtownie zaatakował decyzje rady cesarskiej. Wo­łał, że jest rzeczą absolutnie niedopuszczalną, aby lu­dzie oddani państwu padali ofiarą podstępnych intryg. Żądał, aby pozwolono mu wyjechać do Galii i sprowa­dzić stamtąd Sylwanusa, który z całą pewnością jest zupełnie niewinny. Zobowiązywał się pozostawić w cha­rakterze zakładników najbliższe sobie osoby. Twierdził, że w razie potrzeby Mallobaudes, trybun oddziałów ciężkozbrojnych, zaręczy za jego powrót.

— Albo też — proponował — niech Mallobaudes je­dzie do Galii, a w takim wypadku ją będę ręczycielemf Bo jeśli pośle się tam kogoś obcego, Sylwanus może istotnie wywołać jakąś ruchawkę! .

Kto wie jednak, czy właśnie te prośby i nawoływania Malarika nie przyniosły rezultatów wręcz przeciwnych jego zamierzeniom. Wzbudziły podejrzenia. Przecież wszyscy ci trzej — Sylwanus, Malarik, Mallobaudes — byli Germanami! Może więc wspólnie coś knują i wza­jem się osłaniają?

Na wniosek Arbitiona wysłano do Galii Apodemiusza. Był to ten sam „agens in rebus", który tak niedawno wielce się zasłużył dworowi, nieubłaganie dopilnowując egzekucji Gallusa.

Nowa afera fałszerstw

Osławiony „agens in rebus" wiózł listy cesarskie wzywające Sylwanusa, by możliwie rychło stawił się na dworze. Jednakże Apodemiusz postąpił wbrew otrzy­manej instrukcji. W ogóle nie szukał Sylwanusa i na­wet przez pośredników nie przekazał mu pism z pole­ceniem powrotu. Natychmiast gdy tylko przybył da Galii, oddał się z całym zapałem swej ulubionej pracy: więził, prześladował i dręczył ludzi ze służby Sylwanu­sa i osoby w jakikolwiek sposób z nim związane. Po­czynał sobie tak, jakby ich pan został już prawomocnie skazany. Walną pomocą ; służył mu jeden z wyższych urzędników skarbowości w tamtejszych prowinojach.

Tymczasem w Mediolanie nie orientowano się w działalności Apodemiusza. Oczekiwano spokojnie, że we­zwany przezeń naczelnik wojsk pieszych zjawi się lada dzień. W związku z tym również jego wrogowie uznali za wskazane przysposobić się na spotkanie. Uknuli nową intrygę, wymierzoną także przeciw sojusznikom w otoczeniu cesarza, a więc głównie przeciw oficerom frankijskiego pochodzenia. Dynamiusz znowu zabrał się do fałszowania listów. Tym razem wysłał je do try­buna nadzorującego wielkie zakłady płatnerskie w Kre- monie; rzekomo pisane były przez Sylwanusa i Malari- ka. Zawierały niejasne napomnienia, aby trybun, jako współuczestnik tajnych planów, szybko przygotował wszystko, co należy. Odbiorca zdumiał się i długo za­stanawiał, w żaden bowiem sposób nie mógł sobie przy­pomnieć, by kiedykolwiek rozmawiał w jakiejś po­ufnej sprawie z tymi dostojnikami. Wreszcie odesłał list temu z nich, który był osiągalny, to jest Malarikowi; w dołączonym zaś liście własnym prosił jak najgoręcej, aby powiedział mu, czego chce, w sposób otwarty, a nie tak zawiły: „bom człowiek prosty i niezbyt kształcony, więc nie zrozumiałem, co tam napisano tak trudno".

Malarik, wciąż podekscytowany sprawą Sylwanusa, natychmiast po otrzymaniu listu z Kremony zwołał zebranie swych rodaków służących przy dworze; a było ich sporo. Przemówił bardzo śmiało. Z oburzeniem piętnował intrygi, obnażone obecnie dzięki pismu z Kremony, które trzymał w ręce. Wołał, że zdemasko­wano oszustwo godzące we wszystkich zebranych.

Jednakże inicjatorom afery chodziło właśnie o to, by Malarik oraz inni oficerowie frankijscy poczuli się za­grożeni i wszczęli jakąś nieprzemyślaną akcję. Cesarz został oczywiście natychmiast powiadomiony o zajściu. Rozkazał, by konsystorz wespół z wyższymi oficerami dokładnie sprawę rozpatrzył.

Wśród członków owego trybunału, czy też komisji śledczej, znalazł się również Floyencjusz. Był zastępcą jednego z najmożniejszych urzędników pałacowych, no­szącego tytuł „magister, officiorum"; z tej racji podle­gały mu różne sekretariaty, a nawet „agentes in rebus" i formacje straży przybocznej. Piastując takie stano- wiskó, Florencjusz mógł nie obawiać się intryg i po­gróżek ze strony innych osobistości; skrupulatnie ogląd­nął przedłożone dokumenty, a więc rzekome listy Syl­wanusa, i zauważył na nich ślady dawniejszego tekstu. Stwierdził otwarcie, że jego zdaniem ktoś usunął tekst oryginalny, obecny zaś jest bezczelnym fałszerstwem.

Poinformowany o tym cesarz polecił wszcząć docho­dzenia przeciw osobom podejrzanym o współudział w aferze. Prefekta Lampadiusza zdjęto z urzędu. Były komes majątku prywatnego Euzebiusz przyznał, że wiedział o wszystkim. Natomiast Edezjusz kategorycz­nie przeczył, by miał cokolwiek wspólnego z całą sprawą.

Po jakimś wszakże czasie podejrzanych uwolniono. Co więcej, Dynamiusza, główego fałszerza, promowa­no na wyższy urząd! Został korektorem, czyli namiest­nikiem, prowincji Etrurii. Tę niezwykłą łaskawość ce­

sarza tłumaczono oczywiście pozycją obwinionych oraz wstawiennictwem wpływowych ludzi, z nimi związa­nych. Było jednak jeszcze inne wyjaśnienie. Oto właś­nie w trakcie dochodzeń okazało się, że wszyscy oni — niezależnie od tego, czy list sfałszowali, i z jakich po­budek tego dokonali — mieli rację uważając Sylwanusa za człowieka zdolnego do rebelii przeciw prawowitemu władcy. Wynikało to z tajnej wiadomości, którą goniec przyniósł do mediolańskiego pałacu pewnego dnia w drugiej połowie sierpnia; słońce już zachodziło.

Cesarz Sylwanus

Tocząc zwycięskie walki z Germanami, Sylwanus zdołał tymczasem przenieść swoją główną kwaterę z Confluentes dalej na północ, do Kolonii, zwanej wówczas Colonia Agrippiną. Informowano go tam nie­ustannie i ze wszystkich stron, jak postępuje Apode- miusz z jego ludźmi. Naczelnik wojsk pieszych zbyt dobrze znał sprawy dworu i złowrogą postać agenta, by nie rozumieć, że w istocie chodzi nie o tamtych, lecz o niego samego. Wiedział, jak podejrzliwy jest cesarz, jak zmienne są jego nastroje i oceny. Dotychczas cie­szył się łaskami władcy i szybko szedł w górę, to wszakże mogło ulec zasadniczej rewizji, jeśli do głosu doszli wrogowie i zawistni. Aipodemiusz — tak musiał wnioskować Sylwanus — czuje się bardzo pewny i po­czyna sobie tak, jakby posiadał tajnie pełnomocnictwa; któregoś dnia, gdy uzna, że „magister peditum" jest już dobrze osaczony, uwięzi go, a może i zgładzi — bez sądu i bez formalnego wyroku! Przypominał się los Gallusa; cesarz, który tak niedawno skazał na śmierć swego szwagra i współwładcę, na pewno nie będzie miał żadnych skrupułów w stosunku do oficera obcego pochodzenia.

W obliczu tego niebezpieczeństwa głównodowodzący wojsk rzymskich nad Renem widział tylko jedno wyj­ście: uciec do barbarzyńców, do Franków, z których wywodził się jego ojciec Bonicjusz. Jednakże już Bo- nicujsz był Rzymianinem z wyboru; służył w armii pod rozkazami Konstantyna Wielkiego i dzielnie stawał w wojnach, które cesarz ten prowadził przeciw Licy- niuszowi. Sylwanus, urodzony już w Galii, chrześcija­nin, nieźle wykształcony, uchodził za człowieka raczej łagodnego i spokojnych obyczajów; co trudno byłoby powiedzieć o niejednym rodowitym Rzymianinie, zwła­szcza ze stanu oficerów zawodowych. Tak więc myśl, by porzucić cywilizowany świat, w którym wyrósł od dziecka, i rozpocząć nowe życie wśród barbarzyńców, była wręcz straceńcza. Naczelnik wojsk pieszych nie zdawał sobie sprawy, kim są naprawdę owi Frankowie, z którymi nieustannie walczył. Powiedział mu to wprost trybim Laniogajsus, także Frank z pochodze­nia; przed kilku laty należał do przybocznej straży ce­sarza Konstansa i jako jedyny dochował mu wierności do końca w czasie tragicznej ucieczki ku Pirenejom. Otóż pytany poufnie o radę w tej sprawie, oświadczył bez ogródek:

— Frankowie albo od razu cię zabiją, albo też wy­dadzą cesarzowi za pieniądze!

Skoro zguba groziła i od Rzymian, i od Germanów, pozostawał tylko jeden sposób ratunku: samemu ogło­sić się władcą! W takim wypadku można byłoby przy­najmniej drogo sprzedać swe życie. Niedawna uzairpa- cja Magnencjusza dowiodła, jak silne są w GaMi ten­dencje separatystyczne. Mimo klęski uzurpatora nie wygasły one do szczętu. Zarówno bowiem okrucień­stwo, z jakim prześladowano byłych stronników Mag­nencjusza, jak też nieudolność i obojętność rządu wo­bec łupieżczych najazdów germańskich, podsycały na­stroje niezadowolenia i poczucie odrębności. W tym

kraju wielu powitałoby z radością władcę tu urodzone­go i już znanego z wodzowskich umiejętności. Należa­ło też oczekiwać, że Germanie, tak liczni w armii, chętnie pójdą za jednym ze swoich.

Sylwanus przystąpił do ostrożnego badania wyższych oficerów. Dawał do zrozumienia, że jeśli go poprą, mo­gą liczyć na wielkie nagrody. Spotkał się z życzliwym przyjęciem.

Wszystko to rozegrało się w ciągu zaledwie paru dni. Jeszcze w dniu 7 sierpnia uroczyście obchodzono w Ko­lonii rocznicę urodzin cesarza Konstancjusza, trzy­dziestą ósmą. Z tej okazji Sylwanus obdarował żoł­nierzy pieniędzmi i wygłosił przemówienie, kończąc je słowami:

|— Cesarz oczekuje od was wierności i odwagi! . I oto już w dniu 11 tegoż miesiąca Sylwanus wystą­pił w ceremonialnym stroju cesarskim. Ponieważ nie było w Kolonii odpowiedniej purpury, uszyto płaszcz naprędce z kawałków czerwonego sukna, zdjętego z chorągwi i godeł bojowych. By ośmieszyć nowego ce­sarza, wrogowie jego twierdzili później, że zdarto czer­woną suknię z jakiejś kobiety.

Nocna narada w mediolańskim pałacu

Goniec z wiadomością o rebelii Sylwanusa przybył do Mediolanu, jak się już rzekło, o zachodzie słońca. Jego relacja całkowicie zaskoczyła wszystkich. 4 Takiego obrotu spraw Galii nikt się tutaj nie spodziewał, zwła­szcza po wykryciu w toku ostatnich dochodzeń, iż rze­kome listy Sylwanusa były fałszerstwem. Cesarz na­tychmiast zwołał konsystorz. Gdy wysocy dostojnicy spieszyli do pałacu, straże nocne zmieniały się po raz drugi.

Zebranie rozpoczęło się w ponurym nastroju. Nikt

z obecnych nie potrafił służyć konkretną radą, co by należało czynić, nikt więc nie kwapił się do zabierania głosu. Wreszcie padła z czyichś ust ostrożna wzmianka o Ursycynie. Ktoś ją podchwycił i dodał od razu, że to znakomity dowódca. Jeszcze ktoś inny zauważył, że przetrzymuje się go na dworze już od roku, marno­trawiąc cenne umiejętności. Odezwały się głosy, coraz śmielsze i liczniejsze, że w gruncie rzeczy doznał cięż­kiej krzywdy zupełnie bez przyczyny. Po kilku takich wypowiedziach padł rozkaz z ust najdostojniejszych, by natychmiast stawił się w pałacu.

Na salę obrad wprowadził Ursycyna osobiście mistrz ceremonii, co uchodziło za szczególne wyróżnienie. Wódz przyklęknął przed władcą, a ten podsunął mu do ucałowania skraj swej purpurowej szaty gestem znacznie łaskawszym niż przy poprzednich audien­cjach. Przedtem stale nazywano go na dworze naj­większą groźbą Wschodu i rozsiewano pogłoski, że zamierza sięgnąć po cesarski diadem wraz ze swymi synami. Obecnie wszystko to uległo zmianie. Zewsząd padały pod adresem Ursycyna słowa jak najpó- chlebniejsze. Nazywano go dowódcą wielkiej roztrop­ności, znakomitym towarzyszem broni, jedynym czło­wiekiem, który potrafi zgnieść rebelię Sylwanusa; że coś takiego się stało, dowiedział się dopiero w tym momencie. Przede wszystkim jednak żądano, by wy­ruszył jak najszybciej.

Ursycyn wszakże uznał, że w pierwszym rzędzie on sam winien oczyścić się z zarzutów, dotychczas przeciw niemu wysuwanych. Zaledwie jednak o tym napomknął, przerwał mu cesarz. Rzekł bardzo łagodnie:

— Nie czas obecnie na podejmowanie obrony w spor­nej sprawie. Groźna burza winna raczej nakłonić stro- ny, by powróciły do dawnej zgody — zanim rozpęta się to, co należy zdusić w zarodku!

Tak więc obrady konsystorza skupiły się wokół jed-

nej kwestii: jak zmylić Sylwanusa. Najważniejsze było to, by się nie domyślił, że cesarz już wie o jego uzur- pacji. Tylko w takim wypadku można było żywić na­dzieję, że nie dojdzie do nowej wojny domowej. Po­stanowiono rzecz tak urządzić:

Ursycyn zawiezie Sylwanusowi pismo cesarza, pełne uprzejmości i zaszczytnych zwrotów, wzywające na­czelnika wojsk pieszych do przekazania spraw Galii następcy, właśnie Ursycynowi, i do powrotu na dwór; pismo stwierdzałoby wyraźnie, że zatrzymuje on nadal swój dotychczasowy stopień wojskowy.

Decyzja zapadła. Rozkazano Ursycynowi wyjechać natychmiast i podróżować jak najspieszniej. Przydano mu do pomocy dziesięciu, oficerów z formacji protekto­rów i domestyków; tylko tylu zażądał.

Ammian Marcellinus: wyprawa przeciw Sylwanusowi

Wśród dziesięciu oficerów towairzyszących Ursycy­nowi znalazłem się także ja wraz z kolegą Werynia- nem; pozostałych wybrał sam cesarz. Opuściliśmy miasto. Jadąc przy wodzu w podróży tak długiej, każdy z nas myślał przede wszystkim o sobie. Rzucono nas przecież niby skazańców dzikim zwierzętom na pożar­cie! Ale rozważaliśmy też, że smutne wypadki mają jednak pewną dobrą stronę: oto naturalną koleją rze­czy musi poitem nastąpić obrót sprawy ku lepszemu. Podziwialiśmy zdanie Cycerona, trafiające w samo sed­no prawdy:

„Wprawdzie należałoby życzyć sobie jak najgoręcej, aby kwitnące szczęście utrzymywało się stale, jednak­że życie bez wstrząsów nie ma w sobie tyle treści, ile to, które z nieszczęść i katastrof znowu powraca ku po­myślności".

Spieszyliśmy więc pokonując co dzień wielki szmat drogi, pragnęliśmy bowiem stanąć w stronach objętych rebelią nim jakakolwiek pogłoska o uzurpacji rozejdzie się szerzej. Lecz choć pędziliśmy chyżo, uprzedziła nas wieść powietrzem chyba lecąca. Toteż wjeżdżając do Kolonii stwierdziliśmy od razu, że nasze możliwości nie sprostają tamtejszej sytuacji. Do miasta zewsząd zbiegły się masy ludzi, z gorączkowym pośpiechem umacniając rozpoczęte dzieło; stały tu także liczne za- . stępy wojsk. Cóż było nam czynić w takim stanie rze­czy? Wydało się najwłaściwsze, by nasz wódz dosto­sował się do woli i zamiarów nowego władcy; winien stworzyć pozorne. wrażenie, że doń przystępuje i wzmacnia jego siły. Bo tylko tak, niby to zgadzając się z Sylwanusem, można było sprawić, że nie obawia­jąc się z naszej strony niczego złego zaniecha czujności — i zostanie zwiedziony. Zamierzenie niezmiernie trudne! Należało pilnie baczyć, aby nasze usiłowania odpowiadały zmiennym okolicznościom, ani ich nie wy­przedzając, ani też nie dając ujść żadnej okazji. Gdyby bowiem nasze plany poznano przedwcześnie, wszyscy ponieślibyśmy karę tę samą — śmierć.

Przyjęto wodza łaskawie. Zmuszono go wprawdzie, aby w sposób ceremonialny adorował pysznego nosicie­la purpury, ale i tak Warunki nakłaniały do schylenia karku. Traktowano zresztą Ursycyna z szacunkiem, ja­ko człowieka wybitnego i zaprzyjaźnionego. Miał łatwy dostęp do władcy, goszczono go przy stole. Tak więc obaj mogli poufnie rozmawiać ze sobą o sprawach naj­ważniejszych. Sylwanus oburzał się:

— Godność konsulów i najwyższe urzędy rozdaje się łajdakom. Myśmy dobrze się napocili, żeby państwo ratować, i to nieraz, a co za to mamy? Tylko pogardą nam odpłacano i obmową! Mnie nęka się haniebnymi dochodzeniami przeciw osobom najbliższym i fabrykuje się oskarżenie, żem popełnił zbrodnię obrazy majestatu.

Ciebie porwano ze Wschodu i rzucono na pastwę pod­łej zawiści.

Takie i tym podobne słowa często powtarzał. A nas tymczasem przerażało co innego. Oto ze wszystkich stron dochodziły groźne pomruki Sylwanusowych żoł­nierzy, skarżących się na braki w zaopatrzeniu i żą­dających od swego wodza, aby natychmiast wiódł ich przez alpejskie przełęcze na Italię!

Żyliśmy więc w ustawicznym napięciu. W czasie tajnych narad gorączkowo szukaliśmy planu, który by miał szanse powodzenia. Ileż to razy strach zmuszał nas do zmieniania już powziętych decyzji! Ostatecz­nie stanęło na tym, że trzeba z wielką pilnością wy­szukać ostrożnych wykonawców dzieła i związać ich przed wtajemniczeniem najświętszą przysięgą. Wybór nasz padł na oddziały Brakchiatów i Kornutów. Wyda­wało się bowiem, że właśnie one są chwiejne w swej postawie wobec Sylwanusa i gotowe byłyby przejść na inną stronę za dobrą zapłatą. Sprawę tę załatwiło się przy pomocy pośredników spośród żołnierzy sze­regowych; nadawali się oni doskonale do wykonania takiego zadania z tej przyczyny, że nikt nie zwracał na nich szczególnej uwagi jako na zbyt nisko stojących.

Oddział żołnierzy znęconych nadzieją wielkiej nagro­dy przystąpił do .akcji o różanym świcie. Zachowywa­li się bardzo śmiało; właśnie tak zwykło się dziać wte­dy, gdy sytuacja nie jest jeszcze wyklarowana. Zabili straże i wdarli się do pałacu. Wyciągnęli Sylwanusa z małej kapliczki, gdzie schronił się, przerażony, najś­ciem zbrojnych; akurat zaś w tej chwili szedł na zebra­nie wyznawców religii chrześcijańskiej. Zginął od wie­lu pchnięć mieczów63.

Julian w Atenach

Sylwanus panował od chwili uzurpacji dokładnie dwadzieścia osiem dni, a więc śmierć jego przypada na początek września roku 355. Julian przebywał wówczas już w Atenach. Jak bowiem była o tym mowa, dzięki wstawiennictwu cesarzowej Euzebii uzyskał on późną wiosną tego roku zgodę na powrót do majątków swej matki w okolicach Nikomedii, na jakiś wszakże czas zatrzymać się musiał w Italii, nad jeziorem Como; tu­taj dowiedział się, że cesarz zmienia decyzję i poleca mu udać się na studia do Aten. I tym razem pewne zasługi położyła Euzebia, dobrze rozumiejąca, czym będzie pobyt w owym mieście dla młodego księcia, roz­kochanego w starej literaturze Hellenów.

Łaskawie zezwalając Julianowi na zamieszkanie w stolicy Attyki, Konstancjusz kierował się intencjami nie tak szczytnymi, jak Euzebia; po prostu pragnął od­sunąć młodego człowieka od wszelkich ośrodków życia politycznego. I było to w tym okresie zrozumiałe; wciąż przecież przychodziły alarmujące wieści bądź o rzeko­mym spisku w Sirmium, bądź o zbyt śmiałych pla­nach Sylwanusa — Dynamiusz właśnie okazywał jego listy, a jeszcze nikt nie podejrzewał, że zostały one sfałszowane. Cesarz obawiał się, by w-pewnym momen­cie ktoś nie posłużył się osobą Juliana i nie wysunął go jako pretendenta do tronu. Przed kilkunastu laty z podobnych przyczyn osadził Gallusa i Juliana w Ma­cellum; 'obecnie trudno byłoby to powtórzyć, Ateny wszakże wydawały się miejscem dostatecznie ustron­nym. Tak więc w danym okresie szczęśliwym zbiegiem okoliczności biegły jednym torem i współdziałały za­równo polityczne troski i podejrzenia cesarza, jak też życzliwość jego żony i najgorętsze marzenia samego Juliana.

Ateny, do których Julian przyjechał W lecie roku 355, były miastem stosunkowo niewielkim i raczej ubo­gim, kilkakrotnie grabionym, nadal jednak pełnym wspaniałych zabytków architektury, rzeźby, malarstwa. Ale nade wszystko były miastem uniwersyteckim. Z całego Imperium, zwłaszcza z tych krain, w któ­rych posługiwano się językiem greckim, podążały tu rzesze młodych ludzi, aby studiować nauki wyzwolone, wykładane zarówno w szkołach państwowych, jak i prywatnych. Najstarszą i wciąż jeszcze najsławniejszą z uczelni filozoficznych była Akademia, założona przed siedmiu wiekami przez Platona. Jednakże, podobnie jak to się działo gdzie indziej, najwięcej słuchaczy sku­piali wokół siebie mistrzowie nie filozofii, lecz wymo­wy, zwani również sofistami", retorykę bowiem i tutaj uważano wówczas za koronę wszelkiego wykształcenia.

Po przybyciu do Aten Julian zamieszkał w domu Celsusa. Pochodził on ze znakomitej rodziny antiocheń­skiej i był uczniem Libaniusza; serdeczna przyjaźń między Julianem a Celsusem, zawiązana w Atenach, miała przetrwać długo. Z racji swej wysokiej pozycji książę, choć skromny i przystępny, nie mógł brać peł­nego i normalnego udziału w życiu studenckim. Słu­chał oczywiście wykładów różnych sław ówczesnych, zwiedzał zabytki Aten i okolicy, prowadził rozmowy z wielu osobami. Nikt wszakże nie ośmieliłby się ciąg­nąć go siłą lub podstępem do tej czy innej szkoły — a tak właśnie postępowano wtedy z młodymi ludźmi w tym mieście uniwersyteckim, dochody bowiem pro­fesora częściowo zależały od liczby słuchaczy, składają­cych określoną opłatę. Nikt też nie zmusiłby Juliana do odbycia ceremonii otrzęsin, której' poddawano nie­mal wszystkich nowo przybyłych na studia.

Życie studenckie w Atenach

Natomiast te obyczaje studenckie opisuje na pod­stawie własnych obserwacji i doświadczeń nieprzejed­nany później wróg Juliana Grzegorz z Nazjanzu. Wraz ze swym przyjacielem Bazy hm przebywał on na stu­diach w Atenach w latach 352—358, a więc witał i oglą­dał w tym mieście również młodego księcia. Grzegorz z Nazjanzu i Bazyli byli chrześcijanami. Nie jednymi zresztą wśród tamtejszej młodzieży; trafiali się nawet chrześcijańscy profesorzy, jak na przykład dwaj naj­popularniejsi wówczas wykładowcy retoryki: Proajrez- jos i Himerios. Oczywiście wyznawcy nowej religii spieszyli do Aten, kolebki i siedziby pogańskiej mądroś­ci, nie wolni od pewnych obaw i oporów. Grzegorz pisze o tym jasno:

„Ludzie pobożni utrzymują nie bez racji, że pobyt w tym mieście może przynieść szkodę życiu duchowe­mu. Ateny bowiem są bogatsze od pozostałych krain Hellady, ale złe to ich bogactwo, jako że stanowi je mnogość posągów bóstw różnych. A nie tak łatwo oprzeć się wymowie ludzi, którzy je wychwalają i stają w ich obronie! Nam wszakże nie stało się nic złego, boś­my dobrze osłoniła i zahartowali nasze umysły. Prze­ciwnie. Właśnie pobyt ateński utwierdził nas w wierze. Poznawszy bowiem kłamstwo i obłudę tamtejszych de­monów, gardziliśmy odtąd nimi wszędzie, gdzie tylko cześć one odbierają. Podobno jakaś rzeka słodkowodna płynie przez słone morze; podobno też istnieją zwie­rzątka swobodnie skaczące w ogniu wszystko pożerają­cym. Właśnie tak my bytowaliśmy wśród naszych kole­gów1' M.

O niektórych zaś zwyczajach braci studenckiej mówi\ w innym rozdziale tymi słowy:

„Większość studentów szaleje z uwielbienia dla so­fistyki. Nie są to oczywiście ludzie najmądrzejsi, po-

chodzą wszak nie tylko z rodzin ubogich i nikomu nie znanych, lecz także ze znakomitych i sławnych. Ateńskie bowiem środowisko studenckie jest bardzo różnorodne, młodzieńcze, nieobliczalne w swych pory­wach. Aby to zobrazować, posłużę się pewnym przy­kładem:

Wiadomo, jak zachowują się w czasie wyścigów kon­nych ich fanatycy. Skaczą na swych miejscach, krzy­czą, wzbijają kurzawę, niby to sami powożą. Stojąc na widowni, kierują, wozami. Rękami sieką powietrze jakby batem, a gestykulując gołymi palcami udają, że zaprzęgają konie i zmieniają rydwany. W rozmowach wzajem przekazują sobie z całą gotowością konie, staj­nie, nadzorców. A przecież są to zazwyczaj biedni lu­dzie, nie posiadający środków do życia, często głodem przymierający!

Otóż studenci postępują w stosunku do swych profe­sorów i ich rywali z równie szaleńczym zapałem, jak owi kibice stronnictw cyrkowych. Chodzi o to, aby zdo­być dla mistrzów jak najwięcej słuchaczy i przez to podnieść ich zarobki. Każda ze szkół usiłuje wywalczyć jako swoją domenę rekrutacyjną pewną część Hellady; oznacza to, że młodzi ludzie stamtąd się wywodzący winni studiować właśnie u tego, a nie u innego profe­sora.

Przyjeżdża więc ktoś nowy do Aten. Wpada od razu, z własnej woli lub z /musu, w ręce łapaczy. Otrzymuje kwaterę u kogoś z tych, którzy go schwytali. Bywa to krewny, przyjaciel lub ziomek, ale bywa też zawodowy łapacz; a ci są bardzo cenieni przez swych profesorów, przysparzają im dochodów. Zgodnie z miejscową tra­dycją nowicjusza poddaje się pewnemu obrzędowi:

Kto tylko chce, może stroić sobie zeń żarty. A są one różnego rodzaju, niektóre gruboskórne, inne sub- telniejsze. Pozornie wygląda to groźnie i brutalnie, w rzeczywistości wszakże chodzi tylko o zabawę. Na

koniec prowadzi się nowicjusza przez ryne"k do łaźni. Odprowadzający idą parami za nim w pewnej odległoś­ci, ale w pobliżu budynku zaczynają straszliwie krzy­czeć, skakać, dobijać się do drzwi — że niby to tamci wewnątrz nie chcą ich wpuścić. Nowicjusz ledwie żyje, wystraszony nieprawdopodobnym hałasem i zamiesza­niem; wówczas dopiero brama otwiera się niespodzie­wanie. Kiedy jednak wyjdzie z łaźni, jest już wolnym i pełnoprawnym członkiem braci studenckiej".

Grzegorz, widocznie niezbyt gustujący w takich roz­rywkach, dodaje:

„Najprzyjemniejsze jest to, że dręczyciele natych­miast się rozchodzą" 65.

Dwa portrety Juliana

Mistrz i przyjaciel młodego księcia, retor Libaniusz, w kilkanaście lat później tak przedstawiał jego studia ateńskie:

„Żona Konstancjusza ulitowała się nad Julianem. Ubłagała i wielu prośbami przekonała męża, by wysłał go do umiłowanych Aten, źrenicy Hellady.

Ten jeden fakt wystarczająco dowodzi, że dusza jego boskiego była pochodzenia: oto choć miał do wyboru różne miejscowości, nie zwabiły go ani ogrody, ani pa­łace, ani nadmorskie majątki, ani też te rozkosze, z których tak łatwo korzystać bogatemu, lecz właśnie to, co ludzie powszechnie cenią, uznał za nic nie warte w porównaniu z miastem Pallady, macierzą Platona i Demostenesa, ostoją wszelakich umiejętności. Podążył tam jak najspieszniej. Żywił nadzieję, że znajdzie nau­czycieli, którzy uzupełnią jego wiedzę. Jednocześnie gdy ich poznał — a zarazem sam dał się poznać — większy wzbudził podziw dla siebie, niż odczuł go w stosunku do tamtych. Tylko on spośród wszystkich stu­

dentów przybywających do Aten odjechał stamtąd, więcej nauczywszy innych, niż sam się nauczył! Wi­działo się go stale w otoczeniu licznego grona ludzi młodych i starych, filozofów i retorów. Sami bogowie spojrzeli nań łaskawie, wiedzieli bowiem, że to on właśnie przywróci im cześć dawną. Podziw budziła za­równo jego wymowa, jak i skromność; nie potrafił sło­wa powiedzieć, by się nie zarumienić! Choć wszyscy mogli cieszyć się z jego łaskawości, tylko najszlachet­niejszych darzył zaufaniem.. Wśród tych na pierwsze miejsce wysuwał się pewien człowiek pochodzący z na­szego kraju, z Antiochii.

Julian postanowił zamieszkać, w Atenach na stałe, aż do końca dni swoich; tu bowiem czuł się najszczęśliw­szy. Lecz tymczasem [...] " 66

Zanim jednak dowiemy się, co przekreśliło plany księcia, skromne i pozornie realne, należy oddać głos innemu portreciście ateńskiego pobytu Juliana. Jest nim Grzegorz z Nazjanzu. Jego relacja zasługuje na szczególną uwagę, studiował bowiem w Atenach w tymże samym czasie, spotykał więc często młodego człowieka z cesarskiego rodu, o którym mówiło całe miasto. Z drugiej wszakże strony świadectwo to jawnie stronnicze, dyszące nienawiścią; Grzegorz bowiem ni­gdy nie ukrywał, że jest wirogiem Juliana.

Oto treść jego słów:

„Inni poznali występki Juliana dopiero wtedy, gdy znaleźli się pod jego władzą, która rychło wy rodziła się w tyranię, ja natomiast w pewnym stopniu przej­rzałem je znacznie wcześniej, stykając się z nim w Atenach. Przyjechał tam wkrótce po wydarzeniach związanych ze śmiercią jego brata; wybłagał to u ce­sarza. Dwa były powody podróży: pierwszy, raczej chwalebny, to chęć poznania Hellady i szkół ateńskich; drugi, raczej tajny i niewielu znany, to pragnienie za­sięgnięcia rady u tamtejszych wróżów i zwodzicieli.

I

Widocznie jego bezbożność jeszcze nie mogła ob­jawić się z całkowitą swobodą! Właśnie wtedy chyba trafnie osądziłem tego człowieka, chociaż nie param się takimi sprawami. Jeśli jednak wró­żem najlepszym jest ktoś, kto potrafi wyciągać właści­we wnioski, to do wróżenia skłoniła mnie dziwacznośd jego zachowania się i wygląd niezwykły. Uważałem, że niczego dobrego nie zapowiada ów kark słabowity, barki chwiejne niby szale u wagi, oczy podniecone - i rozbiegane, wzrok obłąkanego, chód nerwowy i nie­pewny, nos prychający arogancją i pychą, zawsze ten sam wyraz twarzy o błazeńskich rysach, śmiech wy­buchający niespodziewanie i bełkotliwie, ruchy głowy niespokojne, mowa wciąż przerywana przez brak tchu, pytania bezładne i przypadkowe, podobne odpowiedzi — chaotyczne, nieprzemyślane, wyzbyte owej dyscypli- ; ny, jaka jest owocem studiów.

Jeśli byłby tu obecny ktoś, kto miał wtedy możność słyszeć moje słowa, z pewnością potwierdziłby, żem powiedział patrząc na Juliana:

— Cóż to za zarazę przygotowuje sobie rzymskie państwo!"

Po upadku Sylwanusa

Julian spędzał w Atenach latem i wczesną jesienią roku 355 dni beztroskie i najpiękniejsze w swym życiu. A tymczasem w odległej Galii zaczęły dziać się po śmierci Sylwanusa sprawy ponure; znając cesarza łat­wo było przewidzieć, że właśnie tak potoczą się tam wypadki.

Wieść o zgładzeniu uzurpatora Konstancjusz przyjął oczywiście z ogromną radością — co jednak nie ozna­czało, że docenia zasługi położone przez Ursycyna. Ce­sarz po prostu uznał szybkie stłumienie groźnej rebelii

za nowy dowód niezwykłego szczęścia, zawsze mu sprzyjającego z łaski niebios. Nie było nawet mowy o jakiejś pochwale lub nagrodzie dla starego wodza. Przeciwnie: zażądano odeń wyjaśnień w sprawie rzeko­mego zagarnięcia skarbca Galii. Rozpoczęto nawet do­chodzenia, przesłuchując Remigiusza, ówczesnego rach- nustrza zaopatrzenia w sztabie głównodowodzącego. Oskarżenia były oczywiście bezpodstawne; skarbca nikt nawet nie dotknął.

Mówiąc słowami Ammiana Marcelinusa: zwycięskie- inu Konstancjuszowi wydawało się, że głową niebios już dotyka i że on to kształtuje losy ludzkie według swej woli. W mniemaniu tym utwierdzały go hymny wznoszone przez zastępy pochlebców; dbał zaś pilnie o powiększenie rzeszy płaszczących się, wzgardliwie traktując i wręcz odpychając wszystkich, którzy nie potrafili lub nie chcieli dostosować się do tamtych.

Natychmiast też — jak najpierw po upadku Magnen­cjusza, potem zaś Gallusa — rozpoczęto wyławiać i przesłuchiwać stronników uzurpatora. Podejrzanych więziontf i zakuwano w kajdany. Paweł — dano mu wtedy przydomek donosiciela z piekła rodem — zno­wu radował się szerokim polem działania. Ale prócz niego prowadzili dochodzenia również wysocy dostoj­nicy cywilni i wojskowi. Wzięto na tortury Prokulusa, należącego do osób bliskich Sylwanusowi. Był to czło­wiek wątły i chorowity, spodziewano się więc po­wszechnie, że nie wytrzyma cierpień i zacznie sypać nazwiskami ludzi rzekomo winnych zbrodni najgor­szych. Stało się wszakże inaczej. Prokulus nie wydał nikogo. Choć dręczony okrutnie, choć stojący już nie­mal w przedsionku śmierci, nie wymienił żadnego na­zwiska. Więcej nawet: ośmielił się bronić czynu Sylwanusa! Twierdził, że stary wódz przywdział pur­purę nie z żądzy władzy, lecz ustępując twardej ko­nieczności. Przypomniał, że na pięć dni przed aktem

uzurpacji Sylwanus rozdawał w związku z rocznicą urodzin cesarza dodatkowy żołd wśród żołnierzy. Zapy­tywał:

— Jeśli Sylwanus rzeczywiście już wtedy myślał o zamachu stanu, czemu nie rozdzielił tych pieniędzy we własnym imieniu? Albo czemu nie zatrzymał ich po prostu dla siebie?

Znacznie później Prokulus wyznał swym przyjacio­łom, z jakiego to powodu trzymał się dzielnie nawet wśród najsroższych męczarni; oto sen wieszczy przy­rzekł mu ocalenie, jeśli nie splami się zdradą. Co się sprawdzało; wyszedł z życiem.

Wielki najazd germański

Jednakże śledztwa, tortury i wyroki śmierci groziły głównie osobom związanym z uzurpatorem, a więc sto­sunkowo nielicznej grupie oficerów i wyższych urzęd­ników. Natomiast inny skutek upadku Sylwanusa od­czuła jak najboleśniej niemal cała Galia:

Już wczesną jesienią tegoż roku 355 wtargnęła na jej ziemie żza Renu nowa, potężna fala germańskich szczepów. Dopiero co, w ciągu wiosny i laita, Sylwanus i najwyższym wysiłkiem wyparł wrogów; obecnie, na wieść o nieudanej rebelii, zastępy niedawno pokonanych zawróciły i szeroką ławą przekroczyły rzekę graniczną w wielu okolicach. Germanie szli naprzód, prawie nie napotykając oporu. Rzymianie nie mieli ani dostatecz­nej ilości wojsk, ani energicznego dowództwa. Co praw­da wyprawiając Ursycyna Konstaihcjusz oświadczył, że to on zajmie miejsce Sylwanusa — ale natychmiast po spełnieniu misji zawiesił go w czynnościach; obawiał się, jak łatwo odgadnąć, by nie poszedł w ślady swego poprzednika. Do ponownej niełaski doświadczo­nego oficera przyczyniła się również nieszczęsna,

wspomniana już, sprawa rzekomego zagarnięcia prze­zeń skarbca Galii. Na czele wojsk cesarz postawił zastępcę naczelnika jazdy Marcellusa; jednakże nie po­siadał on ani odpowiedniego autorytetu, ani nawet odwagi. Nie potrafił przeciwstawić się nawale.

Najgroźniejsi byli Alamanowie. Ruszyło dwadzieścia ich szczepów. Dalej od północy posuwali się Frankowie i Saksonowie. Padły rzymskie umocnienia i forty. Padło ponad czterdzieści miast nad Renem i w głębi kraju. Były wśród nich ośrodki tak znaczne i bogate, jak Argentoratum, dzisiejszy Strasburg; Mogontiacum — Mainz; Augusta Nemetum — Spira. Oblegano Ko­lonię. Barbarzyńcy palili osiedla wiejskie, ludność uprowadzali za Ren, bydło zaś i zboże gromadzili w miejscach bezpiecznych, aby mieć zapasy na czas przyszłych wypraw. Tu i ówdzie zaczęli osiedlać się na stałe, wznosząc nawet domy na wzór rzymskich. Je­dynie miast umikali, w ich bowiem murach czuli się jak w więzieniu. Niektóre oddziały zapuszczały się znowu w dolinę Sekwany i Loary. Słowem, powtórzyło się wszystko to, czego ziemie te już doświadczyły po upadku Magnencjusza — tylko na większą skalę.

Wśród germańskich przywódców znajdowało się spo­ro ludzi poprzednio stykających się często z Rzymia­nami, a nawet przebywających przez czas dłuższy na ziemiach Imperium. Tak na przykład jeden z alamań- skich królów, Mederik, był przez kilka lat zakładni­kiem w ręku Rzymian; stał się nawet wyznawcą bo­gini Izydy i dał swemu synowi egipskie imię Serapion. Obecnie chłopiec ten, nad wiek rozwinięty, walczył dzielnie u boku swego stryja Chonodomara — Mederik już nie żył — który rozkazywał ponad trzydziestu ty­siącom wojowników. Wojska germańskie stawały się groźne i z tej przyczyny, że umiały stosować pewne zasady rzymskiej organizacji i taktyki.

Pożegnanie Aten

Co najwyżej trzy miesiące radował się Julian po­bytem w ateńskiej siedzibie muz. Do cichego przybytku nauki i wymowy nie docierały niemal żadne echa ani z dalekich krain nad Renem, ani też z rezydencji wład­cy w Mediolanie. Tym bardziej więc zaskoczyło Juliana wezwanie, które dotarło doń z początkiem października roku 355: ma jak najspieszniej stawić się na cesarskim dworze!

Jakie były przyczyny naglącego rozkazu? Co spowo­dowało nową decyzję w sprawie losów Juliana? Nale­żało oczekiwać wszystkiego. Nawet najgorsze przeczu­cia wydawały się usprawiedliwione. Może zwycięstwo na dworze odniosła nienawidząca Juliana klika Euze­biusza, prepozyta świętej sypialni, gotując mu los Gal­lusa? A może nie jest aż tak źle — bo i o jakież poważ­ne przestępstwa polityczne dałoby się oskarżyć studen­ta retoryki — i cesarz po prostu pragnie mieć u swego boku jedynego obecnie męskiego przedstawiciela dy­nastii, aby otoczyć go bacziniejszą opieką?

Niepewność co do zamiarów władcy drażniła i przygnębiała. A przecież dostatecznie bolesnym cio­sem był sam fakt, że trzeba rozstać się z miastem, w którym żyło się tak błogo! Julian nie pragnął żad­nych splendorów. Gardził zaszczytami i władzą. Nie myślał o bogactwach. Chciał tylko jednego: móc żyć i studiować w Atenach.

„Jakie potoki łez wylewałem, jak boleśnie jęczałem, ręce wyciągając ku Akropolowi, gdy przyszło wezwa­nie! Modliłem się do Ateny, aby ocaliła i nie opuszczała swego błagalnika. Wielu z was widziało to i poświad­czy, a sama bogini przed innymi, że tymi słowy ją pro­siłem:

— Wolę umrzeć w Atenach, niż tam jechać!

Nie zdradziła bogini swego czciciela i nie wydała go

obcym. Pokazała to dowodnie. Przewodziła mi wszędzie i strażą otoczyła, a wieści o mnie otrzymywała dzięki Słońcu i Księżycowi!" 68

Wypada tu zauważyć, że także inne pożegnania stu­denckie z Atenami, nawet jeśli rozgrywały się w mniej dramatycznych okolicznościach i były skutkiem swo­bodnej decyzji, zazwyczaj nie obywały się bez łez i smutku. Poświadcza to nawet Grzegorz z Nazjanzu, poniekąd współtowarzysz ateńskich studiów Juliana. A przecież nie był on, jak pamiętamy, entuzjastycznym wielbicielem grodu Ateny; uważał go za siedlisko de­monów i obawiał się, że pobyt w nim może przynieść szkodę duchowemu życiu chrześcijanina. Jednakże gdy najpierw jego przyjaciel Bazyli, a potem on sam postanowił opuścić przybytek dawnej filozofii i „de­monicznych" kultów, wszystko potoczyło się zwyczaj­nie:

„Przyszedł wreszcie dzień wyjazdu, a wraz z nim to wszystko, co zwykło się dziać, gdy ludzie się rozstają. Były więc przemówienia pożegnalne, były odprowadza­nia, były obejmowania się wzajem wśród łez i westch­nień. Trudno bowiem wyobrazić sobie, jak smutne jest dla tamtejszej braci studenckiej rozstanie i z Atenami, i z towarzyszami. Żal było patrzeć na to i warto tę sce­nę opowiedzieć:

Koledzy i rówieśnicy otaczali nas niby chór na scenie: stawili się także niektórzy profesorzy. Wołali, że abso­lutnie nie puszczą nas od siebie; nie szczędzili zaklęć, siłą przytrzymywali, perswadowali. Ich słowa i czyny tylko ból mógł usprawiedliwić" 69.

O przyszłość Juliana

Rozkaz, który przyszedł do Aten, był wynikiem długo­trwałych sporów i narad, toczących się na dworze me­

diolańskim niemal od chwili wyjazdu Juliana z Italii. , Gońcy z Galii przybywali tam bez przerwy. Relacje ich brzmiały jednakowo katastrofalnie:

Wszystkie prowincje przygraniczne już stracone. Nikt nie stawia oporu. Barbarzyńcy wdzierają się coraz głębiej!

Cesarz, zamiast działać energicznie i bezzwłocznie, zastanawiał się, wahał, medytował. Przedmiotem jego trosk, rozmyślań i narad był głównie ten problem: W jaki sposób skutecznie przeciwstawić się najeźdźcom, nie opuszczając Italii? Uważał bowiem, że wyprawa w tak odległe krainy zaalpejśkie mogłaby okazać się niebezpieczna z różnych względów. W pewnym mo­mencie on sam lub ktoś z jego najbliższych wpadł na pomysł, aby zadanie to powierzyć właśnie Julianowi, czyniąc zeń współtowarzysza władzy. Pomysł dziwacz­ny, nieoczekiwany, niemal absurdalny — jeśli zważyć, że Julian nie miał najmniejszego doświadczenia w spra­wach polityki i wojny; uchodził za niezdarę, marzycie­la, wiecznego studenta, zorientowanego tylko wywiecie bezużytecznych książek. W każdym razie któregoś dnia Konstancjusz dał do zrozumienia swemu otoczeniu, że nosi się z taką myślą, dorzucając zarazem — a w jego ustach słowa te brzmiały zaskakująco:

— Ja sam już upadam pod naporem tylu i tak czę­stych przeciwności!

Dworacy, nawykli do płaszczenia się przy każdej spo­sobności, natychmiast zaczęli ogłupiać go dymem ka­dzidlanym zwykłych pochlebstw. Podniosły się głosy:

— Nie istnieje nic tak trudnego, czego nie zdołałaby pokonać twoja dzielność i los pomyślny, gwiazdom rów­ny!

Inni zaś, dobrze świadomi swych win i zbrodni, do­dawali, że należy wystrzegać się obdarzania kogo­kolwiek tytułem Ceżara; przypominali dzieje Gal­lusa.

Powiadano, że tym wszystkim glosom przeciwstawia­ła się uporczywie tylko cesarzowa Euzebia. Z jakich przyczyn? Jedni twierdzili, że po prostu obawia się podróży w strony tak dalekie, musiałaby bowiem to­warzyszyć mężowi, gdyby wyruszał tam osobiście. Inni utrzymywali, że sprzyja Julianowi z rozsądku. Podob­no stale przypominała, że osobę spokrewnioną należy przedkładać nad wszystkie postronne, i popierała kan­dydaturę Juliana takimi argumentami:

— To człowiek bardzo młody, prostoduszny, oddany dotychczas tylko nauce, obcy wielkiej polityce. Dla nas jednak dogodniejszy on od każdego innego kandydata. Jeśli dobrze mu pójdzie w walce z Germanami, wszy­scy zgodnie powiedzą, że w pierwszym rzędzie twoja to zasługa, bo ty dokonałeś właściwego wyboru i ty kie­rowałeś z daleka całą "kampanią. Jeśli zaś poniesie klęs­kę i zginie, ty w każdym razie pozostaniesz jako osto­ja i ratunek naszego Imperium. I nie będzie już niko­go, kto mógłby pretendować do tronu. Co także nie jest bez an»zenia!

Kto wie, czy właśnie to ostatnie napomknienie, lekko tylko rzucone, nie okazało się najbardziej przekonywa­jące.

Dziej się wola bogów

„Przyjechawszy do Mediolanu, zamieszkałem na przedmieściu. Euzebia często tam do mnie posyłała, za­pewniając o swej życzliwości i przykazując śmiało pi­sać o wszystkim, czego tylko bym potrzebował. Przy­gotowałem więc list, a raczej pismo błagalne, w któ­rym zawarłem takie życzenie:

«Obyś miała dzieci i przekazała im swoje dziedzic­two! Oby Bóg dał Ci wszelką pomyślność! Spraw tylko, aby odesłano mnie do domu, i to jak najrychlej!»

Potem wszakże przyszło mi na myśl, że niezbyt to bezpiecznie wysyłać taki list do pałacu, do żony cesa­rza. Modliłem się więc do bogów, aby we śnie obja­wili mi, jak mam postąpić. Oni zaś zagrozili, że jeśli to uczynię, zginę śmiercią haniebną. Ich samych przy­wołuję na świadków, że prawdę mówię! Tak więc list nigdy nie dotarł do rąk Euzebii.

Od owej wszakże nocy zacząłem snuć refleksje może godne poznania. Mówiłem sobie:

Bywa niekiedy, że przeciwstawiam się woli bogów, ufając, że lepiej się troszczę o swe sprawy od nich,, wszystko wiedzących. A przecież rozum ludzki ogarnia tylko chwilę bieżącą i z trudnością może się ustrzec od pobłądzenia w najbliższej przyszłości! Dlatego też nikt nie zastanawia się nad tym, co ma czynić za lat trzy­dzieści, ani też nad tym, jakby zmienić to, co się już stało; to pierwsze bowiem zbyteczne, drugie zaś niemo­żliwe. Rozpatruje się wyłącznie sprawy znajdujące się niejako w zasięgu ręki; te, których początki i jakby za­rodki da się obserwować. Mądrość natomiast hcfca pa­trzy daleko wprzód, a raczej ogląda wszystko bez gra­nic; radzi więc dobrze i wybiera to, co korzystniejsze. Bogowie ustanowili to, co jest, a także to, co bę­dzie; najlepiej więc rozumieją potrzeby chwili bieżą­cej.

Takie rozważania utwierdziły mnie w przekonaniu, że słusznie postąpiłem, nie wysyłając listu. A potem, patrząc na wszystko z punktu widzenia najwyższej sprawiedliwości, rzekłem sobie:

— Martwisz się, jeśli coś z twej własności pozbawia cię swych służb lub ucieka przyzwane; czy to jest koń, czy owca, czy też krowa. A ty sam, który pragniesz być człowiekiem, i to nie jednym ze stada i takim so­bie zwykłym, lecz właśnie rozsądnym i uczciwym, chciałbyś pozbawić bogów swej osoby! Nie pozwalasz,

by posługiwali się tobą dla swych celów. Okazujesz w ten sposób nie tylko brak rozwagi, lecz nawet po­gardę w stosunku do bogów!

A twoja odwaga, gdzież to ona i jakże się przedsta­wia? Po prostu śmiesznie. Z lęku przed śmiercią gotów jesteś poniżać się i schlebiać! A przecież mógłbyś wszy­stko to zlekceważyć i pozwolić bogom, aby kierowali twymi sprawami, jak sami chcą; wystarczy dzielić z ni­mi troskę o twoją osobę. Tego właśnie żądał Sokrates nauczając: należy czynić wszystko, co w mocy czło­wieka, opiekę jednak nad całością spraw bogom powie­rzyć; nie posiadając niczego i nie przywłaszczając so­bie niczego, trzeba spokojnie przyjmować to, co oni dają! " 70

Pożegnanie z brodą

„Ustąpiłem. Zmieniłem odzież, otoczenie, zajęcia, mieszkanie, sposób życia. W miejsce niedawnej prosto­ty i ubóstwa miałem wokół siebie tylko przepych i do­stojeństwo. Ta obcość wszystkiego wywołała duży wstrząs w mojej psychice. Nie dlatego, by porażał mnie ogrom obecnego szczęścia, lecz właśnie przeciwnie: nie mając zrozumienia dla tych spraw nie widziałem w nich nic szczególnie imponującego. Wydawało mi się, że chodzi tylko o samą władzę, bardzo użyteczną dla posługujących się nią umiejętnie, szkodliwą zaś dla nieudolnych; w takim bowiem wypadku przynosi bez­miar nieszczęść zarówno pojedynczym domom, jak i ca­łym miastom 71.

Stanowczo odmawiałem wszelkiej poufałości z ludź­mi w pałacu. Oni jednak zebrali się razem, jakby to był lokal balwierza. Zgolili mi brodę, przyodziali w płaszcz żołnierski. Uczynili ze mnie, jak wtedy mniemali, coś na kształt bardzo śmiesznego wojaka. Nie odpowiadało

mi w ogóle strojnisiostwo tych plugawych ludzi. Nie potrafiłem chodzić tak jak oni, pysznym wzrokiem roz­glądając się wokół; zawsze patrzyłem skromnie w zie­mię, jak mnie nauczył niegdyś mój pedagog. Wtedy więc byłem dla nich przedmiotem pośmiewiska, wkrótce potem podejrzeń, aż wreszcie rozgorzała za­wiść. Nie mogę jednak nie przyznać w tym miejscu, że poszedłem na bardzo dalekie ustępstwa: przecież przystałem na to, by żyć pod jednym dachem z ludźmi, o których wiedziałem, że byli "przekleństwem dla całej mojej rodziny, a których podejrzewałem o to, że wkrót­ce zaczną i przeciw mnie występować 72.

Gdy cesarz umocnił się w swojej dobrej opinii o mojej osobie, Euzebia ogromnie się uradowała. Prosiła za po­średnictwem eunuchów ze swego otoczenia, abym był dobrej myśli i nie odmawiał, z obawy przed ciężarem zadania, przyjęcia tego, co zostanie mi ofiarowane przez władcę; a także bym nie odrzucał wzgardliwie, pozwa­lając sobie na słowa szorstkie i zbyt szczere, usilnych nalegań człowieka, który czyni dla mnie dużo dobrego. Okazałem posłuszeństwo jej wskazówkom. Zresztą trudno było się opierać; dobrze zdawałem sobie sprawę z tego. Jeśli bowiem ktoś może siłą narzucić swoją wolę, wystarczy tylko jego prośba, by nakłonić i prze­konać "

Śmierć purpurowa

Ceremonia odbyła się w dniu 6 listopada roku 355. Żołnierze wszystkich formacji stacjonujących w Medio­lanie stanęli w pełnym uzbrojeniu na placu przed wy­soką trybuną, wokół której ustawili się chorążowie, dzierżąc orły i sztandary. Na trybunę wszedł Konstan­cjusz i Julian. Cesarz ujął młodego człowieka za pra­wą rękę i przemówił do żołnierzy:

— Stanęliśmy tu przed wami, najdzielniejsi obrońcy naszego państwa, dla dobra wspólnej sprawy, o którą wszyscy winniśmy walczyć jednym sercem. Wyłożę rzecz krótko, bo przychylnymi będziecie sędziami.

Śmierć dosięgła buntowniczych tyranów. Wściekłość i szał pchnęły ich ku temu, na co się ważyli. Lecz oto barbarzyńcy, jakby pragnąc złożyć ofiary z krwi rzym­skiej bezbożnym ich cieniom, przerwali granicę pokoju i grasują po całej Galii! Śmiałości dodaje im przekona­nie, że twarda konieczność zatrzymuje nas w krainach bardzo odległych. Jeśli temu nieszczęściu, rozlewające­mu się coraz szerzej, przeciwstawi się póki czas mocna decyzja nasza i wasza, zdołamy złamać kark pysznych ludów i zachować nienaruszone granice Imperium. Trzeba jednak, abyście przychylnie potwierdzili tę na­dzieję lepszej przyszłości, którą noszę w sercu! Oto Julian, mój brat stryjeczny. Dobrze jest znany ze swej skromności; mnie czyni go ona tak samo drogim, jak i pokrewieństwo nas łączące. Młody ten człowiek już wyróżnił się swymi uzdolnieniami. Jego to pragnę obdarzyć władzą Cezara. Wasze zaś przyzwolenie potwierdzi ten zamiar, jeśli wydaje się on uży­teczny!

Pragnął powiedzieć coś więcej, przerwały mu jednak przyjazne, z góry już przygotowane okrzyki zgroma­dzonych:

— Boża to myśl, nie człowiecza!

Przez chwilę cesarz stał na trybunie bez ruchu, cze­kając póki wołania nie umilkną. Potem ozwał się gło­sem znacznie pewniejszym:

— Ponieważ przyjazne okrzyki dowodzą, żeście przy­chylni zamiarowi, niechże dostąpi zaszczytu ten młody człowiek, pełen siły spokojnej. Jego obyczaje raczej naśladować by trzeba niż chwalić. Jego świetne zdol­ności, wykształcone w dobrych umiejętnościach, przez to samo w pełni okazałem, żem go wybrał. A więc

za przyzwoleniem niebiańskiego Boga odzieję go szatą cesarską!

Mówiąc te słowa, zarzucił na ramiona Juliana płaszcz purpurowy. Oznajmił, że czyni go Cezarem, wojsko zaś powitało to okrzykiem radości. Potem zwrócił się do swego współwładcy, stojącego obok z twarzą poważ­ną, niemal smutną:

— Bracie mój najukochańszy! Oto w tak młodym wieku otrzymałeś wspaniałe insygnia, należne ci z uro­dzenia. Wyznaję, że dzięki temu i moja chwała się zwiększa. Wzniosłość bowiem moja chyba słuszniej przez to się objawia, że daję niemal równą władzę świetności ze mną spokrewnionej, niż przez samą wła­dzę. Bądźże więc odtąd uczestnikiem moich prac i nie­bezpieczeństw! Weź w swoją opiekę kraje Galii. Wspo­magaj wszelkim rodzajem dobrodziejstw ziemie znisz­czone. Jeśli trzeba będzie zetrzeć się z wrogiem, stań mocną stopą pomiędzy swymi chorążymi. W chwili sto­sownej zachęcaj do śmiałego czynu. Walczących za- grzewajT rozumnie idąc przed nimi, a cofających się wspieraj posiłkami. Opieszałym udzielaj nagan po­wściągliwie. Bądź świadkiem najbardziej wiarogodnym, bo zawsze obecnym, zarówno czynów odważnych, jak i tchórzliwych. Idź tam, dokąd przyzywa groźna sytua­cja, jako dzielny mężczyzna, wiodący równie dzielnych mężczyzn. Będziemy wzajem sobie bliscy niewzruszoną stałością obopólnego przywiązania. Razem będziemy walczyli. Razem będziemy władać nad światem pokoju — byle tylko Bóg chciał tego, o co prosimy! — z jed­nakowym umiarem i oddaniem. Będziesz zawsze obecny u mego boku, a ja również nigdy cię nie opuszczę, jakiekolwiek byłyby koleje losu. Idź więc, pospieszaj! Towarzyszą ci przyjazne życzenia wszystkich. Będziesz bronił swego posterunku z niegasnącą czujnością, jakby powierzyło ci go samo państwo!

Podniosły się okrzyki tłumów, lecz wnet zagłuszyło

je potężne, metaliczne dudnienie; to żołnierze rytmicz­nie bili kolanami o tarcze, dając w ten sposób wyraz swej radości i aprobacie; uderzanie natomiast w tarcze dzidami oznaczałoby ból i gniew.

Ammian Marcellinus, świadek ceremonii, powiada:

Oczy wszystkich zwrócone były na drobną postać młodego mężczyzny, przyodzianego w cesarską purpu­rę. Jego oczy zdawały się pełne wdzięku, ale zarazem było w nich coś, co lęk budziło. Miła twarz na skutek podniecenia stała się jeszcze sympatyczniejsza. Każdy z patrzących radby wglądnąć w jego duszę i odpowie­dzieć sobie na pytanie: — Jakimże będziesz władcą?

Zstąpiono z trybuny. Nowy zaszczyt spotkał Juliana: cesarz raczył zaprosić go do swego powozu. Orszak skierował się w stronę pałacu. Przekraczając jego pro­gi młody Cezar rzekł półgłosem, recytując wiersz z Ho­merowej Iliady, opiewający śmierć jednego z bohate­rów:

„Zabrała go śmierć purpurowa i los potężny" 74.

Książki

„Tak więc narzucono mi z pośpiechem imię i płaszcz Cezara. Rozpoczął się okres niewoli. Każdego dnia wi­siał nad głową strach o życie, strach ogromny i dławią­cy. Zamknięte bramy. Czujne straże. Przeszukuje się ręce moich ludzi, aby przypadkiem nie dostarczali liś­cików od przyjaciół. Służba obca. Z dużym trudem zdołałem wprowadzić do pałacu czterech swoich słu­żących, aby mieć kogoś, do kogo przywykłem. Dwaj z nich byli to jeszcze mali chłopcy, dwaj zaś nieco więksi. Jeden z nich wiedział, że jestem wyznawcą bo­gów i pokryjomu pomagał mi jak umiał najlepiej. Pew­nemu lekarzowi powierzyłem swoje książki; był to je­

dyny człowiek z mnóstwa moich towarzyszy i Wiernych przyjaciół, jakiego obecnie miałem przy sobie; pozwo­lono mu pozostać nie orientując się, że jest mi szczerze oddany. Stałem się tak przeczulony i strachliwy, że ile­kroć któryś z przyjaciół pragnął złożyć mi wizytę, nie zgadzałem się na spotkanie, choć czyniłem to wbrew sobie; obawiałem się wszakże, że rozmowa mogłaby .stać się przyczyną nieszczęść i dla mnie, i dla gościa" 1S.

„Miałem przy sobie niewiele książek, wyjeżdżając bowiem z Aten sądziłem, że uda mi się powrócić ry­chło. Otóż Euzebia ofiarowała mi bardzo dużo dzieł róż­nej treści. Były to pisma filozofów, a także utwory rozmaitych pisarzy, retorów, poetów. W ten sposób" cesarzowa w pełni zaspokoiła moje pragnienia, choć jestem wręcz nienasycony, jeśli chodzi o ten rodzaj obcowania intelektualnego. Dzięki jej książkom Galia stała się dla mnie przybytkiem muz helleńskich. Ile­kroć trafiała się chwila wytchnienia, siadywałem nad owymi skarbami, zawsze wspominając wdzięcznie tę, która darowała mi je tak łaskawie. Zresztą nawet w czasie wypraw wojennych towarzyszy mi jako za­opatrzenie niezbędne na drogę jedno z dzieł, ułożone niegdyś przez naocznego świadka dawnych wyda­rzeń"76.

Lecz wszystko to sprawy uboczne. A oto rzecz naj­ważniejsza:

„W środku zimy Konstancjusz wysłał mnie na czele trzystu żołnierzy do kraju Gallów, wówczas wstrząsa­nego groźnymi wydarzeniami. Miałem wszakże nie ty­le dowodzić tamtejszymi wojskami, ile być posłuszny ich oficerom. Cesarz uprzednio napisał do owych do­wódców i wyraźnie im nakazał, aby czuwali nie tyl­ko nad działalnością wrogów, lecz także i nad moją — czy nie stanę się rebeliantem "77.

Ten odnowi świątynie bogów!

W kilka dni po uroczystej ceremonii obwołania no­wego Cezara nastąpiła inna, o charakterze rodzinnym, lecz ważna również politycznie. Julian poślubił księż­niczkę Helenę, rodzoną siostrę Konstancjusza. Postać to prawie zupełnie nie znana; sam Julian zachowuje całkowite milczenie o narzuconej mu żonie, swej to­warzyszce życia przez kilka lat.

W. dniu 1 grudnia cesarz i Julian opuścili Mediolan, kierując się drogą wiodącą przez nadpadańskie równiny na zachód. Konstancjusz odprowadzał swego współwład- cę i szwagra, spieszącego do Galii. Nie pofatygował się jednak zbyt daleko; pożegnał Juliana przy stacji pocz­towej „Dwie Kolumny", tuż za rzeką Ticinus. Pozosta­wił młodego człowieka, zupełnie niedoświadczonego w sprawach wojny, niemal siłą oderwanego od studiów i książek, z niewielkim oddziałem ponad trzystu żołnie­rzy,. nie najlepiej zresztą uzbrojonych. Oczywiście ce­sarz zapewniał, że to tylko eskorta na drogę, w Galii bowiem czekają na rozkazy nowego Cezara wszystkie wojska tamtejsze. Zapomniał wszakże dodać, że są to wojska zdemoralizowane, od lat ponoszące klęski, nie nadające się do działań ofensywnych, tchórzliwie prze­siadujące w murach grodów.

Od stacji „Dwie Kolumny" Julian podążył prosto i szybko ku miastu Augusta Taurinorum; jest to dzi­siejszy Turyn, leżący u podnóża Alp. Dopiero tutaj po­wiadomiono go o doniosłym wydarzeniu; na dworze zna­no je już od kilku dni, lecz umyślnie przetrzymywano w całkowitej tajemnicy, by nie przerażać Juliana i garstki jego ludzi. Padła Kolonia! Zastępy barba­rzyńców zdobyły to wielkie miasto nad Renem po dwumiesięcznym oblężeniu. Wieść była nie tylko zła; przyszła tuż na początku drogi, w szczególnym momen­cie, mogła więc uchodzić za nieszczęsny prognostyk

klęsk i niepowodzeń wyprawy. Julian, i bez tego przy­gnębiony, był bliski załamania. Ludzie z jego otocze­nie słyszeli, jak skarżył się, mrucząc płaczliwie pod nosem — miał bowiem zwyczaj mówienia do siebie, właściwy wielu neurastenikom: — Dużom zyskał! Tyle że zginę zapracowany! Ale znowu inną okoliczność można było traktować jako oznakę przychylności bogów. W górach obawiano się mrozów i śniegów, a mimo to przez cały czas mar­szu alpejskimi przełęczami panowała pogoda piękna i słoneczna, niemal wiosenna. Potem, już w Galii, zda­rzył się w pewnym miasteczku wypadek drobny, lecz radośnie powitany przez świadków:

By godnie przyjąć władcę, mieszkańcy mieściny za­wiesili w poprzek głównej ulicy wieńce i gałęzie na sznu­rach. Jeden z wieńców spadł przypadkowo — i to wprost na głowę Cezara! Natychmiast podniosły się entuzjas­tyczne okrzyki, pozdrawiające przyszłego zwycięzcę.

Pierwszym wielkim miastem w Galii, do którego Julian wkraczał, była Vienna nad Rodanem. Ludność witała go prawdziwie serdecznie. Stawili się dygnita­rze i urzędnicy, wszyscy obywatele grodu, a także mieszkańcy z całej okolicy. Zaledwie ujrzano orszak z daleka, podniosły się gromkie okrzyki. Nie była to radość udana. Nie wiedziano prawie nic o Julianie, wszyscy jednak spodziewali się, że skoro cesarz wysyła swego tak bliskiego krewnego, przyjdzie wraz z nim ratunek dla umęczonych krain.

Jakaś niewidoma staruszka dopytywała się, słysząc wołania, kto to wjeżdża do miasta. Gdy ją objaśnio­no, że to Cezar Julian, odpowiedziała natychmiast, jak­by 2 natchnienia: — Ten odnowi świątynie bogów!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleksander Krawczuk Ród Konstantyna
Krawczuk Aleksander Matka Ziemia
Krawczuk Aleksander Niemoralny moralista Seneka
Krawczuk Aleksander Rzymianki
Krawczuk Aleksander Pan i jego filozof
Krawczuk Aleksander RZYMIANKI
Krawczuk Aleksander Ostatnia olimpiada
Krawczuk Aleksander Stąd Do Starożytności
Krawczuk Aleksander Upadek Rzymu
Krawczuk Aleksander Cesarz August
Poczet cesarzy rzymskich Krawczuk Aleksander
Krawczuk Aleksander Rzymskie cnoty i niecnoty
Aleksander Krawczuk ALEKSANDER WIELKI
Krawczuk Aleksander Kleopatra
Krawczuk Aleksander O poganstwie 2
Aleksander Krawczuk O pogaństwie [1987 Artykuł]

więcej podobnych podstron