Ariel*
Zastój w ciemności,
Wtem bezcielesny błękit,
Potop wzgórz, odległości.
Boska lwico,
tak stajemy się jedną
Osią pięt i kolan! - Bruzda
Dzieli się i mija, siostra
Brązowego łuku
Szyi, co mi umyka,
Jagody jak oczy
Murzyna zarzucają
Haczyki-
Czarne, krwawe kęsy,
Cienie.
Coś innego
Unosi mnie w powietrzu-
Uda, włosy;
Gruda z mych pięt.
Jak biała
Godiva, rozbieram się-
drętwe ręce i perswazje,
Teraz jestem
Pianą pszenicy, rozbłyskiem mórz.
Krzyk dziecka
Wtapia się w ścianę
A ja
jestem strzałą,
Rosą w samobójczym
Locie, we wspólnym pędzie
Do czerwonego
Oka, kotła poranku
27 października 1962
*Ariel to imię konia
tł. Teresa Truszkowska
Księżyc i Cis
Oto jest światło myśli, zimne, planetarne.
Drzewa myśli są czarne, a światło niebieskie.
Trawy smutki swe składają u stóp Bogu,
kłując mnie w kostki szepczą o pokorze.
Kłębiące się i zwiewne mgły tutaj mieszkają,
rząd nagrobków oddziela mnie od mego domu,
tak, że nie wiem po prostu, jak się stąd wydostać.
Księżyc to nie drzwi przecież. Tylko twarz własna,
blada jak pięść człowiecza gniewnie zaciśnięta.
Wlecze za sobą morze niby zbrodnię ciemną. Cichy,
spogląda na mnie w rozpaczy. Mieszkam tutaj.
Dwa razy tu w niedzielę dzwony budzą niebo
i osiem serc ogromnych zmartwychwstanie głosi.
Na koniec skrupulatnie wydzwaniając siebie.
Cis wystrzela ku niebu. Kształt ma wręcz gotycki.
Oczy biegną ku górze i znajdują księżyc.
Księżyc jest moją matką. Nie słodką jak Maria.
Niebieska suknia sieje sowy, nietoperze.
Och jak bardzo chciałabym uwierzyć ja w tkliwość -
w tę twarz posągu bladą w świec świetle łagodnym,
co tylko ku mnie zwraca swoje słodkie oczy.
Jak daleko odeszłam. Chmury zakwitają
niebieskie i mistyczne ponad gwiazd twarzami.
Gdzieś w kościele ci święci staną się niebiescy,
płynąc na delikatnych stopach ponad zimną ławką,
twarze ich i ręce sztywne od świętości.
Księżyc tego nie widzi. Łysy jest i dziki.
Cis przesyła mi ciemność - ciemność i milczenie.
Zimowe drzewa
Atrament wilgotnych świtów roztapia błękit.
Na bibularzu mgły drzewa
Wyglądają jak botaniczny rysunek -
Wspomnienia narastają, słój po słoju,
Serią wesel.
Nie znając poronień ani płodności,
Uczciwsze od kobiet,
Rozsiewają się bez trudu!
Obcując z lotnymi wiatrami
Tkwią po pas w historii -
Uskrzydlone, oderwane od świata,
Są w tym podobne do Ledy.
O, matko liści i słodyczy,
Kim są te piety?
Cienie gołębic śpiewających, lecz nie dających ulgi.
Lata
Oni wchodzą jak zwierzęta z zewnętrznej
Przestrzeni ostrokrzewu gdzie kolce
Nie są myślą, którą się podniecam, jak Yogi,
Ale zielenią, ciemnością tak czystą
Oni zamarzają i są.
O Boże, nie jestem taka jak ty
W twojej pustej czerni,
Gwiazdy wbijają się wszędzie, głupie świecące konfetti.
Wieczność mnie nudzi,
Nigdy nie pożądałam jej.
Coś co kocham to
Tłok w ruchu . . .
Moja dusza umiera przed tym.
I kopyta koni,
Niezmiernie skotłowane.
I ty, wielki Zastoju . . .
Co w tym wielkiego!
Czy to tegoroczny tygrys , ten ryk przy drzwiach?
To jest Chrystus,
Przerażający
Odrobina Boga w nim
Umierający aby lecieć i wykonać to?
Krwawe jagody są sobą, bardzo spokojne.
Kopyta nie będą miały tego,
W błękitnej odległości syczą tłoki .
Jestem pionowa
Lecz wolałabym być pozioma.
Nie jestem drzewem zakorzenionym w ziemi,
Ssącym minerały i macierzyńską miłość,
Żeby każdego marca rozbłysnąć liściem,
Nie jestem też tak piękna jak kłąb ogrodowy,
By wzbudzać okrzyk zachwytu wspaniałą barwą,
Nieświadoma, że wkrótce utracę swe płatki.
W porównaniu ze mną drzewo jest nieśmiertelne
A główka kwiatu bardziej godna podziwu.
Ja zaś pożądam długowieczności drzewa i śmiałości kwiatu.
Dzisiejszej nocy, w bladym świetle gwiazd,
Drzewa i kwiaty rozsiewają świeże zapachy.
Przechadzam się pośród nich, lecz mnie nie widzą.
Wyobrażam sobie, że kiedy śpię,
Jestem do nich bardzo podobna-
Myśli mi się mącą-
To położenie jest dla mnie naturalne,
Gdyż wtedy rozmawiam swobodnie z niebem,
A stanę się użyteczna, gdy położę się już na zawsze:
Wówczas drzewa choć raz mnie dotkną, a kwiaty znajdą dla mnie czas.
Gorączka 40°
Czysta? Cóż to znaczy?
Języki piekła
Są tępe jak potrójny
Język tępego, tłustego Cerbera
Sapiącego u bram. Niezdolnego
Wylizać do czysta
Drżące ścięgno, grzech, grzech.
Suche drewno krzyczy.
Niezniszczalny zapach
Zdmuchniętej świeczki!
Kochanie, dymy wysnuwają się
Ze mnie jak szale Isadory. Boję się,
Że któryś z nich zaczepi się i utkwi w kole.
Te żółte posępne dymy
Tworzą swój własny żywioł. Nie wzlecą,
Lecz będą krążyć wokół globu
Dusząc starców i pokornych,
Słabe
Wychuchane niemowlę w łóżeczku,
Przerażający storczyk,
Co zawiesza swój wiszący ogród w powietrzu,
Diabelski lampart!
Promieniowanie wybieliło go
I zabiło w ciągu godziny.
Namaszcza ciała cudzołożników
Jak popiół Hiroszimy i przeżera je.
Grzech. Grzech.
Kochanie, przez całą noc
Wciąż migotałam i gasłam.
Pościel ciąży jak pocałunek rozpustnika.
Trzy dni. Trzy noce.
Woda z cytryną, rosół
Z kury, wymiotowałam po nim.
Zbyt czysta jestem dla ciebie lub innych.
Twoje ciało
Rani mnie jak świat rani Boga. Jestem latarnią -
Moja głowa księżycem
Z welinowego papieru, ma wykuta jak złoto skóra
Niezwykle delikatna, niezwykle cenna.
Czyż nie zdumiewa cię mój żar i jasność.
W samotności jestem olbrzymią kamelią,
Która rumieniąc się przybliża i oddala.
Zdaje mi się, że wzlatuję.
Zdaje mi się, że mogłabym wstać —
Kulki rozżarzonego metalu unoszą się, a ja kochanie,
Jestem czystym acetylenem,
Dziewicą
W asyście róż,
Pocałunków, cherubinów,
Cokolwiek te różowości oznaczają.
Nie ciebie ani jego.
Nie jego ani kogoś innego.
(Moje ja, te halki starej nierządnicy, topnieją) —
W drodze do raju.
Przełożyła
Teresa Truszkowska
Lady Łazarz
Znów to zrobiłam
Co dziesięć lat
Udaje mi się -
Żywy cud, skóra lśni się
Jak hitlerowski abażur,
Prawa stopa
Przycisk,
Twarz bez rysów, żydowskie
Cienkie płótno.
Wrogu mój
Zedrzyj sobie ze mnie ręcznik.
Czyżbym wzbudzała strach?
Nos, oczodoły, zębów pełny garnitur?
Jutro
Nie będzie mi już czuć z ust.
Wkrótce, wkrótce
Ciało, które żarła czarna jama
Poczuje się na mnie jak w domu,
Uśmiechnę się jak dama.
Mam niespełna trzydzieści lat.
I jak kot muszę umrzeć dziewięć razy.
To był Trzeci Raz.
Co za bezsens
Unicestwiać tak każdą dekadę.
Milion włókien.
Pogryzając fistaszki tłum
Pcha się, by
Patrzeć jak mnie odwijają starannie.
Strip - tease monstr.
Panowie, panie
Oto moje ręce
Moje uda. Tak
Może i zostały ze mnie tylko skóra i kości,
Niemniej jestem tą samą kobietą.
Pierwszy raz miałam dziesięć lat.
Był to wypadek.
Za drugim razem
Chciałam wytrwać po kres i już nie wrócić.
Kołysałam się
Zamknięta w sobie jak muszla.
Musieli wołać i wołać.
Wygrzebywać ze mnie robaki jak lepkie perły.
Umieranie
Jest sztuką tak jak wszystko.
Jestem w niej mistrzem.
Umiem robić to tak, że boli
Że wydaje się diablo rzeczywiste.
Można by to nazwać powołaniem.
Dosyć łatwo jest to zrobić w celi.
Dosyć łatwo jest to zrobić i w tym trwać.
To teatralny
Powrót w dzień
Na to samo miejsce i w tę samą twarz, by usłyszeć
ten sam krzyk:
"Cud"!
Jakby mi dano w pysk.
Proszę płacić,
Za oglądanie moich blizn proszę płacić
I za słuchanie serca -
Ono znów stuka w ciszy.
Proszę płacić, drogo płacić
Za każde słowo i dotyk
Lub kroplę krwi,
Za włosów kosmyk, strzęp ubrania.
Tak, tak Herr Doktor.
Tak, tak Herr Wróg.
Jestem pańskim dziełem.
Pańską chlubą.
Dziecięciem ze szczerego złota,
Które roztapia byle krzyk.
Miotam się jak opętana.
Proszę nie myśleć, że nie doceniam pańskich starań.
Popiół, popiół -
Pan go rozgrzebuje, ogląda.
Ciała i kości już nie ma -
Mydło,
Ślubna obrączka,
Złota plomba,
Herr Got, Herr Lucyfer,
Strzeżcie się
Strzeżcie.
Z popiołu
Wstanę płomiennowłosa
By połknąć mężczyzn jak powietrze.
Przeł. Ewa Fiszer
Maki w październiku
Maki Nawet osłonecznione chmury nie mogą dziś ujarzmić tych spódnic
Ani kobieta w ambulansie,
Której czerwone serce wykwita tak nagle spod płaszcza
Dar,dar miłości
Nie uproszony
Przez niebo
Wzniecające blado
Płomiennie swój tlenek węgla, przez oczy
Otępiałe pod melonikami.
O, Boże mój, kim jestem,
Aby te zapóźnione usta rozwarły się krzykiem
W oszroniałym lesie, o bławatkowym świcie.
Tulipany są zbyt pobudliwe, a tutaj jest zima.
Spójrz jakie wszystko białe, jak bezgłośne, jak śnieżne.
Uczę się spokoju, leżąc sama, cicho,
W świetle kładącym się na białe ściany, na łóżko, na ręce.
Jestem nikim, nie dotyczą mnie wybuchy uczuć,
Zdałam swoje nazwisko i ubrania pielęgniarkom,
Moja historię anestetykowi i ciało chirurgom.
Umieścili moją głowę między poduszką a mankietem prześcieradła
Jako oko między dwiema białymi powiekami, które się nie zamkną.
Naiwna źrenica będzie musiała przyjąć wszystko.
Wciąż i wciąż przychodzą tędy siostry, ale z nimi nie ma kłopotu,
Przychodzą w swoich białych czepkach jak mewy mijające ląd,
Poruszając rękami, wszystkie takie same,
Trudno zgadnąć ile ich jest.
Moje ciało jest dla nich kamykiem, zbliżają się do niego jak woda
Zbliża się ku kamieniom, przepływając po nich, gładząc je łagodnie.
Przynoszą mi odrętwiałość w sowich błyszczących igłach, przynoszą mi sen.
Teraz zagubiłam się w sobie. Mam niechęć do bagażu.
Mój neseser z lakierowanej skóry przypomina czarne pudełko z pigułkami.
Mój mąż i dziecko uśmiechają się z rodzinnego zdjęcia;
Ich uśmiechy wbijają się w moją skórę jak uśmiechnięte haczyki.
Puściłam luzem mój trzydziestoletni statek z ładunkiem,
Trzymający się uparcie mojego nazwiska i adresu.
Wyszorowali mnie do czysta z moich serdecznych skojarzeń,
Przestraszona i naga, na zielonym, plastikiem wykładanym wózkiem,
Tonąc nikły mi z oczu i woda zakrywała mnie z głowy.
Jestem teraz mniszką, nigdy nie byłam tak czysta.
Nie chciałam kwiatów, chciałam tylko
Leżeć z rozluźnionymi dłońmi i być całkiem pusto.
Jaka to swoboda, nie macie pojęcia jaka to swoboda -
Pełnia spokoju jest tak ogromna, że aż oszałamiająca
I niczego nie żąda prócz tabliczki z nazwiskiem i kilku świecideł,
Tego, czym zadowalają się zmarli; widzę
Jak zamykają przy tym usta, jakby przyjmowali komunię.
Tulipany są zbyt czerwone, ranią mnie,
Nawet przez opakowanie słyszałam ich oddech,
Lekki jak oddech strasznego niemowlęcia przez białe powijaki.
Ich czerwień rozmawia z moją raną, jest z nią zgodna.
Są przewrotne: wydaje się, że unoszą się w powietrzu, chociaż ciążą mi
Przygnębiając swoją nagłą wymową i kolorem.
Dwanaście czerwonych ciężarków z ołowiu wokół mojej szyi.
Nikt na mnie przedtem nie patrzył, teraz one na mnie patrzą.
Tulipany zwracają się ku mnie i ku oknu za moimi plecami,
Skąd światło dnia powoli się rozszerza i powoli blednie,
I widzę siebie, płaską, śmieszną sylwetkę wyciętą z papieru,
Między okiem słońca i oczami tulipanów,
Bez twarzy, bo zawsze chciałam zatrzeć swoją twarz.
Żywe tulipany zjadają mój tlen.
Zanim przyszły, powietrze było łagodne,
Przypływało i odpływało, oddech za oddechem, bez zamieszania.
Potem tulipany wypełniły je głośną wrzawą.
Powietrze nadpływa teraz ku nim i wiruje wokół nich jak rzeka,
Wiruje wokół zatopionej czerwonej od rdzy maszyny.
Pochłaniają moją uwagę, tak szczęśliwą kiedy mogła
Igrać i odpoczywać bez przymusu.
Wydaje się jakby nawet ściany się rozgrzewały.
Tulipany powinny być trzymane za kratami jak dzikie zwierzęta;
Otwierają się jak paszcza wielkiego afrykańskiego kota,
I czują w tedy, że moje serce otwiera i zamyka
Swoją czarę czerwonych kwiatów z prawdziwej do mnie miłości
Woda, którą piję, jest ciepła i słona jak morze
I pochodzi z krainy równie dalekiej jak zdrowie. Zniszczona twarz
Dziwaczna jak cyrk, zniszczona twarz
Paraduje na rynku, ponura i dotknięta
Jakiem niewypowiedzianym zmartwieniem,
Płaczliwa od przeciekającego oka do obrzmiałego nosa.
Dwaj szpilkonodzy zataczają się pod ciężarem.
Boleśnie zsiniałe, usta nadziewane jękiem,
Po trzymaniu się domu, po całej dyskrecji ---
Siebie, siebie! --- nieprzyzwoite, ponure.
Lepsze apatyczne spojrzenie z ukosa idioty,
Kamienna twarz człowieka, który nie czuje,
Ciche uniki hipokryty :
Lepsze, lepsze i bardziej zadowalające
Dla bojaźliwych dzieci, dla damy na ulicy.
O Edypie. O Chrystusie. Źle mnie wykorzystujecie.
Wisielec
Za korzonki mych włosów jakiś bóg schwytał mnie.
Skwierczałem pod jego napięciem jak prorok na pustyni.
Noce migały jak powieka jaszczurki;
Świat pustych bezbarwnych dni w oczodole bez cienia.
Sępia nuda przybiła mnie do tego drzewa.
Gdyby on był mną, uczyniłby to samo co ja.
Ta inna
Przychodzisz późno wycierając usta.
Co pozostawiłam nietknięte na swoim progu-
Biała Nike,
Płynąca wśród moich ścian?
Z uśmiechem błękitna błyskawica
Przyjmuję, jak hak na mięso, ciężar jego części.
Policja lubi cię, gdyż wszystko wyznajesz,
Lśniące włosy, czarnidło do butów, stary plastyk,
Czyż moje życie jest tak ciekawe?
Czy to dla niego powiększasz cienie pod oczami,
Czy dla niego pyłki powietrzne wzlatują?
To nie pyłki, to ciałka krwi.
Otwórz swoją torebkę. Cóż to za odór?
To twoja robótka, pracowicie
Zaczepia oczko o oczko,
I twoje kleiste cukierki.
Twoja głowa na mojej ścianie.
Pępowina sinoczerwona i lśniące,
Krzyk z mojego brzucha, jak strzały, które ujeżdżam.
O, chorobliwy blasku księżyca,
Skradzione konie, cudzołóstwa
Okrążają łono z marmuru.
Dokąd idziesz,
Połykając oddech jak mile?
Siarczane cudzołóstwa nękają we śnie.
Zimne szkło, jak wciskasz się
Pomiędzy mnie a mnie.
Drapię jak kot.
Płynąca krew przypomina ciemny owoc-
Efekt, kosmetyk.
Uśmiechasz się.
Nie, to nie jest śmiertelne.
Śmierć i spółka
Śmierć i spółka
Dwaj, naturalnie, że jest ich dwóch
To mi się wydaje oczywiste -
Jeden z nich nie patrzy nigdy w górę, jego oczy zakryte
Wyłupiaste jak u Blake'a,
Znamiona jego są znakiem handlowym -
Blizna od sparzenia wodą,
Naga
Śniedź kondora.
Jestem dla niego świeżym mięsem. Jego dziób
Klekocze: Nie jestem jeszcze jego.
Mówi mi jak bardzo źle wychodzę na zdjęciu.
Mówi mi jak miło
Wyglądają niemowlęta w swoich szpitalnych
Lodówkach, ze skromną
Falbanką wokół szyi,
Potem z jońskimi fałdami
Ich całunów,
Na koniec dwie małe nóżki
Nie uśmiecha się, nie pali papierosa.
Za to ten drugi właśnie to robi
Jego włosy są długie i nienaganne.
Bastard
Masturbujący odblask,
Chce być kochany.
Nawet nie drgnął.
Mróz maluje kwiat,
Rosa tworzy gwiazdy,
Umarły dzwon,
Umarły dzwon
Słowa
Siekiery
Po których uderzeniu las rozbrzmiewa,
I echo!
Echo rozchodzące się
od środka jak konie.
Sok
Studnie jak łzy, jak
Woda starająca się
Przywrócić lustro
Poprzez skałę
Spada i toczy się,
Biała czaszka,
Zżarta przez zachwaszczoną łąkę.
Po latach ja
Spotykam je na drodze -
Słowa suche i nieujeżdzone,
Niezmordowany stukot kopyt.
Kiedy
Z dna basenu, niewzruszone gwiazdy
Rządzą życiem.
Tłum. Gower
Siniec
Kolor zbiega się w jedno miejsce, blady fiolet.
Reszta ciała odsączona,
Ma kolor perły.
Morze wciska się morderczo
W kanał skały,
Jedna dziura - a wszystkiego centrum.
Rozmiaru muchy,
Stygmat przeznaczenia
Zsuwa się po ścianie.
Zamyka się serce,
Ustępuje morze,
Na lustrach zasłony.
Rozmowa pomiędzy ruinami
Dumnie kroczysz przez ganek mojego eleganckiego domu
Z dziką furią, niepokojącymi owocowymi wiankami
I bajecznymi lutniami i pawiami, rozdzierając sieć
Wszelkich dobrych obyczajów, które powstrzymują trąbę powietrzną.
Teraz, kosztowny porządek ścian runął; gawrony kraczą
Ponad przerażającą ruiną; w ponurym błysku
Twojego burzliwego oka, magia ucieka
Jak zniechęcona wiedźma, opuszczająca zamek kiedy prawdziwe dni się
tłuką.
Pęknięte kolumny obramowują perspektywy skały;
Kiedy stajesz się bohaterski w krawacie i marynarce, siedzę
Ułożona w greckiej tunice z włosami spiętymi w kok,
Głęboko osadzona w twoim czarnym spojrzeniu, sztuka stała się tragiczna:
Która jak rdza zemściła się na naszej upadej posiadłości,
Jaka ceremonia słów może naprawić spustoszenie?
Tłum. Gower
Przekraczając wodę
Czarne jezioro, czarna łódź, dwaj czarni, tnący-papier ludzie.
Gdzie czarne drzewa idą się tutaj napić?
Ich cienie muszą przykryć Kanadę.
Słabe światło filtruje wodne kwiaty.
Ich liście nie życzą sobie byśmy się śpieszyli :
Są zaokrąglone i płaskie i pełne niezrozumialej porady.
Zimne światy trzęsą się od wiosłowania.
Duch czerni jest w nas, jest w rybach.
Gałąź podnosi bladą rękę na pożegnie,
Występuje w głównej roli otwarta między liliami.
Nie jesteś oślepiony przez takie syreny bez wyrazu ?
To jest cisza zdumionych dusz.
Poranna piosenka
Miłość wprawiła cię w ruch jak gruby, złoty zegarek.
Położna klasnęła w podeszwy stóp i twój śmiały krzyk
Zajął swoje miesjce między żywiołami.
Nasze głosy wtórują mu wysławiając twoje przyjście. Nowy posąg
W muzeum pełnym przeciągów twoja nagość
Rzuca cień na nasze bezpieczeństwo. Stoimy dookoła puści jak ściany.
Jestem twą matka nie bardziej
Niż chmura, co skrapla się na lustrze, odbijając swe powolne
Przemijanie w objęciach wiatru.
Przez całą noc ćma twego oddechu
Trzepotała wśród płaskich różyczek pościeli. Obudziłam się, by słuchać:
W moim uchu szumi odległe morze.
Krzyk i potykając się wstaję z łóżka, krowio-ciężka i roślinna
W mej wiktoriańskiej koszuli.
Twoja mordka otwiera się, czysta jak u kota. Kwadrat okna
Bieleje i połyka swoje nudne gwiazdy. I teraz próbujesz
Garści swoich nut.
Czyste samogłoski lecą jak balony.
Pieśń Mary
Jagnię w niedzielę skwierczy we własnym tłuszczu.
Tłuszcz
Ofiary tępoty. . . .
Okno, święte złoto.
Ogień sprawia że to jest cenne,
Ten sam ogień
Topi łojowych heretyków,
Wyrugowuje Żydów.
Ich gęste obłoki płyną
Przez bliznę Polski, spalone
Niemcy.
One nie umierają.
Szare ptaki nawiedzają moje serce,
Usta - popiół, popiół oka.
Sadowią się. Na wysokim
Urwisku
Jeden człowiek uszedł do przestrzeni
Piece zapałały jak nieba, żarzące się.
To jest serce,
Ten holokaust, w który wchodzę,
Och, złote dziecię, świat zabije je i zje.
Tłum. Gower
Październikowe cmentarzysko
Widok utrwala się: skąpe drzewa
Zbierają zaszłoroczne liście, nie będą płakały, nosiły worów pokutnych, ani
zwracały]
Do elegijnych driad i twardej trawy
Straże nieczuły szmaragd ich trawnika
Jednakże górnolotny umysł może wzgardzić
Takim ubóstwem. Żaden zmarły nie płacze
Niezapominajki między kamieniami
Wyściełają tę grobową ziemię. Tu jest godziwe gnicie
rozpruwające serce, obidzierajace kość
Wolną od nieistniejącej żyły. Kiedy jeden nagi szkielet
Jest naprawdę spuchnięty, głosy wszystkich świętych opadają łagodnie:
Muchy nie oczekują żadnych zmartwychwstań w świetle słońca.
W absolutny krajobraz gap się, gap
Aż twoje oczy zamienią oślepiającą wizję na wietrze:
Jakiekolwiek zagubione duchy płoną
Potępione, wyjąc w całunach na wrzosowisku
Majaczą na smyczy zagłdzonego umysłu
Które zaludniają ogołocony pokój, pustkę, niezamieszkałe powietrze.
Paralityk
To się zdarza. Czy będzie tak dalej? ----
Mój umysł skała,
Żadne palce aby chwycić, żaden języka,
Mój bóg żelazne płuco
Który mnie kocha, pompy
Moje dwie
Zakurzone torby ,
Nie
Pozwoli mi powrócić
Gdy dzień na zewnątrz ślizga się jak papierowa rolka.
Noc przynosi fiołki,
Gobeliny oczu,
Światła,
Delikatni anonimowi
Ludzie ciągle mówiący: "Wszystko w porządku?"
Wykrochmalona, nieprzystępna pierś.
Martwe jajko, leżę
Cały
Na całym świecie nie mogę dotknąć ,
Na białym, napiętym
Bębnie mojego tapczanu
Fotografie mnie odwiedzają -
Moja żona, martwa i nudna, w futrze z lat 20-tych,
Usta pełne pereł,
Dwie dziewczyny
Tak nudne jak kobieta, która szepcze" Jesteśmy twoimi córkami"
Spokojne wody wody
Owiń moje wargi,
Oczy, nos i uszy,
Jasnym
Celofanem, którego nie mogę przełamać.
Na moich nagich plecach
Uśmiecham się, Budda, chce
wszystkiego, pożąda
Spadając ze mnie jak pierścionki
przytulające ich światła.
Pazur
Magnolii,
Pijany swoim własnym zapachem,
Nie pyta o nic życia.
Tłum. Gower
Owca w mgle
Wzgórza wychodzą z bieli.
Ludzie albo gwiazdy
Przyglądają mi się ze smutkiem, rozczarowuję je.
Tłum pozostawia linię oddechu.
O powolny
Koniu koloru rdzy,
Kopyta, smętne dzwony -
Cały ranek
Ranek czernieje,
Kwiat odszedł.
Moje kości trwają w ciszy, daleko
Pola rozpuszczają moje serce.
One odgrażają się
Aby pozwolić mi na wskroś do nieba
Bezgwiezdnego i bez ojca, ciemna woda.
Tłum. Gower
owy Rok w Dartmoor
To nowość : każda mała niegustowna
Dziwna przeszkoda owinięta w szkło ,
Błyska i brzęczy w falsecie świętego. Tylko ty
Nie wiesz co sądzić o nagłym wyślizganiu,
Niewidoma, biała, straszna, nieprzystępna pochyłość.
Ty wiesz że nie ma żadnego wstawania przez słowa.
Żadnego wstawania przez słonia lub koło lub buta.
My tylko przyszliśmy popatrzeć. Jesteś zbyt nowy
Aby pragnąć świata w szklanym kapeluszu.
Tłum. Gower
Mistyczka
Mistyczka
Powietrze, to wytwórnia haczyków-
Pytań bez odpowiedzi,
Lśniących i pijanych jak muchy,
Których pocałunek kłuje nieznośnie
W cuchnących łonach ciemności, latem pod sosnami.
Pamiętam,
Śmiertelną woń słońca w drewnianych szałasach,
Sztywność żagli i długie słone całuny.
Jeśli ujrzało się raz Boga, jak to uleczyć?
Jeśli zostało się zawładniętym,
Bez pominięcia czegokolwiek,
Nawet palca u ręki lub nogi i zużytym,
Zużytym do szczętu w pożarze słońca, w barwach
Rzucanych przez dawne katedry,
Jak to uleczyć?
Pastylką opłatka komunii,
Przechadzką nad stojącą wodą? Wspomnieniem?
Lub zbieraniem błyszczących części
Chrystusa na oczach gryzoni,
Nieśmiałych zjadaczy chleba, tych
Których nadzieje są tak nikłe, że zapewniają im spokój-
Jak grubasce w małym, czystym domku
Pod pnącym się powojem.
Czyż wielka miłość nie istnieje, tylko tkliwość?
Czyż morze
Wspomina tego, co po nim chodził?
Znaczenie wycieka z molekuł.
Kominy miasta oddychają, okno poci się.
Dzieci rzucają się w łóżeczkach.
Słońce rozkwita jak pelargonia.
Serce, jeszcze nie ustało.
Metafory
Jestem dziewięciosylabową zagadką ,
Słoniem, ociężałym domem,
Melonem spacerującym na dwóch wiciach
O owocu czerwony, kości słoniowa, piękne drzewa!
Bochen ten pokaźny z drożdżowym wzniesieniem,
Monety nowo-bite w tej wypchanej sakiewce.
Jestem środkiem, etapem, cielną krową
Zjadłam torbę zielonych jabłek,
Wsiadłam do pociągu i nie mogę już wysiąść.
Maki w lipcu
Małe maki, małe płomienie piekielne,
Czy nie wyrządzacie żadnej szkody?
Migotacie. Nie mogę was dotknąć.
Położyłam moje ręce pomiędzy płomienie. Nic nie płonie
I oglądanie was wyczerpuje mnie
Migotanie takie jak to , pomarszczona i jasna czerwień, jak skóra ust.
Usta dopiero co krwawiły.
Małe krwawe spódniczki!
Są tu opary których nie mogę dotknąć.
Gdzie są wasze opiaty, wasze przyprawiające o mdłości kapsułki?
Gdybym moga krwawić albo spać! -
Gdyby moje usta mogły poślubić ranę taką jak ta!
Albo wasze trunki przesączają się do mnie, w tej szklanej kapsułce,
Otępiając i uspokajając.
Lecz są bezbarwne. Bezbarwne.
Tłum. Gower
Lustro
Jestem srebrne i dokładne. Nie mam uprzedzeń.
Cokolwiek widzę połykam natychmiast
Takie, Jak to jest, niezamglone ani miłością, ani nienawiścią.
Nie jestem okrutne tylko prawdomówne-
Oko małego, czworokątnego boga.
Większość czasu medytuję na przeciwległej ścianie.
Jest ona różowa i nakrapiana. Patrzyłem na nią tak długo
że sądzę iż stała się częścią mojego serca. Lecz ona migoce.
Twarze i ciemność rozdzielają nas bezustannie.
Teraz jestem jeziorem. Kobieta pochyla się nade mną,
Przeszukuje aż do dna, żeby odkryć kim jest naprawdę,
Potem zwraca się do tych kłamców, świec i księżyca.
Nagradza mnie łazmi i niepokojem rąk.
Jestem ważne dla niej. Odchodzi i powraca.
Co rano twarz jej zastępuje ciemność.
We mnie zatopiła młodą dziewczynę i we mnie stara kobieta
Staje naprzeciw niej, dzień po dniu, jak okropna ryba.
ist do Purysty
Ten wspaniały kolos który
Stoi z rozstawionymi nogami
Zazdrosne ataki morza
(Próbujące, falą przez falę,
Pływem przez pływ,
Zniszczyć go, bezustannie),
Nie mają nic do ciebie,
Och moja miłości,
Och mój wielki idioto, który
Z jedną stopą
Usidloną (jak to byłeś) w brudzie - pułapce
Skóry i kości,
Drżenia z powodu drugiego wyjścia
W absurdalnych kompetencjach wariata
Chmura - kukułka,
Agawp w nieskazitelnym księżycu
Tłum. gower
Lata
Oni wchodzą jak zwierzęta z zewnętrznej
Przestrzeni ostrokrzewu gdzie kolce
Nie są myślą, którą się podniecam, jak Yogi,
Ale zielenią, ciemnością tak czystą
Oni zamarzają i są.
O Boże, nie jestem taka jak ty
W twojej pustej czerni,
Gwiazdy wbijają się wszędzie, głupie świecące konfetti.
Wieczność mnie nudzi,
Nigdy nie pożądałam jej.
Coś co kocham to
Tłok w ruchu . . .
Moja dusza umiera przed tym.
I kopyta koni,
Niezmiernie skotłowane.
I ty, wielki Zastoju . . .
Co w tym wielkiego!
Czy to tegoroczny tygrys , ten ryk przy drzwiach?
To jest Christus,
Przerażający
Odrobina Boga w nim
Umierający aby lecieć i wykonać to?
Krwawe jagody są sobą, bardzo spokojne.
Kopyta nie będą miały tego,
W błękitnej odległości syczą tłoki .
Tłum. Gower
Krawędź
Kobieta osiągnęła doskonałość .
Jej martwe
Ciało na usmiech dokonania,
Złuda greckiego determinizmu
Płynie w zwojach jej togi,
Jej bose
Stopy zdają się mówić;
Doszłyśmy dotąd, to już kres.
Zmarłe dzieci skręcone jak białe węże,
Każde przy małym
Dzbanie mleka już próżnym.
Ona zwija je
Z powrotem w swe ciało jak
Róża swe płatki, gdy ogród
Tężeje i zapachy uchodzą
Z głębokich świeżych krtani kwiatu nocy.
Księżyc nie musi się smucić
Patrząc z kościanego kaptura.
On przywykł do tych spraw.
Jego żałobna szata powiewa.
Kontuzja
Powodzie koloru w plamce, matowej purpury.
Reszta ciała jest zupełnie wyblakła,
Koloru perły.
W skalnej jamie
Morze wciąga obsesyjnie,
Uderzenie wydrąża oś całego morza.
Znak przeznaczenia,
Rozmiaru muchy
Spełzywa po ścianie.
Serce zamyka się
Morze obniża
Zwierciadła są zakryte prześcieradłem.
Tłum. Gower
Balony
od świąt mieszkały u nas
niewinne i czyste
okrągłe duchem zwierzęta
zabierając w połowie przestrzeń
poruszające i przecierające jedwab
niewidzialni powietrzni tułacze
wydalające piski i trzaski
atakowane, ledwie drżą
żółte, kociogłowe, niebiesko-rybie- -
dziwne księżyce z którymi mieszkam
zamiast martwych mebli
słomiane maty,białe ściany
i te wędrujące
kule powietrzne, czerwone, zielone
zachwycające
serce jak pragnienia wolności
prawie błogosławieństwo
stara ziemia z piórkiem
ubite w gwieździste metale
twój młodszy
brat dmucha
jego balon piszczy jak kot
zdaje się widzieć
śmieszny różowy świat, który mógłby nagdryźć z drugiej strony
gryzie
siada
wraca, opasły dzbanek
kontempluje świat przejrzysty jak woda
czerwony
strzęp w jego malutkich palcach
8 kwietnia
osad ze wszystkich dni zaprzeszłych
gnije we wnęce mojej czaszki
i gdyby żołądek skurczył się bardziej
z powodu znajomej
ciąży albo zaparcia
nie zapamiętałabym cię
a może to z powodu snu
rzadkiego jak serozielony księżyc
z powodu jedzenia
pożywnego jak fiolet liści
to właśnie z tych powodów
i w kilku śmiertelnych
jardach trawy
w kilku gwiazdach na niebie i w czubkach drzew
przyszłość przepadła wczoraj
tak łatwo, tak nieodwracalnie
jak tenisowa piłka o zmierzchu
ezdzietna kobieta
Macica
Grzechocze kokonem, księżyc
Uwalnia się od drzewa z nie mając gdzie pójść.
Mój krajobraz to ręka bez linii,
Drogi skupiły się w węzeł,
Samemu węzeł,
Samemu róża cię zdobywa --
To ciało,
Ta kość słoniowa
Bezbożny jak wrzask dziecka.
Pająkowata, obracam lustra,
Wierne mojemu obrazowi,
Wydając nic tylko krew --
Skosztuj to, ciemną czerwień!
I mój las
Mój pogrzeb,
I to wzgórze i to
Błyszczenie wraz z ustami trupów.
Chcę, chcę
Z otwartymi ustami, boskie niemowlę
Ogromne, łyse, chociaż z dziecinną głową,
Krzyknęło do kopniętej matki .
Wygasłe wulkany pękły i rozkruszyły się.
Piasek ocierał wargę pozbawioną mleka.
Płakało wtedy przez krew ojca
Który ustanowił osę, wilka i rekina do pracy,
Stworzył dziób białego głuptaka .
Zastarzaly patriarcha o wyschniętych oczach
Zebrał swoich ludzi ze skóry i kości,
Kolce w koronie z pozłacanego drutu,
Ciernie na krwawej łodydze róży.
Tłum. Gower
Cięcie
Co to za dreszcz -
Mój kciuk zamiast cebuli.
Szczyt całkiem odszedł
Raczej z wyjątkiem zawiasu
Skóry,
jak kapelusz,
Martwa biel.
Potem ten czerwony plusz.
Mały pielgrzym,
Indianin obcina twój skalp.
Twoje indycze korale
Zwinięty dywan
Prosto z serca.
Dodaję gazu ,
Chwytając moją butelkę
Różowego szampana. Oto świętowanie.
Przez wyłom
Biegnie milion żołnierzy,
Żołnierze angielscy, każdy.
Po czyjej są stronie?
Och mój
Człowieczku, jestem chora.
Zażyłam pigułkę by zabić
Cienkie
Papieropodobne uczucie.
Sabotażysta,
Kamikadze -
Plama na twojej
Gazie Ku Klux Klanu
Chustka na głowę
Ciemnieje i matowieje i kiedy
Zwinął w kulkę
Miazgę twojego serca
Stawia czoło małemu
Młynowi ciszy
W jaki sposób skaczesz -
Weteran po trepanacji,
Brudna dziewczyna,
Zniszczony pniak
Tłum. Gower
Ćwiczenia słowne
Moja miłość do ciebie jest bardziej
Atletyczna niż czasownik,
Ruchliwa jak gwiazda
Namioty słońca wchłaniają.
Kroczący w cyrku po napiętych sznurach
Każdej sylaby,
Bezwsztydny zarozumialec
Połamałby się gdyby spadł.
Akrobata przestrzeni
Śmiały przymiotnik
Zanurzający się we frazie
Opisując łuki miłości.
Zwinny jak rzeczownik,
Katapultujący w powietrzu;
Planetarne omdlenie
Mogołby osiągnąć szczyt jego kariery.
Ale zręczny spójnik
Musi wymownie
Łączyć liryczną akcję
Okresowym celem.
Tłum. Gower
Decyzja
Dzień mgły: dzień matowienia
z rękami
nieprzydatnymi, czekam
na vana mleczarza
jednouchy kot
liże swoją szarą łapkę
i węgiel spala się
na zewnątrz, małe listki żywopłotu
stają się całkiem żółte
warstwa mleka pozostawia smugi
na pustych butelkach na parapecie
żadna chwała nie zniża się
dwie krople wody zawisłe
na wygiętej zielonej
łodydze krzaku róży mojego sąsiada
och zgięty łuku cierni
kot wyciąga pazury
świat obraca się
dzisiaj
dzisiaj nie będę
rozczarowana moimi dwunastoma egzaminatorami w czerni
lub zaciskała pięści
na drwiny wiatru.
Do syna bez ojca
Wkrótce uświadomisz sobie czyjąś nieobecność
Rozrastającą sie obok ciebie jak drzewo,
Drzewo śmierci, bezbarwny australijski eukaliptus -
Ogołocony, porażony piorunem - istne złudzenie,
A niebo jak świński zad, całkowicie obojętne.
Lecz teraz jesteś niemy.
A ja kocham twoją głupotę,
Jej ślepe zwierciadło. Spoglądam w nie
I odnajduję własną twarz, myślisz, że to zabawne.
To dobrze
Że chwytasz mnie za nos jak za przęsło drabiny.
Kiedyś możesz dotknąć czegoś niewłaściwego:
Małych czaszek, spłaszczonych sinych wzgórz, straszliwego milczenia.
Do tego czasu twe uśmiechy są jak odnalezione pieniądze.
Dziecko
Dziecko
Twoje jasne oko jest jedyną bezwzględnie piękną rzeczą.
Chcę napełnić je kolorem i kaczkami,
Zoo nowości
Nad czyim imieniem medytujesz --
Kwietniowa śnieżyczka, korzeniówka,
Mała
Łodyga bez zmarszczki,
Kałuża w której obrazy
Powinny być wielkie i klasyczne
Nie ten niespokojny
Wykręcający ręce, ten ciemny
Sufit bez gwiazdy.
Tłum. Gower
Godziny nad ranem
Pusta, rozbrzmiewam echem za każdym krokiem,
Jak muzeum bez posągów
o wspaniałych filarach, portykach, rotundach.
Na mym podwórzu wytryska i opada z powrotem fontanna
O sercu mniszki, obojętna na świat. Marmurowe lilie
Rozsiewają swą bladość jak zapach.
Wyobrażam sobie, że wobec tłumów jestem
Matką białej Nike i licznych Apollow o ślepych oczach .
Zamiast tego umarli ranią mnie łaskawością i nic się nie zdarza.
Księżyc kładzie dłoń na mym czole,
Blady i niemy jak piastunka.
Gońcy
Słowo ślimaka na powierzchni liścia?
To nie moje. Nie wierz w to.
Kwas octowy w zapieczętowanej puszce?
Nie wierz w to. To nie jest autentyczne.
Złoty pierścionek ze słońcem?
Kłamstwa. Kłamstwa i zgryzota.
Szron na liściu, nieskazitelny
Kocioł, mówiący i trzeszczący
Do siebie na szczycie każdego
Dziewięciu czarnych szczytów Alp.
Zamieszanie w lustrach,
Morze roztrzaskujące ich jedyną szarość ----
Miłość, miłość, moja pora.
Tłum. Gower
Grzyby
W nocy, bardzo
Biało, dyskretnie,
Bardzo cicho
Nasze palce, nasze nosy
Chwytają glinę,
Zdobywają powietrze.
Nikt nie widzi nas,
Nie Zatrzymuje nas, nie zdradza nas;
Małe ziarenka tworzą mieszkanie.
Miękkie łapki uparły się
Podnieść igły,
Liściastą pościel,
Nawet chodnik.
Nasze młotki, nasze młoty,
Bezuche i bezokie,
Zupełnie nieme,
Poszerzają szczeliny,
krawędzi dziury. My
Odżywione na wodzie,
Na okruszynach cienia,
Dobrze wychowane, prosząc
O niewiele lub nic .
Tak wiele nas!
Tak wiele nas!
Jesteśmy półkami, jesteśmy
Stołami, jesteśmy łagodne,
Jesteśmy jadalne,
Szturchańce i popychania
Nie zważając na nas.
Nasz rodzaj mnoży się:
Będziemy przez rano
Posiadać ziemię.
To nasz pierwszy krok do celu.
Tłum. Gower
Guliwer
Przez twoje ciało pędzą chmury
Wysoko, wysoko i zimno
I mała płaszczyzna, jak gdyby one
W przeciwieństwie do łabędzi,
Nie miały żadnego odbicia;
W przeciwieństwie do ciebie,
Nieskrępowanego .
Całkiem chłodnego, całkiem błękitnego. W przeciwieństwie do ciebie ---
Ciebie, leżącego tam na plecach,
Z oczami zwróconymi do nieba.
Schwytali cię ludzie-pająki ,
Wijąc i splatając swoje małe okowy,
Ich łapówki ---
Tak wiele jedwabiu.
Jak one ciebie nienawidzą .
Konwersują w zagłębieniach twoich palców, są miernikowcami.*
One chciałyby abyś spał w ich gablotkach,
Ten sznur i tamten palec, relikwia.
Wysiadać!**
Siedmiomilowy spadek, niczym te odległości
Obracają się w niedotykalnym Crivellim.
Pozwól temu oku być orłem,
Cieniem jego wargi, otchłanią.
Tłum. Gower
-------------
* motyle z rodziny Geometridae
** gra słów: "step off" -znaczy "wysiadać" i "spadek"
Historia naturalna
Ten wzniosły monarcha, Monarcha Mind,
Błękitnej krwi rządzący w prostackim państwie;
Chociaż leży na gronostajach, obeżra się pieczenią,
Pochłonięty czystą filozofią:
Wtedy poddani głodowali, z pustym portfelem,
On rozmawiał z gwiazdami i aniołami
Gdy był znudzony atmosferą boskiej władzy,
W jednej grupie nisko urodzeni obywatele
Zbuntowali się i poddali królewskie nerwy torturom:
Jajogłowy król widział, jak jego majątek popada w ruinę,
Jego korona wkroczyła na niskie czoło
Podstawy, barbarzyńskiego księcia Ow.
Tum. Gower
Inny
Przychodzisz późno, wycierając swoje wargi.
Co zostawiłam nietknięte na progu ---
Biała Nike,
Unosząca się między moimi ścianami?
Uśmiechając się, błękikna błyskawica
Bierze na siebie, jak rzeźniczy hak, ciężar obowiązków.
Policja cię kocha, wyznajesz wszystko.
Jasne włosy, róża chińska, stary plastik,
Czy moje życie jest tak intrygujące?
Czy dlatego poszerzasz oczka pierścionków?
Czy dlatego powietrzne pyłki odlatują?
Nie są powietrznymi pyłkami, są cząsteczkami.
Otwórz twoją torebkę . Co to za odór?
To twoja robótka na drutach, pracowicie
Zaczepiająca się o siebie,
To twoje lepiące się cukierki.
Mam twoją głowę na mojej ścianie.
Niebiesko - czerwone i błyszczące pępowiny,
Wrzask w moim brzuchu jak strzały i te, które przejeżdżam.
O poświato księżyca, o chory ,
Ukradzione konie, cudzołóstwa
Krąg macicy z marmuru.
Gdzie idziesz
Że wciągasz oddech jak odległość?
Siarkowe zdrady martwią we śnie.
Zimne szkło, jak wstawiasz się
Między siebie a siebie.
Drapię jak kot.
Krew, która płynie jest ponurym płodem --
Efekt, kosmetyk.
Uśmiechasz się.
Nie, to nie jest fatalne.
Tum. Gower
WIĄZ
Znam dno, mówi, dotykam go swym wielkim korzeniem:
Tego się właśnie boisz.
Ja się nie boję: ja tam byłam.
Czy to morze we mnie słyszysz,
Jego skargę?
Czy też głos nicości, będącej twym opętaniem?
Miłość to cień.
Leżysz i płaczesz po niej -
Posłuchaj jej kopyt, ona odbiegła jak rumak.
Cała noc będę tak dziko galopować,
Aż twa głowa stanie się kamieniem, a poduszka trawą,
Budząc echa, echa.
Czy też przyniosę ci rytm zatruty?
Ten wielki spokój to deszcz.
Jego owoc: cynowo-biały jak arszenik.
Wycierpiałam grozę zachodów słońca,
Wypaliłam się do korzenia,
Moje czerwone włókna płoną jak druciana ręka.
Rozpadam się na kawałki wirujące jak maczugi.
Tak gwałtowny wicher
Nie znosi obojętności: muszę krzyczeć.
Księżyc jest też okrutny; przyciąga mnie
Bezlitośnie, będąc bezpłodny.
Jego blask rani mnie. Lub może go schwytałam.
Puszczam go wolno, puszczam wolno,
Okrojonego jak po ciężkiej operacji,
Jak twe złe sny opętały mnie i wzbogaciły.
Zamieszkuje mnie krzyk,
Nocą wzlatuje,
By wczepić swe haczyki w przedmiot miłości.
Przeraża mnie ta ciemna istota
Uśpiona we mnie:
Cały dzień czuję jej miękkie obroty i złośliwość.
Chmury przechodzą i nikną.
Czy to twarze miłości blade, nie do odzyskania?
Czy dla nich niepokoję swe serce?
Nie pojmuje nic więcej.
Co to za twarz,
Tak śmiercionośna w gąszczu gałęzi? -
Wsącza swój jad żmii.
Poraża wolę. To odosobnione błędy,
Co niosą śmierć, śmierć, śmierć.