John Wyndham
KUKUŁCZE JAJA Z MIDWICH
Przekład: REMIGIUSZ MARKOM
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Nie ma wjazdu do Midwich.....................9
Rozdział II
W Midwich panuje spokój .....................13
Rozdział III
Midwich wypoczywa.........................18
Rozdział IV
Operacja Midwich ..........................21
Rozdział V
Midwich wraca do życia.......................31
Rozdział VI
Życie w Midwich stabilizuje się...................34
Rozdział VII
Dalsze wypadki ...........................40
Rozdział VIII
Narady ................................44
Rozdział IX
Utrzymać tajemnicę .........................48
Rozdział X
Porozumienie.............................54
Rozdział XI
Brawo, Midwich ...........................61
Rozdział XII
Dożynki ...............................66
Rozdział XIII
Powroty................................69
Rozdział XIV
Nowe zagadnienia ..........................75
Rozdział XV
Adam i Ewa .............................84
CZĘŚĆ II
Rozdział XVI
Jest nas teraz dziewięcioro .....................93
Rozdział XVII
Midwich protestuje .........................110
Rozdział XVIII
Przesłuchanie ............................117
Rozdział XIX
Impas ................................135
Rozdział XX
Ultimatum .............................146
Rozdział XXI
Wielki Zellaby ...........................153
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Nie ma wjazdu do Midwich
Jednym z najszczęśliwszych przypadków w życiu mojej żony było to, że wyszła za
mąż za mężczyznę, który urodził się 26 września. Gdyby nie to, na pewno noc z 26
na 27 spędzilibyśmy w domu, w Midwich, co pociągnęłoby za sobą groźne
konsekwencje.
Ponieważ były to moje urodziny, w dodatku w przeddzień otrzymałem do podpisu
kontrakt z amerykańskim wydawcą, rankiem 26 wyjechaliśmy do Londynu, aby uczcić
obie te okazje. Wycieczka była bardzo udana, homar i Chablin w restauracji,
potem teatr, kolacyjka i powrót do hotelu, gdzie Janet mogła się nacieszyć
komfortem nowoczesnej łazienki.
Nazajutrz rano bez pośpiechu wyruszyliśmy w powrotną drogę do Midwich. Krótki
postój na zakupy w Trayne, następnie przejechaliśmy przez miasteczko Stouch,
potem skręciliśmy w prawo i boczną szosą prosto do... ale nie! Szosa zagrodzona
była szlabanem, z którego zwisał napis: DROGA ZAMKNIĘTA, a obok stał policjant z
podniesioną ręką.
Zatrzymzałem samochód; policjant zbliżył się; poznałem go, był z Trayne.
— Bardzo mi przykro, ale nie ma przejazdu! — oznajmił.
— To znaczy, że muszę pojechać przez Oppley Road?
— Niestety tamta szosa też jest zamknięta.
— Ależ...
Za nami rozległ się klakson.
— Zechce pan zjechać trochę w lewo!
Ze zdziwieniem spełniłem to polecenie i spostrzegłem, że minęła nas trzytonowa
wojskowa ciężarówka, pełna młodych ludzi w mundurach khaki.
— Czyżby rewolucja w Midwich? — spytałem.
— Manewry — odpowiedział policjant — droga jest nieprzejezdna.
— Ale chyba nie obie drogi? My mieszkamy w Midwich.
— Wiem proszę pana. Ale chwilowo nie ma wjazdu. Na pana miejscu wróciłbym do
Trayne i zaczekał tam aż otworzymy drogę. Bo tu oczywiście nie może pan
parkować.
Janet otworzyła drzwi i wzięła torbę z zakupami.
— Pójdę pieszo — oświadczyła — a ty przyjedziesz, gdy to będzie możliwe.
Policjant zawahał się, po czym zniżając głos, powiedział:
— Ponieważ pani tu mieszka, powiem pani, ale to jest poufne. Nie ma co próbować;
nikt nie może dostać się do Midwich; To fakt!
Patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem.
— Ale dlaczego? — zapytała Janet. — Co się stało?
— Po to tu właśnie jestem, aby dowiedzieć się, proszę pani.
Jeśli pojadą państwo teraz „Pod Orła", do Trayne, dopilnuję, aby zawiadomiono
was, skoro tylko otworzy się drogę. Janet i ja popatrzyliśmy na siebie.
— To wszystko jest bardzo dziwne — rzekła moja żona — ale skoro pan jest pewien,
że nie można przejechać...
— Absolutnie pewien, proszę pani! Poza tym, taki mam rozkaz. Zawiadomimy
państwa, gdy tylko będzie można przejechać.
Nie miało sensu sprzeciwiać się. Policjant spełniał jedynie swój obowiązek i w
dodatku najuprzejmiej jak umiał.
— Dobrze — powiedziałem. — Nazywam się Gayford, Richard Gayford. Będę oczekiwał
wiadomości „Pod Orłem".
Cofnąłem samochód i ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Za miasteczkiem Stouch
zjechałem w pole.
— To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane — rzekłem. — Chodźmy na przełaj,
zobaczymy co się dzieje, dobrze?
— Doskonale! — zgodziła się Janet. — Ten policjant też wydał mi się jakiś
dziwny.
Nasze zaskoczenie było tym większe, że Midwich słynęło w okolicy jako
miejscowość, gdzie nic się nie dzieje. Mieszkając tam już od roku, Janet i ja
uważaliśmy tę opinię za w pełni uzasadnioną.
Dlaczego właśnie Midwich, a nie którekolwiek inne spośród tysiąca podobnych
miasteczek stało się widownią wydarzenia z dnia 26 września, to pozostanie chyba
na zawsze tajemnicą.
Przyjrzyjmy się tej miejscowości.
Midwich położone było około 12 kilometrów na zachód od Trayne. Główna szosa
łączyła Trayne z dwoma sąsiednimi miasteczkami, Oppley i Stouch, z których
boczne drogi odchodziły do Midwich.
W sercu Midwich zieleniły się trójkątne Błonia, z kilku wiązami i stawem
pośrodku. Był tu pomnik ofiar wojny, dalej kościół, plebania, gospoda, kuźnia,
poczta, sklep pani Welt i szereg niewielkich prywatnych willi, oraz
kilkadziesiąt starych kamieniczek czynszowych, a także ratusz i dworek, Kyle
Manor. Reprezentowane tu były wszystkie style architektury angielskiej od
panowania Elżbiety I do Elżbiety II, przy czym najnowocześniejsze były dwa
skrzydła dobudowane przez Ministerstwo, które przejęło dawną tutejszą siedzibę
Kółek Rolniczych i zorganizowało tam ośrodek badań naukowych.
W Midwich nie było dworca kolejowego, ani zajezdni autobusów. Miasteczko nie
posiadało żadnych bogactw mineralnych, nikomu nie przyszło do głowy, że można by
zbudować tu lotnisko lub wykorzystać ten teren jako poligon. Otwarcie rządowego
ośrodka naukowego nie wywarło wpływu na życie mieszkańców miasteczka, którzy
bytowali sobie w tym arkadyjskim zakątku od wielu pokoleń, i aż do 26 września
można by sądzić, że nic się tu nie zmieni w ciągu następnego tysiąclecia.
Nie znaczy to, że Midwich nie może się poszczycić żadnym spektakularnym
wydarzeniem na przestrzeni całej historii. W roku 1768 młodziutka Polly Parker
zastrzeliła na progu gospody „Pod Kosą i Kamieniem" rozbójnika, Czarnego Neda, i
— choć uczyniła to raczej z powodów osobistych, niż dla ochrony bezpieczeństwa
publicznego — stała się bohaterką licznych ballad swojego stulecia. Tutejszy
kościół posłużył za stajnię dla koni Cromwella, a ruiny miejscowego opactwa
natchnęły poetę Wordswortha do napisania wspaniałego sonetu. W roku 1916 jakiś
zbłąkany zeppelin zrzucił tu na zaorane pole bombę, która na szczęście nie
wybuchła, ale poza tymi nielicznymi epizodami, życie płynęło w Midwich bez
żadnych zakłóceń.
Rankiem 26 września nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Aczkolwiek żona
kowala, pani Brant twierdziła potem, że poczuła się trochę nieswojo, gdy
zobaczyła dziewięć srok na polu, a kierowniczce poczty, pannie Ogle śnił się
poprzedniej nocy olbrzymi nietoperz, ale
złowieszcze znaki objawiały się obu tym paniom tak często, że nie można było
brać ich poważnie. Aż do poniedziałkowego popołudnia Midwich było zupełnie
normalnym miasteczkiem, tak jak w dniu, gdy Janet i ja wyjechaliśmy do Londynu.
A przecież we wtorek...
Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść rozległym, wznoszącym się pod górę
ścierniskiem. Pole było ogrodzone, i gdy doszliśmy do przeciwległego krańca,
wdrapaliśmy się na furtkę, aby popatrzyć na leżące w dole Midwich. Drzewa
zasłaniały widok i dostrzegliśmy tylko kilka wstążek dymu, unoszącego się
leniwie z kominów i iglicę kościoła, strzelającą w niebo wśród zielonych wiązów.
Na sąsiednim polu zobaczyłem kilka leżących, najwidoczniej śpiących krów. Nie
jestem wieśniakiem, nie wiem jakie pozycje mogą przybierać krowy, przeżuwając
pokarm, ale w tych uderzyło mnie coś szczególnego. Nie poświęciłem temu jednak
wiele uwagi i poszliśmy dalej.
Przeskoczyliśmy przez płot i ruszyliśmy polem, gdy ktoś nas zawołał. Rozejrzałem
się i zobaczyłem na sąsiednim polu postać odzianą w khaki. Człowiek wołał coś do
nas i machał laską, najwidoczniej nakazując nam się cofnąć. Zatrzymałem się, ale
Janet zawołała:
— On jest tak daleko! — i pobiegła naprzód.
Przez chwilę wahałem się; strażnik krzyczał coraz głośniej i coraz energiczniej
wymachiwał laską. W końcu ruszyłem za Janet. Była jakieś dwadzieścia metrów
przede mną, ale w chwili, gdy zacząłem biec, zachwiała się nagle i padła na
ziemię.
Zatrzymałem się odruchowo. Gdyby upadła zwichnąwszy kostkę lub po prostu na
skutek potknięcia, wyglądałoby to inaczej i byłbym już przy niej, aby jej pomóc;
ale to stało się tak błyskawicznie, tak jakoś bezapelacyjnie, że przez sekundę
sparaliżowała mnie idiotyczna myśl, że ją zastrzelono. Po chwili otrząsnąłem się
i skoczyłem naprzód, nie zwracając uwagi na krzyki strażnika.
Ale nie dobiegiem do niej. Zanim zdążyłem uświadomić sobie co się dzieje,
runąłem jak podcięty na ziemię.
Rozdział II
W Midwich panuje spokój
Jak powiedziałem, życie w Midwich toczyło się 26 zupełnie normalnie. Badałem tę
sprawę tak szczegółowo, że wiem gdzie kto był i co robił tego wieczoru.
Stali bywalcy zgromadzili się „Pod Kosą i Kamieniem". Część młodych ludzi
pojechała do kina, do Trayne. Na poczcie panna Ogle, robiła na drutach, siedząc
pod centralką telefoniczną. Pan Tapper, który pracował jako ogrodnik zanim
wygrał bajońską sumę na loterii, irytował się, gdyż coś się popsuło w nowo
nabytym kolorowym telewizorze i bluźnił tak, że jego żona czym prędzej położyła
się spać. W dobudowanych do ośrodka laboratoriach paliło się kilka świateł, ale
nie było w tym nic niezwykłego; zatrudnieni tam naukowcy często prowadzili swe
tajemnicze badania do późnej nocy.
Ale najzwyklejszy dzień nie dla wszystkich musi być zupełnie powszedni. Na
przykład, jak wspomniałem, były moje urodziny i nasz domek był zamknięty, a okna
ciemne. A w Kyle Manor, tego właśnie wieczoru panna Ferrelyn Zellaby oświadczyła
porucznikowi Aleno.wi Hughesowi, iż należałoby o ich zaręczynach poinformować
jej ojca. Ociągając się trochę, Alan wszedł do gabinetu Gordona Zellaby, żeby
powiadomić go o tym wydarzeniu.
Zastał pana domu siedzącego wygodnie w dużym fotelu. Oczy miał zamknięte,
piękna, siwa głowa spoczywała na wysokim oparciu, tak iż mogło się wydawać, że
usnął, ukołysany muzyką, która zapełniała pokój. Nie spał jednak; nie otwierając
oczu wskazał gościowi ręką drugi fotel, po czym przyłożył palec do ust, prosząc
o ciszę. Alan podszedł na palcach do wskazanego mu fotela i usiadł. W ciągu
następnych dziesięciu minut wszystkie przygotowane uprzednio słowa uciekły mu
z pamięci, zajął się więc oglądaniem pokoju. Jedna ściana obudowana była aż do
sufitu półkami pełnymi książek. Książki mieściły się także w niskich
biblioteczkach, nad którymi wisiały ozdobione własnoręcznymi podpisami portrety
różnych znakomitości. Nad kominkiem, w którym płonął niepotrzebny, lecz
przyjemny ogień, widniały portrety rodzinne, między innymi podobizna Ferrelyn,
córki Zellaby'ego z pierwszego małżeństwa. Portret aktualnej pani Zellaby,
Angeli, zdobił biurko, przy którym pracował uczony. Oszklona gablota koło drzwi
na taras, mieściła liczne wydania jego dzieł w kilku językach.
Alan wiedział od Ferrelyn, że obmyślając nową książkę, Zellaby ulegał zmiennym
nastrojom psychicznym, wychodził na długie spacery, nieraz tak tracił poczucie
czasu i orientację, że telefonował do domu i trzeba było wyjechać po niego
samochodem. Ale gdy zabierał się do pisania, odzyskiwał równowagę.
Alan czytał tylko jedną książkę przyszłego teścia. Wydała mu się interesująca,
ale bardzo ponura. Autor dowodził, że zarówno asceza, jak i nadmierne dogadzanie
sobie są dowodami nieprzystosowania do życia, i wyciągał z tego różne
pesymistyczne wnioski, ale zdaniem Alana, nie wziął pod uwagę faktu, że młode
pokolenie jest bardziej dynamiczne i wnikliwiej patrzy na świat, niż ludzie
starsi.
Gdy muzyka umilkła Zellaby, nie wstając z fotela, wyłączył adapter i spojrzał na
Alana.
— Przepraszam — powiedział — ale wydaje mi się, że gdy Bach gra swoją suitę,
powinno się pozwolić mu ją skończyć. Nie mamy jeszcze rozeznania co jest, a co
nie jest w dobrym tonie, jeśli chodzi o te innowacje — dodał, spoglądając na
adapter. — Czy artyzm muzyka jest mniej godny szacunku, gdy wykonawca nie jest
obecny osobiście? Czy miałem przestać słuchać i zająć się panem, jako gościem,
czy raczej pan powinien uszanować we mnie melomana? A może obaj winniśmy schylić
czoła przed geniuszem?
— Hm, tak — powiedział Alan. — Oczywiście. Zellaby zauważył jego brak
zainteresowania.
— Gdy jest się młodym — rzekł ze zrozumieniem — niekonwencjonalny sposób życia z
dnia na dzień ma romantyczny aspekt. Ale świat jest zbyt skomplikowany, aby
kierować nim z takich pozycji.
Alan odetchnął głęboko. Znając talent Zellaby'ego wciągania rozmówcy w zawiłe
dyskusje, powiedział prosto z mostu:
— Faktycznie pozwoliłem sobie przyjść do pana w zupełnie innej sprawie.
Zellaby nigdy się nie gniewał, gdy przerywano mu tok jego głośnych rozmyślań.
Odłożył rozważania nad strukturą świata na później i spytał:
— O co chodzi, mój drogi chłopcze? Słucham!
— Chodzi o Ferrelyn, proszę pana.
— O Ferrelyn? Ach tak, ale ona pojechała do Londynu na kilka dni, wróci jutro.
— Nie, proszę pana. Wróciła dzisiaj.
— Naprawdę? — Zellaby zastanowił się chwilę. — Ależ tak, słusznie, była w domu
na obiedzie. Byliście przecież oboje! — zawołał z tryumfem.
— Tak — rzekł Alan, zdecydowany, by oznajmić wreszcie wielką nowinę, z którą
przyszedł. Zmieszany i nieszczęśliwy gubił się w gąszczu zdań, które sobie
uprzednio przygotował, a które zupełnie nie trzymały się kupy, aż dobrnął do
zakończenia:
— Mam więc nadzieję, że pan zgodzi się oficjalnie uznać nasze zaręczyny.
— Mój drogi chłopcze, przeceniasz moją pozycję! Ferrelyn jest rozsądną
dziewczyną i z pewnością zarówno ona, jak jej matka wiedzą już o tobie wszystko
i wspólnie podjęły dobrze uzasadnioną decyzję.
— Ale ja w ogóle nie znam pani Holder!
— Gdybyś ją znał, zdałbyś sobie lepiej sprawę z sytuacji. Jane jest wspaniałą
organizatorką — powiedział Zellaby, spoglądając życzliwie na jeden z portretów
nad kominkiem.
Wstał i podszedł do Alana.
— Odegrałeś swoją rolę znakomicie — rzekł. — Teraz chyba moja kolej, aby
usatysfakcjonować Ferrelyn. Proszę, zawołaj tu wszystkich, a ja wyciągnę
tymczasem butelkę.
W kilka minut później, gdy żona, córka i przyszły zięć stanęli wkoło niego,
podniósł kieliszek i powiedział:
— Wypijmy za połączenie dwóch zakochanych istot! Co prawda uznane zarówno przez
Kościół, jak przez Państwo pojęcie partnerstwa w małżeństwie jest
przygnębiające, ale duch ludzki jest silny i miłość często łamie instytucjonalne
nakazy. Miejmy więc nadzieję...
— Tato — przerwała Ferrelyn. — Jest już po dziesiątej, a Alan musi punktualnie
wrócić do jednostki. Wystarczy jeśli powiesz: Życzę wam obojgu wiele szczęścia!
— Czy naprawdę myślisz, że to wystarczy? Tak zwięźle? Więc skoro tak uważasz,
mówię to, kochanie, z całego serca.
Spełniwszy toast, Alan odstawił kieliszek i zaczął się żegnać. Zellaby spoglądał
na niego ze współczuciem.
— To musi być naprawdę ciężko — rzekł. — Jak długo jeszcze będą cię trzymać?
Alan powiedział, że prawdopodobnie będzie zwolniony z wojska za trzy miesiące.
— Ale takie doświadczenie może ci się przydać — ciągnął Zellaby. Czasem żałuję,
że nigdy nie służyłem w wojsku. Podczas jednej wojny byłem za młody, a drugą
spędziłem przy biurku w Ministerstwie Informacji. Wolałbym coś aktywniejszego.
No, do widzenia, mój drogi!
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał i dodał:
— Mówimy do ciebie wszyscy Alan, ale chyba nie znam twojego nazwiska.
Alan wymienił je i uścisnął dłoń przyszłego teścia. Ferrelyn wyszła z nim do
holu.
— Muszę pędzić — zawołał, spojrzawszy na zegar. Zobaczymy się jutro, kochanie. O
szóstej. Dobranoc, najmilsza!
Ucałowali się w drzwiach i młody człowiek pobiegł do zaparkowanego przed domem
małego, czerwonego samochodu. Zawarczał silnik, Alan jeszcze raz pomachał ręką
na pożegnanie i odjechał wśród szumu pryskającego spod kół żwiru.
Ferrelyn patrzyła na znikające w dali tylne światła. Nasłuchiwała dopóki słychać
było warkot motoru, po czym wróciła do domu. Zegar w holu wskazywał kwadrans po
dziesiątej.
O dziesiątej piętnaście w Midwich nie działo się jeszcze nic nadzwyczajnego. W
niektórych oknach paliło się światło, którego blask rozpływał się w deszczu.
Ludzie szykowali się już do snu.
Z gospody „Pod Kosą i Kamieniem" wychodzili ostatni goście; ociągali się parę
chwil, by przyzwyczaić wzrok do ciemności, po czym każdy ruszał w swoją stronę.
O dziesiątej piętnaście wszyscy byli już w domu, tylko Alfred Wait i Harry
Crankhart zapóźnili się na ulicy, spierając się o jakość różnych gatunków
nawozów.
Nie przybył jeszcze autobus z kilkoma osobami, które wybrały się do kina w
Trayne; po jego powrocie Midwich mogło już zapaść w sen.
Na plebanii, panna Rushton żałowała, że nie położyła się pół godziny wcześniej;
mogłaby wtedy poczytać książkę, co obecnie było niemożliwe. Bo oto wielebny
Hubert Leebody usiłował słuchać nadawanej w trzecim programie debaty o
przedsofoklesowskiej koncepcji
kompleksu Edypa, podczas gdy w drugim rogu pokoju, ciotka Dora rozmawiała przez
telefon. Uważając za niedopuszczalne, aby babskie gadanie miało zagłuszyć
naukową debatę, pastor nastawił głośnik na cały regulator. Nie przyszło mu do
głowy, że ta błaha kobieca rozmowa może następnie okazać się ważna. Nikt by się
tego nie domyślił.
Dzwoniła z Londynu długoletnia przyjaciółka pani Leebody, pani Cluey, pragnąc
zasięgnąć rady. O dziesiątej szesnaście doszła do sedna sprawy.
— Powiedz mi szczerze, Doro, czy uważasz, że na suknię dla Kathy odpowiedniejszy
będzie biały atłas czy biały brokat?
Pani Leebody zawahała się. Uważała, że atłas, ale jednocześnie pragnęła, aby jej
decyzja była zgodna z opinią przyjaciółki, której nie chciała urazić.
— Oczywiście — zaczęła wymijająco — dla bardzo młodziutkiej panny młodej... ale
Kathy nie jest przecież nastolatką...
— Nie jest bardzo młoda — zgodziła się pani Cluey. I czekała. Pani Leebody
złorzeczyła w duchu naleganiu przyjaciółki i audycji
radiowej, która nie pozwalała jej się skupić, aby wymyślić jakąś finezyjną
odpowiedź.
— Myślę, że biały atłas jest równie efektowny, jak brokat — rzekła — ale jeśli
chodzi o Kathy, to chyba...
W tym miejscu głos jej się urwał. W Londynie pani Cluey zaczęła stukać w
telefon. Po chwili spojrzała na zegarek, odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła
„0".
— Chcę złożyć zażalenie — oświadczyła. — Przerwano mi bardzo ważną rozmowę.
Telefonistka powiedziała, że postara się połączyć ją powtórnie, ale nie udało
jej się to.
— Co za nieudolność! — oburzyła się pani Culey. — Złożę zażalenie na piśmie. I
nie zapłacę ani za jedną minutę dłużej, niż trwała rozmowa. Rozłączono nas
punktualnie o dziesiątej siedemnaście.
Telefonistka z zawodową uprzejmością przyjęła reklamację i sporządziła służbową
notatkę, podając godzinę dwudziestą drugą siedemnaście, 17,26 września.
Rozdział III
Midwich Wypoczywa
Od godziny dziesiątej siedemnaście tej nocy, informacje o Midwich stają się
epizodyczne. Telefony w miasteczku są głuche. Autobus, który miał tędy
przejeżdżać nie przybył do Stouch, a ciężarówka, która wyruszyła na poszukiwanie
autobusu też nie powróciła. Urząd Lotnictwa zawiadomił Trayne, że w okolicy
Midwich wytropiono przez radar jakiś niezidentyfikowany latający obiekt, na
pewno nie samolot wojskowy, który lądował tam przymusowo. Ktoś w Oppley doniósł,
że w Midwich pali się dom, którego nikt nie ratuje. Z Trayne wysłano wóz
strażacki, a gdy po pewnym czasie nie otrzymano żadnego raportu, również
samochód policyjny, który też przepadł bez wieści. Gdy Oppley zawiadomiło o
następnym pożarze, ze Stouch pojechał do Midwich na rowerze posterunkowy Gobby,
który również nie dał potem żadnego znaku życia.
Ranek 27 września wstał smutny, niebo zasłaniały szare płachty chmur, przez
które przedzierało się słabe światło. Ale w Oppley i w Stouch piały koguty, i
ptaki ćwierkały na powitanie nowego dnia. Tylko w Midwich nie odezwał się żaden
ptak.
W Oppley i w Stouch, jak wszędzie o tej porze, ręce wyciągały się z posłania, by
uciszyć budziki, ale w Midwich terkotały aż sprężyny rozkręciły się do końca. W
innych miasteczkach zaspani ludzie wychodzili z domów i pozdrawiali spotykanych
na ulicy znajomych śpieszących do pracy. W Midwich tego ranka nikt nie witał się
z nikim.
Bo Midwich pogrążone było w głębokim, hipnotycznym śnie. Mężczyźni, kobiety,
konie, krowy, świnie, owce, drób, skowronki, krety
i myszy leżały nieruchomo. Miasteczko spowijał całun ciszy, przerywanej tylko
szelestem liści, regularnym biciem kościelnego dzwonu i bulgotaniem rzeki Opple
na grobli koło młyna.
Nie rozjaśniło się jeszcze, gdy z Trayne wyruszyła szaro-zielona furgonetka
Urzędu Telefonicznego, aby umożliwić Midwich kontakt z resztą świata. Kierowca
zatrzymał się przed budką telefoniczną. Chciał przekonać się, czy uzyska jakiś
znak życia z miasteczka, ale żaden głos nie odezwał się w słuchawce. O godzinie
dwudziestej drugiej siedemnaście łączność Midwich źe światem była zupełnie
zerwana. Kierowca wsiadł i samochód ruszył dalej w szarym świetle poranka.
— Do licha — powiedział monter. — Ta ich panna Ogle dostanie za to niezłą
wcierkę!
— Nie rozumiem tego — odparł kierowca. — Przecież ona zawsze nasłuchuje czy
potrzeba, czy nie. No, zaraz zobaczymy co się tam dzieje.
Wkrótce potem samochód skręcił w wyboistą, boczną drogę do Midwich. Ujechawszy
pół kilometra trafił na sytuację, która wymagała pełniejszej przytomności umysłu
kierowcy. Na szosie za zakrętem, leżał strażacki wóz z bocznymi kołami zarytymi
w rowie, a parę metrów dalej, połowę szerokości szosy blokowała rozbita czarna
limuzyna, za którą, obok przewróconego roweru leżał mężczyzna. Szofer szarpnął
kierownicę, usiłując spiralą objechać oba pojazdy, ale wóz wpadł w poślizg,
zsunął się na wąskie pobocze i podskoczywszy kilka razy na wybojach wjechał w
przydrożny żywopłot, w którym utknął.
W pół godziny później autobus, który co rano przyjeżdżał do Midwich, aby zabrać
dzieci do szkoły w Oppley pojawił się na tym samym zakręcie i utknął w luce
między wozem strażackim, a samochodem Urzędu Telekomunikacyjnego,blokując
kompletnie szosę.
Na drugiej drodze wylotowej, prowadzącej z Midwich do Oppley podobne kłębowisko
pojazdów przypominało cmentarz samochodów. Pierwszym wozem, który nie utknął w
tym korku była furgonetka pocztowa. Listonosz wysiadł i przeszedł parę kroków
naprzód. Podchodził już do unieruchomionego autobusu, gdy nagle, bez żadnego
widocznego powodu zgiął się w pół i legł na szosie. Kierowca otworzył usta ze
zdumienia, a następnie, potoczywszy wzrokiem nieco dalej, spostrzegł głowy kilku
nieruchomych pasażerów autobusu. Zawrócił pośpiesznie i pojechał do najbliższego
telefonu w Oppley.
Tymczasem kierowca samochodu dostawczego z pieczywem z daleka spostrzegł zator
na drodze ze Stouch i w dwadzieścia minut później
na obydwóch drogach do Midwich podjęto niemal identyczną akcję ratowniczą.
Przybyły karetki pogotowia. Mężczyźni w bieli wysiedli tylnymi drzwiami,
zapinając kitle i gasząc papierosy. Chłodnym, fachowym spojrzeniem ocenili
sytuację, rozwinęli nosze i szykowali się, by podejść do ofiar wypadku.
Na drodze z Oppley dwaj noszowi szli ku leżącemu na szosie listonoszowi, lecz
gdy idący przodem zrównał się z rozciągniętym koło furgonetki ciałem, nagle
zgiął się, jak kukła, i bezwładnie padł na nogi ofiary wypadku. Tylny noszowy
wytrzeszczył oczy. Z wymienianych za nim bezładnych słów wyłowił jedno: „Gaz!"
Odrzucił nosze, jakby go parzyły i szybko wskoczył do karetki. Po krótkiej
naradzie kierowca wydał werdykt:
— To robota nie dla nas. Musi przyjechać straż ogniowa.
— Albo wojsko — rzekł noszowy. — Tu są potrzebne maski gazowe, nie tylko
przeciwdymne.
Rozdział IV
Operacja Midwich
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Janet i ja dojeżdżaliśmy do Trayne,
porucznik Alan Hughes stał obok oficera straży pożarnej, Norrisa, na szosie do
Oppley. Obserwowali akcję jednego ze strażaków, który usiłował chwycić leżącego
noszowego na umocowany na długim drągu hak. Gdy mu się to wreszcie udało, zaczął
ciągnąć. Holowane w ten sposób ciało przybliżyło się do ratowników o półtora
metra, po czym ofiara wypadku usiadła i zaczęła przeklinać.
Alanowi zdawało się, że nigdy w życiu nie słyszał piękniejszych słów. Niepokój,
z jakim tu jechał zmniejszył się już przed tym, gdy stwierdzono, że ofiary tego
niepojętego wypadku oddychają. Teraz przekonano się, że — przynajmniej jedna z
nich — nie zdradza żadnych chorobowych objawów po dziewięćdziesięciominutowej
utracie przytomności.
— Świetnie — powiedział Alan. — Jeżeli temu nic nie jest, to może inni też
przyjdą do siebie; tylko, że dalej nie wiemy co się właściwie stało.
Następnie przyholowano listonosza, który — aczkolwiek narażony był trochę dłużej
— odzyskał przytomność równie szybko i całkowicie, jak noszowy. r
Ktoś powiedział:
— To musi być jakieś ciało stałe, nie gaz.
— Ani nic, co paruje z ziemi — powiedział szef strażaków.
— Na pewno nie. Żadne ciało lotne nie utrzymałoby się tu tak długo, zwłaszcza,
że wieje lekki wiatr.
— Ciekawe, jak daleko „to" sięga?
Patrzyli wciąż z niepokojem w stronę Midwich.
Za poprzewracanymi wehikułami lśniąca wstęga szosy biegła wesoło dalej do
następnego zakrętu. Wyglądała jak zwykła szosa wysychająca po deszczu. Poranna
mgła już się podniosła i na tle nieba widać było
wieżę kościoła w Midwich. Gdyby nie przedni plan, byłby to zupełnie pospolity
krajobraz.
Wspomagani przez żołnierzy Alana, strażacy wciąż ściągali z szosy leżących w
zasięgu ich haka. Wyholowani w ten sposób ze strefy zagrożenia podnosili się
raźno i zapewniali, że nie potrzebują żadnej pomocy lekarskiej. Wyglądało na to,
że dziwne przeżycie nie zostawiło na swych ofiarach żadnego piętna.
Następnie trzeba było odsunąć przewrócony ciągnik, aby zająć się leżącymi dalej
pojazdami i ich pasażerami. Alan powierzył kierowanie tą akcją swemu
sierżantowi, a sam poszedł polną dróżką do niewielkiego wzgórza, skąd rozciągał
się rozleglejszy widok na Midwich i jego okolicę. Zobaczył kilka dachów, między
innymi dachy Kyle Manor i Ośrodka, parę głazów na szczycie ruin opactwa i dwie
wstążki szarego dymu. Spokojny krajobraz. Ale gdy przeszedł jeszcze kilka metrów
ujrzał leżące nieruchomo na polu cztery owce. Widok ten zaniepokoił go, nie
dlatego, by sądził, że są martwe, ale ponieważ był to dowód, że strefa
zagrożenia sięga dalej niż się spodziewał. Patrząc uważnie, zauważył nieco dalej
dwie krowy. Leżały na boku, niewątpliwie pogrążone w głębokim śnie.
Wrócił na szosę.
— Sierżancie! — zawołał Sierżant podszedł i zasalutował.
— Sierżancie, chcę, żeby pan tu przyniósł kanarka w klatce.
— Ka... kanarka? — Sierżant mrugał ze zdumienia.
— No, ewentualnie może być papużka. Chyba znajdzie się coś takiego w Oppley.
Niech pan pojedzie jeepem. Proszę powiedzieć właścicielowi, że zostanie
wynagrodzony, jeżeli zechce.
— Ja... więc...
— I niech się pan pośpieszy. Chcę tu mieć tego ptaka jak najprędzej!
— Kanarka! To jest rozkaz? — zapytał sierżant, chcąc się upewnić.
— Tak jest! — potwierdził Alan.
Zdałem sobie sprawę, że sunę po ziemi na brzuchu. To dziwne, przecież przed
chwilą biegłem ku Janet! Nagle przestałem posuwać się naprzód. Usiadłem i
zobaczyłem, że otacza mnie krąg ludzi. Jakiś strażak, zajęty odczepianiem od
mojej odzieży haka, który wyglądał, jak narzędzie mordu; obok funkcjonariusz
pogotowia przyglądał mi się
z wyrazem zawodowego optymizmu; koło niego młody żołnierz z wiadrem wapna i
drugi z mapą w ręku, a dalej sierżant, uzbrojony w długą żerdź, z której zwisała
klatka z jakimś ptakiem. Oprócz tego superrealis-tycznego grona ujrzałem Janet,
która wciąż jeszcze leżała w tym samym miejscu, gdzie upadła. Zerwałem się na
równe nogi w chwili, gdy strażak, wyswobodziwszy hak z mojej odzieży wyciągnął
go po nią. Uczepił go do paska jej płaszcza i zaczął ciągnąć. Oczywiście pasek
pękł, ale hak wczepił się w fałdy tkaniny; strażak szarpnął raz, drugi i
przywlókł do nas Janet. Usiadła oburzona w podartej odzieży.
— Czy pan się dobrze czuje, panie Gayford? — spytał ktoś obok mnie. Obejrzałem
się i zobaczyłem młodego oficera, Alana Hughesa,
którego spotkałem kilkakrotnie u Zellaby'ego.
— Tak — odparłem — ale co tu się dzieje?
Nie odpowiedział mi. Podszedł do Janet i pomógł jej wstać. Następnie zwrócił się
do sierżanta:
— Wrócę teraz na szosę. Wy róbcie tu dalej swoje.
— Tak jest, panie poruczniku! — odpowiedział sierżant. Pochylił żerdź, którą
dotychczas trzymał wzniesioną pionowo cisnął
ją przed siebie wraz z zawieszoną na niej klatką. Ptak spadł z drążka i leżał
nieruchomo na wysypanej piaskiem podłodze. Teraz wystąpił naprzód żołnierz z
wiadrem i wylał trochę wapna na trawę, a jego kolega zrobił znak na swojej
mapie. Gdy sierżant odciągnął klatkę, ptak zaćwierkał z oburzeniem i z powrotem
skoczył na drążek. Następnie obaj żołnierze ze swymi rekwizytami posunęli się o
kilka metrów do przodu i powtórzyli całą operację.
Teraz Janet zaczęła wypytywać co się właściwie dzieje. Alan udzielił nam kilku
skąpych informacji.
— Niewątpliwie dopóki to trwa, nie można dostać się do Midwich. Radzę państwu
pojechać do Trayne i czekać tam na odwołanie alarmu.
Spojrzeliśmy na żołnierza z klatką akurat w chwili, gdy ptak ponownie spadał z
drążka; potoczyliśmy wzrokiem na spokojne pola wkoło Midwich. Po tym co
przeżyliśmy nie było chyba alternatywy. Janet skinęła głową. Podziękowaliśmy
Alanowi i poszliśmy w stronę samochodu.
„Pod Orłem" Janet nalegała, abyśmy na wszelki wypadek wynajęli pokój na całą
dobę. Gdy tylko rozlokowała się, zszedłem do baru.
Mimo że było dopiero południe w barze było pełno ludzi, przeważnie obcych,
którzy rozmawiali z sobą, stojąc w małych grupkach, niczym
aktorzy na scenie. Kilka osób stało przy barze, samotnie i w zamyśleniu. Z
trudem przedarłem się do kontuaru, a gdy wracałem, ze szklaneczką w ręku, jakiś
głos za mną zawołał:
— A co ty, u licha, robisz w tym towarzystwie, Richardzie? Głos wydał mi się
znajomy, podobnie jak twarz, gdy się obejrzałem,
ale przez chwilę nie umiałem jej zaszufladkować. Wnet jednak podniosła się
kurtyna czasu, i gdy oczyma wyobraźni ujrzałem tego mężczyznę w polowym
mundurze, tak jak zwykłem go widywać, poznałem go i ucieszyłem się szczerze.
— Bernard! — zawołałem. — To wspaniałe spotkanie! Ale wyjdźmy z tego tłumu!
Wziąłem go pod ramię i zaciągnąłem do stolika we wnęce.
Na jego widok uczułem się znów młody. Przypomniały mi się Ardeny, Reichswald,
Ren. To było dobre spotkanie. Przez pół godziny rozmawialiśmy chaotycznie;
wreszcie, patrząc na mnie uważnie, Bernard przypomniał mi:
—Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie miałem pojęcia, że się do tego
zabrałeś!
— Co masz na myśli? Spojrzał w stronę baru.
— Dziennikarstwo — wyjaśnił. — Prasa.
— A więc to dziennikarze! Zastanawiałem się właśnie co to za inwazja! Bernard
uniósł lekko brwi.
— Więc co tu robisz, jeśli nie jesteś jednym z nich?
— Mieszkam w tych stronach.
W tej chwili podeszła do nas Janet.
—Pozwól, moja droga, to jest Bernard Westcot, kapitan Westcot, gdy wojowaliśmy
razem, ale wiem, że potem został majorem, a teraz jest...
— Pułkownikiem — rzekł Bernard i powitał Janet z kurtuazją.
— Bardzo mi miło — powiedziała moja żona. — Wiele słyszałam o panu. Wiem, że
zawsze się tak mówi, ale tym razem to jest prawda.
Zaproponowała wspólny lunch, ale odmówił, tłumacząc się jakąś pilną sprawą,
którą miał do załatwienia. W głosie jego brzmiał tak szczery żal, że Janet
zaprosiła go na obiad.
— Zjemy, oczywiście u nas w domu, jeśli się tam dostaniemy — rzekła — a o ile
nie, to tutaj.
— W domu? — powtórzył Bernard pytająco.
— W Midwich — wyjaśniła. — Około ośmiu kilometrów stąd.
Bernard wydawał się zaskoczony.
— To wy mieszkacie w Midwich? — spytał, spoglądając kolejno to na nią, to na
mnie. — Od jak dawna?
— Mniej więcej od roku — odparłem. — I bylibyśmy tam teraz, gdybyśmy mogli tam
się dostać.
I wyjaśniłem mu skąd wzięliśmy się w Trayne. Bernard zastanawiał się przez
chwilę, jakby rozważał jakąś decyzję, po czym zwrócił się do Janet:
— Czy nie pogniewa się pani, jeśli zabiorę z sobą pani męża? Przyjechałem tu w
sprawie Midwich i sądzę, że Richard mógłby nam pomóc.
— Pomóc odkryć co się stało? — spytała Janet.
— Powiedzmy, coś w związku z tym. No, jak tam, Richardzie, masz ochotę?
— Oczywiście, zrobię co w mojej mocy. Ale nie bardzo wiem jak... Kto to jest
„my"?
— Wyjaśnię ci wszystko po drodze. Naprawdę powinienem tam być już od godziny.
Nie nalegałbym, gdyby to nie było ważne. Ale czy nie będzie się pani bała zostać
tu sama?
Janet zapewniła go, że „Pod Orłem" czuje się zupełnie bezpiecznie i wstaliśmy,
żeby się pożegnać.
— Jeszcze jedno — powiedział Bernard na odchodnym. — Proszę nie dać się
nagabywać tym facetom przy barze; raczej kazać ich wyrzucić, gdyby byli zbyt
natrętni. Są poirytowani odkąd dowiedzieli się, że ich redakcje nie dostaną
żadnych informacji w sprawie Midwich. Proszę nie dać im się wciągnąć w rozmowę.
Później powiem pani coś więcej na ten temat.
—Doskonale—rzekła Janet. — Będę czekać w napięciu i w milczeniu!
Kwatera Główna znajdowała się na szosie do Oppley, w pobliżu zaatakowanego
terenu. Przed szlabanem policyjnym Bernard pokazał przepustkę, posterunkowy
zasalutował i poszliśmy dalej. Siedzący samotnie w namiocie młodziutki podoficer
ucieszył się na nasz widok i uznał, że pod nieobecność odbywającego właśnie
inspekcję pułkownika Latchera, powinien poinformować nas o wynikach
dotychczasowych działań.
Ptaki w klatkach spełniły już swoje zadanie i zostały zwrócone właścicielom.
— Spodziewamy się żądania odszkodowań, gdyby nabawiły się krupu, czy jakiejś
innej choroby — wyjaśnił młody oficer — ale proszę, oto wyniki!
Pokazał nam mapę, na której zaznaczono koło o trzykilometrowej średnicy z
kościołem w Midwich, położonym trochę na południowy wschód od środka koła.
— Jest to więc koło — powiedział — a nie pas. Na całej powierzchni nie rusza się
nic, a przed gospodą leży kilku facetów. Tyle zdołaliśmy stwierdzić, ale nadal
nie wiemy co to takiego. Ustaliliśmy, że jest to coś statycznego, niewidocznego,
pozbawionego zapachu, coś, czego nie rejestruje radar, co nie odpowiada echem na
żaden dźwięk, natomiast działa piorunująco na ssaki, ptaki, płazy i owady, nie
zostawiającjednak żadnych objawów pochorobowych. To wszystko, co wiemy.
Bernard zadał mu kilka pytań, ale oficer nie miał już nic więcej do powiedzenia,
wobec czego ruszyliśmy na poszukiwanie pułkownika Latchera. Znaleźliśmy go
niebawem, w towarzystwie starszego mężczyzny, jak się okazało komisarza policji
z Winschire. Stojąc wraz z kilku podoficerami na pagórku, skąd rozciągał się
widok na okolicę, przypominali osiemnastowieczny sztych, przedstawiający grupę
stroskanych generałów, obserwujących toczącą się w dole bitwę. Tylko, że tu nie
było żadnej bitwy.
Bernard przedstawił nas obu i pułkownik Latcher zapytał:
— Więc to pan powiedział mi przez telefon, że tę sprawę należy traktować jako
tajną?
Zanim Bernard zdążył odpowiedzieć, komisarz wybuchnął ze złością:
— Tajna sprawa! Tajemnica! Trzykilometrowy szmat kraju nawiedzony tym
paskudztwem, a pan chce to zataić!
— Taka była instrukcja — rzekł Bernard. — Bezpieczeństwo...
— Ale jak oni to sobie; u diabła, wyobrażają?
— Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby nasza akcja wyglądała jak ćwiczenia
taktyczne — przerwał mu pułkownik Latcher. — Może to nie bardzo przekonywujące,
ale przecież trzeba było coś powiedzieć.
— Agencje prasowe już coś węszą — burknął komisarz. Przegnaliśmy już paru
facetów, ale sam pan wiejący są dziennikarze! Węszą wszędzie, we wszystko
wścibiają nos. Jak mamy ich zmusić do zachowania tajemnicy?
— O to nie potrzebuje się pan martwić — odpowiedział Bernard. Ministerstwo Spraw
Wewnętrznych wydało już zarządzenie w tej sprawie. Dziennikarze są wściekli, ale
chyba będą posłuszni. Wszystko zależy od tego, czy sprawa okaże się dość
sensacyjna, by warto było narażać się na kłopoty.
W ciągu następnych paru godzin zjawiło się mnóstwo ludzi, reprezentujących różne
instytucje i urzędy cywilne oraz wojskowe. Przy szosie z Oppley rozstawiono duży
namiot, w którym o godzinie szesnastej trzydzieści, pułkownik Latcher
przedstawił zgromadzonym sytuację. Przemawiał krótko. Kończył już, gdy zjawił
się pułkownik lotnictwa, i gniewnie rzucił pułkownikowi na stół dużą fotografię.
— Popatrzcie, panowie — rzekł ponuro. — To kosztowało życie dwóch ludzi i jeden
samolot. Mam nadzieję, że było warte takiej ceny.
Podeszliśmy, aby przyjrzeć się fotografii i porównać ją z mapą.
— Co to takiego? — zapytał major służby wywiadowczej.
Na fotografii rysował się niewyraźnie jakiś owalny obiekt, przypominający
kształtem odwróconą owalną miskę.
— Wygląda, jak jakiś niezwykły budynek — mruknął komisarz policji, wpatrując się
w zdjęcie. Ale to przecież niemożliwe. Kilka dni temu byłem koło ruin Opactwa i
nie widziałem tam nic takiego. Ruiny te są pod opieką Stowarzyszenia Ochrony
Zabytków Brytyjskich, które konserwuje pomniki naszej historii, ale nic nie
dobudo-wywuje.
— Czymkolwiek jest ten obiekt — odezwał się jeden z obecnych, przerzucając wzrok
ze zdjęcia na mapę — znajduje się dokładnie w samym środku zagrożonego terenu. A
jeżeli nie było go tam przed paroma dniami, to musiał tu spaść z powietrza.
— A może to sterta siana, pobielona z wierzchu wapnem? — zaryzykował ktoś.
— Tej wielkości? To musiałby być co najmniej tuzin stert! — warknął komisarz.
— Więc cóż to, u licha, jest? — niecierpliwił się major.
Po kolei studiowaliśmy dziwny obiekt przez szkło powiększające.
— Czy nie mogliście zrobić zdjęcia z mniejszej wysokości? — spytał major.
— Próbowaliśmy i straciliśmy przy tym samolot — odparł krótko pułkownik
lotnictwa.
— Jak wysoko sięga strefa zagrożenia? — zapytał ktoś. Lotnik wzruszył ramionami.
— Aby to ustalić trzeba by znaleźć się w tej strefie — odpowiedział. — To
zdjęcie zrobiono z dziesięciu tysięcy metrów. Na tej wysokości załoga nie
odczuła żadnych skutków.
Pułkownik Latcher chrząknął.
— Dwóch moich oficerów sugeruje, że zagrożony teren może być półkolisty —
zauważył.
— To możliwe — zgodził się lotnik. — Może też mieć kształt rombu, lub
dwunastościanu.
— Ci oficerowie — ciągnął pułkownik Latcher — obserwowali ptaki w chwili, gdy
stawały się bezwładne i doszli do wniosku, że granice interesującej nas strefy
nie są prostopadłe, że jest ona w kształcie walca. Boki jej zwężają się ku
górze, zatem musi to być kopuła, lub stożek. Skłonni są przypuszczać, że jest to
rodzaj półkuli, ale nie są tego zupełnie pewni, gdyż pracowali na zbyt małym
odcinku dużego łuku.
— Jeśli się nie mylę, to wysokość pułapu w środku tej półkuli powinna wynosić
około pięć tysięcy metrów — rzekł oficer lotnictwa. — Szkoda, że nie można tego
ustalić nie ryzykując straty drugiego samolotu.
— Owszem — rzekł pułkownik Latcher z wahaniem. — Jeden z podoficerów mówił, że
gdyby wysłać tam helikopter z kanarkiem w klatce, zawieszonej na linie długości
kilkudziesięciu metrów, to może, obniżając się powoli... Wiem, że to brzmi
śmiesznie...
— Ależ bynajmniej — odparł pułkownik. — To pewnie ten sam gość, który
zaproponował jak obliczyć obwód obszaru.
— Tak jest.
— Ma chłopak inwencję. Zastosowanie ornitologii w działaniach wojennych, to jego
wynalazek. Może usprawnimy trochę akcję z tym kanarkiem, ale jesteśmy wdzięczni
za pomysł. Dziś jest już trochę za późno. Weźmiemy się do tego jutro, wcześnie
rano, gdy będzie dobre światło do robienia zdjęć z minimalnej wysokości.
— Bomby — odezwał się major. — Może bomby rozpryskowe.
— Bomby? — powtórzył ze zdziwieniem pułkownik lotnictwa.
— Warto by mieć kilka sztuk pod ręką. Nie mamy przecież pojęcia co to jest.
Gdyby to rozłupać, moglibyśmy przyjrzeć się dokładniej.
— Trochę zbyt drastyczny sposób — sprzeciwił się komisarz.
— Z pewnością. Ale tymczasem pozwalamy szerzyć się zagrożeniu.
— Nie rozumiem skąd ten obiekt znalazł się w Midwich — wtrącił jeden z oficerów.
— Przypuszczam, że miało miejsce przymusowe lądowanie, a ta osłona ma zapewne
uniemożliwić interwencję przy dokonywaniu koniecznej naprawy.
— W każdym razie im prędzej zdołamy unieszkodliwić to urządzenie, tym lepiej.
Nie chcemy go na tym terenie — rzekł major. — Oczywiście, nie możemy dopuścić,
by stąd zniknął; jest zbyt interesujący, zarówno jak jego osłona. Dlatego trzeba
podjąć akcję, aby to wszystko zabezpieczyć.
Zaczęła się długa, czcza dyskusja. O ile pamiętam zdecydowano tylko, że co
godzinę zrzucane będą świetlne rakiety na spadochronach, a rano przystąpi się do
robienia zdjęć z helikoptera. Nie miałem pojęcia po co mnie tam sprowadzono, ani
dlaczego znalazł się tam Bernard, który ani razu nie zabrał głosu w dyskusji.
— Czy możesz mi powiedzieć, jaka jest twoja rola w tym wszystkim? — zapytałem go
w powrotnej drodze do Trayne.
— Zainteresowanie zawodowe — odpowiedział.
— Ośrodek naukowy?
— Tak, Ośrodek podlega mojej kompetencji, więc, oczywiście interesuje nas, jeśli
cokolwiek niepomyślnego zdarzy się w jego sąsiedztwie, a to co się stało, należy
chyba uważać za bardzo niepomyślne.
Owo „nas" mogło oznaczać albo ogólnie wywiad wojskowy, albo któryś z jego
wydziałów.
— Myślałem, że takimi sprawami zajmuje się Służba Specjalna.
— Różnie to bywa — odpowiedział wymijająco i zmienił temat. Udało nam się dostać
dla niego pokój „Pod Orłem" i w trójkę
zasiedliśmy do kolacji. Spodziewałem się, że podczas jedzenia dotrzyma swej
obietnicy i udzieli nam jakichś informacji, ale choć rozmowa toczyła się żywo,
również i o Midwich, Bernard wyraźnie unikał wszelkiej wzmianki o swoim
powiązaniu z tą sprawą. Dwa razy w ciągu tego wieczoru telefonowałem do policji
w Trayne, aby dowiedzieć się co słychać w Midwich i dwa razy usłyszałem, że
sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Uznaliśmy wreszcie, że dalsze czekanie jest
bezcelowe i poszliśmy się położyć.
— To miły człowiek — rzekła Janet, gdy znaleźliśmy się sami w swoim pokoju. —
Obawiałam się, że będziecie wyciągać jakieś stare
żołnierskie wspomnienia, tak nudne dla żon, ale on wcale nie miał na to ochoty.
Po co zabrał cię z sobą dziś po południu?
—To dla mnie zagadka — wyznałem. — Myślę, że miał coś na myśli, ale, po
zastanowieniu się, zmienił zdanie.
— To wszystko jest bardzo dziwne — powiedziała Janet. — Czy on w ogóle wie, co
to jest?
— Ani on, ani nikt z całej ekipy, która tam była — zapewniłem ją. — Przekonali
się tylko, o czym my oboje wiemy już z własnego doświadczenia, że jest to coś,
co atakuje nagle, ale nie zostawia potem żadnych śladów.
— To jedno jest pocieszające. Miejmy nadzieję, że nikt w miasteczku nie
ucierpiał więcej niż my — rzekła Janet.
Nazajutrz rano spaliśmy jeszcze, gdy stacja meteorologiczna stwierdziła, że
przygruntowa mgła w Midwich podniesie się wcześnie, wobec czego dwuosobowa
załoga wsiadła do helikoptera, do którego wsunięto następnie drucianą klatkę z
dwiema podnieconymi fretkami.
— Uważają, że sześć tysięcy jest zupełnie bezpieczne, więc spróbujmy na siedmiu
— powiedział pilot, gdy aparat zaczął hałaśliwie wznosić się w górę. — Siódemka
przynosi szczęście. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zejdziemy na sześć tysięcy.
Obserwator przygotował swoje instrumenty i zaczął bawić się fretkami.
— Teraz! — powiedział w pewnej chwili pilot.
Klatka poleciała przez drzwi. Obserwator odwinął około stu metrów liny.
Helikopter zawrócił i pilot zawiadomił ziemię, że za chwilę przelecą nad
Midwich. Obserwator, leżąc na podłodze obserwował fretki przez lornetkę.
Najwidoczniej czuły się świetnie, nieustannie baraszkując z sobą w klatce.
Obserwator na chwilę spuścił je z oczu i zwrócił lunetę na Midwich.
— Panie kapitanie! — rzekł.
— No?
— Ten obiekt koło Ośrodka, który mieliśmy sfotografować...
— I co z nim?
— Albo to fatamorgana, albo on zniknął.
Rozdział V
Midwich wraca do życia
Prawie w tej samej chwili, gdy obserwator dokonał swego odkrycia wartownik na
szosie Stouch Midwich przeprowadzał rutynowy test. Rzucił kawałek cukru za białą
linię, narysowaną w poprzek drogi i obserwował, jak skoczył po niego pies,
którego trzymał na długiej smyczy. Zwierzę chwyciło cukier i schrupało go.
Przez chwilę sierżant wahał się, po czym zbliżył się do białej linii i ostrożnie
przekroczył ją. Nic się nie stało. Z wzrastającą ufnością zrobił jeszcze kilka
kroków naprzód. Trzy gawrony, kracząc przeleciały mu nad głową. Patrzył, jak,
trzepocąc skrzydłami, fruwają nad Midwich.
— Hej, wy tam! — zawołał do swoich kolegów ze służby łączności. Zawiadomcie
Kwaterę Główną w Oppley. Zagrożony obszar zmniejszony, może w ogóle przestał
istnieć. Potwierdzimy po następnych testach!
Kilka minut przed tym, w Kyle Manor, Gordon Zellaby poruszył się z trudnością i
jęknął. Wkrótce zdał sobie sprawę, że leży na podłodze w pokoju, który przed
chwilą był jasno oświetlony i ciepły, może nawet trochę przegrzany, a teraz stał
się ciemny i przeraźliwie zimny.
Miał dreszcze. Zdawało mu się, że jeszcze nigdy w życiu tak nie przemarzł. Ktoś
poruszył się w ciemnościach i usłyszał drżący głos Ferrelyn.
— Co się stało? Tato... Angelo... Gdzie jesteście?
— Tutaj... Zupełnie skostniałem! Angelo, kochanie... — szczęki tak go bolały, że
mówił z wielką trudnością.
— Jestem tu — usłyszał koło siebie niepewny głos żony. Wyciągnął rękę, dotknął
czegoś, ale palce miał tak zgrabiałe, że nie
wyczuł co to takiego.
Ktoś się ruszał w pokoju.
— Ojej! Zupełnie zesztywniałam — skarżyła się Ferrelyn. — Ooo... aaach... To
chyba nie są moje nogi. Co tak stuka?
— Moje zęby — rzekł Zellaby z wysiłkiem.
W pokoju znów rozległy się czyjeś niepewne kroki; potem odgłos potknięcia,
szelest rozsuwanych firanek i szare światło przeniknęło do pokoju.
Zellaby z niedowierzaniem wpatrywał się w kominek; dopiero co położył na
palenisku polano, a teraz było tam tylko trochę popiołu. Angela i Ferrelyn
siedziały na podłodze ze wzrokiem utkwionym w kominek.
— Co, na Boga... — zaczęła Ferrelyn.
— Sz... szampana? — zaproponował Zellaby.
— Ależ tatku!...
Wbrew protestom obu kobiet, Zellaby spróbował wstać. Ale tak bolały go wszystkie
mięśnie, że postanowił nie ruszać się. Ferrelyn niepewnie podeszła do kominka.
— Ogień zgasł — rzekła.
Wyciągnęła rękę po leżącą na krześle gazetę, ale nie mogła utrzymać jej w
zesztywniałych palcach. Stała, bezradnie patrząc na swe dłonie. Wreszcie udało
jej się zgnieść gazetę i położyć ją na palenisku. Wciąż posługując się obiema
rękami, wyjęła z koszyka parę mniejszych szczapek i rzuciła je na papier.
Niepowodzenie z zapałkami doprowadziło ją do łez.
— Moje palce są do niczego — oznajmiła z rozpaczą.
Z trudem cisnęła kilka zapałek na palenisko, i wreszcie udało jej się zapalić
jedną, od której zajęły się inne; zatlił się papier i w końcu płomień strzelił w
górę, jak wspaniały kwiat.
Chwiejąc się na zesztywniałych nogach Angela podeszła do kominka, a Zellaby
przyczołgał się bliżej ognia na czworakach. Smolne drzewo zaczęło trzaskać.
Kulili się wszyscy, aby być jak najbliżej. Niebawem uczucie skostnienia palców
ustąpiło miejsca mrowieniu, a wkrótce umysł Zellaby'ego obudził się z letargu.
— To dziwne — rzekł filozof, nie mogąc jeszcze całkowicie opanować dzwonienia
zębów — dziwne, że dożyłem późnego wieku, nie doceniając podstawowej mądrości
kultu ognia.
Drogi ze Stouch i Oppley rozszumiały się warkotem uruchamianych silników.
Wkrótce dwa strumienie karetek pogotowia, wozów strażackich i policyjnych,
wojskowych ciężarówek i jeepów ruszyły do Midwich. Samochody podjeżdżały do
Błoni; prywatne pojazdy zatrzymywały się i pasażerowie wysiadali tłumnie.
Większość ciężarówek wojskowych zmierzała do Opactwa przez Hickham Lane. Tylko
jeden mały, czerwony samochód zjechał samotnie z szosy na wyboistą drogę do Kyle
Manor.
Alan Hughes wpadł do gabinetu Zellaby'ego i odciągnąwszy Ferrelyn od kominka
mocno przytulił ją do siebie.
— Jak się czujesz, najmilsza? — krzyknął zdyszany. — Czy nic ci nie jest?
— Kochanie! — rzekła w odpowiedzi Ferrelyn.
Po odpowiedniej przerwie Gordon Zellaby zauważył:
— My też czujemy się dobrze, choć trochę oszołomieni. A także przemarznięci.
Dopiero w tej chwili Alan zauważył ich obecność. Nim zdążył coś powiedzieć,
zapaliło się światło.
— Wspaniale! — zawołał. — Zaraz przyniosę coś gorącego do picia! I wybiegł z
pokoju, pociągając ze sobą Ferrelyn.
— Gorące napoje za chwilę — szepnął Zellaby. — Ileż muzyki w tym prostym zdaniu!
Gdy siedliśmy do śniadania w Trayne, dowiedzieliśmy się, że pułkownik Westcot
już wyszedł, i że w Midwich życie wróciło do normy.
Rozdział VI
Życie w Midwich stabilizuje się
Na szosie ze Stouch patrolował jeszcze policjant, ale, jako stałych mieszkańców
przepuścił nas od razu i bez żadnych przeszkód dojechaliśmy do domu.
Oczywiście dręczyła nas ciągle myśl, co zastaniemy po powrocie, ale okazało się,
że niepokoiliśmy się niepotrzebnie. Dom wyglądał dokładnie tak, jak w dniu
naszego wyjazdu. Wewnątrz też wszystko było w porządku z wyjątkiem mleka, które
skwaśniało w lodówce z powodu przerwy w dostawie prądu. W pół godziny po
powrocie, nasze przeżycia z ubiegłego dnia zaczęły nam się wydawać niemal
nierealne, a gdy wyszliśmy pogadać z sąsiadami, okazało się, że wszyscy mieli
wrażenie jakiegoś mirażu.
Jak wyjaśnił Zellaby było to zupełnie zrozumiałe, bo o całej sprawie wiedzieli
tylko tyle, że wieczorem nie położyli się spać, a rano zbudzili się skostniali z
zimna, to były tylko pogłoski. Niewątpliwie stracili jeden dzień życia, bo
trudno przecież przypuszczać, że cała reszta świata pomyliła się w obliczeniu
czasu. Zellaby zapewniał, że dla niego osobiście nie była to interesująca
przygoda, bo interesować może tylko coś, co przeżywa się świadomie, a on stracił
przecież świadomość. Wobec tego skłonny był zlekceważyć całe to wydarzenie i
zapomnieć, że oszukano go o jeden dzień życia.
Zainteresowanie sprawą Midwich wygasło prędzej, niż można się było tego
spodziewać. Prasa nie znalazła tu dla siebie smakowitej pożywki. Było jedenaście
ofiar śmiertelnych, ale i z tego nic się nie dało wysmażyć, z braku sensacyjnych
szczegółów, które rozemocjonowałyby zblazowanych czytelników. Natomiast relacje
osób, które przeżyły były pozbawione wszelkiego dramatyzmu; wszystko co mieli do
powiedzenia, to że obudzili się zziębnięci.
Spośród jedenastu ofiar śmiertelnych, robotnik rolny, William Trunk zginął wraz
z żoną i synkiem w płonącym domu; małżonkowie Stagfield również padli ofiarą
pożaru; inny robotnik rolny, Herbert Flagg leżał martwy na trawniku przed domem
pani Harriman, gdzie znalazł się z niewyjaśnionych powodów w czasie nieobecności
pana domu, zatrudnionego w tym czasie w piekarni; Harry Crankhart i jego kolega
nabawili się zapalenia płuc, leżąc całą noc przed gospodą „Pod Kosą i
Kamieniem", nie udało się ich odratować. Na zapalenie płuc zmarły poza tym
jeszcze cztery starsze osoby.
W następną niedzielę pastor Leebody odprawił dziękczynną mszę na intencję tych
wszystkich, którzy przeżyli, i trzeba przyznać, że tego dnia było w kościele o
wiele więcej osób niż zwykle.
Przez cały tydzień po Midwich kręciło się kilku żołnierzy, i sporo służbowych
samochodów, ale centrum zainteresowania nie leżało w samym miasteczku, ale w
pobliżu ruin Opactwa, gdzie postawiono strażnika przy dużej wyrwie w ziemi,
która wyglądała, jakby niedawno spoczywało w tym miejscu coś bardzo masywnego.
Inżynierowie przeprowadzali tu pomiary, robili rysunki i zdjęcia. Następnie
teren przemierzali wzdłuż i wszerz pirotechnicy i saperzy, którzy przywieźli z
sobą liczniki Geigera i całe mnóstwo innych instrumentów. Potem, nagle wojsko
straciło zainteresowanie i wycofało się.
Badania na terenie Ośrodka trwały trochę dłużej. Tam właśnie zatrudniony był
Bernard Westcot. Odwiedził nas kilkakrotnie, ale nie wspominał o swojej pracy, a
my nie zadawaliśmy żadnych pytań. Wiedzieliśmy tyle co reszta mieszkańców
miasteczka, że przeprowadza się działania dla skontrolowania bezpieczeństwa
miasteczka. Dopiero, gdy akcja została ukończona i Bernard miał nazajutrz
wyjechać do Londynu, zdecydował się porozmawiać z nami o tym, co się tu
wydarzyło.
— Mam dla was pewną propozycję — rzekł. — Przez pewien czas musimy mieć Midwich
na oku i wiedzieć, co tu się dzieje. Moglibyśmy oddelegować tu jednego z naszych
ludzi, który przekazywałby nam swoje obserwacje, ale to by nie było najlepsze
rozwiązanie. Taki człowiek musiałby zacząć od samego początku. Obcemu
przybyszowi nie łatwo jest włączyć się w życie jakiegoś miasteczka, to wymaga
czasu. Poza tym, musiałby jakoś usprawiedliwić osiedlenie się tutaj i
przystąpienie do jakiejś normalnej pracy, inaczej nie mielibyśmy z niego wiele
Pożytku. Gdybyśmy natomiast znaleźli kogoś odpowiedzialnego, kto zna tutejsze
środowisko i kto informowałby nas o wydarzeniach, jakie
mogą tu mieć miejsce, byłoby to na pewno korzystniejsze dla obu stron. Co o tym
sądzicie?
Zastanowiłem się chwilę.
— Nie jestem pewien — odpowiedziałem. — To zależy co wchodziłoby w zakres naszej
współpracy.
Spojrzałem na Janet, która rzekła chłodno:
— Wygląda na to, że mielibyśmy szpiegować naszych sąsiadów i znajomych. Sądzę,
że odpowiedniejszy byłby do tego zawodowy agent.
— To jest przecież nasze miasteczko! — poparłem ją. Bernard skinął głową, jakby
spodziewał się takiej odpowiedzi.
— Wrośliście w tutejsze społeczeństwo? Uważacie się za jego cząstkę? — spytał.
— Staramy się, i chyba nam się to udało. Znów skinął głową.
— To bardzo dobrze — powiedział. — Bardzo dobrze, jeśli poczuwacie się do
pewnych obowiązków wobec tych ludzi. O to właśnie chodzi. Potrzebny nam jest
ktoś, kto obserwowałby bacznie tutejsze społeczeństwo, mając na sercu jego
dobro.
— Nie rozumiem po co, skoro radziło sobie doskonale samo przez kilka wieków.
— Tak istotnie było — przyznał. — Ale teraz ci ludzie potrzebują opieki.
— Przed czym chcecie ich chronić?
— Chwilowo głównie przed łowcami sensacji. Czy myślisz, mój drogi, że to
przypadek, iż gazety nie rozpisywały się o tutejszych wydarzeniach od razu, 27
września, i że po odwołaniu stanu alarmowego nie zjechały tu hordy dziennikarzy?
— Oczywiście zajęła się tym służba bezpieczeństwa. Sam mi o tym powiedziałeś, i
to jest zupełnie zrozumiałe. Nie mam pojęcia, co się dzieje w Ośrodku, ale wiem,
że to sprawa dyskretna. Tam miał być centralny punkt, z którego promieniowało
zagrożenie.
— Czy tak sądzą mieszkańcy miasteczka?
— W każdym razie większość. Oczywiście są różne wersje.
— To są właśnie rzeczy, o których chcę wiedzieć. Więc zwalają całą winę na
naukowców z Ośrodka?
— Naturalnie! Jakże mogłoby być inaczej... w Midwich?
— No więc mogę cię zapewnić, że Ośrodek nie ma z tym nic wspólnego. Potwierdziły
to nasze bardzo drobiazgowe badania.
— Ależ wobec tego cała sprawa zakrawałaby na absurd!
— Bynajmniej. Chyba, że w ogóle każdy wypadek uważa się za jakąś formę absurdu.
— Czy mówiąc o wypadku masz na myśli przymusowe lądowanie? Bernard wzruszył
ramionami.
— Nie wiem. Ale chodzi mi o coś innego. Prawie wszyscy mieszkańcy miasteczka
ulegli działaniu jakiegoś ciekawego, zupełnie nieznanego zjawiska. A teraz wy
oboje, tak jak reszta tutejszej ludności, uważacie, że to wszystko już minęło,
skończyło się definitywnie.
—No cóż—rzekła Janet.—Przyszło i poszło; więc chyba się skończyło.
— Tak sobie zwyczajnie przyszło i zniknęło bez żadnych skutków?
— Bez żadnych widocznych konsekwencji — odparła moja żona. — Oczywiście oprócz
ofiar śmiertelnych.
— Ale brak widocznych skutków niewiele znaczy w dzisiejszych czasach. Można na
przykład mieć w sobie potężną dawkę promieni X, promieni gamma lub innych i
chwilowo nie wykazywać żadnych groźnych objawów. Oczywiście to tylko przykład.
Tych promieni nie było tu, inaczej wykrylibyśmy je z łatwością. Ale było coś
innego, czego nie potrafimy wykryć. Coś zupełnie nam nieznanego, co powoduje—
nazwijmy to — sztuczny sen. Jest to fenomen zupełnie dla nas niezrozumiały i
bardzo niepokojący. Czy naprawdę wolno beztrosko założyć, że tak szczególny
incydent może wydarzyć się i minąć bez żadnych następstw? To nie jest
wykluczone; może jego działanie nie pociąga poważniejszych konsekwencji, jak
zażycie tabletki aspiryny, ale na pewno trzeba śledzić bacznie dalszy bieg
wypadków, aby przekonać się, jak jest naprawdę.
Janet zmieniła trochę stanowisko.
— I pan pragnie, abyśmy robili to w pana imieniu? Obserwować i notować
ewentualne następstwa?
—Zależy mi na wiarygodnym źródle informacji. Muszę otrzymywać stałe i aktualne
wiadomości o tym, co tu się dzieje, abym w razie konieczności mógł bezzwłocznie
podjąć skuteczne kroki. Pragnę dostawać sprawozdania o stanie zdrowia i morale
tutejszej ludności. Nie ma mowy o jakimś szpiegowaniu. To wszystko jest nam
potrzebne, aby móc roztoczyć nad Midwich ojcowską opiekę.
Przez chwilę Janet patrzyła na niego uważnie.
— Jakich wydarzeń pan się tu spodziewa? — spytała.
— Nie wiem. Po prostu muszę przedsięwziąć środki ostrożności. Nie wiem z czym
walczymy. Nie można wydać nakazu kwarantanny bez
należytego uzasadnienia. Ale można rozglądać się bacznie wkoło, ufając, że
baczna obserwacja naprowadzi wreszcie na konkretny ślad. To byłoby wasze
zadanie. Czy je podejmiecie?
— Daj nam trochę czasu, żeby się zastanowić — rzekłem.
— Dobrze — zgodził się.
I zaczęliśmy rozmawiać o czym innym.
Przez następne kilka dni Janet i ja dużo dyskutowaliśmy o tej sprawie.
Nastawienie Janet zmieniło się bardzo.
— Właściwie to ma być coś w rodzaju pracy funkcjonariusza Opieki Społecznej,
prawda?
— Tak — przyznałem — coś w tym rodzaju.
— Jeżeli mu odmówimy, będzie musiał szukać kogoś innego. Nie widzę tu, na
miejscu nikogo odpowiedzialnego, a żaden przybysz z zewnątrz nie byłby w stanie
wywiązać się dobrze z tego zadania.
— Istotnie, to byłoby niemożliwe.
Biorąc pod uwagę strategiczną pozycję panny Ogle na poczcie, nie zatelefonowałem
do Bernarda, ale zawiadomiłem go listownie, że zgadzamy się na współpracę, ale
chcielibyśmy upewnić się co do pewnych szczegółów. W odpowiedzi Bernard
zaproponował spotkanie, podczas naszej najbliższej bytności w Londynie. W jego
liście nie było nic ponaglającego, prosił tylko, abyśmy mieli oczy szeroko
otwarte na wszystko, co się dzieje wokół nas.
Ale nic się nie działo. Minęły dwa tygodnie od pamiętnego wrześniowego dnia i
życie w Midwich płynęło spokojnie bez żadnych zakłóceń.
Część mieszkańców miała żal do władz, że nie pozwoliły publikować w prasie
artykułów, ani fotografii, które rozsławiłyby Midwich w całym kraju; reszta była
zadowolona, że przerwa w ich codziennym życiu trwała tak krótko. Wiele osób
utrzymywało, że całe to dziwne wydarzenie spowodowały tajemnicze praktyki
naukowców pracujących w Ośrodku.
Wyrazicielem przeciwnej opinii był Zellaby, który w rozmowie z kierownikiem
Instytutu Naukowego oświadczył:
— Wasza tu obecność, a co za tym idzie zainteresowanie służby bezpieczeństwa,
uchroniło nas od o wiele gorszej inwazji, niż ta, którą przeżyliśmy owego
fatalnego dnia. Nasze życie prywatne zostałoby zbrukane, nasza wrażliwość i
uczuciowość zraniona śmiertelnie przez
nowoczesne trzy Furie: słowo drukowane, nagrane, oraz sfilmowany obraz. Należy
wam się za to wdzięczność od całego tutejszego społeczeństwa.
Polly Rushton zakończyła pobyt u swoich wujostwa i wróciła do Londynu. Alan
Hughes, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu został z nieznanych mu powodów
przeniesiony do północnej Szkocji. Na domiar złego, przedłużono mu służbę o
kilka tygodni, spędzał więc wolny czas na wymianie urzędowych notatek w
kancelarii swego pułku i na korespondencji z panną Zellaby. Pani Harriman, żona
piekarza, po wysunięciu szeregu nie bardzo przekonywujących argumentów, mających
usprawiedliwić obecność zwłok Herberta Flagga przed jej domem, przeszła do
ataku, wyliczając mężowi liczne fakty z jego dość podejrzanej przeszłości.
Pozostali mieszkańcy żyli sobie tak, jak dawniej.
Po upływie trzech tygodni wydarzenia z 26 na 27 września przeszły niemal do
historii. A jedenaście świeżych mogił mogło przybyć na cmentarzu z przyczyn
zupełnie naturalnych.
Muszę teraz wyjaśnić pewną trudność techniczną, którą napotkałem. Jak już
zaznaczyłem nie zamierzam opowiadać o sobie, tylko o Midwich. Gdybym podawał tu
wszystkie informacje w takiej kolejności, w jakiej je zdobywałem, wynikłby z
tego okropny galimatias, kłębowisko nieuporządkowanych incydentów, których
skutki wyprzedzałyby przyczyny. Dlatego byłem zmuszony przeszeregować swoje
informacje, nie bacząc na porządek chronologiczny, w jakim do mnie dochodziły.
Na przykład nie bieżące obserwacje, lecz późniejsze dociekania ujawniły
zakłócenia w życiu poszczególnych osób, wkrótce po rzekomej stabilizacji, która
tu pozornie nastąpiła. Zaczęło się to pod koniec listopada, lub na początku
grudnia, w niektórych przypadkach może nieco wcześniej. W tym właśnie czasie
Ferrelyn Zellaby w jednym z codziennych listów do Alana doniosła mu, że jej
niepokojące przypuszczenie zamieniło się w pewność.
W nieskładnych zdaniach zawiadamiała go lub raczej dawała mu do zrozumienia, że
nie wie, jak mogło do tego dojść, bo z naukowego punktu widzenia jest to w ogóle
niemożliwe, więc ona tego zupełnie nie pojmuje, ale faktem jest, że w jakiś
tajemniczy sposób zaszła w ciążę. Czy wobec tego Alan mógłby zwolnić się na
weekend, żeby mogli porozmawiać o tej sprawie?
Rozdział VII
Dalsze wypadki
Jak się później okazało Alan nie był pierwszą osobą, której Ferrelyn powierzyła
swoją tajemnicę. Kilka dni przed napisaniem do niego, zaskoczona i przygnębiona,
postanowiła zawiadomić swoją rodzinę. Przede wszystkim potrzebowała rady i
wyjaśnienia, jakiego nie znalazła w żadnej z książek, które uważnie
przestudiowała. Poza tym uważała za niegodne, ukrywanie swego stanu aż ktoś go
odgadnie. Przede wszystkim chciała porozmawiać z Angelą, a dopiero potem ze
swoją matką.
Okazało się jednak, że łatwiej jest powziąć decyzję, niż przystąpić do
działania. W środę rano Ferrelyn postanowiła, że wykorzysta jakąś spokojną
chwilę w ciągu dnia, aby znaleźć się z Angelą sam na sam i przedstawić jej
sytuację.
Niestety w środę nie nadarzył się żaden odpowiedni moment, w czwartek rano także
nie, a po południu Angelą poszła na zebranie Ligi Kobiet, z którego wróciła
późnym wieczorem. W piątek rano Ferrelyn zdecydowała, że porozmawia tego dnia z
Angelą, nawet, jeśli warunki nie będą ku temu idealne.
Gdy weszła do jadalni, Zellaby kończył już śniadanie. Z roztargnieniem przyjął
jej powitalny pocałunek i zaraz wyszedł na przechadzkę, którą odbywał codziennie
nim zasiadał do pracy w swoim gabinecie. Ferrelyn zjadła trochę płatków z
mlekiem, napiła się kawy, dziobnęła widelcem jajko na boczku, po czym odsunęła
talerz tak zdecydowanie, że Angelą ocknęła się z zamyślenia.
— Co się stało? — spytała. — Czy jest nieświeże?
— Ależ nie. Po prostu nie mam dziś ochoty na jajka — odparła Ferrelyn. Miała
nadzieję, że zaraz padnie pytanie dlaczego, ale Angelą nie wykazała
zainteresowania. Ferrelyn zdawało się, że jakiś wewnętrz-
ny głos podszeptuje jej: — Dlaczego nie teraz? Przecież musisz jej wreszcie
powiedzieć!
Odetchnęła głęboko i zaczęła ostrożnie:
— Wiesz, Angelo, miałam rano mdłości.
— Naprawdę? — rzekła macocha, nabierając na nóż masła. Następnie, podnosząc do
ust posmarowaną grzankę dodała:
— To tak samo, jak ja. Obrzydliwość, prawda?
Znalazłszy się już na właściwym torze Ferrelyn kontynuowała odważnie:
— Zdaje się, że moje mdłości mają szczególne podłoże. Wiele kobiet w ciąży
odczuwa rano mdłości.
Angela popatrzyła na nią uważnie i skinęła głową.
— Rozumiem — rzekła.
Powoli posmarowała drugą połowę grzanki, podniosła głowę i oświadczyła:
— U mnie to było na tym samym tle.
Ferrelyn spojrzała na nią ze zdumieniem. Sama nie wiedziała, dlaczego ta
wiadomość zaszokowała ją. Ale właściwie, czemu nie? Angela była tylko o
szesnaście lat starsza od niej, więc było to zupełnie naturalne, tylko...
nieoczekiwane. A poza tym, ojciec miał już troje wnuków z pierwszego małżeństwa.
Któżby się spodziewał... Wydawało jej się to nieprawdopodobne. Ferrelyn uważała
Angelę za wspaniałą kobietę. Uczuła zamęt w głowie. Wpatrywała się w macochę,
nie znajdując właściwych słów. Rozmowa, do której przygotowywała się od paru
dni, przybrała zupełnie nieoczekiwany obrót.
Angela nie widziała Ferrelyn. Patrzyła przez okno gdzieś daleko, za chwiejące
się na wietrze ogołocone gałęzie kasztanów. Nagle wzrok jej przyćmił się i na
dolnych rzęsach zawisły dwie łzy, które powoli spłynęły po policzkach.
Ferrelyn oniemiała. Nigdy nie widziała Angeli płaczącej. To nie była tego
rodzaju kobieta...
Angela pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Ferrelyn zerwała się z miejsca,
podbiegła, objęła macochę ramionami i zaczęła głaskać ją po włosach. Zdawała
sobie sprawę z dziwaczności tej sceny. Wprawdzie nie miała zamiaru wypłakiwać
się w ramionach Angeli, ale trudno było nie pomyśleć, że role zostały niejako
odwrócone.
Po chwili Angela przestała łkać, zaczęła oddychać spokojniej i sięgnęła po
chustkę do nosa.
—Przepraszam, że się tak wygłupiłam — rzekła — ale to ze szczęścia!
— Ooo... — powiedziała Ferrelyn niepewnie.
— Widzisz, nie śmiałam uwierzyć, że to prawda. Dopiero mówiąc o tym,
uświadomiłam sobie w pełni, że to jest fakt. Chciałam tego od tak dawna, i
ciągle nic i nic! Już myślałam, że muszę pogodzić się z tym faktem i przestać
się martwić... A teraz wreszcie moje marzenie spełniło się, więc...
Znów zaczęła płakać, ale spokojnie, z ulgą. W kilka minut później opanowała się,
otarła oczy i energicznie odłożyła zmiętą chusteczkę.
— Dość tego — rzekła. — Nie miałam pojęcia, że tak miło jest się wypłakać. To mi
naprawdę dobrze zrobiło. Ale nie chcę być egoistką; przepraszam cię, kochanie.
— Ależ nie ma za co. Cieszę się razem z tobą — odparła Ferrelyn wielkodusznie. —
Co do mnie, to nie zbiera mi się na płacz, jestem tylko trochę przestraszona...
Te słowa uderzyły Angelę i odwróciły jej uwagę od własnych problemów.
Spodziewała się innej reakcji ze strony Ferrelyn. Spojrzała przeciągle na swą
pasierbicę, jak gdyby dopiero teraz uprzytomniła sobie jej sytuację.
— Przestraszona, kochanie? — powtórzyła. — Nie powinnaś tego tak odczuwać.
Oczywiście nie jest to zupełnie zgodne z konwenansami, ale trzeba wyzbyć się
pruderii. Przede wszystkim musisz się upewnić czy naprawdę...
— Jestem pewna — przerwała Ferrelyn. — Ale zupełnie tego nie rozumiem. U ciebie
jest inaczej, jesteś mężatką...
— Powinnaś zawiadomić Alana.
— Chyba tak — przyznała Ferrelyn bez zapału.
— Ależ oczywiście! I nic się nie bój. Alan cię nie porzuci. Przecież on cię
ubóstwia!
— Czy jesteś tego pewna, Angelo?
— Naturalnie, ty głuptasie! Wystarczy na niego popatrzeć. Nie zdziwiłabym się
wcale, gdyby ta wiadomość go uszczęśliwiła. Na pewno...
Urwała nagle, widząc wyraz twarzy Ferrelyn.
— Nie rozumiesz, Angelo. To nie był Alan.
Blask serdeczności zniknął z oczu Angeli. Patrząc zimno na pasierbicę wstała od
stołu.
— Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Ferrelyn. — To nie jest tak, jak myślisz! W
ogóle nie było nikogo, rozumiesz? Dlatego jestem przerażona.
W ciągu następnych dwóch tygodni, trzy młode dziewczyny z Mid-wich prosiły
pastora Leebody o poufną rozmowę. Znał je dobrze, zarówno jak ich rodziców, były
to przyzwoite, inteligentne dziewczyny, a przecież każda z nich na zakończenie
rozmowy powiedziała:
— Nie było nikogo, proszę księdza, dlatego jestem przerażona.
Gdy piekarz Harriman dowiedział się przypadkiem, iż żona jego była u lekarza
przypomniał sobie, że ciało Herberta Flagge znaleziono w ich ogrodzie i zbił na
kwaśne jabłko połowicę, która zapewniała go ze łzami, że Herbert nie przestąpił
progu ich domu, i że ona nie spotykała się z nim, ani z żadnym innym mężczyzną.
Młody marynarz, Tom Dorry przyjechał do domu na urlop po osiemnastomiesięcznej
służbie za granicą. Gdy dowiedział się, że jego żona jest w ciąży, zabrał swoje
rzeczy i poszedł do matki, która kazała mu wrócić do domu i zaopiekować się
wystraszoną małżonką, a skoro to nie poskutkowało oznajmiła mu, że ona sama,
czcigodna wdowa jest w tej samej sytuacji, choć w żaden sposób nie potrafiła
wytłumaczyć, jak do tego doszło. Tom wrócił do domu, gdzie zastał żonę leżącą na
podłodze w kuchni z pustym flakonem aspiryny obok bezwładnej dłoni. Pognał więc
po lekarza.
Pewna nie młoda już kobieta ni stąd, ni zowąd kupiła sobie rower, i wykazując
niezwykłą siłę woli, przemierzała na nim duże odległości na wyboistych, polnych
dróżkach.
A panna Ogle pożerała chciwie kanapki posmarowane ostrą śledziową pastą i
marynowane korniszony.
Sprawy przybrały wreszcie tak niepokojący obrót, że zaalarmowany doktor Willers
postanowił naradzić się z pastorem. Ale ledwie przybył na plebanię, ktoś wezwał
go telefonicznie do groźnego wypadku. Na szczęście okazało się, że słowa
„trucizna", figurującego przepisowo na buteleczce z płynem dezynfekcyjnym nie
należało brać tak dosłownie, jak sądziła Rosie Patch. Jej tragiczny zamiar był
jednak zupełnie jasny. Kończąc swe zabiegi doktor Willers trząsł się z gniewu;
Rosie Patch miała siedemnaście lat.
Rozdział VIII
Narady
W dwa dni po ślubie Alana i Ferrelyn błogi spokój, jaki ogarnął Zellaby'ego po
tym wydarzeniu, został zakłócony wtargnięciem doktora Willersa.
Wciąż jeszcze pod wrażeniem zażegnanej w ostatniej chwili tragedii Rossie Patch,
lekarz był tak podniecony, że początkowo Zellaby nie mógł się zorientować o co
mu w ogóle chodzi. W końcu jednak zrozumiał, że doktor i pastor postanowili
zwrócić się do niego, a co ważniejsze także do Angeli w pewnej sprawie, a
niedoszła tragedia małej Patch skłoniła Willersa do przyśpieszenia wizyty w Kyle
Manor.
— Na szczęście w obu wypadkach udało mi się odratować dziewczyny —mówił doktor—
ale to już drugi samobójczy zamach w tym tygodniu. Lada dzień może być trzeci, a
kto wie, czy nie udany? Musimy wyciągnąć tę sprawę na światło dzienne i
zmniejszyć napięcie. Nie można dłużej czekać.
— O co właściwie chodzi? Willers przeciągnął dłonią po czole.
— Przepraszam — powiedział. — W ostatnich dniach byłem tym wszystkim tak
zaabsorbowany, iż zapomniałem, że pan może nie wiedzieć. Chodzi o te
niewytłumaczalne ciąże.
— Niewytłumaczalne? — Zellaby ze zdziwieniem uniósł brwi. Willers starał się
wytłumaczyć mu, dlaczego użył tego słowa.
— Jest to tak niepojęte, że pastor i ja jesteśmy skłonni łączyć ten fenomen z
innym, równie niezrozumiałym, który zaobserwowano tu 27 września.
Zellaby patrzył na niego zamyślony.
— To ciekawa hipoteza — rzekł ostrożnie.
— Cała sytuacja jest niezmiernie ciekawa, ale analizowanie jej może poczekać.
Nie mogą natomiast czekać kobiety, których stan graniczy
z histerią. Niektóre są moimi pacjentkami, pozostałe na pewno zgłoszą się
niedługo, i jeśli taki stan napięcia się przeciągnie...
— Dużo kobiet? — zapytał Zellaby. — Mniej więcej ile?
— Nie wiem dokładnie.
— Ale w przybliżeniu? Jeżeli mamy zająć się tą sprawą, musimy mieć jakieś dane.
— No więc sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu.
— Co? — Zellaby spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Powiedziałem panu, że to okropna sprawa.
— Ale skąd pan wziął tę liczbę sześćdziesiąt pięć?
— Ponieważ w miasteczku jest mniej więcej tyle kobiet w wieku rozrodczym.
Gdy po dłuższej rozmowie z obu paniami, Angela wstrząśnięta i pobladła udała się
do swojego pokoju, Willers powiedział:
— Ogromnie mi przykro, ale prędzej, czy później musiałaby się przecież
dowiedzieć. Mam nadzieję, że nie wszyscy przejmą się tak, jak pana małżonka.
Zellaby ponuro kiwnął głową.
— Ona jest naprawdę wspaniała. Jestem ciekaw, jak pan, czy ja znieślibyśmy taki
szok?
— Cholerna sprawa! Z mężatkami to jeszcze pół biedy, ale musimy powiedzieć także
coś niezamężnym, inaczej wpadną w chorobę nerwową.
— Zastanawiam się przez cały wieczór, ile powinno się im powiedzieć. Czy uznać
tę sprawę za zagadkę i pozwolić każdej wysnuwać własne wnioski, czy może jest
jakieś lepsze wyjście?
— Do licha, to przecież istotnie jest zagadka!
— Zagadkowe jest j ak to się stało, a nie co się stało, bo co do tego nie może
chyba być wątpliwości. Na pewno pan też zdaje sobie sprawę, chyba, że celowo
unika pan wyjaśnienia.
— Proszę mi powiedzieć, co pan o tym myśli — rzekł doktor. — Może pana linia
rozumowania jest odmienna.
— Jedyny wniosek — zaczął Zellaby i nagle urwał, spojrzawszy na fotografię
córki.
— Mój Boże, Ferrelyn także?... — wykrzyknął.
Powoli odwrócił głowę. Przez chwilę w milczeniu patrzył na deseń dywanu, po czym
wstał i z wystudiowanym chłodem naukowca powiedział:
— Narzucają się trzy, a może nawet cztery możliwości. U stworzeń niższych
gatunków można przecież spowodować dzieworództwo, prawda?
— Tak, ale na pewno nie u ssaków.
— Zgoda. Istnieje też sztuczne zapłodnienie.
— Ale nie sądzi pan, że miało to miejsce w tym wypadku?
— Nie, nie sądzę.
— Ja też nie. Pozostaje zatem możliwość impłantacji, czyli wszczepienia, a to
prowadzi do czegoś, co ktoś, chyba Huxley, nazwał xenogenezą. Jest to poczęcie
stworzenia bez udziału rodziców; kobieta nie jest jego matką, tylko rodzicielką.
Doktor Williams nachmurzył się.
— Mam nadzieję, że to się u nas nie przytrafiło — powiedział.
— Może pan porzucić tę nadzieję, mój drogi — rzekł Zellaby. — Jest to jedyne
wytłumaczenie, które można przyjąć. Idźmy dalej: czy jest prawdopodobne, aby
jedna trzecia kobiet w wybranej na chybił trafił grupie, była jednocześnie w
jednakowo zaawansowanej ciąży?
— No, wie pan... — zaczął z wahaniem doktor.
— Zatem, jeśli podana przez pana liczba brzemiennych jest realna, stajemy wobec
sytuacji zupełnie nieprawdopodobnej statystycznie. Ergo czy nam się podoba czy
nie, musimy przyjąć czwartą i ostatnią możliwość: implantacja zapłodnionych jaj
miała miejsce 27 września.
Doktor Willers nie zdawał się jeszcze całkowicie przekonany.
— Zakwestionowałbym słowo „ostatnia" — rzekł. — Może są jeszcze inne
ewentualności, o których nie pomyśleliśmy. Ale moją główną troską nie jest
mechanizm tego wydarzenia, ale dobro moich obecnych i przyszłych pacjentek.
— Już niedługo będzie pan miał pełne ręce roboty, bo przecież wszystkie są w tym
samym stadium ciąży, będą rodzić w tym samym okresie czasu, pod koniec czerwca
lub w pierwszym tygodniu lipca.
— Teraz postaram się zrobić wszystko, by zmniejszyć ich niepokój, a nie
powiększać go. Dlatego nie wolno nam dopuścić do rozgłaszania sugestii
impłantacji. To może wywołać panikę. Dla dobra moich pacjentek proszę, aby pan
przy każdej okazji wykpiwał ostentacyjnie tę hipotezę.
— Dobrze — zgodził się Zellaby po chwili zastanowienia. — Trudno odgadnąć, jak
by to przyjęły kobiety. Co do mnie, to gdybym miał nawet w najnormalniejszych
warunkach wydać na świat nowe życie, byłbym
przerażony; gdybym miał powody przypuszczać, że to może być jakaś nieoczekiwana
forma życia, chyba bym oszalał. Kobiety są na ogół silniejsze od mężczyzn, ale
nie wszystkie, więc najlepiej zaprzeczać istnieniu takiej możliwości.
— A teraz — powiedział po chwili — zastanówmy się po jakiej linii ma iść praca
mojej żony. Najtrudniejszym problemem będzie rozgłos, a raczej zdławienie
rozgłosu.
— Nie daj Boże, żeby to się dostało do prasy — szepnął Willers.
— To by dopiero była gratka dla pismaków! Codzienne komentarze, długoterminowe
przewidywania. Na pewno byłoby i o genezie: Może jakiś konkurs prognozowania
dalszego rozwoju wypadków! No cóż, dotychczas władzom udało się nie dopuścić do
żadnych wzmianek o fatalnym dniu w Midwich, zobaczymy, jak sobie teraz poradzą.
Rozdział IX
Utrzymać tajemnicę
Werbowanie uczestników na „Specjalne, Wyjątkowe Zebranie Szczególnie Ważne dla
Każdej Kobiety w Midwich" prowadzone było intensywnie. W związku z tą sprawą
odwiedził nas Gordon Zellaby, który obfitym potokiem, starannie dobranych słów,
potrafił przekonać jak dramatycznie pilna jest narada, na którą zapraszał nie
zdradzając jednak,
0 co właściwie chodzi. Sposób, w jaki odpierał wszelkie zakusy, aby wydrzeć mu
więcej informacji wzmagał jeszcze ogólne zainteresowanie.
Gdy ludzie przekonali się, że nie chodzi o kolejną propagandową imprezę na rzecz
Obrony Cywilnej lub inną tego rodzaju doroczną kampanię, zaczęto zastanawiać
się, co może być tematem zebrania aż tak ważnego, że doktor, pastor oraz ich
żony, oboje państwo Zellaby
1 miejscowa pielęgniarka odwiedzają mieszkańców, doręczając każdemu osobiście
zaproszenie.
Niejasne odpowiedzi zapraszających, poparte zapewnieniami, że występ jest
darmowy, że nie będzie żadnej kwesty, natomiast wszyscy obecni otrzymają
bezpłatny podwieczorek sprawiły, że ciekawość wzięła górę nad podejrzliwością i
frekwencja na zebraniu była niemal stuprocentowa.
Angela Zellaby, trochę mizerna, zasiadła na estradzie między doktorem Willersem
i pastorem. Doktor palił nerwowo, pastor pogrążony był w zadumie, z której
otrząsał się od czasu do czasu, by szepnąć słówko do pani Zellaby, która
odpowiadała mu z roztargnieniem. Zaczekano dziesięć minut na spóźnialskich, po
czym doktor polecił zamknąć drzwi i zagaił zebranie, zwięźle, ale przekonywująco
potwierdzając jego ważność. Potem głos zabrał pastor, który na zakończenie
powiedział:
— Gorąco proszę wszystkich obecnych o uważne wysłuchanie tego, co nam powie pani
Zellaby. Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że zgodziła się naświetlić wam tę sprawę;
zaznaczam, że wszystko co powie pani Zellaby ma naszą pełną aprobatę.
Obarczyliśmy ją tym zadaniem tylko dlatego, iż sądzimy, że sprawa stanie się
lepiej zrozumiała i łatwiejsza do przyjęcia do wiadomości, jeśli przedstawi ją
kobieta kobietom. Doktor Willers i ja opuścimy teraz salę, ale pozostaniemy w
tym gmachu. Gdy pani Zellaby skończy, wrócimy tu, aby odpowiedzieć na wasze
pytania. A teraz proszę poświęcić całą uwagę pani Zellaby.
Skinął na doktora i obaj wyszli bocznymi drzwiami, które zostawili lekko
uchylone.
Angela napiła się wody ze stojącej przed nią na stole szklanki. Przez chwilę
przyglądała się swym dłoniom, spoczywającym na notatkach. Potem podniosła głowę,
a gdy szepty na sali ucichły potoczyła wzrokiem po zebranych, jakby chciała
zapamiętać każdą twarz.
— Przede wszystkim — zaczęła — muszę was ostrzec. Będzie mi trudno powiedzieć
to, co zamierzam, a wam będzie trudno to zrozumieć i dać temu wiarę: na razie
nikt z nas nie może tego pojąć.
Przerwała na chwilę i spuściła oczy, ale wnet podniosła głowę.
— Będę miała dziecko — rzekła. — Jestem tym ogromnie uszczęśliwiona. To
naturalne, każda kobieta chce mieć dzieci i cieszy się, oczekując ich przyjścia
na świat. Ale jest nienaturalne i niedobre, gdy się tego boi. Dzieci powinny być
szczęściem i radością. Ale niestety, wiele kobiet w Midwich nie odczuwa tego w
ten sposób. Czują się nieszczęśliwe, zhańbione, przerażone. Dla ich dobra
zwołaliśmy to zebranie, aby im pomóc i przekonać je, że nie potrzebują się
martwić ani bać, ani wstydzić.
Znów rozejrzała się po sali. Tu i ówdzie rozległo się głębokie westchnienie.
— Coś bardzo dziwnego zdarzyło się tu i dotknęło wszystkie kobiety w Midwich
zdolne do rodzenia dzieci.
Publiczność siedziała w milczeniu. Wszystkie oczy utkwione były w Angeli. Ale
nie mogła mówić dalej, gdyż z prawego boku sali dobiegły ją jakieś szepty.
Siedziała tam panna Latterly ze swą nieodłączną towarzyszką, panną Lamb.
Angela urwała w pół słowa i czekała. Słyszała pełen oburzenia głos panny
Latterly, ale nie mogła rozróżnić słów.
—Mam wrażenie, że panią nie interesuje temat naszego zebrania—rzekła spokojnie.
Panna Latterly wstała i powiedziała głośno.
I
— Ma pani rację. Nigdy w życiu...
—Ale ponieważ ta sprawa jest niezmiernie ważna dla wielu zgromadzonych
tu osób, proszę nam więcej nie przeszkadzać. A może woli pani opuścić salę?
—To jest...—zaczęła panna Latterly z oburzeniem; ale nagle zmieniła zdanie.
— Złożę protest przeciw tym niesłychanym oszczerstwom, którymi pani obrzuca
nasze społeczeństwo — oświadczyła z oburzeniem.
Odwróciła się z godnością i stojąc koło swojego krzesła, najwidoczniej czekała,
żeby panna Lamb wyszła z nią razem. Ale panna Lamb nie ruszyła się z miejsca.
Panna Latterly spojrzała na nią ze zniecierpliwieniem, ale to nie odniosło
skutku; panna Lamb dalej siedziała nieruchomo.
Panna Latterly otworzyła już usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymała się,
spojrzawszy na przyjaciółkę. Panna Lamb nie patrzyła jej w oczy, utkwiła wzrok
prosto przed siebie, a na twarz jej wypłynął ciemny rumieniec.
Z krtani panny Latterly wydarł się jakiś dziwny, ochrypły dźwięk. Wyciągnęła
rękę, i żeby nie upaść chwyciła oparcie krzesła. Przez chwilę bez słowa
wpatrywała się w przyjaciółkę, po czym potoczyła po sali na pół przytomnym
wzrokiem. Wyglądała o dziesięć lat starzej. Po chwili opanowała się z wysiłkiem,
zdjęła rękę z poręczy krzesła, podniosła głowę, i wyprostowana, cokolwiek
niepewnym krokiem skierowała się do wyjścia.
Angela spodziewała się gwaru, uwag, komentarzy, ale oszołomiona publiczność
milczała. Wszystkie twarze zwrócone były ku niej w oczekiwaniu. Podjęła więc
dalej swoje przemówienie od miejsca, w którym jej przerwano, starając się
rozładować napięcie, spowodowane wystąpieniem panny Latterly. Z wysiłkiem
zakończyła wstęp swojej mowy i zrobiła krótką przerwę.
Sala rozbrzmiała teraz gwarem. Angela wypiła łyk wody, i ocierając dyskretnie
zwilgotniałe dłonie, przyglądała się swemu audytorium. Zobaczyła, że panna Lamb
przyciska do oczu chusteczkę, a siedząca obok niej poczciwa pani Brant usiłuje
ją pocieszyć. Zresztą nie tylko panna Lamb folgowała łzom. Gwar pełnych
niedowierzania i konsternacji głosów unosił się nad pochylonymi głowami. Kilka
kobiet zachowywało się trochę histerycznie, ale nie doszło do żadnych
nieopanowanych wybuchów, których się obawiała.
Przez kilka minut z ulgą i rosnącą ufnością obserwowała swoje słuchaczki. Gdy
uznała, że minęło dość czasu, by zamortyzować pierwszy szok, zastukała szklanką
w stół. Rozmowy ucichły. Tu skrzypnęło czyjeś krzesło, tam ktoś wysiąkał nos i
wnet wszystkie oczy zwróciły się ku Angeli. Zaczerpnęła głęboko powietrza i
zaczęła mówić dalej:
— Tylko dziecko lub ktoś naiwny, jak dziecko wierzy, że los jest sprawiedliwy.
Nie jest tak i na pewno dla niektórych z nas sytuacja będzie cięższa, niż dla
innych. Ale czy to sprawiedliwe, czy nie, jesteśmy tu wszystkie, panny i mężatki
w tej samej łódce i nie ma powodu, aby jedna pogardzała drugą. Jesteśmy wyjęte
spoza konwenansów. To co się nam przydarzyło powinno nas łączyć. Żadna z nas nie
ponosi jakiejkolwiek winy, więc nie ma mowy o jakimś różnicowaniu, z tym tylko
wyjątkiem, iż te, które nie znajdą oparcia w miłości i czułości małżeńskiej,
będą potrzebowały więcej naszej serdeczności.
Odnosiła wrażenie, że jej słowa trafiają słuchaczkom do przekonania. Powiedziała
na ten temat jeszcze kilka zdań, po czym przeszła do innego aspektu.
— To jest nasza wspólna sprawa — powiedziała stanowczo i musimy pokierować nią
same. Nie pozwolimy, by wtrącał się ktoś z zewnątrz. Dobrze wiecie, że gazety
rzucają się na wszystko, co ma związek z przychodzeniem na świat dzieci,
zwłaszcza w niecodziennych okolicznościach. Robią z tego istny fotoplastykon, a
z ludzi, których to dotyczy dziwolągi z wesołego miasteczka. Intymne sprawy
rodziców i dzieci wyciąga się na forum publiczne. Czytaliśmy wszyscy o przypadku
wielorództwa; prasa rozpisywała się o tym, przy poparciu rządu sprawą zajęli się
lekarze z takim skutkiem, że rodziców niemal pozbawiono niemowląt wkrótce po ich
przyjściu na świat. Co do mnie, to nie chciałabym utracić w ten sposób kontaktu
ze swoim dzieckiem i przypuszczam, że żadna z was nie mogłaby się pogodzić z
czymś podobnym. Wobec tego, jeśli pragniemy uniknąć mnóstwa nieprzyjemności,
komentowania tego wszystkiego w prasie, w różnych klubach i barach, i o ile nie
chcemy ryzykować, że pod tym, czy innym pozorem naukowcy i lekarze odbiorą nam
dzieci, musimy zachować całą sprawę w ścisłej tajemnicy. Nie wolno nam rozmawiać
na ten temat z nikim poza mieszkańcami naszego miasta. Od nas zależy, aby ta
sprawa pozostała sprawą Midwich, i nie przybrała takiego obrotu, jak zechce
jakaś gazeta, lub któreś Ministerstwo, ale tak, jak zdecydują ludzie w Midwich.
Jeżeli mieszkańcy Trayne, czy jakiegoś innego miasta będą nas wypytywać, to dla
dobra naszych dzieci i nas samych nie wolno nam udzielać im żadnych informacji.
Nie znaczy to, aby uparcie milczeć, bo wydałoby się to podejrzane. Musimy
zachowywać się tak, jakby w Midwich nie działo się nic niezwykłego. Jeżeli nasi
mężczyźni będą współpracować z nami, a trzeba przekonać ich, że to konieczne,
ludzie nie będą się nami
interesować i zostawią nas w spokoju. Nikt nie ma większego prawa i obowiązku
chronienia naszych dzieci niż my sami.
Popatrzyła badawczo na swoje słuchaczki i zakończyła, mówiąc:
— Poproszę teraz na salę pastora i doktora Willersa. Ja wrócę za parę minut. Na
pewno chcecie zadać wiele pytań.
I wyszła do sąsiedniego pokoju.
— Wspaniale, proszę pani, naprawdę wspaniale! — rzekł pastor. Doktor Willers
uścisnął jej rękę.
— Zrobiła to pani znakomicie — powiedział i podążył za pastorem na podium.
Zellaby przysunął jej krzesło. Usiadła i zamknęła oczy. Była blada i mizerna ze
zmęczenia.
— Chodźmy lepiej do domu! — zaproponował Zellaby. Potrząsnęła głową.
— Nie. Zaraz przyjdę do siebie. Muszę tam wrócić.
— Dadzą sobie radę bez ciebie. Zrobiłaś już swoje, i to doskonale!
— Wiem, jak czują się te kobiety. To przełomowa chwila, Gordon! Musimy pozwolić
im zadawać pytania i wygadać się, jak długo zechcą, aby idąc do domu nie były
już pod wrażeniem szoku. Muszą mieć świadomość serdecznego poparcia. Wiem o tym,
bo sama tego potrzebuję.
Odgarnęła włosy do tyłu.
— Wiesz Gordon, to nieprawda co powiedziałam.
— Co mianowicie? Powiedziałaś tak wiele!
— To, że jestem rada i szczęśliwa. Dwa dni temu to była szczera prawda. Tak
bardzo się cieszyłam, że będziemy mieli dziecko! Teraz boję się... Boję się,
Gordon!
Objął ją mocno i przytulił do siebie.
— Wszystko będzie dobrze, kochanie!
— Ale to jest okropne! — wykrzyknęła. — Wiem, że coś we mnie rośnie, ale nie
jestem pewna skąd to się wzięło i... co to jest. To takie poniżające! Czuję się,
jak zwierzę.
Pocałował ją delikatnie w policzek i dalej gładził jej włosy.
— Nie martw się — powiedział. — Mogę się założyć, że gdy on, czy ona przyjdzie
na świat rzucisz tylko okiem i zawołasz: „no proszę, ma nos Zellaby'ch!" A gdyby
nie, to stawimy temu czoła oboje! Nie jesteś sama! Pamiętaj o tym ciągle! Jestem
przy tobie i Willers też. Jesteśmy tu, żeby ci pomagać, zawsze i stale!
Odwróciła głowę i pocałowała go.
— Kochany! — rzekła — mój kochany! Wysunęła się z jego objęć i wstała.
— Muszę wracać — oznajmiła.
Zellaby spoglądał na nią przez chwilę, potem przysunął sobie krzesło do
niedomkniętych drzwi, zapalił papierosa i usiadł. Słuchał, aby z padających na
sali pytań zorientować się jakie nastroje panują w miasteczku.
Rozdział X
Porozumienie
Wstępne zebranie można było uważać za sukces. Większość obecnych zaaprobowała
koncepcję solidarności i współodpowiedzialności. Jeśli nawet nie wszyscy byli
zupełnie przekonani o konieczności zachowania dyskrecji, to przecież nikt nie
chciał, by zakłócano mu prywatne życie, by do miasteczka przyjeżdżały autokary
pełne ciekawych turystów, którzy będą się gapić na wszystko, może nawet zaglądać
przez okna do mieszkań. Poza tym nieliczne osoby, spragnione rozgłosu,
zorientowały się szybko, że miasteczko zmiękczy każdego opornego bojkotem.
Gdy oszołomienie po pierwszym wstrząsie ustąpiło miejsca przekonaniu, że ster
objęły sprawne dłonie; gdy niezamężne młode dziewczyny przestały się bać i
zadręczać, a niektóre zdawały się nawet puszyć w poczuciu swej ważności, i gdy
atmosfera chęci współdziałania zaczęła przypominać nastrój przed dorocznym
festynem kwiatów, samoistnie ukonstytuowany komitet nabrał przekonania, że
skierował sprawę na właściwy tor.
Do komitetu, do którego początkowo należeli Willersowie, pastor z żoną,
małżonkowie Zellaby i siostra Daniels dokooptowano Janet i mnie, oraz Artura
Crimma, jako przedstawiciela naukowców z Ośrodka.
Mimo niewątpliwych osiągnięć członkowie komitetu zdawali sobie doskonale sprawę,
że muszą dalej bacznie obserwować bieg wypadków i nastroje, aby nie dopuścić do
powrotu konwencjonalnych uprzedzeń. Debatowali o tym na jednym z zebrań, a w
podsumowaniu dyskusji Angela powiedziała:
— Powinniśmy starać się zaszczepić tu we wszystkich poczucie koleżeństwa wobec
przeciwności losu; oczywiście nie sugeruję, że to jest przeciwność losu, gdyż o
ile nam wiadomo nie można tego tak nazwać.
Jej słowa zyskały ogólną aprobatę, tylko pani Leebody zdawała się wahać.
— Ale sądzę, że powinniśmy być uczciwe — rzekła niepewnie. A gdy wszyscy
spojrzeli na nią pytająco, mówiła dalej:
— To przecież jest przeciwność losu, i jeśli spotkało nas coś takiego, to chyba
nie bez powodu. Musi być jakiś powód i wydaje mi się, że naszym obowiązkiem jest
go wykryć.
Angela spojrzała na nią ze zdziwieniem:
— Nie rozumiem — rzekła.
— Gdy takie rzeczy nagle spadają na jakieś społeczeństwo istnieją ku temu
przyczyny. Przypomnijmy sobie plagi egipskie, Sodomę i Gomorę, i inne tego
rodzaju wypadki.
Zapadła chwila milczenia; Zellaby poczuł, że musi uratować niezręczną sytuację.
— Co do mnie — zauważył — to uważam plagi egipskie za niezbyt budujący przykład
niebiańskiego zastraszenia; takie metody nazywa się obecnie polityką siły.
Jeżeli chodzi o Sodomę... — urwał, spotkawszy spojrzenie swojej żony.
— Hm... — zaczął pastor, ponieważ wyraźnie oczekiwano od niego jakiegoś
wyjaśnienia — hm...
Angela przyszła mu z pomocą.
— Proszę się tym nie przejmować — powiedziała do pani Leebody. — Oczywiście
bezpłodność jest klasyczną formą przekleństwa. Ale nie przypominam sobie, żeby
kara objawiła się kiedykolwiek płodnością. To nie miałoby przecież sensu.
— To zależy od rodzaju płodu — odparła posępnie pastorowa. Znów zapadła niemiła
cisza. Z wyjątkiem pastora wszyscy patrzyli
na panią Leebody. Oczy doktora Willersa poszukały spojrzenia siostry Daniels, po
czym wróciły do Dory Leebody, którą wcale nie krępowało, że stała się środkiem
ogólnego zainteresowania. Spojrzała na nas przepraszająco i rzekła:
— Przykro mi, że spowodowałam zamieszanie.
— Proszę panią... — zaczął doktor. Przerwała mu, podnosząc rękę gestem protestu.
— Pan jest dobry — powiedziała. — Wiem, że chce mnie pan oszczędzić, ale
nadszedł czas spowiedzi. Jestem grzesznicą. Gdybym dwanaście lat temu wydała na
świat swoje dziecko, nie wydarzyłyby się wypadki, jakie tu miały miejsce. Muszę
teraz odkupić swój grzech
rodząc dziecko, które nie począł mój mąż. Przepraszam, że opowiadam wam to
wszystko, ale nadszedł dzień sądu. Zupełnie jak plagi... Zarumieniony i
zmieszany pastor usiłował jej przerwać.
— Myślę, że... Państwo chyba wybaczą...
Zaczęło się szuranie krzeseł. Siostra Daniels spokojnie podeszła do pani Leebody
i powiedziała coś do niej. Doktor Willers obserwował je chwilę. Potem położył
dłoń na ramieniu pastora, który spoglądał na niego pytająco.
— To był dla niej szok — powiedział. — Wcale się temu nie dziwię. Spodziewałem
się tego rodzaju wypadków. Siostra Daniels odprowadzi państwa do domu i da żonie
coś na uspokojenie. Zdrowy sen dobrze jej zrobi. Wstąpię do was jutro rano.
W kilka minut później rozeszliśmy się wszyscy.
* * *
Wprowadzona w życie idea Angeli Zellaby dała doskonałe wyniki. Mieszkańcy
Midwich prześcigali się w aktywności społecznej i świadczeniu sobie wzajemnych
przysług. Nawet najodporniejsi nie tkwili w izolacji i nie mieli czasu na
rozmyślania.
Pod koniec lutego doniosłem Bernardowi, że wszystko układa się dobrze, w każdym
razie lepiej, niż można się było początkowo spodziewać. Opisałem mu szczegółowo
co się dzieje w miasteczku, nie mogłem jednak zdobyć żadnych informacji o
nastrojach panujących w Ośrodku. Albo naukowcy sądzili, że sprawa należy do
kategorii tych, które zaprzysięgli osłaniać tajemnicą, albo uważali, że
bezpieczniej jest postępować, jak gdyby tak było. Jedynym ich łącznikiem z
miasteczkiem był nadal Artur Crimm, ale doszedłem do wniosku, że gdybym chciał
uzyskać od niego jakieś informacje, musiałbym wyjawić mu oficjalną przyczynę
mojego zainteresowania, więc najlepiej byłoby go skontaktować z Bernardem
osobiście. Gdy zaproponowałem to Bernardowi, zgodził się i obaj panowie umówili
się na spotkanie w Londynie.
W drodze powrotnej Crimm wstąpił do nas, aby podzielić się swymi kłopotami,
związanymi głównie z sekcją organizacyjną.
— Moi zwierzchnicy uwielbiają porządek — ubolewał. — Naprawdę nie wiem, co
pocznę, gdy może sześć pracownic zacznie dopominać się o urlopy, o
okolicznościowe zapomogi, co przecież wprowadzi bałagan do mojej kartoteki. Nie
pozostanie to również bez wpływu na nasz harmonogram pracy. Powiedziałem
pułkownikowi Westcotowi, że jeśli
zależy mu na zachowaniu tej sprawy w dyskrecji, trzeba zwrócić się do czynników
na wyższym szczeblu. Zaaprobował mój punkt widzenia, ale za Boga nie mogę pojąć,
dlaczego ten właśnie aspekt tak żywo interesuje Wywiad Wojskowy. Czy państwo to
pojmują?
— Gdy dowiedzieliśmy się, że pan spotka się z pułkownikiem spodziewaliśmy się,
że raczej pan będzie mógł nas oświecić—rzekła Janet.
Życie w Midwich zdawało się płynąć bez zakłóceń, ale nieco później okazało się,
że było to tylko powierzchowne wrażenie.
Po swym wystąpieniu na zebraniu komitetu, pani Leebody zaniechała działalności
na rzecz utrwalenia spokoju i harmonii w miasteczku. Po kilkudniowym wypoczynku
przybyła na jedno z zebrań i wszyscy sądzili, że odzyskała równowagę, gdy
określiła zajście, które spowodowała jako „niefortunny incydent".
Jednakże w pierwszych dniach marca, pastor z Trayne odwiózł ją do domu swoim
samochodem; wyjaśnił panu Leebody, że zabrał ją z tamtejszego rynku, gdzie
stojąc na przewróconej do góry dnem skrzyni wygłaszała kazanie.
— Kazanie? — powtórzył oszołomiony Leebody. — Jakie kazanie?
— Ooo... niestety... fantastyczne...
— Sądzę, że powinienem wiedzieć coś więcej. Na pewno, gdy przybędzie lekarz
zechce poznać jakieś szczegóły.
— A więc, było to, jeśli można się tak wyrazić, kazanie pokutne. Nawoływała
mieszkańców Trayne, aby żałowali za grzechy i błagali o przebaczenie. Mówiła
też, że powinni starannie unikać kontaktów z ludnością Midwich, którą dotknęła
już kara boska.
— Czy nie wspomniała pod jaką postacią objawia się tutaj gniew Boży?
— Owszem, plagą płodności. Oczywiście, wywołało to sporo sprośnych uwag.
Wszystko to jest pożałowania godne. Naturalnie, gdy dowiedziałem się o... stanie
zdrowia pana małżonki, sprawa stała się bardziej zrozumiała, ale nie mniej
przygnębiająca. Ja... ach, oto doktor Willers!
W tydzień później pani Leebody zaczęła wygłaszać przemówienie pod pomnikiem
Ofiar Wojny w Midwich. Na to wystąpienie przybrała coś w rodzaju włosiennicy,
była bosa, głowę posypała popiołem. Na szczęście o tej porze na placyku
znajdowało się niewiele osób, i gdy wypowiedziała kilka zdań, pani Brant udało
się zabrać ją do domu. Wiadomości o tym wydarzeniu oczywiście szybko rozeszły
się po miasteczku. Nikt się nie zdziwił, gdy doktor Willers polecił umieścić
pastorową w szpitalu.
W połowie marca Ferrelyn i Alan przyjechali z pierwszą wizytą do Midwich. W
oczekiwaniu na zwolnienie Alana z wojska, Ferrelyn zamieszkała w małej szkockiej
mieścinie. Angela nie chciała zakłócać jej spokoju informacjami z Midwich, więc
teraz należało przedstawić młodej parze sytuację.
Alan słuchał z rosnącym niepokojem. Ferrelyn nie przerywała, od czasu do czasu
przelotnie spoglądając na męża.
— Wiecie — rzekła wreszcie. — Przez cały czas miałam wrażenie, że to coś
niesamowitego. Jakie to straszne! Co za cios dla Alana! Więc to było
zniewolenie, coś niezależnego od nas, coś ohydnego! Czy to może być powód do
rozwodu? Czy chcesz się ze mną rozwieść, Alanie?
Zellaby patrzył na córkę, zmrużywszy lekko oczy. Alan wziął jej ręce w swoje
dłonie.
— Myślę, że powinniśmy jeszcze trochę poczekać — rzekł.
— Kochanie! — powiedziała Ferrelyn, patrząc na niego przeciągle. Potem poprosiła
Angelę o wyjaśnienie kilku szczegółów i po upływie pół godziny obie wyszły z
domu.
— To naprawdę straszne! — wybuchnął Alan, ledwie zatrzasnęły się za nimi
wejściowe drzwi.
— Jedyne co mogę powiedzieć, że zaobserwowaliśmy, iż wstrząs mija dość szybko.
Dla nas, mężczyzn, najbardziej przykre jest tu naruszenie naszych uprzedzeń.
Jeśli chodzi o kobiety, to stanowi tylko pierwszą trudność, jaką muszą pokonać.
Alan potrząsnął głową.
— To straszny cios dla Ferrelyn. Tak samo, jak dla Angeli — dodał spiesznie. —
Oczywiście Ferrelyn nie uświadamia sobie jeszcze pełnego znaczenia sytuacji. To
wymaga czasu...
— Mój drogi chłopcze, jako małżonek Ferrelyn masz prawo mieć o niej własną
opinię, ale nie wolno ci jej nie doceniać. Jeśli zachowała się przed chwilą tak
spokojnie to dlatego, że nie chce, abyś się o nią martwił. Przygnębiony
mężczyzna jest zawadą. Jedyne co możesz zrobić, to zamaskować swą troskę i
spokojnie czekać na dalszy bieg wypadków. Musisz być mocny, jak filar, na którym
ona może się oprzeć. Nie możesz sobie wyobrazić tego potoku przypowieści starych
kobiet, opowiadań o nadprzyrodzonych znakach, wróżb cyganek i innych koszałków-
opał-ków, który zalewa Midwich. Staliśmy się skarbnicą dla badacza folkloru. Czy
wiesz, że w obecnej sytuacji niebezpiecznie jest przejść w piątek przez bramę
cmentarną? Ubrać się w coś zielonego to samobójstwo; spożywanie makowca dowodzi
lekkomyślności; upuszczenie noża, lub widelca ostrzem w dół zwiastuje narodziny
chłopca.
Alan uprzejmie zapytał teścia o jego działalność pisarską. Zellaby westchnął
smutno.
— Mam dostarczyć wydawcy całość do końca przyszłego miesiąca, ale napisałem
dopiero trzy rozdziały. W tych warunkach człowiek nie może się skupić.
— Najbardziej dziwi mnie, że udało się zachować to w tajemnicy — rzekł Alan. —
Nie dałbym wiary, że to możliwe.
— Ja też w to nie wierzyłem. I dziwię się nadal. To jakby odwrócony sens bajki o
nagim królu; prawda zbyt wielka, aby móc w nią uwierzyć. W Oppley i w Stouch
opowiada się o nas brzydkie rzeczy, choć nikt tam nie zna prawdziwej skali
tutejszych wydarzeń. Powiadają, że urządziliśmy tu jakieś orgie. W każdym razie
usuwają się z drogi, by nie otrzeć się o nas na ulicy. Warto zaznaczyć, że nikt
z naszych mieszkańców nie dał się sprowokować.
— Jak to? O kilometr stąd nie wiedzą co się tu stało? — spytał Alan z
niedowierzaniem.
— Raczej nie chcą w to uwierzyć. Jestem pewien, że słyszeli o wszystkim dość
dokładnie, ale wolą wierzyć, że to wymysł, który ma zamaskować coś bardziej
naturalnego, ale hańbiącego. Willers ma słuszność utrzymując, że prości ludzie
posiadają instynkt samoobrony, który chroni ich od dawania posłuchu niepokojącym
pogłoskom. Chyba, że ukażą się w prasie. Ogromna większość tego rodzaju osób,
święcie wierzy gazetom. Przez dwa tygodnie po naszej pierwszej naradzie z
mieszkańcami Midwich u niektórych występowały stresy. Znalazło się kilku
opornych małżonków, ale złagodnieli, gdy wybiliśmy
im z głowy przypuszczenie, że chcieliśmy ich oszukać, i gdy przekonali się, że
inni mężczyźni znaleźli się w tej samej sytuacji. Zerwane stosunki między
pannami Latterly i Lamb nawiązały się ponownie po kilku dniach, i panna Lamb
jest teraz otoczona czułą opieką, graniczącą z tyranią. Przez pewien czas
najoporniejsza była Tilly. Musiałeś kiedyś widzieć Tilly Fresham, wiesz,
bryczesy, wcięta kurtka, golf pod samą brodę, ugania się to tu, to tam, wedle
kaprysu swoich trzech ogarów. Otóż Tilly przez pewien czas protestowała,
gwałtownie twierdząc, że nie sprzeciwiałaby się tak bardzo, gdyby lubiła dzieci,
ale ponieważ woli szczeniaki, sytuacja jest dla niej szczególnie przykra. Ale
teraz, choć niechętnie, poddała się.
Na zakończenie Zellaby opowiedział anegdotkę o pannie Ogle, którą z trudem udało
się odwieść od dokonania pierwszej wpłaty na najpiękniejszy dziecinny wózek,
jaki można było znaleźć w Trayne.
Rozdział XI
Brawo, Midwich
Na początku maja Bernard Westcot napisał do mnie: „Okoliczności nie pozwalają na
złożenie zasłużonych gratulacji w związku z działalnością przeprowadzoną w
waszym mieście. Akcja przebiega dyskretnie przy współudziale społeczeństwa,
którego lojalność przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Obawialiśmy się, że
nie obejdzie się bez jakiejś oficjalnej interwencji. Obecnie, mniej więcej
siedem tygodni przed krytycznym dniem, ufamy że poradzicie sobie we własnym
zakresie. Najwięcej kłopotu mieliśmy z panną Frazer, pracownicą Artura Crimma.
Jej ojciec, wysokiej rangi oficer marynarki w stanie spoczynku, srogi i
zaczepny, postanowił pod obuchem tego ciosu poruszyć w Parlamencie sprawę
rozwiązłych obyczajów i orgii w instytucjach rządowych. Chciał uraczyć prasę
przygodą swojej córki. Na szczęście znaleźliśmy wpływowych ludzi, którzy
skutecznie przemówili mu do rozumu. Jak sądzisz, czy Midwich przetrwa?
Niełatwo było na to odpowiedzieć. Uważałem, że tak, jeśli nie wystąpią jakieś
nieprzewidziane trudności. Z drugiej strony trudno było nie zdawać sobie sprawy
z zagrożenia, które czyhało zewsząd, jak ukryty zapalnik, gotów rozpętać piekło.
Oczywiście mieliśmy swoje wzloty i upadki. Czasem nieprzyjemności zdawały się
pojawiać znikąd i rozprzestrzeniały się jak infekcja. Raz o mało nie doszło do
paniki, ale sytuację opanował doktor Willers, który po prześwietleniu paru
pacjentek przekonał je, że wszystko idzie normalnym trybem.
Ogólną sytuację w maju można by określić jako nabieranie animuszu, a w kilku
przypadkach, jako niecierpliwe pragnienie, żeby bitwa już się rozpoczęła. Doktor
Willers, który zazwyczaj namawiał swoje pacjentki, aby rodziły w szpitalu w
Trayne, teraz zmienił zdanie. Gdyby
u noworodków zaobserwowano coś niezwykłego, usiłowanie zachowania tego w
tajemnicy spełzłoby na niczym. Poza tym szpital w Trayne nie dysponował
dostateczną ilością łóżek, by przyjąć zgłaszające się jednocześnie do porodu
wszystkie położnice z Midwich, który to fakt niewątpliwie wywołałby odpowiedni
rozgłos. Zatem doktor dwoił się i troił, żeby zorganizować wszystko na miejscu.
Siostra Daniels także była niezmordowana i faktycznie całe miasteczko powinno
być wdzięczne losowi, który zrządził, że 27 września nie było jej w Midwich.
Doktor Willers zaangażował na pierwszy tydzień czerwca asystenta, oraz cały
sztab położnych, które miały zostać przez dłuższy okres czasu. W jednym z
pomieszczeń miejscowego ratusza urządzono skład leków i środków opatrunkowych,
które napływały już w dużych ilościach.
Pastor Leebody również pracował ciężko. Wszyscy współczuli mu z powodu choroby
żony i okazywali mu jeszcze więcej szacunku niż dotąd. Pani Zellaby, wspomagana
przez Janet nie ustawała w działaniach, zmierzających do utrzymania spójności
wśród mieszkańców i głosiła, że cokolwiek się zdarzy, Midwich zareaguje
solidarnie i bez paniki.
Przypuszczam, że głównie dzięki tym wysiłkom — wyjąwszy przypadek pani Leebody —
stan psychosomatyczny tutejszej ludności utrzymywał się na zadowalającym
poziomie.
W połowie maja zaznaczyły się pewne zmiany. Dotychczas można było powiedzieć, że
nastrój w miasteczku harmonizował z rozkwitającą wkoło wiosną. Obecnie jakby się
coś przyćmiło.
— Musimy postarać się o jakiś zastrzyk energii — rzekł któregoś dnia doktor
Willers do Zellaby'ego.
— Jedną z deprymujących rzeczy jest to gadanie starych bab. Te megiery mają
wspaniałą okazję do wymyślania niestworzonych historii.
— To tylko jedno niebezpieczeństwo. Czyhają jeszcze inne.
— Musimy działać dalej. Chyba pracowaliśmy dobrze, skoro doprowadziliśmy do
stanu lepszego, niż można się było spodziewać.
— O wiele lepszego. A w głównej mierze przyczyniła się do tego pana żona.
Zellaby zawahał się chwilę, po czym rzekł:
—Niepokoję się o nią, Willers. Czy zechciałby pan z nią porozmawiać?
— Porozmawiać z nią?
"~
— Ona tylko udaje, że jest w dobrym nastroju. Wyszło to na jaw, któregoś
wieczoru. Nie miała żadnych powodów do przygnębienia. W pewnej chwili spojrzałem
znad gazety i napotkałem jej wzrok utkwiony we mnie z wyrazem nienawiści. Ale
ona nie nienawidzi mnie... Chciałem coś powiedzieć, ale ona krzyknęła: „Tak, na
pewno dla mężczyzny to nie jest takie straszne! On nie musi przejść przez to
wszystko i wie, że coś takiego nigdy mu się nie przydarzy. Więc jak może to
zrozumieć? Czy może mieć pojęcie, jak my czujemy się z tym? Jak czuje się
kobieta, która leży w nocy bezsennie z poniżającą świadomością, że ją po prostu
wykorzystano? Jakby nie była człowiekiem, tylko jakimś naczyniem, inkubatorem...
I myśli, myśli godzinami, każdej nocy c o będzie musiała wydać na świat? Nie
możesz tego zrozumieć! To jest takie poniżające... nie do zniesienia. Ja z tego
szaleję... Nie wytrzymam już dłużej..."
Zellaby urwał i potrząsnął głową.
— Nie przerywałem jej — ciągnął po chwili. — Myślałem, że ten wybuch sprawi jej
ulgę. Ale chciałbym, żeby pan z nią porozmawiał, przekonał ją. Ona wie, że
rentgen i wszystkie te inne testy, które pan przeprowadzał wykazują normalny
rozwój płodu, ale wbiła sobie do głowy, że uspokajanie pacjentów należy po
prostu do obowiązków lekarza. I niewątpliwie tak jest.
— Niemniej owe testy i zdjęcia rentgenowskie są prawdziwe, i dzięki Bogu, nie
wykazują nic złego. Nie wiem, co bym zrobił w przeciwnym razie. Jest to dla mnie
ulga równie wielka, jak dla pacjentek. Proszę się więc nie martwić. Przynajmniej
pod tym względem będę mógł uczciwie uspokoić pana małżonkę. Nie ona pierwsza
pomyślała, że ją oszukujemy, i na pewno nie ostatnia. Gdy zdołamy uspokoić nasze
kobiety pod tym względem, znajdą sobie inne powody do zmartwień.
Już po tygodniu przepowiednia doktora Willersa zaczęła się sprawdzać. Napięcie w
miasteczku stawało się zaraźliwe i rosło z dnia na dzień. Pod koniec maja front
jedności zaczął słabnąć. Pastor Leebody nie szczędził wysiłków; w kościele
odprawiano codziennie dodatkowe nabożeństwa, a wielebny Hubert niestrudzenie
odwiedzał wszystkich swoich parafian, starając się dodać im odwagi. Zellaby
trzymał się na uboczu. Racjonalizm popadł w niełaskę. Ale jednego wieczoru
odwiedził Artura Crimma w Ośrodku.
— Czy pan zauważył z jaką furią one na nas patrzą? — spytał. Zupełnie, jak byśmy
wymusili na Stwórcy, aby obdarzył nas naszą płcią. Nie wiem, czy to samo odczuwa
się w Ośrodku?
— Parę dni temu daliśmy urlop wszystkim kobietom, które o to prosiły.
Oczywiście, w związku z tym mamy więcej pracy, ale sytuacja była nie do
zniesienia.
— To tylko półśrodek. Nigdy nie pracowałem w wytwórni sztucznych ogni, ale teraz
wiem, co się tam odczuwa. Mam wrażenie, że lada chwila może wybuchnąć coś
nieujarzmionego, coś strasznego. I nie można nic zaradzić, tylko czekać i ufać,
że to nie nastąpi. Naprawdę trudno będzie wytrzymać jeszcze jeden miesiąc.
Nieoczekiwanie zaszło coś, co rozładowało atmosferę ogólnego zwątpienia.
Panna Lamb, która co wieczór wychodziła na mały spacer pod opieką panny Latterly
nieuważnie stąpnęła na przewróconą butelkę. Butelka potoczyła się, a panna Lamb
upadła na alejkę. Panna Lattlerly zaniosła ją do domu i pobiegła do telefonu.
Gdy w pięć godzin później doktor Willers wrócił wreszcie do domu, jego żona
przeraziła się. Stał w progu, potargany i blady, mrugając, jakby raziło go
światło. W ciągu całego ich pożycia tylko raz, czy dwa widziała go w takim
stanie.
— Co się stało, kochanie? Czyżby...?
— Jestem trochę pijamy, Milly.
— Och, Karolu, a dziecko?
— To reakcja, moja droga! Z dzieckiem wszystko jest w porządku, w
najzupełniejszym porządku...
— Dzięki Ci, o Boże! — zawoła pani Willers żarliwie takim tonem, jakim zawsze
odmawiała modlitwy.
— Ma złociste oczy — powiedział jej mąż. — Dziwne, no nie? Ale w tym nie ma
przecież nic niepokojącego, prawda?
— Absolutnie nic!
Pomogła mężowi zdjąć płaszcz i zaprowadziła go do bawialni. Osunął się w fotel i
siedział odprężony, patrząc przed siebie.
— G... g... głupie, no nie? Tyle niepokoju, a wszystko jest jak najlepiej! Ja...
ja...
Wybuchnął płaczem. Pani Willers przysiadła na poręczy fotela i objęła męża za
szyję.
— No, no... Już wszystko dobrze, kochanie! Już po wszystkim. Obróciła ku sobie
jego twarz i ucałowała go.
— Mogło przecież być czarne lub żółte, czy zielone, albo jak małpa... Rentgen,
by tego nie wykazał.
— Wiem, wiem. Ale teraz nie potrzebujesz się już więcej martwić. Powiedziałeś,
że wszystko poszło dobrze?
Doktor Willers energicznie przytaknął głową.
— Tak jest, bardzo dobrze — powtórzył. — Tylko te oczy... Ale złociste oczy są w
porządku... zupełnie w porządku... Baranki mogą paść się bezpiecznie. O, Milly,
jaki ja jestem zmęczony!
W miesiąc później Gordon Zellaby przemierzał nerwowo poczekalnię w najlepszej
klinice w Trayne. Rozumiał, że w jego wieku nie przystoi zachowywać się w ten
sposób, że byłoby to odpowiednie dla młodego mężczyzny, a w ciągu ostatnich
tygodni uświadomił sobie, że nie jest już młody. Czuł się dwa razy starszy, niż
był w istocie. W pewnej chwili, szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem, do
poczekalni weszła pielęgniarka.
— Ma pan syna — oznajmiła. — A pani Zellaby poleciła panu powiedzieć, że mały ma
nos Zellaby'ch.
Rozdział XII
Dożynki
Pewnego popołudnia w końcu lipca, Gordon Zellaby spotkał na ulicy małą rodzinną
grupkę wychodzącą z kościoła. Pośrodku szła dziewczynka, niosąc zawinięte w
biały szal niemowlę. Wyglądała, jak uczennica, stanowczo za młodo na matkę.
Zellaby uśmiechnął się do nich życzliwie, ale, gdy gromadka przeszła, smutnym
wzrokiem pogonił za tym dzieckiem z dzieckiem w ramionach.
Przy bramie spotkał Wielebnego Huberta Leebody.
— Halo, pastorze! Ma pan teraz niezłą kupę roboty!
— Już jest trochę lżej. Zostało tylko dwoje, czy troje.
— I to będzie sto procent?
— Prawie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego, ale jestem rad. Ta mała,
Mary Histon, wybrała dla swojego synka imię Teodor. Podkreślam, że sama je
wybrała. To mi się podoba.
— Mnie też. I to jest niewątpliwie hołd dla pana, pastorze. Pastor był
zadowolony, ale potrząsnął głową.
— Nie tylko dla mnie — rzekł. — To, że niedorosła dziewczynka nazwała swojego
syna „Darem Bożym" zamiast się go wstydzić jest hołdem dla całego miasteczka.
— Miasteczkiem trzeba kierować, aby potrafiło zachować właściwą postawę.
— To praca zespołowa, pod dowództwem znakomitego kapitana, pani Angeli Zellaby.
Przeszli parę kroków w milczeniu, po czym Zellaby powiedział:
— Niemniej, bez względu na to, jak Mary to przyjmuje, została obrabowana.
Straciła dzieciństwo, stając się od razu kobietą. To smutne, że nie będzie miała
szansy rozwinąć skrzydeł, że odebrano jej wiek prawdziwej poezji.
— Można by się z tym zgodzić, ale poetów, prawdziwych poetów nie ma zbyt wielu i
na pewno większość ludzi uważa bezpośrednie przejście od lalek do niemowląt za
zupełnie naturalne.
—Niestety to prawda. Przez całe życie potępiałem germański pogląd na kobiety, i
przez całe życie przekonywałem się, że aprobuje go dziewięćdziesiąt procent
niewiast.
— Na pewno są wśród naszych kobiet takie, których nie odarto z niczego.
— Ma pan rację. Na przykład panna Ogle. Jest jeszcze trochę oszołomiona, ale
zachwycona. Najwidoczniej uważa to, co ją spotkało za jakąś magiczną
niespodziankę, którą wymyśliła i wykonała, sama nie wiedząc jak.
Po chwili mówił dalej:
— Moja żona powiedziała mi, że pani Leebody w najbliższych dniach wróci do domu.
Serdecznie nas to cieszy.
— Tak, lekarze są bardzo zadowoleni. Wyzdrowiała nadspodziewanie szybko.
— A jak maleństwo? Pastor nachmurzył się lekko.
— Ona je ubóstwia — rzekł.
— A jak się czuje panna Fresham?
— W tej chwili jest bardzo zapracowana. Tilly nadal utrzymuje, że szczeniaczki
są bardziej interesujące niż niemowlęta, ale mam wrażenie, że już trochę słabnie
w tym przekonaniu.
— Gdy rozmawiam tu z ludźmi, wydaje mi się, że są spokojniejsi, że nawet
najoporniejsi złagodnieli. Podniecenie opadło, wyczuwam pewną atmosferę apatii,
coś na kształt odprężenia po bitwie.
— To była bitwa — zgodził się pastor. — Ale bitwy są tylko epizodami kampanii,
więc możemy spodziewać się następnych.
Zellaby spojrzał na niego uważnie.
— Bo kimże są te dzieci? — mówił dalej pastor. — Widzę coś szczególnego w ich
oczach, gdy patrzą na nas ciekawie. Wiem, że pan nie zgodzi się ze mną, ale
ciągle myślę, że to miał być rodzaj sprawdzianu.
— Ale kto i po co narzuciłby nam taki test?
— Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Znaleźliśmy się przecież w
przymusowej sytuacji, którą mogliśmy odrzucić, a my zaakceptowaliśmy ją i
sprostaliśmy jej dla wspólnego dobra.
— Chyba postąpiliśmy słusznie — rzekł Zellaby.
— A cóż innego mogliśmy uczynić?
— Nie wiem. Jak można wiedzieć, mając do czynienia z... obcymi? Wkrótce rozeszli
się. Pastor wszedł do domku panny Fresham,
a Zellaby w zamyśleniu kontynuował przechadzkę. Zbliżając się do Błoni, zobaczył
z daleka panią Brinkham. Szła mu na spotkanie, popychając przed sobą nowiutki,
lśniący wózek. Nagle zatrzymała się, wyjęła niemowlę, przeszła parę metrów do
pomnika, usiadła na drugim schodku i rozpiąwszy bluzkę zaczęła karmić dziecko.
Przechodząc niedaleko, Zellaby ukłonił się. Po twarzy pani Brinkham przeleciał
cień niezadowolenia.
— No więc co? To chyba naturalne, prawda? — rzekła zaczepnie.
— To klasyczne, droga pani. Jeden z wielkich symboli — zapewnił ją Zellaby.
— Więc niech pan sobie idzie! I nagle wy buchnęła płaczem. Zellaby zawahał się.
— Czy mógłbym coś zrobić...
— Tak, odejść! Chyba pan nie sądzi, że chcę robić z siebie widowisko — rzekła,
płacząc. — Zrozumiałby pan, gdyby pana dziecko było jednym z nich — powiedziała
pani Brinkham. Mała jest głodna. Proszę, niech pan odejdzie.
Zellaby zrozumiał, że nie jest to odpowiednia chwila do dyskusji. Ponownie
uchylił kapelusza i odszedł.
W połowie drogi do Kyle Manor usłyszał nadjeżdżający samochód. Zszedł na
pobocze, aby go przepuścić, ale samochód zatrzymał się tuż za nim. Obejrzał się
i zobaczył, że nie była to furgonetka, jak przypuszczał, ale małe osobowe auto;
przy kierownicy siedziała Ferrelyn.
— Jakże się cieszę, kochanie! — zawołał. — Nikt mi nie mówił, że się do nas
wybierasz.
— Bo nikt nie wiedział, że przyjadę. Ja sama też nie. Wcale nie miałam takiego
zamiaru. To przez niego — i wskazała na dziecięce posłanko ułożone obok
siedzenia kierowcy.
Rozdział XIII
Powroty
Następnego dnia najpierw wróciła do Midwich doktor Małgorzata Haxby z Norwich,
ze swoim niemowlęciem. Panna Haxby nie wchodziła już w skład personelu Ośrodka,
ponieważ porzuciła pracę przed dwoma miesiącami, niemniej tam właśnie pragnęła
teraz zamieszkać. W dwie godziny później z tym samym zamiarem i również z
dzieckiem przyjechała Diana Dawson z Gloucester. Diana była jeszcze pracownicą
Ośrodka, ale miała tam wrócić dopiero po dłuższym urlopie. Jako trzecia
przyjechała z Londynu Polly Rushton i poprosiła o azyl dla siebie i dziecka u
swego wuja, Wielebnego Huberta Leebody.
Nazajutrz do Ośrodka zjechały z dziećmi jeszcze trzy pracownice, domagające się.
by znaleziono dla nich odpowiednie pomieszczenie w Midwich. Po południu młoda
pani Dorry wróciła z Devenport, gdzie mieszkała do niedawna, gdyż przebywał tam
służbowo jej mąż, otworzyła ich dawny dom i pozostała tam z dzieckiem. Wreszcie
zjawiła się panna Latterly, która przywiozła niemowlę panny Lamb z Eastburne,
gdzie jej przyjaciółka odbywała rekonwalescencję.
Nagły ten przypływ wywołał różnorodne reakcje. Pastor przyjął swoją siostrzenicę
serdecznie, zapewne uważając, że należy się jej jakaś rekompensata. Doktor
Willers był tym wszystkim zaniepokojony, zarówno jak jego żona, która obawiała
się, że małżonek zechce odłożyć wyjazd na wakacje, które dla niego
zorganizowała. Gordon Zellaby obserwował sytuację z rozsądną rezerwą.
Najdotkliwiej odczuł ten rozwój wypadków Artur Cnmm, który chwilami zdawał się
tracić opanowanie.
Janet i ja byliśmy zdania, że pierwsza i najtrudniejsza przeszkoda została
pokonana, i że narodziny dzieci nie wywołały ogólnokrajowego rozgłosu,
natomiast, jeżeli sprawa ma być nadal utrzymana w dyskrecji,
należy natychmiast zająć stanowisko w nowo powstałej sytuacji. Trzeba opracować
oparty na rzeczowych podstawach plan pomocy dla dzieci i opieki nad nimi.
Artur Crimm zawiadomił swoje władze nadrzędne, że nieprawidłowości kadrowe w
jego sekcji doszły do takich rozmiarów, że wymykają się spod jego kontroli i
wymagają bezzwłocznej interwencji miarodajnych czynników.
Doktor Willers wystosował trzy raporty; pierwszy, sformułowany w języku
fachowym, przeznaczony do akt urzędowych; drugi napisany zrozumiale dla laika,
stwierdzał między innymi:
„Urodziło się trzydziestu jeden chłopców i trzydzieści dziewczynek.
Zaobserwowano następujące wspólne cechy:
Najbardziej uderzające są oczy. Z powierzchownych badań wynika, że ich struktura
jest normalna, natomiast tęczówka posiada unikalną — o ile mi wiadomo — barwę
jasnego, niemal fluoryzującego złota, w tym samym odcieniu u wszystkich dzieci.
Włosy bardzo miękkie, delikatne ciemnoblond. Badane pod mikroskopem próbki
włosów, wykazały identyczne cechy charakterystyczne. W literaturze fachowej nie
znalazłem żadnej wzmianki o istnieniu tego rodzaju włosów. Paznokcie u placów
rąk i nóg nieco węższe niż normalne, nie sugerują jednak tendencji wynaturzania
się w szpony. Kształt potylicy zdaje się odbiegać trochę od normy, ale jest za
wcześnie, aby stwierdzić to definitywnie.
Niezwykłe podobieństwo dzieci, fakt, że na pewno nie są hybrydami znanych
gatunków, oraz okoliczności, towarzyszące ciąży matek mogą sugerować xenogenezę.
Aczkolwiek nie znalazłem żadnych naukowych informacji o ludzkiej xenogenezie, to
wcale nie dowodzi, że jest ona niemożliwa. Wykształcone kobiety akceptują
hipotezę, że mogą być rodzicielkami płodu, nie będąc jego matkami; mniej
inteligentne odczuwają to jako coś hańbiącego i dlatego odrzucają tę koncepcję.
Wszystkie niemowlęta są zupełnie zdrowe, choć nie tak pulchne, jak dzieci w ich
wieku. Skóra ich ma srebrzysty połysk, co trochę niepokoi ich matki".
— No dobrze — powiedziała Janet przeczytawszy do końca raport. — Ale co z tym
zagadnieniem przymusu? Pan to w ogóle pominął.
— To histeria, powodująca zbiorową halucynację, prawdopodobnie chwilową —
odpowiedział Willers.
— Ale przecież wszystkie matki, wykształcone, czy nie, stwierdzają zgodnie, że
dzieci wywierają na nie przymus. Kobiety, które opuściły Midwich wcale nie
chciały tu wrócić, ale musiały. Rozmawiałam z nimi i wszystkie powiedziały mi to
samo: że odczuwały nieznośny niepokój i przygnębienie, i wiedziały, iż nie
otrząsną się z tego dopóki tu nie wrócą. Miewały różne dolegliwości, brak tchu,
uderzenia do głowy, uczucie nienormalnego głodu i pragnienia. Ferrelyn
powiedziała, że po prostu odczuwała nieznośne zdenerwowanie. Ale bez względu na
rodzaj przypadłości wszystkie kobiety czuły, że ten stan wiąże się z ich dziećmi
i minie, tylko o ile przywiozą tu swoje niemowlęta. Dotyczy to nawet panny Lamb.
Ona też znosiła te same udręki, ale była zbyt osłabiona, żeby podnieść się z
łóżka. I cóż się stało? Przymus przerzucił się na pannę Lattery, która, nie
mogąc mu się oprzeć przywiozła to maleństwo. Gdy tylko ulokowała je u pani Brant
odzyskała równowagę i mogła wrócić do przyjaciółki do Eastburne.
— Jeśli przyjmiemy te wszystkie wypowiedzi za dobrą monetę — powiedział doktor —
i jeśli weźmiemy pod uwagę, że na ogół obowiązki kobiet są tak śmiertelnie
nudne, iż z najmniejszego, rzuconego w tę monotonię ziarnka wyrośnie gmatwanina
bujnych lian, nie zdziwi nas to, co się tu dzieje. Pomyślcie tylko,
kilkadziesiąt kobiet, które padły ofiarą nieprawdopodobnego i niewyjaśnionego
dotąd zjawiska, urodziło kilkadziesiąt niemowląt, niepodobnych do innych. Każda
matka chce, żeby jej dziecko było normalne. Nasze kobiety, które wraz z dziećmi
opuściły Midwich, znalazłszy się wyizolowane ze swojej grupy zaczęły wyraźnie
zdawać sobie sprawę, że ich złotookie niemowlęta drastycznie różnią się od
innych. Niepokój matek narastał, aż zrozumiały, że jedynym sposobem złagodzenia
go będzie przeniesienie dręczącej nieprawidłowości do środowiska, gdzie
przestanie być nieprawidłowa. W tym wypadku istniało tylko jedno takie miejsce:
Midwich. Zabrały więc swoje dzieci i wróciły. To wszystko.
— Tak? — wtrąciła Janet. — A co z panią Welt? Wszedłszy któregoś dnia do jej
sklepu, pani Brant zastała ją zajętą wbijaniem sobie szpilek w ciało i płaczącą
przy tym z bólu. Zdumiona pani Brant zaciągnęła ją do doktora Willersa, który
dał jej jakiś środek uspokajający. Gdy pani Welt poczuła się lepiej wyjaśniła,
że przewijając dziecko przypadkowo ukłuła je szpilką, a wtedy — według jej
relacji — niemowlę popatrzyło na nią przeciągle swymi złocistymi oczami i po
prostu zmusiło ją do nakłuwania szpilką własnego ciała.
— To przykład pospolitej histerycznej skruchy — zaopiniował Willers.
— Czy w przypadku Harrimana również?
Harriman zjawił się pewnego dnia u lekarza w nader opłakanym stanie. Miał
złamany nos, parę wybitych zębów i siniaki pod obu oczami. Powiedział, że
napadło go trzech nieznajomych. Ale nie widział ich nikt inny; natomiast dwaj
chłopcy z miasteczka utrzymywali, że obserwowali przez okno jego domu, jak sam
okładał się pięściami. Nazajutrz ktoś dostrzegł siniaka na buzi jego dziecka.
Ale Doktor Willers wzruszył ramionami.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Harriman twierdził, że zaatakowało go stado
różowych słoni — powiedział.
— Jeżeli pan o tym nie wspomni, napiszę dodatkowy raport — rzekła Janet.
Zrobiła to istotnie.
„Według mnie — zakończyła — a także zdaniem wszystkich tutaj z wyjątkiem doktora
Willersa, nie jest to żadna histeria, a po prostu fakty. Sytuację należy uznać,
a nie usprawiedliwiać ją. Nie ma sensu dawać wiarę jakimś zabobonom i
przypisywać dzieciom magiczną władzę. Takie bzdury nie prowadzą do niczego
dobrego, stanowią jedynie pożywkę dla tego, co Zellaby nazywa podziemiem starych
wiedźm. Narzuca się konieczność przeprowadzenia obiektywnych, gruntownych
badań".
Doktor Willers także napisał do Bernarda o konieczności badań, ale z innego
punktu widzenia.
„Przede wszystkim, w ogóle nie rozumiem dlaczego Wywiad Wojskowy interesuje się
tą sprawą, a poza tym jest upokarzające, że podlega ona jego wyłącznej
kompetencji. Jest to gruby błąd. Ktoś powinien mieć te dzieci pod stałą
obserwacją. Oczywiście, prowadzę skrupulatne notatki, ale to nie są
spostrzeżenia specjalisty; tu trzeba współpracy całego zespołu ekspertów. Nie
poruszałem tej sprawy, póki dzieci nie przyszły na świat, gdyż uważałam, że tak
będzie lepiej dla wszystkich, a przede wszystkim, dla matek, ale teraz sytuacja
się zmieniła.
Przyzwyczailiśmy się już do wglądu władz wojskowych w różne dziedziny nauki,
choć często jest to zupełnie niepotrzebne. Uważam za skandal, że otacza się
zmową milczenia zjawisko, które przebiega prawie niekontrolowane. Proszę sobie
przypomnieć, jakie zainteresowanie wzbudzały czworaczki i pięcioraczki, i
pomyśleć jaki materiał do obserwacji znalazł się teraz w naszym posiadaniu.
Sześćdziesiąt jeden
niemowląt, tak podobnych do siebie, że nawet ich matki rozróżniają je z trudem.
Narzuca się konieczność porównania wpływu otoczenia, diety, najrozmaitszych
uwarunkowań. To, co się tu dzieje, to jakby palenie nie napisanych jeszcze
książek. Trzeba działać, dopóki nie przepadną wszelkie szansę".
Wszystkie te doniesienia ściągnęły Bernarda na naradę do Midwich. Po dość ostrej
wymianie zdań obiecał, że skłoni Ministerstwo Zdrowia do energicznej i szybkiej
interwencji.
Gdy zostaliśmy sami po zebraniu, Bernard powiedział:
— Teraz, skoro wydarzenia w Midwich staną się bardziej jawne, byłoby dobrze
pozyskać sympatię Zellaby'ego. Czy mógłbyś umówić mnie na spotkanie z nim?
Gdy zatelefonowałem do Zellaby'ego, zgodził się natychmiast i tegoż popołudnia
odprowadziłem Bernarda do Kyle Manor. Gdy wrócił wydawał się zatroskany.
— I co pan myśli o naszym mędrcu z Midwich? — spytała Janet.
— Zmusił mnie do nowych przemyśleń — odpowiedział Bernard.
— Gordon lubi poruszać pewne sprawy jakby mimochodem; nie wiadomo, czy
przedstawia wnioski ze swych dociekań, czy tylko igra z hipotezami — rzekłem. —
Dlatego rozmowa z nim była trudna.
— Tak. uroczył mnie sporą porcją takich wywodów. Dziesięć minut zabrał mu wstęp
do oświadczenia, że dopiero niedawno zaczął zastanawiać się, czy — z
biologicznego punktu widzenia — cywilizacja nie jest formą dekadencji. Następnie
przeszedł do rozważań, czy luka między homo sapiens, a całą resztą gatunków nie
jest zbyt duża; z tego wynikła sugestia, że dla rozwoju ludzkości byłoby może
lepiej, gdybyśmy byli zmuszeni walczyć ze stworzeniami „sapiens", lub
przynajmniej „półsapiens". Te uwagi miały zapewne jakiś związek z zasadniczym
tematem naszej rozmowy, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, o co mu
chodziło! Jedno przecież jest pewne: mimo że tak chętnie i daleko odbiega od
tematu, jest to bystry obserwator. Nawiasem mówiąc, Zellaby całkowicie podziela
opinię doktora Willersa co do konieczności zainteresowania całą sprawą
specjalistów. Chodzi mu zwłaszcza o ten „przymus", na który zaopatruje się
inaczej, niż Willers. Jego zdaniem, to nie jest histeria, i chciałby się
dokładnie dowiedzieć co to jest.
— Zdaje się, że nie słyszałeś jeszcze o jednym incydencie. Czy wiesz, że parę
dni temu jego córka próbowała zabrać swoje dziecko na samochodową przejażdżkę?
— Jak to „próbowała"?
— Przejechawszy kilka kilometrów, musiała zrezygnować ze swego zamiaru i wrócić
do Midwich. Zellaby powiedział, że niedobrze, jeśli dziecko trzyma się fartuszka
matki, ale jeśli matka nie potrafi odczepić się od fartuszka dzieci, to sprawa
jest poważna. Dlatego uważa, że nadszedł czas, aby podjąć w tej sprawie
zdecydowane kroki.
Rozdział XIV
Nowe Zagadnienia
Z różnych powodów Alan Hughes nie mógł przyjechać do Midwich przed upływem
trzech tygodni, i dlatego Zellaby musiał opóźnić swoją interwencję.
W tym czasie niechęć Dzieci — będę odtąd pisał o nich przez duże D, aby odróżnić
je od innych dzieci — otóż ich niechęć przenoszenia się poza najbliższą okolicę
Midwich stała się już faktem powszechnie znanym w miasteczku. Bywało to czasem
uciążliwe, gdyż kiedy któraś z matek wyjeżdżała do Trayne lub gdzie indziej,
musiała angażować kogoś do opieki nad Dzieckiem. Nikt jednak nie przejmował się
tym ponad miarę; uważano tę dziwną niechęć za dziecięcy kaprys, ot, jeszcze
jeden z kłopotów, nieuniknionych przecież przy maluchach.
Zellaby zapatrywał się na to mniej niefrasobliwie, ale czekał do niedzielnego
popołudnia, żeby wyłożyć sprawę zięciowi. Aby upewnić się, że nikt nie będzie im
przeszkadzał, zaprowadził Alana do ogrodu, gdzie usadowili się na leżakach, pod
cedrowym drzewem.
— Oto, co chcę ci powiedzieć, mój chłopcze — rzekł, wbrew swemu zwyczajowi
przechodząc od razu do sedna sprawy. — Będę bardzo rad, jeśli zabierzesz stąd
Ferrelyn. I myślę, że im prędzej to uczynisz, tym będzie lepiej.
Alan spojrzał na niego ze zdziwieniem i lekką urazą.
— To chyba jasne, że niczego nie pragnę więcej, niż być razem z nią — odparł.
— Naturalnie, mój drogi. Nikt w to nie wątpi. Ale w tej chwili nie myślę o tym,
co by któreś z nas wolało, tylko o tym, co trzeba zrobić, przede wszystkim dla
dobra Ferrelyn.
— Ona chce wyjechać. Gotowa jest wyjechać natychmiast.
— Wiem, i próbowała zabrać swoje dziecko, ale ono zmusiło ją, żeby wróciła, tak
samo jak uczyniło już poprzednio, i jak na pewno znów zrobi przy następnej
próbie. Toteż możesz zabrać ją samą. Dziecku zapewnimy tutaj doskonałą opiekę, a
są poważne podstawy, by przypuszczać, że nie będąc z nią razem nie zdoła
wywierać na nią tak silnego wpływu.
— Ale doktor Willers uważa...
— Willers udaje zucha, żeby odpędzić lęk i zamyka oczy na to, czego nie chce
widzieć. Ale nieważne jak kazuistycznych używa argumentów, żeby zachować spokój,
skoro nikt z nas nie da się na nie nabrać.
— Więc pan uważa, że wracając tutaj Ferrelyn i wszystkie inne kobiety nie
działały pod wpływem histerii, o której ciągle mówi doktor?
— A cóż to jest histeria? Zakłócenie czynności układu nerwowego. Oczywiście, u
wielu tutejszych kobiet układ ten został mocno nadszarpnięty, ale zło leży w
tym, że Willers zatrzymał się tam, skąd powinien był zacząć. Zamiast badań,
dlaczego reakcja nastąpiła wtakiej właśnie formie, on otacza się dymną zasłoną
ogólników o długim okresie niepokoju, itp. Nie można go potępiać; jest
przemęczony i powinien odpocząć, ale to nie znaczy, że musimy pozwalać mu
zaciemniać fakty. Na przykład, jeśli nawet sam to zauważył nie powiedział
nikomu, i owa „histeria" nie wystąpiła ani razu pod nieobecność Dziecka.
— Naprawdę? — spytał Alan z niedowierzaniem.
— Nie było ani jednego wyjątku. Uczucie przymusu pojawia się tylko w pobliżu
Dziecka. Oddzielcie Dziecko od matki, a przymus osłabnie i stopniowo zniknie
zupełnie. W niektórych przypadkach trwa to dłużej, w innych krócej, ale
powtarzam: nie zaobserwowano ani jednego wyjątku.
— Ale jak się to dzieje?
— Nie mam pojęcia. Możliwe, że występuje tu jakiś element hipnozy, ale bez
względu na to, jaki to mechanizm, jestem przekonany, że z całą premedytacją i
pełną świadomością kierują nim Dzieci. Jako przykład może tu posłużyć panna
Lamb. Gdy była fizycznie zbyt słaba, aby pojechać gdziekolwiek, uczucie
nieznośnej nostalgii przerzuciło się na pannę Latterly, która nie potrafiła mu
się oprzeć. Dziecko postawiło na swoim i wróciło do Midwich, jak wszystkie inne.
A odkąd tu powróciły, nikomu nie udało się wywieźć którekolwiek z nich dalej,
niż sześć kilometrów od miasteczka. Zbiorowa histeria, powiada Willers. Wpada w
nią jedna kobieta, a niebawem wszystkie inne zaczynają zdradzać te same objawy.
Ale jeżeli Dziecko zostaje tutaj, matka może sobie jechać
do Trayne, czy dokądkolwiek jej się podoba bez żadnych przeszkód. Jestem pewien,
że Ferrelyn nie zdoła zabrać stąd swego dziecka, ale jeśli zdecyduje się
wyjechać, zostawiając je tutaj, nie napotka na żaden opór. Alan zastanawiał się
przez chwilę.
— To rodzaj ultimatum. Będzie musiała dokonać wyboru: dziecko, albo ja. Trochę
brutalne...
— Mój drogi, Dziecko postawiło już swoje ultimatum. Sytuacja jest jasna. Jedyny
kompromis, na jaki możesz pójść, to ulec Dziecku i przenieść się tutaj.
— To przecież nie leży w mojej mocy.
— No więc doskonale! Ferrelyn już od kilku tygodni unika tego tematu, ale
prędzej czy później musi spojrzeć prawdzie w oczy. Twoim zadaniem jest wyjaśnić
jej, co stanowi przeszkodę i pomóc ją pokonać.
— To ciężkie zadanie.
— Byłoby cięższe, gdyby chodziło o twoje dziecko. To zresztą nie jest również
jej prawdziwe dziecko. Podobnie jak pozostałe sześćdziesiąt kobiet, Ferrelyn
padła ofiarą wymuszenia, które uczyniło z nich wszystkich to, co weterynarze
określają nazwą matek żywicielek lub rodzicielek, coś w rodzaju przybranych
matek. To dziecko nie ma biologicznie nic wspólnego z żadnym z was, z tym tylko,
że w niewyjaśniony dotąd sposób Ferrelyn znalazła się w sytuacji, w której
musiała wydać je na świat. Powtarzam, że to dziecko tak dalece nie ma nic
wspólnego z tobą ani Ferrelyn, że nie dałoby się nawet ustalić, do jakiej należy
rasy. Nawet Willers się z tym zgadza. Ale takie fenomeny pojawiały się w
przeszłości. Nasi przodkowie, którzy nie wierzyli tak ślepo, jak Willers w
artykuły naukowe, wymyślili dla nich nazwę: odmieńce. Cała ta sprawa nie
wydawała im się tak zdumiewająca, jak nam ponieważ ich sposób myślenia krępował
tylko dogmatyzm religijny, mniej dogmatyczny, niż dogmatyzm naukowy. Nazwa,
odmieńce, jest tak stara i rozpowszechniona, że potwierdza pojawianie się takich
dziwnych stworzeń, oczywiście nader rzadko, i na pewno nie na tak wielką skalę,
ale ilość jest mniej ważna, niż sam fakt ich istnienia. Te sześćdziesiąt jeden
złotookich niemowląt to natręci, nieproszeni goście, jak pisklęta kukułek. Teraz
jednak nieważne jest jak kukułcze jajo trafiło do gniazda, teraz chodzi o to,
jak zachowa się pisklę, gdy się wykluje. Niewątpliwie będzie kierować się
bezlitosnym instynktem przetrwania.
— Czy naprawdę uważa pan, że to właściwa analogia? — zapytał Alan nieswojo.
— Jestem tego zupełnie pewien.
Zapadła chwila milczenia. Zellaby spoczywał wyciągnięty na leżaku z rękami pod
głową. Alan niewidzącymi oczyma patrzył na trawnik.
— No dobrze — powiedział wreszcie. — Prawdopodobnie większość z nas sądziła, że
gdy Dzieci przyjdą na świat, atmosfera się wyklaruje. Przyznaję, że tak się nie
stało. Czego pan teraz oczekuje?
— Nie potrafię przewidzieć dokładnie, ale niczego dobrego. Ku-kułcze pisklęta są
w stanie przetrwać, gdyż są uparte i niewątpliwie jednoczy je dążenie do tego
wspólnego celu. Dlatego mam nadzieję, że zabierzesz Ferrelyn i nie pozwolisz jej
tu wracać.
Alan potarł zmarszczone czoło.
— To będzie trudne — powiedział — Ferrelyn jest przywiązana do tego maleństwa,
otacza je tkliwością, jak każda matka ma wobec niego poczucie obowiązku.
— Naturalnie, to zupełnie normalne. Dlatego ptasia samiczka, która wysiedziała
podrzucone jajo zamęczy się na śmierć, aby wykarmić kukułcze pisklę. To, jak
powiedziałem, oszustwo, nielitościwe wykorzystanie naturalnych skłonności.
Istnienie tej skłonności jest ważne dla utrzymania gatunku, ale ostatecznie w
cywilizowanym społeczeństwie nie możemy sobie pozwalać na zadowalanie wszystkich
naszych popędów. W tym wypadku Ferrelyn nie może pozwolić się szantażować swoim
dobrym instynktom.
— A co byłby pan zrobił, gdyby dziecko Angeli było „kukułką"?
— Zrobiłbym to samo, co w tej chwili radzę tobie, wywiózłbym ją stąd, aby odciąć
ją zupełnie od Midwich; sprzedałbym ten dom, chociaż jesteśmy do niego oboje
bardzo przywiązani. Kto wie, czy nie będę musiał tego uczynić, choć Angela nie
jest bezpośrednio poszkodowana. Nikt nie wie, co może się tu jeszcze zdarzyć.
Zobaczymy, jak ukształtuje się sytuacja. Ale jestem przekonany, że Ferrelyn
powinna bezzwłocznie stąd wyjechać. Nie proponuję, że sam z nią o tym
porozmawiam, gdyż uważam, że jest to sprawa, którą musicie załatwić sami.
Postawisz ją przed stanowczą alternatywą, ale rozumiem, że to jest trudne i
potrzebujesz kogoś, kto przechyli szalę; Angela i ja udzielimy ci pełnego
poparcia.
Alan powoli skinął głową.
— Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne — powiedział. — Pójdę torem, na który
mnie pan popchnął i na pewno załatwimy wszystko między sobą.
Siedzieli dalej w milczeniu. Alan czuł pewną ulgę, że jego bezładne podejrzenia
i domysły, zostały niejako skrystalizowane i skoordynowane tak, że będzie mógł
zacząć działać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem prowadził z nim rozmowę
bez żadnych dygresji, ściśle trzymając się tematu. A tyle się przecież nasuwało
różnych wniosków i skojarzeń; Chciał właśnie powiedzieć coś na ten temat, gdy
zobaczył Angelę, idącą ku nim przez trawnik.
Usiadła obok męża i poprosiła o papierosa. Zellaby obserwował jak zaciągnęła się
kilka razy, po czym zapytał:
— Jakieś kłopoty?
— Sama nie wiem. Przed chwilą rozmawiałam przez telefon z Margaret Haxby.
Wyjechała z Midwich.
Zellaby uniósł brwi.
— Chcesz powiedzieć, że wyniosła się stąd?
— Tak. Mówiła z Londynu.
— Aha — mruknął Zellaby i zamyślił się. Alan zapytał kto to taki, Margaret
Haxby.
— Chyba jej nie znasz. Pracuje, a raczej pracowała w ekipie Artura Crimma. Jedna
z jego najzdolniejszych asystentek. Doktor filozofii, z Londynu.
— Jedna z... poszkodowanych?
— Tak — odpowiedziała Angela. — I jedna z najniecierpliwszych. Postanowiła
wyrwać się i wyjechała, zostawiając dziecko na utrzymaniu naszego miasta.
Dosłownie tak.
— Ale co ty masz z tym wspólnego? — zapytał Zellaby.
— Panna Haxby uznała mnie za osobę, odpowiednią do przyjęcia oficjalnego
zawiadomienia w tej sprawie. Powiedziała, że zadzwoniłaby do pana Crimma, ale
nie ma go dzisiaj w Midwich. Prosiła, by zorganizować coś dla dziecka.
— Gdzie ono teraz jest?
— U starej pani Dorry. Tam, gdzie mieszkała doktor Haxby.
— I ona je tak po prostu porzuciła?
— Tak. Pani Dorry jeszcze o tym nie wie. Będę musiała pójść i powiadomić ją.
—Gdy ta wiadomość rozniesie się po Midwich może wywołać panikę wśród innych
kobiet, które przyjęły do siebie Dzieci. Zaczną pozbywać się ich bezzwłocznie.
Czy nie można by poczekać aż do powrotu Crimma, który będzie musiał jakoś na to
zaradzić? A może pani doktor zmieni zdanie?
— Chyba nie — odparła Angela, potrząsając głową. — Nie powzięła tej decyzji pod
wpływem chwilowego nastroju. Jej linia rozumowania jest wyraźna: nigdy nie
zabiegała o pracę w Midwich, ale właśnie tu powierzono jej stanowisko. Gdyby
wysłano ją do obszaru, zagrożonego żółtą febrą, to jej pracodawcy ponosiliby
odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje; skoro sprowadzono ją tutaj i zamiast
żółtej febry złapała coś innego, oni muszą uporać się z tą sprawą.
— Mam wrażenie, że czynniki rządowe nie przyjmą tego paralelizmu bez zastrzeżeń
— rzekł Zellaby.
— Taka jest jej argumentacja. Stanowczo wypiera się dziecka, twierdząc, że nie
czuje się za nie więcej odpowiedzialna niż za niemowlę, które ktoś podrzuciłby
przed jej domem i nie rozumie dlaczego miałaby z tego powodu pozwolić zniszczyć
sobie karierę zawodową i całe życie.
—W rezultacie utrzymanie Dziecka obciąży teraz parafię. Chyba, że matka zamierza
pokrywać koszty.
— Oczywiście zapytałam ją o to. Oświadczyła, że miasto i Ośrodek muszą uzgodnić
między sobą sprawę opieki nad Dzieckiem. Ona sama odmawia ponoszenia
jakichkolwiek kosztów, gdyż każda tego rodzaju wpłata mogłaby być, w oczach
prawa, uważana za uznanie swoich zobowiązań. Jednakże pani Dorry, czy
jakakolwiek inna osoba, która przyjmie niemowlę będzie otrzymywać regularnie i
anonimowo dwa funty tygodniowo.
— Masz rację, moja droga. Pani doktor starannie sobie to wszystko przemyślała,
ale trzeba będzie zbadać różne aspekty tego zagadnienia. Jak to jest z wyparciem
się dziecka? Niewątpliwie istnieją w tej dziedzinie przepisy prawne. Może
należałoby zwrócić się do kuratora Opieki Społecznej i uzyskać nakaz sądowy?
— Nie wiem. Ale ona pomyślała o wszystkim i jest zdecydowana walczyć o swoje
dobro w sądzie. Jest przekonana, że badania lekarskie ustalą, że to nie może być
jej dziecko, zatem — skoro postawiono ją „in loco parentis" bez jej wiedzy i
zgody — nie można obciążać jej żadną z tego tytułu odpowiedzialnością. Gdyby to
zawiodło, postanowiła oskarżyć Ministerstwo o niedbalstwo, przez które została
poważnie naruszona jej kondycja fizyczna, lub nawet o stręczycielstwo.
— Ciekawe, jak sformułowałaby takie oskarżenie—wtrącił Zellaby.
— Sądzę, że ona sama nie przypuszcza, że dojdzie aż do tego — przyznała Angela.
— A ja ją rozumiem. My tu, na miejscu nie szczędzimy wysiłków, ale działania
czynników oficjalnych, aby zachować wszystko w tajemnicy musiały na pewno być
bardzo intensywne. Powody zakwestionowania wyroku sądowego stanowiłyby gratkę
dla dziennikarzy na całym świecie; w taki czy inny sposób przyniosłoby to pannie
Haxby fortunę. Biedny Artur Crimm i biedny pułkownik Westcot! Obawiam się, że
czekają ich poważne kłopoty.
Umilkł na chwilę, po czym rzekł:
— Rozmawiałem właśnie z Alanem o wyjeździe Ferrelyn. Teraz decyzja staje się
jeszcze pilniejsza. Gdy postępowanie Margaret Haxby wyjdzie na jaw, inne kobiety
zechcą może pójść za jej przykładem, co spowodowałoby przeciwdziałanie, podjęcie
jakiejś akcji, aby zahamować dezercję matek.
— Ale przecież władze chcą uniknąć rozgłosu.
— Nie mam na myśli władz. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Dzieci
sprzeciwiły się porzucaniu ich równie stanowczo, jak zaprotestowały przeciw
opuszczeniu Midwich.
— Chyba nie przypuszczasz...
— Ńie wiem. Po prostu usiłuję postawić się na miejscu kukułczego pisklęcia.
Prawdopodobnie irytowałoby mnie wszystko, co mogłoby zmniejszyć dbałość o moją
wygodę i dobre samopoczucie. Nie trzeba wcale być kukułką, aby żywić takie
uczucia. To tylko luźna aluzja, ale jestem pewien, że nie możemy dopuścić, by
Ferrelyn wpadła tu w pułapkę, gdyby zdarzyło się coś podobnego.
— W każdym razie będzie jej lepiej poza Midwich — rzekła Angela. Na razie
zaproponuj jej wyjazd na kilka tygodni, dopóki nie zobaczymy, jak potoczą się
wypadki.
— Dobrze — zgodził się Alan. — Gdzie ona jest?
— Zostawiłam ją na werandzie.
— To chyba nie będzie bardzo trudne — rzekła Angela, gdy została sama z mężem. —
Ona tak bardzo pragnie być przy nim! Na przeszkodzie stoi jej poczucie obowiązku
i ten konflikt ją męczy.
— Czy ona naprawdę kocha to niemowlę?
— To trudno powiedzieć. Przeżyła wszystkie kłopoty i niedogodności, związane z
ciążą i rodzeniem, a teraz musi pogodzić się z faktem, że to wcale nie jest jej
dziecko, że ona jest tylko, jak to nazywacie jego żywicielką, nie zaś normalną
matką. To nie jest łatwe.
Z zamyśleniem patrzyła przed siebie.
— Co wieczór odmawiam teraz krótką, dziękczynną modlitwę — rzekła. — Nie wiem
dokąd ona trafia, ale chcę, żeby gdzieś było wiadomo, jak głęboko jestem
wdzięczna.
Zellaby wziął ją za rękę.
— Nie wiem, czy spłodzono kiedyś głupsze i bardziej fałszywe określenie, jak
„Matka Natura" — zauważył po chwili. — Cywilizację wymyślono tylko dlatego, że
Natura jest nielitościwa, nikczemna i niewiarygodnie okrutna. Każdy gatunek musi
walczyć o przetrwanie przy użyciu odrażających, plugawych środków, chyba, że
jakiś inny instynkt osłabi instynkt życia.
— Do czego ty zmierzasz? — spytała Angela.
— Chodzi mi o kukułki. Kukułki mają niezłomną wolę przeżycia i dlatego, gdy
zainfekują czyjeś gniazdo można zrobić tylko jedno. Wiesz, że jestem
humanitarnym, z natury dobrym, a na domiar złego cywilizowanym człowiekiem,
toteż nie mogę zaakceptować tego, co powinno się zrobić. Jestem pewien, że nawet
nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo byłoby to celowe, nie zaakceptowałaby
tego reszta społeczeństwa. I dlatego, na podobieństwo nieszczęsnej samiczki
drozda, będziemy na naszą własną zgubę chronić i żywić tego potwora. Czy to nie
dziwne, że zdarza się nam utopić cały miot nieszkodliwych kociąt, natomiast
będziemy troskliwie hodować te groźne stworzenia?
Przez chwilę Angela siedziała nieruchomo.
—Czy naprawdę tak uważasz?—zaczęła.—Uważasz, że powinno się...
— Tak, kochanie.
— To do ciebie niepodobne! Ale znaleźliśmy się w zupełnie nowej sytuacji. Myślę,
że na stosowanie pięknej zasady: „Żyj i daj żyć" można pozwolić sobie tylko, gdy
jest się świadomym własnego bezpieczeństwa.
— Ale, Gordon, czy nie ma w tym trochę przesady? Ostatecznie kilkoro niezwykłych
niemowląt...
— Które, aby przeforsować swoją wolę potrafią wywoływać neuro-zy u dorosłych
kobiet. A pamiętaj też o Harrimanie, moja droga!
— To może minąć, gdy podrosną. Słyszy się przecież czasem o jakimś dziwnym
oddziaływaniu psychicznym, może wywołanym potrzebą tkliwości...
— Ale nie w sześćdziesięciu jeden powiązanych z sobą przypadkach. Te Dzieci nie
potrzebują tkliwości. Nikt nie widział nigdy rozsądniej-szych, bardziej
samowystarczalnych i samodzielniej szych niemowląt. Są z siebie bardzo
zadowolone i nic dziwnego, skoro osiągają wszystko,
czego chcą. Na razie są jeszcze małe i nie żądają wiele, ale zobaczymy później.
— Doktor Willers mówi...
— Willers stanął na wysokości. Zrobił tak wiele, iż nic dziwnego, że się
przemęczył i teraz zachowuje się, jak otumaniony struś. Jego hipoteza zbiorowej
histerii graniczy z patologią. Mam nadzieję, że urlop dobrze mu zrobi.
— Ale on przynajmniej starał się to wytłumaczyć!
— Nie nadużywaj mojej cierpliwości, kochanie! Willers nigdy nie usiłował
czegokolwiek tu wytłumaczyć. Uznawał pewne fakty, gdy to było nieuniknione; co
do reszty, to próbował je usprawiedliwić, a nie wyjaśnić. To przecież nie jest
to samo.
— Ale przecież musi istnieć jakieś wytłumaczenie!
— Oczywiście.
— Więc powiedz mi!
— Musimy zaczekać aż Dzieci podrosną'! dostarczą więcej przekonujących dowodów.
— Jestem pewna, że masz już jakąś koncepcję.
— Nic pocieszającego.
— Ale co?
— Nie jestem jeszcze gotów — rzekł Zellaby, potrząsając głową. — Ale zadam ci
pytanie: Co byś zrobiła, chcąc podważyć długotrwałą i dobrze chronioną przewagę
jakiegoś społeczeństwa; czy przystąpiłabyś do kosztownego i raczej samobójczego
szturmu z zewnątrz? Czy, gdyby czas nie odgrywał wielkiej roli, wybrałabyś
subtelniejszą taktykę i spróbowałabyś wprowadzić coś w rodzaju piątej kolumny,
która zaatakowałaby to mocarstwo od wewnątrz?
Rozdział XV
Adam i Ewa
W ciągu następnych kilku miesięcy w Midwich zaszło wiele zmian.
Doktor Willers przekazał swoją praktykę młodemu lekarzowi, który pomagał mu w
okresie kryzysu, a sam, w stanie krańcowego wyczerpania i rozgoryczenia
postępowaniem londyńskich decydentów wyjechał z żoną w długą podróż, podobno
dookoła świata.
W lutym mieliśmy epidemię grypy, na którą zmarło trzech starszych mieszkańców
miasta i troje Dzieci, wśród nich synek Ferrelyn. Posłano po nią, i przyjechała
natychmiast, ale nie zastała go już żywego.
Jeszcze przed tym miała miejsce sensacyjna ewakuacja Ośrodka. Była to świetnie
zorganizowana akcja. Naukowcy dowiedzieli się o niej w poniedziałek, w środę
przyjechały ciężarówki, a w piątek dom i kosztowne, nowe laboratoria świeciły
gołymi oknami, zupełnie puste. Artur Crimm wyjechał z całym personelem. Zostało
tylko czworo złotookich Dzieci, dla których należało znaleźć przyrodnich
rodziców.
W tydzień później do opróżnionego mieszkania Crimma wprowadziło się starsze
małżeństwo; doktor Freeman był psychologiem, a jego żona ogólnie praktykującym
lekarzem. Wszystko, co o nich wiedzieliśmy to, że na zlecenie jakiejś nie
określonej bliżej oficjalnej organizacji mieli obserwować rozwój Dzieci.
Przystąpili do tego prawdopodobnie według własnej metody; spotykało się ich
ciągle, grasowali po całym miasteczku, węszyli po domach lub siedzieli na
Błoniach, dyskutując o czymś z przejęciem. Otaczali swoje poczynania nimbem
agresywnej dyskrecji, niemal konspiracji i po tygodniu nie cierpiało ich całe
miasto. Ale charakteryzowała ich także zawziętość, tak długo i uporczywie wśród
ogólnej dezaprobaty robili swoje, że w końcu pogodzono się z ich obecnością, jak
trzeba pogodzić się ze złem koniecznym.
Pytałem o nich Bernarda. Powiedział, że zostali przydzieleni tu oficjalnie, ale
nie przez jego departament. Uważaliśmy, że jeśli to ma być jedyny efekt zabiegów
Willersa o poddaniu Dzieci wszechstronnej i fachowej obserwacji, to dobrze się
stało, że doktor wyjechał z Midwich.
Zellaby i jeszcze kilka innych osób chętnie pomogłoby Freemanom rozeznać się w
obcym dla nich środowisku, ale odrzucili te oferty. Jeśli chodzi o dyskrecję, to
ich pracodawcy nie mogli wybrać lepiej, ale — choć dyskrecja ma w tego rodzaju
sprawach pierwszorzędną wagę — na pewno uzyskaliby więcej informacji, gdyby
zachowywali się z mniejszą rezerwą.
Aczkolwiek z naukowego punktu widzenia Dzieci mogłyby być bardzo interesujące w
pierwszym roku życia, nie zaszło w tym czasie nic nowego, co wywołałoby
dodatkowe zaniepokojenie. Poza niezłomnym oporem przeciwko wywiezieniu ich z
Midwich, objawiały swoje niezadowolenie łagodnie i dość rzadko. Tak, jak
powiedział Zellaby, zachowywały się wyjątkowo rozsądnie, jeśli tylko nie
zaniedbywano ich i nie sprzeciwiano się ich życzeniom.
Nic w tym okresie nie potwierdziło złowieszczych przepowiedni miejscowych
staruszek, a nie o wiele mniej ponurych przewidywań Zellaby'ego, i w miarę jak
czas upływał spokojnie, zarówno Janet i ja, jak i wiele innych osób zaczęło
zastanawiać się, czy nie omyliliśmy się. Mieliśmy nawet nieśmiałą nadzieję, że
niezwykłe cechy Dzieci zblakną i znikną zupełnie z wiekiem.
Ale na początku lata, Zellaby zauważył coś, co prawdopodobnie uszło uwagi
czujnych Freemanów.
Wpadł do nas pewnego popołudnia i bezlitośnie wyciągnął nas z domu.
Protestowałem, gdyż miałem pilną robotę, ale nie zważał na to.
— Wiem, wiem! Wyobrażam sobie wydawcę ze łzami w oczach. Ale sprawa jest pilna i
muszę mieć godnych zaufania świadków.
— Świadków czego? — spytała Janet bez entuzjazmu.
— Pewnego doświadczenia. Proszę, niech państwo popatrzą!
I położył na stole ozdobne, drewniane pudełeczko, nie większe niż pudełko
zapałek. Wewnątrz były dwa gwoździe zgięte tak, że łączyły się ze sobą, ale
rozłączały z łatwością, gdy trzymano pudełeczko w odpowiedniej pozycji. Wziął je
do ręki i potrząsnął nim. Wewnątrz coś zagrzechotało.
— Landrynki — wyjaśnił. — Oto jeden z wytworów pomysłowych Japończyków. Wygląda
na to, że nie można go otworzyć, ale wystarczy odsunąć ten kawałeczek intarsji,
i już wylatuje cukierek. Dlaczego ktoś zadał sobie trud, żeby zmajstrować coś
takiego, to wiedzą tylko
Japończycy, ale my to teraz wykorzystamy. Odwiedzimy Dzieci. Proszę wybrać,
który z chłopców ma spróbować pierwszy?
— Przecież żaden z nich nie ma jeszcze roku! — zauważyła Janet.
— Ale, jak wiecie, są pod każdym względem rozwinięte, jak dwulatki. Zresztą to,
co zamierzam wam pokazać nie jest testem na inteligencję... zaraz, zaraz... a
może jednak tak... — przerwał niepewnie. Muszę przyznać, że sam nie wiem. Ale to
nieważne. Proszę wymienić pierwsze Dziecko!
— Dobrze! Niech będzie chłopiec u pani Brant.
Poszliśmy do pani Brant. Zaprowadziła nas do ogrodu za domem, gdzie malec bawił
się w kojcu na trawniku. Wyglądał rzeczywiście na dwa lata i robił wrażenie
bardzo rozgarniętego. Zellaby podał mu pudełeczko. Chłopiec wziął je, popatrzył,
a gdy usłyszał, że grzechocze, zaczął potrząsać nim z zachwytem. Przez chwilę
przyglądaliśmy się, jak bez powodzenia usiłował je otworzyć. Zellaby pozwolił mu
się pobawić, a potem wyjął cukierek i dał go dziecku w zamian za zwrot zabawki.
— Nie wiem na czym miał polegać ten test — powiedziała Janet, gdy wyszliśmy.
— Cierpliwości, droga pani — odparł Zellaby. — Z kim spróbujemy teraz, znów z
chłopcem?
Udaliśmy się do starszej pani Dorry. Zellaby powtórzył całą procedurę, ale
pobawiwszy się chwilę pudełkiem, Dziecko podało mu je, patrząc na niego
wyczekująco. Zellaby nie wziął pudełka, ale pokazał chłopcu, jak je otworzyć, po
czym pozwolił mu zrobić to samemu i wyjąć cukierka. Potem włożył do pudełka
następną landrynkę, zasunął ruchomy kawałek intarsji i podał zabawkę Dziecku.
— Spróbuj jeszcze raz — powiedział.
Chłopiec bez wahania otworzył pudełeczko i zjadł drugiego cukierka.
— Teraz — oznajmił Zellaby — wrócimy do Dziecka u pani Brant. Gdy weszliśmy do
ogrodu, tak samo jak poprzednio zbliżył się do
kojca i podał pudełeczko malcowi, który od razu znalazł ruchomą płytkę,
odsunąłją i wyjął cukierka. Zellaby obserwował nasze zdumienie z błyskiem
rozbawienia w oczach. Po chwili odebrał Dziecku zabawkę, wsunął następną
landrynkę i zapytał:
— Do którego chcecie pójść teraz?
Odwiedziliśmy trzech, wybranych na los przypadku i żaden nie zdawał się
zaskoczony widokiem pudełeczka. Wszyscy otwierali je,
jakby to nie była dla nich żadna nowa sztuczka i natychmiast sprawdzali jego
zawartość.
— Ciekawe, co? — rzekł Zellaby. — Chodźmy teraz do dziewczynek! Powtórzył znów
całe doświadczenie, z tą tylko różnicą, że tym razem
pokazał, jak się otwiera pudełeczko trzeciemu z kolei, nie drugiemu Dziecku.
— Czy nie uważacie, że to fascynujące? A może pani chce sama podać któremuś z
nich pudełeczko? — zwrócił się do Janet.
— Nie teraz — odrzekła. — Teraz mam ochotę na herbatę. Zabraliśmy go z sobą na
podwieczorek.
— Pomysł z tą zabawką był dobry—pochwalił się skromnie Zellaby, pożerając
kanapkę z ogórkiem. — I wszystko poszło tak gładko!
—Czy wymyślał pan dla nich jeszcze jakieś inne testy?—spytała Janet.
— O, bardzo wiele. Ale niektóre były za trudne, albo nie potwierdzały dość
definitywnie tego, co chciałem sprawdzić.
— A teraz, nie ma pan już żadnych wątpliwości?
— Jak myślicie, moi drodzy, czego dowiódł ten sprawdzian? Połknął jeszcze jedną
kanapkę i spojrzał na nas pytająco.
— Zapewne mamy powiedzieć, że twój eksperyment wykazał, iż skoro jeden z
chłopców dowiaduje się o czymś, natychmiast wiedzą o tym wszyscy chłopcy, ale
nie dziewczynki; i odwrotnie! Istotnie, tak to wyglądało. Ale czy nie kryje się
tu jakiś kruczek? — spytałem.
— Ależ, mój drogi... — zaprotestował.
— Chyba rozumiesz, że pokazałeś nam coś tak niepojętego, że nie jesteśmy w
stanie od razu przyjąć tego do wiadomości.
— Chwileczkę — wtrąciła Janet. — Czy pan utrzymuje, że gdybym na przykład
powiedziała coś któremuś z chłopców, to samo wiedzieliby wszyscy inni?
— Tak jest.
Janet miała minę dość sceptyczną. Zellaby westchnął.
— Wciąż to samo! — powiedział. — Zlinczujcie Darwina, a wykażecie, że teoria
ewolucji jest bzdurą!
—A czy nie może wchodzić tu w grę jakaś wyższa forma współczulnego odbierania
wrażeń, jaką obserwuje się czasem u bliźniąt?—zapytała Janet.
— Chyba nie. Ale tu nasuwa się pytanie czy można mówić o indywidualności Dzieci.
Jeżeli mają wspólną świadomość i nie muszą porozumiewać się z sobą dla
przekazywania sobie informacji, to czy można uważać, że każde posiada własny,
odrębny umysł i osobowość?
Chyba nie. To jasne, że jeżeli A, B i C mają wspólną świadomość to wypowiedzi A
wyrażają także myśli B i C, a postępowanie B w określonych okolicznościach
odzwierciedla, jak w tych samych okolicznościach zachowaliby się A i C,
oczywiście z uwzględnieniem różnic fizycznych między tymi osobnikami. Innymi
słowy na pytanie zadane któremuś z tych chłopców dostanę na pewno identyczną
odpowiedź od wszystkich pozostałych; to samo, jeśli poproszę o wykonanie jakiejś
czynności. Czyli nie będzie to odpowiedź lub działanie jednostki, lecz całej
grupy. I tu nasuwa się wiele pytań i skojarzeń.
— Przekonałeś nas, że Dzieci potrafią porozumiewać się z sobą w niepojęty dla
nas sposób — rzekłem. — Ale wysnucie stąd wniosku
0 braku indywidualności, wydaje mi się zbyt śmiałe.
— Można by tak uważać, gdybym opierał się na tym jednym doświadczeniu, ale, jak
wam mówiłem, przeprowadziłem wiele testów
1 żaden nie podważył mojej hipotezy, nazwijmy ją, zbiorowej indywidualności. Nie
jest to zresztą tak dziwne, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. W
przyrodzie jest wiele odmian, które mogą istnieć tylko o ile tworzą kolonie.
Oczywiście najwięcej przykładów znajdziemy tu wśród niższych gatunków, ale
dlaczego miałoby to ograniczać się tylko do nich? Weźmy na przykład owady; prawa
natury nie pozwalają im rosnąć, więc są małe, ale wykombinowały sobie, że
skuteczniej będą działać w grupie. My też w tym samym celu łączymy się w grupy,
tyle że kierujemy się przy tym rozumem, a nie instynktem. Widzimy przed sobą
bariery, które zagradzają drogę do dalszego postępu i musimy znaleźć sposób, aby
je obalić. Bernard Shaw powiedział, że łatwiej byłoby tego dokonać, gdyby
czasokres życia ludzkiego przedłużył się do trzystu lat...
Spojrzawszy na Janet zauważyłem, że wyłączyła się z rozmowy. Czyniła tak zawsze,
gdy znajdowała, że ktoś mówi głupstwa, których nie warto słuchać.
—Jeżeli pana dobrze rozumiem rzekłem—to uważa pan, że w każdej z tych dwóch
grup, umysły Dzieci są jak gdyby zsumowane. Czy to znaczy, że chłopcy posiadają
zbiorową normalną inteligencję pomnożoną przez trzydzieści, a w grupie dziewcząt
należy mnożyć przez dwadzieścia osiem?
— Nie — odpowiedział poważnie Zellaby. — I całe szczęście, że nie, bo trudno
sobie wyobrazić do czego by wówczas doszło! Oczywiście rozporządzają większą
inteligencją, ale nie mogę i nie wiem, czy ktokolwiek potrafi kiedyś określić o
ile większą. Trudno już teraz przewidzieć, jakie to spowoduje konsekwencje. W
tej chwili naj-
ważniejszy jest stopień siły woli Dzieci, a ten potencjał wydaje mi się u nich
bardzo groźny.
— Wszystko to jest dla mnie zbyt skomplikowane — rzekłem.
— Zgadza się pan chyba, że człowiek jest ucieleśnieniem duszy.
— Oczywiście.
— Duch ludzki to siła żywotna, coś co musi rozwijać się, albo zaniknąć.
Zakładamy, że drogą ewolucji duch ludzki będzie osiągał coraz wyższy poziom.
Gdzież ma się podziać ten wielki, ten super-duch? Nie zmieści się w jednym
człowieku, tak jak encyklopedia nie mieści się w jednym tomie. A więc może
wcieli się w grupę ludzi? A gdyby tak było, to czemu dwa super-duchy nie mogły
wcielić się w dwie grupy?
Umilkł na chwilę, obserwując lot bąka nad grządką lawendy, a potem dodał:
— Wiele o tym medytowałem i myślę, że trzeba jakoś nazwać te dwa wielkie duchy.
Jest mnóstwo imion do wyboru; najodpowiedniejsze wydają mi się Adam i Ewa.
W parę dni później dostałem list z zawiadomieniem, że otrzymałem posadę, o którą
się starałem w Kanadzie, ale że muszę objąć ją bezzwłocznie. Wyjechałem więc
natychmiast, a Janet podążyła za mną nieco później po uporządkowaniu różnych
naszych spraw.
Nie przywiozła żadnych nowin z Midwich poza wiadomością o jednostronnym
konflikcie między Freemanami, a Zellaby'm. Podobno Zellaby zawiadomił o swoich
odkryciach Bernarda. Zażądano od Freemanów. aby kontynuowali jego eksperyment, o
którym nie wiedzieli uprzednio, i który nie uzyskał ich aprobaty. Wymyślili całą
serię nowych testów, które przeprowadzali uporczywie i bezowocnie, popadając w
coraz głębsze przygnębienie.
— Myślę, że zrezygnują, gdy dojdą do Adama i Ewy — mówiła Janet. — Ach ten nasz
Zellaby! Co za szczęście, że właśnie tamtego dnia wyjechaliśmy do Londynu!
Inaczej zostałabym matką jednej trzydziestej pierwszej części Adama lub jednej
dwudziestej ósmej Ewy! I bez tego mieliśmy tam dość kłopotów. Mam zupełnie dość
Midwich i wcale się nie martwię, jeśli nie usłyszę o nim nigdy więcej.
Rozdział XVI
Jest nas teraz dziewięcioro
W ciągu następnych kilku lat przyjeżdżaliśmy do Anglii na bardzo krótko; w
pośpiechu odwiedzaliśmy rodzinę i znajomych, a jeżeli miałem trochę czasu
poświęcałem go rozszerzaniu zawodowych kontaktów. Ani razu nie znalazłem się w
pobliżu Midwich, i prawdę mówiąc, nie myślałem o nim wiele. Dopiero po ośmiu
latach przybyliśmy do Anglii na sześć tygodni, i któregoś wieczoru spotkałem na
Piccadilly, Bernarda Westcota. Wstąpiliśmy na drinka i w trakcie rozmowy
zapytałem go o Midwich. Spodziewałem się, iż usłyszę, że cała sprawa rozpłynęła
się; gdy niedawno przy jakiejś okazji przypomniało mi się to miasteczko zarówno
ono samo, jak i wszystko, co się tam wydarzyło wydało mi się zupełnie nierealne.
Na pewno Dzieci nie otacza już mgła tajemniczości, związane z nimi przewidywania
nie sprawdziły się i mimo dziwnych okoliczności, w jakich przyszły na świat są
teraz zwyczajną gromadką dzieciaków, uganiających się po miasteczku.
— Wiesz co — powiedział Bernard. — Tak się składa, że jutro muszę tam pojechać.
Może wybrałbyś się ze mną, żeby odświeżyć stare wspomnienia, odnowić znajomości,
itd.?
Janet pojechała na tydzień do swojej przyjaciółki do Szkocji, a ja nie miałem
nic szczególnego do roboty.
— Więc wciąż jeszcze opiekujesz się tym miasteczkiem? — spytałem. — Owszem,
chętnie tam pojadę, pogadać trochę z ludźmi stamtąd. I jak się miewa Zellaby?
— Trzyma się doskonale.
— Gdy go ostatnio widziałem roztrząsał jakąś dziwaczną hipotezę złożonej
osobowości. To urzekający mówca, który potrafi uwiarygodnić najcudaczniejszą
teorię. To było coś o Adamie i Ewie.
— Zobaczysz, że wcale się nie zmienił. Jadę tam w nieprzyjemnej misji:
dochodzenie w sprawie spowodowania zgonu. Ale ty możesz się oczywiście trzymać
zupełnie z daleka.
— Jedno z Dzieci? — spytałem.
— Wypadek drogowy. Zginął młody chłopiec, Pawle.
— Pawle — powtórzyłem. — Ależ tak, pamiętam to nazwisko. Pawłowie mają farmę za
miastem, bliżej Oppley.
— Tak jest. To tragiczna sprawa.
Nie chciałem niedyskretnie pytać Bernarda, dlaczego jemu właśnie powierzono
dochodzenie i rozmowa potoczyła się na inny temat.
Nazajutrz wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. W samochodzie Bernard rozgadał się o
wiele swobodniej, niż w klubie.
— Zastaniesz sporo zmian w Midwich — ostrzegł mnie. — W waszym domu mieszkają
teraz małżonkowie Welton. On jest rysownikiem, a ona modeluje garnki. Nie
pamiętam, kto zajmuje mieszkanie Crimma; po Freemanach zmieniało się tam wielu
lokatorów. Ale najwięcej zaskoczy cię Ośrodek. Napis z frontu przemalowano i
teraz brzmi: „Szkoła Specjalna — Ministerstwo Oświaty".
— Ooo... Dzieci?
— Tak jest. „Egzotyczna koncepcja" Zellaby'ego okazała się o wiele mniej
egzotyczna, niż mogła się była wydawać. Przy tej okazji Fre-emanowie zblamowali
się tak, że musieli wyjechać.
— Masz na myśli to o Adamie i Ewie?
— Niezupełnie. Chodzi o dwie grupy umysłowe. Dowiedziono, że w ich obrębach
istniał i nadal istnieje kontakt. Jeden z chłopców nauczył się odczytywać łatwe
słowa, gdy miał trochę ponad dwa lata.
— Dwa lata! — wykrzyknąłem.
— To równoważnik czterech lat u innego dziecka — poinstruował mnie. — A na drugi
dzień okazało się, że wszyscy chłopcy potrafią przeczytać te wyrazy; jedna z
dziewczynek nauczyła się czytać, i zaraz zaczęły czytać wszystkie inne. Nieco
później jeden z chłopców nauczył się jeździć na rowerze, i wnet wszyscy jeździli
doskonale. Gdy pani Brinkham nauczyła swoją dziewczynkę pływać, natychmiast
pływały wszystkie; ale chłopcy potrafili dopiero, gdy jednemu z nich pokazano
odpowiednie ruchy. Od tej chwili, jak twierdzi Zellaby, nie ma już żadnych
wątpliwości: każda grupa stanowi odrębną jednostkę. Ale nie wszyscy podzielają
jego zdanie. Jakaś forma przekazywania myśli — to prawdopodobne; wysoki stopień
obustronnej wrażliwości — możliwe;
pewna ilość osobników, którzy opanowali niezrozumiały dla nas sposób
porozumiewania się — wiarygodne; ale przenikanie informacji do poszczególnych
członków grupy — nie! Taka koncepcja nie znajduje poparcia. Jednak są to spory
czysto akademickie. Ten kontakt istnieje bez wątpienia w obrąbie każdej grupy.
Gdyby posyłano Dzieci do zwykłej szkoły w Oppley lub w Stouch po kilku dniach w
całej okolicy zaczęłyby krążyć o nich niesamowite opowieści. Z inicjatywy
Ministerstwa Oświaty i Ministerstwa Zdrowia, otworzono dla Dzieci szkołę, gdzie
będą uczyć się i mieszkać, pozostając pod obserwacją specjalistów. Jeszcze przed
twoim wyjazdem do Kanady było wiadomo, że Dzieci stanowić będą poważny problem.
One mają zupełnie inne poczucie wspólnoty, niż my. Więzy między nimi są o wiele
mocniejsze, niż normalne więzy rodzinne. Ich opiekunowie i rodzice skarżyli się,
że nie okazują im żadnego przywiązania, że nie potrafią lub nie chcą zżyć się z
nimi. Nie przyjaźniły się też z innymi dziećmi. I nic dziwnego, są przecież
zupełnie inne! Trudności narastały i w końcu ktoś w Ośrodku wpadł na pomysł,
żeby zorganizować tam dla nich sale sypialne. Nie stosowano żadnego nacisku ani
perswazji, każde mogło postąpić, jak mu się podobało, i wkrótce kilkanaścioro
wprowadziło się do Ośrodka. Stopniowo cała reszta poszła za ich przykładem.
Wyglądało na to, że zdały sobie sprawę, iż niewiele mają wspólnego z
mieszkańcami miasteczka i wolą żyć we własnym gronie.
— Jak zareagowali na ten pomysł mieszkańcy Midwich?
— Oczywiście były protesty, ale raczej konwencjonalne niż szczere. Wiele osób
chętnie pozbyło się odpowiedzialności; niektórzy bali się Dzieci, choć nie
chcieli się do tego przyznać. A byli i tacy, którzy przywiązali się szczerzę do
swoich podopiecznych i nie chcieli się z nimi rozstać. Ale na ogół pogodzono się
z nową sytuacją i nikt nie podjął żadnej interwencji, która zresztą nic by nie
pomogła. W wypadkach, gdy matki odnoszą się do nich serdecznie Dzieci pozostają
z nimi w dobrych stosunkach i odwiedzają je ilekroć mają ochotę. Niektóre dzieci
zerwały zupełnie z domem.
—To najdziwniejszy układ, o jakim kiedykolwiek słyszałem—rzekłem. Bernard
uśmiechnął się.
— Jeśli sięgniesz pamięcią o parę lat wstecz, przypomnisz sobie, że to wszystko
zaczęło się dość dziwnie — odparł.
— Co się robi w Ośrodku?
— Przede wszystkim, jak głosi napis, jest to szkoła. Mają tam stały personel do
nauczania, opiekunów społecznych, psychologów itd. Oprócz tego zaangażowano
kilku doskonałych dojeżdżających na-
uczycieli, którzy zorganizowali tu krótkie kursy z rozmaitych dziedzin.
Początkowo uczniowie byli podzieleni na klasy, jak w normalnej szkole, ale
okazało się to niepotrzebne. Teraz na każdej lekcji obecny jest jeden chłopiec i
jedna dziewczynka; to wystarcza, aby pozostali umieli wszystko to, czego
nauczyli się ich przedstawiciele. Sześć par uczy się jednocześnie sześciu
przedmiotów, a potem Dzieci sortują jakoś między sobą nabyte wiadomości tak, że
wszyscy są na tym samym poziomie. —Na miłość boską, one przecież chłoną wiedzę,
jak bibuła atrament!
— Tak jest. Niektórzy ich nauczyciele są tym przerażeni.
— I udaje się wam utrzymać to wszystko w tajemnicy?
— Do pewnego stopnia. Doszliśmy do porozumienia z prasą, a zresztą w obecnym
stadium sprawa nie jest już tak sensacyjna dla czytelników jak na początku.
Jeśli chodzi o najbliższą okolicę, to Midwich nie cieszyło się tam nigdy
szczególnym poważaniem. Na skutek czyjejś podziemnej roboty, teraz ta opinia
jeszcze się pogorszyła. Jak powiada Zellaby, ludzie z sąsiednich miasteczek
uważają Midwich za rodzaj domu wariatów bez krat. Ich zdaniem, wszyscy tutejsi
mieszkańcy ucierpieli z powodu przedziwnych wypadków wrześniowych, a Dzieci
uważają za kretynów tak opóźnionych w rozwoju, że humanitarne władze ofiarowały
im specjalną szkołę. W ich pojęciu mieszkańcy Midwich mają kręćka; należy
odnosić się do nich z tolerancją, a całą sprawę trzymać w dyskrecji, jak gdyby
szło o umysłowo chorych krewnych.
— Ale dlaczego nadal tak bardzo ci zależy na zachowaniu tajemnicy? To było
zrozumiałe bezpośrednio po owym fatalnym dniu; miało tu miejsce coś na kształt
przymusowego lądowania, więc to była sprawa dla organów bezpieczeństwa. Ale
teraz? Zadawać sobie tyle trudu, żeby trzymać Dzieci w ukryciu! Ta nowa szkoła w
Ośrodku musi przecież pochłaniać mnóstwo pieniędzy.
— Zapominasz, że w naszym państwie istnieje opieka społeczna.
— Dajże spokój! Powiedz mi szczerze...
Ale Bernard dalej mówił o Dzieciach i ogólnej sytuacji w miasteczku, unikając
wyjaśnienia kwestii, którą poruszyłem.
Zjedliśmy wczesny lunch w Trayne i około drugiej przyjechaliśmy do Midwich.
Wstępna rozprawa miała odbyć się w ratuszu i na Błoniach zebrało się już sporo
ludzi.
— Będziesz chyba musiał odłożyć wizyty na później. Wygląda na to, że teraz nie
zastałbyś nikogo w domu.
— Czy myślisz, że to długo potrwa? — spytałem.
— Mam nadzieję, że nie dłużej niż pół godziny. To będzie przecież czysta
formalność.
— Czy masz składać zeznania? — zapytałem, zastanawiając się, dlaczego zadał
sobie tyle trudu, żeby przyjechać tu z Londynu, jeśli szło tylko o zwykłą
formalność.
— Nie — odpowiedział. — Sprawuję tylko ogólny nadzór. Postanowiłem odłożyć
wszystkie odwiedziny na później i wszedłem
z Bernardem na salę, która zapełniała się szybko. Wyglądało na to, że kto żyw
przybył, aby przysłuchać się rozprawie. Nie rozumiałem dlaczego. Oczywiście
wszyscy znali Jima Pawle'a, ofiarę wypadku, ale to nie usprawiedliwiało aż
takiej frekwencji, ani napięcia, które wyraźnie panowało wśród obecnych. Po
chwili nabrałem przekonania, że rozprawa nie potoczy się tak banalnie, jak
przepowiadał Bernard. Miałem wrażenie, że lada chwila ktoś z tego tłumu
sprowokuje jakieś zajście.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozprawa przebiegała w normalnym trybie i trwała
pół godziny.
Zellaby czekał na nas na schodach. Przywitał mnie, jak gdybyśmy się rozstali
parę dni temu, po czym spytał:
— Skąd pan się tu wziął? Myślałem, że pan jest w Indiach.
— W Kanadzie. Znalazłem się tu przypadkiem. Bernard mnie przywiózł.
Zellaby zwrócił się w jego stronę.
— Zadowolony? — zapytał.
W odpowiedzi Bernard lekko wzruszył ramionami. W tej chwili jakiś chłopiec i
dziewczyna przeszli koło nas kierując się w stronę szosy. Ledwie zdążyłem rzucić
na nich okiem.
— To chyba... To chyba... — zacząłem ze zdumieniem.
— Tak jest — rzekł Zellaby. — Czy zauważył pan ich oczy?
— Ależ to nie do wiary! Przecież oni mają po dziewięć lat!
— Według kalendarza — sprostował Zellaby.
— To nieprawdopodobne!
— O ile pan sobie przypomina, w Midwich może stać się faktem coś, co gdzie
indziej wydawałoby się nieprawdopodobne — zauważył Zellaby. — Nauczyliśmy się
akceptować nieprawdopodobieristwo natychmiast; jeśli chodzi o niemożliwość, to
trwa trochę dłużej, ale i z tym potrafimy się uporać. Czy pułkownik pana nie
ostrzegł?
— Owszem, naturalnie... Ale ta para... Wyglądali na szesnaście, siedemnaście
lat.
Nie mogłem się z tym pogodzić.
Zellaby zaprosił nas na herbatę, a Bernard zaproponował, że podwiezie nas swoim
samochodem.
— Doskonale — rzekł Zellaby. — Mam nadzieję, że po tym czego pan tu wysłuchał
pojedzie pan ostrożnie.
— Jestem bardzo rozważnym kierowcą — zapewnił Bernard.
— Tak samo, jak młody Pawle. On był w dodatku doskonałym kierowcą.
,Zellaby zaprowadził nas na werandę i rozsiedliśmy się wygodnie na wyściełanych
krzesłach.
— Angeli nie ma w domu — powiedział — ale obiecała wrócić na herbatę.
Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w trawnik przed domem. Czas potraktował
go łaskawie. Przez te dziewięć lat przybyło mu może parę zmarszczek pod oczami,
twarz stała się bardziej pociągła, ale siwa czupryna nie zrzedła, a koścista
figura pozostała prosta.
— A więc jest pan zadowolony — powiedział do Bernarda. — Czy myśli pan, że na
tym się skończy?
— Mam nadzieję. I tak nic nie dałoby się zmienić. Postąpili bardzo rozsądnie,
przyjmując wyrok.
— Hm... — chrząknął Zellaby i zwrócił się do mnie. — A co pan, jako postronny
obserwator sądzi o naszej szaradzie?
— Ma pan na myśli rozprawę? Na sali można było wyczuć szczególną atmosferę, ale
cała procedura przebiegła gładko i wszystko zostało należycie wyjaśnione.
Chłopak jechał nieostrożnie, potrącił przechodnia. Potem przeląkł się i usiłował
zbiec. Przyspieszył zbyt gwałtownie na zakręcie i zabił się, wpadając na mur
koło kościoła. Czy sugeruje pan, że „poniósł śmierć w wypadku" nie jest
odpowiednim sformułowaniem? Można naturalnie powiedzieć: „nieszczęśliwy
wypadek", ale to chyba to samo.
— Miał miejsce „nieszczęśliwy wypadek" — rzekł Zellaby — ale to wcale nie to
samo, gdyż wydarzył się przed faktem. Opowiem wam, jak to było.
Zellaby wracał ze swego popołudniowego spaceru szosą z Oppley. Na zakręcie
spotkał czworo Dzieci, które wyszły z Hickham Road; wyprzedziły go i szły dalej
gęsiego w stronę Midwich; trzech chłopców i jedna dziewczynka. Chłopcy byli do
siebie tak podobni, że absolutnie nie można było ich rozróżnić. Ale w tej chwili
nie zależało mu na tym; z wyjątkiem kilku kobiet, znanych z tego, że w ogóle
rzadko odczuwały jakieś wątpliwości, nie rozróżniał ich nikt w miasteczku, i
Dzieci przyzwyczaiły się do tego.
Idąc za nimi zastanawiał się, jak zdumiewająco szybko rozwinęły się w tak
krótkim przeciągu czasu; chyba dwa razy prędzej, niż normalne dzieci. Były może
trochę szczuplejsze, ale nie miały w sobie nic zprzerośniętych cherlaków. I, jak
zawsze, żałował, że nie zna ich lepiej. Nie brakowało mu dobrej woli; od ich
wczesnego dzieciństwa cierpliwie i daremnie usiłował nawiązać z nimi kontakt.
Akceptowały go, tak jak innych, a on rozumiał je chyba lepiej, niż ich
opiekunowie z Ośrodka. Pozornie odnosiły się do niego przyjaźnie, niby to
chętnie z nim rozmawiały, słuchały go uważnie i pozwalały się uczyć. Ale
wiedział, że to wszystko było powierzchowne i nietrwałe; wyczuwałjakąs barierę.
W codziennym życiu Dzieci przystosowały się do okoliczności, ale ich prawdziwa
osobowość kryła się za tą barierą. Zellaby wyraźnie czuł, że jego stosunki z
nimi są jakieś bezosobowe, niepełne, pozbawione spontaniczności. Dzieci miały
swój własny świat, odcięty od głównego nurtu, niczym plemiona z Amazonii, które
żyją według własnych standartów i etyki. Uczyły się chętnie, ale odnosiło się
wrażenie, że wiedza nie zmienia ich osobowości, podobnie jak nabyta nawet
mistrzowska zręczność nie wpływa na osobowość żonglera. Zellaby zastanawiał się,
czy w ogóle można nawiązać z nimi bliższy kontakt. Wiedział, że niektórzy
pracownicy Ośrodka nie szczędzili wysiłków w tym kierunku, ale napotykali na tę
samą barierę.
Patrząc na idące przed sobą Dzieci, pomyślał nagle o Ferrelyn. Nie odwiedzała
ich tak często, jak by tego pragnął. Widok Dzieci przygnębiał ją, więc nie
usiłował jej namawiać. Pocieszał się myślą, że jego córka jest teraz szczęśliwą
matką dwóch synów.
Dziwnie było pomyśleć, że gdyby pierwszy synek Ferrelyn żył i szedł w tej chwili
wśród kroczących przed nim Dzieci, Zellaby prawdopodobnie nie mógłby go
rozpoznać. Wydało mu się to trochę poniżające, ponieważ do pewnego stopnia
równało go z panną Ogle, która pokonywała tę trudność, przyjmując za oczywiste,
że każdy chłopiec, którego spotykała wśród Dzieci jest jej synem, i — co ciekawe
— żaden nigdy temu nie zaprzeczył.
Wkrótce idąca przed nim czwórka skręciła i zniknęła mu z oczu. W chwili, gdy
doszedł do rogu wyprzedził go samochód. Dwuosobowy, sportowy samochód nie jechał
szybko, ale tuż za zakrętem, a więc poza polem widzenia kierowcy, Dzieci
zatrzymały się. Debatowały o czymś stojąc w poprzek jezdni i zajmując całą jej
szerokość. Kierowca zobaczył je nagle, gdy skręcił. Zrobił, co było w jego mocy;
zjechał gwałtownie na prawo, żeby je wyminąć i prawie mu się to udało. Jeszcze
dwa centymetry, i nie potrąciłby nikogo. Ale zabrakło tych dwóch. Lewy błotnik
uderzył stojącego z brzegu chłopca i cisnął go na płot ogrodu przy drodze.
Ta scena utrwaliła się w umyśle Zellaby'ego, jak żywy obraz: leżący pod płotem
chłopiec, i stojący, jak wryci w ziemię jego trzej towarzysze, i młody kierowca,
który wciąż jeszcze hamując, usiłował naprostować koła samochodu.
Zellaby nie był pewien, czy samochód w ogóle się zatrzymał. Jeśli tak, to tylko
na chwilę, po czym motor znów zawarczał. Auto skoczyło naprzód; kierowca zmienił
bieg; nie usiłował zjechać na lewą stronę, pędził prosto przed siebie aż pojazd
wpadł na mur kościelny cmentarza i roztrzaskał się, zasypując zwłoki szofera
stertą połamanego żelastwa.
Ludzie zaczęli krzyczeć. Kilka osób podbiegło do wraka. Zellaby nie mógł się
ruszyć. Patrzył na unoszące się w górę żółte płomienie i kłęby czarnego dymu.
Dzieci z napięciem przyglądały się tej scenie. Po chwili cała trójka podeszła do
chłopca, który leżał pod płotem, jęcząc.
Nagle Zellaby zdał sobie sprawę, że wstrząsają nim dreszcze. Niepewnie przeszedł
parę metrów i usiadł na ławce na skraju Błoni. Był blady, czuł się chory.
Dalszą relację o wypadku usłyszałem trochę później od pani Williams z „Pod Kosy
i Kamienia".
— Usłyszałam nadjeżdżający samochód, potem huk, a gdy wyjrzałam przez okno
zobaczyłam nadbiegających ludzi. Po chwili spostrzegłam pana Zellaby'ego, jak
chwiejnym krokiem szedł w kierunku Błoni. Usiadł na ławce, a głowa opadła mu na
piersi, jak gdyby zemdlał. Gdy do niego podbiegłam zobaczyłam, że naprawdę
zemdlał; ale na szczęście niezupełnie. Dziwnym głosem wyszeptał: „Pigułki!"...
„Kieszeń". Znalazłam pigułki w jego kieszeni. Na flakoniku było napisane „dwie",
ale wyglądał tak źle, że dałam mu cztery. Nikt więcej nie zwrócił na niego
uwagi. Wszyscy pobiegli do wypadku. Te pigułki istotnie dobrze mu zrobiły; w
pięć minut później zabrałam go do domu
i ułożyłam na tapczanie, w saloniku przy barze. Powiedział, że na pewno wkrótce
poczuje się lepiej, musi tylko odpocząć, więc poszłam dowiedzieć się, jak to
było z tym samochodem. Gdy wróciłam, nie był już taki blady, ale wciąż jeszcze
leżał, jakby wcale nie miał sił.
— Tak mi przykro — powiedział — narobiłem pani kłopotu. Chciałam wezwać lekarza,
ale nie zgodził się.
— Za chwilę będę się czuł zupełnie dobrze — powiedział.
— Ale mi pan napędził strachu!
— Przepraszam panią — powiedział, a po chwili dodał:
— Czy pani umie dochować tajemnicy?
— Z pewnością.
— No więc, będę wdzięczny, jeśli pani nie wspomni nikomu o mojej przygodzie.
— Nie wiem, czy to jest rozsądne. Moim zdaniem pan powinien pójść do lekarza.
Ale on potrząsnął głową.
— Widzi pani, badało mnie wielu lekarzy. Drogich, bardzo dobrych lekarzy. Ale na
starzenie się nie ma lekarstwa; nikt temu nie może zapobiec. Po prostu maszyna
zaczyna się zużywać.
— Ależ drogi panie!
— Proszę się nie martwić. Trzymam się jeszcze wcale nieźle; może to nie będzie
tak prędko, a po co martwić swoich najbliższych sprawami, którym nie można
zaradzić? Jak pani uważa?
— Jeżeli pan jest naprawdę pewien...
— Jestem zupełnie pewien. Okazała mi pani dużo serca, ale popsułaby pani
wszystko, nie dotrzymując sekretu.
— No dobrze — powiedziałam. — Jeżeli pan sobie tego życzy.
— Dziękuję! Bardzo dziękuję!
— Pan widział, jak się to wszystko stało — powiedziałam po chwili. — Było z
czego dostać szoku!
— Tak — odpowiedział. — Widziałem ten wypadek, ale nie wiem, kto był w
samochodzie.
— Młody Jim Pawle. Potrząsnął smutno głową, i rzekł:
— Pamiętam go. Miły chłopiec.
— O tak, to był dobry dzieciak. Nie jak te inne rozwydrzone chłopaki. Nie
rozumiem, dlaczego tak po wariacku pędził przez miasteczko. To zupełnie nie w
jego stylu.
— Przed tym potrącił jedno z Dzieci, chłopca—powiedział po chwili pan Zellaby. —
Upadł na ulicę, ale myślę, że nic mu się nie stało.
— Jedno z Dzieci — powtórzyłam. I nagle zrozumiałam, co miał na myśli.
— Oh nie! Mój Boże, one chyba nie mogły... — i urwałam, widząc z jakim wyrazem
on na mnie patrzy.
— Nie ja jeden to widziałem. Byli tam jeszcze inni. Zdrowsi, nie ulegający tak
łatwo szokom. Może i na mnie nie zrobiłoby to takiego wrażenia, gdybym w ciągu
mojego długiego życia był kiedyś uprzednio świadkiem morderstwa z premedytacją.
Zellaby doprowadził swoje opowiadanie do momentu, gdy siadł na ławce na
Błoniach. Kiedy skończył, spojrzałem na Bernarda, ale nie udało mi się niczego
wyczytać z jego twarzy.
— Czy sugeruje pan, że to Dzieci sprawiły, że Jim wjechał na ten mur?
— Nie sugeruję — odrzekł Zellaby ze smutkiem potrząsając głową. —Zmusiły go do
tego, jak zmusiły swoje matki do powrotu do Midwich.
— A świadkowie? Ci, którzy składali zeznania?
— Zdają sobie doskonale sprawę z tego, co zaszło. Ale musieli stwierdzić tylko
to, co rzeczywiście widzieli.
— Ale skoro wiedzą...
— To co z tego? A co by pan mówił, gdyby pan wiedział i gdyby powołano pana na
świadka? W tego rodzaju sprawach trzeba wydać wyrok umotywowany faktami, inaczej
nie przyjmie go wyższa instancja. Przypuśćmy, że sąd orzekłby, że chłopca
zmuszono do popełnienia samobójstwa. Czy przypuszczacie, że ktoś by w to
uwierzył? Musiałaby odbyć się następna rozprawa, aby wydać „Sensowny" wyrok, to
znaczy taki, jak obecny, a podważające go zeznania świadków uznano by za
konfabulację. Nie uwierzy pan? To proszę zastanowić się nad swoim własnym
stanowiskiem. Wie pan, jestem autorem kilku liczących się dzieł i zna mnie pan
osobiście, ale czy to ma wpływ na pańskie „rozsądne" myślenie? Chyba bardzo
niewielki, bo gdy opowiadam wam, co naprawdę miało miejsce, starasię przekonać
siebie i mnie, że to mi się tylko zdawało. Przecież pan był w Midwich, gdy
Dzieci zmusiły swoje matki, aby tu wróciły?
— To było w zupełnie innej skali niż wypadek, o którym pan opowiadał —
zaoponowałem.
— Naprawdę? A czy potrafi pan wytłumaczyć, na czym polega zasadnicza różnica
między zrobieniem pod przymusem czegoś nieprzyjemnego, a czegoś zgubnego? Mój
drogi, nie było tu pana tak długo, że stracił pan styczność z
nieprawdopodobieństwem. Racjonalizm pana przytępił.
Chcąc przestać wreszcie dyskutować o rozprawie sądowej, zapytałem:
— A jak tam doktor Willers? Czy nadal propaguje swoją hipotezę zbiorowej
histerii?
— Wyparł się jej na krótko przed śmiercią. To mnie zaskoczyło.
— Nie wiedziałem, że doktor zmarł. Nie miał chyba wiele ponad pięćdziesiąt lat.
Jak to się stało?
— Zażył za dużą dawkę jakiegoś barbituranu.
— Czy... Czy to znaczy... Przecież Willers nie był tego rodzaju człowiekiem.
— Zgadzam się z panem. Oficjalna diagnoza brzmiała: „Zakłócenie równowagi
umysłowej". To bardzo zgrabne, ale niewiele mówiące określenie. Faktycznie nikt
nie wie, dlaczego doktor to zrobił. Biedna pani Willers też niema pojęcia.
Dopiero teraz, gdy wiem z jakiego wyroku zginął młody Pawle, zaczynam się
zastanawiać, jak to było w przypadku Willersa.
— Chyba nie myśli pan tak na serio? — oburzyłem się.
— Nie wiem. Sam pan powiedział, że to nie był tego rodzaju człowiek. Okazało się
nagle, że żyjemy w sytuacji bardziej niepewnej niż nam się wydawało. Tym razem
Jim Pawle brał ten fatalny zakręt, ale przecież na jego miejscu mógł być
ktokolwiek inny, na przykład Angela. Nagle stało się jasne, że ona, pan, ja,
ktokolwiek z nas, może w każdejchwili przypadkowo zrobić coś, co skrzywdzi lub
rozgniewa Dzieci. Temu chłopcu nie można niczego zarzucić; zrobił wszystko, aby
nie potrącić żadnego z nich, ale niepodobieństwem było tego uniknąć. I za to, w
przystępie gniewu i nienawiści, zabili go. W tych warunkach trzeba powziąć
decyzję. Dla mnie ta sprawa jest niezmiernie interesująca i chciałbym bardzo
śledzić jej dalszy przebieg. Ale Angela jest przecież młoda, a Michael ma
dopiero kilka lat. Wysłaliśmy go już stąd, a teraz zastanawiam się, czy nie
namówić Angeli, żeby także wyjechała. Wolałbym jeszcze z tym zaczekać, ale kto
wie, czy nie nadszedł już czas. Od kilku lat żyjemy tu, jak na zboczu aktywnego
wulkanu. Rozum
mówi nam, że we wnętrzu kotłuje się jakaś siła, która musi wybuchnąć; ale czas
mija i odczuwamy tylko okresowe wstrząsy, tak że wmawiamy sobie, że ta erupcja,
która wydawała nam się nieunikniona może wcale nie nastąpi. Nie wiem, czy
przypadek młodego Jima był tylko mocniejszym wstrząsem, czy zwiastunem wybuchu.
Czy to alarmowy sygnał, który usprawiedliwiłby rozbicie mojej rodziny, czy na
razie tylko potencjalne zagrożenie.
Był głęboko zatroskany. Bernard milczał.
— Przykro mi naprawdę, że wydarzenia, które przeżyłem tu osiem lat temu,
wyblakły w mojej pamięci — rzekłem w poczuciu jakiejś winy. — Oboje z żoną
sądziliśmy, że odrębność Dzieci zatrze się z biegiem czasu, w miarę jak będą
dorastać.
— Wszyscy chcieliśmy w to wierzyć i staraliśmy się pokazywać sobie wzajemnie
dowody, że mamy rację. Ale tak nie było—powiedział Zellaby.
— Ale czy nadal nie zdołał pan poznać mechanizmu tego... tego przymusu?
— Nie. To zupełnie, jak by pan chciał zrozumieć, dlaczego jedna osobowość góruje
nad drugą. Wszyscy znamy jednostki, które górują nad każdym środowiskiem, z
jakim się zetkną. Dzieci niewątpliwie posiadają ten dar i wykorzystują go jak im
się podoba. Ale nie mamy pojęcia, jak to robią.
W kilka minut później Angela Zellaby przyszła do nas na werandę. Była
najwidoczniej myślami gdzie indziej, i po wymianie kilku banalnych uprzejmości
zapadło kłopotliwe milczenie. Sytuację rozładował Zellaby.
— Wiesz — powiedział — Richard i pułkownik też byli na rozprawie. Chyba
słyszałaś, co orzekł sąd?
— Tak — odparła Angela. — Byłam u pani Pawle, na Farmie Dacre, gdy jej mąż
przywiózł tę wiadomość. Biedna kobieta, jest w okropnym stanie. Chciała
koniecznie być na rozprawie i zdemaskować Dzieci — złożyć publiczne oskarżenie.
Pastor i ja zdołaliśmy odwieść ją od tego zamiaru, tłumacząc, że to nie
odniosłoby pożądanego skutku, a ściągnęło dodatkowe kłopoty na nią i jej
rodzinę. Zostaliśmy z nią dopóki jej mąż nie wrócił do domu.
— Na rozprawie był brat Jima, Dawid — rzekł Zellaby. — Kilka razy zdawało mi
się, że chłopiec się wypowie, ale ojciec go powstrzymał.
Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby ktoś wreszcie szczerze wystąpił w tej
sprawie — powiedziała Angela. — To powinno wyjść na jaw. W końcu, tu już nie
chodzi o psa, czy o byka!
— Pies i byk? — wtrąciłem. — Nic nie słyszałem na ten temat.
— Jakiś pies ugryzł któreś z Dzieci w rękę. W parę minut później zginął pod
traktorem. Byk gonił kilkoro z nich, nagle zawrócił, w rozpędzie rozbił
ogrodzenie i utonął w stawie koło młyna — zreferował zwięźle Zellaby.
— Ale tym razem, to było przecież morderstwo!
— Przypuszczam, że to nie było ich zamierzeniem. Prawdopodobnie pod wpływem
strachu i gniewu zadały cios na ślepo, jak zawsze, gdy któremuś z nich stanie
się jakaś krzywda. Niemniej było to morderstwo. Całe miasteczko zdaje sobie z
tego sprawę, a teraz widzą, że to im uszło bezkarnie. Nie można tego tak
zostawić. Dzieci nie okazują ani cienia skruchy. To mnie najwięcej przeraża! Po
prostu zrobiły to i koniec. A dziś przekonały się, że nawet, jeśli popełnią
morderstwo, nie wyciąga się z tego żadnych konsekwencji. Co czeka kogoś, kto z
rozmysłem odważy się im sprzeciwić?
Zellaby przerwał, aby dopić herbatę, po czym mówił dalej:
— Chociaż ta sprawa dotyczy naszego miasta, jesteśmy zupełnie bezkarni. Władze,
których przedstawicielem jest obecny tu pułkownik Westcot, nie wiedzieć
dlaczego, już dawno odebrały nam możliwość jakiegokolwiek działania. Personel
Ośrodka, czy obecnej szkoły specjalnej dla Dzieci, nie może ignorować tego, o
czym wiedzą wszyscy mieszkańcy miasteczka i jestem przekonany, że dyrekcja
szkoły sporządziła raport, aby zapoznać odpowiednie władze z faktycznym stanem
rzeczy. Zobaczymy, jak sprawy potoczą się dalej. Ale przede wszystkim, Angelo
proszę cię i zaklinam, nie rób niczego, co mogłoby wciągnąć cię w konflikt z
Dziećmi.
— Na pewno nie pozwolę sobie na to — odparła. — Przez tchórzostwo.
— Gołębica nie jest tchórzem, bojąc się jastrzębia; jest po prostu mądra — rzekł
Zellaby i skierował rozmowę na inne tory.
Zamierzałem złożyć wizytę na plebanii i odwiedzić jeszcze kilka osób, ale
zrobiło się późno i musieliśmy już wracać do Londynu. Udzieliło mi się napięcie,
które panowało na sali podczas rozprawy i przez cały czas czułem się nieswojo.
Poczułem ulgę, gdy samochód
ruszył i pomyślałem z zadowoleniem, że wracamy do normalnego świata. Na
Bernardzie miniony dzień musiał także wywrzeć wrażenie. Wydało mi się, że jedzie
przez miasteczko ze szczególną ostrożnością. Gdy znaleźliśmy się na szosie do
Oppley, przyśpieszył trochę. W tej chwili zobaczyliśmy cztery zbliżające się
postacie. Z daleka już poznaliśmy, że są to Dzieci.
— Czy możesz się zatrzymać? — zapytałem pod wpływem jakiegoś impulsu. —
Chciałbym się im przypatrzyć.
Bernard zwolnił, a gdy dojechaliśmy do Hickham Lane zatrzymał samochód.
Dzieci zbliżały się. Chłopcy byli ubrani w niebieskie, bawełniane koszule i
flanelowe szare spodnie, dziewczynki nosiły krótkie, plisowane szare spódniczki
i żółte bluzki.
Podobieństwo między nimi było istotnie uderzające. Cała czwórka miała śniadą
cerę, połyskliwa przezroczystość skóry, która charakteryzowała je w
niemowlęctwie zmatowiała pod opalenizną, lecz wciąż jeszcze była wyraźnie
dostrzegalna. Włosy mieli jasne, proste noski i małe usta. Sposób, w jaki
osadzone były ich oczy nasuwał przypuszczenie, że to „cudzoziemcy", ale nie
sugerował, do jakiej należą narodowości czy rasy. Nie dostrzegłem nic, co
różniłoby jednego chłopca od drugiego, a gdyby nie sposób ostrzyżenia włosów nie
wiem czy odróżniłbym twarze chłopców od twarzy dziewczynek.
Oczy ich lśniły, jak jasne złoto i choć niesamowite, były bardzo piękne.
Wyglądały, jak żywe, półszlachetne kamienie. Patrzyłem zafascynowany. Dzieci
były już całkiem blisko. Nie zwróciły na nas żadnej uwagi. Spojrzały przelotnie
na samochód i skręciły w Hickham Lane.
Było w nich coś niepokojącego i choć nie umiałbym tego określić, zrozumiałem,
dlaczego ich rodziny i opiekunowie nie sprzeciwiali się, gdy postanowiły
zamieszkać w Ośrodku. Patrzyliśmy za nimi przez chwilę, po czym Bernard zapuścił
motor.
Nagle rozległ się huk wystrzału i zobaczyłem, jak jeden z chłopców pada twarzą
na jezdnię. Pozostała trójka stała, jak skamieniała.
Bernard otworzył drzwiczki, żeby wysiąść. Jeden z chłopców spoglądał na nas.
Jego złote oczy lśniły zimnym blaskiem. Zaczęło mnie ogarniać jakieś dziwne
oszołomienie i słabość... Chłopiec odwrócił od nas wzrok.
Zza żywopłotu po drugiej stronie szosy dobiegł odgłos drugiego strzału, bardziej
stłumiony, niż poprzedni, potem — nieco dalej — krzyk.
Wyskoczyliśmy z samochodu. Jedna z dziewczynek klęczała przy leżącym chłopcu.
Gdy dotknęła go, jęknął i skręcił się z bólu. Na twarzy stojącego chłopca
malowała się rozpacz; jęczał jakby i on został ranny. Obie dziewczynki zaczęły
płakać.
Potem zza drzew, kryjących Ośrodek nadleciał przeciągły jęk, jak zwielokrotnione
echo, zmieszany z żałobnym chórem rozpłakanych, młodych głosów.
Bernard zatrzymał się. Przeleciały mnie ciarki i uczułem, że włosy jeżą mi się
na głowie.
Zawodzenie powtórzyło się. Bolesny lament, przeszywany wstrząsającym krzykiem
rozpaczy. Potem tupot nóg w alei...
Nie ruszaliśmy się z miejsca. Zobaczyliśmy, jak do leżącego podbiegło kilku
przerażająco podobnych do siebie chłopców i podniosło go z ziemi. Nagle
usłyszałem odgłos szlochania, dobiegający zza żywopłotu po lewej stronie szosy.
Wspiąłem się na pobocze i zobaczyłem klęczącą na trawie dziewczynę w letniej
sukience. Zakryła twarz dłońmi, a ciałem jej wstrząsało gwałtowne łkanie.
Bernard podszedł do mnie i obaj przedarliśmy się przez żywopłot. Stojąc teraz na
polu spostrzegłem mężczyznę, leżącego twarzą w dół na jej kolanach i wystającą
spod jego ciała kolbę strzelby.
Usłyszawszy nasze kroki dziewczyna przestała płakać i spojrzała na nas z
przerażeniem, ale gdy zbliżyliśmy się, wybuchnęła znów rozpaczliwym łkaniem.
Bernard podszedł do niej i pomógł jej wstać. Spojrzałem na leżące na polu
zwłoki. Był to okropny widok. Schyliłem się i zaciągnąłem połę marynarki, aby
zakryć to co pozostało z głowy zabitego. Bernard odprowadził słaniającą się
dziewczynę nieco dalej.
Na drodze rozległy się głosy. Przy żywopłocie na szosie stało dwóch mężczyzn.
— Czy to któryś z was strzelał? — zapytał jeden z nich.
— Nie — odpowiedział Bernard. — Ale tu zabito człowieka. Dziewczyna zatrzęsła
się i znów zaczęła płakać.
— Do Dawid! — krzyknęła histerycznie. — Zabili go! Zamordowali Jima, a teraz
Dawida!
Jeden z mężczyzn wdrapał się na pobocze.
— Ach, to ty, Elsie! — wykrzyknął.
— Chciałam go powstrzymać, wierz mi, Joe, próbowałam, ale on nie słuchał...
Nie mogła mówić dalej. Drżąc gwałtownie, przytuliła się do Bernarda.
— Chyba musimy ją stąd zabrać — rzekłem. — Czy wiecie gdzie ona mieszka?
— Tak — odpowiedział mężczyzna. Wziął dziewczynę na ręce, jak małe dziecko i
zaniósł ją, rozszlochaną i drżącą, do samochodu.
Bernard zwrócił się do drugiego mężczyzny.
— Czy może pan tu zostać i nie pozwolić nikomu zbliżać się póki nie przyjedzie
policja?
— Tak, tak... To był pewnie Dawid Pawle.
— Dziewczyna mówiła „Dawid". Bardzo młody mężczyzna.
— To na pewno on. Przeklęte bękarty! Niech pan lepiej wezwie gliniarzy z Trayne.
Oni tam mają samochód. — Spojrzał na zwłoki. — Niegodziwe łotry! — mruknął.
Podwieźli mnie do Kyle Manor i stamtąd zadzwoniłem na policję. Gdy odłożyłem
słuchawkę, Zellaby podszedł do mnie ze szklaneczką w ręku.
— Mam wrażenie, że to panu dobrze zrobi — powiedział.
— Dziękuję. To było tak niespodziewane i okropne!
— Jak się to wszystko stało?
Opowiedziałem mu krótko, ale po dwudziestu minutach wrócił Bernard i zdał nam
szczegółowe sprawozdanie.
— Podobno bracia Pawle byli do siebie bardzo przywiązani — zaczął. Zellaby
potwierdzająco skinął głową.
—Dawid, ten młodszy, uznał, że rozprawa była kroplą goryczy, która przepełniła
czarę i zdecydował, że jeśli nikt nie oddał jego bratu sprawiedliwości, uczyni
to sam. Ta dziewczyna, Elsie, przyszła na Farmę Dacre w chwili, gdy wychodził.
Kiedy zobaczyła, żechłopiec ma broń, zrozumiała co się święci i usiłowała go
zatrzymać, ale on nie słuchał, i żeby się jej pozbyć, zamknął ją w szopie.
Zabrało jej trochę czasu, by się stamtąd wydostać. Domyślała się, że Dawid
poszedł do Ośrodka i pobiegła za nim przez pola. Gdy znalazła się już w pobliżu
szosy pomyślała, że widocznie się omyliła, gdyż nie widziała go nigdzie.
Możliwe, że padł na ziemię, żeby się ukryć. W każdym razie ujrzała go dopiero po
pierwszym strzale, gdy podnosił się ze strzelbą wciąż jeszcze skierowaną w
stronę szosy. Zaczęła biec ku niemu, gdy nagle obrócił lufę ku sobie i położył
palec na spuście.
Zellaby pierwszy przerwał milczenie.
'
— Dla policji wszystko będzie jasne — rzekł. — Uważając, że Dzieci spowodowały
śmierć jego brata, aby go pomścić, zabija jedno z nich, po czym, chcąc uniknąć
sankcji, popełnia samobójstwo. Tak będzie rozumował każdy „rozsądny" człowiek.
—Przyznaję, że nie jestem już teraz tak sceptyczny, jak na początku —
powiedziałem. — Nie mogę zapomnieć spojrzenia tego chłopca na szosie.
Prawdopodobnie przez chwilę myślał, że strzelił któryś z nas, ale zorientował
się, że to było niemożliwe. Nie opiszę uczucia, jakie mnie ogarnęło, ale to było
straszne. Czy nie doznałeś tego samego, Bernardzie?
— Owszem. Jakieś niesamowite, ohydne uczucie słabości.
—To było... — urwałem nagle. —Wielki Boże, byłem tym wszystkim tak przejęty, że
zapomniałem powiedzieć policji o tym rannym chłopcu! Czy nie powinniśmy wezwać
karetki pogotowia do Ośrodka?
— To niepotrzebne. Mają tam lekarza na miejscu — odparł Zellaby. Zamyślił się,
po czym rzekł z westchnieniem:
— Nie podoba mi się to, pułkowniku. Bardzo mi się nie podoba. Czy to wszystko
nie dzieje się według reguł krwawej wendety?
Rozdział XVII
Midwich protestuje
Obiad w Kyle Manor opóźnił się, gdyż Bernard i ja musieliśmy złożyć zeznania
policji. Byłem bardzo wdzięczny Zellaby'm, że ofiarowali nam nocleg. Po
dzisiejszych zajściach Bernard postanowił nie wracać do Londynu, aby znajdować
się pod ręką, jeśli nie w samym Midwich, to w każdym razie nie dalej niż w
Trayne, zostawiając mi decyzję dotrzymania mu towarzystwa lub powrotu do Londynu
pociągiem.
Przy obiedzie małżonkowie Zellaby, uważając niewątpliwie, że przeżyliśmy już
dość nieprzyjemności, starali się prowadzić rozmowę na tematy nie związane z
Midwich i jego kłopotami. Bernard wydawał się trochę roztargniony, czułem się
więc w obowiązku zrewanżowania się za gościnność, za nas obu i starałem się
uważnie słuchać Zellaby'ego rozprawiającego o ewolucji ukształtowań i stylów,
oraz konieczności sporadycznych okresów nieugiętej postawy społeczeństwa, celem
ujarzmienia wywrotowej energii młodego pokolenia.
Zaraz po obiedzie, skoro tylko przeszliśmy do bawialni przyszedł pastor.
Wielebny Hubert Leebody był niezmiennie zatroskany i wydało mi się, że bardzo
się zestarzał. Popijając kawę, którą poczęstowała go Angela usiłował dzielnie,
choć nie bardzo zręcznie prowadzić zdawkową rozmowę o niczym. Ale, gdy zostawił
opróżnioną filiżankę, nie mógł się już dłużej opanować.
— Trzeba coś zrobić — oznajmił.
— Kochany pastorze, powtarzamy to wszyscy od dziesięciu lat — odparł łagodnie
Zellaby.
— Ale teraz to musi być coś zdecydowanego, nie wolno dłużej czekać. Postaraliśmy
się ulokować Dzieci w odpowiednim miejscu,
zachować pewną równowagę, zadowalającą obie strony i chyba to nam się udało, ale
to wszystko były półśrodki, eksperymenty, improwizacja. Dalej tak być nie może.
Trzeba opracować dla nich jakieś przepisy, normy, którym Dzieci będą podlegać
tak, jak my wszyscy podlegamy prawu. Jeżeli prawo nie gwarantuje wymierzania
sprawiedliwości, ludzie przestają je szanować i szukają zadośćuczynienia na
własną rękę. Mieliśmy sposobność przekonać się o tym dziś po południu.
Posługiwanie się formułami prawniczymi dla uzasadnienia orzeczeń sądowych, które
wszyscy uważają za kłamliwe jest bezsensowne. Dzisiejszy wyrok to istna farsa, a
nikt nie wątpi, że rozprawa, dotycząca młodszego Pawia będzie inna. Trzeba
bezzwłocznie podjąć kroki, aby objąć Dzieci przepisami prawnymi, zanim wydarzy
się coś jeszcze gorszego.
—Chyba pan pamięta, że przewidywaliśmy tego rodzaju trudności — przypomniał mu
Zellaby.—Posłaliśmy notatkę na ten temat do obecnego tu pułkownika Westcota.
Przyznaję, że nie spodziewaliśmy się aż tak poważnych zajść, ale prosiliśmy o
podjęcie działań, gwarantujących podporządkowanie Dzieci normalnym regułom
społecznym i prawnym. I co się stało? Pan pułkownik przekazał nasze pismo swoim
władzom nadrzędnym i w końcu otrzymaliśmy odpowiedź. Dowiedzieliśmy się, że
Wydział docenia naszą troskę, ale zapewnia, że darzy pełnym zaufaniem
psychologów, którym powierzono kształcenie i nadzorowanie Dzieci. Innymi słowy,
nie mają pojęcia co począć, z tym fantem, żywiąc jedynie nadzieję, że nie
dojdzie do jakiejś krytycznej sytuacji. I tu muszę zaznaczyć, że współczuję
Wydziałowi, bo nie widzę sposobu, w jaki można by zmusić Dzieci do
podporządkowania jakimś regułom, jeśli nie mają na to ochoty.
— Ale trzeba coś zrobić — powtórzył. — Dzisiejsze wydarzenie doprowadziło
miasteczko do stanu wrzenia. Prawie wszyscy mężczyźni są „Pod Kosą i Kamieniem".
Nikt nie zwoływał żadnego zebrania, spontanicznie zgromadzili się tam wszyscy. A
kobiety biegają jedna do drugiej, szepcząc sobie nerwowo na ucho. To właśnie
może stać się pretekstem, którego tutejsi mężczyźni pragnęli od dawna.
— Jakim pretekstem? — wtrąciłem.
— Kukułki — wyjaśnił Zellaby. Chyba nie sądzi pan, że mężczyźni naprawdę
polubili Dzieci? Udawali przez wzgląd na swoje żony i bardzo im się to chwali.
Reakcja kobiet jest zróżnicowana. Wszystkie dobrze wiedzą, że biologicznie to
nie są ich własne dzieci, ale przecież nosiły je w sobie i wydały na świat, a to
jest więź, którą niełatwo przeciąć. A są i takie, jak na przykład panna Ogle;
choćby nawet Dzieci miały rogi, czy
kopyta, panna Ogle, panna Lamb i parę innych, i tak kochałyby je tkliwie. Ale od
mężczyzn można oczekiwać najwyżej tolerancji.
— Wszystko to — dodał pastor — zupełnie wypacza stosunki rodzinne. Nie ma chyba
ani jednego mężczyzny, którego nie obrażałoby samo istnienie Dzieci. Staraliśmy
się jakoś ich ułagodzić, ale jeżeli nawet osiągnęliśmy pewne sukcesy, to tylko
pozorne. Coś się ciągle tli i tli...
— A ostatnie wypadki podziałają, jak przeciąg w palenisku? — podsunął Zellaby.
— To zupełnie możliwe. A jak nie to, to będzie jakaś inna okazja — rzekł
posępnie pastor. — Trzeba działać nim będzie za późno.
— Jesteśmy zupełnie bezradni — powiedział Zellaby.
— Mówiłem to już przedtem i powinien mi pan uwierzyć. Zrobił pan bardzo dużo
pastorze, uspokajając ludzi i pocieszając ich, ale nie możemy zrobić niczego
zasadniczego, ponieważ inicjatywa nie leży w naszych rękach. Znam Dzieci lepiej
niż wiele osób tutaj, uczę je od ich wczesnego dzieciństwa, starałem się poznać
je jak najlepiej i właściwie nie zawiodło mnie to daleko, tak samo zresztą, jak
tych mędrców z Ośrodka, choć maskują swe niepowodzenia pompatycznymi frazesami.
Jesteśmy bezradni, gdyż nie potrafimy zrozumieć czego chcą te Dzieci, ani jaki
jest ich tok myślenia. A propos, jak się miewa chłopiec, do którego strzelano?
Stan jego zdrowia może mieć wpływ na dalszy rozwój wypadków.
— Jego towarzysze odesłali karetkę pogotowia i sami zanieśli go do Ośrodka.
Opiekuje się nim doktor Anderby. Trzeba było usunąć sporo śrutu, ale lekarz
twierdzi, że chłopak wkrótce wyzdrowieje.
— Mam nadzieją, że ta diagnoza się sprawdzi, inaczej rozpęta się tu prawdziwa
wendeta — powiedział Zellaby.
— Chyba już się rozpętała — zauważył pastor.
— Jeszcze nie. W wendecie muszą być dwie strony. W naszym wypadku agresja wyszła
ze strony miasteczka.
— Chyba pan nie zaprzeczy, że Dzieci zamordowały obu braci Pawle?
— Nie, ale to nie było działanie zaczepne. W pierwszym wypadku chciały odpłacić
za krzywdę, wyrządzoną jednemu z nich, w drugim było to działanie obronne; nie
zapominajcie, że strzelba była naładowana, gotowa do jeszcze jednego strzału.
Oczywiście w obu wypadkach reakcja była zbyt drastyczna, ale zamierzone było
zabójstwo, nie morderstwo. W obu wypadkach Dzieci nie były prowokatorami, lecz
zostały sprowokowane. Faktycznie morderstwa z premedytacją dopuścił się tylko
Dawid Pawle.
— Uważam, że jeżeli ktoś potrąci mnie samochodem, a ja go za to zabiję, to
popełnię morderstwo. Dawid Pawle czekał, żeby prawo wymierzyło sprawiedliwość,
ale prawo go zawiodło, więc wziął sprawę w swoje ręce. Czy to było świadome
morderstwo, czy wymierzenie sprawiedliwości?
— Na pewno nie może tu być mowy o sprawiedliwości — odpowiedział Zellaby
stanowczo. — To była zemsta. Za czyn, który Dzieci popełniły zbiorowo, usiłował
zabić jedno z nich, nie wybierając, zdając się na los przypadku. To tylko
dowodzi, że prawa ustanowione przez jeden gatunek, nie mogą być stosowane do
odmiennych osobników, o odrębnej charakterystyce.
Pastor potrząsnął głową.
— Nic już nie wiem, Zellaby —jęknął. — Po prostu nie wiem... Nie jestem nawet
pewien, czy Dzieciom można przypisywać morderstwo!
Po chwili zacytował:
— I powiedział Bóg: „Stworzę człowieka na swój obraz i podobieństwo". Więc kimże
są te Dzieci? Podobieństwo to nie tylko powierzchowność, bo w takim razie każdy
posąg, byłby człowiekiem. Tu chodzi o ducha ludzkiego, o duszę. Wśród Dzieci
chłopcy mają jednego wspólnego ducha, a dziewczynki drugiego. Dzieci mają wygląd
genus homo, ale nie mają natury człowieka. Więc skoro należą do innego niż my
gatunku, a definicja morderstwa to zabicie człowieka przez człowieka, to jeżeli
ktoś z nas zabije któreś z nich, czy popełni morderstwo? Wygląda na to, że nie.
Stąd dalsze wnioski; bo skoro ich nie obowiązuje zakaz zabójstwa, jakąż postawę
mamy przyjąć wobec nich? Na razie przyznajemy im wszystkie przywileje homo
sapiens. Ale czy słusznie? Czy, skoro należą do osobników odmiennego gatunku, to
nie mamy pełnego prawa, a nawet obowiązku tępić je, aby chronić samych siebie?
Gdyby na przykład znalazły się wśród nas niebezpieczne, dzikie zwierzęta, nasz
obowiązek byłby jasny. Nie wiem... Tonę w jakimś grzęzawisku.
— To prawda, drogi pastorze — zgodził się Zellaby. — Niedawno przekonywał mnie
pan gorąco, że Dzieci zamordowały obu braci Pawle. Natomiast z ostatnich pana
wywodów wynika, że jeśli zabiją kogoś z nas, to będzie morderstwo, natomiast
gdybyśmy zabili któreś z nich, ten czyn podpadałby pod inną kategorię. Sądzę, że
każdy prawnik, obojętne świecki czy duchowy zakwestionowałby etykę takiej tezy.
Poza
tym, jak to jest z tym podobieństwem, o którym pan wspominał? Jeżeli pański Bóg
jest tylko Bogiem ziemskim, to niewątpliwie ma pan rację, bo chociaż przyswajamy
to sobie bardzo opornie nie można już zaprzeczać, że Dzieci przybyły do nas
skądś z zewnątrz. Ale, o ile mi wiadomo, pański Bóg jest Bogiem uniwersalnym.
Panem wszystkich słońc i wszystkich planet. Czy nie byłoby więc szczytem pychy
wyobrażać sobie, że może on objawiać się tylko pod postacią stosowną dla tej
jednej, nie bardzo ważnej planety? Oczywiście podchodzimy do tego zagadnienia z
zupełnie różnych punktów widzenia.
Przerwał na dźwięk podnieconych głosów w holu i spojrzał pytająco na żonę. Ale
zanim, któreś z nich zdążyło wstać, drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu
stanęła pani Brant. Rzuciwszy zdawkowe przepraszam pani Zellaby, podbiegła do
pastora i schwyciła go za rękaw.
— Prędko, prędko! Musi pan zaraz przyjść! — wołała zdyszana.
— Droga pani...
— Musi pan zaraz przyjść! Idą do Ośrodka! Spalą go! Niechże pan wyjdzie i
zatrzyma ich!
Wielebny Leebody patrzył na nią ze zdumieniem.
—Niech pan idzie, panie pastorze—powtarzała rozpaczliwie, szarpiąc go coraz
mocniej.—Pan potrafi ich zatrzymać. Musi pan! Oni chcą spalić Dzieci! O, niechże
się pan pośpieszy, błagam pana, niech pan się pośpieszy!
Pastor podniósł się z miejsca.
— Przepraszam — zwrócił się do Angeli. — Myślę, że... Ale pani Brant nie
pozwoliła mu skończyć.
— Czy zawiadomiono policję? — zapytał Zellaby.
— Tak... nie... Nie wiem. I tak nie zdążą na czas. Prędko, pastorze, prędko! —
wołała pani Brant, wypychając Wielebnego za drzwi.
Zostaliśmy we czworo. Angela wstała i zamknęła drzwi.
— Chyba pójdę mu pomóc — powiedział Bernard.
— Pójdziemy wszyscy — rzekł Zellaby i wstał jednocześnie ze mną. Angela stała,
mocno opierając się o drzwi.
— Nie — oświadczyła stanowczo. — Jeżeli chcecie zrobić coś sensownego,
zadzwońcie po policję.
— Ty możesz to zrobić, moja droga, a my pójdziemy i...
— Gordon — powiedziała surowo, jakby karcąc niegrzeczne dziecko. — Poczekaj i
zastanów się. Pana obecność, panie pułkowniku tylko, by zaszkodziła. Wiadomo
przecież, że pan reprezentuje interesy Dzieci.
Staliśmy przed nią zdziwieni, zbici z tropu.
— Czego się obawiasz, Angelo? — zapytał Zellaby.
— Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Ale mogliby zlinczować pułkownika.
— Zrozum, jakie to ważne! Wiemy, jak postępują Dzieci w stosunku do jednostek;
chcę zobaczyć, jak sobie poradzą z tłumem. Czy stosując tę swoją metodę, zmuszą
cały tłum, żeby cię cofnął i rozszedł? To ciekawe, czy...
— Ich metody są inne, i ty dobrze o tym wiesz — rzekła stanowczo. Gdyby chciały,
zmusiłyby Jima, żeby po prostu zatrzymał swój samochód, a Dawida, by oddał drugi
strzał w powietrze. Nigdy nie zadowalają się odparciem ataku, zawsze przystępują
do ofensywy.
Zellaby zamrugał ze zdziwienia.
— Masz rację, Angelo — powiedział. — Nie pomyślałem o tym. Ich odwet jest zawsze
zbyt okrutny.
—Tak, i w jakikolwiek sposób uporają się z tłumem, nie chcę, żeby przy okazji
uporali się z tobą. Ani z panem, pułkowniku—dodała, zwracając się do Bernarda. —
Będzie pan nam bardzo potrzebny, aby wyciągnąć nas z kłopotów. Jestem rada, że
jest na miejscu ktoś, kogo wysłuchają.
— Choćby z pewnej odległości — zauważył potulnie Bernard.
— Na pewno jest pan dość rozsądny, aby nie narażać się niepotrzebnie — rzekła
Angela i znów zwróciła się do męża. — Nie trać czasu, Gordon! Zadzwoń do Trayne,
dowiedz się, czy zawiadomiono już tamtejszą policję i poproś, żeby przysłali
karetki pogotowia.
— Karetki... — zaprotestował Gordon. — Czy to nie trochę przedwczesne?
— Wspomniałeś to o „metodach" Dzieci, lecz zdaje się, że nie zastanowiłeś się
nad tym poważnie. Ale ja tak. Jeżeli nie poprosisz o przysłanie pogotowia, ja to
zrobię.
Zellaby podniósł słuchawkę z miną skarconego chłopca, a zwracając się do mnie
mruknął:
— Przecież nawet nie wiemy... To znaczy, słyszeliśmy o tym tylko od pani Brant.
—O ile sobie przypominam, to bardzo rozsądna osoba — wtrąciłem.
— To prawda — przyznał Zellaby. — Dobrze, więc zaryzykuję. Skończywszy rozmowę
przystąpił do jeszcze jednego ataku.
— Angelo, kochanie — rzekł. — A gdybym trzymał się z daleka... Ostatecznie
jestem jedną z nielicznych osób, którą Dzieci darzą zaufaniem. Jesteśmy
przyjaciółmi i...
Ale Angela była nieugięta.
— Nie próbuj wmawiać mi takich głupstw — rzekła. — Wiesz doskonale, że Dzieci
nie mają żadnych przyjaciół.
Rozdział XVIII
Przesłuchanie
Nazajutrz rano odwiedził Zellaby'ch komisarz policji z Windshire.
— Przepraszam, że zabieram panu czas — zaczął. — To okropna sprawa. Czy pan coś
z tego rozumie? W miasteczku wszyscy potracili głowy. Może od państwa tutaj
usłyszę coś, co mi wyklaruje sytuację.
— Na razie nie mamy żadnych oficjalnych informacji. Jakie są dane cyfrowe? —
zapytała Angela.
— Niestety złe. Śmierć poniosła jedna kobieta i trzech mężczyzn. W szpitalu
przebywa ośmiu mężczyzn i pięć kobiet. Poza tym jeszcze kilka osób wygląda tak,
jakby powinny być hospitalizowane. Istna rebelia! Wszyscy przeciwko wszystkim.
Ale dlaczego? To chciałbym zrozumieć, a nikt nie jest w stanie porozmawiać
sensownie.
Zwrócił się do Zellaby'ego:
— Ponieważ to pan zawiadomił policję, że mogą być kłopoty, chcielibyśmy
wiedzieć, co pana do tego skłoniło. To mogłoby nam pomóc.
— Wytworzyła się ciekawa sytuacja — zaczął ostrożnie Zellaby. Ale Angela nie
dała mu dojść do słowa.
— To było tak: wpadła do nas pani Brant, wie pan, żona kowala. Wyciągnęła od nas
pastora.
Opisała tę scenę i dodała:
— Na pewno pastor Leebody będzie mógł powiedzieć panu więcej. On tam był; my —
nie.
— Owszem, był tam i nawet udało mu się wrócić do domu, ale w takim stanie, że
teraz przebywa w szpitalu w Trayne.
— O, biedny Leebody! Czy to coś poważnego?
— Niestety, nie wiem. Na razie lekarz nie dopuszcza do niego nikogo. Ale
wracając do tego, o co pytałem. Pan zawiadomił moich
1!
ludzi, że tłum rusza do Ośrodka, żeby go podpalić. Skąd pan o tym wiedział?
Zellaby spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Od pani Brant. Przecież moja żona powiedziała to panu przed chwilą.
— I to wszystko? Pan nie wyszedł, żeby zobaczyć co się tam dzieje?
— N... nie — przyznał Zellaby.
— Czy mam rozumieć, że na podstawie nie potwierdzonej informacji
rozhisteryzowanej kobiety, wezwał pan policję i prosił o sprowadzenie pogotowia?
— Ja go do tego skłoniłam — rzekła chłodno Angela. — I okazało się, że miałam
rację.
— I to tylko w oparciu o słowa tej kobiety?
— Znam panią Brant od dawna. To rozumna osoba.
— Gdyby pani Zellaby nie przekonała nas, abyśmy zostali w domu, bylibyśmy w tej
chwili w szpitalu, a może spotkałoby nas coś jeszcze gorszego — wtrącił Bernard.
Komisarz popatrzył na nas.
— Miałem straszną noc—powiedział. — Może państwa zrozumiałem; utrzymujecie, że
owa pani Brant przyszła tu, aby was zawiadomić, iż zupełnie zwyczajni, spokojni
mieszkańcy okręgu Windshire, mężczyźni i kobiety, zamierzają podpalić szkołę
pełną dzieci, częściowo ich własnych...
— Jeśli chodzi o mężczyzn, to tak — wtrąciła Angela. — Ale sądzę, że większość
kobiet sprzeciwiałaby się temu.
— No dobrze, zatem mężczyźni, przyzwoici, spokojni wieśniacy mieliby popełnić
taką zbrodnię. Przyjęliście coś tak niewiarygodnego do wiadomości i nikt nie
pofatygował się, żeby to sprawdzić na własne oczy. Po prostu wezwaliście policję
ponieważ pani Brant jest rozumną kobietą.
— Tak jest — potwierdziła Angela lodowato.
— Panie komisarzu — rzekł równie chłodno Zellaby. — Wiem, że miał pan ciężką noc
i rozumiem pana stanowisko, ale jeżeli mamy kontynuować tę rozmowę, to po
zupełnie innej linii.
Policzki komisarza zaróżowiły się lekko. Spuścił oczy, potarł sobie pięścią
czoło, następnie przeprosił Angelę, a potem Zellaby'ego. Powiedział niemal
patetycznie:
— Nie mam punktu zaczepnego. Od wielu godzin zadaję pytania i zupełnie nie mogę
rozeznać się w tym wszystkim. Nie ma dowodu, że ci ludzie zamierzali podpalić
Ośrodek. Bili się z sobą, mężczyźni i kilka
kobiet. Dlaczego? Niektóre kobiety podobno szarpały się z mężczyznami, ale
bynajmniej nie po to, żeby ich odciągnąć od bijatyki. Wyruszyli razem z gospody;
nikt nie protestował. Tylko pastor usiłował ich powstrzymać, ale nikt go nie
słuchał. O co właściwie chodziło? Niewątpliwie o Dzieci w szkole, ale żeby
doszło aż do takich zamieszek, to po prostu nie trzyma się kupy. Potrząsnął
głową i dodał:
— Mój poprzednik, stary Bodger mówił mi, że jakieś diabelne dziwa dzieją się w
Midwich i na Boga, miał rację!
— Myślę, że zrobi pan najlepiej, zwracając się do pułkownika Westcota — rzekł
Zellaby i z nutką złośliwości w głosie dodał: jego wydział, z powodów od
wyjaśnienia, których pułkownik uchyla się już dziewięć lat, zajmuje się naszym
miastem, więc zapewne pułkownik wie o nas więcej niż my sami.
Komisarz z zainteresowaniem spojrzał na Bernarda.
— Co to za wydział, panie pułkowniku? — zapytał. Usłyszawszy odpowiedź
wytrzeszczył oczy.
— Powiedział pan: wywiad wojskowy?
— Tak jest, panie komisarzu — potwierdził Bernard. Komisarz pokiwał głową.
— Poddaję się — rzekł.
Spojrzał na Zellaby'ego z miną człowieka, którego czara goryczy przepełniła się.
— A teraz jeszcze wywiad wojskowy — warknął.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy komisarz zjawił się w Kyle Manor jedno z
Dzieci, chłopiec wyszedł z Ośrodka i powoli podążał alejką do ogrodowej furtki,
przy której gawędziło dwóch policjantów. Na widok nadchodzącego przerwali
rozmowę i jeden z nich podszedł do chłopca.
— Dokąd się wybierasz synu? — zapytał łagodnie.
Twarz chłopca nie miała żadnego wyrazu, ale jego dziwne, złociste oczy były
czujne.
— Do miasta — odpowiedział.
— Lepiej tam nie chodź — doradził policjant. — Po tym co tu zaszło wczorajszej
nocy, ludzie nie są do was nastawieni zbyt przyjaźnie.
Chłopiec nic nie odpowiedział, ale poszedł dalej.
Policjant wrócił do swego kolegi przy bramie.
— Nie bardzo ci się powiodło — powiedział tamten. — Miałeś go przekonać, żeby
się nie narażał na kłopoty.
Pierwszy policjant odprowadzał wzrokiem chłopca, który bez pośpiechu szedł drogą
do miasteczka.
— To jakieś cuda — powiedział zmieszany. — Wiesz co, Bert, jeśli wyjdzie
następny, ty się nim zajmij!
W chwilę potem ukazała się jedna z dziewczynek, równie swobodnie jak chłopiec,
zmierzając do bramy.
— Teraz ja! — powiedział drugi policjant. —Nie będę srogi, dam jej tylko
ojcowską radę. Zobaczysz!
I ruszył ku dziewczynce. Ale po kilku krokach zawrócił. Stanął obok kolegi i
obaj patrzyli jak minęła ich, i wyszła na drogę nie rzuciwszy na nich okiem.
— Co u licha... — mruknął drugi policjant.
— Coś nie tak, prawda? — podchwycił jego kolega. — Idziesz, żeby zrobić co
zamierzałeś, a robisz coś zupełnie innego. To mi się nie podoba.
— Hej — zawołał za dziewczynką. — Hej, panienko!
Nie obejrzała się. Zaczął ją gonić, przebiegł kilkanaście metrów i zatrzymał
się, jak wryty. Dziewczynka zniknęła za zakrętem. Policjant odprężył się i zbity
z tropu, zdyszany ruszył z powrotem do bramy.
— Wcale mi się to nie podoba — powiedział strapiony. — To jakaś nieczysta siła!
Autobus z Oppley do Trayne zatrzymał się w Midwich naprzeciwko sklepu pani Welt.
Kilkanaście kobiet zaczekało aż wysiądzie dwóch przyjezdnych, po czym ustawiło
się w kolejkę do wsiadania. Panna Latterly, która była na czele objęła już
palcami uchwyt przy drzwiach, ale nie postawiła nogi na stopniu autobusu. Obie
jej stopy były jakby wrośnięte w ziemię.
— Proszę się pośpieszyć — zawołał konduktor.
Panna Latterly ponownie spróbowała wsiąść, ale daremnie. Stała bezradnie patrząc
na konduktora.
— Niech się pani odsunie i przepuści inne, a ja pani za chwilę pomogę —
powiedział.
Panna Latterly usłuchała go i przepuściła na swoje miejsce panią Dorry, która z
kolei chwyciła drążek u drzwi. Ale i ona nie zdołała wsiąść. Konduktor podał jej
rękę i usiłował ją wciągnąć, ale nie mogła postawić stopy na schodku. Cofnęła
się, stanęły obok panny Latterly i obie przypatrywały się daremnym usiłowaniom
następnej.
— Czy to jakiś kawał? — spytał konduktor. Spostrzegłszy wyraz twarzy trzech
kobiet dodał spiesznie:
— Przepraszam, ale co się stało?
Wtedy, odwróciwszy wzrok od bezowocnych prób czwartej kobiety, panna Latterly
spostrzegła jedno z Dzieci. Chłopiec siedział na niskim murku przed „Kosą i
Kamieniem", leniwie kołysząc nogami, z twarzą zwróconą ku wsiadającym. Panna
Latterly odłączyła się od grupki przed autobusem i podeszła do niego.
— Ty nie jesteś Józef? — spytała trochę niepewnym głosem. Chłopiec potrząsnął
głową.
— Chcę pojechać do Trayne, odwiedzić matkę Józefa, pannę Fores-ham — ciągnęła
dalej. — Poraniono ją tu tej nocy i teraz leży w szpitalu.
Chłopiec nie spuszczał z niej wzroku. Znów przecząco potrząsnął głową. Oczy
panny Letterly napełniły się łzami gniewu.
— Czy nie wyrządziliście już dość złego? — krzyknęła. — Jesteście okrutni!
Chcemy tylko odwiedzić przyjaciół, którzy przez was znaleźli się w szpitalu.
Chłopiec nie odezwał się. Panna Latterly zrobiła krok naprzód i zatrzymała się.
— Czy nie rozumiesz? Czy nie masz żadnych ludzkich uczuć? — spytała drżącym
głosem.
Na przystanku konduktor nawoływał żartobliwie:
— No, no, moje panie! Namyślcie się wreszcie! Ten poczciwy autobus nie gryzie!
Nie mogę tu czekać cały dzień!
Grupa kobiet stała niezdecydowana. Niektóre wydawały się przestraszone. Pani
Dorry raz jeszcze daremnie spróbowała wsiąść. Panna Latterly odwróciła się i
odeszła. Konduktor stracił cierpliwość.
— Jeżeli nie wsiadacie, odjeżdżamy. Musimy trzymać się rozkładu! Żadna nie
ruszyła się, wobec czego zadzwonił ostro i autobus ruszył.
Konduktor patrzył na rozchodzące się markotnie kobiety i mruknął do siebie
miejscowe powiedzonko: W Oppley są spryciarze, w Stout pochlebcy, a w Midwich
stuknięci.
Polly Rushton, nieoceniona prawa ręka pastora, wiozła do Trayne panią Leebody w
odwiedziny do męża. Uprzednio dowiedziały się od lekarzy, że obrażenia, jakich
doznał pastor były przykre, lecz niegroźne. Miał złamane dwa lewe żebra i prawy
obojczyk, poza tym odniósł sporo różnych kontuzji. Potrzebował wypoczynku i
spokoju. Były pewne, że ucieszą go ich odwiedziny, a zwłaszcza Polly, której
będzie mógł przekazać pewne sprawy do załatwienia w parafii, podczas jego
nieobecności.
Ale przejechawszy dwieście metrów, Polly zatrzymała samochód i zaczęła zawracać.
— Czy zapomniałyśmy czegoś? — zapytała pani Leebody ze zdziwieniem.
— Nie. Ale nie mogę jechać dalej.
— Nie możesz?
— Nie — powtórzyła Polly stanowczo.
— Naprawdę — zaczęła pani Leebody — myślałam, że w takich okolicznościach...
— Powiedziałam, że nie mogę, nie że nie chcę, ciociu!
— Nie rozumiem cię.
— Zaraz się przekonasz — rzekła Polly.
Ujechała jeszcze kilka metrów, po czym zawróciła, tak, że samochód zaczął
oddalać się od Midwich. Zatrzymała wóz.
— Przesiądźmy się — rzekła Polly. — Teraz ty spróbujesz, ciociu. Pani Leebody
niechętnie ujęła kierownicę. Nie miała ochoty prowadzić,
ale nie mogła odmówić. Ruszyła więc naprzód i zatrzymała się dokładnie w tym
samym miejscu, gdzie uprzednio zahamowała Polly. Za nimi rozległ się na szosie
dźwięk klaksonu; minął je wracający do Trayne samochód dostawczy. Pani Leebody
usiłowała uruchomić silnik, ale nie udało się jej. Polly rozejrzała się wkoło i
spostrzegła jedno z Dzieci, które obserwowało je, na pół schowane w przydrożnym
żywopłocie. Uważnie przypatrzyła się dziewczynce, chcąc się upewnić, czy ją
poznała.
— Judy? — spytała, zdjęta nagle złym przeczuciem. Dziewczynka ledwo
dostrzegalnie skinęła głową.
— Co ty tu robisz? Nie było odpowiedzi.
— Chcemy pojechać do Trayne, odwiedzić wuja Huberta, który został ranny i leży
teraz w szpitalu — mówiła dalej Polly.
— Nie możecie tam pojechać — powiedziała dziewczynka z lekkim żalem w głosie.
— Judy, pastor musi omówić ze mną różne sprawy parafialne, które będę załatwiać
podczas jego nieobecności.
Dziewczynka znów tylko potrząsnęła głową. Polly chciała jeszcze coś powiedzieć,
ale pani Leebody zawołała gniewnie:
— Zostaw, Polly! Czy wczorajsza noc nie była dostateczną nauczką dla nas
wszystkich?
Ta uwaga trafiła Polly do przekonania. Nie powiedziała nic więcej. Patrzyła na
wciśnięte w żywopłot Dziecko, aż łzy bezsilnego gniewu zaćmiły jej wzrok.
Tymczasem pani Leebody zawróciła samochód, zmieniły się znów miejscami i w
milczeniu wróciły na plebanię.
W Kyle Manor komisarz męczył się dalej.
— Według naszych informacji — mówił, zmarszczywszy krzaczaste brwi — oświadczył
pan, że mieszkańcy miasteczka wyruszyli do Ośrodka, żeby go spalić.
— Tak jest — potwierdził Zellaby.
— Ale mówi pan także, że pułkownik Westcot zgadza się z tym, że winowajcami były
Dzieci z Ośrodka, które sprowokowały to zajście.
— To prawda — przyznał Bernard. — Ale w tym wypadku nie możemy niestety podjąć
żadnego działania.
— Nie ma dowodów, prawda? Ale naszym, policji zadaniem jest znaleźć dowody.
— Nie mam na myśli braku dowodów, ale brak odpowiednich przepisów prawnych.
— Proszę posłuchać — rzekł komisarz, akcentując swą cierpliwość — cztery osoby
zabite, powtarzam, zabite, trzynaście w szpitalu i jeszcze sporo innych
poszkodowanych. W takiej sprawie nie możemy powiedzieć sobie: „To fatalne!" i
założyć ręce. Musimy dokładnie zbadać wszystkie okoliczności, zdecydować kto za
to ponosi odpowiedzialność, sformułować zarzuty.
— To są niezwykłe Dzieci... — zaczął Bernard.
— Wiem, wiem. Tu w ogóle wiele osób ma nie wszystko po kolei. Stary Bodger mówił
mi o tym, gdy przejmowałem jego funkcje. Specjalna szkoła i tak dalej, i dalej.
Bernard stłumił westchnienie.
— Panie komisarzu — rzekł. — To nie jest szkoła dla dzieci cofniętych w rozwoju.
Otworzono dla nich specjalną szkołę ponieważ są inne. Dzieci są moralnie
odpowiedzialne za wczorajsze zajścia, ale to nie znaczy, że ponoszą za nie
odpowiedzialność prawną. Po prostu nie ma konkretnego materiału, aby je
oskarżyć.
— Nieletni też podlegają sankcjom prawnym, ewentualnie osoby za nie
odpowiedzialne. Chyba mi pan nie powie, że banda dziewięcio-latków może bez
ponoszenia żadnych konsekwencji sprowokować zamieszki, w których giną ludzie.
— Podkreśliłem już kilka razy, że te Dzieci są inne. Ich wiek nie odgrywa tu
żadnej roli, chyba tylko o tyle, że w ogóle są dziećmi, to znaczy, że ich
uczynki bywają okrutniejsze niż intencje. Prawo nie może ich karać, a mój
wydział nie życzy sobie rozgłaszania faktu ich istnienia.
— To śmieszne! — rzekł komisarz z irytacją. — Słyszałem coś niecoś
0 tych zwariowanych szkołach: nie wolno dopuszczać, żeby dzieci były, jak się to
nazywa—sfrustrowane; szczere rozmowy, koedukacja, razowy chleb
1 inne takie koszałki opałki. Co za bzdura! Ale jeżeli niektóre Ministerstwa
uważają, że skoro tego rodzaju szkoła jest instytucją rządową, a uczęszczające
do niej dzieci są uprzywilejowane wobec prawa i mogą bezkarnie dopuszczać się
ekscesów, to zobaczą niebawem iż grubo się mylą.
Zellaby i Bernard popatrzyli na siebie bezradnie. Bernard postanowił podjąć
jeszcze jedną próbę.
—Te Dzieci, panie komisarzu, mają niezwykle silną wolę, tak silną, że w
niektórych wypadkach można ją uważać za rodzaj przymusu. Żaden kodeks karny nie
przewiduje takiej formy przymusu, zatem nie może uznać jej istnienia. Ponieważ
więc przymus w tej postaci prawnie nie istnieje, nie można formalnie oskarżać
Dzieci o stosowanie go. W oczach prawa nie ma żadnego powiązania między Dziećmi,
a imputowanymi im zbrodniami.
— Oprócz tego, że one je popełniły, o czym zapewniają mnie wszyscy — powiedział
komisarz.
— Według litery prawa nie popełniły żadnego przestępstwa. A co więcej, gdyby pan
nawet wynalazł jakiś paragraf, z którego można by je oskarżyć, niczego by pan
przez to nie osiągnął. Wywarłyby przymus na pana funkcjonariuszy i nie dałyby
się zaaresztować.
—Zostawmy te wszystkie subtelności prawnikom! Nam potrzeba tylko dowodów, które
uzasadniłyby nakaz aresztowania—zapewnił komisarz.
Zellaby niewinnie wpatrywał się w sufit. Bernard miał minę człowieka, który
liczy do dziesięciu, żeby się opanować. Mnie chwycił nagły atak kaszlu.
— A ten nauczyciel w Ośrodku, jakże mu tam, Torrance? — ciągnął komisarz.—Jako
dyrektor szkoły odpowiada za te Dzieci. Rozmawiałem z nim wczoraj, ale facet
odpowiadał na moje pytania wymijająco... jak wszyscy inni zresztą. Nie patrzył
mi w oczy. Nic mi nie pomógł.
— Doktor Torrance jest wybitnym psychiatrą, nie nauczycielem — wyjaśnił Bernard.
— Możliwe, że miał wątpliwości co do tego, czy sprawie tej nadano właściwy tok.
— Psychiatra? — powtórzył podejrzliwie komisarz. — A powiedział pan, że to nie
jest szkoła dla niedorozwiniętych dzieci.
— Nie, nie jest — potwierdził cierpliwie Bernard.
—Wspominał pan o jakichś wątpliwościach. Gdy policja przeprowadza śledztwo nie
wolno wątpić w jej metody, ani kręcić. Trzeba po prostu mówić prawdę, a gdy ktoś
tego nie robi, sam się naprasza kłopotów.
— To nie jest takie proste — odpowiedział Bernard. — Może doktor Torrance jest
zdania, że nie powinien ujawniać pewnych aspektów swojej pracy. Myślę, że jeśli
pozwoli mi pan towarzyszyć sobie do Ośrodka, to może doktor zechce powiedzieć
panu coś więcej i wyjaśnić sytuację lepiej niż ja mógłbym to uczynić.
Mówiąc to wstał. Poszliśmy za jego przykładem. Komisarz pożegnał się gburowato i
wyszedł wraz z Bernardem, który od drzwi mrugnął do nas porozumiewawczo.
Zellaby z westchnieniem opadł na fotel.
— Nie znam doktora Torrance — powiedziałem, ale serdecznie mu współczuję.
— Mnie w tej chwili interesuje najwięcej postawa pułkownika — rzekł Zellaby. —
Powiedział komisarzowi rzeczy, o których nigdy nie wspominał nam. Pierwszy raz
uchylił zasłonę tajemniczości, która kryje jego działania, czyli znalazł się w
sytuacji, jakiej tak starannie unikał. Musi być ku temu jakiś powód.
Niebawem wróciła Angela. Zellaby był tak pochłonięty rozmyślaniem, że dopiero po
chwili zauważył wyraz jej twarzy.
— Co się stało, moja droga? — zapytał. — Zdawało mi się, że wybierałaś się z
prezentami do szpitala w Trayne.
— Tak, ale ujechałam tylko kawałek drogi i musiałam wrócić. Wygląda na to, że
nie wolno nam opuszczać Midwich.
— Przecież to nonsens! — zawołał Zellaby. — Ten stary osioł nie może przecież
zaaresztować wszystkich. Jako sędzia pokoju...
— To nie sprawka komisarza. Dzieci pikietują drogi i nie wypuszczają mieszkańców
miasteczka.
— Naprawdę? — wykrzyknął Zellaby. — To niezmiernie interesujące! Jestem
ciekaw...
— Do licha z tym całym zainteresowaniem — przerwała mu żona. —Jest to nad wyraz
przykre, po prostu skandaliczne, a także alarmujące, bo przecież nie wiadomo co
się za tym kryje. Dzieci zatrzymują tylko mieszkańców Midwich, inni mogą
swobodnie jeździć w obu kierunkach.
— Bez użycia siły? — spytał Zellaby z niepokojem.
— Absolutnie. Po prostu musisz się zatrzymać. Kilka osób wezwało policję, ale to
oczywiście nic nie pomogło. Policjantów Dzieci nie zatrzymywały, więc nie mogli
zrozumieć o co nam chodzi.
— Dzieci muszą mieć jakiś powód, żeby tak postępować. Angela spojrzała na niego
z urazą.
—Przypuszczam, że to niezmiernie ciekawe zagadnienie socjologiczne — rzekła. —
Ale w tej chwili chodzi o coś innego. Chciałabym wiedzieć, jakie kroki będą
podjęte.
— Moja kochana — rzekł łagodnie. — Twoje uczucia są zupełnie zrozumiałe, ale
wiemy już od dawna, że jeśli Dzieci uznają, że mają powód, aby nam dokuczyć nie
jesteśmy w stanie temu przeszkodzić. Najwidoczniej uważają, że istnieje teraz
taki powód, choć nie mam pojęcia jaki.
— Ależ Gordon, rodziny chcą odwiedzać swoich bliskich w szpitalu w Trayne!
— Sądzę, że należałoby porozmawiać z jednym z Dzieci, postawić sprawę na
płaszczyźnie humanitaryzmu. Może jakoś się do nich trafi, choć oczywiście
wszystko zależy od powodu, który skłania ich do takiego postępowania.
Angela spojrzała na męża z niezadowoleniem. Chciała coś odpowiedzieć, ale
zrezygnowała i wyszła z pokoju.
— Buta jest wrodzoną cechą kobiety — rzekł Zellaby. — Kobieta wierzy, że jest
wieczna. Wielkie wojny i klęski wydarzają się i mijają, imperia powstają i giną,
wymierają rasy, ale kobieta trwa wiecznie; związana tajemniczą pępowiną z
drzewem życia wie, że jest wieczna.
— Jaki to ma związek z naszą sprawą? — spytałem?
— Taki, że podczas gdy mężczyznę drąży myśl o możliwości wyrugowania ludzi przez
osobników jakiegoś innego gatunku, kobieta znajduje, że to jest po prostu
niemożliwe i bagatelizuje taką hipotezę.
— Czy pan sądzi, że pani Zellaby nie dostrzega czegoś, co my widzimy? —
spytałem.
— Drogi panie, każdy kogo nie zaślepia przekonanie, że jest niezastąpiony, musi
zdać sobie sprawę, że któregoś dnia będziemy zmuszeni zrezygnować z pozycji
panów stworzenia. Istnieją dwie ewentualności: albo doprowadzimy do tego przez
jakieś samobójcze poczynania, albo stanie się to za sprawą inwazji jakichś
osobników, do zwalczenia, których nie jesteśmy absolutnie przygotowani. Oto
stoimy wobec konieczności starcia z wolą silniejszą od naszej i z wyższą
umysłowością. Jaką bronią dysponujemy do tej walki?
— To brzmi defetystycznie. Czy nie wysnuwa pan zbyt wielkiego wniosku z drobnego
przykładu?
— To samo powiedziała moja żona, gdy przykład był jeszcze o wiele mniejszy. Ona
też nie wierzy, żeby tak znamienne wydarzenie mogło mieć miejsce w pospolitej
angielskiej mieścinie. Daremnie usiłowałem ją przekonać, że byłoby równie
niezwykłe, gdyby zaobserwowano je gdziekolwiek indziej. Twierdziła stanowczo, że
wrażenie byłoby mniejsze, gdyby to wszystko wydarzyło się na wyspie Bali, albo w
jakiejś odciętej od świata meksykańskiej osadzie; to jedna z tych rzeczy, które
wydarzają się innym ludziom. Ale niestety tym razem mamy to u siebie.
— Najwięcej przeraża mnie pana pewność, że Dzieci mogą robić, co im się podoba,
i że nie można temu przeciwdziałać.
— Przeciwdziałanie nie jest wykluczone, ale nie będzie łatwe. Fizycznie jesteśmy
dużo słabsi od wielu zwierząt, ale zmuszamy je do uległości, gdyż posiadamy
lepiej rozwinięty mózg. Pokonać nas może tylko istota posiadająca sprawniejszy
mózg. Nie brano serio takiej ewentualności, a po drugie, gdyby się pojawiły,
wytrzebilibyśmy je, aby nie stały się zagrożeniem. Tymczasem proszę, pojawił się
nowy stwór z puszki Pandory: dwie mozaiki, jedna złożona z trzydziestu, druga z
dwudziestu ośmiu części. Co może zdziałać istota z jednym mózgiem w starciu z
trzydziestoma mózgami, pracującymi, jako całość?
Tu zaprotestowałem gorąco, gdyż jak by nie było, Dzieci nie mogły w przeciągu
dziewięciu lat zdobyć wiedzy równej rozmiarowi wiedzy ludzkiej. Ale Zelalby
potrząsnął głową.
— Z wiadomych sobie powodów Rząd sprowadził do Ośrodka doskonałych nauczycieli,
tak, że suma wiedzy Dzieci jest znaczna. Sam prowadzę dla nich czasem wykłady,
więc wiem o tym doskonale. Jest to ważne, ale nie tu jest źródło zagrożenia.
Encyklopedia pełna jest naukowych informacji, ale nie każdy potrafi je
wykorzystać; istnieją ludzie obdarzeni fenomenalną pamięcią, którzy nie wiedzą
jaki z niej zrobić użytek. Wiedza to rodzaj paliwa, dopiero siła motoryczna
umysłu czyni z niej potęgę. Przeraża mnie myśl o energii, napędzonej nawet
niewielką ilością tego paliwa o mocy trzydziestokrotnie większej od naszej. Nie
mogę wyobrazić sobie potęgi tej energii, gdy Dzieci dorosną.
Jak zawsze, nie byłem pewien, czy Zellaby mówi zupełnie serio.
— Czy istotnie jest pan przekonany, że jesteśmy bezsilni wobec tych
pięćdziesięciu ośmiorgu Dzieci?
— Tak jest. A co pan, by proponował? Wie pan przecież, co zdarzyło się zeszłej
nocy. Ludzie z miasteczka chcieli zaatakować Dzieci; zamiast tego zaczęli bić
się między sobą. Wezwijmy policję — będzie to samo; sprowadźmy wojsko, a
żołnierze zaczną strzelać do siebie.
— Być może. Ale muszą przecież istnieć jakieś sposoby walki z nimi. Z tego, co
pan mówił wynika, że wiemy o nich niewiele. Dzieci bardzo wcześnie zerwały
uczuciowy kontakt ze swymi zastępczymi matkami. Jeżeli w ogóle żywiły do nich
kiedykolwiek jakieś uczucie. Większość z nich skwapliwie skorzystała z
ofiarowanej im możliwości segregacji i mieszkańcy miasteczka niemal zupełnie
utracili z nimi kontakt. Wkrótce przestano myśleć o nich, jak o jednostkach.
Ponieważ trudno je od siebie odróżnić, przyzwyczajono się uważać je za
zbiorowość, za jakieś niezupełnie realne, dwuwymiarowe postacie.
— Ma pan zupełną słuszność — zgodził się Zellaby. — Nie ma mowy
0 normalnych kontaktach i sympatiach. Ale to nie wyłącznie z naszej winy.
Próbowałem zbliżyć się do nich, ale moje wyniki spełzły na niczym. I obawiam
się, że ludziom z Ośrodka nie powiodło się lepiej.
— Wobec tego nasuwa się pytanie, jak zdobędziemy więcej danych? Milczeliśmy
przez chwilę. Wreszcie Zellaby otrząsnął się z zadumy
1 powiedział:
— Czy pan, mój drogi, zastanawiał się nad tym, jaka właściwie jest tutaj pańska
sytuacja? Gdyby zamierzał pan wyjechać dzisiaj, można by się przekonać, czy
Dzieci uważają pana za jednego z tubylców, czy za przybysza.
Rzeczywiście, nie przyszło mi to do głowy. Postanowiłem przekonać się. Ponieważ
Bernard pojechał z komisarzem, pożyczyłem sobie jego samochód.
Sytuacja wyjaśniła się, gdy ujechałem parę kilometrów drogą do Oppley. Doznałem
dziwnego uczucia. Moje ręce i stopy zahamowały samochód samorzutnie, bez udziału
mojej woli. Zobaczyłem jedno z Dzieci siedzące przy drodze. Była to dziewczynka.
Żuła źdźbło trawy, spoglądając na mnie obojętnie. Spróbowałem ponownie
przekręcić starter, ale moja ręka była bezwładna, a stopa nie zdołała nacisnąć
pedału. Spojrzałem na dziewczynkę i powiedziałem, że nie mieszkam w Midwich i
pragnę wrócić do domu. Potrząsnęła tylko głową. Jeszcze raz spróbowałem ruszyć
samochód, ale okazało się, że mogę tylko zawrócić do Midwich.
— A więc — powiedział Zellaby na mój widok — jest pan honorowym obywatelem
Midwich. Spodziewałem się, że tak będzie. Angela zaraz zawiadomi kucharkę, że
pan zostaje.
W tym samym czasie rozmowy na podobny temat, jak moja dysputa z Zellaby'm w Kyle
Manor, ale w innym nastroju toczyły się w Ośrodku. Ze względu na obecność
pułkownika Westcota, doktor Torrance starał się z większą precyzją odpowiadać na
pytania komisarza, jednak w pewnej chwili brak zrozumienia między obu stronami
stał się tak wyraźny, że kierownik Ośrodka rzekł ze smutkiem:
— Widzę, że niestety nie potrafiłem przedstawić panu sytuacji zupełnie jasno.
— Wszyscy mi to powtarzają — burknął komisarz niecierpliwie. — Nikt tutaj nie
umie przedstawić niczego jasno. Nie przedstawiając żadnego dowodu, wszyscy wciąż
zapewniają mnie, że te diabelne Dzieci są w pewnym sensie odpowiedzialne za to,
co się tu działo zeszłej nocy. Powierzono panu opiekę nad nimi. Jakże się to
stało, że tak całkowicie wymknęły się spod wszelkiej kontroli, iż zdołały
doprowadzić do zakłócenia spokoju, więcej — do poważnych zamieszek? Nie jestem w
stanie tego pojąć. Jako komisarz policji, proszę o doprowadzenie do mnie
któregoś z hersztów. Chcę posłuchać, co będzie miał do powiedzenia.
— Ale panie komisarzu, tłumaczyłem już panu, że nie ma żadnych prowodyrów.
— Wiem, wiem. Już to słyszałem; wśród nich wszyscy są równi, i tak dalej... Może
to wszystko jest dobre w teorii, ale wie pan równie dobrze, jak ja, że w każdej
grupie są przywódcy. Ich właśnie chcę poskromić. Weźmy ich w karby, a ulegnie
cała reszta.
Umilkł wyczekująco. Doktor Torrance i pułkownik popatrzyli na siebie bezradnie.
Bernard wzruszył ramionami i leciutko skinął głową. Doktor Torrance
najwidoczniej czuł się coraz bardziej nieswojo.
— Dobrze — powiedział — skoro to nakaz policyjny, nie mam alternatywy, ale
bardzo proszę, aby rozmawiając z nimi dobierał pan starannie słów. Te Dzieci są
niezmiernie wrażliwe.
Wybór tego ostatniego wyrazu okazał się niefortunny. W słownictwie psychiatry
miał znaczenie niejako fachowe; w rozumieniu komisarza było to słowo, którym
zaślepione matki określają swoich roz-bałamuconych synów. Wyraził dezaprobatę
jakimś nieartykułowanym pomrukiem. Gdy doktor Torrance wyszedł z pokoju, Bernard
otworzył już usta, aby poprzeć jego ostrzeżenie, ale pohamował się, pomyślawszy,
że mogłoby to jedynie zwiększyć irytację komisarza, a zatem zaszkodzić sprawie.
Czekali więc obaj w milczeniu. Po chwili doktor Torrance wrócił w towarzystwie
jednego z Dzieci, chłopca.
— To jest Eryk — przedstawił go. A zwracając się do chłopca powiedział:
— Sir John Tenby chce zadać ci kilka pytań. Jego obowiązkiem, jako komisarza
policji, jest złożenie raportu o wczorajszych zajściach.
Chłopiec skinął głową i spojrzał na komisarza. Doktor usiadł znów przy swoim
biurku i z niepokojem patrzył na nich obu. Spojrzenie chłopca było uważne,
przeciągłe, ale nie wyrażało żadnego uczucia. Sir John równie poważnie wytrzymał
jego wzrok. — Zdrowy chłopak — pomyślał. — Trochę szczupły, ale nie wychudzony.
Z rysów Dziecka niewiele można było wyczytać. Miał ładną twarz, ale pozbawioną
wyrazu słabości, tak częstego na twarzach przystojnych chłopców. Nic w jego
rysach nie znamionowało siły; usta miał małe, ale nie zaciśnięte. Natomiast oczy
były dziwniejsze, niż oczekiwał Sir John. Wspomniano mu o ciekawej, złocistej
barwie tęczówek Dzieci, ale nikt nie zdołał opisać ich niezwykłego blasku,
niesamowitego wrażenia, że coś rozświetla je od wewnątrz. Przez chwilę czuł się
zbity z tropu, ale wnet wziął się w garść, powtarzając sobie w duchu, że ma do
czynienia z wynaturzonym stworem. Dziewięcioletni chłopak z wyglądem
szesnastolatka, co więcej, karmiony tymi bzdurnymi teoriami o spontanicz-
ności instynktów, swobodzie wypowiadania się, i tak dalej. Postanowił traktować
chłopca, jak gdyby miał tyle lat, na ile wyglądał.
— Źle się tu działo zeszłej nocy — zaczął. — Naszym zdaniem jest wyjaśnić, co
właściwie zaszło, i kto to sprowokował. Wszyscy twierdzą, że to ty i twoi
tutejsi koledzy... a co ty na to?
— Nie — odpowiedział chłopiec bez wahania.
Komisarz kiwnął głową. Nie można było przecież oczekiwać natychmiastowego
przyznania się do winy.
— Powiedz dokładnie, jak to było.
— Ludzie z miasteczka przyszli tu, żeby spalić naszą szkołę.
— Czy jesteś tego pewien?
— Tak mówili. Nie mieli innego powodu, żeby przychodzić tu o tej porze.
— No dobrze. Więc mówisz, że część przyszła, żeby spalić Ośrodek. Reszta, jak
sądzę, chciała ich powstrzymać i stąd wywiązała się bójka?
— Tak — zgodził się chłopiec, ale mniej stanowczym tonem.
— Więc właściwie ty i twoi koledzy nie mieliście z tym nic wspólnego; byliście
tylko widzami, czy tak?
— Nie. Musieliśmy się bronić. To było konieczne, inaczej spaliliby dom.
— To znaczy, że wzywaliście tych, którzy chcieli powstrzymać podpalaczy, aby
wypędzili ich stąd?
— Nie — odpowiedział cierpliwie chłopiec. — Myśmy ich zmusili do bójki. Mogliśmy
ich po prostu wyrzucić, ale wróciliby innego dnia. Teraz już nie przyjdą.
Zrozumieli, że lepiej zostawić nas w spokoju.
Zdumiony komisarz przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Mówisz „zmusiliśmy ich" — powiedział wreszcie. — Jakżeście to zrobili?
— To trudno wytłumaczyć. Wątpię, czy pan zrozumie — rzekł uprzejmie chłopiec.
Twarz Sir Johna zaróżowiła się lekko.
— Może jednak spróbuję — rzekł, panując nad sobą z widocznym wysiłkiem.
— To by było bezcelowe — zapewnił go chłopiec. Powiedział to grzecznie, bez
cienia ironii.
Komisarz spąsowiał.
— To niezmiernie zawiła sprawa — zainterweniował spiesznie doktor Torrance —
coś, czego nikt z nas nie potrafi jasno wytłumaczyć,
choć staramy się usilnie od kilku lat. Naprawdę nie można tego inaczej określić,
tylko że Dzieci „zmusiły" tych ludzi, żeby rzucili się na siebie.
Sir John spojrzał na niego, a potem na Dziecko. Warknął coś pod nosem, ale
opanował się. Kilka razy odetchnął głęboko, po czym nieco już surowszym tonem
znów zwrócił się do chłopca.
— Jakikolwiek był mechanizm tego działania, a tą kwestią zajmiemy się trochę
później, czy przyznajesz, że sprowokowaliście te wypadki?
— Sprowokowano nas do działalności obronnej.
— Za cenę czterech ofiar śmiertelnych i trzynastu ciężko rannych, tak? A
przecież sam mówisz, że mogliście ich po prostu odpędzić!
— Oni chcieli nas pozabijać — rzekł beznamiętnie chłopiec. Komisarz spojrzał na
niego przeciągle.
— Nie rozumiem, j a k to zrobiliście, ale na razie mam twoje stwierdzenie, że
zrobiliście to, i że to nie było konieczne.
— Przyszliby znów. I wtedy byłoby to konieczne — odpowiedział chłopiec.
— Nikt nie może wiedzieć tego na pewno. Cała twoja postawa jest jakaś nieludzka.
Czy nie czujecie najmniejszej skruchy, nie żal wam tych nieszczęsnych ludzi?
— Nie. Dlaczego mielibyśmy ich żałować? Wczoraj któryś z nich strzelał do
jednego z nas. Musimy się bronić.
—Ale nie mścić się na własną rękę. Jesteście pod ochroną prawa, tak jak wszyscy.
— Prawo nie uchroniło Wilfreda od zdradzieckiego strzału i nie uchroniłoby nas
zeszłej nocy. Prawo karze przestępcę dopiero, gdy popełnił zbrodnię. Dla nas to
nie ma sensu. My chcemy żyć.
— I nic was nie obchodzi to, że spowodowaliście śmierć innych ludzi.
— Po co kręcimy się ciągle w kółko? — rzekł chłopiec. — Odpowiadałem na te
wszystkie pytania, bo uważałem, że byłoby lepiej, gdyby zrozumiał pan sytuację.
Ale ponieważ pan, zdaje się wciąż nie pojmuje, powiem jasno: „Jeśli ktokolwiek
spróbuje naprzykrzać się nam, będziemy się bronić". Pokazaliśmy, że potrafimy i
spodziewamy się, że to ostrzeżenie wystarczy.
Sir John patrzył oniemiały. Kłykcie zaciśniętych pięści zbielały mu, a twarz
oblała się purpurą. Uniósł się z krzesła, jakby chciał rzucić się na chłopca,
ale pohamował się. Minęło parę sekund nim zdołał przemówić. Chłopiec przyglądał
mu się z dezaprobatą.
— Ty przeklęty łotrzyku! — wrzasnął komisarz. — Bezczelny łajdaku! Czy nie
rozumiesz, że rozmawiasz z przedstawicielem policji tego okręgu?! Aleja cię o
tym przekonam! Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do osób starszych?! Więc nie
należy wam się „naprzykrzać"! Będziecie się bronić! Wyobrażacie sobie, że gdzie
jesteście?
Nagle usiadł i urwał, wpatrując się w chłopca.
— Eryku — powiedział doktor Torrance, nie wstając jednak zza swego biurka.
Bernard Westocot przypatrywał się tej scenie w milczeniu.
Usta komisarza zwiotczały, dolna szczęka opadła, a oczy rozszerzały się coraz
więcej. Pot wystąpił mu na czoło i zaczął spływać po twarzy, a krótkie włosy
zjeżyły się. Z ust wyrywały mu się jakieś nieartykułowane dźwięki. Wstrząsały
nim dreszcze. Po chwili zasłonił sobie dłońmi twarz. Kilka razy zaskrzeczał
dziwnie, osunął się z krzesła na kolana, potem padł na ziemię i zaczął tarzać
się po podłodze. Trzęsąc się i jęcząc szarpał dywan, jakby chciał się nim
owinąć. Wreszcie zwymiotował.
Chłopiec podniósł głowę i zwrócił się do doktora, jak gdyby odpowiadał na
pytanie:
— Nie stało mu się nic złego — powiedział. — Chciał nas zastraszyć więc
pokazaliśmy mu, co to znaczy bać się. Teraz lepiej to zrozumie. Wróci do siebie,
gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie funkcjonować.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Bernard wyciągnął chusteczkę i otarł sobie pot z czoła. Doktor Torrance siedział
nieruchomo, śmiertelnie blady. Komisarz wciąż leżał na podłodze. Wydawał się
nieprzytomny. Wstrząsały nim drgawki, otwartymi ustami chciwie wdychał
powietrze.
— Mój Boże — westchnął Bernard. — I pomyśleć, doktorze, że pan jest tu z nimi
już od trzech lat!
— Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Przewidywaliśmy różne
ewentualności, ale nie było nigdy żadnych przejawów wrogości.
Bernard znów spojrzał na leżącego komisarza.
— Chyba niedługo przyjdzie do siebie — powiedział — lepiej odejdźmy stąd. Nikt
nie chce, by widziano go w takim stanie. Niech pan tu wezwie paru jego ludzi,
trzeba im powiedzieć, że dostał jakiegoś ataku lub coś podobnego.
W pięć minut później, stojąc przed Ośrodkiem przyglądali się, jak kilku
policjantów wsadza do samochodu półprzytomnego jeszcze komisarza.
„Wróci do siebie, gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie funkcjonować" —
mruknął Bernard. — Najwidoczniej są mocniejsi w fizjologii niż w psychologii.
Złamali tego człowieka na dobre; on już nigdy nie wróci do formy.
Rozdział XIX
Impas
Po dwóch szklaneczkach mocnej whisky, Bernard otrząsnął się trochę z wrażenia,
pod którym wrócił do Kye Manor. Zreferował nam fatalną rozmowę, której był
świadkiem w Ośrodku, po czym ciągnął dalej:
— Jedną z niewielu cech dziecięcych u Dzieci jest niedocenianie własnej siły.
Wszystkie ich akcje były zbyt drastyczne. W wielu wypadkach, gdy można by uznać
ich zamierzenie za usprawiedliwione, zrealizowanie go stało się czynem
niewybaczalnym. Chcieli nastraszyć Sir Johna, żeby go przekonać, że lepiej
zostawić je w spokoju, ale choć wystarczyłyby łagodniejsze środki posunęli się
tak daleko, że wywołali w nim przerażenie^ graniczące z obłędem. Doprowadzili go
do stanu ostatecznego pohańbienia i upodlenia, co było ohydne i absolutnie
niewybaczalne.
Zellaby zapytał rozsądnie:
— Mówiąc „niewybaczalne" sugeruje pan, że Dzieci oczekują wybaczenia. Ale na co
im ono? Przecież my nie troszczymy się o to, czy wilki i szakale wybaczą nam, że
je wybijamy. My chcemy je po prostu unieszkodliwić. Faktycznie mamy już dziś tak
wielką przewagę, że rzadko kiedy, ktoś jest zmuszony na przykład zastrzelić
wilka. Obecnie człowiek rzadko walczy z jakimś biologicznie odmiennym gatunkiem,
ale gdy zachodzi taka potrzeba nie mamy żadnych skrupułów, jednoczymy się, aby
bezlitośnie wytępić nosicieli zagrożenia, obojętne, czy to będą wilki, owady,
bakterie czy wirusy. I na pewno nie oczekujemy wybaczenia. Jeśli chodzi o
Dzieci, to nie zorientowaliśmy się, że one przedstawiają niebezpieczeństwo dla
naszego gatunku, ale one nie wątpią, że my stanowimy zagrożenie dla nich. A one
są zdecydowane przetrwać. Powinniśmy zdać sobie sprawę, co to znaczy. Możemy
obserwować wolę przetrwania codziennie, w każdym sadzie, ogrodzie: to
nieustanna, bezlitosna, okrutna walka na śmierć i życie. Niewątpliwie Dzieci
zmieniły taktykę. Dawniej wywierały nacisk sporadycznie, od czasu do czasu, bez
stosowania przemocy; teraz uciekają się do gwałtu. Ale ta zmiana metod działania
następowała stopniowo.
— Czy może pan wskazać jakiś punkt przełomowy. Odkąd to się zmieniło? — spytał
Bernard.
— Bez wątpienia nikomu nie śniło się o czymś podobnym aż do wypadku Jima Pawle'a
— odpowiedział Zellaby.
— Który wydarzył się... niech pomyślę... Tak 3 lipca. Jestem ciekaw...
Przerwał mu gong, wzywający nas na lunch.
— Moje wyobrażenie o inwazjach planetarnych jest raczej hipotetyczne — mówił
Zellaby, przyprawiając w swój ulubiony sposób sałatę. — Pamiętam, że wszystkie
były nieprzyjemne, ale prawie nigdy podstępne. Na przykład Marsjanie Wellsa byli
groźni, jako protagoniści śmiercionośnych promieni, lecz prowadzili otwartą
walkę bronią, przewyższającą środki którymi dysponowano przeciwko nim. Ale można
było przynajmniej ich zwalczać, podczas gdy w naszym przypadku...
— Nie dodawaj pieprzu tureckiego, kochanie — poprosiła Angela. Powoduje czkawkę!
— To prawda. Gdzie jest cukier?
— Tutaj, koło twojego talerza.
— O, rzeczywiście! Co to ja mówiłem!
— Mówił pan o Marsjanach Wellsa — przypomniałem mu.
— Oczywiście. Oto prototyp niezliczonych inwazji. Potężna uzbrojona siła, której
człowiek przeciwstawia swój lichy arsenał. W Ameryce jest lepiej: coś spada z
nieba i wysiadają jakieś istoty. Ponieważ państwo posiada doskonały system
komunikacji, w dziesięć minut panika ogarnia cały kraj, wszystkie wylotowe
szosy, wszystkie autostrady i drogi zatłoczone są uciekającą ludnością. Tylko w
Waszyngtonie jest inaczej. Tam, odwrotnie, jak okiem sięgnąć nieprzeliczone
tłumy stoją w milczeniu i powadze. Wszystkie twarze są blade, lecz ufne,
wszystkie oczy zwrócone na Biały Dom. W naszym kraju komunikat o tego rodzaju
inwazji przyjęto by, przynajmniej w pewnym środowisku, dość
sceptycznie. Amerykanie, trzeba im to przyznać, znają swoją ludność. Co my tu
właściwie mamy? Po prostu wojnę. Motywy są uproszczone, broń skomplikowana, ale
szablon ten sam. Niestety wszystkie nasze naukowe prognozy, spekulacje i wnioski
są w razie takiej inwazji zupełnie bezużyteczne.
Nabrał sobie ponownie sałaty.
— Nigdy nie wiem, kiedy to, co pan mówi należy brać dosłownie, a kiedy tylko
jako metaforę — rzekłem.
— Tym razem może go pan wziąć zupełnie dosłownie — powiedział Bernard.
Zellaby spojrzał na niego z ukosa.
— Naprawdę? Nawet bez odruchowego sprzeciwu? Proszę mi powiedzieć, pułkowniku,
kiedy uznał pan tę inwazję za fakt?
— Mniej więcej osiem lat temu — odpowiedział Bernard. — A pan?
— W tym samym czasie. Może trochę wcześniej. Nie podobała mi się, nie podoba, i
prawdopodobnie będzie mi się coraz mniej podobać. Ale nie mogłem nie
zaakceptować jej istnienia. Stary aksjomat Holmsa: „Czy wyeliminowałeś to, co
wykluczone, cokolwiek zostaje, choćby nieprawdopodobne, musi być prawdą". Ale
nie wiedziałem, że koła oficjalne również uznały tę inwazję za fakt. Co
zamierzacie z tym zrobić?
— Zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby utrzymać Dzieci w izolacji i zadbaliśmy o
kształcenie ich.
— Co okazało się zgubne, jeśli wolno mi się tak wyrazić.
— Chwileczkę, wtrąciłem. — Wciąż tkwię między dosłownością, a przenośnią. Czy
obaj serio utrzymujecie, że Dzieci przybyły tu z innej planety?
— Widzicie! Miałem rację! Żadnej paniki, tylko sceptycyzm.
— Tak jest — odpowiedział mi Bernard. — Jest to jedyna hipoteza, której mój
wydział nie był zmuszony odrzucić, chociaż nie wszyscy jeszcze ją akceptują, i
chociaż na jej poparcie mieliśmy nieco więcej dowodów niż pan Zellaby.
— Może wreszcie dowiemy się dlaczego Wydział Wojskowy tak żywo się nami
interesuje — wtrącił Zellaby, podnosząc do ust widelec z zieleniną.
— Nie ma już powodów do zachowywania tak ścisłej tajemnicy — powiedział Bernard.
— Po prostu Midwich nie było jedyną i nie pierwszą miejscowością, gdzie
wydarzyły się podobne wypadki. W tym okresie czasu, radar wykrywał dużo więcej
niezidentyfikowanych latających obiektów.
— Niech mnie licho porwie — rzekł Zellaby. — Więc prócz gromadki naszych Dzieci
są jeszcze inne? Gdzie?
— Mieszkańcy małego miasteczka w północnej Australii przeżyli podobny dzień, jak
my 27 września. Trzydzieści jeden kobiet zaszło w ciążę, ale z niewiadomych
przyczyn wszystkie noworodki zmarły w parę godzin po przyjściu na świat. Tylko
jedno przeżyło tydzień. Coś podobnego wydarzyło się w pewnej eskimoskiej osadzie
na Wyspie Wiktorii, na północ od Kanady. Mieszkańcy nie chcieli udzielać żadnych
informacji, ale wiadomo, że byli tak zaszokowani widokiem noworodków
niepodobnych do normalnych niemowląt, że pozostawili je bez żadnej opieki i nie
przeżyło ani jedno. W związku z tym, oraz biorąc pod uwagę wiek, w jakim nasze
Dzieci zaczęły wracać do Midwich można przyjąć hipotezę, że ich zdolność
wywierania przymusu powstaje dopiero w tydzień lub dwa po urodzeniu. Jeszcze
jeden taki Dzień...
Zellaby podniósł rękę.
— Spróbuję zgadnąć. W Japonii.
— Owszem. Poza tym jeszcze w Ameryce Południowej i w Afryce, oraz w całym
mieście Tonfu na jednej z wysp, na Pacyfiku. Trudno o dokładne dane, gdyż
ludność nie chce mówić o tych sprawach. Możliwe, że mieszkańcy jakiejś
odosobnionej osady przeżyli w letargu całą dobę w ogóle nie wiedząc o tym. W
takim wypadku pojawienie się niemowląt byłoby dla nich jeszcze bardziej
zagadkowe. W większości znanych nam przypadków, uznano Dzieci za potworki i
pozabijano je, ale podejrzewamy, że kilkoro zostało zachowanych przy życiu i
ukrytych.
— A jak to było na tej wyspie? — zapytał Zellaby.
— To się wydarzyło tydzień wcześniej niż w Midwich. Dowiedzieliśmy się o tym po
paru dniach. Było dla nas pewną pociechą, że tamtejsi ludzie też przeżyli taki
Dzień. Prawdopodobnie oni odczuli to samo, gdy dowiedzieli się o Midwich.
Tymczasem nasz agent pilnie śledził, co się dzieje w Tonfu i wkrótce doniósł
nam, że wszystkie mieszkanki miasta zaszły w ciążę, oczywiście oprócz starych
kobiet. Początkowo nie doceniliśmy tej informacji, sądząc, że to po prostu
plotki, ale gdy ta sama sytuacja zaistniała w Midwich, zaczęło nas to żywo
interesować. Ale tam uporano się z tą sprawą inaczej. Gdy Dzieci przyszły na
świat, tamte władze odizolowały miasteczko, mniej więcej dwa razy większe niż
Midwich i dopływ informacji stamtąd ustał.
— Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to mogło wydarzyć się jeszcze gdzie
indziej. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że musiało zajść coś
takiego, co skłania pana do powiedzenia nam o tym. Ponieważ na naszym terenie
nie zdarzyło się nic, co usprawiedliwiłoby zmianę pańskiego stanowiska, sądzę,
że coś takiego stało się na owej wyspie. Czy tamtejsze Dzieci popełniły coś, co
nasze mogą zrobić w niedalekiej przyszłości? Bernard starannie położył swój nóż
i widelec na talerzu, popatrzył na nas, po czym powiedział:
— Armię tamtego kraju wyposażono niedawno w nowy typ atomowego działa o średnim
zasięgu. W zeszłym tygodniu przeprowadzili pierwsze ostre próby. Tonfu znikło z
powierzchni ziemi.
Patrzyliśmy na niego w osłupieniu.
— Jak to — wyjąkała Angela ze zgrozą. — Wszystkich?... Bernard skinął głową.
— Wszystkich. Nie można było nikogo ostrzec, bo wiadomość mogłaby przeniknąć do
Dzieci. Poza tym oficjalnie można przypisać to co się stało, jakiejś omyłce w
obliczeniach lub stwierdzić, że to był sabotaż. Otrzymaliśmy stamtąd ściśle
tajne informacje. W raporcie nie ma wprawdzie wzmianki o Midwich, ale można go
odczytać, jako wyraźne ostrzeżenie. Jest tam opis Dzieci, który we wszystkich
szczegółach odpowiada naszym, oraz poważnie umotywowane stwierdzenie, że ich
ugrupowania, wszędzie gdzie się pojawiają, stanowią niebezpieczeństwo nie tylko
dla całego narodu, ale dla całej rasy. Raport wzywa rządy wszystkich
zainteresowanych państw, by przystąpiły do „zneutralizowania" takich ugrupowań i
nalega na niezwłoczne rozpoczęcie działań nie tylko w obronie poszczególnych
państw i kontynentów, ale dlatego, że te Dzieci są zagrożeniem dla całej
ludzkości.
Zellaby przysłuchiwał się temu, wodząc palcem po deseniu adamaszkowego obrusa.
— Mówi pan, że zlikwidowali tamto miasto w zeszłym tygodniu. Którego dnia?
— We wtorek, 23 lipca — odpowiedział Bernard. Zellaby pokiwał głową.
— To ciekawe — rzekł. — Skąd nasze Dzieci wiedziały?...
Zaraz po lunchu Bernard oznajmił, że wraca do Ośrodka. — Nie mogłem porozmawiać
z Torrancem, gdy był tam komisarz, a potem obaj musieliśmy trochę ochłonąć.
— Co zamierzacie zrobić z Dziećmi? — spytała Angela.
— Gdybyśmy mieli jakieś plany, musiałbym trzymać je w tajemnicy. Na razie idę do
Torranca. On zna Dzieci. Może będzie miał jakieś sugestie. Wrócę za godzinę.
Wyszedłszy z domu skierował się do samochodu, ale nim otworzył drzwiczki zmienił
zdanie; pomyślał, że mała przechadzka dobrze mu zrobi i postanowił pójść pieszo.
Za ogrodową furtką zobaczył jakąś drobną postać kobiecą w niebieskim kostiumie.
Kobieta spojrzała na niego, zarumieniła się i podeszła z wahaniem. Bernard
ukłonił się.
— Nazywam się Lamb — rzekła. — Pan mnie nie zna, ale my wszyscy oczywiście znamy
pana, panie pułkowniku.
Bernard zapytał w czym mógłby jej pomóc.
— Chodzi o Dzieci, panie pułkowniku. Co się z nimi stanie? Powiedział jej
uczciwie, że nie podjęto jeszcze żadnej decyzji.
Słuchała uważnie, patrząc mu w oczy.
— Chyba nie ukarzecie ich zbyt surowo — rzekła. — O, ja wiem, ta noc była
okropna, ale to nie ich wina... One tego jeszcze nie rozumieją, są za młode.
Gdyby nawet miały ten wiek, na który wyglądają, to też byłyby jeszcze dziećmi.
Nie zamierzały nikomu wyrządzić krzywdy. Bały się. Czy my nie balibyśmy się,
gdyby tłum chciał spalić nasz dom? Musielibyśmy bronić się i nikt nie wziąłby
nam tego za złe. Gdyby tak zaatakowano mój dom, chwyciłabym co miałabym pod
ręką. Może siekierę...
Bernardowi taka ewentualność wydała się wątpliwa. Nie mógł sobie wyobrazić tej
kruchej kobietki, rzucającej się na tłum z siekierą.
— Uciekły się do bardzo drastycznych środków — przypomniał jej łagodnie.
— Wiem. Ale pod wpływem strachu dzieci popełniają nieraz czyny okrutniejsze, niż
zamierzały. Ludzie mówią, że je stąd wysiedlą, ale to chyba niemożliwe. Są
jeszcze takie młode. To prawda, że bywają uparte, ale one nas potrzebują. Nie są
niegodziwe. Ostatnio parę razy mocno się wylękły. Dawniej nigdy nie były takie.
Jeżeli tu zostaną, nauczymy je życzliwości i miłości, przekonamy je, że nikt nie
chce wyrządzić im krzywdy.
Błagalnie podniosła na niego oczy, pełne łez. Bernard spoglądał na nią
bezradnie, z trudem pojmując jej zaślepienie, które traktuje, jak dziecinny
wybryk śmierć sześciu osób i narażenie życia wielu innych. Oczyma wyobraźni
widział dziecięcą postać, która przesłaniała jej cały
świat. Panna Lamb nigdy nie przestanie kochać swojego Dziecka. I nigdy nie
zrozumie. To przecież była jedyna cudowna rzecz, jaka jej się wydarzyła. Było mu
jej serdecznie żal.
Zapewnił, że decyzja nie leży w jego kompetencjach, a nie chcąc budzić płonnych
nadziei dodał, że nic z tego co mu powiedziała, nie będzie figurować w jego
raporcie. Potem pożegnał się i odszedł, czując goniące za nim pełne niepokoju i
wyrzutu spojrzenie.
W miasteczku panował spokój. Na ulicy minął parę osób, rozmawiających ze sobą
bez żadnego podniecenia. Patrolujący w pobliżu Błoni policjant był najwidoczniej
znudzony. Koło Hickham Lane zobaczył dwoje Dzieci. Siedziały na poboczu,
wpatrzone w zachodnią stronę nieba z taką uwagą, że nie zauważyły, gdy
nadchodził.
Bernard zatrzymał się i odwrócił głowę, by pójść za linią ich wzroku. Usłyszał
huk odrzutowca. Srebrzysty samolot rysował się wyraźnie na tle błękitnego nieba,
na wysokości około półtora kilometra. Nagle pod odrzutowcem ukazało się pięć
czarnych punkcików, i niemal natychmiast otworzyło się kolejno pięć białych
spadochronów, które zaczęły powoli opadać. Samolot poleciał dalej. Spojrzał znów
na dzieci i zauważył, że uśmiechały się do siebie z satysfakcją.
Bernard niewiele wiedział o samolotach, ale poznał, że jest to lekki bombowiec,
którego załoga składa się zwykle z pięciu osób. Znów przeniósł wzrok na Dzieci,
które spotrzegły go w tej chwili.
— To był bardzo kosztowny samolot — powiedział.
— To tylko ostrzeżenie, ale pewnie stracą jeszcze kilka innych, zanim w to
uwierzą — odparł chłopiec.
— Zapewne. Dokonaliście nie lada sztuki. Czy irytuje was, gdy samolot przelatuje
wam nad głową? — spytał Bernard, przyglądając się im uważnie.
— Istotnie — przyznał chłopiec. Bernard kiwnął głową.
— To mogę zrozumieć — rzekł. — Ale dlaczego wasze ostrzeżenia mają zawsze tak
ostrą formę? Dlaczego zawsze posuwacie się o krok dalej niż to jest konieczne?
Czy nie mogliście go po prostu zawrócić?
—Mogliśmy sprawić, żeby się roztrzaskał—powiedziała dziewczynka.
— Zapewne powinniśmy być wam wdzięczni, że nie zrobiliście tego. Ale byłoby nie
mniej efektowne, gdybyście zmusili go, by zawrócił. Nie rozumiem, dlaczego
postępujecie zawsze tak drastycznie.
— Bo to robi większe wrażenie.
— Ach tak! To samo dotyczy wczorajszej nocy. Gdybyście tylko zmusili tłum do
rozejścia się, to by przecież wystarczyło.
— Tak pan myśli?
— Tak sądzę. Można było zrezygnować ze szczucia jednych przeciwko drugim i
uniknąć bijatyki, w której zginęło kilka osób. To nie jest mądra polityka,
zawsze zrobić dodatkowy krok, który tylko zwiększa gniew i nienawiść.
— A także strach — dodał chłopiec.
— Chcecie posiać strach? — spytał Bernard. Po co?
— Tylko po to, żebyście zostawili nas w spokoju. To jest środek, nie cel —
powiedział chłopiec. Jego złociste oczy uporczywie wpatrywały się w Bernarda. —
Prędzej czy później będziecie usiłowali nas zabić. Bez względu na nasze
zachowanie zrobicie wszystko, żeby nas zniszczyć. Tylko przejmując inicjatywę
możemy wzmocnić naszą pozycję.
Chłopiec mówił spokojnie, ale jego słowa przebiły powłokę trzeźwości, w którą
opancerzył się Bernard. Miał niesamowite wrażenie, że słucha dorosłego
mężczyzny, widząc przed sobą szesnastoletniego chłopca, który miał przecież
dopiero dziewięć lat.
— Przez chwilę byłem zupełnie zbity z tropu i tak bliski paniki, jak chyba
jeszcze nigdy w życiu — opowiadał nam potem. — Ta kombinacja dziecka z dorosłym
wydała mi się pełna jakiegoś złowieszczego znaczenia, które obalało normalny
porządek rzeczy, i na Boga, przeraziłem się. Nagle zobaczyłem je w dwóch
wymiarach: indywidualnie jeszcze dzieci, jako zbiorowość — dorośli, dyskutujący
ze mną na moim poziomie.
Trwało dobrą chwilę nim się opanował. Przypomniał sobie scenę z komisarzem,
równie alarmującą, ale w jakiś konkretniejszy sposób. Przyjrzawszy się bliżej
chłopcu zapytał:
— Czy ty jesteś Eryk?
— Nie. Czasem jestem Józef, ale teraz jestem nami wszystkimi. Niech pan się nas
nie boi. Chcemy z panem porozmawiać.
Bernard usiadł obok nich na poboczu i powiedział spokojnie:
— Posądzenie nas o chęć zniszczenia was jest grubą przesadą. Oczywiście, jeżeli
będziecie nadal zachowywać się tak, jak ostatnio to znienawidzimy was i będziemy
się mścić, to znaczy bronić się. Ale jeżeli zmienicie postępowanie, no to
zobaczymy. Czy tak bardzo nas nienawidzicie? Może da się jednak znaleźć jakiś
modus vivendi?
Patrzył na chłopca wciąż jeszcze ze słabą nadzieją, że mówi do niego zbyt
poważnie. Ale chłopiec momentalnie rozwiał te złudzenia. Potrząsnął głową i
rzekł:
— Pan stawia to wszystko na niewłaściwej platformie. Nie chodzi o nienawiść czy
sympatię, one nie mają tu znaczenia. Tej sprawy nie załatwią żadne dyskusje ani
układy. To jest konieczność biologiczna. Nie możecie pozwolić sobie na
tolerowanie nas, bo zostalibyście wykończeni. Jest jeszcze inny aspekt.
Niektórzy spośród waszych polityków, którzy wiedzą o naszym istnieniu
zastanawiają się zapewne, czy nie dałoby się użyć tu metody zastosowanej w
Tonfu.
— Więc wiecie o tym?
—Naturalnie. Dopóki tamte Dzieci żyły, nie potrzebowaliśmy martwić się o siebie.
Ale gdy je zabito, pojęliśmy dwie ważne rzeczy: po pierwsze, została naruszona
równowaga, a po drugie, że tamci ludzie nie zniszczyliby owej równowagi, gdyby
nie byli zupełnie pewni, że kolonię Dzieci należy zaliczyć do zagrożeń, nie do
aktywów danego obszaru. Wyspa, na której leżało Tonfu należy do państwa, w
którym panuje dyktatura. Pan przecież wie, że w ustroju totalitarnym jednostka
żyje po to, by służyć państwu, a jeśli przedkłada swoje własne problemy ponad
państwowe uważana jest za zdrajcę. Społeczeństwo musi chronić się przed
zdrajcami, obojętne, czy występują jako jednostki, czy też w grupach. W tamtym
wypadku konieczność biologiczna była zbieżna z obowiązkiem politycznym. A jeżeli
nie dało się przy tym uniknąć zgładzenia sporej ilości osób postronnych, to
trudno! Ich obowiązkiem było zginąć, skoro to mogło być korzystne dla Państwa.
Ale u was sprawa nie jest taka prosta. Waszym zdaniem państwo istnieje po to,
aby służyć jednostkom, z których jest złożone, i których nie można wymordować
bez skrupułów. Dla nas pierwszy moment niebezpieczeństwa już minął. To było,
kiedy dowiedzieliśmy się o zagładzie Tonfu. Ktoś zdecydowany mógł wtedy
zainscenizować tu „nagły wypadek". Wam jednak odpowiadało raczej trzymać nas
tutaj, w ukryciu, a że i dla nas było to dogodne, wszystko dało się zorganizować
bez większych trudności. Ale teraz sytuacja zmieniła się. Ludzie w szpitalu w
Trayne na pewno naopowiadali o nas mnóstwo okropności, i wiadomość o naszym
istnieniu rozeszła się. Okazja zainscenizowania „nagłego wypadku" minęła. Więc
co zamierzacie zrobić, aby nas zlikwidować?
Bernard potrząsnął głową.
— Czy nie przyszło ci do głowy, że rozważamy tę sprawę z bardziej cywilizowanego
punktu widzenia? Ostatecznie jesteśmy krajem nie
tylko cywilizowanym, ale znanym ze skłonności do kompromisów. Mimo wszystkiego,
co powiedziałeś, wcale nie jestem pewien, że nie ma możliwości dojścia do
jakiegoś porozumienia. Historia dowodzi, że jesteśmy bardziej tolerancyjni dla
mniejszości niż większość narodów. Teraz głos zabrała dziewczynka.
— Cywilizacja nie ma tu nic do rzeczy. Sprawa jest zupełnie prymitywna. Jeżeli
będziemy istnieć, zapanujemy nad wami, to jasne i nieuniknione. Czy ustąpicie
nam i bez walki dacie się zepchnąć na drogę, prowadzącą do wymarcia? Chyba nie
doszliście jeszcze do takiej dekadencji. A z punktu widzenia politycznego nasuwa
się pytanie: czy jakiekolwiek, choćby najbardziej tolerancyjne państwo może
sobie pozwolić na udzielenie schronienia rosnącej w potęgę mniejszości, której
nie jest w stanie kontrolować? Na pewno nie! Cóż więc poczniecie? Prawdopodobnie
jesteśmy bezpieczni dopóki debatujecie nad tym zagadnieniem. Najprymitywniejsi
puszczą wodze instynktom, jak to miało miejsce ubiegłej nocy, będą się starać
dopaść nas i zniszczyć. Inteligentniejszych, bardziej odpowiedzialnych i
religijnych pohamuje aspekt etyczny. Przeciwnikami wszelkiej drastycznej akcji
będą idealiści i pseudo-idealiści. Wasz prawicowy rząd będzie w końcu musiał
rozważyć podjęcie przeciwko nam jakiegoś drastycznego działania, co lewicowi
politycy wykorzystają dla zwiększenia popularności własnej partii, a może nawet
obalenia rządu. Będą bronić naszych praw, jako mniejszości, a w dodatku dzieci.
Bez żadnego referendum głosić będą, że reprezentują sprawiedliwość, humanitaryzm
i wielkoduszność narodu. Gdy z biegiem czasu przekonają się, że sprawa istotnie
jest poważna, i że gdyby poddali ją głosowaniu mogłoby to doprowadzić do
wewnątrzpartyjnego rozłamu między krzewicielami oficjalnej polityki „gorących
serc", a masami, które zaczęły żywić jakieś złe przeczucia, zapał głosicieli
wielkich haseł o prawości i cnocie osłabnie.
— Zdaje się, że nie masz wysokiego mniemania o naszych organach rządowych —
wtrącił Bernard.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
— Jako dominujący gatunek mogliście sobie pozwolić na utratę kontaktu z
rzeczywistością i igrać z abstrakcjami — odparła. — Wkrótce zrozumiecie, że im
dłużej będziecie odwlekać walkę z przewyższającymi was osobnikami, tym będzie
ona trudniejsza. Będziecie próbować nas ujarzmić, ale pokazaliśmy już ubiegłej
nocy, jak poradzimy sobie z żołnierzami, których wyślecie przeciwko nam. Jeśli
zjawią się samoloty, roztrzaskają się. Pozostaje artyleria i zdalne kierowane
pociski, ale jeśli użyjecie tych środków, zginą wszyscy mieszkańcy miasteczka.
Jaki rząd w tym kraju pozwoli sobie na podobną masakrę, motywując to jej
skutecznością? Partia, która by to usankcjonowała byłaby skończona raz na
zawsze, a jej przywódcy zlinczowani. Gdy skończyła, odezwał się chłopiec.
— Szczegóły mogą być nieco odmienne, ale w głównych zarysach, taka sytuacja
stanie się nieunikniona w miarę jak świadomość zagrożenia, jakie stanowimy,
będzie się pogłębiać. Może nastąpić czas, gdy obie wasze partie będą się starać
raczej zrezygnować z władzy, niż przedsięwziąć akcję przeciwko nam.
Umilkł na chwilę, spoglądając w zamyśleniu na rozciągające się przed nami pola.
— Ani wasze, ani nasze życzenia nie liczą się wcale — mówił dalej. Właściwie
mamy to samo życzenie: przetrwać. Wszyscy jesteśmy igraszkami tajemniczej potęgi
życia, które dało wam przewagę liczebną, lecz słabszą umysłowość; my natomiast
jesteśmy lepiej rozwinięci pod względem umysłowym, ale słabsi fizycznie.
Nadeszła chwila, gdy musimy zmierzyć się z sobą. Z obu naszych punktów widzenia
są to zmagania okrutne, ale bynajmniej nie nowe. Okrucieństwo jest stare, jak
samo życie. Zostało trochę złagodzone; humor i litość to najważniejsze ludzkie
wynalazki, ale mimo że tak obiecujące, nie zostały jeszcze należycie
ugruntowane.
Przerwał i uśmiechnął się.
— To wypowiedź w stylu naszego pierwszego nauczyciela, Gordona Zellaby'ego —
wtrącił. Potęga życia jest silniejsza niż wszystko inne, jego krwawe zapasy będą
nadal istnieć. Sądzimy jednak, że decydującą akcję można przynajmniej trochę
odwlec i o tym pragnęlibyśmy z panem porozmawiać.
Rozdział XX
Ultimatum
— To ograniczenie swobody moich ruchów jest bardzo nie na miejscu — powiedział
karcąco Zellaby do złocistookiej dziewczynki, siedzącej na gałęzi przydrożnego
drzewa. — Wiecie doskonale, że każdego popołudnia wychodzę na przechadzkę, i
zawsze wracam do domu na herbatę. Tyrania łatwo przeradza się w nałóg. Poza tym
macie przecież moją żonę, jako zakładnika.
Zastanawiając się nad odpowiedzią Dziecko wsadziło do buzi dużego lizaka.
— Dobrze, proszę pana.
Zellaby na próbę wysunął naprzód jedną stopę i tym razem bez przeszkód poszedł
dalej szosą.
— Dziękuję ci, moja droga — rzekł, skłaniając uprzejmie głowę. — Chodźmy, panie
Gayford!
Strażniczka została na drzewie z policzkiem wypchanym lizakiem, dyndając w
powietrzu nogami.
— Ciekawym aspektem tej sprawy jest rozgraniczenie między jednostką, a
zbiorowością — zauważył Zellaby. — Zadowolenie Dziecka z cukierka jest
niewątpliwie indywidualne, natomiast jej zezwolenie na dalszy spacer, tak samo
jak uprzednie wstrzymanie nas nastąpiło pod wpływem zbiorowej decyzji. A skoro
dzieci posiadają zbiorowy umysł, jak to jest z wrażeniami, które odbierają? Czy
wszystkie odczuwały przyjemność, gdy dziewczynka ssała lizaka? Chyba nie, ale na
pewno wszystkie wiedziały jaki on ma smak. To samo zagadnienie powstaje, gdy
pokazuję im swoje filmy i komentuję je. Teoretycznie, gdyby na sali były tylko
dwie osoby, wszyscy pozostali odnieśliby taką samą korzyść, jak gdyby słuchali
mnie osobiście. W ten
sam sposób przyswajają sobie lekcje szkolne. A jednak w Ośrodku mam zawsze pełną
salę. Przypuszczam, że jeśli chodzi o filmy to, choć wystarczy pokazać je
przedstawicielowi każdej płaci, aby znali je wszyscy, jednak wolą oglądać je
osobiście. Niechętnie rozmawiają na ten temat, ale sądzę, że indywidualne
oglądanie filmu daje im więcej zadowolenia, prawdopodobnie tak samo, jak
indywidualne ssanie cukierka. Taka refleksja pociąga za sobą cały szereg innych.
— Zapewne — zgodziłem się. — Ale to są zagadnienia dla naukowców. Co do mnie, to
samo istnienie Dzieci daje mi dość materiału do przemyśleń.
— W tym nie ma przecież nic osobliwego. Równie zastanawiający jest fakt naszego
istnienia.
—My zjawiliśmy się na Ziemi drogą ewolucji. Ale skąd się wzięły Dzieci?
— Czy przypadkiem nie przyjmuje pan teorii za ustalony fakt? Przypuszcza się
powszechnie, że człowiek powstał drogą ewolucji i na poparcie tego mniemania
twierdzi się, że istniało kiedyś stworzenie, które było przodkiem nas, oraz
małp. Nasi przodkowie nazywali ten stwór „brakującym ogniwem", ale nie ma i nie
było nigdy dowodu, że naprawdę istniał. Całe to założenie roi się od brakujących
ogniw, jeśli wolno użyć takiej metafory. Czy można wyobrazić sobie całą
różnorodność ras ludzkich, ewoluujących z tego jednego ogniwa? Ja nie potrafię.
Proszę także pomyśleć o niezliczonej ilości pośrednich typów, które musiały
zaistnieć, a następnie o niewielu marnych reliktach, które zdołaliśmy odnaleźć.
Niech pan sobie uprzytomni o ile pokoleń musielibyśmy się cofnąć, by idąc tropem
białych, czarnych, czerwonych i żółtych, trafić do ich wspólnego przodka. Więcej
wiemy o epoce gadów niż o okresie ewolucji człowieka. Od wielu lat mamy drzewo
rozwojowe konia. Gdybyśmy potrafili odtworzyć takie odnośnie człowieka,
zrobilibyśmy to na pewno. A czym dysponujemy? Mamy kilka, bardzo niewiele
wyodrębnionych okazów. Nikt nie wie, czy i gdzie jest ich miejsce w obrazie
ewolucji, ponieważ nie ma takiego obrazu, jest tylko mniemanie.
Przez pół godziny słuchałem rozprawy o błędnej i niezadowalającej filogenezie
rodzaju ludzkiego. Na zakończenie Zellaby przeprosił za niewyczerpanie tematu,
którego nie udało mu się tak, jak zamierzał, skondensować w kilku zdaniach.
— Chyba jednak przekonałem pana, że w konwencjonalnym założeniu jest więcej luk,
niż istotnej treści — dodał.
— Ale jeżeli unieważnia pan to założenie, co proponuje pan w jego miejsce?
— Nie wiem — przyznał. — Ale nie zaakceptuję złej teorii po prostu z braku
lepszej. W związku z tym, obiektywnie uważam pojawienie się Dzieci za niewiele
bardziej zaskakujące niż pojawienie się różnych ras ludzkich, które rzekomo
wyłoniły się kompletnie ukształtowane, a w każdym razie bez żadnej wyraźnej
linii rozwojowej.
— Na pewno ma pan jakąś własną hipotezę — rzekłem.
— Nie — odpowiedział skromnie i po chwili dodał:
— Naturalnie staram się to przemyśleć, dojść do jakichś wniosków, na razie
jeszcze nieugruntowanych, czasem niepokojących. Jakie to dziwne, że taki
racjonalista jak ja, zaczyna się zastanawiać nad możliwością istnienia jakiejś
zewnętrznej siły, która kieruje sprawami na Ziemi. Gdy rozglądam się wkoło,
świat wydaje mi się chaotycznym terenem doświadczalnym, gdzie można by od czasu
do czasu zrzucić jakiś nowy zarodek i obserwować, jak on się przyjmie, i jak
będzie funkcjonował w naszym bezładzie. Jakież to fascynujące dla twórcy
obserwować, czy jego dzieło sprawdza się! Czy tym razem to, co stworzył, będzie
niosło zniszczenie, czy też znów da się zniszczyć!
— Wie pan co, Zellaby, powiem panu po męsku. Pan nie tylko dużo mówi, ale
opowiada pan mnóstwo bzdur, a niektórym z nich nadaje pan akcent prawdy.
Słuchacza to zbija z tropu.
— Drogi panie — odparł z lekką urazą. — Ja zawsze mówię serio. Trzeba odróżnić
zawartość od opakowania. Czy wolałby pan, abym przemawiał tym monotonnym,
dogmatycznym tonem, który nasi prostoduszni bracia uważają za gwarancję
szczerości?
— Chciałbym wiedzieć — powiedziałem stanowczo — czy dezawuując teorię ewolucji,
może ją pan zastąpić jakąś poważną hipotezą?
— Nie podoba się panu moja opowieść o wynalazcy? Mnie też nie bardzo. Ale ma
przynajmniej tę zaletę, że będąc równie nieprawdopodobna, jak wiele teorii
religijnych, jest przynajmniej bardziej zrozumiała. Gdy mówię „wynalazca"
niekoniecznie mam na myśli jednostkę, raczej zespół. Sądzę, że gdyby zespół
naszych biologów i genetyków zamienił jakąś daleką wyspę w pole doświadczalne,
nauczyłby się wiele, obserwując tam swoich osobników w konflikcie ekologicznym.
Ostatecznie planeta jest niczym innym, jak tylko wyspą w przestworzach. Ale to
tylko rozważania, nie żadna teoria.
Rozmawiając doszliśmy do drogi z Oppley. Zbliżaliśmy się już do Midwich, gdy
jakaś postać skręciła z Hickham Lane i zaczęła powoli iść przed nami.
— Halo! — zawołał Zellaby. Bernard obejrzał się i zaczekał na nas.
— Nie wygląda pan na bardzo zadowolonego z rozmowy z Torran-cem — zauważył
Zellaby.
— Wcale z nim nie rozmawiałem — powiedział Bernard. — Sądzę, że nie ma sensu go
trudzić. Rozmawiałem z kilkorgiem waszych Dzieci.
— Nie z kilkorgiem — poprawił go Zellaby. — Rozmawia się albo ze zbiorowym
chłopcem, albo ze zbiorową dziewczynką, albo z obojgiem.
— Przyjmuję korektę. Rozmawiałem ze wszystkimi Dziećmi, tak mi się przynajmniej
zdaje. W sposobie prowadzenia rozmowy zarówno przez chłopca, jak i dziewczynkę
wyczułem wyraźnie styl Zellaby'ego.
Zellaby zdawał się tym ucieszony.
— Biorąc pod uwagę, że uosabiamy lwa i jagnię, trzeba stwierdzić, że stosunki
między nami były dobre — rzekł. — Rad jestem, że mój wychowawczy wpływ zostawił
na nich pewien ślad. Jak się panu powiodło?
— „Powiodło" nie wydaje mi się w tym wypadku odpowiednim wyrażeniem —
odpowiedział Bernard. — Zostałem poinformowany i pouczony. A w końcu obarczono
mnie przekazaniem ultimatum.
— Naprawdę? A komu?
— Nie wiem dokładnie. Z grubsza komukolwiek, kto umożliwi im przelot.
— Dokąd?
— Tego mi nie powiedzieli. Przypuszczam, że do jakiejś miejscowości, gdzie nikt
nie będzie ich molestować.
Streścił nam zwięźle argumenty Dzieci.
— Według nich — podsumował — ich pobyt tutaj stanowi zarzewie konfliktu, którego
skutków nie da się już uniknąć. Dzieci nie można ignorować, ale każdy rząd,
który będzie usiłować uporać się z nimi, napyta sobie moc kłopotów politycznych,
jeśli mu się to nie uda, a niewiele mniej, jeżeli mu się powiedzie. Dzieci nie
mają żadnych zamiarów agresywnych, i nie pragną, być zmuszone do obrony.
— Naturalnie — mruknął Zellaby. — Dla nich najważniejsze to przetrwać, aby
ostatecznie zapanować.
— ... i dlatego w interesie obu stron jest dostarczenie im środków komunikacji —
dokończył Bernard.
— Czyli gem dla Dzieci! — skomentował Zellaby.
—To dla nich trochę ryzykowne — wtrąciłem. — Wszyscy w jednym samolocie...
—Może pan być pewien, że wzięły to pod uwagę. Myślą o najdrobniejszych
szczegółach. Ma być kilka samolotów. Postawi im się do dyspozycji ekipę, która
każdy sprawdzi, czy nie ma bomb zegarowych i podobnych mechanizmów. Otrzymają
spadochrony, które wyrywkowo sami wybiorą do kontroli. Zgłosili jeszcze wiele
innych tego rodzaju zastrzeżeń.
— I pana zadaniem będzie przepchnąć tę propozycję przez gorset naszej
biurokracji? Nie zazdroszczę. Jaka jest ich alternatywa?
— Nie ma żadnej. Może słowo „ultimatum" nie było tu na miejscu. „Żądanie" byłoby
odpowiedniejsze. Powiedziałem Dzieciom, że nie sądzę, by ktoś zgodził się mnie
wysłuchać, ale one uważają, że warto jednak spróbować, wychodząc z założenia, że
uniknie się wielu kłopotów, załatwiając sprawę w spokoju. Gdybym jednak nie
poradził sobie sam, co jest dla mnie pewne, proponują, że dwoje z nich będzie mi
towarzyszyć za drugim podejściem. Nie jest to przyjemna perspektywa dla kogoś,
kto widział do jakiego stanu ten ich „przymus" doprowadził komisarza policji.
Nie widzę powodu, dlaczego nie mieliby zastosować swoich sposobów kolejno na
coraz wyższych szczeblach aż do samej góry, w razie konieczności. Cóż ich
powstrzyma?
— Było widoczne, że to się zbliża, nieuchronnie, jak nadchodzące po sobie pory
roku — rzekł Zellaby, otrząsnąwszy się z zadumy. — Ale sądziłem, że to się
jeszcze przeciągnie i niezawodnie tak by było, gdyby nie masakra w Tonfu. To
przyśpieszyło bieg wydarzeń. Przypuszczam, że Dzieci też nie są z tego
zadowolone. Zdają sobie sprawę, że nie są jeszcze gotowe, aby sprostać zadaniu,
które je czeka. Dlatego chcą wyjechać gdzieś, gdzie będą mogły spokojnie dojść
do wieku dojrzałego. Stoimy wobec złożonego problemu moralnego: z jednej strony
obowiązek, jaki mamy wobec naszej rasy i kultury zmusza nas do zlikwidowania
Dzieci, gdyż jest jasne, że jeżeli tego nie zrobimy, one zapanują nad nami, a
ich kultura, bez względu na to, jaka ona jest, zniszczy naszą; z drugiej strony,
właśnie w imię tej kultury wzdragamy się przed bezlitosnym wymordowaniem nie
uzbrojonej mniejszości. Istnieje jeszcze trzeci aspekt. Umożliwiając Dzieciom
osiedlenie się gdzie indziej, obciążamy ich problemem nowe, zupełnie do tego
nieprzygotowane otoczenie. To jest tylko wykrętna gra na zwłokę. Jakże poczciwi
wydają się Wellsowscy Marsjanie! Znaleźliśmy się w jednej z tych
niefortunnych sytuacji, dla których nie ma żadnego etycznego rozwiązania. Ale w
każdym trudnym położeniu istnieje możliwość podjęcia działania na dobro
większości. Zatem Dzieci powinno się zlikwidować najtańszym kosztem, i w jak
najkrótszym przeciągu czasu. Przykro mi, że doszedłem do tego wniosku. Przez te
dziewięć lat zbliżyłem się do nich, i wbrew temu co mówi moja żona, prawie
zaprzyjaźniliśmy się. Zamyślił się, po czym mówił dalej:
— To jest słuszna decyzja, ale oczywiście czynniki miarodajne nie zgodzą się na
podjęcie takiego kroku, za co jestem im wdzięczny, gdyż nie byłoby innego
wyjścia, jak jednocześnie zgładzić nas wszystkich.
Znów urwał na chwilę i potoczył wzrokiem po spokojnym krajobrazie; oblanym
popołudniowym słońcem.
— Ja jestem już stary, nie będę już długo żył, ale mam młodszą żonę i synka, i
chcę, żeby oni przetrwali. Nasze władze rozumieją sytuację, ale jeżeli Dzieci
chcą wyjechać na pewno im to umożliwią. Humanitaryzm zatriumfuje nad obowiązkiem
biologicznym. Czy nazwać to prawością, czy dekadencją? W ten sposób, fatalny
dzień zostanie odroczony. Ale na jak długo?
W Kyle Manor czekał na nas podwieczorek, ale wypiwszy filiżankę herbaty Bernard
wstał i zaczął się żegnać.
— Nie zdobędę już więcej informacji — powiedział. — Im wcześniej przedstawię
moim nieufnym zwierzchnikom żądania Dzieci, tym prędzej przystąpi się do
jakiegoś działania. Nie wątpię, że pana argumenty są słuszne — zwrócił się do
Zellaby'ego—ale ze swej strony zrobię wszystko, aby Dzieci jak najprędzej
opuściły nasz kraj. Byłem w życiu świadkiem wielu przykrych scen, ale żadna nie
miała tak wyraźnej wymowy, jak pohańbienie waszego komisarza policji.
Oczywiście, będę z wami w kontakcie.
Spojrzał na mnie i spytał:
— Jedziesz ze mną, Richardzie?
Zawahałem się. Janet była w Szkocji i miała wrócić dopiero za parę dni. W
Londynie nie miałem nic do załatwienia, a problem Dzieci zafascynował mnie.
— Niech pan pozostanie — poprosiła Angela. — Oboje z mężem będziemy radzi mieć
teraz towarzystwo.
Wyczułem, że mówiła szczerze i przyjąłem zaproszenie.
— Nie wiem czy twoje nowe stanowisko rzecznika Dzieci przewiduje osobę
towarzyszącą. Prawdopodobnie, gdybym próbował wyjechać z tobą, zatrzymano by
mnie — powiedziałem do Bernarda.
— Ten ich zakaz jest po prostu śmieszny — rzekł Zellaby. — Muszę ich namówić,
żeby zaniechały tych absurdalnych poczynań.
Odprowadziliśmy Bernarda do samochodu i pomachaliśmy mu ręką na pożegnanie.
—Tak, gem dla Dzieci — powiedział Zellaby, gdy samochód zniknął za zakrętem. — A
później może i set.
Wzruszył lekko ramionami i potrząsnął głową.
Rozdział XXI
Wielki Zellaby
— Moja droga — poprosił Zellaby żonę przy śniadaniu — jeżeli przypadkiem
wybierasz się do Trayne, kup mi słoik lizaków.
Angela odwróciła wzrok od talerza i spojrzała na męża.
— Kochanie — rzekła bez czułości w głosie — przede wszystkim, jeżeli pamiętasz,
co zaszło wczoraj, to chyba rozumiesz, że nie ma mowy, żeby pojechać do Trayne.
Po drugie nie mam najmniejszej ochoty zaopatrywać Dzieci w słodycze. A po
trzecie, jeśli to znaczy, że zamierzasz dziś wieczorem pokazywać im filmy w
Ośrodku, to sprzeciwiam się temu z całą stanowczością.
— Zakaz wyjazdu jest zniesiony — odparł Zellaby. — Wczoraj wieczorem przekonałem
je, że to bezsensowne. Przecież ich zakładnicy nie mogą bez ich wiedzy
zorganizować zbiorowej ucieczki; informacje przeciekają do nich choćby za
pośrednictwem panny Lamb i panny Ogle. Ten zakaz sieje niepotrzebny niepokój.
Połowa lub jedna czwarta mieszkańców stanowi dla nich dostateczne
zabezpieczenie. Co więcej, zapowiedziałem, że jeśli nie przestaną naprzykrzać
się ludziom na drogach i szosach, nie wygłoszę dziś wieczorem odczytu o wyspach
na Morzu Egejskim.
— I naprawdę zgodziły się?
— Oczywiście. Dzieci nie są głupie. Dają się przekonać rozsądnym argumentom.
— Tak uważasz? Po tym wszystkim, czego byliśmy tu świadkami?
— Podobnie jak my wszyscy robią głupstwa pod wpływem strachu lub zaskoczenia, i
—jak wszystkim młodym — zdarza im się przeholować. Są zaniepokojone i nerwowe,
ale czy my nie bylibyśmy zdenerwowani, gdyby groziło nam to, co zdarzyło się w
Tonfu?
— Nie rozumiem cię, Gordon. Dzieci spowodowały śmierć sześciu osób. Zabiły sześć
osób i naraziły na poważny szwank, może i na trwałe kalectwo wiele innych.
Przecież lada dzień to samo może spotkać każdego z nas. A ty bronisz ich
stanowiska?
—Ależ nie, moja droga. Po prostu tłumaczę, że pod wpływem paniki mogą popełniać
błędy, jak każdy z nas. Wiedzą, że któregoś dnia będą musiały walczyć z nami o
przetrwanie i — pod wpływem strachu — omyliły się, sądząc, że ten dzień już
nadszedł.
— Więc teraz nie możemy zrobić nic innego, tylko powiedzieć: „Szkoda, że przez
omyłkę zabiliście sześć osób. No trudno, nie mówmy
0 tym więcej!"
— A co proponujesz? Czy wolałabyś zrażać ich sobie?
— Nie, ale skoro one są, jak utrzymujesz, nietykalne wobec prawa — choć nie
rozumem po co jest prawo, które nie może przyjąć do wiadomości czegoś, o czym
wszyscy wiedzą — to jeszcze nie znaczy, że musimy udawać, że w ogóle nic nie
zaszło. Oprócz prawnych istnieją także sankcje społeczne.
Zellaby uśmiechnął się sceptycznie.
— Nie rozumiem cię — powtórzyła Angela. — Zapatrujemy się jednakowo na tak wiele
spraw, mamy takie same zasady i poglądy, a teraz wydaje mi się, że cię
straciłam. Nie możemy ignorować tego, co się stało; to by się równało
pobłażaniu.
— Mamy różne kryteria, moja droga. Ty oceniasz według miary społecznej i widzisz
zbrodnię. Ja biorę pod uwagą walkę żywiołów
1 dostrzegam tu tylko nieubłagane, pierwotne niebezpieczeństwo.
Ton, jakim wyrzekł ostatnie zdanie, był tak różny od normalnego sposobu jego
wypowiedzi, że oboje spojrzeliśmy na niego z niepokojem. Po raz pierwszy odkąd
go poznałem, zobaczyłem innego Zellaby'ego; wydał mi się jakby młodszy, a
zarazem poważniejszy od dobrze nam znajomego szermierza słów. Ale wnet znów
wrócił do dawnego stylu.
— Mądre jagnię nie drażni lwa — powiedział. — Przekonuje go, gra na zwłokę i
jest dobrej myśli. Dzieci lubią lizaki i będą oczekiwać, że je przywiozę.
Przez chwilę patrzyli sobie z Angelą w oczy. Obserwowałem, jak wyraz zdziwienia
i urazy znika z jej oczu, które spoglądały teraz na niego z tak bezgraniczną
ufnością, że czułem się zażenowany, jak gdybym ich podglądał.
— Niestety — zwrócił się do mnie Zellaby — mam pilną robotę. Czy nie zechciałby
pan dla uczczenia zniesienia zakazu towarzyszyć Angeli do Trayne?
Gdy w południe wróciliśmy do Kyle Manor, zastałem Zellaby'ego siedzącego na
ogrodowym fotelu przed werandą. Nie słyszał moich kroków, i gdy na niego
spojrzałem uderzyła mnie zmiana w jego wyglądzie. Przy śniadaniu wydał mi się
młodszy i silniejszy, teraz robił wrażenie zmęczonego, starego człowieka.
Zaćmionym wzrokiem wpatrywał się w dal, a lekki wiatr rozwiewał jego cienkie,
siwe włosy. Gdy żwir zachrzęścił pod moimi stopami, odmienił się natychmiast.
Wyraz zmęczenia i pustki zniknął z jego oczu i twarz, którą ku mnie zwrócił była
znowu jego normalną fizjonomią. Usiadłem i postawiłem obok niego duży słoik z
lizakami. Patrzył na nie przez chwilę.
— Doskonale — rzekł. — Dzieci bardzo je lubią. Ostatecznie są jeszcze dziećmi
przez małe „d".
— Nie chcę się wtrącać, ale czy to rozsądne iść do nich dziś wieczorem? Nie
można przecież cofnąć zegara. Sytuacja zmieniła się; między nimi, a całym
miasteczkiem zapanowała jawna wrogość. Dzieci na pewno podejrzewają, że podejmie
się przeciwko nim jakieś działania. Jeżeli nawet ultimatum, które Bernard ma
przekazać wyżej, zostanie przyjęte, to przecież nie od razu. Mówił pan, że
Dzieci są podniecone; z pewnością są nadal podenerwowane... i niebezpieczne.
— Nie dla mnie — odparł Zellaby. — Zacząłem je uczyć zanim władze zajęły się
sprawą kształcenia ich, i uczę je nadal. Nie mogę powiedzieć, że je rozumiem,
ale sądzę, że znam je lepiej niż ktokolwiek inny. A co najważniejsze, one mają
do mnie zaufanie.
Umilkł na pół leżąc w fotelu, wpatrzony w topole, w których szumiał wiatr.
— Zaufanie... — zaczął. Ale w tej chwili weszła Angela z karafką sherry i
kieliszkami na tacy, przerwał więc, aby zapytać, co mówią o nas w Trayne. Przy
obiedzie rozmawiał mniej niż zwykle, a potem poszedł do swego gabinetu. Nieco
później zauważyłem, że wychodzi na swą codzienną, popołudniową przechadzkę, ale
ponieważ nie poprosił, żebym mu towarzyszył usadowiłem się wygodnie na leżaku w
ogrodzie. Wrócił na podwieczorek i ostrzegł mnie, żebym się solidnie najadł,
ponieważ, gdy wieczorem wykładał w Ośrodku, w domu podawano późno kolację.
Angela spróbowała raz jeszcze.
— Kochanie, czy nie uważasz, że... Chcę powiedzieć, że one widziały już
wszystkie twoje filmy. Ten o Morzu Egejskim pokazałeś im już dwa razy. Czy nie
można by odłożyć dzisiejszej projekcji i wypożyczyć dla nich jakiś nowy film?
— To jest dobry film, moja droga — odpowiedział Zellaby z lekką urazą. — Chętnie
obejrzą go jeszcze raz. Zresztą nigdy nie powtarzam wykładu; o wyspach greckich
znajdzie się zawsze coś więcej do powiedzenia.
O wpół do siódmej zaczęliśmy ładować do samochodu potrzebną mu aparaturę. Było
tego mnóstwo. Do licznych skrzyń włożono już projektor, wzmacniacz, głośnik,
puszki z filmami, magnetofon, żeby nagrać jego wykład. Wszystko to zostało
wepchnięte do samochodu, a gdy umocowaliśmy mikrofon na dachu, można było
pomyśleć, że wybieramy się raczej na safari niż na pogawędkę filmową.
Zellaby kręcił się wkoło nas, kontrolował, liczył skrzynie, sprawdzał czy
załadowano wszystko, ze słojem cukierków włącznie; wreszcie uznał, że możemy
jechać.
Odwrócił się ku Angeli.
— Prosiłem pana Gayforda, żeby mnie podwiózł i pomógł przy wyładunku — rzekł. —
Bądź zupełnie spokojna!
Przyciągnął ją do siebie i ucałował.
— Gordon — zaczęła. — Gordon...
Obejmując ją jednym ramieniem, drugą ręką gładził jej twarz i zaglądając jej w
oczy lekko potrząsnął głową z naganą.
— Ach, Gordon, tak się teraz boję Dzieci... Przypuśćmy, że one...
— Nie ma żadnego powodu do obaw, kochanie. Wiem, co robię. Odwrócił się, wsiadł
do samochodu i odjechaliśmy, zostawiając
Angelę, żegnającą nas wzrokiem ze stopni ganku.
Dojechałem do Ośrodka w nie bardzo optymistycznym nastroju. Pozornie jednak nic
nie usprawiedliwiało mojego niepokoju. Dom był duży, raczej brzydki, w stylu
wiktoriańskim z dwoma bezsensownie wyglądającymi nowoczesnymi skrzydłami,
dobudowanymi jako laboratoria w czasach pana Crimma. Trawnik przed domem nie
zdradzał
żadnych śladów bijatyki, która niedawno miała tu miejsce, i chociaż ucierpiało
sporo krzewów trudno było sobie wyobrazić gwałtowne zajścia, jakie się tu
rozgrywały.
Ledwie zatrzymałem samochód, frontowe drzwi domu rozwarły się gwałtownie i
kilkanaścioro Dzieci zbiegło po schodach, wołając chóralnie: „Halo, panie
profesorze!" W jednej chwili otworzyli bagażnik i dwóch chłopców zaczęło podawać
wyjmowane przedmioty swym kolegom, którzy zanosili je do szkoły. Dwie
dziewczynki wbiegały na górę po schodach z mikrofonem, i zwiniętym w rolkę
ekranem, trzecia z okrzykiem radości chwyciła słój z cukierkami i podążyła za
koleżankami.
— Uważajcie! — zawołał Zellaby, gdy chłopcy sięgnęli po cięższe skrzynie. — To
krucha aparatura, trzeba się z nią delikatnie obchodzić!
Jeden z chłopców uśmiechnął się do niego, i podniósłszy z przesadną ostrożnością
czarną skrzynkę podał ją koledze. W tej chwili w Dzieciach nie było nic
tajemniczego, jedynie ich niezwykłe podobieństwo sprawiało, że wyglądali jak
chór w operetce. Po raz pierwszy od tego przyjazdu pomyślałem sobie, że Dzieci
mają w sobie też coś z dzieciaków. Przyglądałem mu się, gdy stojąc pośród nich
uśmiechał się lekko, jakby z zamyśleniem. W tej chwili niepodobna było kojarzyć
Dzieci z niebezpieczeństwem. Pomyślałem bezsensownie, że to w ogóle nie mogą być
te Dzieci, że wszystkie teorie, obawy i zagrożenia musiały dotyczyć jakiejś
innej grupy. Nie można było uwierzyć, że załamały krzepkiego Sir Johna; że
wydane przez nie ultimatum zostało potraktowane tak poważnie, iż ma być
przedłożone do rozpatrzenia przez najwyższe władze państwowe.
— Mam nadzieję, że frekwencja będzie dobra — powiedział Zellaby pytająco.
— O tak, proszę pana — zapewnił go jeden z chłopców. — Będą wszyscy, oczywiście
z wyjątkiem Wilfreda, który przebywa w izbie chorych.
— Jak on się czuje?
— Bolą go jeszcze plecy, ale usunięto śrut i lekarz mówi, że wszystko będzie
dobrze.
Uczucie rozłamu narastało we mnie. Byłem bliski przypuszczenia, że padliśmy
ofiarą jakiegoś okropnego nieporozumienia co do Dzieci; jednocześnie wydawało mi
się nieprawdopodobne, że stojący obok mnie Zellaby, to ten sam człowiek, który
dziś rano mówił o „bezlitosnym, pierwotnym niebezpieczeństwie".
Z samochodu wyjęto już ostatnią skrzynkę. Pamiętam, że była już w bagażniku, gdy
rozpoczęliśmy załadunek. Musiała być ciężka, gdyż niosło ją z widocznym
wysiłkiem dwóch chłopców. Zellaby śledził ich uważnie, a gdy wnieśli ją już na
schody, zwrócił się do mnie.
— Bardzo panu dziękuję za pomoc—powiedział tonem pożegnania. Byłem rozczarowany.
Nowy aspekt Dzieci fascynował mnie.
Chciałem obserwować je na wykładzie, gdy będą wszystkie razem, nie spięte i nie
czujne, gdy staną się zwykłymi dziećmi. Zellaby zauważył moją minę.
— Naturalnie zaprosiłbym pana na nasz pokaz, ale muszę przyznać, że niepokoję
się o Angelę — wyjaśnił. — Wie pan, jak bardzo ona się martwi. Zawsze bała się
Dzieci, a ostatnie kilka dni wyprowadziło ją z równowagi. Jestem pewien, że
wolałaby nie być sama dziś wieczorem. Miałem nadzieję, że pan mój drogi, zechce
jej towarzyszyć. Oddałby pan nam wielką przysługę.
— Ależ oczywiście — rzekłem. — Co za gbur ze mnie, że o tym nie pomyślałem!
Oczywiście zaraz do niej pojadę.
Cóż innego można było powiedzieć? Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
— Doskonale. Serdecznie panu dziękuję. Wiem, że na panu można polegać.
Odwrócił się z uśmiechem do kilkorga Dzieci, które kręciły się w pobliżu.
— Zaczynają się niecierpliwić — zauważył. — No, prowadź mnie, Priscillo!
— Ja jestem Helena, proszę pana — powiedziała dziewczynka.
— Dobrze, mniejsza o to. Chodźmy, moja droga! — rzekł Zellaby i zaczęli razem
wchodzić po schodach.
Jechałem powoli do Kyle Manor. Zauważyłem, że „Pod Kosą i Kamieniem" panuje
ożywiony ruch i miałem ochotę wstąpić na chwilę, żeby zorientować się jakie
nastroje panują w miasteczku, ale przypomniałem sobie prośbę Zellaby'ego i
pojechałem dalej.
Przybywszy na miejsce zawróciłem samochód, i ustawiwszy go tak, aby był gotów,
gdy później wyjadę po Zellaby'ego, wszedłem do domu.
Angela siedziała przy oknie w bawialni, słuchając przez radio kwartetu Haydna.
Gdy wszedłem odwróciła ku mnie głowę, a na widok jej twarzy pomyślałem, że
Zellaby miał rację prosząc, abym jej towarzyszył
— Powitanie było entuzjastyczne — rzekłem w odpowiedzi na nieme pytanie w jej
oczach. — Gdyby nie to ich zdumiewające podobieństwo można by je wziąć za
gromadkę zwykłych, sympatycznych uczniaków' Teraz nie wątpię, że pani mąż ma
rację mówiąc, że Dzieci mu ufają
— Być może — przyznała — aleja nie ufam im od czasu, gdy zmusiły swoje matki do
powrotu, do Midwich. Potem jakoś przestałam się tym trapić, ale od wypadku Jima
Pawle'a zaczęłam się ich bać. Na szczęście wysłaliśmy stąd wtedy Michaela. Nie
można przewidzieć, co i kiedy zechcą znów zrobić. Nawet Gordon przyznaje, że są
nerwowe i łatwo ulegają panice. To nonsens, że siedzimy tutaj i pozwalamy, aby
nasze życie zależało od ich nastrojów i humorów. Czy pan sobie wyobraża, że ktoś
weźmie na serio „ultimatum" pułkownika Westcota? Na pewno nie. A wobec tego
Dzieci będą musiały zrobić coś, aby dowieść, że nie wolno ich lekceważyć, że
trzeba je wysłuchać. Będą musiały o tym przekonać trzeźwo myślących, upartych,
twardych ludzi, a Bóg wie, jakich w tym celu użyją środków. Po tym, co zaszło,
żyję w nieustannym strachu. One mogą ważyć się na wszystko!
— Ale zademonstrowanie swoich możliwości w Midwich nie wiele by im dało —
powiedziałem, aby ją pocieszyć. Muszą tego dokonać w jakimś liczącym się
miejscu. Przecież zagroziły, że pojadą z Bernardem do Londynu. Gdyby z którąś
tamtejszą grubą rybą obeszły się tak, jak tu z Sir Johnem...
Przerwał mi przeraźliwy, ostry błysk i wstrząs, który zakołysał domem.
— Co...? — zacząłem, ale urwałem natychmiast.
Przez otwarte okno wpadł pęd powietrza, który o mało nie poderwał mnie z
krzesła, a potem potężna fala ogłuszających huków i trzasków, od których chwiał
się cały dom.
Rozległ się ogłuszający wybuch, łoskot walących się murów, brzęk tłukącego się
szkła i... cisza.
Rzuciłem się ku otwartym drzwiom na taras. Przebiegłem koło Angeli,
znieruchomiałej na swoim krześle i wybiegłem na trawnik. Pozrywane z drzew
liście zasłaniały niebo, wolno opadając na dół. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na
dom. Kłęby poszarpanych pnączy odpadły od ścian i w strzępach zwisały ku ziemi.
Z zachodniej ściany domu ziały na mnie ślepe okna, z których wyleciały wszystkie
szyby.
Gdy obejrzałem się zobaczyłem nad drzewami biały i czerwony blask. Natychmiast
zrozumiałem, co się stało.
Pobiegłem z powrotem do domu. Krzesło Angeli w bawialni było puste. Zawołałem
ją, ale nie było odpowiedzi.
Znalazłem ją wreszcie w gabinecie Zellaby'ego. Pokój zasypany był potłuczonym
szkłem. Jedna z zerwanych zasłon okiennych leżała na kanapie, rodzinne
fotografie pospadały z gzymsu nad kominkiem i porozbijane walały się wokół
paleniska. Angela siedziała w fotelu Zellaby'ego, pochylona do przodu, z głową
na spoczywających, na biurku ramionach. Nie poruszyła się, gdy wszedłem.
Gdy otworzyłem drzwi, przez puste ramy okienne wpadł do pokoju przeciąg i porwał
kartkę papieru, która sfrunęła z biurka na podłogę. Podniosłem ją. Rozpoznałem
spiczaste pismo Zellaby'ego. Nie potrzebowałem jej czytać. Wszystko stało się
dla mnie jasne z chwilą, gdy zobaczyłem czerwonobiałą łunę nad Ośrodkiem i
przypomniałem sobie parę szczególnie ciężkich skrzyń, zawierających rzekomo
sprzęt nagłośniający i filmowy. Gdy odkładałem list na biurko obok nieruchomej
Angeli, rzuciło mi się w oczy kilka środkowych linijek:
— „...doktor ci potwierdzi, to kwestia kilku tygodni, w najlepszym razie
miesięcy, więc nie miej do mnie żalu, najmilsza! A jeśli chodzi o samą sprawę,
to od tak dawna żyjemy w innych, nowych warunkach, że zapomnieliśmy o starych
maksymach: Si fueris Romae, vivito morę. To całkiem rozsądna zasada, ale można
sformułować ją dobitniej: Jeżeli chcesz utrzymać się przy życiu w dżungli,
musisz stosować jej prawa".