John Wyndham Kukułcze jaja z Midwich


John Wyndham

KUKUŁCZE JAJA Z MIDWICH

Przekład: REMIGIUSZ MARKOM

SPIS TREŚCI

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Nie ma wjazdu do Midwich.....................9

Rozdział II

W Midwich panuje spokój .....................13

Rozdział III

Midwich wypoczywa.........................18

Rozdział IV

Operacja Midwich ..........................21

Rozdział V

Midwich wraca do życia.......................31

Rozdział VI

Życie w Midwich stabilizuje się...................34

Rozdział VII

Dalsze wypadki ...........................40

Rozdział VIII

Narady ................................44

Rozdział IX

Utrzymać tajemnicę .........................48

Rozdział X

Porozumienie.............................54

Rozdział XI

Brawo, Midwich ...........................61

Rozdział XII

Dożynki ...............................66

Rozdział XIII

Powroty................................69

Rozdział XIV

Nowe zagadnienia ..........................75

Rozdział XV

Adam i Ewa .............................84

CZĘŚĆ II

Rozdział XVI

Jest nas teraz dziewięcioro .....................93

Rozdział XVII

Midwich protestuje .........................110

Rozdział XVIII

Przesłuchanie ............................117

Rozdział XIX

Impas ................................135

Rozdział XX

Ultimatum .............................146

Rozdział XXI

Wielki Zellaby ...........................153

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Nie ma wjazdu do Midwich

Jednym z najszczęśliwszych przypadków w życiu mojej żony było to, że wyszła za

mąż za mężczyznę, który urodził się 26 września. Gdyby nie to, na pewno noc z 26

na 27 spędzilibyśmy w domu, w Midwich, co pociągnęłoby za sobą groźne

konsekwencje.

Ponieważ były to moje urodziny, w dodatku w przeddzień otrzymałem do podpisu

kontrakt z amerykańskim wydawcą, rankiem 26 wyjechaliśmy do Londynu, aby uczcić

obie te okazje. Wycieczka była bardzo udana, homar i Chablin w restauracji,

potem teatr, kolacyjka i powrót do hotelu, gdzie Janet mogła się nacieszyć

komfortem nowoczesnej łazienki.

Nazajutrz rano bez pośpiechu wyruszyliśmy w powrotną drogę do Midwich. Krótki

postój na zakupy w Trayne, następnie przejechaliśmy przez miasteczko Stouch,

potem skręciliśmy w prawo i boczną szosą prosto do... ale nie! Szosa zagrodzona

była szlabanem, z którego zwisał napis: DROGA ZAMKNIĘTA, a obok stał policjant z

podniesioną ręką.

Zatrzymzałem samochód; policjant zbliżył się; poznałem go, był z Trayne.

— Bardzo mi przykro, ale nie ma przejazdu! — oznajmił.

— To znaczy, że muszę pojechać przez Oppley Road?

— Niestety tamta szosa też jest zamknięta.

— Ależ...

Za nami rozległ się klakson.

— Zechce pan zjechać trochę w lewo!

Ze zdziwieniem spełniłem to polecenie i spostrzegłem, że minęła nas trzytonowa

wojskowa ciężarówka, pełna młodych ludzi w mundurach khaki.

— Czyżby rewolucja w Midwich? — spytałem.

— Manewry — odpowiedział policjant — droga jest nieprzejezdna.

— Ale chyba nie obie drogi? My mieszkamy w Midwich.

— Wiem proszę pana. Ale chwilowo nie ma wjazdu. Na pana miejscu wróciłbym do

Trayne i zaczekał tam aż otworzymy drogę. Bo tu oczywiście nie może pan

parkować.

Janet otworzyła drzwi i wzięła torbę z zakupami.

— Pójdę pieszo — oświadczyła — a ty przyjedziesz, gdy to będzie możliwe.

Policjant zawahał się, po czym zniżając głos, powiedział:

— Ponieważ pani tu mieszka, powiem pani, ale to jest poufne. Nie ma co próbować;

nikt nie może dostać się do Midwich; To fakt!

Patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem.

— Ale dlaczego? — zapytała Janet. — Co się stało?

— Po to tu właśnie jestem, aby dowiedzieć się, proszę pani.

Jeśli pojadą państwo teraz „Pod Orła", do Trayne, dopilnuję, aby zawiadomiono

was, skoro tylko otworzy się drogę. Janet i ja popatrzyliśmy na siebie.

— To wszystko jest bardzo dziwne — rzekła moja żona — ale skoro pan jest pewien,

że nie można przejechać...

— Absolutnie pewien, proszę pani! Poza tym, taki mam rozkaz. Zawiadomimy

państwa, gdy tylko będzie można przejechać.

Nie miało sensu sprzeciwiać się. Policjant spełniał jedynie swój obowiązek i w

dodatku najuprzejmiej jak umiał.

— Dobrze — powiedziałem. — Nazywam się Gayford, Richard Gayford. Będę oczekiwał

wiadomości „Pod Orłem".

Cofnąłem samochód i ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Za miasteczkiem Stouch

zjechałem w pole.

— To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane — rzekłem. — Chodźmy na przełaj,

zobaczymy co się dzieje, dobrze?

— Doskonale! — zgodziła się Janet. — Ten policjant też wydał mi się jakiś

dziwny.

Nasze zaskoczenie było tym większe, że Midwich słynęło w okolicy jako

miejscowość, gdzie nic się nie dzieje. Mieszkając tam już od roku, Janet i ja

uważaliśmy tę opinię za w pełni uzasadnioną.

Dlaczego właśnie Midwich, a nie którekolwiek inne spośród tysiąca podobnych

miasteczek stało się widownią wydarzenia z dnia 26 września, to pozostanie chyba

na zawsze tajemnicą.

Przyjrzyjmy się tej miejscowości.

Midwich położone było około 12 kilometrów na zachód od Trayne. Główna szosa

łączyła Trayne z dwoma sąsiednimi miasteczkami, Oppley i Stouch, z których

boczne drogi odchodziły do Midwich.

W sercu Midwich zieleniły się trójkątne Błonia, z kilku wiązami i stawem

pośrodku. Był tu pomnik ofiar wojny, dalej kościół, plebania, gospoda, kuźnia,

poczta, sklep pani Welt i szereg niewielkich prywatnych willi, oraz

kilkadziesiąt starych kamieniczek czynszowych, a także ratusz i dworek, Kyle

Manor. Reprezentowane tu były wszystkie style architektury angielskiej od

panowania Elżbiety I do Elżbiety II, przy czym najnowocześniejsze były dwa

skrzydła dobudowane przez Ministerstwo, które przejęło dawną tutejszą siedzibę

Kółek Rolniczych i zorganizowało tam ośrodek badań naukowych.

W Midwich nie było dworca kolejowego, ani zajezdni autobusów. Miasteczko nie

posiadało żadnych bogactw mineralnych, nikomu nie przyszło do głowy, że można by

zbudować tu lotnisko lub wykorzystać ten teren jako poligon. Otwarcie rządowego

ośrodka naukowego nie wywarło wpływu na życie mieszkańców miasteczka, którzy

bytowali sobie w tym arkadyjskim zakątku od wielu pokoleń, i aż do 26 września

można by sądzić, że nic się tu nie zmieni w ciągu następnego tysiąclecia.

Nie znaczy to, że Midwich nie może się poszczycić żadnym spektakularnym

wydarzeniem na przestrzeni całej historii. W roku 1768 młodziutka Polly Parker

zastrzeliła na progu gospody „Pod Kosą i Kamieniem" rozbójnika, Czarnego Neda, i

— choć uczyniła to raczej z powodów osobistych, niż dla ochrony bezpieczeństwa

publicznego — stała się bohaterką licznych ballad swojego stulecia. Tutejszy

kościół posłużył za stajnię dla koni Cromwella, a ruiny miejscowego opactwa

natchnęły poetę Wordswortha do napisania wspaniałego sonetu. W roku 1916 jakiś

zbłąkany zeppelin zrzucił tu na zaorane pole bombę, która na szczęście nie

wybuchła, ale poza tymi nielicznymi epizodami, życie płynęło w Midwich bez

żadnych zakłóceń.

Rankiem 26 września nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Aczkolwiek żona

kowala, pani Brant twierdziła potem, że poczuła się trochę nieswojo, gdy

zobaczyła dziewięć srok na polu, a kierowniczce poczty, pannie Ogle śnił się

poprzedniej nocy olbrzymi nietoperz, ale

złowieszcze znaki objawiały się obu tym paniom tak często, że nie można było

brać ich poważnie. Aż do poniedziałkowego popołudnia Midwich było zupełnie

normalnym miasteczkiem, tak jak w dniu, gdy Janet i ja wyjechaliśmy do Londynu.

A przecież we wtorek...

Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść rozległym, wznoszącym się pod górę

ścierniskiem. Pole było ogrodzone, i gdy doszliśmy do przeciwległego krańca,

wdrapaliśmy się na furtkę, aby popatrzyć na leżące w dole Midwich. Drzewa

zasłaniały widok i dostrzegliśmy tylko kilka wstążek dymu, unoszącego się

leniwie z kominów i iglicę kościoła, strzelającą w niebo wśród zielonych wiązów.

Na sąsiednim polu zobaczyłem kilka leżących, najwidoczniej śpiących krów. Nie

jestem wieśniakiem, nie wiem jakie pozycje mogą przybierać krowy, przeżuwając

pokarm, ale w tych uderzyło mnie coś szczególnego. Nie poświęciłem temu jednak

wiele uwagi i poszliśmy dalej.

Przeskoczyliśmy przez płot i ruszyliśmy polem, gdy ktoś nas zawołał. Rozejrzałem

się i zobaczyłem na sąsiednim polu postać odzianą w khaki. Człowiek wołał coś do

nas i machał laską, najwidoczniej nakazując nam się cofnąć. Zatrzymałem się, ale

Janet zawołała:

— On jest tak daleko! — i pobiegła naprzód.

Przez chwilę wahałem się; strażnik krzyczał coraz głośniej i coraz energiczniej

wymachiwał laską. W końcu ruszyłem za Janet. Była jakieś dwadzieścia metrów

przede mną, ale w chwili, gdy zacząłem biec, zachwiała się nagle i padła na

ziemię.

Zatrzymałem się odruchowo. Gdyby upadła zwichnąwszy kostkę lub po prostu na

skutek potknięcia, wyglądałoby to inaczej i byłbym już przy niej, aby jej pomóc;

ale to stało się tak błyskawicznie, tak jakoś bezapelacyjnie, że przez sekundę

sparaliżowała mnie idiotyczna myśl, że ją zastrzelono. Po chwili otrząsnąłem się

i skoczyłem naprzód, nie zwracając uwagi na krzyki strażnika.

Ale nie dobiegiem do niej. Zanim zdążyłem uświadomić sobie co się dzieje,

runąłem jak podcięty na ziemię.

Rozdział II

W Midwich panuje spokój

Jak powiedziałem, życie w Midwich toczyło się 26 zupełnie normalnie. Badałem tę

sprawę tak szczegółowo, że wiem gdzie kto był i co robił tego wieczoru.

Stali bywalcy zgromadzili się „Pod Kosą i Kamieniem". Część młodych ludzi

pojechała do kina, do Trayne. Na poczcie panna Ogle, robiła na drutach, siedząc

pod centralką telefoniczną. Pan Tapper, który pracował jako ogrodnik zanim

wygrał bajońską sumę na loterii, irytował się, gdyż coś się popsuło w nowo

nabytym kolorowym telewizorze i bluźnił tak, że jego żona czym prędzej położyła

się spać. W dobudowanych do ośrodka laboratoriach paliło się kilka świateł, ale

nie było w tym nic niezwykłego; zatrudnieni tam naukowcy często prowadzili swe

tajemnicze badania do późnej nocy.

Ale najzwyklejszy dzień nie dla wszystkich musi być zupełnie powszedni. Na

przykład, jak wspomniałem, były moje urodziny i nasz domek był zamknięty, a okna

ciemne. A w Kyle Manor, tego właśnie wieczoru panna Ferrelyn Zellaby oświadczyła

porucznikowi Aleno.wi Hughesowi, iż należałoby o ich zaręczynach poinformować

jej ojca. Ociągając się trochę, Alan wszedł do gabinetu Gordona Zellaby, żeby

powiadomić go o tym wydarzeniu.

Zastał pana domu siedzącego wygodnie w dużym fotelu. Oczy miał zamknięte,

piękna, siwa głowa spoczywała na wysokim oparciu, tak iż mogło się wydawać, że

usnął, ukołysany muzyką, która zapełniała pokój. Nie spał jednak; nie otwierając

oczu wskazał gościowi ręką drugi fotel, po czym przyłożył palec do ust, prosząc

o ciszę. Alan podszedł na palcach do wskazanego mu fotela i usiadł. W ciągu

następnych dziesięciu minut wszystkie przygotowane uprzednio słowa uciekły mu

z pamięci, zajął się więc oglądaniem pokoju. Jedna ściana obudowana była aż do

sufitu półkami pełnymi książek. Książki mieściły się także w niskich

biblioteczkach, nad którymi wisiały ozdobione własnoręcznymi podpisami portrety

różnych znakomitości. Nad kominkiem, w którym płonął niepotrzebny, lecz

przyjemny ogień, widniały portrety rodzinne, między innymi podobizna Ferrelyn,

córki Zellaby'ego z pierwszego małżeństwa. Portret aktualnej pani Zellaby,

Angeli, zdobił biurko, przy którym pracował uczony. Oszklona gablota koło drzwi

na taras, mieściła liczne wydania jego dzieł w kilku językach.

Alan wiedział od Ferrelyn, że obmyślając nową książkę, Zellaby ulegał zmiennym

nastrojom psychicznym, wychodził na długie spacery, nieraz tak tracił poczucie

czasu i orientację, że telefonował do domu i trzeba było wyjechać po niego

samochodem. Ale gdy zabierał się do pisania, odzyskiwał równowagę.

Alan czytał tylko jedną książkę przyszłego teścia. Wydała mu się interesująca,

ale bardzo ponura. Autor dowodził, że zarówno asceza, jak i nadmierne dogadzanie

sobie są dowodami nieprzystosowania do życia, i wyciągał z tego różne

pesymistyczne wnioski, ale zdaniem Alana, nie wziął pod uwagę faktu, że młode

pokolenie jest bardziej dynamiczne i wnikliwiej patrzy na świat, niż ludzie

starsi.

Gdy muzyka umilkła Zellaby, nie wstając z fotela, wyłączył adapter i spojrzał na

Alana.

— Przepraszam — powiedział — ale wydaje mi się, że gdy Bach gra swoją suitę,

powinno się pozwolić mu ją skończyć. Nie mamy jeszcze rozeznania co jest, a co

nie jest w dobrym tonie, jeśli chodzi o te innowacje — dodał, spoglądając na

adapter. — Czy artyzm muzyka jest mniej godny szacunku, gdy wykonawca nie jest

obecny osobiście? Czy miałem przestać słuchać i zająć się panem, jako gościem,

czy raczej pan powinien uszanować we mnie melomana? A może obaj winniśmy schylić

czoła przed geniuszem?

— Hm, tak — powiedział Alan. — Oczywiście. Zellaby zauważył jego brak

zainteresowania.

— Gdy jest się młodym — rzekł ze zrozumieniem — niekonwencjonalny sposób życia z

dnia na dzień ma romantyczny aspekt. Ale świat jest zbyt skomplikowany, aby

kierować nim z takich pozycji.

Alan odetchnął głęboko. Znając talent Zellaby'ego wciągania rozmówcy w zawiłe

dyskusje, powiedział prosto z mostu:

— Faktycznie pozwoliłem sobie przyjść do pana w zupełnie innej sprawie.

Zellaby nigdy się nie gniewał, gdy przerywano mu tok jego głośnych rozmyślań.

Odłożył rozważania nad strukturą świata na później i spytał:

— O co chodzi, mój drogi chłopcze? Słucham!

— Chodzi o Ferrelyn, proszę pana.

— O Ferrelyn? Ach tak, ale ona pojechała do Londynu na kilka dni, wróci jutro.

— Nie, proszę pana. Wróciła dzisiaj.

— Naprawdę? — Zellaby zastanowił się chwilę. — Ależ tak, słusznie, była w domu

na obiedzie. Byliście przecież oboje! — zawołał z tryumfem.

— Tak — rzekł Alan, zdecydowany, by oznajmić wreszcie wielką nowinę, z którą

przyszedł. Zmieszany i nieszczęśliwy gubił się w gąszczu zdań, które sobie

uprzednio przygotował, a które zupełnie nie trzymały się kupy, aż dobrnął do

zakończenia:

— Mam więc nadzieję, że pan zgodzi się oficjalnie uznać nasze zaręczyny.

— Mój drogi chłopcze, przeceniasz moją pozycję! Ferrelyn jest rozsądną

dziewczyną i z pewnością zarówno ona, jak jej matka wiedzą już o tobie wszystko

i wspólnie podjęły dobrze uzasadnioną decyzję.

— Ale ja w ogóle nie znam pani Holder!

— Gdybyś ją znał, zdałbyś sobie lepiej sprawę z sytuacji. Jane jest wspaniałą

organizatorką — powiedział Zellaby, spoglądając życzliwie na jeden z portretów

nad kominkiem.

Wstał i podszedł do Alana.

— Odegrałeś swoją rolę znakomicie — rzekł. — Teraz chyba moja kolej, aby

usatysfakcjonować Ferrelyn. Proszę, zawołaj tu wszystkich, a ja wyciągnę

tymczasem butelkę.

W kilka minut później, gdy żona, córka i przyszły zięć stanęli wkoło niego,

podniósł kieliszek i powiedział:

— Wypijmy za połączenie dwóch zakochanych istot! Co prawda uznane zarówno przez

Kościół, jak przez Państwo pojęcie partnerstwa w małżeństwie jest

przygnębiające, ale duch ludzki jest silny i miłość często łamie instytucjonalne

nakazy. Miejmy więc nadzieję...

— Tato — przerwała Ferrelyn. — Jest już po dziesiątej, a Alan musi punktualnie

wrócić do jednostki. Wystarczy jeśli powiesz: Życzę wam obojgu wiele szczęścia!

— Czy naprawdę myślisz, że to wystarczy? Tak zwięźle? Więc skoro tak uważasz,

mówię to, kochanie, z całego serca.

Spełniwszy toast, Alan odstawił kieliszek i zaczął się żegnać. Zellaby spoglądał

na niego ze współczuciem.

— To musi być naprawdę ciężko — rzekł. — Jak długo jeszcze będą cię trzymać?

Alan powiedział, że prawdopodobnie będzie zwolniony z wojska za trzy miesiące.

— Ale takie doświadczenie może ci się przydać — ciągnął Zellaby. Czasem żałuję,

że nigdy nie służyłem w wojsku. Podczas jednej wojny byłem za młody, a drugą

spędziłem przy biurku w Ministerstwie Informacji. Wolałbym coś aktywniejszego.

No, do widzenia, mój drogi!

Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał i dodał:

— Mówimy do ciebie wszyscy Alan, ale chyba nie znam twojego nazwiska.

Alan wymienił je i uścisnął dłoń przyszłego teścia. Ferrelyn wyszła z nim do

holu.

— Muszę pędzić — zawołał, spojrzawszy na zegar. Zobaczymy się jutro, kochanie. O

szóstej. Dobranoc, najmilsza!

Ucałowali się w drzwiach i młody człowiek pobiegł do zaparkowanego przed domem

małego, czerwonego samochodu. Zawarczał silnik, Alan jeszcze raz pomachał ręką

na pożegnanie i odjechał wśród szumu pryskającego spod kół żwiru.

Ferrelyn patrzyła na znikające w dali tylne światła. Nasłuchiwała dopóki słychać

było warkot motoru, po czym wróciła do domu. Zegar w holu wskazywał kwadrans po

dziesiątej.

O dziesiątej piętnaście w Midwich nie działo się jeszcze nic nadzwyczajnego. W

niektórych oknach paliło się światło, którego blask rozpływał się w deszczu.

Ludzie szykowali się już do snu.

Z gospody „Pod Kosą i Kamieniem" wychodzili ostatni goście; ociągali się parę

chwil, by przyzwyczaić wzrok do ciemności, po czym każdy ruszał w swoją stronę.

O dziesiątej piętnaście wszyscy byli już w domu, tylko Alfred Wait i Harry

Crankhart zapóźnili się na ulicy, spierając się o jakość różnych gatunków

nawozów.

Nie przybył jeszcze autobus z kilkoma osobami, które wybrały się do kina w

Trayne; po jego powrocie Midwich mogło już zapaść w sen.

Na plebanii, panna Rushton żałowała, że nie położyła się pół godziny wcześniej;

mogłaby wtedy poczytać książkę, co obecnie było niemożliwe. Bo oto wielebny

Hubert Leebody usiłował słuchać nadawanej w trzecim programie debaty o

przedsofoklesowskiej koncepcji

kompleksu Edypa, podczas gdy w drugim rogu pokoju, ciotka Dora rozmawiała przez

telefon. Uważając za niedopuszczalne, aby babskie gadanie miało zagłuszyć

naukową debatę, pastor nastawił głośnik na cały regulator. Nie przyszło mu do

głowy, że ta błaha kobieca rozmowa może następnie okazać się ważna. Nikt by się

tego nie domyślił.

Dzwoniła z Londynu długoletnia przyjaciółka pani Leebody, pani Cluey, pragnąc

zasięgnąć rady. O dziesiątej szesnaście doszła do sedna sprawy.

— Powiedz mi szczerze, Doro, czy uważasz, że na suknię dla Kathy odpowiedniejszy

będzie biały atłas czy biały brokat?

Pani Leebody zawahała się. Uważała, że atłas, ale jednocześnie pragnęła, aby jej

decyzja była zgodna z opinią przyjaciółki, której nie chciała urazić.

— Oczywiście — zaczęła wymijająco — dla bardzo młodziutkiej panny młodej... ale

Kathy nie jest przecież nastolatką...

— Nie jest bardzo młoda — zgodziła się pani Cluey. I czekała. Pani Leebody

złorzeczyła w duchu naleganiu przyjaciółki i audycji

radiowej, która nie pozwalała jej się skupić, aby wymyślić jakąś finezyjną

odpowiedź.

— Myślę, że biały atłas jest równie efektowny, jak brokat — rzekła — ale jeśli

chodzi o Kathy, to chyba...

W tym miejscu głos jej się urwał. W Londynie pani Cluey zaczęła stukać w

telefon. Po chwili spojrzała na zegarek, odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła

„0".

— Chcę złożyć zażalenie — oświadczyła. — Przerwano mi bardzo ważną rozmowę.

Telefonistka powiedziała, że postara się połączyć ją powtórnie, ale nie udało

jej się to.

— Co za nieudolność! — oburzyła się pani Culey. — Złożę zażalenie na piśmie. I

nie zapłacę ani za jedną minutę dłużej, niż trwała rozmowa. Rozłączono nas

punktualnie o dziesiątej siedemnaście.

Telefonistka z zawodową uprzejmością przyjęła reklamację i sporządziła służbową

notatkę, podając godzinę dwudziestą drugą siedemnaście, 17,26 września.

Rozdział III

Midwich Wypoczywa

Od godziny dziesiątej siedemnaście tej nocy, informacje o Midwich stają się

epizodyczne. Telefony w miasteczku są głuche. Autobus, który miał tędy

przejeżdżać nie przybył do Stouch, a ciężarówka, która wyruszyła na poszukiwanie

autobusu też nie powróciła. Urząd Lotnictwa zawiadomił Trayne, że w okolicy

Midwich wytropiono przez radar jakiś niezidentyfikowany latający obiekt, na

pewno nie samolot wojskowy, który lądował tam przymusowo. Ktoś w Oppley doniósł,

że w Midwich pali się dom, którego nikt nie ratuje. Z Trayne wysłano wóz

strażacki, a gdy po pewnym czasie nie otrzymano żadnego raportu, również

samochód policyjny, który też przepadł bez wieści. Gdy Oppley zawiadomiło o

następnym pożarze, ze Stouch pojechał do Midwich na rowerze posterunkowy Gobby,

który również nie dał potem żadnego znaku życia.

Ranek 27 września wstał smutny, niebo zasłaniały szare płachty chmur, przez

które przedzierało się słabe światło. Ale w Oppley i w Stouch piały koguty, i

ptaki ćwierkały na powitanie nowego dnia. Tylko w Midwich nie odezwał się żaden

ptak.

W Oppley i w Stouch, jak wszędzie o tej porze, ręce wyciągały się z posłania, by

uciszyć budziki, ale w Midwich terkotały aż sprężyny rozkręciły się do końca. W

innych miasteczkach zaspani ludzie wychodzili z domów i pozdrawiali spotykanych

na ulicy znajomych śpieszących do pracy. W Midwich tego ranka nikt nie witał się

z nikim.

Bo Midwich pogrążone było w głębokim, hipnotycznym śnie. Mężczyźni, kobiety,

konie, krowy, świnie, owce, drób, skowronki, krety

i myszy leżały nieruchomo. Miasteczko spowijał całun ciszy, przerywanej tylko

szelestem liści, regularnym biciem kościelnego dzwonu i bulgotaniem rzeki Opple

na grobli koło młyna.

Nie rozjaśniło się jeszcze, gdy z Trayne wyruszyła szaro-zielona furgonetka

Urzędu Telefonicznego, aby umożliwić Midwich kontakt z resztą świata. Kierowca

zatrzymał się przed budką telefoniczną. Chciał przekonać się, czy uzyska jakiś

znak życia z miasteczka, ale żaden głos nie odezwał się w słuchawce. O godzinie

dwudziestej drugiej siedemnaście łączność Midwich źe światem była zupełnie

zerwana. Kierowca wsiadł i samochód ruszył dalej w szarym świetle poranka.

— Do licha — powiedział monter. — Ta ich panna Ogle dostanie za to niezłą

wcierkę!

— Nie rozumiem tego — odparł kierowca. — Przecież ona zawsze nasłuchuje czy

potrzeba, czy nie. No, zaraz zobaczymy co się tam dzieje.

Wkrótce potem samochód skręcił w wyboistą, boczną drogę do Midwich. Ujechawszy

pół kilometra trafił na sytuację, która wymagała pełniejszej przytomności umysłu

kierowcy. Na szosie za zakrętem, leżał strażacki wóz z bocznymi kołami zarytymi

w rowie, a parę metrów dalej, połowę szerokości szosy blokowała rozbita czarna

limuzyna, za którą, obok przewróconego roweru leżał mężczyzna. Szofer szarpnął

kierownicę, usiłując spiralą objechać oba pojazdy, ale wóz wpadł w poślizg,

zsunął się na wąskie pobocze i podskoczywszy kilka razy na wybojach wjechał w

przydrożny żywopłot, w którym utknął.

W pół godziny później autobus, który co rano przyjeżdżał do Midwich, aby zabrać

dzieci do szkoły w Oppley pojawił się na tym samym zakręcie i utknął w luce

między wozem strażackim, a samochodem Urzędu Telekomunikacyjnego,blokując

kompletnie szosę.

Na drugiej drodze wylotowej, prowadzącej z Midwich do Oppley podobne kłębowisko

pojazdów przypominało cmentarz samochodów. Pierwszym wozem, który nie utknął w

tym korku była furgonetka pocztowa. Listonosz wysiadł i przeszedł parę kroków

naprzód. Podchodził już do unieruchomionego autobusu, gdy nagle, bez żadnego

widocznego powodu zgiął się w pół i legł na szosie. Kierowca otworzył usta ze

zdumienia, a następnie, potoczywszy wzrokiem nieco dalej, spostrzegł głowy kilku

nieruchomych pasażerów autobusu. Zawrócił pośpiesznie i pojechał do najbliższego

telefonu w Oppley.

Tymczasem kierowca samochodu dostawczego z pieczywem z daleka spostrzegł zator

na drodze ze Stouch i w dwadzieścia minut później

na obydwóch drogach do Midwich podjęto niemal identyczną akcję ratowniczą.

Przybyły karetki pogotowia. Mężczyźni w bieli wysiedli tylnymi drzwiami,

zapinając kitle i gasząc papierosy. Chłodnym, fachowym spojrzeniem ocenili

sytuację, rozwinęli nosze i szykowali się, by podejść do ofiar wypadku.

Na drodze z Oppley dwaj noszowi szli ku leżącemu na szosie listonoszowi, lecz

gdy idący przodem zrównał się z rozciągniętym koło furgonetki ciałem, nagle

zgiął się, jak kukła, i bezwładnie padł na nogi ofiary wypadku. Tylny noszowy

wytrzeszczył oczy. Z wymienianych za nim bezładnych słów wyłowił jedno: „Gaz!"

Odrzucił nosze, jakby go parzyły i szybko wskoczył do karetki. Po krótkiej

naradzie kierowca wydał werdykt:

— To robota nie dla nas. Musi przyjechać straż ogniowa.

— Albo wojsko — rzekł noszowy. — Tu są potrzebne maski gazowe, nie tylko

przeciwdymne.

Rozdział IV

Operacja Midwich

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Janet i ja dojeżdżaliśmy do Trayne,

porucznik Alan Hughes stał obok oficera straży pożarnej, Norrisa, na szosie do

Oppley. Obserwowali akcję jednego ze strażaków, który usiłował chwycić leżącego

noszowego na umocowany na długim drągu hak. Gdy mu się to wreszcie udało, zaczął

ciągnąć. Holowane w ten sposób ciało przybliżyło się do ratowników o półtora

metra, po czym ofiara wypadku usiadła i zaczęła przeklinać.

Alanowi zdawało się, że nigdy w życiu nie słyszał piękniejszych słów. Niepokój,

z jakim tu jechał zmniejszył się już przed tym, gdy stwierdzono, że ofiary tego

niepojętego wypadku oddychają. Teraz przekonano się, że — przynajmniej jedna z

nich — nie zdradza żadnych chorobowych objawów po dziewięćdziesięciominutowej

utracie przytomności.

— Świetnie — powiedział Alan. — Jeżeli temu nic nie jest, to może inni też

przyjdą do siebie; tylko, że dalej nie wiemy co się właściwie stało.

Następnie przyholowano listonosza, który — aczkolwiek narażony był trochę dłużej

— odzyskał przytomność równie szybko i całkowicie, jak noszowy. r

Ktoś powiedział:

— To musi być jakieś ciało stałe, nie gaz.

— Ani nic, co paruje z ziemi — powiedział szef strażaków.

— Na pewno nie. Żadne ciało lotne nie utrzymałoby się tu tak długo, zwłaszcza,

że wieje lekki wiatr.

— Ciekawe, jak daleko „to" sięga?

Patrzyli wciąż z niepokojem w stronę Midwich.

Za poprzewracanymi wehikułami lśniąca wstęga szosy biegła wesoło dalej do

następnego zakrętu. Wyglądała jak zwykła szosa wysychająca po deszczu. Poranna

mgła już się podniosła i na tle nieba widać było

wieżę kościoła w Midwich. Gdyby nie przedni plan, byłby to zupełnie pospolity

krajobraz.

Wspomagani przez żołnierzy Alana, strażacy wciąż ściągali z szosy leżących w

zasięgu ich haka. Wyholowani w ten sposób ze strefy zagrożenia podnosili się

raźno i zapewniali, że nie potrzebują żadnej pomocy lekarskiej. Wyglądało na to,

że dziwne przeżycie nie zostawiło na swych ofiarach żadnego piętna.

Następnie trzeba było odsunąć przewrócony ciągnik, aby zająć się leżącymi dalej

pojazdami i ich pasażerami. Alan powierzył kierowanie tą akcją swemu

sierżantowi, a sam poszedł polną dróżką do niewielkiego wzgórza, skąd rozciągał

się rozleglejszy widok na Midwich i jego okolicę. Zobaczył kilka dachów, między

innymi dachy Kyle Manor i Ośrodka, parę głazów na szczycie ruin opactwa i dwie

wstążki szarego dymu. Spokojny krajobraz. Ale gdy przeszedł jeszcze kilka metrów

ujrzał leżące nieruchomo na polu cztery owce. Widok ten zaniepokoił go, nie

dlatego, by sądził, że są martwe, ale ponieważ był to dowód, że strefa

zagrożenia sięga dalej niż się spodziewał. Patrząc uważnie, zauważył nieco dalej

dwie krowy. Leżały na boku, niewątpliwie pogrążone w głębokim śnie.

Wrócił na szosę.

— Sierżancie! — zawołał Sierżant podszedł i zasalutował.

— Sierżancie, chcę, żeby pan tu przyniósł kanarka w klatce.

— Ka... kanarka? — Sierżant mrugał ze zdumienia.

— No, ewentualnie może być papużka. Chyba znajdzie się coś takiego w Oppley.

Niech pan pojedzie jeepem. Proszę powiedzieć właścicielowi, że zostanie

wynagrodzony, jeżeli zechce.

— Ja... więc...

— I niech się pan pośpieszy. Chcę tu mieć tego ptaka jak najprędzej!

— Kanarka! To jest rozkaz? — zapytał sierżant, chcąc się upewnić.

— Tak jest! — potwierdził Alan.

Zdałem sobie sprawę, że sunę po ziemi na brzuchu. To dziwne, przecież przed

chwilą biegłem ku Janet! Nagle przestałem posuwać się naprzód. Usiadłem i

zobaczyłem, że otacza mnie krąg ludzi. Jakiś strażak, zajęty odczepianiem od

mojej odzieży haka, który wyglądał, jak narzędzie mordu; obok funkcjonariusz

pogotowia przyglądał mi się

z wyrazem zawodowego optymizmu; koło niego młody żołnierz z wiadrem wapna i

drugi z mapą w ręku, a dalej sierżant, uzbrojony w długą żerdź, z której zwisała

klatka z jakimś ptakiem. Oprócz tego superrealis-tycznego grona ujrzałem Janet,

która wciąż jeszcze leżała w tym samym miejscu, gdzie upadła. Zerwałem się na

równe nogi w chwili, gdy strażak, wyswobodziwszy hak z mojej odzieży wyciągnął

go po nią. Uczepił go do paska jej płaszcza i zaczął ciągnąć. Oczywiście pasek

pękł, ale hak wczepił się w fałdy tkaniny; strażak szarpnął raz, drugi i

przywlókł do nas Janet. Usiadła oburzona w podartej odzieży.

— Czy pan się dobrze czuje, panie Gayford? — spytał ktoś obok mnie. Obejrzałem

się i zobaczyłem młodego oficera, Alana Hughesa,

którego spotkałem kilkakrotnie u Zellaby'ego.

— Tak — odparłem — ale co tu się dzieje?

Nie odpowiedział mi. Podszedł do Janet i pomógł jej wstać. Następnie zwrócił się

do sierżanta:

— Wrócę teraz na szosę. Wy róbcie tu dalej swoje.

— Tak jest, panie poruczniku! — odpowiedział sierżant. Pochylił żerdź, którą

dotychczas trzymał wzniesioną pionowo cisnął

ją przed siebie wraz z zawieszoną na niej klatką. Ptak spadł z drążka i leżał

nieruchomo na wysypanej piaskiem podłodze. Teraz wystąpił naprzód żołnierz z

wiadrem i wylał trochę wapna na trawę, a jego kolega zrobił znak na swojej

mapie. Gdy sierżant odciągnął klatkę, ptak zaćwierkał z oburzeniem i z powrotem

skoczył na drążek. Następnie obaj żołnierze ze swymi rekwizytami posunęli się o

kilka metrów do przodu i powtórzyli całą operację.

Teraz Janet zaczęła wypytywać co się właściwie dzieje. Alan udzielił nam kilku

skąpych informacji.

— Niewątpliwie dopóki to trwa, nie można dostać się do Midwich. Radzę państwu

pojechać do Trayne i czekać tam na odwołanie alarmu.

Spojrzeliśmy na żołnierza z klatką akurat w chwili, gdy ptak ponownie spadał z

drążka; potoczyliśmy wzrokiem na spokojne pola wkoło Midwich. Po tym co

przeżyliśmy nie było chyba alternatywy. Janet skinęła głową. Podziękowaliśmy

Alanowi i poszliśmy w stronę samochodu.

„Pod Orłem" Janet nalegała, abyśmy na wszelki wypadek wynajęli pokój na całą

dobę. Gdy tylko rozlokowała się, zszedłem do baru.

Mimo że było dopiero południe w barze było pełno ludzi, przeważnie obcych,

którzy rozmawiali z sobą, stojąc w małych grupkach, niczym

aktorzy na scenie. Kilka osób stało przy barze, samotnie i w zamyśleniu. Z

trudem przedarłem się do kontuaru, a gdy wracałem, ze szklaneczką w ręku, jakiś

głos za mną zawołał:

— A co ty, u licha, robisz w tym towarzystwie, Richardzie? Głos wydał mi się

znajomy, podobnie jak twarz, gdy się obejrzałem,

ale przez chwilę nie umiałem jej zaszufladkować. Wnet jednak podniosła się

kurtyna czasu, i gdy oczyma wyobraźni ujrzałem tego mężczyznę w polowym

mundurze, tak jak zwykłem go widywać, poznałem go i ucieszyłem się szczerze.

— Bernard! — zawołałem. — To wspaniałe spotkanie! Ale wyjdźmy z tego tłumu!

Wziąłem go pod ramię i zaciągnąłem do stolika we wnęce.

Na jego widok uczułem się znów młody. Przypomniały mi się Ardeny, Reichswald,

Ren. To było dobre spotkanie. Przez pół godziny rozmawialiśmy chaotycznie;

wreszcie, patrząc na mnie uważnie, Bernard przypomniał mi:

—Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie miałem pojęcia, że się do tego

zabrałeś!

— Co masz na myśli? Spojrzał w stronę baru.

— Dziennikarstwo — wyjaśnił. — Prasa.

— A więc to dziennikarze! Zastanawiałem się właśnie co to za inwazja! Bernard

uniósł lekko brwi.

— Więc co tu robisz, jeśli nie jesteś jednym z nich?

— Mieszkam w tych stronach.

W tej chwili podeszła do nas Janet.

—Pozwól, moja droga, to jest Bernard Westcot, kapitan Westcot, gdy wojowaliśmy

razem, ale wiem, że potem został majorem, a teraz jest...

— Pułkownikiem — rzekł Bernard i powitał Janet z kurtuazją.

— Bardzo mi miło — powiedziała moja żona. — Wiele słyszałam o panu. Wiem, że

zawsze się tak mówi, ale tym razem to jest prawda.

Zaproponowała wspólny lunch, ale odmówił, tłumacząc się jakąś pilną sprawą,

którą miał do załatwienia. W głosie jego brzmiał tak szczery żal, że Janet

zaprosiła go na obiad.

— Zjemy, oczywiście u nas w domu, jeśli się tam dostaniemy — rzekła — a o ile

nie, to tutaj.

— W domu? — powtórzył Bernard pytająco.

— W Midwich — wyjaśniła. — Około ośmiu kilometrów stąd.

Bernard wydawał się zaskoczony.

— To wy mieszkacie w Midwich? — spytał, spoglądając kolejno to na nią, to na

mnie. — Od jak dawna?

— Mniej więcej od roku — odparłem. — I bylibyśmy tam teraz, gdybyśmy mogli tam

się dostać.

I wyjaśniłem mu skąd wzięliśmy się w Trayne. Bernard zastanawiał się przez

chwilę, jakby rozważał jakąś decyzję, po czym zwrócił się do Janet:

— Czy nie pogniewa się pani, jeśli zabiorę z sobą pani męża? Przyjechałem tu w

sprawie Midwich i sądzę, że Richard mógłby nam pomóc.

— Pomóc odkryć co się stało? — spytała Janet.

— Powiedzmy, coś w związku z tym. No, jak tam, Richardzie, masz ochotę?

— Oczywiście, zrobię co w mojej mocy. Ale nie bardzo wiem jak... Kto to jest

„my"?

— Wyjaśnię ci wszystko po drodze. Naprawdę powinienem tam być już od godziny.

Nie nalegałbym, gdyby to nie było ważne. Ale czy nie będzie się pani bała zostać

tu sama?

Janet zapewniła go, że „Pod Orłem" czuje się zupełnie bezpiecznie i wstaliśmy,

żeby się pożegnać.

— Jeszcze jedno — powiedział Bernard na odchodnym. — Proszę nie dać się

nagabywać tym facetom przy barze; raczej kazać ich wyrzucić, gdyby byli zbyt

natrętni. Są poirytowani odkąd dowiedzieli się, że ich redakcje nie dostaną

żadnych informacji w sprawie Midwich. Proszę nie dać im się wciągnąć w rozmowę.

Później powiem pani coś więcej na ten temat.

—Doskonale—rzekła Janet. — Będę czekać w napięciu i w milczeniu!

Kwatera Główna znajdowała się na szosie do Oppley, w pobliżu zaatakowanego

terenu. Przed szlabanem policyjnym Bernard pokazał przepustkę, posterunkowy

zasalutował i poszliśmy dalej. Siedzący samotnie w namiocie młodziutki podoficer

ucieszył się na nasz widok i uznał, że pod nieobecność odbywającego właśnie

inspekcję pułkownika Latchera, powinien poinformować nas o wynikach

dotychczasowych działań.

Ptaki w klatkach spełniły już swoje zadanie i zostały zwrócone właścicielom.

— Spodziewamy się żądania odszkodowań, gdyby nabawiły się krupu, czy jakiejś

innej choroby — wyjaśnił młody oficer — ale proszę, oto wyniki!

Pokazał nam mapę, na której zaznaczono koło o trzykilometrowej średnicy z

kościołem w Midwich, położonym trochę na południowy wschód od środka koła.

— Jest to więc koło — powiedział — a nie pas. Na całej powierzchni nie rusza się

nic, a przed gospodą leży kilku facetów. Tyle zdołaliśmy stwierdzić, ale nadal

nie wiemy co to takiego. Ustaliliśmy, że jest to coś statycznego, niewidocznego,

pozbawionego zapachu, coś, czego nie rejestruje radar, co nie odpowiada echem na

żaden dźwięk, natomiast działa piorunująco na ssaki, ptaki, płazy i owady, nie

zostawiającjednak żadnych objawów pochorobowych. To wszystko, co wiemy.

Bernard zadał mu kilka pytań, ale oficer nie miał już nic więcej do powiedzenia,

wobec czego ruszyliśmy na poszukiwanie pułkownika Latchera. Znaleźliśmy go

niebawem, w towarzystwie starszego mężczyzny, jak się okazało komisarza policji

z Winschire. Stojąc wraz z kilku podoficerami na pagórku, skąd rozciągał się

widok na okolicę, przypominali osiemnastowieczny sztych, przedstawiający grupę

stroskanych generałów, obserwujących toczącą się w dole bitwę. Tylko, że tu nie

było żadnej bitwy.

Bernard przedstawił nas obu i pułkownik Latcher zapytał:

— Więc to pan powiedział mi przez telefon, że tę sprawę należy traktować jako

tajną?

Zanim Bernard zdążył odpowiedzieć, komisarz wybuchnął ze złością:

— Tajna sprawa! Tajemnica! Trzykilometrowy szmat kraju nawiedzony tym

paskudztwem, a pan chce to zataić!

— Taka była instrukcja — rzekł Bernard. — Bezpieczeństwo...

— Ale jak oni to sobie; u diabła, wyobrażają?

— Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby nasza akcja wyglądała jak ćwiczenia

taktyczne — przerwał mu pułkownik Latcher. — Może to nie bardzo przekonywujące,

ale przecież trzeba było coś powiedzieć.

— Agencje prasowe już coś węszą — burknął komisarz. Przegnaliśmy już paru

facetów, ale sam pan wiejący są dziennikarze! Węszą wszędzie, we wszystko

wścibiają nos. Jak mamy ich zmusić do zachowania tajemnicy?

— O to nie potrzebuje się pan martwić — odpowiedział Bernard. Ministerstwo Spraw

Wewnętrznych wydało już zarządzenie w tej sprawie. Dziennikarze są wściekli, ale

chyba będą posłuszni. Wszystko zależy od tego, czy sprawa okaże się dość

sensacyjna, by warto było narażać się na kłopoty.

W ciągu następnych paru godzin zjawiło się mnóstwo ludzi, reprezentujących różne

instytucje i urzędy cywilne oraz wojskowe. Przy szosie z Oppley rozstawiono duży

namiot, w którym o godzinie szesnastej trzydzieści, pułkownik Latcher

przedstawił zgromadzonym sytuację. Przemawiał krótko. Kończył już, gdy zjawił

się pułkownik lotnictwa, i gniewnie rzucił pułkownikowi na stół dużą fotografię.

— Popatrzcie, panowie — rzekł ponuro. — To kosztowało życie dwóch ludzi i jeden

samolot. Mam nadzieję, że było warte takiej ceny.

Podeszliśmy, aby przyjrzeć się fotografii i porównać ją z mapą.

— Co to takiego? — zapytał major służby wywiadowczej.

Na fotografii rysował się niewyraźnie jakiś owalny obiekt, przypominający

kształtem odwróconą owalną miskę.

— Wygląda, jak jakiś niezwykły budynek — mruknął komisarz policji, wpatrując się

w zdjęcie. Ale to przecież niemożliwe. Kilka dni temu byłem koło ruin Opactwa i

nie widziałem tam nic takiego. Ruiny te są pod opieką Stowarzyszenia Ochrony

Zabytków Brytyjskich, które konserwuje pomniki naszej historii, ale nic nie

dobudo-wywuje.

— Czymkolwiek jest ten obiekt — odezwał się jeden z obecnych, przerzucając wzrok

ze zdjęcia na mapę — znajduje się dokładnie w samym środku zagrożonego terenu. A

jeżeli nie było go tam przed paroma dniami, to musiał tu spaść z powietrza.

— A może to sterta siana, pobielona z wierzchu wapnem? — zaryzykował ktoś.

— Tej wielkości? To musiałby być co najmniej tuzin stert! — warknął komisarz.

— Więc cóż to, u licha, jest? — niecierpliwił się major.

Po kolei studiowaliśmy dziwny obiekt przez szkło powiększające.

— Czy nie mogliście zrobić zdjęcia z mniejszej wysokości? — spytał major.

— Próbowaliśmy i straciliśmy przy tym samolot — odparł krótko pułkownik

lotnictwa.

— Jak wysoko sięga strefa zagrożenia? — zapytał ktoś. Lotnik wzruszył ramionami.

— Aby to ustalić trzeba by znaleźć się w tej strefie — odpowiedział. — To

zdjęcie zrobiono z dziesięciu tysięcy metrów. Na tej wysokości załoga nie

odczuła żadnych skutków.

Pułkownik Latcher chrząknął.

— Dwóch moich oficerów sugeruje, że zagrożony teren może być półkolisty —

zauważył.

— To możliwe — zgodził się lotnik. — Może też mieć kształt rombu, lub

dwunastościanu.

— Ci oficerowie — ciągnął pułkownik Latcher — obserwowali ptaki w chwili, gdy

stawały się bezwładne i doszli do wniosku, że granice interesującej nas strefy

nie są prostopadłe, że jest ona w kształcie walca. Boki jej zwężają się ku

górze, zatem musi to być kopuła, lub stożek. Skłonni są przypuszczać, że jest to

rodzaj półkuli, ale nie są tego zupełnie pewni, gdyż pracowali na zbyt małym

odcinku dużego łuku.

— Jeśli się nie mylę, to wysokość pułapu w środku tej półkuli powinna wynosić

około pięć tysięcy metrów — rzekł oficer lotnictwa. — Szkoda, że nie można tego

ustalić nie ryzykując straty drugiego samolotu.

— Owszem — rzekł pułkownik Latcher z wahaniem. — Jeden z podoficerów mówił, że

gdyby wysłać tam helikopter z kanarkiem w klatce, zawieszonej na linie długości

kilkudziesięciu metrów, to może, obniżając się powoli... Wiem, że to brzmi

śmiesznie...

— Ależ bynajmniej — odparł pułkownik. — To pewnie ten sam gość, który

zaproponował jak obliczyć obwód obszaru.

— Tak jest.

— Ma chłopak inwencję. Zastosowanie ornitologii w działaniach wojennych, to jego

wynalazek. Może usprawnimy trochę akcję z tym kanarkiem, ale jesteśmy wdzięczni

za pomysł. Dziś jest już trochę za późno. Weźmiemy się do tego jutro, wcześnie

rano, gdy będzie dobre światło do robienia zdjęć z minimalnej wysokości.

— Bomby — odezwał się major. — Może bomby rozpryskowe.

— Bomby? — powtórzył ze zdziwieniem pułkownik lotnictwa.

— Warto by mieć kilka sztuk pod ręką. Nie mamy przecież pojęcia co to jest.

Gdyby to rozłupać, moglibyśmy przyjrzeć się dokładniej.

— Trochę zbyt drastyczny sposób — sprzeciwił się komisarz.

— Z pewnością. Ale tymczasem pozwalamy szerzyć się zagrożeniu.

— Nie rozumiem skąd ten obiekt znalazł się w Midwich — wtrącił jeden z oficerów.

— Przypuszczam, że miało miejsce przymusowe lądowanie, a ta osłona ma zapewne

uniemożliwić interwencję przy dokonywaniu koniecznej naprawy.

— W każdym razie im prędzej zdołamy unieszkodliwić to urządzenie, tym lepiej.

Nie chcemy go na tym terenie — rzekł major. — Oczywiście, nie możemy dopuścić,

by stąd zniknął; jest zbyt interesujący, zarówno jak jego osłona. Dlatego trzeba

podjąć akcję, aby to wszystko zabezpieczyć.

Zaczęła się długa, czcza dyskusja. O ile pamiętam zdecydowano tylko, że co

godzinę zrzucane będą świetlne rakiety na spadochronach, a rano przystąpi się do

robienia zdjęć z helikoptera. Nie miałem pojęcia po co mnie tam sprowadzono, ani

dlaczego znalazł się tam Bernard, który ani razu nie zabrał głosu w dyskusji.

— Czy możesz mi powiedzieć, jaka jest twoja rola w tym wszystkim? — zapytałem go

w powrotnej drodze do Trayne.

— Zainteresowanie zawodowe — odpowiedział.

— Ośrodek naukowy?

— Tak, Ośrodek podlega mojej kompetencji, więc, oczywiście interesuje nas, jeśli

cokolwiek niepomyślnego zdarzy się w jego sąsiedztwie, a to co się stało, należy

chyba uważać za bardzo niepomyślne.

Owo „nas" mogło oznaczać albo ogólnie wywiad wojskowy, albo któryś z jego

wydziałów.

— Myślałem, że takimi sprawami zajmuje się Służba Specjalna.

— Różnie to bywa — odpowiedział wymijająco i zmienił temat. Udało nam się dostać

dla niego pokój „Pod Orłem" i w trójkę

zasiedliśmy do kolacji. Spodziewałem się, że podczas jedzenia dotrzyma swej

obietnicy i udzieli nam jakichś informacji, ale choć rozmowa toczyła się żywo,

również i o Midwich, Bernard wyraźnie unikał wszelkiej wzmianki o swoim

powiązaniu z tą sprawą. Dwa razy w ciągu tego wieczoru telefonowałem do policji

w Trayne, aby dowiedzieć się co słychać w Midwich i dwa razy usłyszałem, że

sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Uznaliśmy wreszcie, że dalsze czekanie jest

bezcelowe i poszliśmy się położyć.

— To miły człowiek — rzekła Janet, gdy znaleźliśmy się sami w swoim pokoju. —

Obawiałam się, że będziecie wyciągać jakieś stare

żołnierskie wspomnienia, tak nudne dla żon, ale on wcale nie miał na to ochoty.

Po co zabrał cię z sobą dziś po południu?

—To dla mnie zagadka — wyznałem. — Myślę, że miał coś na myśli, ale, po

zastanowieniu się, zmienił zdanie.

— To wszystko jest bardzo dziwne — powiedziała Janet. — Czy on w ogóle wie, co

to jest?

— Ani on, ani nikt z całej ekipy, która tam była — zapewniłem ją. — Przekonali

się tylko, o czym my oboje wiemy już z własnego doświadczenia, że jest to coś,

co atakuje nagle, ale nie zostawia potem żadnych śladów.

— To jedno jest pocieszające. Miejmy nadzieję, że nikt w miasteczku nie

ucierpiał więcej niż my — rzekła Janet.

Nazajutrz rano spaliśmy jeszcze, gdy stacja meteorologiczna stwierdziła, że

przygruntowa mgła w Midwich podniesie się wcześnie, wobec czego dwuosobowa

załoga wsiadła do helikoptera, do którego wsunięto następnie drucianą klatkę z

dwiema podnieconymi fretkami.

— Uważają, że sześć tysięcy jest zupełnie bezpieczne, więc spróbujmy na siedmiu

— powiedział pilot, gdy aparat zaczął hałaśliwie wznosić się w górę. — Siódemka

przynosi szczęście. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zejdziemy na sześć tysięcy.

Obserwator przygotował swoje instrumenty i zaczął bawić się fretkami.

— Teraz! — powiedział w pewnej chwili pilot.

Klatka poleciała przez drzwi. Obserwator odwinął około stu metrów liny.

Helikopter zawrócił i pilot zawiadomił ziemię, że za chwilę przelecą nad

Midwich. Obserwator, leżąc na podłodze obserwował fretki przez lornetkę.

Najwidoczniej czuły się świetnie, nieustannie baraszkując z sobą w klatce.

Obserwator na chwilę spuścił je z oczu i zwrócił lunetę na Midwich.

— Panie kapitanie! — rzekł.

— No?

— Ten obiekt koło Ośrodka, który mieliśmy sfotografować...

— I co z nim?

— Albo to fatamorgana, albo on zniknął.

Rozdział V

Midwich wraca do życia

Prawie w tej samej chwili, gdy obserwator dokonał swego odkrycia wartownik na

szosie Stouch Midwich przeprowadzał rutynowy test. Rzucił kawałek cukru za białą

linię, narysowaną w poprzek drogi i obserwował, jak skoczył po niego pies,

którego trzymał na długiej smyczy. Zwierzę chwyciło cukier i schrupało go.

Przez chwilę sierżant wahał się, po czym zbliżył się do białej linii i ostrożnie

przekroczył ją. Nic się nie stało. Z wzrastającą ufnością zrobił jeszcze kilka

kroków naprzód. Trzy gawrony, kracząc przeleciały mu nad głową. Patrzył, jak,

trzepocąc skrzydłami, fruwają nad Midwich.

— Hej, wy tam! — zawołał do swoich kolegów ze służby łączności. Zawiadomcie

Kwaterę Główną w Oppley. Zagrożony obszar zmniejszony, może w ogóle przestał

istnieć. Potwierdzimy po następnych testach!

Kilka minut przed tym, w Kyle Manor, Gordon Zellaby poruszył się z trudnością i

jęknął. Wkrótce zdał sobie sprawę, że leży na podłodze w pokoju, który przed

chwilą był jasno oświetlony i ciepły, może nawet trochę przegrzany, a teraz stał

się ciemny i przeraźliwie zimny.

Miał dreszcze. Zdawało mu się, że jeszcze nigdy w życiu tak nie przemarzł. Ktoś

poruszył się w ciemnościach i usłyszał drżący głos Ferrelyn.

— Co się stało? Tato... Angelo... Gdzie jesteście?

— Tutaj... Zupełnie skostniałem! Angelo, kochanie... — szczęki tak go bolały, że

mówił z wielką trudnością.

— Jestem tu — usłyszał koło siebie niepewny głos żony. Wyciągnął rękę, dotknął

czegoś, ale palce miał tak zgrabiałe, że nie

wyczuł co to takiego.

Ktoś się ruszał w pokoju.

— Ojej! Zupełnie zesztywniałam — skarżyła się Ferrelyn. — Ooo... aaach... To

chyba nie są moje nogi. Co tak stuka?

— Moje zęby — rzekł Zellaby z wysiłkiem.

W pokoju znów rozległy się czyjeś niepewne kroki; potem odgłos potknięcia,

szelest rozsuwanych firanek i szare światło przeniknęło do pokoju.

Zellaby z niedowierzaniem wpatrywał się w kominek; dopiero co położył na

palenisku polano, a teraz było tam tylko trochę popiołu. Angela i Ferrelyn

siedziały na podłodze ze wzrokiem utkwionym w kominek.

— Co, na Boga... — zaczęła Ferrelyn.

— Sz... szampana? — zaproponował Zellaby.

— Ależ tatku!...

Wbrew protestom obu kobiet, Zellaby spróbował wstać. Ale tak bolały go wszystkie

mięśnie, że postanowił nie ruszać się. Ferrelyn niepewnie podeszła do kominka.

— Ogień zgasł — rzekła.

Wyciągnęła rękę po leżącą na krześle gazetę, ale nie mogła utrzymać jej w

zesztywniałych palcach. Stała, bezradnie patrząc na swe dłonie. Wreszcie udało

jej się zgnieść gazetę i położyć ją na palenisku. Wciąż posługując się obiema

rękami, wyjęła z koszyka parę mniejszych szczapek i rzuciła je na papier.

Niepowodzenie z zapałkami doprowadziło ją do łez.

— Moje palce są do niczego — oznajmiła z rozpaczą.

Z trudem cisnęła kilka zapałek na palenisko, i wreszcie udało jej się zapalić

jedną, od której zajęły się inne; zatlił się papier i w końcu płomień strzelił w

górę, jak wspaniały kwiat.

Chwiejąc się na zesztywniałych nogach Angela podeszła do kominka, a Zellaby

przyczołgał się bliżej ognia na czworakach. Smolne drzewo zaczęło trzaskać.

Kulili się wszyscy, aby być jak najbliżej. Niebawem uczucie skostnienia palców

ustąpiło miejsca mrowieniu, a wkrótce umysł Zellaby'ego obudził się z letargu.

— To dziwne — rzekł filozof, nie mogąc jeszcze całkowicie opanować dzwonienia

zębów — dziwne, że dożyłem późnego wieku, nie doceniając podstawowej mądrości

kultu ognia.

Drogi ze Stouch i Oppley rozszumiały się warkotem uruchamianych silników.

Wkrótce dwa strumienie karetek pogotowia, wozów strażackich i policyjnych,

wojskowych ciężarówek i jeepów ruszyły do Midwich. Samochody podjeżdżały do

Błoni; prywatne pojazdy zatrzymywały się i pasażerowie wysiadali tłumnie.

Większość ciężarówek wojskowych zmierzała do Opactwa przez Hickham Lane. Tylko

jeden mały, czerwony samochód zjechał samotnie z szosy na wyboistą drogę do Kyle

Manor.

Alan Hughes wpadł do gabinetu Zellaby'ego i odciągnąwszy Ferrelyn od kominka

mocno przytulił ją do siebie.

— Jak się czujesz, najmilsza? — krzyknął zdyszany. — Czy nic ci nie jest?

— Kochanie! — rzekła w odpowiedzi Ferrelyn.

Po odpowiedniej przerwie Gordon Zellaby zauważył:

— My też czujemy się dobrze, choć trochę oszołomieni. A także przemarznięci.

Dopiero w tej chwili Alan zauważył ich obecność. Nim zdążył coś powiedzieć,

zapaliło się światło.

— Wspaniale! — zawołał. — Zaraz przyniosę coś gorącego do picia! I wybiegł z

pokoju, pociągając ze sobą Ferrelyn.

— Gorące napoje za chwilę — szepnął Zellaby. — Ileż muzyki w tym prostym zdaniu!

Gdy siedliśmy do śniadania w Trayne, dowiedzieliśmy się, że pułkownik Westcot

już wyszedł, i że w Midwich życie wróciło do normy.

Rozdział VI

Życie w Midwich stabilizuje się

Na szosie ze Stouch patrolował jeszcze policjant, ale, jako stałych mieszkańców

przepuścił nas od razu i bez żadnych przeszkód dojechaliśmy do domu.

Oczywiście dręczyła nas ciągle myśl, co zastaniemy po powrocie, ale okazało się,

że niepokoiliśmy się niepotrzebnie. Dom wyglądał dokładnie tak, jak w dniu

naszego wyjazdu. Wewnątrz też wszystko było w porządku z wyjątkiem mleka, które

skwaśniało w lodówce z powodu przerwy w dostawie prądu. W pół godziny po

powrocie, nasze przeżycia z ubiegłego dnia zaczęły nam się wydawać niemal

nierealne, a gdy wyszliśmy pogadać z sąsiadami, okazało się, że wszyscy mieli

wrażenie jakiegoś mirażu.

Jak wyjaśnił Zellaby było to zupełnie zrozumiałe, bo o całej sprawie wiedzieli

tylko tyle, że wieczorem nie położyli się spać, a rano zbudzili się skostniali z

zimna, to były tylko pogłoski. Niewątpliwie stracili jeden dzień życia, bo

trudno przecież przypuszczać, że cała reszta świata pomyliła się w obliczeniu

czasu. Zellaby zapewniał, że dla niego osobiście nie była to interesująca

przygoda, bo interesować może tylko coś, co przeżywa się świadomie, a on stracił

przecież świadomość. Wobec tego skłonny był zlekceważyć całe to wydarzenie i

zapomnieć, że oszukano go o jeden dzień życia.

Zainteresowanie sprawą Midwich wygasło prędzej, niż można się było tego

spodziewać. Prasa nie znalazła tu dla siebie smakowitej pożywki. Było jedenaście

ofiar śmiertelnych, ale i z tego nic się nie dało wysmażyć, z braku sensacyjnych

szczegółów, które rozemocjonowałyby zblazowanych czytelników. Natomiast relacje

osób, które przeżyły były pozbawione wszelkiego dramatyzmu; wszystko co mieli do

powiedzenia, to że obudzili się zziębnięci.

Spośród jedenastu ofiar śmiertelnych, robotnik rolny, William Trunk zginął wraz

z żoną i synkiem w płonącym domu; małżonkowie Stagfield również padli ofiarą

pożaru; inny robotnik rolny, Herbert Flagg leżał martwy na trawniku przed domem

pani Harriman, gdzie znalazł się z niewyjaśnionych powodów w czasie nieobecności

pana domu, zatrudnionego w tym czasie w piekarni; Harry Crankhart i jego kolega

nabawili się zapalenia płuc, leżąc całą noc przed gospodą „Pod Kosą i

Kamieniem", nie udało się ich odratować. Na zapalenie płuc zmarły poza tym

jeszcze cztery starsze osoby.

W następną niedzielę pastor Leebody odprawił dziękczynną mszę na intencję tych

wszystkich, którzy przeżyli, i trzeba przyznać, że tego dnia było w kościele o

wiele więcej osób niż zwykle.

Przez cały tydzień po Midwich kręciło się kilku żołnierzy, i sporo służbowych

samochodów, ale centrum zainteresowania nie leżało w samym miasteczku, ale w

pobliżu ruin Opactwa, gdzie postawiono strażnika przy dużej wyrwie w ziemi,

która wyglądała, jakby niedawno spoczywało w tym miejscu coś bardzo masywnego.

Inżynierowie przeprowadzali tu pomiary, robili rysunki i zdjęcia. Następnie

teren przemierzali wzdłuż i wszerz pirotechnicy i saperzy, którzy przywieźli z

sobą liczniki Geigera i całe mnóstwo innych instrumentów. Potem, nagle wojsko

straciło zainteresowanie i wycofało się.

Badania na terenie Ośrodka trwały trochę dłużej. Tam właśnie zatrudniony był

Bernard Westcot. Odwiedził nas kilkakrotnie, ale nie wspominał o swojej pracy, a

my nie zadawaliśmy żadnych pytań. Wiedzieliśmy tyle co reszta mieszkańców

miasteczka, że przeprowadza się działania dla skontrolowania bezpieczeństwa

miasteczka. Dopiero, gdy akcja została ukończona i Bernard miał nazajutrz

wyjechać do Londynu, zdecydował się porozmawiać z nami o tym, co się tu

wydarzyło.

— Mam dla was pewną propozycję — rzekł. — Przez pewien czas musimy mieć Midwich

na oku i wiedzieć, co tu się dzieje. Moglibyśmy oddelegować tu jednego z naszych

ludzi, który przekazywałby nam swoje obserwacje, ale to by nie było najlepsze

rozwiązanie. Taki człowiek musiałby zacząć od samego początku. Obcemu

przybyszowi nie łatwo jest włączyć się w życie jakiegoś miasteczka, to wymaga

czasu. Poza tym, musiałby jakoś usprawiedliwić osiedlenie się tutaj i

przystąpienie do jakiejś normalnej pracy, inaczej nie mielibyśmy z niego wiele

Pożytku. Gdybyśmy natomiast znaleźli kogoś odpowiedzialnego, kto zna tutejsze

środowisko i kto informowałby nas o wydarzeniach, jakie

mogą tu mieć miejsce, byłoby to na pewno korzystniejsze dla obu stron. Co o tym

sądzicie?

Zastanowiłem się chwilę.

— Nie jestem pewien — odpowiedziałem. — To zależy co wchodziłoby w zakres naszej

współpracy.

Spojrzałem na Janet, która rzekła chłodno:

— Wygląda na to, że mielibyśmy szpiegować naszych sąsiadów i znajomych. Sądzę,

że odpowiedniejszy byłby do tego zawodowy agent.

— To jest przecież nasze miasteczko! — poparłem ją. Bernard skinął głową, jakby

spodziewał się takiej odpowiedzi.

— Wrośliście w tutejsze społeczeństwo? Uważacie się za jego cząstkę? — spytał.

— Staramy się, i chyba nam się to udało. Znów skinął głową.

— To bardzo dobrze — powiedział. — Bardzo dobrze, jeśli poczuwacie się do

pewnych obowiązków wobec tych ludzi. O to właśnie chodzi. Potrzebny nam jest

ktoś, kto obserwowałby bacznie tutejsze społeczeństwo, mając na sercu jego

dobro.

— Nie rozumiem po co, skoro radziło sobie doskonale samo przez kilka wieków.

— Tak istotnie było — przyznał. — Ale teraz ci ludzie potrzebują opieki.

— Przed czym chcecie ich chronić?

— Chwilowo głównie przed łowcami sensacji. Czy myślisz, mój drogi, że to

przypadek, iż gazety nie rozpisywały się o tutejszych wydarzeniach od razu, 27

września, i że po odwołaniu stanu alarmowego nie zjechały tu hordy dziennikarzy?

— Oczywiście zajęła się tym służba bezpieczeństwa. Sam mi o tym powiedziałeś, i

to jest zupełnie zrozumiałe. Nie mam pojęcia, co się dzieje w Ośrodku, ale wiem,

że to sprawa dyskretna. Tam miał być centralny punkt, z którego promieniowało

zagrożenie.

— Czy tak sądzą mieszkańcy miasteczka?

— W każdym razie większość. Oczywiście są różne wersje.

— To są właśnie rzeczy, o których chcę wiedzieć. Więc zwalają całą winę na

naukowców z Ośrodka?

— Naturalnie! Jakże mogłoby być inaczej... w Midwich?

— No więc mogę cię zapewnić, że Ośrodek nie ma z tym nic wspólnego. Potwierdziły

to nasze bardzo drobiazgowe badania.

— Ależ wobec tego cała sprawa zakrawałaby na absurd!

— Bynajmniej. Chyba, że w ogóle każdy wypadek uważa się za jakąś formę absurdu.

— Czy mówiąc o wypadku masz na myśli przymusowe lądowanie? Bernard wzruszył

ramionami.

— Nie wiem. Ale chodzi mi o coś innego. Prawie wszyscy mieszkańcy miasteczka

ulegli działaniu jakiegoś ciekawego, zupełnie nieznanego zjawiska. A teraz wy

oboje, tak jak reszta tutejszej ludności, uważacie, że to wszystko już minęło,

skończyło się definitywnie.

—No cóż—rzekła Janet.—Przyszło i poszło; więc chyba się skończyło.

— Tak sobie zwyczajnie przyszło i zniknęło bez żadnych skutków?

— Bez żadnych widocznych konsekwencji — odparła moja żona. — Oczywiście oprócz

ofiar śmiertelnych.

— Ale brak widocznych skutków niewiele znaczy w dzisiejszych czasach. Można na

przykład mieć w sobie potężną dawkę promieni X, promieni gamma lub innych i

chwilowo nie wykazywać żadnych groźnych objawów. Oczywiście to tylko przykład.

Tych promieni nie było tu, inaczej wykrylibyśmy je z łatwością. Ale było coś

innego, czego nie potrafimy wykryć. Coś zupełnie nam nieznanego, co powoduje—

nazwijmy to — sztuczny sen. Jest to fenomen zupełnie dla nas niezrozumiały i

bardzo niepokojący. Czy naprawdę wolno beztrosko założyć, że tak szczególny

incydent może wydarzyć się i minąć bez żadnych następstw? To nie jest

wykluczone; może jego działanie nie pociąga poważniejszych konsekwencji, jak

zażycie tabletki aspiryny, ale na pewno trzeba śledzić bacznie dalszy bieg

wypadków, aby przekonać się, jak jest naprawdę.

Janet zmieniła trochę stanowisko.

— I pan pragnie, abyśmy robili to w pana imieniu? Obserwować i notować

ewentualne następstwa?

—Zależy mi na wiarygodnym źródle informacji. Muszę otrzymywać stałe i aktualne

wiadomości o tym, co tu się dzieje, abym w razie konieczności mógł bezzwłocznie

podjąć skuteczne kroki. Pragnę dostawać sprawozdania o stanie zdrowia i morale

tutejszej ludności. Nie ma mowy o jakimś szpiegowaniu. To wszystko jest nam

potrzebne, aby móc roztoczyć nad Midwich ojcowską opiekę.

Przez chwilę Janet patrzyła na niego uważnie.

— Jakich wydarzeń pan się tu spodziewa? — spytała.

— Nie wiem. Po prostu muszę przedsięwziąć środki ostrożności. Nie wiem z czym

walczymy. Nie można wydać nakazu kwarantanny bez

należytego uzasadnienia. Ale można rozglądać się bacznie wkoło, ufając, że

baczna obserwacja naprowadzi wreszcie na konkretny ślad. To byłoby wasze

zadanie. Czy je podejmiecie?

— Daj nam trochę czasu, żeby się zastanowić — rzekłem.

— Dobrze — zgodził się.

I zaczęliśmy rozmawiać o czym innym.

Przez następne kilka dni Janet i ja dużo dyskutowaliśmy o tej sprawie.

Nastawienie Janet zmieniło się bardzo.

— Właściwie to ma być coś w rodzaju pracy funkcjonariusza Opieki Społecznej,

prawda?

— Tak — przyznałem — coś w tym rodzaju.

— Jeżeli mu odmówimy, będzie musiał szukać kogoś innego. Nie widzę tu, na

miejscu nikogo odpowiedzialnego, a żaden przybysz z zewnątrz nie byłby w stanie

wywiązać się dobrze z tego zadania.

— Istotnie, to byłoby niemożliwe.

Biorąc pod uwagę strategiczną pozycję panny Ogle na poczcie, nie zatelefonowałem

do Bernarda, ale zawiadomiłem go listownie, że zgadzamy się na współpracę, ale

chcielibyśmy upewnić się co do pewnych szczegółów. W odpowiedzi Bernard

zaproponował spotkanie, podczas naszej najbliższej bytności w Londynie. W jego

liście nie było nic ponaglającego, prosił tylko, abyśmy mieli oczy szeroko

otwarte na wszystko, co się dzieje wokół nas.

Ale nic się nie działo. Minęły dwa tygodnie od pamiętnego wrześniowego dnia i

życie w Midwich płynęło spokojnie bez żadnych zakłóceń.

Część mieszkańców miała żal do władz, że nie pozwoliły publikować w prasie

artykułów, ani fotografii, które rozsławiłyby Midwich w całym kraju; reszta była

zadowolona, że przerwa w ich codziennym życiu trwała tak krótko. Wiele osób

utrzymywało, że całe to dziwne wydarzenie spowodowały tajemnicze praktyki

naukowców pracujących w Ośrodku.

Wyrazicielem przeciwnej opinii był Zellaby, który w rozmowie z kierownikiem

Instytutu Naukowego oświadczył:

— Wasza tu obecność, a co za tym idzie zainteresowanie służby bezpieczeństwa,

uchroniło nas od o wiele gorszej inwazji, niż ta, którą przeżyliśmy owego

fatalnego dnia. Nasze życie prywatne zostałoby zbrukane, nasza wrażliwość i

uczuciowość zraniona śmiertelnie przez

nowoczesne trzy Furie: słowo drukowane, nagrane, oraz sfilmowany obraz. Należy

wam się za to wdzięczność od całego tutejszego społeczeństwa.

Polly Rushton zakończyła pobyt u swoich wujostwa i wróciła do Londynu. Alan

Hughes, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu został z nieznanych mu powodów

przeniesiony do północnej Szkocji. Na domiar złego, przedłużono mu służbę o

kilka tygodni, spędzał więc wolny czas na wymianie urzędowych notatek w

kancelarii swego pułku i na korespondencji z panną Zellaby. Pani Harriman, żona

piekarza, po wysunięciu szeregu nie bardzo przekonywujących argumentów, mających

usprawiedliwić obecność zwłok Herberta Flagga przed jej domem, przeszła do

ataku, wyliczając mężowi liczne fakty z jego dość podejrzanej przeszłości.

Pozostali mieszkańcy żyli sobie tak, jak dawniej.

Po upływie trzech tygodni wydarzenia z 26 na 27 września przeszły niemal do

historii. A jedenaście świeżych mogił mogło przybyć na cmentarzu z przyczyn

zupełnie naturalnych.

Muszę teraz wyjaśnić pewną trudność techniczną, którą napotkałem. Jak już

zaznaczyłem nie zamierzam opowiadać o sobie, tylko o Midwich. Gdybym podawał tu

wszystkie informacje w takiej kolejności, w jakiej je zdobywałem, wynikłby z

tego okropny galimatias, kłębowisko nieuporządkowanych incydentów, których

skutki wyprzedzałyby przyczyny. Dlatego byłem zmuszony przeszeregować swoje

informacje, nie bacząc na porządek chronologiczny, w jakim do mnie dochodziły.

Na przykład nie bieżące obserwacje, lecz późniejsze dociekania ujawniły

zakłócenia w życiu poszczególnych osób, wkrótce po rzekomej stabilizacji, która

tu pozornie nastąpiła. Zaczęło się to pod koniec listopada, lub na początku

grudnia, w niektórych przypadkach może nieco wcześniej. W tym właśnie czasie

Ferrelyn Zellaby w jednym z codziennych listów do Alana doniosła mu, że jej

niepokojące przypuszczenie zamieniło się w pewność.

W nieskładnych zdaniach zawiadamiała go lub raczej dawała mu do zrozumienia, że

nie wie, jak mogło do tego dojść, bo z naukowego punktu widzenia jest to w ogóle

niemożliwe, więc ona tego zupełnie nie pojmuje, ale faktem jest, że w jakiś

tajemniczy sposób zaszła w ciążę. Czy wobec tego Alan mógłby zwolnić się na

weekend, żeby mogli porozmawiać o tej sprawie?

Rozdział VII

Dalsze wypadki

Jak się później okazało Alan nie był pierwszą osobą, której Ferrelyn powierzyła

swoją tajemnicę. Kilka dni przed napisaniem do niego, zaskoczona i przygnębiona,

postanowiła zawiadomić swoją rodzinę. Przede wszystkim potrzebowała rady i

wyjaśnienia, jakiego nie znalazła w żadnej z książek, które uważnie

przestudiowała. Poza tym uważała za niegodne, ukrywanie swego stanu aż ktoś go

odgadnie. Przede wszystkim chciała porozmawiać z Angelą, a dopiero potem ze

swoją matką.

Okazało się jednak, że łatwiej jest powziąć decyzję, niż przystąpić do

działania. W środę rano Ferrelyn postanowiła, że wykorzysta jakąś spokojną

chwilę w ciągu dnia, aby znaleźć się z Angelą sam na sam i przedstawić jej

sytuację.

Niestety w środę nie nadarzył się żaden odpowiedni moment, w czwartek rano także

nie, a po południu Angelą poszła na zebranie Ligi Kobiet, z którego wróciła

późnym wieczorem. W piątek rano Ferrelyn zdecydowała, że porozmawia tego dnia z

Angelą, nawet, jeśli warunki nie będą ku temu idealne.

Gdy weszła do jadalni, Zellaby kończył już śniadanie. Z roztargnieniem przyjął

jej powitalny pocałunek i zaraz wyszedł na przechadzkę, którą odbywał codziennie

nim zasiadał do pracy w swoim gabinecie. Ferrelyn zjadła trochę płatków z

mlekiem, napiła się kawy, dziobnęła widelcem jajko na boczku, po czym odsunęła

talerz tak zdecydowanie, że Angelą ocknęła się z zamyślenia.

— Co się stało? — spytała. — Czy jest nieświeże?

— Ależ nie. Po prostu nie mam dziś ochoty na jajka — odparła Ferrelyn. Miała

nadzieję, że zaraz padnie pytanie dlaczego, ale Angelą nie wykazała

zainteresowania. Ferrelyn zdawało się, że jakiś wewnętrz-

ny głos podszeptuje jej: — Dlaczego nie teraz? Przecież musisz jej wreszcie

powiedzieć!

Odetchnęła głęboko i zaczęła ostrożnie:

— Wiesz, Angelo, miałam rano mdłości.

— Naprawdę? — rzekła macocha, nabierając na nóż masła. Następnie, podnosząc do

ust posmarowaną grzankę dodała:

— To tak samo, jak ja. Obrzydliwość, prawda?

Znalazłszy się już na właściwym torze Ferrelyn kontynuowała odważnie:

— Zdaje się, że moje mdłości mają szczególne podłoże. Wiele kobiet w ciąży

odczuwa rano mdłości.

Angela popatrzyła na nią uważnie i skinęła głową.

— Rozumiem — rzekła.

Powoli posmarowała drugą połowę grzanki, podniosła głowę i oświadczyła:

— U mnie to było na tym samym tle.

Ferrelyn spojrzała na nią ze zdumieniem. Sama nie wiedziała, dlaczego ta

wiadomość zaszokowała ją. Ale właściwie, czemu nie? Angela była tylko o

szesnaście lat starsza od niej, więc było to zupełnie naturalne, tylko...

nieoczekiwane. A poza tym, ojciec miał już troje wnuków z pierwszego małżeństwa.

Któżby się spodziewał... Wydawało jej się to nieprawdopodobne. Ferrelyn uważała

Angelę za wspaniałą kobietę. Uczuła zamęt w głowie. Wpatrywała się w macochę,

nie znajdując właściwych słów. Rozmowa, do której przygotowywała się od paru

dni, przybrała zupełnie nieoczekiwany obrót.

Angela nie widziała Ferrelyn. Patrzyła przez okno gdzieś daleko, za chwiejące

się na wietrze ogołocone gałęzie kasztanów. Nagle wzrok jej przyćmił się i na

dolnych rzęsach zawisły dwie łzy, które powoli spłynęły po policzkach.

Ferrelyn oniemiała. Nigdy nie widziała Angeli płaczącej. To nie była tego

rodzaju kobieta...

Angela pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Ferrelyn zerwała się z miejsca,

podbiegła, objęła macochę ramionami i zaczęła głaskać ją po włosach. Zdawała

sobie sprawę z dziwaczności tej sceny. Wprawdzie nie miała zamiaru wypłakiwać

się w ramionach Angeli, ale trudno było nie pomyśleć, że role zostały niejako

odwrócone.

Po chwili Angela przestała łkać, zaczęła oddychać spokojniej i sięgnęła po

chustkę do nosa.

—Przepraszam, że się tak wygłupiłam — rzekła — ale to ze szczęścia!

— Ooo... — powiedziała Ferrelyn niepewnie.

— Widzisz, nie śmiałam uwierzyć, że to prawda. Dopiero mówiąc o tym,

uświadomiłam sobie w pełni, że to jest fakt. Chciałam tego od tak dawna, i

ciągle nic i nic! Już myślałam, że muszę pogodzić się z tym faktem i przestać

się martwić... A teraz wreszcie moje marzenie spełniło się, więc...

Znów zaczęła płakać, ale spokojnie, z ulgą. W kilka minut później opanowała się,

otarła oczy i energicznie odłożyła zmiętą chusteczkę.

— Dość tego — rzekła. — Nie miałam pojęcia, że tak miło jest się wypłakać. To mi

naprawdę dobrze zrobiło. Ale nie chcę być egoistką; przepraszam cię, kochanie.

— Ależ nie ma za co. Cieszę się razem z tobą — odparła Ferrelyn wielkodusznie. —

Co do mnie, to nie zbiera mi się na płacz, jestem tylko trochę przestraszona...

Te słowa uderzyły Angelę i odwróciły jej uwagę od własnych problemów.

Spodziewała się innej reakcji ze strony Ferrelyn. Spojrzała przeciągle na swą

pasierbicę, jak gdyby dopiero teraz uprzytomniła sobie jej sytuację.

— Przestraszona, kochanie? — powtórzyła. — Nie powinnaś tego tak odczuwać.

Oczywiście nie jest to zupełnie zgodne z konwenansami, ale trzeba wyzbyć się

pruderii. Przede wszystkim musisz się upewnić czy naprawdę...

— Jestem pewna — przerwała Ferrelyn. — Ale zupełnie tego nie rozumiem. U ciebie

jest inaczej, jesteś mężatką...

— Powinnaś zawiadomić Alana.

— Chyba tak — przyznała Ferrelyn bez zapału.

— Ależ oczywiście! I nic się nie bój. Alan cię nie porzuci. Przecież on cię

ubóstwia!

— Czy jesteś tego pewna, Angelo?

— Naturalnie, ty głuptasie! Wystarczy na niego popatrzeć. Nie zdziwiłabym się

wcale, gdyby ta wiadomość go uszczęśliwiła. Na pewno...

Urwała nagle, widząc wyraz twarzy Ferrelyn.

— Nie rozumiesz, Angelo. To nie był Alan.

Blask serdeczności zniknął z oczu Angeli. Patrząc zimno na pasierbicę wstała od

stołu.

— Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Ferrelyn. — To nie jest tak, jak myślisz! W

ogóle nie było nikogo, rozumiesz? Dlatego jestem przerażona.

W ciągu następnych dwóch tygodni, trzy młode dziewczyny z Mid-wich prosiły

pastora Leebody o poufną rozmowę. Znał je dobrze, zarówno jak ich rodziców, były

to przyzwoite, inteligentne dziewczyny, a przecież każda z nich na zakończenie

rozmowy powiedziała:

— Nie było nikogo, proszę księdza, dlatego jestem przerażona.

Gdy piekarz Harriman dowiedział się przypadkiem, iż żona jego była u lekarza

przypomniał sobie, że ciało Herberta Flagge znaleziono w ich ogrodzie i zbił na

kwaśne jabłko połowicę, która zapewniała go ze łzami, że Herbert nie przestąpił

progu ich domu, i że ona nie spotykała się z nim, ani z żadnym innym mężczyzną.

Młody marynarz, Tom Dorry przyjechał do domu na urlop po osiemnastomiesięcznej

służbie za granicą. Gdy dowiedział się, że jego żona jest w ciąży, zabrał swoje

rzeczy i poszedł do matki, która kazała mu wrócić do domu i zaopiekować się

wystraszoną małżonką, a skoro to nie poskutkowało oznajmiła mu, że ona sama,

czcigodna wdowa jest w tej samej sytuacji, choć w żaden sposób nie potrafiła

wytłumaczyć, jak do tego doszło. Tom wrócił do domu, gdzie zastał żonę leżącą na

podłodze w kuchni z pustym flakonem aspiryny obok bezwładnej dłoni. Pognał więc

po lekarza.

Pewna nie młoda już kobieta ni stąd, ni zowąd kupiła sobie rower, i wykazując

niezwykłą siłę woli, przemierzała na nim duże odległości na wyboistych, polnych

dróżkach.

A panna Ogle pożerała chciwie kanapki posmarowane ostrą śledziową pastą i

marynowane korniszony.

Sprawy przybrały wreszcie tak niepokojący obrót, że zaalarmowany doktor Willers

postanowił naradzić się z pastorem. Ale ledwie przybył na plebanię, ktoś wezwał

go telefonicznie do groźnego wypadku. Na szczęście okazało się, że słowa

„trucizna", figurującego przepisowo na buteleczce z płynem dezynfekcyjnym nie

należało brać tak dosłownie, jak sądziła Rosie Patch. Jej tragiczny zamiar był

jednak zupełnie jasny. Kończąc swe zabiegi doktor Willers trząsł się z gniewu;

Rosie Patch miała siedemnaście lat.

Rozdział VIII

Narady

W dwa dni po ślubie Alana i Ferrelyn błogi spokój, jaki ogarnął Zellaby'ego po

tym wydarzeniu, został zakłócony wtargnięciem doktora Willersa.

Wciąż jeszcze pod wrażeniem zażegnanej w ostatniej chwili tragedii Rossie Patch,

lekarz był tak podniecony, że początkowo Zellaby nie mógł się zorientować o co

mu w ogóle chodzi. W końcu jednak zrozumiał, że doktor i pastor postanowili

zwrócić się do niego, a co ważniejsze także do Angeli w pewnej sprawie, a

niedoszła tragedia małej Patch skłoniła Willersa do przyśpieszenia wizyty w Kyle

Manor.

— Na szczęście w obu wypadkach udało mi się odratować dziewczyny —mówił doktor—

ale to już drugi samobójczy zamach w tym tygodniu. Lada dzień może być trzeci, a

kto wie, czy nie udany? Musimy wyciągnąć tę sprawę na światło dzienne i

zmniejszyć napięcie. Nie można dłużej czekać.

— O co właściwie chodzi? Willers przeciągnął dłonią po czole.

— Przepraszam — powiedział. — W ostatnich dniach byłem tym wszystkim tak

zaabsorbowany, iż zapomniałem, że pan może nie wiedzieć. Chodzi o te

niewytłumaczalne ciąże.

— Niewytłumaczalne? — Zellaby ze zdziwieniem uniósł brwi. Willers starał się

wytłumaczyć mu, dlaczego użył tego słowa.

— Jest to tak niepojęte, że pastor i ja jesteśmy skłonni łączyć ten fenomen z

innym, równie niezrozumiałym, który zaobserwowano tu 27 września.

Zellaby patrzył na niego zamyślony.

— To ciekawa hipoteza — rzekł ostrożnie.

— Cała sytuacja jest niezmiernie ciekawa, ale analizowanie jej może poczekać.

Nie mogą natomiast czekać kobiety, których stan graniczy

z histerią. Niektóre są moimi pacjentkami, pozostałe na pewno zgłoszą się

niedługo, i jeśli taki stan napięcia się przeciągnie...

— Dużo kobiet? — zapytał Zellaby. — Mniej więcej ile?

— Nie wiem dokładnie.

— Ale w przybliżeniu? Jeżeli mamy zająć się tą sprawą, musimy mieć jakieś dane.

— No więc sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu.

— Co? — Zellaby spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Powiedziałem panu, że to okropna sprawa.

— Ale skąd pan wziął tę liczbę sześćdziesiąt pięć?

— Ponieważ w miasteczku jest mniej więcej tyle kobiet w wieku rozrodczym.

Gdy po dłuższej rozmowie z obu paniami, Angela wstrząśnięta i pobladła udała się

do swojego pokoju, Willers powiedział:

— Ogromnie mi przykro, ale prędzej, czy później musiałaby się przecież

dowiedzieć. Mam nadzieję, że nie wszyscy przejmą się tak, jak pana małżonka.

Zellaby ponuro kiwnął głową.

— Ona jest naprawdę wspaniała. Jestem ciekaw, jak pan, czy ja znieślibyśmy taki

szok?

— Cholerna sprawa! Z mężatkami to jeszcze pół biedy, ale musimy powiedzieć także

coś niezamężnym, inaczej wpadną w chorobę nerwową.

— Zastanawiam się przez cały wieczór, ile powinno się im powiedzieć. Czy uznać

tę sprawę za zagadkę i pozwolić każdej wysnuwać własne wnioski, czy może jest

jakieś lepsze wyjście?

— Do licha, to przecież istotnie jest zagadka!

— Zagadkowe jest j ak to się stało, a nie co się stało, bo co do tego nie może

chyba być wątpliwości. Na pewno pan też zdaje sobie sprawę, chyba, że celowo

unika pan wyjaśnienia.

— Proszę mi powiedzieć, co pan o tym myśli — rzekł doktor. — Może pana linia

rozumowania jest odmienna.

— Jedyny wniosek — zaczął Zellaby i nagle urwał, spojrzawszy na fotografię

córki.

— Mój Boże, Ferrelyn także?... — wykrzyknął.

Powoli odwrócił głowę. Przez chwilę w milczeniu patrzył na deseń dywanu, po czym

wstał i z wystudiowanym chłodem naukowca powiedział:

— Narzucają się trzy, a może nawet cztery możliwości. U stworzeń niższych

gatunków można przecież spowodować dzieworództwo, prawda?

— Tak, ale na pewno nie u ssaków.

— Zgoda. Istnieje też sztuczne zapłodnienie.

— Ale nie sądzi pan, że miało to miejsce w tym wypadku?

— Nie, nie sądzę.

— Ja też nie. Pozostaje zatem możliwość impłantacji, czyli wszczepienia, a to

prowadzi do czegoś, co ktoś, chyba Huxley, nazwał xenogenezą. Jest to poczęcie

stworzenia bez udziału rodziców; kobieta nie jest jego matką, tylko rodzicielką.

Doktor Williams nachmurzył się.

— Mam nadzieję, że to się u nas nie przytrafiło — powiedział.

— Może pan porzucić tę nadzieję, mój drogi — rzekł Zellaby. — Jest to jedyne

wytłumaczenie, które można przyjąć. Idźmy dalej: czy jest prawdopodobne, aby

jedna trzecia kobiet w wybranej na chybił trafił grupie, była jednocześnie w

jednakowo zaawansowanej ciąży?

— No, wie pan... — zaczął z wahaniem doktor.

— Zatem, jeśli podana przez pana liczba brzemiennych jest realna, stajemy wobec

sytuacji zupełnie nieprawdopodobnej statystycznie. Ergo czy nam się podoba czy

nie, musimy przyjąć czwartą i ostatnią możliwość: implantacja zapłodnionych jaj

miała miejsce 27 września.

Doktor Willers nie zdawał się jeszcze całkowicie przekonany.

— Zakwestionowałbym słowo „ostatnia" — rzekł. — Może są jeszcze inne

ewentualności, o których nie pomyśleliśmy. Ale moją główną troską nie jest

mechanizm tego wydarzenia, ale dobro moich obecnych i przyszłych pacjentek.

— Już niedługo będzie pan miał pełne ręce roboty, bo przecież wszystkie są w tym

samym stadium ciąży, będą rodzić w tym samym okresie czasu, pod koniec czerwca

lub w pierwszym tygodniu lipca.

— Teraz postaram się zrobić wszystko, by zmniejszyć ich niepokój, a nie

powiększać go. Dlatego nie wolno nam dopuścić do rozgłaszania sugestii

impłantacji. To może wywołać panikę. Dla dobra moich pacjentek proszę, aby pan

przy każdej okazji wykpiwał ostentacyjnie tę hipotezę.

— Dobrze — zgodził się Zellaby po chwili zastanowienia. — Trudno odgadnąć, jak

by to przyjęły kobiety. Co do mnie, to gdybym miał nawet w najnormalniejszych

warunkach wydać na świat nowe życie, byłbym

przerażony; gdybym miał powody przypuszczać, że to może być jakaś nieoczekiwana

forma życia, chyba bym oszalał. Kobiety są na ogół silniejsze od mężczyzn, ale

nie wszystkie, więc najlepiej zaprzeczać istnieniu takiej możliwości.

— A teraz — powiedział po chwili — zastanówmy się po jakiej linii ma iść praca

mojej żony. Najtrudniejszym problemem będzie rozgłos, a raczej zdławienie

rozgłosu.

— Nie daj Boże, żeby to się dostało do prasy — szepnął Willers.

— To by dopiero była gratka dla pismaków! Codzienne komentarze, długoterminowe

przewidywania. Na pewno byłoby i o genezie: Może jakiś konkurs prognozowania

dalszego rozwoju wypadków! No cóż, dotychczas władzom udało się nie dopuścić do

żadnych wzmianek o fatalnym dniu w Midwich, zobaczymy, jak sobie teraz poradzą.

Rozdział IX

Utrzymać tajemnicę

Werbowanie uczestników na „Specjalne, Wyjątkowe Zebranie Szczególnie Ważne dla

Każdej Kobiety w Midwich" prowadzone było intensywnie. W związku z tą sprawą

odwiedził nas Gordon Zellaby, który obfitym potokiem, starannie dobranych słów,

potrafił przekonać jak dramatycznie pilna jest narada, na którą zapraszał nie

zdradzając jednak,

0 co właściwie chodzi. Sposób, w jaki odpierał wszelkie zakusy, aby wydrzeć mu

więcej informacji wzmagał jeszcze ogólne zainteresowanie.

Gdy ludzie przekonali się, że nie chodzi o kolejną propagandową imprezę na rzecz

Obrony Cywilnej lub inną tego rodzaju doroczną kampanię, zaczęto zastanawiać

się, co może być tematem zebrania aż tak ważnego, że doktor, pastor oraz ich

żony, oboje państwo Zellaby

1 miejscowa pielęgniarka odwiedzają mieszkańców, doręczając każdemu osobiście

zaproszenie.

Niejasne odpowiedzi zapraszających, poparte zapewnieniami, że występ jest

darmowy, że nie będzie żadnej kwesty, natomiast wszyscy obecni otrzymają

bezpłatny podwieczorek sprawiły, że ciekawość wzięła górę nad podejrzliwością i

frekwencja na zebraniu była niemal stuprocentowa.

Angela Zellaby, trochę mizerna, zasiadła na estradzie między doktorem Willersem

i pastorem. Doktor palił nerwowo, pastor pogrążony był w zadumie, z której

otrząsał się od czasu do czasu, by szepnąć słówko do pani Zellaby, która

odpowiadała mu z roztargnieniem. Zaczekano dziesięć minut na spóźnialskich, po

czym doktor polecił zamknąć drzwi i zagaił zebranie, zwięźle, ale przekonywująco

potwierdzając jego ważność. Potem głos zabrał pastor, który na zakończenie

powiedział:

— Gorąco proszę wszystkich obecnych o uważne wysłuchanie tego, co nam powie pani

Zellaby. Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że zgodziła się naświetlić wam tę sprawę;

zaznaczam, że wszystko co powie pani Zellaby ma naszą pełną aprobatę.

Obarczyliśmy ją tym zadaniem tylko dlatego, iż sądzimy, że sprawa stanie się

lepiej zrozumiała i łatwiejsza do przyjęcia do wiadomości, jeśli przedstawi ją

kobieta kobietom. Doktor Willers i ja opuścimy teraz salę, ale pozostaniemy w

tym gmachu. Gdy pani Zellaby skończy, wrócimy tu, aby odpowiedzieć na wasze

pytania. A teraz proszę poświęcić całą uwagę pani Zellaby.

Skinął na doktora i obaj wyszli bocznymi drzwiami, które zostawili lekko

uchylone.

Angela napiła się wody ze stojącej przed nią na stole szklanki. Przez chwilę

przyglądała się swym dłoniom, spoczywającym na notatkach. Potem podniosła głowę,

a gdy szepty na sali ucichły potoczyła wzrokiem po zebranych, jakby chciała

zapamiętać każdą twarz.

— Przede wszystkim — zaczęła — muszę was ostrzec. Będzie mi trudno powiedzieć

to, co zamierzam, a wam będzie trudno to zrozumieć i dać temu wiarę: na razie

nikt z nas nie może tego pojąć.

Przerwała na chwilę i spuściła oczy, ale wnet podniosła głowę.

— Będę miała dziecko — rzekła. — Jestem tym ogromnie uszczęśliwiona. To

naturalne, każda kobieta chce mieć dzieci i cieszy się, oczekując ich przyjścia

na świat. Ale jest nienaturalne i niedobre, gdy się tego boi. Dzieci powinny być

szczęściem i radością. Ale niestety, wiele kobiet w Midwich nie odczuwa tego w

ten sposób. Czują się nieszczęśliwe, zhańbione, przerażone. Dla ich dobra

zwołaliśmy to zebranie, aby im pomóc i przekonać je, że nie potrzebują się

martwić ani bać, ani wstydzić.

Znów rozejrzała się po sali. Tu i ówdzie rozległo się głębokie westchnienie.

— Coś bardzo dziwnego zdarzyło się tu i dotknęło wszystkie kobiety w Midwich

zdolne do rodzenia dzieci.

Publiczność siedziała w milczeniu. Wszystkie oczy utkwione były w Angeli. Ale

nie mogła mówić dalej, gdyż z prawego boku sali dobiegły ją jakieś szepty.

Siedziała tam panna Latterly ze swą nieodłączną towarzyszką, panną Lamb.

Angela urwała w pół słowa i czekała. Słyszała pełen oburzenia głos panny

Latterly, ale nie mogła rozróżnić słów.

—Mam wrażenie, że panią nie interesuje temat naszego zebrania—rzekła spokojnie.

Panna Latterly wstała i powiedziała głośno.

I

— Ma pani rację. Nigdy w życiu...

—Ale ponieważ ta sprawa jest niezmiernie ważna dla wielu zgromadzonych

tu osób, proszę nam więcej nie przeszkadzać. A może woli pani opuścić salę?

—To jest...—zaczęła panna Latterly z oburzeniem; ale nagle zmieniła zdanie.

— Złożę protest przeciw tym niesłychanym oszczerstwom, którymi pani obrzuca

nasze społeczeństwo — oświadczyła z oburzeniem.

Odwróciła się z godnością i stojąc koło swojego krzesła, najwidoczniej czekała,

żeby panna Lamb wyszła z nią razem. Ale panna Lamb nie ruszyła się z miejsca.

Panna Latterly spojrzała na nią ze zniecierpliwieniem, ale to nie odniosło

skutku; panna Lamb dalej siedziała nieruchomo.

Panna Latterly otworzyła już usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymała się,

spojrzawszy na przyjaciółkę. Panna Lamb nie patrzyła jej w oczy, utkwiła wzrok

prosto przed siebie, a na twarz jej wypłynął ciemny rumieniec.

Z krtani panny Latterly wydarł się jakiś dziwny, ochrypły dźwięk. Wyciągnęła

rękę, i żeby nie upaść chwyciła oparcie krzesła. Przez chwilę bez słowa

wpatrywała się w przyjaciółkę, po czym potoczyła po sali na pół przytomnym

wzrokiem. Wyglądała o dziesięć lat starzej. Po chwili opanowała się z wysiłkiem,

zdjęła rękę z poręczy krzesła, podniosła głowę, i wyprostowana, cokolwiek

niepewnym krokiem skierowała się do wyjścia.

Angela spodziewała się gwaru, uwag, komentarzy, ale oszołomiona publiczność

milczała. Wszystkie twarze zwrócone były ku niej w oczekiwaniu. Podjęła więc

dalej swoje przemówienie od miejsca, w którym jej przerwano, starając się

rozładować napięcie, spowodowane wystąpieniem panny Latterly. Z wysiłkiem

zakończyła wstęp swojej mowy i zrobiła krótką przerwę.

Sala rozbrzmiała teraz gwarem. Angela wypiła łyk wody, i ocierając dyskretnie

zwilgotniałe dłonie, przyglądała się swemu audytorium. Zobaczyła, że panna Lamb

przyciska do oczu chusteczkę, a siedząca obok niej poczciwa pani Brant usiłuje

ją pocieszyć. Zresztą nie tylko panna Lamb folgowała łzom. Gwar pełnych

niedowierzania i konsternacji głosów unosił się nad pochylonymi głowami. Kilka

kobiet zachowywało się trochę histerycznie, ale nie doszło do żadnych

nieopanowanych wybuchów, których się obawiała.

Przez kilka minut z ulgą i rosnącą ufnością obserwowała swoje słuchaczki. Gdy

uznała, że minęło dość czasu, by zamortyzować pierwszy szok, zastukała szklanką

w stół. Rozmowy ucichły. Tu skrzypnęło czyjeś krzesło, tam ktoś wysiąkał nos i

wnet wszystkie oczy zwróciły się ku Angeli. Zaczerpnęła głęboko powietrza i

zaczęła mówić dalej:

— Tylko dziecko lub ktoś naiwny, jak dziecko wierzy, że los jest sprawiedliwy.

Nie jest tak i na pewno dla niektórych z nas sytuacja będzie cięższa, niż dla

innych. Ale czy to sprawiedliwe, czy nie, jesteśmy tu wszystkie, panny i mężatki

w tej samej łódce i nie ma powodu, aby jedna pogardzała drugą. Jesteśmy wyjęte

spoza konwenansów. To co się nam przydarzyło powinno nas łączyć. Żadna z nas nie

ponosi jakiejkolwiek winy, więc nie ma mowy o jakimś różnicowaniu, z tym tylko

wyjątkiem, iż te, które nie znajdą oparcia w miłości i czułości małżeńskiej,

będą potrzebowały więcej naszej serdeczności.

Odnosiła wrażenie, że jej słowa trafiają słuchaczkom do przekonania. Powiedziała

na ten temat jeszcze kilka zdań, po czym przeszła do innego aspektu.

— To jest nasza wspólna sprawa — powiedziała stanowczo i musimy pokierować nią

same. Nie pozwolimy, by wtrącał się ktoś z zewnątrz. Dobrze wiecie, że gazety

rzucają się na wszystko, co ma związek z przychodzeniem na świat dzieci,

zwłaszcza w niecodziennych okolicznościach. Robią z tego istny fotoplastykon, a

z ludzi, których to dotyczy dziwolągi z wesołego miasteczka. Intymne sprawy

rodziców i dzieci wyciąga się na forum publiczne. Czytaliśmy wszyscy o przypadku

wielorództwa; prasa rozpisywała się o tym, przy poparciu rządu sprawą zajęli się

lekarze z takim skutkiem, że rodziców niemal pozbawiono niemowląt wkrótce po ich

przyjściu na świat. Co do mnie, to nie chciałabym utracić w ten sposób kontaktu

ze swoim dzieckiem i przypuszczam, że żadna z was nie mogłaby się pogodzić z

czymś podobnym. Wobec tego, jeśli pragniemy uniknąć mnóstwa nieprzyjemności,

komentowania tego wszystkiego w prasie, w różnych klubach i barach, i o ile nie

chcemy ryzykować, że pod tym, czy innym pozorem naukowcy i lekarze odbiorą nam

dzieci, musimy zachować całą sprawę w ścisłej tajemnicy. Nie wolno nam rozmawiać

na ten temat z nikim poza mieszkańcami naszego miasta. Od nas zależy, aby ta

sprawa pozostała sprawą Midwich, i nie przybrała takiego obrotu, jak zechce

jakaś gazeta, lub któreś Ministerstwo, ale tak, jak zdecydują ludzie w Midwich.

Jeżeli mieszkańcy Trayne, czy jakiegoś innego miasta będą nas wypytywać, to dla

dobra naszych dzieci i nas samych nie wolno nam udzielać im żadnych informacji.

Nie znaczy to, aby uparcie milczeć, bo wydałoby się to podejrzane. Musimy

zachowywać się tak, jakby w Midwich nie działo się nic niezwykłego. Jeżeli nasi

mężczyźni będą współpracować z nami, a trzeba przekonać ich, że to konieczne,

ludzie nie będą się nami

interesować i zostawią nas w spokoju. Nikt nie ma większego prawa i obowiązku

chronienia naszych dzieci niż my sami.

Popatrzyła badawczo na swoje słuchaczki i zakończyła, mówiąc:

— Poproszę teraz na salę pastora i doktora Willersa. Ja wrócę za parę minut. Na

pewno chcecie zadać wiele pytań.

I wyszła do sąsiedniego pokoju.

— Wspaniale, proszę pani, naprawdę wspaniale! — rzekł pastor. Doktor Willers

uścisnął jej rękę.

— Zrobiła to pani znakomicie — powiedział i podążył za pastorem na podium.

Zellaby przysunął jej krzesło. Usiadła i zamknęła oczy. Była blada i mizerna ze

zmęczenia.

— Chodźmy lepiej do domu! — zaproponował Zellaby. Potrząsnęła głową.

— Nie. Zaraz przyjdę do siebie. Muszę tam wrócić.

— Dadzą sobie radę bez ciebie. Zrobiłaś już swoje, i to doskonale!

— Wiem, jak czują się te kobiety. To przełomowa chwila, Gordon! Musimy pozwolić

im zadawać pytania i wygadać się, jak długo zechcą, aby idąc do domu nie były

już pod wrażeniem szoku. Muszą mieć świadomość serdecznego poparcia. Wiem o tym,

bo sama tego potrzebuję.

Odgarnęła włosy do tyłu.

— Wiesz Gordon, to nieprawda co powiedziałam.

— Co mianowicie? Powiedziałaś tak wiele!

— To, że jestem rada i szczęśliwa. Dwa dni temu to była szczera prawda. Tak

bardzo się cieszyłam, że będziemy mieli dziecko! Teraz boję się... Boję się,

Gordon!

Objął ją mocno i przytulił do siebie.

— Wszystko będzie dobrze, kochanie!

— Ale to jest okropne! — wykrzyknęła. — Wiem, że coś we mnie rośnie, ale nie

jestem pewna skąd to się wzięło i... co to jest. To takie poniżające! Czuję się,

jak zwierzę.

Pocałował ją delikatnie w policzek i dalej gładził jej włosy.

— Nie martw się — powiedział. — Mogę się założyć, że gdy on, czy ona przyjdzie

na świat rzucisz tylko okiem i zawołasz: „no proszę, ma nos Zellaby'ch!" A gdyby

nie, to stawimy temu czoła oboje! Nie jesteś sama! Pamiętaj o tym ciągle! Jestem

przy tobie i Willers też. Jesteśmy tu, żeby ci pomagać, zawsze i stale!

Odwróciła głowę i pocałowała go.

— Kochany! — rzekła — mój kochany! Wysunęła się z jego objęć i wstała.

— Muszę wracać — oznajmiła.

Zellaby spoglądał na nią przez chwilę, potem przysunął sobie krzesło do

niedomkniętych drzwi, zapalił papierosa i usiadł. Słuchał, aby z padających na

sali pytań zorientować się jakie nastroje panują w miasteczku.

Rozdział X

Porozumienie

Wstępne zebranie można było uważać za sukces. Większość obecnych zaaprobowała

koncepcję solidarności i współodpowiedzialności. Jeśli nawet nie wszyscy byli

zupełnie przekonani o konieczności zachowania dyskrecji, to przecież nikt nie

chciał, by zakłócano mu prywatne życie, by do miasteczka przyjeżdżały autokary

pełne ciekawych turystów, którzy będą się gapić na wszystko, może nawet zaglądać

przez okna do mieszkań. Poza tym nieliczne osoby, spragnione rozgłosu,

zorientowały się szybko, że miasteczko zmiękczy każdego opornego bojkotem.

Gdy oszołomienie po pierwszym wstrząsie ustąpiło miejsca przekonaniu, że ster

objęły sprawne dłonie; gdy niezamężne młode dziewczyny przestały się bać i

zadręczać, a niektóre zdawały się nawet puszyć w poczuciu swej ważności, i gdy

atmosfera chęci współdziałania zaczęła przypominać nastrój przed dorocznym

festynem kwiatów, samoistnie ukonstytuowany komitet nabrał przekonania, że

skierował sprawę na właściwy tor.

Do komitetu, do którego początkowo należeli Willersowie, pastor z żoną,

małżonkowie Zellaby i siostra Daniels dokooptowano Janet i mnie, oraz Artura

Crimma, jako przedstawiciela naukowców z Ośrodka.

Mimo niewątpliwych osiągnięć członkowie komitetu zdawali sobie doskonale sprawę,

że muszą dalej bacznie obserwować bieg wypadków i nastroje, aby nie dopuścić do

powrotu konwencjonalnych uprzedzeń. Debatowali o tym na jednym z zebrań, a w

podsumowaniu dyskusji Angela powiedziała:

— Powinniśmy starać się zaszczepić tu we wszystkich poczucie koleżeństwa wobec

przeciwności losu; oczywiście nie sugeruję, że to jest przeciwność losu, gdyż o

ile nam wiadomo nie można tego tak nazwać.

Jej słowa zyskały ogólną aprobatę, tylko pani Leebody zdawała się wahać.

— Ale sądzę, że powinniśmy być uczciwe — rzekła niepewnie. A gdy wszyscy

spojrzeli na nią pytająco, mówiła dalej:

— To przecież jest przeciwność losu, i jeśli spotkało nas coś takiego, to chyba

nie bez powodu. Musi być jakiś powód i wydaje mi się, że naszym obowiązkiem jest

go wykryć.

Angela spojrzała na nią ze zdziwieniem:

— Nie rozumiem — rzekła.

— Gdy takie rzeczy nagle spadają na jakieś społeczeństwo istnieją ku temu

przyczyny. Przypomnijmy sobie plagi egipskie, Sodomę i Gomorę, i inne tego

rodzaju wypadki.

Zapadła chwila milczenia; Zellaby poczuł, że musi uratować niezręczną sytuację.

— Co do mnie — zauważył — to uważam plagi egipskie za niezbyt budujący przykład

niebiańskiego zastraszenia; takie metody nazywa się obecnie polityką siły.

Jeżeli chodzi o Sodomę... — urwał, spotkawszy spojrzenie swojej żony.

— Hm... — zaczął pastor, ponieważ wyraźnie oczekiwano od niego jakiegoś

wyjaśnienia — hm...

Angela przyszła mu z pomocą.

— Proszę się tym nie przejmować — powiedziała do pani Leebody. — Oczywiście

bezpłodność jest klasyczną formą przekleństwa. Ale nie przypominam sobie, żeby

kara objawiła się kiedykolwiek płodnością. To nie miałoby przecież sensu.

— To zależy od rodzaju płodu — odparła posępnie pastorowa. Znów zapadła niemiła

cisza. Z wyjątkiem pastora wszyscy patrzyli

na panią Leebody. Oczy doktora Willersa poszukały spojrzenia siostry Daniels, po

czym wróciły do Dory Leebody, którą wcale nie krępowało, że stała się środkiem

ogólnego zainteresowania. Spojrzała na nas przepraszająco i rzekła:

— Przykro mi, że spowodowałam zamieszanie.

— Proszę panią... — zaczął doktor. Przerwała mu, podnosząc rękę gestem protestu.

— Pan jest dobry — powiedziała. — Wiem, że chce mnie pan oszczędzić, ale

nadszedł czas spowiedzi. Jestem grzesznicą. Gdybym dwanaście lat temu wydała na

świat swoje dziecko, nie wydarzyłyby się wypadki, jakie tu miały miejsce. Muszę

teraz odkupić swój grzech

rodząc dziecko, które nie począł mój mąż. Przepraszam, że opowiadam wam to

wszystko, ale nadszedł dzień sądu. Zupełnie jak plagi... Zarumieniony i

zmieszany pastor usiłował jej przerwać.

— Myślę, że... Państwo chyba wybaczą...

Zaczęło się szuranie krzeseł. Siostra Daniels spokojnie podeszła do pani Leebody

i powiedziała coś do niej. Doktor Willers obserwował je chwilę. Potem położył

dłoń na ramieniu pastora, który spoglądał na niego pytająco.

— To był dla niej szok — powiedział. — Wcale się temu nie dziwię. Spodziewałem

się tego rodzaju wypadków. Siostra Daniels odprowadzi państwa do domu i da żonie

coś na uspokojenie. Zdrowy sen dobrze jej zrobi. Wstąpię do was jutro rano.

W kilka minut później rozeszliśmy się wszyscy.

* * *

Wprowadzona w życie idea Angeli Zellaby dała doskonałe wyniki. Mieszkańcy

Midwich prześcigali się w aktywności społecznej i świadczeniu sobie wzajemnych

przysług. Nawet najodporniejsi nie tkwili w izolacji i nie mieli czasu na

rozmyślania.

Pod koniec lutego doniosłem Bernardowi, że wszystko układa się dobrze, w każdym

razie lepiej, niż można się było początkowo spodziewać. Opisałem mu szczegółowo

co się dzieje w miasteczku, nie mogłem jednak zdobyć żadnych informacji o

nastrojach panujących w Ośrodku. Albo naukowcy sądzili, że sprawa należy do

kategorii tych, które zaprzysięgli osłaniać tajemnicą, albo uważali, że

bezpieczniej jest postępować, jak gdyby tak było. Jedynym ich łącznikiem z

miasteczkiem był nadal Artur Crimm, ale doszedłem do wniosku, że gdybym chciał

uzyskać od niego jakieś informacje, musiałbym wyjawić mu oficjalną przyczynę

mojego zainteresowania, więc najlepiej byłoby go skontaktować z Bernardem

osobiście. Gdy zaproponowałem to Bernardowi, zgodził się i obaj panowie umówili

się na spotkanie w Londynie.

W drodze powrotnej Crimm wstąpił do nas, aby podzielić się swymi kłopotami,

związanymi głównie z sekcją organizacyjną.

— Moi zwierzchnicy uwielbiają porządek — ubolewał. — Naprawdę nie wiem, co

pocznę, gdy może sześć pracownic zacznie dopominać się o urlopy, o

okolicznościowe zapomogi, co przecież wprowadzi bałagan do mojej kartoteki. Nie

pozostanie to również bez wpływu na nasz harmonogram pracy. Powiedziałem

pułkownikowi Westcotowi, że jeśli

zależy mu na zachowaniu tej sprawy w dyskrecji, trzeba zwrócić się do czynników

na wyższym szczeblu. Zaaprobował mój punkt widzenia, ale za Boga nie mogę pojąć,

dlaczego ten właśnie aspekt tak żywo interesuje Wywiad Wojskowy. Czy państwo to

pojmują?

— Gdy dowiedzieliśmy się, że pan spotka się z pułkownikiem spodziewaliśmy się,

że raczej pan będzie mógł nas oświecić—rzekła Janet.

Życie w Midwich zdawało się płynąć bez zakłóceń, ale nieco później okazało się,

że było to tylko powierzchowne wrażenie.

Po swym wystąpieniu na zebraniu komitetu, pani Leebody zaniechała działalności

na rzecz utrwalenia spokoju i harmonii w miasteczku. Po kilkudniowym wypoczynku

przybyła na jedno z zebrań i wszyscy sądzili, że odzyskała równowagę, gdy

określiła zajście, które spowodowała jako „niefortunny incydent".

Jednakże w pierwszych dniach marca, pastor z Trayne odwiózł ją do domu swoim

samochodem; wyjaśnił panu Leebody, że zabrał ją z tamtejszego rynku, gdzie

stojąc na przewróconej do góry dnem skrzyni wygłaszała kazanie.

— Kazanie? — powtórzył oszołomiony Leebody. — Jakie kazanie?

— Ooo... niestety... fantastyczne...

— Sądzę, że powinienem wiedzieć coś więcej. Na pewno, gdy przybędzie lekarz

zechce poznać jakieś szczegóły.

— A więc, było to, jeśli można się tak wyrazić, kazanie pokutne. Nawoływała

mieszkańców Trayne, aby żałowali za grzechy i błagali o przebaczenie. Mówiła

też, że powinni starannie unikać kontaktów z ludnością Midwich, którą dotknęła

już kara boska.

— Czy nie wspomniała pod jaką postacią objawia się tutaj gniew Boży?

— Owszem, plagą płodności. Oczywiście, wywołało to sporo sprośnych uwag.

Wszystko to jest pożałowania godne. Naturalnie, gdy dowiedziałem się o... stanie

zdrowia pana małżonki, sprawa stała się bardziej zrozumiała, ale nie mniej

przygnębiająca. Ja... ach, oto doktor Willers!

W tydzień później pani Leebody zaczęła wygłaszać przemówienie pod pomnikiem

Ofiar Wojny w Midwich. Na to wystąpienie przybrała coś w rodzaju włosiennicy,

była bosa, głowę posypała popiołem. Na szczęście o tej porze na placyku

znajdowało się niewiele osób, i gdy wypowiedziała kilka zdań, pani Brant udało

się zabrać ją do domu. Wiadomości o tym wydarzeniu oczywiście szybko rozeszły

się po miasteczku. Nikt się nie zdziwił, gdy doktor Willers polecił umieścić

pastorową w szpitalu.

W połowie marca Ferrelyn i Alan przyjechali z pierwszą wizytą do Midwich. W

oczekiwaniu na zwolnienie Alana z wojska, Ferrelyn zamieszkała w małej szkockiej

mieścinie. Angela nie chciała zakłócać jej spokoju informacjami z Midwich, więc

teraz należało przedstawić młodej parze sytuację.

Alan słuchał z rosnącym niepokojem. Ferrelyn nie przerywała, od czasu do czasu

przelotnie spoglądając na męża.

— Wiecie — rzekła wreszcie. — Przez cały czas miałam wrażenie, że to coś

niesamowitego. Jakie to straszne! Co za cios dla Alana! Więc to było

zniewolenie, coś niezależnego od nas, coś ohydnego! Czy to może być powód do

rozwodu? Czy chcesz się ze mną rozwieść, Alanie?

Zellaby patrzył na córkę, zmrużywszy lekko oczy. Alan wziął jej ręce w swoje

dłonie.

— Myślę, że powinniśmy jeszcze trochę poczekać — rzekł.

— Kochanie! — powiedziała Ferrelyn, patrząc na niego przeciągle. Potem poprosiła

Angelę o wyjaśnienie kilku szczegółów i po upływie pół godziny obie wyszły z

domu.

— To naprawdę straszne! — wybuchnął Alan, ledwie zatrzasnęły się za nimi

wejściowe drzwi.

— Jedyne co mogę powiedzieć, że zaobserwowaliśmy, iż wstrząs mija dość szybko.

Dla nas, mężczyzn, najbardziej przykre jest tu naruszenie naszych uprzedzeń.

Jeśli chodzi o kobiety, to stanowi tylko pierwszą trudność, jaką muszą pokonać.

Alan potrząsnął głową.

— To straszny cios dla Ferrelyn. Tak samo, jak dla Angeli — dodał spiesznie. —

Oczywiście Ferrelyn nie uświadamia sobie jeszcze pełnego znaczenia sytuacji. To

wymaga czasu...

— Mój drogi chłopcze, jako małżonek Ferrelyn masz prawo mieć o niej własną

opinię, ale nie wolno ci jej nie doceniać. Jeśli zachowała się przed chwilą tak

spokojnie to dlatego, że nie chce, abyś się o nią martwił. Przygnębiony

mężczyzna jest zawadą. Jedyne co możesz zrobić, to zamaskować swą troskę i

spokojnie czekać na dalszy bieg wypadków. Musisz być mocny, jak filar, na którym

ona może się oprzeć. Nie możesz sobie wyobrazić tego potoku przypowieści starych

kobiet, opowiadań o nadprzyrodzonych znakach, wróżb cyganek i innych koszałków-

opał-ków, który zalewa Midwich. Staliśmy się skarbnicą dla badacza folkloru. Czy

wiesz, że w obecnej sytuacji niebezpiecznie jest przejść w piątek przez bramę

cmentarną? Ubrać się w coś zielonego to samobójstwo; spożywanie makowca dowodzi

lekkomyślności; upuszczenie noża, lub widelca ostrzem w dół zwiastuje narodziny

chłopca.

Alan uprzejmie zapytał teścia o jego działalność pisarską. Zellaby westchnął

smutno.

— Mam dostarczyć wydawcy całość do końca przyszłego miesiąca, ale napisałem

dopiero trzy rozdziały. W tych warunkach człowiek nie może się skupić.

— Najbardziej dziwi mnie, że udało się zachować to w tajemnicy — rzekł Alan. —

Nie dałbym wiary, że to możliwe.

— Ja też w to nie wierzyłem. I dziwię się nadal. To jakby odwrócony sens bajki o

nagim królu; prawda zbyt wielka, aby móc w nią uwierzyć. W Oppley i w Stouch

opowiada się o nas brzydkie rzeczy, choć nikt tam nie zna prawdziwej skali

tutejszych wydarzeń. Powiadają, że urządziliśmy tu jakieś orgie. W każdym razie

usuwają się z drogi, by nie otrzeć się o nas na ulicy. Warto zaznaczyć, że nikt

z naszych mieszkańców nie dał się sprowokować.

— Jak to? O kilometr stąd nie wiedzą co się tu stało? — spytał Alan z

niedowierzaniem.

— Raczej nie chcą w to uwierzyć. Jestem pewien, że słyszeli o wszystkim dość

dokładnie, ale wolą wierzyć, że to wymysł, który ma zamaskować coś bardziej

naturalnego, ale hańbiącego. Willers ma słuszność utrzymując, że prości ludzie

posiadają instynkt samoobrony, który chroni ich od dawania posłuchu niepokojącym

pogłoskom. Chyba, że ukażą się w prasie. Ogromna większość tego rodzaju osób,

święcie wierzy gazetom. Przez dwa tygodnie po naszej pierwszej naradzie z

mieszkańcami Midwich u niektórych występowały stresy. Znalazło się kilku

opornych małżonków, ale złagodnieli, gdy wybiliśmy

im z głowy przypuszczenie, że chcieliśmy ich oszukać, i gdy przekonali się, że

inni mężczyźni znaleźli się w tej samej sytuacji. Zerwane stosunki między

pannami Latterly i Lamb nawiązały się ponownie po kilku dniach, i panna Lamb

jest teraz otoczona czułą opieką, graniczącą z tyranią. Przez pewien czas

najoporniejsza była Tilly. Musiałeś kiedyś widzieć Tilly Fresham, wiesz,

bryczesy, wcięta kurtka, golf pod samą brodę, ugania się to tu, to tam, wedle

kaprysu swoich trzech ogarów. Otóż Tilly przez pewien czas protestowała,

gwałtownie twierdząc, że nie sprzeciwiałaby się tak bardzo, gdyby lubiła dzieci,

ale ponieważ woli szczeniaki, sytuacja jest dla niej szczególnie przykra. Ale

teraz, choć niechętnie, poddała się.

Na zakończenie Zellaby opowiedział anegdotkę o pannie Ogle, którą z trudem udało

się odwieść od dokonania pierwszej wpłaty na najpiękniejszy dziecinny wózek,

jaki można było znaleźć w Trayne.

Rozdział XI

Brawo, Midwich

Na początku maja Bernard Westcot napisał do mnie: „Okoliczności nie pozwalają na

złożenie zasłużonych gratulacji w związku z działalnością przeprowadzoną w

waszym mieście. Akcja przebiega dyskretnie przy współudziale społeczeństwa,

którego lojalność przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Obawialiśmy się, że

nie obejdzie się bez jakiejś oficjalnej interwencji. Obecnie, mniej więcej

siedem tygodni przed krytycznym dniem, ufamy że poradzicie sobie we własnym

zakresie. Najwięcej kłopotu mieliśmy z panną Frazer, pracownicą Artura Crimma.

Jej ojciec, wysokiej rangi oficer marynarki w stanie spoczynku, srogi i

zaczepny, postanowił pod obuchem tego ciosu poruszyć w Parlamencie sprawę

rozwiązłych obyczajów i orgii w instytucjach rządowych. Chciał uraczyć prasę

przygodą swojej córki. Na szczęście znaleźliśmy wpływowych ludzi, którzy

skutecznie przemówili mu do rozumu. Jak sądzisz, czy Midwich przetrwa?

Niełatwo było na to odpowiedzieć. Uważałem, że tak, jeśli nie wystąpią jakieś

nieprzewidziane trudności. Z drugiej strony trudno było nie zdawać sobie sprawy

z zagrożenia, które czyhało zewsząd, jak ukryty zapalnik, gotów rozpętać piekło.

Oczywiście mieliśmy swoje wzloty i upadki. Czasem nieprzyjemności zdawały się

pojawiać znikąd i rozprzestrzeniały się jak infekcja. Raz o mało nie doszło do

paniki, ale sytuację opanował doktor Willers, który po prześwietleniu paru

pacjentek przekonał je, że wszystko idzie normalnym trybem.

Ogólną sytuację w maju można by określić jako nabieranie animuszu, a w kilku

przypadkach, jako niecierpliwe pragnienie, żeby bitwa już się rozpoczęła. Doktor

Willers, który zazwyczaj namawiał swoje pacjentki, aby rodziły w szpitalu w

Trayne, teraz zmienił zdanie. Gdyby

u noworodków zaobserwowano coś niezwykłego, usiłowanie zachowania tego w

tajemnicy spełzłoby na niczym. Poza tym szpital w Trayne nie dysponował

dostateczną ilością łóżek, by przyjąć zgłaszające się jednocześnie do porodu

wszystkie położnice z Midwich, który to fakt niewątpliwie wywołałby odpowiedni

rozgłos. Zatem doktor dwoił się i troił, żeby zorganizować wszystko na miejscu.

Siostra Daniels także była niezmordowana i faktycznie całe miasteczko powinno

być wdzięczne losowi, który zrządził, że 27 września nie było jej w Midwich.

Doktor Willers zaangażował na pierwszy tydzień czerwca asystenta, oraz cały

sztab położnych, które miały zostać przez dłuższy okres czasu. W jednym z

pomieszczeń miejscowego ratusza urządzono skład leków i środków opatrunkowych,

które napływały już w dużych ilościach.

Pastor Leebody również pracował ciężko. Wszyscy współczuli mu z powodu choroby

żony i okazywali mu jeszcze więcej szacunku niż dotąd. Pani Zellaby, wspomagana

przez Janet nie ustawała w działaniach, zmierzających do utrzymania spójności

wśród mieszkańców i głosiła, że cokolwiek się zdarzy, Midwich zareaguje

solidarnie i bez paniki.

Przypuszczam, że głównie dzięki tym wysiłkom — wyjąwszy przypadek pani Leebody —

stan psychosomatyczny tutejszej ludności utrzymywał się na zadowalającym

poziomie.

W połowie maja zaznaczyły się pewne zmiany. Dotychczas można było powiedzieć, że

nastrój w miasteczku harmonizował z rozkwitającą wkoło wiosną. Obecnie jakby się

coś przyćmiło.

— Musimy postarać się o jakiś zastrzyk energii — rzekł któregoś dnia doktor

Willers do Zellaby'ego.

— Jedną z deprymujących rzeczy jest to gadanie starych bab. Te megiery mają

wspaniałą okazję do wymyślania niestworzonych historii.

— To tylko jedno niebezpieczeństwo. Czyhają jeszcze inne.

— Musimy działać dalej. Chyba pracowaliśmy dobrze, skoro doprowadziliśmy do

stanu lepszego, niż można się było spodziewać.

— O wiele lepszego. A w głównej mierze przyczyniła się do tego pana żona.

Zellaby zawahał się chwilę, po czym rzekł:

—Niepokoję się o nią, Willers. Czy zechciałby pan z nią porozmawiać?

— Porozmawiać z nią?

"~

— Ona tylko udaje, że jest w dobrym nastroju. Wyszło to na jaw, któregoś

wieczoru. Nie miała żadnych powodów do przygnębienia. W pewnej chwili spojrzałem

znad gazety i napotkałem jej wzrok utkwiony we mnie z wyrazem nienawiści. Ale

ona nie nienawidzi mnie... Chciałem coś powiedzieć, ale ona krzyknęła: „Tak, na

pewno dla mężczyzny to nie jest takie straszne! On nie musi przejść przez to

wszystko i wie, że coś takiego nigdy mu się nie przydarzy. Więc jak może to

zrozumieć? Czy może mieć pojęcie, jak my czujemy się z tym? Jak czuje się

kobieta, która leży w nocy bezsennie z poniżającą świadomością, że ją po prostu

wykorzystano? Jakby nie była człowiekiem, tylko jakimś naczyniem, inkubatorem...

I myśli, myśli godzinami, każdej nocy c o będzie musiała wydać na świat? Nie

możesz tego zrozumieć! To jest takie poniżające... nie do zniesienia. Ja z tego

szaleję... Nie wytrzymam już dłużej..."

Zellaby urwał i potrząsnął głową.

— Nie przerywałem jej — ciągnął po chwili. — Myślałem, że ten wybuch sprawi jej

ulgę. Ale chciałbym, żeby pan z nią porozmawiał, przekonał ją. Ona wie, że

rentgen i wszystkie te inne testy, które pan przeprowadzał wykazują normalny

rozwój płodu, ale wbiła sobie do głowy, że uspokajanie pacjentów należy po

prostu do obowiązków lekarza. I niewątpliwie tak jest.

— Niemniej owe testy i zdjęcia rentgenowskie są prawdziwe, i dzięki Bogu, nie

wykazują nic złego. Nie wiem, co bym zrobił w przeciwnym razie. Jest to dla mnie

ulga równie wielka, jak dla pacjentek. Proszę się więc nie martwić. Przynajmniej

pod tym względem będę mógł uczciwie uspokoić pana małżonkę. Nie ona pierwsza

pomyślała, że ją oszukujemy, i na pewno nie ostatnia. Gdy zdołamy uspokoić nasze

kobiety pod tym względem, znajdą sobie inne powody do zmartwień.

Już po tygodniu przepowiednia doktora Willersa zaczęła się sprawdzać. Napięcie w

miasteczku stawało się zaraźliwe i rosło z dnia na dzień. Pod koniec maja front

jedności zaczął słabnąć. Pastor Leebody nie szczędził wysiłków; w kościele

odprawiano codziennie dodatkowe nabożeństwa, a wielebny Hubert niestrudzenie

odwiedzał wszystkich swoich parafian, starając się dodać im odwagi. Zellaby

trzymał się na uboczu. Racjonalizm popadł w niełaskę. Ale jednego wieczoru

odwiedził Artura Crimma w Ośrodku.

— Czy pan zauważył z jaką furią one na nas patrzą? — spytał. Zupełnie, jak byśmy

wymusili na Stwórcy, aby obdarzył nas naszą płcią. Nie wiem, czy to samo odczuwa

się w Ośrodku?

— Parę dni temu daliśmy urlop wszystkim kobietom, które o to prosiły.

Oczywiście, w związku z tym mamy więcej pracy, ale sytuacja była nie do

zniesienia.

— To tylko półśrodek. Nigdy nie pracowałem w wytwórni sztucznych ogni, ale teraz

wiem, co się tam odczuwa. Mam wrażenie, że lada chwila może wybuchnąć coś

nieujarzmionego, coś strasznego. I nie można nic zaradzić, tylko czekać i ufać,

że to nie nastąpi. Naprawdę trudno będzie wytrzymać jeszcze jeden miesiąc.

Nieoczekiwanie zaszło coś, co rozładowało atmosferę ogólnego zwątpienia.

Panna Lamb, która co wieczór wychodziła na mały spacer pod opieką panny Latterly

nieuważnie stąpnęła na przewróconą butelkę. Butelka potoczyła się, a panna Lamb

upadła na alejkę. Panna Lattlerly zaniosła ją do domu i pobiegła do telefonu.

Gdy w pięć godzin później doktor Willers wrócił wreszcie do domu, jego żona

przeraziła się. Stał w progu, potargany i blady, mrugając, jakby raziło go

światło. W ciągu całego ich pożycia tylko raz, czy dwa widziała go w takim

stanie.

— Co się stało, kochanie? Czyżby...?

— Jestem trochę pijamy, Milly.

— Och, Karolu, a dziecko?

— To reakcja, moja droga! Z dzieckiem wszystko jest w porządku, w

najzupełniejszym porządku...

— Dzięki Ci, o Boże! — zawoła pani Willers żarliwie takim tonem, jakim zawsze

odmawiała modlitwy.

— Ma złociste oczy — powiedział jej mąż. — Dziwne, no nie? Ale w tym nie ma

przecież nic niepokojącego, prawda?

— Absolutnie nic!

Pomogła mężowi zdjąć płaszcz i zaprowadziła go do bawialni. Osunął się w fotel i

siedział odprężony, patrząc przed siebie.

— G... g... głupie, no nie? Tyle niepokoju, a wszystko jest jak najlepiej! Ja...

ja...

Wybuchnął płaczem. Pani Willers przysiadła na poręczy fotela i objęła męża za

szyję.

— No, no... Już wszystko dobrze, kochanie! Już po wszystkim. Obróciła ku sobie

jego twarz i ucałowała go.

— Mogło przecież być czarne lub żółte, czy zielone, albo jak małpa... Rentgen,

by tego nie wykazał.

— Wiem, wiem. Ale teraz nie potrzebujesz się już więcej martwić. Powiedziałeś,

że wszystko poszło dobrze?

Doktor Willers energicznie przytaknął głową.

— Tak jest, bardzo dobrze — powtórzył. — Tylko te oczy... Ale złociste oczy są w

porządku... zupełnie w porządku... Baranki mogą paść się bezpiecznie. O, Milly,

jaki ja jestem zmęczony!

W miesiąc później Gordon Zellaby przemierzał nerwowo poczekalnię w najlepszej

klinice w Trayne. Rozumiał, że w jego wieku nie przystoi zachowywać się w ten

sposób, że byłoby to odpowiednie dla młodego mężczyzny, a w ciągu ostatnich

tygodni uświadomił sobie, że nie jest już młody. Czuł się dwa razy starszy, niż

był w istocie. W pewnej chwili, szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem, do

poczekalni weszła pielęgniarka.

— Ma pan syna — oznajmiła. — A pani Zellaby poleciła panu powiedzieć, że mały ma

nos Zellaby'ch.

Rozdział XII

Dożynki

Pewnego popołudnia w końcu lipca, Gordon Zellaby spotkał na ulicy małą rodzinną

grupkę wychodzącą z kościoła. Pośrodku szła dziewczynka, niosąc zawinięte w

biały szal niemowlę. Wyglądała, jak uczennica, stanowczo za młodo na matkę.

Zellaby uśmiechnął się do nich życzliwie, ale, gdy gromadka przeszła, smutnym

wzrokiem pogonił za tym dzieckiem z dzieckiem w ramionach.

Przy bramie spotkał Wielebnego Huberta Leebody.

— Halo, pastorze! Ma pan teraz niezłą kupę roboty!

— Już jest trochę lżej. Zostało tylko dwoje, czy troje.

— I to będzie sto procent?

— Prawie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego, ale jestem rad. Ta mała,

Mary Histon, wybrała dla swojego synka imię Teodor. Podkreślam, że sama je

wybrała. To mi się podoba.

— Mnie też. I to jest niewątpliwie hołd dla pana, pastorze. Pastor był

zadowolony, ale potrząsnął głową.

— Nie tylko dla mnie — rzekł. — To, że niedorosła dziewczynka nazwała swojego

syna „Darem Bożym" zamiast się go wstydzić jest hołdem dla całego miasteczka.

— Miasteczkiem trzeba kierować, aby potrafiło zachować właściwą postawę.

— To praca zespołowa, pod dowództwem znakomitego kapitana, pani Angeli Zellaby.

Przeszli parę kroków w milczeniu, po czym Zellaby powiedział:

— Niemniej, bez względu na to, jak Mary to przyjmuje, została obrabowana.

Straciła dzieciństwo, stając się od razu kobietą. To smutne, że nie będzie miała

szansy rozwinąć skrzydeł, że odebrano jej wiek prawdziwej poezji.

— Można by się z tym zgodzić, ale poetów, prawdziwych poetów nie ma zbyt wielu i

na pewno większość ludzi uważa bezpośrednie przejście od lalek do niemowląt za

zupełnie naturalne.

—Niestety to prawda. Przez całe życie potępiałem germański pogląd na kobiety, i

przez całe życie przekonywałem się, że aprobuje go dziewięćdziesiąt procent

niewiast.

— Na pewno są wśród naszych kobiet takie, których nie odarto z niczego.

— Ma pan rację. Na przykład panna Ogle. Jest jeszcze trochę oszołomiona, ale

zachwycona. Najwidoczniej uważa to, co ją spotkało za jakąś magiczną

niespodziankę, którą wymyśliła i wykonała, sama nie wiedząc jak.

Po chwili mówił dalej:

— Moja żona powiedziała mi, że pani Leebody w najbliższych dniach wróci do domu.

Serdecznie nas to cieszy.

— Tak, lekarze są bardzo zadowoleni. Wyzdrowiała nadspodziewanie szybko.

— A jak maleństwo? Pastor nachmurzył się lekko.

— Ona je ubóstwia — rzekł.

— A jak się czuje panna Fresham?

— W tej chwili jest bardzo zapracowana. Tilly nadal utrzymuje, że szczeniaczki

są bardziej interesujące niż niemowlęta, ale mam wrażenie, że już trochę słabnie

w tym przekonaniu.

— Gdy rozmawiam tu z ludźmi, wydaje mi się, że są spokojniejsi, że nawet

najoporniejsi złagodnieli. Podniecenie opadło, wyczuwam pewną atmosferę apatii,

coś na kształt odprężenia po bitwie.

— To była bitwa — zgodził się pastor. — Ale bitwy są tylko epizodami kampanii,

więc możemy spodziewać się następnych.

Zellaby spojrzał na niego uważnie.

— Bo kimże są te dzieci? — mówił dalej pastor. — Widzę coś szczególnego w ich

oczach, gdy patrzą na nas ciekawie. Wiem, że pan nie zgodzi się ze mną, ale

ciągle myślę, że to miał być rodzaj sprawdzianu.

— Ale kto i po co narzuciłby nam taki test?

— Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Znaleźliśmy się przecież w

przymusowej sytuacji, którą mogliśmy odrzucić, a my zaakceptowaliśmy ją i

sprostaliśmy jej dla wspólnego dobra.

— Chyba postąpiliśmy słusznie — rzekł Zellaby.

— A cóż innego mogliśmy uczynić?

— Nie wiem. Jak można wiedzieć, mając do czynienia z... obcymi? Wkrótce rozeszli

się. Pastor wszedł do domku panny Fresham,

a Zellaby w zamyśleniu kontynuował przechadzkę. Zbliżając się do Błoni, zobaczył

z daleka panią Brinkham. Szła mu na spotkanie, popychając przed sobą nowiutki,

lśniący wózek. Nagle zatrzymała się, wyjęła niemowlę, przeszła parę metrów do

pomnika, usiadła na drugim schodku i rozpiąwszy bluzkę zaczęła karmić dziecko.

Przechodząc niedaleko, Zellaby ukłonił się. Po twarzy pani Brinkham przeleciał

cień niezadowolenia.

— No więc co? To chyba naturalne, prawda? — rzekła zaczepnie.

— To klasyczne, droga pani. Jeden z wielkich symboli — zapewnił ją Zellaby.

— Więc niech pan sobie idzie! I nagle wy buchnęła płaczem. Zellaby zawahał się.

— Czy mógłbym coś zrobić...

— Tak, odejść! Chyba pan nie sądzi, że chcę robić z siebie widowisko — rzekła,

płacząc. — Zrozumiałby pan, gdyby pana dziecko było jednym z nich — powiedziała

pani Brinkham. Mała jest głodna. Proszę, niech pan odejdzie.

Zellaby zrozumiał, że nie jest to odpowiednia chwila do dyskusji. Ponownie

uchylił kapelusza i odszedł.

W połowie drogi do Kyle Manor usłyszał nadjeżdżający samochód. Zszedł na

pobocze, aby go przepuścić, ale samochód zatrzymał się tuż za nim. Obejrzał się

i zobaczył, że nie była to furgonetka, jak przypuszczał, ale małe osobowe auto;

przy kierownicy siedziała Ferrelyn.

— Jakże się cieszę, kochanie! — zawołał. — Nikt mi nie mówił, że się do nas

wybierasz.

— Bo nikt nie wiedział, że przyjadę. Ja sama też nie. Wcale nie miałam takiego

zamiaru. To przez niego — i wskazała na dziecięce posłanko ułożone obok

siedzenia kierowcy.

Rozdział XIII

Powroty

Następnego dnia najpierw wróciła do Midwich doktor Małgorzata Haxby z Norwich,

ze swoim niemowlęciem. Panna Haxby nie wchodziła już w skład personelu Ośrodka,

ponieważ porzuciła pracę przed dwoma miesiącami, niemniej tam właśnie pragnęła

teraz zamieszkać. W dwie godziny później z tym samym zamiarem i również z

dzieckiem przyjechała Diana Dawson z Gloucester. Diana była jeszcze pracownicą

Ośrodka, ale miała tam wrócić dopiero po dłuższym urlopie. Jako trzecia

przyjechała z Londynu Polly Rushton i poprosiła o azyl dla siebie i dziecka u

swego wuja, Wielebnego Huberta Leebody.

Nazajutrz do Ośrodka zjechały z dziećmi jeszcze trzy pracownice, domagające się.

by znaleziono dla nich odpowiednie pomieszczenie w Midwich. Po południu młoda

pani Dorry wróciła z Devenport, gdzie mieszkała do niedawna, gdyż przebywał tam

służbowo jej mąż, otworzyła ich dawny dom i pozostała tam z dzieckiem. Wreszcie

zjawiła się panna Latterly, która przywiozła niemowlę panny Lamb z Eastburne,

gdzie jej przyjaciółka odbywała rekonwalescencję.

Nagły ten przypływ wywołał różnorodne reakcje. Pastor przyjął swoją siostrzenicę

serdecznie, zapewne uważając, że należy się jej jakaś rekompensata. Doktor

Willers był tym wszystkim zaniepokojony, zarówno jak jego żona, która obawiała

się, że małżonek zechce odłożyć wyjazd na wakacje, które dla niego

zorganizowała. Gordon Zellaby obserwował sytuację z rozsądną rezerwą.

Najdotkliwiej odczuł ten rozwój wypadków Artur Cnmm, który chwilami zdawał się

tracić opanowanie.

Janet i ja byliśmy zdania, że pierwsza i najtrudniejsza przeszkoda została

pokonana, i że narodziny dzieci nie wywołały ogólnokrajowego rozgłosu,

natomiast, jeżeli sprawa ma być nadal utrzymana w dyskrecji,

należy natychmiast zająć stanowisko w nowo powstałej sytuacji. Trzeba opracować

oparty na rzeczowych podstawach plan pomocy dla dzieci i opieki nad nimi.

Artur Crimm zawiadomił swoje władze nadrzędne, że nieprawidłowości kadrowe w

jego sekcji doszły do takich rozmiarów, że wymykają się spod jego kontroli i

wymagają bezzwłocznej interwencji miarodajnych czynników.

Doktor Willers wystosował trzy raporty; pierwszy, sformułowany w języku

fachowym, przeznaczony do akt urzędowych; drugi napisany zrozumiale dla laika,

stwierdzał między innymi:

„Urodziło się trzydziestu jeden chłopców i trzydzieści dziewczynek.

Zaobserwowano następujące wspólne cechy:

Najbardziej uderzające są oczy. Z powierzchownych badań wynika, że ich struktura

jest normalna, natomiast tęczówka posiada unikalną — o ile mi wiadomo — barwę

jasnego, niemal fluoryzującego złota, w tym samym odcieniu u wszystkich dzieci.

Włosy bardzo miękkie, delikatne ciemnoblond. Badane pod mikroskopem próbki

włosów, wykazały identyczne cechy charakterystyczne. W literaturze fachowej nie

znalazłem żadnej wzmianki o istnieniu tego rodzaju włosów. Paznokcie u placów

rąk i nóg nieco węższe niż normalne, nie sugerują jednak tendencji wynaturzania

się w szpony. Kształt potylicy zdaje się odbiegać trochę od normy, ale jest za

wcześnie, aby stwierdzić to definitywnie.

Niezwykłe podobieństwo dzieci, fakt, że na pewno nie są hybrydami znanych

gatunków, oraz okoliczności, towarzyszące ciąży matek mogą sugerować xenogenezę.

Aczkolwiek nie znalazłem żadnych naukowych informacji o ludzkiej xenogenezie, to

wcale nie dowodzi, że jest ona niemożliwa. Wykształcone kobiety akceptują

hipotezę, że mogą być rodzicielkami płodu, nie będąc jego matkami; mniej

inteligentne odczuwają to jako coś hańbiącego i dlatego odrzucają tę koncepcję.

Wszystkie niemowlęta są zupełnie zdrowe, choć nie tak pulchne, jak dzieci w ich

wieku. Skóra ich ma srebrzysty połysk, co trochę niepokoi ich matki".

— No dobrze — powiedziała Janet przeczytawszy do końca raport. — Ale co z tym

zagadnieniem przymusu? Pan to w ogóle pominął.

— To histeria, powodująca zbiorową halucynację, prawdopodobnie chwilową —

odpowiedział Willers.

— Ale przecież wszystkie matki, wykształcone, czy nie, stwierdzają zgodnie, że

dzieci wywierają na nie przymus. Kobiety, które opuściły Midwich wcale nie

chciały tu wrócić, ale musiały. Rozmawiałam z nimi i wszystkie powiedziały mi to

samo: że odczuwały nieznośny niepokój i przygnębienie, i wiedziały, iż nie

otrząsną się z tego dopóki tu nie wrócą. Miewały różne dolegliwości, brak tchu,

uderzenia do głowy, uczucie nienormalnego głodu i pragnienia. Ferrelyn

powiedziała, że po prostu odczuwała nieznośne zdenerwowanie. Ale bez względu na

rodzaj przypadłości wszystkie kobiety czuły, że ten stan wiąże się z ich dziećmi

i minie, tylko o ile przywiozą tu swoje niemowlęta. Dotyczy to nawet panny Lamb.

Ona też znosiła te same udręki, ale była zbyt osłabiona, żeby podnieść się z

łóżka. I cóż się stało? Przymus przerzucił się na pannę Lattery, która, nie

mogąc mu się oprzeć przywiozła to maleństwo. Gdy tylko ulokowała je u pani Brant

odzyskała równowagę i mogła wrócić do przyjaciółki do Eastburne.

— Jeśli przyjmiemy te wszystkie wypowiedzi za dobrą monetę — powiedział doktor —

i jeśli weźmiemy pod uwagę, że na ogół obowiązki kobiet są tak śmiertelnie

nudne, iż z najmniejszego, rzuconego w tę monotonię ziarnka wyrośnie gmatwanina

bujnych lian, nie zdziwi nas to, co się tu dzieje. Pomyślcie tylko,

kilkadziesiąt kobiet, które padły ofiarą nieprawdopodobnego i niewyjaśnionego

dotąd zjawiska, urodziło kilkadziesiąt niemowląt, niepodobnych do innych. Każda

matka chce, żeby jej dziecko było normalne. Nasze kobiety, które wraz z dziećmi

opuściły Midwich, znalazłszy się wyizolowane ze swojej grupy zaczęły wyraźnie

zdawać sobie sprawę, że ich złotookie niemowlęta drastycznie różnią się od

innych. Niepokój matek narastał, aż zrozumiały, że jedynym sposobem złagodzenia

go będzie przeniesienie dręczącej nieprawidłowości do środowiska, gdzie

przestanie być nieprawidłowa. W tym wypadku istniało tylko jedno takie miejsce:

Midwich. Zabrały więc swoje dzieci i wróciły. To wszystko.

— Tak? — wtrąciła Janet. — A co z panią Welt? Wszedłszy któregoś dnia do jej

sklepu, pani Brant zastała ją zajętą wbijaniem sobie szpilek w ciało i płaczącą

przy tym z bólu. Zdumiona pani Brant zaciągnęła ją do doktora Willersa, który

dał jej jakiś środek uspokajający. Gdy pani Welt poczuła się lepiej wyjaśniła,

że przewijając dziecko przypadkowo ukłuła je szpilką, a wtedy — według jej

relacji — niemowlę popatrzyło na nią przeciągle swymi złocistymi oczami i po

prostu zmusiło ją do nakłuwania szpilką własnego ciała.

— To przykład pospolitej histerycznej skruchy — zaopiniował Willers.

— Czy w przypadku Harrimana również?

Harriman zjawił się pewnego dnia u lekarza w nader opłakanym stanie. Miał

złamany nos, parę wybitych zębów i siniaki pod obu oczami. Powiedział, że

napadło go trzech nieznajomych. Ale nie widział ich nikt inny; natomiast dwaj

chłopcy z miasteczka utrzymywali, że obserwowali przez okno jego domu, jak sam

okładał się pięściami. Nazajutrz ktoś dostrzegł siniaka na buzi jego dziecka.

Ale Doktor Willers wzruszył ramionami.

— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Harriman twierdził, że zaatakowało go stado

różowych słoni — powiedział.

— Jeżeli pan o tym nie wspomni, napiszę dodatkowy raport — rzekła Janet.

Zrobiła to istotnie.

„Według mnie — zakończyła — a także zdaniem wszystkich tutaj z wyjątkiem doktora

Willersa, nie jest to żadna histeria, a po prostu fakty. Sytuację należy uznać,

a nie usprawiedliwiać ją. Nie ma sensu dawać wiarę jakimś zabobonom i

przypisywać dzieciom magiczną władzę. Takie bzdury nie prowadzą do niczego

dobrego, stanowią jedynie pożywkę dla tego, co Zellaby nazywa podziemiem starych

wiedźm. Narzuca się konieczność przeprowadzenia obiektywnych, gruntownych

badań".

Doktor Willers także napisał do Bernarda o konieczności badań, ale z innego

punktu widzenia.

„Przede wszystkim, w ogóle nie rozumiem dlaczego Wywiad Wojskowy interesuje się

tą sprawą, a poza tym jest upokarzające, że podlega ona jego wyłącznej

kompetencji. Jest to gruby błąd. Ktoś powinien mieć te dzieci pod stałą

obserwacją. Oczywiście, prowadzę skrupulatne notatki, ale to nie są

spostrzeżenia specjalisty; tu trzeba współpracy całego zespołu ekspertów. Nie

poruszałem tej sprawy, póki dzieci nie przyszły na świat, gdyż uważałam, że tak

będzie lepiej dla wszystkich, a przede wszystkim, dla matek, ale teraz sytuacja

się zmieniła.

Przyzwyczailiśmy się już do wglądu władz wojskowych w różne dziedziny nauki,

choć często jest to zupełnie niepotrzebne. Uważam za skandal, że otacza się

zmową milczenia zjawisko, które przebiega prawie niekontrolowane. Proszę sobie

przypomnieć, jakie zainteresowanie wzbudzały czworaczki i pięcioraczki, i

pomyśleć jaki materiał do obserwacji znalazł się teraz w naszym posiadaniu.

Sześćdziesiąt jeden

niemowląt, tak podobnych do siebie, że nawet ich matki rozróżniają je z trudem.

Narzuca się konieczność porównania wpływu otoczenia, diety, najrozmaitszych

uwarunkowań. To, co się tu dzieje, to jakby palenie nie napisanych jeszcze

książek. Trzeba działać, dopóki nie przepadną wszelkie szansę".

Wszystkie te doniesienia ściągnęły Bernarda na naradę do Midwich. Po dość ostrej

wymianie zdań obiecał, że skłoni Ministerstwo Zdrowia do energicznej i szybkiej

interwencji.

Gdy zostaliśmy sami po zebraniu, Bernard powiedział:

— Teraz, skoro wydarzenia w Midwich staną się bardziej jawne, byłoby dobrze

pozyskać sympatię Zellaby'ego. Czy mógłbyś umówić mnie na spotkanie z nim?

Gdy zatelefonowałem do Zellaby'ego, zgodził się natychmiast i tegoż popołudnia

odprowadziłem Bernarda do Kyle Manor. Gdy wrócił wydawał się zatroskany.

— I co pan myśli o naszym mędrcu z Midwich? — spytała Janet.

— Zmusił mnie do nowych przemyśleń — odpowiedział Bernard.

— Gordon lubi poruszać pewne sprawy jakby mimochodem; nie wiadomo, czy

przedstawia wnioski ze swych dociekań, czy tylko igra z hipotezami — rzekłem. —

Dlatego rozmowa z nim była trudna.

— Tak. uroczył mnie sporą porcją takich wywodów. Dziesięć minut zabrał mu wstęp

do oświadczenia, że dopiero niedawno zaczął zastanawiać się, czy — z

biologicznego punktu widzenia — cywilizacja nie jest formą dekadencji. Następnie

przeszedł do rozważań, czy luka między homo sapiens, a całą resztą gatunków nie

jest zbyt duża; z tego wynikła sugestia, że dla rozwoju ludzkości byłoby może

lepiej, gdybyśmy byli zmuszeni walczyć ze stworzeniami „sapiens", lub

przynajmniej „półsapiens". Te uwagi miały zapewne jakiś związek z zasadniczym

tematem naszej rozmowy, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, o co mu

chodziło! Jedno przecież jest pewne: mimo że tak chętnie i daleko odbiega od

tematu, jest to bystry obserwator. Nawiasem mówiąc, Zellaby całkowicie podziela

opinię doktora Willersa co do konieczności zainteresowania całą sprawą

specjalistów. Chodzi mu zwłaszcza o ten „przymus", na który zaopatruje się

inaczej, niż Willers. Jego zdaniem, to nie jest histeria, i chciałby się

dokładnie dowiedzieć co to jest.

— Zdaje się, że nie słyszałeś jeszcze o jednym incydencie. Czy wiesz, że parę

dni temu jego córka próbowała zabrać swoje dziecko na samochodową przejażdżkę?

— Jak to „próbowała"?

— Przejechawszy kilka kilometrów, musiała zrezygnować ze swego zamiaru i wrócić

do Midwich. Zellaby powiedział, że niedobrze, jeśli dziecko trzyma się fartuszka

matki, ale jeśli matka nie potrafi odczepić się od fartuszka dzieci, to sprawa

jest poważna. Dlatego uważa, że nadszedł czas, aby podjąć w tej sprawie

zdecydowane kroki.

Rozdział XIV

Nowe Zagadnienia

Z różnych powodów Alan Hughes nie mógł przyjechać do Midwich przed upływem

trzech tygodni, i dlatego Zellaby musiał opóźnić swoją interwencję.

W tym czasie niechęć Dzieci — będę odtąd pisał o nich przez duże D, aby odróżnić

je od innych dzieci — otóż ich niechęć przenoszenia się poza najbliższą okolicę

Midwich stała się już faktem powszechnie znanym w miasteczku. Bywało to czasem

uciążliwe, gdyż kiedy któraś z matek wyjeżdżała do Trayne lub gdzie indziej,

musiała angażować kogoś do opieki nad Dzieckiem. Nikt jednak nie przejmował się

tym ponad miarę; uważano tę dziwną niechęć za dziecięcy kaprys, ot, jeszcze

jeden z kłopotów, nieuniknionych przecież przy maluchach.

Zellaby zapatrywał się na to mniej niefrasobliwie, ale czekał do niedzielnego

popołudnia, żeby wyłożyć sprawę zięciowi. Aby upewnić się, że nikt nie będzie im

przeszkadzał, zaprowadził Alana do ogrodu, gdzie usadowili się na leżakach, pod

cedrowym drzewem.

— Oto, co chcę ci powiedzieć, mój chłopcze — rzekł, wbrew swemu zwyczajowi

przechodząc od razu do sedna sprawy. — Będę bardzo rad, jeśli zabierzesz stąd

Ferrelyn. I myślę, że im prędzej to uczynisz, tym będzie lepiej.

Alan spojrzał na niego ze zdziwieniem i lekką urazą.

— To chyba jasne, że niczego nie pragnę więcej, niż być razem z nią — odparł.

— Naturalnie, mój drogi. Nikt w to nie wątpi. Ale w tej chwili nie myślę o tym,

co by któreś z nas wolało, tylko o tym, co trzeba zrobić, przede wszystkim dla

dobra Ferrelyn.

— Ona chce wyjechać. Gotowa jest wyjechać natychmiast.

— Wiem, i próbowała zabrać swoje dziecko, ale ono zmusiło ją, żeby wróciła, tak

samo jak uczyniło już poprzednio, i jak na pewno znów zrobi przy następnej

próbie. Toteż możesz zabrać ją samą. Dziecku zapewnimy tutaj doskonałą opiekę, a

są poważne podstawy, by przypuszczać, że nie będąc z nią razem nie zdoła

wywierać na nią tak silnego wpływu.

— Ale doktor Willers uważa...

— Willers udaje zucha, żeby odpędzić lęk i zamyka oczy na to, czego nie chce

widzieć. Ale nieważne jak kazuistycznych używa argumentów, żeby zachować spokój,

skoro nikt z nas nie da się na nie nabrać.

— Więc pan uważa, że wracając tutaj Ferrelyn i wszystkie inne kobiety nie

działały pod wpływem histerii, o której ciągle mówi doktor?

— A cóż to jest histeria? Zakłócenie czynności układu nerwowego. Oczywiście, u

wielu tutejszych kobiet układ ten został mocno nadszarpnięty, ale zło leży w

tym, że Willers zatrzymał się tam, skąd powinien był zacząć. Zamiast badań,

dlaczego reakcja nastąpiła wtakiej właśnie formie, on otacza się dymną zasłoną

ogólników o długim okresie niepokoju, itp. Nie można go potępiać; jest

przemęczony i powinien odpocząć, ale to nie znaczy, że musimy pozwalać mu

zaciemniać fakty. Na przykład, jeśli nawet sam to zauważył nie powiedział

nikomu, i owa „histeria" nie wystąpiła ani razu pod nieobecność Dziecka.

— Naprawdę? — spytał Alan z niedowierzaniem.

— Nie było ani jednego wyjątku. Uczucie przymusu pojawia się tylko w pobliżu

Dziecka. Oddzielcie Dziecko od matki, a przymus osłabnie i stopniowo zniknie

zupełnie. W niektórych przypadkach trwa to dłużej, w innych krócej, ale

powtarzam: nie zaobserwowano ani jednego wyjątku.

— Ale jak się to dzieje?

— Nie mam pojęcia. Możliwe, że występuje tu jakiś element hipnozy, ale bez

względu na to, jaki to mechanizm, jestem przekonany, że z całą premedytacją i

pełną świadomością kierują nim Dzieci. Jako przykład może tu posłużyć panna

Lamb. Gdy była fizycznie zbyt słaba, aby pojechać gdziekolwiek, uczucie

nieznośnej nostalgii przerzuciło się na pannę Latterly, która nie potrafiła mu

się oprzeć. Dziecko postawiło na swoim i wróciło do Midwich, jak wszystkie inne.

A odkąd tu powróciły, nikomu nie udało się wywieźć którekolwiek z nich dalej,

niż sześć kilometrów od miasteczka. Zbiorowa histeria, powiada Willers. Wpada w

nią jedna kobieta, a niebawem wszystkie inne zaczynają zdradzać te same objawy.

Ale jeżeli Dziecko zostaje tutaj, matka może sobie jechać

do Trayne, czy dokądkolwiek jej się podoba bez żadnych przeszkód. Jestem pewien,

że Ferrelyn nie zdoła zabrać stąd swego dziecka, ale jeśli zdecyduje się

wyjechać, zostawiając je tutaj, nie napotka na żaden opór. Alan zastanawiał się

przez chwilę.

— To rodzaj ultimatum. Będzie musiała dokonać wyboru: dziecko, albo ja. Trochę

brutalne...

— Mój drogi, Dziecko postawiło już swoje ultimatum. Sytuacja jest jasna. Jedyny

kompromis, na jaki możesz pójść, to ulec Dziecku i przenieść się tutaj.

— To przecież nie leży w mojej mocy.

— No więc doskonale! Ferrelyn już od kilku tygodni unika tego tematu, ale

prędzej czy później musi spojrzeć prawdzie w oczy. Twoim zadaniem jest wyjaśnić

jej, co stanowi przeszkodę i pomóc ją pokonać.

— To ciężkie zadanie.

— Byłoby cięższe, gdyby chodziło o twoje dziecko. To zresztą nie jest również

jej prawdziwe dziecko. Podobnie jak pozostałe sześćdziesiąt kobiet, Ferrelyn

padła ofiarą wymuszenia, które uczyniło z nich wszystkich to, co weterynarze

określają nazwą matek żywicielek lub rodzicielek, coś w rodzaju przybranych

matek. To dziecko nie ma biologicznie nic wspólnego z żadnym z was, z tym tylko,

że w niewyjaśniony dotąd sposób Ferrelyn znalazła się w sytuacji, w której

musiała wydać je na świat. Powtarzam, że to dziecko tak dalece nie ma nic

wspólnego z tobą ani Ferrelyn, że nie dałoby się nawet ustalić, do jakiej należy

rasy. Nawet Willers się z tym zgadza. Ale takie fenomeny pojawiały się w

przeszłości. Nasi przodkowie, którzy nie wierzyli tak ślepo, jak Willers w

artykuły naukowe, wymyślili dla nich nazwę: odmieńce. Cała ta sprawa nie

wydawała im się tak zdumiewająca, jak nam ponieważ ich sposób myślenia krępował

tylko dogmatyzm religijny, mniej dogmatyczny, niż dogmatyzm naukowy. Nazwa,

odmieńce, jest tak stara i rozpowszechniona, że potwierdza pojawianie się takich

dziwnych stworzeń, oczywiście nader rzadko, i na pewno nie na tak wielką skalę,

ale ilość jest mniej ważna, niż sam fakt ich istnienia. Te sześćdziesiąt jeden

złotookich niemowląt to natręci, nieproszeni goście, jak pisklęta kukułek. Teraz

jednak nieważne jest jak kukułcze jajo trafiło do gniazda, teraz chodzi o to,

jak zachowa się pisklę, gdy się wykluje. Niewątpliwie będzie kierować się

bezlitosnym instynktem przetrwania.

— Czy naprawdę uważa pan, że to właściwa analogia? — zapytał Alan nieswojo.

— Jestem tego zupełnie pewien.

Zapadła chwila milczenia. Zellaby spoczywał wyciągnięty na leżaku z rękami pod

głową. Alan niewidzącymi oczyma patrzył na trawnik.

— No dobrze — powiedział wreszcie. — Prawdopodobnie większość z nas sądziła, że

gdy Dzieci przyjdą na świat, atmosfera się wyklaruje. Przyznaję, że tak się nie

stało. Czego pan teraz oczekuje?

— Nie potrafię przewidzieć dokładnie, ale niczego dobrego. Ku-kułcze pisklęta są

w stanie przetrwać, gdyż są uparte i niewątpliwie jednoczy je dążenie do tego

wspólnego celu. Dlatego mam nadzieję, że zabierzesz Ferrelyn i nie pozwolisz jej

tu wracać.

Alan potarł zmarszczone czoło.

— To będzie trudne — powiedział — Ferrelyn jest przywiązana do tego maleństwa,

otacza je tkliwością, jak każda matka ma wobec niego poczucie obowiązku.

— Naturalnie, to zupełnie normalne. Dlatego ptasia samiczka, która wysiedziała

podrzucone jajo zamęczy się na śmierć, aby wykarmić kukułcze pisklę. To, jak

powiedziałem, oszustwo, nielitościwe wykorzystanie naturalnych skłonności.

Istnienie tej skłonności jest ważne dla utrzymania gatunku, ale ostatecznie w

cywilizowanym społeczeństwie nie możemy sobie pozwalać na zadowalanie wszystkich

naszych popędów. W tym wypadku Ferrelyn nie może pozwolić się szantażować swoim

dobrym instynktom.

— A co byłby pan zrobił, gdyby dziecko Angeli było „kukułką"?

— Zrobiłbym to samo, co w tej chwili radzę tobie, wywiózłbym ją stąd, aby odciąć

ją zupełnie od Midwich; sprzedałbym ten dom, chociaż jesteśmy do niego oboje

bardzo przywiązani. Kto wie, czy nie będę musiał tego uczynić, choć Angela nie

jest bezpośrednio poszkodowana. Nikt nie wie, co może się tu jeszcze zdarzyć.

Zobaczymy, jak ukształtuje się sytuacja. Ale jestem przekonany, że Ferrelyn

powinna bezzwłocznie stąd wyjechać. Nie proponuję, że sam z nią o tym

porozmawiam, gdyż uważam, że jest to sprawa, którą musicie załatwić sami.

Postawisz ją przed stanowczą alternatywą, ale rozumiem, że to jest trudne i

potrzebujesz kogoś, kto przechyli szalę; Angela i ja udzielimy ci pełnego

poparcia.

Alan powoli skinął głową.

— Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne — powiedział. — Pójdę torem, na który

mnie pan popchnął i na pewno załatwimy wszystko między sobą.

Siedzieli dalej w milczeniu. Alan czuł pewną ulgę, że jego bezładne podejrzenia

i domysły, zostały niejako skrystalizowane i skoordynowane tak, że będzie mógł

zacząć działać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem prowadził z nim rozmowę

bez żadnych dygresji, ściśle trzymając się tematu. A tyle się przecież nasuwało

różnych wniosków i skojarzeń; Chciał właśnie powiedzieć coś na ten temat, gdy

zobaczył Angelę, idącą ku nim przez trawnik.

Usiadła obok męża i poprosiła o papierosa. Zellaby obserwował jak zaciągnęła się

kilka razy, po czym zapytał:

— Jakieś kłopoty?

— Sama nie wiem. Przed chwilą rozmawiałam przez telefon z Margaret Haxby.

Wyjechała z Midwich.

Zellaby uniósł brwi.

— Chcesz powiedzieć, że wyniosła się stąd?

— Tak. Mówiła z Londynu.

— Aha — mruknął Zellaby i zamyślił się. Alan zapytał kto to taki, Margaret

Haxby.

— Chyba jej nie znasz. Pracuje, a raczej pracowała w ekipie Artura Crimma. Jedna

z jego najzdolniejszych asystentek. Doktor filozofii, z Londynu.

— Jedna z... poszkodowanych?

— Tak — odpowiedziała Angela. — I jedna z najniecierpliwszych. Postanowiła

wyrwać się i wyjechała, zostawiając dziecko na utrzymaniu naszego miasta.

Dosłownie tak.

— Ale co ty masz z tym wspólnego? — zapytał Zellaby.

— Panna Haxby uznała mnie za osobę, odpowiednią do przyjęcia oficjalnego

zawiadomienia w tej sprawie. Powiedziała, że zadzwoniłaby do pana Crimma, ale

nie ma go dzisiaj w Midwich. Prosiła, by zorganizować coś dla dziecka.

— Gdzie ono teraz jest?

— U starej pani Dorry. Tam, gdzie mieszkała doktor Haxby.

— I ona je tak po prostu porzuciła?

— Tak. Pani Dorry jeszcze o tym nie wie. Będę musiała pójść i powiadomić ją.

—Gdy ta wiadomość rozniesie się po Midwich może wywołać panikę wśród innych

kobiet, które przyjęły do siebie Dzieci. Zaczną pozbywać się ich bezzwłocznie.

Czy nie można by poczekać aż do powrotu Crimma, który będzie musiał jakoś na to

zaradzić? A może pani doktor zmieni zdanie?

— Chyba nie — odparła Angela, potrząsając głową. — Nie powzięła tej decyzji pod

wpływem chwilowego nastroju. Jej linia rozumowania jest wyraźna: nigdy nie

zabiegała o pracę w Midwich, ale właśnie tu powierzono jej stanowisko. Gdyby

wysłano ją do obszaru, zagrożonego żółtą febrą, to jej pracodawcy ponosiliby

odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje; skoro sprowadzono ją tutaj i zamiast

żółtej febry złapała coś innego, oni muszą uporać się z tą sprawą.

— Mam wrażenie, że czynniki rządowe nie przyjmą tego paralelizmu bez zastrzeżeń

— rzekł Zellaby.

— Taka jest jej argumentacja. Stanowczo wypiera się dziecka, twierdząc, że nie

czuje się za nie więcej odpowiedzialna niż za niemowlę, które ktoś podrzuciłby

przed jej domem i nie rozumie dlaczego miałaby z tego powodu pozwolić zniszczyć

sobie karierę zawodową i całe życie.

—W rezultacie utrzymanie Dziecka obciąży teraz parafię. Chyba, że matka zamierza

pokrywać koszty.

— Oczywiście zapytałam ją o to. Oświadczyła, że miasto i Ośrodek muszą uzgodnić

między sobą sprawę opieki nad Dzieckiem. Ona sama odmawia ponoszenia

jakichkolwiek kosztów, gdyż każda tego rodzaju wpłata mogłaby być, w oczach

prawa, uważana za uznanie swoich zobowiązań. Jednakże pani Dorry, czy

jakakolwiek inna osoba, która przyjmie niemowlę będzie otrzymywać regularnie i

anonimowo dwa funty tygodniowo.

— Masz rację, moja droga. Pani doktor starannie sobie to wszystko przemyślała,

ale trzeba będzie zbadać różne aspekty tego zagadnienia. Jak to jest z wyparciem

się dziecka? Niewątpliwie istnieją w tej dziedzinie przepisy prawne. Może

należałoby zwrócić się do kuratora Opieki Społecznej i uzyskać nakaz sądowy?

— Nie wiem. Ale ona pomyślała o wszystkim i jest zdecydowana walczyć o swoje

dobro w sądzie. Jest przekonana, że badania lekarskie ustalą, że to nie może być

jej dziecko, zatem — skoro postawiono ją „in loco parentis" bez jej wiedzy i

zgody — nie można obciążać jej żadną z tego tytułu odpowiedzialnością. Gdyby to

zawiodło, postanowiła oskarżyć Ministerstwo o niedbalstwo, przez które została

poważnie naruszona jej kondycja fizyczna, lub nawet o stręczycielstwo.

— Ciekawe, jak sformułowałaby takie oskarżenie—wtrącił Zellaby.

— Sądzę, że ona sama nie przypuszcza, że dojdzie aż do tego — przyznała Angela.

— A ja ją rozumiem. My tu, na miejscu nie szczędzimy wysiłków, ale działania

czynników oficjalnych, aby zachować wszystko w tajemnicy musiały na pewno być

bardzo intensywne. Powody zakwestionowania wyroku sądowego stanowiłyby gratkę

dla dziennikarzy na całym świecie; w taki czy inny sposób przyniosłoby to pannie

Haxby fortunę. Biedny Artur Crimm i biedny pułkownik Westcot! Obawiam się, że

czekają ich poważne kłopoty.

Umilkł na chwilę, po czym rzekł:

— Rozmawiałem właśnie z Alanem o wyjeździe Ferrelyn. Teraz decyzja staje się

jeszcze pilniejsza. Gdy postępowanie Margaret Haxby wyjdzie na jaw, inne kobiety

zechcą może pójść za jej przykładem, co spowodowałoby przeciwdziałanie, podjęcie

jakiejś akcji, aby zahamować dezercję matek.

— Ale przecież władze chcą uniknąć rozgłosu.

— Nie mam na myśli władz. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Dzieci

sprzeciwiły się porzucaniu ich równie stanowczo, jak zaprotestowały przeciw

opuszczeniu Midwich.

— Chyba nie przypuszczasz...

— Ńie wiem. Po prostu usiłuję postawić się na miejscu kukułczego pisklęcia.

Prawdopodobnie irytowałoby mnie wszystko, co mogłoby zmniejszyć dbałość o moją

wygodę i dobre samopoczucie. Nie trzeba wcale być kukułką, aby żywić takie

uczucia. To tylko luźna aluzja, ale jestem pewien, że nie możemy dopuścić, by

Ferrelyn wpadła tu w pułapkę, gdyby zdarzyło się coś podobnego.

— W każdym razie będzie jej lepiej poza Midwich — rzekła Angela. Na razie

zaproponuj jej wyjazd na kilka tygodni, dopóki nie zobaczymy, jak potoczą się

wypadki.

— Dobrze — zgodził się Alan. — Gdzie ona jest?

— Zostawiłam ją na werandzie.

— To chyba nie będzie bardzo trudne — rzekła Angela, gdy została sama z mężem. —

Ona tak bardzo pragnie być przy nim! Na przeszkodzie stoi jej poczucie obowiązku

i ten konflikt ją męczy.

— Czy ona naprawdę kocha to niemowlę?

— To trudno powiedzieć. Przeżyła wszystkie kłopoty i niedogodności, związane z

ciążą i rodzeniem, a teraz musi pogodzić się z faktem, że to wcale nie jest jej

dziecko, że ona jest tylko, jak to nazywacie jego żywicielką, nie zaś normalną

matką. To nie jest łatwe.

Z zamyśleniem patrzyła przed siebie.

— Co wieczór odmawiam teraz krótką, dziękczynną modlitwę — rzekła. — Nie wiem

dokąd ona trafia, ale chcę, żeby gdzieś było wiadomo, jak głęboko jestem

wdzięczna.

Zellaby wziął ją za rękę.

— Nie wiem, czy spłodzono kiedyś głupsze i bardziej fałszywe określenie, jak

„Matka Natura" — zauważył po chwili. — Cywilizację wymyślono tylko dlatego, że

Natura jest nielitościwa, nikczemna i niewiarygodnie okrutna. Każdy gatunek musi

walczyć o przetrwanie przy użyciu odrażających, plugawych środków, chyba, że

jakiś inny instynkt osłabi instynkt życia.

— Do czego ty zmierzasz? — spytała Angela.

— Chodzi mi o kukułki. Kukułki mają niezłomną wolę przeżycia i dlatego, gdy

zainfekują czyjeś gniazdo można zrobić tylko jedno. Wiesz, że jestem

humanitarnym, z natury dobrym, a na domiar złego cywilizowanym człowiekiem,

toteż nie mogę zaakceptować tego, co powinno się zrobić. Jestem pewien, że nawet

nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo byłoby to celowe, nie zaakceptowałaby

tego reszta społeczeństwa. I dlatego, na podobieństwo nieszczęsnej samiczki

drozda, będziemy na naszą własną zgubę chronić i żywić tego potwora. Czy to nie

dziwne, że zdarza się nam utopić cały miot nieszkodliwych kociąt, natomiast

będziemy troskliwie hodować te groźne stworzenia?

Przez chwilę Angela siedziała nieruchomo.

—Czy naprawdę tak uważasz?—zaczęła.—Uważasz, że powinno się...

— Tak, kochanie.

— To do ciebie niepodobne! Ale znaleźliśmy się w zupełnie nowej sytuacji. Myślę,

że na stosowanie pięknej zasady: „Żyj i daj żyć" można pozwolić sobie tylko, gdy

jest się świadomym własnego bezpieczeństwa.

— Ale, Gordon, czy nie ma w tym trochę przesady? Ostatecznie kilkoro niezwykłych

niemowląt...

— Które, aby przeforsować swoją wolę potrafią wywoływać neuro-zy u dorosłych

kobiet. A pamiętaj też o Harrimanie, moja droga!

— To może minąć, gdy podrosną. Słyszy się przecież czasem o jakimś dziwnym

oddziaływaniu psychicznym, może wywołanym potrzebą tkliwości...

— Ale nie w sześćdziesięciu jeden powiązanych z sobą przypadkach. Te Dzieci nie

potrzebują tkliwości. Nikt nie widział nigdy rozsądniej-szych, bardziej

samowystarczalnych i samodzielniej szych niemowląt. Są z siebie bardzo

zadowolone i nic dziwnego, skoro osiągają wszystko,

czego chcą. Na razie są jeszcze małe i nie żądają wiele, ale zobaczymy później.

— Doktor Willers mówi...

— Willers stanął na wysokości. Zrobił tak wiele, iż nic dziwnego, że się

przemęczył i teraz zachowuje się, jak otumaniony struś. Jego hipoteza zbiorowej

histerii graniczy z patologią. Mam nadzieję, że urlop dobrze mu zrobi.

— Ale on przynajmniej starał się to wytłumaczyć!

— Nie nadużywaj mojej cierpliwości, kochanie! Willers nigdy nie usiłował

czegokolwiek tu wytłumaczyć. Uznawał pewne fakty, gdy to było nieuniknione; co

do reszty, to próbował je usprawiedliwić, a nie wyjaśnić. To przecież nie jest

to samo.

— Ale przecież musi istnieć jakieś wytłumaczenie!

— Oczywiście.

— Więc powiedz mi!

— Musimy zaczekać aż Dzieci podrosną'! dostarczą więcej przekonujących dowodów.

— Jestem pewna, że masz już jakąś koncepcję.

— Nic pocieszającego.

— Ale co?

— Nie jestem jeszcze gotów — rzekł Zellaby, potrząsając głową. — Ale zadam ci

pytanie: Co byś zrobiła, chcąc podważyć długotrwałą i dobrze chronioną przewagę

jakiegoś społeczeństwa; czy przystąpiłabyś do kosztownego i raczej samobójczego

szturmu z zewnątrz? Czy, gdyby czas nie odgrywał wielkiej roli, wybrałabyś

subtelniejszą taktykę i spróbowałabyś wprowadzić coś w rodzaju piątej kolumny,

która zaatakowałaby to mocarstwo od wewnątrz?

Rozdział XV

Adam i Ewa

W ciągu następnych kilku miesięcy w Midwich zaszło wiele zmian.

Doktor Willers przekazał swoją praktykę młodemu lekarzowi, który pomagał mu w

okresie kryzysu, a sam, w stanie krańcowego wyczerpania i rozgoryczenia

postępowaniem londyńskich decydentów wyjechał z żoną w długą podróż, podobno

dookoła świata.

W lutym mieliśmy epidemię grypy, na którą zmarło trzech starszych mieszkańców

miasta i troje Dzieci, wśród nich synek Ferrelyn. Posłano po nią, i przyjechała

natychmiast, ale nie zastała go już żywego.

Jeszcze przed tym miała miejsce sensacyjna ewakuacja Ośrodka. Była to świetnie

zorganizowana akcja. Naukowcy dowiedzieli się o niej w poniedziałek, w środę

przyjechały ciężarówki, a w piątek dom i kosztowne, nowe laboratoria świeciły

gołymi oknami, zupełnie puste. Artur Crimm wyjechał z całym personelem. Zostało

tylko czworo złotookich Dzieci, dla których należało znaleźć przyrodnich

rodziców.

W tydzień później do opróżnionego mieszkania Crimma wprowadziło się starsze

małżeństwo; doktor Freeman był psychologiem, a jego żona ogólnie praktykującym

lekarzem. Wszystko, co o nich wiedzieliśmy to, że na zlecenie jakiejś nie

określonej bliżej oficjalnej organizacji mieli obserwować rozwój Dzieci.

Przystąpili do tego prawdopodobnie według własnej metody; spotykało się ich

ciągle, grasowali po całym miasteczku, węszyli po domach lub siedzieli na

Błoniach, dyskutując o czymś z przejęciem. Otaczali swoje poczynania nimbem

agresywnej dyskrecji, niemal konspiracji i po tygodniu nie cierpiało ich całe

miasto. Ale charakteryzowała ich także zawziętość, tak długo i uporczywie wśród

ogólnej dezaprobaty robili swoje, że w końcu pogodzono się z ich obecnością, jak

trzeba pogodzić się ze złem koniecznym.

Pytałem o nich Bernarda. Powiedział, że zostali przydzieleni tu oficjalnie, ale

nie przez jego departament. Uważaliśmy, że jeśli to ma być jedyny efekt zabiegów

Willersa o poddaniu Dzieci wszechstronnej i fachowej obserwacji, to dobrze się

stało, że doktor wyjechał z Midwich.

Zellaby i jeszcze kilka innych osób chętnie pomogłoby Freemanom rozeznać się w

obcym dla nich środowisku, ale odrzucili te oferty. Jeśli chodzi o dyskrecję, to

ich pracodawcy nie mogli wybrać lepiej, ale — choć dyskrecja ma w tego rodzaju

sprawach pierwszorzędną wagę — na pewno uzyskaliby więcej informacji, gdyby

zachowywali się z mniejszą rezerwą.

Aczkolwiek z naukowego punktu widzenia Dzieci mogłyby być bardzo interesujące w

pierwszym roku życia, nie zaszło w tym czasie nic nowego, co wywołałoby

dodatkowe zaniepokojenie. Poza niezłomnym oporem przeciwko wywiezieniu ich z

Midwich, objawiały swoje niezadowolenie łagodnie i dość rzadko. Tak, jak

powiedział Zellaby, zachowywały się wyjątkowo rozsądnie, jeśli tylko nie

zaniedbywano ich i nie sprzeciwiano się ich życzeniom.

Nic w tym okresie nie potwierdziło złowieszczych przepowiedni miejscowych

staruszek, a nie o wiele mniej ponurych przewidywań Zellaby'ego, i w miarę jak

czas upływał spokojnie, zarówno Janet i ja, jak i wiele innych osób zaczęło

zastanawiać się, czy nie omyliliśmy się. Mieliśmy nawet nieśmiałą nadzieję, że

niezwykłe cechy Dzieci zblakną i znikną zupełnie z wiekiem.

Ale na początku lata, Zellaby zauważył coś, co prawdopodobnie uszło uwagi

czujnych Freemanów.

Wpadł do nas pewnego popołudnia i bezlitośnie wyciągnął nas z domu.

Protestowałem, gdyż miałem pilną robotę, ale nie zważał na to.

— Wiem, wiem! Wyobrażam sobie wydawcę ze łzami w oczach. Ale sprawa jest pilna i

muszę mieć godnych zaufania świadków.

— Świadków czego? — spytała Janet bez entuzjazmu.

— Pewnego doświadczenia. Proszę, niech państwo popatrzą!

I położył na stole ozdobne, drewniane pudełeczko, nie większe niż pudełko

zapałek. Wewnątrz były dwa gwoździe zgięte tak, że łączyły się ze sobą, ale

rozłączały z łatwością, gdy trzymano pudełeczko w odpowiedniej pozycji. Wziął je

do ręki i potrząsnął nim. Wewnątrz coś zagrzechotało.

— Landrynki — wyjaśnił. — Oto jeden z wytworów pomysłowych Japończyków. Wygląda

na to, że nie można go otworzyć, ale wystarczy odsunąć ten kawałeczek intarsji,

i już wylatuje cukierek. Dlaczego ktoś zadał sobie trud, żeby zmajstrować coś

takiego, to wiedzą tylko

Japończycy, ale my to teraz wykorzystamy. Odwiedzimy Dzieci. Proszę wybrać,

który z chłopców ma spróbować pierwszy?

— Przecież żaden z nich nie ma jeszcze roku! — zauważyła Janet.

— Ale, jak wiecie, są pod każdym względem rozwinięte, jak dwulatki. Zresztą to,

co zamierzam wam pokazać nie jest testem na inteligencję... zaraz, zaraz... a

może jednak tak... — przerwał niepewnie. Muszę przyznać, że sam nie wiem. Ale to

nieważne. Proszę wymienić pierwsze Dziecko!

— Dobrze! Niech będzie chłopiec u pani Brant.

Poszliśmy do pani Brant. Zaprowadziła nas do ogrodu za domem, gdzie malec bawił

się w kojcu na trawniku. Wyglądał rzeczywiście na dwa lata i robił wrażenie

bardzo rozgarniętego. Zellaby podał mu pudełeczko. Chłopiec wziął je, popatrzył,

a gdy usłyszał, że grzechocze, zaczął potrząsać nim z zachwytem. Przez chwilę

przyglądaliśmy się, jak bez powodzenia usiłował je otworzyć. Zellaby pozwolił mu

się pobawić, a potem wyjął cukierek i dał go dziecku w zamian za zwrot zabawki.

— Nie wiem na czym miał polegać ten test — powiedziała Janet, gdy wyszliśmy.

— Cierpliwości, droga pani — odparł Zellaby. — Z kim spróbujemy teraz, znów z

chłopcem?

Udaliśmy się do starszej pani Dorry. Zellaby powtórzył całą procedurę, ale

pobawiwszy się chwilę pudełkiem, Dziecko podało mu je, patrząc na niego

wyczekująco. Zellaby nie wziął pudełka, ale pokazał chłopcu, jak je otworzyć, po

czym pozwolił mu zrobić to samemu i wyjąć cukierka. Potem włożył do pudełka

następną landrynkę, zasunął ruchomy kawałek intarsji i podał zabawkę Dziecku.

— Spróbuj jeszcze raz — powiedział.

Chłopiec bez wahania otworzył pudełeczko i zjadł drugiego cukierka.

— Teraz — oznajmił Zellaby — wrócimy do Dziecka u pani Brant. Gdy weszliśmy do

ogrodu, tak samo jak poprzednio zbliżył się do

kojca i podał pudełeczko malcowi, który od razu znalazł ruchomą płytkę,

odsunąłją i wyjął cukierka. Zellaby obserwował nasze zdumienie z błyskiem

rozbawienia w oczach. Po chwili odebrał Dziecku zabawkę, wsunął następną

landrynkę i zapytał:

— Do którego chcecie pójść teraz?

Odwiedziliśmy trzech, wybranych na los przypadku i żaden nie zdawał się

zaskoczony widokiem pudełeczka. Wszyscy otwierali je,

jakby to nie była dla nich żadna nowa sztuczka i natychmiast sprawdzali jego

zawartość.

— Ciekawe, co? — rzekł Zellaby. — Chodźmy teraz do dziewczynek! Powtórzył znów

całe doświadczenie, z tą tylko różnicą, że tym razem

pokazał, jak się otwiera pudełeczko trzeciemu z kolei, nie drugiemu Dziecku.

— Czy nie uważacie, że to fascynujące? A może pani chce sama podać któremuś z

nich pudełeczko? — zwrócił się do Janet.

— Nie teraz — odrzekła. — Teraz mam ochotę na herbatę. Zabraliśmy go z sobą na

podwieczorek.

— Pomysł z tą zabawką był dobry—pochwalił się skromnie Zellaby, pożerając

kanapkę z ogórkiem. — I wszystko poszło tak gładko!

—Czy wymyślał pan dla nich jeszcze jakieś inne testy?—spytała Janet.

— O, bardzo wiele. Ale niektóre były za trudne, albo nie potwierdzały dość

definitywnie tego, co chciałem sprawdzić.

— A teraz, nie ma pan już żadnych wątpliwości?

— Jak myślicie, moi drodzy, czego dowiódł ten sprawdzian? Połknął jeszcze jedną

kanapkę i spojrzał na nas pytająco.

— Zapewne mamy powiedzieć, że twój eksperyment wykazał, iż skoro jeden z

chłopców dowiaduje się o czymś, natychmiast wiedzą o tym wszyscy chłopcy, ale

nie dziewczynki; i odwrotnie! Istotnie, tak to wyglądało. Ale czy nie kryje się

tu jakiś kruczek? — spytałem.

— Ależ, mój drogi... — zaprotestował.

— Chyba rozumiesz, że pokazałeś nam coś tak niepojętego, że nie jesteśmy w

stanie od razu przyjąć tego do wiadomości.

— Chwileczkę — wtrąciła Janet. — Czy pan utrzymuje, że gdybym na przykład

powiedziała coś któremuś z chłopców, to samo wiedzieliby wszyscy inni?

— Tak jest.

Janet miała minę dość sceptyczną. Zellaby westchnął.

— Wciąż to samo! — powiedział. — Zlinczujcie Darwina, a wykażecie, że teoria

ewolucji jest bzdurą!

—A czy nie może wchodzić tu w grę jakaś wyższa forma współczulnego odbierania

wrażeń, jaką obserwuje się czasem u bliźniąt?—zapytała Janet.

— Chyba nie. Ale tu nasuwa się pytanie czy można mówić o indywidualności Dzieci.

Jeżeli mają wspólną świadomość i nie muszą porozumiewać się z sobą dla

przekazywania sobie informacji, to czy można uważać, że każde posiada własny,

odrębny umysł i osobowość?

Chyba nie. To jasne, że jeżeli A, B i C mają wspólną świadomość to wypowiedzi A

wyrażają także myśli B i C, a postępowanie B w określonych okolicznościach

odzwierciedla, jak w tych samych okolicznościach zachowaliby się A i C,

oczywiście z uwzględnieniem różnic fizycznych między tymi osobnikami. Innymi

słowy na pytanie zadane któremuś z tych chłopców dostanę na pewno identyczną

odpowiedź od wszystkich pozostałych; to samo, jeśli poproszę o wykonanie jakiejś

czynności. Czyli nie będzie to odpowiedź lub działanie jednostki, lecz całej

grupy. I tu nasuwa się wiele pytań i skojarzeń.

— Przekonałeś nas, że Dzieci potrafią porozumiewać się z sobą w niepojęty dla

nas sposób — rzekłem. — Ale wysnucie stąd wniosku

0 braku indywidualności, wydaje mi się zbyt śmiałe.

— Można by tak uważać, gdybym opierał się na tym jednym doświadczeniu, ale, jak

wam mówiłem, przeprowadziłem wiele testów

1 żaden nie podważył mojej hipotezy, nazwijmy ją, zbiorowej indywidualności. Nie

jest to zresztą tak dziwne, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. W

przyrodzie jest wiele odmian, które mogą istnieć tylko o ile tworzą kolonie.

Oczywiście najwięcej przykładów znajdziemy tu wśród niższych gatunków, ale

dlaczego miałoby to ograniczać się tylko do nich? Weźmy na przykład owady; prawa

natury nie pozwalają im rosnąć, więc są małe, ale wykombinowały sobie, że

skuteczniej będą działać w grupie. My też w tym samym celu łączymy się w grupy,

tyle że kierujemy się przy tym rozumem, a nie instynktem. Widzimy przed sobą

bariery, które zagradzają drogę do dalszego postępu i musimy znaleźć sposób, aby

je obalić. Bernard Shaw powiedział, że łatwiej byłoby tego dokonać, gdyby

czasokres życia ludzkiego przedłużył się do trzystu lat...

Spojrzawszy na Janet zauważyłem, że wyłączyła się z rozmowy. Czyniła tak zawsze,

gdy znajdowała, że ktoś mówi głupstwa, których nie warto słuchać.

—Jeżeli pana dobrze rozumiem rzekłem—to uważa pan, że w każdej z tych dwóch

grup, umysły Dzieci są jak gdyby zsumowane. Czy to znaczy, że chłopcy posiadają

zbiorową normalną inteligencję pomnożoną przez trzydzieści, a w grupie dziewcząt

należy mnożyć przez dwadzieścia osiem?

— Nie — odpowiedział poważnie Zellaby. — I całe szczęście, że nie, bo trudno

sobie wyobrazić do czego by wówczas doszło! Oczywiście rozporządzają większą

inteligencją, ale nie mogę i nie wiem, czy ktokolwiek potrafi kiedyś określić o

ile większą. Trudno już teraz przewidzieć, jakie to spowoduje konsekwencje. W

tej chwili naj-

ważniejszy jest stopień siły woli Dzieci, a ten potencjał wydaje mi się u nich

bardzo groźny.

— Wszystko to jest dla mnie zbyt skomplikowane — rzekłem.

— Zgadza się pan chyba, że człowiek jest ucieleśnieniem duszy.

— Oczywiście.

— Duch ludzki to siła żywotna, coś co musi rozwijać się, albo zaniknąć.

Zakładamy, że drogą ewolucji duch ludzki będzie osiągał coraz wyższy poziom.

Gdzież ma się podziać ten wielki, ten super-duch? Nie zmieści się w jednym

człowieku, tak jak encyklopedia nie mieści się w jednym tomie. A więc może

wcieli się w grupę ludzi? A gdyby tak było, to czemu dwa super-duchy nie mogły

wcielić się w dwie grupy?

Umilkł na chwilę, obserwując lot bąka nad grządką lawendy, a potem dodał:

— Wiele o tym medytowałem i myślę, że trzeba jakoś nazwać te dwa wielkie duchy.

Jest mnóstwo imion do wyboru; najodpowiedniejsze wydają mi się Adam i Ewa.

W parę dni później dostałem list z zawiadomieniem, że otrzymałem posadę, o którą

się starałem w Kanadzie, ale że muszę objąć ją bezzwłocznie. Wyjechałem więc

natychmiast, a Janet podążyła za mną nieco później po uporządkowaniu różnych

naszych spraw.

Nie przywiozła żadnych nowin z Midwich poza wiadomością o jednostronnym

konflikcie między Freemanami, a Zellaby'm. Podobno Zellaby zawiadomił o swoich

odkryciach Bernarda. Zażądano od Freemanów. aby kontynuowali jego eksperyment, o

którym nie wiedzieli uprzednio, i który nie uzyskał ich aprobaty. Wymyślili całą

serię nowych testów, które przeprowadzali uporczywie i bezowocnie, popadając w

coraz głębsze przygnębienie.

— Myślę, że zrezygnują, gdy dojdą do Adama i Ewy — mówiła Janet. — Ach ten nasz

Zellaby! Co za szczęście, że właśnie tamtego dnia wyjechaliśmy do Londynu!

Inaczej zostałabym matką jednej trzydziestej pierwszej części Adama lub jednej

dwudziestej ósmej Ewy! I bez tego mieliśmy tam dość kłopotów. Mam zupełnie dość

Midwich i wcale się nie martwię, jeśli nie usłyszę o nim nigdy więcej.

Rozdział XVI

Jest nas teraz dziewięcioro

W ciągu następnych kilku lat przyjeżdżaliśmy do Anglii na bardzo krótko; w

pośpiechu odwiedzaliśmy rodzinę i znajomych, a jeżeli miałem trochę czasu

poświęcałem go rozszerzaniu zawodowych kontaktów. Ani razu nie znalazłem się w

pobliżu Midwich, i prawdę mówiąc, nie myślałem o nim wiele. Dopiero po ośmiu

latach przybyliśmy do Anglii na sześć tygodni, i któregoś wieczoru spotkałem na

Piccadilly, Bernarda Westcota. Wstąpiliśmy na drinka i w trakcie rozmowy

zapytałem go o Midwich. Spodziewałem się, iż usłyszę, że cała sprawa rozpłynęła

się; gdy niedawno przy jakiejś okazji przypomniało mi się to miasteczko zarówno

ono samo, jak i wszystko, co się tam wydarzyło wydało mi się zupełnie nierealne.

Na pewno Dzieci nie otacza już mgła tajemniczości, związane z nimi przewidywania

nie sprawdziły się i mimo dziwnych okoliczności, w jakich przyszły na świat są

teraz zwyczajną gromadką dzieciaków, uganiających się po miasteczku.

— Wiesz co — powiedział Bernard. — Tak się składa, że jutro muszę tam pojechać.

Może wybrałbyś się ze mną, żeby odświeżyć stare wspomnienia, odnowić znajomości,

itd.?

Janet pojechała na tydzień do swojej przyjaciółki do Szkocji, a ja nie miałem

nic szczególnego do roboty.

— Więc wciąż jeszcze opiekujesz się tym miasteczkiem? — spytałem. — Owszem,

chętnie tam pojadę, pogadać trochę z ludźmi stamtąd. I jak się miewa Zellaby?

— Trzyma się doskonale.

— Gdy go ostatnio widziałem roztrząsał jakąś dziwaczną hipotezę złożonej

osobowości. To urzekający mówca, który potrafi uwiarygodnić najcudaczniejszą

teorię. To było coś o Adamie i Ewie.

— Zobaczysz, że wcale się nie zmienił. Jadę tam w nieprzyjemnej misji:

dochodzenie w sprawie spowodowania zgonu. Ale ty możesz się oczywiście trzymać

zupełnie z daleka.

— Jedno z Dzieci? — spytałem.

— Wypadek drogowy. Zginął młody chłopiec, Pawle.

— Pawle — powtórzyłem. — Ależ tak, pamiętam to nazwisko. Pawłowie mają farmę za

miastem, bliżej Oppley.

— Tak jest. To tragiczna sprawa.

Nie chciałem niedyskretnie pytać Bernarda, dlaczego jemu właśnie powierzono

dochodzenie i rozmowa potoczyła się na inny temat.

Nazajutrz wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. W samochodzie Bernard rozgadał się o

wiele swobodniej, niż w klubie.

— Zastaniesz sporo zmian w Midwich — ostrzegł mnie. — W waszym domu mieszkają

teraz małżonkowie Welton. On jest rysownikiem, a ona modeluje garnki. Nie

pamiętam, kto zajmuje mieszkanie Crimma; po Freemanach zmieniało się tam wielu

lokatorów. Ale najwięcej zaskoczy cię Ośrodek. Napis z frontu przemalowano i

teraz brzmi: „Szkoła Specjalna — Ministerstwo Oświaty".

— Ooo... Dzieci?

— Tak jest. „Egzotyczna koncepcja" Zellaby'ego okazała się o wiele mniej

egzotyczna, niż mogła się była wydawać. Przy tej okazji Fre-emanowie zblamowali

się tak, że musieli wyjechać.

— Masz na myśli to o Adamie i Ewie?

— Niezupełnie. Chodzi o dwie grupy umysłowe. Dowiedziono, że w ich obrębach

istniał i nadal istnieje kontakt. Jeden z chłopców nauczył się odczytywać łatwe

słowa, gdy miał trochę ponad dwa lata.

— Dwa lata! — wykrzyknąłem.

— To równoważnik czterech lat u innego dziecka — poinstruował mnie. — A na drugi

dzień okazało się, że wszyscy chłopcy potrafią przeczytać te wyrazy; jedna z

dziewczynek nauczyła się czytać, i zaraz zaczęły czytać wszystkie inne. Nieco

później jeden z chłopców nauczył się jeździć na rowerze, i wnet wszyscy jeździli

doskonale. Gdy pani Brinkham nauczyła swoją dziewczynkę pływać, natychmiast

pływały wszystkie; ale chłopcy potrafili dopiero, gdy jednemu z nich pokazano

odpowiednie ruchy. Od tej chwili, jak twierdzi Zellaby, nie ma już żadnych

wątpliwości: każda grupa stanowi odrębną jednostkę. Ale nie wszyscy podzielają

jego zdanie. Jakaś forma przekazywania myśli — to prawdopodobne; wysoki stopień

obustronnej wrażliwości — możliwe;

pewna ilość osobników, którzy opanowali niezrozumiały dla nas sposób

porozumiewania się — wiarygodne; ale przenikanie informacji do poszczególnych

członków grupy — nie! Taka koncepcja nie znajduje poparcia. Jednak są to spory

czysto akademickie. Ten kontakt istnieje bez wątpienia w obrąbie każdej grupy.

Gdyby posyłano Dzieci do zwykłej szkoły w Oppley lub w Stouch po kilku dniach w

całej okolicy zaczęłyby krążyć o nich niesamowite opowieści. Z inicjatywy

Ministerstwa Oświaty i Ministerstwa Zdrowia, otworzono dla Dzieci szkołę, gdzie

będą uczyć się i mieszkać, pozostając pod obserwacją specjalistów. Jeszcze przed

twoim wyjazdem do Kanady było wiadomo, że Dzieci stanowić będą poważny problem.

One mają zupełnie inne poczucie wspólnoty, niż my. Więzy między nimi są o wiele

mocniejsze, niż normalne więzy rodzinne. Ich opiekunowie i rodzice skarżyli się,

że nie okazują im żadnego przywiązania, że nie potrafią lub nie chcą zżyć się z

nimi. Nie przyjaźniły się też z innymi dziećmi. I nic dziwnego, są przecież

zupełnie inne! Trudności narastały i w końcu ktoś w Ośrodku wpadł na pomysł,

żeby zorganizować tam dla nich sale sypialne. Nie stosowano żadnego nacisku ani

perswazji, każde mogło postąpić, jak mu się podobało, i wkrótce kilkanaścioro

wprowadziło się do Ośrodka. Stopniowo cała reszta poszła za ich przykładem.

Wyglądało na to, że zdały sobie sprawę, iż niewiele mają wspólnego z

mieszkańcami miasteczka i wolą żyć we własnym gronie.

— Jak zareagowali na ten pomysł mieszkańcy Midwich?

— Oczywiście były protesty, ale raczej konwencjonalne niż szczere. Wiele osób

chętnie pozbyło się odpowiedzialności; niektórzy bali się Dzieci, choć nie

chcieli się do tego przyznać. A byli i tacy, którzy przywiązali się szczerzę do

swoich podopiecznych i nie chcieli się z nimi rozstać. Ale na ogół pogodzono się

z nową sytuacją i nikt nie podjął żadnej interwencji, która zresztą nic by nie

pomogła. W wypadkach, gdy matki odnoszą się do nich serdecznie Dzieci pozostają

z nimi w dobrych stosunkach i odwiedzają je ilekroć mają ochotę. Niektóre dzieci

zerwały zupełnie z domem.

—To najdziwniejszy układ, o jakim kiedykolwiek słyszałem—rzekłem. Bernard

uśmiechnął się.

— Jeśli sięgniesz pamięcią o parę lat wstecz, przypomnisz sobie, że to wszystko

zaczęło się dość dziwnie — odparł.

— Co się robi w Ośrodku?

— Przede wszystkim, jak głosi napis, jest to szkoła. Mają tam stały personel do

nauczania, opiekunów społecznych, psychologów itd. Oprócz tego zaangażowano

kilku doskonałych dojeżdżających na-

uczycieli, którzy zorganizowali tu krótkie kursy z rozmaitych dziedzin.

Początkowo uczniowie byli podzieleni na klasy, jak w normalnej szkole, ale

okazało się to niepotrzebne. Teraz na każdej lekcji obecny jest jeden chłopiec i

jedna dziewczynka; to wystarcza, aby pozostali umieli wszystko to, czego

nauczyli się ich przedstawiciele. Sześć par uczy się jednocześnie sześciu

przedmiotów, a potem Dzieci sortują jakoś między sobą nabyte wiadomości tak, że

wszyscy są na tym samym poziomie. —Na miłość boską, one przecież chłoną wiedzę,

jak bibuła atrament!

— Tak jest. Niektórzy ich nauczyciele są tym przerażeni.

— I udaje się wam utrzymać to wszystko w tajemnicy?

— Do pewnego stopnia. Doszliśmy do porozumienia z prasą, a zresztą w obecnym

stadium sprawa nie jest już tak sensacyjna dla czytelników jak na początku.

Jeśli chodzi o najbliższą okolicę, to Midwich nie cieszyło się tam nigdy

szczególnym poważaniem. Na skutek czyjejś podziemnej roboty, teraz ta opinia

jeszcze się pogorszyła. Jak powiada Zellaby, ludzie z sąsiednich miasteczek

uważają Midwich za rodzaj domu wariatów bez krat. Ich zdaniem, wszyscy tutejsi

mieszkańcy ucierpieli z powodu przedziwnych wypadków wrześniowych, a Dzieci

uważają za kretynów tak opóźnionych w rozwoju, że humanitarne władze ofiarowały

im specjalną szkołę. W ich pojęciu mieszkańcy Midwich mają kręćka; należy

odnosić się do nich z tolerancją, a całą sprawę trzymać w dyskrecji, jak gdyby

szło o umysłowo chorych krewnych.

— Ale dlaczego nadal tak bardzo ci zależy na zachowaniu tajemnicy? To było

zrozumiałe bezpośrednio po owym fatalnym dniu; miało tu miejsce coś na kształt

przymusowego lądowania, więc to była sprawa dla organów bezpieczeństwa. Ale

teraz? Zadawać sobie tyle trudu, żeby trzymać Dzieci w ukryciu! Ta nowa szkoła w

Ośrodku musi przecież pochłaniać mnóstwo pieniędzy.

— Zapominasz, że w naszym państwie istnieje opieka społeczna.

— Dajże spokój! Powiedz mi szczerze...

Ale Bernard dalej mówił o Dzieciach i ogólnej sytuacji w miasteczku, unikając

wyjaśnienia kwestii, którą poruszyłem.

Zjedliśmy wczesny lunch w Trayne i około drugiej przyjechaliśmy do Midwich.

Wstępna rozprawa miała odbyć się w ratuszu i na Błoniach zebrało się już sporo

ludzi.

— Będziesz chyba musiał odłożyć wizyty na później. Wygląda na to, że teraz nie

zastałbyś nikogo w domu.

— Czy myślisz, że to długo potrwa? — spytałem.

— Mam nadzieję, że nie dłużej niż pół godziny. To będzie przecież czysta

formalność.

— Czy masz składać zeznania? — zapytałem, zastanawiając się, dlaczego zadał

sobie tyle trudu, żeby przyjechać tu z Londynu, jeśli szło tylko o zwykłą

formalność.

— Nie — odpowiedział. — Sprawuję tylko ogólny nadzór. Postanowiłem odłożyć

wszystkie odwiedziny na później i wszedłem

z Bernardem na salę, która zapełniała się szybko. Wyglądało na to, że kto żyw

przybył, aby przysłuchać się rozprawie. Nie rozumiałem dlaczego. Oczywiście

wszyscy znali Jima Pawle'a, ofiarę wypadku, ale to nie usprawiedliwiało aż

takiej frekwencji, ani napięcia, które wyraźnie panowało wśród obecnych. Po

chwili nabrałem przekonania, że rozprawa nie potoczy się tak banalnie, jak

przepowiadał Bernard. Miałem wrażenie, że lada chwila ktoś z tego tłumu

sprowokuje jakieś zajście.

Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozprawa przebiegała w normalnym trybie i trwała

pół godziny.

Zellaby czekał na nas na schodach. Przywitał mnie, jak gdybyśmy się rozstali

parę dni temu, po czym spytał:

— Skąd pan się tu wziął? Myślałem, że pan jest w Indiach.

— W Kanadzie. Znalazłem się tu przypadkiem. Bernard mnie przywiózł.

Zellaby zwrócił się w jego stronę.

— Zadowolony? — zapytał.

W odpowiedzi Bernard lekko wzruszył ramionami. W tej chwili jakiś chłopiec i

dziewczyna przeszli koło nas kierując się w stronę szosy. Ledwie zdążyłem rzucić

na nich okiem.

— To chyba... To chyba... — zacząłem ze zdumieniem.

— Tak jest — rzekł Zellaby. — Czy zauważył pan ich oczy?

— Ależ to nie do wiary! Przecież oni mają po dziewięć lat!

— Według kalendarza — sprostował Zellaby.

— To nieprawdopodobne!

— O ile pan sobie przypomina, w Midwich może stać się faktem coś, co gdzie

indziej wydawałoby się nieprawdopodobne — zauważył Zellaby. — Nauczyliśmy się

akceptować nieprawdopodobieristwo natychmiast; jeśli chodzi o niemożliwość, to

trwa trochę dłużej, ale i z tym potrafimy się uporać. Czy pułkownik pana nie

ostrzegł?

— Owszem, naturalnie... Ale ta para... Wyglądali na szesnaście, siedemnaście

lat.

Nie mogłem się z tym pogodzić.

Zellaby zaprosił nas na herbatę, a Bernard zaproponował, że podwiezie nas swoim

samochodem.

— Doskonale — rzekł Zellaby. — Mam nadzieję, że po tym czego pan tu wysłuchał

pojedzie pan ostrożnie.

— Jestem bardzo rozważnym kierowcą — zapewnił Bernard.

— Tak samo, jak młody Pawle. On był w dodatku doskonałym kierowcą.

,Zellaby zaprowadził nas na werandę i rozsiedliśmy się wygodnie na wyściełanych

krzesłach.

— Angeli nie ma w domu — powiedział — ale obiecała wrócić na herbatę.

Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w trawnik przed domem. Czas potraktował

go łaskawie. Przez te dziewięć lat przybyło mu może parę zmarszczek pod oczami,

twarz stała się bardziej pociągła, ale siwa czupryna nie zrzedła, a koścista

figura pozostała prosta.

— A więc jest pan zadowolony — powiedział do Bernarda. — Czy myśli pan, że na

tym się skończy?

— Mam nadzieję. I tak nic nie dałoby się zmienić. Postąpili bardzo rozsądnie,

przyjmując wyrok.

— Hm... — chrząknął Zellaby i zwrócił się do mnie. — A co pan, jako postronny

obserwator sądzi o naszej szaradzie?

— Ma pan na myśli rozprawę? Na sali można było wyczuć szczególną atmosferę, ale

cała procedura przebiegła gładko i wszystko zostało należycie wyjaśnione.

Chłopak jechał nieostrożnie, potrącił przechodnia. Potem przeląkł się i usiłował

zbiec. Przyspieszył zbyt gwałtownie na zakręcie i zabił się, wpadając na mur

koło kościoła. Czy sugeruje pan, że „poniósł śmierć w wypadku" nie jest

odpowiednim sformułowaniem? Można naturalnie powiedzieć: „nieszczęśliwy

wypadek", ale to chyba to samo.

— Miał miejsce „nieszczęśliwy wypadek" — rzekł Zellaby — ale to wcale nie to

samo, gdyż wydarzył się przed faktem. Opowiem wam, jak to było.

Zellaby wracał ze swego popołudniowego spaceru szosą z Oppley. Na zakręcie

spotkał czworo Dzieci, które wyszły z Hickham Road; wyprzedziły go i szły dalej

gęsiego w stronę Midwich; trzech chłopców i jedna dziewczynka. Chłopcy byli do

siebie tak podobni, że absolutnie nie można było ich rozróżnić. Ale w tej chwili

nie zależało mu na tym; z wyjątkiem kilku kobiet, znanych z tego, że w ogóle

rzadko odczuwały jakieś wątpliwości, nie rozróżniał ich nikt w miasteczku, i

Dzieci przyzwyczaiły się do tego.

Idąc za nimi zastanawiał się, jak zdumiewająco szybko rozwinęły się w tak

krótkim przeciągu czasu; chyba dwa razy prędzej, niż normalne dzieci. Były może

trochę szczuplejsze, ale nie miały w sobie nic zprzerośniętych cherlaków. I, jak

zawsze, żałował, że nie zna ich lepiej. Nie brakowało mu dobrej woli; od ich

wczesnego dzieciństwa cierpliwie i daremnie usiłował nawiązać z nimi kontakt.

Akceptowały go, tak jak innych, a on rozumiał je chyba lepiej, niż ich

opiekunowie z Ośrodka. Pozornie odnosiły się do niego przyjaźnie, niby to

chętnie z nim rozmawiały, słuchały go uważnie i pozwalały się uczyć. Ale

wiedział, że to wszystko było powierzchowne i nietrwałe; wyczuwałjakąs barierę.

W codziennym życiu Dzieci przystosowały się do okoliczności, ale ich prawdziwa

osobowość kryła się za tą barierą. Zellaby wyraźnie czuł, że jego stosunki z

nimi są jakieś bezosobowe, niepełne, pozbawione spontaniczności. Dzieci miały

swój własny świat, odcięty od głównego nurtu, niczym plemiona z Amazonii, które

żyją według własnych standartów i etyki. Uczyły się chętnie, ale odnosiło się

wrażenie, że wiedza nie zmienia ich osobowości, podobnie jak nabyta nawet

mistrzowska zręczność nie wpływa na osobowość żonglera. Zellaby zastanawiał się,

czy w ogóle można nawiązać z nimi bliższy kontakt. Wiedział, że niektórzy

pracownicy Ośrodka nie szczędzili wysiłków w tym kierunku, ale napotykali na tę

samą barierę.

Patrząc na idące przed sobą Dzieci, pomyślał nagle o Ferrelyn. Nie odwiedzała

ich tak często, jak by tego pragnął. Widok Dzieci przygnębiał ją, więc nie

usiłował jej namawiać. Pocieszał się myślą, że jego córka jest teraz szczęśliwą

matką dwóch synów.

Dziwnie było pomyśleć, że gdyby pierwszy synek Ferrelyn żył i szedł w tej chwili

wśród kroczących przed nim Dzieci, Zellaby prawdopodobnie nie mógłby go

rozpoznać. Wydało mu się to trochę poniżające, ponieważ do pewnego stopnia

równało go z panną Ogle, która pokonywała tę trudność, przyjmując za oczywiste,

że każdy chłopiec, którego spotykała wśród Dzieci jest jej synem, i — co ciekawe

— żaden nigdy temu nie zaprzeczył.

Wkrótce idąca przed nim czwórka skręciła i zniknęła mu z oczu. W chwili, gdy

doszedł do rogu wyprzedził go samochód. Dwuosobowy, sportowy samochód nie jechał

szybko, ale tuż za zakrętem, a więc poza polem widzenia kierowcy, Dzieci

zatrzymały się. Debatowały o czymś stojąc w poprzek jezdni i zajmując całą jej

szerokość. Kierowca zobaczył je nagle, gdy skręcił. Zrobił, co było w jego mocy;

zjechał gwałtownie na prawo, żeby je wyminąć i prawie mu się to udało. Jeszcze

dwa centymetry, i nie potrąciłby nikogo. Ale zabrakło tych dwóch. Lewy błotnik

uderzył stojącego z brzegu chłopca i cisnął go na płot ogrodu przy drodze.

Ta scena utrwaliła się w umyśle Zellaby'ego, jak żywy obraz: leżący pod płotem

chłopiec, i stojący, jak wryci w ziemię jego trzej towarzysze, i młody kierowca,

który wciąż jeszcze hamując, usiłował naprostować koła samochodu.

Zellaby nie był pewien, czy samochód w ogóle się zatrzymał. Jeśli tak, to tylko

na chwilę, po czym motor znów zawarczał. Auto skoczyło naprzód; kierowca zmienił

bieg; nie usiłował zjechać na lewą stronę, pędził prosto przed siebie aż pojazd

wpadł na mur kościelny cmentarza i roztrzaskał się, zasypując zwłoki szofera

stertą połamanego żelastwa.

Ludzie zaczęli krzyczeć. Kilka osób podbiegło do wraka. Zellaby nie mógł się

ruszyć. Patrzył na unoszące się w górę żółte płomienie i kłęby czarnego dymu.

Dzieci z napięciem przyglądały się tej scenie. Po chwili cała trójka podeszła do

chłopca, który leżał pod płotem, jęcząc.

Nagle Zellaby zdał sobie sprawę, że wstrząsają nim dreszcze. Niepewnie przeszedł

parę metrów i usiadł na ławce na skraju Błoni. Był blady, czuł się chory.

Dalszą relację o wypadku usłyszałem trochę później od pani Williams z „Pod Kosy

i Kamienia".

— Usłyszałam nadjeżdżający samochód, potem huk, a gdy wyjrzałam przez okno

zobaczyłam nadbiegających ludzi. Po chwili spostrzegłam pana Zellaby'ego, jak

chwiejnym krokiem szedł w kierunku Błoni. Usiadł na ławce, a głowa opadła mu na

piersi, jak gdyby zemdlał. Gdy do niego podbiegłam zobaczyłam, że naprawdę

zemdlał; ale na szczęście niezupełnie. Dziwnym głosem wyszeptał: „Pigułki!"...

„Kieszeń". Znalazłam pigułki w jego kieszeni. Na flakoniku było napisane „dwie",

ale wyglądał tak źle, że dałam mu cztery. Nikt więcej nie zwrócił na niego

uwagi. Wszyscy pobiegli do wypadku. Te pigułki istotnie dobrze mu zrobiły; w

pięć minut później zabrałam go do domu

i ułożyłam na tapczanie, w saloniku przy barze. Powiedział, że na pewno wkrótce

poczuje się lepiej, musi tylko odpocząć, więc poszłam dowiedzieć się, jak to

było z tym samochodem. Gdy wróciłam, nie był już taki blady, ale wciąż jeszcze

leżał, jakby wcale nie miał sił.

— Tak mi przykro — powiedział — narobiłem pani kłopotu. Chciałam wezwać lekarza,

ale nie zgodził się.

— Za chwilę będę się czuł zupełnie dobrze — powiedział.

— Ale mi pan napędził strachu!

— Przepraszam panią — powiedział, a po chwili dodał:

— Czy pani umie dochować tajemnicy?

— Z pewnością.

— No więc, będę wdzięczny, jeśli pani nie wspomni nikomu o mojej przygodzie.

— Nie wiem, czy to jest rozsądne. Moim zdaniem pan powinien pójść do lekarza.

Ale on potrząsnął głową.

— Widzi pani, badało mnie wielu lekarzy. Drogich, bardzo dobrych lekarzy. Ale na

starzenie się nie ma lekarstwa; nikt temu nie może zapobiec. Po prostu maszyna

zaczyna się zużywać.

— Ależ drogi panie!

— Proszę się nie martwić. Trzymam się jeszcze wcale nieźle; może to nie będzie

tak prędko, a po co martwić swoich najbliższych sprawami, którym nie można

zaradzić? Jak pani uważa?

— Jeżeli pan jest naprawdę pewien...

— Jestem zupełnie pewien. Okazała mi pani dużo serca, ale popsułaby pani

wszystko, nie dotrzymując sekretu.

— No dobrze — powiedziałam. — Jeżeli pan sobie tego życzy.

— Dziękuję! Bardzo dziękuję!

— Pan widział, jak się to wszystko stało — powiedziałam po chwili. — Było z

czego dostać szoku!

— Tak — odpowiedział. — Widziałem ten wypadek, ale nie wiem, kto był w

samochodzie.

— Młody Jim Pawle. Potrząsnął smutno głową, i rzekł:

— Pamiętam go. Miły chłopiec.

— O tak, to był dobry dzieciak. Nie jak te inne rozwydrzone chłopaki. Nie

rozumiem, dlaczego tak po wariacku pędził przez miasteczko. To zupełnie nie w

jego stylu.

— Przed tym potrącił jedno z Dzieci, chłopca—powiedział po chwili pan Zellaby. —

Upadł na ulicę, ale myślę, że nic mu się nie stało.

— Jedno z Dzieci — powtórzyłam. I nagle zrozumiałam, co miał na myśli.

— Oh nie! Mój Boże, one chyba nie mogły... — i urwałam, widząc z jakim wyrazem

on na mnie patrzy.

— Nie ja jeden to widziałem. Byli tam jeszcze inni. Zdrowsi, nie ulegający tak

łatwo szokom. Może i na mnie nie zrobiłoby to takiego wrażenia, gdybym w ciągu

mojego długiego życia był kiedyś uprzednio świadkiem morderstwa z premedytacją.

Zellaby doprowadził swoje opowiadanie do momentu, gdy siadł na ławce na

Błoniach. Kiedy skończył, spojrzałem na Bernarda, ale nie udało mi się niczego

wyczytać z jego twarzy.

— Czy sugeruje pan, że to Dzieci sprawiły, że Jim wjechał na ten mur?

— Nie sugeruję — odrzekł Zellaby ze smutkiem potrząsając głową. —Zmusiły go do

tego, jak zmusiły swoje matki do powrotu do Midwich.

— A świadkowie? Ci, którzy składali zeznania?

— Zdają sobie doskonale sprawę z tego, co zaszło. Ale musieli stwierdzić tylko

to, co rzeczywiście widzieli.

— Ale skoro wiedzą...

— To co z tego? A co by pan mówił, gdyby pan wiedział i gdyby powołano pana na

świadka? W tego rodzaju sprawach trzeba wydać wyrok umotywowany faktami, inaczej

nie przyjmie go wyższa instancja. Przypuśćmy, że sąd orzekłby, że chłopca

zmuszono do popełnienia samobójstwa. Czy przypuszczacie, że ktoś by w to

uwierzył? Musiałaby odbyć się następna rozprawa, aby wydać „Sensowny" wyrok, to

znaczy taki, jak obecny, a podważające go zeznania świadków uznano by za

konfabulację. Nie uwierzy pan? To proszę zastanowić się nad swoim własnym

stanowiskiem. Wie pan, jestem autorem kilku liczących się dzieł i zna mnie pan

osobiście, ale czy to ma wpływ na pańskie „rozsądne" myślenie? Chyba bardzo

niewielki, bo gdy opowiadam wam, co naprawdę miało miejsce, starasię przekonać

siebie i mnie, że to mi się tylko zdawało. Przecież pan był w Midwich, gdy

Dzieci zmusiły swoje matki, aby tu wróciły?

— To było w zupełnie innej skali niż wypadek, o którym pan opowiadał —

zaoponowałem.

— Naprawdę? A czy potrafi pan wytłumaczyć, na czym polega zasadnicza różnica

między zrobieniem pod przymusem czegoś nieprzyjemnego, a czegoś zgubnego? Mój

drogi, nie było tu pana tak długo, że stracił pan styczność z

nieprawdopodobieństwem. Racjonalizm pana przytępił.

Chcąc przestać wreszcie dyskutować o rozprawie sądowej, zapytałem:

— A jak tam doktor Willers? Czy nadal propaguje swoją hipotezę zbiorowej

histerii?

— Wyparł się jej na krótko przed śmiercią. To mnie zaskoczyło.

— Nie wiedziałem, że doktor zmarł. Nie miał chyba wiele ponad pięćdziesiąt lat.

Jak to się stało?

— Zażył za dużą dawkę jakiegoś barbituranu.

— Czy... Czy to znaczy... Przecież Willers nie był tego rodzaju człowiekiem.

— Zgadzam się z panem. Oficjalna diagnoza brzmiała: „Zakłócenie równowagi

umysłowej". To bardzo zgrabne, ale niewiele mówiące określenie. Faktycznie nikt

nie wie, dlaczego doktor to zrobił. Biedna pani Willers też niema pojęcia.

Dopiero teraz, gdy wiem z jakiego wyroku zginął młody Pawle, zaczynam się

zastanawiać, jak to było w przypadku Willersa.

— Chyba nie myśli pan tak na serio? — oburzyłem się.

— Nie wiem. Sam pan powiedział, że to nie był tego rodzaju człowiek. Okazało się

nagle, że żyjemy w sytuacji bardziej niepewnej niż nam się wydawało. Tym razem

Jim Pawle brał ten fatalny zakręt, ale przecież na jego miejscu mógł być

ktokolwiek inny, na przykład Angela. Nagle stało się jasne, że ona, pan, ja,

ktokolwiek z nas, może w każdejchwili przypadkowo zrobić coś, co skrzywdzi lub

rozgniewa Dzieci. Temu chłopcu nie można niczego zarzucić; zrobił wszystko, aby

nie potrącić żadnego z nich, ale niepodobieństwem było tego uniknąć. I za to, w

przystępie gniewu i nienawiści, zabili go. W tych warunkach trzeba powziąć

decyzję. Dla mnie ta sprawa jest niezmiernie interesująca i chciałbym bardzo

śledzić jej dalszy przebieg. Ale Angela jest przecież młoda, a Michael ma

dopiero kilka lat. Wysłaliśmy go już stąd, a teraz zastanawiam się, czy nie

namówić Angeli, żeby także wyjechała. Wolałbym jeszcze z tym zaczekać, ale kto

wie, czy nie nadszedł już czas. Od kilku lat żyjemy tu, jak na zboczu aktywnego

wulkanu. Rozum

mówi nam, że we wnętrzu kotłuje się jakaś siła, która musi wybuchnąć; ale czas

mija i odczuwamy tylko okresowe wstrząsy, tak że wmawiamy sobie, że ta erupcja,

która wydawała nam się nieunikniona może wcale nie nastąpi. Nie wiem, czy

przypadek młodego Jima był tylko mocniejszym wstrząsem, czy zwiastunem wybuchu.

Czy to alarmowy sygnał, który usprawiedliwiłby rozbicie mojej rodziny, czy na

razie tylko potencjalne zagrożenie.

Był głęboko zatroskany. Bernard milczał.

— Przykro mi naprawdę, że wydarzenia, które przeżyłem tu osiem lat temu,

wyblakły w mojej pamięci — rzekłem w poczuciu jakiejś winy. — Oboje z żoną

sądziliśmy, że odrębność Dzieci zatrze się z biegiem czasu, w miarę jak będą

dorastać.

— Wszyscy chcieliśmy w to wierzyć i staraliśmy się pokazywać sobie wzajemnie

dowody, że mamy rację. Ale tak nie było—powiedział Zellaby.

— Ale czy nadal nie zdołał pan poznać mechanizmu tego... tego przymusu?

— Nie. To zupełnie, jak by pan chciał zrozumieć, dlaczego jedna osobowość góruje

nad drugą. Wszyscy znamy jednostki, które górują nad każdym środowiskiem, z

jakim się zetkną. Dzieci niewątpliwie posiadają ten dar i wykorzystują go jak im

się podoba. Ale nie mamy pojęcia, jak to robią.

W kilka minut później Angela Zellaby przyszła do nas na werandę. Była

najwidoczniej myślami gdzie indziej, i po wymianie kilku banalnych uprzejmości

zapadło kłopotliwe milczenie. Sytuację rozładował Zellaby.

— Wiesz — powiedział — Richard i pułkownik też byli na rozprawie. Chyba

słyszałaś, co orzekł sąd?

— Tak — odparła Angela. — Byłam u pani Pawle, na Farmie Dacre, gdy jej mąż

przywiózł tę wiadomość. Biedna kobieta, jest w okropnym stanie. Chciała

koniecznie być na rozprawie i zdemaskować Dzieci — złożyć publiczne oskarżenie.

Pastor i ja zdołaliśmy odwieść ją od tego zamiaru, tłumacząc, że to nie

odniosłoby pożądanego skutku, a ściągnęło dodatkowe kłopoty na nią i jej

rodzinę. Zostaliśmy z nią dopóki jej mąż nie wrócił do domu.

— Na rozprawie był brat Jima, Dawid — rzekł Zellaby. — Kilka razy zdawało mi

się, że chłopiec się wypowie, ale ojciec go powstrzymał.

Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby ktoś wreszcie szczerze wystąpił w tej

sprawie — powiedziała Angela. — To powinno wyjść na jaw. W końcu, tu już nie

chodzi o psa, czy o byka!

— Pies i byk? — wtrąciłem. — Nic nie słyszałem na ten temat.

— Jakiś pies ugryzł któreś z Dzieci w rękę. W parę minut później zginął pod

traktorem. Byk gonił kilkoro z nich, nagle zawrócił, w rozpędzie rozbił

ogrodzenie i utonął w stawie koło młyna — zreferował zwięźle Zellaby.

— Ale tym razem, to było przecież morderstwo!

— Przypuszczam, że to nie było ich zamierzeniem. Prawdopodobnie pod wpływem

strachu i gniewu zadały cios na ślepo, jak zawsze, gdy któremuś z nich stanie

się jakaś krzywda. Niemniej było to morderstwo. Całe miasteczko zdaje sobie z

tego sprawę, a teraz widzą, że to im uszło bezkarnie. Nie można tego tak

zostawić. Dzieci nie okazują ani cienia skruchy. To mnie najwięcej przeraża! Po

prostu zrobiły to i koniec. A dziś przekonały się, że nawet, jeśli popełnią

morderstwo, nie wyciąga się z tego żadnych konsekwencji. Co czeka kogoś, kto z

rozmysłem odważy się im sprzeciwić?

Zellaby przerwał, aby dopić herbatę, po czym mówił dalej:

— Chociaż ta sprawa dotyczy naszego miasta, jesteśmy zupełnie bezkarni. Władze,

których przedstawicielem jest obecny tu pułkownik Westcot, nie wiedzieć

dlaczego, już dawno odebrały nam możliwość jakiegokolwiek działania. Personel

Ośrodka, czy obecnej szkoły specjalnej dla Dzieci, nie może ignorować tego, o

czym wiedzą wszyscy mieszkańcy miasteczka i jestem przekonany, że dyrekcja

szkoły sporządziła raport, aby zapoznać odpowiednie władze z faktycznym stanem

rzeczy. Zobaczymy, jak sprawy potoczą się dalej. Ale przede wszystkim, Angelo

proszę cię i zaklinam, nie rób niczego, co mogłoby wciągnąć cię w konflikt z

Dziećmi.

— Na pewno nie pozwolę sobie na to — odparła. — Przez tchórzostwo.

— Gołębica nie jest tchórzem, bojąc się jastrzębia; jest po prostu mądra — rzekł

Zellaby i skierował rozmowę na inne tory.

Zamierzałem złożyć wizytę na plebanii i odwiedzić jeszcze kilka osób, ale

zrobiło się późno i musieliśmy już wracać do Londynu. Udzieliło mi się napięcie,

które panowało na sali podczas rozprawy i przez cały czas czułem się nieswojo.

Poczułem ulgę, gdy samochód

ruszył i pomyślałem z zadowoleniem, że wracamy do normalnego świata. Na

Bernardzie miniony dzień musiał także wywrzeć wrażenie. Wydało mi się, że jedzie

przez miasteczko ze szczególną ostrożnością. Gdy znaleźliśmy się na szosie do

Oppley, przyśpieszył trochę. W tej chwili zobaczyliśmy cztery zbliżające się

postacie. Z daleka już poznaliśmy, że są to Dzieci.

— Czy możesz się zatrzymać? — zapytałem pod wpływem jakiegoś impulsu. —

Chciałbym się im przypatrzyć.

Bernard zwolnił, a gdy dojechaliśmy do Hickham Lane zatrzymał samochód.

Dzieci zbliżały się. Chłopcy byli ubrani w niebieskie, bawełniane koszule i

flanelowe szare spodnie, dziewczynki nosiły krótkie, plisowane szare spódniczki

i żółte bluzki.

Podobieństwo między nimi było istotnie uderzające. Cała czwórka miała śniadą

cerę, połyskliwa przezroczystość skóry, która charakteryzowała je w

niemowlęctwie zmatowiała pod opalenizną, lecz wciąż jeszcze była wyraźnie

dostrzegalna. Włosy mieli jasne, proste noski i małe usta. Sposób, w jaki

osadzone były ich oczy nasuwał przypuszczenie, że to „cudzoziemcy", ale nie

sugerował, do jakiej należą narodowości czy rasy. Nie dostrzegłem nic, co

różniłoby jednego chłopca od drugiego, a gdyby nie sposób ostrzyżenia włosów nie

wiem czy odróżniłbym twarze chłopców od twarzy dziewczynek.

Oczy ich lśniły, jak jasne złoto i choć niesamowite, były bardzo piękne.

Wyglądały, jak żywe, półszlachetne kamienie. Patrzyłem zafascynowany. Dzieci

były już całkiem blisko. Nie zwróciły na nas żadnej uwagi. Spojrzały przelotnie

na samochód i skręciły w Hickham Lane.

Było w nich coś niepokojącego i choć nie umiałbym tego określić, zrozumiałem,

dlaczego ich rodziny i opiekunowie nie sprzeciwiali się, gdy postanowiły

zamieszkać w Ośrodku. Patrzyliśmy za nimi przez chwilę, po czym Bernard zapuścił

motor.

Nagle rozległ się huk wystrzału i zobaczyłem, jak jeden z chłopców pada twarzą

na jezdnię. Pozostała trójka stała, jak skamieniała.

Bernard otworzył drzwiczki, żeby wysiąść. Jeden z chłopców spoglądał na nas.

Jego złote oczy lśniły zimnym blaskiem. Zaczęło mnie ogarniać jakieś dziwne

oszołomienie i słabość... Chłopiec odwrócił od nas wzrok.

Zza żywopłotu po drugiej stronie szosy dobiegł odgłos drugiego strzału, bardziej

stłumiony, niż poprzedni, potem — nieco dalej — krzyk.

Wyskoczyliśmy z samochodu. Jedna z dziewczynek klęczała przy leżącym chłopcu.

Gdy dotknęła go, jęknął i skręcił się z bólu. Na twarzy stojącego chłopca

malowała się rozpacz; jęczał jakby i on został ranny. Obie dziewczynki zaczęły

płakać.

Potem zza drzew, kryjących Ośrodek nadleciał przeciągły jęk, jak zwielokrotnione

echo, zmieszany z żałobnym chórem rozpłakanych, młodych głosów.

Bernard zatrzymał się. Przeleciały mnie ciarki i uczułem, że włosy jeżą mi się

na głowie.

Zawodzenie powtórzyło się. Bolesny lament, przeszywany wstrząsającym krzykiem

rozpaczy. Potem tupot nóg w alei...

Nie ruszaliśmy się z miejsca. Zobaczyliśmy, jak do leżącego podbiegło kilku

przerażająco podobnych do siebie chłopców i podniosło go z ziemi. Nagle

usłyszałem odgłos szlochania, dobiegający zza żywopłotu po lewej stronie szosy.

Wspiąłem się na pobocze i zobaczyłem klęczącą na trawie dziewczynę w letniej

sukience. Zakryła twarz dłońmi, a ciałem jej wstrząsało gwałtowne łkanie.

Bernard podszedł do mnie i obaj przedarliśmy się przez żywopłot. Stojąc teraz na

polu spostrzegłem mężczyznę, leżącego twarzą w dół na jej kolanach i wystającą

spod jego ciała kolbę strzelby.

Usłyszawszy nasze kroki dziewczyna przestała płakać i spojrzała na nas z

przerażeniem, ale gdy zbliżyliśmy się, wybuchnęła znów rozpaczliwym łkaniem.

Bernard podszedł do niej i pomógł jej wstać. Spojrzałem na leżące na polu

zwłoki. Był to okropny widok. Schyliłem się i zaciągnąłem połę marynarki, aby

zakryć to co pozostało z głowy zabitego. Bernard odprowadził słaniającą się

dziewczynę nieco dalej.

Na drodze rozległy się głosy. Przy żywopłocie na szosie stało dwóch mężczyzn.

— Czy to któryś z was strzelał? — zapytał jeden z nich.

— Nie — odpowiedział Bernard. — Ale tu zabito człowieka. Dziewczyna zatrzęsła

się i znów zaczęła płakać.

— Do Dawid! — krzyknęła histerycznie. — Zabili go! Zamordowali Jima, a teraz

Dawida!

Jeden z mężczyzn wdrapał się na pobocze.

— Ach, to ty, Elsie! — wykrzyknął.

— Chciałam go powstrzymać, wierz mi, Joe, próbowałam, ale on nie słuchał...

Nie mogła mówić dalej. Drżąc gwałtownie, przytuliła się do Bernarda.

— Chyba musimy ją stąd zabrać — rzekłem. — Czy wiecie gdzie ona mieszka?

— Tak — odpowiedział mężczyzna. Wziął dziewczynę na ręce, jak małe dziecko i

zaniósł ją, rozszlochaną i drżącą, do samochodu.

Bernard zwrócił się do drugiego mężczyzny.

— Czy może pan tu zostać i nie pozwolić nikomu zbliżać się póki nie przyjedzie

policja?

— Tak, tak... To był pewnie Dawid Pawle.

— Dziewczyna mówiła „Dawid". Bardzo młody mężczyzna.

— To na pewno on. Przeklęte bękarty! Niech pan lepiej wezwie gliniarzy z Trayne.

Oni tam mają samochód. — Spojrzał na zwłoki. — Niegodziwe łotry! — mruknął.

Podwieźli mnie do Kyle Manor i stamtąd zadzwoniłem na policję. Gdy odłożyłem

słuchawkę, Zellaby podszedł do mnie ze szklaneczką w ręku.

— Mam wrażenie, że to panu dobrze zrobi — powiedział.

— Dziękuję. To było tak niespodziewane i okropne!

— Jak się to wszystko stało?

Opowiedziałem mu krótko, ale po dwudziestu minutach wrócił Bernard i zdał nam

szczegółowe sprawozdanie.

— Podobno bracia Pawle byli do siebie bardzo przywiązani — zaczął. Zellaby

potwierdzająco skinął głową.

—Dawid, ten młodszy, uznał, że rozprawa była kroplą goryczy, która przepełniła

czarę i zdecydował, że jeśli nikt nie oddał jego bratu sprawiedliwości, uczyni

to sam. Ta dziewczyna, Elsie, przyszła na Farmę Dacre w chwili, gdy wychodził.

Kiedy zobaczyła, żechłopiec ma broń, zrozumiała co się święci i usiłowała go

zatrzymać, ale on nie słuchał, i żeby się jej pozbyć, zamknął ją w szopie.

Zabrało jej trochę czasu, by się stamtąd wydostać. Domyślała się, że Dawid

poszedł do Ośrodka i pobiegła za nim przez pola. Gdy znalazła się już w pobliżu

szosy pomyślała, że widocznie się omyliła, gdyż nie widziała go nigdzie.

Możliwe, że padł na ziemię, żeby się ukryć. W każdym razie ujrzała go dopiero po

pierwszym strzale, gdy podnosił się ze strzelbą wciąż jeszcze skierowaną w

stronę szosy. Zaczęła biec ku niemu, gdy nagle obrócił lufę ku sobie i położył

palec na spuście.

Zellaby pierwszy przerwał milczenie.

'

— Dla policji wszystko będzie jasne — rzekł. — Uważając, że Dzieci spowodowały

śmierć jego brata, aby go pomścić, zabija jedno z nich, po czym, chcąc uniknąć

sankcji, popełnia samobójstwo. Tak będzie rozumował każdy „rozsądny" człowiek.

—Przyznaję, że nie jestem już teraz tak sceptyczny, jak na początku —

powiedziałem. — Nie mogę zapomnieć spojrzenia tego chłopca na szosie.

Prawdopodobnie przez chwilę myślał, że strzelił któryś z nas, ale zorientował

się, że to było niemożliwe. Nie opiszę uczucia, jakie mnie ogarnęło, ale to było

straszne. Czy nie doznałeś tego samego, Bernardzie?

— Owszem. Jakieś niesamowite, ohydne uczucie słabości.

—To było... — urwałem nagle. —Wielki Boże, byłem tym wszystkim tak przejęty, że

zapomniałem powiedzieć policji o tym rannym chłopcu! Czy nie powinniśmy wezwać

karetki pogotowia do Ośrodka?

— To niepotrzebne. Mają tam lekarza na miejscu — odparł Zellaby. Zamyślił się,

po czym rzekł z westchnieniem:

— Nie podoba mi się to, pułkowniku. Bardzo mi się nie podoba. Czy to wszystko

nie dzieje się według reguł krwawej wendety?

Rozdział XVII

Midwich protestuje

Obiad w Kyle Manor opóźnił się, gdyż Bernard i ja musieliśmy złożyć zeznania

policji. Byłem bardzo wdzięczny Zellaby'm, że ofiarowali nam nocleg. Po

dzisiejszych zajściach Bernard postanowił nie wracać do Londynu, aby znajdować

się pod ręką, jeśli nie w samym Midwich, to w każdym razie nie dalej niż w

Trayne, zostawiając mi decyzję dotrzymania mu towarzystwa lub powrotu do Londynu

pociągiem.

Przy obiedzie małżonkowie Zellaby, uważając niewątpliwie, że przeżyliśmy już

dość nieprzyjemności, starali się prowadzić rozmowę na tematy nie związane z

Midwich i jego kłopotami. Bernard wydawał się trochę roztargniony, czułem się

więc w obowiązku zrewanżowania się za gościnność, za nas obu i starałem się

uważnie słuchać Zellaby'ego rozprawiającego o ewolucji ukształtowań i stylów,

oraz konieczności sporadycznych okresów nieugiętej postawy społeczeństwa, celem

ujarzmienia wywrotowej energii młodego pokolenia.

Zaraz po obiedzie, skoro tylko przeszliśmy do bawialni przyszedł pastor.

Wielebny Hubert Leebody był niezmiennie zatroskany i wydało mi się, że bardzo

się zestarzał. Popijając kawę, którą poczęstowała go Angela usiłował dzielnie,

choć nie bardzo zręcznie prowadzić zdawkową rozmowę o niczym. Ale, gdy zostawił

opróżnioną filiżankę, nie mógł się już dłużej opanować.

— Trzeba coś zrobić — oznajmił.

— Kochany pastorze, powtarzamy to wszyscy od dziesięciu lat — odparł łagodnie

Zellaby.

— Ale teraz to musi być coś zdecydowanego, nie wolno dłużej czekać. Postaraliśmy

się ulokować Dzieci w odpowiednim miejscu,

zachować pewną równowagę, zadowalającą obie strony i chyba to nam się udało, ale

to wszystko były półśrodki, eksperymenty, improwizacja. Dalej tak być nie może.

Trzeba opracować dla nich jakieś przepisy, normy, którym Dzieci będą podlegać

tak, jak my wszyscy podlegamy prawu. Jeżeli prawo nie gwarantuje wymierzania

sprawiedliwości, ludzie przestają je szanować i szukają zadośćuczynienia na

własną rękę. Mieliśmy sposobność przekonać się o tym dziś po południu.

Posługiwanie się formułami prawniczymi dla uzasadnienia orzeczeń sądowych, które

wszyscy uważają za kłamliwe jest bezsensowne. Dzisiejszy wyrok to istna farsa, a

nikt nie wątpi, że rozprawa, dotycząca młodszego Pawia będzie inna. Trzeba

bezzwłocznie podjąć kroki, aby objąć Dzieci przepisami prawnymi, zanim wydarzy

się coś jeszcze gorszego.

—Chyba pan pamięta, że przewidywaliśmy tego rodzaju trudności — przypomniał mu

Zellaby.—Posłaliśmy notatkę na ten temat do obecnego tu pułkownika Westcota.

Przyznaję, że nie spodziewaliśmy się aż tak poważnych zajść, ale prosiliśmy o

podjęcie działań, gwarantujących podporządkowanie Dzieci normalnym regułom

społecznym i prawnym. I co się stało? Pan pułkownik przekazał nasze pismo swoim

władzom nadrzędnym i w końcu otrzymaliśmy odpowiedź. Dowiedzieliśmy się, że

Wydział docenia naszą troskę, ale zapewnia, że darzy pełnym zaufaniem

psychologów, którym powierzono kształcenie i nadzorowanie Dzieci. Innymi słowy,

nie mają pojęcia co począć, z tym fantem, żywiąc jedynie nadzieję, że nie

dojdzie do jakiejś krytycznej sytuacji. I tu muszę zaznaczyć, że współczuję

Wydziałowi, bo nie widzę sposobu, w jaki można by zmusić Dzieci do

podporządkowania jakimś regułom, jeśli nie mają na to ochoty.

— Ale trzeba coś zrobić — powtórzył. — Dzisiejsze wydarzenie doprowadziło

miasteczko do stanu wrzenia. Prawie wszyscy mężczyźni są „Pod Kosą i Kamieniem".

Nikt nie zwoływał żadnego zebrania, spontanicznie zgromadzili się tam wszyscy. A

kobiety biegają jedna do drugiej, szepcząc sobie nerwowo na ucho. To właśnie

może stać się pretekstem, którego tutejsi mężczyźni pragnęli od dawna.

— Jakim pretekstem? — wtrąciłem.

— Kukułki — wyjaśnił Zellaby. Chyba nie sądzi pan, że mężczyźni naprawdę

polubili Dzieci? Udawali przez wzgląd na swoje żony i bardzo im się to chwali.

Reakcja kobiet jest zróżnicowana. Wszystkie dobrze wiedzą, że biologicznie to

nie są ich własne dzieci, ale przecież nosiły je w sobie i wydały na świat, a to

jest więź, którą niełatwo przeciąć. A są i takie, jak na przykład panna Ogle;

choćby nawet Dzieci miały rogi, czy

kopyta, panna Ogle, panna Lamb i parę innych, i tak kochałyby je tkliwie. Ale od

mężczyzn można oczekiwać najwyżej tolerancji.

— Wszystko to — dodał pastor — zupełnie wypacza stosunki rodzinne. Nie ma chyba

ani jednego mężczyzny, którego nie obrażałoby samo istnienie Dzieci. Staraliśmy

się jakoś ich ułagodzić, ale jeżeli nawet osiągnęliśmy pewne sukcesy, to tylko

pozorne. Coś się ciągle tli i tli...

— A ostatnie wypadki podziałają, jak przeciąg w palenisku? — podsunął Zellaby.

— To zupełnie możliwe. A jak nie to, to będzie jakaś inna okazja — rzekł

posępnie pastor. — Trzeba działać nim będzie za późno.

— Jesteśmy zupełnie bezradni — powiedział Zellaby.

— Mówiłem to już przedtem i powinien mi pan uwierzyć. Zrobił pan bardzo dużo

pastorze, uspokajając ludzi i pocieszając ich, ale nie możemy zrobić niczego

zasadniczego, ponieważ inicjatywa nie leży w naszych rękach. Znam Dzieci lepiej

niż wiele osób tutaj, uczę je od ich wczesnego dzieciństwa, starałem się poznać

je jak najlepiej i właściwie nie zawiodło mnie to daleko, tak samo zresztą, jak

tych mędrców z Ośrodka, choć maskują swe niepowodzenia pompatycznymi frazesami.

Jesteśmy bezradni, gdyż nie potrafimy zrozumieć czego chcą te Dzieci, ani jaki

jest ich tok myślenia. A propos, jak się miewa chłopiec, do którego strzelano?

Stan jego zdrowia może mieć wpływ na dalszy rozwój wypadków.

— Jego towarzysze odesłali karetkę pogotowia i sami zanieśli go do Ośrodka.

Opiekuje się nim doktor Anderby. Trzeba było usunąć sporo śrutu, ale lekarz

twierdzi, że chłopak wkrótce wyzdrowieje.

— Mam nadzieją, że ta diagnoza się sprawdzi, inaczej rozpęta się tu prawdziwa

wendeta — powiedział Zellaby.

— Chyba już się rozpętała — zauważył pastor.

— Jeszcze nie. W wendecie muszą być dwie strony. W naszym wypadku agresja wyszła

ze strony miasteczka.

— Chyba pan nie zaprzeczy, że Dzieci zamordowały obu braci Pawle?

— Nie, ale to nie było działanie zaczepne. W pierwszym wypadku chciały odpłacić

za krzywdę, wyrządzoną jednemu z nich, w drugim było to działanie obronne; nie

zapominajcie, że strzelba była naładowana, gotowa do jeszcze jednego strzału.

Oczywiście w obu wypadkach reakcja była zbyt drastyczna, ale zamierzone było

zabójstwo, nie morderstwo. W obu wypadkach Dzieci nie były prowokatorami, lecz

zostały sprowokowane. Faktycznie morderstwa z premedytacją dopuścił się tylko

Dawid Pawle.

— Uważam, że jeżeli ktoś potrąci mnie samochodem, a ja go za to zabiję, to

popełnię morderstwo. Dawid Pawle czekał, żeby prawo wymierzyło sprawiedliwość,

ale prawo go zawiodło, więc wziął sprawę w swoje ręce. Czy to było świadome

morderstwo, czy wymierzenie sprawiedliwości?

— Na pewno nie może tu być mowy o sprawiedliwości — odpowiedział Zellaby

stanowczo. — To była zemsta. Za czyn, który Dzieci popełniły zbiorowo, usiłował

zabić jedno z nich, nie wybierając, zdając się na los przypadku. To tylko

dowodzi, że prawa ustanowione przez jeden gatunek, nie mogą być stosowane do

odmiennych osobników, o odrębnej charakterystyce.

Pastor potrząsnął głową.

— Nic już nie wiem, Zellaby —jęknął. — Po prostu nie wiem... Nie jestem nawet

pewien, czy Dzieciom można przypisywać morderstwo!

Po chwili zacytował:

— I powiedział Bóg: „Stworzę człowieka na swój obraz i podobieństwo". Więc kimże

są te Dzieci? Podobieństwo to nie tylko powierzchowność, bo w takim razie każdy

posąg, byłby człowiekiem. Tu chodzi o ducha ludzkiego, o duszę. Wśród Dzieci

chłopcy mają jednego wspólnego ducha, a dziewczynki drugiego. Dzieci mają wygląd

genus homo, ale nie mają natury człowieka. Więc skoro należą do innego niż my

gatunku, a definicja morderstwa to zabicie człowieka przez człowieka, to jeżeli

ktoś z nas zabije któreś z nich, czy popełni morderstwo? Wygląda na to, że nie.

Stąd dalsze wnioski; bo skoro ich nie obowiązuje zakaz zabójstwa, jakąż postawę

mamy przyjąć wobec nich? Na razie przyznajemy im wszystkie przywileje homo

sapiens. Ale czy słusznie? Czy, skoro należą do osobników odmiennego gatunku, to

nie mamy pełnego prawa, a nawet obowiązku tępić je, aby chronić samych siebie?

Gdyby na przykład znalazły się wśród nas niebezpieczne, dzikie zwierzęta, nasz

obowiązek byłby jasny. Nie wiem... Tonę w jakimś grzęzawisku.

— To prawda, drogi pastorze — zgodził się Zellaby. — Niedawno przekonywał mnie

pan gorąco, że Dzieci zamordowały obu braci Pawle. Natomiast z ostatnich pana

wywodów wynika, że jeśli zabiją kogoś z nas, to będzie morderstwo, natomiast

gdybyśmy zabili któreś z nich, ten czyn podpadałby pod inną kategorię. Sądzę, że

każdy prawnik, obojętne świecki czy duchowy zakwestionowałby etykę takiej tezy.

Poza

tym, jak to jest z tym podobieństwem, o którym pan wspominał? Jeżeli pański Bóg

jest tylko Bogiem ziemskim, to niewątpliwie ma pan rację, bo chociaż przyswajamy

to sobie bardzo opornie nie można już zaprzeczać, że Dzieci przybyły do nas

skądś z zewnątrz. Ale, o ile mi wiadomo, pański Bóg jest Bogiem uniwersalnym.

Panem wszystkich słońc i wszystkich planet. Czy nie byłoby więc szczytem pychy

wyobrażać sobie, że może on objawiać się tylko pod postacią stosowną dla tej

jednej, nie bardzo ważnej planety? Oczywiście podchodzimy do tego zagadnienia z

zupełnie różnych punktów widzenia.

Przerwał na dźwięk podnieconych głosów w holu i spojrzał pytająco na żonę. Ale

zanim, któreś z nich zdążyło wstać, drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu

stanęła pani Brant. Rzuciwszy zdawkowe przepraszam pani Zellaby, podbiegła do

pastora i schwyciła go za rękaw.

— Prędko, prędko! Musi pan zaraz przyjść! — wołała zdyszana.

— Droga pani...

— Musi pan zaraz przyjść! Idą do Ośrodka! Spalą go! Niechże pan wyjdzie i

zatrzyma ich!

Wielebny Leebody patrzył na nią ze zdumieniem.

—Niech pan idzie, panie pastorze—powtarzała rozpaczliwie, szarpiąc go coraz

mocniej.—Pan potrafi ich zatrzymać. Musi pan! Oni chcą spalić Dzieci! O, niechże

się pan pośpieszy, błagam pana, niech pan się pośpieszy!

Pastor podniósł się z miejsca.

— Przepraszam — zwrócił się do Angeli. — Myślę, że... Ale pani Brant nie

pozwoliła mu skończyć.

— Czy zawiadomiono policję? — zapytał Zellaby.

— Tak... nie... Nie wiem. I tak nie zdążą na czas. Prędko, pastorze, prędko! —

wołała pani Brant, wypychając Wielebnego za drzwi.

Zostaliśmy we czworo. Angela wstała i zamknęła drzwi.

— Chyba pójdę mu pomóc — powiedział Bernard.

— Pójdziemy wszyscy — rzekł Zellaby i wstał jednocześnie ze mną. Angela stała,

mocno opierając się o drzwi.

— Nie — oświadczyła stanowczo. — Jeżeli chcecie zrobić coś sensownego,

zadzwońcie po policję.

— Ty możesz to zrobić, moja droga, a my pójdziemy i...

— Gordon — powiedziała surowo, jakby karcąc niegrzeczne dziecko. — Poczekaj i

zastanów się. Pana obecność, panie pułkowniku tylko, by zaszkodziła. Wiadomo

przecież, że pan reprezentuje interesy Dzieci.

Staliśmy przed nią zdziwieni, zbici z tropu.

— Czego się obawiasz, Angelo? — zapytał Zellaby.

— Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Ale mogliby zlinczować pułkownika.

— Zrozum, jakie to ważne! Wiemy, jak postępują Dzieci w stosunku do jednostek;

chcę zobaczyć, jak sobie poradzą z tłumem. Czy stosując tę swoją metodę, zmuszą

cały tłum, żeby cię cofnął i rozszedł? To ciekawe, czy...

— Ich metody są inne, i ty dobrze o tym wiesz — rzekła stanowczo. Gdyby chciały,

zmusiłyby Jima, żeby po prostu zatrzymał swój samochód, a Dawida, by oddał drugi

strzał w powietrze. Nigdy nie zadowalają się odparciem ataku, zawsze przystępują

do ofensywy.

Zellaby zamrugał ze zdziwienia.

— Masz rację, Angelo — powiedział. — Nie pomyślałem o tym. Ich odwet jest zawsze

zbyt okrutny.

—Tak, i w jakikolwiek sposób uporają się z tłumem, nie chcę, żeby przy okazji

uporali się z tobą. Ani z panem, pułkowniku—dodała, zwracając się do Bernarda. —

Będzie pan nam bardzo potrzebny, aby wyciągnąć nas z kłopotów. Jestem rada, że

jest na miejscu ktoś, kogo wysłuchają.

— Choćby z pewnej odległości — zauważył potulnie Bernard.

— Na pewno jest pan dość rozsądny, aby nie narażać się niepotrzebnie — rzekła

Angela i znów zwróciła się do męża. — Nie trać czasu, Gordon! Zadzwoń do Trayne,

dowiedz się, czy zawiadomiono już tamtejszą policję i poproś, żeby przysłali

karetki pogotowia.

— Karetki... — zaprotestował Gordon. — Czy to nie trochę przedwczesne?

— Wspomniałeś to o „metodach" Dzieci, lecz zdaje się, że nie zastanowiłeś się

nad tym poważnie. Ale ja tak. Jeżeli nie poprosisz o przysłanie pogotowia, ja to

zrobię.

Zellaby podniósł słuchawkę z miną skarconego chłopca, a zwracając się do mnie

mruknął:

— Przecież nawet nie wiemy... To znaczy, słyszeliśmy o tym tylko od pani Brant.

—O ile sobie przypominam, to bardzo rozsądna osoba — wtrąciłem.

— To prawda — przyznał Zellaby. — Dobrze, więc zaryzykuję. Skończywszy rozmowę

przystąpił do jeszcze jednego ataku.

— Angelo, kochanie — rzekł. — A gdybym trzymał się z daleka... Ostatecznie

jestem jedną z nielicznych osób, którą Dzieci darzą zaufaniem. Jesteśmy

przyjaciółmi i...

Ale Angela była nieugięta.

— Nie próbuj wmawiać mi takich głupstw — rzekła. — Wiesz doskonale, że Dzieci

nie mają żadnych przyjaciół.

Rozdział XVIII

Przesłuchanie

Nazajutrz rano odwiedził Zellaby'ch komisarz policji z Windshire.

— Przepraszam, że zabieram panu czas — zaczął. — To okropna sprawa. Czy pan coś

z tego rozumie? W miasteczku wszyscy potracili głowy. Może od państwa tutaj

usłyszę coś, co mi wyklaruje sytuację.

— Na razie nie mamy żadnych oficjalnych informacji. Jakie są dane cyfrowe? —

zapytała Angela.

— Niestety złe. Śmierć poniosła jedna kobieta i trzech mężczyzn. W szpitalu

przebywa ośmiu mężczyzn i pięć kobiet. Poza tym jeszcze kilka osób wygląda tak,

jakby powinny być hospitalizowane. Istna rebelia! Wszyscy przeciwko wszystkim.

Ale dlaczego? To chciałbym zrozumieć, a nikt nie jest w stanie porozmawiać

sensownie.

Zwrócił się do Zellaby'ego:

— Ponieważ to pan zawiadomił policję, że mogą być kłopoty, chcielibyśmy

wiedzieć, co pana do tego skłoniło. To mogłoby nam pomóc.

— Wytworzyła się ciekawa sytuacja — zaczął ostrożnie Zellaby. Ale Angela nie

dała mu dojść do słowa.

— To było tak: wpadła do nas pani Brant, wie pan, żona kowala. Wyciągnęła od nas

pastora.

Opisała tę scenę i dodała:

— Na pewno pastor Leebody będzie mógł powiedzieć panu więcej. On tam był; my —

nie.

— Owszem, był tam i nawet udało mu się wrócić do domu, ale w takim stanie, że

teraz przebywa w szpitalu w Trayne.

— O, biedny Leebody! Czy to coś poważnego?

— Niestety, nie wiem. Na razie lekarz nie dopuszcza do niego nikogo. Ale

wracając do tego, o co pytałem. Pan zawiadomił moich

1!

ludzi, że tłum rusza do Ośrodka, żeby go podpalić. Skąd pan o tym wiedział?

Zellaby spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Od pani Brant. Przecież moja żona powiedziała to panu przed chwilą.

— I to wszystko? Pan nie wyszedł, żeby zobaczyć co się tam dzieje?

— N... nie — przyznał Zellaby.

— Czy mam rozumieć, że na podstawie nie potwierdzonej informacji

rozhisteryzowanej kobiety, wezwał pan policję i prosił o sprowadzenie pogotowia?

— Ja go do tego skłoniłam — rzekła chłodno Angela. — I okazało się, że miałam

rację.

— I to tylko w oparciu o słowa tej kobiety?

— Znam panią Brant od dawna. To rozumna osoba.

— Gdyby pani Zellaby nie przekonała nas, abyśmy zostali w domu, bylibyśmy w tej

chwili w szpitalu, a może spotkałoby nas coś jeszcze gorszego — wtrącił Bernard.

Komisarz popatrzył na nas.

— Miałem straszną noc—powiedział. — Może państwa zrozumiałem; utrzymujecie, że

owa pani Brant przyszła tu, aby was zawiadomić, iż zupełnie zwyczajni, spokojni

mieszkańcy okręgu Windshire, mężczyźni i kobiety, zamierzają podpalić szkołę

pełną dzieci, częściowo ich własnych...

— Jeśli chodzi o mężczyzn, to tak — wtrąciła Angela. — Ale sądzę, że większość

kobiet sprzeciwiałaby się temu.

— No dobrze, zatem mężczyźni, przyzwoici, spokojni wieśniacy mieliby popełnić

taką zbrodnię. Przyjęliście coś tak niewiarygodnego do wiadomości i nikt nie

pofatygował się, żeby to sprawdzić na własne oczy. Po prostu wezwaliście policję

ponieważ pani Brant jest rozumną kobietą.

— Tak jest — potwierdziła Angela lodowato.

— Panie komisarzu — rzekł równie chłodno Zellaby. — Wiem, że miał pan ciężką noc

i rozumiem pana stanowisko, ale jeżeli mamy kontynuować tę rozmowę, to po

zupełnie innej linii.

Policzki komisarza zaróżowiły się lekko. Spuścił oczy, potarł sobie pięścią

czoło, następnie przeprosił Angelę, a potem Zellaby'ego. Powiedział niemal

patetycznie:

— Nie mam punktu zaczepnego. Od wielu godzin zadaję pytania i zupełnie nie mogę

rozeznać się w tym wszystkim. Nie ma dowodu, że ci ludzie zamierzali podpalić

Ośrodek. Bili się z sobą, mężczyźni i kilka

kobiet. Dlaczego? Niektóre kobiety podobno szarpały się z mężczyznami, ale

bynajmniej nie po to, żeby ich odciągnąć od bijatyki. Wyruszyli razem z gospody;

nikt nie protestował. Tylko pastor usiłował ich powstrzymać, ale nikt go nie

słuchał. O co właściwie chodziło? Niewątpliwie o Dzieci w szkole, ale żeby

doszło aż do takich zamieszek, to po prostu nie trzyma się kupy. Potrząsnął

głową i dodał:

— Mój poprzednik, stary Bodger mówił mi, że jakieś diabelne dziwa dzieją się w

Midwich i na Boga, miał rację!

— Myślę, że zrobi pan najlepiej, zwracając się do pułkownika Westcota — rzekł

Zellaby i z nutką złośliwości w głosie dodał: jego wydział, z powodów od

wyjaśnienia, których pułkownik uchyla się już dziewięć lat, zajmuje się naszym

miastem, więc zapewne pułkownik wie o nas więcej niż my sami.

Komisarz z zainteresowaniem spojrzał na Bernarda.

— Co to za wydział, panie pułkowniku? — zapytał. Usłyszawszy odpowiedź

wytrzeszczył oczy.

— Powiedział pan: wywiad wojskowy?

— Tak jest, panie komisarzu — potwierdził Bernard. Komisarz pokiwał głową.

— Poddaję się — rzekł.

Spojrzał na Zellaby'ego z miną człowieka, którego czara goryczy przepełniła się.

— A teraz jeszcze wywiad wojskowy — warknął.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy komisarz zjawił się w Kyle Manor jedno z

Dzieci, chłopiec wyszedł z Ośrodka i powoli podążał alejką do ogrodowej furtki,

przy której gawędziło dwóch policjantów. Na widok nadchodzącego przerwali

rozmowę i jeden z nich podszedł do chłopca.

— Dokąd się wybierasz synu? — zapytał łagodnie.

Twarz chłopca nie miała żadnego wyrazu, ale jego dziwne, złociste oczy były

czujne.

— Do miasta — odpowiedział.

— Lepiej tam nie chodź — doradził policjant. — Po tym co tu zaszło wczorajszej

nocy, ludzie nie są do was nastawieni zbyt przyjaźnie.

Chłopiec nic nie odpowiedział, ale poszedł dalej.

Policjant wrócił do swego kolegi przy bramie.

— Nie bardzo ci się powiodło — powiedział tamten. — Miałeś go przekonać, żeby

się nie narażał na kłopoty.

Pierwszy policjant odprowadzał wzrokiem chłopca, który bez pośpiechu szedł drogą

do miasteczka.

— To jakieś cuda — powiedział zmieszany. — Wiesz co, Bert, jeśli wyjdzie

następny, ty się nim zajmij!

W chwilę potem ukazała się jedna z dziewczynek, równie swobodnie jak chłopiec,

zmierzając do bramy.

— Teraz ja! — powiedział drugi policjant. —Nie będę srogi, dam jej tylko

ojcowską radę. Zobaczysz!

I ruszył ku dziewczynce. Ale po kilku krokach zawrócił. Stanął obok kolegi i

obaj patrzyli jak minęła ich, i wyszła na drogę nie rzuciwszy na nich okiem.

— Co u licha... — mruknął drugi policjant.

— Coś nie tak, prawda? — podchwycił jego kolega. — Idziesz, żeby zrobić co

zamierzałeś, a robisz coś zupełnie innego. To mi się nie podoba.

— Hej — zawołał za dziewczynką. — Hej, panienko!

Nie obejrzała się. Zaczął ją gonić, przebiegł kilkanaście metrów i zatrzymał

się, jak wryty. Dziewczynka zniknęła za zakrętem. Policjant odprężył się i zbity

z tropu, zdyszany ruszył z powrotem do bramy.

— Wcale mi się to nie podoba — powiedział strapiony. — To jakaś nieczysta siła!

Autobus z Oppley do Trayne zatrzymał się w Midwich naprzeciwko sklepu pani Welt.

Kilkanaście kobiet zaczekało aż wysiądzie dwóch przyjezdnych, po czym ustawiło

się w kolejkę do wsiadania. Panna Latterly, która była na czele objęła już

palcami uchwyt przy drzwiach, ale nie postawiła nogi na stopniu autobusu. Obie

jej stopy były jakby wrośnięte w ziemię.

— Proszę się pośpieszyć — zawołał konduktor.

Panna Latterly ponownie spróbowała wsiąść, ale daremnie. Stała bezradnie patrząc

na konduktora.

— Niech się pani odsunie i przepuści inne, a ja pani za chwilę pomogę —

powiedział.

Panna Latterly usłuchała go i przepuściła na swoje miejsce panią Dorry, która z

kolei chwyciła drążek u drzwi. Ale i ona nie zdołała wsiąść. Konduktor podał jej

rękę i usiłował ją wciągnąć, ale nie mogła postawić stopy na schodku. Cofnęła

się, stanęły obok panny Latterly i obie przypatrywały się daremnym usiłowaniom

następnej.

— Czy to jakiś kawał? — spytał konduktor. Spostrzegłszy wyraz twarzy trzech

kobiet dodał spiesznie:

— Przepraszam, ale co się stało?

Wtedy, odwróciwszy wzrok od bezowocnych prób czwartej kobiety, panna Latterly

spostrzegła jedno z Dzieci. Chłopiec siedział na niskim murku przed „Kosą i

Kamieniem", leniwie kołysząc nogami, z twarzą zwróconą ku wsiadającym. Panna

Latterly odłączyła się od grupki przed autobusem i podeszła do niego.

— Ty nie jesteś Józef? — spytała trochę niepewnym głosem. Chłopiec potrząsnął

głową.

— Chcę pojechać do Trayne, odwiedzić matkę Józefa, pannę Fores-ham — ciągnęła

dalej. — Poraniono ją tu tej nocy i teraz leży w szpitalu.

Chłopiec nie spuszczał z niej wzroku. Znów przecząco potrząsnął głową. Oczy

panny Letterly napełniły się łzami gniewu.

— Czy nie wyrządziliście już dość złego? — krzyknęła. — Jesteście okrutni!

Chcemy tylko odwiedzić przyjaciół, którzy przez was znaleźli się w szpitalu.

Chłopiec nie odezwał się. Panna Latterly zrobiła krok naprzód i zatrzymała się.

— Czy nie rozumiesz? Czy nie masz żadnych ludzkich uczuć? — spytała drżącym

głosem.

Na przystanku konduktor nawoływał żartobliwie:

— No, no, moje panie! Namyślcie się wreszcie! Ten poczciwy autobus nie gryzie!

Nie mogę tu czekać cały dzień!

Grupa kobiet stała niezdecydowana. Niektóre wydawały się przestraszone. Pani

Dorry raz jeszcze daremnie spróbowała wsiąść. Panna Latterly odwróciła się i

odeszła. Konduktor stracił cierpliwość.

— Jeżeli nie wsiadacie, odjeżdżamy. Musimy trzymać się rozkładu! Żadna nie

ruszyła się, wobec czego zadzwonił ostro i autobus ruszył.

Konduktor patrzył na rozchodzące się markotnie kobiety i mruknął do siebie

miejscowe powiedzonko: W Oppley są spryciarze, w Stout pochlebcy, a w Midwich

stuknięci.

Polly Rushton, nieoceniona prawa ręka pastora, wiozła do Trayne panią Leebody w

odwiedziny do męża. Uprzednio dowiedziały się od lekarzy, że obrażenia, jakich

doznał pastor były przykre, lecz niegroźne. Miał złamane dwa lewe żebra i prawy

obojczyk, poza tym odniósł sporo różnych kontuzji. Potrzebował wypoczynku i

spokoju. Były pewne, że ucieszą go ich odwiedziny, a zwłaszcza Polly, której

będzie mógł przekazać pewne sprawy do załatwienia w parafii, podczas jego

nieobecności.

Ale przejechawszy dwieście metrów, Polly zatrzymała samochód i zaczęła zawracać.

— Czy zapomniałyśmy czegoś? — zapytała pani Leebody ze zdziwieniem.

— Nie. Ale nie mogę jechać dalej.

— Nie możesz?

— Nie — powtórzyła Polly stanowczo.

— Naprawdę — zaczęła pani Leebody — myślałam, że w takich okolicznościach...

— Powiedziałam, że nie mogę, nie że nie chcę, ciociu!

— Nie rozumiem cię.

— Zaraz się przekonasz — rzekła Polly.

Ujechała jeszcze kilka metrów, po czym zawróciła, tak, że samochód zaczął

oddalać się od Midwich. Zatrzymała wóz.

— Przesiądźmy się — rzekła Polly. — Teraz ty spróbujesz, ciociu. Pani Leebody

niechętnie ujęła kierownicę. Nie miała ochoty prowadzić,

ale nie mogła odmówić. Ruszyła więc naprzód i zatrzymała się dokładnie w tym

samym miejscu, gdzie uprzednio zahamowała Polly. Za nimi rozległ się na szosie

dźwięk klaksonu; minął je wracający do Trayne samochód dostawczy. Pani Leebody

usiłowała uruchomić silnik, ale nie udało się jej. Polly rozejrzała się wkoło i

spostrzegła jedno z Dzieci, które obserwowało je, na pół schowane w przydrożnym

żywopłocie. Uważnie przypatrzyła się dziewczynce, chcąc się upewnić, czy ją

poznała.

— Judy? — spytała, zdjęta nagle złym przeczuciem. Dziewczynka ledwo

dostrzegalnie skinęła głową.

— Co ty tu robisz? Nie było odpowiedzi.

— Chcemy pojechać do Trayne, odwiedzić wuja Huberta, który został ranny i leży

teraz w szpitalu — mówiła dalej Polly.

— Nie możecie tam pojechać — powiedziała dziewczynka z lekkim żalem w głosie.

— Judy, pastor musi omówić ze mną różne sprawy parafialne, które będę załatwiać

podczas jego nieobecności.

Dziewczynka znów tylko potrząsnęła głową. Polly chciała jeszcze coś powiedzieć,

ale pani Leebody zawołała gniewnie:

— Zostaw, Polly! Czy wczorajsza noc nie była dostateczną nauczką dla nas

wszystkich?

Ta uwaga trafiła Polly do przekonania. Nie powiedziała nic więcej. Patrzyła na

wciśnięte w żywopłot Dziecko, aż łzy bezsilnego gniewu zaćmiły jej wzrok.

Tymczasem pani Leebody zawróciła samochód, zmieniły się znów miejscami i w

milczeniu wróciły na plebanię.

W Kyle Manor komisarz męczył się dalej.

— Według naszych informacji — mówił, zmarszczywszy krzaczaste brwi — oświadczył

pan, że mieszkańcy miasteczka wyruszyli do Ośrodka, żeby go spalić.

— Tak jest — potwierdził Zellaby.

— Ale mówi pan także, że pułkownik Westcot zgadza się z tym, że winowajcami były

Dzieci z Ośrodka, które sprowokowały to zajście.

— To prawda — przyznał Bernard. — Ale w tym wypadku nie możemy niestety podjąć

żadnego działania.

— Nie ma dowodów, prawda? Ale naszym, policji zadaniem jest znaleźć dowody.

— Nie mam na myśli braku dowodów, ale brak odpowiednich przepisów prawnych.

— Proszę posłuchać — rzekł komisarz, akcentując swą cierpliwość — cztery osoby

zabite, powtarzam, zabite, trzynaście w szpitalu i jeszcze sporo innych

poszkodowanych. W takiej sprawie nie możemy powiedzieć sobie: „To fatalne!" i

założyć ręce. Musimy dokładnie zbadać wszystkie okoliczności, zdecydować kto za

to ponosi odpowiedzialność, sformułować zarzuty.

— To są niezwykłe Dzieci... — zaczął Bernard.

— Wiem, wiem. Tu w ogóle wiele osób ma nie wszystko po kolei. Stary Bodger mówił

mi o tym, gdy przejmowałem jego funkcje. Specjalna szkoła i tak dalej, i dalej.

Bernard stłumił westchnienie.

— Panie komisarzu — rzekł. — To nie jest szkoła dla dzieci cofniętych w rozwoju.

Otworzono dla nich specjalną szkołę ponieważ są inne. Dzieci są moralnie

odpowiedzialne za wczorajsze zajścia, ale to nie znaczy, że ponoszą za nie

odpowiedzialność prawną. Po prostu nie ma konkretnego materiału, aby je

oskarżyć.

— Nieletni też podlegają sankcjom prawnym, ewentualnie osoby za nie

odpowiedzialne. Chyba mi pan nie powie, że banda dziewięcio-latków może bez

ponoszenia żadnych konsekwencji sprowokować zamieszki, w których giną ludzie.

— Podkreśliłem już kilka razy, że te Dzieci są inne. Ich wiek nie odgrywa tu

żadnej roli, chyba tylko o tyle, że w ogóle są dziećmi, to znaczy, że ich

uczynki bywają okrutniejsze niż intencje. Prawo nie może ich karać, a mój

wydział nie życzy sobie rozgłaszania faktu ich istnienia.

— To śmieszne! — rzekł komisarz z irytacją. — Słyszałem coś niecoś

0 tych zwariowanych szkołach: nie wolno dopuszczać, żeby dzieci były, jak się to

nazywa—sfrustrowane; szczere rozmowy, koedukacja, razowy chleb

1 inne takie koszałki opałki. Co za bzdura! Ale jeżeli niektóre Ministerstwa

uważają, że skoro tego rodzaju szkoła jest instytucją rządową, a uczęszczające

do niej dzieci są uprzywilejowane wobec prawa i mogą bezkarnie dopuszczać się

ekscesów, to zobaczą niebawem iż grubo się mylą.

Zellaby i Bernard popatrzyli na siebie bezradnie. Bernard postanowił podjąć

jeszcze jedną próbę.

—Te Dzieci, panie komisarzu, mają niezwykle silną wolę, tak silną, że w

niektórych wypadkach można ją uważać za rodzaj przymusu. Żaden kodeks karny nie

przewiduje takiej formy przymusu, zatem nie może uznać jej istnienia. Ponieważ

więc przymus w tej postaci prawnie nie istnieje, nie można formalnie oskarżać

Dzieci o stosowanie go. W oczach prawa nie ma żadnego powiązania między Dziećmi,

a imputowanymi im zbrodniami.

— Oprócz tego, że one je popełniły, o czym zapewniają mnie wszyscy — powiedział

komisarz.

— Według litery prawa nie popełniły żadnego przestępstwa. A co więcej, gdyby pan

nawet wynalazł jakiś paragraf, z którego można by je oskarżyć, niczego by pan

przez to nie osiągnął. Wywarłyby przymus na pana funkcjonariuszy i nie dałyby

się zaaresztować.

—Zostawmy te wszystkie subtelności prawnikom! Nam potrzeba tylko dowodów, które

uzasadniłyby nakaz aresztowania—zapewnił komisarz.

Zellaby niewinnie wpatrywał się w sufit. Bernard miał minę człowieka, który

liczy do dziesięciu, żeby się opanować. Mnie chwycił nagły atak kaszlu.

— A ten nauczyciel w Ośrodku, jakże mu tam, Torrance? — ciągnął komisarz.—Jako

dyrektor szkoły odpowiada za te Dzieci. Rozmawiałem z nim wczoraj, ale facet

odpowiadał na moje pytania wymijająco... jak wszyscy inni zresztą. Nie patrzył

mi w oczy. Nic mi nie pomógł.

— Doktor Torrance jest wybitnym psychiatrą, nie nauczycielem — wyjaśnił Bernard.

— Możliwe, że miał wątpliwości co do tego, czy sprawie tej nadano właściwy tok.

— Psychiatra? — powtórzył podejrzliwie komisarz. — A powiedział pan, że to nie

jest szkoła dla niedorozwiniętych dzieci.

— Nie, nie jest — potwierdził cierpliwie Bernard.

—Wspominał pan o jakichś wątpliwościach. Gdy policja przeprowadza śledztwo nie

wolno wątpić w jej metody, ani kręcić. Trzeba po prostu mówić prawdę, a gdy ktoś

tego nie robi, sam się naprasza kłopotów.

— To nie jest takie proste — odpowiedział Bernard. — Może doktor Torrance jest

zdania, że nie powinien ujawniać pewnych aspektów swojej pracy. Myślę, że jeśli

pozwoli mi pan towarzyszyć sobie do Ośrodka, to może doktor zechce powiedzieć

panu coś więcej i wyjaśnić sytuację lepiej niż ja mógłbym to uczynić.

Mówiąc to wstał. Poszliśmy za jego przykładem. Komisarz pożegnał się gburowato i

wyszedł wraz z Bernardem, który od drzwi mrugnął do nas porozumiewawczo.

Zellaby z westchnieniem opadł na fotel.

— Nie znam doktora Torrance — powiedziałem, ale serdecznie mu współczuję.

— Mnie w tej chwili interesuje najwięcej postawa pułkownika — rzekł Zellaby. —

Powiedział komisarzowi rzeczy, o których nigdy nie wspominał nam. Pierwszy raz

uchylił zasłonę tajemniczości, która kryje jego działania, czyli znalazł się w

sytuacji, jakiej tak starannie unikał. Musi być ku temu jakiś powód.

Niebawem wróciła Angela. Zellaby był tak pochłonięty rozmyślaniem, że dopiero po

chwili zauważył wyraz jej twarzy.

— Co się stało, moja droga? — zapytał. — Zdawało mi się, że wybierałaś się z

prezentami do szpitala w Trayne.

— Tak, ale ujechałam tylko kawałek drogi i musiałam wrócić. Wygląda na to, że

nie wolno nam opuszczać Midwich.

— Przecież to nonsens! — zawołał Zellaby. — Ten stary osioł nie może przecież

zaaresztować wszystkich. Jako sędzia pokoju...

— To nie sprawka komisarza. Dzieci pikietują drogi i nie wypuszczają mieszkańców

miasteczka.

— Naprawdę? — wykrzyknął Zellaby. — To niezmiernie interesujące! Jestem

ciekaw...

— Do licha z tym całym zainteresowaniem — przerwała mu żona. —Jest to nad wyraz

przykre, po prostu skandaliczne, a także alarmujące, bo przecież nie wiadomo co

się za tym kryje. Dzieci zatrzymują tylko mieszkańców Midwich, inni mogą

swobodnie jeździć w obu kierunkach.

— Bez użycia siły? — spytał Zellaby z niepokojem.

— Absolutnie. Po prostu musisz się zatrzymać. Kilka osób wezwało policję, ale to

oczywiście nic nie pomogło. Policjantów Dzieci nie zatrzymywały, więc nie mogli

zrozumieć o co nam chodzi.

— Dzieci muszą mieć jakiś powód, żeby tak postępować. Angela spojrzała na niego

z urazą.

—Przypuszczam, że to niezmiernie ciekawe zagadnienie socjologiczne — rzekła. —

Ale w tej chwili chodzi o coś innego. Chciałabym wiedzieć, jakie kroki będą

podjęte.

— Moja kochana — rzekł łagodnie. — Twoje uczucia są zupełnie zrozumiałe, ale

wiemy już od dawna, że jeśli Dzieci uznają, że mają powód, aby nam dokuczyć nie

jesteśmy w stanie temu przeszkodzić. Najwidoczniej uważają, że istnieje teraz

taki powód, choć nie mam pojęcia jaki.

— Ależ Gordon, rodziny chcą odwiedzać swoich bliskich w szpitalu w Trayne!

— Sądzę, że należałoby porozmawiać z jednym z Dzieci, postawić sprawę na

płaszczyźnie humanitaryzmu. Może jakoś się do nich trafi, choć oczywiście

wszystko zależy od powodu, który skłania ich do takiego postępowania.

Angela spojrzała na męża z niezadowoleniem. Chciała coś odpowiedzieć, ale

zrezygnowała i wyszła z pokoju.

— Buta jest wrodzoną cechą kobiety — rzekł Zellaby. — Kobieta wierzy, że jest

wieczna. Wielkie wojny i klęski wydarzają się i mijają, imperia powstają i giną,

wymierają rasy, ale kobieta trwa wiecznie; związana tajemniczą pępowiną z

drzewem życia wie, że jest wieczna.

— Jaki to ma związek z naszą sprawą? — spytałem?

— Taki, że podczas gdy mężczyznę drąży myśl o możliwości wyrugowania ludzi przez

osobników jakiegoś innego gatunku, kobieta znajduje, że to jest po prostu

niemożliwe i bagatelizuje taką hipotezę.

— Czy pan sądzi, że pani Zellaby nie dostrzega czegoś, co my widzimy? —

spytałem.

— Drogi panie, każdy kogo nie zaślepia przekonanie, że jest niezastąpiony, musi

zdać sobie sprawę, że któregoś dnia będziemy zmuszeni zrezygnować z pozycji

panów stworzenia. Istnieją dwie ewentualności: albo doprowadzimy do tego przez

jakieś samobójcze poczynania, albo stanie się to za sprawą inwazji jakichś

osobników, do zwalczenia, których nie jesteśmy absolutnie przygotowani. Oto

stoimy wobec konieczności starcia z wolą silniejszą od naszej i z wyższą

umysłowością. Jaką bronią dysponujemy do tej walki?

— To brzmi defetystycznie. Czy nie wysnuwa pan zbyt wielkiego wniosku z drobnego

przykładu?

— To samo powiedziała moja żona, gdy przykład był jeszcze o wiele mniejszy. Ona

też nie wierzy, żeby tak znamienne wydarzenie mogło mieć miejsce w pospolitej

angielskiej mieścinie. Daremnie usiłowałem ją przekonać, że byłoby równie

niezwykłe, gdyby zaobserwowano je gdziekolwiek indziej. Twierdziła stanowczo, że

wrażenie byłoby mniejsze, gdyby to wszystko wydarzyło się na wyspie Bali, albo w

jakiejś odciętej od świata meksykańskiej osadzie; to jedna z tych rzeczy, które

wydarzają się innym ludziom. Ale niestety tym razem mamy to u siebie.

— Najwięcej przeraża mnie pana pewność, że Dzieci mogą robić, co im się podoba,

i że nie można temu przeciwdziałać.

— Przeciwdziałanie nie jest wykluczone, ale nie będzie łatwe. Fizycznie jesteśmy

dużo słabsi od wielu zwierząt, ale zmuszamy je do uległości, gdyż posiadamy

lepiej rozwinięty mózg. Pokonać nas może tylko istota posiadająca sprawniejszy

mózg. Nie brano serio takiej ewentualności, a po drugie, gdyby się pojawiły,

wytrzebilibyśmy je, aby nie stały się zagrożeniem. Tymczasem proszę, pojawił się

nowy stwór z puszki Pandory: dwie mozaiki, jedna złożona z trzydziestu, druga z

dwudziestu ośmiu części. Co może zdziałać istota z jednym mózgiem w starciu z

trzydziestoma mózgami, pracującymi, jako całość?

Tu zaprotestowałem gorąco, gdyż jak by nie było, Dzieci nie mogły w przeciągu

dziewięciu lat zdobyć wiedzy równej rozmiarowi wiedzy ludzkiej. Ale Zelalby

potrząsnął głową.

— Z wiadomych sobie powodów Rząd sprowadził do Ośrodka doskonałych nauczycieli,

tak, że suma wiedzy Dzieci jest znaczna. Sam prowadzę dla nich czasem wykłady,

więc wiem o tym doskonale. Jest to ważne, ale nie tu jest źródło zagrożenia.

Encyklopedia pełna jest naukowych informacji, ale nie każdy potrafi je

wykorzystać; istnieją ludzie obdarzeni fenomenalną pamięcią, którzy nie wiedzą

jaki z niej zrobić użytek. Wiedza to rodzaj paliwa, dopiero siła motoryczna

umysłu czyni z niej potęgę. Przeraża mnie myśl o energii, napędzonej nawet

niewielką ilością tego paliwa o mocy trzydziestokrotnie większej od naszej. Nie

mogę wyobrazić sobie potęgi tej energii, gdy Dzieci dorosną.

Jak zawsze, nie byłem pewien, czy Zellaby mówi zupełnie serio.

— Czy istotnie jest pan przekonany, że jesteśmy bezsilni wobec tych

pięćdziesięciu ośmiorgu Dzieci?

— Tak jest. A co pan, by proponował? Wie pan przecież, co zdarzyło się zeszłej

nocy. Ludzie z miasteczka chcieli zaatakować Dzieci; zamiast tego zaczęli bić

się między sobą. Wezwijmy policję — będzie to samo; sprowadźmy wojsko, a

żołnierze zaczną strzelać do siebie.

— Być może. Ale muszą przecież istnieć jakieś sposoby walki z nimi. Z tego, co

pan mówił wynika, że wiemy o nich niewiele. Dzieci bardzo wcześnie zerwały

uczuciowy kontakt ze swymi zastępczymi matkami. Jeżeli w ogóle żywiły do nich

kiedykolwiek jakieś uczucie. Większość z nich skwapliwie skorzystała z

ofiarowanej im możliwości segregacji i mieszkańcy miasteczka niemal zupełnie

utracili z nimi kontakt. Wkrótce przestano myśleć o nich, jak o jednostkach.

Ponieważ trudno je od siebie odróżnić, przyzwyczajono się uważać je za

zbiorowość, za jakieś niezupełnie realne, dwuwymiarowe postacie.

— Ma pan zupełną słuszność — zgodził się Zellaby. — Nie ma mowy

0 normalnych kontaktach i sympatiach. Ale to nie wyłącznie z naszej winy.

Próbowałem zbliżyć się do nich, ale moje wyniki spełzły na niczym. I obawiam

się, że ludziom z Ośrodka nie powiodło się lepiej.

— Wobec tego nasuwa się pytanie, jak zdobędziemy więcej danych? Milczeliśmy

przez chwilę. Wreszcie Zellaby otrząsnął się z zadumy

1 powiedział:

— Czy pan, mój drogi, zastanawiał się nad tym, jaka właściwie jest tutaj pańska

sytuacja? Gdyby zamierzał pan wyjechać dzisiaj, można by się przekonać, czy

Dzieci uważają pana za jednego z tubylców, czy za przybysza.

Rzeczywiście, nie przyszło mi to do głowy. Postanowiłem przekonać się. Ponieważ

Bernard pojechał z komisarzem, pożyczyłem sobie jego samochód.

Sytuacja wyjaśniła się, gdy ujechałem parę kilometrów drogą do Oppley. Doznałem

dziwnego uczucia. Moje ręce i stopy zahamowały samochód samorzutnie, bez udziału

mojej woli. Zobaczyłem jedno z Dzieci siedzące przy drodze. Była to dziewczynka.

Żuła źdźbło trawy, spoglądając na mnie obojętnie. Spróbowałem ponownie

przekręcić starter, ale moja ręka była bezwładna, a stopa nie zdołała nacisnąć

pedału. Spojrzałem na dziewczynkę i powiedziałem, że nie mieszkam w Midwich i

pragnę wrócić do domu. Potrząsnęła tylko głową. Jeszcze raz spróbowałem ruszyć

samochód, ale okazało się, że mogę tylko zawrócić do Midwich.

— A więc — powiedział Zellaby na mój widok — jest pan honorowym obywatelem

Midwich. Spodziewałem się, że tak będzie. Angela zaraz zawiadomi kucharkę, że

pan zostaje.

W tym samym czasie rozmowy na podobny temat, jak moja dysputa z Zellaby'm w Kyle

Manor, ale w innym nastroju toczyły się w Ośrodku. Ze względu na obecność

pułkownika Westcota, doktor Torrance starał się z większą precyzją odpowiadać na

pytania komisarza, jednak w pewnej chwili brak zrozumienia między obu stronami

stał się tak wyraźny, że kierownik Ośrodka rzekł ze smutkiem:

— Widzę, że niestety nie potrafiłem przedstawić panu sytuacji zupełnie jasno.

— Wszyscy mi to powtarzają — burknął komisarz niecierpliwie. — Nikt tutaj nie

umie przedstawić niczego jasno. Nie przedstawiając żadnego dowodu, wszyscy wciąż

zapewniają mnie, że te diabelne Dzieci są w pewnym sensie odpowiedzialne za to,

co się tu działo zeszłej nocy. Powierzono panu opiekę nad nimi. Jakże się to

stało, że tak całkowicie wymknęły się spod wszelkiej kontroli, iż zdołały

doprowadzić do zakłócenia spokoju, więcej — do poważnych zamieszek? Nie jestem w

stanie tego pojąć. Jako komisarz policji, proszę o doprowadzenie do mnie

któregoś z hersztów. Chcę posłuchać, co będzie miał do powiedzenia.

— Ale panie komisarzu, tłumaczyłem już panu, że nie ma żadnych prowodyrów.

— Wiem, wiem. Już to słyszałem; wśród nich wszyscy są równi, i tak dalej... Może

to wszystko jest dobre w teorii, ale wie pan równie dobrze, jak ja, że w każdej

grupie są przywódcy. Ich właśnie chcę poskromić. Weźmy ich w karby, a ulegnie

cała reszta.

Umilkł wyczekująco. Doktor Torrance i pułkownik popatrzyli na siebie bezradnie.

Bernard wzruszył ramionami i leciutko skinął głową. Doktor Torrance

najwidoczniej czuł się coraz bardziej nieswojo.

— Dobrze — powiedział — skoro to nakaz policyjny, nie mam alternatywy, ale

bardzo proszę, aby rozmawiając z nimi dobierał pan starannie słów. Te Dzieci są

niezmiernie wrażliwe.

Wybór tego ostatniego wyrazu okazał się niefortunny. W słownictwie psychiatry

miał znaczenie niejako fachowe; w rozumieniu komisarza było to słowo, którym

zaślepione matki określają swoich roz-bałamuconych synów. Wyraził dezaprobatę

jakimś nieartykułowanym pomrukiem. Gdy doktor Torrance wyszedł z pokoju, Bernard

otworzył już usta, aby poprzeć jego ostrzeżenie, ale pohamował się, pomyślawszy,

że mogłoby to jedynie zwiększyć irytację komisarza, a zatem zaszkodzić sprawie.

Czekali więc obaj w milczeniu. Po chwili doktor Torrance wrócił w towarzystwie

jednego z Dzieci, chłopca.

— To jest Eryk — przedstawił go. A zwracając się do chłopca powiedział:

— Sir John Tenby chce zadać ci kilka pytań. Jego obowiązkiem, jako komisarza

policji, jest złożenie raportu o wczorajszych zajściach.

Chłopiec skinął głową i spojrzał na komisarza. Doktor usiadł znów przy swoim

biurku i z niepokojem patrzył na nich obu. Spojrzenie chłopca było uważne,

przeciągłe, ale nie wyrażało żadnego uczucia. Sir John równie poważnie wytrzymał

jego wzrok. — Zdrowy chłopak — pomyślał. — Trochę szczupły, ale nie wychudzony.

Z rysów Dziecka niewiele można było wyczytać. Miał ładną twarz, ale pozbawioną

wyrazu słabości, tak częstego na twarzach przystojnych chłopców. Nic w jego

rysach nie znamionowało siły; usta miał małe, ale nie zaciśnięte. Natomiast oczy

były dziwniejsze, niż oczekiwał Sir John. Wspomniano mu o ciekawej, złocistej

barwie tęczówek Dzieci, ale nikt nie zdołał opisać ich niezwykłego blasku,

niesamowitego wrażenia, że coś rozświetla je od wewnątrz. Przez chwilę czuł się

zbity z tropu, ale wnet wziął się w garść, powtarzając sobie w duchu, że ma do

czynienia z wynaturzonym stworem. Dziewięcioletni chłopak z wyglądem

szesnastolatka, co więcej, karmiony tymi bzdurnymi teoriami o spontanicz-

ności instynktów, swobodzie wypowiadania się, i tak dalej. Postanowił traktować

chłopca, jak gdyby miał tyle lat, na ile wyglądał.

— Źle się tu działo zeszłej nocy — zaczął. — Naszym zdaniem jest wyjaśnić, co

właściwie zaszło, i kto to sprowokował. Wszyscy twierdzą, że to ty i twoi

tutejsi koledzy... a co ty na to?

— Nie — odpowiedział chłopiec bez wahania.

Komisarz kiwnął głową. Nie można było przecież oczekiwać natychmiastowego

przyznania się do winy.

— Powiedz dokładnie, jak to było.

— Ludzie z miasteczka przyszli tu, żeby spalić naszą szkołę.

— Czy jesteś tego pewien?

— Tak mówili. Nie mieli innego powodu, żeby przychodzić tu o tej porze.

— No dobrze. Więc mówisz, że część przyszła, żeby spalić Ośrodek. Reszta, jak

sądzę, chciała ich powstrzymać i stąd wywiązała się bójka?

— Tak — zgodził się chłopiec, ale mniej stanowczym tonem.

— Więc właściwie ty i twoi koledzy nie mieliście z tym nic wspólnego; byliście

tylko widzami, czy tak?

— Nie. Musieliśmy się bronić. To było konieczne, inaczej spaliliby dom.

— To znaczy, że wzywaliście tych, którzy chcieli powstrzymać podpalaczy, aby

wypędzili ich stąd?

— Nie — odpowiedział cierpliwie chłopiec. — Myśmy ich zmusili do bójki. Mogliśmy

ich po prostu wyrzucić, ale wróciliby innego dnia. Teraz już nie przyjdą.

Zrozumieli, że lepiej zostawić nas w spokoju.

Zdumiony komisarz przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu.

— Mówisz „zmusiliśmy ich" — powiedział wreszcie. — Jakżeście to zrobili?

— To trudno wytłumaczyć. Wątpię, czy pan zrozumie — rzekł uprzejmie chłopiec.

Twarz Sir Johna zaróżowiła się lekko.

— Może jednak spróbuję — rzekł, panując nad sobą z widocznym wysiłkiem.

— To by było bezcelowe — zapewnił go chłopiec. Powiedział to grzecznie, bez

cienia ironii.

Komisarz spąsowiał.

— To niezmiernie zawiła sprawa — zainterweniował spiesznie doktor Torrance —

coś, czego nikt z nas nie potrafi jasno wytłumaczyć,

choć staramy się usilnie od kilku lat. Naprawdę nie można tego inaczej określić,

tylko że Dzieci „zmusiły" tych ludzi, żeby rzucili się na siebie.

Sir John spojrzał na niego, a potem na Dziecko. Warknął coś pod nosem, ale

opanował się. Kilka razy odetchnął głęboko, po czym nieco już surowszym tonem

znów zwrócił się do chłopca.

— Jakikolwiek był mechanizm tego działania, a tą kwestią zajmiemy się trochę

później, czy przyznajesz, że sprowokowaliście te wypadki?

— Sprowokowano nas do działalności obronnej.

— Za cenę czterech ofiar śmiertelnych i trzynastu ciężko rannych, tak? A

przecież sam mówisz, że mogliście ich po prostu odpędzić!

— Oni chcieli nas pozabijać — rzekł beznamiętnie chłopiec. Komisarz spojrzał na

niego przeciągle.

— Nie rozumiem, j a k to zrobiliście, ale na razie mam twoje stwierdzenie, że

zrobiliście to, i że to nie było konieczne.

— Przyszliby znów. I wtedy byłoby to konieczne — odpowiedział chłopiec.

— Nikt nie może wiedzieć tego na pewno. Cała twoja postawa jest jakaś nieludzka.

Czy nie czujecie najmniejszej skruchy, nie żal wam tych nieszczęsnych ludzi?

— Nie. Dlaczego mielibyśmy ich żałować? Wczoraj któryś z nich strzelał do

jednego z nas. Musimy się bronić.

—Ale nie mścić się na własną rękę. Jesteście pod ochroną prawa, tak jak wszyscy.

— Prawo nie uchroniło Wilfreda od zdradzieckiego strzału i nie uchroniłoby nas

zeszłej nocy. Prawo karze przestępcę dopiero, gdy popełnił zbrodnię. Dla nas to

nie ma sensu. My chcemy żyć.

— I nic was nie obchodzi to, że spowodowaliście śmierć innych ludzi.

— Po co kręcimy się ciągle w kółko? — rzekł chłopiec. — Odpowiadałem na te

wszystkie pytania, bo uważałem, że byłoby lepiej, gdyby zrozumiał pan sytuację.

Ale ponieważ pan, zdaje się wciąż nie pojmuje, powiem jasno: „Jeśli ktokolwiek

spróbuje naprzykrzać się nam, będziemy się bronić". Pokazaliśmy, że potrafimy i

spodziewamy się, że to ostrzeżenie wystarczy.

Sir John patrzył oniemiały. Kłykcie zaciśniętych pięści zbielały mu, a twarz

oblała się purpurą. Uniósł się z krzesła, jakby chciał rzucić się na chłopca,

ale pohamował się. Minęło parę sekund nim zdołał przemówić. Chłopiec przyglądał

mu się z dezaprobatą.

— Ty przeklęty łotrzyku! — wrzasnął komisarz. — Bezczelny łajdaku! Czy nie

rozumiesz, że rozmawiasz z przedstawicielem policji tego okręgu?! Aleja cię o

tym przekonam! Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do osób starszych?! Więc nie

należy wam się „naprzykrzać"! Będziecie się bronić! Wyobrażacie sobie, że gdzie

jesteście?

Nagle usiadł i urwał, wpatrując się w chłopca.

— Eryku — powiedział doktor Torrance, nie wstając jednak zza swego biurka.

Bernard Westocot przypatrywał się tej scenie w milczeniu.

Usta komisarza zwiotczały, dolna szczęka opadła, a oczy rozszerzały się coraz

więcej. Pot wystąpił mu na czoło i zaczął spływać po twarzy, a krótkie włosy

zjeżyły się. Z ust wyrywały mu się jakieś nieartykułowane dźwięki. Wstrząsały

nim dreszcze. Po chwili zasłonił sobie dłońmi twarz. Kilka razy zaskrzeczał

dziwnie, osunął się z krzesła na kolana, potem padł na ziemię i zaczął tarzać

się po podłodze. Trzęsąc się i jęcząc szarpał dywan, jakby chciał się nim

owinąć. Wreszcie zwymiotował.

Chłopiec podniósł głowę i zwrócił się do doktora, jak gdyby odpowiadał na

pytanie:

— Nie stało mu się nic złego — powiedział. — Chciał nas zastraszyć więc

pokazaliśmy mu, co to znaczy bać się. Teraz lepiej to zrozumie. Wróci do siebie,

gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie funkcjonować.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Bernard wyciągnął chusteczkę i otarł sobie pot z czoła. Doktor Torrance siedział

nieruchomo, śmiertelnie blady. Komisarz wciąż leżał na podłodze. Wydawał się

nieprzytomny. Wstrząsały nim drgawki, otwartymi ustami chciwie wdychał

powietrze.

— Mój Boże — westchnął Bernard. — I pomyśleć, doktorze, że pan jest tu z nimi

już od trzech lat!

— Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Przewidywaliśmy różne

ewentualności, ale nie było nigdy żadnych przejawów wrogości.

Bernard znów spojrzał na leżącego komisarza.

— Chyba niedługo przyjdzie do siebie — powiedział — lepiej odejdźmy stąd. Nikt

nie chce, by widziano go w takim stanie. Niech pan tu wezwie paru jego ludzi,

trzeba im powiedzieć, że dostał jakiegoś ataku lub coś podobnego.

W pięć minut później, stojąc przed Ośrodkiem przyglądali się, jak kilku

policjantów wsadza do samochodu półprzytomnego jeszcze komisarza.

„Wróci do siebie, gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie funkcjonować" —

mruknął Bernard. — Najwidoczniej są mocniejsi w fizjologii niż w psychologii.

Złamali tego człowieka na dobre; on już nigdy nie wróci do formy.

Rozdział XIX

Impas

Po dwóch szklaneczkach mocnej whisky, Bernard otrząsnął się trochę z wrażenia,

pod którym wrócił do Kye Manor. Zreferował nam fatalną rozmowę, której był

świadkiem w Ośrodku, po czym ciągnął dalej:

— Jedną z niewielu cech dziecięcych u Dzieci jest niedocenianie własnej siły.

Wszystkie ich akcje były zbyt drastyczne. W wielu wypadkach, gdy można by uznać

ich zamierzenie za usprawiedliwione, zrealizowanie go stało się czynem

niewybaczalnym. Chcieli nastraszyć Sir Johna, żeby go przekonać, że lepiej

zostawić je w spokoju, ale choć wystarczyłyby łagodniejsze środki posunęli się

tak daleko, że wywołali w nim przerażenie^ graniczące z obłędem. Doprowadzili go

do stanu ostatecznego pohańbienia i upodlenia, co było ohydne i absolutnie

niewybaczalne.

Zellaby zapytał rozsądnie:

— Mówiąc „niewybaczalne" sugeruje pan, że Dzieci oczekują wybaczenia. Ale na co

im ono? Przecież my nie troszczymy się o to, czy wilki i szakale wybaczą nam, że

je wybijamy. My chcemy je po prostu unieszkodliwić. Faktycznie mamy już dziś tak

wielką przewagę, że rzadko kiedy, ktoś jest zmuszony na przykład zastrzelić

wilka. Obecnie człowiek rzadko walczy z jakimś biologicznie odmiennym gatunkiem,

ale gdy zachodzi taka potrzeba nie mamy żadnych skrupułów, jednoczymy się, aby

bezlitośnie wytępić nosicieli zagrożenia, obojętne, czy to będą wilki, owady,

bakterie czy wirusy. I na pewno nie oczekujemy wybaczenia. Jeśli chodzi o

Dzieci, to nie zorientowaliśmy się, że one przedstawiają niebezpieczeństwo dla

naszego gatunku, ale one nie wątpią, że my stanowimy zagrożenie dla nich. A one

są zdecydowane przetrwać. Powinniśmy zdać sobie sprawę, co to znaczy. Możemy

obserwować wolę przetrwania codziennie, w każdym sadzie, ogrodzie: to

nieustanna, bezlitosna, okrutna walka na śmierć i życie. Niewątpliwie Dzieci

zmieniły taktykę. Dawniej wywierały nacisk sporadycznie, od czasu do czasu, bez

stosowania przemocy; teraz uciekają się do gwałtu. Ale ta zmiana metod działania

następowała stopniowo.

— Czy może pan wskazać jakiś punkt przełomowy. Odkąd to się zmieniło? — spytał

Bernard.

— Bez wątpienia nikomu nie śniło się o czymś podobnym aż do wypadku Jima Pawle'a

— odpowiedział Zellaby.

— Który wydarzył się... niech pomyślę... Tak 3 lipca. Jestem ciekaw...

Przerwał mu gong, wzywający nas na lunch.

— Moje wyobrażenie o inwazjach planetarnych jest raczej hipotetyczne — mówił

Zellaby, przyprawiając w swój ulubiony sposób sałatę. — Pamiętam, że wszystkie

były nieprzyjemne, ale prawie nigdy podstępne. Na przykład Marsjanie Wellsa byli

groźni, jako protagoniści śmiercionośnych promieni, lecz prowadzili otwartą

walkę bronią, przewyższającą środki którymi dysponowano przeciwko nim. Ale można

było przynajmniej ich zwalczać, podczas gdy w naszym przypadku...

— Nie dodawaj pieprzu tureckiego, kochanie — poprosiła Angela. Powoduje czkawkę!

— To prawda. Gdzie jest cukier?

— Tutaj, koło twojego talerza.

— O, rzeczywiście! Co to ja mówiłem!

— Mówił pan o Marsjanach Wellsa — przypomniałem mu.

— Oczywiście. Oto prototyp niezliczonych inwazji. Potężna uzbrojona siła, której

człowiek przeciwstawia swój lichy arsenał. W Ameryce jest lepiej: coś spada z

nieba i wysiadają jakieś istoty. Ponieważ państwo posiada doskonały system

komunikacji, w dziesięć minut panika ogarnia cały kraj, wszystkie wylotowe

szosy, wszystkie autostrady i drogi zatłoczone są uciekającą ludnością. Tylko w

Waszyngtonie jest inaczej. Tam, odwrotnie, jak okiem sięgnąć nieprzeliczone

tłumy stoją w milczeniu i powadze. Wszystkie twarze są blade, lecz ufne,

wszystkie oczy zwrócone na Biały Dom. W naszym kraju komunikat o tego rodzaju

inwazji przyjęto by, przynajmniej w pewnym środowisku, dość

sceptycznie. Amerykanie, trzeba im to przyznać, znają swoją ludność. Co my tu

właściwie mamy? Po prostu wojnę. Motywy są uproszczone, broń skomplikowana, ale

szablon ten sam. Niestety wszystkie nasze naukowe prognozy, spekulacje i wnioski

są w razie takiej inwazji zupełnie bezużyteczne.

Nabrał sobie ponownie sałaty.

— Nigdy nie wiem, kiedy to, co pan mówi należy brać dosłownie, a kiedy tylko

jako metaforę — rzekłem.

— Tym razem może go pan wziąć zupełnie dosłownie — powiedział Bernard.

Zellaby spojrzał na niego z ukosa.

— Naprawdę? Nawet bez odruchowego sprzeciwu? Proszę mi powiedzieć, pułkowniku,

kiedy uznał pan tę inwazję za fakt?

— Mniej więcej osiem lat temu — odpowiedział Bernard. — A pan?

— W tym samym czasie. Może trochę wcześniej. Nie podobała mi się, nie podoba, i

prawdopodobnie będzie mi się coraz mniej podobać. Ale nie mogłem nie

zaakceptować jej istnienia. Stary aksjomat Holmsa: „Czy wyeliminowałeś to, co

wykluczone, cokolwiek zostaje, choćby nieprawdopodobne, musi być prawdą". Ale

nie wiedziałem, że koła oficjalne również uznały tę inwazję za fakt. Co

zamierzacie z tym zrobić?

— Zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby utrzymać Dzieci w izolacji i zadbaliśmy o

kształcenie ich.

— Co okazało się zgubne, jeśli wolno mi się tak wyrazić.

— Chwileczkę, wtrąciłem. — Wciąż tkwię między dosłownością, a przenośnią. Czy

obaj serio utrzymujecie, że Dzieci przybyły tu z innej planety?

— Widzicie! Miałem rację! Żadnej paniki, tylko sceptycyzm.

— Tak jest — odpowiedział mi Bernard. — Jest to jedyna hipoteza, której mój

wydział nie był zmuszony odrzucić, chociaż nie wszyscy jeszcze ją akceptują, i

chociaż na jej poparcie mieliśmy nieco więcej dowodów niż pan Zellaby.

— Może wreszcie dowiemy się dlaczego Wydział Wojskowy tak żywo się nami

interesuje — wtrącił Zellaby, podnosząc do ust widelec z zieleniną.

— Nie ma już powodów do zachowywania tak ścisłej tajemnicy — powiedział Bernard.

— Po prostu Midwich nie było jedyną i nie pierwszą miejscowością, gdzie

wydarzyły się podobne wypadki. W tym okresie czasu, radar wykrywał dużo więcej

niezidentyfikowanych latających obiektów.

— Niech mnie licho porwie — rzekł Zellaby. — Więc prócz gromadki naszych Dzieci

są jeszcze inne? Gdzie?

— Mieszkańcy małego miasteczka w północnej Australii przeżyli podobny dzień, jak

my 27 września. Trzydzieści jeden kobiet zaszło w ciążę, ale z niewiadomych

przyczyn wszystkie noworodki zmarły w parę godzin po przyjściu na świat. Tylko

jedno przeżyło tydzień. Coś podobnego wydarzyło się w pewnej eskimoskiej osadzie

na Wyspie Wiktorii, na północ od Kanady. Mieszkańcy nie chcieli udzielać żadnych

informacji, ale wiadomo, że byli tak zaszokowani widokiem noworodków

niepodobnych do normalnych niemowląt, że pozostawili je bez żadnej opieki i nie

przeżyło ani jedno. W związku z tym, oraz biorąc pod uwagę wiek, w jakim nasze

Dzieci zaczęły wracać do Midwich można przyjąć hipotezę, że ich zdolność

wywierania przymusu powstaje dopiero w tydzień lub dwa po urodzeniu. Jeszcze

jeden taki Dzień...

Zellaby podniósł rękę.

— Spróbuję zgadnąć. W Japonii.

— Owszem. Poza tym jeszcze w Ameryce Południowej i w Afryce, oraz w całym

mieście Tonfu na jednej z wysp, na Pacyfiku. Trudno o dokładne dane, gdyż

ludność nie chce mówić o tych sprawach. Możliwe, że mieszkańcy jakiejś

odosobnionej osady przeżyli w letargu całą dobę w ogóle nie wiedząc o tym. W

takim wypadku pojawienie się niemowląt byłoby dla nich jeszcze bardziej

zagadkowe. W większości znanych nam przypadków, uznano Dzieci za potworki i

pozabijano je, ale podejrzewamy, że kilkoro zostało zachowanych przy życiu i

ukrytych.

— A jak to było na tej wyspie? — zapytał Zellaby.

— To się wydarzyło tydzień wcześniej niż w Midwich. Dowiedzieliśmy się o tym po

paru dniach. Było dla nas pewną pociechą, że tamtejsi ludzie też przeżyli taki

Dzień. Prawdopodobnie oni odczuli to samo, gdy dowiedzieli się o Midwich.

Tymczasem nasz agent pilnie śledził, co się dzieje w Tonfu i wkrótce doniósł

nam, że wszystkie mieszkanki miasta zaszły w ciążę, oczywiście oprócz starych

kobiet. Początkowo nie doceniliśmy tej informacji, sądząc, że to po prostu

plotki, ale gdy ta sama sytuacja zaistniała w Midwich, zaczęło nas to żywo

interesować. Ale tam uporano się z tą sprawą inaczej. Gdy Dzieci przyszły na

świat, tamte władze odizolowały miasteczko, mniej więcej dwa razy większe niż

Midwich i dopływ informacji stamtąd ustał.

— Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to mogło wydarzyć się jeszcze gdzie

indziej. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że musiało zajść coś

takiego, co skłania pana do powiedzenia nam o tym. Ponieważ na naszym terenie

nie zdarzyło się nic, co usprawiedliwiłoby zmianę pańskiego stanowiska, sądzę,

że coś takiego stało się na owej wyspie. Czy tamtejsze Dzieci popełniły coś, co

nasze mogą zrobić w niedalekiej przyszłości? Bernard starannie położył swój nóż

i widelec na talerzu, popatrzył na nas, po czym powiedział:

— Armię tamtego kraju wyposażono niedawno w nowy typ atomowego działa o średnim

zasięgu. W zeszłym tygodniu przeprowadzili pierwsze ostre próby. Tonfu znikło z

powierzchni ziemi.

Patrzyliśmy na niego w osłupieniu.

— Jak to — wyjąkała Angela ze zgrozą. — Wszystkich?... Bernard skinął głową.

— Wszystkich. Nie można było nikogo ostrzec, bo wiadomość mogłaby przeniknąć do

Dzieci. Poza tym oficjalnie można przypisać to co się stało, jakiejś omyłce w

obliczeniach lub stwierdzić, że to był sabotaż. Otrzymaliśmy stamtąd ściśle

tajne informacje. W raporcie nie ma wprawdzie wzmianki o Midwich, ale można go

odczytać, jako wyraźne ostrzeżenie. Jest tam opis Dzieci, który we wszystkich

szczegółach odpowiada naszym, oraz poważnie umotywowane stwierdzenie, że ich

ugrupowania, wszędzie gdzie się pojawiają, stanowią niebezpieczeństwo nie tylko

dla całego narodu, ale dla całej rasy. Raport wzywa rządy wszystkich

zainteresowanych państw, by przystąpiły do „zneutralizowania" takich ugrupowań i

nalega na niezwłoczne rozpoczęcie działań nie tylko w obronie poszczególnych

państw i kontynentów, ale dlatego, że te Dzieci są zagrożeniem dla całej

ludzkości.

Zellaby przysłuchiwał się temu, wodząc palcem po deseniu adamaszkowego obrusa.

— Mówi pan, że zlikwidowali tamto miasto w zeszłym tygodniu. Którego dnia?

— We wtorek, 23 lipca — odpowiedział Bernard. Zellaby pokiwał głową.

— To ciekawe — rzekł. — Skąd nasze Dzieci wiedziały?...

Zaraz po lunchu Bernard oznajmił, że wraca do Ośrodka. — Nie mogłem porozmawiać

z Torrancem, gdy był tam komisarz, a potem obaj musieliśmy trochę ochłonąć.

— Co zamierzacie zrobić z Dziećmi? — spytała Angela.

— Gdybyśmy mieli jakieś plany, musiałbym trzymać je w tajemnicy. Na razie idę do

Torranca. On zna Dzieci. Może będzie miał jakieś sugestie. Wrócę za godzinę.

Wyszedłszy z domu skierował się do samochodu, ale nim otworzył drzwiczki zmienił

zdanie; pomyślał, że mała przechadzka dobrze mu zrobi i postanowił pójść pieszo.

Za ogrodową furtką zobaczył jakąś drobną postać kobiecą w niebieskim kostiumie.

Kobieta spojrzała na niego, zarumieniła się i podeszła z wahaniem. Bernard

ukłonił się.

— Nazywam się Lamb — rzekła. — Pan mnie nie zna, ale my wszyscy oczywiście znamy

pana, panie pułkowniku.

Bernard zapytał w czym mógłby jej pomóc.

— Chodzi o Dzieci, panie pułkowniku. Co się z nimi stanie? Powiedział jej

uczciwie, że nie podjęto jeszcze żadnej decyzji.

Słuchała uważnie, patrząc mu w oczy.

— Chyba nie ukarzecie ich zbyt surowo — rzekła. — O, ja wiem, ta noc była

okropna, ale to nie ich wina... One tego jeszcze nie rozumieją, są za młode.

Gdyby nawet miały ten wiek, na który wyglądają, to też byłyby jeszcze dziećmi.

Nie zamierzały nikomu wyrządzić krzywdy. Bały się. Czy my nie balibyśmy się,

gdyby tłum chciał spalić nasz dom? Musielibyśmy bronić się i nikt nie wziąłby

nam tego za złe. Gdyby tak zaatakowano mój dom, chwyciłabym co miałabym pod

ręką. Może siekierę...

Bernardowi taka ewentualność wydała się wątpliwa. Nie mógł sobie wyobrazić tej

kruchej kobietki, rzucającej się na tłum z siekierą.

— Uciekły się do bardzo drastycznych środków — przypomniał jej łagodnie.

— Wiem. Ale pod wpływem strachu dzieci popełniają nieraz czyny okrutniejsze, niż

zamierzały. Ludzie mówią, że je stąd wysiedlą, ale to chyba niemożliwe. Są

jeszcze takie młode. To prawda, że bywają uparte, ale one nas potrzebują. Nie są

niegodziwe. Ostatnio parę razy mocno się wylękły. Dawniej nigdy nie były takie.

Jeżeli tu zostaną, nauczymy je życzliwości i miłości, przekonamy je, że nikt nie

chce wyrządzić im krzywdy.

Błagalnie podniosła na niego oczy, pełne łez. Bernard spoglądał na nią

bezradnie, z trudem pojmując jej zaślepienie, które traktuje, jak dziecinny

wybryk śmierć sześciu osób i narażenie życia wielu innych. Oczyma wyobraźni

widział dziecięcą postać, która przesłaniała jej cały

świat. Panna Lamb nigdy nie przestanie kochać swojego Dziecka. I nigdy nie

zrozumie. To przecież była jedyna cudowna rzecz, jaka jej się wydarzyła. Było mu

jej serdecznie żal.

Zapewnił, że decyzja nie leży w jego kompetencjach, a nie chcąc budzić płonnych

nadziei dodał, że nic z tego co mu powiedziała, nie będzie figurować w jego

raporcie. Potem pożegnał się i odszedł, czując goniące za nim pełne niepokoju i

wyrzutu spojrzenie.

W miasteczku panował spokój. Na ulicy minął parę osób, rozmawiających ze sobą

bez żadnego podniecenia. Patrolujący w pobliżu Błoni policjant był najwidoczniej

znudzony. Koło Hickham Lane zobaczył dwoje Dzieci. Siedziały na poboczu,

wpatrzone w zachodnią stronę nieba z taką uwagą, że nie zauważyły, gdy

nadchodził.

Bernard zatrzymał się i odwrócił głowę, by pójść za linią ich wzroku. Usłyszał

huk odrzutowca. Srebrzysty samolot rysował się wyraźnie na tle błękitnego nieba,

na wysokości około półtora kilometra. Nagle pod odrzutowcem ukazało się pięć

czarnych punkcików, i niemal natychmiast otworzyło się kolejno pięć białych

spadochronów, które zaczęły powoli opadać. Samolot poleciał dalej. Spojrzał znów

na dzieci i zauważył, że uśmiechały się do siebie z satysfakcją.

Bernard niewiele wiedział o samolotach, ale poznał, że jest to lekki bombowiec,

którego załoga składa się zwykle z pięciu osób. Znów przeniósł wzrok na Dzieci,

które spotrzegły go w tej chwili.

— To był bardzo kosztowny samolot — powiedział.

— To tylko ostrzeżenie, ale pewnie stracą jeszcze kilka innych, zanim w to

uwierzą — odparł chłopiec.

— Zapewne. Dokonaliście nie lada sztuki. Czy irytuje was, gdy samolot przelatuje

wam nad głową? — spytał Bernard, przyglądając się im uważnie.

— Istotnie — przyznał chłopiec. Bernard kiwnął głową.

— To mogę zrozumieć — rzekł. — Ale dlaczego wasze ostrzeżenia mają zawsze tak

ostrą formę? Dlaczego zawsze posuwacie się o krok dalej niż to jest konieczne?

Czy nie mogliście go po prostu zawrócić?

—Mogliśmy sprawić, żeby się roztrzaskał—powiedziała dziewczynka.

— Zapewne powinniśmy być wam wdzięczni, że nie zrobiliście tego. Ale byłoby nie

mniej efektowne, gdybyście zmusili go, by zawrócił. Nie rozumiem, dlaczego

postępujecie zawsze tak drastycznie.

— Bo to robi większe wrażenie.

— Ach tak! To samo dotyczy wczorajszej nocy. Gdybyście tylko zmusili tłum do

rozejścia się, to by przecież wystarczyło.

— Tak pan myśli?

— Tak sądzę. Można było zrezygnować ze szczucia jednych przeciwko drugim i

uniknąć bijatyki, w której zginęło kilka osób. To nie jest mądra polityka,

zawsze zrobić dodatkowy krok, który tylko zwiększa gniew i nienawiść.

— A także strach — dodał chłopiec.

— Chcecie posiać strach? — spytał Bernard. Po co?

— Tylko po to, żebyście zostawili nas w spokoju. To jest środek, nie cel —

powiedział chłopiec. Jego złociste oczy uporczywie wpatrywały się w Bernarda. —

Prędzej czy później będziecie usiłowali nas zabić. Bez względu na nasze

zachowanie zrobicie wszystko, żeby nas zniszczyć. Tylko przejmując inicjatywę

możemy wzmocnić naszą pozycję.

Chłopiec mówił spokojnie, ale jego słowa przebiły powłokę trzeźwości, w którą

opancerzył się Bernard. Miał niesamowite wrażenie, że słucha dorosłego

mężczyzny, widząc przed sobą szesnastoletniego chłopca, który miał przecież

dopiero dziewięć lat.

— Przez chwilę byłem zupełnie zbity z tropu i tak bliski paniki, jak chyba

jeszcze nigdy w życiu — opowiadał nam potem. — Ta kombinacja dziecka z dorosłym

wydała mi się pełna jakiegoś złowieszczego znaczenia, które obalało normalny

porządek rzeczy, i na Boga, przeraziłem się. Nagle zobaczyłem je w dwóch

wymiarach: indywidualnie jeszcze dzieci, jako zbiorowość — dorośli, dyskutujący

ze mną na moim poziomie.

Trwało dobrą chwilę nim się opanował. Przypomniał sobie scenę z komisarzem,

równie alarmującą, ale w jakiś konkretniejszy sposób. Przyjrzawszy się bliżej

chłopcu zapytał:

— Czy ty jesteś Eryk?

— Nie. Czasem jestem Józef, ale teraz jestem nami wszystkimi. Niech pan się nas

nie boi. Chcemy z panem porozmawiać.

Bernard usiadł obok nich na poboczu i powiedział spokojnie:

— Posądzenie nas o chęć zniszczenia was jest grubą przesadą. Oczywiście, jeżeli

będziecie nadal zachowywać się tak, jak ostatnio to znienawidzimy was i będziemy

się mścić, to znaczy bronić się. Ale jeżeli zmienicie postępowanie, no to

zobaczymy. Czy tak bardzo nas nienawidzicie? Może da się jednak znaleźć jakiś

modus vivendi?

Patrzył na chłopca wciąż jeszcze ze słabą nadzieją, że mówi do niego zbyt

poważnie. Ale chłopiec momentalnie rozwiał te złudzenia. Potrząsnął głową i

rzekł:

— Pan stawia to wszystko na niewłaściwej platformie. Nie chodzi o nienawiść czy

sympatię, one nie mają tu znaczenia. Tej sprawy nie załatwią żadne dyskusje ani

układy. To jest konieczność biologiczna. Nie możecie pozwolić sobie na

tolerowanie nas, bo zostalibyście wykończeni. Jest jeszcze inny aspekt.

Niektórzy spośród waszych polityków, którzy wiedzą o naszym istnieniu

zastanawiają się zapewne, czy nie dałoby się użyć tu metody zastosowanej w

Tonfu.

— Więc wiecie o tym?

—Naturalnie. Dopóki tamte Dzieci żyły, nie potrzebowaliśmy martwić się o siebie.

Ale gdy je zabito, pojęliśmy dwie ważne rzeczy: po pierwsze, została naruszona

równowaga, a po drugie, że tamci ludzie nie zniszczyliby owej równowagi, gdyby

nie byli zupełnie pewni, że kolonię Dzieci należy zaliczyć do zagrożeń, nie do

aktywów danego obszaru. Wyspa, na której leżało Tonfu należy do państwa, w

którym panuje dyktatura. Pan przecież wie, że w ustroju totalitarnym jednostka

żyje po to, by służyć państwu, a jeśli przedkłada swoje własne problemy ponad

państwowe uważana jest za zdrajcę. Społeczeństwo musi chronić się przed

zdrajcami, obojętne, czy występują jako jednostki, czy też w grupach. W tamtym

wypadku konieczność biologiczna była zbieżna z obowiązkiem politycznym. A jeżeli

nie dało się przy tym uniknąć zgładzenia sporej ilości osób postronnych, to

trudno! Ich obowiązkiem było zginąć, skoro to mogło być korzystne dla Państwa.

Ale u was sprawa nie jest taka prosta. Waszym zdaniem państwo istnieje po to,

aby służyć jednostkom, z których jest złożone, i których nie można wymordować

bez skrupułów. Dla nas pierwszy moment niebezpieczeństwa już minął. To było,

kiedy dowiedzieliśmy się o zagładzie Tonfu. Ktoś zdecydowany mógł wtedy

zainscenizować tu „nagły wypadek". Wam jednak odpowiadało raczej trzymać nas

tutaj, w ukryciu, a że i dla nas było to dogodne, wszystko dało się zorganizować

bez większych trudności. Ale teraz sytuacja zmieniła się. Ludzie w szpitalu w

Trayne na pewno naopowiadali o nas mnóstwo okropności, i wiadomość o naszym

istnieniu rozeszła się. Okazja zainscenizowania „nagłego wypadku" minęła. Więc

co zamierzacie zrobić, aby nas zlikwidować?

Bernard potrząsnął głową.

— Czy nie przyszło ci do głowy, że rozważamy tę sprawę z bardziej cywilizowanego

punktu widzenia? Ostatecznie jesteśmy krajem nie

tylko cywilizowanym, ale znanym ze skłonności do kompromisów. Mimo wszystkiego,

co powiedziałeś, wcale nie jestem pewien, że nie ma możliwości dojścia do

jakiegoś porozumienia. Historia dowodzi, że jesteśmy bardziej tolerancyjni dla

mniejszości niż większość narodów. Teraz głos zabrała dziewczynka.

— Cywilizacja nie ma tu nic do rzeczy. Sprawa jest zupełnie prymitywna. Jeżeli

będziemy istnieć, zapanujemy nad wami, to jasne i nieuniknione. Czy ustąpicie

nam i bez walki dacie się zepchnąć na drogę, prowadzącą do wymarcia? Chyba nie

doszliście jeszcze do takiej dekadencji. A z punktu widzenia politycznego nasuwa

się pytanie: czy jakiekolwiek, choćby najbardziej tolerancyjne państwo może

sobie pozwolić na udzielenie schronienia rosnącej w potęgę mniejszości, której

nie jest w stanie kontrolować? Na pewno nie! Cóż więc poczniecie? Prawdopodobnie

jesteśmy bezpieczni dopóki debatujecie nad tym zagadnieniem. Najprymitywniejsi

puszczą wodze instynktom, jak to miało miejsce ubiegłej nocy, będą się starać

dopaść nas i zniszczyć. Inteligentniejszych, bardziej odpowiedzialnych i

religijnych pohamuje aspekt etyczny. Przeciwnikami wszelkiej drastycznej akcji

będą idealiści i pseudo-idealiści. Wasz prawicowy rząd będzie w końcu musiał

rozważyć podjęcie przeciwko nam jakiegoś drastycznego działania, co lewicowi

politycy wykorzystają dla zwiększenia popularności własnej partii, a może nawet

obalenia rządu. Będą bronić naszych praw, jako mniejszości, a w dodatku dzieci.

Bez żadnego referendum głosić będą, że reprezentują sprawiedliwość, humanitaryzm

i wielkoduszność narodu. Gdy z biegiem czasu przekonają się, że sprawa istotnie

jest poważna, i że gdyby poddali ją głosowaniu mogłoby to doprowadzić do

wewnątrzpartyjnego rozłamu między krzewicielami oficjalnej polityki „gorących

serc", a masami, które zaczęły żywić jakieś złe przeczucia, zapał głosicieli

wielkich haseł o prawości i cnocie osłabnie.

— Zdaje się, że nie masz wysokiego mniemania o naszych organach rządowych —

wtrącił Bernard.

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

— Jako dominujący gatunek mogliście sobie pozwolić na utratę kontaktu z

rzeczywistością i igrać z abstrakcjami — odparła. — Wkrótce zrozumiecie, że im

dłużej będziecie odwlekać walkę z przewyższającymi was osobnikami, tym będzie

ona trudniejsza. Będziecie próbować nas ujarzmić, ale pokazaliśmy już ubiegłej

nocy, jak poradzimy sobie z żołnierzami, których wyślecie przeciwko nam. Jeśli

zjawią się samoloty, roztrzaskają się. Pozostaje artyleria i zdalne kierowane

pociski, ale jeśli użyjecie tych środków, zginą wszyscy mieszkańcy miasteczka.

Jaki rząd w tym kraju pozwoli sobie na podobną masakrę, motywując to jej

skutecznością? Partia, która by to usankcjonowała byłaby skończona raz na

zawsze, a jej przywódcy zlinczowani. Gdy skończyła, odezwał się chłopiec.

— Szczegóły mogą być nieco odmienne, ale w głównych zarysach, taka sytuacja

stanie się nieunikniona w miarę jak świadomość zagrożenia, jakie stanowimy,

będzie się pogłębiać. Może nastąpić czas, gdy obie wasze partie będą się starać

raczej zrezygnować z władzy, niż przedsięwziąć akcję przeciwko nam.

Umilkł na chwilę, spoglądając w zamyśleniu na rozciągające się przed nami pola.

— Ani wasze, ani nasze życzenia nie liczą się wcale — mówił dalej. Właściwie

mamy to samo życzenie: przetrwać. Wszyscy jesteśmy igraszkami tajemniczej potęgi

życia, które dało wam przewagę liczebną, lecz słabszą umysłowość; my natomiast

jesteśmy lepiej rozwinięci pod względem umysłowym, ale słabsi fizycznie.

Nadeszła chwila, gdy musimy zmierzyć się z sobą. Z obu naszych punktów widzenia

są to zmagania okrutne, ale bynajmniej nie nowe. Okrucieństwo jest stare, jak

samo życie. Zostało trochę złagodzone; humor i litość to najważniejsze ludzkie

wynalazki, ale mimo że tak obiecujące, nie zostały jeszcze należycie

ugruntowane.

Przerwał i uśmiechnął się.

— To wypowiedź w stylu naszego pierwszego nauczyciela, Gordona Zellaby'ego —

wtrącił. Potęga życia jest silniejsza niż wszystko inne, jego krwawe zapasy będą

nadal istnieć. Sądzimy jednak, że decydującą akcję można przynajmniej trochę

odwlec i o tym pragnęlibyśmy z panem porozmawiać.

Rozdział XX

Ultimatum

— To ograniczenie swobody moich ruchów jest bardzo nie na miejscu — powiedział

karcąco Zellaby do złocistookiej dziewczynki, siedzącej na gałęzi przydrożnego

drzewa. — Wiecie doskonale, że każdego popołudnia wychodzę na przechadzkę, i

zawsze wracam do domu na herbatę. Tyrania łatwo przeradza się w nałóg. Poza tym

macie przecież moją żonę, jako zakładnika.

Zastanawiając się nad odpowiedzią Dziecko wsadziło do buzi dużego lizaka.

— Dobrze, proszę pana.

Zellaby na próbę wysunął naprzód jedną stopę i tym razem bez przeszkód poszedł

dalej szosą.

— Dziękuję ci, moja droga — rzekł, skłaniając uprzejmie głowę. — Chodźmy, panie

Gayford!

Strażniczka została na drzewie z policzkiem wypchanym lizakiem, dyndając w

powietrzu nogami.

— Ciekawym aspektem tej sprawy jest rozgraniczenie między jednostką, a

zbiorowością — zauważył Zellaby. — Zadowolenie Dziecka z cukierka jest

niewątpliwie indywidualne, natomiast jej zezwolenie na dalszy spacer, tak samo

jak uprzednie wstrzymanie nas nastąpiło pod wpływem zbiorowej decyzji. A skoro

dzieci posiadają zbiorowy umysł, jak to jest z wrażeniami, które odbierają? Czy

wszystkie odczuwały przyjemność, gdy dziewczynka ssała lizaka? Chyba nie, ale na

pewno wszystkie wiedziały jaki on ma smak. To samo zagadnienie powstaje, gdy

pokazuję im swoje filmy i komentuję je. Teoretycznie, gdyby na sali były tylko

dwie osoby, wszyscy pozostali odnieśliby taką samą korzyść, jak gdyby słuchali

mnie osobiście. W ten

sam sposób przyswajają sobie lekcje szkolne. A jednak w Ośrodku mam zawsze pełną

salę. Przypuszczam, że jeśli chodzi o filmy to, choć wystarczy pokazać je

przedstawicielowi każdej płaci, aby znali je wszyscy, jednak wolą oglądać je

osobiście. Niechętnie rozmawiają na ten temat, ale sądzę, że indywidualne

oglądanie filmu daje im więcej zadowolenia, prawdopodobnie tak samo, jak

indywidualne ssanie cukierka. Taka refleksja pociąga za sobą cały szereg innych.

— Zapewne — zgodziłem się. — Ale to są zagadnienia dla naukowców. Co do mnie, to

samo istnienie Dzieci daje mi dość materiału do przemyśleń.

— W tym nie ma przecież nic osobliwego. Równie zastanawiający jest fakt naszego

istnienia.

—My zjawiliśmy się na Ziemi drogą ewolucji. Ale skąd się wzięły Dzieci?

— Czy przypadkiem nie przyjmuje pan teorii za ustalony fakt? Przypuszcza się

powszechnie, że człowiek powstał drogą ewolucji i na poparcie tego mniemania

twierdzi się, że istniało kiedyś stworzenie, które było przodkiem nas, oraz

małp. Nasi przodkowie nazywali ten stwór „brakującym ogniwem", ale nie ma i nie

było nigdy dowodu, że naprawdę istniał. Całe to założenie roi się od brakujących

ogniw, jeśli wolno użyć takiej metafory. Czy można wyobrazić sobie całą

różnorodność ras ludzkich, ewoluujących z tego jednego ogniwa? Ja nie potrafię.

Proszę także pomyśleć o niezliczonej ilości pośrednich typów, które musiały

zaistnieć, a następnie o niewielu marnych reliktach, które zdołaliśmy odnaleźć.

Niech pan sobie uprzytomni o ile pokoleń musielibyśmy się cofnąć, by idąc tropem

białych, czarnych, czerwonych i żółtych, trafić do ich wspólnego przodka. Więcej

wiemy o epoce gadów niż o okresie ewolucji człowieka. Od wielu lat mamy drzewo

rozwojowe konia. Gdybyśmy potrafili odtworzyć takie odnośnie człowieka,

zrobilibyśmy to na pewno. A czym dysponujemy? Mamy kilka, bardzo niewiele

wyodrębnionych okazów. Nikt nie wie, czy i gdzie jest ich miejsce w obrazie

ewolucji, ponieważ nie ma takiego obrazu, jest tylko mniemanie.

Przez pół godziny słuchałem rozprawy o błędnej i niezadowalającej filogenezie

rodzaju ludzkiego. Na zakończenie Zellaby przeprosił za niewyczerpanie tematu,

którego nie udało mu się tak, jak zamierzał, skondensować w kilku zdaniach.

— Chyba jednak przekonałem pana, że w konwencjonalnym założeniu jest więcej luk,

niż istotnej treści — dodał.

— Ale jeżeli unieważnia pan to założenie, co proponuje pan w jego miejsce?

— Nie wiem — przyznał. — Ale nie zaakceptuję złej teorii po prostu z braku

lepszej. W związku z tym, obiektywnie uważam pojawienie się Dzieci za niewiele

bardziej zaskakujące niż pojawienie się różnych ras ludzkich, które rzekomo

wyłoniły się kompletnie ukształtowane, a w każdym razie bez żadnej wyraźnej

linii rozwojowej.

— Na pewno ma pan jakąś własną hipotezę — rzekłem.

— Nie — odpowiedział skromnie i po chwili dodał:

— Naturalnie staram się to przemyśleć, dojść do jakichś wniosków, na razie

jeszcze nieugruntowanych, czasem niepokojących. Jakie to dziwne, że taki

racjonalista jak ja, zaczyna się zastanawiać nad możliwością istnienia jakiejś

zewnętrznej siły, która kieruje sprawami na Ziemi. Gdy rozglądam się wkoło,

świat wydaje mi się chaotycznym terenem doświadczalnym, gdzie można by od czasu

do czasu zrzucić jakiś nowy zarodek i obserwować, jak on się przyjmie, i jak

będzie funkcjonował w naszym bezładzie. Jakież to fascynujące dla twórcy

obserwować, czy jego dzieło sprawdza się! Czy tym razem to, co stworzył, będzie

niosło zniszczenie, czy też znów da się zniszczyć!

— Wie pan co, Zellaby, powiem panu po męsku. Pan nie tylko dużo mówi, ale

opowiada pan mnóstwo bzdur, a niektórym z nich nadaje pan akcent prawdy.

Słuchacza to zbija z tropu.

— Drogi panie — odparł z lekką urazą. — Ja zawsze mówię serio. Trzeba odróżnić

zawartość od opakowania. Czy wolałby pan, abym przemawiał tym monotonnym,

dogmatycznym tonem, który nasi prostoduszni bracia uważają za gwarancję

szczerości?

— Chciałbym wiedzieć — powiedziałem stanowczo — czy dezawuując teorię ewolucji,

może ją pan zastąpić jakąś poważną hipotezą?

— Nie podoba się panu moja opowieść o wynalazcy? Mnie też nie bardzo. Ale ma

przynajmniej tę zaletę, że będąc równie nieprawdopodobna, jak wiele teorii

religijnych, jest przynajmniej bardziej zrozumiała. Gdy mówię „wynalazca"

niekoniecznie mam na myśli jednostkę, raczej zespół. Sądzę, że gdyby zespół

naszych biologów i genetyków zamienił jakąś daleką wyspę w pole doświadczalne,

nauczyłby się wiele, obserwując tam swoich osobników w konflikcie ekologicznym.

Ostatecznie planeta jest niczym innym, jak tylko wyspą w przestworzach. Ale to

tylko rozważania, nie żadna teoria.

Rozmawiając doszliśmy do drogi z Oppley. Zbliżaliśmy się już do Midwich, gdy

jakaś postać skręciła z Hickham Lane i zaczęła powoli iść przed nami.

— Halo! — zawołał Zellaby. Bernard obejrzał się i zaczekał na nas.

— Nie wygląda pan na bardzo zadowolonego z rozmowy z Torran-cem — zauważył

Zellaby.

— Wcale z nim nie rozmawiałem — powiedział Bernard. — Sądzę, że nie ma sensu go

trudzić. Rozmawiałem z kilkorgiem waszych Dzieci.

— Nie z kilkorgiem — poprawił go Zellaby. — Rozmawia się albo ze zbiorowym

chłopcem, albo ze zbiorową dziewczynką, albo z obojgiem.

— Przyjmuję korektę. Rozmawiałem ze wszystkimi Dziećmi, tak mi się przynajmniej

zdaje. W sposobie prowadzenia rozmowy zarówno przez chłopca, jak i dziewczynkę

wyczułem wyraźnie styl Zellaby'ego.

Zellaby zdawał się tym ucieszony.

— Biorąc pod uwagę, że uosabiamy lwa i jagnię, trzeba stwierdzić, że stosunki

między nami były dobre — rzekł. — Rad jestem, że mój wychowawczy wpływ zostawił

na nich pewien ślad. Jak się panu powiodło?

— „Powiodło" nie wydaje mi się w tym wypadku odpowiednim wyrażeniem —

odpowiedział Bernard. — Zostałem poinformowany i pouczony. A w końcu obarczono

mnie przekazaniem ultimatum.

— Naprawdę? A komu?

— Nie wiem dokładnie. Z grubsza komukolwiek, kto umożliwi im przelot.

— Dokąd?

— Tego mi nie powiedzieli. Przypuszczam, że do jakiejś miejscowości, gdzie nikt

nie będzie ich molestować.

Streścił nam zwięźle argumenty Dzieci.

— Według nich — podsumował — ich pobyt tutaj stanowi zarzewie konfliktu, którego

skutków nie da się już uniknąć. Dzieci nie można ignorować, ale każdy rząd,

który będzie usiłować uporać się z nimi, napyta sobie moc kłopotów politycznych,

jeśli mu się to nie uda, a niewiele mniej, jeżeli mu się powiedzie. Dzieci nie

mają żadnych zamiarów agresywnych, i nie pragną, być zmuszone do obrony.

— Naturalnie — mruknął Zellaby. — Dla nich najważniejsze to przetrwać, aby

ostatecznie zapanować.

— ... i dlatego w interesie obu stron jest dostarczenie im środków komunikacji —

dokończył Bernard.

— Czyli gem dla Dzieci! — skomentował Zellaby.

—To dla nich trochę ryzykowne — wtrąciłem. — Wszyscy w jednym samolocie...

—Może pan być pewien, że wzięły to pod uwagę. Myślą o najdrobniejszych

szczegółach. Ma być kilka samolotów. Postawi im się do dyspozycji ekipę, która

każdy sprawdzi, czy nie ma bomb zegarowych i podobnych mechanizmów. Otrzymają

spadochrony, które wyrywkowo sami wybiorą do kontroli. Zgłosili jeszcze wiele

innych tego rodzaju zastrzeżeń.

— I pana zadaniem będzie przepchnąć tę propozycję przez gorset naszej

biurokracji? Nie zazdroszczę. Jaka jest ich alternatywa?

— Nie ma żadnej. Może słowo „ultimatum" nie było tu na miejscu. „Żądanie" byłoby

odpowiedniejsze. Powiedziałem Dzieciom, że nie sądzę, by ktoś zgodził się mnie

wysłuchać, ale one uważają, że warto jednak spróbować, wychodząc z założenia, że

uniknie się wielu kłopotów, załatwiając sprawę w spokoju. Gdybym jednak nie

poradził sobie sam, co jest dla mnie pewne, proponują, że dwoje z nich będzie mi

towarzyszyć za drugim podejściem. Nie jest to przyjemna perspektywa dla kogoś,

kto widział do jakiego stanu ten ich „przymus" doprowadził komisarza policji.

Nie widzę powodu, dlaczego nie mieliby zastosować swoich sposobów kolejno na

coraz wyższych szczeblach aż do samej góry, w razie konieczności. Cóż ich

powstrzyma?

— Było widoczne, że to się zbliża, nieuchronnie, jak nadchodzące po sobie pory

roku — rzekł Zellaby, otrząsnąwszy się z zadumy. — Ale sądziłem, że to się

jeszcze przeciągnie i niezawodnie tak by było, gdyby nie masakra w Tonfu. To

przyśpieszyło bieg wydarzeń. Przypuszczam, że Dzieci też nie są z tego

zadowolone. Zdają sobie sprawę, że nie są jeszcze gotowe, aby sprostać zadaniu,

które je czeka. Dlatego chcą wyjechać gdzieś, gdzie będą mogły spokojnie dojść

do wieku dojrzałego. Stoimy wobec złożonego problemu moralnego: z jednej strony

obowiązek, jaki mamy wobec naszej rasy i kultury zmusza nas do zlikwidowania

Dzieci, gdyż jest jasne, że jeżeli tego nie zrobimy, one zapanują nad nami, a

ich kultura, bez względu na to, jaka ona jest, zniszczy naszą; z drugiej strony,

właśnie w imię tej kultury wzdragamy się przed bezlitosnym wymordowaniem nie

uzbrojonej mniejszości. Istnieje jeszcze trzeci aspekt. Umożliwiając Dzieciom

osiedlenie się gdzie indziej, obciążamy ich problemem nowe, zupełnie do tego

nieprzygotowane otoczenie. To jest tylko wykrętna gra na zwłokę. Jakże poczciwi

wydają się Wellsowscy Marsjanie! Znaleźliśmy się w jednej z tych

niefortunnych sytuacji, dla których nie ma żadnego etycznego rozwiązania. Ale w

każdym trudnym położeniu istnieje możliwość podjęcia działania na dobro

większości. Zatem Dzieci powinno się zlikwidować najtańszym kosztem, i w jak

najkrótszym przeciągu czasu. Przykro mi, że doszedłem do tego wniosku. Przez te

dziewięć lat zbliżyłem się do nich, i wbrew temu co mówi moja żona, prawie

zaprzyjaźniliśmy się. Zamyślił się, po czym mówił dalej:

— To jest słuszna decyzja, ale oczywiście czynniki miarodajne nie zgodzą się na

podjęcie takiego kroku, za co jestem im wdzięczny, gdyż nie byłoby innego

wyjścia, jak jednocześnie zgładzić nas wszystkich.

Znów urwał na chwilę i potoczył wzrokiem po spokojnym krajobrazie; oblanym

popołudniowym słońcem.

— Ja jestem już stary, nie będę już długo żył, ale mam młodszą żonę i synka, i

chcę, żeby oni przetrwali. Nasze władze rozumieją sytuację, ale jeżeli Dzieci

chcą wyjechać na pewno im to umożliwią. Humanitaryzm zatriumfuje nad obowiązkiem

biologicznym. Czy nazwać to prawością, czy dekadencją? W ten sposób, fatalny

dzień zostanie odroczony. Ale na jak długo?

W Kyle Manor czekał na nas podwieczorek, ale wypiwszy filiżankę herbaty Bernard

wstał i zaczął się żegnać.

— Nie zdobędę już więcej informacji — powiedział. — Im wcześniej przedstawię

moim nieufnym zwierzchnikom żądania Dzieci, tym prędzej przystąpi się do

jakiegoś działania. Nie wątpię, że pana argumenty są słuszne — zwrócił się do

Zellaby'ego—ale ze swej strony zrobię wszystko, aby Dzieci jak najprędzej

opuściły nasz kraj. Byłem w życiu świadkiem wielu przykrych scen, ale żadna nie

miała tak wyraźnej wymowy, jak pohańbienie waszego komisarza policji.

Oczywiście, będę z wami w kontakcie.

Spojrzał na mnie i spytał:

— Jedziesz ze mną, Richardzie?

Zawahałem się. Janet była w Szkocji i miała wrócić dopiero za parę dni. W

Londynie nie miałem nic do załatwienia, a problem Dzieci zafascynował mnie.

— Niech pan pozostanie — poprosiła Angela. — Oboje z mężem będziemy radzi mieć

teraz towarzystwo.

Wyczułem, że mówiła szczerze i przyjąłem zaproszenie.

— Nie wiem czy twoje nowe stanowisko rzecznika Dzieci przewiduje osobę

towarzyszącą. Prawdopodobnie, gdybym próbował wyjechać z tobą, zatrzymano by

mnie — powiedziałem do Bernarda.

— Ten ich zakaz jest po prostu śmieszny — rzekł Zellaby. — Muszę ich namówić,

żeby zaniechały tych absurdalnych poczynań.

Odprowadziliśmy Bernarda do samochodu i pomachaliśmy mu ręką na pożegnanie.

—Tak, gem dla Dzieci — powiedział Zellaby, gdy samochód zniknął za zakrętem. — A

później może i set.

Wzruszył lekko ramionami i potrząsnął głową.

Rozdział XXI

Wielki Zellaby

— Moja droga — poprosił Zellaby żonę przy śniadaniu — jeżeli przypadkiem

wybierasz się do Trayne, kup mi słoik lizaków.

Angela odwróciła wzrok od talerza i spojrzała na męża.

— Kochanie — rzekła bez czułości w głosie — przede wszystkim, jeżeli pamiętasz,

co zaszło wczoraj, to chyba rozumiesz, że nie ma mowy, żeby pojechać do Trayne.

Po drugie nie mam najmniejszej ochoty zaopatrywać Dzieci w słodycze. A po

trzecie, jeśli to znaczy, że zamierzasz dziś wieczorem pokazywać im filmy w

Ośrodku, to sprzeciwiam się temu z całą stanowczością.

— Zakaz wyjazdu jest zniesiony — odparł Zellaby. — Wczoraj wieczorem przekonałem

je, że to bezsensowne. Przecież ich zakładnicy nie mogą bez ich wiedzy

zorganizować zbiorowej ucieczki; informacje przeciekają do nich choćby za

pośrednictwem panny Lamb i panny Ogle. Ten zakaz sieje niepotrzebny niepokój.

Połowa lub jedna czwarta mieszkańców stanowi dla nich dostateczne

zabezpieczenie. Co więcej, zapowiedziałem, że jeśli nie przestaną naprzykrzać

się ludziom na drogach i szosach, nie wygłoszę dziś wieczorem odczytu o wyspach

na Morzu Egejskim.

— I naprawdę zgodziły się?

— Oczywiście. Dzieci nie są głupie. Dają się przekonać rozsądnym argumentom.

— Tak uważasz? Po tym wszystkim, czego byliśmy tu świadkami?

— Podobnie jak my wszyscy robią głupstwa pod wpływem strachu lub zaskoczenia, i

—jak wszystkim młodym — zdarza im się przeholować. Są zaniepokojone i nerwowe,

ale czy my nie bylibyśmy zdenerwowani, gdyby groziło nam to, co zdarzyło się w

Tonfu?

— Nie rozumiem cię, Gordon. Dzieci spowodowały śmierć sześciu osób. Zabiły sześć

osób i naraziły na poważny szwank, może i na trwałe kalectwo wiele innych.

Przecież lada dzień to samo może spotkać każdego z nas. A ty bronisz ich

stanowiska?

—Ależ nie, moja droga. Po prostu tłumaczę, że pod wpływem paniki mogą popełniać

błędy, jak każdy z nas. Wiedzą, że któregoś dnia będą musiały walczyć z nami o

przetrwanie i — pod wpływem strachu — omyliły się, sądząc, że ten dzień już

nadszedł.

— Więc teraz nie możemy zrobić nic innego, tylko powiedzieć: „Szkoda, że przez

omyłkę zabiliście sześć osób. No trudno, nie mówmy

0 tym więcej!"

— A co proponujesz? Czy wolałabyś zrażać ich sobie?

— Nie, ale skoro one są, jak utrzymujesz, nietykalne wobec prawa — choć nie

rozumem po co jest prawo, które nie może przyjąć do wiadomości czegoś, o czym

wszyscy wiedzą — to jeszcze nie znaczy, że musimy udawać, że w ogóle nic nie

zaszło. Oprócz prawnych istnieją także sankcje społeczne.

Zellaby uśmiechnął się sceptycznie.

— Nie rozumiem cię — powtórzyła Angela. — Zapatrujemy się jednakowo na tak wiele

spraw, mamy takie same zasady i poglądy, a teraz wydaje mi się, że cię

straciłam. Nie możemy ignorować tego, co się stało; to by się równało

pobłażaniu.

— Mamy różne kryteria, moja droga. Ty oceniasz według miary społecznej i widzisz

zbrodnię. Ja biorę pod uwagą walkę żywiołów

1 dostrzegam tu tylko nieubłagane, pierwotne niebezpieczeństwo.

Ton, jakim wyrzekł ostatnie zdanie, był tak różny od normalnego sposobu jego

wypowiedzi, że oboje spojrzeliśmy na niego z niepokojem. Po raz pierwszy odkąd

go poznałem, zobaczyłem innego Zellaby'ego; wydał mi się jakby młodszy, a

zarazem poważniejszy od dobrze nam znajomego szermierza słów. Ale wnet znów

wrócił do dawnego stylu.

— Mądre jagnię nie drażni lwa — powiedział. — Przekonuje go, gra na zwłokę i

jest dobrej myśli. Dzieci lubią lizaki i będą oczekiwać, że je przywiozę.

Przez chwilę patrzyli sobie z Angelą w oczy. Obserwowałem, jak wyraz zdziwienia

i urazy znika z jej oczu, które spoglądały teraz na niego z tak bezgraniczną

ufnością, że czułem się zażenowany, jak gdybym ich podglądał.

— Niestety — zwrócił się do mnie Zellaby — mam pilną robotę. Czy nie zechciałby

pan dla uczczenia zniesienia zakazu towarzyszyć Angeli do Trayne?

Gdy w południe wróciliśmy do Kyle Manor, zastałem Zellaby'ego siedzącego na

ogrodowym fotelu przed werandą. Nie słyszał moich kroków, i gdy na niego

spojrzałem uderzyła mnie zmiana w jego wyglądzie. Przy śniadaniu wydał mi się

młodszy i silniejszy, teraz robił wrażenie zmęczonego, starego człowieka.

Zaćmionym wzrokiem wpatrywał się w dal, a lekki wiatr rozwiewał jego cienkie,

siwe włosy. Gdy żwir zachrzęścił pod moimi stopami, odmienił się natychmiast.

Wyraz zmęczenia i pustki zniknął z jego oczu i twarz, którą ku mnie zwrócił była

znowu jego normalną fizjonomią. Usiadłem i postawiłem obok niego duży słoik z

lizakami. Patrzył na nie przez chwilę.

— Doskonale — rzekł. — Dzieci bardzo je lubią. Ostatecznie są jeszcze dziećmi

przez małe „d".

— Nie chcę się wtrącać, ale czy to rozsądne iść do nich dziś wieczorem? Nie

można przecież cofnąć zegara. Sytuacja zmieniła się; między nimi, a całym

miasteczkiem zapanowała jawna wrogość. Dzieci na pewno podejrzewają, że podejmie

się przeciwko nim jakieś działania. Jeżeli nawet ultimatum, które Bernard ma

przekazać wyżej, zostanie przyjęte, to przecież nie od razu. Mówił pan, że

Dzieci są podniecone; z pewnością są nadal podenerwowane... i niebezpieczne.

— Nie dla mnie — odparł Zellaby. — Zacząłem je uczyć zanim władze zajęły się

sprawą kształcenia ich, i uczę je nadal. Nie mogę powiedzieć, że je rozumiem,

ale sądzę, że znam je lepiej niż ktokolwiek inny. A co najważniejsze, one mają

do mnie zaufanie.

Umilkł na pół leżąc w fotelu, wpatrzony w topole, w których szumiał wiatr.

— Zaufanie... — zaczął. Ale w tej chwili weszła Angela z karafką sherry i

kieliszkami na tacy, przerwał więc, aby zapytać, co mówią o nas w Trayne. Przy

obiedzie rozmawiał mniej niż zwykle, a potem poszedł do swego gabinetu. Nieco

później zauważyłem, że wychodzi na swą codzienną, popołudniową przechadzkę, ale

ponieważ nie poprosił, żebym mu towarzyszył usadowiłem się wygodnie na leżaku w

ogrodzie. Wrócił na podwieczorek i ostrzegł mnie, żebym się solidnie najadł,

ponieważ, gdy wieczorem wykładał w Ośrodku, w domu podawano późno kolację.

Angela spróbowała raz jeszcze.

— Kochanie, czy nie uważasz, że... Chcę powiedzieć, że one widziały już

wszystkie twoje filmy. Ten o Morzu Egejskim pokazałeś im już dwa razy. Czy nie

można by odłożyć dzisiejszej projekcji i wypożyczyć dla nich jakiś nowy film?

— To jest dobry film, moja droga — odpowiedział Zellaby z lekką urazą. — Chętnie

obejrzą go jeszcze raz. Zresztą nigdy nie powtarzam wykładu; o wyspach greckich

znajdzie się zawsze coś więcej do powiedzenia.

O wpół do siódmej zaczęliśmy ładować do samochodu potrzebną mu aparaturę. Było

tego mnóstwo. Do licznych skrzyń włożono już projektor, wzmacniacz, głośnik,

puszki z filmami, magnetofon, żeby nagrać jego wykład. Wszystko to zostało

wepchnięte do samochodu, a gdy umocowaliśmy mikrofon na dachu, można było

pomyśleć, że wybieramy się raczej na safari niż na pogawędkę filmową.

Zellaby kręcił się wkoło nas, kontrolował, liczył skrzynie, sprawdzał czy

załadowano wszystko, ze słojem cukierków włącznie; wreszcie uznał, że możemy

jechać.

Odwrócił się ku Angeli.

— Prosiłem pana Gayforda, żeby mnie podwiózł i pomógł przy wyładunku — rzekł. —

Bądź zupełnie spokojna!

Przyciągnął ją do siebie i ucałował.

— Gordon — zaczęła. — Gordon...

Obejmując ją jednym ramieniem, drugą ręką gładził jej twarz i zaglądając jej w

oczy lekko potrząsnął głową z naganą.

— Ach, Gordon, tak się teraz boję Dzieci... Przypuśćmy, że one...

— Nie ma żadnego powodu do obaw, kochanie. Wiem, co robię. Odwrócił się, wsiadł

do samochodu i odjechaliśmy, zostawiając

Angelę, żegnającą nas wzrokiem ze stopni ganku.

Dojechałem do Ośrodka w nie bardzo optymistycznym nastroju. Pozornie jednak nic

nie usprawiedliwiało mojego niepokoju. Dom był duży, raczej brzydki, w stylu

wiktoriańskim z dwoma bezsensownie wyglądającymi nowoczesnymi skrzydłami,

dobudowanymi jako laboratoria w czasach pana Crimma. Trawnik przed domem nie

zdradzał

żadnych śladów bijatyki, która niedawno miała tu miejsce, i chociaż ucierpiało

sporo krzewów trudno było sobie wyobrazić gwałtowne zajścia, jakie się tu

rozgrywały.

Ledwie zatrzymałem samochód, frontowe drzwi domu rozwarły się gwałtownie i

kilkanaścioro Dzieci zbiegło po schodach, wołając chóralnie: „Halo, panie

profesorze!" W jednej chwili otworzyli bagażnik i dwóch chłopców zaczęło podawać

wyjmowane przedmioty swym kolegom, którzy zanosili je do szkoły. Dwie

dziewczynki wbiegały na górę po schodach z mikrofonem, i zwiniętym w rolkę

ekranem, trzecia z okrzykiem radości chwyciła słój z cukierkami i podążyła za

koleżankami.

— Uważajcie! — zawołał Zellaby, gdy chłopcy sięgnęli po cięższe skrzynie. — To

krucha aparatura, trzeba się z nią delikatnie obchodzić!

Jeden z chłopców uśmiechnął się do niego, i podniósłszy z przesadną ostrożnością

czarną skrzynkę podał ją koledze. W tej chwili w Dzieciach nie było nic

tajemniczego, jedynie ich niezwykłe podobieństwo sprawiało, że wyglądali jak

chór w operetce. Po raz pierwszy od tego przyjazdu pomyślałem sobie, że Dzieci

mają w sobie też coś z dzieciaków. Przyglądałem mu się, gdy stojąc pośród nich

uśmiechał się lekko, jakby z zamyśleniem. W tej chwili niepodobna było kojarzyć

Dzieci z niebezpieczeństwem. Pomyślałem bezsensownie, że to w ogóle nie mogą być

te Dzieci, że wszystkie teorie, obawy i zagrożenia musiały dotyczyć jakiejś

innej grupy. Nie można było uwierzyć, że załamały krzepkiego Sir Johna; że

wydane przez nie ultimatum zostało potraktowane tak poważnie, iż ma być

przedłożone do rozpatrzenia przez najwyższe władze państwowe.

— Mam nadzieję, że frekwencja będzie dobra — powiedział Zellaby pytająco.

— O tak, proszę pana — zapewnił go jeden z chłopców. — Będą wszyscy, oczywiście

z wyjątkiem Wilfreda, który przebywa w izbie chorych.

— Jak on się czuje?

— Bolą go jeszcze plecy, ale usunięto śrut i lekarz mówi, że wszystko będzie

dobrze.

Uczucie rozłamu narastało we mnie. Byłem bliski przypuszczenia, że padliśmy

ofiarą jakiegoś okropnego nieporozumienia co do Dzieci; jednocześnie wydawało mi

się nieprawdopodobne, że stojący obok mnie Zellaby, to ten sam człowiek, który

dziś rano mówił o „bezlitosnym, pierwotnym niebezpieczeństwie".

Z samochodu wyjęto już ostatnią skrzynkę. Pamiętam, że była już w bagażniku, gdy

rozpoczęliśmy załadunek. Musiała być ciężka, gdyż niosło ją z widocznym

wysiłkiem dwóch chłopców. Zellaby śledził ich uważnie, a gdy wnieśli ją już na

schody, zwrócił się do mnie.

— Bardzo panu dziękuję za pomoc—powiedział tonem pożegnania. Byłem rozczarowany.

Nowy aspekt Dzieci fascynował mnie.

Chciałem obserwować je na wykładzie, gdy będą wszystkie razem, nie spięte i nie

czujne, gdy staną się zwykłymi dziećmi. Zellaby zauważył moją minę.

— Naturalnie zaprosiłbym pana na nasz pokaz, ale muszę przyznać, że niepokoję

się o Angelę — wyjaśnił. — Wie pan, jak bardzo ona się martwi. Zawsze bała się

Dzieci, a ostatnie kilka dni wyprowadziło ją z równowagi. Jestem pewien, że

wolałaby nie być sama dziś wieczorem. Miałem nadzieję, że pan mój drogi, zechce

jej towarzyszyć. Oddałby pan nam wielką przysługę.

— Ależ oczywiście — rzekłem. — Co za gbur ze mnie, że o tym nie pomyślałem!

Oczywiście zaraz do niej pojadę.

Cóż innego można było powiedzieć? Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.

— Doskonale. Serdecznie panu dziękuję. Wiem, że na panu można polegać.

Odwrócił się z uśmiechem do kilkorga Dzieci, które kręciły się w pobliżu.

— Zaczynają się niecierpliwić — zauważył. — No, prowadź mnie, Priscillo!

— Ja jestem Helena, proszę pana — powiedziała dziewczynka.

— Dobrze, mniejsza o to. Chodźmy, moja droga! — rzekł Zellaby i zaczęli razem

wchodzić po schodach.

Jechałem powoli do Kyle Manor. Zauważyłem, że „Pod Kosą i Kamieniem" panuje

ożywiony ruch i miałem ochotę wstąpić na chwilę, żeby zorientować się jakie

nastroje panują w miasteczku, ale przypomniałem sobie prośbę Zellaby'ego i

pojechałem dalej.

Przybywszy na miejsce zawróciłem samochód, i ustawiwszy go tak, aby był gotów,

gdy później wyjadę po Zellaby'ego, wszedłem do domu.

Angela siedziała przy oknie w bawialni, słuchając przez radio kwartetu Haydna.

Gdy wszedłem odwróciła ku mnie głowę, a na widok jej twarzy pomyślałem, że

Zellaby miał rację prosząc, abym jej towarzyszył

— Powitanie było entuzjastyczne — rzekłem w odpowiedzi na nieme pytanie w jej

oczach. — Gdyby nie to ich zdumiewające podobieństwo można by je wziąć za

gromadkę zwykłych, sympatycznych uczniaków' Teraz nie wątpię, że pani mąż ma

rację mówiąc, że Dzieci mu ufają

— Być może — przyznała — aleja nie ufam im od czasu, gdy zmusiły swoje matki do

powrotu, do Midwich. Potem jakoś przestałam się tym trapić, ale od wypadku Jima

Pawle'a zaczęłam się ich bać. Na szczęście wysłaliśmy stąd wtedy Michaela. Nie

można przewidzieć, co i kiedy zechcą znów zrobić. Nawet Gordon przyznaje, że są

nerwowe i łatwo ulegają panice. To nonsens, że siedzimy tutaj i pozwalamy, aby

nasze życie zależało od ich nastrojów i humorów. Czy pan sobie wyobraża, że ktoś

weźmie na serio „ultimatum" pułkownika Westcota? Na pewno nie. A wobec tego

Dzieci będą musiały zrobić coś, aby dowieść, że nie wolno ich lekceważyć, że

trzeba je wysłuchać. Będą musiały o tym przekonać trzeźwo myślących, upartych,

twardych ludzi, a Bóg wie, jakich w tym celu użyją środków. Po tym, co zaszło,

żyję w nieustannym strachu. One mogą ważyć się na wszystko!

— Ale zademonstrowanie swoich możliwości w Midwich nie wiele by im dało —

powiedziałem, aby ją pocieszyć. Muszą tego dokonać w jakimś liczącym się

miejscu. Przecież zagroziły, że pojadą z Bernardem do Londynu. Gdyby z którąś

tamtejszą grubą rybą obeszły się tak, jak tu z Sir Johnem...

Przerwał mi przeraźliwy, ostry błysk i wstrząs, który zakołysał domem.

— Co...? — zacząłem, ale urwałem natychmiast.

Przez otwarte okno wpadł pęd powietrza, który o mało nie poderwał mnie z

krzesła, a potem potężna fala ogłuszających huków i trzasków, od których chwiał

się cały dom.

Rozległ się ogłuszający wybuch, łoskot walących się murów, brzęk tłukącego się

szkła i... cisza.

Rzuciłem się ku otwartym drzwiom na taras. Przebiegłem koło Angeli,

znieruchomiałej na swoim krześle i wybiegłem na trawnik. Pozrywane z drzew

liście zasłaniały niebo, wolno opadając na dół. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na

dom. Kłęby poszarpanych pnączy odpadły od ścian i w strzępach zwisały ku ziemi.

Z zachodniej ściany domu ziały na mnie ślepe okna, z których wyleciały wszystkie

szyby.

Gdy obejrzałem się zobaczyłem nad drzewami biały i czerwony blask. Natychmiast

zrozumiałem, co się stało.

Pobiegłem z powrotem do domu. Krzesło Angeli w bawialni było puste. Zawołałem

ją, ale nie było odpowiedzi.

Znalazłem ją wreszcie w gabinecie Zellaby'ego. Pokój zasypany był potłuczonym

szkłem. Jedna z zerwanych zasłon okiennych leżała na kanapie, rodzinne

fotografie pospadały z gzymsu nad kominkiem i porozbijane walały się wokół

paleniska. Angela siedziała w fotelu Zellaby'ego, pochylona do przodu, z głową

na spoczywających, na biurku ramionach. Nie poruszyła się, gdy wszedłem.

Gdy otworzyłem drzwi, przez puste ramy okienne wpadł do pokoju przeciąg i porwał

kartkę papieru, która sfrunęła z biurka na podłogę. Podniosłem ją. Rozpoznałem

spiczaste pismo Zellaby'ego. Nie potrzebowałem jej czytać. Wszystko stało się

dla mnie jasne z chwilą, gdy zobaczyłem czerwonobiałą łunę nad Ośrodkiem i

przypomniałem sobie parę szczególnie ciężkich skrzyń, zawierających rzekomo

sprzęt nagłośniający i filmowy. Gdy odkładałem list na biurko obok nieruchomej

Angeli, rzuciło mi się w oczy kilka środkowych linijek:

— „...doktor ci potwierdzi, to kwestia kilku tygodni, w najlepszym razie

miesięcy, więc nie miej do mnie żalu, najmilsza! A jeśli chodzi o samą sprawę,

to od tak dawna żyjemy w innych, nowych warunkach, że zapomnieliśmy o starych

maksymach: Si fueris Romae, vivito morę. To całkiem rozsądna zasada, ale można

sformułować ją dobitniej: Jeżeli chcesz utrzymać się przy życiu w dżungli,

musisz stosować jej prawa".



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich (1957)
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich
Wyndham John Kukulcze jaja z Midwich
Kukułcze jaja z Midwich John Wyndham
Wyndham, John Los Cuclillos de Midwich
John Wyndham Dzień Tryfidów
Poczwarki John Wyndham
The Kraken Wakes John Wyndham
More Spinned Against John Wyndham
John Wyndham The Kraken Wakes
Dumb Martian John Wyndham
John Wyndham Chocky
John Wyndham More Spinned Against
John Wyndham Poczwarki [Zlotopolsky]
The Red Stuff John Wyndham
John Wyndham Stowaway To Mars
Pawley s Peepholes John Wyndham(1)
Wyndham John Dziwne historie
Wyndham, John El Dia de los Trifidos

więcej podobnych podstron