John Wyndham
KUKUŁCZE JAJA Z MIDWICH
Przekład: REMIGIUSZ MARKOM
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Nie ma wjazdu do Midwich.....................9
Rozdział II
W Midwich panuje spokój .....................13
Rozdział III
Midwich wypoczywa.........................18
Rozdział IV
Operacja Midwich ..........................21
Rozdział V
Midwich wraca do życia.......................31
Rozdział VI
Ż
ycie w Midwich stabilizuje się...................34
Rozdział VII
Dalsze wypadki ...........................40
Rozdział VIII
Narady ................................44
Rozdział IX
Utrzymać tajemnicę .........................48
Rozdział X
Porozumienie.............................54
Rozdział XI
Brawo, Midwich ...........................61
Rozdział XII
Dożynki ...............................66
Rozdział XIII
Powroty................................69
Rozdział XIV
Nowe zagadnienia ..........................75
Rozdział XV
Adam i Ewa .............................84
CZĘŚĆ II
Rozdział XVI
Jest nas teraz dziewięcioro .....................93
Rozdział XVII
Midwich protestuje .........................110
Rozdział XVIII
Przesłuchanie ............................117
Rozdział XIX
Impas ................................135
Rozdział XX
Ultimatum .............................146
Rozdział XXI
Wielki Zellaby ...........................153
CZĘŚĆ I
Rozdział I
Nie ma wjazdu do Midwich
Jednym z najszczęśliwszych przypadków w życiu mojej żony było to, że wyszła za mąż za mężczyznę,
który urodził się 26 września. Gdyby nie to, na pewno noc z 26 na 27 spędzilibyśmy w domu, w Midwich,
co pociągnęłoby za sobą groźne konsekwencje.
Ponieważ były to moje urodziny, w dodatku w przeddzień otrzymałem do podpisu kontrakt z
amerykańskim wydawcą, rankiem 26 wyjechaliśmy do Londynu, aby uczcić obie te okazje. Wycieczka
była bardzo udana, homar i Chablin w restauracji, potem teatr, kolacyjka i powrót do hotelu, gdzie Janet
mogła się nacieszyć komfortem nowoczesnej łazienki.
Nazajutrz rano bez pośpiechu wyruszyliśmy w powrotną drogę do Midwich. Krótki postój na zakupy w
Trayne, następnie przejechaliśmy przez miasteczko Stouch, potem skręciliśmy w prawo i boczną szosą
prosto do... ale nie! Szosa zagrodzona była szlabanem, z którego zwisał napis: DROGA ZAMKNIĘTA, a
obok stał policjant z podniesioną ręką.
Zatrzymałem samochód; policjant zbliżył się; poznałem go, był z Trayne.
— Bardzo mi przykro, ale nie ma przejazdu! — oznajmił.
— To znaczy, że muszę pojechać przez Oppley Road?
— Niestety tamta szosa też jest zamknięta.
— Ależ...
Za nami rozległ się klakson.
— Zechce pan zjechać trochę w lewo!
Ze zdziwieniem spełniłem to polecenie i spostrzegłem, że minęła nas trzytonowa wojskowa ciężarówka,
pełna młodych ludzi w mundurach khaki.
— Czyżby rewolucja w Midwich? — spytałem.
— Manewry — odpowiedział policjant — droga jest nieprzejezdna.
— Ale chyba nie obie drogi? My mieszkamy w Midwich.
— Wiem proszę pana. Ale chwilowo nie ma wjazdu. Na pana miejscu wróciłbym do Trayne i zaczekał
tam aż otworzymy drogę. Bo tu oczywiście nie może pan parkować.
Janet otworzyła drzwi i wzięła torbę z zakupami.
— Pójdę pieszo — oświadczyła — a ty przyjedziesz, gdy to będzie możliwe.
Policjant zawahał się, po czym zniżając głos, powiedział:
— Ponieważ pani tu mieszka, powiem pani, ale to jest poufne. Nie ma co próbować; nikt nie może dostać
się do Midwich; To fakt!
Patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem.
— Ale dlaczego? — zapytała Janet. — Co się stało?
— Po to tu właśnie jestem, aby dowiedzieć się, proszę pani. Jeśli pojadą państwo teraz „Pod Orła", do
Trayne, dopilnuję, aby zawiadomiono was, skoro tylko otworzy się drogę. Janet i ja popatrzyliśmy na
siebie.
— To wszystko jest bardzo dziwne — rzekła moja żona — ale skoro pan jest pewien, że nie można
przejechać...
— Absolutnie pewien, proszę pani! Poza tym, taki mam rozkaz. Zawiadomimy państwa, gdy tylko będzie
można przejechać.
Nie miało sensu sprzeciwiać się. Policjant spełniał jedynie swój obowiązek i w dodatku najuprzejmiej jak
umiał.
— Dobrze — powiedziałem. — Nazywam się Gayford, Richard Gayford. Będę oczekiwał wiadomości
„Pod Orłem".
Cofnąłem samochód i ruszyliśmy z powrotem tą samą drogą. Za miasteczkiem Stouch zjechałem w pole.
— To wszystko wydaje mi się bardzo podejrzane — rzekłem. — Chodźmy na przełaj, zobaczymy co się
dzieje, dobrze?
— Doskonale! — zgodziła się Janet. — Ten policjant też wydał mi się jakiś dziwny.
Nasze zaskoczenie było tym większe, że Midwich słynęło w okolicy jako miejscowość, gdzie nic się nie
dzieje. Mieszkając tam już od roku, Janet i ja uważaliśmy tę opinię za w pełni uzasadnioną.
Dlaczego właśnie Midwich, a nie którekolwiek inne spośród tysiąca podobnych miasteczek stało się
widownią wydarzenia z dnia 26 września, to pozostanie chyba na zawsze tajemnicą.
Przyjrzyjmy się tej miejscowości.
Midwich położone było około 12 kilometrów na zachód od Trayne. Główna szosa łączyła Trayne z
dwoma sąsiednimi miasteczkami, Oppley i Stouch, z których boczne drogi odchodziły do Midwich.
W sercu Midwich zieleniły się trójkątne Błonia, z kilku wiązami i stawem pośrodku. Był tu pomnik ofiar
wojny, dalej kościół, plebania, gospoda, kuźnia, poczta, sklep pani Welt i szereg niewielkich prywatnych
willi, oraz kilkadziesiąt starych kamieniczek czynszowych, a także ratusz i dworek, Kyle Manor.
Reprezentowane tu były wszystkie style architektury angielskiej od panowania Elżbiety I do Elżbiety II,
przy czym najnowocześniejsze były dwa skrzydła dobudowane przez Ministerstwo, które przejęło dawną
tutejszą siedzibę Kółek Rolniczych i zorganizowało tam ośrodek badań naukowych.
W Midwich nie było dworca kolejowego, ani zajezdni autobusów. Miasteczko nie posiadało żadnych
bogactw mineralnych, nikomu nie przyszło do głowy, że można by zbudować tu lotnisko lub wykorzystać
ten teren jako poligon. Otwarcie rządowego ośrodka naukowego nie wywarło wpływu na życie
mieszkańców miasteczka, którzy bytowali sobie w tym arkadyjskim zakątku od wielu pokoleń, i aż do 26
września można by sądzić, że nic się tu nie zmieni w ciągu następnego tysiąclecia.
Nie znaczy to, że Midwich nie może się poszczycić żadnym spektakularnym wydarzeniem na przestrzeni
całej historii. W roku 1768 młodziutka Polly Parker zastrzeliła na progu gospody „Pod Kosą i Kamieniem"
rozbójnika, Czarnego Neda, i — choć uczyniła to raczej z powodów osobistych, niż dla ochrony
bezpieczeństwa publicznego — stała się bohaterką licznych ballad swojego stulecia. Tutejszy kościół
posłużył za stajnię dla koni Cromwella, a ruiny miejscowego opactwa natchnęły poetę Wordswortha do
napisania wspaniałego sonetu. W roku 1916 jakiś zbłąkany zeppelin zrzucił tu na zaorane pole bombę,
która na szczęście nie wybuchła, ale poza tymi nielicznymi epizodami, życie płynęło w Midwich bez
ż
adnych zakłóceń.
Rankiem 26 września nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Aczkolwiek żona kowala, pani Brant
twierdziła potem, że poczuła się trochę nieswojo, gdy zobaczyła dziewięć srok na polu, a kierowniczce
poczty, pannie Ogle śnił się poprzedniej nocy olbrzymi nietoperz, ale złowieszcze znaki objawiały się obu
tym paniom tak często, że nie można było brać ich poważnie. Aż do poniedziałkowego popołudnia
Midwich było zupełnie normalnym miasteczkiem, tak jak w dniu, gdy Janet i ja wyjechaliśmy do Londynu.
A przecież we wtorek...
Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy iść rozległym, wznoszącym się pod górę ścierniskiem. Pole było
ogrodzone, i gdy doszliśmy do przeciwległego krańca, wdrapaliśmy się na furtkę, aby popatrzyć na leżące
w dole Midwich. Drzewa zasłaniały widok i dostrzegliśmy tylko kilka wstążek dymu, unoszącego się
leniwie z kominów i iglicę kościoła, strzelającą w niebo wśród zielonych wiązów. Na sąsiednim polu
zobaczyłem kilka leżących, najwidoczniej śpiących krów. Nie jestem wieśniakiem, nie wiem jakie pozycje
mogą przybierać krowy, przeżuwając pokarm, ale w tych uderzyło mnie coś szczególnego. Nie
poświęciłem temu jednak wiele uwagi i poszliśmy dalej.
Przeskoczyliśmy przez płot i ruszyliśmy polem, gdy ktoś nas zawołał. Rozejrzałem się i zobaczyłem na
sąsiednim polu postać odzianą w khaki. Człowiek wołał coś do nas i machał laską, najwidoczniej
nakazując nam się cofnąć. Zatrzymałem się, ale Janet zawołała:
— On jest tak daleko! — i pobiegła naprzód.
Przez chwilę wahałem się; strażnik krzyczał coraz głośniej i coraz energiczniej wymachiwał laską. W
końcu ruszyłem za Janet. Była jakieś dwadzieścia metrów przede mną, ale w chwili, gdy zacząłem biec,
zachwiała się nagle i padła na ziemię.
Zatrzymałem się odruchowo. Gdyby upadła zwichnąwszy kostkę lub po prostu na skutek potknięcia,
wyglądałoby to inaczej i byłbym już przy niej, aby jej pomóc; ale to stało się tak błyskawicznie, tak jakoś
bezapelacyjnie, że przez sekundę sparaliżowała mnie idiotyczna myśl, że ją zastrzelono. Po chwili
otrząsnąłem się i skoczyłem naprzód, nie zwracając uwagi na krzyki strażnika.
Ale nie dobiegiem do niej. Zanim zdążyłem uświadomić sobie co się dzieje, runąłem jak podcięty na
ziemię.
Rozdział II
W Midwich panuje spokój
Jak powiedziałem, życie w Midwich toczyło się 26 zupełnie normalnie. Badałem tę sprawę tak
szczegółowo, że wiem gdzie kto był i co robił tego wieczoru.
Stali bywalcy zgromadzili się „Pod Kosą i Kamieniem". Część młodych ludzi pojechała do kina, do
Trayne. Na poczcie panna Ogle, robiła na drutach, siedząc pod centralką telefoniczną. Pan Tapper, który
pracował jako ogrodnik zanim wygrał bajońską sumę na loterii, irytował się, gdyż coś się popsuło w nowo
nabytym kolorowym telewizorze i bluźnił tak, że jego żona czym prędzej położyła się spać. W
dobudowanych do ośrodka laboratoriach paliło się kilka świateł, ale nie było w tym nic niezwykłego;
zatrudnieni tam naukowcy często prowadzili swe tajemnicze badania do późnej nocy.
Ale najzwyklejszy dzień nie dla wszystkich musi być zupełnie powszedni. Na przykład, jak
wspomniałem, były moje urodziny i nasz domek był zamknięty, a okna ciemne. A w Kyle Manor, tego
właśnie wieczoru panna Ferrelyn Zellaby oświadczyła porucznikowi Alenowi Hughesowi, iż należałoby o
ich zaręczynach poinformować jej ojca. Ociągając się trochę, Alan wszedł do gabinetu Gordona Zellaby,
ż
eby powiadomić go o tym wydarzeniu.
Zastał pana domu siedzącego wygodnie w dużym fotelu. Oczy miał zamknięte, piękna, siwa głowa
spoczywała na wysokim oparciu, tak iż mogło się wydawać, że usnął, ukołysany muzyką, która zapełniała
pokój. Nie spał jednak; nie otwierając oczu wskazał gościowi ręką drugi fotel, po czym przyłożył palec do
ust, prosząc o ciszę. Alan podszedł na palcach do wskazanego mu fotela i usiadł. W ciągu następnych
dziesięciu minut wszystkie przygotowane uprzednio słowa uciekły muz pamięci, zajął się więc oglądaniem
pokoju. Jedna ściana obudowana była aż do sufitu półkami pełnymi książek. Książki mieściły się także w
niskich biblioteczkach, nad którymi wisiały ozdobione własnoręcznymi podpisami portrety różnych
znakomitości. Nad kominkiem, w którym płonął niepotrzebny, lecz przyjemny ogień, widniały portrety
rodzinne, między innymi podobizna Ferrelyn, córki Zellaby'ego z pierwszego małżeństwa. Portret
aktualnej pani Zellaby, Angeli, zdobił biurko, przy którym pracował uczony. Oszklona gablota koło drzwi
na taras, mieściła liczne wydania jego dzieł w kilku językach.
Alan wiedział od Ferrelyn, że obmyślając nową książkę, Zellaby ulegał zmiennym nastrojom
psychicznym, wychodził na długie spacery, nieraz tak tracił poczucie czasu i orientację, że telefonował do
domu i trzeba było wyjechać po niego samochodem. Ale gdy zabierał się do pisania, odzyskiwał
równowagę.
Alan czytał tylko jedną książkę przyszłego teścia. Wydała mu się interesująca, ale bardzo ponura. Autor
dowodził, że zarówno asceza, jak i nadmierne dogadzanie sobie są dowodami nieprzystosowania do życia,
i wyciągał z tego różne pesymistyczne wnioski, ale zdaniem Alana, nie wziął pod uwagę faktu, że młode
pokolenie jest bardziej dynamiczne i wnikliwiej patrzy na świat, niż ludzie starsi.
Gdy muzyka umilkła Zellaby, nie wstając z fotela, wyłączył adapter i spojrzał na Alana.
— Przepraszam — powiedział — ale wydaje mi się, że gdy Bach gra swoją suitę, powinno się pozwolić
mu ją skończyć. Nie mamy jeszcze rozeznania co jest, a co nie jest w dobrym tonie, jeśli chodzi o te
innowacje — dodał, spoglądając na adapter. — Czy artyzm muzyka jest mniej godny szacunku, gdy
wykonawca nie jest obecny osobiście? Czy miałem przestać słuchać i zająć się panem, jako gościem, czy
raczej pan powinien uszanować we mnie melomana? A może obaj winniśmy schylić czoła przed
geniuszem?
— Hm, tak — powiedział Alan. — Oczywiście.
Zellaby zauważył jego brak zainteresowania.
— Gdy jest się młodym — rzekł ze zrozumieniem — niekonwencjonalny sposób życia z dnia na dzień
ma romantyczny aspekt. Ale świat jest zbyt skomplikowany, aby kierować nim z takich pozycji.
Alan odetchnął głęboko. Znając talent Zellaby'ego wciągania rozmówcy w zawiłe dyskusje, powiedział
prosto z mostu:
— Faktycznie pozwoliłem sobie przyjść do pana w zupełnie innej sprawie.
Zellaby nigdy się nie gniewał, gdy przerywano mu tok jego głośnych rozmyślań. Odłożył rozważania nad
strukturą świata na później i spytał:
— O co chodzi, mój drogi chłopcze? Słucham!
— Chodzi o Ferrelyn, proszę pana.
— O Ferrelyn? Ach tak, ale ona pojechała do Londynu na kilka dni, wróci jutro.
— Nie, proszę pana. Wróciła dzisiaj.
— Naprawdę? — Zellaby zastanowił się chwilę. — Ależ tak, słusznie, była w domu na obiedzie. Byliście
przecież oboje! — zawołał z tryumfem.
— Tak — rzekł Alan, zdecydowany, by oznajmić wreszcie wielką nowinę, z którą przyszedł. Zmieszany
i nieszczęśliwy gubił się w gąszczu zdań, które sobie uprzednio przygotował, a które zupełnie nie trzymały
się kupy, aż dobrnął do zakończenia:
— Mam więc nadzieję, że pan zgodzi się oficjalnie uznać nasze zaręczyny.
— Mój drogi chłopcze, przeceniasz moją pozycję! Ferrelyn jest rozsądną dziewczyną i z pewnością
zarówno ona, jak jej matka wiedzą już o tobie wszystko i wspólnie podjęły dobrze uzasadnioną decyzję.
— Ale ja w ogóle nie znam pani Holder!
— Gdybyś ją znał, zdałbyś sobie lepiej sprawę z sytuacji. Jane jest wspaniałą organizatorką —
powiedział Zellaby, spoglądając życzliwie na jeden z portretów nad kominkiem.
Wstał i podszedł do Alana.
— Odegrałeś swoją rolę znakomicie — rzekł. — Teraz chyba moja kolej, aby usatysfakcjonować
Ferrelyn. Proszę, zawołaj tu wszystkich, a ja wyciągnę tymczasem butelkę.
W kilka minut później, gdy żona, córka i przyszły zięć stanęli wkoło niego, podniósł kieliszek i
powiedział:
— Wypijmy za połączenie dwóch zakochanych istot! Co prawda uznane zarówno przez Kościół, jak
przez Państwo pojęcie partnerstwa w małżeństwie jest przygnębiające, ale duch ludzki jest silny i miłość
często łamie instytucjonalne nakazy. Miejmy więc nadzieję...
— Tato — przerwała Ferrelyn. — Jest już po dziesiątej, a Alan musi punktualnie wrócić do jednostki.
Wystarczy jeśli powiesz: Życzę wam obojgu wiele szczęścia!
— Czy naprawdę myślisz, że to wystarczy? Tak zwięźle? Więc skoro tak uważasz, mówię to, kochanie, z
całego serca.
Spełniwszy toast, Alan odstawił kieliszek i zaczął się żegnać. Zellaby spoglądał na niego ze
współczuciem.
— To musi być naprawdę ciężko — rzekł. — Jak długo jeszcze będą cię trzymać?
Alan powiedział, że prawdopodobnie będzie zwolniony z wojska za trzy miesiące.
— Ale takie doświadczenie może ci się przydać — ciągnął Zellaby. Czasem żałuję, że nigdy nie
służyłem w wojsku. Podczas jednej wojny byłem za młody, a drugą spędziłem przy biurku w Ministerstwie
Informacji. Wolałbym coś aktywniejszego. No, do widzenia, mój drogi!
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał i dodał:
— Mówimy do ciebie wszyscy Alan, ale chyba nie znam twojego nazwiska.
Alan wymienił je i uścisnął dłoń przyszłego teścia. Ferrelyn wyszła z nim do holu.
— Muszę pędzić — zawołał, spojrzawszy na zegar. Zobaczymy się jutro, kochanie. O szóstej. Dobranoc,
najmilsza!
Ucałowali się w drzwiach i młody człowiek pobiegł do zaparkowanego przed domem małego,
czerwonego samochodu. Zawarczał silnik, Alan jeszcze raz pomachał ręką na pożegnanie i odjechał wśród
szumu pryskającego spod kół żwiru.
Ferrelyn patrzyła na znikające w dali tylne światła. Nasłuchiwała dopóki słychać było warkot motoru, po
czym wróciła do domu. Zegar w holu wskazywał kwadrans po dziesiątej.
O dziesiątej piętnaście w Midwich nie działo się jeszcze nic nadzwyczajnego. W niektórych oknach
paliło się światło, którego blask rozpływał się w deszczu. Ludzie szykowali się już do snu.
Z gospody „Pod Kosą i Kamieniem" wychodzili ostatni goście; ociągali się parę chwil, by przyzwyczaić
wzrok do ciemności, po czym każdy ruszał w swoją stronę. O dziesiątej piętnaście wszyscy byli już w
domu, tylko Alfred Wait i Harry Crankhart zapóźnili się na ulicy, spierając się o jakość różnych gatunków
nawozów.
Nie przybył jeszcze autobus z kilkoma osobami, które wybrały się do kina w Trayne; po jego powrocie
Midwich mogło już zapaść w sen.
Na plebanii, panna Rushton żałowała, że nie położyła się pół godziny wcześniej; mogłaby wtedy
poczytać książkę, co obecnie było niemożliwe. Bo oto wielebny Hubert Leebody usiłował słuchać
nadawanej w trzecim programie debaty o przedsofoklesowskiej koncepcjikompleksu Edypa, podczas gdy
w drugim rogu pokoju, ciotka Dora rozmawiała przez telefon. Uważając za niedopuszczalne, aby babskie
gadanie miało zagłuszyć naukową debatę, pastor nastawił głośnik na cały regulator. Nie przyszło mu do
głowy, że ta błaha kobieca rozmowa może następnie okazać się ważna. Nikt by się tego nie domyślił.
Dzwoniła z Londynu długoletnia przyjaciółka pani Leebody, pani Cluey, pragnąc zasięgnąć rady. O
dziesiątej szesnaście doszła do sedna sprawy.
— Powiedz mi szczerze, Doro, czy uważasz, że na suknię dla Kathy odpowiedniejszy będzie biały atłas
czy biały brokat?
Pani Leebody zawahała się. Uważała, że atłas, ale jednocześnie pragnęła, aby jej decyzja była zgodna z
opinią przyjaciółki, której nie chciała urazić.
— Oczywiście — zaczęła wymijająco — dla bardzo młodziutkiej panny młodej... ale Kathy nie jest
przecież nastolatką...
— Nie jest bardzo młoda — zgodziła się pani Cluey. I czekała. Pani Leebody złorzeczyła w duchu
naleganiu przyjaciółki i audycji radiowej, która nie pozwalała jej się skupić, aby wymyślić jakąś finezyjną
odpowiedź.
— Myślę, że biały atłas jest równie efektowny, jak brokat — rzekła — ale jeśli chodzi o Kathy, to
chyba...
W tym miejscu głos jej się urwał. W Londynie pani Cluey zaczęła stukać w telefon. Po chwili spojrzała
na zegarek, odłożyła słuchawkę, po czym wykręciła „0".
— Chcę złożyć zażalenie — oświadczyła. — Przerwano mi bardzo ważną rozmowę.
Telefonistka powiedziała, że postara się połączyć ją powtórnie, ale nie udało jej się to.
— Co za nieudolność! — oburzyła się pani Culey. — Złożę zażalenie na piśmie. I nie zapłacę ani za
jedną minutę dłużej, niż trwała rozmowa. Rozłączono nas punktualnie o dziesiątej siedemnaście.
Telefonistka z zawodową uprzejmością przyjęła reklamację i sporządziła służbową notatkę, podając
godzinę dwudziestą drugą siedemnaście,26 września.
Rozdział III
Midwich Wypoczywa
Od godziny dziesiątej siedemnaście tej nocy, informacje o Midwich stają się epizodyczne. Telefony w
miasteczku są głuche. Autobus, który miał tędy przejeżdżać nie przybył do Stouch, a ciężarówka, która
wyruszyła na poszukiwanie autobusu też nie powróciła. Urząd Lotnictwa zawiadomił Trayne, że w okolicy
Midwich wytropiono przez radar jakiś niezidentyfikowany latający obiekt, na pewno nie samolot
wojskowy, który lądował tam przymusowo. Ktoś w Oppley doniósł, że w Midwich pali się dom, którego
nikt nie ratuje. Z Trayne wysłano wóz strażacki, a gdy po pewnym czasie nie otrzymano żadnego raportu,
również samochód policyjny, który też przepadł bez wieści. Gdy Oppley zawiadomiło o następnym
pożarze, ze Stouch pojechał do Midwich na rowerze posterunkowy Gobby, który również nie dał potem
ż
adnego znaku życia.
Ranek 27 września wstał smutny, niebo zasłaniały szare płachty chmur, przez które przedzierało się słabe
ś
wiatło. Ale w Oppley i w Stouch piały koguty, i ptaki ćwierkały na powitanie nowego dnia. Tylko w
Midwich nie odezwał się żaden ptak.
W Oppley i w Stouch, jak wszędzie o tej porze, ręce wyciągały się z posłania, by uciszyć budziki, ale w
Midwich terkotały aż sprężyny rozkręciły się do końca. W innych miasteczkach zaspani ludzie wychodzili
z domów i pozdrawiali spotykanych na ulicy znajomych śpieszących do pracy. W Midwich tego ranka nikt
nie witał się z nikim.
Bo Midwich pogrążone było w głębokim, hipnotycznym śnie. Mężczyźni, kobiety, konie, krowy, świnie,
owce, drób, skowronki, kretyi myszy leżały nieruchomo. Miasteczko spowijał całun ciszy, przerywanej
tylko szelestem liści, regularnym biciem kościelnego dzwonu i bulgotaniem rzeki Opple na grobli koło
młyna.
Nie rozjaśniło się jeszcze, gdy z Trayne wyruszyła szaro-zielona furgonetka Urzędu Telefonicznego, aby
umożliwić Midwich kontakt z resztą świata. Kierowca zatrzymał się przed budką telefoniczną. Chciał
przekonać się, czy uzyska jakiś znak życia z miasteczka, ale żaden głos nie odezwał się w słuchawce. O
godzinie dwudziestej drugiej siedemnaście łączność Midwich ze światem była zupełnie zerwana. Kierowca
wsiadł i samochód ruszył dalej w szarym świetle poranka.
— Do licha — powiedział monter. — Ta ich panna Ogle dostanie za to niezłą wcierkę!
— Nie rozumiem tego — odparł kierowca. — Przecież ona zawsze nasłuchuje czy potrzeba, czy nie. No,
zaraz zobaczymy co się tam dzieje.
Wkrótce potem samochód skręcił w wyboistą, boczną drogę do Midwich. Ujechawszy pół kilometra trafił
na sytuację, która wymagała pełniejszej przytomności umysłu kierowcy. Na szosie za zakrętem, leżał
strażacki wóz z bocznymi kołami zarytymi w rowie, a parę metrów dalej, połowę szerokości szosy
blokowała rozbita czarna limuzyna, za którą, obok przewróconego roweru leżał mężczyzna. Szofer
szarpnął kierownicę, usiłując spiralą objechać oba pojazdy, ale wóz wpadł w poślizg, zsunął się na wąskie
pobocze i podskoczywszy kilka razy na wybojach wjechał w przydrożny żywopłot, w którym utknął.
W pół godziny później autobus, który co rano przyjeżdżał do Midwich, aby zabrać dzieci do szkoły w
Oppley pojawił się na tym samym zakręcie i utknął w luce między wozem strażackim, a samochodem
Urzędu Telekomunikacyjnego, blokując kompletnie szosę.
Na drugiej drodze wylotowej, prowadzącej z Midwich do Oppley podobne kłębowisko pojazdów
przypominało cmentarz samochodów. Pierwszym wozem, który nie utknął w tym korku była furgonetka
pocztowa. Listonosz wysiadł i przeszedł parę kroków naprzód. Podchodził już do unieruchomionego
autobusu, gdy nagle, bez żadnego widocznego powodu zgiął się w pół i legł na szosie. Kierowca otworzył
usta ze zdumienia, a następnie, potoczywszy wzrokiem nieco dalej, spostrzegł głowy kilku nieruchomych
pasażerów autobusu. Zawrócił pośpiesznie i pojechał do najbliższego telefonu w Oppley.
Tymczasem kierowca samochodu dostawczego z pieczywem z daleka spostrzegł zator na drodze ze
Stouch i w dwadzieścia minut później na obydwóch drogach do Midwich podjęto niemal identyczną akcję
ratowniczą. Przybyły karetki pogotowia. Mężczyźni w bieli wysiedli tylnymi drzwiami, zapinając kitle i
gasząc papierosy. Chłodnym, fachowym spojrzeniem ocenili sytuację, rozwinęli nosze i szykowali się, by
podejść do ofiar wypadku.
Na drodze z Oppley dwaj noszowi szli ku leżącemu na szosie listonoszowi, lecz gdy idący przodem
zrównał się z rozciągniętym koło furgonetki ciałem, nagle zgiął się, jak kukła, i bezwładnie padł na nogi
ofiary wypadku. Tylny noszowy wytrzeszczył oczy. Z wymienianych za nim bezładnych słów wyłowił
jedno: „Gaz!" Odrzucił nosze, jakby go parzyły i szybko wskoczył do karetki. Po krótkiej naradzie
kierowca wydał werdykt:
— To robota nie dla nas. Musi przyjechać straż ogniowa.
— Albo wojsko — rzekł noszowy. — Tu są potrzebne maski gazowe, nie tylko przeciwdymne.
Rozdział IV
Operacja Midwich
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Janet i ja dojeżdżaliśmy do Trayne, porucznik Alan Hughes stał
obok oficera straży pożarnej, Norrisa, na szosie do Oppley. Obserwowali akcję jednego ze strażaków, który
usiłował chwycić leżącego noszowego na umocowany na długim drągu hak. Gdy mu się to wreszcie udało,
zaczął ciągnąć. Holowane w ten sposób ciało przybliżyło się do ratowników o półtora metra, po czym
ofiara wypadku usiadła i zaczęła przeklinać.
Alanowi zdawało się, że nigdy w życiu nie słyszał piękniejszych słów. Niepokój, z jakim tu jechał
zmniejszył się już przed tym, gdy stwierdzono, że ofiary tego niepojętego wypadku oddychają. Teraz
przekonano się, że — przynajmniej jedna z nich — nie zdradza żadnych chorobowych objawów po
dziewięćdziesięciominutowej utracie przytomności.
— Świetnie — powiedział Alan. — Jeżeli temu nic nie jest, to może inni też przyjdą do siebie; tylko, że
dalej nie wiemy co się właściwie stało.
Następnie przyholowano listonosza, który — aczkolwiek narażony był trochę dłużej — odzyskał
przytomność równie szybko i całkowicie, jak noszowy.
Ktoś powiedział:
— To musi być jakieś ciało stałe, nie gaz.
— Ani nic, co paruje z ziemi — powiedział szef strażaków.
— Na pewno nie. Żadne ciało lotne nie utrzymałoby się tu tak długo, zwłaszcza, że wieje lekki wiatr.
— Ciekawe, jak daleko „to" sięga?
Patrzyli wciąż z niepokojem w stronę Midwich.
Za poprzewracanymi wehikułami lśniąca wstęga szosy biegła wesoło dalej do następnego zakrętu.
Wyglądała jak zwykła szosa wysychająca po deszczu. Poranna mgła już się podniosła i na tle nieba widać
było wieżę kościoła w Midwich. Gdyby nie przedni plan, byłby to zupełnie pospolity krajobraz.
Wspomagani przez żołnierzy Alana, strażacy wciąż ściągali z szosy leżących w zasięgu ich haka.
Wyholowani w ten sposób ze strefy zagrożenia podnosili się raźno i zapewniali, że nie potrzebują żadnej
pomocy lekarskiej. Wyglądało na to, że dziwne przeżycie nie zostawiło na swych ofiarach żadnego piętna.
Następnie trzeba było odsunąć przewrócony ciągnik, aby zająć się leżącymi dalej pojazdami i ich
pasażerami. Alan powierzył kierowanie tą akcją swemu sierżantowi, a sam poszedł polną dróżką do
niewielkiego wzgórza, skąd rozciągał się rozleglejszy widok na Midwich i jego okolicę. Zobaczył kilka
dachów, między innymi dachy Kyle Manor i Ośrodka, parę głazów na szczycie ruin opactwa i dwie
wstążki szarego dymu. Spokojny krajobraz. Ale gdy przeszedł jeszcze kilka metrów ujrzał leżące
nieruchomo na polu cztery owce. Widok ten zaniepokoił go, nie dlatego, by sądził, że są martwe, ale
ponieważ był to dowód, że strefa zagrożenia sięga dalej niż się spodziewał. Patrząc uważnie, zauważył
nieco dalej dwie krowy. Leżały na boku, niewątpliwie pogrążone w głębokim śnie.
Wrócił na szosę.
— Sierżancie! — zawołał.
Sierżant podszedł i zasalutował.
— Sierżancie, chcę, żeby pan tu przyniósł kanarka w klatce.
— Ka... kanarka? — Sierżant mrugał ze zdumienia.
— No, ewentualnie może być papużka. Chyba znajdzie się coś takiego w Oppley. Niech pan pojedzie
jeepem. Proszę powiedzieć właścicielowi, że zostanie wynagrodzony, jeżeli zechce.
— Ja... więc...
— I niech się pan pośpieszy. Chcę tu mieć tego ptaka jak najprędzej!
— Kanarka! To jest rozkaz? — zapytał sierżant, chcąc się upewnić.
— Tak jest! — potwierdził Alan.
Zdałem sobie sprawę, że sunę po ziemi na brzuchu. To dziwne, przecież przed chwilą biegłem ku Janet!
Nagle przestałem posuwać się naprzód. Usiadłem i zobaczyłem, że otacza mnie krąg ludzi. Jakiś strażak,
zajęty odczepianiem od mojej odzieży haka, który wyglądał jak narzędzie mordu; obok funkcjonariusz
pogotowia przyglądał mi sięz wyrazem zawodowego optymizmu; koło niego młody żołnierz z wiadrem
wapna i drugi z mapą w ręku, a dalej sierżant, uzbrojony w długą żerdź, z której zwisała klatka z jakimś
ptakiem. Oprócz tego superrealistycznego grona ujrzałem Janet, która wciąż jeszcze leżała w tym samym
miejscu, gdzie upadła. Zerwałem się na równe nogi w chwili, gdy strażak, wyswobodziwszy hak z mojej
odzieży wyciągnął go po nią. Uczepił go do paska jej płaszcza i zaczął ciągnąć. Oczywiście pasek pękł, ale
hak wczepił się w fałdy tkaniny; strażak szarpnął raz, drugi i przywlókł do nas Janet. Usiadła oburzona w
podartej odzieży.
— Czy pan się dobrze czuje, panie Gayford? — spytał ktoś obok mnie. Obejrzałem się i zobaczyłem
młodego oficera, Alana Hughesa,którego spotkałem kilkakrotnie u Zellaby'ego.
— Tak — odparłem — ale co tu się dzieje?
Nie odpowiedział mi. Podszedł do Janet i pomógł jej wstać. Następnie zwrócił się do sierżanta:
— Wrócę teraz na szosę. Wy róbcie tu dalej swoje.
— Tak jest, panie poruczniku! — odpowiedział sierżant. Pochylił żerdź, którą dotychczas trzymał
wzniesioną pionowo cisnął ją przed siebie wraz z zawieszoną na niej klatką. Ptak spadł z drążka i leżał
nieruchomo na wysypanej piaskiem podłodze. Teraz wystąpił naprzód żołnierz z wiadrem i wylał trochę
wapna na trawę, a jego kolega zrobił znak na swojej mapie. Gdy sierżant odciągnął klatkę, ptak zaćwierkał
z oburzeniem i z powrotem skoczył na drążek. Następnie obaj żołnierze ze swymi rekwizytami posunęli się
o kilka metrów do przodu i powtórzyli całą operację.
Teraz Janet zaczęła wypytywać co się właściwie dzieje. Alan udzielił nam kilku skąpych informacji.
— Niewątpliwie dopóki to trwa, nie można dostać się do Midwich. Radzę państwu pojechać do Trayne i
czekać tam na odwołanie alarmu.
Spojrzeliśmy na żołnierza z klatką akurat w chwili, gdy ptak ponownie spadał z drążka; potoczyliśmy
wzrokiem na spokojne pola wkoło Midwich. Po tym co przeżyliśmy nie było chyba alternatywy. Janet
skinęła głową. Podziękowaliśmy Alanowi i poszliśmy w stronę samochodu.
„Pod Orłem" Janet nalegała, abyśmy na wszelki wypadek wynajęli pokój na całą dobę. Gdy tylko
rozlokowała się, zszedłem do baru.
Mimo że było dopiero południe w barze było pełno ludzi, przeważnie obcych, którzy rozmawiali z sobą,
stojąc w małych grupkach niczym aktorzy na scenie. Kilka osób stało przy barze, samotnie i w zamyśleniu.
Z trudem przedarłem się do kontuaru, a gdy wracałem, ze szklaneczką w ręku, jakiś głos za mną zawołał:
— A co ty, u licha, robisz w tym towarzystwie, Richardzie? Głos wydał mi się znajomy, podobnie jak
twarz, gdy się obejrzałem, ale przez chwilę nie umiałem jej zaszufladkować. Wnet jednak podniosła się
kurtyna czasu, i gdy oczyma wyobraźni ujrzałem tego mężczyznę w polowym mundurze, tak jak zwykłem
go widywać, poznałem go i ucieszyłem się szczerze.
— Bernard! — zawołałem. — To wspaniałe spotkanie! Ale wyjdźmy z tego tłumu!
Wziąłem go pod ramię i zaciągnąłem do stolika we wnęce.
Na jego widok uczułem się znów młody. Przypomniały mi się Ardeny, Reichswald, Ren. To było dobre
spotkanie. Przez pół godziny rozmawialiśmy chaotycznie; wreszcie, patrząc na mnie uważnie, Bernard
przypomniał mi:
—Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Nie miałem pojęcia, że się do tego zabrałeś!
— Co masz na myśli? Spojrzał w stronę baru.
— Dziennikarstwo — wyjaśnił. — Prasa.
— A więc to dziennikarze! Zastanawiałem się właśnie co to za inwazja!
Bernard uniósł lekko brwi.
— Więc co tu robisz, jeśli nie jesteś jednym z nich?
— Mieszkam w tych stronach.
W tej chwili podeszła do nas Janet.
—Pozwól, moja droga, to jest Bernard Westcot, kapitan Westcot, gdy wojowaliśmy razem, ale wiem, że
potem został majorem, a teraz jest...
— Pułkownikiem — rzekł Bernard i powitał Janet z kurtuazją.
— Bardzo mi miło — powiedziała moja żona. — Wiele słyszałam o panu. Wiem, że zawsze się tak
mówi, ale tym razem to jest prawda.
Zaproponowała wspólny lunch, ale odmówił, tłumacząc się jakąś pilną sprawą, którą miał do załatwienia.
W głosie jego brzmiał tak szczery żal, że Janet zaprosiła go na obiad.
— Zjemy, oczywiście u nas w domu, jeśli się tam dostaniemy — rzekła — a o ile nie, to tutaj.
— W domu? — powtórzył Bernard pytająco.
— W Midwich — wyjaśniła. — Około ośmiu kilometrów stąd.
Bernard wydawał się zaskoczony.
— To wy mieszkacie w Midwich? — spytał, spoglądając kolejno to na nią, to na mnie. — Od jak dawna?
— Mniej więcej od roku — odparłem. — I bylibyśmy tam teraz, gdybyśmy mogli tam się dostać.
I wyjaśniłem mu skąd wzięliśmy się w Trayne. Bernard zastanawiał się przez chwilę, jakby rozważał
jakąś decyzję, po czym zwrócił się do Janet:
— Czy nie pogniewa się pani, jeśli zabiorę z sobą pani męża? Przyjechałem tu w sprawie Midwich i
sądzę, że Richard mógłby nam pomóc.
— Pomóc odkryć co się stało? — spytała Janet.
— Powiedzmy, coś w związku z tym. No, jak tam, Richardzie, masz ochotę?
— Oczywiście, zrobię co w mojej mocy. Ale nie bardzo wiem jak... Kto to jest „my"?
— Wyjaśnię ci wszystko po drodze. Naprawdę powinienem tam być już od godziny. Nie nalegałbym,
gdyby to nie było ważne. Ale czy nie będzie się pani bała zostać tu sama?
Janet zapewniła go, że „Pod Orłem" czuje się zupełnie bezpiecznie i wstaliśmy, żeby się pożegnać.
— Jeszcze jedno — powiedział Bernard na odchodnym. — Proszę nie dać się nagabywać tym facetom
przy barze; raczej kazać ich wyrzucić, gdyby byli zbyt natrętni. Są poirytowani odkąd dowiedzieli się, że
ich redakcje nie dostaną żadnych informacji w sprawie Midwich. Proszę nie dać im się wciągnąć w
rozmowę. Później powiem pani coś więcej na ten temat.
—Doskonale—rzekła Janet. — Będę czekać w napięciu i w milczeniu!
Kwatera Główna znajdowała się na szosie do Oppley, w pobliżu zaatakowanego terenu. Przed szlabanem
policyjnym Bernard pokazał przepustkę, posterunkowy zasalutował i poszliśmy dalej. Siedzący samotnie w
namiocie młodziutki podoficer ucieszył się na nasz widok i uznał, że pod nieobecność odbywającego
właśnie inspekcję pułkownika Latchera, powinien poinformować nas o wynikach dotychczasowych
działań.
Ptaki w klatkach spełniły już swoje zadanie i zostały zwrócone właścicielom. — Spodziewamy się
żą
dania odszkodowań, gdyby nabawiły się krupu, czy jakiejś innej choroby — wyjaśnił młody oficer — ale
proszę, oto wyniki!
Pokazał nam mapę, na której zaznaczono koło o trzykilometrowej średnicy z kościołem w Midwich,
położonym trochę na południowy wschód od środka koła.
— Jest to więc koło — powiedział — a nie pas. Na całej powierzchni nie rusza się nic, a przed gospodą
leży kilku facetów. Tyle zdołaliśmy stwierdzić, ale nadal nie wiemy co to takiego. Ustaliliśmy, że jest to
coś statycznego, niewidocznego, pozbawionego zapachu, coś, czego nie rejestruje radar, co nie odpowiada
echem na żaden dźwięk, natomiast działa piorunująco na ssaki, ptaki, płazy i owady, nie zostawiając
jednak żadnych objawów pochorobowych. To wszystko, co wiemy.
Bernard zadał mu kilka pytań, ale oficer nie miał już nic więcej do powiedzenia, wobec czego ruszyliśmy
na poszukiwanie pułkownika Latchera. Znaleźliśmy go niebawem, w towarzystwie starszego mężczyzny,
jak się okazało komisarza policji z Winschire. Stojąc wraz z kilku podoficerami na pagórku, skąd rozciągał
się widok na okolicę, przypominali osiemnastowieczny sztych, przedstawiający grupę stroskanych
generałów, obserwujących toczącą się w dole bitwę. Tylko, że tu nie było żadnej bitwy.
Bernard przedstawił nas obu i pułkownik Latcher zapytał:
— Więc to pan powiedział mi przez telefon, że tę sprawę należy traktować jako tajną?
Zanim Bernard zdążył odpowiedzieć, komisarz wybuchnął ze złością:
— Tajna sprawa! Tajemnica! Trzykilometrowy szmat kraju nawiedzony tym paskudztwem, a pan chce to
zataić!
— Taka była instrukcja — rzekł Bernard. — Bezpieczeństwo...
— Ale jak oni to sobie; u diabła, wyobrażają?
— Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby nasza akcja wyglądała jak ćwiczenia taktyczne —
przerwał mu pułkownik Latcher. — Może to nie bardzo przekonywujące, ale przecież trzeba było coś
powiedzieć.
— Agencje prasowe już coś węszą — burknął komisarz. Przegnaliśmy już paru facetów, ale sam pan
wiejący są dziennikarze! Węszą wszędzie, we wszystko wścibiają nos. Jak mamy ich zmusić do
zachowania tajemnicy?
— O to nie potrzebuje się pan martwić — odpowiedział Bernard. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
wydało już zarządzenie w tej sprawie. Dziennikarze są wściekli, ale chyba będą posłuszni. Wszystko
zależy od tego, czy sprawa okaże się dość sensacyjna, by warto było narażać się na kłopoty.
W ciągu następnych paru godzin zjawiło się mnóstwo ludzi, reprezentujących różne instytucje i urzędy
cywilne oraz wojskowe. Przy szosie z Oppley rozstawiono duży namiot, w którym o godzinie szesnastej
trzydzieści, pułkownik Latcher przedstawił zgromadzonym sytuację. Przemawiał krótko. Kończył już, gdy
zjawił się pułkownik lotnictwa, i gniewnie rzucił pułkownikowi na stół dużą fotografię.
— Popatrzcie, panowie — rzekł ponuro. — To kosztowało życie dwóch ludzi i jeden samolot. Mam
nadzieję, że było warte takiej ceny.
Podeszliśmy, aby przyjrzeć się fotografii i porównać ją z mapą.
— Co to takiego? — zapytał major służby wywiadowczej.Na fotografii rysował się niewyraźnie jakiś
owalny obiekt, przypominający kształtem odwróconą owalną miskę.
— Wygląda, jak jakiś niezwykły budynek — mruknął komisarz policji, wpatrując się w zdjęcie. Ale to
przecież niemożliwe. Kilka dni temu byłem koło ruin Opactwa i nie widziałem tam nic takiego. Ruiny te są
pod opieką Stowarzyszenia Ochrony Zabytków Brytyjskich, które konserwuje pomniki naszej historii, ale
nic nie dobudowywuje.
— Czymkolwiek jest ten obiekt — odezwał się jeden z obecnych, przerzucając wzrok ze zdjęcia na mapę
— znajduje się dokładnie w samym środku zagrożonego terenu. A jeżeli nie było go tam przed paroma
dniami, to musiał tu spaść z powietrza.
— A może to sterta siana, pobielona z wierzchu wapnem? — zaryzykował ktoś.
— Tej wielkości? To musiałby być co najmniej tuzin stert! — warknął komisarz.
— Więc cóż to, u licha, jest? — niecierpliwił się major.
Po kolei studiowaliśmy dziwny obiekt przez szkło powiększające.
— Czy nie mogliście zrobić zdjęcia z mniejszej wysokości? — spytał major.
— Próbowaliśmy i straciliśmy przy tym samolot — odparł krótko pułkownik lotnictwa.
— Jak wysoko sięga strefa zagrożenia? — zapytał ktoś. Lotnik wzruszył ramionami.
— Aby to ustalić trzeba by znaleźć się w tej strefie — odpowiedział. — To zdjęcie zrobiono z dziesięciu
tysięcy metrów. Na tej wysokości załoga nie odczuła żadnych skutków.
Pułkownik Latcher chrząknął.
— Dwóch moich oficerów sugeruje, że zagrożony teren może być półkolisty — zauważył.
— To możliwe — zgodził się lotnik. — Może też mieć kształt rombu, lub dwunastościanu.
— Ci oficerowie — ciągnął pułkownik Latcher — obserwowali ptaki w chwili, gdy stawały się
bezwładne i doszli do wniosku, że granice interesującej nas strefy nie są prostopadłe, że jest ona w
kształcie walca. Boki jej zwężają się ku górze, zatem musi to być kopuła, lub stożek. Skłonni są
przypuszczać, że jest to rodzaj półkuli, ale nie są tego zupełnie pewni, gdyż pracowali na zbyt małym
odcinku dużego łuku.
— Jeśli się nie mylę, to wysokość pułapu w środku tej półkuli powinna wynosić około pięć tysięcy
metrów — rzekł oficer lotnictwa. — Szkoda, że nie można tego ustalić nie ryzykując straty drugiego
samolotu.
— Owszem — rzekł pułkownik Latcher z wahaniem. — Jeden z podoficerów mówił, że gdyby wysłać
tam helikopter z kanarkiem w klatce, zawieszonej na linie długości kilkudziesięciu metrów, to może,
obniżając się powoli... Wiem, że to brzmi śmiesznie...
— Ależ bynajmniej — odparł pułkownik. — To pewnie ten sam gość, który zaproponował jak obliczyć
obwód obszaru.
— Tak jest.
— Ma chłopak inwencję. Zastosowanie ornitologii w działaniach wojennych, to jego wynalazek. Może
usprawnimy trochę akcję z tym kanarkiem, ale jesteśmy wdzięczni za pomysł. Dziś jest już trochę za
późno. Weźmiemy się do tego jutro, wcześnie rano, gdy będzie dobre światło do robienia zdjęć z
minimalnej wysokości.
— Bomby — odezwał się major. — Może bomby rozpryskowe.
— Bomby? — powtórzył ze zdziwieniem pułkownik lotnictwa.
— Warto by mieć kilka sztuk pod ręką. Nie mamy przecież pojęcia co to jest. Gdyby to rozłupać,
moglibyśmy przyjrzeć się dokładniej.
— Trochę zbyt drastyczny sposób — sprzeciwił się komisarz.
— Z pewnością. Ale tymczasem pozwalamy szerzyć się zagrożeniu.
— Nie rozumiem skąd ten obiekt znalazł się w Midwich — wtrącił jeden z oficerów.
— Przypuszczam, że miało miejsce przymusowe lądowanie, a ta osłona ma zapewne uniemożliwić
interwencję przy dokonywaniu koniecznej naprawy.
— W każdym razie im prędzej zdołamy unieszkodliwić to urządzenie, tym lepiej. Nie chcemy go na tym
terenie — rzekł major. — Oczywiście, nie możemy dopuścić, by stąd zniknął; jest zbyt interesujący,
zarówno jak jego osłona. Dlatego trzeba podjąć akcję, aby to wszystko zabezpieczyć.
Zaczęła się długa, czcza dyskusja. O ile pamiętam zdecydowano tylko, że co godzinę zrzucane będą
ś
wietlne rakiety na spadochronach, a rano przystąpi się do robienia zdjęć z helikoptera. Nie miałem pojęcia
po co mnie tam sprowadzono, ani dlaczego znalazł się tam Bernard, który ani razu nie zabrał głosu w
dyskusji.
— Czy możesz mi powiedzieć, jaka jest twoja rola w tym wszystkim? — zapytałem go w powrotnej
drodze do Trayne.
— Zainteresowanie zawodowe — odpowiedział.
— Ośrodek naukowy?
— Tak, Ośrodek podlega mojej kompetencji, więc, oczywiście interesuje nas, jeśli cokolwiek
niepomyślnego zdarzy się w jego sąsiedztwie, a to co się stało, należy chyba uważać za bardzo
niepomyślne.
Owo „nas" mogło oznaczać albo ogólnie wywiad wojskowy, albo któryś z jego wydziałów.
— Myślałem, że takimi sprawami zajmuje się Służba Specjalna.
— Różnie to bywa — odpowiedział wymijająco i zmienił temat.
Udało nam się dostać dla niego pokój „Pod Orłem" i w trójkęzasiedliśmy do kolacji. Spodziewałem się,
ż
e podczas jedzenia dotrzyma swej obietnicy i udzieli nam jakichś informacji, ale choć rozmowa toczyła
się żywo, również i o Midwich, Bernard wyraźnie unikał wszelkiej wzmianki o swoim powiązaniu z tą
sprawą. Dwa razy w ciągu tego wieczoru telefonowałem do policji w Trayne, aby dowiedzieć się co
słychać w Midwich i dwa razy usłyszałem, że sytuacja nie uległa żadnej zmianie. Uznaliśmy wreszcie, że
dalsze czekanie jest bezcelowe i poszliśmy się położyć.
— To miły człowiek — rzekła Janet, gdy znaleźliśmy się sami w swoim pokoju. — Obawiałam się, że
będziecie wyciągać jakieś stare żołnierskie wspomnienia, tak nudne dla żon, ale on wcale nie miał na to
ochoty. Po co zabrał cię z sobą dziś po południu?
—To dla mnie zagadka — wyznałem. — Myślę, że miał coś na myśli, ale, po zastanowieniu się, zmienił
zdanie.
— To wszystko jest bardzo dziwne — powiedziała Janet. — Czy on w ogóle wie, co to jest?
— Ani on, ani nikt z całej ekipy, która tam była — zapewniłem ją. — Przekonali się tylko, o czym my
oboje wiemy już z własnego doświadczenia, że jest to coś, co atakuje nagle, ale nie zostawia potem
ż
adnych śladów.
— To jedno jest pocieszające. Miejmy nadzieję, że nikt w miasteczku nie ucierpiał więcej niż my —
rzekła Janet.
Nazajutrz rano spaliśmy jeszcze, gdy stacja meteorologiczna stwierdziła, że przygruntowa mgła w
Midwich podniesie się wcześnie, wobec czego dwuosobowa załoga wsiadła do helikoptera, do którego
wsunięto następnie drucianą klatkę z dwiema podnieconymi fretkami.
— Uważają, że sześć tysięcy jest zupełnie bezpieczne, więc spróbujmy na siedmiu — powiedział pilot,
gdy aparat zaczął hałaśliwie wznosić się w górę. — Siódemka przynosi szczęście. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, zejdziemy na sześć tysięcy.
Obserwator przygotował swoje instrumenty i zaczął bawić się fretkami.
— Teraz! — powiedział w pewnej chwili pilot.
Klatka poleciała przez drzwi. Obserwator odwinął około stu metrów liny.
Helikopter zawrócił i pilot zawiadomił ziemię, że za chwilę przelecą nad Midwich. Obserwator, leżąc na
podłodze obserwował fretki przez lornetkę. Najwidoczniej czuły się świetnie, nieustannie baraszkując z
sobą w klatce.
Obserwator na chwilę spuścił je z oczu i zwrócił lunetę na Midwich.
— Panie kapitanie! — rzekł.
— No?
— Ten obiekt koło Ośrodka, który mieliśmy sfotografować...
— I co z nim?
— Albo to fatamorgana, albo on zniknął.
Rozdział V
Midwich wraca do życia
Prawie w tej samej chwili, gdy obserwator dokonał swego odkrycia wartownik na szosie Stouch Midwich
przeprowadzał rutynowy test. Rzucił kawałek cukru za białą linię, narysowaną w poprzek drogi i
obserwował, jak skoczył po niego pies, którego trzymał na długiej smyczy. Zwierzę chwyciło cukier i
schrupało go.Przez chwilę sierżant wahał się, po czym zbliżył się do białej linii i ostrożnie przekroczył ją.
Nic się nie stało. Z wzrastającą ufnością zrobił jeszcze kilka kroków naprzód. Trzy gawrony, kracząc
przeleciały mu nad głową. Patrzył, jak, trzepocąc skrzydłami, fruwają nad Midwich.
— Hej, wy tam! — zawołał do swoich kolegów ze służby łączności. Zawiadomcie Kwaterę Główną w
Oppley. Zagrożony obszar zmniejszony, może w ogóle przestał istnieć. Potwierdzimy po następnych
testach!
Kilka minut przed tym, w Kyle Manor, Gordon Zellaby poruszył się z trudnością i jęknął. Wkrótce zdał
sobie sprawę, że leży na podłodze w pokoju, który przed chwilą był jasno oświetlony i ciepły, może nawet
trochę przegrzany, a teraz stał się ciemny i przeraźliwie zimny.
Miał dreszcze. Zdawało mu się, że jeszcze nigdy w życiu tak nie przemarzł. Ktoś poruszył się w
ciemnościach i usłyszał drżący głos Ferrelyn.
— Co się stało? Tato... Angelo... Gdzie jesteście?
— Tutaj... Zupełnie skostniałem! Angelo, kochanie... — szczęki tak go bolały, że mówił z wielką
trudnością.
— Jestem tu — usłyszał koło siebie niepewny głos żony. Wyciągnął rękę, dotknął czegoś, ale palce miał
tak zgrabiałe, że nie wyczuł co to takiego.
Ktoś się ruszał w pokoju.
— Ojej! Zupełnie zesztywniałam — skarżyła się Ferrelyn. — Ooo... aaach... To chyba nie są moje nogi.
Co tak stuka?
— Moje zęby — rzekł Zellaby z wysiłkiem.
W pokoju znów rozległy się czyjeś niepewne kroki; potem odgłos potknięcia, szelest rozsuwanych
firanek i szare światło przeniknęło do pokoju.Zellaby z niedowierzaniem wpatrywał się w kominek;
dopiero co położył na palenisku polano, a teraz było tam tylko trochę popiołu. Angela i Ferrelyn siedziały
na podłodze ze wzrokiem utkwionym w kominek.
— Co, na Boga... — zaczęła Ferrelyn.
— Sz... szampana? — zaproponował Zellaby.
— Ależ tatku!...
Wbrew protestom obu kobiet, Zellaby spróbował wstać. Ale tak bolały go wszystkie mięśnie, że
postanowił nie ruszać się. Ferrelyn niepewnie podeszła do kominka.
— Ogień zgasł — rzekła.
Wyciągnęła rękę po leżącą na krześle gazetę, ale nie mogła utrzymać jej w zesztywniałych palcach. Stała,
bezradnie patrząc na swe dłonie. Wreszcie udało jej się zgnieść gazetę i położyć ją na palenisku. Wciąż
posługując się obiema rękami, wyjęła z koszyka parę mniejszych szczapek i rzuciła je na papier.
Niepowodzenie z zapałkami doprowadziło ją do łez.
— Moje palce są do niczego — oznajmiła z rozpaczą.
Z trudem cisnęła kilka zapałek na palenisko, i wreszcie udało jej się zapalić jedną, od której zajęły się
inne; zatlił się papier i w końcu płomień strzelił w górę, jak wspaniały kwiat.
Chwiejąc się na zesztywniałych nogach Angela podeszła do kominka, a Zellaby przyczołgał się bliżej
ognia na czworakach. Smolne drzewo zaczęło trzaskać. Kulili się wszyscy, aby być jak najbliżej.
Niebawem uczucie skostnienia palców ustąpiło miejsca mrowieniu, a wkrótce umysł Zellaby'ego obudził
się z letargu.
— To dziwne — rzekł filozof, nie mogąc jeszcze całkowicie opanować dzwonienia zębów — dziwne, że
dożyłem późnego wieku, nie doceniając podstawowej mądrości kultu ognia.
Drogi ze Stouch i Oppley rozszumiały się warkotem uruchamianych silników. Wkrótce dwa strumienie
karetek pogotowia, wozów strażackich i policyjnych, wojskowych ciężarówek i jeepów ruszyły do
Midwich. Samochody podjeżdżały do Błoni; prywatne pojazdy zatrzymywały się i pasażerowie wysiadali
tłumnie.
Większość ciężarówek wojskowych zmierzała do Opactwa przez Hickham Lane. Tylko jeden mały,
czerwony samochód zjechał samotnie z szosy na wyboistą drogę do Kyle Manor.
Alan Hughes wpadł do gabinetu Zellaby'ego i odciągnąwszy Ferrelyn od kominka mocno przytulił ją do
siebie.
— Jak się czujesz, najmilsza? — krzyknął zdyszany. — Czy nic ci nie jest?
— Kochanie! — rzekła w odpowiedzi Ferrelyn.
Po odpowiedniej przerwie Gordon Zellaby zauważył:
— My też czujemy się dobrze, choć trochę oszołomieni. A także przemarznięci.
Dopiero w tej chwili Alan zauważył ich obecność. Nim zdążył coś powiedzieć, zapaliło się światło.
— Wspaniale! — zawołał. — Zaraz przyniosę coś gorącego do picia! I wybiegł z pokoju, pociągając ze
sobą Ferrelyn.
— Gorące napoje za chwilę — szepnął Zellaby. — Ileż muzyki w tym prostym zdaniu!
Gdy siedliśmy do śniadania w Trayne, dowiedzieliśmy się, że pułkownik Westcot już wyszedł, i że w
Midwich życie wróciło do normy.
Rozdział VI
Życie w Midwich stabilizuje się
Na szosie ze Stouch patrolował jeszcze policjant, ale, jako stałych mieszkańców przepuścił nas od razu i
bez żadnych przeszkód dojechaliśmy do domu.
Oczywiście dręczyła nas ciągle myśl, co zastaniemy po powrocie, ale okazało się, że niepokoiliśmy się
niepotrzebnie. Dom wyglądał dokładnie tak, jak w dniu naszego wyjazdu. Wewnątrz też wszystko było w
porządku z wyjątkiem mleka, które skwaśniało w lodówce z powodu przerwy w dostawie prądu. W pół
godziny po powrocie, nasze przeżycia z ubiegłego dnia zaczęły nam się wydawać niemal nierealne, a gdy
wyszliśmy pogadać z sąsiadami, okazało się, że wszyscy mieli wrażenie jakiegoś mirażu.
Jak wyjaśnił Zellaby było to zupełnie zrozumiałe, bo o całej sprawie wiedzieli tylko tyle, że wieczorem
nie położyli się spać, a rano zbudzili się skostniali z zimna, to były tylko pogłoski. Niewątpliwie stracili
jeden dzień życia, bo trudno przecież przypuszczać, że cała reszta świata pomyliła się w obliczeniu
czasu. Zellaby zapewniał, że dla niego osobiście nie była to interesująca przygoda, bo interesować może
tylko coś, co przeżywa się świadomie, a on stracił przecież świadomość. Wobec tego skłonny był
zlekceważyć całe to wydarzenie i zapomnieć, że oszukano go o jeden dzień życia.
Zainteresowanie sprawą Midwich wygasło prędzej, niż można się było tego spodziewać. Prasa nie
znalazła tu dla siebie smakowitej pożywki. Było jedenaście ofiar śmiertelnych, ale i z tego nic się nie dało
wysmażyć, z braku sensacyjnych szczegółów, które rozemocjonowałyby zblazowanych czytelników.
Natomiast relacje osób, które przeżyły były pozbawione wszelkiego dramatyzmu; wszystko co mieli do
powiedzenia, to że obudzili się zziębnięci.
Spośród jedenastu ofiar śmiertelnych, robotnik rolny, William Trunk zginął wraz z żoną i synkiem w
płonącym domu; małżonkowie Stagfield również padli ofiarą pożaru; inny robotnik rolny, Herbert Flagg
leżał martwy na trawniku przed domem pani Harriman, gdzie znalazł się z niewyjaśnionych powodów w
czasie nieobecności pana domu, zatrudnionego w tym czasie w piekarni; Harry Crankhart i jego kolega
nabawili się zapalenia płuc, leżąc całą noc przed gospodą „Pod Kosą i Kamieniem", nie udało się ich
odratować. Na zapalenie płuc zmarły poza tym jeszcze cztery starsze osoby.
W następną niedzielę pastor Leebody odprawił dziękczynną mszę na intencję tych wszystkich, którzy
przeżyli, i trzeba przyznać, że tego dnia było w kościele o wiele więcej osób niż zwykle.
Przez cały tydzień po Midwich kręciło się kilku żołnierzy, i sporo służbowych samochodów, ale centrum
zainteresowania nie leżało w samym miasteczku, ale w pobliżu ruin Opactwa, gdzie postawiono strażnika
przy dużej wyrwie w ziemi, która wyglądała, jakby niedawno spoczywało w tym miejscu coś bardzo
masywnego.
Inżynierowie przeprowadzali tu pomiary, robili rysunki i zdjęcia. Następnie teren przemierzali wzdłuż i
wszerz pirotechnicy i saperzy, którzy przywieźli z sobą liczniki Geigera i całe mnóstwo innych
instrumentów. Potem, nagle wojsko straciło zainteresowanie i wycofało się.
Badania na terenie Ośrodka trwały trochę dłużej. Tam właśnie zatrudniony był Bernard Westcot.
Odwiedził nas kilkakrotnie, ale nie wspominał o swojej pracy, a my nie zadawaliśmy żadnych pytań.
Wiedzieliśmy tyle co reszta mieszkańców miasteczka, że przeprowadza się działania dla skontrolowania
bezpieczeństwa miasteczka. Dopiero, gdy akcja została ukończona i Bernard miał nazajutrz wyjechać do
Londynu, zdecydował się porozmawiać z nami o tym, co się tu wydarzyło.
— Mam dla was pewną propozycję — rzekł. — Przez pewien czas musimy mieć Midwich na oku i
wiedzieć, co tu się dzieje. Moglibyśmy oddelegować tu jednego z naszych ludzi, który przekazywałby nam
swoje obserwacje, ale to by nie było najlepsze rozwiązanie. Taki człowiek musiałby zacząć od samego
początku. Obcemu przybyszowi nie łatwo jest włączyć się w życie jakiegoś miasteczka, to wymaga czasu.
Poza tym, musiałby jakoś usprawiedliwić osiedlenie się tutaj i przystąpienie do jakiejś normalnej pracy,
inaczej nie mielibyśmy z niego wiele pożytku. Gdybyśmy natomiast znaleźli kogoś odpowiedzialnego, kto
zna tutejsze środowisko i kto informowałby nas o wydarzeniach, jakiemogą tu mieć miejsce, byłoby to na
pewno korzystniejsze dla obu stron. Co o tym sądzicie?
Zastanowiłem się chwilę.
— Nie jestem pewien — odpowiedziałem. — To zależy co wchodziłoby w zakres naszej współpracy.
Spojrzałem na Janet, która rzekła chłodno:
— Wygląda na to, że mielibyśmy szpiegować naszych sąsiadów i znajomych. Sądzę, że odpowiedniejszy
byłby do tego zawodowy agent.
— To jest przecież nasze miasteczko! — poparłem ją. Bernard skinął głową, jakby spodziewał się takiej
odpowiedzi.
— Wrośliście w tutejsze społeczeństwo? Uważacie się za jego cząstkę? — spytał.
— Staramy się, i chyba nam się to udało. Znów skinął głową.
— To bardzo dobrze — powiedział. — Bardzo dobrze, jeśli poczuwacie się do pewnych obowiązków
wobec tych ludzi. O to właśnie chodzi. Potrzebny nam jest ktoś, kto obserwowałby bacznie tutejsze
społeczeństwo, mając na sercu jego dobro.
— Nie rozumiem po co, skoro radziło sobie doskonale samo przez kilka wieków.
— Tak istotnie było — przyznał. — Ale teraz ci ludzie potrzebują opieki.
— Przed czym chcecie ich chronić?
— Chwilowo głównie przed łowcami sensacji. Czy myślisz, mój drogi, że to przypadek, iż gazety nie
rozpisywały się o tutejszych wydarzeniach od razu, 27 września, i że po odwołaniu stanu alarmowego nie
zjechały tu hordy dziennikarzy?
— Oczywiście zajęła się tym służba bezpieczeństwa. Sam mi o tym powiedziałeś, i to jest zupełnie
zrozumiałe. Nie mam pojęcia, co się dzieje w Ośrodku, ale wiem, że to sprawa dyskretna. Tam miał być
centralny punkt, z którego promieniowało zagrożenie.
— Czy tak sądzą mieszkańcy miasteczka?
— W każdym razie większość. Oczywiście są różne wersje.
— To są właśnie rzeczy, o których chcę wiedzieć. Więc zwalają całą winę na naukowców z Ośrodka?
— Naturalnie! Jakże mogłoby być inaczej... w Midwich?
— No więc mogę cię zapewnić, że Ośrodek nie ma z tym nic wspólnego. Potwierdziły to nasze bardzo
drobiazgowe badania.
— Ależ wobec tego cała sprawa zakrawałaby na absurd!
— Bynajmniej. Chyba, że w ogóle każdy wypadek uważa się za jakąś formę absurdu.
— Czy mówiąc o wypadku masz na myśli przymusowe lądowanie?
Bernard wzruszył ramionami.
— Nie wiem. Ale chodzi mi o coś innego. Prawie wszyscy mieszkańcy miasteczka ulegli działaniu
jakiegoś ciekawego, zupełnie nieznanego zjawiska. A teraz wy oboje, tak jak reszta tutejszej ludności,
uważacie, że to wszystko już minęło, skończyło się definitywnie.
—No cóż—rzekła Janet.—Przyszło i poszło; więc chyba się skończyło.
— Tak sobie zwyczajnie przyszło i zniknęło bez żadnych skutków?
— Bez żadnych widocznych konsekwencji — odparła moja żona. — Oczywiście oprócz ofiar
ś
miertelnych.
— Ale brak widocznych skutków niewiele znaczy w dzisiejszych czasach. Można na przykład mieć w
sobie potężną dawkę promieni X, promieni gamma lub innych i chwilowo nie wykazywać żadnych
groźnych objawów. Oczywiście to tylko przykład. Tych promieni nie było tu, inaczej wykrylibyśmy je z
łatwością. Ale było coś innego, czego nie potrafimy wykryć. Coś zupełnie nam nieznanego, co powoduje—
nazwijmy to — sztuczny sen. Jest to fenomen zupełnie dla nas niezrozumiały i bardzo niepokojący. Czy
naprawdę wolno beztrosko założyć, że tak szczególny incydent może wydarzyć się i minąć bez żadnych
następstw? To nie jest wykluczone; może jego działanie nie pociąga poważniejszych konsekwencji, jak
zażycie tabletki aspiryny, ale na pewno trzeba śledzić bacznie dalszy bieg wypadków, aby przekonać się,
jak jest naprawdę.
Janet zmieniła trochę stanowisko.
— I pan pragnie, abyśmy robili to w pana imieniu? Obserwować i notować ewentualne następstwa?
—Zależy mi na wiarygodnym źródle informacji. Muszę otrzymywać stałe i aktualne wiadomości o tym,
co tu się dzieje, abym w razie konieczności mógł bezzwłocznie podjąć skuteczne kroki. Pragnę dostawać
sprawozdania o stanie zdrowia i morale tutejszej ludności. Nie ma mowy o jakimś szpiegowaniu. To
wszystko jest nam potrzebne, aby móc roztoczyć nad Midwich ojcowską opiekę.
Przez chwilę Janet patrzyła na niego uważnie.
— Jakich wydarzeń pan się tu spodziewa? — spytała.
— Nie wiem. Po prostu muszę przedsięwziąć środki ostrożności. Nie wiem z czym walczymy. Nie
można wydać nakazu kwarantanny beznależytego uzasadnienia. Ale można rozglądać się bacznie wkoło,
ufając, że baczna obserwacja naprowadzi wreszcie na konkretny ślad. To byłoby wasze zadanie. Czy je
podejmiecie?
— Daj nam trochę czasu, żeby się zastanowić — rzekłem.
— Dobrze — zgodził się.
I zaczęliśmy rozmawiać o czym innym.
Przez następne kilka dni Janet i ja dużo dyskutowaliśmy o tej sprawie. Nastawienie Janet zmieniło się
bardzo.
— Właściwie to ma być coś w rodzaju pracy funkcjonariusza Opieki Społecznej, prawda?
— Tak — przyznałem — coś w tym rodzaju.
— Jeżeli mu odmówimy, będzie musiał szukać kogoś innego. Nie widzę tu, na miejscu nikogo
odpowiedzialnego, a żaden przybysz z zewnątrz nie byłby w stanie wywiązać się dobrze z tego zadania.
— Istotnie, to byłoby niemożliwe.
Biorąc pod uwagę strategiczną pozycję panny Ogle na poczcie, nie zatelefonowałem do Bernarda, ale
zawiadomiłem go listownie, że zgadzamy się na współpracę, ale chcielibyśmy upewnić się co do pewnych
szczegółów. W odpowiedzi Bernard zaproponował spotkanie, podczas naszej najbliższej bytności w
Londynie. W jego liście nie było nic ponaglającego, prosił tylko, abyśmy mieli oczy szeroko otwarte na
wszystko, co się dzieje wokół nas.
Ale nic się nie działo. Minęły dwa tygodnie od pamiętnego wrześniowego dnia i życie w Midwich
płynęło spokojnie bez żadnych zakłóceń.
Część mieszkańców miała żal do władz, że nie pozwoliły publikować w prasie artykułów, ani fotografii,
które rozsławiłyby Midwich w całym kraju; reszta była zadowolona, że przerwa w ich codziennym życiu
trwała tak krótko. Wiele osób utrzymywało, że całe to dziwne wydarzenie spowodowały tajemnicze
praktyki naukowców pracujących w Ośrodku.
Wyrazicielem przeciwnej opinii był Zellaby, który w rozmowie z kierownikiem Instytutu Naukowego
oświadczył:
— Wasza tu obecność, a co za tym idzie zainteresowanie służby bezpieczeństwa, uchroniło nas od o
wiele gorszej inwazji, niż ta, którą przeżyliśmy owego fatalnego dnia. Nasze życie prywatne zostałoby
zbrukane, nasza wrażliwość i uczuciowość zraniona śmiertelnie przez nowoczesne trzy Furie: słowo
drukowane, nagrane, oraz sfilmowany obraz. Należy wam się za to wdzięczność od całego tutejszego
społeczeństwa.
Polly Rushton zakończyła pobyt u swoich wujostwa i wróciła do Londynu. Alan Hughes, ku swemu
wielkiemu niezadowoleniu został z nieznanych mu powodów przeniesiony do północnej Szkocji. Na
domiar złego, przedłużono mu służbę o kilka tygodni, spędzał więc wolny czas na wymianie urzędowych
notatek w kancelarii swego pułku i na korespondencji z panną Zellaby. Pani Harriman, żona piekarza, po
wysunięciu szeregu nie bardzo przekonywujących argumentów, mających usprawiedliwić obecność zwłok
Herberta Flagga przed jej domem, przeszła do ataku, wyliczając mężowi liczne fakty z jego dość
podejrzanej przeszłości. Pozostali mieszkańcy żyli sobie tak, jak dawniej.
Po upływie trzech tygodni wydarzenia z 26 na 27 września przeszły niemal do historii. A jedenaście
ś
wieżych mogił mogło przybyć na cmentarzu z przyczyn zupełnie naturalnych.
Muszę teraz wyjaśnić pewną trudność techniczną, którą napotkałem. Jak już zaznaczyłem nie zamierzam
opowiadać o sobie, tylko o Midwich. Gdybym podawał tu wszystkie informacje w takiej kolejności, w
jakiej je zdobywałem, wynikłby z tego okropny galimatias, kłębowisko nieuporządkowanych incydentów,
których skutki wyprzedzałyby przyczyny. Dlatego byłem zmuszony przeszeregować swoje informacje, nie
bacząc na porządek chronologiczny, w jakim do mnie dochodziły.
Na przykład nie bieżące obserwacje, lecz późniejsze dociekania ujawniły zakłócenia w życiu
poszczególnych osób, wkrótce po rzekomej stabilizacji, która tu pozornie nastąpiła. Zaczęło się to pod
koniec listopada, lub na początku grudnia, w niektórych przypadkach może nieco wcześniej. W tym
właśnie czasie Ferrelyn Zellaby w jednym z codziennych listów do Alana doniosła mu, że jej niepokojące
przypuszczenie zamieniło się w pewność.
W nieskładnych zdaniach zawiadamiała go lub raczej dawała mu do zrozumienia, że nie wie, jak mogło
do tego dojść, bo z naukowego punktu widzenia jest to w ogóle niemożliwe, więc ona tego zupełnie nie
pojmuje, ale faktem jest, że w jakiś tajemniczy sposób zaszła w ciążę. Czy wobec tego Alan mógłby
zwolnić się na weekend, żeby mogli porozmawiać o tej sprawie?
Rozdział VII
Dalsze wypadki
Jak się później okazało Alan nie był pierwszą osobą, której Ferrelyn powierzyła swoją tajemnicę. Kilka
dni przed napisaniem do niego, zaskoczona i przygnębiona, postanowiła zawiadomić swoją rodzinę. Przede
wszystkim potrzebowała rady i wyjaśnienia, jakiego nie znalazła w żadnej z książek, które uważnie
przestudiowała. Poza tym uważała za niegodne, ukrywanie swego stanu aż ktoś go odgadnie. Przede
wszystkim chciała porozmawiać z Angelą, a dopiero potem ze swoją matką.
Okazało się jednak, że łatwiej jest powziąć decyzję, niż przystąpić do działania. W środę rano Ferrelyn
postanowiła, że wykorzysta jakąś spokojną chwilę w ciągu dnia, aby znaleźć się z Angelą sam na sam i
przedstawić jej sytuację.
Niestety w środę nie nadarzył się żaden odpowiedni moment, w czwartek rano także nie, a po południu
Angelą poszła na zebranie Ligi Kobiet, z którego wróciła późnym wieczorem. W piątek rano Ferrelyn
zdecydowała, że porozmawia tego dnia z Angelą, nawet, jeśli warunki nie będą ku temu idealne.
Gdy weszła do jadalni, Zellaby kończył już śniadanie. Z roztargnieniem przyjął jej powitalny pocałunek i
zaraz wyszedł na przechadzkę, którą odbywał codziennie nim zasiadał do pracy w swoim gabinecie.
Ferrelyn zjadła trochę płatków z mlekiem, napiła się kawy, dziobnęła widelcem jajko na boczku, po czym
odsunęła talerz tak zdecydowanie, że Angelą ocknęła się z zamyślenia.
— Co się stało? — spytała. — Czy jest nieświeże?
— Ależ nie. Po prostu nie mam dziś ochoty na jajka — odparła Ferrelyn. Miała nadzieję, że zaraz padnie
pytanie dlaczego, ale Angelą nie wykazała zainteresowania. Ferrelyn zdawało się, że jakiś wewnętrzny głos
podszeptuje jej: — Dlaczego nie teraz? Przecież musisz jej wreszcie powiedzieć!
Odetchnęła głęboko i zaczęła ostrożnie:
— Wiesz, Angelo, miałam rano mdłości.
— Naprawdę? — rzekła macocha, nabierając na nóż masła. Następnie, podnosząc do ust posmarowaną
grzankę dodała:
— To tak samo, jak ja. Obrzydliwość, prawda?
Znalazłszy się już na właściwym torze Ferrelyn kontynuowała odważnie:
— Zdaje się, że moje mdłości mają szczególne podłoże. Wiele kobiet w ciąży odczuwa rano mdłości.
Angela popatrzyła na nią uważnie i skinęła głową.
— Rozumiem — rzekła.
Powoli posmarowała drugą połowę grzanki, podniosła głowę i oświadczyła:
— U mnie to było na tym samym tle.
Ferrelyn spojrzała na nią ze zdumieniem. Sama nie wiedziała, dlaczego ta wiadomość zaszokowała ją.
Ale właściwie, czemu nie? Angela była tylko o szesnaście lat starsza od niej, więc było to zupełnie
naturalne, tylko... nieoczekiwane. A poza tym, ojciec miał już troje wnuków z pierwszego małżeństwa.
Któżby się spodziewał... Wydawało jej się to nieprawdopodobne. Ferrelyn uważała Angelę za wspaniałą
kobietę. Uczuła zamęt w głowie. Wpatrywała się w macochę, nie znajdując właściwych słów. Rozmowa,
do której przygotowywała się od paru dni, przybrała zupełnie nieoczekiwany obrót.
Angela nie widziała Ferrelyn. Patrzyła przez okno gdzieś daleko, za chwiejące się na wietrze ogołocone
gałęzie kasztanów. Nagle wzrok jej przyćmił się i na dolnych rzęsach zawisły dwie łzy, które powoli
spłynęły po policzkach.
Ferrelyn oniemiała. Nigdy nie widziała Angeli płaczącej. To nie była tego rodzaju kobieta...
Angela pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Ferrelyn zerwała się z miejsca, podbiegła, objęła
macochę ramionami i zaczęła głaskać ją po włosach. Zdawała sobie sprawę z dziwaczności tej sceny.
Wprawdzie nie miała zamiaru wypłakiwać się w ramionach Angeli, ale trudno było nie pomyśleć, że role
zostały niejako odwrócone.
Po chwili Angela przestała łkać, zaczęła oddychać spokojniej i sięgnęła po chustkę do nosa.
—Przepraszam, że się tak wygłupiłam — rzekła — ale to ze szczęścia!
— Ooo... — powiedziała Ferrelyn niepewnie.
— Widzisz, nie śmiałam uwierzyć, że to prawda. Dopiero mówiąc o tym, uświadomiłam sobie w pełni,
ż
e to jest fakt. Chciałam tego od tak dawna, i ciągle nic i nic! Już myślałam, że muszę pogodzić się z tym
faktem i przestać się martwić... A teraz wreszcie moje marzenie spełniło się, więc...
Znów zaczęła płakać, ale spokojnie, z ulgą. W kilka minut później opanowała się, otarła oczy i
energicznie odłożyła zmiętą chusteczkę.
— Dość tego — rzekła. — Nie miałam pojęcia, że tak miło jest się wypłakać. To mi naprawdę dobrze
zrobiło. Ale nie chcę być egoistką; przepraszam cię, kochanie.
— Ależ nie ma za co. Cieszę się razem z tobą — odparła Ferrelyn wielkodusznie. — Co do mnie, to nie
zbiera mi się na płacz, jestem tylko trochę przestraszona...
Te słowa uderzyły Angelę i odwróciły jej uwagę od własnych problemów. Spodziewała się innej reakcji
ze strony Ferrelyn. Spojrzała przeciągle na swą pasierbicę, jak gdyby dopiero teraz uprzytomniła sobie jej
sytuację.
— Przestraszona, kochanie? — powtórzyła. — Nie powinnaś tego tak odczuwać. Oczywiście nie jest to
zupełnie zgodne z konwenansami, ale trzeba wyzbyć się pruderii. Przede wszystkim musisz się upewnić
czy naprawdę...
— Jestem pewna — przerwała Ferrelyn. — Ale zupełnie tego nie rozumiem. U ciebie jest inaczej, jesteś
mężatką...
— Powinnaś zawiadomić Alana.
— Chyba tak — przyznała Ferrelyn bez zapału.
— Ależ oczywiście! I nic się nie bój. Alan cię nie porzuci. Przecież on cię ubóstwia!
— Czy jesteś tego pewna, Angelo?
— Naturalnie, ty głuptasie! Wystarczy na niego popatrzeć. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby ta
wiadomość go uszczęśliwiła. Na pewno...
Urwała nagle, widząc wyraz twarzy Ferrelyn.
— Nie rozumiesz, Angelo. To nie był Alan.
Blask serdeczności zniknął z oczu Angeli. Patrząc zimno na pasierbicę wstała od stołu.
— Nie! — krzyknęła rozpaczliwie Ferrelyn. — To nie jest tak, jak myślisz! W ogóle nie było nikogo,
rozumiesz? Dlatego jestem przerażona.
W ciągu następnych dwóch tygodni, trzy młode dziewczyny z Midwich prosiły pastora Leebody o
poufną rozmowę. Znał je dobrze, zarówno jak ich rodziców, były to przyzwoite, inteligentne dziewczyny, a
przecież każda z nich na zakończenie rozmowy powiedziała:
— Nie było nikogo, proszę księdza, dlatego jestem przerażona.
Gdy piekarz Harriman dowiedział się przypadkiem, iż żona jego była u lekarza przypomniał sobie, że
ciało Herberta Flagge znaleziono w ich ogrodzie i zbił na kwaśne jabłko połowicę, która zapewniała go ze
łzami, że Herbert nie przestąpił progu ich domu, i że ona nie spotykała się z nim, ani z żadnym innym
mężczyzną.
Młody marynarz, Tom Dorry przyjechał do domu na urlop po osiemnastomiesięcznej służbie za granicą.
Gdy dowiedział się, że jego żona jest w ciąży, zabrał swoje rzeczy i poszedł do matki, która kazała mu
wrócić do domu i zaopiekować się wystraszoną małżonką, a skoro to nie poskutkowało oznajmiła mu, że
ona sama, czcigodna wdowa jest w tej samej sytuacji, choć w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć, jak
do tego doszło. Tom wrócił do domu, gdzie zastał żonę leżącą na podłodze w kuchni z pustym flakonem
aspiryny obok bezwładnej dłoni. Pognał więc po lekarza.
Pewna nie młoda już kobieta ni stąd, ni zowąd kupiła sobie rower, i wykazując niezwykłą siłę woli,
przemierzała na nim duże odległości na wyboistych, polnych dróżkach.
A panna Ogle pożerała chciwie kanapki posmarowane ostrą śledziową pastą i marynowane korniszony.
Sprawy przybrały wreszcie tak niepokojący obrót, że zaalarmowany doktor Willers postanowił naradzić
się z pastorem. Ale ledwie przybył na plebanię, ktoś wezwał go telefonicznie do groźnego wypadku. Na
szczęście okazało się, że słowa „trucizna", figurującego przepisowo na buteleczce z płynem
dezynfekcyjnym nie należało brać tak dosłownie, jak sądziła Rosie Patch. Jej tragiczny zamiar był jednak
zupełnie jasny. Kończąc swe zabiegi doktor Willers trząsł się z gniewu;
Rosie Patch miała siedemnaście lat.
Rozdział VIII
Narady
W dwa dni po ślubie Alana i Ferrelyn błogi spokój, jaki ogarnął Zellaby'ego po
tym wydarzeniu, został zakłócony wtargnięciem doktora Willersa.
Wciąż jeszcze pod wrażeniem zażegnanej w ostatniej chwili tragedii Rossie Patch,
lekarz był tak podniecony, że początkowo Zellaby nie mógł się zorientować o co
mu w ogóle chodzi. W końcu jednak zrozumiał, że doktor i pastor postanowili
zwrócić się do niego, a co ważniejsze także do Angeli w pewnej sprawie, a
niedoszła tragedia małej Patch skłoniła Willersa do przyśpieszenia wizyty w Kyle
Manor.
— Na szczęście w obu wypadkach udało mi się odratować dziewczyny —mówił doktor—ale to już drugi
samobójczy zamach w tym tygodniu. Lada dzień może być trzeci, a kto wie, czy nie udany? Musimy
wyciągnąć tę sprawę na światło dzienne i zmniejszyć napięcie. Nie można dłużej czekać.
— O co właściwie chodzi? Willers przeciągnął dłonią po czole.
— Przepraszam — powiedział. — W ostatnich dniach byłem tym wszystkim tak zaabsorbowany, iż
zapomniałem, że pan może nie wiedzieć. Chodzi o te niewytłumaczalne ciąże.
— Niewytłumaczalne? — Zellaby ze zdziwieniem uniósł brwi.
Willers starał się wytłumaczyć mu, dlaczego użył tego słowa.
— Jest to tak niepojęte, że pastor i ja jesteśmy skłonni łączyć ten fenomen z innym, równie
niezrozumiałym, który zaobserwowano tu 27 września.
Zellaby patrzył na niego zamyślony.
— To ciekawa hipoteza — rzekł ostrożnie.
— Cała sytuacja jest niezmiernie ciekawa, ale analizowanie jej może poczekać. Nie mogą natomiast
czekać kobiety, których stan graniczyz histerią. Niektóre są moimi pacjentkami, pozostałe na pewno
zgłoszą się niedługo, i jeśli taki stan napięcia się przeciągnie...
— Dużo kobiet? — zapytał Zellaby. — Mniej więcej ile?
— Nie wiem dokładnie.
— Ale w przybliżeniu? Jeżeli mamy zająć się tą sprawą, musimy mieć jakieś dane.
— No więc sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu.
— Co? — Zellaby spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Powiedziałem panu, że to okropna sprawa.
— Ale skąd pan wziął tę liczbę sześćdziesiąt pięć?
— Ponieważ w miasteczku jest mniej więcej tyle kobiet w wieku rozrodczym.
Gdy po dłuższej rozmowie z obu panami, Angela wstrząśnięta i pobladła udała się do swojego pokoju,
Willers powiedział:
— Ogromnie mi przykro, ale prędzej, czy później musiałaby się przecież dowiedzieć. Mam nadzieję, że
nie wszyscy przejmą się tak, jak pana małżonka.
Zellaby ponuro kiwnął głową.
— Ona jest naprawdę wspaniała. Jestem ciekaw, jak pan, czy ja znieślibyśmy taki szok?
— Cholerna sprawa! Z mężatkami to jeszcze pół biedy, ale musimy powiedzieć także coś niezamężnym,
inaczej wpadną w chorobę nerwową.
— Zastanawiam się przez cały wieczór, ile powinno się im powiedzieć. Czy uznać tę sprawę za zagadkę i
pozwolić każdej wysnuwać własne wnioski, czy może jest jakieś lepsze wyjście?
— Do licha, to przecież istotnie jest zagadka!
— Zagadkowe jest jak to się stało, a nie co się stało, bo co do tego nie może chyba być wątpliwości. Na
pewno pan też zdaje sobie sprawę, chyba, że celowo unika pan wyjaśnienia.
— Proszę mi powiedzieć, co pan o tym myśli — rzekł doktor. — Może pana linia rozumowania jest
odmienna.
— Jedyny wniosek — zaczął Zellaby i nagle urwał, spojrzawszy na fotografię córki.
— Mój Boże, Ferrelyn także?... — wykrzyknął.
Powoli odwrócił głowę. Przez chwilę w milczeniu patrzył na deseń dywanu, po czym wstał i z
wystudiowanym chłodem naukowca powiedział:
— Narzucają się trzy, a może nawet cztery możliwości. U stworzeń niższych gatunków można przecież
spowodować dzieworództwo, prawda?
— Tak, ale na pewno nie u ssaków.
— Zgoda. Istnieje też sztuczne zapłodnienie.
— Ale nie sądzi pan, że miało to miejsce w tym wypadku?
— Nie, nie sądzę.
— Ja też nie. Pozostaje zatem możliwość implantacji, czyli wszczepienia, a to prowadzi do czegoś, co
ktoś, chyba Huxley, nazwał xenogenezą. Jest to poczęcie stworzenia bez udziału rodziców; kobieta nie jest
jego matką, tylko rodzicielką.
Doktor Williams nachmurzył się.
— Mam nadzieję, że to się u nas nie przytrafiło — powiedział.
— Może pan porzucić tę nadzieję, mój drogi — rzekł Zellaby. — Jest to jedyne wytłumaczenie, które
można przyjąć. Idźmy dalej: czy jest prawdopodobne, aby jedna trzecia kobiet w wybranej na chybił trafił
grupie, była jednocześnie w jednakowo zaawansowanej ciąży?
— No, wie pan... — zaczął z wahaniem doktor.
— Zatem, jeśli podana przez pana liczba brzemiennych jest realna, stajemy wobec sytuacji zupełnie
nieprawdopodobnej statystycznie. Ergo czy nam się podoba czy nie, musimy przyjąć czwartą i ostatnią
możliwość: implantacja zapłodnionych jaj miała miejsce 27 września.
Doktor Willers nie zdawał się jeszcze całkowicie przekonany.
— Zakwestionowałbym słowo „ostatnia" — rzekł. — Może są jeszcze inne ewentualności, o których nie
pomyśleliśmy. Ale moją główną troską nie jest mechanizm tego wydarzenia, ale dobro moich obecnych i
przyszłych pacjentek.
— Już niedługo będzie pan miał pełne ręce roboty, bo przecież wszystkie są w tym samym stadium ciąży,
będą rodzić w tym samym okresie czasu, pod koniec czerwca lub w pierwszym tygodniu lipca.
— Teraz postaram się zrobić wszystko, by zmniejszyć ich niepokój, a nie powiększać go. Dlatego nie
wolno nam dopuścić do rozgłaszania sugestii implantacji. To może wywołać panikę. Dla dobra moich
pacjentek proszę, aby pan przy każdej okazji wykpiwał ostentacyjnie tę hipotezę.
— Dobrze — zgodził się Zellaby po chwili zastanowienia. — Trudno odgadnąć, jak by to przyjęły
kobiety. Co do mnie, to gdybym miał nawet w najnormalniejszych warunkach wydać na świat nowe życie,
byłbym przerażony; gdybym miał powody przypuszczać, że to może być jakaś nieoczekiwana forma życia,
chyba bym oszalał. Kobiety są na ogół silniejsze od mężczyzn, ale nie wszystkie, więc najlepiej zaprzeczać
istnieniu takiej możliwości.
— A teraz — powiedział po chwili — zastanówmy się po jakiej linii ma iść praca mojej żony.
Najtrudniejszym problemem będzie rozgłos, a raczej zdławienie rozgłosu.
— Nie daj Boże, żeby to się dostało do prasy — szepnął Willers.
— To by dopiero była gratka dla pismaków! Codzienne komentarze, długoterminowe przewidywania. Na
pewno byłoby i o genezie: Może jakiś konkurs prognozowania dalszego rozwoju wypadków! No cóż,
dotychczas władzom udało się nie dopuścić do żadnych wzmianek o fatalnym dniu w Midwich,
zobaczymy, jak sobie teraz poradzą.
Rozdział IX
Utrzymać tajemnicę
Werbowanie uczestników na „Specjalne, Wyjątkowe Zebranie Szczególnie Ważne dla Każdej Kobiety w
Midwich" prowadzone było intensywnie. W związku z tą sprawą odwiedził nas Gordon Zellaby, który
obfitym potokiem, starannie dobranych słów, potrafił przekonać jak dramatycznie pilna jest narada, na
którą zapraszał nie zdradzając jednak, o co właściwie chodzi. Sposób, w jaki odpierał wszelkie zakusy, aby
wydrzeć mu więcej informacji wzmagał jeszcze ogólne zainteresowanie.
Gdy ludzie przekonali się, że nie chodzi o kolejną propagandową imprezę na rzecz Obrony Cywilnej lub
inną tego rodzaju doroczną kampanię, zaczęto zastanawiać się, co może być tematem zebrania aż tak
ważnego, że doktor, pastor oraz ich żony, oboje państwo Zellaby i miejscowa pielęgniarka odwiedzają
mieszkańców, doręczając każdemu osobiście zaproszenie.
Niejasne odpowiedzi zapraszających, poparte zapewnieniami, że występ jest darmowy, że nie będzie
ż
adnej kwesty, natomiast wszyscy obecni otrzymają bezpłatny podwieczorek sprawiły, że ciekawość
wzięła górę nad podejrzliwością i frekwencja na zebraniu była niemal stuprocentowa.
Angela Zellaby, trochę mizerna, zasiadła na estradzie między doktorem Willersem i pastorem. Doktor
palił nerwowo, pastor pogrążony był w zadumie, z której otrząsał się od czasu do czasu, by szepnąć słówko
do pani Zellaby, która odpowiadała mu z roztargnieniem. Zaczekano dziesięć minut na spóźnialskich, po
czym doktor polecił zamknąć drzwi i zagaił zebranie, zwięźle, ale przekonywująco potwierdzając jego
ważność. Potem głos zabrał pastor, który na zakończenie powiedział:
— Gorąco proszę wszystkich obecnych o uważne wysłuchanie tego, co nam powie pani Zellaby.
Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że zgodziła się naświetlić wam tę sprawę; zaznaczam, że wszystko co powie
pani Zellaby ma naszą pełną aprobatę. Obarczyliśmy ją tym zadaniem tylko dlatego, iż sądzimy, że sprawa
stanie się lepiej zrozumiała i łatwiejsza do przyjęcia do wiadomości, jeśli przedstawi ją kobieta kobietom.
Doktor Willers i ja opuścimy teraz salę, ale pozostaniemy w tym gmachu. Gdy pani Zellaby skończy,
wrócimy tu, aby odpowiedzieć na wasze pytania. A teraz proszę poświęcić całą uwagę pani Zellaby.
Skinął na doktora i obaj wyszli bocznymi drzwiami, które zostawili lekko uchylone.
Angela napiła się wody ze stojącej przed nią na stole szklanki. Przez chwilę przyglądała się swym
dłoniom, spoczywającym na notatkach. Potem podniosła głowę, a gdy szepty na sali ucichły potoczyła
wzrokiem po zebranych, jakby chciała zapamiętać każdą twarz.
— Przede wszystkim — zaczęła — muszę was ostrzec. Będzie mi trudno powiedzieć to, co zamierzam, a
wam będzie trudno to zrozumieć i dać temu wiarę: na razie nikt z nas nie może tego pojąć.
Przerwała na chwilę i spuściła oczy, ale wnet podniosła głowę.
— Będę miała dziecko — rzekła. — Jestem tym ogromnie uszczęśliwiona. To naturalne, każda kobieta
chce mieć dzieci i cieszy się, oczekując ich przyjścia na świat. Ale jest nienaturalne i niedobre, gdy się tego
boi. Dzieci powinny być szczęściem i radością. Ale niestety, wiele kobiet w Midwich nie odczuwa tego w
ten sposób. Czują się nieszczęśliwe, zhańbione, przerażone. Dla ich dobra zwołaliśmy to zebranie, aby im
pomóc i przekonać je, że nie potrzebują się martwić ani bać, ani wstydzić.
Znów rozejrzała się po sali. Tu i ówdzie rozległo się głębokie westchnienie.
— Coś bardzo dziwnego zdarzyło się tu i dotknęło wszystkie kobiety w Midwich zdolne do rodzenia
dzieci.
Publiczność siedziała w milczeniu. Wszystkie oczy utkwione były w Angeli. Ale nie mogła mówić dalej,
gdyż z prawego boku sali dobiegły ją jakieś szepty. Siedziała tam panna Latterly ze swą nieodłączną
towarzyszką, panną Lamb.
Angela urwała w pół słowa i czekała. Słyszała pełen oburzenia głos panny Latterly, ale nie mogła
rozróżnić słów.
—Mam wrażenie, że panią nie interesuje temat naszego zebrania—rzekła spokojnie.
Panna Latterly wstała i powiedziała głośno.
— Ma pani rację. Nigdy w życiu...
—Ale ponieważ ta sprawa jest niezmiernie ważna dla wielu zgromadzonych tu osób, proszę nam więcej
nie przeszkadzać. A może woli pani opuścić salę?
—To jest...—zaczęła panna Latterly z oburzeniem; ale nagle zmieniła zdanie. — Złożę protest przeciw
tym niesłychanym oszczerstwom, którymi pani obrzuca
nasze społeczeństwo — oświadczyła z oburzeniem.
Odwróciła się z godnością i stojąc koło swojego krzesła, najwidoczniej czekała, żeby panna Lamb wyszła
z nią razem. Ale panna Lamb nie ruszyła się z miejsca. Panna Latterly spojrzała na nią ze
zniecierpliwieniem, ale to nie odniosło skutku; panna Lamb dalej siedziała nieruchomo.
Panna Latterly otworzyła już usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymała się, spojrzawszy na
przyjaciółkę. Panna Lamb nie patrzyła jej w oczy, utkwiła wzrok prosto przed siebie, a na twarz jej
wypłynął ciemny rumieniec.
Z krtani panny Latterly wydarł się jakiś dziwny, ochrypły dźwięk. Wyciągnęła rękę, i żeby nie upaść
chwyciła oparcie krzesła. Przez chwilę bez słowa wpatrywała się w przyjaciółkę, po czym potoczyła po sali
na pół przytomnym wzrokiem. Wyglądała o dziesięć lat starzej. Po chwili opanowała się z wysiłkiem,
zdjęła rękę z poręczy krzesła, podniosła głowę, i wyprostowana, cokolwiek niepewnym krokiem
skierowała się do wyjścia.
Angela spodziewała się gwaru, uwag, komentarzy, ale oszołomiona publiczność milczała. Wszystkie
twarze zwrócone były ku niej w oczekiwaniu. Podjęła więc dalej swoje przemówienie od miejsca, w
którym jej przerwano, starając się rozładować napięcie, spowodowane wystąpieniem panny Latterly. Z
wysiłkiem zakończyła wstęp swojej mowy i zrobiła krótką przerwę.
Sala rozbrzmiała teraz gwarem. Angela wypiła łyk wody, i ocierając dyskretnie zwilgotniałe dłonie,
przyglądała się swemu audytorium. Zobaczyła, że panna Lamb przyciska do oczu chusteczkę, a siedząca
obok niej poczciwa pani Brant usiłuje ją pocieszyć. Zresztą nie tylko panna Lamb folgowała łzom. Gwar
pełnych niedowierzania i konsternacji głosów unosił się nad pochylonymi głowami. Kilka kobiet
zachowywało się trochę histerycznie, ale nie doszło do żadnych nieopanowanych wybuchów, których się
obawiała.
Przez kilka minut z ulgą i rosnącą ufnością obserwowała swoje słuchaczki. Gdy uznała, że minęło dość
czasu, by zamortyzować pierwszy szok, zastukała szklanką w stół. Rozmowy ucichły. Tu skrzypnęło
czyjeś krzesło, tam ktoś wysiąkał nos i wnet wszystkie oczy zwróciły się ku Angeli. Zaczerpnęła głęboko
powietrza i zaczęła mówić dalej:
— Tylko dziecko lub ktoś naiwny, jak dziecko wierzy, że los jest sprawiedliwy. Nie jest tak i na pewno
dla niektórych z nas sytuacja będzie cięższa, niż dla innych. Ale czy to sprawiedliwe, czy nie, jesteśmy tu
wszystkie, panny i mężatki w tej samej łódce i nie ma powodu, aby jedna pogardzała drugą. Jesteśmy
wyjęte spoza konwenansów. To co się nam przydarzyło powinno nas łączyć. Żadna z nas nie ponosi
jakiejkolwiek winy, więc nie ma mowy o jakimś różnicowaniu, z tym tylko wyjątkiem, iż te, które nie
znajdą oparcia w miłości i czułości małżeńskiej, będą potrzebowały więcej naszej serdeczności.
Odnosiła wrażenie, że jej słowa trafiają słuchaczkom do przekonania. Powiedziała na ten temat jeszcze
kilka zdań, po czym przeszła do innego aspektu.
— To jest nasza wspólna sprawa — powiedziała stanowczo i musimy pokierować nią same. Nie
pozwolimy, by wtrącał się ktoś z zewnątrz. Dobrze wiecie, że gazety rzucają się na wszystko, co ma
związek z przychodzeniem na świat dzieci, zwłaszcza w niecodziennych okolicznościach. Robią z tego
istny fotoplastykon, a z ludzi, których to dotyczy dziwolągi z wesołego miasteczka. Intymne sprawy
rodziców i dzieci wyciąga się na forum publiczne. Czytaliśmy wszyscy o przypadku wielorództwa; prasa
rozpisywała się o tym, przy poparciu rządu sprawą zajęli się lekarze z takim skutkiem, że rodziców niemal
pozbawiono niemowląt wkrótce po ich przyjściu na świat. Co do mnie, to nie chciałabym utracić w ten
sposób kontaktu ze swoim dzieckiem i przypuszczam, że żadna z was nie mogłaby się pogodzić z czymś
podobnym. Wobec tego, jeśli pragniemy uniknąć mnóstwa nieprzyjemności, komentowania tego
wszystkiego w prasie, w różnych klubach i barach, i o ile nie chcemy ryzykować, że pod tym, czy innym
pozorem naukowcy i lekarze odbiorą nam dzieci, musimy zachować całą sprawę w ścisłej tajemnicy. Nie
wolno nam rozmawiać na ten temat z nikim poza mieszkańcami naszego miasta. Od nas zależy, aby ta
sprawa pozostała sprawą Midwich, i nie przybrała takiego obrotu, jak zechce jakaś gazeta, lub któreś
Ministerstwo, ale tak, jak zdecydują ludzie w Midwich.
Jeżeli mieszkańcy Trayne, czy jakiegoś innego miasta będą nas wypytywać, to dla dobra naszych dzieci i
nas samych nie wolno nam udzielać im żadnych informacji. Nie znaczy to, aby uparcie milczeć, bo
wydałoby się to podejrzane. Musimy zachowywać się tak, jakby w Midwich nie działo się nic
niezwykłego. Jeżeli nasi mężczyźni będą współpracować z nami, a trzeba przekonać ich, że to konieczne,
ludzie nie będą się namiinteresować i zostawią nas w spokoju. Nikt nie ma większego prawa i obowiązku
chronienia naszych dzieci niż my sami.
Popatrzyła badawczo na swoje słuchaczki i zakończyła, mówiąc:
— Poproszę teraz na salę pastora i doktora Willersa. Ja wrócę za parę minut. Na pewno chcecie zadać
wiele pytań.
I wyszła do sąsiedniego pokoju.
— Wspaniale, proszę pani, naprawdę wspaniale! — rzekł pastor. Doktor Willers uścisnął jej rękę.
— Zrobiła to pani znakomicie — powiedział i podążył za pastorem na podium.Zellaby przysunął jej
krzesło. Usiadła i zamknęła oczy. Była blada i mizerna ze zmęczenia.
— Chodźmy lepiej do domu! — zaproponował Zellaby. Potrząsnęła głową.
— Nie. Zaraz przyjdę do siebie. Muszę tam wrócić.
— Dadzą sobie radę bez ciebie. Zrobiłaś już swoje, i to doskonale!
— Wiem, jak czują się te kobiety. To przełomowa chwila, Gordon! Musimy pozwolić im zadawać
pytania i wygadać się, jak długo zechcą, aby idąc do domu nie były już pod wrażeniem szoku. Muszą mieć
ś
wiadomość serdecznego poparcia. Wiem o tym, bo sama tego potrzebuję.
Odgarnęła włosy do tyłu.
— Wiesz Gordon, to nieprawda co powiedziałam.
— Co mianowicie? Powiedziałaś tak wiele!
— To, że jestem rada i szczęśliwa. Dwa dni temu to była szczera prawda. Tak bardzo się cieszyłam, że
będziemy mieli dziecko! Teraz boję się... Boję się, Gordon!
Objął ją mocno i przytulił do siebie.
— Wszystko będzie dobrze, kochanie!
— Ale to jest okropne! — wykrzyknęła. — Wiem, że coś we mnie rośnie, ale nie jestem pewna skąd to
się wzięło i... co to jest. To takie poniżające! Czuję się, jak zwierzę.
Pocałował ją delikatnie w policzek i dalej gładził jej włosy.
— Nie martw się — powiedział. — Mogę się założyć, że gdy on, czy ona przyjdzie na świat rzucisz tylko
okiem i zawołasz: „no proszę, ma nos Zellaby'ch!" A gdyby nie, to stawimy temu czoła oboje! Nie jesteś
sama! Pamiętaj o tym ciągle! Jestem przy tobie i Willers też. Jesteśmy tu, żeby ci pomagać, zawsze i stale!
Odwróciła głowę i pocałowała go.
— Kochany! — rzekła — mój kochany! Wysunęła się z jego objęć i wstała.
— Muszę wracać — oznajmiła.
Zellaby spoglądał na nią przez chwilę, potem przysunął sobie krzesło do niedomkniętych drzwi, zapalił
papierosa i usiadł. Słuchał, aby z padających na sali pytań zorientować się jakie nastroje panują w
miasteczku.
Rozdział X
Porozumienie
Wstępne zebranie można było uważać za sukces. Większość obecnych zaaprobowała koncepcję
solidarności i współodpowiedzialności. Jeśli nawet nie wszyscy byli zupełnie przekonani o konieczności
zachowania dyskrecji, to przecież nikt nie chciał, by zakłócano mu prywatne życie, by do miasteczka
przyjeżdżały autokary pełne ciekawych turystów, którzy będą się gapić na wszystko, może nawet zaglądać
przez okna do mieszkań. Poza tym nieliczne osoby, spragnione rozgłosu, zorientowały się szybko, że
miasteczko zmiękczy każdego opornego bojkotem.
Gdy oszołomienie po pierwszym wstrząsie ustąpiło miejsca przekonaniu, że ster objęły sprawne dłonie;
gdy niezamężne młode dziewczyny przestały się bać i zadręczać, a niektóre zdawały się nawet puszyć w
poczuciu swej ważności, i gdy atmosfera chęci współdziałania zaczęła przypominać nastrój przed
dorocznym festynem kwiatów, samoistnie ukonstytuowany komitet nabrał przekonania, że skierował
sprawę na właściwy tor.
Do komitetu, do którego początkowo należeli Willersowie, pastor z żoną, małżonkowie Zellaby i siostra
Daniels dokooptowano Janet i mnie, oraz Artura Crimma, jako przedstawiciela naukowców z Ośrodka.
Mimo niewątpliwych osiągnięć członkowie komitetu zdawali sobie doskonale sprawę, że muszą dalej
bacznie obserwować bieg wypadków i nastroje, aby nie dopuścić do powrotu konwencjonalnych
uprzedzeń. Debatowali o tym na jednym z zebrań, a w podsumowaniu dyskusji Angela powiedziała:
— Powinniśmy starać się zaszczepić tu we wszystkich poczucie koleżeństwa wobec przeciwności losu;
oczywiście nie sugeruję, że to jest przeciwność losu, gdyż o ile nam wiadomo nie można tego tak nazwać.
Jej słowa zyskały ogólną aprobatę, tylko pani Leebody zdawała się wahać.
— Ale sądzę, że powinniśmy być uczciwe — rzekła niepewnie. A gdy wszyscy spojrzeli na nią pytająco,
mówiła dalej:
— To przecież jest przeciwność losu, i jeśli spotkało nas coś takiego, to chyba nie bez powodu. Musi być
jakiś powód i wydaje mi się, że naszym obowiązkiem jest go wykryć.
Angela spojrzała na nią ze zdziwieniem:
— Nie rozumiem — rzekła.
— Gdy takie rzeczy nagle spadają na jakieś społeczeństwo istnieją ku temu przyczyny. Przypomnijmy
sobie plagi egipskie, Sodomę i Gomorę, i inne tego rodzaju wypadki.
Zapadła chwila milczenia; Zellaby poczuł, że musi uratować niezręczną sytuację.
— Co do mnie — zauważył — to uważam plagi egipskie za niezbyt budujący przykład niebiańskiego
zastraszenia; takie metody nazywa się obecnie polityką siły. Jeżeli chodzi o Sodomę... — urwał,
spotkawszy spojrzenie swojej żony.
— Hm... — zaczął pastor, ponieważ wyraźnie oczekiwano od niego jakiegoś wyjaśnienia — hm...
Angela przyszła mu z pomocą.
— Proszę się tym nie przejmować — powiedziała do pani Leebody. — Oczywiście bezpłodność jest
klasyczną formą przekleństwa. Ale nie przypominam sobie, żeby kara objawiła się kiedykolwiek
płodnością. To nie miałoby przecież sensu.
— To zależy od rodzaju płodu — odparła posępnie pastorowa. Znów zapadła niemiła cisza. Z wyjątkiem
pastora wszyscy patrzylina panią Leebody. Oczy doktora Willersa poszukały spojrzenia siostry Daniels, po
czym wróciły do Dory Leebody, którą wcale nie krępowało, że stała się środkiem ogólnego
zainteresowania. Spojrzała na nas przepraszająco i rzekła:
— Przykro mi, że spowodowałam zamieszanie.
— Proszę panią... — zaczął doktor. Przerwała mu, podnosząc rękę gestem protestu.
— Pan jest dobry — powiedziała. — Wiem, że chce mnie pan oszczędzić, ale nadszedł czas spowiedzi.
Jestem grzesznicą. Gdybym dwanaście lat temu wydała na świat swoje dziecko, nie wydarzyłyby się
wypadki, jakie tu miały miejsce. Muszę teraz odkupić swój grzech rodząc dziecko, którego nie począł mój
mąż. Przepraszam, że opowiadam wam to wszystko, ale nadszedł dzień sądu. Zupełnie jak plagi...
Zarumieniony i zmieszany pastor usiłował jej przerwać.
— Myślę, że... Państwo chyba wybaczą...
Zaczęło się szuranie krzeseł. Siostra Daniels spokojnie podeszła do pani Leebody i powiedziała coś do
niej. Doktor Willers obserwował je chwilę. Potem położył dłoń na ramieniu pastora, który spoglądał na
niego pytająco.
— To był dla niej szok — powiedział. — Wcale się temu nie dziwię. Spodziewałem się tego rodzaju
wypadków. Siostra Daniels odprowadzi państwa do domu i da żonie coś na uspokojenie. Zdrowy sen
dobrze jej zrobi. Wstąpię do was jutro rano.
W kilka minut później rozeszliśmy się wszyscy.
* * *
Wprowadzona w życie idea Angeli Zellaby dała doskonałe wyniki. Mieszkańcy Midwich prześcigali się
w aktywności społecznej i świadczeniu sobie wzajemnych przysług. Nawet najodporniejsi nie tkwili w
izolacji i nie mieli czasu na rozmyślania.
Pod koniec lutego doniosłem Bernardowi, że wszystko układa się dobrze, w każdym razie lepiej, niż
można się było początkowo spodziewać. Opisałem mu szczegółowo co się dzieje w miasteczku, nie
mogłem jednak zdobyć żadnych informacji o nastrojach panujących w Ośrodku. Albo naukowcy sądzili, że
sprawa należy do kategorii tych, które zaprzysięgli osłaniać tajemnicą, albo uważali, że bezpieczniej jest
postępować, jak gdyby tak było. Jedynym ich łącznikiem z miasteczkiem był nadal Artur Crimm, ale
doszedłem do wniosku, że gdybym chciał uzyskać od niego jakieś informacje, musiałbym wyjawić mu
oficjalną przyczynę mojego zainteresowania, więc najlepiej byłoby go skontaktować z Bernardem
osobiście. Gdy zaproponowałem to Bernardowi, zgodził się i obaj panowie umówili się na spotkanie w
Londynie.
W drodze powrotnej Crimm wstąpił do nas, aby podzielić się swymi kłopotami, związanymi głównie z
sekcją organizacyjną.
— Moi zwierzchnicy uwielbiają porządek — ubolewał. — Naprawdę nie wiem, co pocznę, gdy może
sześć pracownic zacznie dopominać się o urlopy, o okolicznościowe zapomogi, co przecież wprowadzi
bałagan do mojej kartoteki. Nie pozostanie to również bez wpływu na nasz harmonogram pracy.
Powiedziałem pułkownikowi Westcotowi, że jeśli zależy mu na zachowaniu tej sprawy w dyskrecji, trzeba
zwrócić się do czynników na wyższym szczeblu. Zaaprobował mój punkt widzenia, ale za Boga nie mogę
pojąć, dlaczego ten właśnie aspekt tak żywo interesuje Wywiad Wojskowy. Czy państwo to pojmują?
— Gdy dowiedzieliśmy się, że pan spotka się z pułkownikiem spodziewaliśmy się, że raczej pan będzie
mógł nas oświecić—rzekła Janet.
Życie w Midwich zdawało się płynąć bez zakłóceń, ale nieco później okazało się, że było to tylko
powierzchowne wrażenie.
Po swym wystąpieniu na zebraniu komitetu, pani Leebody zaniechała działalności na rzecz utrwalenia
spokoju i harmonii w miasteczku. Po kilkudniowym wypoczynku przybyła na jedno z zebrań i wszyscy
sądzili, że odzyskała równowagę, gdy określiła zajście, które spowodowała jako „niefortunny incydent".
Jednakże w pierwszych dniach marca, pastor z Trayne odwiózł ją do domu swoim samochodem; wyjaśnił
panu Leebody, że zabrał ją z tamtejszego rynku, gdzie stojąc na przewróconej do góry dnem skrzyni
wygłaszała kazanie.
— Kazanie? — powtórzył oszołomiony Leebody. — Jakie kazanie?
— Ooo... niestety... fantastyczne...
— Sądzę, że powinienem wiedzieć coś więcej. Na pewno, gdy przybędzie lekarz zechce poznać jakieś
szczegóły.
— A więc, było to, jeśli można się tak wyrazić, kazanie pokutne. Nawoływała mieszkańców Trayne, aby
ż
ałowali za grzechy i błagali o przebaczenie. Mówiła też, że powinni starannie unikać kontaktów z
ludnością Midwich, którą dotknęła już kara boska.
— Czy nie wspomniała pod jaką postacią objawia się tutaj gniew Boży?
— Owszem, plagą płodności. Oczywiście, wywołało to sporo sprośnych uwag. Wszystko to jest
pożałowania godne. Naturalnie, gdy dowiedziałem się o... stanie zdrowia pana małżonki, sprawa stała się
bardziej zrozumiała, ale nie mniej przygnębiająca. Ja... ach, oto doktor Willers!
W tydzień później pani Leebody zaczęła wygłaszać przemówienie pod pomnikiem Ofiar Wojny w
Midwich. Na to wystąpienie przybrała coś w rodzaju włosiennicy, była bosa, głowę posypała popiołem. Na
szczęście o tej porze na placyku znajdowało się niewiele osób, i gdy wypowiedziała kilka zdań, pani Brant
udało się zabrać ją do domu. Wiadomości o tym wydarzeniu oczywiście szybko rozeszły się po
miasteczku. Nikt się nie zdziwił, gdy doktor Willers polecił umieścić pastorową w szpitalu.
W połowie marca Ferrelyn i Alan przyjechali z pierwszą wizytą do Midwich. W oczekiwaniu na
zwolnienie Alana z wojska, Ferrelyn zamieszkała w małej szkockiej mieścinie. Angela nie chciała zakłócać
jej spokoju informacjami z Midwich, więc teraz należało przedstawić młodej parze sytuację.
Alan słuchał z rosnącym niepokojem. Ferrelyn nie przerywała, od czasu do czasu przelotnie spoglądając
na męża.
— Wiecie — rzekła wreszcie. — Przez cały czas miałam wrażenie, że to coś niesamowitego. Jakie to
straszne! Co za cios dla Alana! Więc to było zniewolenie, coś niezależnego od nas, coś ohydnego! Czy to
może być powód do rozwodu? Czy chcesz się ze mną rozwieść, Alanie?
Zellaby patrzył na córkę, zmrużywszy lekko oczy. Alan wziął jej ręce w swoje dłonie.
— Myślę, że powinniśmy jeszcze trochę poczekać — rzekł.
— Kochanie! — powiedziała Ferrelyn, patrząc na niego przeciągle. Potem poprosiła Angelę o
wyjaśnienie kilku szczegółów i po upływie pół godziny obie wyszły z domu.
— To naprawdę straszne! — wybuchnął Alan, ledwie zatrzasnęły się za nimi wejściowe drzwi.
— Jedyne co mogę powiedzieć, że zaobserwowaliśmy, iż wstrząs mija dość szybko. Dla nas, mężczyzn,
najbardziej przykre jest tu naruszenie naszych uprzedzeń. Jeśli chodzi o kobiety, to stanowi tylko pierwszą
trudność, jaką muszą pokonać.
Alan potrząsnął głową.
— To straszny cios dla Ferrelyn. Tak samo, jak dla Angeli — dodał spiesznie. — Oczywiście Ferrelyn
nie uświadamia sobie jeszcze pełnego znaczenia sytuacji. To wymaga czasu...
— Mój drogi chłopcze, jako małżonek Ferrelyn masz prawo mieć o niej własną opinię, ale nie wolno ci
jej nie doceniać. Jeśli zachowała się przed chwilą tak spokojnie to dlatego, że nie chce, abyś się o nią
martwił. Przygnębiony mężczyzna jest zawadą. Jedyne co możesz zrobić, to zamaskować swą troskę i
spokojnie czekać na dalszy bieg wypadków. Musisz być mocny, jak filar, na którym ona może się oprzeć.
Nie możesz sobie wyobrazić tego potoku przypowieści starych kobiet, opowiadań o nadprzyrodzonych
znakach, wróżb cyganek i innych koszałków-opałków, który zalewa Midwich. Staliśmy się skarbnicą dla
badacza folkloru. Czy wiesz, że w obecnej sytuacji niebezpiecznie jest przejść w piątek przez bramę
cmentarną? Ubrać się w coś zielonego to samobójstwo; spożywanie makowca dowodzi lekkomyślności;
upuszczenie noża, lub widelca ostrzem w dół zwiastuje narodziny chłopca.
Alan uprzejmie zapytał teścia o jego działalność pisarską. Zellaby westchnął smutno.
— Mam dostarczyć wydawcy całość do końca przyszłego miesiąca, ale napisałem dopiero trzy rozdziały.
W tych warunkach człowiek nie może się skupić.
— Najbardziej dziwi mnie, że udało się zachować to w tajemnicy — rzekł Alan. — Nie dałbym wiary, że
to możliwe.
— Ja też w to nie wierzyłem. I dziwię się nadal. To jakby odwrócony sens bajki o nagim królu; prawda
zbyt wielka, aby móc w nią uwierzyć. W Oppley i w Stouch opowiada się o nas brzydkie rzeczy, choć nikt
tam nie zna prawdziwej skali tutejszych wydarzeń. Powiadają, że urządziliśmy tu jakieś orgie. W każdym
razie usuwają się z drogi, by nie otrzeć się o nas na ulicy. Warto zaznaczyć, że nikt z naszych mieszkańców
nie dał się sprowokować.
— Jak to? O kilometr stąd nie wiedzą co się tu stało? — spytał Alan z niedowierzaniem.
— Raczej nie chcą w to uwierzyć. Jestem pewien, że słyszeli o wszystkim dość dokładnie, ale wolą
wierzyć, że to wymysł, który ma zamaskować coś bardziej naturalnego, ale hańbiącego. Willers ma
słuszność utrzymując, że prości ludzie posiadają instynkt samoobrony, który chroni ich od dawania
posłuchu niepokojącym pogłoskom. Chyba, że ukażą się w prasie. Ogromna większość tego rodzaju osób,
ś
więcie wierzy gazetom. Przez dwa tygodnie po naszej pierwszej naradzie z mieszkańcami Midwich u
niektórych występowały stresy. Znalazło się kilku opornych małżonków, ale złagodnieli, gdy wybiliśmy
im z głowy przypuszczenie, że chcieliśmy ich oszukać, i gdy przekonali się, że inni mężczyźni znaleźli się
w tej samej sytuacji. Zerwane stosunki między pannami Latterly i Lamb nawiązały się ponownie po kilku
dniach, i panna Lamb jest teraz otoczona czułą opieką, graniczącą z tyranią. Przez pewien czas
najoporniejsza była Tilly. Musiałeś kiedyś widzieć Tilly Fresham, wiesz, bryczesy, wcięta kurtka, golf pod
samą brodę, ugania się to tu, to tam, wedle kaprysu swoich trzech ogarów. Otóż Tilly przez pewien czas
protestowała, gwałtownie twierdząc, że nie sprzeciwiałaby się tak bardzo, gdyby lubiła dzieci, ale
ponieważ woli szczeniaki, sytuacja jest dla niej szczególnie przykra. Ale teraz, choć niechętnie, poddała
się.
Na zakończenie Zellaby opowiedział anegdotkę o pannie Ogle, którą z trudem udało się odwieść od
dokonania pierwszej wpłaty na najpiękniejszy dziecinny wózek, jaki można było znaleźć w Trayne.
Rozdział XI
Brawo, Midwich
Na początku maja Bernard Westcot napisał do mnie: „Okoliczności nie pozwalają na złożenie
zasłużonych gratulacji w związku z działalnością przeprowadzoną w waszym mieście. Akcja przebiega
dyskretnie przy współudziale społeczeństwa, którego lojalność przeszła nasze najśmielsze oczekiwania.
Obawialiśmy się, że nie obejdzie się bez jakiejś oficjalnej interwencji. Obecnie, mniej więcej siedem
tygodni przed krytycznym dniem, ufamy że poradzicie sobie we własnym zakresie. Najwięcej kłopotu
mieliśmy z panną Frazer, pracownicą Artura Crimma. Jej ojciec, wysokiej rangi oficer marynarki w stanie
spoczynku, srogi i zaczepny, postanowił pod obuchem tego ciosu poruszyć w Parlamencie sprawę
rozwiązłych obyczajów i orgii w instytucjach rządowych. Chciał uraczyć prasę przygodą swojej córki. Na
szczęście znaleźliśmy wpływowych ludzi, którzy skutecznie przemówili mu do rozumu. Jak sądzisz, czy
Midwich przetrwa?
Niełatwo było na to odpowiedzieć. Uważałem, że tak, jeśli nie wystąpią jakieś nieprzewidziane trudności.
Z drugiej strony trudno było nie zdawać sobie sprawy z zagrożenia, które czyhało zewsząd, jak ukryty
zapalnik, gotów rozpętać piekło.
Oczywiście mieliśmy swoje wzloty i upadki. Czasem nieprzyjemności zdawały się pojawiać znikąd i
rozprzestrzeniały się jak infekcja. Raz o mało nie doszło do paniki, ale sytuację opanował doktor Willers,
który po prześwietleniu paru pacjentek przekonał je, że wszystko idzie normalnym trybem.
Ogólną sytuację w maju można by określić jako nabieranie animuszu, a w kilku przypadkach, jako
niecierpliwe pragnienie, żeby bitwa już się rozpoczęła. Doktor Willers, który zazwyczaj namawiał swoje
pacjentki, aby rodziły w szpitalu w Trayne, teraz zmienił zdanie. Gdybyu noworodków zaobserwowano coś
niezwykłego, usiłowanie zachowania tego w tajemnicy spełzłoby na niczym. Poza tym szpital w Trayne nie
dysponował dostateczną ilością łóżek, by przyjąć zgłaszające się jednocześnie do porodu wszystkie
położnice z Midwich, który to fakt niewątpliwie wywołałby odpowiedni rozgłos. Zatem doktor dwoił się i
troił, żeby zorganizować wszystko na miejscu. Siostra Daniels także była niezmordowana i faktycznie całe
miasteczko powinno być wdzięczne losowi, który zrządził, że 27 września nie było jej w Midwich.
Doktor Willers zaangażował na pierwszy tydzień czerwca asystenta, oraz cały sztab położnych, które
miały zostać przez dłuższy okres czasu. W jednym z pomieszczeń miejscowego ratusza urządzono skład
leków i środków opatrunkowych, które napływały już w dużych ilościach.
Pastor Leebody również pracował ciężko. Wszyscy współczuli mu z powodu choroby żony i okazywali
mu jeszcze więcej szacunku niż dotąd. Pani Zellaby, wspomagana przez Janet nie ustawała w działaniach,
zmierzających do utrzymania spójności wśród mieszkańców i głosiła, że cokolwiek się zdarzy, Midwich
zareaguje solidarnie i bez paniki.
Przypuszczam, że głównie dzięki tym wysiłkom — wyjąwszy przypadek pani Leebody — stan
psychosomatyczny tutejszej ludności utrzymywał się na zadowalającym poziomie.
W połowie maja zaznaczyły się pewne zmiany. Dotychczas można było powiedzieć, że nastrój w
miasteczku harmonizował z rozkwitającą wkoło wiosną. Obecnie jakby się coś przyćmiło.
— Musimy postarać się o jakiś zastrzyk energii — rzekł któregoś dnia doktor Willers do Zellaby'ego.
— Jedną z deprymujących rzeczy jest to gadanie starych bab. Te megiery mają wspaniałą okazję do
wymyślania niestworzonych historii.
— To tylko jedno niebezpieczeństwo. Czyhają jeszcze inne.
— Musimy działać dalej. Chyba pracowaliśmy dobrze, skoro doprowadziliśmy do stanu lepszego, niż
można się było spodziewać.
— O wiele lepszego. A w głównej mierze przyczyniła się do tego pana żona.
Zellaby zawahał się chwilę, po czym rzekł:
—Niepokoję się o nią, Willers. Czy zechciałby pan z nią porozmawiać?
— Porozmawiać z nią?
— Ona tylko udaje, że jest w dobrym nastroju. Wyszło to na jaw, któregoś wieczoru. Nie miała żadnych
powodów do przygnębienia. W pewnej chwili spojrzałem znad gazety i napotkałem jej wzrok utkwiony we
mnie z wyrazem nienawiści. Ale ona nie nienawidzi mnie... Chciałem coś powiedzieć, ale ona krzyknęła:
„Tak, na pewno dla mężczyzny to nie jest takie straszne! On nie musi przejść przez to wszystko i wie, że
coś takiego nigdy mu się nie przydarzy. Więc jak może to zrozumieć? Czy może mieć pojęcie, jak my
czujemy się z tym? Jak czuje się kobieta, która leży w nocy bezsennie z poniżającą świadomością, że ją po
prostu wykorzystano? Jakby nie była człowiekiem, tylko jakimś naczyniem, inkubatorem... I myśli, myśli
godzinami, każdej nocy co będzie musiała wydać na świat? Nie możesz tego zrozumieć! To jest takie
poniżające... nie do zniesienia. Ja z tego szaleję... Nie wytrzymam już dłużej...”
Zellaby urwał i potrząsnął głową.
— Nie przerywałem jej — ciągnął po chwili. — Myślałem, że ten wybuch sprawi jej ulgę. Ale
chciałbym, żeby pan z nią porozmawiał, przekonał ją. Ona wie, że rentgen i wszystkie te inne testy, które
pan przeprowadzał wykazują normalny rozwój płodu, ale wbiła sobie do głowy, że uspokajanie pacjentów
należy po prostu do obowiązków lekarza. I niewątpliwie tak jest.
— Niemniej owe testy i zdjęcia rentgenowskie są prawdziwe, i dzięki Bogu, nie wykazują nic złego. Nie
wiem, co bym zrobił w przeciwnym razie. Jest to dla mnie ulga równie wielka, jak dla pacjentek. Proszę się
więc nie martwić. Przynajmniej pod tym względem będę mógł uczciwie uspokoić pana małżonkę. Nie ona
pierwsza pomyślała, że ją oszukujemy, i na pewno nie ostatnia. Gdy zdołamy uspokoić nasze kobiety pod
tym względem, znajdą sobie inne powody do zmartwień.
Już po tygodniu przepowiednia doktora Willersa zaczęła się sprawdzać. Napięcie w miasteczku stawało
się zaraźliwe i rosło z dnia na dzień. Pod koniec maja front jedności zaczął słabnąć. Pastor Leebody nie
szczędził wysiłków; w kościele odprawiano codziennie dodatkowe nabożeństwa, a wielebny Hubert
niestrudzenie odwiedzał wszystkich swoich parafian, starając się dodać im odwagi. Zellaby trzymał się na
uboczu. Racjonalizm popadł w niełaskę. Ale jednego wieczoru odwiedził Artura Crimma w Ośrodku.
— Czy pan zauważył z jaką furią one na nas patrzą? — spytał. Zupełnie, jak byśmy wymusili na
Stwórcy, aby obdarzył nas naszą płcią. Nie wiem, czy to samo odczuwa się w Ośrodku?
— Parę dni temu daliśmy urlop wszystkim kobietom, które o to prosiły. Oczywiście, w związku z tym
mamy więcej pracy, ale sytuacja była nie do zniesienia.
— To tylko półśrodek. Nigdy nie pracowałem w wytwórni sztucznych ogni, ale teraz wiem, co się tam
odczuwa. Mam wrażenie, że lada chwila może wybuchnąć coś nieujarzmionego, coś strasznego. I nie
można nic zaradzić, tylko czekać i ufać, że to nie nastąpi. Naprawdę trudno będzie wytrzymać jeszcze
jeden miesiąc.
Nieoczekiwanie zaszło coś, co rozładowało atmosferę ogólnego zwątpienia.
Panna Lamb, która co wieczór wychodziła na mały spacer pod opieką panny Latterly nieuważnie stąpnęła
na przewróconą butelkę. Butelka potoczyła się, a panna Lamb upadła na alejkę. Panna Lattlerly zaniosła ją
do domu i pobiegła do telefonu.
Gdy w pięć godzin później doktor Willers wrócił wreszcie do domu, jego żona przeraziła się. Stał w
progu, potargany i blady, mrugając, jakby raziło go światło. W ciągu całego ich pożycia tylko raz, czy dwa
widziała go w takim stanie.
— Co się stało, kochanie? Czyżby...?
— Jestem trochę pijamy, Milly.
— Och, Karolu, a dziecko?
— To reakcja, moja droga! Z dzieckiem wszystko jest w porządku, w najzupełniejszym porządku...
— Dzięki Ci, o Boże! — zawoła pani Willers żarliwie takim tonem, jakim zawsze odmawiała modlitwy.
— Ma złociste oczy — powiedział jej mąż. — Dziwne, no nie? Ale w tym nie ma przecież nic
niepokojącego, prawda?
— Absolutnie nic!
Pomogła mężowi zdjąć płaszcz i zaprowadziła go do bawialni. Osunął się w fotel i siedział odprężony,
patrząc przed siebie.
— G... g... głupie, no nie? Tyle niepokoju, a wszystko jest jak najlepiej! Ja... ja...
Wybuchnął płaczem. Pani Willers przysiadła na poręczy fotela i objęła męża za szyję.
— No, no... Już wszystko dobrze, kochanie! Już po wszystkim. Obróciła ku sobie jego twarz i ucałowała
go.
— Mogło przecież być czarne lub żółte, czy zielone, albo jak małpa... Rentgen, by tego nie wykazał.
— Wiem, wiem. Ale teraz nie potrzebujesz się już więcej martwić. Powiedziałeś, że wszystko poszło
dobrze?
Doktor Willers energicznie przytaknął głową.
— Tak jest, bardzo dobrze — powtórzył. — Tylko te oczy... Ale złociste oczy są w porządku... zupełnie
w porządku... Baranki mogą paść się bezpiecznie. O, Milly, jaki ja jestem zmęczony!
W miesiąc później Gordon Zellaby przemierzał nerwowo poczekalnię w najlepszej klinice w Trayne.
Rozumiał, że w jego wieku nie przystoi zachowywać się w ten sposób, że byłoby to odpowiednie dla
młodego mężczyzny, a w ciągu ostatnich tygodni uświadomił sobie, że nie jest już młody. Czuł się dwa
razy starszy, niż był w istocie. W pewnej chwili, szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem, do poczekalni
weszła pielęgniarka.
— Ma pan syna — oznajmiła. — A pani Zellaby poleciła panu powiedzieć, że mały ma nos Zellaby'ch.
Rozdział XII
Dożynki
Pewnego popołudnia w końcu lipca, Gordon Zellaby spotkał na ulicy małą rodzinną grupkę wychodzącą
z kościoła. Pośrodku szła dziewczynka, niosąc zawinięte w biały szal niemowlę. Wyglądała, jak uczennica,
stanowczo za młodo na matkę. Zellaby uśmiechnął się do nich życzliwie, ale, gdy gromadka przeszła,
smutnym wzrokiem pogonił za tym dzieckiem z dzieckiem w ramionach.
Przy bramie spotkał Wielebnego Huberta Leebody.
— Halo, pastorze! Ma pan teraz niezłą kupę roboty!
— Już jest trochę lżej. Zostało tylko dwoje, czy troje.
— I to będzie sto procent?
— Prawie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego, ale jestem rad. Ta mała, Mary Histon, wybrała
dla swojego synka imię Teodor. Podkreślam, że sama je wybrała. To mi się podoba.
— Mnie też. I to jest niewątpliwie hołd dla pana, pastorze. Pastor był zadowolony, ale potrząsnął głową.
— Nie tylko dla mnie — rzekł. — To, że niedorosła dziewczynka nazwała swojego syna „Darem
Bożym" zamiast się go wstydzić jest hołdem dla całego miasteczka.
— Miasteczkiem trzeba kierować, aby potrafiło zachować właściwą postawę.
— To praca zespołowa, pod dowództwem znakomitego kapitana, pani Angeli Zellaby.
Przeszli parę kroków w milczeniu, po czym Zellaby powiedział:
— Niemniej, bez względu na to, jak Mary to przyjmuje, została obrabowana. Straciła dzieciństwo, stając
się od razu kobietą. To smutne, że nie będzie miała szansy rozwinąć skrzydeł, że odebrano jej wiek
prawdziwej poezji.
— Można by się z tym zgodzić, ale poetów, prawdziwych poetów nie ma zbyt wielu i na pewno
większość ludzi uważa bezpośrednie przejście od lalek do niemowląt za zupełnie naturalne.
—Niestety to prawda. Przez całe życie potępiałem germański pogląd na kobiety, i przez całe życie
przekonywałem się, że aprobuje go dziewięćdziesiąt procent niewiast.
— Na pewno są wśród naszych kobiet takie, których nie odarto z niczego.
— Ma pan rację. Na przykład panna Ogle. Jest jeszcze trochę oszołomiona, ale zachwycona.
Najwidoczniej uważa to, co ją spotkało za jakąś magiczną niespodziankę, którą wymyśliła i wykonała,
sama nie wiedząc jak.
Po chwili mówił dalej:
— Moja żona powiedziała mi, że pani Leebody w najbliższych dniach wróci do domu. Serdecznie nas to
cieszy.
— Tak, lekarze są bardzo zadowoleni. Wyzdrowiała nadspodziewanie szybko.
— A jak maleństwo?
Pastor nachmurzył się lekko.
— Ona je ubóstwia — rzekł.
— A jak się czuje panna Fresham?
— W tej chwili jest bardzo zapracowana. Tilly nadal utrzymuje, że szczeniaczki są bardziej interesujące
niż niemowlęta, ale mam wrażenie, że już trochę słabnie w tym przekonaniu.
— Gdy rozmawiam tu z ludźmi, wydaje mi się, że są spokojniejsi, że nawet najoporniejsi złagodnieli.
Podniecenie opadło, wyczuwam pewną atmosferę apatii, coś na kształt odprężenia po bitwie.
— To była bitwa — zgodził się pastor. — Ale bitwy są tylko epizodami kampanii, więc możemy
spodziewać się następnych.
Zellaby spojrzał na niego uważnie.
— Bo kimże są te dzieci? — mówił dalej pastor. — Widzę coś szczególnego w ich oczach, gdy patrzą na
nas ciekawie. Wiem, że pan nie zgodzi się ze mną, ale ciągle myślę, że to miał być rodzaj sprawdzianu.
— Ale kto i po co narzuciłby nam taki test?
— Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Znaleźliśmy się przecież w przymusowej sytuacji,
którą mogliśmy odrzucić, a my zaakceptowaliśmy ją i sprostaliśmy jej dla wspólnego dobra.
— Chyba postąpiliśmy słusznie — rzekł Zellaby.
— A cóż innego mogliśmy uczynić?
— Nie wiem. Jak można wiedzieć, mając do czynienia z... obcymi? Wkrótce rozeszli się. Pastor wszedł
do domku panny Fresham,a Zellaby w zamyśleniu kontynuował przechadzkę. Zbliżając się do Błoni,
zobaczył z daleka panią Brinkham. Szła mu na spotkanie, popychając przed sobą nowiutki, lśniący wózek.
Nagle zatrzymała się, wyjęła niemowlę, przeszła parę metrów do pomnika, usiadła na drugim schodku i
rozpiąwszy bluzkę zaczęła karmić dziecko. Przechodząc niedaleko, Zellaby ukłonił się. Po twarzy pani
Brinkham przeleciał cień niezadowolenia.
— No więc co? To chyba naturalne, prawda? — rzekła zaczepnie.
— To klasyczne, droga pani. Jeden z wielkich symboli — zapewnił ją Zellaby.
— Więc niech pan sobie idzie! I nagle wybuchnęła płaczem. Zellaby zawahał się.
— Czy mógłbym coś zrobić...
— Tak, odejść! Chyba pan nie sądzi, że chcę robić z siebie widowisko — rzekła, płacząc. —
Zrozumiałby pan, gdyby pana dziecko było jednym z nich — powiedziała pani Brinkham. Mała jest
głodna. Proszę, niech pan odejdzie.
Zellaby zrozumiał, że nie jest to odpowiednia chwila do dyskusji. Ponownie uchylił kapelusza i odszedł.
W połowie drogi do Kyle Manor usłyszał nadjeżdżający samochód. Zszedł na pobocze, aby go
przepuścić, ale samochód zatrzymał się tuż za nim. Obejrzał się i zobaczył, że nie była to furgonetka, jak
przypuszczał, ale małe osobowe auto; przy kierownicy siedziała Ferrelyn.
— Jakże się cieszę, kochanie! — zawołał. — Nikt mi nie mówił, że się do nas wybierasz.
— Bo nikt nie wiedział, że przyjadę. Ja sama też nie. Wcale nie miałam takiego zamiaru. To przez niego
— i wskazała na dziecięce posłanko ułożone obok siedzenia kierowcy.
Rozdział XIII
Powroty
Następnego dnia najpierw wróciła do Midwich doktor Małgorzata Haxby z Norwich, ze swoim
niemowlęciem. Panna Haxby nie wchodziła już w skład personelu Ośrodka, ponieważ porzuciła pracę
przed dwoma miesiącami, niemniej tam właśnie pragnęła teraz zamieszkać. W dwie godziny później z tym
samym zamiarem i również z dzieckiem przyjechała Diana Dawson z Gloucester. Diana była jeszcze
pracownicą Ośrodka, ale miała tam wrócić dopiero po dłuższym urlopie. Jako trzecia przyjechała z
Londynu Polly Rushton i poprosiła o azyl dla siebie i dziecka u swego wuja, Wielebnego Huberta
Leebody.
Nazajutrz do Ośrodka zjechały z dziećmi jeszcze trzy pracownice, domagające się. by znaleziono dla
nich odpowiednie pomieszczenie w Midwich. Po południu młoda pani Dorry wróciła z Devenport, gdzie
mieszkała do niedawna, gdyż przebywał tam służbowo jej mąż, otworzyła ich dawny dom i pozostała tam z
dzieckiem. Wreszcie zjawiła się panna Latterly, która przywiozła niemowlę panny Lamb z Eastburne,
gdzie jej przyjaciółka odbywała rekonwalescencję.
Nagły ten przypływ wywołał różnorodne reakcje. Pastor przyjął swoją siostrzenicę serdecznie, zapewne
uważając, że należy się jej jakaś rekompensata. Doktor Willers był tym wszystkim zaniepokojony, zarówno
jak jego żona, która obawiała się, że małżonek zechce odłożyć wyjazd na wakacje, które dla niego
zorganizowała. Gordon Zellaby obserwował sytuację z rozsądną rezerwą.
Najdotkliwiej odczuł ten rozwój wypadków Artur Crimm, który chwilami zdawał się tracić opanowanie.
Janet i ja byliśmy zdania, że pierwsza i najtrudniejsza przeszkoda została pokonana, i że narodziny dzieci
nie wywołały ogólnokrajowego rozgłosu, natomiast, jeżeli sprawa ma być nadal utrzymana w dyskrecji,
należy natychmiast zająć stanowisko w nowo powstałej sytuacji. Trzeba opracować oparty na rzeczowych
podstawach plan pomocy dla dzieci i opieki nad nimi.
Artur Crimm zawiadomił swoje władze nadrzędne, że nieprawidłowości kadrowe w jego sekcji doszły do
takich rozmiarów, że wymykają się spod jego kontroli i wymagają bezzwłocznej interwencji miarodajnych
czynników.
Doktor Willers wystosował trzy raporty; pierwszy, sformułowany w języku fachowym, przeznaczony do
akt urzędowych; drugi napisany zrozumiale dla laika, stwierdzał między innymi:
„Urodziło się trzydziestu jeden chłopców i trzydzieści dziewczynek. Zaobserwowano następujące
wspólne cechy:
Najbardziej uderzające są oczy. Z powierzchownych badań wynika, że ich struktura jest normalna,
natomiast tęczówka posiada unikalną — o ile mi wiadomo — barwę jasnego, niemal fluoryzującego złota,
w tym samym odcieniu u wszystkich dzieci.
Włosy bardzo miękkie, delikatne ciemnoblond. Badane pod mikroskopem próbki włosów, wykazały
identyczne cechy charakterystyczne. W literaturze fachowej nie znalazłem żadnej wzmianki o istnieniu
tego rodzaju włosów. Paznokcie u placów rąk i nóg nieco węższe niż normalne, nie sugerują jednak
tendencji wynaturzania się w szpony. Kształt potylicy zdaje się odbiegać trochę od normy, ale jest za
wcześnie, aby stwierdzić to definitywnie.
Niezwykłe podobieństwo dzieci, fakt, że na pewno nie są hybrydami znanych gatunków, oraz
okoliczności, towarzyszące ciąży matek mogą sugerować xenogenezę. Aczkolwiek nie znalazłem żadnych
naukowych informacji o ludzkiej xenogenezie, to wcale nie dowodzi, że jest ona niemożliwa.
Wykształcone kobiety akceptują hipotezę, że mogą być rodzicielkami płodu, nie będąc jego matkami;
mniej inteligentne odczuwają to jako coś hańbiącego i dlatego odrzucają tę koncepcję.
Wszystkie niemowlęta są zupełnie zdrowe, choć nie tak pulchne, jak dzieci w ich wieku. Skóra ich ma
srebrzysty połysk, co trochę niepokoi ich matki".
— No dobrze — powiedziała Janet przeczytawszy do końca raport. — Ale co z tym zagadnieniem
przymusu? Pan to w ogóle pominął.
— To histeria, powodująca zbiorową halucynację, prawdopodobnie chwilową — odpowiedział Willers.
— Ale przecież wszystkie matki, wykształcone, czy nie, stwierdzają zgodnie, że dzieci wywierają na nie
przymus. Kobiety, które opuściły Midwich wcale nie chciały tu wrócić, ale musiały. Rozmawiałam z nimi i
wszystkie powiedziały mi to samo: że odczuwały nieznośny niepokój i przygnębienie, i wiedziały, iż nie
otrząsną się z tego dopóki tu nie wrócą. Miewały różne dolegliwości, brak tchu, uderzenia do głowy,
uczucie nienormalnego głodu i pragnienia. Ferrelyn powiedziała, że po prostu odczuwała nieznośne
zdenerwowanie. Ale bez względu na rodzaj przypadłości wszystkie kobiety czuły, że ten stan wiąże się z
ich dziećmi i minie, tylko o ile przywiozą tu swoje niemowlęta. Dotyczy to nawet panny Lamb. Ona też
znosiła te same udręki, ale była zbyt osłabiona, żeby podnieść się z łóżka. I cóż się stało? Przymus
przerzucił się na pannę Lattery, która, nie mogąc mu się oprzeć przywiozła to maleństwo. Gdy tylko
ulokowała je u pani Brant odzyskała równowagę i mogła wrócić do przyjaciółki do Eastburne.
— Jeśli przyjmiemy te wszystkie wypowiedzi za dobrą monetę — powiedział doktor — i jeśli weźmiemy
pod uwagę, że na ogół obowiązki kobiet są tak śmiertelnie nudne, iż z najmniejszego, rzuconego w tę
monotonię ziarnka wyrośnie gmatwanina bujnych lian, nie zdziwi nas to, co się tu dzieje. Pomyślcie tylko,
kilkadziesiąt kobiet, które padły ofiarą nieprawdopodobnego i niewyjaśnionego dotąd zjawiska, urodziło
kilkadziesiąt niemowląt, niepodobnych do innych. Każda matka chce, żeby jej dziecko było normalne.
Nasze kobiety, które wraz z dziećmi opuściły Midwich, znalazłszy się wyizolowane ze swojej grupy
zaczęły wyraźnie zdawać sobie sprawę, że ich złotookie niemowlęta drastycznie różnią się od innych.
Niepokój matek narastał, aż zrozumiały, że jedynym sposobem złagodzenia go będzie przeniesienie
dręczącej nieprawidłowości do środowiska, gdzie przestanie być nieprawidłowa. W tym wypadku istniało
tylko jedno takie miejsce: Midwich. Zabrały więc swoje dzieci i wróciły. To wszystko.
— Tak? — wtrąciła Janet. — A co z panią Welt? Wszedłszy któregoś dnia do jej sklepu, pani Brant
zastała ją zajętą wbijaniem sobie szpilek w ciało i płaczącą przy tym z bólu. Zdumiona pani Brant
zaciągnęła ją do doktora Willersa, który dał jej jakiś środek uspokajający. Gdy pani Welt poczuła się lepiej
wyjaśniła, że przewijając dziecko przypadkowo ukłuła je szpilką, a wtedy — według jej relacji —
niemowlę popatrzyło na nią przeciągle swymi złocistymi oczami i po prostu zmusiło ją do nakłuwania
szpilką własnego ciała.
— To przykład pospolitej histerycznej skruchy — zaopiniował Willers.
— Czy w przypadku Harrimana również?
Harriman zjawił się pewnego dnia u lekarza w nader opłakanym stanie. Miał złamany nos, parę wybitych
zębów i siniaki pod obu oczami. Powiedział, że napadło go trzech nieznajomych. Ale nie widział ich nikt
inny; natomiast dwaj chłopcy z miasteczka utrzymywali, że obserwowali przez okno jego domu, jak sam
okładał się pięściami. Nazajutrz ktoś dostrzegł siniaka na buzi jego dziecka.
Ale Doktor Willers wzruszył ramionami.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Harriman twierdził, że zaatakowało go stado różowych słoni —
powiedział.
— Jeżeli pan o tym nie wspomni, napiszę dodatkowy raport — rzekła Janet.
Zrobiła to istotnie.
„Według mnie — zakończyła — a także zdaniem wszystkich tutaj z wyjątkiem doktora Willersa, nie jest
to żadna histeria, a po prostu fakty. Sytuację należy uznać, a nie usprawiedliwiać ją. Nie ma sensu dawać
wiarę jakimś zabobonom i przypisywać dzieciom magiczną władzę. Takie bzdury nie prowadzą do niczego
dobrego, stanowią jedynie pożywkę dla tego, co Zellaby nazywa podziemiem starych wiedźm. Narzuca się
konieczność przeprowadzenia obiektywnych, gruntownych badań".
Doktor Willers także napisał do Bernarda o konieczności badań, ale z innego punktu widzenia.
„Przede wszystkim, w ogóle nie rozumiem dlaczego Wywiad Wojskowy interesuje się tą sprawą, a poza
tym jest upokarzające, że podlega ona jego wyłącznej kompetencji. Jest to gruby błąd. Ktoś powinien mieć
te dzieci pod stałą obserwacją. Oczywiście, prowadzę skrupulatne notatki, ale to nie są spostrzeżenia
specjalisty; tu trzeba współpracy całego zespołu ekspertów. Nie poruszałem tej sprawy, póki dzieci nie
przyszły na świat, gdyż uważałem, że tak będzie lepiej dla wszystkich, a przede wszystkim, dla matek, ale
teraz sytuacja się zmieniła.
Przyzwyczailiśmy się już do wglądu władz wojskowych w różne dziedziny nauki, choć często jest to
zupełnie niepotrzebne. Uważam za skandal, że otacza się zmową milczenia zjawisko, które przebiega
prawie niekontrolowane. Proszę sobie przypomnieć, jakie zainteresowanie wzbudzały czworaczki i
pięcioraczki, i pomyśleć jaki materiał do obserwacji znalazł się teraz w naszym posiadaniu. Sześćdziesiąt
jedenniemowląt, tak podobnych do siebie, że nawet ich matki rozróżniają je z trudem. Narzuca się
konieczność porównania wpływu otoczenia, diety, najrozmaitszych uwarunkowań. To, co się tu dzieje, to
jakby palenie nie napisanych jeszcze książek. Trzeba działać, dopóki nie przepadną wszelkie szansę".
Wszystkie te doniesienia ściągnęły Bernarda na naradę do Midwich. Po dość ostrej wymianie zdań
obiecał, że skłoni Ministerstwo Zdrowia do energicznej i szybkiej interwencji.
Gdy zostaliśmy sami po zebraniu, Bernard powiedział:
— Teraz, skoro wydarzenia w Midwich staną się bardziej jawne, byłoby dobrze pozyskać sympatię
Zellaby'ego. Czy mógłbyś umówić mnie na spotkanie z nim?
Gdy zatelefonowałem do Zellaby'ego, zgodził się natychmiast i tegoż popołudnia odprowadziłem
Bernarda do Kyle Manor. Gdy wrócił wydawał się zatroskany.
— I co pan myśli o naszym mędrcu z Midwich? — spytała Janet.
— Zmusił mnie do nowych przemyśleń — odpowiedział Bernard.
— Gordon lubi poruszać pewne sprawy jakby mimochodem; nie wiadomo, czy przedstawia wnioski ze
swych dociekań, czy tylko igra z hipotezami — rzekłem. — Dlatego rozmowa z nim była trudna.
— Tak. uroczył mnie sporą porcją takich wywodów. Dziesięć minut zabrał mu wstęp do oświadczenia,
ż
e dopiero niedawno zaczął zastanawiać się, czy — z biologicznego punktu widzenia — cywilizacja nie
jest formą dekadencji. Następnie przeszedł do rozważań, czy luka między homo sapiens, a całą resztą
gatunków nie jest zbyt duża; z tego wynikła sugestia, że dla rozwoju ludzkości byłoby może lepiej,
gdybyśmy byli zmuszeni walczyć ze stworzeniami „sapiens", lub przynajmniej „półsapiens". Te uwagi
miały zapewne jakiś związek z zasadniczym tematem naszej rozmowy, ale niech mnie diabli wezmą, jeśli
wiem, o co mu chodziło! Jedno przecież jest pewne: mimo że tak chętnie i daleko odbiega od tematu, jest
to bystry obserwator. Nawiasem mówiąc, Zellaby całkowicie podziela opinię doktora Willersa co do
konieczności zainteresowania całą sprawą specjalistów. Chodzi mu zwłaszcza o ten „przymus", na który
zaopatruje się inaczej, niż Willers. Jego zdaniem, to nie jest histeria, i chciałby się dokładnie dowiedzieć co
to jest.
— Zdaje się, że nie słyszałeś jeszcze o jednym incydencie. Czy wiesz, że parę dni temu jego córka
próbowała zabrać swoje dziecko na samochodową przejażdżkę?
— Jak to „próbowała"?
— Przejechawszy kilka kilometrów, musiała zrezygnować ze swego zamiaru i wrócić do Midwich.
Zellaby powiedział, że niedobrze, jeśli dziecko trzyma się fartuszka matki, ale jeśli matka nie potrafi
odczepić się od fartuszka dzieci, to sprawa jest poważna. Dlatego uważa, że nadszedł czas, aby podjąć w
tej sprawie zdecydowane kroki.
Rozdział XIV
Nowe Zagadnienia
Z różnych powodów Alan Hughes nie mógł przyjechać do Midwich przed upływem trzech tygodni, i
dlatego Zellaby musiał opóźnić swoją interwencję.
W tym czasie niechęć Dzieci — będę odtąd pisał o nich przez duże D, aby odróżnić je od innych dzieci
— otóż ich niechęć przenoszenia się poza najbliższą okolicę Midwich stała się już faktem powszechnie
znanym w miasteczku. Bywało to czasem uciążliwe, gdyż kiedy któraś z matek wyjeżdżała do Trayne lub
gdzie indziej, musiała angażować kogoś do opieki nad Dzieckiem. Nikt jednak nie przejmował się tym
ponad miarę; uważano tę dziwną niechęć za dziecięcy kaprys, ot, jeszcze jeden z kłopotów, nieuniknionych
przecież przy maluchach.
Zellaby zapatrywał się na to mniej niefrasobliwie, ale czekał do niedzielnego popołudnia, żeby wyłożyć
sprawę zięciowi. Aby upewnić się, że nikt nie będzie im przeszkadzał, zaprowadził Alana do ogrodu, gdzie
usadowili się na leżakach, pod cedrowym drzewem.
— Oto, co chcę ci powiedzieć, mój chłopcze — rzekł, wbrew swemu zwyczajowi przechodząc od razu
do sedna sprawy. — Będę bardzo rad, jeśli zabierzesz stąd Ferrelyn. I myślę, że im prędzej to uczynisz,
tym będzie lepiej.
Alan spojrzał na niego ze zdziwieniem i lekką urazą.
— To chyba jasne, że niczego nie pragnę więcej, niż być razem z nią — odparł.
— Naturalnie, mój drogi. Nikt w to nie wątpi. Ale w tej chwili nie myślę o tym, co by któreś z nas
wolało, tylko o tym, co trzeba zrobić, przede wszystkim dla dobra Ferrelyn.
— Ona chce wyjechać. Gotowa jest wyjechać natychmiast.
— Wiem, i próbowała zabrać swoje dziecko, ale ono zmusiło ją, żeby wróciła, tak samo jak uczyniło już
poprzednio, i jak na pewno znów zrobi przy następnej próbie. Toteż możesz zabrać ją samą. Dziecku
zapewnimy tutaj doskonałą opiekę, a są poważne podstawy, by przypuszczać, że nie będąc z nią razem nie
zdoła wywierać na nią tak silnego wpływu.
— Ale doktor Willers uważa...
— Willers udaje zucha, żeby odpędzić lęk i zamyka oczy na to, czego nie chce widzieć. Ale nieważne jak
kazuistycznych używa argumentów, żeby zachować spokój, skoro nikt z nas nie da się na nie nabrać.
— Więc pan uważa, że wracając tutaj Ferrelyn i wszystkie inne kobiety nie działały pod wpływem
histerii, o której ciągle mówi doktor?
— A cóż to jest histeria? Zakłócenie czynności układu nerwowego. Oczywiście, u wielu tutejszych
kobiet układ ten został mocno nadszarpnięty, ale zło leży w tym, że Willers zatrzymał się tam, skąd
powinien był zacząć. Zamiast badań, dlaczego reakcja nastąpiła w takiej właśnie formie, on otacza się
dymną zasłoną ogólników o długim okresie niepokoju, itp. Nie można go potępiać; jest przemęczony i
powinien odpocząć, ale to nie znaczy, że musimy pozwalać mu zaciemniać fakty. Na przykład, jeśli nawet
sam to zauważył nie powiedział nikomu, i owa „histeria" nie wystąpiła ani razu pod nieobecność Dziecka.
— Naprawdę? — spytał Alan z niedowierzaniem.
— Nie było ani jednego wyjątku. Uczucie przymusu pojawia się tylko w pobliżu Dziecka. Oddzielcie
Dziecko od matki, a przymus osłabnie i stopniowo zniknie zupełnie. W niektórych przypadkach trwa to
dłużej, w innych krócej, ale powtarzam: nie zaobserwowano ani jednego wyjątku.
— Ale jak się to dzieje?
— Nie mam pojęcia. Możliwe, że występuje tu jakiś element hipnozy, ale bez względu na to, jaki to
mechanizm, jestem przekonany, że z całą premedytacją i pełną świadomością kierują nim Dzieci. Jako
przykład może tu posłużyć panna Lamb. Gdy była fizycznie zbyt słaba, aby pojechać gdziekolwiek,
uczucie nieznośnej nostalgii przerzuciło się na pannę Latterly, która nie potrafiła mu się oprzeć. Dziecko
postawiło na swoim i wróciło do Midwich, jak wszystkie inne. A odkąd tu powróciły, nikomu nie udało się
wywieźć którekolwiek z nich dalej, niż sześć kilometrów od miasteczka. Zbiorowa histeria, powiada
Willers. Wpada w nią jedna kobieta, a niebawem wszystkie inne zaczynają zdradzać te same objawy.
Ale jeżeli Dziecko zostaje tutaj, matka może sobie jechać do Trayne, czy dokądkolwiek jej się podoba
bez żadnych przeszkód. Jestem pewien, że Ferrelyn nie zdoła zabrać stąd swego dziecka, ale jeśli
zdecyduje się wyjechać, zostawiając je tutaj, nie napotka na żaden opór.
Alan zastanawiał się przez chwilę.
— To rodzaj ultimatum. Będzie musiała dokonać wyboru: dziecko, albo ja. Trochę brutalne...
— Mój drogi, Dziecko postawiło już swoje ultimatum. Sytuacja jest jasna. Jedyny kompromis, na jaki
możesz pójść, to ulec Dziecku i przenieść się tutaj.
— To przecież nie leży w mojej mocy.
— No więc doskonale! Ferrelyn już od kilku tygodni unika tego tematu, ale prędzej czy później musi
spojrzeć prawdzie w oczy. Twoim zadaniem jest wyjaśnić jej, co stanowi przeszkodę i pomóc ją pokonać.
— To ciężkie zadanie.
— Byłoby cięższe, gdyby chodziło o twoje dziecko. To zresztą nie jest również jej prawdziwe dziecko.
Podobnie jak pozostałe sześćdziesiąt kobiet, Ferrelyn padła ofiarą wymuszenia, które uczyniło z nich
wszystkich to, co weterynarze określają nazwą matek żywicielek lub rodzicielek, coś w rodzaju
przybranych matek. To dziecko nie ma biologicznie nic wspólnego z żadnym z was, z tym tylko, że w
niewyjaśniony dotąd sposób Ferrelyn znalazła się w sytuacji, w której musiała wydać je na świat.
Powtarzam, że to dziecko tak dalece nie ma nic wspólnego z tobą ani Ferrelyn, że nie dałoby się nawet
ustalić, do jakiej należy rasy. Nawet Willers się z tym zgadza. Ale takie fenomeny pojawiały się w
przeszłości. Nasi przodkowie, którzy nie wierzyli tak ślepo, jak Willers w artykuły naukowe, wymyślili dla
nich nazwę: odmieńce. Cała ta sprawa nie wydawała im się tak zdumiewająca, jak nam ponieważ ich
sposób myślenia krępował tylko dogmatyzm religijny, mniej dogmatyczny, niż dogmatyzm naukowy.
Nazwa, odmieńce, jest tak stara i rozpowszechniona, że potwierdza pojawianie się takich dziwnych
stworzeń, oczywiście nader rzadko, i na pewno nie na tak wielką skalę, ale ilość jest mniej ważna, niż sam
fakt ich istnienia. Te sześćdziesiąt jeden złotookich niemowląt to natręci, nieproszeni goście, jak pisklęta
kukułek. Teraz jednak nieważne jest jak kukułcze jajo trafiło do gniazda, teraz chodzi o to, jak zachowa się
pisklę, gdy się wykluje. Niewątpliwie będzie kierować się bezlitosnym instynktem przetrwania.
— Czy naprawdę uważa pan, że to właściwa analogia? — zapytał Alan nieswojo.
— Jestem tego zupełnie pewien.
Zapadła chwila milczenia. Zellaby spoczywał wyciągnięty na leżaku z rękami pod głową. Alan
niewidzącymi oczyma patrzył na trawnik.
— No dobrze — powiedział wreszcie. — Prawdopodobnie większość z nas sądziła, że gdy Dzieci
przyjdą na świat, atmosfera się wyklaruje. Przyznaję, że tak się nie stało. Czego pan teraz oczekuje?
— Nie potrafię przewidzieć dokładnie, ale niczego dobrego. Kukułcze pisklęta są w stanie przetrwać,
gdyż są uparte i niewątpliwie jednoczy je dążenie do tego wspólnego celu. Dlatego mam nadzieję, że
zabierzesz Ferrelyn i nie pozwolisz jej tu wracać.
Alan potarł zmarszczone czoło.
— To będzie trudne — powiedział — Ferrelyn jest przywiązana do tego maleństwa, otacza je tkliwością,
jak każda matka ma wobec niego poczucie obowiązku.
— Naturalnie, to zupełnie normalne. Dlatego ptasia samiczka, która wysiedziała podrzucone jajo
zamęczy się na śmierć, aby wykarmić kukułcze pisklę. To, jak powiedziałem, oszustwo, nielitościwe
wykorzystanie naturalnych skłonności. Istnienie tej skłonności jest ważne dla utrzymania gatunku, ale
ostatecznie w cywilizowanym społeczeństwie nie możemy sobie pozwalać na zadowalanie wszystkich
naszych popędów. W tym wypadku Ferrelyn nie może pozwolić się szantażować swoim dobrym
instynktom.
— A co byłby pan zrobił, gdyby dziecko Angeli było „kukułką"?
— Zrobiłbym to samo, co w tej chwili radzę tobie, wywiózłbym ją stąd, aby odciąć ją zupełnie od
Midwich; sprzedałbym ten dom, chociaż jesteśmy do niego oboje bardzo przywiązani. Kto wie, czy nie
będę musiał tego uczynić, choć Angela nie jest bezpośrednio poszkodowana. Nikt nie wie, co może się tu
jeszcze zdarzyć. Zobaczymy, jak ukształtuje się sytuacja. Ale jestem przekonany, że Ferrelyn powinna
bezzwłocznie stąd wyjechać. Nie proponuję, że sam z nią o tym porozmawiam, gdyż uważam, że jest to
sprawa, którą musicie załatwić sami. Postawisz ją przed stanowczą alternatywą, ale rozumiem, że to jest
trudne i potrzebujesz kogoś, kto przechyli szalę; Angela i ja udzielimy ci pełnego poparcia.
Alan powoli skinął głową.
— Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne — powiedział. — Pójdę torem, na który mnie pan popchnął
i na pewno załatwimy wszystko między sobą.
Siedzieli dalej w milczeniu. Alan czuł pewną ulgę, że jego bezładne podejrzenia i domysły, zostały
niejako skrystalizowane i skoordynowane tak, że będzie mógł zacząć działać. Nie pamiętał, by
kiedykolwiek przedtem prowadził z nim rozmowę bez żadnych dygresji, ściśle trzymając się tematu. A tyle
się przecież nasuwało różnych wniosków i skojarzeń; Chciał właśnie powiedzieć coś na ten temat, gdy
zobaczył Angelę, idącą ku nim przez trawnik.
Usiadła obok męża i poprosiła o papierosa. Zellaby obserwował jak zaciągnęła się kilka razy, po czym
zapytał:
— Jakieś kłopoty?
— Sama nie wiem. Przed chwilą rozmawiałam przez telefon z Margaret Haxby. Wyjechała z Midwich.
Zellaby uniósł brwi.
— Chcesz powiedzieć, że wyniosła się stąd?
— Tak. Mówiła z Londynu.
— Aha — mruknął Zellaby i zamyślił się. Alan zapytał kto to taki, Margaret Haxby.
— Chyba jej nie znasz. Pracuje, a raczej pracowała w ekipie Artura Crimma. Jedna z jego
najzdolniejszych asystentek. Doktor filozofii, z Londynu.
— Jedna z... poszkodowanych?
— Tak — odpowiedziała Angela. — I jedna z najniecierpliwszych. Postanowiła wyrwać się i wyjechała,
zostawiając dziecko na utrzymaniu naszego miasta. Dosłownie tak.
— Ale co ty masz z tym wspólnego? — zapytał Zellaby.
— Panna Haxby uznała mnie za osobę, odpowiednią do przyjęcia oficjalnego zawiadomienia w tej
sprawie. Powiedziała, że zadzwoniłaby do pana Crimma, ale nie ma go dzisiaj w Midwich. Prosiła, by
zorganizować coś dla dziecka.
— Gdzie ono teraz jest?
— U starej pani Dorry. Tam, gdzie mieszkała doktor Haxby.
— I ona je tak po prostu porzuciła?
— Tak. Pani Dorry jeszcze o tym nie wie. Będę musiała pójść i powiadomić ją.
—Gdy ta wiadomość rozniesie się po Midwich może wywołać panikę wśród innych kobiet, które
przyjęły do siebie Dzieci. Zaczną pozbywać się ich bezzwłocznie. Czy nie można by poczekać aż do
powrotu Crimma, który będzie musiał jakoś na to zaradzić? A może pani doktor zmieni zdanie?
— Chyba nie — odparła Angela, potrząsając głową. — Nie powzięła tej decyzji pod wpływem
chwilowego nastroju. Jej linia rozumowania jest wyraźna: nigdy nie zabiegała o pracę w Midwich, ale
właśnie tu powierzono jej stanowisko. Gdyby wysłano ją do obszaru, zagrożonego żółtą febrą, to jej
pracodawcy ponosiliby odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje; skoro sprowadzono ją tutaj i zamiast
ż
ółtej febry złapała coś innego, oni muszą uporać się z tą sprawą.
— Mam wrażenie, że czynniki rządowe nie przyjmą tego paralelizmu bez zastrzeżeń — rzekł Zellaby.
— Taka jest jej argumentacja. Stanowczo wypiera się dziecka, twierdząc, że nie czuje się za nie więcej
odpowiedzialna niż za niemowlę, które ktoś podrzuciłby przed jej domem i nie rozumie dlaczego miałaby z
tego powodu pozwolić zniszczyć sobie karierę zawodową i całe życie.
—W rezultacie utrzymanie Dziecka obciąży teraz parafię. Chyba, że matka zamierza pokrywać koszty.
— Oczywiście zapytałam ją o to. Oświadczyła, że miasto i Ośrodek muszą uzgodnić między sobą sprawę
opieki nad Dzieckiem. Ona sama odmawia ponoszenia jakichkolwiek kosztów, gdyż każda tego rodzaju
wpłata mogłaby być, w oczach prawa, uważana za uznanie swoich zobowiązań. Jednakże pani Dorry, czy
jakakolwiek inna osoba, która przyjmie niemowlę będzie otrzymywać regularnie i anonimowo dwa funty
tygodniowo.
— Masz rację, moja droga. Pani doktor starannie sobie to wszystko przemyślała, ale trzeba będzie zbadać
różne aspekty tego zagadnienia. Jak to jest z wyparciem się dziecka? Niewątpliwie istnieją w tej dziedzinie
przepisy prawne. Może należałoby zwrócić się do kuratora Opieki Społecznej i uzyskać nakaz sądowy?
— Nie wiem. Ale ona pomyślała o wszystkim i jest zdecydowana walczyć o swoje dobro w sądzie. Jest
przekonana, że badania lekarskie ustalą, że to nie może być jej dziecko, zatem — skoro postawiono ją „in
loco parentis" bez jej wiedzy i zgody — nie można obciążać jej żadną z tego tytułu odpowiedzialnością.
Gdyby to zawiodło, postanowiła oskarżyć Ministerstwo o niedbalstwo, przez które została poważnie
naruszona jej kondycja fizyczna, lub nawet o stręczycielstwo.
— Ciekawe, jak sformułowałaby takie oskarżenie—wtrącił Zellaby.
— Sądzę, że ona sama nie przypuszcza, że dojdzie aż do tego — przyznała Angela.
— A ja ją rozumiem. My tu, na miejscu nie szczędzimy wysiłków, ale działania czynników oficjalnych,
aby zachować wszystko w tajemnicy musiały na pewno być bardzo intensywne. Powody
zakwestionowania wyroku sądowego stanowiłyby gratkę dla dziennikarzy na całym świecie; w taki czy
inny sposób przyniosłoby to pannie Haxby fortunę. Biedny Artur Crimm i biedny pułkownik Westcot!
Obawiam się, że czekają ich poważne kłopoty.
Umilkł na chwilę, po czym rzekł:
— Rozmawiałem właśnie z Alanem o wyjeździe Ferrelyn. Teraz decyzja staje się jeszcze pilniejsza. Gdy
postępowanie Margaret Haxby wyjdzie na jaw, inne kobiety zechcą może pójść za jej przykładem, co
spowodowałoby przeciwdziałanie, podjęcie jakiejś akcji, aby zahamować dezercję matek.
— Ale przecież władze chcą uniknąć rozgłosu.
— Nie mam na myśli władz. Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Dzieci sprzeciwiły się porzucaniu
ich równie stanowczo, jak zaprotestowały przeciw opuszczeniu Midwich.
— Chyba nie przypuszczasz...
— Nie wiem. Po prostu usiłuję postawić się na miejscu kukułczego pisklęcia. Prawdopodobnie
irytowałoby mnie wszystko, co mogłoby zmniejszyć dbałość o moją wygodę i dobre samopoczucie. Nie
trzeba wcale być kukułką, aby żywić takie uczucia. To tylko luźna aluzja, ale jestem pewien, że nie
możemy dopuścić, by Ferrelyn wpadła tu w pułapkę, gdyby zdarzyło się coś podobnego.
— W każdym razie będzie jej lepiej poza Midwich — rzekła Angela. Na razie zaproponuj jej wyjazd na
kilka tygodni, dopóki nie zobaczymy, jak potoczą się wypadki.
— Dobrze — zgodził się Alan. — Gdzie ona jest?
— Zostawiłam ją na werandzie.
— To chyba nie będzie bardzo trudne — rzekła Angela, gdy została sama z mężem. — Ona tak bardzo
pragnie być przy nim! Na przeszkodzie stoi jej poczucie obowiązku i ten konflikt ją męczy.
— Czy ona naprawdę kocha to niemowlę?
— To trudno powiedzieć. Przeżyła wszystkie kłopoty i niedogodności, związane z ciążą i rodzeniem, a
teraz musi pogodzić się z faktem, że to wcale nie jest jej dziecko, że ona jest tylko, jak to nazywacie jego
ż
ywicielką, nie zaś normalną matką. To nie jest łatwe.
Z zamyśleniem patrzyła przed siebie.
— Co wieczór odmawiam teraz krótką, dziękczynną modlitwę — rzekła. — Nie wiem dokąd ona trafia,
ale chcę, żeby gdzieś było wiadomo, jak głęboko jestem wdzięczna.
Zellaby wziął ją za rękę.
— Nie wiem, czy spłodzono kiedyś głupsze i bardziej fałszywe określenie, jak „Matka Natura" —
zauważył po chwili. — Cywilizację wymyślono tylko dlatego, że Natura jest nielitościwa, nikczemna i
niewiarygodnie okrutna. Każdy gatunek musi walczyć o przetrwanie przy użyciu odrażających, plugawych
ś
rodków, chyba, że jakiś inny instynkt osłabi instynkt życia.
— Do czego ty zmierzasz? — spytała Angela.
— Chodzi mi o kukułki. Kukułki mają niezłomną wolę przeżycia i dlatego, gdy zainfekują czyjeś
gniazdo można zrobić tylko jedno. Wiesz, że jestem humanitarnym, z natury dobrym, a na domiar złego
cywilizowanym człowiekiem, toteż nie mogę zaakceptować tego, co powinno się zrobić. Jestem pewien, że
nawet nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo byłoby to celowe, nie zaakceptowałaby tego reszta
społeczeństwa. I dlatego, na podobieństwo nieszczęsnej samiczki drozda, będziemy na naszą własną zgubę
chronić i żywić tego potwora. Czy to nie dziwne, że zdarza się nam utopić cały miot nieszkodliwych
kociąt, natomiast będziemy troskliwie hodować te groźne stworzenia?
Przez chwilę Angela siedziała nieruchomo.
—Czy naprawdę tak uważasz?—zaczęła.—Uważasz, że powinno się...
— Tak, kochanie.
— To do ciebie niepodobne!
---Ale znaleźliśmy się w zupełnie nowej sytuacji. Myślę, że na stosowanie pięknej zasady: „Żyj i daj żyć"
można pozwolić sobie tylko, gdy jest się świadomym własnego bezpieczeństwa.
— Ale, Gordon, czy nie ma w tym trochę przesady? Ostatecznie kilkoro niezwykłych niemowląt...
— Które, aby przeforsować swoją wolę potrafią wywoływać neurozy u dorosłych kobiet. A pamiętaj też
o Harrimanie, moja droga!
— To może minąć, gdy podrosną. Słyszy się przecież czasem o jakimś dziwnym oddziaływaniu
psychicznym, może wywołanym potrzebą tkliwości...
— Ale nie w sześćdziesięciu jeden powiązanych z sobą przypadkach. Te Dzieci nie potrzebują tkliwości.
Nikt nie widział nigdy rozsądniejszych, bardziej samowystarczalnych i samodzielniejszych niemowląt. Są
z siebie bardzo zadowolone i nic dziwnego, skoro osiągają wszystko,czego chcą. Na razie są jeszcze małe i
nie żądają wiele, ale zobaczymy później.
— Doktor Willers mówi...
— Willers stanął na wysokości. Zrobił tak wiele, iż nic dziwnego, że się przemęczył i teraz zachowuje
się, jak otumaniony struś. Jego hipoteza zbiorowej histerii graniczy z patologią. Mam nadzieję, że urlop
dobrze mu zrobi.
— Ale on przynajmniej starał się to wytłumaczyć!
— Nie nadużywaj mojej cierpliwości, kochanie! Willers nigdy nie usiłował czegokolwiek tu
wytłumaczyć. Uznawał pewne fakty, gdy to było nieuniknione; co do reszty, to próbował je
usprawiedliwić, a nie wyjaśnić. To przecież nie jest to samo.
— Ale przecież musi istnieć jakieś wytłumaczenie!
— Oczywiście.
— Więc powiedz mi!
— Musimy zaczekać aż Dzieci podrosną! dostarczą więcej przekonujących dowodów.
— Jestem pewna, że masz już jakąś koncepcję.
— Nic pocieszającego.
— Ale co?
— Nie jestem jeszcze gotów — rzekł Zellaby, potrząsając głową. — Ale zadam ci pytanie: Co byś
zrobiła, chcąc podważyć długotrwałą i dobrze chronioną przewagę jakiegoś społeczeństwa; czy
przystąpiłabyś do kosztownego i raczej samobójczego szturmu z zewnątrz? Czy, gdyby czas nie odgrywał
wielkiej roli, wybrałabyś subtelniejszą taktykę i spróbowałabyś wprowadzić coś w rodzaju piątej kolumny,
która zaatakowałaby to mocarstwo od wewnątrz?
Rozdział XV
Adam i Ewa
W ciągu następnych kilku miesięcy w Midwich zaszło wiele zmian.
Doktor Willers przekazał swoją praktykę młodemu lekarzowi, który pomagał mu w okresie kryzysu, a
sam, w stanie krańcowego wyczerpania i rozgoryczenia postępowaniem londyńskich decydentów wyjechał
z żoną w długą podróż, podobno dookoła świata.
W lutym mieliśmy epidemię grypy, na którą zmarło trzech starszych mieszkańców miasta i troje Dzieci,
wśród nich synek Ferrelyn. Posłano po nią, i przyjechała natychmiast, ale nie zastała go już żywego.
Jeszcze przed tym miała miejsce sensacyjna ewakuacja Ośrodka. Była to świetnie zorganizowana akcja.
Naukowcy dowiedzieli się o niej w poniedziałek, w środę przyjechały ciężarówki, a w piątek dom i
kosztowne, nowe laboratoria świeciły gołymi oknami, zupełnie puste. Artur Crimm wyjechał z całym
personelem. Zostało tylko czworo złotookich Dzieci, dla których należało znaleźć przyrodnich rodziców.
W tydzień później do opróżnionego mieszkania Crimma wprowadziło się starsze małżeństwo; doktor
Freeman był psychologiem, a jego żona ogólnie praktykującym lekarzem. Wszystko, co o nich
wiedzieliśmy to, że na zlecenie jakiejś nie określonej bliżej oficjalnej organizacji mieli obserwować rozwój
Dzieci. Przystąpili do tego prawdopodobnie według własnej metody; spotykało się ich ciągle, grasowali po
całym miasteczku, węszyli po domach lub siedzieli na Błoniach, dyskutując o czymś z przejęciem. Otaczali
swoje poczynania nimbem agresywnej dyskrecji, niemal konspiracji i po tygodniu nie cierpiało ich całe
miasto. Ale charakteryzowała ich także zawziętość, tak długo i uporczywie wśród ogólnej dezaprobaty
robili swoje, że w końcu pogodzono się z ich obecnością, jak trzeba pogodzić się ze złem koniecznym.
Pytałem o nich Bernarda. Powiedział, że zostali przydzieleni tu oficjalnie, ale nie przez jego departament.
Uważaliśmy, że jeśli to ma być jedyny efekt zabiegów Willersa o poddaniu Dzieci wszechstronnej i
fachowej obserwacji, to dobrze się stało, że doktor wyjechał z Midwich.
Zellaby i jeszcze kilka innych osób chętnie pomogłoby Freemanom rozeznać się w obcym dla nich
ś
rodowisku, ale odrzucili te oferty. Jeśli chodzi o dyskrecję, to ich pracodawcy nie mogli wybrać lepiej, ale
— choć dyskrecja ma w tego rodzaju sprawach pierwszorzędną wagę — na pewno uzyskaliby więcej
informacji, gdyby zachowywali się z mniejszą rezerwą.
Aczkolwiek z naukowego punktu widzenia Dzieci mogłyby być bardzo interesujące w pierwszym roku
ż
ycia, nie zaszło w tym czasie nic nowego, co wywołałoby dodatkowe zaniepokojenie. Poza niezłomnym
oporem przeciwko wywiezieniu ich z Midwich, objawiały swoje niezadowolenie łagodnie i dość rzadko.
Tak, jak powiedział Zellaby, zachowywały się wyjątkowo rozsądnie, jeśli tylko nie zaniedbywano ich i nie
sprzeciwiano się ich życzeniom.
Nic w tym okresie nie potwierdziło złowieszczych przepowiedni miejscowych staruszek, a nie o wiele
mniej ponurych przewidywań Zellaby'ego, i w miarę jak czas upływał spokojnie, zarówno Janet i ja, jak i
wiele innych osób zaczęło zastanawiać się, czy nie omyliliśmy się. Mieliśmy nawet nieśmiałą nadzieję, że
niezwykłe cechy Dzieci zblakną i znikną zupełnie z wiekiem.
Ale na początku lata, Zellaby zauważył coś, co prawdopodobnie uszło uwagi czujnych Freemanów.
Wpadł do nas pewnego popołudnia i bezlitośnie wyciągnął nas z domu. Protestowałem, gdyż miałem
pilną robotę, ale nie zważał na to.
— Wiem, wiem! Wyobrażam sobie wydawcę ze łzami w oczach. Ale sprawa jest pilna i muszę mieć
godnych zaufania świadków.
— Świadków czego? — spytała Janet bez entuzjazmu.
— Pewnego doświadczenia. Proszę, niech państwo popatrzą!
I położył na stole ozdobne, drewniane pudełeczko, nie większe niż pudełko zapałek. Wewnątrz były dwa
gwoździe zgięte tak, że łączyły się ze sobą, ale rozłączały z łatwością, gdy trzymano pudełeczko w
odpowiedniej pozycji. Wziął je do ręki i potrząsnął nim. Wewnątrz coś zagrzechotało.
— Landrynki — wyjaśnił. — Oto jeden z wytworów pomysłowych Japończyków. Wygląda na to, że nie
można go otworzyć, ale wystarczy odsunąć ten kawałeczek intarsji, i już wylatuje cukierek. Dlaczego ktoś
zadał sobie trud, żeby zmajstrować coś takiego, to wiedzą tylkoJapończycy, ale my to teraz wykorzystamy.
Odwiedzimy Dzieci. Proszę wybrać, który z chłopców ma spróbować pierwszy?
— Przecież żaden z nich nie ma jeszcze roku! — zauważyła Janet.
— Ale, jak wiecie, są pod każdym względem rozwinięte, jak dwulatki. Zresztą to, co zamierzam wam
pokazać nie jest testem na inteligencję... zaraz, zaraz... a może jednak tak... — przerwał niepewnie. Muszę
przyznać, że sam nie wiem. Ale to nieważne. Proszę wymienić pierwsze Dziecko!
— Dobrze! Niech będzie chłopiec u pani Brant.
Poszliśmy do pani Brant. Zaprowadziła nas do ogrodu za domem, gdzie malec bawił się w kojcu na
trawniku. Wyglądał rzeczywiście na dwa lata i robił wrażenie bardzo rozgarniętego. Zellaby podał mu
pudełeczko. Chłopiec wziął je, popatrzył, a gdy usłyszał, że grzechocze, zaczął potrząsać nim z
zachwytem. Przez chwilę przyglądaliśmy się, jak bez powodzenia usiłował je otworzyć. Zellaby pozwolił
mu się pobawić, a potem wyjął cukierek i dał go dziecku w zamian za zwrot zabawki.
— Nie wiem na czym miał polegać ten test — powiedziała Janet, gdy wyszliśmy.
— Cierpliwości, droga pani — odparł Zellaby. — Z kim spróbujemy teraz, znów z chłopcem?
Udaliśmy się do starszej pani Dorry. Zellaby powtórzył całą procedurę, ale pobawiwszy się chwilę
pudełkiem, Dziecko podało mu je, patrząc na niego wyczekująco. Zellaby nie wziął pudełka, ale pokazał
chłopcu, jak je otworzyć, po czym pozwolił mu zrobić to samemu i wyjąć cukierka. Potem włożył do
pudełka następną landrynkę, zasunął ruchomy kawałek intarsji i podał zabawkę Dziecku.
— Spróbuj jeszcze raz — powiedział.
Chłopiec bez wahania otworzył pudełeczko i zjadł drugiego cukierka.
— Teraz — oznajmił Zellaby — wrócimy do Dziecka u pani Brant. Gdy weszliśmy do ogrodu, tak samo
jak poprzednio zbliżył się do kojca i podał pudełeczko malcowi, który od razu znalazł ruchomą płytkę,
Odsunął ją i wyjął cukierka. Zellaby obserwował nasze zdumienie z błyskiem rozbawienia w oczach. Po
chwili odebrał Dziecku zabawkę, wsunął następną landrynkę i zapytał
— Do którego chcecie pójść teraz?
Odwiedziliśmy trzech, wybranych na los przypadku i żaden nie zdawał się zaskoczony widokiem
pudełeczka. Wszyscy otwierali je,jakby to nie była dla nich żadna nowa sztuczka i natychmiast sprawdzali
jego zawartość.
— Ciekawe, co? — rzekł Zellaby. — Chodźmy teraz do dziewczynek! Powtórzył znów całe
doświadczenie, z tą tylko różnicą, że tym razem pokazał, jak się otwiera pudełeczko trzeciemu z kolei, nie
drugiemu Dziecku.
— Czy nie uważacie, że to fascynujące? A może pani chce sama podać któremuś z nich pudełeczko? —
zwrócił się do Janet.
— Nie teraz — odrzekła. — Teraz mam ochotę na herbatę.
Zabraliśmy go z sobą na podwieczorek.
— Pomysł z tą zabawką był dobry—pochwalił się skromnie Zellaby, pożerając kanapkę z ogórkiem. — I
wszystko poszło tak gładko!
—Czy wymyślał pan dla nich jeszcze jakieś inne testy?—spytała Janet.
— O, bardzo wiele. Ale niektóre były za trudne, albo nie potwierdzały dość definitywnie tego, co
chciałem sprawdzić.
— A teraz, nie ma pan już żadnych wątpliwości?
— Jak myślicie, moi drodzy, czego dowiódł ten sprawdzian? Połknął jeszcze jedną kanapkę i spojrzał na
nas pytająco.
— Zapewne mamy powiedzieć, że twój eksperyment wykazał, iż skoro jeden z chłopców dowiaduje się o
czymś, natychmiast wiedzą o tym wszyscy chłopcy, ale nie dziewczynki; i odwrotnie! Istotnie, tak to
wyglądało. Ale czy nie kryje się tu jakiś kruczek? — spytałem.
— Ależ, mój drogi... — zaprotestował.
— Chyba rozumiesz, że pokazałeś nam coś tak niepojętego, że nie jesteśmy w stanie od razu przyjąć tego
do wiadomości.
— Chwileczkę — wtrąciła Janet. — Czy pan utrzymuje, że gdybym na przykład powiedziała coś
któremuś z chłopców, to samo wiedzieliby wszyscy inni?
— Tak jest.
Janet miała minę dość sceptyczną. Zellaby westchnął.
— Wciąż to samo! — powiedział. — Zlinczujcie Darwina, a wykażecie, że teoria ewolucji jest bzdurą!
—A czy nie może wchodzić tu w grę jakaś wyższa forma współczulnego odbierania wrażeń, jaką
obserwuje się czasem u bliźniąt?—zapytała Janet.
— Chyba nie. Ale tu nasuwa się pytanie czy można mówić o indywidualności Dzieci. Jeżeli mają
wspólną świadomość i nie muszą porozumiewać się z sobą dla przekazywania sobie informacji, to czy
można uważać, że każde posiada własny, odrębny umysł i osobowość?
Chyba nie. To jasne, że jeżeli A, B i C mają wspólną świadomość to wypowiedzi A wyrażają także myśli
B i C, a postępowanie B w określonych okolicznościach odzwierciedla, jak w tych samych okolicznościach
zachowaliby się A i C, oczywiście z uwzględnieniem różnic fizycznych między tymi osobnikami. Innymi
słowy na pytanie zadane któremuś z tych chłopców dostanę na pewno identyczną odpowiedź od wszystkich
pozostałych; to samo, jeśli poproszę o wykonanie jakiejś czynności. Czyli nie będzie to odpowiedź lub
działanie jednostki, lecz całej grupy. I tu nasuwa się wiele pytań i skojarzeń.
— Przekonałeś nas, że Dzieci potrafią porozumiewać się z sobą w niepojęty dla nas sposób — rzekłem.
— Ale wysnucie stąd wniosku o braku indywidualności, wydaje mi się zbyt śmiałe.
— Można by tak uważać, gdybym opierał się na tym jednym doświadczeniu, ale, jak wam mówiłem,
przeprowadziłem wiele testów i żaden nie podważył mojej hipotezy, nazwijmy ją, zbiorowej
indywidualności. Nie jest to zresztą tak dziwne, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. W przyrodzie
jest wiele odmian, które mogą istnieć tylko o ile tworzą kolonie.
Oczywiście najwięcej przykładów znajdziemy tu wśród niższych gatunków, ale dlaczego miałoby to
ograniczać się tylko do nich? Weźmy na przykład owady; prawa natury nie pozwalają im rosnąć, więc są
małe, ale wykombinowały sobie, że skuteczniej będą działać w grupie. My też w tym samym celu łączymy
się w grupy, tyle że kierujemy się przy tym rozumem, a nie instynktem. Widzimy przed sobą bariery, które
zagradzają drogę do dalszego postępu i musimy znaleźć sposób, aby je obalić. Bernard Shaw powiedział,
ż
e łatwiej byłoby tego dokonać, gdyby czasokres życia ludzkiego przedłużył się do trzystu lat...
Spojrzawszy na Janet zauważyłem, że wyłączyła się z rozmowy. Czyniła tak zawsze, gdy znajdowała, że
ktoś mówi głupstwa, których nie warto słuchać.
—Jeżeli pana dobrze rozumiem rzekłem—to uważa pan, że w każdej z tych dwóch grup, umysły Dzieci
są jak gdyby zsumowane. Czy to znaczy, że chłopcy posiadają zbiorową normalną inteligencję pomnożoną
przez trzydzieści, a w grupie dziewcząt należy mnożyć przez dwadzieścia osiem?
— Nie — odpowiedział poważnie Zellaby. — I całe szczęście, że nie, bo trudno sobie wyobrazić do
czego by wówczas doszło! Oczywiście rozporządzają większą
inteligencją, ale nie mogę i nie wiem, czy ktokolwiek potrafi kiedyś określić o ile większą. Trudno już teraz
przewidzieć, jakie to spowoduje konsekwencje. W tej chwili najważniejszy jest stopień siły woli Dzieci, a
ten potencjał wydaje mi się u nich bardzo groźny.
— Wszystko to jest dla mnie zbyt skomplikowane — rzekłem.
— Zgadza się pan chyba, że człowiek jest ucieleśnieniem duszy.
— Oczywiście.
— Duch ludzki to siła żywotna, coś co musi rozwijać się, albo zaniknąć. Zakładamy, że drogą ewolucji
duch ludzki będzie osiągał coraz wyższy poziom. Gdzież ma się podziać ten wielki, ten super-duch? Nie
zmieści się w jednym człowieku, tak jak encyklopedia nie mieści się w jednym tomie. A więc może
wcieli się w grupę ludzi? A gdyby tak było, to czemu dwa super-duchy nie mogły wcielić się w dwie
grupy?
Umilkł na chwilę, obserwując lot bąka nad grządką lawendy, a potem dodał:
— Wiele o tym medytowałem i myślę, że trzeba jakoś nazwać te dwa wielkie duchy. Jest mnóstwo imion
do wyboru; najodpowiedniejsze wydają mi się Adam i Ewa.
W parę dni później dostałem list z zawiadomieniem, że otrzymałem posadę, o którą się starałem w
Kanadzie, ale że muszę objąć ją bezzwłocznie. Wyjechałem więc natychmiast, a Janet podążyła za mną
nieco później po uporządkowaniu różnych naszych spraw.
Nie przywiozła żadnych nowin z Midwich poza wiadomością o jednostronnym konflikcie między
Freemanami, a Zellaby'm. Podobno Zellaby zawiadomił o swoich odkryciach Bernarda. Zażądano od
Freemanów. aby kontynuowali jego eksperyment, o którym nie wiedzieli uprzednio, i który nie uzyskał ich
aprobaty. Wymyślili całą serię nowych testów, które przeprowadzali uporczywie i bezowocnie, popadając
w coraz głębsze przygnębienie.
— Myślę, że zrezygnują, gdy dojdą do Adama i Ewy — mówiła Janet. — Ach ten nasz Zellaby! Co za
szczęście, że właśnie tamtego dnia wyjechaliśmy do Londynu! Inaczej zostałabym matką jednej
trzydziestej pierwszej części Adama lub jednej dwudziestej ósmej Ewy! I bez tego mieliśmy tam dość
kłopotów. Mam zupełnie dość Midwich i wcale się nie martwię, jeśli nie usłyszę o nim nigdy więcej.
Rozdział XVI
Jest nas teraz dziewięcioro
W ciągu następnych kilku lat przyjeżdżaliśmy do Anglii na bardzo krótko; w pośpiechu odwiedzaliśmy
rodzinę i znajomych, a jeżeli miałem trochę czasu poświęcałem go rozszerzaniu zawodowych kontaktów.
Ani razu nie znalazłem się w pobliżu Midwich, i prawdę mówiąc, nie myślałem o nim wiele. Dopiero po
ośmiu latach przybyliśmy do Anglii na sześć tygodni, i któregoś wieczoru spotkałem na Piccadilly,
Bernarda Westcota. Wstąpiliśmy na drinka i w trakcie rozmowy zapytałem go o Midwich. Spodziewałem
się, iż usłyszę, że cała sprawa rozpłynęła się; gdy niedawno przy jakiejś okazji przypomniało mi się to
miasteczko zarówno ono samo, jak i wszystko, co się tam wydarzyło wydało mi się zupełnie nierealne. Na
pewno Dzieci nie otacza już mgła tajemniczości, związane z nimi przewidywania nie sprawdziły się i
mimo dziwnych okoliczności, w jakich przyszły na świat są teraz zwyczajną gromadką dzieciaków,
uganiających się po miasteczku.
— Wiesz co — powiedział Bernard. — Tak się składa, że jutro muszę tam pojechać. Może wybrałbyś się
ze mną, żeby odświeżyć stare wspomnienia, odnowić znajomości, itd.?
Janet pojechała na tydzień do swojej przyjaciółki do Szkocji, a ja nie miałem nic szczególnego do roboty.
— Więc wciąż jeszcze opiekujesz się tym miasteczkiem? — spytałem. — Owszem, chętnie tam pojadę,
pogadać trochę z ludźmi stamtąd. I jak się miewa Zellaby?
— Trzyma się doskonale.
— Gdy go ostatnio widziałem roztrząsał jakąś dziwaczną hipotezę złożonej osobowości. To urzekający
mówca, który potrafi uwiarygodnić najcudaczniejszą teorię. To było coś o Adamie i Ewie.
— Zobaczysz, że wcale się nie zmienił. Jadę tam w nieprzyjemnej misji: dochodzenie w sprawie
spowodowania zgonu. Ale ty możesz się oczywiście trzymać zupełnie z daleka.
— Jedno z Dzieci? — spytałem.
— Wypadek drogowy. Zginął młody chłopiec, Pawle.
— Pawle — powtórzyłem. — Ależ tak, pamiętam to nazwisko. Pawłowie mają farmę za miastem, bliżej
Oppley.
— Tak jest. To tragiczna sprawa.
Nie chciałem niedyskretnie pytać Bernarda, dlaczego jemu właśnie powierzono dochodzenie i rozmowa
potoczyła się na inny temat.
Nazajutrz wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. W samochodzie Bernard rozgadał się o wiele swobodniej,
niż w klubie.
— Zastaniesz sporo zmian w Midwich — ostrzegł mnie. — W waszym domu mieszkają teraz
małżonkowie Welton. On jest rysownikiem, a ona modeluje garnki. Nie pamiętam, kto zajmuje mieszkanie
Crimma; po Freemanach zmieniało się tam wielu lokatorów. Ale najwięcej zaskoczy cię Ośrodek. Napis z
frontu przemalowano i teraz brzmi: „Szkoła Specjalna — Ministerstwo Oświaty".
— Ooo... Dzieci?
— Tak jest. „Egzotyczna koncepcja" Zellaby'ego okazała się o wiele mniej egzotyczna, niż mogła się
była wydawać. Przy tej okazji Freemanowie zblamowali się tak, że musieli wyjechać.
— Masz na myśli to o Adamie i Ewie?
— Niezupełnie. Chodzi o dwie grupy umysłowe. Dowiedziono, że w ich obrębach
istniał i nadal istnieje kontakt. Jeden z chłopców nauczył się odczytywać łatwe
słowa, gdy miał trochę ponad dwa lata.
— Dwa lata! — wykrzyknąłem.
— To równoważnik czterech lat u innego dziecka — poinstruował mnie. — A na drugi dzień okazało się,
ż
e wszyscy chłopcy potrafią przeczytać te wyrazy; jedna z dziewczynek nauczyła się czytać, i zaraz
zaczęły czytać wszystkie inne. Nieco później jeden z chłopców nauczył się jeździć na rowerze, i wnet
wszyscy jeździli doskonale. Gdy pani Brinkham nauczyła swoją dziewczynkę pływać, natychmiast
pływały wszystkie; ale chłopcy potrafili dopiero, gdy jednemu z nich pokazano odpowiednie ruchy. Od tej
chwili, jak twierdzi Zellaby, nie ma już żadnych wątpliwości: każda grupa stanowi odrębną jednostkę. Ale
nie wszyscy podzielają jego zdanie. Jakaś forma przekazywania myśli — to prawdopodobne; wysoki
stopień obustronnej wrażliwości — możliwe;pewna ilość osobników, którzy opanowali niezrozumiały dla
nas sposób porozumiewania się — wiarygodne; ale przenikanie informacji do poszczególnych członków
grupy — nie! Taka koncepcja nie znajduje poparcia. Jednak są to spory czysto akademickie. Ten kontakt
istnieje bez wątpienia w obrębie każdej grupy.
Gdyby posyłano Dzieci do zwykłej szkoły w Oppley lub w Stouch po kilku dniach w całej okolicy
zaczęłyby krążyć o nich niesamowite opowieści. Z inicjatywy Ministerstwa Oświaty i Ministerstwa
Zdrowia, otworzono dla Dzieci szkołę, gdzie będą uczyć się i mieszkać, pozostając pod obserwacją
specjalistów. Jeszcze przed twoim wyjazdem do Kanady było wiadomo, że Dzieci stanowić będą poważny
problem. One mają zupełnie inne poczucie wspólnoty, niż my. Więzy między nimi są o wiele mocniejsze,
niż normalne więzy rodzinne. Ich opiekunowie i rodzice skarżyli się, że nie okazują im żadnego
przywiązania, że nie potrafią lub nie chcą zżyć się z nimi. Nie przyjaźniły się też z innymi dziećmi. I nic
dziwnego, są przecież zupełnie inne! Trudności narastały i w końcu ktoś w Ośrodku wpadł na pomysł, żeby
zorganizować tam dla nich sale sypialne. Nie stosowano żadnego nacisku ani perswazji, każde mogło
postąpić, jak mu się podobało, i wkrótce kilkanaścioro wprowadziło się do Ośrodka. Stopniowo cała reszta
poszła za ich przykładem. Wyglądało na to, że zdały sobie sprawę, iż niewiele mają wspólnego z
mieszkańcami miasteczka i wolą żyć we własnym gronie.
— Jak zareagowali na ten pomysł mieszkańcy Midwich?
— Oczywiście były protesty, ale raczej konwencjonalne niż szczere. Wiele osób chętnie pozbyło się
odpowiedzialności; niektórzy bali się Dzieci, choć nie chcieli się do tego przyznać. A byli i tacy, którzy
przywiązali się szczerze do swoich podopiecznych i nie chcieli się z nimi rozstać. Ale na ogół pogodzono
się z nową sytuacją i nikt nie podjął żadnej interwencji, która zresztą nic by nie pomogła. W wypadkach,
gdy matki odnoszą się do nich serdecznie Dzieci pozostają z nimi w dobrych stosunkach i odwiedzają je
ilekroć mają ochotę. Niektóre dzieci zerwały zupełnie z domem.
—To najdziwniejszy układ, o jakim kiedykolwiek słyszałem—rzekłem.
Bernard uśmiechnął się.
— Jeśli sięgniesz pamięcią o parę lat wstecz, przypomnisz sobie, że to wszystko zaczęło się dość dziwnie
— odparł.
— Co się robi w Ośrodku?
— Przede wszystkim, jak głosi napis, jest to szkoła. Mają tam stały personel do nauczania, opiekunów
społecznych, psychologów itd. Oprócz tego zaangażowano kilku doskonałych dojeżdżających nauczycieli,
którzy zorganizowali tu krótkie kursy z rozmaitych dziedzin. Początkowo uczniowie byli podzieleni na
klasy, jak w normalnej szkole, ale okazało się to niepotrzebne. Teraz na każdej lekcji obecny jest jeden
chłopiec i jedna dziewczynka; to wystarcza, aby pozostali umieli wszystko to, czego nauczyli się ich
przedstawiciele. Sześć par uczy się jednocześnie sześciu przedmiotów, a potem Dzieci sortują jakoś
między sobą nabyte wiadomości tak, że wszyscy są na tym samym poziomie.
—Na miłość boską, one przecież chłoną wiedzę, jak bibuła atrament!
— Tak jest. Niektórzy ich nauczyciele są tym przerażeni.
— I udaje się wam utrzymać to wszystko w tajemnicy?
— Do pewnego stopnia. Doszliśmy do porozumienia z prasą, a zresztą w obecnym stadium sprawa nie
jest już tak sensacyjna dla czytelników jak na początku. Jeśli chodzi o najbliższą okolicę, to Midwich nie
cieszyło się tam nigdy szczególnym poważaniem. Na skutek czyjejś podziemnej roboty, teraz ta opinia
jeszcze się pogorszyła. Jak powiada Zellaby, ludzie z sąsiednich miasteczek uważają Midwich za rodzaj
domu wariatów bez krat. Ich zdaniem, wszyscy tutejsi mieszkańcy ucierpieli z powodu przedziwnych
wypadków wrześniowych, a Dzieci uważają za kretynów tak opóźnionych w rozwoju, że humanitarne
władze ofiarowały im specjalną szkołę. W ich pojęciu mieszkańcy Midwich mają kręćka; należy odnosić
się do nich z tolerancją, a całą sprawę trzymać w dyskrecji, jak gdyby szło o umysłowo chorych krewnych.
— Ale dlaczego nadal tak bardzo ci zależy na zachowaniu tajemnicy? To było zrozumiałe bezpośrednio
po owym fatalnym dniu; miało tu miejsce coś na kształt przymusowego lądowania, więc to była sprawa dla
organów bezpieczeństwa. Ale teraz? Zadawać sobie tyle trudu, żeby trzymać Dzieci w ukryciu! Ta nowa
szkoła w Ośrodku musi przecież pochłaniać mnóstwo pieniędzy.
— Zapominasz, że w naszym państwie istnieje opieka społeczna.
— Dajże spokój! Powiedz mi szczerze...
Ale Bernard dalej mówił o Dzieciach i ogólnej sytuacji w miasteczku, unikając wyjaśnienia kwestii, którą
poruszyłem.
Zjedliśmy wczesny lunch w Trayne i około drugiej przyjechaliśmy do Midwich. Wstępna rozprawa miała
odbyć się w ratuszu i na Błoniach zebrało się już sporo ludzi.
— Będziesz chyba musiał odłożyć wizyty na później. Wygląda na to, że teraz nie zastałbyś nikogo w
domu.
— Czy myślisz, że to długo potrwa? — spytałem.
— Mam nadzieję, że nie dłużej niż pół godziny. To będzie przecież czysta formalność.
— Czy masz składać zeznania? — zapytałem, zastanawiając się, dlaczego zadał sobie tyle trudu, żeby
przyjechać tu z Londynu, jeśli szło tylko o zwykłą formalność.
— Nie — odpowiedział. — Sprawuję tylko ogólny nadzór.
Postanowiłem odłożyć wszystkie odwiedziny na później i wszedłem z Bernardem na salę, która
zapełniała się szybko. Wyglądało na to, że kto żyw przybył, aby przysłuchać się rozprawie. Nie
rozumiałem dlaczego. Oczywiście wszyscy znali Jima Pawle'a, ofiarę wypadku, ale to nie usprawiedliwiało
aż takiej frekwencji, ani napięcia, które wyraźnie panowało wśród obecnych. Po chwili nabrałem
przekonania, że rozprawa nie potoczy się tak banalnie, jak przepowiadał Bernard. Miałem wrażenie, że
lada chwila ktoś z tego tłumu sprowokuje jakieś zajście.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Rozprawa przebiegała w normalnym trybie i trwała pół godziny.
Zellaby czekał na nas na schodach. Przywitał mnie, jak gdybyśmy się rozstali parę dni temu, po czym
spytał:
— Skąd pan się tu wziął? Myślałem, że pan jest w Indiach.
— W Kanadzie. Znalazłem się tu przypadkiem. Bernard mnie przywiózł.
Zellaby zwrócił się w jego stronę.
— Zadowolony? — zapytał.
W odpowiedzi Bernard lekko wzruszył ramionami. W tej chwili jakiś chłopiec i dziewczyna przeszli koło
nas kierując się w stronę szosy. Ledwie zdążyłem rzucić na nich okiem.
— To chyba... To chyba... — zacząłem ze zdumieniem.
— Tak jest — rzekł Zellaby. — Czy zauważył pan ich oczy?
— Ależ to nie do wiary! Przecież oni mają po dziewięć lat!
— Według kalendarza — sprostował Zellaby.
— To nieprawdopodobne!
— O ile pan sobie przypomina, w Midwich może stać się faktem coś, co gdzie indziej wydawałoby się
nieprawdopodobne — zauważył Zellaby. — Nauczyliśmy się akceptować nieprawdopodobieństwo
natychmiast; jeśli chodzi o niemożliwość, to trwa trochę dłużej, ale i z tym potrafimy się uporać. Czy
pułkownik pana nie ostrzegł?
— Owszem, naturalnie... Ale ta para... Wyglądali na szesnaście, siedemnaście lat.
Nie mogłem się z tym pogodzić.
Zellaby zaprosił nas na herbatę, a Bernard zaproponował, że podwiezie nas swoim samochodem.
— Doskonale — rzekł Zellaby. — Mam nadzieję, że po tym czego pan tu wysłuchał pojedzie pan
ostrożnie.
— Jestem bardzo rozważnym kierowcą — zapewnił Bernard.
— Tak samo, jak młody Pawle. On był w dodatku doskonałym kierowcą.
Zellaby zaprowadził nas na werandę i rozsiedliśmy się wygodnie na wyściełanych krzesłach.
— Angeli nie ma w domu — powiedział — ale obiecała wrócić na herbatę.
Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w trawnik przed domem. Czas potraktował go łaskawie. Przez te
dziewięć lat przybyło mu może parę zmarszczek pod oczami, twarz stała się bardziej pociągła, ale siwa
czupryna nie zrzedła, a koścista figura pozostała prosta.
— A więc jest pan zadowolony — powiedział do Bernarda. — Czy myśli pan, że na tym się skończy?
— Mam nadzieję. I tak nic nie dałoby się zmienić. Postąpili bardzo rozsądnie, przyjmując wyrok.
— Hm... — chrząknął Zellaby i zwrócił się do mnie. — A co pan, jako postronny obserwator sądzi o
naszej szaradzie?
— Ma pan na myśli rozprawę? Na sali można było wyczuć szczególną atmosferę, ale cała procedura
przebiegła gładko i wszystko zostało należycie wyjaśnione. Chłopak jechał nieostrożnie, potrącił
przechodnia. Potem przeląkł się i usiłował zbiec. Przyspieszył zbyt gwałtownie na zakręcie i zabił się,
wpadając na mur koło kościoła. Czy sugeruje pan, że „poniósł śmierć w wypadku" nie jest odpowiednim
sformułowaniem? Można naturalnie powiedzieć: „nieszczęśliwy wypadek", ale to chyba to samo.
— Miał miejsce „nieszczęśliwy wypadek" — rzekł Zellaby — ale to wcale nie to samo, gdyż wydarzył
się przed faktem. Opowiem wam, jak to było.
Zellaby wracał ze swego popołudniowego spaceru szosą z Oppley. Na zakręcie spotkał czworo Dzieci,
które wyszły z Hickham Road; wyprzedziły go i szły dalej gęsiego w stronę Midwich; trzech chłopców i
jedna dziewczynka. Chłopcy byli do siebie tak podobni, że absolutnie nie można było ich rozróżnić. Ale w
tej chwili nie zależało mu na tym; z wyjątkiem kilku kobiet, znanych z tego, że w ogóle rzadko odczuwały
jakieś wątpliwości, nie rozróżniał ich nikt w miasteczku, i Dzieci przyzwyczaiły się do tego.
Idąc za nimi zastanawiał się, jak zdumiewająco szybko rozwinęły się w tak krótkim przeciągu czasu;
chyba dwa razy prędzej, niż normalne dzieci. Były może trochę szczuplejsze, ale nie miały w sobie nic z
przerośniętych cherlaków. I, jak zawsze, żałował, że nie zna ich lepiej. Nie brakowało mu dobrej woli; od
ich wczesnego dzieciństwa cierpliwie i daremnie usiłował nawiązać z nimi kontakt.
Akceptowały go, tak jak innych, a on rozumiał je chyba lepiej, niż ich opiekunowie z Ośrodka. Pozornie
odnosiły się do niego przyjaźnie, niby to chętnie z nim rozmawiały, słuchały go uważnie i pozwalały się
uczyć. Ale wiedział, że to wszystko było powierzchowne i nietrwałe; wyczuwał jakąs barierę.
W codziennym życiu Dzieci przystosowały się do okoliczności, ale ich prawdziwa osobowość kryła się
za tą barierą. Zellaby wyraźnie czuł, że jego stosunki z nimi są jakieś bezosobowe, niepełne, pozbawione
spontaniczności. Dzieci miały swój własny świat, odcięty od głównego nurtu, niczym plemiona z
Amazonii, które żyją według własnych standardów i etyki. Uczyły się chętnie, ale odnosiło się wrażenie, że
wiedza nie zmienia ich osobowości, podobnie jak nabyta nawet mistrzowska zręczność nie wpływa na
osobowość żonglera. Zellaby zastanawiał się, czy w ogóle można nawiązać z nimi bliższy kontakt.
Wiedział, że niektórzy pracownicy Ośrodka nie szczędzili wysiłków w tym kierunku, ale napotykali na tę
samą barierę.
Patrząc na idące przed sobą Dzieci, pomyślał nagle o Ferrelyn. Nie odwiedzała ich tak często, jak by tego
pragnął. Widok Dzieci przygnębiał ją, więc nie usiłował jej namawiać. Pocieszał się myślą, że jego córka
jest teraz szczęśliwą matką dwóch synów.
Dziwnie było pomyśleć, że gdyby pierwszy synek Ferrelyn żył i szedł w tej chwili wśród kroczących
przed nim Dzieci, Zellaby prawdopodobnie nie mógłby go rozpoznać. Wydało mu się to trochę poniżające,
ponieważ do pewnego stopnia równało go z panną Ogle, która pokonywała tę trudność, przyjmując za
oczywiste, że każdy chłopiec, którego spotykała wśród Dzieci jest jej synem, i — co ciekawe — żaden
nigdy temu nie zaprzeczył.
Wkrótce idąca przed nim czwórka skręciła i zniknęła mu z oczu. W chwili, gdy doszedł do rogu
wyprzedził go samochód. Dwuosobowy, sportowy samochód nie jechał szybko, ale tuż za zakrętem, a więc
poza polem widzenia kierowcy, Dzieci zatrzymały się. Debatowały o czymś stojąc w poprzek jezdni i
zajmując całą jej szerokość. Kierowca zobaczył je nagle, gdy skręcił. Zrobił, co było w jego mocy; zjechał
gwałtownie na prawo, żeby je wyminąć i prawie mu się to udało. Jeszcze dwa centymetry, i nie potrąciłby
nikogo. Ale zabrakło tych dwóch. Lewy błotnik uderzył stojącego z brzegu chłopca i cisnął go na płot
ogrodu przy drodze.
Ta scena utrwaliła się w umyśle Zellaby'ego, jak żywy obraz: leżący pod płotem chłopiec, i stojący, jak
wryci w ziemię jego trzej towarzysze, i młody kierowca, który wciąż jeszcze hamując, usiłował
naprostować koła samochodu.
Zellaby nie był pewien, czy samochód w ogóle się zatrzymał. Jeśli tak, to tylko na chwilę, po czym motor
znów zawarczał. Auto skoczyło naprzód; kierowca zmienił bieg; nie usiłował zjechać na lewą stronę,
pędził prosto przed siebie aż pojazd wpadł na mur kościelny cmentarza i roztrzaskał się, zasypując zwłoki
szofera stertą połamanego żelastwa.
Ludzie zaczęli krzyczeć. Kilka osób podbiegło do wraka. Zellaby nie mógł się ruszyć. Patrzył na
unoszące się w górę żółte płomienie i kłęby czarnego dymu. Dzieci z napięciem przyglądały się tej scenie.
Po chwili cała trójka podeszła do chłopca, który leżał pod płotem, jęcząc.
Nagle Zellaby zdał sobie sprawę, że wstrząsają nim dreszcze. Niepewnie przeszedł parę metrów i usiadł
na ławce na skraju Błoni. Był blady, czuł się chory.
Dalszą relację o wypadku usłyszałem trochę później od pani Williams z „Pod Kosy i Kamienia".
— Usłyszałam nadjeżdżający samochód, potem huk, a gdy wyjrzałam przez okno zobaczyłam
nadbiegających ludzi. Po chwili spostrzegłam pana Zellaby'ego, jak chwiejnym krokiem szedł w kierunku
Błoni. Usiadł na ławce, a głowa opadła mu na piersi, jak gdyby zemdlał. Gdy do niego podbiegłam
zobaczyłam, że naprawdę zemdlał; ale na szczęście niezupełnie. Dziwnym głosem wyszeptał: „Pigułki!"...
„Kieszeń". Znalazłam pigułki w jego kieszeni. Na flakoniku było napisane „dwie", ale wyglądał tak źle, że
dałam mu cztery. Nikt więcej nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy pobiegli do wypadku. Te pigułki
istotnie dobrze mu zrobiły; w pięć minut później zabrałam go do domui ułożyłam na tapczanie, w saloniku
przy barze. Powiedział, że na pewno wkrótce poczuje się lepiej, musi tylko odpocząć, więc poszłam
dowiedzieć się, jak to było z tym samochodem. Gdy wróciłam, nie był już taki blady, ale wciąż jeszcze
leżał, jakby wcale nie miał sił.
— Tak mi przykro — powiedział — narobiłem pani kłopotu.
Chciałam wezwać lekarza, ale nie zgodził się.
— Za chwilę będę się czuł zupełnie dobrze — powiedział.
— Ale mi pan napędził strachu!
— Przepraszam panią — powiedział, a po chwili dodał:
— Czy pani umie dochować tajemnicy?
— Z pewnością.
— No więc, będę wdzięczny, jeśli pani nie wspomni nikomu o mojej przygodzie.
— Nie wiem, czy to jest rozsądne. Moim zdaniem pan powinien pójść do lekarza.
Ale on potrząsnął głową.
— Widzi pani, badało mnie wielu lekarzy. Drogich, bardzo dobrych lekarzy. Ale na starzenie się nie ma
lekarstwa; nikt temu nie może zapobiec. Po prostu maszyna zaczyna się zużywać.
— Ależ drogi panie!
— Proszę się nie martwić. Trzymam się jeszcze wcale nieźle; może to nie będzie tak prędko, a po co
martwić swoich najbliższych sprawami, którym nie można zaradzić? Jak pani uważa?
— Jeżeli pan jest naprawdę pewien...
— Jestem zupełnie pewien. Okazała mi pani dużo serca, ale popsułaby pani wszystko, nie dotrzymując
sekretu.
— No dobrze — powiedziałam. — Jeżeli pan sobie tego życzy.
— Dziękuję! Bardzo dziękuję!
— Pan widział, jak się to wszystko stało — powiedziałam po chwili. — Było z czego dostać szoku!
— Tak — odpowiedział. — Widziałem ten wypadek, ale nie wiem, kto był w samochodzie.
— Młody Jim Pawle. Potrząsnął smutno głową, i rzekł:
— Pamiętam go. Miły chłopiec.
— O tak, to był dobry dzieciak. Nie jak te inne rozwydrzone chłopaki. Nie rozumiem, dlaczego tak po
wariacku pędził przez miasteczko. To zupełnie nie w jego stylu.
— Przed tym potrącił jedno z Dzieci, chłopca—powiedział po chwili pan Zellaby. — Upadł na ulicę, ale
myślę, że nic mu się nie stało.
— Jedno z Dzieci — powtórzyłam. I nagle zrozumiałam, co miał na myśli.
— Oh nie! Mój Boże, one chyba nie mogły... — i urwałam, widząc z jakim wyrazem on na mnie patrzy.
— Nie ja jeden to widziałem. Byli tam jeszcze inni. Zdrowsi, nie ulegający tak łatwo szokom. Może i na
mnie nie zrobiłoby to takiego wrażenia, gdybym w ciągu mojego długiego życia był kiedyś uprzednio
ś
wiadkiem morderstwa z premedytacją.
Zellaby doprowadził swoje opowiadanie do momentu, gdy siadł na ławce na Błoniach. Kiedy skończył,
spojrzałem na Bernarda, ale nie udało mi się niczego wyczytać z jego twarzy.
— Czy sugeruje pan, że to Dzieci sprawiły, że Jim wjechał na ten mur?
— Nie sugeruję — odrzekł Zellaby ze smutkiem potrząsając głową. —Zmusiły go do tego, jak zmusiły
swoje matki do powrotu do Midwich.
— A świadkowie? Ci, którzy składali zeznania?
— Zdają sobie doskonale sprawę z tego, co zaszło. Ale musieli stwierdzić tylko
to, co rzeczywiście widzieli.
— Ale skoro wiedzą...
— To co z tego? A co by pan mówił, gdyby pan wiedział i gdyby powołano pana na świadka? W tego
rodzaju sprawach trzeba wydać wyrok umotywowany faktami, inaczej nie przyjmie go wyższa instancja.
Przypuśćmy, że sąd orzekłby, że chłopca zmuszono do popełnienia samobójstwa. Czy przypuszczacie, że
ktoś by w to uwierzył? Musiałaby odbyć się następna rozprawa, aby wydać „Sensowny" wyrok, to znaczy
taki, jak obecny, a podważające go zeznania świadków uznano by za konfabulację. Nie uwierzy pan? To
proszę zastanowić się nad swoim własnym stanowiskiem. Wie pan, jestem autorem kilku liczących się
dzieł i zna mnie pan osobiście, ale czy to ma wpływ na pańskie „rozsądne" myślenie? Chyba bardzo
niewielki, bo gdy opowiadam wam, co naprawdę miało miejsce, stara się przekonać siebie i mnie, że to mi
się tylko zdawało. Przecież pan był w Midwich, gdy Dzieci zmusiły swoje matki, aby tu wróciły?
— To było w zupełnie innej skali niż wypadek, o którym pan opowiadał — zaoponowałem.
— Naprawdę? A czy potrafi pan wytłumaczyć, na czym polega zasadnicza różnica między zrobieniem
pod przymusem czegoś nieprzyjemnego, a czegoś zgubnego? Mój drogi, nie było tu pana tak długo, że
stracił pan styczność z nieprawdopodobieństwem. Racjonalizm pana przytępił.
Chcąc przestać wreszcie dyskutować o rozprawie sądowej, zapytałem:
— A jak tam doktor Willers? Czy nadal propaguje swoją hipotezę zbiorowej histerii?
— Wyparł się jej na krótko przed śmiercią.
To mnie zaskoczyło.
— Nie wiedziałem, że doktor zmarł. Nie miał chyba wiele ponad pięćdziesiąt lat. Jak to się stało?
— Zażył za dużą dawkę jakiegoś barbituranu.
— Czy... Czy to znaczy... Przecież Willers nie był tego rodzaju człowiekiem.
— Zgadzam się z panem. Oficjalna diagnoza brzmiała: „Zakłócenie równowagi umysłowej". To bardzo
zgrabne, ale niewiele mówiące określenie. Faktycznie nikt nie wie, dlaczego doktor to zrobił. Biedna pani
Willers też niema pojęcia. Dopiero teraz, gdy wiem z jakiego wyroku zginął młody Pawle, zaczynam się
zastanawiać, jak to było w przypadku Willersa.
— Chyba nie myśli pan tak na serio? — oburzyłem się.
— Nie wiem. Sam pan powiedział, że to nie był tego rodzaju człowiek. Okazało się nagle, że żyjemy w
sytuacji bardziej niepewnej niż nam się wydawało. Tym razem Jim Pawle brał ten fatalny zakręt, ale
przecież na jego miejscu mógł być ktokolwiek inny, na przykład Angela. Nagle stało się jasne, że ona, pan,
ja, ktokolwiek z nas, może w każdej chwili przypadkowo zrobić coś, co skrzywdzi lub rozgniewa Dzieci.
Temu chłopcu nie można niczego zarzucić; zrobił wszystko, aby nie potrącić żadnego z nich, ale
niepodobieństwem było tego uniknąć. I za to, w przystępie gniewu i nienawiści, zabili go. W tych
warunkach trzeba powziąć decyzję. Dla mnie ta sprawa jest niezmiernie interesująca i chciałbym bardzo
ś
ledzić jej dalszy przebieg. Ale Angela jest przecież młoda, a Michael ma dopiero kilka lat. Wysłaliśmy go
już stąd, a teraz zastanawiam się, czy nie namówić Angeli, żeby także wyjechała. Wolałbym jeszcze z tym
zaczekać, ale kto wie, czy nie nadszedł już czas. Od kilku lat żyjemy tu, jak na zboczu aktywnego wulkanu.
Rozum mówi nam, że we wnętrzu kotłuje się jakaś siła, która musi wybuchnąć; ale czas mija i odczuwamy
tylko okresowe wstrząsy, tak że wmawiamy sobie, że ta erupcja, która wydawała nam się nieunikniona
może wcale nie nastąpi. Nie wiem, czy przypadek młodego Jima był tylko mocniejszym wstrząsem, czy
zwiastunem wybuchu. Czy to alarmowy sygnał, który usprawiedliwiłby rozbicie mojej rodziny, czy na
razie tylko potencjalne zagrożenie.
Był głęboko zatroskany. Bernard milczał.
— Przykro mi naprawdę, że wydarzenia, które przeżyłem tu osiem lat temu, wyblakły w mojej pamięci
— rzekłem w poczuciu jakiejś winy. — Oboje z żoną sądziliśmy, że odrębność Dzieci zatrze się z biegiem
czasu, w miarę jak będą dorastać.
— Wszyscy chcieliśmy w to wierzyć i staraliśmy się pokazywać sobie wzajemnie dowody, że mamy
rację. Ale tak nie było—powiedział Zellaby.
— Ale czy nadal nie zdołał pan poznać mechanizmu tego... tego przymusu?
— Nie. To zupełnie, jak by pan chciał zrozumieć, dlaczego jedna osobowość góruje nad drugą. Wszyscy
znamy jednostki, które górują nad każdym środowiskiem, z jakim się zetkną. Dzieci niewątpliwie posiadają
ten dar i wykorzystują go jak im się podoba. Ale nie mamy pojęcia, jak to robią.
W kilka minut później Angela Zellaby przyszła do nas na werandę. Była najwidoczniej myślami gdzie
indziej, i po wymianie kilku banalnych uprzejmości zapadło kłopotliwe milczenie. Sytuację rozładował
Zellaby.
— Wiesz — powiedział — Richard i pułkownik też byli na rozprawie. Chyba słyszałaś, co orzekł sąd?
— Tak — odparła Angela. — Byłam u pani Pawle, na Farmie Dacre, gdy jej mąż przywiózł tę
wiadomość. Biedna kobieta, jest w okropnym stanie. Chciała koniecznie być na rozprawie i zdemaskować
Dzieci — złożyć publiczne oskarżenie. Pastor i ja zdołaliśmy odwieść ją od tego zamiaru, tłumacząc, że to
nie odniosłoby pożądanego skutku, a ściągnęło dodatkowe kłopoty na nią i jej rodzinę. Zostaliśmy z nią
dopóki jej mąż nie wrócił do domu.
— Na rozprawie był brat Jima, Dawid — rzekł Zellaby. — Kilka razy zdawało mi się, że chłopiec się
wypowie, ale ojciec go powstrzymał.
Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby ktoś wreszcie szczerze wystąpił w tej sprawie — powiedziała
Angela. — To powinno wyjść na jaw. W końcu, tu już nie chodzi o psa, czy o byka!
— Pies i byk? — wtrąciłem. — Nic nie słyszałem na ten temat.
— Jakiś pies ugryzł któreś z Dzieci w rękę. W parę minut później zginął pod traktorem. Byk gonił
kilkoro z nich, nagle zawrócił, w rozpędzie rozbił ogrodzenie i utonął w stawie koło młyna — zreferował
zwięźle Zellaby.
— Ale tym razem, to było przecież morderstwo!
— Przypuszczam, że to nie było ich zamierzeniem. Prawdopodobnie pod wpływem strachu i gniewu
zadały cios na ślepo, jak zawsze, gdy któremuś z nich stanie się jakaś krzywda. Niemniej było to
morderstwo. Całe miasteczko zdaje sobie z tego sprawę, a teraz widzą, że to im uszło bezkarnie. Nie
można tego tak zostawić. Dzieci nie okazują ani cienia skruchy. To mnie najwięcej przeraża! Po prostu
zrobiły to i koniec. A dziś przekonały się, że nawet, jeśli popełnią morderstwo, nie wyciąga się z tego
ż
adnych konsekwencji. Co czeka kogoś, kto z rozmysłem odważy się im sprzeciwić?
Zellaby przerwał, aby dopić herbatę, po czym mówił dalej:
— Chociaż ta sprawa dotyczy naszego miasta, jesteśmy zupełnie bezradni. Władze, których
przedstawicielem jest obecny tu pułkownik Westcot, nie wiedzieć dlaczego, już dawno odebrały nam
możliwość jakiegokolwiek działania. Personel Ośrodka, czy obecnej szkoły specjalnej dla Dzieci, nie może
ignorować tego, o czym wiedzą wszyscy mieszkańcy miasteczka i jestem przekonany, że dyrekcja szkoły
sporządziła raport, aby zapoznać odpowiednie władze z faktycznym stanem rzeczy. Zobaczymy, jak
sprawy potoczą się dalej. Ale przede wszystkim, Angelo proszę cię i zaklinam, nie rób niczego, co
mogłoby wciągnąć cię w konflikt z Dziećmi.
— Na pewno nie pozwolę sobie na to — odparła. — Przez tchórzostwo.
— Gołębica nie jest tchórzem, bojąc się jastrzębia; jest po prostu mądra — rzekł Zellaby i skierował
rozmowę na inne tory.
Zamierzałem złożyć wizytę na plebanii i odwiedzić jeszcze kilka osób, ale zrobiło się późno i musieliśmy
już wracać do Londynu. Udzieliło mi się napięcie, które panowało na sali podczas rozprawy i przez cały
czas czułem się nieswojo.
Poczułem ulgę, gdy samochód ruszył i pomyślałem z zadowoleniem, że wracamy do normalnego świata.
Na Bernardzie miniony dzień musiał także wywrzeć wrażenie. Wydało mi się, że jedzie przez miasteczko
ze szczególną ostrożnością. Gdy znaleźliśmy się na szosie do Oppley, przyśpieszył trochę. W tej chwili
zobaczyliśmy cztery zbliżające się postacie. Z daleka już poznaliśmy, że są to Dzieci.
— Czy możesz się zatrzymać? — zapytałem pod wpływem jakiegoś impulsu. — Chciałbym się im
przypatrzyć.
Bernard zwolnił, a gdy dojechaliśmy do Hickham Lane zatrzymał samochód.Dzieci zbliżały się. Chłopcy
byli ubrani w niebieskie, bawełniane koszule i flanelowe szare spodnie, dziewczynki nosiły krótkie,
plisowane szare spódniczki i żółte bluzki.
Podobieństwo między nimi było istotnie uderzające. Cała czwórka miała śniadą cerę, połyskliwa
przezroczystość skóry, która charakteryzowała je w niemowlęctwie zmatowiała pod opalenizną, lecz wciąż
jeszcze była wyraźnie dostrzegalna. Włosy mieli jasne, proste noski i małe usta. Sposób, w jaki osadzone
były ich oczy nasuwał przypuszczenie, że to „cudzoziemcy", ale nie sugerował, do jakiej należą
narodowości czy rasy. Nie dostrzegłem nic, co różniłoby jednego chłopca od drugiego, a gdyby nie sposób
ostrzyżenia włosów nie wiem czy odróżniłbym twarze chłopców od twarzy dziewczynek.Oczy ich lśniły,
jak jasne złoto i choć niesamowite, były bardzo piękne.
Wyglądały, jak żywe, półszlachetne kamienie. Patrzyłem zafascynowany. Dzieci były już całkiem blisko.
Nie zwróciły na nas żadnej uwagi. Spojrzały przelotnie na samochód i skręciły w Hickham Lane.
Było w nich coś niepokojącego i choć nie umiałbym tego określić, zrozumiałem, dlaczego ich rodziny i
opiekunowie nie sprzeciwiali się, gdy postanowiły zamieszkać w Ośrodku. Patrzyliśmy za nimi przez
chwilę, po czym Bernard zapuścił motor.
Nagle rozległ się huk wystrzału i zobaczyłem, jak jeden z chłopców pada twarzą na jezdnię. Pozostała
trójka stała, jak skamieniała.
Bernard otworzył drzwiczki, żeby wysiąść. Jeden z chłopców spoglądał na nas. Jego złote oczy lśniły
zimnym blaskiem. Zaczęło mnie ogarniać jakieś dziwne oszołomienie i słabość... Chłopiec odwrócił od nas
wzrok.
Zza żywopłotu po drugiej stronie szosy dobiegł odgłos drugiego strzału, bardziej stłumiony, niż
poprzedni, potem — nieco dalej — krzyk.
Wyskoczyliśmy z samochodu. Jedna z dziewczynek klęczała przy leżącym chłopcu. Gdy dotknęła go,
jęknął i skręcił się z bólu. Na twarzy stojącego chłopca malowała się rozpacz; jęczał jakby i on został
ranny. Obie dziewczynki zaczęły płakać.
Potem zza drzew, kryjących Ośrodek nadleciał przeciągły jęk, jak zwielokrotnione echo, zmieszany z
ż
ałobnym chórem rozpłakanych, młodych głosów. Bernard zatrzymał się. Przeleciały mnie ciarki i
uczułem, że włosy jeżą mi się na głowie.
Zawodzenie powtórzyło się. Bolesny lament, przeszywany wstrząsającym krzykiem rozpaczy. Potem
tupot nóg w alei...
Nie ruszaliśmy się z miejsca. Zobaczyliśmy, jak do leżącego podbiegło kilku przerażająco podobnych do
siebie chłopców i podniosło go z ziemi. Nagle usłyszałem odgłos szlochania, dobiegający zza żywopłotu
po lewej stronie szosy.
Wspiąłem się na pobocze i zobaczyłem klęczącą na trawie dziewczynę w letniej sukience. Zakryła twarz
dłońmi, a ciałem jej wstrząsało gwałtowne łkanie. Bernard podszedł do mnie i obaj przedarliśmy się przez
ż
ywopłot. Stojąc teraz na polu spostrzegłem mężczyznę, leżącego twarzą w dół na jej kolanach i wystającą
spod jego ciała kolbę strzelby.
Usłyszawszy nasze kroki dziewczyna przestała płakać i spojrzała na nas z przerażeniem, ale gdy
zbliżyliśmy się, wybuchnęła znów rozpaczliwym łkaniem. Bernard podszedł do niej i pomógł jej wstać.
Spojrzałem na leżące na polu zwłoki. Był to okropny widok. Schyliłem się i zaciągnąłem połę marynarki,
aby zakryć to co pozostało z głowy zabitego. Bernard odprowadził słaniającą się dziewczynę nieco dalej.
Na drodze rozległy się głosy. Przy żywopłocie na szosie stało dwóch mężczyzn.
— Czy to któryś z was strzelał? — zapytał jeden z nich.
— Nie — odpowiedział Bernard. — Ale tu zabito człowieka. Dziewczyna zatrzęsła się i znów zaczęła
płakać.
— To Dawid! — krzyknęła histerycznie. — Zabili go! Zamordowali Jima, a teraz Dawida!
Jeden z mężczyzn wdrapał się na pobocze.
— Ach, to ty, Elsie! — wykrzyknął.
— Chciałam go powstrzymać, wierz mi, Joe, próbowałam, ale on nie słuchał...
Nie mogła mówić dalej. Drżąc gwałtownie, przytuliła się do Bernarda.
— Chyba musimy ją stąd zabrać — rzekłem. — Czy wiecie gdzie ona mieszka?
— Tak — odpowiedział mężczyzna. Wziął dziewczynę na ręce, jak małe dziecko i zaniósł ją,
rozszlochaną i drżącą, do samochodu.
Bernard zwrócił się do drugiego mężczyzny.
— Czy może pan tu zostać i nie pozwolić nikomu zbliżać się póki nie przyjedzie policja?
— Tak, tak... To był pewnie Dawid Pawle.
— Dziewczyna mówiła „Dawid". Bardzo młody mężczyzna.
— To na pewno on. Przeklęte bękarty! Niech pan lepiej wezwie gliniarzy z Trayne. Oni tam mają
samochód. — Spojrzał na zwłoki. — Niegodziwe łotry! — mruknął.
Podwieźli mnie do Kyle Manor i stamtąd zadzwoniłem na policję. Gdy odłożyłem słuchawkę, Zellaby
podszedł do mnie ze szklaneczką w ręku.
— Mam wrażenie, że to panu dobrze zrobi — powiedział.
— Dziękuję. To było tak niespodziewane i okropne!
— Jak się to wszystko stało?
Opowiedziałem mu krótko, ale po dwudziestu minutach wrócił Bernard i zdał nam szczegółowe
sprawozdanie.
— Podobno bracia Pawle byli do siebie bardzo przywiązani — zaczął. Zellaby potwierdzająco skinął
głową.
—Dawid, ten młodszy, uznał, że rozprawa była kroplą goryczy, która przepełniła czarę i zdecydował, że
jeśli nikt nie oddał jego bratu sprawiedliwości, uczyni to sam. Ta dziewczyna, Elsie, przyszła na Farmę
Dacre w chwili, gdy wychodził. Kiedy zobaczyła, że chłopiec ma broń, zrozumiała co się święci i
usiłowała go zatrzymać, ale on nie słuchał, i żeby się jej pozbyć, zamknął ją w szopie. Zabrało jej trochę
czasu, by się stamtąd wydostać. Domyślała się, że Dawid poszedł do Ośrodka i pobiegła za nim przez pola.
Gdy znalazła się już w pobliżu szosy pomyślała, że widocznie się omyliła, gdyż nie widziała go nigdzie.
Możliwe, że padł na ziemię, żeby się ukryć. W każdym razie ujrzała go dopiero po pierwszym strzale, gdy
podnosił się ze strzelbą wciąż jeszcze skierowaną w stronę szosy. Zaczęła biec ku niemu, gdy nagle obrócił
lufę ku sobie i położył palec na spuście.
Zellaby pierwszy przerwał milczenie.
— Dla policji wszystko będzie jasne — rzekł. — Uważając, że Dzieci spowodowały śmierć jego brata,
aby go pomścić, zabija jedno z nich, po czym, chcąc uniknąć sankcji, popełnia samobójstwo. Tak będzie
rozumował każdy „rozsądny" człowiek.
—Przyznaję, że nie jestem już teraz tak sceptyczny, jak na początku — powiedziałem. — Nie mogę
zapomnieć spojrzenia tego chłopca na szosie. Prawdopodobnie przez chwilę myślał, że strzelił któryś z nas,
ale zorientował się, że to było niemożliwe. Nie opiszę uczucia, jakie mnie ogarnęło, ale to było straszne.
Czy nie doznałeś tego samego, Bernardzie?
— Owszem. Jakieś niesamowite, ohydne uczucie słabości.
—To było... — urwałem nagle. —Wielki Boże, byłem tym wszystkim tak przejęty, że zapomniałem
powiedzieć policji o tym rannym chłopcu! Czy nie powinniśmy wezwać karetki pogotowia do Ośrodka?
— To niepotrzebne. Mają tam lekarza na miejscu — odparł Zellaby. Zamyślił się, po czym rzekł z
westchnieniem:
— Nie podoba mi się to, pułkowniku. Bardzo mi się nie podoba. Czy to wszystko nie dzieje się według
reguł krwawej wendety?
Rozdział XVII
Midwich protestuje
Obiad w Kyle Manor opóźnił się, gdyż Bernard i ja musieliśmy złożyć zeznania policji. Byłem bardzo
wdzięczny Zellaby'm, że ofiarowali nam nocleg. Po dzisiejszych zajściach Bernard postanowił nie wracać
do Londynu, aby znajdować się pod ręką, jeśli nie w samym Midwich, to w każdym razie nie dalej niż w
Trayne, zostawiając mi decyzję dotrzymania mu towarzystwa lub powrotu do Londynu pociągiem.
Przy obiedzie małżonkowie Zellaby, uważając niewątpliwie, że przeżyliśmy już dość nieprzyjemności,
starali się prowadzić rozmowę na tematy nie związane z Midwich i jego kłopotami. Bernard wydawał się
trochę roztargniony, czułem się więc w obowiązku zrewanżowania się za gościnność, za nas obu i starałem
się uważnie słuchać Zellaby'ego rozprawiającego o ewolucji ukształtowań i stylów, oraz konieczności
sporadycznych okresów nieugiętej postawy społeczeństwa, celem ujarzmienia wywrotowej energii
młodego pokolenia.
Zaraz po obiedzie, skoro tylko przeszliśmy do bawialni przyszedł pastor.
Wielebny Hubert Leebody był niezmiennie zatroskany i wydało mi się, że bardzo się zestarzał. Popijając
kawę, którą poczęstowała go Angela usiłował dzielnie, choć nie bardzo zręcznie prowadzić zdawkową
rozmowę o niczym. Ale, gdy zostawił opróżnioną filiżankę, nie mógł się już dłużej opanować.
— Trzeba coś zrobić — oznajmił.
— Kochany pastorze, powtarzamy to wszyscy od dziesięciu lat — odparł łagodnie Zellaby.
— Ale teraz to musi być coś zdecydowanego, nie wolno dłużej czekać. Postaraliśmy się ulokować Dzieci
w odpowiednim miejscu,zachować pewną równowagę, zadowalającą obie strony i chyba to nam się udało,
ale to wszystko były półśrodki, eksperymenty, improwizacja. Dalej tak być nie może. Trzeba opracować
dla nich jakieś przepisy, normy, którym Dzieci będą podlegać tak, jak my wszyscy podlegamy prawu.
Jeżeli prawo nie gwarantuje wymierzania sprawiedliwości, ludzie przestają je szanować i szukają
zadośćuczynienia na własną rękę. Mieliśmy sposobność przekonać się o tym dziś po południu.
Posługiwanie się formułami prawniczymi dla uzasadnienia orzeczeń sądowych, które wszyscy uważają za
kłamliwe jest bezsensowne. Dzisiejszy wyrok to istna farsa, a nikt nie wątpi, że rozprawa, dotycząca
młodszego Pawla będzie inna. Trzeba bezzwłocznie podjąć kroki, aby objąć Dzieci przepisami prawnymi,
zanim wydarzy się coś jeszcze gorszego.
—Chyba pan pamięta, że przewidywaliśmy tego rodzaju trudności — przypomniał mu Zellaby.—
Posłaliśmy notatkę na ten temat do obecnego tu pułkownika Westcota. Przyznaję, że nie spodziewaliśmy
się aż tak poważnych zajść, ale prosiliśmy o podjęcie działań, gwarantujących podporządkowanie Dzieci
normalnym regułom społecznym i prawnym. I co się stało? Pan pułkownik przekazał nasze pismo swoim
władzom nadrzędnym i w końcu otrzymaliśmy odpowiedź. Dowiedzieliśmy się, że Wydział docenia naszą
troskę, ale zapewnia, że darzy pełnym zaufaniem psychologów, którym powierzono kształcenie i
nadzorowanie Dzieci. Innymi słowy, nie mają pojęcia co począć, z tym fantem, żywiąc jedynie nadzieję, że
nie dojdzie do jakiejś krytycznej sytuacji. I tu muszę zaznaczyć, że współczuję Wydziałowi, bo nie widzę
sposobu, w jaki można by zmusić Dzieci do podporządkowania jakimś regułom, jeśli nie mają na to
ochoty.
— Ale trzeba coś zrobić — powtórzył. — Dzisiejsze wydarzenie doprowadziło miasteczko do stanu
wrzenia. Prawie wszyscy mężczyźni są „Pod Kosą i Kamieniem". Nikt nie zwoływał żadnego zebrania,
spontanicznie zgromadzili się tam wszyscy. A kobiety biegają jedna do drugiej, szepcząc sobie nerwowo
na ucho. To właśnie może stać się pretekstem, którego tutejsi mężczyźni pragnęli od dawna.
— Jakim pretekstem? — wtrąciłem.
— Kukułki — wyjaśnił Zellaby. Chyba nie sądzi pan, że mężczyźni naprawdę polubili Dzieci? Udawali
przez wzgląd na swoje żony i bardzo im się to chwali. Reakcja kobiet jest zróżnicowana. Wszystkie dobrze
wiedzą, że biologicznie to nie są ich własne dzieci, ale przecież nosiły je w sobie i wydały na świat, a to
jest więź, którą niełatwo przeciąć. A są i takie, jak na przykład panna Ogle; choćby nawet Dzieci miały
rogi, czykopyta, panna Ogle, panna Lamb i parę innych, i tak kochałyby je tkliwie. Ale od mężczyzn
można oczekiwać najwyżej tolerancji.
— Wszystko to — dodał pastor — zupełnie wypacza stosunki rodzinne. Nie ma chyba ani jednego
mężczyzny, którego nie obrażałoby samo istnienie Dzieci. Staraliśmy się jakoś ich ułagodzić, ale jeżeli
nawet osiągnęliśmy pewne sukcesy, to tylko pozorne. Coś się ciągle tli i tli...
— A ostatnie wypadki podziałają, jak przeciąg w palenisku? — podsunął Zellaby.
— To zupełnie możliwe. A jak nie to, to będzie jakaś inna okazja — rzekł posępnie pastor. — Trzeba
działać nim będzie za późno.
— Jesteśmy zupełnie bezradni — powiedział Zellaby.
— Mówiłem to już przedtem i powinien mi pan uwierzyć. Zrobił pan bardzo dużo pastorze, uspokajając
ludzi i pocieszając ich, ale nie możemy zrobić niczego zasadniczego, ponieważ inicjatywa nie leży w
naszych rękach. Znam Dzieci lepiej niż wiele osób tutaj, uczę je od ich wczesnego dzieciństwa, starałem
się poznać je jak najlepiej i właściwie nie zawiodło mnie to daleko, tak samo zresztą, jak tych mędrców z
Ośrodka, choć maskują swe niepowodzenia pompatycznymi frazesami. Jesteśmy bezradni, gdyż nie
potrafimy zrozumieć czego chcą te Dzieci, ani jaki jest ich tok myślenia. A propos, jak się miewa chłopiec,
do którego strzelano? Stan jego zdrowia może mieć wpływ na dalszy rozwój wypadków.
— Jego towarzysze odesłali karetkę pogotowia i sami zanieśli go do Ośrodka.
Opiekuje się nim doktor Anderby. Trzeba było usunąć sporo śrutu, ale lekarz
twierdzi, że chłopak wkrótce wyzdrowieje.
— Mam nadzieją, że ta diagnoza się sprawdzi, inaczej rozpęta się tu prawdziwa
wendeta — powiedział Zellaby.
— Chyba już się rozpętała — zauważył pastor.
— Jeszcze nie. W wendecie muszą być dwie strony. W naszym wypadku agresja wyszła
ze strony miasteczka.
— Chyba pan nie zaprzeczy, że Dzieci zamordowały obu braci Pawle?
— Nie, ale to nie było działanie zaczepne. W pierwszym wypadku chciały odpłacić za krzywdę,
wyrządzoną jednemu z nich, w drugim było to działanie obronne; nie zapominajcie, że strzelba była
naładowana, gotowa do jeszcze jednego strzału. Oczywiście w obu wypadkach reakcja była zbyt
drastyczna, ale zamierzone było zabójstwo, nie morderstwo. W obu wypadkach Dzieci nie były
prowokatorami, leczzostały sprowokowane. Faktycznie morderstwa z premedytacją dopuścił się tylko
Dawid Pawle.
— Uważam, że jeżeli ktoś potrąci mnie samochodem, a ja go za to zabiję, to popełnię morderstwo.
Dawid Pawle czekał, żeby prawo wymierzyło sprawiedliwość, ale prawo go zawiodło, więc wziął sprawę
w swoje ręce. Czy to było świadome morderstwo, czy wymierzenie sprawiedliwości?
— Na pewno nie może tu być mowy o sprawiedliwości — odpowiedział Zellaby stanowczo. — To była
zemsta. Za czyn, który Dzieci popełniły zbiorowo, usiłował zabić jedno z nich, nie wybierając, zdając się
na los przypadku. To tylko dowodzi, że prawa ustanowione przez jeden gatunek, nie mogą być stosowane
do odmiennych osobników, o odrębnej charakterystyce.
Pastor potrząsnął głową.
— Nic już nie wiem, Zellaby —jęknął. — Po prostu nie wiem... Nie jestem nawet pewien, czy Dzieciom
można przypisywać morderstwo!
Po chwili zacytował:
— I powiedział Bóg: „Stworzę człowieka na swój obraz i podobieństwo". Więc kimże są te Dzieci?
Podobieństwo to nie tylko powierzchowność, bo w takim razie każdy posąg, byłby człowiekiem. Tu chodzi
o ducha ludzkiego, o duszę. Wśród Dzieci chłopcy mają jednego wspólnego ducha, a dziewczynki
drugiego. Dzieci mają wygląd genus homo, ale nie mają natury człowieka. Więc skoro należą do innego
niż my gatunku, a definicja morderstwa to zabicie człowieka przez człowieka, to jeżeli ktoś z nas zabije
któreś z nich, czy popełni morderstwo? Wygląda na to, że nie.
Stąd dalsze wnioski; bo skoro ich nie obowiązuje zakaz zabójstwa, jakąż postawę mamy przyjąć wobec
nich? Na razie przyznajemy im wszystkie przywileje homo sapiens. Ale czy słusznie? Czy, skoro należą do
osobników odmiennego gatunku, to nie mamy pełnego prawa, a nawet obowiązku tępić je, aby chronić
samych siebie? Gdyby na przykład znalazły się wśród nas niebezpieczne, dzikie zwierzęta, nasz obowiązek
byłby jasny. Nie wiem... Tonę w jakimś grzęzawisku.
— To prawda, drogi pastorze — zgodził się Zellaby. — Niedawno przekonywał mnie pan gorąco, że
Dzieci zamordowały obu braci Pawle. Natomiast z ostatnich pana wywodów wynika, że jeśli zabiją kogoś
z nas, to będzie morderstwo, natomiast gdybyśmy zabili któreś z nich, ten czyn podpadałby pod inną
kategorię. Sądzę, że każdy prawnik, obojętne świecki czy duchowy zakwestionowałby etykę takiej tezy.
Pozatym, jak to jest z tym podobieństwem, o którym pan wspominał? Jeżeli pański Bóg jest tylko
Bogiem ziemskim, to niewątpliwie ma pan rację, bo chociaż przyswajamy to sobie bardzo opornie nie
można już zaprzeczać, że Dzieci przybyły do nas skądś z zewnątrz. Ale, o ile mi wiadomo, pański Bóg jest
Bogiem uniwersalnym. Panem wszystkich słońc i wszystkich planet. Czy nie byłoby więc szczytem pychy
wyobrażać sobie, że może on objawiać się tylko pod postacią stosowną dla tej jednej, nie bardzo ważnej
planety? Oczywiście podchodzimy do tego zagadnienia z zupełnie różnych punktów widzenia.
Przerwał na dźwięk podnieconych głosów w holu i spojrzał pytająco na żonę. Ale zanim, któreś z nich
zdążyło wstać, drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu stanęła pani Brant. Rzuciwszy zdawkowe
przepraszam pani Zellaby, podbiegła do pastora i schwyciła go za rękaw.
— Prędko, prędko! Musi pan zaraz przyjść! — wołała zdyszana.
— Droga pani...
— Musi pan zaraz przyjść! Idą do Ośrodka! Spalą go! Niechże pan wyjdzie i
zatrzyma ich!
Wielebny Leebody patrzył na nią ze zdumieniem.
—Niech pan idzie, panie pastorze—powtarzała rozpaczliwie, szarpiąc go coraz mocniej.—Pan potrafi ich
zatrzymać. Musi pan! Oni chcą spalić Dzieci! O, niechże się pan pośpieszy, błagam pana, niech pan się
pośpieszy!
Pastor podniósł się z miejsca.
— Przepraszam — zwrócił się do Angeli. — Myślę, że...
Ale pani Brant nie pozwoliła mu skończyć.
— Czy zawiadomiono policję? — zapytał Zellaby.
— Tak... nie... Nie wiem. I tak nie zdążą na czas. Prędko, pastorze, prędko! — wołała pani Brant,
wypychając Wielebnego za drzwi.
Zostaliśmy we czworo. Angela wstała i zamknęła drzwi.
— Chyba pójdę mu pomóc — powiedział Bernard.
— Pójdziemy wszyscy — rzekł Zellaby i wstał jednocześnie ze mną. Angela stała, mocno opierając się o
drzwi.
— Nie — oświadczyła stanowczo. — Jeżeli chcecie zrobić coś sensownego, zadzwońcie po policję.
— Ty możesz to zrobić, moja droga, a my pójdziemy i...
— Gordon — powiedziała surowo, jakby karcąc niegrzeczne dziecko. — Poczekaj i zastanów się. Pana
obecność, panie pułkowniku tylko, by zaszkodziła. Wiadomo przecież, że pan reprezentuje interesy Dzieci.
Staliśmy przed nią zdziwieni, zbici z tropu.
— Czego się obawiasz, Angelo? — zapytał Zellaby.
— Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć? Ale mogliby zlinczować pułkownika.
— Zrozum, jakie to ważne! Wiemy, jak postępują Dzieci w stosunku do jednostek; chcę zobaczyć, jak
sobie poradzą z tłumem. Czy stosując tę swoją metodę, zmuszą cały tłum, żeby cię cofnął i rozszedł? To
ciekawe, czy...
— Ich metody są inne, i ty dobrze o tym wiesz — rzekła stanowczo. Gdyby chciały, zmusiłyby Jima,
ż
eby po prostu zatrzymał swój samochód, a Dawida, by oddał drugi strzał w powietrze. Nigdy nie
zadowalają się odparciem ataku, zawsze przystępują do ofensywy.
Zellaby zamrugał ze zdziwienia.
— Masz rację, Angelo — powiedział. — Nie pomyślałem o tym. Ich odwet jest zawsze zbyt okrutny.
—Tak, i w jakikolwiek sposób uporają się z tłumem, nie chcę, żeby przy okazji uporali się z tobą. Ani z
panem, pułkowniku—dodała, zwracając się do Bernarda. — Będzie pan nam bardzo potrzebny, aby
wyciągnąć nas z kłopotów. Jestem rada, że jest na miejscu ktoś, kogo wysłuchają.
— Choćby z pewnej odległości — zauważył potulnie Bernard.
— Na pewno jest pan dość rozsądny, aby nie narażać się niepotrzebnie — rzekła Angela i znów zwróciła
się do męża. — Nie trać czasu, Gordon! Zadzwoń do Trayne, dowiedz się, czy zawiadomiono już tamtejszą
policję i poproś, żeby przysłali karetki pogotowia.
— Karetki... — zaprotestował Gordon. — Czy to nie trochę przedwczesne?
— Wspomniałeś to o „metodach" Dzieci, lecz zdaje się, że nie zastanowiłeś się nad tym poważnie. Ale ja
tak. Jeżeli nie poprosisz o przysłanie pogotowia, ja to zrobię.
Zellaby podniósł słuchawkę z miną skarconego chłopca, a zwracając się do mnie mruknął:
— Przecież nawet nie wiemy... To znaczy, słyszeliśmy o tym tylko od pani Brant.
— O ile sobie przypominam, to bardzo rozsądna osoba — wtrąciłem.
— To prawda — przyznał Zellaby. — Dobrze, więc zaryzykuję. Skończywszy rozmowę przystąpił do
jeszcze jednego ataku.
— Angelo, kochanie — rzekł. — A gdybym trzymał się z daleka... Ostatecznie jestem jedną z
nielicznych osób, którą Dzieci darzą zaufaniem. Jesteśmy przyjaciółmi i...
Ale Angela była nieugięta.
— Nie próbuj wmawiać mi takich głupstw — rzekła. — Wiesz doskonale, że Dzieci nie mają żadnych
przyjaciół.
Rozdział XVIII
Przesłuchanie
Nazajutrz rano odwiedził Zellaby'ch komisarz policji z Windshire.
— Przepraszam, że zabieram panu czas — zaczął. — To okropna sprawa. Czy pan coś z tego rozumie?
W miasteczku wszyscy potracili głowy. Może od państwa tutaj usłyszę coś, co mi wyklaruje sytuację.
— Na razie nie mamy żadnych oficjalnych informacji. Jakie są dane cyfrowe? — zapytała Angela.
— Niestety złe. Śmierć poniosła jedna kobieta i trzech mężczyzn. W szpitalu przebywa ośmiu mężczyzn
i pięć kobiet. Poza tym jeszcze kilka osób wygląda tak, jakby powinny być hospitalizowane. Istna rebelia!
Wszyscy przeciwko wszystkim. Ale dlaczego? To chciałbym zrozumieć, a nikt nie jest w stanie
porozmawiać sensownie.
Zwrócił się do Zellaby'ego:
— Ponieważ to pan zawiadomił policję, że mogą być kłopoty, chcielibyśmy wiedzieć, co pana do tego
skłoniło. To mogłoby nam pomóc.
— Wytworzyła się ciekawa sytuacja — zaczął ostrożnie Zellaby. Ale Angela nie dała mu dojść do słowa.
— To było tak: wpadła do nas pani Brant, wie pan, żona kowala. Wyciągnęła od nas pastora.
Opisała tę scenę i dodała:
— Na pewno pastor Leebody będzie mógł powiedzieć panu więcej. On tam był; my — nie.
— Owszem, był tam i nawet udało mu się wrócić do domu, ale w takim stanie, że teraz przebywa w
szpitalu w Trayne.
— O, biedny Leebody! Czy to coś poważnego?
— Niestety, nie wiem. Na razie lekarz nie dopuszcza do niego nikogo. Ale wracając do tego, o co
pytałem. Pan zawiadomił moich ludzi, że tłum rusza do Ośrodka, żeby go podpalić. Skąd pan o tym
wiedział?
Zellaby spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Od pani Brant. Przecież moja żona powiedziała to panu przed chwilą.
— I to wszystko? Pan nie wyszedł, żeby zobaczyć co się tam dzieje?
— N... nie — przyznał Zellaby.
— Czy mam rozumieć, że na podstawie nie potwierdzonej informacji rozhisteryzowanej kobiety, wezwał
pan policję i prosił o sprowadzenie pogotowia?
— Ja go do tego skłoniłam — rzekła chłodno Angela. — I okazało się, że miałam rację.
— I to tylko w oparciu o słowa tej kobiety?
— Znam panią Brant od dawna. To rozumna osoba.
— Gdyby pani Zellaby nie przekonała nas, abyśmy zostali w domu, bylibyśmy w tej chwili w szpitalu, a
może spotkałoby nas coś jeszcze gorszego — wtrącił Bernard.
Komisarz popatrzył na nas.
— Miałem straszną noc—powiedział. — Może państwa zrozumiałem; utrzymujecie, że owa pani Brant
przyszła tu, aby was zawiadomić, iż zupełnie zwyczajni, spokojni mieszkańcy okręgu Windshire,
mężczyźni i kobiety, zamierzają podpalić szkołę pełną dzieci, częściowo ich własnych...
— Jeśli chodzi o mężczyzn, to tak — wtrąciła Angela. — Ale sądzę, że większość kobiet sprzeciwiałaby
się temu.
— No dobrze, zatem mężczyźni, przyzwoici, spokojni wieśniacy mieliby popełnić taką zbrodnię.
Przyjęliście coś tak niewiarygodnego do wiadomości i nikt nie pofatygował się, żeby to sprawdzić na
własne oczy. Po prostu wezwaliście policję ponieważ pani Brant jest rozumną kobietą.
— Tak jest — potwierdziła Angela lodowato.
— Panie komisarzu — rzekł równie chłodno Zellaby. — Wiem, że miał pan ciężką noc i rozumiem pana
stanowisko, ale jeżeli mamy kontynuować tę rozmowę, to po zupełnie innej linii.
Policzki komisarza zaróżowiły się lekko. Spuścił oczy, potarł sobie pięścią czoło, następnie przeprosił
Angelę, a potem Zellaby'ego. Powiedział niemal patetycznie:
— Nie mam punktu zaczepnego. Od wielu godzin zadaję pytania i zupełnie nie mogę rozeznać się w tym
wszystkim. Nie ma dowodu, że ci ludzie zamierzali podpalić Ośrodek. Bili się z sobą, mężczyźni i kilka
kobiet. Dlaczego? Niektóre kobiety podobno szarpały się z mężczyznami, ale bynajmniej nie po to, żeby
ich odciągnąć od bijatyki. Wyruszyli razem z gospody; nikt nie protestował. Tylko pastor usiłował ich
powstrzymać, ale nikt go nie słuchał. O co właściwie chodziło? Niewątpliwie o Dzieci w szkole, ale żeby
doszło aż do takich zamieszek, to po prostu nie trzyma się kupy. Potrząsnął głową i dodał:
— Mój poprzednik, stary Bodger mówił mi, że jakieś diabelne dziwa dzieją się w Midwich i na Boga,
miał rację!
— Myślę, że zrobi pan najlepiej, zwracając się do pułkownika Westcota — rzekł Zellaby i z nutką
złośliwości w głosie dodał: jego wydział, z powodów od wyjaśnienia których pułkownik uchyla się już
dziewięć lat, zajmuje się naszym miastem, więc zapewne pułkownik wie o nas więcej niż my sami.
Komisarz z zainteresowaniem spojrzał na Bernarda.
— Co to za wydział, panie pułkowniku? — zapytał. Usłyszawszy odpowiedź wytrzeszczył oczy.
— Powiedział pan: wywiad wojskowy?
— Tak jest, panie komisarzu — potwierdził Bernard.
Komisarz pokiwał głową.
— Poddaję się — rzekł.
Spojrzał na Zellaby'ego z miną człowieka, którego czara goryczy przepełniła się.
— A teraz jeszcze wywiad wojskowy — warknął.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy komisarz zjawił się w Kyle Manor jedno z Dzieci, chłopiec
wyszedł z Ośrodka i powoli podążał alejką do ogrodowej furtki, przy której gawędziło dwóch policjantów.
Na widok nadchodzącego przerwali rozmowę i jeden z nich podszedł do chłopca.
— Dokąd się wybierasz synu? — zapytał łagodnie.
Twarz chłopca nie miała żadnego wyrazu, ale jego dziwne, złociste oczy były czujne.
— Do miasta — odpowiedział.
— Lepiej tam nie chodź — doradził policjant. — Po tym co tu zaszło wczorajszej nocy, ludzie nie są do
was nastawieni zbyt przyjaźnie.
Chłopiec nic nie odpowiedział, ale poszedł dalej.
Policjant wrócił do swego kolegi przy bramie.
— Nie bardzo ci się powiodło — powiedział tamten. — Miałeś go przekonać, żeby się nie narażał na
kłopoty.
Pierwszy policjant odprowadzał wzrokiem chłopca, który bez pośpiechu szedł drogą do miasteczka.
— To jakieś cuda — powiedział zmieszany. — Wiesz co, Bert, jeśli wyjdzie następny, ty się nim zajmij!
W chwilę potem ukazała się jedna z dziewczynek, równie swobodnie jak chłopiec, zmierzając do bramy.
— Teraz ja! — powiedział drugi policjant. —Nie będę srogi, dam jej tylko ojcowską radę. Zobaczysz!
I ruszył ku dziewczynce. Ale po kilku krokach zawrócił. Stanął obok kolegi i obaj patrzyli jak minęła ich,
i wyszła na drogę nie rzuciwszy na nich okiem.
— Co u licha... — mruknął drugi policjant.
— Coś nie tak, prawda? — podchwycił jego kolega. — Idziesz, żeby zrobić co zamierzałeś, a robisz coś
zupełnie innego. To mi się nie podoba.
— Hej — zawołał za dziewczynką. — Hej, panienko!
Nie obejrzała się. Zaczął ją gonić, przebiegł kilkanaście metrów i zatrzymał się, jak wryty. Dziewczynka
zniknęła za zakrętem. Policjant odprężył się i zbity z tropu, zdyszany ruszył z powrotem do bramy.
— Wcale mi się to nie podoba — powiedział strapiony. — To jakaś nieczysta siła!
Autobus z Oppley do Trayne zatrzymał się w Midwich naprzeciwko sklepu pani Welt. Kilkanaście kobiet
zaczekało aż wysiądzie dwóch przyjezdnych, po czym ustawiło się w kolejkę do wsiadania. Panna Latterly,
która była na czele objęła już palcami uchwyt przy drzwiach, ale nie postawiła nogi na stopniu autobusu.
Obie jej stopy były jakby wrośnięte w ziemię.
— Proszę się pośpieszyć — zawołał konduktor.
Panna Latterly ponownie spróbowała wsiąść, ale daremnie. Stała bezradnie patrząc na konduktora.
— Niech się pani odsunie i przepuści inne, a ja pani za chwilę pomogę — powiedział.
Panna Latterly usłuchała go i przepuściła na swoje miejsce panią Dorry, która z kolei chwyciła drążek u
drzwi. Ale i ona nie zdołała wsiąść. Konduktor podał jej rękę i usiłował ją wciągnąć, ale nie mogła
postawić stopy na schodku. Cofnęła się, stanęły obok panny Latterly i obie przypatrywały się daremnym
usiłowaniom następnej.
— Czy to jakiś kawał? — spytał konduktor. Spostrzegłszy wyraz twarzy trzech kobiet dodał spiesznie:
— Przepraszam, ale co się stało?
Wtedy, odwróciwszy wzrok od bezowocnych prób czwartej kobiety, panna Latterly spostrzegła jedno z
Dzieci. Chłopiec siedział na niskim murku przed „Kosą i Kamieniem", leniwie kołysząc nogami, z twarzą
zwróconą ku wsiadającym. Panna Latterly odłączyła się od grupki przed autobusem i podeszła do niego.
— Ty nie jesteś Józef? — spytała trochę niepewnym głosem. Chłopiec potrząsnął głową.
— Chcę pojechać do Trayne, odwiedzić matkę Józefa, pannę Foresham — ciągnęła dalej. — Poraniono
ją tu tej nocy i teraz leży w szpitalu.
Chłopiec nie spuszczał z niej wzroku. Znów przecząco potrząsnął głową. Oczy panny Letterly napełniły
się łzami gniewu.
— Czy nie wyrządziliście już dość złego? — krzyknęła. — Jesteście okrutni! Chcemy tylko odwiedzić
przyjaciół, którzy przez was znaleźli się w szpitalu.
Chłopiec nie odezwał się. Panna Latterly zrobiła krok naprzód i zatrzymała się.
— Czy nie rozumiesz? Czy nie masz żadnych ludzkich uczuć? — spytała drżącym głosem.
Na przystanku konduktor nawoływał żartobliwie:
— No, no, moje panie! Namyślcie się wreszcie! Ten poczciwy autobus nie gryzie! Nie mogę tu czekać
cały dzień!
Grupa kobiet stała niezdecydowana. Niektóre wydawały się przestraszone. Pani Dorry raz jeszcze
daremnie spróbowała wsiąść. Panna Latterly odwróciła się i odeszła. Konduktor stracił cierpliwość.
— Jeżeli nie wsiadacie, odjeżdżamy. Musimy trzymać się rozkładu! Żadna nie ruszyła się, wobec czego
zadzwonił ostro i autobus ruszył.
Konduktor patrzył na rozchodzące się markotnie kobiety i mruknął do siebie miejscowe powiedzonko: W
Oppley są spryciarze, w Stout pochlebcy, a w Midwich stuknięci.
Polly Rushton, nieoceniona prawa ręka pastora, wiozła do Trayne panią Leebody w odwiedziny do męża.
Uprzednio dowiedziały się od lekarzy, że obrażenia, jakich doznał pastor były przykre, lecz niegroźne.
Miał złamane dwa lewe żebra i prawy obojczyk, poza tym odniósł sporo różnych kontuzji. Potrzebował
wypoczynku i spokoju. Były pewne, że ucieszą go ich odwiedziny, a zwłaszcza Polly, której będzie mógł
przekazać pewne sprawy do załatwienia w parafii, podczas jego nieobecności.
Ale przejechawszy dwieście metrów, Polly zatrzymała samochód i zaczęła zawracać.
— Czy zapomniałyśmy czegoś? — zapytała pani Leebody ze zdziwieniem.
— Nie. Ale nie mogę jechać dalej.
— Nie możesz?
— Nie — powtórzyła Polly stanowczo.
— Naprawdę — zaczęła pani Leebody — myślałam, że w takich okolicznościach...
— Powiedziałam, że nie mogę, nie że nie chcę, ciociu!
— Nie rozumiem cię.
— Zaraz się przekonasz — rzekła Polly.
Ujechała jeszcze kilka metrów, po czym zawróciła, tak, że samochód zaczął oddalać się od Midwich.
Zatrzymała wóz.
— Przesiądźmy się — rzekła Polly. — Teraz ty spróbujesz, ciociu.
Pani Leebody niechętnie ujęła kierownicę. Nie miała ochoty prowadzić, ale nie mogła odmówić. Ruszyła
więc naprzód i zatrzymała się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie uprzednio zahamowała Polly. Za
nimi rozległ się na szosie dźwięk klaksonu; minął je wracający do Trayne samochód dostawczy. Pani
Leebody usiłowała uruchomić silnik, ale nie udało się jej. Polly rozejrzała się wkoło i spostrzegła jedno z
Dzieci, które obserwowało je, na pół schowane w przydrożnym żywopłocie. Uważnie przypatrzyła się
dziewczynce, chcąc się upewnić, czy ją poznała.
— Judy? — spytała, zdjęta nagle złym przeczuciem. Dziewczynka ledwo dostrzegalnie skinęła głową.
— Co ty tu robisz?
Nie było odpowiedzi.
— Chcemy pojechać do Trayne, odwiedzić wuja Huberta, który został ranny i leży teraz w szpitalu —
mówiła dalej Polly.
— Nie możecie tam pojechać — powiedziała dziewczynka z lekkim żalem w głosie.
— Judy, pastor musi omówić ze mną różne sprawy parafialne, które będę załatwiać podczas jego
nieobecności.
Dziewczynka znów tylko potrząsnęła głową. Polly chciała jeszcze coś powiedzieć, ale pani Leebody
zawołała gniewnie:
— Zostaw, Polly! Czy wczorajsza noc nie była dostateczną nauczką dla nas
wszystkich?
Ta uwaga trafiła Polly do przekonania. Nie powiedziała nic więcej. Patrzyła na wciśnięte w żywopłot
Dziecko, aż łzy bezsilnego gniewu zaćmiły jej wzrok.Tymczasem pani Leebody zawróciła samochód,
zmieniły się znów miejscami i w milczeniu wróciły na plebanię.
W Kyle Manor komisarz męczył się dalej.
— Według naszych informacji — mówił, zmarszczywszy krzaczaste brwi — oświadczył pan, że
mieszkańcy miasteczka wyruszyli do Ośrodka, żeby go spalić.
— Tak jest — potwierdził Zellaby.
— Ale mówi pan także, że pułkownik Westcot zgadza się z tym, że winowajcami były Dzieci z Ośrodka,
które sprowokowały to zajście.
— To prawda — przyznał Bernard. — Ale w tym wypadku nie możemy niestety podjąć żadnego
działania.
— Nie ma dowodów, prawda? Ale naszym, policji zadaniem jest znaleźć dowody.
— Nie mam na myśli braku dowodów, ale brak odpowiednich przepisów prawnych.
— Proszę posłuchać — rzekł komisarz, akcentując swą cierpliwość — cztery osoby zabite, powtarzam,
zabite, trzynaście w szpitalu i jeszcze sporo innych poszkodowanych. W takiej sprawie nie możemy
powiedzieć sobie: „To fatalne!" i założyć ręce. Musimy dokładnie zbadać wszystkie okoliczności,
zdecydować kto za to ponosi odpowiedzialność, sformułować zarzuty.
— To są niezwykłe Dzieci... — zaczął Bernard.
— Wiem, wiem. Tu w ogóle wiele osób ma nie wszystko po kolei. Stary Bodger mówił mi o tym, gdy
przejmowałem jego funkcje. Specjalna szkoła i tak dalej, i dalej.
Bernard stłumił westchnienie.
— Panie komisarzu — rzekł. — To nie jest szkoła dla dzieci cofniętych w rozwoju. Otworzono dla nich
specjalną szkołę ponieważ są inne. Dzieci są moralnie odpowiedzialne za wczorajsze zajścia, ale to nie
znaczy, że ponoszą za nie odpowiedzialność prawną. Po prostu nie ma konkretnego materiału, aby je
oskarżyć.
— Nieletni też podlegają sankcjom prawnym, ewentualnie osoby za nie odpowiedzialne. Chyba mi pan
nie powie, że banda dziewięciolatków może bez ponoszenia żadnych konsekwencji sprowokować
zamieszki, w których giną ludzie.
— Podkreśliłem już kilka razy, że te Dzieci są inne. Ich wiek nie odgrywa tu żadnej roli, chyba tylko o
tyle, że w ogóle są dziećmi, to znaczy, że ich uczynki bywają okrutniejsze niż intencje. Prawo nie może ich
karać, a mój wydział nie życzy sobie rozgłaszania faktu ich istnienia.
— To śmieszne! — rzekł komisarz z irytacją. — Słyszałem coś niecoś o tych zwariowanych szkołach:
nie wolno dopuszczać, żeby dzieci były, jak się to nazywa—sfrustrowane; szczere rozmowy, koedukacja,
razowy chleb i inne takie koszałki opałki. Co za bzdura! Ale jeżeli niektóre Ministerstwa uważają, że skoro
tego rodzaju szkoła jest instytucją rządową, a uczęszczające do niej dzieci są uprzywilejowane wobec
prawa i mogą bezkarnie dopuszczać się ekscesów, to zobaczą niebawem iż grubo się mylą.
Zellaby i Bernard popatrzyli na siebie bezradnie. Bernard postanowił podjąć jeszcze jedną próbę.
—Te Dzieci, panie komisarzu, mają niezwykle silną wolę, tak silną, że w niektórych wypadkach można
ją uważać za rodzaj przymusu. Żaden kodeks karny nie przewiduje takiej formy przymusu, zatem nie może
uznać jej istnienia. Ponieważ więc przymus w tej postaci prawnie nie istnieje, nie można formalnie
oskarżać Dzieci o stosowanie go. W oczach prawa nie ma żadnego powiązania między Dziećmi, a
imputowanymi im zbrodniami.
— Oprócz tego, że one je popełniły, o czym zapewniają mnie wszyscy — powiedział komisarz.
— Według litery prawa nie popełniły żadnego przestępstwa. A co więcej, gdyby pan nawet wynalazł
jakiś paragraf, z którego można by je oskarżyć, niczego by pan przez to nie osiągnął. Wywarłyby przymus
na pana funkcjonariuszy i nie dałyby się zaaresztować.
—Zostawmy te wszystkie subtelności prawnikom! Nam potrzeba tylko dowodów, które uzasadniłyby
nakaz aresztowania—zapewnił komisarz.
Zellaby niewinnie wpatrywał się w sufit. Bernard miał minę człowieka, który liczy do dziesięciu, żeby
się opanować. Mnie chwycił nagły atak kaszlu.
— A ten nauczyciel w Ośrodku, jakże mu tam, Torrance? — ciągnął komisarz.—Jako dyrektor szkoły
odpowiada za te Dzieci. Rozmawiałem z nim wczoraj, ale facet odpowiadał na moje pytania wymijająco...
jak wszyscy inni zresztą. Nie patrzył mi w oczy. Nic mi nie pomógł.
— Doktor Torrance jest wybitnym psychiatrą, nie nauczycielem — wyjaśnił Bernard. — Możliwe, że
miał wątpliwości co do tego, czy sprawie tej nadano właściwy tok.
— Psychiatra? — powtórzył podejrzliwie komisarz. — A powiedział pan, że to nie jest szkoła dla
niedorozwiniętych dzieci.
— Nie, nie jest — potwierdził cierpliwie Bernard.
—Wspominał pan o jakichś wątpliwościach. Gdy policja przeprowadza śledztwo nie wolno wątpić w jej
metody, ani kręcić. Trzeba po prostu mówić prawdę, a gdy ktoś tego nie robi, sam się naprasza kłopotów.
— To nie jest takie proste — odpowiedział Bernard. — Może doktor Torrance jest zdania, że nie
powinien ujawniać pewnych aspektów swojej pracy. Myślę, że jeśli pozwoli mi pan towarzyszyć sobie do
Ośrodka, to może doktor zechce powiedzieć panu coś więcej i wyjaśnić sytuację lepiej niż ja mógłbym to
uczynić.
Mówiąc to wstał. Poszliśmy za jego przykładem. Komisarz pożegnał się gburowato i wyszedł wraz z
Bernardem, który od drzwi mrugnął do nas porozumiewawczo.
Zellaby z westchnieniem opadł na fotel.
— Nie znam doktora Torrance — powiedziałem, ale serdecznie mu współczuję.
— Mnie w tej chwili interesuje najwięcej postawa pułkownika — rzekł Zellaby. — Powiedział
komisarzowi rzeczy, o których nigdy nie wspominał nam. Pierwszy raz uchylił zasłonę tajemniczości, która
kryje jego działania, czyli znalazł się w sytuacji, jakiej tak starannie unikał. Musi być ku temu jakiś powód.
Niebawem wróciła Angela. Zellaby był tak pochłonięty rozmyślaniem, że dopiero po chwili zauważył
wyraz jej twarzy.
— Co się stało, moja droga? — zapytał. — Zdawało mi się, że wybierałaś się z prezentami do szpitala w
Trayne.
— Tak, ale ujechałam tylko kawałek drogi i musiałam wrócić. Wygląda na to, że nie wolno nam
opuszczać Midwich.
— Przecież to nonsens! — zawołał Zellaby. — Ten stary osioł nie może przecież zaaresztować
wszystkich. Jako sędzia pokoju...
— To nie sprawka komisarza. Dzieci pikietują drogi i nie wypuszczają mieszkańców miasteczka.
— Naprawdę? — wykrzyknął Zellaby. — To niezmiernie interesujące! Jestem ciekaw...
— Do licha z tym całym zainteresowaniem — przerwała mu żona. —Jest to nad wyraz przykre, po prostu
skandaliczne, a także alarmujące, bo przecież nie wiadomo co się za tym kryje. Dzieci zatrzymują tylko
mieszkańców Midwich, inni mogą swobodnie jeździć w obu kierunkach.
— Bez użycia siły? — spytał Zellaby z niepokojem.
— Absolutnie. Po prostu musisz się zatrzymać. Kilka osób wezwało policję, ale to oczywiście nic nie
pomogło. Policjantów Dzieci nie zatrzymywały, więc nie mogli zrozumieć o co nam chodzi.
— Dzieci muszą mieć jakiś powód, żeby tak postępować. Angela spojrzała na niego z urazą.
— Przypuszczam, że to niezmiernie ciekawe zagadnienie socjologiczne — rzekła. — Ale w tej chwili
chodzi o coś innego. Chciałabym wiedzieć, jakie kroki będą podjęte.
— Moja kochana — rzekł łagodnie. — Twoje uczucia są zupełnie zrozumiałe, ale wiemy już od dawna,
ż
e jeśli Dzieci uznają, że mają powód, aby nam dokuczyć nie jesteśmy w stanie temu przeszkodzić.
Najwidoczniej uważają, że istnieje teraz taki powód, choć nie mam pojęcia jaki.
— Ależ Gordon, rodziny chcą odwiedzać swoich bliskich w szpitalu w Trayne!
— Sądzę, że należałoby porozmawiać z jednym z Dzieci, postawić sprawę na płaszczyźnie
humanitaryzmu. Może jakoś się do nich trafi, choć oczywiście wszystko zależy od powodu, który skłania
ich do takiego postępowania.
Angela spojrzała na męża z niezadowoleniem. Chciała coś odpowiedzieć, ale zrezygnowała i wyszła z
pokoju.
— Buta jest wrodzoną cechą kobiety — rzekł Zellaby. — Kobieta wierzy, że jest wieczna. Wielkie wojny
i klęski wydarzają się i mijają, imperia powstają i giną, wymierają rasy, ale kobieta trwa wiecznie;
związana tajemniczą pępowiną z drzewem życia wie, że jest wieczna.
— Jaki to ma związek z naszą sprawą? — spytałem?
— Taki, że podczas gdy mężczyznę drąży myśl o możliwości wyrugowania ludzi przez osobników
jakiegoś innego gatunku, kobieta znajduje, że to jest po prostu niemożliwe i bagatelizuje taką hipotezę.
— Czy pan sądzi, że pani Zellaby nie dostrzega czegoś, co my widzimy? — spytałem.
— Drogi panie, każdy kogo nie zaślepia przekonanie, że jest niezastąpiony, musi zdać sobie sprawę, że
któregoś dnia będziemy zmuszeni zrezygnować z pozycji panów stworzenia. Istnieją dwie ewentualności:
albo doprowadzimy do tego przez jakieś samobójcze poczynania, albo stanie się to za sprawą inwazji
jakichś osobników, do zwalczenia których nie jesteśmy absolutnie przygotowani. Oto stoimy wobec
konieczności starcia z wolą silniejszą od naszej i z wyższą umysłowością. Jaką bronią dysponujemy do tej
walki?
— To brzmi defetystycznie. Czy nie wysnuwa pan zbyt wielkiego wniosku z drobnego przykładu?
— To samo powiedziała moja żona, gdy przykład był jeszcze o wiele mniejszy. Ona też nie wierzy, żeby
tak znamienne wydarzenie mogło mieć miejsce w pospolitej angielskiej mieścinie. Daremnie usiłowałem ją
przekonać, że byłoby równie niezwykłe, gdyby zaobserwowano je gdziekolwiek indziej. Twierdziła
stanowczo, że wrażenie byłoby mniejsze, gdyby to wszystko wydarzyło się na wyspie Bali, albo w jakiejś
odciętej od świata meksykańskiej osadzie; to jedna z tych rzeczy, które wydarzają się innym ludziom. Ale
niestety tym razem mamy to u siebie.
— Najwięcej przeraża mnie pana pewność, że Dzieci mogą robić, co im się podoba, i że nie można temu
przeciwdziałać.
— Przeciwdziałanie nie jest wykluczone, ale nie będzie łatwe. Fizycznie jesteśmy dużo słabsi od wielu
zwierząt, ale zmuszamy je do uległości, gdyż posiadamy lepiej rozwinięty mózg. Pokonać nas może tylko
istota posiadająca sprawniejszy mózg. Nie brano serio takiej ewentualności, a po drugie, gdyby się
pojawiły, wytrzebilibyśmy je, aby nie stały się zagrożeniem. Tymczasem proszę, pojawił się nowy stwór z
puszki Pandory: dwie mozaiki, jedna złożona z trzydziestu, druga z dwudziestu ośmiu części. Co może
zdziałać istota z jednym mózgiem w starciu z trzydziestoma mózgami, pracującymi, jako całość?
Tu zaprotestowałem gorąco, gdyż jak by nie było, Dzieci nie mogły w przeciągu dziewięciu lat zdobyć
wiedzy równej rozmiarowi wiedzy ludzkiej. Ale Zelalby potrząsnął głową.
— Z wiadomych sobie powodów Rząd sprowadził do Ośrodka doskonałych nauczycieli, tak, że suma
wiedzy Dzieci jest znaczna. Sam prowadzę dla nich czasem wykłady, więc wiem o tym doskonale. Jest to
ważne, ale nie tu jest źródło zagrożenia. Encyklopedia pełna jest naukowych informacji, ale nie każdy
potrafi je wykorzystać; istnieją ludzie obdarzeni fenomenalną pamięcią, którzy nie wiedzą jaki z niej zrobić
użytek. Wiedza to rodzaj paliwa, dopiero siła motoryczna umysłu czyni z niej potęgę. Przeraża mnie myśl
o energii, napędzonej nawet niewielką ilością tego paliwa o mocy trzydziestokrotnie większej od naszej.
Nie mogę wyobrazić sobie potęgi tej energii, gdy Dzieci dorosną.
Jak zawsze, nie byłem pewien, czy Zellaby mówi zupełnie serio.
— Czy istotnie jest pan przekonany, że jesteśmy bezsilni wobec tych pięćdziesięciu ośmiorgu Dzieci?
— Tak jest. A co pan, by proponował? Wie pan przecież, co zdarzyło się zeszłej nocy. Ludzie z
miasteczka chcieli zaatakować Dzieci; zamiast tego zaczęli bić się między sobą. Wezwijmy policję —
będzie to samo; sprowadźmy wojsko, a żołnierze zaczną strzelać do siebie.
— Być może. Ale muszą przecież istnieć jakieś sposoby walki z nimi. Z tego, co pan mówił wynika, że
wiemy o nich niewiele. Dzieci bardzo wcześnie zerwały uczuciowy kontakt ze swymi zastępczymi
matkami. Jeżeli w ogóle żywiły do nich kiedykolwiek jakieś uczucie. Większość z nich skwapliwie
skorzystała z ofiarowanej im możliwości segregacji i mieszkańcy miasteczka niemal zupełnie utracili z
nimi kontakt. Wkrótce przestano myśleć o nich, jak o jednostkach. Ponieważ trudno je od siebie odróżnić,
przyzwyczajono się uważać je za zbiorowość, za jakieś niezupełnie realne, dwuwymiarowe postacie.
— Ma pan zupełną słuszność — zgodził się Zellaby. — Nie ma mowy o normalnych kontaktach i
sympatiach. Ale to nie wyłącznie z naszej winy. Próbowałem zbliżyć się do nich, ale moje wyniki spełzły
na niczym. I obawiam się, że ludziom z Ośrodka nie powiodło się lepiej.
— Wobec tego nasuwa się pytanie, jak zdobędziemy więcej danych?
Milczeliśmy przez chwilę. Wreszcie Zellaby otrząsnął się z zadumy i powiedział:
— Czy pan, mój drogi, zastanawiał się nad tym, jaka właściwie jest tutaj pańska sytuacja? Gdyby
zamierzał pan wyjechać dzisiaj, można by się przekonać, czy Dzieci uważają pana za jednego z tubylców,
czy za przybysza.
Rzeczywiście, nie przyszło mi to do głowy. Postanowiłem przekonać się. Ponieważ Bernard pojechał z
komisarzem, pożyczyłem sobie jego samochód.
Sytuacja wyjaśniła się, gdy ujechałem parę kilometrów drogą do Oppley. Doznałem dziwnego uczucia.
Moje ręce i stopy zahamowały samochód samorzutnie, bez udziału mojej woli. Zobaczyłem jedno z Dzieci
siedzące przy drodze. Była to dziewczynka. Żuła źdźbło trawy, spoglądając na mnie obojętnie.
Spróbowałem ponownie przekręcić starter, ale moja ręka była bezwładna, a stopa nie zdołała nacisnąć
pedału. Spojrzałem na dziewczynkę i powiedziałem, że nie mieszkam w Midwich i pragnę wrócić do
domu. Potrząsnęła tylko głową. Jeszcze raz spróbowałem ruszyć samochód, ale okazało się, że mogę tylko
zawrócić do Midwich.
— A więc — powiedział Zellaby na mój widok — jest pan honorowym obywatelem Midwich.
Spodziewałem się, że tak będzie. Angela zaraz zawiadomi kucharkę, że pan zostaje.
W tym samym czasie rozmowy na podobny temat, jak moja dysputa z Zellaby'm w Kyle Manor, ale w
innym nastroju toczyły się w Ośrodku. Ze względu na obecność pułkownika Westcota, doktor Torrance
starał się z większą precyzją odpowiadać na pytania komisarza, jednak w pewnej chwili brak zrozumienia
między obu stronami stał się tak wyraźny, że kierownik Ośrodka rzekł ze smutkiem:
— Widzę, że niestety nie potrafiłem przedstawić panu sytuacji zupełnie jasno.
— Wszyscy mi to powtarzają — burknął komisarz niecierpliwie. — Nikt tutaj nie umie przedstawić
niczego jasno. Nie przedstawiając żadnego dowodu, wszyscy wciąż zapewniają mnie, że te diabelne Dzieci
są w pewnym sensie odpowiedzialne za to, co się tu działo zeszłej nocy. Powierzono panu opiekę nad nimi.
Jakże się to stało, że tak całkowicie wymknęły się spod wszelkiej kontroli, iż zdołały doprowadzić do
zakłócenia spokoju, więcej — do poważnych zamieszek? Nie jestem w stanie tego pojąć. Jako komisarz
policji, proszę o doprowadzenie do mnie któregoś z hersztów. Chcę posłuchać, co będzie miał do
powiedzenia.
— Ale panie komisarzu, tłumaczyłem już panu, że nie ma żadnych prowodyrów.
— Wiem, wiem. Już to słyszałem; wśród nich wszyscy są równi, i tak dalej... Może to wszystko jest
dobre w teorii, ale wie pan równie dobrze, jak ja, że w każdej grupie są przywódcy. Ich właśnie chcę
poskromić. Weźmy ich w karby, a ulegnie cała reszta.
Umilkł wyczekująco. Doktor Torrance i pułkownik popatrzyli na siebie bezradnie. Bernard wzruszył
ramionami i leciutko skinął głową. Doktor Torrance najwidoczniej czuł się coraz bardziej nieswojo.
— Dobrze — powiedział — skoro to nakaz policyjny, nie mam alternatywy, ale bardzo proszę, aby
rozmawiając z nimi dobierał pan starannie słów. Te Dzieci są niezmiernie wrażliwe.
Wybór tego ostatniego wyrazu okazał się niefortunny. W słownictwie psychiatry miał znaczenie niejako
fachowe; w rozumieniu komisarza było to słowo, którym zaślepione matki określają swoich
rozbałamuconych synów. Wyraził dezaprobatę jakimś nieartykułowanym pomrukiem. Gdy doktor
Torrance wyszedł z pokoju, Bernard otworzył już usta, aby poprzeć jego ostrzeżenie, ale pohamował się,
pomyślawszy, że mogłoby to jedynie zwiększyć irytację komisarza, a zatem zaszkodzić sprawie. Czekali
więc obaj w milczeniu. Po chwili doktor Torrance wrócił w towarzystwie jednego z Dzieci, chłopca.
— To jest Eryk — przedstawił go. A zwracając się do chłopca powiedział:
— Sir John Tenby chce zadać ci kilka pytań. Jego obowiązkiem, jako komisarza policji, jest złożenie
raportu o wczorajszych zajściach.
Chłopiec skinął głową i spojrzał na komisarza. Doktor usiadł znów przy swoim biurku i z niepokojem
patrzył na nich obu. Spojrzenie chłopca było uważne, przeciągłe, ale nie wyrażało żadnego uczucia. Sir
John równie poważnie wytrzymał jego wzrok. — Zdrowy chłopak — pomyślał. — Trochę szczupły, ale
nie wychudzony.
Z rysów Dziecka niewiele można było wyczytać. Miał ładną twarz, ale pozbawioną wyrazu słabości, tak
częstego na twarzach przystojnych chłopców. Nic w jego rysach nie znamionowało siły; usta miał małe, ale
nie zaciśnięte. Natomiast oczy były dziwniejsze, niż oczekiwał Sir John. Wspomniano mu o ciekawej,
złocistej barwie tęczówek Dzieci, ale nikt nie zdołał opisać ich niezwykłego blasku, niesamowitego
wrażenia, że coś rozświetla je od wewnątrz. Przez chwilę czuł się zbity z tropu, ale wnet wziął się w garść,
powtarzając sobie w duchu, że ma do czynienia z wynaturzonym stworem. Dziewięcioletni chłopak z
wyglądem szesnastolatka, co więcej, karmiony tymi bzdurnymi teoriami o spontaniczności instynktów,
swobodzie wypowiadania się, i tak dalej. Postanowił traktować chłopca, jak gdyby miał tyle lat, na ile
wyglądał.
— Źle się tu działo zeszłej nocy — zaczął. — Naszym zdaniem jest wyjaśnić, co właściwie zaszło, i kto
to sprowokował. Wszyscy twierdzą, że to ty i twoi tutejsi koledzy... a co ty na to?
— Nie — odpowiedział chłopiec bez wahania.
Komisarz kiwnął głową. Nie można było przecież oczekiwać natychmiastowego przyznania się do winy.
— Powiedz dokładnie, jak to było.
— Ludzie z miasteczka przyszli tu, żeby spalić naszą szkołę.
— Czy jesteś tego pewien?
— Tak mówili. Nie mieli innego powodu, żeby przychodzić tu o tej porze.
— No dobrze. Więc mówisz, że część przyszła, żeby spalić Ośrodek. Reszta, jak sądzę, chciała ich
powstrzymać i stąd wywiązała się bójka?
— Tak — zgodził się chłopiec, ale mniej stanowczym tonem.
— Więc właściwie ty i twoi koledzy nie mieliście z tym nic wspólnego; byliście tylko widzami, czy tak?
— Nie. Musieliśmy się bronić. To było konieczne, inaczej spaliliby dom.
— To znaczy, że wzywaliście tych, którzy chcieli powstrzymać podpalaczy, aby wypędzili ich stąd?
— Nie — odpowiedział cierpliwie chłopiec. — Myśmy ich zmusili do bójki. Mogliśmy ich po prostu
wyrzucić, ale wróciliby innego dnia. Teraz już nie przyjdą. Zrozumieli, że lepiej zostawić nas w spokoju.
Zdumiony komisarz przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu.
— Mówisz „zmusiliśmy ich" — powiedział wreszcie. — Jakżeście to zrobili?
— To trudno wytłumaczyć. Wątpię, czy pan zrozumie — rzekł uprzejmie chłopiec.
Twarz Sir Johna zaróżowiła się lekko.
— Może jednak spróbuję — rzekł, panując nad sobą z widocznym wysiłkiem.
— To by było bezcelowe — zapewnił go chłopiec. Powiedział to grzecznie, bez cienia ironii.
Komisarz spąsowiał.
— To niezmiernie zawiła sprawa — zainterweniował spiesznie doktor Torrance — coś, czego nikt z nas
nie potrafi jasno wytłumaczyć, choć staramy się usilnie od kilku lat. Naprawdę nie można tego inaczej
określić, tylko że Dzieci „zmusiły" tych ludzi, żeby rzucili się na siebie.
Sir John spojrzał na niego, a potem na Dziecko. Warknął coś pod nosem, ale opanował się. Kilka razy
odetchnął głęboko, po czym nieco już surowszym tonem znów zwrócił się do chłopca.
— Jakikolwiek był mechanizm tego działania, a tą kwestią zajmiemy się trochę później, czy przyznajesz,
ż
e sprowokowaliście te wypadki?
— Sprowokowano nas do działalności obronnej.
— Za cenę czterech ofiar śmiertelnych i trzynastu ciężko rannych, tak? A przecież sam mówisz, że
mogliście ich po prostu odpędzić!
— Oni chcieli nas pozabijać — rzekł beznamiętnie chłopiec. Komisarz spojrzał na niego przeciągle.
— Nie rozumiem, j a k to zrobiliście, ale na razie mam twoje stwierdzenie, że zrobiliście to, i że to nie
było konieczne.
— Przyszliby znów. I wtedy byłoby to konieczne — odpowiedział chłopiec.
— Nikt nie może wiedzieć tego na pewno. Cała twoja postawa jest jakaś nieludzka. Czy nie czujecie
najmniejszej skruchy, nie żal wam tych nieszczęsnych ludzi?
— Nie. Dlaczego mielibyśmy ich żałować? Wczoraj któryś z nich strzelał do jednego z nas. Musimy się
bronić.
—Ale nie mścić się na własną rękę. Jesteście pod ochroną prawa, tak jak wszyscy.
— Prawo nie uchroniło Wilfreda od zdradzieckiego strzału i nie uchroniłoby nas zeszłej nocy. Prawo
karze przestępcę dopiero, gdy popełnił zbrodnię. Dla nas to nie ma sensu. My chcemy żyć.
— I nic was nie obchodzi to, że spowodowaliście śmierć innych ludzi.
— Po co kręcimy się ciągle w kółko? — rzekł chłopiec. — Odpowiadałem na te wszystkie pytania, bo
uważałem, że byłoby lepiej, gdyby zrozumiał pan sytuację. Ale ponieważ pan, zdaje się wciąż nie pojmuje,
powiem jasno: „Jeśli ktokolwiek spróbuje naprzykrzać się nam, będziemy się bronić". Pokazaliśmy, że
potrafimy i spodziewamy się, że to ostrzeżenie wystarczy.
Sir John patrzył oniemiały. Kłykcie zaciśniętych pięści zbielały mu, a twarz oblała się purpurą. Uniósł się
z krzesła, jakby chciał rzucić się na chłopca, ale pohamował się. Minęło parę sekund nim zdołał
przemówić. Chłopiec przyglądał mu się z dezaprobatą.
— Ty przeklęty łotrzyku! — wrzasnął komisarz. — Bezczelny łajdaku! Czy nie rozumiesz, że
rozmawiasz z przedstawicielem policji tego okręgu?! Aleja cię o tym przekonam! Jak śmiesz odzywać się
w ten sposób do osób starszych?! Więc nie należy wam się „naprzykrzać"! Będziecie się bronić!
Wyobrażacie sobie, że gdzie jesteście?
Nagle usiadł i urwał, wpatrując się w chłopca.
— Eryku — powiedział doktor Torrance, nie wstając jednak zza swego biurka. Bernard Westocot
przypatrywał się tej scenie w milczeniu.
Usta komisarza zwiotczały, dolna szczęka opadła, a oczy rozszerzały się coraz więcej. Pot wystąpił mu
na czoło i zaczął spływać po twarzy, a krótkie włosy zjeżyły się. Z ust wyrywały mu się jakieś
nieartykułowane dźwięki. Wstrząsały nim dreszcze. Po chwili zasłonił sobie dłońmi twarz. Kilka razy
zaskrzeczał dziwnie, osunął się z krzesła na kolana, potem padł na ziemię i zaczął tarzać się po podłodze.
Trzęsąc się i jęcząc szarpał dywan, jakby chciał się nim owinąć. Wreszcie zwymiotował.
Chłopiec podniósł głowę i zwrócił się do doktora, jak gdyby odpowiadał na pytanie:
— Nie stało mu się nic złego — powiedział. — Chciał nas zastraszyć więc pokazaliśmy mu, co to znaczy
bać się. Teraz lepiej to zrozumie. Wróci do siebie, gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie
funkcjonować.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Bernard wyciągnął chusteczkę i otarł sobie pot z czoła. Doktor Torrance siedział nieruchomo, śmiertelnie
blady. Komisarz wciąż leżał na podłodze. Wydawał się nieprzytomny. Wstrząsały nim drgawki, otwartymi
ustami chciwie wdychał powietrze.
— Mój Boże — westchnął Bernard. — I pomyśleć, doktorze, że pan jest tu z nimi już od trzech lat!
— Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego. Przewidywaliśmy różne ewentualności, ale nie było
nigdy żadnych przejawów wrogości.
Bernard znów spojrzał na leżącego komisarza.
— Chyba niedługo przyjdzie do siebie — powiedział — lepiej odejdźmy stąd. Nikt nie chce, by widziano
go w takim stanie. Niech pan tu wezwie paru jego ludzi, trzeba im powiedzieć, że dostał jakiegoś ataku lub
coś podobnego.
W pięć minut później, stojąc przed Ośrodkiem przyglądali się, jak kilku policjantów wsadza do
samochodu półprzytomnego jeszcze komisarza.
„Wróci do siebie, gdy jego gruczoły zaczną znów normalnie funkcjonować" — mruknął Bernard. —
Najwidoczniej są mocniejsi w fizjologii niż w psychologii. Złamali tego człowieka na dobre; on już nigdy
nie wróci do formy.
Rozdział XIX
Impas
Po dwóch szklaneczkach mocnej whisky, Bernard otrząsnął się trochę z wrażenia, pod którym wrócił do
Kye Manor. Zreferował nam fatalną rozmowę, której był świadkiem w Ośrodku, po czym ciągnął dalej:
— Jedną z niewielu cech dziecięcych u Dzieci jest niedocenianie własnej siły. Wszystkie ich akcje były
zbyt drastyczne. W wielu wypadkach, gdy można by uznać ich zamierzenie za usprawiedliwione,
zrealizowanie go stało się czynem niewybaczalnym. Chcieli nastraszyć Sir Johna, żeby go przekonać, że
lepiej zostawić je w spokoju, ale choć wystarczyłyby łagodniejsze środki posunęli się tak daleko, że
wywołali w nim przerażenie graniczące z obłędem. Doprowadzili go do stanu ostatecznego pohańbienia i
upodlenia, co było ohydne i absolutnie niewybaczalne.
Zellaby zapytał rozsądnie:
— Mówiąc „niewybaczalne" sugeruje pan, że Dzieci oczekują wybaczenia. Ale na co im ono? Przecież
my nie troszczymy się o to, czy wilki i szakale wybaczą nam, że je wybijamy. My chcemy je po prostu
unieszkodliwić. Faktycznie mamy już dziś tak wielką przewagę, że rzadko kiedy, ktoś jest zmuszony na
przykład zastrzelić wilka. Obecnie człowiek rzadko walczy z jakimś biologicznie odmiennym gatunkiem,
ale gdy zachodzi taka potrzeba nie mamy żadnych skrupułów, jednoczymy się, aby bezlitośnie wytępić
nosicieli zagrożenia, obojętne, czy to będą wilki, owady, bakterie czy wirusy. I na pewno nie oczekujemy
wybaczenia. Jeśli chodzi o Dzieci, to nie zorientowaliśmy się, że one przedstawiają niebezpieczeństwo dla
naszego gatunku, ale one nie wątpią, że my stanowimy zagrożenie dla nich. A one są zdecydowane
przetrwać. Powinniśmy zdać sobie sprawę, co to znaczy. Możemy obserwować wolę przetrwania
codziennie, w każdym sadzie, ogrodzie: to nieustanna, bezlitosna, okrutna walka na śmierć i życie.
Niewątpliwie Dzieci zmieniły taktykę. Dawniej wywierały nacisk sporadycznie, od czasu do czasu, bez
stosowania przemocy; teraz uciekają się do gwałtu. Ale ta zmiana metod działania następowała stopniowo.
— Czy może pan wskazać jakiś punkt przełomowy. Odkąd to się zmieniło? — spytał Bernard.
— Bez wątpienia nikomu nie śniło się o czymś podobnym aż do wypadku Jima Pawle'a — odpowiedział
Zellaby.
— Który wydarzył się... niech pomyślę... Tak 3 lipca. Jestem ciekaw...
Przerwał mu gong, wzywający nas na lunch.
— Moje wyobrażenie o inwazjach planetarnych jest raczej hipotetyczne — mówił Zellaby, przyprawiając
w swój ulubiony sposób sałatę. — Pamiętam, że wszystkie były nieprzyjemne, ale prawie nigdy podstępne.
Na przykład Marsjanie Wellsa byli groźni, jako protagoniści śmiercionośnych promieni, lecz prowadzili
otwartą walkę bronią, przewyższającą środki którymi dysponowano przeciwko nim. Ale można było
przynajmniej ich zwalczać, podczas gdy w naszym przypadku...
— Nie dodawaj pieprzu tureckiego, kochanie — poprosiła Angela. Powoduje czkawkę!
— To prawda. Gdzie jest cukier?
— Tutaj, koło twojego talerza.
— O, rzeczywiście! Co to ja mówiłem!
— Mówił pan o Marsjanach Wellsa — przypomniałem mu.
— Oczywiście. Oto prototyp niezliczonych inwazji. Potężna uzbrojona siła, której człowiek
przeciwstawia swój lichy arsenał. W Ameryce jest lepiej: coś spada z nieba i wysiadają jakieś istoty.
Ponieważ państwo posiada doskonały system komunikacji, w dziesięć minut panika ogarnia cały kraj,
wszystkie wylotowe szosy, wszystkie autostrady i drogi zatłoczone są uciekającą ludnością. Tylko w
Waszyngtonie jest inaczej. Tam, odwrotnie, jak okiem sięgnąć nieprzeliczone tłumy stoją w milczeniu i
powadze. Wszystkie twarze są blade, lecz ufne, wszystkie oczy zwrócone na Biały Dom. W naszym kraju
komunikat o tego rodzaju inwazji przyjęto by, przynajmniej w pewnym środowisku, dośćsceptycznie.
Amerykanie, trzeba im to przyznać, znają swoją ludność. Co my tu właściwie mamy? Po prostu wojnę.
Motywy są uproszczone, broń skomplikowana, ale szablon ten sam. Niestety wszystkie nasze naukowe
prognozy, spekulacje i wnioski są w razie takiej inwazji zupełnie bezużyteczne.
Nabrał sobie ponownie sałaty.
— Nigdy nie wiem, kiedy to, co pan mówi należy brać dosłownie, a kiedy tylko jako metaforę —
rzekłem.
— Tym razem może go pan wziąć zupełnie dosłownie — powiedział Bernard.
Zellaby spojrzał na niego z ukosa.
— Naprawdę? Nawet bez odruchowego sprzeciwu? Proszę mi powiedzieć, pułkowniku, kiedy uznał pan
tę inwazję za fakt?
— Mniej więcej osiem lat temu — odpowiedział Bernard. — A pan?
— W tym samym czasie. Może trochę wcześniej. Nie podobała mi się, nie podoba, i prawdopodobnie
będzie mi się coraz mniej podobać. Ale nie mogłem nie zaakceptować jej istnienia. Stary aksjomat Holmsa:
„Czy wyeliminowałeś to, co wykluczone, cokolwiek zostaje, choćby nieprawdopodobne, musi być
prawdą". Ale nie wiedziałem, że koła oficjalne również uznały tę inwazję za fakt. Co zamierzacie z tym
zrobić?
— Zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby utrzymać Dzieci w izolacji i zadbaliśmy o kształcenie ich.
— Co okazało się zgubne, jeśli wolno mi się tak wyrazić.
— Chwileczkę, wtrąciłem. — Wciąż tkwię między dosłownością, a przenośnią. Czy obaj serio
utrzymujecie, że Dzieci przybyły tu z innej planety?
— Widzicie! Miałem rację! Żadnej paniki, tylko sceptycyzm.
— Tak jest — odpowiedział mi Bernard. — Jest to jedyna hipoteza, której mój wydział nie był zmuszony
odrzucić, chociaż nie wszyscy jeszcze ją akceptują, i chociaż na jej poparcie mieliśmy nieco więcej
dowodów niż pan Zellaby.
— Może wreszcie dowiemy się dlaczego Wydział Wojskowy tak żywo się nami interesuje — wtrącił
Zellaby, podnosząc do ust widelec z zieleniną.
— Nie ma już powodów do zachowywania tak ścisłej tajemnicy — powiedział Bernard. — Po prostu
Midwich nie było jedyną i nie pierwszą miejscowością, gdzie wydarzyły się podobne wypadki. W tym
okresie czasu radar wykrywał dużo więcej niezidentyfikowanych latających obiektów.
— Niech mnie licho porwie — rzekł Zellaby. — Więc prócz gromadki naszych Dzieci są jeszcze inne?
Gdzie?
— Mieszkańcy małego miasteczka w północnej Australii przeżyli podobny dzień, jak my 27 września.
Trzydzieści jeden kobiet zaszło w ciążę, ale z niewiadomych przyczyn wszystkie noworodki zmarły w parę
godzin po przyjściu na świat. Tylko jedno przeżyło tydzień. Coś podobnego wydarzyło się w pewnej
eskimoskiej osadzie na Wyspie Wiktorii, na północ od Kanady. Mieszkańcy nie chcieli udzielać żadnych
informacji, ale wiadomo, że byli tak zaszokowani widokiem noworodków niepodobnych do normalnych
niemowląt, że pozostawili je bez żadnej opieki i nie przeżyło ani jedno. W związku z tym, oraz biorąc pod
uwagę wiek, w jakim nasze Dzieci zaczęły wracać do Midwich można przyjąć hipotezę, że ich zdolność
wywierania przymusu powstaje dopiero w tydzień lub dwa po urodzeniu. Jeszcze jeden taki Dzień...
Zellaby podniósł rękę.
— Spróbuję zgadnąć. W Japonii.
— Owszem. Poza tym jeszcze w Ameryce Południowej i w Afryce, oraz w całym mieście Tonfu na
jednej z wysp, na Pacyfiku. Trudno o dokładne dane, gdyż ludność nie chce mówić o tych sprawach.
Możliwe, że mieszkańcy jakiejś odosobnionej osady przeżyli w letargu całą dobę w ogóle nie wiedząc o
tym. W takim wypadku pojawienie się niemowląt byłoby dla nich jeszcze bardziej zagadkowe. W
większości znanych nam przypadków, uznano Dzieci za potworki i pozabijano je, ale podejrzewamy, że
kilkoro zostało zachowanych przy życiu i ukrytych.
— A jak to było na tej wyspie? — zapytał Zellaby.
— To się wydarzyło tydzień wcześniej niż w Midwich. Dowiedzieliśmy się o tym po paru dniach. Było
dla nas pewną pociechą, że tamtejsi ludzie też przeżyli taki Dzień. Prawdopodobnie oni odczuli to samo,
gdy dowiedzieli się o Midwich. Tymczasem nasz agent pilnie śledził, co się dzieje w Tonfu i wkrótce
doniósł nam, że wszystkie mieszkanki miasta zaszły w ciążę, oczywiście oprócz starych kobiet.
Początkowo nie doceniliśmy tej informacji, sądząc, że to po prostu plotki, ale gdy ta sama sytuacja
zaistniała w Midwich, zaczęło nas to żywo interesować. Ale tam uporano się z tą sprawą inaczej. Gdy
Dzieci przyszły na świat, tamte władze odizolowały miasteczko, mniej więcej dwa razy większe niż
Midwich i dopływ informacji stamtąd ustał.
— Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to mogło wydarzyć się jeszcze gdzie indziej. Naturalnie zdaję
sobie sprawę, że musiało zajść coś takiego, co skłania pana do powiedzenia nam o tym. Ponieważ na
naszym terenie nie zdarzyło się nic, co usprawiedliwiłoby zmianę pańskiego stanowiska, sądzę, że coś
takiego stało się na owej wyspie. Czy tamtejsze Dzieci popełniły coś, co nasze mogą zrobić w niedalekiej
przyszłości?
Bernard starannie położył swój nóż i widelec na talerzu, popatrzył na nas, po czym powiedział:
— Armię tamtego kraju wyposażono niedawno w nowy typ atomowego działa o średnim zasięgu. W
zeszłym tygodniu przeprowadzili pierwsze ostre próby. Tonfu znikło z powierzchni ziemi.
Patrzyliśmy na niego w osłupieniu.
— Jak to — wyjąkała Angela ze zgrozą. — Wszystkich?... Bernard skinął głową.
— Wszystkich. Nie można było nikogo ostrzec, bo wiadomość mogłaby przeniknąć do Dzieci. Poza tym
oficjalnie można przypisać to co się stało, jakiejś omyłce w obliczeniach lub stwierdzić, że to był sabotaż.
Otrzymaliśmy stamtąd ściśle tajne informacje. W raporcie nie ma wprawdzie wzmianki o Midwich, ale
można go odczytać, jako wyraźne ostrzeżenie. Jest tam opis Dzieci, który we wszystkich szczegółach
odpowiada naszym, oraz poważnie umotywowane stwierdzenie, że ich ugrupowania, wszędzie gdzie się
pojawiają, stanowią niebezpieczeństwo nie tylko dla całego narodu, ale dla całej rasy. Raport wzywa rządy
wszystkich zainteresowanych państw, by przystąpiły do „zneutralizowania" takich ugrupowań i nalega na
niezwłoczne rozpoczęcie działań nie tylko w obronie poszczególnych państw i kontynentów, ale dlatego,
ż
e te Dzieci są zagrożeniem dla całej ludzkości.
Zellaby przysłuchiwał się temu, wodząc palcem po deseniu adamaszkowego obrusa.
— Mówi pan, że zlikwidowali tamto miasto w zeszłym tygodniu. Którego dnia?
— We wtorek, 23 lipca — odpowiedział Bernard. Zellaby pokiwał głową.
— To ciekawe — rzekł. — Skąd nasze Dzieci wiedziały?...
Zaraz po lunchu Bernard oznajmił, że wraca do Ośrodka. — Nie mogłem porozmawiać z Torrancem, gdy
był tam komisarz, a potem obaj musieliśmy trochę ochłonąć.
— Co zamierzacie zrobić z Dziećmi? — spytała Angela.
— Gdybyśmy mieli jakieś plany, musiałbym trzymać je w tajemnicy. Na razie idę do Torranca. On zna
Dzieci. Może będzie miał jakieś sugestie. Wrócę za godzinę.
Wyszedłszy z domu skierował się do samochodu, ale nim otworzył drzwiczki zmienił zdanie; pomyślał,
ż
e mała przechadzka dobrze mu zrobi i postanowił pójść pieszo.Za ogrodową furtką zobaczył jakąś drobną
postać kobiecą w niebieskim kostiumie. Kobieta spojrzała na niego, zarumieniła się i podeszła z wahaniem.
Bernard ukłonił się.
— Nazywam się Lamb — rzekła. — Pan mnie nie zna, ale my wszyscy oczywiście znamy pana, panie
pułkowniku.
Bernard zapytał w czym mógłby jej pomóc.
— Chodzi o Dzieci, panie pułkowniku. Co się z nimi stanie?
Powiedział jej uczciwie, że nie podjęto jeszcze żadnej decyzji.
Słuchała uważnie, patrząc mu w oczy.
— Chyba nie ukarzecie ich zbyt surowo — rzekła. — O, ja wiem, ta noc była okropna, ale to nie ich
wina... One tego jeszcze nie rozumieją, są za młode. Gdyby nawet miały ten wiek, na który wyglądają, to
też byłyby jeszcze dziećmi. Nie zamierzały nikomu wyrządzić krzywdy. Bały się. Czy my nie balibyśmy
się, gdyby tłum chciał spalić nasz dom? Musielibyśmy bronić się i nikt nie wziąłby nam tego za złe. Gdyby
tak zaatakowano mój dom, chwyciłabym co miałabym pod ręką. Może siekierę...
Bernardowi taka ewentualność wydała się wątpliwa. Nie mógł sobie wyobrazić tej kruchej kobietki,
rzucającej się na tłum z siekierą.
— Uciekły się do bardzo drastycznych środków — przypomniał jej łagodnie.
— Wiem. Ale pod wpływem strachu dzieci popełniają nieraz czyny okrutniejsze, niż zamierzały. Ludzie
mówią, że je stąd wysiedlą, ale to chyba niemożliwe. Są jeszcze takie młode. To prawda, że bywają uparte,
ale one nas potrzebują. Nie są niegodziwe. Ostatnio parę razy mocno się wylękły. Dawniej nigdy nie były
takie. Jeżeli tu zostaną, nauczymy je życzliwości i miłości, przekonamy je, że nikt nie chce wyrządzić im
krzywdy.
Błagalnie podniosła na niego oczy, pełne łez. Bernard spoglądał na nią bezradnie, z trudem pojmując jej
zaślepienie, które traktuje jak dziecinny wybryk śmierć sześciu osób i narażenie życia wielu innych.
Oczyma wyobraźni widział dziecięcą postać, która przesłaniała jej cały świat. Panna Lamb nigdy nie
przestanie kochać swojego Dziecka. I nigdy nie zrozumie. To przecież była jedyna cudowna rzecz, jaka jej
się wydarzyła. Było mu jej serdecznie żal.
Zapewnił, że decyzja nie leży w jego kompetencjach, a nie chcąc budzić płonnych nadziei dodał, że nic z
tego co mu powiedziała, nie będzie figurować w jego raporcie. Potem pożegnał się i odszedł, czując
goniące za nim pełne niepokoju i wyrzutu spojrzenie.
W miasteczku panował spokój. Na ulicy minął parę osób, rozmawiających ze sobą bez żadnego
podniecenia. Patrolujący w pobliżu Błoni policjant był najwidoczniej znudzony. Koło Hickham Lane
zobaczył dwoje Dzieci. Siedziały na poboczu, wpatrzone w zachodnią stronę nieba z taką uwagą, że nie
zauważyły, gdy nadchodził.
Bernard zatrzymał się i odwrócił głowę, by pójść za linią ich wzroku. Usłyszał huk odrzutowca.
Srebrzysty samolot rysował się wyraźnie na tle błękitnego nieba, na wysokości około półtora kilometra.
Nagle pod odrzutowcem ukazało się pięć czarnych punkcików, i niemal natychmiast otworzyło się kolejno
pięć białych spadochronów, które zaczęły powoli opadać. Samolot poleciał dalej. Spojrzał znów na dzieci i
zauważył, że uśmiechały się do siebie z satysfakcją.
Bernard niewiele wiedział o samolotach, ale poznał, że jest to lekki bombowiec, którego załoga składa
się zwykle z pięciu osób. Znów przeniósł wzrok na Dzieci, które spotrzegły go w tej chwili.
— To był bardzo kosztowny samolot — powiedział.
— To tylko ostrzeżenie, ale pewnie stracą jeszcze kilka innych, zanim w to uwierzą — odparł chłopiec.
— Zapewne. Dokonaliście nie lada sztuki. Czy irytuje was, gdy samolot przelatuje wam nad głową? —
spytał Bernard, przyglądając się im uważnie.
— Istotnie — przyznał chłopiec. Bernard kiwnął głową.
— To mogę zrozumieć — rzekł. — Ale dlaczego wasze ostrzeżenia mają zawsze tak ostrą formę?
Dlaczego zawsze posuwacie się o krok dalej niż to jest konieczne? Czy nie mogliście go po prostu
zawrócić?
—Mogliśmy sprawić, żeby się roztrzaskał — powiedziała dziewczynka.
— Zapewne powinniśmy być wam wdzięczni, że nie zrobiliście tego. Ale byłoby nie mniej efektowne,
gdybyście zmusili go, by zawrócił. Nie rozumiem, dlaczego postępujecie zawsze tak drastycznie.
— Bo to robi większe wrażenie.
— Ach tak! To samo dotyczy wczorajszej nocy. Gdybyście tylko zmusili tłum do rozejścia się, to by
przecież wystarczyło.
— Tak pan myśli?
— Tak sądzę. Można było zrezygnować ze szczucia jednych przeciwko drugim i uniknąć bijatyki, w
której zginęło kilka osób. To nie jest mądra polityka, zawsze zrobić dodatkowy krok, który tylko zwiększa
gniew i nienawiść.
— A także strach — dodał chłopiec.
— Chcecie posiać strach? — spytał Bernard. Po co?
— Tylko po to, żebyście zostawili nas w spokoju. To jest środek, nie cel — powiedział chłopiec. Jego
złociste oczy uporczywie wpatrywały się w Bernarda. — Prędzej czy później będziecie usiłowali nas zabić.
Bez względu na nasze zachowanie zrobicie wszystko, żeby nas zniszczyć. Tylko przejmując inicjatywę
możemy wzmocnić naszą pozycję.
Chłopiec mówił spokojnie, ale jego słowa przebiły powłokę trzeźwości, w którą opancerzył się Bernard.
Miał niesamowite wrażenie, że słucha dorosłego mężczyzny, widząc przed sobą szesnastoletniego chłopca,
który miał przecież dopiero dziewięć lat.
— Przez chwilę byłem zupełnie zbity z tropu i tak bliski paniki, jak chyba jeszcze nigdy w życiu —
opowiadał nam potem. — Ta kombinacja dziecka z dorosłym wydała mi się pełna jakiegoś złowieszczego
znaczenia, które obalało normalny porządek rzeczy, i na Boga, przeraziłem się. Nagle zobaczyłem je w
dwóch wymiarach: indywidualnie jeszcze dzieci, jako zbiorowość — dorośli, dyskutujący ze mną na moim
poziomie.
Trwało dobrą chwilę nim się opanował. Przypomniał sobie scenę z komisarzem, równie alarmującą, ale
w jakiś konkretniejszy sposób. Przyjrzawszy się bliżej chłopcu zapytał:
— Czy ty jesteś Eryk?
— Nie. Czasem jestem Józef, ale teraz jestem nami wszystkimi. Niech pan się nas nie boi. Chcemy z
panem porozmawiać.
Bernard usiadł obok nich na poboczu i powiedział spokojnie:
— Posądzenie nas o chęć zniszczenia was jest grubą przesadą. Oczywiście, jeżeli będziecie nadal
zachowywać się tak, jak ostatnio to znienawidzimy was i będziemy się mścić, to znaczy bronić się. Ale
jeżeli zmienicie postępowanie, no to zobaczymy. Czy tak bardzo nas nienawidzicie? Może da się jednak
znaleźć jakiś modus vivendi?
Patrzył na chłopca wciąż jeszcze ze słabą nadzieją, że mówi do niego zbyt poważnie. Ale chłopiec
momentalnie rozwiał te złudzenia. Potrząsnął głową i rzekł:
— Pan stawia to wszystko na niewłaściwej platformie. Nie chodzi o nienawiść czy sympatię, one nie
mają tu znaczenia. Tej sprawy nie załatwią żadne dyskusje ani układy. To jest konieczność biologiczna.
Nie możecie pozwolić sobie na tolerowanie nas, bo zostalibyście wykończeni. Jest jeszcze inny aspekt.
Niektórzy spośród waszych polityków, którzy wiedzą o naszym istnieniu zastanawiają się zapewne, czy nie
dałoby się użyć tu metody zastosowanej w Tonfu.
— Więc wiecie o tym?
—Naturalnie. Dopóki tamte Dzieci żyły, nie potrzebowaliśmy martwić się o siebie. Ale gdy je zabito,
pojęliśmy dwie ważne rzeczy: po pierwsze, została naruszona równowaga, a po drugie, że tamci ludzie nie
zniszczyliby owej równowagi, gdyby nie byli zupełnie pewni, że kolonię Dzieci należy zaliczyć do
zagrożeń, nie do aktywów danego obszaru. Wyspa, na której leżało Tonfu należy do państwa, w którym
panuje dyktatura. Pan przecież wie, że w ustroju totalitarnym jednostka żyje po to, by służyć państwu, a
jeśli przedkłada swoje własne problemy ponad państwowe uważana jest za zdrajcę. Społeczeństwo musi
chronić się przed zdrajcami, obojętne, czy występują jako jednostki, czy też w grupach. W tamtym
wypadku konieczność biologiczna była zbieżna z obowiązkiem politycznym. A jeżeli nie dało się przy tym
uniknąć zgładzenia sporej ilości osób postronnych, to trudno! Ich obowiązkiem było zginąć, skoro to
mogło być korzystne dla Państwa. Ale u was sprawa nie jest taka prosta. Waszym zdaniem państwo istnieje
po to, aby służyć jednostkom, z których jest złożone, i których nie można wymordować bez skrupułów.
Dla nas pierwszy moment niebezpieczeństwa już minął. To było, kiedy dowiedzieliśmy się o zagładzie
Tonfu. Ktoś zdecydowany mógł wtedy zainscenizować tu „nagły wypadek". Wam jednak odpowiadało
raczej trzymać nas tutaj, w ukryciu, a że i dla nas było to dogodne, wszystko dało się zorganizować bez
większych trudności. Ale teraz sytuacja zmieniła się. Ludzie w szpitalu w Trayne na pewno naopowiadali o
nas mnóstwo okropności, i wiadomość o naszym istnieniu rozeszła się. Okazja zainscenizowania „nagłego
wypadku" minęła. Więc co zamierzacie zrobić, aby nas zlikwidować?
Bernard potrząsnął głową.
— Czy nie przyszło ci do głowy, że rozważamy tę sprawę z bardziej cywilizowanego punktu widzenia?
Ostatecznie jesteśmy krajem nie tylko cywilizowanym, ale znanym ze skłonności do kompromisów. Mimo
wszystkiego, co powiedziałeś, wcale nie jestem pewien, że nie ma możliwości dojścia do jakiegoś
porozumienia. Historia dowodzi, że jesteśmy bardziej tolerancyjni dla mniejszości niż większość narodów.
Teraz głos zabrała dziewczynka.
— Cywilizacja nie ma tu nic do rzeczy. Sprawa jest zupełnie prymitywna. Jeżeli będziemy istnieć,
zapanujemy nad wami, to jasne i nieuniknione. Czy ustąpicie nam i bez walki dacie się zepchnąć na drogę,
prowadzącą do wymarcia? Chyba nie doszliście jeszcze do takiej dekadencji. A z punktu widzenia
politycznego nasuwa się pytanie: czy jakiekolwiek, choćby najbardziej tolerancyjne państwo może sobie
pozwolić na udzielenie schronienia rosnącej w potęgę mniejszości, której nie jest w stanie kontrolować? Na
pewno nie! Cóż więc poczniecie? Prawdopodobnie jesteśmy bezpieczni dopóki debatujecie nad tym
zagadnieniem. Najprymitywniejsi puszczą wodze instynktom, jak to miało miejsce ubiegłej nocy, będą się
starać dopaść nas i zniszczyć. Inteligentniejszych, bardziej odpowiedzialnych i religijnych pohamuje aspekt
etyczny. Przeciwnikami wszelkiej drastycznej akcji będą idealiści i pseudo-idealiści. Wasz prawicowy rząd
będzie w końcu musiał rozważyć podjęcie przeciwko nam jakiegoś drastycznego działania, co lewicowi
politycy wykorzystają dla zwiększenia popularności własnej partii, a może nawet obalenia rządu. Będą
bronić naszych praw, jako mniejszości, a w dodatku dzieci. Bez żadnego referendum głosić będą, że
reprezentują sprawiedliwość, humanitaryzm i wielkoduszność narodu. Gdy z biegiem czasu przekonają się,
ż
e sprawa istotnie jest poważna, i że gdyby poddali ją głosowaniu mogłoby to doprowadzić do
wewnątrzpartyjnego rozłamu między krzewicielami oficjalnej polityki „gorących serc", a masami, które
zaczęły żywić jakieś złe przeczucia, zapał głosicieli wielkich haseł o prawości i cnocie osłabnie.
— Zdaje się, że nie masz wysokiego mniemania o naszych organach rządowych — wtrącił Bernard.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
— Jako dominujący gatunek mogliście sobie pozwolić na utratę kontaktu z rzeczywistością i igrać z
abstrakcjami — odparła. — Wkrótce zrozumiecie, że im dłużej będziecie odwlekać walkę z
przewyższającymi was osobnikami, tym będzie ona trudniejsza. Będziecie próbować nas ujarzmić, ale
pokazaliśmy już ubiegłej nocy, jak poradzimy sobie z żołnierzami, których wyślecie przeciwko nam. Jeśli
zjawią się samoloty, roztrzaskają się. Pozostaje artyleria i zdalne kierowane pociski, ale jeśli użyjecie tych
ś
rodków, zginą wszyscy mieszkańcy miasteczka. Jaki rząd w tym kraju pozwoli sobie na podobną masakrę,
motywując to jej skutecznością? Partia, która by to usankcjonowała byłaby skończona raz na zawsze, a jej
przywódcy zlinczowani.
Gdy skończyła, odezwał się chłopiec.
— Szczegóły mogą być nieco odmienne, ale w głównych zarysach, taka sytuacja stanie się nieunikniona
w miarę jak świadomość zagrożenia, jakie stanowimy, będzie się pogłębiać. Może nastąpić czas, gdy obie
wasze partie będą się starać raczej zrezygnować z władzy, niż przedsięwziąć akcję przeciwko nam.
Umilkł na chwilę, spoglądając w zamyśleniu na rozciągające się przed nami pola.
— Ani wasze, ani nasze życzenia nie liczą się wcale — mówił dalej. Właściwie mamy to samo życzenie:
przetrwać. Wszyscy jesteśmy igraszkami tajemniczej potęgi życia, które dało wam przewagę liczebną, lecz
słabszą umysłowość; my natomiast jesteśmy lepiej rozwinięci pod względem umysłowym, ale słabsi
fizycznie. Nadeszła chwila, gdy musimy zmierzyć się z sobą. Z obu naszych punktów widzenia są to
zmagania okrutne, ale bynajmniej nie nowe. Okrucieństwo jest stare, jak samo życie. Zostało trochę
złagodzone; humor i litość to najważniejsze ludzkie wynalazki, ale mimo że tak obiecujące, nie zostały
jeszcze należycie ugruntowane.
Przerwał i uśmiechnął się.
— To wypowiedź w stylu naszego pierwszego nauczyciela, Gordona Zellaby'ego — wtrącił. Potęga
ż
ycia jest silniejsza niż wszystko inne, jego krwawe zapasy będą nadal istnieć. Sądzimy jednak, że
decydującą akcję można przynajmniej trochę odwlec i o tym pragnęlibyśmy z panem porozmawiać.
Rozdział XX
Ultimatum
— To ograniczenie swobody moich ruchów jest bardzo nie na miejscu — powiedział karcąco Zellaby do
złocistookiej dziewczynki, siedzącej na gałęzi przydrożnego drzewa. — Wiecie doskonale, że każdego
popołudnia wychodzę na przechadzkę, i zawsze wracam do domu na herbatę. Tyrania łatwo przeradza się
w nałóg. Poza tym macie przecież moją żonę, jako zakładnika.
Zastanawiając się nad odpowiedzią Dziecko wsadziło do buzi dużego lizaka.
— Dobrze, proszę pana.
Zellaby na próbę wysunął naprzód jedną stopę i tym razem bez przeszkód poszedł dalej szosą.
— Dziękuję ci, moja droga — rzekł, skłaniając uprzejmie głowę. — Chodźmy, panie Gayford!
Strażniczka została na drzewie z policzkiem wypchanym lizakiem, dyndając w powietrzu nogami.
— Ciekawym aspektem tej sprawy jest rozgraniczenie między jednostką, a zbiorowością — zauważył
Zellaby. — Zadowolenie Dziecka z cukierka jest niewątpliwie indywidualne, natomiast jej zezwolenie na
dalszy spacer, tak samo jak uprzednie wstrzymanie nas nastąpiło pod wpływem zbiorowej decyzji. A skoro
dzieci posiadają zbiorowy umysł, jak to jest z wrażeniami, które odbierają? Czy wszystkie odczuwały
przyjemność, gdy dziewczynka ssała lizaka? Chyba nie, ale na pewno wszystkie wiedziały jaki on ma
smak. To samo zagadnienie powstaje, gdy pokazuję im swoje filmy i komentuję je. Teoretycznie, gdyby na
sali były tylko dwie osoby, wszyscy pozostali odnieśliby taką samą korzyść, jak gdyby słuchali mnie
osobiście. W ten sam sposób przyswajają sobie lekcje szkolne. A jednak w Ośrodku mam zawsze pełną
salę. Przypuszczam, że jeśli chodzi o filmy to, choć wystarczy pokazać je przedstawicielowi każdej płaci,
aby znali je wszyscy, jednak wolą oglądać je osobiście. Niechętnie rozmawiają na ten temat, ale sądzę, że
indywidualne oglądanie filmu daje im więcej zadowolenia, prawdopodobnie tak samo, jak indywidualne
ssanie cukierka. Taka refleksja pociąga za sobą cały szereg innych.
— Zapewne — zgodziłem się. — Ale to są zagadnienia dla naukowców. Co do mnie, to samo istnienie
Dzieci daje mi dość materiału do przemyśleń.
— W tym nie ma przecież nic osobliwego. Równie zastanawiający jest fakt naszego istnienia.
— My zjawiliśmy się na Ziemi drogą ewolucji. Ale skąd się wzięły Dzieci?
— Czy przypadkiem nie przyjmuje pan teorii za ustalony fakt? Przypuszcza się powszechnie, że
człowiek powstał drogą ewolucji i na poparcie tego mniemania twierdzi się, że istniało kiedyś stworzenie,
które było przodkiem nas, oraz małp. Nasi przodkowie nazywali ten stwór „brakującym ogniwem", ale nie
ma i nie było nigdy dowodu, że naprawdę istniał. Całe to założenie roi się od brakujących ogniw, jeśli
wolno użyć takiej metafory. Czy można wyobrazić sobie całą różnorodność ras ludzkich, ewoluujących z
tego jednego ogniwa? Ja nie potrafię. Proszę także pomyśleć o niezliczonej ilości pośrednich typów, które
musiały zaistnieć, a następnie o niewielu marnych reliktach, które zdołaliśmy odnaleźć. Niech pan sobie
uprzytomni o ile pokoleń musielibyśmy się cofnąć, by idąc tropem białych, czarnych, czerwonych i
ż
ółtych, trafić do ich wspólnego przodka. Więcej wiemy o epoce gadów niż o okresie ewolucji człowieka.
Od wielu lat mamy drzewo rozwojowe konia. Gdybyśmy potrafili odtworzyć takie odnośnie człowieka,
zrobilibyśmy to na pewno. A czym dysponujemy? Mamy kilka, bardzo niewiele wyodrębnionych okazów.
Nikt nie wie, czy i gdzie jest ich miejsce w obrazie ewolucji, ponieważ nie ma takiego obrazu, jest tylko
mniemanie.
Przez pół godziny słuchałem rozprawy o błędnej i niezadowalającej filogenezie rodzaju ludzkiego. Na
zakończenie Zellaby przeprosił za niewyczerpanie tematu, którego nie udało mu się tak, jak zamierzał,
skondensować w kilku zdaniach.
— Chyba jednak przekonałem pana, że w konwencjonalnym założeniu jest więcej luk, niż istotnej treści
— dodał.
— Ale jeżeli unieważnia pan to założenie, co proponuje pan w jego miejsce?
— Nie wiem — przyznał. — Ale nie zaakceptuję złej teorii po prostu z braku lepszej. W związku z tym,
obiektywnie uważam pojawienie się Dzieci za niewiele bardziej zaskakujące niż pojawienie się różnych ras
ludzkich, które rzekomo wyłoniły się kompletnie ukształtowane, a w każdym razie bez żadnej wyraźnej
linii rozwojowej.
— Na pewno ma pan jakąś własną hipotezę — rzekłem.
— Nie — odpowiedział skromnie i po chwili dodał: — Naturalnie staram się to przemyśleć, dojść do
jakichś wniosków, na razie jeszcze nie ugruntowanych, czasem niepokojących. Jakie to dziwne, że taki
racjonalista jak ja, zaczyna się zastanawiać nad możliwością istnienia jakiejś zewnętrznej siły, która kieruje
sprawami na Ziemi. Gdy rozglądam się wkoło, świat wydaje mi się chaotycznym terenem
doświadczalnym, gdzie można by od czasu do czasu zrzucić jakiś nowy zarodek i obserwować, jak on się
przyjmie, i jak będzie funkcjonował w naszym bezładzie. Jakież to fascynujące dla twórcy obserwować,
czy jego dzieło sprawdza się! Czy tym razem to, co stworzył, będzie niosło zniszczenie, czy też znów da
się zniszczyć!
— Wie pan co, Zellaby, powiem panu po męsku. Pan nie tylko dużo mówi, ale opowiada pan mnóstwo
bzdur, a niektórym z nich nadaje pan akcent prawdy. Słuchacza to zbija z tropu.
— Drogi panie — odparł z lekką urazą. — Ja zawsze mówię serio. Trzeba odróżnić zawartość od
opakowania. Czy wolałby pan, abym przemawiał tym monotonnym, dogmatycznym tonem, który nasi
prostoduszni bracia uważają za gwarancję szczerości?
— Chciałbym wiedzieć — powiedziałem stanowczo — czy dezawuując teorię ewolucji, może ją pan
zastąpić jakąś poważną hipotezą?
— Nie podoba się panu moja opowieść o wynalazcy? Mnie też nie bardzo. Ale ma przynajmniej tę zaletę,
ż
e będąc równie nieprawdopodobna, jak wiele teorii religijnych, jest przynajmniej bardziej zrozumiała.
Gdy mówię „wynalazca" niekoniecznie mam na myśli jednostkę, raczej zespół. Sądzę, że gdyby zespół
naszych biologów i genetyków zamienił jakąś daleką wyspę w pole doświadczalne, nauczyłby się wiele,
obserwując tam swoich osobników w konflikcie ekologicznym. Ostatecznie planeta jest niczym innym, jak
tylko wyspą w przestworzach. Ale to tylko rozważania, nie żadna teoria.
Rozmawiając doszliśmy do drogi z Oppley. Zbliżaliśmy się już do Midwich, gdy jakaś postać skręciła z
Hickham Lane i zaczęła powoli iść przed nami.
— Halo! — zawołał Zellaby. Bernard obejrzał się i zaczekał na nas.
— Nie wygląda pan na bardzo zadowolonego z rozmowy z Torrancem — zauważył Zellaby.
— Wcale z nim nie rozmawiałem — powiedział Bernard. — Sądzę, że nie ma sensu go trudzić.
Rozmawiałem z kilkorgiem waszych Dzieci.
— Nie z kilkorgiem — poprawił go Zellaby. — Rozmawia się albo ze zbiorowym chłopcem, albo ze
zbiorową dziewczynką, albo z obojgiem.
— Przyjmuję korektę. Rozmawiałem ze wszystkimi Dziećmi, tak mi się przynajmniej zdaje. W sposobie
prowadzenia rozmowy zarówno przez chłopca, jak i dziewczynkę wyczułem wyraźnie styl Zellaby'ego.
Zellaby zdawał się tym ucieszony.
— Biorąc pod uwagę, że uosabiamy lwa i jagnię, trzeba stwierdzić, że stosunki między nami były dobre
— rzekł. — Rad jestem, że mój wychowawczy wpływ zostawił na nich pewien ślad. Jak się panu
powiodło?
— „Powiodło" nie wydaje mi się w tym wypadku odpowiednim wyrażeniem — odpowiedział Bernard.
— Zostałem poinformowany i pouczony. A w końcu obarczono mnie przekazaniem ultimatum.
— Naprawdę? A komu?
— Nie wiem dokładnie. Z grubsza komukolwiek, kto umożliwi im przelot.
— Dokąd?
— Tego mi nie powiedzieli. Przypuszczam, że do jakiejś miejscowości, gdzie nikt nie będzie ich
molestować.
Streścił nam zwięźle argumenty Dzieci.
— Według nich — podsumował — ich pobyt tutaj stanowi zarzewie konfliktu, którego skutków nie da
się już uniknąć. Dzieci nie można ignorować, ale każdy rząd, który będzie usiłować uporać się z nimi,
napyta sobie moc kłopotów politycznych, jeśli mu się to nie uda, a niewiele mniej, jeżeli mu się powiedzie.
Dzieci nie mają żadnych zamiarów agresywnych, i nie pragną być zmuszone do obrony.
— Naturalnie — mruknął Zellaby. — Dla nich najważniejsze to przetrwać, aby ostatecznie zapanować.
— ... i dlatego w interesie obu stron jest dostarczenie im środków komunikacji — dokończył Bernard.
— Czyli gem dla Dzieci! — skomentował Zellaby.
—To dla nich trochę ryzykowne — wtrąciłem. — Wszyscy w jednym samolocie...
—Może pan być pewien, że wzięły to pod uwagę. Myślą o najdrobniejszych szczegółach. Ma być kilka
samolotów. Postawi im się do dyspozycji ekipę, która każdy sprawdzi, czy nie ma bomb zegarowych i
podobnych mechanizmów. Otrzymają spadochrony, które wyrywkowo sami wybiorą do kontroli. Zgłosili
jeszcze wiele innych tego rodzaju zastrzeżeń.
— I pana zadaniem będzie przepchnąć tę propozycję przez gorset naszej biurokracji? Nie zazdroszczę.
Jaka jest ich alternatywa?
— Nie ma żadnej. Może słowo „ultimatum" nie było tu na miejscu. „Żądanie" byłoby odpowiedniejsze.
Powiedziałem Dzieciom, że nie sądzę, by ktoś zgodził się mnie wysłuchać, ale one uważają, że warto
jednak spróbować, wychodząc z założenia, że uniknie się wielu kłopotów, załatwiając sprawę w spokoju.
Gdybym jednak nie poradził sobie sam, co jest dla mnie pewne, proponują, że dwoje z nich będzie mi
towarzyszyć za drugim podejściem. Nie jest to przyjemna perspektywa dla kogoś, kto widział do jakiego
stanu ten ich „przymus" doprowadził komisarza policji. Nie widzę powodu, dlaczego nie mieliby
zastosować swoich sposobów kolejno na coraz wyższych szczeblach aż do samej góry, w razie
konieczności. Cóż ich powstrzyma?
— Było widoczne, że to się zbliża, nieuchronnie, jak nadchodzące po sobie pory roku — rzekł Zellaby,
otrząsnąwszy się z zadumy. — Ale sądziłem, że to się jeszcze przeciągnie i niezawodnie tak by było,
gdyby nie masakra w Tonfu. To przyśpieszyło bieg wydarzeń. Przypuszczam, że Dzieci też nie są z tego
zadowolone. Zdają sobie sprawę, że nie są jeszcze gotowe, aby sprostać zadaniu, które je czeka. Dlatego
chcą wyjechać gdzieś, gdzie będą mogły spokojnie dojść do wieku dojrzałego. Stoimy wobec złożonego
problemu moralnego: z jednej strony obowiązek, jaki mamy wobec naszej rasy i kultury zmusza nas do
zlikwidowania Dzieci, gdyż jest jasne, że jeżeli tego nie zrobimy, one zapanują nad nami, a ich kultura, bez
względu na to, jaka ona jest, zniszczy naszą; z drugiej strony, właśnie w imię tej kultury wzdragamy się
przed bezlitosnym wymordowaniem nie uzbrojonej mniejszości. Istnieje jeszcze trzeci aspekt.
Umożliwiając Dzieciom osiedlenie się gdzie indziej, obciążamy ich problemem nowe, zupełnie do tego
nieprzygotowane otoczenie. To jest tylko wykrętna gra na zwłokę. Jakże poczciwi wydają się Wellsowscy
Marsjanie! Znaleźliśmy się w jednej z tych niefortunnych sytuacji, dla których nie ma żadnego etycznego
rozwiązania. Ale w każdym trudnym położeniu istnieje możliwość podjęcia działania na dobro
większości. Zatem Dzieci powinno się zlikwidować najtańszym kosztem, i w jak najkrótszym przeciągu
czasu. Przykro mi, że doszedłem do tego wniosku. Przez te dziewięć lat zbliżyłem się do nich, i wbrew
temu co mówi moja żona, prawie zaprzyjaźniliśmy się.
Zamyślił się, po czym mówił dalej:
— To jest słuszna decyzja, ale oczywiście czynniki miarodajne nie zgodzą się na podjęcie takiego kroku,
za co jestem im wdzięczny, gdyż nie byłoby innego wyjścia, jak jednocześnie zgładzić nas wszystkich.
Znów urwał na chwilę i potoczył wzrokiem po spokojnym krajobrazie; oblanym popołudniowym
słońcem.
— Ja jestem już stary, nie będę już długo żył, ale mam młodszą żonę i synka, i chcę, żeby oni przetrwali.
Nasze władze rozumieją sytuację, ale jeżeli Dzieci chcą wyjechać na pewno im to umożliwią.
Humanitaryzm zatriumfuje nad obowiązkiem biologicznym. Czy nazwać to prawością, czy dekadencją? W
ten sposób, fatalny dzień zostanie odroczony. Ale na jak długo?
W Kyle Manor czekał na nas podwieczorek, ale wypiwszy filiżankę herbaty Bernard wstał i zaczął się
ż
egnać.
— Nie zdobędę już więcej informacji — powiedział. — Im wcześniej przedstawię moim nieufnym
zwierzchnikom żądania Dzieci, tym prędzej przystąpi się do jakiegoś działania. Nie wątpię, że pana
argumenty są słuszne — zwrócił się do Zellaby'ego — ale ze swej strony zrobię wszystko, aby Dzieci jak
najprędzej opuściły nasz kraj. Byłem w życiu świadkiem wielu przykrych scen, ale żadna nie miała tak
wyraźnej wymowy, jak pohańbienie waszego komisarza policji. Oczywiście, będę z wami w kontakcie.
Spojrzał na mnie i spytał:
— Jedziesz ze mną, Richardzie?
Zawahałem się. Janet była w Szkocji i miała wrócić dopiero za parę dni. W Londynie nie miałem nic do
załatwienia, a problem Dzieci zafascynował mnie.
— Niech pan pozostanie — poprosiła Angela. — Oboje z mężem będziemy radzi mieć teraz
towarzystwo.
Wyczułem, że mówiła szczerze i przyjąłem zaproszenie.
— Nie wiem czy twoje nowe stanowisko rzecznika Dzieci przewiduje osobę towarzyszącą.
Prawdopodobnie, gdybym próbował wyjechać z tobą, zatrzymano by mnie — powiedziałem do Bernarda.
— Ten ich zakaz jest po prostu śmieszny — rzekł Zellaby. — Muszę ich namówić, żeby zaniechały tych
absurdalnych poczynań.
Odprowadziliśmy Bernarda do samochodu i pomachaliśmy mu ręką na pożegnanie.
—Tak, gem dla Dzieci — powiedział Zellaby, gdy samochód zniknął za zakrętem. — A później może i
set.
Wzruszył lekko ramionami i potrząsnął głową.
Rozdział XXI
Wielki Zellaby
— Moja droga — poprosił Zellaby żonę przy śniadaniu — jeżeli przypadkiem wybierasz się do Trayne,
kup mi słoik lizaków.
Angela odwróciła wzrok od talerza i spojrzała na męża.
— Kochanie — rzekła bez czułości w głosie — przede wszystkim, jeżeli pamiętasz, co zaszło wczoraj, to
chyba rozumiesz, że nie ma mowy, żeby pojechać do Trayne. Po drugie nie mam najmniejszej ochoty
zaopatrywać Dzieci w słodycze. A po trzecie, jeśli to znaczy, że zamierzasz dziś wieczorem pokazywać im
filmy w Ośrodku, to sprzeciwiam się temu z całą stanowczością.
— Zakaz wyjazdu jest zniesiony — odparł Zellaby. — Wczoraj wieczorem przekonałem je, że to
bezsensowne. Przecież ich zakładnicy nie mogą bez ich wiedzy zorganizować zbiorowej ucieczki;
informacje przeciekają do nich choćby za pośrednictwem panny Lamb i panny Ogle. Ten zakaz sieje
niepotrzebny niepokój. Połowa lub jedna czwarta mieszkańców stanowi dla nich dostateczne
zabezpieczenie. Co więcej, zapowiedziałem, że jeśli nie przestaną naprzykrzać się ludziom na drogach i
szosach, nie wygłoszę dziś wieczorem odczytu o wyspach na Morzu Egejskim.
— I naprawdę zgodziły się?
— Oczywiście. Dzieci nie są głupie. Dają się przekonać rozsądnym argumentom.
— Tak uważasz? Po tym wszystkim, czego byliśmy tu świadkami?
— Podobnie jak my wszyscy robią głupstwa pod wpływem strachu lub zaskoczenia, i — jak wszystkim
młodym — zdarza im się przeholować. Są zaniepokojone i nerwowe, ale czy my nie bylibyśmy
zdenerwowani, gdyby groziło nam to, co zdarzyło się w Tonfu?
— Nie rozumiem cię, Gordon. Dzieci spowodowały śmierć sześciu osób. Zabiły sześć osób i naraziły na
poważny szwank, może i na trwałe kalectwo wiele innych. Przecież lada dzień to samo może spotkać
każdego z nas. A ty bronisz ich stanowiska?
—Ależ nie, moja droga. Po prostu tłumaczę, że pod wpływem paniki mogą popełniać błędy, jak każdy z
nas. Wiedzą, że któregoś dnia będą musiały walczyć z nami o przetrwanie i — pod wpływem strachu —
omyliły się, sądząc, że ten dzień już nadszedł.
— Więc teraz nie możemy zrobić nic innego, tylko powiedzieć: „Szkoda, że przez omyłkę zabiliście
sześć osób. No trudno, nie mówmy o tym więcej!"
— A co proponujesz? Czy wolałabyś zrażać ich sobie?
— Nie, ale skoro one są, jak utrzymujesz, nietykalne wobec prawa — choć nie rozumem po co jest
prawo, które nie może przyjąć do wiadomości czegoś, o czym wszyscy wiedzą — to jeszcze nie znaczy, że
musimy udawać, że w ogóle nic nie zaszło. Oprócz prawnych istnieją także sankcje społeczne.
Zellaby uśmiechnął się sceptycznie.
— Nie rozumiem cię — powtórzyła Angela. — Zapatrujemy się jednakowo na tak wiele spraw, mamy
takie same zasady i poglądy, a teraz wydaje mi się, że cię straciłam. Nie możemy ignorować tego, co się
stało; to by się równało pobłażaniu.
— Mamy różne kryteria, moja droga. Ty oceniasz według miary społecznej i widzisz zbrodnię. Ja biorę
pod uwagą walkę żywiołów i dostrzegam tu tylko nieubłagane, pierwotne niebezpieczeństwo.
Ton, jakim wyrzekł ostatnie zdanie, był tak różny od normalnego sposobu jego wypowiedzi, że oboje
spojrzeliśmy na niego z niepokojem. Po raz pierwszy odkąd go poznałem, zobaczyłem innego Zellaby'ego;
wydał mi się jakby młodszy, a zarazem poważniejszy od dobrze nam znajomego szermierza słów. Ale wnet
znów wrócił do dawnego stylu.
— Mądre jagnię nie drażni lwa — powiedział. — Przekonuje go, gra na zwłokę i jest dobrej myśli.
Dzieci lubią lizaki i będą oczekiwać, że je przywiozę.
Przez chwilę patrzyli sobie z Angelą w oczy. Obserwowałem, jak wyraz zdziwienia i urazy znika z jej
oczu, które spoglądały teraz na niego z tak bezgraniczną ufnością, że czułem się zażenowany, jak gdybym
ich podglądał.
— Niestety — zwrócił się do mnie Zellaby — mam pilną robotę. Czy nie zechciałby pan dla uczczenia
zniesienia zakazu towarzyszyć Angeli do Trayne?
Gdy w południe wróciliśmy do Kyle Manor, zastałem Zellaby'ego siedzącego na ogrodowym fotelu
przed werandą. Nie słyszał moich kroków, i gdy na niego spojrzałem uderzyła mnie zmiana w jego
wyglądzie. Przy śniadaniu wydał mi się młodszy i silniejszy, teraz robił wrażenie zmęczonego, starego
człowieka.
Zaćmionym wzrokiem wpatrywał się w dal, a lekki wiatr rozwiewał jego cienkie, siwe włosy. Gdy żwir
zachrzęścił pod moimi stopami, odmienił się natychmiast. Wyraz zmęczenia i pustki zniknął z jego oczu i
twarz, którą ku mnie zwrócił była znowu jego normalną fizjonomią. Usiadłem i postawiłem obok niego
duży słoik z lizakami. Patrzył na nie przez chwilę.
— Doskonale — rzekł. — Dzieci bardzo je lubią. Ostatecznie są jeszcze dziećmi przez małe „d".
— Nie chcę się wtrącać, ale czy to rozsądne iść do nich dziś wieczorem? Nie można przecież cofnąć
zegara. Sytuacja zmieniła się; między nimi a całym miasteczkiem zapanowała jawna wrogość. Dzieci na
pewno podejrzewają, że podejmie się przeciwko nim jakieś działania. Jeżeli nawet ultimatum, które
Bernard ma przekazać wyżej, zostanie przyjęte, to przecież nie od razu. Mówił pan, że Dzieci są
podniecone; z pewnością są nadal podenerwowane... i niebezpieczne.
— Nie dla mnie — odparł Zellaby. — Zacząłem je uczyć zanim władze zajęły się sprawą kształcenia ich,
i uczę je nadal. Nie mogę powiedzieć, że je rozumiem, ale sądzę, że znam je lepiej niż ktokolwiek inny. A
co najważniejsze, one mają do mnie zaufanie.
Umilkł na pół leżąc w fotelu, wpatrzony w topole, w których szumiał wiatr.
— Zaufanie... — zaczął. Ale w tej chwili weszła Angela z karafką sherry i kieliszkami na tacy, przerwał
więc, aby zapytać, co mówią o nas w Trayne. Przy obiedzie rozmawiał mniej niż zwykle, a potem poszedł
do swego gabinetu. Nieco później zauważyłem, że wychodzi na swą codzienną, popołudniową
przechadzkę, ale ponieważ nie poprosił, żebym mu towarzyszył usadowiłem się wygodnie na leżaku w
ogrodzie. Wrócił na podwieczorek i ostrzegł mnie, żebym się solidnie najadł, ponieważ, gdy wieczorem
wykładał w Ośrodku, w domu podawano późno kolację.
Angela spróbowała raz jeszcze.
— Kochanie, czy nie uważasz, że... Chcę powiedzieć, że one widziały już wszystkie twoje filmy. Ten o
Morzu Egejskim pokazałeś im już dwa razy. Czy nie można by odłożyć dzisiejszej projekcji i wypożyczyć
dla nich jakiś nowy film?
— To jest dobry film, moja droga — odpowiedział Zellaby z lekką urazą. — Chętnie obejrzą go jeszcze
raz. Zresztą nigdy nie powtarzam wykładu; o wyspach greckich znajdzie się zawsze coś więcej do
powiedzenia.
O wpół do siódmej zaczęliśmy ładować do samochodu potrzebną mu aparaturę. Było tego mnóstwo. Do
licznych skrzyń włożono już projektor, wzmacniacz, głośnik, puszki z filmami, magnetofon, żeby nagrać
jego wykład. Wszystko to zostało wepchnięte do samochodu, a gdy umocowaliśmy mikrofon na dachu,
można było pomyśleć, że wybieramy się raczej na safari niż na pogawędkę filmową.
Zellaby kręcił się wkoło nas, kontrolował, liczył skrzynie, sprawdzał czy załadowano wszystko, ze
słojem cukierków włącznie; wreszcie uznał, że możemy jechać.
Odwrócił się ku Angeli.
— Prosiłem pana Gayforda, żeby mnie podwiózł i pomógł przy wyładunku — rzekł. — Bądź zupełnie
spokojna!
Przyciągnął ją do siebie i ucałował.
— Gordon — zaczęła. — Gordon...
Obejmując ją jednym ramieniem, drugą ręką gładził jej twarz i zaglądając jej w oczy lekko potrząsnął
głową z naganą.
— Ach, Gordon, tak się teraz boję Dzieci... Przypuśćmy, że one...
— Nie ma żadnego powodu do obaw, kochanie. Wiem, co robię. Odwrócił się, wsiadł do samochodu i
odjechaliśmy, zostawiając Angelę, żegnającą nas wzrokiem ze stopni ganku.
Dojechałem do Ośrodka w nie bardzo optymistycznym nastroju. Pozornie jednak nic nie
usprawiedliwiało mojego niepokoju. Dom był duży, raczej brzydki, w stylu wiktoriańskim z dwoma
bezsensownie wyglądającymi nowoczesnymi skrzydłami, dobudowanymi jako laboratoria w czasach pana
Crimma. Trawnik przed domem nie zdradzałżadnych śladów bijatyki, która niedawno miała tu miejsce, i
chociaż ucierpiało sporo krzewów trudno było sobie wyobrazić gwałtowne zajścia, jakie się tu rozgrywały.
Ledwie zatrzymałem samochód, frontowe drzwi domu rozwarły się gwałtownie i kilkanaścioro Dzieci
zbiegło po schodach, wołając chóralnie: „Halo, panie profesorze!" W jednej chwili otworzyli bagażnik i
dwóch chłopców zaczęło podawać wyjmowane przedmioty swym kolegom, którzy zanosili je do szkoły.
Dwie dziewczynki wbiegały na górę po schodach z mikrofonem, i zwiniętym w rolkę ekranem, trzecia z
okrzykiem radości chwyciła słój z cukierkami i podążyła za koleżankami.
— Uważajcie! — zawołał Zellaby, gdy chłopcy sięgnęli po cięższe skrzynie. — To krucha aparatura,
trzeba się z nią delikatnie obchodzić!
Jeden z chłopców uśmiechnął się do niego, i podniósłszy z przesadną ostrożnością czarną skrzynkę podał
ją koledze. W tej chwili w Dzieciach nie było nic tajemniczego, jedynie ich niezwykłe podobieństwo
sprawiało, że wyglądali jak chór w operetce. Po raz pierwszy od tego przyjazdu pomyślałem sobie, że
Dzieci mają w sobie też coś z dzieciaków. Przyglądałem mu się, gdy stojąc pośród nich uśmiechał się
lekko, jakby z zamyśleniem. W tej chwili niepodobna było kojarzyć Dzieci z niebezpieczeństwem.
Pomyślałem bezsensownie, że to w ogóle nie mogą być te Dzieci, że wszystkie teorie, obawy i zagrożenia
musiały dotyczyć jakiejś innej grupy. Nie można było uwierzyć, że załamały krzepkiego Sir Johna; że
wydane przez nie ultimatum zostało potraktowane tak poważnie, iż ma być przedłożone do rozpatrzenia
przez najwyższe władze państwowe.
— Mam nadzieję, że frekwencja będzie dobra — powiedział Zellaby pytająco.
— O tak, proszę pana — zapewnił go jeden z chłopców. — Będą wszyscy, oczywiście z wyjątkiem
Wilfreda, który przebywa w izbie chorych.
— Jak on się czuje?
— Bolą go jeszcze plecy, ale usunięto śrut i lekarz mówi, że wszystko będzie dobrze.
Uczucie rozłamu narastało we mnie. Byłem bliski przypuszczenia, że padliśmy ofiarą jakiegoś okropnego
nieporozumienia co do Dzieci; jednocześnie wydawało mi się nieprawdopodobne, że stojący obok mnie
Zellaby, to ten sam człowiek, który dziś rano mówił o „bezlitosnym, pierwotnym niebezpieczeństwie".
Z samochodu wyjęto już ostatnią skrzynkę. Pamiętam, że była już w bagażniku, gdy rozpoczęliśmy
załadunek. Musiała być ciężka, gdyż niosło ją z widocznym wysiłkiem dwóch chłopców. Zellaby śledził
ich uważnie, a gdy wnieśli ją już na schody, zwrócił się do mnie.
— Bardzo panu dziękuję za pomoc—powiedział tonem pożegnania.
Byłem rozczarowany. Nowy aspekt Dzieci fascynował mnie. Chciałem obserwować je na wykładzie, gdy
będą wszystkie razem, nie spięte i nie czujne, gdy staną się zwykłymi dziećmi. Zellaby zauważył moją
minę.
— Naturalnie zaprosiłbym pana na nasz pokaz, ale muszę przyznać, że niepokoję się o Angelę —
wyjaśnił. — Wie pan, jak bardzo ona się martwi. Zawsze bała się Dzieci, a ostatnie kilka dni wyprowadziło
ją z równowagi. Jestem pewien, że wolałaby nie być sama dziś wieczorem. Miałem nadzieję, że pan mój
drogi, zechce jej towarzyszyć. Oddałby pan nam wielką przysługę.
— Ależ oczywiście — rzekłem. — Co za gbur ze mnie, że o tym nie pomyślałem! Oczywiście zaraz do
niej pojadę.
Cóż innego można było powiedzieć? Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
— Doskonale. Serdecznie panu dziękuję. Wiem, że na panu można polegać.- Odwrócił się z uśmiechem
do kilkorga Dzieci, które kręciły się w pobliżu.
— Zaczynają się niecierpliwić — zauważył. — No, prowadź mnie, Priscillo!
— Ja jestem Helena, proszę pana — powiedziała dziewczynka.
— Dobrze, mniejsza o to. Chodźmy, moja droga! — rzekł Zellaby i zaczęli razem wchodzić po schodach.
Jechałem powoli do Kyle Manor. Zauważyłem, że „Pod Kosą i Kamieniem" panuje ożywiony ruch i
miałem ochotę wstąpić na chwilę, żeby zorientować się jakie nastroje panują w miasteczku, ale
przypomniałem sobie prośbę Zellaby'ego i pojechałem dalej.
Przybywszy na miejsce zawróciłem samochód, i ustawiwszy go tak, aby był gotów, gdy później wyjadę
po Zellaby'ego, wszedłem do domu.
Angela siedziała przy oknie w bawialni, słuchając przez radio kwartetu Haydna. Gdy wszedłem
odwróciła ku mnie głowę, a na widok jej twarzy pomyślałem, że Zellaby miał rację prosząc, abym jej
towarzyszył
— Powitanie było entuzjastyczne — rzekłem w odpowiedzi na nieme pytanie w jej oczach. — Gdyby nie
to ich zdumiewające podobieństwo można by je wziąć za gromadkę zwykłych, sympatycznych uczniaków
Teraz nie wątpię, że pani mąż ma rację mówiąc, że Dzieci mu ufają
— Być może — przyznała — aleja nie ufam im od czasu, gdy zmusiły swoje matki do powrotu, do
Midwich. Potem jakoś przestałam się tym trapić, ale od wypadku Jima Pawle'a zaczęłam się ich bać. Na
szczęście wysłaliśmy stąd wtedy Michaela. Nie można przewidzieć, co i kiedy zechcą znów zrobić. Nawet
Gordon przyznaje, że są nerwowe i łatwo ulegają panice. To nonsens, że siedzimy tutaj i pozwalamy, aby
nasze życie zależało od ich nastrojów i humorów. Czy pan sobie wyobraża, że ktoś weźmie na serio
„ultimatum" pułkownika Westcota? Na pewno nie. A wobec tego Dzieci będą musiały zrobić coś, aby
dowieść, że nie wolno ich lekceważyć, że trzeba je wysłuchać. Będą musiały o tym przekonać trzeźwo
myślących, upartych, twardych ludzi, a Bóg wie, jakich w tym celu użyją środków. Po tym, co zaszło, żyję
w nieustannym strachu. One mogą ważyć się na wszystko!
— Ale zademonstrowanie swoich możliwości w Midwich nie wiele by im dało — powiedziałem, aby ją
pocieszyć. Muszą tego dokonać w jakimś liczącym się miejscu. Przecież zagroziły, że pojadą z Bernardem
do Londynu. Gdyby z którąś tamtejszą grubą rybą obeszły się tak, jak tu z Sir Johnem...
Przerwał mi przeraźliwy, ostry błysk i wstrząs, który zakołysał domem.
— Co...? — zacząłem, ale urwałem natychmiast.
Przez otwarte okno wpadł pęd powietrza, który o mało nie poderwał mnie z krzesła, a potem potężna fala
ogłuszających huków i trzasków, od których chwiał się cały dom.
Rozległ się ogłuszający wybuch, łoskot walących się murów, brzęk tłukącego się szkła i... cisza.
Rzuciłem się ku otwartym drzwiom na taras. Przebiegłem koło Angeli, znieruchomiałej na swoim krześle
i wybiegłem na trawnik. Pozrywane z drzew liście zasłaniały niebo, wolno opadając na dół. Odwróciłem
się, żeby spojrzeć na dom. Kłęby poszarpanych pnączy odpadły od ścian i w strzępach zwisały ku ziemi.
Z zachodniej ściany domu ziały na mnie ślepe okna, z których wyleciały wszystkie szyby.
Gdy obejrzałem się zobaczyłem nad drzewami biały i czerwony blask. Natychmiast zrozumiałem, co się
stało.
Pobiegłem z powrotem do domu. Krzesło Angeli w bawialni było puste. Zawołałem ją, ale nie było
odpowiedzi.
Znalazłem ją wreszcie w gabinecie Zellaby'ego. Pokój zasypany był potłuczonym szkłem. Jedna z
zerwanych zasłon okiennych leżała na kanapie, rodzinne fotografie pospadały z gzymsu nad kominkiem i
porozbijane walały się wokół paleniska. Angela siedziała w fotelu Zellaby'ego, pochylona do przodu, z
głową na spoczywających, na biurku ramionach. Nie poruszyła się, gdy wszedłem.
Gdy otworzyłem drzwi, przez puste ramy okienne wpadł do pokoju przeciąg i porwał kartkę papieru,
która sfrunęła z biurka na podłogę. Podniosłem ją. Rozpoznałem spiczaste pismo Zellaby'ego. Nie
potrzebowałem jej czytać. Wszystko stało się dla mnie jasne z chwilą, gdy zobaczyłem czerwonobiałą łunę
nad Ośrodkiem i przypomniałem sobie parę szczególnie ciężkich skrzyń, zawierających rzekomo sprzęt
nagłośniający i filmowy. Gdy odkładałem list na biurko obok nieruchomej Angeli, rzuciło mi się w oczy
kilka środkowych linijek:
— „...doktor ci potwierdzi, to kwestia kilku tygodni, w najlepszym razie miesięcy, więc nie miej do mnie
ż
alu, najmilsza! A jeśli chodzi o samą sprawę, to od tak dawna żyjemy w innych, nowych warunkach, że
zapomnieliśmy o starych maksymach: Si fueris Romae, vivito more. To całkiem rozsądna zasada, ale
można sformułować ją dobitniej: Jeżeli chcesz utrzymać się przy życiu w dżungli, musisz stosować jej
prawa".
KONIEC