John Wyndham
Poczwarki
Tytuł oryginału: The Chrysalids
© The Estate of John Wyndham, 1955, Penguin Books Ltd, Harmondsworth, Mlddlesex, England
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1984
ISBN 23-08-01272-8
1.
Kiedy byłem całkiem mały, śniło mi się czasem pewne miasto - to było dziwne, ponieważ
zaczęło się to, zanim jeszcze dowiedziałem się, czym jest miasto. Lecz w moich myślach
zjawiało się miasto, skupione nad łukiem wielkiej, niebieskiej zatoki. Widziałem ulice i
stojące wzdłuż nich domy, wybrzeże, a nawet statki w porcie; a przecież na jawie nigdy nie
widziałem ani morza, ani statku...
I domy były zupełnie niepodobne do tych, które znałem. Ruch na ulicach był dziwny,
wozy jeździły bez ciągnących je koni; a czasem na niebie pojawiały się jakieś istoty, lśniące
istoty w kształcie ryb, które z pewnością nie były ptakami.
Najczęściej widziałem to zadziwiające miejsce w świetle dnia, lecz czasem także w nocy,
gdy światła kładły się wzdłuż brzegu jak pasma robaczków świętojańskich, a niektóre z nich
wyglądały jak iskry unoszące się na wodzie lub w powietrzu.
Było to piękne, urocze miejsce, i kiedyś, kiedy wciąż jeszcze byłem na tyle młody, że nie
orientowałem się lepiej, spytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie to śliczne miasto może
się znajdować.
Potrząsnęła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miejsca - nie ma go teraz. Ale
przypuszczała, że mogłem może w jakiś sposób śnić o dawnych czasach. Sny są czymś
zabawnym i są bardzo rozmaite; więc mogło się zdarzyć, że to, co widziałem, było
fragmentem świata, jaki istniał niegdyś - osobliwego świata, w którym żyli Starzy Ludzie;
zanim jeszcze Bóg zesłał Cierpienie.
Lecz potem ostrzegła mnie bardzo poważnie, żebym o tym nikomu nie wspominał; o ile
wiedziała, innym ludziom ani we śnie, ani na jawie takie obrazy nie przychodziły do głowy,
więc wspominać im o tym byłoby niemądrze.
Była to dobra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, żeby się do niej zastosować.
Ludzie w naszej okolicy patrzyli bardzo złym okiem na sprawy dziwne lub niezwykle, tak że
nawet fakt, iż byłem leworęczny, budził lekką dezaprobatę. Tak więc ani wówczas, ani w
kilka lat później nie wspomniałem o tym nikomu - szczerze mówiąc, prawie o tym
zapomniałem, bo gdy stawałem się starszy, ten sen przychodził mniej często, a potem bardzo
rzadko.
Lecz rada ta utkwiła we mnie głęboko. Gdyby nie ona, wspomniałbym może o dziwnej
umowie, jaką miałem z moją kuzynką Rosalindą, a to z pewnością sprowadziłoby na nas
oboje bardzo poważne kłopoty - gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ja, ani
ona nie zwracaliśmy na to wówczas wiele uwagi: po prostu nawykliśmy do ostrożności. Ja z
pewnością nie czułem się nikim niezwykłym. Byłem normalnym małym chłopcem, rosnącym
w normalny sposób i uważającym świat, który mnie otaczał, za coś naturalnego. To trwało aż
do dnia, w którym poznałem Sophie. A nawet potem różnica nie ujawniła się natychmiast. To
tylko spóźniony refleks pozwala mi ustalić, że w tym dniu zaczęły kiełkować we mnie
pierwsze małe wątpliwości.
Tego dnia wyszedłem z domu sam, jak to często robiłem. Miałem wtedy, zdaje się, około
dziesięciu lat. Moja druga siostra, Sarah, była o pięć lat starsza, a to znaczyło, że przeważnie
bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż doszedłem
do wysokiego nasypu, a potem zrobiłem niezły kawałek drogi, aż na jego szczyt.
Ten nasyp wcale mnie wtedy nie intrygował; był dla mnie o wiele za duży, żebym myślał
o nim jako o czymś, co mogli zbudować ludzie, nigdy też nie przyszło mi do głowy, żeby go
łączyć z tymi wspaniałymi dziełami Starych Ludzi, o których niekiedy słyszałem. Był to po
prostu nasyp zataczający szeroki łuk, a potem biegnący prosto jak strzała w kierunku
odległych wzgórz; był zwyczajnie częścią świata i nie budził większego zdziwienia niż rzeka,
niebo czy same wzgórza.
Często wchodziłem na jego szczyt, lecz rzadko zapuszczałem się na drugą stronę. Z
jakichś powodów uważałem tamtą okolicę za obcą - nie tyle wrogą, ile znajdującą się poza
moim terenem. Ale odkryłem tam pewne miejsce, gdzie deszcz, spływając wzdłuż długiego
zbocza, wyżłobił piaszczysty żleb. Jeśli usiadło się u jego wejścia i dobrze odepchnęło,
można było z dużą szybkością zjechać w dół, a w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i
wylądować w miękkiej górze piasku na jego dnie.
Byłem tam już wcześniej chyba z sześć razy i nigdy nie spotkałem nikogo, lecz teraz, gdy
wspinałem się w górę po trzecim zjeździe i przygotowywałem się do czwartego, jakiś głos
powiedział:
- Halo.
Obejrzałem się. Z początku nie umiałem powiedzieć, skąd ten głos pochodzi, potem
przyciągnęło mój wzrok kołysanie się szczytów gałęzi w kępie krzaków. Gałęzie rozsunęły
się i wyjrzała ku mnie jakaś twarz. Była to mała twarz, ogorzała od słońca i otoczona
ciemnymi lokami. Miała niby poważny wyraz, ale jej oczy błyszczały. Przez chwilę
patrzyliśmy na siebie, potem odpowiedziałem:
- Halo.
Zawahała się, a potem szerzej rozsunęła gałęzie. Zobaczyłem dziewczynkę trochę
mniejszą ode mnie i może trochę młodszą. Była ubrana w czerwono-brązowe drelichy i żółtą
koszulę. Na przodzie, na drelichu przyszyty był krzyż z ciemniejszego brązowego materiału.
Włosy z obu stron głowy miała związane żółtymi wstążkami. Przez kilka sekund stała
spokojnie, jakby niepewna, czy ma opuścić bezpieczne krzaki, potem ciekawość
przezwyciężyła ostrożność i wyszła z nich.
Gapiłem się na nią, ponieważ była zupełnie obca. Od czasu do czasu odbywały się
zebrania albo przyjęcia, które gromadziły wszystkie dzieci mieszkające o całe mile stąd, więc
dziwnie było spotkać kogoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem.
- Jak ci na imię? - spytałem.
- Sophie - odparła. - A tobie?
- David - odpowiedziałem. - Gdzie mieszkasz?
- Tam - powiedziała, machnąwszy niedbałe ręką w kierunku obcej okolicy poza nasypem.
Odwróciła oczy ode mnie i spojrzała na piaszczystą rynnę, w której się ślizgałem.
- Dobra zabawa? - spytała ze smutnym spojrzeniem. Zastanawiałem się przez chwilę, czy
ją zaprosić, a potem
powiedziałem:
- Tak. Chodź, spróbuj.
Ociągała się, znowu patrząc na mnie uważnie. Obserwowała mnie bardzo poważnie przez
kilka chwil, a potem, zupełnie nagle, zdecydowała się. Wygramoliła się na szczyt nasypu,
przede mną.
Zjechała rynną, powiewając lokami i wstążkami. Gdy ja wylądowałem, straciła już swój
poważny wygląd, a jej oczy tańczyły z podniecenia,
- Jeszcze raz - powiedziała i zadyszana wspinała się na nasyp.
Wypadek zdarzył się przy jej trzecim zjeździe. Usiadła i odepchnęła się tak jak przedtem.
Patrzyłem, jak się ześlizguje i zatrzymuje w burzy piasku. Zrobiła jakoś tak, że wylądowała o
kilka stóp na lewo od zwykłego miejsca. Przygotowałem się do zjazdu i czekałem, aż mi zrobi
miejsce. Ale nie odeszła.
- Usuń się - powiedziałam niecierpliwie. Spróbowała się poruszyć, a potem zawołała:
- Nie mogę. To boli.
W każdym razie zaryzykowałem, odepchnąłem się i wylądowałem tuż przy niej.
- Co się stało? - spytałem.
Miała skrzywioną twarz i łzy w oczach.
- Noga mi utknęła - powiedziała.
Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem rękami miękki piasek. Jej trzewik utknął w
wąskiej szczelinie między dwoma sterczącymi w górę kamieniami. Próbowałem go poruszyć,
ale ani drgnął.
- Nie możesz go jakoś wykręcić? - spytałem. Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi.
- Nie da się.
- Pomogę ci ciągnąć - zaproponowałem. - Nie, nie! - zaprotestowała. - To boli.
Nie wiedziałem, co teraz robić. Całkiem, na pewno ją to bolało. Zastanawiałem się nad
tym.
- Najlepiej przetniemy sznurowadła, żebyś mogła wy-
jąć stopę z trzewika. Nie mogę rozplatać węzełka - postanowiłem.
- Nie! - zawołała z przerażeniem. - Nie, tego nie wolno.
Była tak stanowcza, że poczułem się zakłopotany. Gdyby wyjęła stopę, moglibyśmy sam
trzewik uwolnić spomiędzy kamieni, ale skoro nie chciała, nie wiedziałem, co by ta można
było zrobić. Leżała na piasku, a kolano jej uwięzionej nogi sterczało w powietrzu.
- O, jak boli! - mówiła. Nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy.
Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała słabe, dziecięce jęki.
- Musisz wyjąć stopę - powiedziałem.
- Nie - zaprotestowała znowu. - Nie, nie wolno mi. Nigdy. Nie wolno mi.
Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Chwyciła obiema dłońmi moją rękę,
ściskając ją, gdy płakała. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej.Chyba po raz pierwszy w
życiu znalazłem się w sytuacji, w której trzeba było podjąć decyzję. Podjąłem ją.
- Nie ma rady. Musisz wyjąć stopę - powiedziałem. - Jeśli nie, to pewnie zostaniesz tutaj i
umrzesz.
Nie od razu, ale w końcu zgodziła się. Obserwowała ranie lękliwie, gdy przecinałem
sznurowadło. Potem powiedziała:
- Odejdź. Nie wolno ci patrzeć.
Zawahałem się, lecz dzieciństwo to okres gęsto najeżony niepojętymi, choć ważnymi
konwenansami, odszedłem więc o kilka jardów i stanąłem zwrócony do niej plecami.
Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Odwróciłem się.
- Nie potrafię - mówiła, patrząc na mnie ze strachom przez łzy. Ukląkłem więc, żeby
zobaczyć, co się da zrobić.
- Nie wolno ci o tym nigdy powiedzieć - mówiła. - Nigdy, nigdy! Przyrzekasz?
Przyrzekłem.
Była bardzo dzielna. Jęczała tylko po dziecięcemu.
Kiedy udało mi się uwolnić stopę, wyglądała ona dziwnie; chcę przez to powiedzieć, że
była cała skręcona i zapuchnięta - nie zauważyłem nawet wtedy, że miała więcej niż zwykłą
ilość palców...
Udało mi się wydobyć trzewik ze szczeliny i podałem go jej. Ale okazało się, że nie
mogła go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła też postawić nogi na ziemi. Pomyślałem, że
mógłbym ją ponieść na plecach, ale była cięższa, niż przypuszczałem, i było jasne, że daleko
tak nie zajdziemy.
- Muszę iść przyprowadzić kogoś, żeby pomógł - powiedziałem.
- Nie. Będę się czołgała - odrzekła.
Szedłem obok niej, niosłem trzewik i czułem się bezużyteczny. Ona szła, kulejąc,
zdumiewająco długi kawałek drogi, ale musiała zrezygnować. Spodnie miała przetarte na
kolanach, a same kolana były otarte i krwawiły. Nie znałem nigdy ani chłopca, ani
dziewczyny, nikogo, kto mógłby doprowadzić się do takiego stanu; trochę mnie to przerażało.
Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem ją, gdy mi pokazała, gdzie znajduje
się jej dom, z którego komina snuła się strużka dymu. Gdy odwróciłem się, była znów na
czworakach i zniknęła w krzakach.
Odnalazłem dom bez większego trudu i trochę nerwowo zastukałem do drzwi. Otworzyła
mi wysoka kobieta. Miała delikatną, ładną twarz o wielkich, jasnych oczach. Jej suknia była
rdzawa i nieco krótsza od tych, które większość kobiet nosi w domu, lecz zwyczajowy krzyż,
o i szyi aż do lamówki i w poprzek piersi, był w kolorze zielonym, który harmonizował z
przepaską na jej głowie,
- Czy pani jest matką Sophie? - spytałem. Spojrzała na rnnie ostro i zmarszczyła brwi.
Odparła
szorstko i niespokojnie:
- O co chodzi? Powiedziałem jej.
- O! - zawołała. - Jej stopa!
Przez chwilę znów patrzyła na mnie twardym wzrokiem, potem oparła o ścianę miotłę,
którą trzymała w ręku, i spytała energicznie:
- Gdzie ona jest?
Poprowadziłem ją drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczołgała się z
krzaków.
Jej matka spojrzała na nieszczęsną, spuchniętą nogę i zakrwawione kolana.
- O, moje biedne kochanie! - powiedziała, obejmując ją i całując. Potem dodała:
- Czy on widział?
- Tak - odpowiedziała Sophie. - Przykro mi, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie
umiałam zrobić tego sama, to tak bolało!
Matka powoli skinęła głową. Westchnęła.
- No cóż, teraz nic na to nie można poradzić. Wstań. Sophie wspięła się jej na plecy i
wszyscy razem wróciliśmy do domu.
Można umieć na pamięć przykazania i nakazy, których człowiek uczy się jako dziecko,
lecz niewiele one znaczą, dopóki nie trafi się na odpowiedni przykład - a nawet wówczas
trzeba ów przykład rozpoznać.
Tak więc mogłem cierpliwie siedzieć i patrzeć, jak obmywa się chorą stopę, daje się
zimny okład i bandażuje się ją, i nie widzieć związku pomiędzy tym a twierdzeniem, którego
słuchałem niemal każdej niedzieli w moim życiu:
„I Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje. I Bóg postanowił, że człowiek
powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każde ramię winno się
łączyć w dwóch miejscach i kończyć jedną dłonią, że każda dłoń winna mieć pięć palców, że
każdy palec winien mieć płaski paznokieć...” I tak dalej, aż:
„T Bóg stworzył także kobietę na ten sam obraz, lecz z tymi różnicami, zgodnymi z jej
naturą: jej głos winien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; winna mieć
dwoje piersi...” I jeszcze tak dalej.
Znałem to wszystko, słowo w słowo - a przecież widok sześciu palców u Sophie nie
poruszył niczego w mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na kolanach matki.
Widziałem, jak matka przestaje na krótką chwilę na nią patrzeć, unosi ją, pochyla się, żeby ją
łagodnie pocałować, a potem podnosi twarz ze Łzami w oczach. Było mi przykro z powodu
jej strapienia i z powodu Sophie, i z powodu bolącej stopy - ale nic więcej.
Gdy skończyło się bandażowanie, rozejrzałem się ciekawie po pokoju. Dom był o wiele
mniejszy od mojego - była to w gruncie rzeczy chatka - ale podobał mi się bardziej. Czułem
się w nim dobrze. I chociaż matka Sophie była niespokojna i zmartwiona, nie dawała mi
odczuć, że w żałosny i nieodpowiedzialny sposób zakłócam ich skądinąd uporządkowane
życie - jakie większość ludzi prowadzi w domu. I pokój także wydawał mi się lepszy,
ponieważ na ścianach nie wisiały napisy dające ludziom napomnienia i wskazówki. Zamiast
nich w pokoju wisiało kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały.
Teraz Sophie, już zabandażowana i ze zmytymi śladami łez, pokuśtykała na jednej nodze
do krzesła przy stole. Czując się już całkiem dobrze, z wyjątkiem stopy, spytała mnie z
poważną gościnnością, czy lubię jajka.
Potem pani Wender powiedziała mi, żebym poczekał, podczas gdy zanosiła Sophie na
górę. Wróciła po kilku minutach i usiadła przy mnie. Ujęła moją dłoń w swoje ręce i przez
kilka chwil patrzyła na mnie poważnie. Silnie odczuwałem jej niepokój, chociaż z początku
nie było dla mnie całkiem jasne, czym ona się tak martwi. Dziwiło mnie to, ponieważ
przedtem niczym nie dawała mi do zrozumienia, że może niepokoić się w ten sposób.
Myślałem o niej, próbując zapewnić ją i pokazać, że nie powinienem być powodem jej
niepokoju, lecz ta myśl do niej nie dotarła. Wciąż na mnie patrzyła, a oczy jej błyszczały
zupełnie tak jak oczy Sophie, gdy usiłowała nie płakać. Gdy na mnie patrzyła, jej własne
myśli były udręczone i bezkształtne. Próbowałem znowu myśleć za nią, lecz to wciąż do niej
nie docierało. Potem powoli skinęła głową i przemówiła tymi słowy:
- Jesteś dobrym chłopcem, David. Byłeś bardzo miły dla Sophie. Chcę ci za to
podziękować.
Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby
ktoś przedtem nazwał mnie dobrym chłopcem. Wobec takiego wydarzenia nie znajdywałem
właściwej odpowiedzi.
- Lubisz Sophie, prawda? - ciągnęła, wciąż na mnie patrząc.
- Tak - odpowiedziałem. I dodałem; - Myślę też, że jest strasznie dzielna. To musiało ją
bardzo boleć.
- Czy ze względu na nią zachowasz tajemnicę - poważną tajemnicę? - spytała.
- Tak - oczywiście - zgodziłem się, lecz trochę niepewnym tonem, bo nie zdawałem sobie
sprawy, jaka miała być ta tajemnica.
- Ty... ty widziałeś jej stopę? - powiedziała, wciąż patrząc mi w twarz. - Jej... palce?
Skinąłem głową.
- Tak - odparłem znowu.
- Więc to jest tajemnica, David. Nikt nie może o tym wiedzieć. Z wyjątkiem jej ojca i
mnie jesteś jedynym człowiekiem, który o tym wie. Nikt inny nie może o tym wiedzieć.
Absolutnie nikt - nigdy.
- Tak - zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową.
Nastąpiła chwila milczenia - przynajmniej jej głos zamilkł, lecz myśli jej biegły dalej, tak
jakby „nikt” i „nigdy” wywoływały smutne, nieszczęśliwe echa. Potem to się zmieniło i stała
się wewnętrznie spięta, zawzięta i pełna obaw. Nie było dobrze podążać za jej
rozumowaniem, usiłowałem więc niezręcznie podkreślić słowami, że naprawdę myślę tak, jak
mówię.
- Nigdy - w ogóle nikt - zapewniłem ją poważnie.
- To jest bardzo, bardzo ważne - nalegała. - Jak mam ci to wyjaśnić? - Ale naprawdę nie
potrzebowała niczego wyjaśniać. Jej naglące, napięte uczucie ważności tej sprawy było
bardzo jasne. Słowa miały o wiele mniej siły. Mówiła;
- Gdyby ktoś się o tym dowiedział, oni... oni byliby dla niej strasznie niedobrzy. Musimy
uważać, żeby to się nigdy nie zdarzyło.
Uczucie niepokoju jak gdyby zmieniło się w cos twardego jak żelazny pręt.
- Dlatego, że ma sześć palców? - spytałem.
- Tak. O tym nikt oprócz nas nigdy nie może się dowiedzieć. To musi zostać między nami
tajemnicą - powtórzyła, wbijając mi to do głowy. - Przyrzekasz, David?
- Przyrzekani. Mogę przysiąc, jeśli pani chce -■ zaproponowałem.
- Obietnica wystarczy - powiedziała.
Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem dotrzymać jej całkowicie - nawet wobec
mojej kuzynki Rosalindy. Choć w duszy byłem zaintrygowany oczywistą ważnością tej
obietnicy. Wyglądało na to, że bardzo mały paluszek może wywołać tak wielki niepokój.
Lecz często bywało, że dużo wielkich niepokojów wydawało się nieproporcjonalnymi do
przyczyn. Tak więc trzymałem się głównego punktu - potrzeby zachowania sekretu.
Matka Sophie wciąż na mnie patrzyła ze smutnym, lecz jakby niewidzącym wyrazem
oczu, aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zauważyła, że się zaniepokoiłem, i uśmiechnęła się.
Był to miły uśmiech.
- A więc w porządku - powiedziała. - Zachowamy tajemnicę i już nigdy nie będziemy o
tym mówili?
- Tak - zgodziłem się.
Idąc ścieżką od drzwi odwróciłem się.
- Czy mogę niedługo przyjść i znów zobaczyć Sophie? Zawahała się, pomyślawszy
chwilę nad tym pytaniem, a potem powiedziała:
- Bardzo dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewien, że nikt się o tym nie dowiedział.
Dopiero wtedy, gdy doszedłem do nasypu i jego szczytem ruszyłem w stronę domu,
monotonne niedzielne nakazy połączyły się z rzeczywistością. Uczyniły to z trzaskiem niemal
dosłyszalnym. Definicja człowieka recytowała się sama w mej głowie:,;...i każda noga będzie
dwukrotnie połączona i będzie miała jedną stopę, a każda stopa pięć palców, a każdy palec
będzie się kończył płaskim paznokciem...” I tak dalej, aż w końcu każde stworzenie
wyglądające jak człowiek, lecz nie ukształtowane w ten sposób, nie jest stworzeniem
ludzkim. Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Jest bluźnierstwem przeciw prawdziwemu
obrazowi Boga i czymś znienawidzonym w obliczu Boga”.
Nagle ogarnęło mnie przerażenie, a także znamienna ciekawość. Bluźnierstwo - jak dość
często mi o tym mówiono - było rzeczą straszną. A przecież w Sophie nie było nic strasznego.
Była po prostu zwykłą małą dziewczynką - jeśli nie o wiele wrażliwszą i dzielniejszą niż
większość innych. A jednak, zgodnie z tą definicją...
Z pewnością musi być gdzieś jakiś błąd. Z pewnością to, że ma jeden malutki paluszek
ekstra - no dobrze dwa, malutkie paluszki, bo jak przypuszczałem, że jeden jest do pary na
drugiej stopie - z pewnością to nie wystarcza, żeby uczynić ją „znienawidzoną w obliczu
Boga...”
Bardzo zagadkowe są drogi tego świata...
2.
Dotarłem do domu swoim zwykłym sposobem. W miejscu, gdzie las pokrywał stok
nasypu, wszedłem na wąską, mało używaną ścieżkę. Od tej chwili byłem czujny i trzymałem
dłoń na rękojeści noża. Powinienem się trzymać z dala od lasu, ponieważ zdarzało się czasem
- choć bardzo rzadko - że wielkie stwory dochodziły aż do okolic cywilizowanych, takich jak
Waknuk, i istniała możliwość natknięcia się na jakiegoś dzikiego psa lub kota. Ale tak jak
zwykle, jedynymi stworami, których ruchy słyszałem, były małe zwierzątka, pośpiesznie
ustępujące z drogi.
Mniej więcej po jakiejś mili doszedłem do ziemi uprawnej i ujrzałem dom za trzema lub
czterema polami. Szedłem skrajom lasu, ostrożnie obserwując dom zza jego osłony, potem, w
cieniu żywopłotów przebiegiem wszystkie pola z wyjątkiem ostatniego i zatrzymałem się,
żeby znów zbadać teren. Nie było widać nikogo, tylko stary Jakub z wolna zbierał łopatą
nawóz na podwórzu. Gdy bezpiecznie odwrócił się plecami, szybko minąłem kawałek
otwartego pola, wślizgnąłem się przez okno i ostrożnie dostałem się do mojego pokoju.
Niełatwo opisać nasz dom. Od kiedy mój dziadek, Elias Strorm, zbudował pierwszą jego
część ponad pięćdziesiąt lat temu, w rozmaitych czasach powstały nowe pokoje i
przybudówki. Teraz dom rozrósł się z jednej strony w szopy, magazyny, stajnie i stodoły, a z
drugiej w pralnie, mleczarnie, serownie, izby dla robotników i tak dalej; aż trzy czwarte
całości objęły wielki dziedziniec z ubitej ziemi, leżący na zawietrznej stronie głównego
domu; główną cechą dziedzińca był śmietnik.
Podobnie jak wszystkie domy w okolicy zbudowany był z masywnych, surowo
obrobionych desek, lecz ponieważ należał do domów najstarszych, większość przestrzeni w
ścianach zewnętrznych wypełniały cegły i kamienie z ruin jakichś budynków Starych Ludzi, a
tynkowanej plecionki - z prętów użyto tylko do ścian wewnętrznych,
Mój dziadek, tak jak mi go przedstawiał ojciec, sprawiał wrażenie człowieka pełnego
nudnych, monotonnych cnót. Dopiero później ułożyłem sobie jego portret bardziej
wiarygodny, choć mniej zaszczytny.
Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś z pobliża morza. Dlaczego tu przybył, nie jest
całkiem jasne. On sam utrzymywał, że to bezbożne obyczaje Wschodu kazały mu szukać
mniej przemądrzałych, lojalnie myślących stron; choć słyszałem, jak mówiono, że w końcu
doszło do tego, że jego strony rodzinne nie mogły znosić go dłużej. Jakiekolwiek były
przyczyny, doprowadziły g’o one w wieku łat czterdziestu pięciu do „Waknuk - wówczas
nierozwiniętego, niemal pogranicznego kraju - wraz z całym jego ziemskim dobrem,
złożonym na sześciu wozach. Był mężczyzną silnym, despotycznym i srogim w swojej
prawości. Jego oczy błyszczały ewangelicznym ogniem pod krzaczastymi brwiami. Często
misi na ustach respekt przed Bogiem, a w sercu stale lęk przed szatanem i, zdaje się, trudno
było powiedzieć, które z tych uczuć w nim przeważało.
Wkrótce potem, jak zaczął budować dom, udał się w podróż i przywiózł sobie z niej
narzeczoną. Była nieśmiała, ładna na różowo-złoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młodsza
od niego. Mówiono mi, że kiedy sądziła, iż nikt na nią nie patrzy, poruszała się jak śliczne
źrebię; a kiedy czulą na sobie oko męża, bojaźliwie jak królik.
Wszystkie odpowiedzi biedactwa były wymijające. Nie przekonała się, że służba
małżeńska rodzi miłość; nie umożliwiła mężowi odzyskania jego młodości poprzez swą
własną; nie umiała też w zamian za to prowadzić domu jak doświadczona gospodyni.
Elias nie był człowiekiem, który na te braki nie zwracałby uwagi. W krótkim czasie
opanował jej źrebięcość napomnieniami, różowość i złoto zmącił kazaniami i stworzył
smutne, szare widmo żony, które zmarło, nie protestując, w rok po urodzeniu drugiego syna.
Dziadek Elias nie miał ani przez chwilę wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego
dziedzic. Wiara mego ojca zrodziła się niemal w jego kościach, jego zasady były jego siłą, a
umysły obydwóch były bogato naszpikowane przykładami z Biblii i z Żalów Nichoisona. W
wierze ojciec i syn tworzyli jedność, różnica między nimi polegała tylko na podejściu do niej;
w oczach mego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk; jego wiara była bardziej
legalistyczna.
Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się aż do śmierci Eliasa, a gdy ten umarł, syn nie był
człowiekiem, który powtórzyłby błąd swego ojca. Poglądy mojej matki zgadzały się z jego
własnymi. Miała ona silne poczucie obowiązku i nigdy nie wątpiła, na czym on polega.
Nasza okolica, a w konsekwencji nasza siedziba, jako pierwsza tutaj, nazywała się
Waknuk, ponieważ według tradycji tak nazywało się to miejsce lub jego pobliże dawno,
dawno temu, w czasach Starych Ludzi. Tradycja jak zwykle była niepewna, lecz z pewnością
istniały tutaj jakieś budowle, gdyż pozostały z nich resztki i fundamenty, dopóki ich nie użyto
do budowy nowych domów. Istniał też długi nasyp, biegnący aż do wzgórza, i ogromne
urwisko, które musieli zrobić Starzy Ludzie, gdy na swój nadludzki sposób odcięli połowę
góry, żeby znaleźć coś, co ich interesowało, To miejsce można więc było nazwać Waknuk; w
każdym razie nazwano tak tę zdyscyplinowaną, prawomyślną, bogobojną społeczność,
składającą się z około setki rozproszonych, dużych i małych gospodarstw.
Mój ojciec był tu człowiekiem o pewnym znaczeniu. Gdy w wieku lat szesnastu po raz
pierwszy wystąpi! publicznie, czytając którejś niedzieli przemówienie w kościele
zbudowanym przez jego ojca, wciąż jeszcze było w okolicy mniej niż sześćdziesiąt rodzin.
Lecz gdy kraj nadawał się już do zagospodarowania i więcej ludzi przybyło, żeby się tu
osiedlić, nie zginął wśród nich. Wciąż jeszcze był największym właścicielem ziemskim,
wciąż często miewał niedzielne kazania i dokładnie wyjaśniał panujące w niebie prawa i
poglądy na rozmaitość spraw i postępków, a w oznaczone dni wymierzał prawo doczesne
jako sędzia. Przez resztę czasu dbał o to, aby on sam i wszyscy ci, nad którymi miał władzę,
dawali godny przykład okolicy.
W domu, miejscowym zwyczajem, życie skupiało się w dużym pokoju, który był także
kuchnią. Tak jak cały dom, tak i ten pokój był największy i najlepszy w Waknuk.
Wielki piec kuchenny był przedmiotem dumy; nie próżnej dumy, oczywiście; był bardziej
dowodem świadomości, iż z szacunkiem traktuje się wspaniale dary, które daje nam Pan:
doprawdy, coś w rodzaju testamentu. Palenisko tworzyły masywne bloki kamienne. Cały
komin był zbudowany z cegieł i nigdy nie słyszano, żeby się zapalił. Przestrzeń wokół jego
wylotu pokrywały dachówki - jedyne w całej okolicy, tak że i strzecha pokrywająca resztę
dachu nigdy się nie zapaliła.
Matka dbała o to, aby w wielkim pokoju było czysto i porządnie. Posadzkę stanowiły
kawałki cegieł i kamienia, także innego tworzywa, zręcznie dopasowane. Na umeblowanie
składały się wyszorowane do białości stoły i stoliki oraz kilka krzeseł, Ściany byty bielone.
Wisiało na nich kilka błyszczących rondli, zbyt wielkich, by się zmieściły w kredensie.
Najbardziej zbliżone do dekoracji byty liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi
na nich cytatami, głównie z Żalów. Na tej z lewej strony kominka wypisano:
CZŁOWIEKIEM JEST TYLKO ISTOTA STWORZONA NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO
BOGA. Na tej po prawej stronie: ZACHOWAJ W CZYSTOŚCI SZCZEP PANA. Na
przeciwległej ścianie dwie inne głosiły: BŁOGOSŁAWIONA JEST NORMA i W
CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa była tablica, zawieszona na ścianie
naprzeciw drzwi wiodących na podwórze. Przypominała ona każdemu, kto wchodził:
STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCA!
Częste powoływanie się na te teksty zaznajomiło mnie z ich słowami na długo przedtem,
zanim nauczyłem się czytać, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, czy nie one dały mi
pierwsze lekcje czytania. Znalem je na pamięć, podobnie jak inne, w różnych miejscach
domu, które głosiły maksymy takie, jak: NORMA JEST WOLĄ BOGA, lub: TYLKO
REPRODUKCJA JEST UŚWIĘCONĄ PRODUKCJĄ, albo: DIABEŁ JEST OJCEM
DEWIACJI. I rozmaite inne, mówiące o występkach i bluźnierstwach.
Wiele z nich wciąż było dla mnie niejasnych; o innych nieco się dowiedziałem. Na
przykład o występkach. A to dlatego, że pojawienie się występku było czasami bardzo
frapującym zdarzeniem. Zwykłe pierwszą oznaką, że coś się zdarzyło, było to, że ojciec
przychodził do domu w złym
humorze. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich łącznie z ludźmi pracującymi na
farmie. Klękaliśmy wszyscy, podczas gdy on wyrażał nasz żal i prowadził modły o
przebaczenie. Nazajutrz wszyscy wstawaliśmy przed świtem i gromadziliśmy się na
podwórzu. Gdy stonce wzeszło, śpiewaliśmy hymn, a potem ojciec uroczyście zabijał
dwugłowe cielę, czworonożne kurczę lub jakikolwiek inny rodzaj występku, który się
przydarzył. Czasami bywały to jeszcze o wiele dziwniejsze stworzenia...
Występki nie ograniczały się do zwierząt domowych. Czasem były to jakieś próbki zboża
czy jarzyn, które ojciec przynosił i z gniewem i wstydem rzucał na kamienny stół. Jeśli
chodziło o kilka grządek jarzyn, po prostu wyrywano je i niszczono. Lecz jeśli zepsuło się
całe pole, czekaliśmy na dobrą pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy hymny, gdy
płonęło. Uważałem, że jest to bardzo piękny widok.
To dlatego że ojciec był człowiekiem czujnym i pobożnym i miał oko wyczulone na
występek, miewaliśmy więcej ubojów i pożarów niż ktokolwiek inny; lecz wszystkie sugestie,
że jesteśmy bardziej dotknięci występkami niż inni bolały go i gniewały. Podkreślał, że wcale
sobie nie życzy wyrzucania pieniędzy. Gdyby nasi sąsiedzi byli równie sumienni jak my, nie
wątpił, że ich straty znacznie przewyższyłyby nasze; niestety niektórzy ludzie mieli zasady
dość elastyczne.
Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się, czym były występki. Były to istoty, które
nie wyglądały odpowiednio, to znaczy nie wyglądały tak jak ich rodzice lub rośliny, od
których pochodziły. Zwykle chodziło tylko o małe odchylenie, lecz bez względu na to, czy
było małe, czy duże, było występkiem, a jeśli zdarzało się między ludźmi, bluźnierstwem -
był to przynajmniej termin techniczny, choć zwykle oba te rodzaje nazywano dewiacjami.
Niemniej kwestia występku nie zawsze była tak prosta, jak można by myśleć, a kiedy nie
zgadzano się co do niej, można było wezwać lokalnego inspektora. Jednakże ojciec rzadko
wzywał inspektora, wolał być zabezpieczony i likwidować wszystko, co budziło wątpliwości.
Byli ludzie, którzy nie pochwalali jego drobiazgowości twierdząc, że miejscowa proporcja
dewiacji, która przedstawiała się stale coraz korzystniej i sięgała obecnie połowy stanu z
czasów mego dziadka” byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie mój ojciec. Mimo wszystko okręg
Waknuk słynął z czystości.
Nasz rejon nie był już rejonem granicznym. Ciężka praca i poświęcenie stworzyły
równowagę inwentarza i plonów, których mogły nam zazdrościć nawet niektóre wspólnoty
leżące na wschód od nas. Można było teraz wędrować jakieś trzydzieści mil na południe lub
południowy zachód, zanim dotarło się do Dzikiego Kraju - to znaczy do tych stron, gdzie
szansę hodowli wynosiły mniej niż pięćdziesiąt procent. Potem wszystko rosło bardziej
kapryśnie w pasie, który w pewnych miejscach był szeroki na dziesięć, a w innych na
dwadzieścia mil, aż docierało się do tajemniczych Rubieży, gdzie na niczym nie można było
polegać i gdzie - aby zacytować mego ojca - „diabeł stąpa po swych rozległych włościach, a
prawa Boże są wyśmiewane”. Mówiono, że rozległość kraju Rubieży jest również rozmaita, a
poza nim leżą Kraje Zła, o których nikt już nic nie wiedział. Zazwyczaj każdy, kto udawał się
do Krajów Zła, umierał tam, a ci nieliczni, którzy stamtąd wrócili, nie żyli długo.
Ale nie Kraje Zła, tylko Rubieże sprawiały nam od czasu do czasu kłopoty. Ludzie z
Rubieży - przynajmniej nazywało się ich ludźmi, albowiem, chociaż naprawdę ulegali
dewiacjom, wyglądali często zupełnie tak jak ludzie, jeśli coś nie zanadto było z nimi w
porządku - zatem ci ludzie, żyjąc w swym granicznym kraju, posiadali bardzo niewiele,
wyprawiali się więc w strony cywilizowane, żeby rabować ziarno i bydło, odzież i narzędzia,
a także broń, jeśli im się udało; czasami też uprowadzali dzieci.
Sporadyczne małe wyprawy zdarzały się zwykle dwa lub trzy razy do roku i z reguły nikt
nie przywiązywał do nich wielkiej wagi - oczywiście z wyjątkiem tych, którzy padali ich
ofiarami. Lecz ci zwykle mieli dość czasu, by uciec; tracili tylko swoje mienie. Potem
wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub w pieniądzach, żeby pomóc im w
osiedleniu się na nowo. Lecz z czasem, gdy granicę przesuwano, coraz więcej ludzi z Rubieży
usiłowało żyć na mniejszym skrawku ziemi. Były lata, że cierpieli wielki głód i po pewnym
czasie nie było to już tylko około tuzina najeźdźców dokonujących szybkiej wyprawy, a
potem wracających do swego kraju; teraz przybywali wielkimi, zorganizowanymi bandami i
wyrządzali mnóstwo szkód.
W czasach dzieciństwa mojego ojca matki zwykły uspokajać i straszyć nieznośne dzieci,
grożąc im: „Bądź grzeczny, bo zawołam do ciebie Starą Małgośkę z Rubieży. Ona ma czworo
oczu, żeby na ciebie patrzeć, czworo uszu, żeby cię słuchać, i cztery ręce, żeby przetrzepać ci
nimi skórę. Więc uważaj”. Albo też inną złowieszczą postacią, którą można było zawołać, był
Włochaty Jaś „...i on cię zabierze do swojej jaskini na Rubieżach, gdzie żyje cała jego
rodzina. Oni wszyscy są także włochaci i mają długie ogony, i na każde śniadanie zjadają
rano małego chłopca, a wieczorem na kolację matą dziewczynkę”. Jednakże w naszych
czasach nie tylko małe dzieci żyły w nerwowej świadomości istnienia tak niedaleko ludzi z
Rubieży. Ich egzystencja stała się niebezpiecznie dokuczliwa, a ich rozboje przyczyną wielu
skarg, zanoszonych do rządu w Rigo.
Mimo słuszności tych petycji, można ich było w ogóle nie wysyłać. Oczywiście, jeśli nikt
nie mógł przewidzieć na przestrzeni pięciuset lub sześciuset mil, kiedy nastąpi następny atak,
trudno było zadbać o udzielenie jakiejś praktycznej pomocy. Tym, co rząd rzeczywiście robił,
było wyrażanie współczucia w słowach dodających otuchy i proponowanie stworzenia
lokalnej milicji; a ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już z natury
rzeczy członkami czegoś w rodzaju nieoficjalnej milicji od czasów, kiedy byliśmy
pograniczem propozycja ta równała się lekceważeniu sytuacji.
O tyle, o ile dotyczyło to okręgu Waknuk, niebezpieczeństwo ze strony Rubieży było
raczej dokuczliwością niż zagrożeniem. Najdalsza wyprawa nie podeszła bliżej niż na
dziesięć mil od Waknuk, lecz tu i ówdzie, najwyraźniej z każdym rokiem częściej,
powstawały sytuacje krytyczne, w których zwoływano ludzi i przerywano im pracę na farmie.
Te przerwy były kosztowne i powodowały marnotrawstwo, a ponadto, jeśli awantura zdarzała
się blisko, budziły niepokój; nikt nie mógł być pewien, czy kiedyś najeźdźcy nie podejdą
jeszcze bliżej.
Przeważnie jednak wiedliśmy wygodną, ustabilizowaną, pracowitą egzystencję. Nasze
gospodarstwo było rozległe. Ojciec i matka, moje dwie siostry i Wuj Axel tworzyliśmy
rodzinę, lecz były także dziewczyny kuchenne i dziewczęta od krów, z których liczne
powychodziły za mąż za robotników na farmie, więc były jeszcze ich dzieci i oczywiście
mężowie, tak że kiedy wszyscy zbieraliśmy się na posiłki po zakończeniu dziennej pracy,
było nas ponad! dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modlitwy, jeszcze więcej,
ponieważ przychodzili mężczyźni z sąsiednich chat razem z żonami i dziećmi.
Wuj Axel nie był prawdziwym krewnym. Ożenił się z jedną z sióstr mojej matki,
Elizabeth, Był wtedy żeglarzem, a ona pojechała z nim na „Wschód i zmarła w Figo, podczas
gdy on był w podróży, z której wrócił kaleką. Był człowiekiem użytecznym we wszystkim,
choć z powodu swej nogi poruszał się powoli, więc ojciec pozwolił mu żyć razem z nami; on
był też moim najlepszym przyjacielem.
Moja matka pochodziła z rodziny składającej się z pięciu dziewcząt i dwóch chłopców.
Cztery dziewczęta były rodzonymi siostrami; najmłodsza dziewczynka i dwaj chłopcy byli
ich rodzeństwem przyrodnim, Hannah, najstarsza, została wypędzona przez męża i nikt o niej
od tego czasu nie słyszał. Emily, moja matka, była następną z kolei. Potem była Harriet, która
wyszła za mąż za wielkiego farmera z Kantak, prawie piętnaście mil stąd. Potem Elisabeth
która poślubiła Wuja Axela. Nie wiem, gdzie mieszkali moja przyrodnia ciotka Lilian i
przyrodni wuj Thomas, lecz mój przyrodni Wuj Angus Mohon był właścicielem sąsiadującej
z nimi farmy i na przestrzeni mili (lab nieco dłuższej) granice naszych posiadłości stykały się,
co złościło mego ojca, który prawie w niczym nie zgadzał się z przyrodnim Wujem Angusem.
Jego córka Rosalinda była oczywiście moja kuzynką.
Jakkolwiek Waknuk było największą farmą w całym okręgu, większość gospodarstw
organizowano na tych samych zasadach i wszystkie z nich powiększały się, gdyż wzrastający
wskaźnik dobrobytu był do tego zachętą; co roku wyrąb drzewa przysparzał nowych pól.
Usuwano lasy i odnogi borów, aż okolica zaczęła wyglądać tak, jak stare, od dawna
uprawiane pola na Wschodzie.
Mówiono, że teraz nawet ludzie z Rigo wiedzą, gdzie leży Waknuk, bez spoglądania na
mapę.
W gruncie rzeczy żyłem na najlepiej prosperującej farmie w prosperującym okręgu.
Jednak mając lat dziesięć, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem wrażenie, że jest
to nieprzyjemne, przemysłowe miejsce, gdzie zawsze jest więcej pracy niż ludzi, chyba że
człowiek zachowuje się ostrożnie, toteż tego szczególnego wieczora udało mi się nic nie
robić, dopóki znajome dźwięki nie dary mi znać, że zbliża się już pora posiłku i że
bezpiecznie mogę się pokazać.
Próżnowałem, patrząc, jak wyprzęga się konie, i wyszedłem na podwórze. Teraz dzwon
na szczycie dachu uderzył kilka razy. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na po dworze, kierując
się w stronę kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wszedłem, powitały mnie słowa: STRZEŻ SIĘ
ODMIEŃA, lecz było mi zanadto znane, żeby wzbudzić we mnie jakieś myśli. Tym, co w tej
chwili interesowało mnie wyłącznie, był zapach jadła.
3.
Chodziłem zobaczyć się z Sophie zwykle raz lub dwa razy na tydzień. Nauka, jaką
pobieraliśmy - wyglądało to tak, że którakolwiek z grona starszych kobiet uczyła jakieś
sześcioro dzieci czytać i pisać, i trochę rachować - odbywała się rano. W czasie
południowego posiłku nie było trudno wymknąć się wcześniej od stołu i zniknąć do czasu,
dopóki wszyscy nie zaczęli sobie wyobrażać, że ktoś inny znalazł dla mnie jakieś zajęcie.
Gdy jej kostka wyzdrowiała zupełnie, Sophie pokazywała mi ulubione zakątki swego
terytorium.
Któregoś dnia zabrałem ją na naszą stronę’ wielkiego nasypu, żeby jej pokazać maszynę
parową. W obrębie stu mil nie było innej maszyny i byliśmy z niej bardzo dumni. Corky,
który jej pilnował, gdzieś odszedł, lecz drzwi w głębi szopy były otwarte i dolatywały stamtąd
rytmiczne odgłosy: stękanie, zgrzyty, pykanie. Odważyliśmy się podejść do progu i zajrzeć w
mrok panujący wewnątrz. Było czymś fascynującym obserwowanie, jak wielkie belki
poruszają się z sapaniem w górę i w dół, podczas gdy w cieniu dachu ogromna belka
poprzeczna kołysała się w przód i w tył, po każdym zakołysaniu zatrzymując się na chwilę,
jakby nabierała energii do następnego wysiłku. Było to fascynujące, lecz - po pewnym czasie
- monotonne.
Dziesięć minut nam wystarczyło i wycofaliśmy się, żeby wspiąć się na szczyt sterty
drewna obok szopy. Usiedliśmy tam, a cała sterta drżała pod nami, gdy maszyna ciężko
sapała.
- Wuj Axel powiada, że Starzy Ludzie musieli mieć o wiele lepsze maszyny niż nasza -
powiedziałem jej.
- Ojciec mówi, że gdyby czwarta część tego, co opowiada się o Starych Ludziach, była
prawdą, to oni musieliby być magami, a nie prawdziwymi ludźmi - odparowała Sophie.
- Ale oni byli cudowni - upierałem się.
- On mówi, że zbyt cudowni, żeby to było prawdą -
powiedziała.
- Czy on nie sądzi, że potrafili latać, tak jak ludzie mówią? - spytałem.
- Nie. To śmieszne. Gdyby oni umieli, my umielibyśmy także.
- Ale oni umieli robić mnóstwo rzeczy, które my uczymy się robić od początku -
zaprotestowałem.
- Ale nie latać - potrząsnęła głową. - Albo się umie łatać, albo się nie umie, a my nie
umiemy - powiedziała.
Pomyślałem, żeby jej opowiedzieć o tym, jak śniło mi się miasto i latające nad nim istoty,
ale ostatecznie sen nie dowodzi niczego, więc dałem spokój. Teraz zleźliśmy w dół,
zostawiliśmy maszynę z jej sapaniem i zgrzytaniem i poszliśmy w stronę domu Sophie.
John Wender, jej ojciec, wrócił z jednej ze swych podróży z zewnętrznej szopy, gdzie
rozciągał skóry na ramach, dobiegały uderzenia młotka, a całe miejsce zalatywało odorem tej
pracy. Sophie podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję. Wyprostował się, przytulając ją do
siebie jednym ramieniem.
- Halo, kurczaczku - powiedział. - Ze mną przywitał się poważniej. Mieliśmy milczącą
umowę, że postępujemy z sobą jak mężczyzna z mężczyzną. Zawsze tak było. Gdy zobaczył
mnie po raz pierwszy, patrzył na mnie w taki sposób, że mnie przestraszył, więc bałem się
odezwać w jego obecności. Ale stopniowo to się zmieniło. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Pokazywał mi i opowiadał mnóstwo interesujących rzeczy - a minio to, kiedy czasem na
niego spojrzałem, widziałem, że patrzy na mnie z niepokojem.
I nic dziwnego. Dopiero w kilka lat później potrafiłem ocenić, jak bardzo musiał się
zaniepokoić, kiedy wrócił do domu i dowiedział się, że Sophie zwichnęła nogę w kostce i że
to właśnie David Strorm, akurat on, syn Josepha Strorma, widział jej stopę. Przy puszczam, że
musiała go bardzo kusić myśl, iż tylko martwy chłopiec potrafi dotrzymać obietnicy... Może
to pani Wender mnie uratowała.
Ale sądzę, że uspokoiłby się, gdyby się dowiedział o incydencie w moim domu w jakiś
miesiąc po tym, jak poznałem Sophie.
Wbiłem sobie drzazgę w rękę, a kiedy ją wyjąłem, ranka bardzo krwawiła. Poszedłem z
tym do kuchni, ale wszyscy byli zbyt zajęci kolacją, żeby się mną kłopotać, więc sam
wyszukałem sobie jakąś szmatkę w szufladzie. Przez kilka minut niezgrabnie próbowałem
zawiązać rankę, potem zauważyła to matka. Chrząknęła z dezaprobatą i kazała „mi obmyć
rękę. Potem pięknie zawiązała szmatkę, mrucząc, że oczywiście musiało mi się to zdarzyć
właśnie wtedy, gdy ona jest zajęta. Powiedziałem, że mi przykro, i dodałem:
- Sam bym to świetnie zrobił, gdybym miał jeszcze jedną rękę.
Musiałem podnieść głos, bo w całym pokoju zaległo milczenie, jakby uderzył piorun.
Matka zdrętwiała. Spojrzałem na nagle uciszony pokój, Na Mary stojącą z ciastem w
ręku, na dwóch robotników czekających na swoją porcję, na ojca, który miał właśnie zająć
miejsce u szczytu stołu, i na innych; wszyscy oni wpatrywali mą we mnie. Zauważyłem
wyraz twarzy ojca: właśnie zdumienie przeradzało się w gniew. Przestraszony, lecz nic nie
pojmując, patrzyłem, jak zaciska wargi, wysuwa szczękę i ściąga brwi nad wciąż jeszcze nie
dowierzającymi oczyma. Zapytał:
- Coś ty powiedział, chłopcze?
Znałem ten ton. W rozpaczliwym pośpiechu usiłowałem się domyślić, jakie przestępstwo
popełniłem tym razem. Zająknąłem się i wydukałem:
- Ja...ja po...powiedziałem, że byłbym to zrobił sam. W jego oczach było teraz mniej
niedowierzania, a więcej oskarżenia.
- I pragnąłeś mieć trzecią rękę!
- Nie, ojcze. Powiedziałem tylko: gdybym miał jeszcze jedną rękę...
- ...Umiałbyś sobie to zawiązać. Cóż to było, jeśli nie pragnienie?
- Myślałem tylko: gdybym - protestowałem. Byłem przerażony i zanadto zmieszany, żeby
wyjaśnić, iż przypadkowo tylko użyłem tego wyrażenia na określenie trudności, którą można
było określić także w inny sposób. Zdałem sobie sprawę, że wszyscy przestali teraz
wpatrywać się we runie i patrzą lękliwie na ojca. Wyglądał groźnie.
- Ty - mój własny syn - wzywałeś diabła, żeby ci dał trzecią rękę! - oskarżał mnie.
- Ależ nie. Ja tylko...
- Cicho bądź, chłopcze. Słyszeli cię wszyscy w tym pokoju. Na pewno postąpisz lepiej,
jeśli nie będziesz kłamał.
- Ale...
- Wyrażałeś niezadowolenie z kształtu ciała, które dał ci Bóg - z kształtu stworzonego na
Jego obraz. Tak czy nie?
- Powiedziałem tylko, że gdybym...
- Bluźniłeś, chłopcze. Szukałeś błędu w Normie. Wszyscy cię tu słyszeli. Co masz na to
do powiedzenia? Wiesz, czym jest Norma?
Przestałem protestować. Dobrze wiedziałem, że ojciec w swym obecnym nastroju, nie
będzie próbował mnie zrozumieć. Mruknąłem jak papuga:
- Norma jest obrazem Boga.
- Więc wiesz, a jednak, wiedząc to, świadomie pragnąłeś być odmieńcem. Jest to rzecz
straszna, jest to rzecz oburzająca. Ty, mój syn, popełniasz bluźnierstwo, i to w obecności
swych rodziców! Swym najsurowszym głosem, jakim mówił z kazalnicy, dodał:
- Czym jest odmieniec?
- Stworzeniem przeklętym w obliczu Boga i ludzi - wymamrotałem.
- I tym pragnąłeś być! Co masz do powiedzenia?
Z głęboko ukrytą w sercu pewnością, że cokolwiek powiem, nie będzie miało żadnego
znaczenia, miałem usta zaciśnięte, a oczy spuszczone.
- Na kolana - rozkazał. - Klęknij i módl się! Wszyscy inni także uklękli. Ojciec mówił
podniesionym głosem:
- Panie, zgrzeszyliśmy zaniedbaniem. Błagamy, byś nam wybaczył, że nie pouczyliśmy
lepiej tego dziecka o Twych prawach...
Modlitwa trwała czas dłuższy. Po „Amen” nastąpiła pauza, w końcu ojciec powiedział:
- Teraz idź do swojego pokoju i módl się. Módl się, nieszczęsny chłopcze, o
przebaczenie, na które nie zasługujesz, lecz które Bóg może ci zesłać w Swoim miłosierdziu.
Przyjdę do ciebie później.
W nocy, kiedy udręka, spowodowana wizytą ojca, nieco osłabia, leżałem bezsennie i
zastanawiałem się. Ani mi się śniło pragnąć trzeciej ręki. Lecz nawet gdybym jej pragnął?... -
Jeśli czymś tak strasznym jest już sama myśl o posiadaniu trzech rąk, cóż by się stało, gdyby
się je miało rzeczywiście - albo gdyby w jakiś inny sposób było się nie w porządku; gdyby się
miało, na przykład, dodatkowy palec?...
A kiedy w końcu usnąłem, miałem sen.
Zebraliśmy się wszyscy na podwórzu, tak jak to zrobiliśmy przy ostatnim Oczyszczeniu.
Wówczas małe bezwłose cielątko czekało tam, patrząc głupio przymrużonymi oczami na nóż
w ręku mego ojca: tym razem była to mała dziewczynka, Sophie, stojąca boso i usiłująca
bezskutecznie ukryć cały długi rząd palców, który wszyscy mogli widzieć na każdej z jej
stóp. Wszyscy staliśmy, patrząc na nią i czekając. Teraz Sophie zaczęła biegać od jednej
osoby do drugiej, błagając je o pomoc, lecz nikt się nie poruszył i wszystkie twarze były bez
wyrazu. Ojciec zaczął ku niej iść, nóż błyszczał w jego raku. Sophie oszalała, rzucała się
wśród nieruchomych ludzi, a łzy spływały jej po twarzy. Ojciec, surowy, nieubłagany, wciąż
zbliżał się do alej; a jednak nikt nie poruszył się, żeby jej pomóc. Ojciec wciąż się zbliżał,
rozłożywszy swoje długie ręce, żeby mu się nie wymknęła.
Schwytał ją i zaciągnął z powrotem na środek podwórza. Rąbek słońca zaczął ukazywać
się nad horyzontem i wszyscy zaczęli śpiewać hymn.. Ojciec trzymał Sophie jedną ręką, tak
samo jak trzymał wyrywające się cielę. Drugą rękę wzniósł wysoko, a gdy ją opuścił, nóż -
błysnął w świetle wschodzącego słońca dokładnie tak, jak błysnął, gdy przecinał gardło
cielątku...
Gdyby John i Mary Wender byli przy mnie, gdy obudziłem się z krzykiem, a potem
leżałem w ciemności, usiłując przekonać się, że ów straszliwy obraz był tylko snem, to myślę,
że ogromnie uspokoiliby się w duchu.
4.
Był to czas, gdy z okresu spokoju przechodziłem w okres, w którym wciąż coś się działo.
Nie było po temu żadnego specjalnego powodu; to znaczy tylko niewiele spraw było z sobą
wzajemnie związanych; wyglądało to raczej tak, jakby zaczął się jakiś cykl aktywny, tak jak
mógłby się zmienić okres pogody.
Przypuszczam, że pierwszym zdarzeniem było moje spotkanie się z Sophie; drugim było
to, że Wuj Axel dowiedział się o mnie i o mojej przyrodniej kuzynce, Rosalindzie Morton.
Przypadkiem nadszedł wtedy, kiedy z nią rozmawiałem - i miałem szczęście, że to był on, a
nie kto inny.
Instynkt samozachowawczy musiał sprawić, że zachowaliśmy to w tajemnicy, ponieważ
nie mieliśmy specjalnego poczucia niebezpieczeństwa - ja miałem go rzeczywiście tak mało,
że gdy Wuj Axel zastał mnie siedzącego za stogiem i najwyraźniej mówiącego do siebie,
prawie nie starałem się tego ukryć. Mógł stać minutę albo dłużej, zanim kącikiem oka
ujrzałem, ze ktoś tu jest, i obejrzałem się, żeby zobaczyć, kto to.
Wuj Axeł byt wysokim mężczyzną, ani chudym, ani tęgim, lecz silnym i wyglądającym
na zahartowanego. Kiedy obserwowałem go przy pracy, myślałem zwykle, że jego wyblakłe
ręce i ramiona mają coś wspólnego z wygładzonymi trzonkami narzędzi, których używał. Stał
na swój zwykły sposób, opierając się całym ciężarem na lasce, którą się posługiwał z powodu
nogi, źle zestawionej po tym, jak ją złamał na morzu. Jego krzaczaste brwi, lekko
przyprószone siwizną, były jakby na pół ściągnięte, lecz rysy brązowej twarzy miał prawie
rozbawione, gdy na mnie patrzył.
- No cóż, chłopcze Davie? z kim to tak zawzięcie rozmawiasz? Z wróżkami, gnomami
czy tylko z królikami? - spytał.
Potrząsnąłem tylko głową. Przykuśtykał bliżej i usiadł przy mnie, żując trawkę ze stogu.
- Czujesz się samotny? - spytał,
- Nie - odpowiedziałem. Znów się trochę zmarszczył.
- A nie byłoby zabawniej, gdybyś porozmawiał z jakimiś innymi dziećmi? -
zaproponował. - Nie byłoby to bardziej interesujące niż to siedzenie i gadanie z samym sobą?
Zawahałem się, lecz potem, ponieważ to był Wuj Axel i mój najlepszy przyjaciel wśród
dorosłych, powiedziałem:
- Właśnie to robiłem.
- Co robiłeś?
- Rozmawiałem z innym dzieckiem - powiedziałem. Zmarszczył brwi i ciągnął
zaintrygowany:
- Z kim?
- Z Rosalindą - powiedziałem. Przerwał na chwilę, patrząc na mnie ostrzej.
- Hm... nie widzę jej tutaj - zauważył.
- O. tutaj jej nie ma. Ona jest w domu - a raczej blisko domu, w małej ukrytej altanie z
drzew, którą jej bracia zbudowali w lasku. To jej ulubione miejsce - wyjaśniłem.
Z początku nie mógł zrozumieć, co miałem na myśli Mówił dalej, jakby to była udawana
zabawa; jeszcze gdy przez pewien czas próbowałem mu to wytłumaczyć, siedział spokojnie,
obserwując moją twarz, gdy mówiłem, i teras bardzo spoważniał. Gdy skończyłem, przez
parę minut nic nie mówił, a potem spytał:
- To nie jest zabawa, to rzeczywiście prawda, co mi opowiadasz, chłopcze Davie? - I gdy
mówił, patrzył na mnie bardzo stanowczo.
- Tak, Wuju Axelu - oczywiście - zapewniłem go.
- I nigdy o tym nikomu nie mówiłeś - w ogóle nikomu?
- Nie. To jest tajemnica - powiedziałem i widać było,’ że poczuł ulgę..
Odrzucił resztę trawki i wyjął drugą ze stogu. Gdy w za-
myśleniu odgryzł i wypluł kilka jej kawałków, spojrzał mi znowu w oczy.
- Davie - powiedział. - Chcę, żebyś mi coś obiecał.
- Tak, Wuju Axelu?
- To mianowicie - mówił bardzo poważnie. - Chcę, żebyś to zatrzymał w tajemnicy.
Chcę, żebyś mi obiecał, że nigdy, nigdy nie powiesz nikomu tego, co mi właśnie powiedziałeś
- nigdy. To bardzo ważne; później zrozumiesz lepiej, jak bardzo to jest ważne. Nie wolno ci
nawet zrobić nic takiego, żeby ktoś mógł się tego domyślić. Obiecujesz mi to?
Jego powaga zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nigdy nie widziałem, żeby mówił z taką
mocą. Gdy, mu to obiecałem, uświadomiłem sobie, że przyrzekłem coś o wiele ważniejszego,
niż mogłem zrozumieć. Patrzy! mi w oczy, gdy mówiłem, a potem skinął głową, zadowolony,
że to zrozumiałem. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Potem powiedział:
- Najlepiej byłoby, gdybyś w ogóle mógł o tym zapomnieć.
Przemyślałem to, a potem potrząsnąłem głową.
- Nie sądzę, żebym mógł, Wuju Axelu. Naprawdę nie. Chcę powiedzieć, że to po prostu
tak jest. To byłaby tylko jakby próba zapomnienia... - urwałem, nie umiejąc wyrazić tego, co
chciałem.
- Może jakby próba zapomnienia tego, jak mówić, czy jak słyszeć? - podsunął mi.
- Coś niby tak - tylko że inaczej - przyznałem. Skinął głową i znów się zamyślił.
- Słyszysz te słowa w swojej głowie? - spytał.
- No, niezupełnie „słyszę” i niezupełnie „widzę” - powiedziałem. - To są... no, jakby
kształty... a jeśli używa się słów, one stają się, wyraźniejsze, tak że łatwiej je zrozumieć.
- Ale nie musisz używać słów - wyrażać ich głośno, tak jak to właśnie teraz robiłeś?
- O, nie, to tylko czasem sprawia, że rozumie się jaśniej.
- To także sprawia, że jest to o wiele bardziej niebezpieczne dla was obojga. Chcę, żebyś
mi jeszcze coś obiecał - że nigdy więcej nie będziesz mówił głośno.
- Dobrze, Wuju Axelu - znów się zgodziłem.
- Kiedy będziesz starszy, zrozumiesz, jakie to ważne -
powiedział, a potem nastawał, żebym te sanie obietnice wziął od Rosalindy. Nie
powiedziałem mu nic o innych, bo już wydawał się tak zmartwiony, ale postanowiłem, że im
także każę to obiecać. Na koniec znów wyciągnął rękę i raz jeszcze przysięgliśmy sobie
bardzo uroczyście tajemnicę.
Tego samego wieczora przedstawiłem tę sprawę Rosalindzie i innym. Skrystalizowało to
uczucie, które tkwiło w nas wszystkich. Nie sądzę, żeby było wśród nas choćby jedno, które
kiedyś nie popełniło kilku gaf i nie ściągnęło na samego siebie czy na samą siebie dziwnego,
podejrzliwego spojrzenia. Kilka tych spojrzeń było dla każdego z nas wystarczającym
ostrzeżeniem; to te spojrzenia, niczego nie pojmujące, lecz dość wyraźne jako oznaki
dezaprobaty, tuż na granicy podejrzenia, oszczędziły nam kłopotów. Nie mieliśmy jakiejś
przemyślanej, wspólnej polityki. Postępowaliśmy po prostu jak indywidualiści, którzy obrali
tę samą drogę samoobrony i tajemnego postępowania.” Lecz teraz, wskutek pełnego
niepokoju upierania się Wuja Axela przy mojej obietnicy, uczucie zagrożenia wzmogło się.
Wciąż jeszcze było dla nas bezkształtne, lecz już bardziej realne. Co więcej, próbując
przekazać im powagę Wuja Axela, musiałem dotknąć niepokoju, który odczuwali wszyscy,
gdyż nikt nie zaoponował. Wszyscy złożyli obietnicę z ochotą, nawet skwapliwie, jak gdyby
to był ciężar, który z ulgą przyszło im z sobą podzielić. Było to nasze pierwsze działanie jako
grupy; to zrobiło z nas grupę poprzez formalne uznanie naszej wzajemnej wobec siebie
odpowiedzialności. Zrobienie pierwszego kroku w zbiorowej samoobronie zmieniło nasze
życie, choć wtedy mało z tego rozumieliśmy. Tym, co wtedy wydawało się najważniejsze,
było po prostu uczucie wspólnoty...
Potem, przewyższając niemal to wydarzenie osobiste, nadeszło inne, o znaczeniu
ogólnym; wielka inwazja z Rubieży.
Jak zwykle nie było żadnego szczegółowego planu, jak wobec niej postąpić. Zrobiono
tylko tyle, że ustanowiono główne kwatery w rozmaitych sektorach. W razie alarmu
obowiązkiem wszystkich zdolnych do służby w okręgu było zebrać się w ich miejscowych
głównych kwaterach, gdy już zdecydowano się na akcję odpowiednią do miejsca i rozmiarów
najazdu. Ta metoda okazała się dość dobra w przypadku małych wypraw, ale przemyślano ją
tylko dla tego celu. W rezultacie, gdy ludzie z Rubieży znaleźli przywódców, którzy potrafili
przedsięwziąć zorganizowaną inwazję, nie było odpowiednio opracowanego systemu obrony
dla jej odparcia. Mogli posuwać się naprzód szerokim frontem, niszcząc tu i ówdzie małe
oddziały naszej milicji, plądrując, jak im się podobało, i nie napotykając żadnego poważnego
oporu, dopóki nie weszli w głąb cywilizowanych części kraju na dwadzieścia pięć lub więcej
mil.
W tym czasie nasze siły były już nieco lepiej zorganizowane, a sąsiednie okręgi połączyły
się, by zahamować dalszy pochód nieprzyjaciół i nękać ich skrzydła. Nasi ludzie byli też
lepiej uzbrojeni. Bardzo wielu z nich miało strzelby, podczas gdy ludzie z Rubieży mieli tylko
kilka tych, które ukradli, i walczyli głównie łukami, nożami i dzidami. Niemniej rozległość
ich agresji utrudniała ich zwalczanie. Ludzie z Rubieży lepiej też czuli się w lesie i lepiej
umieli się ukrywać niż prawdziwe ludzkie istoty, tak że zanim udało nam się powstrzymać ich
i zmusić do bitwy, posunęli się jeszcze o dalsze piętnaście mil.
Dla chłopca było to bardzo podniecające. Gdy ludzie z Rubieży oddaleni byli nieco
więcej niż o siedem mil, nasz dziedziniec w Waknuk stał się jednym z punktów zbornych.
Ojciec, któremu we wcześniejszej kampanii strzała przeszyła ramię, pomagał organizować
szwadrony z nowych ochotników. Przez kilka dni panował wielki rozgardiasz i ciągła
krzątanina, gdy ludzi rejestrowano i dawano im odpowiednie przydziały; w końcu odjechali
we wspaniałym, zdecydowanym nastroju, a kobiety z farmy powiewały im chusteczkami.
Gdy wszyscy - i nasi robotnicy także - odjechali, przez jeden dzień dom wydawał się aż
niesamowicie spokojny. Potem przybył pędem pojedynczy jeździec. Zatrzymał się tylko, żeby
nam powiedzieć, iż odbyła się wielka bitwa i wielu ludzi z Rubieży wraz z niektórymi swymi
przywódcami dostało się do niewoli, a inni uciekli w pośpiechu - i pogalopował dalej ze
swymi dobrymi wieściami.
Tego samego popołudnia wjechała na dziedziniec mała grupa jeźdźców, wioząc
pomiędzy sobą dwóch wziętych do niewoli przywódców” z Rubieży.
Rzuciłem robotę i pobiegłem, żeby się przypatrzyć. Na pierwszy rzut oka trochę mnie to
rozczarowało. Z opowieści o ludziach z Rubieży wyobrażałem sobie, że są to istoty o dwóch
głowach albo całe pokryte sierścią, albo mające po trzy pary rąk i nóg. Tymczasem na
pierwszy rzut oka wyglądali po prostu jak dwaj zwykli brodaci mężczyźni -.choć byli
niezwykle brudni i odziani w łachmany. Jeden z nich był niski, miał jasne włosy z czubem,
jakby przystrzyżonym nożem. Lecz gdy spojrzałem na drugiego,” doznałem wstrząsu i
zaniemówiłem., gapiąc się na niego. Byłem tak wstrząśnięty, że po prostu wpatrywałem się w
niego, bo gdyby ubrać go przyzwoicie i przystrzyc mu brodę, byłby żywym obrazem mego
ojca...
Gdy tak siedział na koniu, rozglądając się, zauważył mnie: spojrzał na mnie najpierw
przypadkowo, przelotnie, potem odwrócił się i uważnie mi się przypatrywał. W jego oczach
pojawił się dziwny wyraz, którego zupełnie nie rozumiałem...
Otworzył usta, jakby chciał przemówić, lecz w tej chwili z domu wyszli ludzie - a ojciec,
wciąż z ręką na temblaku wśród nich - żeby zobaczyć, co się tutaj dzieje.
Widziałem, że ojciec zatrzymał się na progu i spojrzał na grupę jeźdźców, potem - on
także zauważył wśród nich tego człowieka. Przez moment wpatrywał się w niego, tak jak ja to
robiłem - potem zbladł jak chusta i twarz pokryły mu szare plamy.
Spojrzałem szybko na tamtego mężczyznę. Siedział na koniu absolutnie niewzruszony.
Wyraz jego twarzy sprawił, że poczułem nagły ucisk w piersiach. Nigdy przedtem nie
widziałem nagiej nienawiści, jej głębokich zmarszczek, (migocących oczu, zębów
wyglądających nagle jak zęby dzikiego zwierzęcia. Poczułem jakby uderzenie w twarz; było
to straszne objawienie czegoś dotychczas nie znanego i wstrętnego; odcisnęło się to tak silnie
w mym umyśle, że nigdy tego nie zapomniałem...
Potem ojciec, wciąż wyglądający na chorego, wyciągnął zdrową rękę, żeby się oprzeć o
framugę drzwi, i wszedł z powrotem do domu.
Jeden z eskorty przeciął sznur, którym związane były ręce jeńców. Ten człowiek zsiadł z
konia i wtedy spostrzegłem, co było z nim nie w porządku. Stojąc, był o jakieś osiemnaście
cali wyższy niż wszyscy, lecz nie dlatego, że był wysokim mężczyzną. Gdyby jego nogi były
w porządku, wtedy stojąc nie byłby wyższy od ojca, który liczył pięć stóp i dziesięć cali, lecz
nogi miał osobliwe; były monstrualnie długie i cienkie, a ramiona miał także długie i cienkie.
Wyglądał jak pół mężczyzna i pół pająk.
Eskorta dała mu jedzenie i dzban piwa. Usiadł na ławie, a kościste kolana sterczały mu
niemal do poziomu ramion. Rozglądał się po podwórzu, zwracając uwagę na wszystko,
podczas gdy żuł chleb z serem. Rozglądając się, znów mnie zauważył. Kiwnął na mnie.
Ociągałem się, udając, że tego nie widzę. Kiwnął znowu. Poczułem wstyd, że się go boję.
Podszedłem bliżej, a potem jeszcze trochę bliżej> lecz - jak sądziłem - trzymając się
ostrożnie, poza zasięgiem tych pajęczych ramion.
- Jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał.
- David;- odpowiedziałem, - David Strorm. Skinął głową, jakby go ta odpowiedź
zadowoliła.
- Ten człowiek w drzwiach, z ręką na temblaku, to pewnie twój ojciec, Joseph Strorm?
- Tak - powiedziałem.
Znów skinął głową. Spojrzał na dom i budynki obejścia.
- Więc to miejsce to pewnie Waknuk? - zapytał.
- Tak - powiedziałem znowu.
Nie wiem, czy pytałby dalej, bo w tej chwili ktoś mi powiedział, żebym stamtąd odszedł.
Potem wszyscy znów dosiedli koni i wkrótce odjechali, przy czym pajęczemu mężczyźnie
znów związano ręce. Patrzyłem, jak odjeżdżają w kierunku Kantak, zadowolony, że już ich
nie ma, Moje pierwsze spotkanie z kimś z Rubieży nie było mimo wszystko podniecające,
było niemiłym wstrząsem.
Później dowiedziałem się, że obydwu jeńcom z Rubieży udało się uciec tej samej nocy.
Nie przypominam sobie, kto mi o tym powiedział, lecz z całą pewnością nie był to mój ojciec.
Nigdy nie słyszałem, żeby choć raz wspomniał ten dzień i nigdy nie miałem odwagi, żeby go
o to spytać...
Zdaje się, że potem, ledwie po inwazji życie unormowało się i ludzie wrócili, by podjąć
pracę na farmie, wybuchła nowa awantura między moim ojcem i przyrodnim Wujem
Angusem Mortonem.
Różnice usposobień i poglądów sprawiły, że już od lat, z przerwami, wiedli ze sobą
wojny. Słyszano, jak ojciec wyrażał swoje zdanie, oświadczając, że jeśli Angus w ogóle ma
jakieś zasady, to są cne tak nieskończonej rozpiętości, że zagrażają uczciwości sąsiadów; na
co Angus miał odpowiadać, że Joseph Strorm jest pedantem o kamiennej duszy i fanatykiem
ponad wszelką rozsądną miarą. Toteż nie było trudno o kłótnię, a ostatnia wybuchła w
związku ze zdobyciem przez Angusa pary wielkich koni.
Do naszego okręgu dotarły pogłoski o wielkich koniach, choć żadnego z nich tutaj nie
widziano. Ojca niepokoiło już to, co o nich słyszał, a fakt, że Angus był ich importerem, także
nie był rekomendacją; toteż możliwe, że poszedł je obejrzeć z pewnym uprzedzeniem.
Jego wątpliwości potwierdziły się od razu. Gdy tylko spojrzał na olbrzymie stworzenia,
szerokie w łopatkach na dwadzieścia sześć dłoni, już wiedział, że są one nie w porządku.
Odwrócił się od nich z obrzydzeniem i poszedł wprost do domu inspektora z żądaniem, żeby
je zniszczyć jako występki.
- Tym razem ty jesteś nie w porządku - wesoło powiedział mu inspektor, zadowolony, że
choć raz stał na niezachwianej pozycji. - One są zatwierdzone przez rząd, więc w każdym
razie nie podlegają mojej jurysdykcji.
- Nie wierzę w to - odparł ojciec. - Bóg nigdy nie stworzył koni tej wielkości. Rząd nie
mógł ich zatwierdzić,
- Ale zatwierdził - powiedział inspektor. - Co więcej - dodał z satysfakcją - Angus mi
mówił, że znając tak dobrze swych sąsiadów, wystarał się dla nich o rodowody koni.
- Rząd, który mógł zatwierdzić takie stworzenia, jest skorumpowany i niemoralny -
oświadczył mój ojciec.
- Być może - przyznał inspektor. - Ale zawsze to rząd.
Ojciec spojrzał na niego z wściekłością.
- Łatwo zrozumieć, dlaczego niektórzy by je zatwierdzili - powiedział. - Jedna taka bestia
może wykonać pracę dwóch, a - może trzech zwykłych koni - a zje mniej niż podwójną porcję
jednego. Przynosi to dużą korzyść
i daje poważny bodziec, żeby je zatwierdzić, ale to nie znaczy, że one są w porządku.
Powiadam, że taki koń nie jest stworzeniem Boga - a jeśli nie jest Jego stworzeniem, wtedy
jest występkiem i jako taki winien być zniszczony.
- Oficjalne zatwierdzenie poświadcza, że rasę tę wyprodukowano po prostu parząc konie
według wielkości, w normalny sposób. A ja w każdym razie twierdzę, że ty nie potrafisz
znaleźć w nich żadnej możliwej do zidentyfikowania cechy, która byłaby nie w porządku -
powiedział mu inspektor.
- Ktoś mógłby tak powiedzieć, gdy widzi, ile korzyści one mogą przynieść. To jest
odpowiedź na ten sposób myślenia - odrzekł ojciec.
Inspektor wzruszył ramionami.
- Z tego nie wynika, że one są w porządku - upierał się ojciec. - Koń tej wielkości nie jest
w porządku - ty wiesz to nieoficjalnie równie dobrze jak ja i tego nie da się ukryć. Jeśli raz
zgodzimy się na coś, o czym wiemy, że jest nie w porządku, nie wiadomo, na czym się to
skończy. Bogobojna społeczność nie może się zaprzeć swej wiary tylko dlatego, że wywiera
się na nią presję poprzez zatwierdzenie przez rząd. Wielu z nas tutaj wie, jak Bóg postanowił
stworzyć te istoty, jeśli nawet rząd tego nie wie.
Inspektor uśmiechnął się.
- To tak jak z kotem Dakera? - rzucił.
Ojciec znów wściekle na niego spojrzał. Sprawa kota Dakera wciąż go bolała.
Mniej więcej rok przedtem dowiedział się przypadkiem, że żona Bena Dakera hoduje
kota bez ogona. Przeprowadził śledztwo, a kiedy zebrał dowody, że kot nie stracił po prostu w
jakiś sposób ogona, lecz że nigdy go nie posiadał, potępił go i jako sędzia polecił
inspektorowi, by wystosował nakaz unicestwienia kota jako występku. Inspektor niechętnie to
zrobił, przeciw czemu Dakerowie natychmiast wnieśli apelację. Takie niezdecydowanie w
przypadku oczywistym urągało zasadom ojca, toteż osobiście zajął się uśmierceniem kota
Dakerów, gdy sprawa była jeszcze sub judice. Kiedy później nadeszło zawiadomienie, że
istnieje uznana rasa kotów pozbawionych ogona, o dobrze poświadczonej historii, pozycja
ojca stała się trudna i nieco zagrożona. Bardzo źle przyjęto fakt, że zdecydował się raczej na
publiczne przeprosiny niż na rezygnację z urzędu sędziego. Odpowiedział ostro inspektorowi:
- To jest o wiele ważniejsza sprawa.
- Posłuchaj - cierpliwie mówił inspektor. - Ten okaz jest zatwierdzony. Ta szczególna
para ma zatwierdzającą sankcję. Jeśli to ci nie wystarcza, idź i sam je zastrzel - a zobaczysz,
co cię potem spotka.
- Twoim moralnym obowiązkiem jest wydać zarządzenie przeciwko tym tak zwanym
koniom - upierał się ojciec.
Inspektor nagle zmęczył się tą sprawą.
- Moim obowiązkiem jest ich obrona przed głupcami i bigotami - wypalił.
Ojciec ostatecznie nie uderzył inspektora, choć był chyba tego bliski. Przez kilka dni
szalał z wściekłości, a następnej niedzieli zostaliśmy poczęstowani gorzkim przemówieniem
na temat tolerowania odmieńców, którzy kalają czystość naszej społeczności. Nawoływał do
powszechnego bojkotu właściciela występków, snuł rozważania o niemoralności ludzi na
wysokich stanowiskach, napomykał, że można się spodziewać, iż ktoś tam żywi przyjazne
uczucia dla odmieńców, i zakończył perorą, w której pewien urzędnik został wychłostany
jako pozbawiony zasad najemnik pozbawionych zasad panów i miejscowy przedstawiciel Sil
Zła.
Chociaż inspektor nie miał do dyspozycji kazalnicy, żeby móc odpowiedzieć, szeroko
rozpowszechniły się niektóre jego ostre uwagi na temat prześladowania, lekceważenia
władzy, bigoterii, manii religijnej; prawa dotyczącego oszczerstw i możliwych konsekwencji
bezpośredniej akcji opozycyjnej przeciw sankcjom rządu.
Bardzo prawdopodobne, że wzgląd na ten ostatni punkt powstrzymał ojca przed czymś
więcej niż słowami. Miał już mnóstwo kłopotów w związku z kotem Dakerów, który nie
przedstawiał żadnej wartości; lecz wielkie konie były kosztownymi zwierzętami; poza tym
Angus nie był człowiekiem, który zaniechałby wymierzenia ojcu wszelkiej możliwej kary...
Tak więc owe w pewnym stopniu zawiedzione nadzieje uczyniły nasz dom miejscem, z
którego dobrze było uciekać jak najczęściej.
Teraz, gdy okolica znów się uspokoiła i nie było w niej niespodziewanych gości, rodzice
Sophie pozwolili jej znowu wychodzić na spacery, a ja wymykałem się do niej, gdy tylko
mogłem wyjść nie zauważony.
Sophie nie mogła oczywiście chodzić do szkoły. Bardzo szybko poznano by się na niej,
gdyby nawet miała fałszywe zaświadczenie. A jej rodzice, choć uczyli ją’czytać i pisać, nie
mieli żadnych książek, tak że nie odnosiła z tej nauki dużo korzyści. Toteż na naszych
wyprawach wiele rozmawialiśmy, a przynajmniej ja wiele mówiłem, usiłując opowiedzieć jej
to wszystko, czego nauczyłem się z moich własnych książek.
Mogłem jej opowiedzieć, że ten świat został na ogól pomyślany jako coś wielkiego i
pięknego i prawdopodobnie był okrągły. Jego część cywilizowana - wśród której Waknuk
było tylko małym okręgiem - nazywała się Labrador. Sądzono, że tę nazwę nadali jej Starzy
Ludzie, choć nie było to całkiem pewne. Większość Labradoru otoczona była mnóstwem
wody, którą nazywano morzem; było ono ważne ze względu na ryby. Nikt z ludzi, których
znałem, z wyjątkiem Wuja Axela, nigdy nie widział tego morza, gdyż znajdowało się ono
bardzo daleko, lecz jeśliby się poszło jakieś trzysta mil na wschód, północ albo północny
zachód, doszłoby się do niego prędzej czy później. Ale w kierunku na południowy zachód i na
południe nie było morza; tam doszłoby się do Rubieży, a potem do Złego Kraju, gdzie można
było zginąć.
Mówiono także, choć nikt nie był tego pewien, że w czasach Starych Ludzi Labrador był
krajem zimnym, tak zimnym, że nie można było żyć w nim dłużej; toteż korzystano w nim
tylko z lasów i budowano tajemnicze kopalnie. Ale to było dawno, dawno temu. Tysiąc lat?
Dwa tysiące? A może jeszcze dawniej? Ludzie tak przypuszczali, lecz nikt tego naprawdę nie
wiedział. Nie mówiło się o tym, ile ludzkich pokoleń żyło w stanie dzikim pomiędzy
zesłaniem Cierpienia i początkiem czasów historycznych. Z czasów dzikiego barbarzyństwa
przetrwały tylko Zole Nicholsona i tylko dlatego, że - prawdopodobnie - przeleżały przez
kilka stuleci, zabezpieczone w kamiennej skrzyni, zanim je odkryto. I tylko Biblia przetrwała
z czasów samych Starych Ludzi.
Z wyjątkiem tego, o czym mówiły te dwie księgi, przeszłość dalsza niż trzy historyczne
stulecia ginęła w zapomnieniu. Z tej pustki wyłaniały się wątki legend, bardzo postrzępione w
swej wędrówce przez kolejno po sobie następujące umysły. To owa długa ustna tradycja
nadała nam nazwę Labrador, gdyż nie wymieniono jej ani w Biblii ani w Żalach; mogło też
być prawdą to, co mówiono o zimnie, choć teraz mieliśmy tylko dwa zimne miesiące w roku -
mogło to sprawić Cierpienie, Cierpienie mogło sprawić niemal wszystko...
Przez długi czas dyskutowano nad tym, czy jakieś inne części świata poza Labradorem i
wielką wyspą Newf były w ogóle zamieszkane. Sądzono, że one wszystkie były Złym
Krajem, który przyjął na siebie cały ciężar Cierpienia, lecz odkryto, że w pewnych miejscach
były jakieś przestrzenie kraju Rubieży. Były one w dużym stopniu dewiacyjne, oczywiście
całkiem bezbożne i na razie nie przygotowane do przyjęcia cywilizacji, lecz jeśli granice
Złego Kraju cofnęłyby się tak, jak cofnęły się u nas, można by je może kiedyś skolonizować.
Wszystko razem wziąwszy, uważaliśmy, że niezbyt wiełs wiemy o świecie, ale był to
przynajmniej temat bardziej interesujący niż etyka, której pewien stary człowiek uczył naszą
klasę w niedzielne popołudnia. Etyka to było to, co się powinno lub czego nie powinno się
robić. Wiele z tych rzeczy, których robić się nie powinno, zgadzało się z tym, co nam mówił
ojciec, lecz niektóre powody były odmienne, więc stwarzało to zamęt.
Zgodnie z etyką ludzkość - to znaczy my, żyjący w cywilizowanych częściach kraju -
przechodziła proces powrotu do łaski; dążyliśmy ledwie widocznym i trudnym traktem,
wiodącym nas ku szczytom, z których spadliśmy. Prawdziwy trakt rozgałęział się w wiele
traktów fałszywych, które czasem wydawały się łatwiejsze i bardziej atrakcyjne; naprawdę
jednak wszystkie one wiodły na brzeg przepaści, dalej zaś rozciągała się otchłań wieczności.
Jeden tylko trakt był prawdziwy i postępując nim powinniśmy z pomocą Boga i w czasie,
który On sam oznaczy, odzyskać wszystko, co utraciliśmy. Lecz trakt był tak słabo widoczny
i tak najeżony podstępnymi pułapkami, że każdy krok należało stawiać ostrożnie i było rzeczą
niebezpieczną, jeśli człowiek polegał na własnym osądzie. Tylko władza, kościelna i świecka,
mogła osądzić, czy następny krok byt ponownym odkryciem, czy więc bezpiecznie było go
uczynić, czy też był odchyleniem od rzeczywistego, ponownego wznoszenia się, a więc był
grzeszny.
Kara Cierpienia, która została zesłana na świat, musiała być odcierpiana, długa droga ku
szczytom z wiarą odtworzona i w końcu, jeśli napotykane na niej pokusy zostaną odparte,
nastąpi nagroda przebaczenia, powrót Złotego Wieku. Takie kary bywały zsyłane przedtem:
wygnanie z Raju, potop, zniszczenie miast na Równinie, niewola. Cierpienie było jeszcze
jedną z takich kar, ale największą ze wszystkich: gdy nadeszło, musiało być jakby
połączeniem wszystkich tych klęsk. Dlaczego nadeszło, tego dotychczas nie ujawniono, lecz
sądząc według precedensów, w owym czasie powszechnie panował okres bezbożnej buty.
Większość licznych nakazów, argumentów i przykładów w etyce sprowadzała się dla nas
do tego: obowiązkiem i celem człowieka na tym świecie jest nieustanna walka przeciwko złu,
które sprowadziło na świat Cierpienie. Ponad wszystko człowiek musi baczyć, żeby kształt
ludzki odpowiadał wiernie boskiemu wzorcowi, po to aby pewnego dnia wolno mu było
zasiąść na wyżynach, na których jako obraz Boga został umieszczony.
Jednakże o tej części etyki niewiele mówiłem Sophie. Nie dlatego, jak sądzę, żebym
kiedykolwiek myślał o niej jako o dewiacji, lecz trzeba było przyznać, że Sophie niezupełnie
odpowiadała owemu prawdziwemu obrazowi, więc unikanie tego tematu wydawało mi się
sprawą taktu. I było takie mnóstwo innych rzeczy, o których mogliśmy rozmawiać.
5.
Wydawało się, że nikt w Waknuk nie troszczył się o mnie, jeśli nie nasuwałem się na
oczy. Tylko wtedy, gdy i włóczyłem się po domu, wynajdywano dla mnie prace, które
należało wykonać.
Pora była piękna, słoneczna, a jednak nie brakło deszczu, tak że nawet farmerzy niewiele
mieli trosk poza szybkim podjęciem robót, które przerwała inwazja. Średnia występków
wśród wiosennych płodów była - z wyjątkiem owiec - niezwykle niska. Zbiory były tak
ortodoksyjne, że inspektor kazał spalić tylko jedno pole, należące do Angusa Mortona. Nawet
wśród roślin było mało dewiacji; solonaceae jak zwykle obrodziły najbujniej. Ogółem
wyglądało na to, że ten sezon pobije rekord czystości, a skazań było tak niewiele, że nawet
ojciec był na tyle zadowolony, żeby ostrożnie oświadczyć w jednym ze swych kazań, iż - jak
się zdaje - Waknuk w tym roku całkowicie oddaliło Siły Zła - i należy odprawić dziękczynne
modły, że kara za import wielkich koni dotknęła tylko samego ich właściciela, a nie całą
społeczność.
Ponieważ wszyscy byli tak bardzo zajęci, mogłem oddalać się wcześniej i podczas tych
długich letnich dni Sophie i ja odbywaliśmy więcej spacerów niż przedtem, choć
przedsiębraliśmy nasze wyprawy ostrożnie i trzymaliśmy si| ścieżek mało uczęszczanych,
żeby uniknąć ludzi. Sophie została wychowana w takiej bojaźliwości wobec obcych, że stała
się ona u niej niemal instynktowna. Znikała bezszelestnie, zanim jeszcze ktoś się pojawił.
Jedynym dorosłym, z którym się zaprzyjaźniła, był Corky doglądający maszyny parowej.
Wszyscy inni byli niebezpieczni.
Odkryliśmy miejsce w górze strumienia, gdzie brzegi były kamieniste. Lubiłem
zdejmować buty, podwijać spodnie i taplać się w wodzie, badając rozlewiska i głębsze
miejsca. Sophie siadywała zwykle na jednym z wielkich, płaskich kamieni, który opadał ku
wodzie, i obserwowała mnie ze smutkiem. Później chodziliśmy tam uzbrojeni w dwie pary
małych sieci, które zrobiła pani Wender, i w dzban na to, co złowimy. Ja brodziłem w wodzie,
łowiąc małe stworzonka podobne do krewetek, a Sophie próbowała je czerpać siecią, sięgając
z brzegu. Nie szło jej to dobrze. Po pewnym czasie przestała i siedziała, patrząc na mnie z
zazdrością. Potem, zdobywszy się na odwagę, ściągnęła bucik i z namysłem spojrzała na swą
stopę. Po chwili ściągnęła drugi. Podwinęła bawełniane spodnie ponad kolana i weszła do
strumienia. Stała przez chwilę namyślając się, patrzyła przez wodę na swoją stopę na
zamulonych kamykach. Zawołałem do niej:
- Chodź tutaj. Tutaj jest ich mnóstwo. Podeszła ku mnie, roześmiana i podniecona.
Gdy już złowiliśmy dość, siedzieliśmy na płaskiej skale, susząc nogi w słońcu.
- Nie są takie straszne, prawda? - mówiła, krytycznie patrząc na swoje stopy.
- Wcale nie są straszne. Moje wyglądają przy nich jak słupy - powiedziałem szczerze.
Zrobiło jej to przyjemność.
W kilka dni później poszliśmy tam znowu. Podczas łowienia postawiliśmy dzban na
płaskim kamieniu obok butów i pracowicie przybiegaliśmy co pewien czas z naszym
połowem, nie zważając na nic, dopóki jakiś głos nie zawołał:
- Halo, David!
Spojrzałem w górę wiedząc o tym, że Sophie, zdrętwiała, stoi za mną.
Chłopiec, który mnie zawołał, stał na brzegu tuż ponad skałą, na której leżały nasze
rzeczy. Znałem go. To był Alan, syn Johna Ervina, kowala, mniej więcej o dwa łata starszy
ode mnie. Nie straciłem głowy.
- O, halo, Alan - powiedziałem niezachęcająco. Doszedłem, brodząc, do skały i wziąłem
buciki Sophis.
- Trzymaj! - zawołałem i rzuciłem jej.
Złapała jeden, drugi wpadł do wody, ale go wyciągnęła.
- Co robicie? - spytał Alan.
Powiedziałem mu, że łowimy krewetki. Mówiąc to, nie
dbale gramoliłem się z wody na skałę. Nigdy, nawet w najpomyślniejszej chwili, Alan
wiele mnie nie obchodził, a teraz z pewnością nie był mile widziany.
- One są niedobre. To o ryby wam chodzi - powiedział pogardliwie.
Zwrócił uwagę na Sophie, która brodziła blisko brzegu, z butami w ręce, o kilka jardów
dalej.
- Co to za jedna? - spytał.
Zwlekałem z odpowiedzią, wkładając buty. Sophie zniknęła w krzakach.
- Co to za jedna? - powtórzył. - Czy ona nie jest czasem... urwał nagle. Spojrzałem na
niego i zobaczyłem, że spuściwszy oczy, wpatruje się w coś poza mną. Odwróciłem się
szybko. Na płaskiej skale widniał jeszcze mokry odcisk stopy. Sophie postawiła tam jedną
stopę, gdy się nachyliła, żeby wrzucić do dzbana to, co schwytała. Ślad był jeszcze dość
świeży, żeby móc wyraźnie zobaczyć odcisk wszystkich sześciu palców. Kopnąłem dzban.
Strumień wody i miotających się w nim krewetek spłynął po skale; zmazując odcisk, ale
wiedziałem, czując mdłości, że zło już się stało.
- O! - powiedział Ałan, a w jego oczach pojawił się błysk, który mi się nie podobał. - Kto
to jest? - zapytał znowu.
- Moja przyjaciółka - powiedziałem.
- Jak się nazywa?
Na to nie dałem odpowiedzi.
- Ha, i tak się wkrótce dowiem - powiedział, szczerząc zęby.
- To nie twoja sprawa - powiedziałem.
Nie zwrócił na to uwagi. Odwrócił się i stał, patrząc wzdłuż brzegu w kierunku, w którym
Sophie zniknęła w krzakach.
Wskoczyłem na kamień i rzuciłem się na niego. Był większy ode mnie, ale zaskoczyłem
go i upadliśmy razem w plątaninie rąk i nóg. Wszystkiego, co wiedziałem o walce, nauczyłem
się tylko z kilku zaciętych bójek. Po prostu biłem z furią. Moim zamiarem było zyskać kilka
minut, żeby Sophie zdążyła włożyć buciki i schować się; gdyby miała trochę czasu, nigdy by
jej nie znalazł, wiedziałem o tym z doświadczenia. Potem otrząsnął się z pierwszego
zaskoczenia i kilkoma ciosami dosięgnął mojej twarzy, co kazało mi zapomnieć o Sophie i bić
się zawzięcie, już na swój własny rachunek.
Tarzaliśmy się tam i z powrotem po skrawku darni. Wciąż biłem i walczyłem zaciekle,
lecz teraz zaczęła dochodzić do głosu jego waga. Poczuł się pewniejszy, a ja traciłem otuchę.
A przecież coś zyskałem: zatrzymałem go, żeby zaraz nie pobiegł za Sophie. Stopniowo
zyskał przewagę, teraz siedział na mnie okrakiem i okładał mnie pięściami, a ja wiłem się z
bólu. Kopałem i miotałem się, ale niewiele mogłem zdziałać poza unoszeniem rąk, żeby
zakryć twarz. Potem, nagle, rozległ się bolesny skowyt i ciosy ustały. Upadł na mnie.
Zrzuciłem go i usiadłem: zobaczyłem Sophie, stojącą z wielkim, szorstkim kamieniem w ręce.
- Uderzyłam go - powiedziała z dumą i jakby ze zdziwieniem.
- Myślisz, że nie żyje?
Uderzyła go mocno, rzeczywiście, Leżał spokojnie, z pobladłą twarzą, a po policzku
ciekła mu krew, lecz oddychał miarowo, więc z pewnością żył.
- Ojej! - powiedziała Sophie, nagle ochłonąwszy i upuściła kamień.
Spojrzeliśmy na Alana, a potem na siebie nawzajem. Myślę, że obydwoje mieliśmy
ochotę coś dla niego zrobić, ale baliśmy się.
- Nikt nigdy nie może się dowiedzieć. Nikt! - powiedziała pani Wender z taką mocą. A
teraz ten chłopiec wiedział. To nas przerażało.
Wstałem. Chwyciłem Sophie za rękę i pociągnąłem ją za sobą.
- Chodź! - powiedziałem nagląco.
John Wender słuchał uważnie i cierpliwie, gdy opowiadaliśmy mu o tym zajściu.
- Jesteś pewien, że widział? Czy nie był po prostu ciekaw, dlatego że Sophie była obca? -
spytał w końcu.
Nie - powiedziałem. - Widział odcisk stopy; właśnie dlatego chciał ją złapać.
Powoli skinął głową.
- Rozumiem - powiedział, a ja zdziwiłem się, że powiedział to z takim spokojem.
Patrzył nam poważnie w twarze. Oczy Sophie rozszerzał strach połączony z
podnieceniem. Moje musiały chyba mieć różową obwódkę, a pod nią brudne plamy. Odwrócił
głowę i ze spokojem napotkał wzrok żony.
- Obawiam się, że to się stało, kochanie - powiedział. - To jest to.
- Och. Johnny - twarz pani Wender była blada i zrozpaczona.
- Przykro mi, Martie, ale to jest to, ty wiesz. Wiedzieliśmy, że przyjdzie to prędzej czy
później. Dzięki Bogu, że stało się to, kiedy tu jestem. Jak długo potrwa, zanim będziesz
gotowa?
- Niedługo, Johnny. Wszystko mam prawie gotowe, zawsze.
- Dobrze. Więc się tym zajmijmy.
Wstał i podszedł do niej naokoło stołu. Objął ją, pochylił się i pocałował. Miała łzy w
oczach.
- Oh, Johnny, kochany. Dlaczego jesteś dla mnie taki miły, kiedy dałam ci tylko... i
zamknął jej usta długim pocałunkiem.
Przez chwilę patrzyli sobie poważnie w oczy, potem bez słowa odwrócili się i spojrzeli na
Sophie.
Pani Wender stała się znowu sobą, jak zwykle. Podeszła energicznie do kredensu, wyjęła
jakieś jedzenie i postawiła je na stole.
- Umyjcie się najpierw, brudasy - powiedziała do nas. - A potem zjedzcie to. Do ostatniej
kruszyny.
Podczas mycia zadałem jej pytanie, które chciałem często postawić już wcześniej.
- Pani Wender, jeśli to idzie tylko o palce Sophie, czy nie można ich było uciąć, kiedy
była małym dzieckiem? Nie przypuszczam, żeby ją wtedy bardzo bolało i nikt nie musiałby o
tym wiedzieć.
- Zostałyby znaki, David, a gdyby ludzie je zobaczyli, wiedzieliby, dlaczego one są.
Teraz pośpiesz się i zjedz kolację - powiedziała i szybko przeszła do drugiego pokoju.
- Odjeżdżamy - wyznała mi teraz Sophie z ustami pełnymi ciasta.
- Odjeżdżacie? - powtórzyłem tępo.
Skinęła głową:
- Mamusia powiedziała, że będziemy musieli odjechać, jeśli ktoś się dowie. O mało nie
odjechaliśmy już, kiedy tyś to Eobaezył.
- Ale.” to znaczy... zaraz? I nigdy nie wrócicie? - pytałem z przerażeniem.
- Tak, tak myślę.
Byłem głodny, ale nagle straciłem apetyt. Siedziałem, rozgrzebując jedzenie na talerzu,
Odgłosy pośpiesznej krzątaniny w całym domu nabrały złowieszczego znaczenia, Spojrzałem
poprzez stół na Sophie. W gardle miałem grudę, której nie mogłem przełknąć.
- Dokąd? - spytałem zmartwiony.
- Nie wiem... w każdym razie daleko - powiedziała. Siedzieliśmy dalej. Sophie paplała z
pełnymi ustami; mnie trudno było przełknąć z powodu tej grudy. Nagle wszystko aż po
horyzont i jeszcze dalej stało się ponure. Wiedziałem, że nic już nigdy nie będzie tak samo.
Pochłonęła mnie pustka tej przyszłości. Walczyłem z sobą, żeby powstrzymać łzy.
Pani Wender przyniosła kilka tobołów i pakunków, Patrzyłem ponuro, jak ułożyła je przy
drzwiach, i znów wyszła. Pan Wender przyszedł z podwórza i zabrał kilka z nich. Pani
Wender zjawiła się znowu i zabrała z sobą Sophie do drugiego pokoju. Następnym razem pan
Wender przyszedł po dalsze paczki, a ja wyszedłem z nim na podwórze.
Dwa konie, Spot i Sandy, stały tam cierpliwie, mając już na grzbiecie część tobołków.
Byłem zdziwiony, że nie zauważyłem wozu, i powiedziałem to.
John Wender potrząsnął głową.
- Z wozem musisz się trzymać traktów; juczne konie idą, gdzie ci się podoba -
powiedział.
Patrzyłem, jak wiązał dalsze toboły, i zbierałem się na odwagę.
- Proszę pana - powiedziałem - proszę... czy nie mógłbym także pojechać?
Przerwał pracę i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. Patrzyliśmy na siebie przez kilka
chwil, potem z wolna, z żalem potrząsnął głową. Musiał widzieć, że łzy napłynęły mi do
oczu, bo położył mi dłoń na ramieniu i nie cofał jej.
- Wejdźmy do środka, David - powiedział, kierując mnie ku domowi.
Pani Wender była już z powrotem w głównym pokoju, stała pośrodku i rozglądała się,
jakby sprawdzając, czy czegoś nie zapomniano,
- On chce jechać z nami, Martie - powiedział pan Wender.
Usiadła na stołku i wyciągnęła do mnie ręce. Podszedłem do niej, niezdolny wydobyć
głosu. Patrząc ponad moją głową powiedziała:
- O, Johnny. Ten straszny ojciec! Boję się o niego. Byłem tak blisko niej, że mogłem
czytać jej myśli. Były szybsze, lecz łatwiejsze do zrozumienia niż słowa. Wiedziałem, co
czuła, jak prawdziwie chciała, żebym jechał z nimi i jak szybko, bez badania powodów,
zrozumiała, że nie mogę i nie wolno mi jechać z nimi. Znałem już całą odpowiedź, zanim
jeszcze John Wender ujął jej pierwsze zdanie w zwykłe słowa.
- Wiem, Martie. Ale ja boję się o Sophie - i o ciebie. Gdyby nas złapali, oskarżyliby nas o
porwanie dziecka, tak samo jak o ukrycie...
- Jeśli złapią Sophie, nic mnie nie może spotkać gorszego, Johnny.
- Ale nie tylko o to idzie, kochanie. Gdy się uspokoją, że zniknęliśmy z tego okręgu i
jesteśmy już pod inną władzą, nie będziemy ich wiele obchodzić. Ale gdyby Strorm miał
stracić chłopca, wtedy podniesie się krzyk na całe mile wokoło i wątpię, czy będziemy mogli
się im wymknąć. Wszędzie będą nas szukać ich ludzie. Nie możemy sobie pozwolić na
zwiększenie ryzyka dla Sophie, prawda?
Pani Wender milczała przez kilka chwil. Czułem, jak dopasowuje te powody do tego, co
już powiedziała. Teraz objęła mnie silniej ramieniem.
- Dobrze to rozumiesz, David, prawda? Gdybyś pojechał z nami, twój ojciec
rozgniewałby się tak bardzo że mielibyśmy o wiele mniej szans na uratowanie Sophie. Ja
chciałabym, żebyś pojechał, ale ze względu na Sophie nie możemy tego zrobić. Proszę cię,
David, znieś to dzielnie. Jesteś jej jedynym przyjacielem i możesz jej pomóc przez to, że
będziesz dzielny. Będziesz, prawda?
Te słowa były jakby niezręcznym powtórzeniem. Jej
myśli były o wiele jaśniejsze i musiałem już wcześniej pogodzić się z nieodwracalną
decyzją. Nie wierzyłem, że uda mi się coś powiedzieć. Skinąłem głową w milczeniu i
pozwoliłem jej przytulić mnie do siebie tak, jak tego nigdy nie robiła moja własna matka.
Pakowanie ukończono niedługo przed zmierzchem. Gdy wszystko było gotowe, pan
Wender wziął mnie na bok.
- Davie - powiedział jak mężczyzna do mężczyzny - wiem, jak bardzo lubisz Sophie.
Broniłeś jej jak bohater, ale teraz możesz zrobić jeszcze jedno, żeby jej pomóc. Zrobisz to?
- Tak - odpowiedziałem. - A co, proszę pana?
- To. Kiedy wyjedziemy, nie wracaj od razu do domu. Czy zostaniesz tutaj do jutra rana?
To da nam więcej czasu, żebyśmy z nią odjechali bezpiecznie. Zrobisz to?
- Tak - odpowiedziałem stanowczo. Uścisnęliśmy sobie ręce. To sprawiło, że poczułem
się silniejszy i bardziej odpowiedzialny - trochę tak, jak to było pierwszego dnia, gdy Sophie
zwichnęła kostkę.
Gdy wróciliśmy do nich, Sophie wyciągnęła rękę; coś w niej ukryła.
- To dla ciebie, David - powiedziała dając mi to.
Był to kręty lok brązowych włosów, związany kawałkiem żółtej wstążki. Wciąż jeszcze
na niego patrzyłem, gdy zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie z większym
zdecydowaniem niż namysłem. Jej ojciec podniósł ją i posadził wysoko na szczycie tobołów
na objuczonym koniu.
Pani Wender pochyliła się, żeby mnie także pocałować.
- Żegnaj, David, kochanie. Dotknęła delikatnie palcem mojego posiniaczonego policzka. -
Nigdy nie zapomnimy - powiedziała, a oczy jej błyszczały.
Ruszyli. John Wender prowadził konie, strzelbę miał przewieszoną przez plecy, a lewą
ręką podtrzymywał żoną. Na skraju lasu zatrzymali się i odwrócili, żeby pomachać mi ręką.
Pomachałem im także. Pojechali dalej. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, była ręka Sophie,
którą kiwała do mnie, gdy wchłaniał ich mrok pod koronami drzew.
Gdy dotarłem do domu, słońce było wysoko na niebie, a ludzie Już od dawna pracowali w
polu. Na podwórzu nie było nikogo, lecz kucyk inspektora stał uwiązany przy bramie, więc
odgadłem, że ojciec jest w domu.
Miałem nadzieję, że nie było mnie wystarczająco długo. Spędziłem niedobrą noc.
Zacząłem ją ze zdecydowaną odwagą, lecz wbrew mym postanowieniom stopniała ona nieco,
gdy zapadła ciemność. Nigdy przedtem nie spędziłem nocy gdzie indziej, tylko w domu, w
swoim pokoju. Tam wszystko było swojskie, a pusty dom Wenderów zdawał się być pełen
dziwnych odgłosów. Znalazłem kilka świec i zaświeciłem je, a kiedy rozpaliłem ogień i
dołożyłem trochę drzewa, to także trochę pomogło, żeby uczynić ten dom mniej samotnym,
lecz tylko trochę. Dziwne odgłosy wciąż powtarzały się wewnątrz i na zewnątrz domu.
Długo siedziałem na stołku, przyciskając plecy do ściany, tak żeby nic nie mogło mnie
zaskoczyć. Więcej niż raz odbiegła mnie cała odwaga. Strasznie chciałem uciec. Lubią
myśleć, że zatrzymała mnie dana obietnica i myśl o bezpieczeństwie Sophie; ale pamiętam
też, jaka ciemność panowała na zewnątrz i jak ta ciemność wydawała się nasycona mnóstwem
niewytłumaczalnych głosów i ruchów.
Noc roztaczała przede mną perspektywę strachów, lecz w rzeczywistości nic się nie stało.
Odgłosy podobne do szurania nóg nikogo nie sprowadziły, stukanie nie było wstępem do
niczego, zarówno jak odgłosy podobne do wleczenia czegoś; nie dały się one wytłumaczyć,
ale - na szczęście - nie dały się także zobaczyć i w końcu na przekór im wszystkim poczułem,
że oczy mi się kleją, gdy tak kiwałem się na stołku. Zebrałem całą odwagę i ośmieliłem się,
bardzo ostrożnie, przejść do łóżka. Przedarłem się do niego i czując ulgę, znów przywarłem
plecami do ściany. Przez pewien czas leżałem, obserwując świecę i niewyraźne cienie, które
rzucała po kątach pokoju, zastanawiając się, co zrobię, kiedy one znikną, aż wreszcie,
zupełnie nagle, zniknęły - i zaświeciło słońce...
U Wenderów znalazłem kawałek chleba na śniadanie ale w chwili gdy wróciłem do
domu, znów byłem głodny. Lecz z tym mogłem poczekać. Przede ‘wszystkim chciałem
dostać się do swego pokoju po kryjomu, z bardzo nikłą nadzieją, że moja obecność mogła
pozostać nie zauważona, tak że może będę mógł udawać, iż po prostu zaspałem, ale nie
miałem szczęścia: Mary zauważyła przez okno w kuchni, jak przemykałem się przez
podwórze. Zawołała:
- Jesteś nareszcie! Wszyscy cię szukali. Gdzie byłeś? - A potem, nie czekając na
odpowiedź, dodała: - Ojciec szaleje. Lepiej idź do niego, zanim będzie gorzej.
Ojciec i inspektor siedzieli w rzadko używanym, raczej urzędowym pokoju od frontu.
Zdaje się, że przyszedłem w krytycznym momencie. Inspektor wyglądał prawie zwyczajnie,
ale ojciec był wzburzony.
- Chodź tu! - warknął, skoro tylko pojawiłem się w drzwiach.
Ociągając się, podszedłem bliżej.
- Gdzie byłeś? - zapytał. - Zniknąłeś na całą noc. Gdzie?
Nie odpowiadałem.
Zasypał mnie tuzinem pytań, wyglądając z każdą chwilą groźniej, gdy na nie
odpowiadałem.
- Uważaj teraz. Ponure nastroje ci nie pomogą. Kim jest to dziecko - to bluźnierstwo - z
którym byłeś wczoraj? - krzyczał.
Wciąż nie odpowiadałem. Patrzył na mnie z wściekłością. Nigdy nie widziałem go w
większym gniewie. Słabo mi się zrobiło ze strachu.
Wtedy wtrącił się inspektor. Powiedział do mnie spokojnym, zwykłym głosem:
- Wiesz, David, że ukrywanie bluźnierstwa - niedoniesienie o ludzkiej dewiacji - jest
sprawą bardzo, bardzo poważną. Ludzie idą za to do więzienia. Wszyscy mają obowiązek
donieść mi o każdym rodzaju występku - nawet jeśli nie są go pewni - żebym mógł powziąć
decyzję. To jest zawsze ważne, a szczególnie ważne, gdy idzie o bluźnierstwo. A w tym
wypadku, zdaje się, nie ma żadnej wątpliwości, chyba że młody Ervin się pomylił. Otóż on
twierdzi, że to dziecko, z którym byłeś, ma sześć palców. Czy to prawda?
- Nie - powiedziałem.
- On kłamie - powiedział ojciec.
- Rozumiem - powiedział inspektor spokojnie. - No cóż, więc jeśli to nieprawda, to
przecież nic nie szkodzi, jeśli się dowiemy, kto to jest - ciągnął tonem pełnym rozsądku.
Na to nie odpowiedziałem. Tak wydawało mi się najbezpieczniej. Patrzyliśmy na siebie.
- Z pewnością to rozumiesz? Jeśli to n i e p r a w d a... - perswadował dalej, lecz ojciec
mu przerwał:
- Ja to załatwię. Chłopiec kłamie. - A do mnie powiedział: - Idź do swego pokoju.
Zawahałem się. Wiedziałem dobrze, oo to znaczy, ale wiedziałem także, że gdy ojciec
jest w takim nastroju, stanie się to bez względu na to, czy powiem, czy nie. Zacisnąłem zęby i
odwróciłem się, żeby odejść. Ojciec poszedł za mną, a przechodząc obok stołu, wziął z niego
bicz.
- To jest mój bicz - powiedział krótko inspektor. Ojciec jakby go nie słyszał. Inspektor
wstał.
- Powiedziałem, że to jest mój bicz - powtórzył twardym, złowieszczym tonem.
Ojciec przystanął. Gniewnym ruchem rzucił bicz z powrotem na stół. Spojrzał wściekle
na inspektora, potem odwrócił się i poszedł za mną.
Nie wiem, gdzie była matka, pewnie bała się ojca. To Mary przyszła i pocieszała mnie po
cichu, opatrując mi plecy. Gdy pomagała mi położyć się do łóżka, popłakała sobie trochę, a
potem, posługując się łyżką, karmiła mnie bulionem. Robiłem, co mogłem, żeby wobec niej
zachować się dzielnie, lecz kiedy poszła, zmoczyłem poduszkę łzami. Płakałem teraz nie tyle
z powodu ran fizycznych, lecz z goryczy, z pogardy dla samego siebie, z upokorzenia.
Nieszczęśliwy i zbolały, ściskałem w ręku żółtą wstążkę i brązowy lok.
- Nie mogłem tego wytrzymać, Sophie - szlochałem. - Nie mogłem tego wytrzymać.
6.
Wieczorem, kiedy trochę się uspokoiłem, zorientowałem się, że Rosalinda próbuje ze
mną rozmawiać. Niektóre inne dzieci także pytały z niepokojem, co się stało. Opowiedziałem
im o Sophie. Teraz to już nie było tajemnicą. Czułem, że były wstrząśnięte. Próbowałem im
wyjaśnić, że osoba z dewiacją - w każdym razie z małą dewiacją - nie jest taką potwornością,
o jakiej nam mówiono. W gruncie rzeczy niczym nie różni się od innych - w każdym razie
Sophie.
Prawdę powiedziawszy, przyjęły to z wielkimi wątpliwościami. Nauki dawane nam
wszystkim nie pozwalały im w to uwierzyć, choć dobrze wiedziały, że to, o czym im mówię,
musi być dla mnie prawdą. Nie można kłamać, kiedy rozmawia się za pośrednictwem myśli.
Z niewielkim powodzeniem borykały się z nową ideą, że dewiacja nie musi być zła i
odrażająca. W tych okolicznościach nie bardzo mogły mnie pocieszyć, a mnie nie było
przykro, gdy jedno dziecko po drugim wyłączało się z rozmowy i wiedziałem, że zasypiały.
Ja sam byłem wyczerpany, lecz sen długo nie przychodził. Leżałem, wyobrażając sobie,
jak Sophie i jej rodzice z trudem brną na południe, w kierunku wątpliwie bezpiecznych
Rubieży, i żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że powinni być już tak daleko, iż moja zdrada im nie
zaszkodzi.
A kiedy sen nadszedł, był pełen widziadeł. Bezustannie pojawiały się w nim twarze i
ludzie, a także obrazy. Raz jeszcze powtórzyła się scena, w której wszyscy staliśmy w koło na
podwórzu, a ojciec niszczył występek, którym była Sophie, i zbudziłem się, słysząc swój
własny krzyk nakazujący mu, żeby się wstrzymał. Bałem się zasnąć znowu, lecz jednak
zasnąłem i tym razem sen był całkiem inny. Śniło mi się znowu wielkie miasto nad morzem,
ze swymi domami i ulicami, i z tymi stworami łatającymi po niebie. Od lat już mi się ono nie
śniło, ale wyglądało zupełnie tak samo, i w jakiś dziwny sposób to mnie uspokoiło.
Matka zajrzała do mnie rano, lecz potraktowała mnie obojętnie i nieprzychylnie.
Troszczyła się o mnie tylko Mary i ona postanowiła, że dziś nie będę wstawał. Musiałem
leżeć na brzuchu i nie wiercić się, żeby plecy szybciej się wygoiły. Przyjąłem potulnie to
polecenie, bo tak z pewnością było mi wygodniej. Leżałem więc i zastanawiałem się, jak
powinienem przygotować się do ucieczki, kiedy już wstanę i wszystko się ułoży.
Postanowiłem, że lepiej będzie mieć konia, i większą część przedpołudnia spędziłem,
obmyślając pian kradzieży konia i ucieczki do Rubieży.
Inspektor zajrzał do mnie po południu i przyniósł torbę maślanych ciasteczek. Przez
chwilę myślałem, żeby może - przypadkowo, oczywiście - wydobyć z niego trochę prawdy o
Rubieżach; ostatecznie można się było spodziewać, że jako ekspert w sprawach dewiacji wie
o nich więcej niż inni. Ale po chwili namysłu zdecydowałem, że to by było niemądre.
Współczuł mi i był dość uprzejmy, ale przyszedł urzędowo. Przyjaznym tonem zadawał
mi pytania. Chrupiąc ciasteczko, spytał:
- Jak długo znałeś to dziecko Wenderów - nawiasem mówiąc, jak ona ma na imię?
Powiedziałem mu, teraz to już nic nie szkodziło.
- Od jak dawna wiedziałeś, że Sophie ma dewiację? Nie sądziłem, żeby powiedzenie
prawdy mogło jeszcze
pogorszyć sprawę.
- Od dość dawna - przyznałem.
- To znaczy?
- Chyba jakieś sześć miesięcy - powiedziałem. Zmarszczył brwi, a potem spojrzał
poważnie:
- „Wiesz, że to niedobrze - powiedział. - Nazywamy to pomocą w ukrywaniu. Musiałeś
wiedzieć, że to źle, prawda?
Spuściłem oczy. Wierciłem się niespokojnie pod jego szczerym spojrzeniem, ale
przestałem, bo zabolały mnie plecy.
- To nie wyglądało tak jak te rzeczy, o których mówią w kościele - próbowałem mu
wyjaśnić. - Poza tym to były strasznie małe paluszki.
Inspektor wziął jeszcze jedno ciasteczko i podsunął mi torbę.
„... a każda stopa będzie miała pięć palców” - zacytował. - Pamiętasz to?
- Tak - przyznałem ze smutkiem.
- No więc, każda część definicji jest równie ważna, jak jakakolwiek inna; i jeśli dziecko
jej nie odpowiada, wówczas nie jest istotą ludzką, a to znaczy, że nie ma duszy. Nie jest
obrazem Boga, jest Jego imitacją, a w imitacjach zawsze jest jakiś błąd. Tylko Bóg stwarza
doskonałość, tak więc, chociaż dewiacje mogą pod wieloma względami wyglądać tak jak my,
nie mogą być naprawdę istotami ludzkimi. Są czymś zupełnie innym.
Pomyślałem nad tym.
- Ale Sophie naprawdę nie jest inna - w żaden sposób - powiedziałem.
- Łatwiej to zrozumiesz, kiedy będziesz starszy, ale znasz definicję i musiałeś sobie
zdawać sprawę, że Sophie I ma dewiację. Czemu nie powiedziałeś o niej ojcu albo i mnie?
Opowiedziałem mu o swoim śnie, w którym ojciec postąpił z Sophie tak, jak z którymś z
występków na farmie. Inspektor patrzył na mnie w zamyśleniu przez kilka chwil, a potem
skinął głową:
- Rozumiem - powiedział. - Ale z bluźnierstwami nie postępuje się tak samo jak z
występkami.
- Co się im robi? - spytałem. Pominął to pytanie. Ciągnął:
- Wiesz, że doprawdy mam obowiązek włączyć twoje nazwisko do mego raportu. Ale
ponieważ twój ojciec podjął już odpowiednią akcję, mogę je może przemilczeć. A jednak jest
to bardzo poważna sprawa. Diabeł zsyła między nas dewiacje, żeby nas osłabić i pokusami
odwieść od czystości. Czasem jest dość sprytny, żeby stworzyć imitację prawie doskonałą, tak
że musimy stale wypatrywać błędu który popełnił, choćby małego, a gdy go spostrzeżemy,
natychmiast o nim donieść. Będziesz o tym pamiętał na przyszłość, prawda?
Unikałem jego wzroku. Inspektor był inspektorem
i ważną osobą, a mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że to diabeł zesłał Sophie.
Trudno mi też było zrozumieć, żeby malutki paluszek na każdej stopie mógł mieć
jakiekolwiek znaczenie.
- Sophie jest moją przyjaciółką - powiedziałem. - Moją najlepszą przyjaciółką.
Inspektor wciąż na mnie patrzył, a potem potrząsnął głową i westchnął.
- Lojalność jest wielką cnotą, ale istnieje coś takiego jak lojalność w niesłusznej sprawie.
Zrozumiesz kiedyś wagę większej lojalności. Czystość rasy... - urwał, gdy otwarły się drzwi.
Wszedł ojciec.
- Złapali ich. Całą trójkę - powiedział do inspektora i spojrzał na mnie z odrazą.
Inspektor natychmiast wstał i wyszli razem. Wpatrywałem się w zamknięte drzwi. Ból
samonagany przeniknął mnie tak, że cały się zatrząsłem. Słyszałem własne jęki i łzy spływały
mi po policzkach. Usiłowałem je powstrzymać, ale nie mogłem. Zapomniałem o bolących
plecach. Udręka wieści, którą przyniósł ojciec, była o wiele bardziej bolesna. Czułem taki
ucisk w piersiach, że się dusiłem.
Teraz drzwi otwarły się znowu. Przycisnąłem twarz do ściany. Czyjeś kroki przemierzały
pokój. Na mym ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Inspektor powiedział:
- To nie było to, przyjacielu. Ty nie masz z tym nic wspólnego. Złapał ich patrol, całkiem
przypadkowo, o dwadzieścia mil stąd.
W kilka dni później powiedziałem do Wuja Axela:
- Mam zamiar stąd uciec.
Przerwał pracę i w zamyśleniu patrzył na swą piłę.
- Nie robiłbym tego - odradził. Zazwyczaj nie bardzo się to udaje. Poza tym - dodał po
chwili - dokąd byś uciekał?
- O to właśnie chciałem cię zapytać - wyjaśniłem. Potrząsnął głową.
- W jakimkolwiek okręgu się znajdziesz, będą chcieli zobaczyć twój Certyfikat
normalności - powiedział. - Potem już będą wiedzieli, kim jesteś i skąd przybyłeś.
- Ale nie na Rubieżach - podsunąłem mu. Wytrzeszczył na mnie oczy.
- Ależ, człowieku, nie chcesz chyba uciekać do Rubieży. Przecież oni tam nic nie mają -
nie mają nawet pożywienia. Większość z nich prawie umiera z głodu, dlatego właśnie robią te
swoje wyprawy. Nie, tam starałbyś się tylko o to, żeby po prostu utrzymać się przy życiu, i
będziesz miał szczęście, jeśli ci się to uda,
- Ale muszą być jakieś inne miejsca - powiedziałem.
- Tylko gdybyś znalazł statek, który by cię zabrał... a nawet wtedy... - Znów potrząsnął
głową. - Mówię ci z doświadczenia, że jeśli uciekasz skądś tylko dlatego, że ci się tam nie
podoba, nie będzie ci się podobało także tam, dokąd uciekniesz. Otóż, jeśli tak bardzo chcesz
dokądś uciekać, to co innego, ale dokąd byś chciał uciec? Wierz mi, tutaj jest znacznie lepiej
niż w wielu innych miejscach. Nie, Davie, jestem temu przeciwny. Za kilka lat, kiedy
będziesz mężczyzną i potrafisz o siebie zadbać, będzie może inaczej. W każdym razie
uważam, że lepiej wytrzymać do tego czasu; o wiele lepiej, niż żeby po prostu mieli cię
złapać i przyprowadzić z powrotem.
W tym coś było. Zaczynałem uczyć się znaczenia słowa „upokorzenie” i na razie nie
chciałem go więcej. Ale z tego, co mówił, wynikało, że nawet wtedy niełatwo będzie
odpowiedzieć na pytanie, dokąd uciekać. Zdawało się, że pożądane by było dowiedzieć się
tyle, ile można - przygotowawczo - o świecie istniejącym poza Labradorem. Spytałem go,
jaki on jest.
- Bezbożny - powiedział. - Naprawdę bardzo bezbożny.
Był to ten rodzaj nic nie mówiących odpowiedzi, jakie dawał mój ojciec. Byłem
rozczarowany, że odpowiedział mi tak Wuj Axel, i powiedziałem mu to. Uśmiechnął się
szeroko.
- W porządku, chłopcze Davie, masz trochę słuszności. Jeśli nie będziesz paplał, to ci o
nim trochę opowiem.
- Chcesz powiedzieć, że to będzie sekret? - spytałem zaintrygowany.
- Niezupełnie - powiedział. - Ale kiedy ludzie przywykli wierzyć w coś w taki a taki
sposób i kaznodzieje chcą, żeby wierzyli, że to sposób słuszny, wtedy, podważając ich
poglądy, zamiast podziękowań przysparzasz sobie kłopotów. Żeglarze w Rigo szybko się o
tym przekonali, toteż przeważnie rozmawiają o tym tylko pomiędzy sobą. A jeśli reszta ludzi
chce wierzyć, że niemal wszystko poza nami jest Złym Krajem, to niech sobie wierzy; nie
zmienia to prawdy, a żeglarzy zostawia w spokoju.
- W mojej książce jest napisane, że wszystko jest Złym Krajem lub złymi Rubieżami -
powiedziałem.
- Istnieją inne książki, w których pisze się inaczej, ale nie zobaczysz ich wiele nawet w
Rigo, a cóż dopiero tutaj, w tych ostępach - odparł. Ale pamiętaj, nie trzeba też wierzyć temu,
co mówi każdy żeglarz - i często nie jest się pewnym, czy kilku z nich mówi o tym samym
miejscu nawet wtedy, kiedy sądzą, że tak. Ale jeśli zobaczyłeś niektóre z tych miejsc, wtedy
zaczynasz rozumieć, że świat jest o wiele dziwniejszy, niż to się zdaje w Waknuk. Więc
zatrzymasz to przy sobie?
Zapewniłem go, że tak.
- Dobrze. Więc to jest tak... - zaczął.
Żeby dostać się do reszty świata (wyjaśniał „Wuj Axel), trzeba pożeglować z Rigo w dół
rzeki, aż dopłynie się do morza. Mówią, że niedobrze jest żeglować wprost przed siebie, na
wschód, ponieważ morze albo ciągnie się bez końca, albo też kończy się nagle i żeglarz
znajduje się na jego krawędzi. Nikt tego nie wie na pewno.
Jeśli się płynie na północ i trzyma się wciąż wybrzeży, także dalej, tam gdzie trzeba się
skierować na zachód, a potem na południe, wtedy osiąga się drugą stronę Labradoru. Albo
jeśli płynie się wprost na północ, dopływa się do stron zimniejszych, gdzie znajduje się
mnóstwo wysp, ale żyją na nich tylko ptaki i morskie stwory.
Mówią, że na północnym wschodzie istnieje wielki kraj, gdzie rośliny nie mają wielkich
dewiacji, a zwierzęta i ludzie nie wyglądają na ofiary dewiacji, lecz kobiety są tam bardzo
wysokie i silne. To one mają całkowitą władzę w kraju i wykonują wszystkie prace. Swoich
mężczyzn trzymają w klatkach, dopóki nie skończą dwudziestego czwartego roku życia, a
potem ich zjadają. Zjadają także żeglarzy z rozbitych okrętów. Ale ponieważ - zdaje się - nikt
nigdy nie spotkał nikogo, kto by tam był i wrócił, trudno powiedzieć, skąd się o tym wie. A
przecież tak jest - nikt też stamtąd nie wrócił, żeby temu zaprzeczyć.
Jedyna droga, którą znam, prowadzi na południe - byłem na południu trzy razy. Żeby się
tam dostać po opuszczeniu rzeki, płynie się wzdłuż brzegu na prawo. Mniej więcej po
kilkuset milach dopływa się do cieśniny Newf. Gdy cieśnina rozszerza się, należy trzymać się
brzegu Newf aż do portu i płynąć do Lark po świeżą wodę - i po żywność, jeśli ludzie z Newf
jej dostarczą. Potem przez pewien czas steruje się na południowy wschód, a potem na
południe i wzdłuż brzegów stałego lądu znów na prawo. Kiedy się tam dopływa, człowiek się
orientuje, że jest to Kraj Zła albo przynajmniej bardzo złe Rubieże. Mnóstwo tam roślinności,
lecz żeglując blisko brzegów widzi się, że prawie cała jest skażona dewiacją. Są tafflł także
zwierzęta, a większość z nich wygląda tak, że bez trudu można je sklasyfikować jako
występki wszelkiego znanego rodzaju.
Po dniu lub dwóch dniach dalszej żeglugi wciąż płynie się bez żadnych wątpliwości
wzdłuż wybrzeży Złego Kraju. Wkrótce wpływasz do wielkiej zatoki i dopływasz tam, gdzie
nie ma żadnych przepaści; wszystko to jest Zły Kraj.
Gdy żeglarze po raz pierwszy zobaczyli te strony, byli trochę przerażeni. Czuli, że
pozostawili za sobą wszelką czystość i żeglują wciąż dalej od Boga, tam gdzie On nie będzie
mógł im pomóc. Wszyscy wiedzą, że jeśli wstępujesz do Złego Kraju, umierasz; i nikt się nie
spodziewał, że zobaczą go tak z bliska. Ale najbardziej martwiło ich to - a martwiło to także
ludzi, którym opowiadali o tym po powrocie - że widzieli, jak spokojnie istnieją tam rzeczy,
które sprzeciwiają się naturalnym prawom Boga - zupełnie tak, jakby miały do tego prawo.
Na pierwszy rzut oka musiał to być też widok wstrząsający. Można było zobaczyć
ogromne skrzywione kłosy zboża wyższe od małych drzewek; wielkie rosnące na skałach
saprofity, których korzenie, długie na sześć stóp, powiewały na wietrze jak pęki włosów;
gdzieniegdzie są tam kolonie grzybów, które na pierwszy rzut oka ‘bierze się za ogromne
głazy, widzi się soczyste owoce podobne do beczek, lecz tak wielkie jak małe domy i o
kolcach długich na dziesięć stóp. Są tam rośliny, które rosną na szczytach skał i opuszczają
grube zielone pnącza na sto lub więcej stóp aż do morza, a człowiek zastanawia się, czy to
jest roślina lądowa, która szuka słonej wody, czy też roślina morska, która w jakiś sposób
wspięła się na brzeg. Są setki rodzajów dziwnych rzeczy, a wśród nich ledwie jedna normalna
- to jakby dżungla dewiacji ciągnąca się całymi milami. Zdaje się, że nie ma tam wielu
zwierząt, lecz czasem dojrzy się jakieś, choć nigdy nie umiałoby się go nazwać. Jest dość
wiele ptaków, ale przeważnie morskich, a raz czy dwa ludzie widzieli jakieś wielkie istoty
latające w oddali, zbyt daleko, żeby zorientować się jakie, z wyjątkiem tego, że ich lot nie
sprawiał wrażenia lotu ptaków. To niesamowita, zła kraina i wielu ludzi, którzy ją widzą,
rozumie nagle, co mogłoby się dziać tutaj, gdyby nie było Praw Czystości i inspektorów.
To jest złe - lecz nie najgorsze.
Jeszcze dalej na południe zaczyna się odnajdywać miejsca, gdzie rosną tylko rośliny
pospolite, w dodatku nędzne, a wkrótce, dopływa się do takich odcinków wybrzeży i kraju
poza nimi, na jakieś dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści mil w głąb, gdzie nic nie rośnie - w
ogóle nic.
Cały brzeg morza jest pusty - czarny, szorstki i pusty. Kraj poza nim wygląda jak
ogromna pustynia utworzona z węgla drzewnego. Tam, gdzie zdarzają się skały, mają one
ostre krawędzie, niczym nie złagodzone. Nie ma tam w morzu ani ryb, ani wodorostów, ani
nawet szlamu i gdy statek tamtędy żegluje, odpadają z niego skorupiaki i wszelkie
obrzydliwości i jego kadłub się oczyszcza. Nie widać żadnych ptaków. W ogóle nic się nie
rusza oprócz fal rozbijających się na czarnych plażach.
Jest to przerażające miejsce. Kapitanowie ze strachu przed nim nakazują swym statkom
odpływać stamtąd i żeglarze z ulgą odpływają.
A przecież nie mogło tam być tak zawsze, ponieważ istniał pewien statek, którego kapitan
był na tyle śmiały, że płynął blisko brzegu. Załoga mogła zobaczyć wielkie kamienne ruiny.
Wszyscy zgadzali się co do tego, że wyglądały zbyt regularnie jak na zjawisko naturalnego
pochodzenia, i sądzili, że mogły to być resztki miast Starych Ludzi. Ale nikt nie wie o nich
nic więcej. Większość załogi tego statku zmarniała i zmarła, a reszta nigdy już potem nie
przyszła do siebie, więc żaden inny statek nie zaryzykował zbliżenia się do tych wybrzeży.
Przez setki mil brzegu ciągnie się Zły Kraj z miejscami martwej, czarnej ziemi; w gruncie
rzeczy ciągnie się tale daleko, że pierwsze statki zrezygnowały i zawracały, ponieważ załogi
sądziły, że nigdy nie dopłyną do miejsc, gdzie będzie można dostać wodę i żywność. Ludzie
wracali i mówili, że prawdopodobnie ten kraj ciągnie się aż do krańców ziemi.
Słysząc to kaznodzieje i duchowni byli zadowoleni, gdyż było to bardzo podobne do tego,
czego nauczali, i na pewien czas pozbawiło ludzi zainteresowania odkryciami.
Lecz później ciekawość odżyła i lepiej wyekwipowane statki znów pożeglowały na
południe. Obserwator na jednym z nich, człowiek nazwiskiem Marther, w dzienniku, który
opublikował, napisał mniej więcej tak:
„Zdaje się, że Czarne Wybrzeże leży na krańcach Złego
Kraju. Ponieważ wszelkie zbliżenie się do niego kończy się
prawdopodobnie fatalnie, nic nie można o nim powiedzieć
na pewno oprócz tego, że jest całkowicie jałowe, a w nie
.. których rejonach lśni w nocy przyćmionym blaskiem.”
Tych spostrzeżeń można było dokonać na odległość, jednakże nie potwierdzają one
poglądu prawego skrzydła Partii Kościelnej, że mamy tu do czynienia z wynikami nie
kontrolowanej dewiacji. Nie ma żadnego dowodu na to, że jest to rana na powierzchni ziemi,
której przeznaczeniem jest rozszerzyć się na wszystkie rejony nieczyste. W istocie rzeczy
prawdopodobniejsze wydaje się coś przeciwnego. To znaczy, że dokładnie tak jak Dziki Kraj
staje się możliwy do uprawy, tak - zdaje się - Czarne Wybrzeże zwęża się w głębi Złego
Kraju. Z koniecznej odległości nie można przeprowadzić obserwacji szczegółowych, lecz te,
których dokonano, wykazują logicznie, że formy życia, jakkolwiek w najbardziej
bluźnierczych kształtach, wdzierają się stale w tę przerażającą pustkę”.
Była to jedna z części dziennika, która naraziła Marther a na poważne kłopoty ze strony
ludzi myślących ortodoksyjnie, ponieważ dawała do zrozumienia, że dewiacje dalekie od
tego, żeby mogły się stać przekleństwem, skłaniają się, jakkolwiek powoli, ku poprawie. Ten
pogląd, wraz z półtuzinem innych herezji, zaprowadził Marthera przed sąd i dał początek
agitacji za zakazem dalszych odkryć.
Jednakże wśród całego tego zamieszania powrócił do Rigo statek pod nazwą „Los
Szczęścia”, który od dawna już uważano za stracony. Przybył sponiewierany i z uszczuploną
załogą, żagle miał połatane, bezanmaszt otaklowany tymczasowo, cały był w podłej kondycji,
lecz triumfalnie ogłaszał, iż miał honor jako pierwszy dotrzeć do krajów poza Czarnym
Wybrzeżem. Na dowód tego przywiózł wiele różności, wraz z ozdobami ze złota, srebra i
miedzi i z ładunkiem korzeni. Dowód ten musiano przyjąć do wiadomości, lecz mnóstwo
kłopotów sprawiły korzenie, bo nie było sposobu, żeby określić, czy są one produktem
skażonym dewiacją, czy czystym. Skrupulatni wierni nie chcieli ich używać z obawy, że
mogą być skażone, inni woleli wierzyć, że należą one do tego rodzaju korzeni, o których
wspomina Biblia. Jakiekolwiek były, sprzedano je na tyle korzystnie, że teraz statki zaczęły w
ich poszukiwaniu żeglować na południe.
Tamtejsze krainy nie są cywilizowane. Mieszkańcy nie mają poczucia grzechu, toteż nie
przeciwdziałają dewiacjom, a tam, gdzie mają to poczucie, tam panuje zamieszanie. Ludzie
tamtejsi nie wstydzą się odmieńców, zdaje się, że nie martwią ich dzieci, które okazują się nie
w porządku, pod warunkiem że są zdatne do życia i dbania o siebie. W innych znów
miejscach spotyka się dewiacje, które są przekonane o swej normalności. Istnieje plemię, w
którym zarówno mężczyźni, jak i kobiety nie mają włosów i sądzą, że włosy to znak
diabelski; istnieje też inne, o białych włosach, i różowych oczach. W pewnym kraju sądzą, że
nie jest się prawdziwym człowiekiem, jeśli nie ma się błon między palcami rąk i nóg; w
innym żadnej kobiecie, która nie ma wielu piersi, nie pozwala się mieć dzieci.
Napotyka się wyspy, na których wszyscy ludzie są tędzy, i inne, na których są chudzi;
mówią nawet, że istnieją pewne wyspy, na których obie płci mogłyby uchodzić za prawdziwe
obrazy boskie, gdyby jakaś dziwna dewiacja nie uczyniła ich zupełnie czarnymi - choć nawet
w to łatwiej uwierzyć niż w taką rasę dewiacji, która ma tylko dwie stopy wysokości, posiada
sierść i ogon i żyje na drzewach.
Mimo wszystko jest tam dziwniej, niż można by uwierzyć; a skoro już się to zobaczyło,
prawie wszystko wydaje się możliwe.
W tamtych stronach jest też dość niebezpiecznie. Ryby i inne stworzenia morskie są
większe i drapieżniejsze niż tutaj. A kiedy schodzi się na brzeg, nigdy się nie wie, jak zostanie
się przyjętym przez miejscowe dewiacje. W niektórych miejscach są one przyjazne, w innych
strzelają do człowieka zatrutymi strzałami. Na pewnej wyspie rzucają bombami z pieprzu
zawiniętego w liście, a gdy dostanie się on do oczu, wtedy nacierają włóczniami. Po prostu
nigdy nic nie wiadomo.
Czasem, gdy ci ludzie zachowują się przyjaźnie, nie rozumiesz tego, co usiłują
powiedzieć, a oni nie rozumieją ciebie; ale częściej, gdy się trochę wsłuchasz, przekonasz się,
że mnóstwo ich słów jest podobnych do naszych, wymawiane są tylko inaczej. I dowiadujesz
się też pewnych osobliwych, niepokojących rzeczy. Wszyscy oni mają niemal te same
legendy co my o Starych Ludziach - o tym, że umieli latać, że potrafili budować miasta, które
pływały po morzu, że umieli rozmawiać z sobą na odległość kilkuset mil, i tak dalej. Ale co
najsmutniejsze, większość z nich - bez względu na to, czy mają siedem palców, cztery ręce,
sześcioro piersi lub włosy na całym ciele - wierzy, że to oni są prawdziwym wzorem Starych
Ludzi, a wszystko inne jest dewiacją.
Z początku wydaje się to śmieszne, lecz kiedy spotyka się coraz więcej plemion
przekonanych o tym tak samo, jak my jesteśmy przekonani - no cóż, wtedy zaczynasz się
trochę dziwić. Zaczynasz pytać sam siebie: no, dobrze, jakiż my mamy oczywisty dowód, że
jesteśmy prawdziwym obrazem? Orientujesz się, że Biblia nie mówi nic, co przeczyłoby
temu, że ludzie tamtych czasów byli tacy jak my, lecz z drugiej strony nie podaje też żadnej
definicji człowieka. Nie, ta definicja pochodzi z Żalów Nicholsona - a on przyznaje, że pisał
je w kilka pokoleń po zesłaniu Cierpienia, więc zastanawiasz się, czy on wiedział, że jest
prawdziwym obrazem, czy tylko myślał, że nim jest...
Wuj Axel miał o wiele więcej do powiedzenia o krajach Południa, niż mogę zapamiętać, i
wszystko to było na swój sposób interesujące, ale nie powiedział mi tego, co chciałem
wiedzieć. W końcu spytałem go otwarcie:
- Wuju Axelu, czy są tam jakieś miasta?
- Miasta? - powtórzył. - No cóż, tu i ówdzie spotyka się coś w rodzaju miasta. Może tak
dużego jak Kentak, ale inaczej zbudowanego.
- Nie - powiedziałem. - Myślę o wielkich miastach. - Opisałem miasto z mego snu, ale nie
mówiąc mu, że to był sen.
Spojrzał na mnie dziwnie.
- Nie, nigdy nie słyszałem o takim mieście - powiedział.
- Może jest dalej? Dalej, niż dopłynąłeś? - pytałem.
Potrząsnął głową.
- Nie można płynąć dalej. Morze staje się pełne wodorostów. Masy wodorostów o
łodygach jak liny. Statek nie może się przez nie przedrzeć, a jeśli już w ogóle się tam dotrze,
jest dosyć kłopotów z wyplątaniem się z nich.
- O! - powiedziałem. - Jesteś całkiem pewien, że nie ma tam miasta?
- Na pewno - odparł. Słyszelibyśmy już o nim, gdyby było.
Rozczarowałem się. Wyglądało ria to, że ucieczka na Południe, nawet gdybym potrafił
znaleźć statek, który by mnie zabrał, nie byłaby o wiele lepsza niż ucieczka do Rubieży. Przez
pewien czas miałem trochę nadziei, lecz teraz musiałem wrócić do myśli, że miasto, o którym
śniłem, musiało być jednak jednym z miast Starych Ludzi.
Wuj Axel mówił dalej o wątpliwościach, jakie wyniósł ze swej podróży na temat
prawdziwego obrazu. Rozwijał to dość szeroko,,a po chwili urwał, żeby spytać mnie wprost:
- Rozumiesz, Davie, dlaczego ci to wszystko opowiadam, prawda?
Nie byłem pewien, czy rozumiem. Co więcej, niechętnie widziałem lukę w solidnej,
swojskiej ortodoksji, której mnie nauczono. Przypomniałem sobie zdanie, które słyszałem
wiele razy:
- Straciłeś wiarę? - spytałem. Wuj Axel parsknął i skrzywił się.
- Słowa z kazania! - powiedział i namyślał się przez chwilę. - Mówię ci - ciągnął - że
mnóstwo ludzi, twierdząc, że coś jest takie, jakie jest, nie daje na to dowodu. Mówię ci, że
nikt naprawdę nie wie, jaki jest prawdziwy obraz. Oni wszyscy myślą, że wiedzą, tak jak my
myślimy, że wiemy, ale możemy dowieść tylko tego, że Starzy Ludzie sami mogli nie być
prawdziwym obrazem. - Odwrócił się i znów patrzył na mnie długo i poważnie.
- Tak więc - powiedział - jakże ktokolwiek może być pewien, że ta „różnica”, którą
odznaczasz się ty i Rosalinda, nie zbliża cię bardziej do prawdziwego obrazu niż innych
ludzi? Być może Starzy Ludzie byli tym obrazem; więe dobrze, opowiada się o nich między
innymi, że potrafili rozmawiać z sobą na duże odległości. Otóż my tego nie potrafimy - ale ty
i Rosalinda potraficie. Pomyśl tylko nad tym, Davie. Wy dwoje możecie być bliżsi
prawdziwego obrazu niż my.
Wahałem się może przez minutę, a potem zdecydowałem się.
- Nie tylko Rosalinda i ja, Wuju Axelu - powiedziałem mu. - Są także inne dzieci.
Był przerażony. Wytrzeszczył na mnie oczy.
- Inne? - powtórzył. - Kim one są? Ile ich jest? Potrząsnąłem głową.
- Nie wiem, kina są, to znaczy: nie znam nazwisk. Nazwiska nie przybierają kształtów
myśli, toteż nigdy nas nie obchodziły. Po prostu wie się, kto myśli, tak jak wie się, kto mówi.
O tym, że Rosalinda jest Rosalinda, dowiedziałem się tylko przez przypadek.
Wciąż patrzył na mnie poważnie, z niepokojem.
- Ilu was jest? - powtórzył..
- Ośmioro - powiedziałem. - Było dziewięcioro, lecz jeden z nas ucichł jakiś miesiąc
temu. O to właśnie chciałem cię spytać, Wuju Axelu, czy myślisz, że ktoś się dowiedział?...
On ucichł nagle. Zastanawialiśmy się, czy ktoś o tym wie... Widzisz, jeśli dowiedzieli się o
nim... - pozwoliłem mu samemu wyciągnąć z tego wniosek.
Teraz on potrząsnął głową.
- Tego nie przypuszczam. Prawie na pewno usłyszelibyśmy o tym. Może wyjechał. Czy
mieszkał gdzieś tu w pobliżu?
- Tak sądzę, dokładnie nie wiem - powiedziałem. - Ale jestem pewien, że powiedziałby
nam, gdyby miał wyjechać.
- Powiedziałby wam też, gdyby ktoś się dowiedział, prawda? - odparł. - To, że stało się to
tak nagle, wygląda mi raczej na jakiś wypadek. Chciałbyś, żebym spróbował to wybadać?
- Tak, proszę. Niektórych z nas to przestraszyło - wyjaśniłem.
- Bardzo dobrze - skinął głową. - Zobaczę, czy będę mógł. To był chłopiec, powiadasz.
Prawdopodobnie niedaleko stąd. Jakiś miesiąc temu. Coś jeszcze?
Powiedziałem mu to, co wiedziałem, ale było tego bardzo niewiele. Poczułem ulgę, że
Wuj spróbuje zbadać, co się stało. Teraz, kiedy już minął miesiąc, a nikomu innemu z nas nie
przytrafiło się nic podobnego, byliśmy mniej niespokojni niż dawniej, ale wciąż daleko nam
było do zupełnego spokoju.
Zanim rozstaliśmy się, wrócił do swej poprzedniej rady, żebym pamiętał, iż nikt nie może
być pewien, jaki jest prawdziwy obraź.
Później zrozumiałem, dlaczego mi tak radził.” Zdałem sobie też sprawę, że niewiele go
obchodziło, jaki był prawdziwy obraz. Nie umiem powiedzieć, czy to było mądrze, czy nie z
jego strony, że próbował uprzedzić zarówno strach jak i poczucie niższości, które - jak
przewidywał - czeka nas, gdy dowiemy się więcej o sobie samych i o naszej inności. Może
byłoby lepiej na razie dać temu spokój - z drugiej strony może zmniejszyłoby to nieco
rozpacz naszego ocknięcia się...
W każdym razie chwilowo postanowiłem nie uciekać z domu. Wyglądało na to, że
trudności praktyczne są ogromne.
7.
Przyjście na świat mojej siostry Petry stało się dla mnie prawdziwą, a dla wszystkich
innych rzekomą niespodzianką.
W ciągu poprzednich mniej więcej dwóch tygodni panował w domu lekki, trochę
nieokreślony nastrój oczekiwania, lecz nie wspominano o nim i nie przyznawano się do niego.
Co do mnie, poczucie, iż trzyma się mnie w nieświadomości czegoś, co ma nastąpić,
pozostało nie wyjaśnione aż do nocy, w której dziecko zapłakało. Był to płacz przenikliwy, co
do którego nie można było się pomylić, i z pewnością rozlegający się w domu, w którym
jeszcze dzień przedtem nie było żadnego dziecka. W istocie nikt nie śmiałby wspomnieć o
całej sprawie, dopóki nie wezwie się inspektora, żeby wydał certyfikat zaświadczający, że to
dziecko jest istotą ludzką, będącą prawdziwym obrazem Gdyby na nieszczęście okazało się,
że obraz został przez nie pogwałcony i wobec tego nie można wydać certyfikatu, wszyscy
udawaliby dalej, że nic o tym nie wiedzą, i cały pożałowania godny incydent zostałby uznany
za niebyły.
Skoro tylko zrobiło się jasno, ojciec wysłał stajennego na koniu, żeby wezwał inspektora,
a oczekując jego przybycia, wszyscy domownicy usiłowali ukryć swój niepokój udając, że
oto zaczynają po prostu jeszcze jeden zwykły dzień.
To udawanie zmniejszyło się nieco, gdy czas upływał, bowiem stajenny, zamiast
natychmiast przywieźć z sobą inspektora, jak tego należało się spodziewać, biorąc pod uwagę
stanowisko i wpływy mego ojca, wrócił z uprzejmym zawiadomieniem, że inspektor z
pewnością uczyni wszystko, żeby znaleźć czas na złożenie nam wizyty w ciągu dnia.
Nawet cnotliwy człowiek postępuje bardzo niemądrze, jeśli kłóci się ze swym
miejscowym inspektorem i publicznie obrzuca go wyzwiskami. Inspektor ma zbyt wiele
możliwości, żeby się odegrać.
Ojciec rozgniewał się bardzo, tym więcej że konwenanse nie pozwalały mu przyznać się,
dlaczego się gniewa. Ponadto dobrze wiedział, że inspektor miał zamiar go rozgniewać.
Spędził przedpołudnie chodząc z kąta w kąt po domu i po podwórzu, tu i ówdzie wybuchając
gniewem z powodu jakiegoś głupstwa, tak że wszyscy stąpali na palcach i pracowali
naprawdę ciężko, żeby nie ściągać na siebie jego uwagi.
Nie ośmielano się ogłosić narodzin, dopóki dziecko nie zostanie urzędowo zbadane i
przyjęte; a im dłużej odwlekano formalne ogłoszenie, tym więcej powodów zwłoki
wynajdywał złośliwy czas. Zdawało się, że człowiek cieszący się poważaniem powinien
otrzymać certyfikat najwcześniej jak to możliwe. A skoro nie wspominano i nie wymieniano
słowa „dziecko”, wszyscy musieliśmy udawać, że matka pozostaje w łóżku z powodu
lekkiego przeziębienia czy innej niedyspozycji.
Siostra Mary od czasu do czasu znikała w pobliżu pokoju matki, a przez resztę czasu
usiłowała pokryć swój niepokój głośnym poganianiem folwarcznych dziewcząt. Ja czułem się
zmuszony być gdzieś blisko, żeby nie przegapić ogłoszenia, gdy ono już nadejdzie. Ojciec
wciąż się złościł.
Napięcie pogłębiało się, gdyż wszyscy wiedzieli, że przy dwóch ostatnich podobnych
okazjach w ogóle nie wydano żadnego certyfikatu. Ojciec musiał dobrze wiedzieć - a bez
wątpienia inspektor wiedział o tym także - że krążyło mnóstwo milczących pytań, czy ojciec -
jak na to prawo zezwalało - oddali matkę, jeśli ten przypadek okaże się podobnie niefortunny.
Tymczasem, ponieważ uganianie się za inspektorem byłoby zarówno niegrzeczne, jak
uchybiające własnej godności, nie można było zrobić nic innego, jak tylko znosić to napięcie
najlepiej, jak umieliśmy.
Dopiero wczesnym popołudniem inspektor przyczłapał na swoim koniku, Ojciec
opanował się i wyszedł go przywitać; dusił go niemal wysiłek, żeby zachować się uprzejmie.
Inspektor nie spieszył się. Leniwie zsiadł z konia i poszedł ku domowi, rozmawiając o
pogodzie. Ojciec, czerwony na twarzy, polecił Mary, żeby zaprowadziła go do pokoju matki.
Potem nastąpiło najgorsze z wszystkiego - oczekiwanie.
Mary mówiła później, że inspektor nieprawdopodobnie długo mruczał i burczał, badając
dziecko bardzo szczegółowo. Wreszcie jednak skończył; twarz miał pozbawioną
jakiegokolwiek wyrazu. W rzadko używanym pokoju usiadł przy stole i przez chwilę zrzędził,
dobierając odpowiednie gęsie pióro. W końcu wyjął z torby formularz i powoli, z namysłem
napisał, iż stwierdził oficjalnie, że dziecko jest prawdziwą żeńską istotą ludzką, wolną od
wszelkiej możliwej do wykrycia dewiacji. Przyglądał się pismu przez chwilę w zamyśleniu,
jak gdyby nie był z niego zupełnie zadowolony. Jego ręka zawahała się, zanim je wreszcie
opatrzył datą i podpisał, potem ostrożnie posypał piaskiem i wciąż jeszcze jakby trochę
niepewnie wręczył je doprowadzonemu do wściekłości ojcu. Nie miał oczywiście żadnych
istotnych wątpliwości ani nie mógł wydać innej opinii; ojciec również doskonale o tym
wiedział.
W końcu istnienie Petry zostało uznane Powiedziano mi oficjalnie, że mam nową siostrę,
i zaprowadzono mnie, żebym ją obejrzał, leżącą w dziecinnym łóżeczku przy łóżku matki.
Wydawała mi się taka różowa i pomarszczona, że nie rozumiałem, w jaki sposób inspektor
mógł być tak całkiem jej pewien. Jednakże nie miała niczego nie w porządku, a więc dostała
swój certyfikat. Nikt nie mógł winić o to inspektora: wyglądała tak normalnie, jak zawsze
normalnie wygląda nowo narodzone dziecko...
Podczas gdy oglądaliśmy ją kolejno, ktoś zaczął uderzać w stajenny dzwon na zwykły
sposób. Na farmie przerwano pracę i wkrótce zgromadziliśmy się wszyscy w kuchni na
dziękczynne modlitwy.
W dwa, a może to było w trzy dni po narodzinach Petry, zdarzyło mi się poznać fragment
rodzinnej historii, którego wolałbym był nie poznawać.
Siedziałem sobie spokojnie w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, gdzie matka
wciąż jeszcze leżała w łóżku. Przypadek sprawił, że stałem się świadkiem tragedii. Było to
ostatnie miejsce, w którym - jak się zorientowałem - mogłem ukryć się na pewien czas po
południowym posiłku, dopóki horyzont się nie oczyści i będę mógł wymknąć się tak, żebym
nie dostał żadnego zajęcia na popołudnie; dotychczas nikomu nie przyszło na myśl, żeby
mnie tam szukać. Musiało się tylko przeczekać tam przez jakieś pół godziny. Normalnie ten
pokój był bardzo odpowiedni do czekania, lecz właśnie teraz trzeba było korzystać z niego
ostrożnie, gdyż ściana z plecionki między pokojami trzeszczała i musiałem bardzo ostrożnie
poruszać się na palcach, żeby mnie matka nie usłyszała.
Tego szczególnego dnia myślałem właśnie, że odczekałem już dość długo na to, żeby
ludzie znowu wrócili do pracy, gdy zajechała przed dom dwukółka. Kiedy przejeżdżała pod
oknem, zauważyłem, że lejce trzyma moja Ciotka Harriet.
Widziałem ją tylko może osiem lub dziewięć razy, bo mieszkała o piętnaście mil od nas
w kierunku Kentak, lecz podobało mi się to, co o niej wiedziałem. Była o jakieś trzy lata
młodsza od mojej matki. Na pierwszy rzut oka były do siebie podobne, a przecież każdy rys
Ciotki Harriet był nieco zmiękczony, tak że jednak różniły się od siebie wyglądem. Często
gdy patrzyłem na nią, czułem, że patrzę na matkę taką, jaka mogłaby być, taką, jaka -
myślałem - chciałbym, żeby była. Łatwiej było z nią także rozmawiać; nie miała tego
peszącego zwyczaju słuchania tylko po to, żeby móc zwracać komuś uwagę.
W samych pończochach ostrożnie przysunąłem się do okna, obserwowałem ją, jak
przywiązuje konia, wyjmuje z wózka jakieś białe zawiniątko i niesie je do domu. Nie mogła
spotkać nikogo, bo w kilka sekund później przeszła pod mymi drzwiami i szczęknęła klamka
sąsiedniego pokoju.
- Cóż to, Harriet! - zawołała matka ze zdumieniem i niezupełnie z aprobatą. - Tak
wcześnie! Nie chcesz chyba powiedzieć, że wiozłaś to maleństwo przez całą drogę.
- Wiem - odparła Ciotka Harriet, przyjmując naganę w tonie mojej matki - ale musiałam
to zrobić, Emily. Musiałam. Dowiedziałam się, że twoje dziecko już się urodziło, więc... ach,
to ona! Ach, jaka ona jest śliczna, Emiły. To śliczne dziecko. - Nastąpiła pauza. Teraz dodała:
- I moja jest także śliczna, prawda? Czy to nie jest śliczne kochanie?
Nastąpiła pewna ilość wzajemnych gratulacji, które zupełnie mnie nie interesowały.
Naprawdę nie przypuszczałem, żeby niemowlęta zbytnio się różniły jedno od drugiego.
Matka powiedziała:
- Cieszę się, moja droga. Henry musi być zachwycony.
- Oczywiście - odparła Ciotka Harriet, ale w sposobie, w jaki to powiedziała, było coś
osobliwego. Nawet ja to zauważyłem. Spiesznie mówiła dalej: - Urodziła się tydzień temu.
Nie wiedziałam, co robić. Potem, kiedy się dowiedziałam, że twoje urodziło się trochę za
wcześnie i że to też dziewczynka, to było tak, jak gdyby Bóg wysłuchał mojej modlitwy. -
Urwała, a potem dodała niby niedbale, co jednak wcale niedbale nie zabrzmiało: - Dostałaś
dla niej certyfikat?
- Oczywiście - ton matki był ostry, zaczepny. Wiedziałem, jak wygląda, gdy tak mówi.
Gdy znów przemówiła, w jej głosie brzmiał niepokój:
- Harriet! - spytała ostro. - Czy chcesz mi powiedzieć, że ty nie dostałaś certyfikatu?
Ciotka nie odpowiedziała, lecz zdawało mi się, że dosłyszałem stłumiony szloch. Matka
powiedziała zimno, dobitnie:
- Harriet, daj mi obejrzeć to dziecko - dokładnie.
Przez kilka sekund nie słyszałem nic, Ciotka załkała kilka razy. Potem powiedziała
niepewnie:
- Widzisz, to tylko taki drobiazg. To nic wielkiego.
- Nic wielkiego! - zgrzytnęła zębami matka. - Masz czelność przynosić tego potwora do
mego domu i mówić mi, że to nic wielkiego! - Potwora! - Ciotka Harriet krzyknęła, jakby ją
uderzono.
- Och, och, och! - Zaczęła cicho jęczeć. Po pewnym czasie matka powiedziała:
- Nic dziwnego, że nie ośmieliłaś się wezwać inspektora.
Ciotka Harriet wciąż płakała. Matka zaczekała, aż szlochanie niemal ustało, potem
powiedziała:
- Chciałabym wiedzieć, po co tu przyszłaś, Harriet? Po co tu to przyniosłaś?
Ciotka Harriet wytarła nos. Gdy zaczęła mówić, jej głos brzmiał tępo, monotonnie:
- Kiedy się urodziła... kiedy ją zobaczyłam, chciałam się zabić. Wiedziałam, że nigdy jej
nie zatwierdzą, chociaż to taki drobiazg. Ale nie zrobiłam tego, bo myślałam, że może
mogłabym ją w jakiś sposób uratować. Kocham ją. To śliczne dziecko - z tym wyjątkiem. Jest
śliczna, prawda?
Matka nic nie odpowiedziała. Ciotka Harriet ciągnęła:
- Nie wiedziałam jak, ale miałam nadzieję. Wiedziałam, że mogę ją zatrzymać przez
pewien czas, zanim ją zabiorą - oni pozwalają odczekać miesiąc, zanim musi się ich
zawiadomić. Postanowiłam, że zatrzymam ją przynajmniej tak długo.
- A Henry? Co na to Henry?
- On... on powiedział, że powinniśmy zawiadomić ich od razu. Ale ja mu nie pozwoliłam,
nie mogłam, Emily. Nie mogłam. Boże drogi, nie po raz trzeci! Zatrzymałam ją i modliłam
się, modliłam się i miałam nadzieję. A potem, kiedy się dowiedziałam, że twoje dziecko
urodziło się wcześniej, pomyślałam sobie, że to może Bóg wysłuchał moich modlitw.
- Doprawdy, Harriet - zimno powiedziała matka - wątpię, żeby to miało z tym cokolwiek
wspólnego. Nie wiem też - dodała z naciskiem - co masz na myśli.
- Pomyślałam - Ciotka Harriet mówiła teraz tonem zniechęconym, zmuszając się do
wypowiadania słów - pomyślałam, że gdybym mogła zostawić u ciebie moje dziecko, a
pożyczyć twoje...
Matce zaparło dech z niedowierzania. Widocznie nie mogła znaleźć słów.
- Tylko na jeden lub dwa dni; tylko na tyle, żebym mogła dostać certyfikat - wytrwale
mówiła Ciotka Harriet. - Jesteś moją siostrą, Emily... moją siostrą i jedyną osobą na świecie,
która może mi pomóc zatrzymać moje dziecko.
Znowu zaczęła płakać. Nastąpiła dłuższa pauza, potem rozległ się głos matki:
- Nigdy w życiu nie słyszałam niczego tak oburzającego. Przychodzić tutaj i proponować,
żebym dała się wciągnąć w niemoralny, kryminalny spisek!... Chyba zwariowałaś, Harriet.
Przypuszczać, że mogłabym ci pożyczyć... - urwała na odgłos ciężkich kroków ojca w
korytarzu.
- Joseph! - zawołała do niego” gdy wszedł. - Wyrzuć ją. Powiedz jej, żeby opuściła ten
dom i... zabrała z sobą to.
- Ależ - powiedział ojciec oszołomiony - ależ to jest Harriet moja droga.
Matka wyjaśniła sytuację szczegółowo. Ciotka Harriet nie odezwała się ani razu. Na
koniec ojciec spytał z niedowierzaniem:
- Czy to prawda? Czy po to tutaj przyjechałaś? Powoli, zmęczonym głosem, Ciotka
Harriet mówiła:
- To już trzeci raz. Znowu zabiorą mi dziecko, tak jak zabrali tamte. Nie wytrzymam tego
- nie wytrzymam tego jeszcze raz. Myślę, że Henry mnie wyrzuci. Znajdzie sobie inną żonę,
która będzie mogła dać mu odpowiednie dzieci. Nic... nic na świecie mi nie zostanie... nic.
Przyszłam tutaj z niewiarygodną nadzieją, że spotka mnie współczucie i pomoc. Emily jest
jedyną osobą, która może mi pomóc. Ja... teraz widzę, jaka głupia byłam, że w ogóle miałam
nadzieję.
Nikt nic na to nie powiedział.
- Bardzo dobrze... rozumiem. Teraz pójdę - powiedziała obumierającym głosem.
Ojciec nie był człowiekiem, którego stosunek do tej sprawy można by było podać w
wątpliwość:
- Nie rozumiem, jak śmiałaś przyjść tutaj, do bogobojnego domu, z taką propozycją -
powiedział. - A jeszcze gorzej, że nie okazujesz ani odrobiny wstydu i wyrzutów sumienia.
Gdy Ciotka Harriet odpowiedziała, jej głos brzmiał silniej:
- A czemuż miałabym okazywać? Nie zrobiłam nic, czego miałabym się wstydzić. Nie
jestem zawstydzona - jestem pobita.
- Nie wstydzisz się! - odpowiedział ojciec - nie wstydzisz się, że próbowałaś wciągnąć
własną siostrę w zbrodniczy spisek! - Zaczerpnął oddechu i zagrzmiał w kaznodziejskim
stylu: - Napastują nas wrogowie Boga. Przez nas próbują uderzyć w Niego. Starają się
ustawicznie, żeby zniekształcić prawdziwy obraz: poprzez nasze słabsze naczynia usiłują
splugawić rasę. Zgrzeszyłaś, kobieto, zbadaj swe serce, a dowiesz się, że zgrzeszyłaś. Twój
grzech osłabił naszą obronę i wróg uderzył przez ciebie. Nosisz na swej odzieży krzyż, żeby
cię chronił, ale nie zawsze nosiłaś go w swym sercu. Nie trwałaś w czujności przed
nieczystością. Tak więc zdarzyła się dewiacja; a dewiacja, każda dewiacja od prawdziwego
obrazu nie jest niczym innym jak bluźnierstwem. Urodziłaś plugastwo.
- Jedno biedne, małe dziecko!
- Dziecko, które - gdybyś mogła postąpić, jak chcesz - rosłoby, aby się rozmnażać, a
rozmnażając się, szerzyłoby plugastwo, aż wszędzie wokół nas rozpleniliby się odmieńcy i
plugawcy. To właśnie stało się tam, gdzie wola i wiara osłabły; tutaj nigdy się to nie zdarzy.
Nasi przodkowie byli z prawdziwego pnia; oni przekazali nam zaufanie. Czy ma ci się
pozwolić, żebyś zdradziła nas wszystkich? Żeby przez ciebie nasi przodkowie żyli na próżno?
Wstydź się, kobieto! A teraz idź! Odejdź do domu w pokorze, a nie trwaj w zaślepieniu. Zgłoś
swoje dziecko zgodnie z prawem. A potem odpraw pokutę, żeby się oczyścić. I I módl się.
Musisz wiele się modlić. Nie tylko popełniłaś: bluźnierstwo, wydając na świat fałszywy
obraz, lecz w swej; arogancji postąpiłaś wbrew prawu i zgrzeszyłaś rozmyślnie. Ja jestem
człowiekiem miłosiernym: nie oskarżę cię o to. Do ciebie będzie należało, żebyś zmazała to
ze swego sumienia; żebyś padła na kolana i modliła się - modliła się to, aby twój grzech
rozmyślny - tak jak inne twe grzechy - mógł zostać ci wybaczony.
Usłyszałem lekkie kroki. Dziecko cichutko zakwiliło, gdy Ciotka Harriet wzięła je na
ręce. Podeszła ku drzwiom, ujęła klamkę, potem zatrzymała się.
- Będę się modliła - powiedziała. - Tak, będę się modliła. - Urwała, a potem ciągnęła
głosem silnym i twardym: - Będę się modliła do Boga, żeby zesłał miłosierdzie na ten ohydny
świat i współczucie dla słabych, i miłość dla nieszczęśliwych i godnych pożałowania.
Zapytam Go, czy rzeczywiście jest Jego wolą, żeby to dziecko cierpiało, ja jego dusza została
potępiona przez małą skazę ciała... będę Go także prosiła, żeby złamał serca obłudników...
Potem drzwi się zamknęły i słyszałem, jak powoli szła korytarzem.
Ostrożnie wróciłem do okna i patrzyłem, jak wyszła i łagodnie złożyła białe zawiniątko
na wózku. Przez kilka sekund stała, patrząc na nie, potem odwiązała konia, wspięła się na
kozioł i wzięła zawiniątko na kolana, jedną ręką okrywając je płaszczem.
Odwróciła się, a w moich myślach utrwalił się jej obraz. Dziecko złożone na ręku, na pół
rozchylony płaszcz, ukazujący górną część brązowego, obszytego wstążką krzyża na jasnej
sukni, i w twarzy, twardej jak granit, oczy, które - zdawało się - patrząc ku domowi nie widzą
niczego...
Potem potrząsnęła lejcami i odjechała.
Za mną, w sąsiednim pokoju, mówił ojciec:
- I jeszcze herezja! Na prośbę zamiany można było przymknąć oczy; kobiety miewają
czasem w takich wypadkach dziwne pomysły. Byłem gotów patrzeć na to przez palce pod
warunkiem, że zgłosi dziecko Ale z herezją to inna sprawa. Ta kobieta jest równie
niebezpieczna, jak bezwstydna; nigdy bym nie uwierzył, że twoja siostra może być tak
niegodziwa. Pomyśleć, że mogłabyś jej pomóc w przestępstwie, wiedząc, że ty sama musiałaś
dwa razy odprawiać pokutę! I jeszcze wygłaszać herezje w moim domu! Tego nie można
puścić płazem
- Może nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi - powiedziała matka niepewnym
tonem.
- Więc czas, żeby sobie zdała sprawę. Naszym obowiązkiem jest tego dopilnować.
Matka zaczęła coś mówić, lecz głos jej się załamał. Zaczęła płakać: nigdy przedtem nie
słyszałem, żeby płakała, W dalszym ciągu rozlegał się głos ojca, wyjaśniającego potrzebę
czystości myśli tak samo jak serca i postępowania, i jej zupełnie szczególnego znaczenia dla
kobiet. Wciąż jeszcze mówił, kiedy odszedłem stamtąd na palcach.
Nie mogłem opanować uczucia wielkiej ciekawości, jaki to był ten „drobiazg”, wskutek
którego dziecko było nie w porządku. Myślałem, że może to był po prostu dodatkowy
paluszek jak u Sophie. Ale nigdy nie dowiedziałem się, co to było.
Kiedy nazajutrz powiedziano mi, że ciało mojej Ciotkij Harriet znaleziono w rzece, nikt
nie wspomniał o dziecku.”
8.
W dniu, w którym nadeszła ta wiadomość, ojciec włączył imię Ciotki Harriet do naszych
wieczornych modlitw, lecz potem już nigdy o niej nie wspomniał. Było tak, jak gdyby
wymazano ją z pamięci wszystkich, tylko nie z mojej. W niej pozostała bardzo wyraźnie,
przybierając wtedy, kiedy ją tylko słyszałem, kształt wyprostowanej postaci o twarzy
pozbawionej nadziei i o głosie mówiącym dobitnie: „Nie jestem zawstydzona - jestem tylko
pobita”. A także taka, jaką widziałem ją po raz ostatni, patrzącą na nasz dom.
Nikt mi nie powiedział, w jaki sposób umarła, lecz coś mi mówiło, że nie był to
przypadek. Nie rozumiałem wiele z tego, co podsłuchałem, a przecież było to najbardziej
niepokojące z dotychczas znanych mi zdarzeń - przeraziło mnie z jakiegoś niepojętego
powodu poczuciem niepewności o wiele większym, niż to, którego doznałem w przypadku
Sophie, Przez kilka nocy śniła mi się Ciotka Harriet leżąca w wodzie, wciąż tuląca do siebie
białe zawiniątko, podczas gdy woda zwijała jej włosy wokół bladej twarzy, a szeroko otwarte
oczy nie widziały niczego. I byłem przerażony...
Stało się to po prostu dlatego, że dziecko różniło się odrobinę od innych dzieci. Albo
miało coś, albo brakowało mu czegoś, tak że niezupełnie zgadzało się z Definicją. Istniał ten
„drobiazg”, który uczynił je kimś nie całkiem w porządku, nie całkiem takim, jak inni
ludzie...
Mój ojciec nazwał je odmieńcem... Odmieniec!... Pomyślałem o niektórych wypalonych
na tabliczkach tekstach. Przypomniałem sobie kazanie wędrownego kaznodziei; odrazę, jaka
brzmiała w jego głosie, gdy grzmiał z kazalnicy: Przeklęty jest odmieniec!
Przeklęty jest odmieniec... Odmieniec, wróg nie tylko ludzkiej rasy, lecz wszystkich
gatunków, które Bóg stworzył; niosący w sobie nasienie diabła, usiłujący niezmordowanie,
wieczyście się urzeczywistnić po to, by zniszczyć Boski ład i zamienić nasz kraj, twierdzę
woli Boga na ziemi, w sprośny chaos podobny do Rubieży; usiłujący uczynić go miejscem
bez prawa, takim jak kraje Południa, o których mówił Wuj Axel, gdzie rośliny i zwierzęta, a
także niemal ludzkie istoty rodziły jakieś dziwadła; gdzie prawdziwa rasa ustępowała miejsca
trudnym do nazwania stworzeniom, gdzie prosperowały ohydne kreatury, a duchy zła
przedrzeźniały Pana nieprzystojnymi kaprysami.
Właśnie ta mała różnicą, ten „drobiazg” był pierwszym krokiem...
Podczas tych nocy modliłem się bardzo poważnie.
- O Boże - mówiłem - proszę, proszę Cię, Boże; pozwól, abym był jak reszta ludzi. Nie
chcę być inny. Spraw, żebym, kiedy zbudzę się rano, był całkiem podobny do wszystkich,
proszę Cię, Boże, proszę!
Lecz rano, kiedy się sprawdzałem, zaraz łączyłem się z Rosalindą albo z którymś z
innych i wiedziałem, że modlitwa niczego nie zmieniła. Musiałem wstać dokładnie taki sam,
jaki szedłem do łóżka poprzedniego wieczora, i musiałem iść do wielkiej kuchni i jeść
śniadanie, siedząc twarzą do tablicy, która jakby już przestała być częścią umeblowania i
wydawała się gapić na mnie słowami: PRZEKLĘTY JEST ODMIENIEC W OCZACH
BOGA I LUDZI!
I wciąż byłem bardzo przerażony.
Po jakiejś piątej nocy, w której modlitwa nic dobrego nie przyniosła, Wuj Axel przyłapał
mnie, gdy odchodziłem od stołu ze śniadaniem, i powiedział, żebym z nim poszedł i pomógł
mu naprawić pług. Kiedy już przepracowaliśmy kilka godzin, zarządził odpoczynek, więc
wyszliśmy z kuchni i usiedliśmy w słońcu, oparci plecami o ścianę. Dał mi kawał owsianego
placka i chrupaliśmy go przez kilka minut. Potem powiedział:
- No więc, Davie, miejmy to z głowy.
- Ale co? - powiedziałem głupio.
- Cokolwiek, co sprawia, że wyglądasz, jakbyś był chory przez ostatnie kilka dni -
powiedział. - Jakie masz zmartwienie? Czy ktoś się dowiedział?
- Nie - odparłem. Zdaje się, że sprawiło mu to ulgę,
- No więc, cóż to jest?
Więc opowiedziałem mu o Ciotce Harriet i o dziecku. Zanim skończyłem, mówiłem
przez łzy - to była taka ulga, móc się z kimś tym podzielić.
- Ta jej twarz, kiedy odjeżdżała - mówiłem. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak
wyglądał. Wciąż jeszcze widzę ją w wodzie.
Spojrzałem na niego, kiedy skończyłem. Miał twarz równie zawziętą jak zawsze, z
opuszczonymi kącikami ust.
- Więc to było to... - powiedział, kiwając głową.
- To wszystko dlatego, że dziecko było inne - powtórzyłem. - I Sophie też była...
Przedtem dobrze tego nie rozumiałem... Ja... ja się boję, Wuju Axelu. Co oni zrobią, kiedy się
dowiedzą, że jestem inny?...
Położył rękę na mym ramieniu.
- Nikt nigdy o tym się nie dowie - powiedział mi raz jeszcze. - Nikt oprócz mnie - a ja
jestem pewny.
Chyba nie uspokoiło mnie to tak jak wtedy, gdy powiedział to za pierwszym razem.
- Był ten, który ucichł - przypomniałem mu. - Może dowiedzieli się o nim?
Potrząsnął głową.
- Myślę, ze o to możesz być spokojny, Davie. Dowiedziałem się, że w tym czasie, o
którym mówiłeś, jakiś chłopiec się zabił. Nazywał się Walter Brent, miał około dziewięciu
lat. Kręcił się tam, gdzie ścinali drzewa i drzewo go przygniotło, biedny chłopak.
- Gdzie? - spytałem.
- Jakieś dziewięć czy dziesięć mil stąd, na farmie w pobliżu Chipping - powiedział.
Zastanowiłem się nad tym. Kierunek Chipping na pewno się zgadzał i to był właśnie ten
rodzaj wypadku, który wyjaśniałby nagłe i nie wyjaśnione przerwanie kontaktu... Bez żadnej
urazy do nieznanego Waltera Brenta miałem nadzieję i sądziłem, że to było wyjaśnienie.
Wuj Axel wrócił do poprzedniego tematu.
- Nie ma żadnego powodu, żeby ktoś miał się o tym dowiedzieć. Tego wcale nie widać -
mogą dowiedzieć się tylko wtedy, kiedy im na to pozwolisz. Staraj się uważać na siebie,
Davie, a nigdy się nie dowiedzą.
- Co oni zrobili Sophie? - spytałem raz jeszcze. Ale on znowu wykręcił się od
odpowiedzi. Ciągnął:
- Pamiętaj, co ci powiedziałem. Oni myślą, że są prawdziwym obrazem, ale nie mogą
wiedzieć tego na pewno. A gdyby nawet Starzy Ludzie byli tego samego rodu co ja i oni, to
cóż z tego? O, wiem, że opowiada się mnóstwo o tym, jacy byli cudowni i jak cudowny był
ich świat i że któregoś dnia będziemy mieli znowu to wszystko, co mieli oni. W tym, co się o
nich opowiada, jest mnóstwo nonsensów, lecz jeśli nawet jest w tym też mnóstwo prawdy, po
cóż mamy starać się tak usilnie o to, żeby pójść w ich ślady? Gdzie teraz są oni i ich cudowny
świat?
- „Bóg zesłał na nich Cierpienie” - zacytowałem.
- Zapewne, zapewne. Na pewno przejąłeś się kazaniami, prawda? Łatwo to jest
powiedzieć, ale nie tak łatwo zrozumieć, co to oznaczało, zwłaszcza jeśli widziało się trochę
świata. Cierpienie - to były nie tylko burze, huragany, powodzie i pożary podobne do tych z
Biblii. To było jakby wszystko to razem wzięte - i coś jeszcze o wiele gorszego na dodatek.
Stworzyło to Czarne Wybrzeże i ruiny, które lśnią tam nocami, i Złe Kraje. Może wstępem do
tego była Sodoma i Gomora, tylko było to coś większego - ale czego nie rozumiem, to
dziwnego wyglądu, jaki Cierpienie nadało temu, co po nich pozostało.
- Z wyjątkiem Labradoru - powiedziałem.
- Nie z wyjątkiem Labradoru, lecz w mniejszym stopniu Labradorowi i Newf niż innym
miejscom - poprawił mnie. - Cóż to mogło być, ta straszliwa rzecz, która musiała się zdarzyć?
I dlaczego? Mogę niemal zrozumieć, że Bóg, wpadłszy w gniew, mógł zniszczyć wszystko,
co żyło i sam świat; lecz nie rozumiem tego chaosu, tego zamętu dewiacji - to nie ma sensu.
Nie pojmowałem, co mu sprawiało trudność. Ostatecznie Bóg, będąc wszechmocnym,
mógł zrobić wszystko, co mu się podobało. Próbowałem to wyjaśnić Wujowi Axelowi, ale
potrząsnął głową.
- Musimy wierzyć, że Bóg jest rozsądny, chłopcze Davie. Doprawdy, bylibyśmy
zgubieni, gdybyśmy w to nie wierzyli. Ale cokolwiek stało się tam - ruchem ręki objął cały
horyzont - cokolwiek się tam stało, to nie było rozsądne - wcale nie. Było to coś kolosalnego,
a przecież
stojącego poniżej boskiej mądrości. Więc co to było? Co to mogło być?
- Ale Cierpienie... - zacząłem. Wuj Axel poruszył się niecierpliwie,
- To tylko słowo - powiedział - zardzewiałe zwierciadło, które nie odbija niczego.
Kaznodziejom dobrze by zrobiło, gdyby przejrzeli się w nim sami. Nic by nie zrozumieli, ale
mogliby zacząć myśleć. Mogliby zacząć pytać samych siebie: - Cóż my robimy? O czym
nauczamy w kazaniach? Jacy naprawdę byli Starzy Ludzie? Cóż takiego zrobili, że
sprowadzili tę straszliwą klęskę na siebie i na cały świat? A po chwili mogliby zacząć mówić:
- Czy mamy słuszność? Cierpienie sprawiło, że świat stał się innym miejscem, czy wobec
tego możemy w ogóle mieć nadzieję, że zbudujemy na nim świat taki, jaki utracili Starzy
Ludzie? Czy powinniśmy tego próbować? Co zyskamy przez to, że zbudujemy go znów tak
dokładnie, że doprowadzi to do następnego Cierpienia? Bo to jasne, chłopcze, że jakkolwiek
cudowni byli Starzy Ludzie, nie byli aż tak cudowni, żeby nie popełniali błędów - a nikt nie
wie i prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, w czym byli mądrzy, a w czym pobłądzili.
Wiele z tego, co mówił, wymykało się memu rozumowi, ale sądziłem, że rozumiem
istotną treść. Powiedziałem:
- Ale, wuju, jeśli nie będziemy próbowali być takimi jak Starzy Ludzie i nie będziemy się
starali odbudować tego, co zostało stracone, to co możemy zrobić?
- No cóż, możemy być sobą i budować coś dla świata, który jest, a nie dla tego, który
przepadł - odparł.
- Zdaje się, że nie rozumiem - powiedziałem. - Myślisz, żeby nie troszczyć się o
prawdziwą linię i prawdziwy obraz? Nie przejmować się dewiacjami?
- Niezupełnie tak - powiedział, a potem spojrzał na mnie z ukosa. - Usłyszałeś trochę
herezji od Ciotki; no cóż, teraz usłyszysz ich nieco więcej od Wuja. Jak sądzisz, co sprawia,
że człowiek jest człowiekiem?
Zacząłem recytować definicję. Przerwał ind po pięciu słowach.
- To nie to - powiedział. - Woskowa figura może mieć to wszystko i wciąż będzie tylko
woskową figurą, prawda?
- Przypuszczam, że tak.
- No więc to, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem, jest czymś w nim.
- Dusza! - podsunąłem.
- Nie - odrzekł. - Dusza to po prostu żetony, które zbierają kościoły, takiej samej wartości
jak gwoździe. Nie, tym, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem, jest umysł; to nie jest
rzecz, to jest jakość, a umysły nie są tej samej wartości: są lepsze lub gorsze, a im są lepsze,
tym więcej znaczą. Rozumiesz, dokąd zmierzamy?
- Nie - przyznałem.
- Idzie o to, Davie. Uważam, że duchowni mają mniej lub więcej słuszności co do
większości dewiacji - tylko nie co do ich powodów, które podają. Powiedzmy, że pozwoliliby
dewiacjom żyć tak jak nam, cóż by z tego przyszło dobrego? Czy tuzin rąk i nóg albo dwie
głowy, albo oczy jak reflektory dodają komuś tego, co sprawia, że jest się człowiekiem? Nie.
Człowiek otrzymuje swój kształt fizyczny - jak oni mówią, prawdziwy obraz - zanim jeszcze
w ogóle wie, że jest człowiekiem. To, co staje się potem wewnątrz niego, czyni go istotą
ludzką. Odkrywa, że posiada coś, czego nie ma żadna inna istota: umysł. To stawia go na
innym poziomie. Tak jak wiele zwierząt jest fizycznie prawie na tyle dobry, na ile trzeba; ale
ma tę nową jakość, umysł, choć tylko we wczesnych stadiach rozwoju - i rozwija go. Jest to
jedyna rzecz, którą może z pożytkiem rozwijać - to jego jedyna droga: rozwijać nowe jakości
umysłu. - Wuj Axel urwał w zamyśleniu. - Na moim drugim statku był lekarz, który tak
mówił, a im więcej nad tym myślałem, tym bardziej sądziłem, że to ma sens. Teraz, tak jak ja
to rozumiem, w taki czy inny sposób ty i Rosalinda, i inni posiadacie nową jakość umysłu.
Prosić Boga, żeby ją wam odebrał, to tak, jakby Go prosić, żeby was oślepił lub uczynił
głuchymi. Wiem, Davie, czego się boisz, ale strach nie jest żadnym wyjściem. Nie ma
łatwego wyjścia. Musisz się z tym pogodzić. Musisz spojrzeć na to jasno i zastanowić się -
skoro już taki jesteś - nad tym, jak najlepiej możesz to wykorzystać, a jednak zapewnić sobie
bezpieczeństwo?
Oczywiście, za pierwszym razem nie zrozumiałem go całkiem jasno. Część z tego, co
mówił, utkwiła mi w głowie, resztę zrekonstruowałem, na pół pamiętając późniejsze
rozmowy. Lepiej zacząłem to rozumieć później, zwłaszcza po tym, jak Michael zaczął
chodzić do szkoły.
Tego wieczora opowiedziałem innym o Walterze. Zasmucił nas jego wypadek, niemniej
wszystkim przyniosła ulgę wiadomość: to chyba wypadek. Dokonałem osobliwego odkrycia,
prawdopodobnie był on kimś w rodzaju dalekiego krewnego: nazwisko mojej babki brzmiało
Brent.
Po tym wydarzeniu zdawało się nam, że będzie mądrzej, gdy poznamy nawzajem swoje
nazwiska, po to żeby uniknąć na przyszłość takiej niepewności.
Było nas teraz wszystkich ośmioro - no tak, gdy to mówię, to chcę powiedzieć, że było
ośmioro dzieci, które mogły rozmawiać z sobą za pośrednictwem ukształtowanych myśli;
było kilkoro innych, które czasem wysyłały sygnały, lecz tak słabe i ograniczone, że te dzieci
się nie liczyły. Były podobne do kogoś, kto nie jest całkiem ślepy, lecz potrafi widzieć
zaledwie nieco więcej niż tyle, żeby odróżnić noc od dnia. Przypadkowe kształty myśli, które
odbieraliśmy od nich, były mimowolne i zbyt zamazane i niewyraźne, żeby miały jakiś sens.
Sześcioro innych to byli: Michael, który mieszkał około trzech mil stąd na północ, Sally i
Katherine, których domy znajdowały się na sąsiednich farmach, oddalonych o dwie mile, a
więc za granicą przyległego okręgu; Mark, około dziewięciu mil na północny zachód, oraz
Annę i Rachel, dwie siostry mieszkające na wielkiej farmie, zaledwie o półtorej mili na
zachód. Annę, mająca wtedy nieco ponad trzynaście lat, była najstarsza; Walter Brent był
najmłodszy, miał sześć miesięcy.
Wiedza o tym, kto był kim, była naszym drugim stadium w zdobywaniu zaufania. W
pewnym stopniu powiększyła ona pocieszające uczucie wzajemnej pomocy. Stopniowo
zorientowałem się, że teksty i ostrzeżenia na ścianach przeciw odmieńcom mniej dobitnie
rzucały mi się w oczy. Wyblakły i raz jeszcze stopiły się z ogólnym wyglądem pokoju. Nie
znaczyło to, że pamięć o Ciotce Harriet i o Sophie osłabła; lecz raczej, że nie myślałem o nich
z takim przerażeniem i tak często. Pomogło mi w tym także wiele innych spraw, o których
trzeba było myśleć.
Nasza nauka, jak już mówiłem, była pobieżna; przeważnie było to pisanie, czytanie kilku
prostych książek oraz Biblii i Żalów, które wcale nie były tak proste i łatwe do zrozumienia, i
niewiele elementarnych rachunków. Nieduże to było wykształcenie. Z pewnością było ono
zbyt małe, żeby zadowalało rodziców Michaela, toteż posłali go do szkoły w Kentak. Tam
zaczął uczyć się mnóstwa rzeczy, o których naszym starym damom nigdy się nie śniło. Chciał
naturalnie, żeby reszta z nas także je poznała. Z początku nie tłumaczył się całkiem jasno, a
także odległość większa niż ta, do której byliśmy przyzwyczajeni, sprawiała nam wiele
trudności. Lecz teraz, po kilku tygodniach praktyka, łączność stała się o wiele wyraźniejsza i
lepsza, więc Michael mógł przekazywać nam prawie wszystko, czego się sam uczył - a nawet
pewne rzeczy, które sam niezbyt dobrze rozumiał, wyjaśniały się, gdy przemy śleliśmy je
wszyscy, tak więc my także mogliśmy mu trochę pomagać. I było nam przyjemnie, że
Michael prawie zawsze był pierwszy w klasie.
Uczenie się i to, że wiedzieliśmy więcej, sprawiało nam wielką satysfakcję, pomagało też
w wyjaśnianiu wielu spraw zagadkowych, a ja zacząłem znacznie lepiej rozumieć wiele z
tego, o czym mówił mi Wuj Axel; niemniej przynosiło nam to także pierwszy posmak
komplikacji, od których nigdy nie mogliśmy się „uwolnić. Bardzo szybko stało się nam
trudno ciągle pamiętać o tym, ile powinniśmy wiedzieć. Wiele powściągliwości wymagało
milczenie w obliczu jakichś zwykłych błędów, cierpliwe słuchanie głupich argumentów,
opartych na niewłaściwym rozumowaniu, wykonywanie pracy W zwykły sposób, chociaż
wiedziało się, że istnieje lepszy...
Oczywiście, zdarzały się złe chwile; nieostrożna uwaga, która powodowała, że ktoś
unosił brwi, nuta zniecierpliwienia w głosie wobec tych, których powinno się poważać,
niebaczna sugestia; lecz tych potknięć było niewiele, gdyż wszystkim z nas uczucie
niebezpieczeństwa było teraz bliższe. I jakoś dzięki ostrożności, szczęściu i szybkiej naprawie
pomyłek, udało się nam uniknąć bezpośrednich podejrzeń i żyć naszym podwójnym życiem
przez następne sześć lat, bez poczucia, że ryzyko staje się poważne.
W gruncie rzeczy aż do dnia, kiedy odkryliśmy, że z naszej ósemki nagle zrobiła się
dziewiątka.
9.
Zabawna sprawa zdarzyła się z moją małą siostrą, Petrą. Wydawała się taka normalna.
Nigdy nie podejrzewaliśmy... nikt z nas. Była szczęśliwym dzieckiem, ładnym od maleńkości,
ze swymi gęstymi, złotymi lokami. Widzę ją jeszcze jako jaskrawo ubrane maleństwo,
ustawicznie biegające tu i tam niepewnym krokiem, tulące straszliwie zezowatą lalkę, którą
kochała bezkrytyczną miłością. Sama jak zabawka, skłonna jak każde dziecko do nabijania
sobie guzów, do łez, chichotu, chwil powagi i bardzo słodkiej ufności. Kochałem ją -
wszyscy, nawet ojciec - starali się ją zepsuć ze wzruszającym brakiem powodzenia. Nie
przyszła mi do głowy nawet przelotna myśl o jej odmienności, dopóki nagle się to nie
zdarzyło.
Byliśmy przy żniwach. Na dwunastu akrach pracowało sześciu mężczyzn koszących
zboże. Oddałem właśnie swoją kosę innemu i dla chwili wytchnienia pomagałem przy
ustawianiu snopków, gdy nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, coś uderzyło mnie... nigdy
nie doznałem czegoś podobnego. W jednej chwili z zadowoleniem, bez pośpiechu wiązałem i
ustawiałem snopy; w następnej stało się w mojej głowie coś, co jakby uderzyło mnie
fizycznie. Bardzo możliwe, że rzeczywiście zachwiałem się pod tym ciosem. Potem przyszedł
ból i czyjeś wezwanie ciągnące mnie jak haczyk na ryby, który utkwił w mózgu. Nie było
żadnej wątpliwości - w każdym razie w oszołomieniu kilku pierwszych chwil - czy
powinienem poddać się, czy nie; posłuchałem tego wezwania w tym oszołomieniu.
Upuściłem snop, który trzymałem, i popędziłem przez pole mijając zamazane, zdumione
twarze. Wciąż biegłem, nie wiedziałem dlaczego, wiedziałem tylko, że to jest pilne; przez
połowę dwunastu akrów, przez dróżkę, przez płot, przez pochyłość Wschodniego Pastwiska
w stronę rzeki...
Pędząc ukośnie przez pochyłość, widziałem pole biegnące ku dalekiemu brzegowi rzeki,
jedno z pól Angusa Mortona, przecięte ścieżką prowadzącą ku kładce, a na ścieżce Rosalindę
pędzącą jak wiatr.
Wciąż biegłem w dół, ku brzegowi, mimo kładki, w dół rzeki, ku głębszym rozlewiskom.
Bez wahania biegłem wprost ku brzegowi drugiego rozlewiska i nie zatrzymując się,
wskoczyłem do wody. Znalazłem się całkiem blisko Petry. Tkwiła w głębokiej wodzie przy
stromym brzegu i trzymała się małego krzewu. Krzew był zgięty, nachylony i lada moment
wyrwałaby go z korzeniami. Po kilku ruchach byłem na tyle blisko, żeby ją móc ująć pod
ramiona.
Przymus nagle odpłynął i zanikł. Zaciągnąłem ją w miejsce, z którego łatwiej było wyjść
na brzeg. Gdy poczułem dno i mogłem stanąć, zobaczyłem przestraszoną twarz Rosalindy,
niespokojnie patrzącą na mnie ponad krzakami.
- Kto to jest? - spytała prawdziwymi słowami i drżącym głosem. Położyła sobie dłoń na
czole. - Kto potrafił to zrobić?
Powiedziałem jej.
- P e t r a? - powtórzyła, wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem.
Zaniosłem moją małą siostrę na brzeg i położyłem na trawie. Była wyczerpana i na pół
tylko przytomna, ale nie wyglądało na to, że stało się jej coś poważnego.
Rosalinda podeszła i uklękła na trawie po jej drugiej stronie. Patrzyliśmy na ociekającą
wodą sukienkę i na pociemniałe, splątane loki. Potem poprzez Petrę spojrzeliśmy na siebie
nawzajem.
- Nie wiedziałem o tym - powiedziałem. - Nie miałem pojęcia, że ona jest jedną z nas.
Rosalinda przyłożyła ręce do twarzy, koniuszkami palców dotykając skroni. Lekko
potrząsnęła głową i spojrzała na mnie z niepokojem w oczach.
- Nie - odparła. - Ona jest do nas podobna, ale nie jest jedną z nas. Nikt z nas nie umiałby
tak rozkazać. Ona jest kimś o wiele większym niż my.
Potem nadbiegli inni ludzie; ktoś, kto był ze mną na dwunastu akrach, ktoś z drugiej
strony; dziwili się, co wyrwało Rosalindę z domu z takim pośpiechem, jakby biegła
do pożaru. Podniosłem Petrę, żeby zanieść ją do domu. Jeden z mężczyzn z pola spojrzał
na mnie zaintrygowany.
- Ale skąd ty wiedziałeś? - spytał. - Ja nic nie słyszałem.
Rosalinda zwróciła się ku niemu ze zdziwieniem pełnym niedowierzania.
- Jak to! Przecież tak krzyczała! Chyba każdy, kto nie jest głuchy, musiał słyszeć ją aż w
Kentak!
Mężczyzna potrząsnął głową, nadal w to wątpiąc, lecz fakt, że oboje wyraźnie
słyszeliśmy krzyk, był potwierdzeniem wystarczającym, żeby zostawić ich wszystkich w
niepewności.
Ja nic nie powiedziałem. Byłem zajęty próbą odsuwania podnieconych pytań od innych z
naszej grupy; mówiłem im, żeby poczekali, aż ja czy Rosalinda będziemy sami i będziemy
mogli porozmawiać z nimd bez wzbudzania podejrzeń.
Tej nocy, po raz pierwszy od lat, miałem dobrze niegdyś znany sen, tylko że tym razem,
gdy nóż zalśnił w wysoko wzniesionej dłoni mego ojca, dewiacją, miotającą się pod jego
lewym ramieniem nie było cielątko, nie była nią też Sophie; była nią Petra. Zbudziłem się
spocony z przerażenia...
Nazajutrz próbowałem wysłać do Petry ukształtowane myśli. Sądziłem, że to ważne, żeby
jak najprędzej się dowiedziała, iż nie wolno jej się zdradzić. Bardzo się starałem, ale nie
mogłem nawiązać z nią kontaktu. Inni próbowali także, po kolei, lecz nie było odpowiedzi.
Zastanawiałem się, czy powinienem spróbować ostrzec ją zwykłymi słowami, ale Rosalinda
sprzeciwiała się temu.
- To musiała wywołać panika - powiedziała. - Jeśli teraz o tym nie mówi,
prawdopodobnie nie wie nawet, co się stało, więc mówiąc jej o tym w ogóle można by łatwo
narazić się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Pamiętaj, że skończyła dopiero sześć lat. Nie
przypuszczam, żeby obciążenie jej tą wiadomością było słuszne i bezpieczne, dopóki nie
będzie to potrzebne.
Wszyscy zgodzili się z poglądem Rosalindy. Wiedzieliśmy, że nie jest łatwo wciąż
uważać na każde swoje słowo, nawet jeśli praktykowało się to od łat. Postanowiliśmy odłożyć
powiedzenie o tym Petrze, dopóki przy jakiejś okazji nie będzie to potrzebne, albo dopóki nie
będzie na tyle duża, że dokładniej zrozumie, przed czym ją ostrzegamy; tymczasem będziemy
niekiedy próbować, czy uda nam się nawiązać z nią kontakt; jeśli nie, powinno się pozostawić
tę sprawę tak, jak wygląda teraz.
Nie widzieliśmy więc powodu, żeby wszystko nie zostało tak, jak było najlepiej dla nas
wszystkich; rzeczywiście nie było innej możliwości. Gdybyśmy nie trwali w ukryciu,
bylibyśmy skończeni.
W ostatnich kilku latach nauczyliśmy się trochę więcej, o ludziach wokół nas i o ich
uczuciach. To, co pięć czy sześć lat temu wydawało się czymś w rodzaju trochę niepokojącej
zabawy, stało się czymś groźniejszym, gdy dowiedzieliśmy się o tym więcej. W zasadzie nic
się nie zmieniło. Jeśli mieliśmy przeżyć, wciąż musieliśmy skupić całą uwagę na tym, żeby
swoje prawdziwe „ja” zachować w ukryciu; musieliśmy chodzić, rozmawiać i żyć tak, żeby
nie różnić się od innych ludzi. Posiadaliśmy pewien dar, pewien zmysł, który, jak gorzko
skarżył się Michael, powinien by być błogosławieństwem, a był tylko czymś niewiele
lepszym od przekleństwa. Najgłupsza norma była szczęśliwsza; ktoś, kto jej odpowiadał, czuł,
że gdzieś przynależy. My nie, a ponieważ nie przynależeliśmy, nie dysponowaliśmy żadnymi
pozytywami - byliśmy skazani na negatywy, na nieujawnianie samych siebie, na
nierozmawianie wtedy, kiedy mieliśmy na to ochotę, na niestosowanie tego, o czym
wiedzieliśmy, że warto by to stosować, na to, żeby się o nas nie dowiedziano - na życie w
ciągłym oszustwie, ukryciu i kłamstwie. Perspektywa tych ciągłych negatywów
rozciągających się przed nami drażniła Michaela bardziej niż resztę nas. Wyobraźnia ponosiła
go dalej, dając mu wyraźniejszą wizję tego, co miały znaczyć te frustracje, lecz propozycja
innego wyboru niż nasz nie była lepsza. Co do mnie, silne trzymanie się negatywów po to,
żeby przeżyć, wystarczyło w zupełności, żeby mnie zająć, zaledwie zaczynałem dopiero
odczuwać pustkę, jaka pozostała tam, gdzie pozytywów zabrakło. Gdy dorastałem, zaczynało
się zaostrzać przede wszystkim moje zrozumienie niebezpieczeństwa.
Utwierdziło się ono pewnego letniego popołudnia, na rok przedtem, zanim odkryliśmy
Petrę.
Był to zły okres. Straciliśmy trzy pola, a Angus Morton także. Wszystkich razem pól w
okręgu spalono trzydzieści pięć. Procent dewiacji wśród wiosennego przychówku inwentarza
- nie tylko wśród naszego, lecz w ogóle, a szczególnie wśród bydła - był najwyższy od
dwudziestu pięciu lat. Zdawało się, że więcej drapieżników rozmaitej wielkości wychodziło
nocą z lasów na żer niż kiedykolwiek przedtem. Co tydzień ktoś stawał przed sądem,
oskarżony o usiłowanie ukrycia dewiacyjnych zbiorów lub o ubój i konsumpcję nie
zgłoszonych występków z inwentarza, a na domiar wszystkiego zdarzyły się nie mniej niż
trzy alarmy w związku z łupieżczymi najazdami z Rubieży. I właśnie wtedy, gdy po ostatnim
z nich ludzie wrócili do swych zajęć, natknąłem się przypadkowo na starego Jakuba, który
mruczał coś do siebie, przewracając widłami nawóz na podwórzu.
- O co idzie? - spytałem przystając przy nim.
Wetknął widły w nawóz i oparł się jedną ręką na trzonku. Był starym człowiekiem, który
przewracał widłami nawóz, od kiedy sięgałem pamięcią, nie mogłem sobie wyobrazić, że
kiedykolwiek był czy mógł być kimkolwiek innym. Odwrócił ku mnie pomarszczoną twarz,
całą niemal ukrytą wśród białego zarostu i bokobrodów, które zawsze przywodziły mi na
myśl Eliasza.
- O fasolę - powiedział. - Teraz moja przeklęta fasola jest nie w porządku. Najpierw moje
ziemniaki, potem moje pomidory, potem moja sałata, teraz moja przeklęta fasola. Nie
pamiętam takiego roku. Zdarzało się tak z innymi warzywami, ale kto kiedy słyszał, żeby
fasola się zepsuła?
- Jesteś pewny? - spytałem.
- Na pewno. Oczywiście, że jestem. Myślisz, że w moim wieku nie wiem, jak powinna
wyglądać fasola?
Patrzył na mnie spośród białej szczeciny.
- To rzeczywiście zły rok - przytaknąłem.
- Zły - powtórzył. - To ruina. Całe tygodnie pracy poszły z dymem, świnie, owce i krowy
żarły dobre żarcie tylko po to, żeby urodzić obrzydlistwa. Ludzie uciekają i trzeba być w
pogotowiu, tak że nie można robić własnej roboty, tylko pilnować ich pracy. Nawet mój
własny ogródek jest zepsuty jak diabli. Zły! Masz rację. A gorszy jeszcze przyjdzie,
powiadam. - Potrząsnął głową. - Tak, gorszy przyjdzie - powtórzył z ponurą satysfakcją.
- Dlaczego? - zapytałem.
- To sąd - odparł. - I oni na to zasługują. Żadnej moralności, żadnych zasad. Spójrz na
młodego Teda Norbeta - dostaje maleńką grzywnę za ukrycie dziesięciu sztuk przychówku i
zjedzenie wszystkich z wyjątkiem dwóch, zanim to wykryto. Wystarczy, żeby jego ojciec
przewrócił się w grobie. No, jeśli on by zrobił coś takiego - nigdy nie zrobił, uważasz - lecz
gdyby to zrobił, wiesz, co by za to dostał? - Potrząsnąłem głową. - Byłby publicznie
zawstydzony w niedzielę, skazany na tydzień pokuty, a w dodatku na ofiarę każdego
dziesiątego zwierzęcia z całego inwentarza - powiedział dobitnie. - Więc wtedy nie”
znalazłbyś wielu ludzi, którzy robili takie rzeczy - ale teraz? - Cóż im zależy na małej
grzywnie? - splunął z obrzydzeniem na kupkę gnoju. - I wszędzie naokoło jest to samo.
Rozprzężenie, rozwiązłość, nikt nie troszczy się o nic, tylko o piękne słówka. W dzisiejszych
czasach widzisz to wszędzie. Ale z Boga kpić nie wolno. Oni znów na nas ściągają
Cierpienie: taki rok jak ten to początek. Cieszę się, że jestem stary i pewnie nie zobaczę
upadku tego wszystkiego. Ale on nadchodzi, wspomnisz moje słowa.
- Te przepisy rządowe, które ułożyły biadolące gaduły na Wschodzie, ludzie o słabych
sercach i słabym rozumie! Oto, w czym kłopot. A także mnóstwo ckliwych polityków i
duchownych, którzy powinni wiedzieć lepiej; ludzie, którzy nigdy nie żyli w niepewnym
kraju, nic o nim nie wiedzą, bardzo prawdopodobne, że nigdy w życiu nie widzieli odmieńca,
a teraz siedzą tam i rok po roku uszczuplają prawa Boga myśląc, że oni wiedzą lepiej. Nic
dziwnego, że mamy taki rok jak ten, zesłany jako ostrzeżenie, ale czy oni zrozumieją to
ostrzeżenie i czy je przyjmą? - znowu splunął.
- Cóż oni myślą, że w jaki sposób Południowy Zachód stał się krajem cywilizowanym i
bezpiecznym dla ludzi Boga? Cóż oni myślą, w jaki sposób utrzymano w ryzach odmieńców i
ustalono wzorce czystości? Nie stało się to dzięki drobnym grzywnom, które można płacić raz
na tydzień i nawet tego nie zauważyć. Stało się to dzięki przestrzeganiu prawa i karaniu
wszystkich, którzy je naruszali, w taki sposób, żeby poczuli, że zostali ukarani.
- Kiedy mój ojciec był młodym człowiekiem, kobieta, która urodziła dziecko nie będące
prawdziwym obrazem, była za to wychłostana. Jeśli zdarzyło się to za trzecim razem,
odbierano jej Certyfikat, była wyjęta spod prawa i sprzedawana. To sprawiało, że była
ostrożna zarówno w przestrzeganiu czystości, jak i w swych modlitwach. Mój ojciec
opowiadał, że przez to było o wiele mniej kłopotów z odmieńcami, a jeśli się zdarzali, palono
ich, tak jak inne dewiacje.
- Palono! - krzyknąłem. Spojrzał na mnie.
- Czyż nie w ten sposób oczyszcza się dewiacje? - zapytał z mocą.
- Tak - przyznałem. - Zboża i bydło, ale...
- Inny rodzaj jest najgorszy - warknął. - To diabeł przedrzeźniający prawdziwy obraz.
Oczywiście, powinno się je palić, tak jak to robiono. Ale cóż się stało? Te mięczaki w Rigo,
które nigdy nie miały z nimi do czynienia, powiedziały: „Chociaż to nie są ludzkie istoty,
przecież I wyglądają jak ludzie, dlatego eksterminacja wygląda jak morderstwo czy egzekucja
i niepokoi ludzkie umysły”. A więc, ponieważ mdłe umysły nie miały dość zdecydowania i
wiary, powstały nowe prawa o nibyludzkich dewiacjach. Nie wolno ich oczyszczać, musi się
pozwolić im żyć I lub umrzeć śmiercią naturalną. Należy je wyjąć spod prawa i wysiedlić do
Rubieży albo - jeśli idzie o dzieci - po prostu zostawić je na łasce losu - i to uważa się za coś
bardziej miłosiernego. Rząd ma przynajmniej na tyle rozsądku, że rozumie, iż nie wolno im
pozwolić się rozmnażać i pilnuje tego - chociaż mógłbym się założyć, że istnieje też partia
temu przeciwna. I co się dzieje? Mamy więcej mieszkańców Rubieży, a to znaczy, że mamy
więcej - i większych - najazdów i tracimy czas i pieniądze na ich powstrzymywanie -
wszystko tracimy z powodu ckliwego wykrętu od głównej zasady. Cóż to znaczy, że się
mówi: „Przeklęty jest odmieniec”, skoro traktuje się go jak współbrata?
- Ale odmieniec nie jest odpowiedzialny za to... - zacząłem.
- Nie jest odpowiedzialny! - zadrwił stary człowiek. - Czy tygrys jest odpowiedzialny za
to, że jest tygrysem? A przecież go się zabija. Nie można sobie pozwolić na to, żeby się
wszystko zachwiało. Żale zalecają utrzymywać ród Pana w czystości przez ogień, lecz teraz
to już nie odpowiada przeklętemu rządowi.
- Gdzie te dawne czasy, kiedy mąż miał wypełniać swą powinność i utrzymywać dom
swój w czystości! Kierujemy się teraz wprost ku następnej porcji Cierpienia. - Mruczał dalej,
wyglądając jak starożytny i gniewny prorok zagłady.
- Wszystkie te ukrywania - a będą się ich dopuszczać znowu, skoro nie dostali
odpowiedniej lekcji; te kobiety, które rodzą bluźnierstwa, a potem po prostu idą do kościoła,
mówią, że żałują i że spróbują nie robić tego po raz drugi; wciąż się tu wałęsające wielkie
konie Angusa Mortona „oficjalnie zatwierdzone”, kpina z Praw Czystości; przeklęty
inspektor, który chce tylko utrzymać się na posadzie i nie urazić tych w Rigo... a potem ludzie
dziwią się, że mamy złe lata... - Wciąż gderał i spluwał z obrzydzeniem, jadowicie purytańśki
staruch...
Spytałem Wuja Axela, czy dużo jest ludzi, którzy naprawdę czują w ten sposób, w jaki
mówił stary Jakub. Podrapał się w zamyśleniu po policzku.
- Dosyć dużo wśród starych. Oni wciąż czują, że to sprawa osobistej odpowiedzialności -
tak jak było, zanim nastali inspektorzy. Trochę ludzi w średnim wieku też jest takich, ale
większość z nich chętnie zostawiłaby wszystko, jak jest. Nie są tak przywiązani do form jak
ich ojcowie. Twierdzą, że nie ma wielkiego znaczenia, jak się postępuje, dopóki odmieńcy się
nie rozmnażają i wszystko idzie dobrze - ale dać im kilka lat tak niedobrych jak teraz, a nie
jestem pewien, czy przyjęliby to spokojnie.
- A dlaczego procent dewiacji w niektórych latach jest tak wysoki? - spytałem.
Potrząsnął głową.
- Nie wiem. Mówią, że to ma coś wspólnego z pogodą. Przy ostrej zimie i zawieruchach z
południowego zachodu procent dewiacji wzrasta - nie w następnym roku, ale w kolejnym po
następnym. Mówią, że to pochodzi z Krajów Zła. Nikt nie wie co, ale zdaje się, że mają
słuszność. Starzy ludzie patrzą na to jak na ostrzeżenie, po prostu przypomnienie o Cierpieniu
zesłane po to, by utrzymać nas na prostej drodze, i ci przejmują się tym najwięcej. Następny
rok ma być także zły. Więc ludzie chętniej ich posłuchają. Będą zawzięcie szukać kozłów
ofiarnych - zakończył rzucając mi długie, zatroskane spojrzenie.
Pojąłem tę aluzję i przekazałem ją innym. Prawie na pewno ten rok był równie zły jak
poprzedni i istniała tendencja do szukania kozłów ofiarnych. Opinia publiczna o ukrywaniu
dewiacji była tego roku wyraźnie mniej tolerancyjna niż ubiegłego łata, co zwiększało nasz
niepokój, który i tak odczuwaliśmy po odkryciu Petry.
Przez jakiś tydzień po wypadku w rzece nasłuchiwaliśmy ze szczególną uwagą wszelkich
podejrzliwych o nim wzmianek. Ale nie usłyszeliśmy żadnej. Widocznie przyjęto do
wiadomości, że Rosalinda i ja z różnych stron usłyszeliśmy przypadkiem wołanie o pomoc,
które w każdym razie odległość musiała przytłumić. Mogliśmy znowu się odprężyć - ale nie
na długo. Minął zaledwie miesiąc, gdy znów powstało nowe źródło złych przeczuć.
Annę oświadczyła, że ma zamiar wyjść za mąż..
10.
Gdy Anne nam o tym powiedziała, brzmiał cień wyzwania.
Z początku nie wzięliśmy tego zbyt serio. Trudno nam było uwierzyć i nie chcieliśmy
uwierzyć, że mówi poważnie. Po pierwsze, przyszłym mężem był Alan Ervin, ten sam Alan z
którym biłem się na brzegu strumienia i który do niósł o Sophie. Rodzice Annę prowadzili
dobrą farmę, niewiele mniejszą niż sam Waknuk; Alan był synem kowala, w przyszłości miał
sam z kolei zostać kowalem. Miał po temu odpowiednie warunki fizyczne, był wysoki i
zdrowy, ale to było prawie wszystko. Z całą pewnością rodzice Annę mieli co do niej bardziej
ambitne plany; nie spodziewaliśmy się więc, żeby coś z tego wyszło.
Myliliśmy się. Annę w jakiś sposób pogodziła rodziców z tą myślą i zaręczyny formalnie
uznano. Wtedy przeraziliśmy się. Zostaliśmy nagle zmuszeni do rozważenia niektórych
związanych z tym spraw i choć byliśmy tacy młodzi, wiedzieliśmy o nich dosyć, żeby ogarnął
nas niepokój. To Michael pierwszy powiedział o tym Annę.
- Nie możesz, Annę. Nie wolno ci tego zrobić dla twego własnego dobra - mówił jej. - To
tak, jakbyś na całe życie związała się z kaleką. Pomyśl, Annę, naprawdę pomyśl, co to może
znaczyć.
Odpowiedziała mu z gniewem:
- Nie jestem głupia. Oczywiście myślałam nad tym. Myślałam więcej niż wy. Jestem
kobietą - mam prawo wyjść za mąż i mieć dzieci. Was, chłopców, jest trzech, a nas,
dziewcząt, pięć. Chcesz mi powiedzieć, że dwie z nas nigdy nie mogą wyjść za mąż? Nigdy
nie mieć własnego życia ani własnego domu? Jeśli nie, to dwie z nas muszą poślubić normy.
Kocham Alana i mam zamiar wyjść za niego. Powinniśeie być mi wdzięczni. To uprości
wszystko dla reszty z was.
- Tak nie będzie - przedkładał Michael. - Niemożliwe, żebyśmy byli tylko my sami.
Muszą istnieć inni, tacy jak my - gdzieś poza naszym zasięgiem. Jeśli trochę poczekamy...
- Dlaczego miałabym czekać? To się może rozciągnąć na lata albo na zawsze. Ja mam
Alana, a ty chcesz, żebym traciła całe lata czekając na kogoś, kto może nie przyjść nigdy albo
kogo mogę nie znosić, kiedy przyjdzie. Chcesz, żebym zerwała z Alanem i zaryzykowała, że
zostanę pozbawiona wszystkiego? No, więc nie mam tego zamiaru. Nie prosiłam się o to,
żeby być taka, jak my jesteśmy, ale mam takie samo prawo jak każdy inny, żeby wziąć z
życia to, co mogę. Nie pójdzie mi to łatwo; ale czy myślisz, że łatwiej mi będzie żyć tak jak
teraz, rok po roku? To nie może być łatwe dla nikogo z nas, ale nie stanie się łatwiejsze przez
to, że dwie z nas stracą wszelką nadzieję na miłość i przywiązanie. Trzy z nas mogą wyjść za
mąż za trzech z was. A co stanie się wtedy z pozostałymi dwiema - z tymi dwiema, które
zostaną na lodzie? Nie będą w żadnej grupie. Chcesz powiedzieć, że one powinny
zrezygnować z wszystkiego?
To ty nad tym nie myślałeś, Michael - ani nikt z was. Ja wiem, co mam zamiar zrobić;
reszta z was nie wie, jakie ma zamiary, ponieważ nikt z was - z wyjątkiem Davida i Rosalindy
- nie jest zakochany, więc nikt z was się z tym nie zetknął.
Jeśli o to idzie, było to częściowo prawdą - lecz jeśli nie zetknęliśmy się z wszystkimi
problemami, zanim one powstały, byliśmy wszyscy świadomi tych, które stale nam
towarzyszyły, a z nich najważniejsza była konieczność udawania, duszenia się przez cały czas
w jakimś półżyciu z naszymi rodzinami. Tym jedynym, czego oczekiwaliśmy najbardziej,
było uwolnienie się któregoś dnia od tego ciężaru, i choć mieliśmy mało pomysłów, jak to
osiągnąć, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że małżeństwo z normą stanie się w bardzo
krótkim czasie nie do zniesienia. Nasza sytuacja w naszych obecnych domach była
wystarczająco zła; przymus intymnego życia z kimś, kto nie posługuje się ukształtowanymi
myślami - będzie czymś niemożliwym.
Po pierwsze, każde z nas będzie wciąż jeszcze miało więcej wspólnego z resztą i będzie
jej bliższe niż normie, którą on czy ona poślubili. Nie będzie to nic innego jak tylko
symulowanie małżeństwa, w którym dwoje małżonków „dzieli coś więcej niż obcy język, i to
coś jedno z nich musi stale ukrywać przed drugim. To będzie nieszczęście: ustawiczny brak
zaufania i poczucie niepewności; perspektywa strzeżenia się przez całe życie przed
potknięciem, a wiedzieliśmy już dość dobrze, że przypadkowe potknięcia są nieuniknione.
Inni ludzie są tak mgliści, tak na pół dostrzegalni w porównaniu z tymi, których się zna
poprzez ich ukształtowane myśli; i nie przypuszczam, żeby „normalni”, którzy nigdy nie
dzielą z nikim swych myśli, mogli zrozumieć, w jakim stopniu każde z nas jest o wiele więcej
częścią drugiego. Jakież pojęcie mogą oni mieć o „myśleniu razem”, tak że dwa umysły
zdolne są zrobić, to, czego jeden nie potrafi? I my nie musimy grzęznąć wśród niedostatku
słów; trudno nam jest sfałszować lub udać jakąś myśl, nawet jeśli tego chcemy; z drugiej
strony jest prawie niemożliwe, żebyśmy nie zrozumieli się nawzajem. Czym więc może być
dla nas bliskie związanie się z na pół niemą „normą”, która w najlepszym razie nie umie nic
więcej, niż sprytnie odgadywać uczucia lub myśli innej osoby? Niczym innym jak ustawiczną
niedolą i frustracją, po której wcześniej czy później nastąpi fatalne potknięcie się; albo
piętrzeniem się drobnych potknięć, stopniowo budzących podejrzenie...
Annę rozumiała to równie dobrze jak reszta z nas, ale teraz udawała, że to lekceważy.
Zaczęła buntować się przeciw swej odmienności, odmawiając odpowiadania nam, choć nie
umieliśmy powiedzieć, czy zupełnie wyłączyła swój umysł, czy wysłuchiwała nas dalej, nie
biorąc tylko udziału w wymianie myśli. Podejrzewaliśmy to pierwsze jako coś, co bardziej
leżało w jej charakterze, lecz że nie byliśmy tego pewni, nie mogliśmy nawet między sobą
podyskutować nad tym, jak wobec tego powinniśmy postąpić, jeśli w ogóle jakoś postąpić
należało. Może nie było żadnego sposobu. Ja nie widziałem żadnego. Rosalinda także nie
wiedziała, co począć.
Rosalinda wyrosła teraz na wysoką, smukłą kobietę. Była ładna, nie można było oczu
oderwać od jej twarzy; nosiła się też i poruszała w sposób atrakcyjny. Kilku młodych ludzi
czuło tę atrakcyjność i kręciło się koło niej. Była dla nich grzeczna, ale nic ponadto. Była
mądra, stanowcza, niezależna. Może ich onieśmielała, bo wkrótce skierowali swoje
zainteresowania gdzie indziej. Nie związałaby się z żadnym z nich. Bardzo prawdopodobne,
że właśnie dlatego była bardziej od nas wszystkich wstrząśnięta tym, co zamierzała zrobić
Anne.
Spotykaliśmy się zwykle dyskretnie i nie tak często, żeby to było niebezpieczne. Sądzę,
że z wyjątkiem reszty naszej grupy nikt nawet nie podejrzewał, że jest coś między nami.
Podczas tych spotkań musieliśmy kochać się dorywczo i nieszczęśliwie, i przygnębieni,
zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek nadejdzie czas, że nie będziemy musieli się ukrywać.
A sprawa Annę w jakiś sposób jeszcze bardziej nas unieszczęśliwiła. Małżeństwo z normą,
nawet z najmilszą i najlepszą z norm, było dla nas obojga czymś nie do pomyślenia.
Poza naszą grupą jedyną osobą, do której mogłem zwrócić się po radę, był Wuj Axel.
Wiedział tak jak wszyscy o zbliżającym się ślubie, lecz to, że Annę jest jedną z nas, było dla
niego nowiną, którą przyjął ponuro. Przemyślał sobie sprawę, a potem pokiwał głową.
- Nie, to się nie uda, Davie. Co do tego macie słuszność. Myślałem sobie przez ostatnie
pięć czy sześć lat, że to nie może się udać - ale miałem po prostu nadzieję, że nigdy do tego
nie dojdzie. Sądzę, że wszyscy już czujecie się przyciśnięci do muru, bo nie mówiłbyś mi o
tym teraz? Przytaknąłem mu.
- Nie chciała nas słuchać - powiedziałem. - A teraz posunęła się jeszcze dalej. W ogóle
nam nie daje odpowiedzi. Mówi, że z tym koniec. Nigdy nie chciała różnić się od ludzi
normalnych, a teraz chce być do nich tak podobna, jak tylko potrafi. To była pierwsza
prawdziwa kłótnia, jaką mieliśmy kiedykolwiek. Koniec końców powiedziała nam, że
nienawidzi nas wszystkich i nawet samej myśli o nas - przynajmniej to usiłowała nam
wmówić, ale naprawdę tak nie jest. Naprawdę to ona tak bardzo chce tego Alana, że
postanowiła nie dopuścić, żeby cokolwiek przeszkodziło jej w jego zdobyciu. Ja... ja nigdy
nie przypuszczałem, że ktoś może tak bardzo chcieć kogoś innego jak ona. Jest na tym
punkcie tak zawzięta i zaślepiona, że po prostu nic jej nie obchodzi, co może stać się później.
Nie wiem, co moglibyśmy tu zrobić.
- Nie sądzisz, że może ona potrafi żyć jak norma - odciąć się od wszystkiego? Czy to
byłoby takie trudne? - spytał Wuj Axel.
- Oczywiście myśleliśmy o tym - powiedziałem. - Ona potrafi odmawiać odpowiadania.
Robi to teraz tak jak ktoś, kto nie chce rozmawiać - ale żeby z tym żyć... To tak jakby uczynić
ślub milczenia na resztę życia. Chcę powiedzieć, że ona nie może po prostu zapomnieć o
sobie i stać się normą. Nie wierzymy, żeby to było możliwe. Michael jej powiedział, że to
byłoby tak, jakby się udawało, że ma się tylko jedną rękę, ponieważ ten ktoś, za kogo chce się
wyjść za mąż, ma tylko jedną rękę. Nic dobrego by z tego nie wyszło - i nie można by tego
wytrzymać.
Wuj Axel na chwilę zamyślił się głęboko.
- Jesteście przekonani, że ona szaleje za tym Alanem; to znaczy: zupełnie straciła głowę?
- spytał.
- W ogóle nie jest sobą. Nie myśli już rozsądnie - powiedziałem. - Jeszcze zanim
przestała nam odpowiadać, jej ukształtowane myśli były z tego powodu bardzo dziwaczne.
Wuj Axel znów potrząsnął głową z dezaprobatą.
- Kobiety lubią myśleć, że są zakochane, kiedy chcą wyjść za mąż; czują, że jest to jakby
usprawiedliwienie, które podtrzymuje poczucie ich własnej godności - zauważył. - Nic w tym
złego; większości z nich potrzeba wszystkich tych złudzeń, które zresztą zachowują. Ale
kobieta, która rzeczywiście jest zakochana, to zupełnie inne sprawa. Żyje w świecie, w
którym, wszystkie dawne proporcje uległy zmianie. Jest zaślepiona, wpatrzona w jeden cel, w
innych sprawach nie można na niej polegać. Tej jednej lojalności poświęci wszystko, z sobą
samą włącznie. Dla niej to całkiem logiczne; wszystkim innym wydaje się niezupełnie
rozsądne; a społecznie jest to niebezpieczne. A jeśli do tego dochodzi jeszcze poczucie winy,
które należy przezwyciężyć i być może odpokutować, wtedy dla kogoś jest to z całą
pewnością niebezpieczne... - urwał i na chwilę pogrążył się w milczeniu. Potem dodał:
- To jest zbyt niebezpieczne, Davie. Wyrzuty sumienia... zaparcie się siebie...
samopoświęcenie... żądza oczyszczenia się - wszystko to ją nęka. Poczucie ciężaru, potrzeba
pomocy, żeby móc z kimś ten ciężar podzielić... Wcześniej czy później, obawiam się, Davie,
wcześniej czy później...
Ja też tak myślałem.
- Ale co my możemy zrobić? - powtórzyłem z przygnębieniem.
Spojrzał na mnie stanowczym, poważnym wzrokiem.
- Co macie prawo zrobić? Jedno z was weszło na drogę, która zagraża życiu całej ósemki.
Może nie całkiem świadomie, ale nie mniej poważnie. Jeśli ona nawet ma zamiar być wobec
was lojalna, świadomie ryzykuje życie was wszystkich dla swych własnych celów -
wystarczy, że powie kilka słów przez sen. Czy ona ma moralne prawo stworzenia stałej
groźby, wiszącej nad siedmioma głowami tylko dlatego, że chce żyć z tym człowiekiem?
Zawahałem się..
- No cóż, jeśli tak to ujmujesz... - zacząłem.
- Tak, tak to ujmuję. Czy ona ma to prawo?
- Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, żeby jej to wyperswadować - odpowiedziałem
wymijająco.
- I nie powiodło wam się. Więc co teraz? Czy chcecie po prostu usiąść sobie pod tym
mieczem, nie znając dnia, kiedy może spaść wam na głowy i zabić wszystkich?
- Nie wiem - to było wszystko, co mogłem mu powiedzieć.
- Posłuchaj - rzekł Wuj Axel. - Znałem kiedyś człowieka, który był jednym z załogi w
dryfującej łodzi, po pożarze statku. Mieli mało żywności i bardzo mało wody. Jeden z nich pił
wodę morską i oszalał. Usiłował zniszczyć łódź, żeby zatonęli wszyscy razem. Był
zagrożeniem dla wszystkich. W końcu musieli wyrzucić go za burtę, wskutek czego pozostali
trzej mieli akurat tyle żywności i wody, żeby wytrwać, dopóki nie dobili do lądu. Gdyby tego
nie zrobili, on i tak by umarł, a najprawdopodobniej wszyscy inni także.
Potrząsnąłem głową.
- Nie - powiedziałem stanowczo. - Nie moglibyśmy tego zrobić.
Wciąż patrzył na mnie poważnie.
- Ten świat nie jest miły dla nikogo - a zwłaszcza dla tych, którzy różnią się od innych -
powiedział. - Może i tak nie należycie do tych, co przeżyją.
- Niezupełnie o to idzie - powiedziałem. - Gdyby tym kimś, o kim mówisz, był Alan, i
gdyby wyrzucenie go za burtę nam pomogło - zrobilibyśmy to. Ale ty masz na myśli Annę - a
my nie możemy tego zrobić nie dlatego, że to dziewczyna, z każdym z nas byłoby to samo; po
prostu nie moglibyśmy tego zrobić. Jesteśmy z sobą wszyscy zbyt ściśle związani. Ja jestem
bliższy jej i innym niż swoim własnym siostrom. To trudno wyjaśnić... - urwałem, usiłując
znaleźć sposób wytłumaczenia mu, czym jesteśmy dla siebie nawzajem. Zdawało się, że nie
można jasno wyrazić tego słowami. Mogłem tylko powiedzieć mu niezbyt dokładnie:
- To nie byłoby zwykłe morderstwo, Wuju Axelu. Byłoby to coś gorszego, coś jakby
pogwałcenie na zawsze jakiejś cząstki nas samych... Nie moglibyśmy tego zrobić,
- Alternatywą jest miecz nad waszymi głowami - powiedział.
- Wiem - zgodziłem się z bólem. - Ale to nie jest wyjście. Miecz w nas samych byłby
gorszy.
Nie mogłem nawet przedyskutować tej sprawy z innymi z obawy, że Annę mogłaby
pochwycić nasze myśli; ale wiedziałem z całą pewnością, jakie byłoby ich zdanie.
Wiedziałem, że Wuj Axel zaproponował jedyne praktyczne rozwiązanie; wiedziałem także,
że jego nierealność oznaczała uznanie faktu, że nic tu zrobić nie można.
Annę nie przekazywała teraz w ogóle nic, nie chwytaliśmy ani śladu jej myśli, ale wciąż
nie byliśmy pewni, czy ma na tyle siły woli, żeby nie przyjmować naszych. Od jej siostry
Rachel dowiedzieliśmy się, że słucha tylko słów i że robi, co może, aby udawać przed sobą, iż
jest pod każdym względem normą, lecz to nie mogło wzbudzić w nas tyle zaufania, żebyśmy
nasze myśli wymieniali swobodnie.
I w następnych tygodniach Annę zachowywała się tak samo, tak iż można było niemal
uwierzyć, że udało się jej wyrzec swej odmienności i stać się normą. Dzień jej ślubu zbliżał
się bez żadnych zakłóceń, a ona i Alan przeprowadzili się do domu, który ofiarował im jej
ojciec na skraju swej własnej ziemi. Tu i ówdzie słyszało się uwagi, że postępuje niemądrze,
wychodząc za mąż nie w swojej sferze, ale zresztą niewiele o tym mówiono.
Podczas następnych kilku miesięcy ledwie słyszeliśmy o niej. Nie przyjmowała wizyt
swej siostry, jakby zależało jej na tym, żeby zniknął nawet ten ostatni łącznik z nami.
Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że powodzi się jej lepiej i że jest szczęśliwsza, niż sądziliśmy.
Jedną z konsekwencji tej sytuacji w odniesieniu do Rosalindy i do mnie było dokładne
rozważenie naszych własnych kłopotów. Żadne z nas nie pamiętało, kiedy zorientowaliśmy
się, że pragniemy się pobrać. Była to jedna z tych spraw, które wydawały się ustalone, w tak
zupełnej zgodzie z prawem natury i z naszymi własnymi pragnieniami, że czuliśmy się tak,
jakbyśmy zawsze o tym wiedzieli. Ta perspektywa ubarwiała nasze myśli, zanim jeszcze
przyznaliśmy się do tego sami przed sobą. Dla mnie było nie do pomyślenia, żeby mogło być
inaczej, bo jeśli dwoje ludzi dorasta myśląc razem tak ściśle, jak myśleliśmy my, i kiedy ci
ludzie zbliżają się do siebie jeszcze bardziej przez świadomość wrogości, jaka ich otacza,
czują się sobie nawzajem potrzebni, zanim jeszcze zorientują się, że się kochają.
Ale gdy już wiedzą, że się kochają, wtedy dowiadują się także, że istnieją dziedziny, w
których wcale nie różnią się od norm... Spotykają się też z tymi samymi przeszkodami, z
jakimi spotykają się normy...
Nienawiść dzieląca nasze rodziny, która po raz pierwszy ujawniła się w związku ze
sprawą wielkich koni, teraz trwała już od lat. Mój ojciec i mój przyrodni Wuj Angus, ojciec
Rosalindy, zaczęli regularną wojnę podjazdową. W swych wysiłkach wzajemnego szkodzenia
sobie każdy z nich utrzymywał strażników, którzy sokolim okiem obserwowali pola drugiego,
by wykryć najmniejszą dewiację czy występek, i od pewnego czasu obydwaj byli znani z
tego, że nagradzali informatora, który przynosił wiadomość o jakichś odchyleniach na
terytorium drugiego.
Mój ojciec, zdecydowany zachować w większym stopniu rzetelność niż Angus, poniósł
znaczne ofiary osobiste. Na przykład, mimo że bardzo lubił pomidory, zarzucił w ogóle całą
niepewną uprawę rodziny solonaceae; kupowaliśmy teraz pomidory i ziemniaki. Na czarnej
liście znalazły się także inne gatunki roślin jako niepewne, a sprawiające kłopoty i kosztowne,
i choć ten stan rzeczy przyczynił się do wysokich procentów normalności na obu farmach, nie
polepszył w niczym stosunków sąsiedzkich.
Było całkiem jasne, że każda ze stron będzie absolutnie przeciwna połączeniu się obu
rodzin.
Dla obojga z nas sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Matka Rosalindy próbowała już
czegoś w rodzaju swatów; a zauważyłem też, że moja matka patrzy na kilka dziewcząt
badawczym, choć - jak dotychczas - niezadowolonym okiem.
Byliśmy pewni, że - w tej chwili - żadna ze stron nie ma pojęcia o jakimś związku między
nami. Pomiędzy Strormami i Mortomami istniały jedynie naprężone stosunki, a jedynym
miejscem, w którym można było ich spotkać pod jednym dachem, był kościół. Rosalinda i ja
spotykaliśmy się rzadko i dyskretnie.
Na razie panował impas i wyglądało na to, że będzie trwał bez końca, jeśli nie zrobimy
czegoś, co wyjaśni sytuację. Istniał pewien sposób i skorzystalibyśmy z niego, gdybyśmy
mogli być pewni, że gniew Angusa objawi się w formie wymuszenia ślubu pod groźbą
strzelby, ale wcale nie byliśmy tego pewni. Niechęć Angusa do wszystkich Strormów była tak
wielka, że - jak sądziliśmy - istniało duże prawdopodobieństwo, iż mógłby użyć strzelby w
innym celu. Co więcej, byliśmy pewni, że gdyby nawet przemocą uratowano honor, to potem
obydwoje musielibyśmy odejść od swych rodzin.
Dyskutowaliśmy i rozważaliśmy szczegółowo jakieś pokojowe rozwiązanie naszego
dylematu, lecz nawet po sześciu miesiącach, jakie upłynęły od ślubu Annę, nie zbliżyliśmy
się do żadnego rozwiązania. Co do reszty członków naszej grupy, wiedzieliśmy, że po tych
sześciu miesiącach ich strach z początku silny, teraz osłabł. Nie znaczy to, że uspokoiliśmy
się całkiem; nigdy nie byliśmy spokojni, od kiedy odkryliśmy naszą odmienność, ale
musieliśmy przyzwyczaić się do życia w pewnym zagrożeniu, a gdy kryzys spowodowany
sprawą Annę minął, przyzwyczailiśmy się do życia w nieco większym stopniu zagrożenia.
Potem którejś niedzieli o zmroku znaleziono Alana martwego, z szyją przeszytą strzałą,
na polnej ścieżce, wiodącej do jego domu.
Pierwsze wieści otrzymaliśmy od Rachel i nasłuchiwaliśmy niecierpliwie, gdy próbowała
nawiązać kontakt ze swą siostrą. Zdobywała się na wszelką możliwą koncentrację, ale bez
skutku. Umysł Annę pozostał przed nami zamknięty tak szczelnie, jak przez ostatnie osiem
miesięcy. Nawet w rozpaczy niczego nie przekazywała.
- Pójdę się z nią zobaczyć - powiedziała nam Rachel. Potem zgłosiła się znowu, bardzo
niespokojna.
- Nie chce mnie widzieć. Nie chce mnie wpuścić do domu. Wpuściła sąsiadkę, ale mnie
nie. Krzyczała, żebym sobie poszła.
- Pewnie myśli, że zrobił to ktoś z nas - zabrzmiała odpowiedź Michaela. - Czy ktoś z was
to zrobił albo wie coś o tym?
Jedno po drugim napływały nasze kategoryczne zaprzeczenia.
- Musimy coś zrobić, żeby przestała tak myśleć - postanowił Micłiael. - Nie wolno jej w
dalszym ciągu w to wierzyć. Spróbujmy się do niej przedrzeć.
Próbowaliśmy wszyscy. Nie było żadnej odpowiedzi.
- Niedobrze - stwierdził Michael. - Musisz jej w jakiś sposób przesłać kartkę, Rachel -
dodał. - Napisz tak ostrożnie, żeby zrozumiała, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego, ale tak,
żeby nikt inny nic z tego nie zrozumiał.
- Bardzo dobrze, spróbuję - zgodziła się niepewnie Rachel.
Minęła jeszcze godzina, zanim znów odebraliśmy od niej wiadomość.
- Nie jest dobrze. Dałam kartkę kobiecie, która tam jest, i czekałam. A potem kobieta
wróciła i powiedziała, że Annę podarła kartkę nie czytając jej. Teraz jest tam matka i próbuje
ją namówić, żeby wróciła do domu.
Michael zwlekał z odpowiedzią. Potem poradził nam:
- Najlepiej przygotujmy się. Przygotujcie się wszyscy, żeby wziąć nogi za pas, jeśli
będzie potrzeba, ale nie wzbudzajcie żadnych podejrzeń. Rachel, próbuj dowiadywać się
dalej, jak tylko będziesz mogła, i daj nam zaraz znać, gdyby coś zaszło.
Nie wiedziałem, jak zachować się najlepiej. Petra była już w łóżku i nie mogłem jej
zbudzić, żeby tego nie zauważono. Poza tym nie byłem pewien, czy to konieczne. Jej nawet
Annę z pewnością nie mogła podejrzewać o to, żeby miała coś wspólnego z zabójstwem
Alana. Tylko potencjalnie można było uważać ją za jedną z nas, więc nie przedsiębrałem nic
poza naszkicowaniem sobie w myśli jakiegoś ogólnego planu i wierzyłem, że będę na tyle
ostrożny, żeby nam obojgu nic się nie stało.
Dom ułożył się do snu, zanim Rachel zgłosiła się ponownie.
- Idziemy do domu, matka i ja - powiedziała. - Annę wyrzuciła wszystkich i teraz jest
sama. Matka chciała zostać, ale Annę nie panuje nad sobą, zachowuje się jak Msteryczka.
Wyrzuciła wszystkich. Bali się, że będzie się zachowywać jeszcze gorzej, gdyby się upierali,
że zostaną. Powiedziała matce, że wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć Alana, ale nie
wymieniła żadnego nazwiska.
- Przypuszczam, że nie myśli o nas? W końcu jest przecież możliwe, że Alan wdał się w
jakąś tam swoją bójkę, o której nic nie wiemy - poddał Michael.
Rachel bardzo w to wątpiła.
- Gdyby tylko o to chodziło, z pewnością dałaby mi znać. Nie krzyczałaby, żebym sobie
poszła - mówiła. - Pójdę tam wcześnie rano i dowiem się, czy teraz zmieniła zdanie.
Na razie musieliśmy się tym zadowolić. Mogliśmy trochę odetchnąć przynajmniej na
kilka godzin.
Rachel opowiedziała nam później, co zdarzyło się nazajutrz rano. Wstała w godzinę po
świcie i poszła przez pola do domu Annę. Gdy tam doszła, wahała się przez chwilę, nie mając
ochoty narazić się - co było możliwe - na te same krzyki odrazy, z którymi spotkała się
poprzedniego ranka. Jednakże nie było sensu tam stać i po prostu patrzeć na dom; zebrała się
więc na odwagę i uniosła kołatkę. Wewnątrz rozległ się jej stuk i Rachel czekała. Bez
rezultatu.
Zastukała znowu, bardziej stanowczo. Wciąż nikt nie odpowiadał.
Rachel przestraszyła się. Energicznie stukała kołatką i nasłuchiwała. Potem z wolna i
lękliwie puściła kołatkę i poszła do domu sąsiadki, która była z Annę poprzedniego dnia.
P.olanem wyjętym ze sterty drewna wybiły okno i wślizgnęły się do środka. Znalazły
Annę na górze, w sypialni, wiszącą na belce u sufitu.
Odcięły ją i ułożyły na łóżku. Ratunek był już spóźniony o kilka godzin. Sąsiadka nakryła
ją prześcieradłem,
Dla Rachel wszystko to było nierealne. Była oszołomiona. Sąsiadka ujęła Rachel za
ramię, żeby ją wyprowadzić. Gdy wychodziły, zauważyła na stole zwiniętą kartkę papieru.
Wzięła ją.
- To będzie do ciebie albo do rodziców - powiedziała, podając ją Rachel.
Rachel spojrzała na świstek tępo, czytając napis na zewnątrz.
- Ale to nie jest... - zaczęła automatycznie.
Potem ocknęła się i udała, że czyta uważniej, bo zorientowała się, że tamta kobieta nie
umie czytać.
- O, tak... tak, dam im to - powiedziała i ukryła pod sukienką na piersiach kartkę nie
zaadresowaną ani do niej, ani do rodziców, lecz do inspektora.
Mąż sąsiadki odwiózł ją do domu. Zawiadomiła rodziców. Potem sama w swoim pokoju,
tym samym, który dzieliła z nią Annę, zanim wyszła za mąż, przeczytała list.
Był to donos na nas wszystkich, z samą Rachel włącznie, a nawet na Petrę. Oskarżał nas
wszystkich razem o planowanie morderstwa Alana, a jedno z nas, nie wymienione po
nazwisku, o jego dokonanie.
Rachel przeczytała kartkę dwukrotnie, a potem troskli wie ją spaliła.
Po kilku dniach napięcie wśród nas osłabło. Samobójstwo Annę było tragedią, lecz nikt w
nim nie widział nic tajemniczego. Młoda żona, będąca w ciąży z pierwszym dziec kiem,
popadła w rozstrój z powodu szoku, jakim stała się dla niej utrata męża w takich
okolicznościach; było to godne pożałowania, ale zrozumiałe.
Lecz śmierć Alana, która pozostała nie wyjaśniona,
była tajemnicą zarówno dla nas, jak dla wszystkich innych. Dochodzenie wykryło kilka
osób, które miały z nim na pieńku, lecz żadna z nich nie miała wystarczającego motywu do
pepełnienia morderstwa, nie było też podejrzanego, który nie mógłby znaleźć dla siebie
przekonywającego alibi na czas, w którym Alan został zabity.
Stary Wiliam Tay przyznał, że strzała jest jedną ze strzał jego roboty, lecz jego roboty
była większość strzał w okręgu. Nie była to strzała używana w zawodach lub w jakikolwiek
inny sposób dająca się zidentyfikować; była to po prostu zwykła strzała do codziennych
polowań, taka jakich tuziny można było znaleźć w każdym domu. Oczywiście ludzie
plotkowali i gubili się w domysłach. Ktoś puścił pogłoskę, że Annę była mniej zacną żoną,
niż przypuszczano, że zdawało się, iż w ostatnich kilku tygodniach boi się męża. Ku wielkiej
rozpaczy jej rodziców pogłoska urosła w plotkę, że Annę sama wystrzeliła tę strzałę, a potem
popełniła samobójstwo czy to z powodu wyrzutów sumienia, czy z obawy, że jej czyn
wyjdzie na jaw. Lecz i ta plotka ucichła. Po kilku tygodniach zaczęto mówić o czym innym.
Tajemnica pozostała nie wyjaśniona - mógł to nawet być nieszczęśliwy wypadek, do którego
sprawca nie ośmielił się przyznać...
Mieliśmy uszy otwarte na każdą wzmiankę, plotkę czy przypuszczenie, które mogłoby
skierować uwagę na nas, lecz nic takiego nie zaszło, a gdy minęło zainteresowanie całą
sprawą, mogliśmy odetchnąć.
Lecz chociaż byliśmy mniej niespokojni niż kiedykolwiek od niemal roku, pozostał w nas
jednak efekt tego niepokoju, jakieś niedobre przeczucie połączone z wyostrzoną
świadomością naszej odmienności i faktu, że bezpieczeństwo nas wszystkich leży w ręku
każdego z nas.
Żałowaliśmy Annę, lecz smutek przytępiała myśl, że naprawdę straciliśmy ją już dawniej;
i chyba tylko Michael nie dzielił naszego spokoju. Powiedział:
- Jedno z nas okazało się nie dość silne...
11.
Wiosenne inspekcje tego roku wypadły pomyślnie. W całym okręgu tylko dwa pola
znalazły się na pierwszej liście do oczyszczenia, a żadne z nich nie należało do mego ojca ani
do mego przybranego Wuja Angusa. Dwa poprzednie lata były tak złe, że ludzie, którzy w
pierwszym roku wahali się, czy pozbyć się bydła mającego skłonność do produkowania
dewiacyjnego potomstwa, w następnym roku zabili je, co w rezultacie dało też w tej
dziedzinie wysoki procent normalności. Co więcej, utrzymywała się pocieszająca tendencja.
Dodało to ludziom serca, stali się bardzie; po sąsiedzku uczynni i weselsi. Pod koniec maja
robiono mnóstwo zakładów, że ilość dewiacji będzie rekordowo nis ka. Nawet stary Jakub
musiał przyznać, że gniew boski trwał na ‘razie w stanie zawieszenia. Miłosierny jest Pan -
mówił z odcieniem dezaprobaty. - „Daje im ostatnią szansę. Miejmy nadzieję, że się poprawią
albo w następnym roku z nami wszystkimi będzie źle. A skoro o to idzie wciąż jeszcze wiele
może się zepsuć w tym roku”.
Jednakże nie było oznak pogorszenia. Późniejsze warzywa wykazywały niemal równie
wysoki stopień ortodoksji jak zbiory zbóż. Wyglądało na to, że i pogoda sprzy ja dobrym
żniwom, a inspektor spędzał tak wiele czasu siedząc spokojnie w swym biurze, że stał się
niemal popularny.
Zdawało się, że dla nas, tak jak dla wszystkich, lato będzie spokojne, choć pracowite, i
prawdopodobnie byłoby takie, gdyby nie Petra.
Któregoś dnia z początkiem czerwca, pragnąc zapewne przeżyć jakąś przygodę, zrobiła
dwie rzeczy, o których wiedziała, że są zakazane. Po pierwsze, mimo że była sama, wyjechała
na swoim koniku za obręb naszych ziem, po drugie nie wystarczyła jej jazda po otwartym
terenie, lecz zapuściła się odkrywczo w głąb lasu.
Jak już mówiłem, las wokół Waknuk uważano za dość bezpieczny, ale nie można było na
tym polegać. Drapieżniki rzadko atakowały, jeśli się ich nie zaczepiało; wolały uciekać.
Mimo to niemądrze było zapuszczać się w las bez żadnej broni, bo w niektórych miejscach
większe zwierzęta mogły wędrować leśnymi przesmykami, które wysuwały się z Rubieży,
niemal wprost przez Dziki Kraj, a potem przekradać się z jednego leśnego traktu ma drugi.
Krzyk Petry dotarł do nas równie nagle i nieoczekiwanie jak poprzednim razem. Choć nie
było w nim tej gwałtownej, pełnej przymusu paniki, jak ostatnim razem, był przenikliwy;
stopień wyczerpania i lęku wystarczał, by wzbudzić najwyższy niepokój u strony odbierającej
go. Co więcej, dziecko wcale nad nim nie panowało. Emanowało po prostu wstrząs, który
zamazywał wszystko jakby bezkształtną plamą.
Próbowałem zawiadomić innych, że ja pobiegnę na pomoc, ale nie mogłem nawiązać
kontaktu nawet z Rosalindą. Takie zamazanie trudno opisać: to jakby coś, co sprawia, że nic
nie słychać pośród wielkiego hałasu lub nic nie widać we mgle. Co gorsze, ten krzyk nie
dawał ani obrazu grozy, ani nawet aluzji do jej powodów: był - ta próba wyjaśnienia czegoś w
innych terminach skazana jest na niepowodzenie, lecz można by powiedzieć, że był - jakby
bezsłownym krzykiem protestu. Samym tylko odbiciem uczucia: bez myśli, bez kontroli;
wątpiłem nawet, czy Petra w ogóle wie, że go wydaje. Był instynktowny... mogłem tylko
powiedzieć, że był rozpaczliwym sygnałem, dobiegającym z dość daleka...
Wybiegłem z kuźni, w której pracowałem, chwyciłem strzelbę - zawsze wisiała za
drzwiami domu, naładowana i podsypana prochem na wszelki wypadek. W kilka minut
osiodłałem konia i wyjechałem. Oprócz jakości krzyku pewny był tylko kierunek, z którego
dobiegał. Skoro już znalazłem się na zielonej alei, uderzyłem konia piętami i puściłem się
galopem w stronę Zachodniego Lasu.
Gdyby Petra choć na kilka minut przestała nadawać swój zagłuszający wszystko krzyk -
na tyle, żeby nasza grupa mogła nawiązać z sobą kontakt - konsekwencje
byłyby zupełnie inne, a mogłoby nie być ich wcale. Lec? nie zrobiła tego. Krzyczała
wciąż, zagłuszając wszystko, i można było tylko pędzić do źródła tych krzyków możliwie jak
najprędzej.
Część drogi była zła. Raz się przewróciłem i straciłem dużo czasu na złapanie konia. Ale
już w lesie grunt był twardszy, bo trakt utrzymywano w porządku i dość dobrze
wykorzystywano, żeby zapewnić znaczny ruch. Trzymałem się go, póki nie zorientowałem
się, że pojechałem za daleko. Las był zbyt gęsty, żeby dotrzeć do Petry w linii prostej, więc
musiałem zawrócić i szukać innej drogi we właściwym kierunku. Co do samego kierunku nie
było wątpliwości. Petra ani na chwilę nie przestawała krzyczeć. W.końcu znalazłem ścieżkę,
wąską i beznadziejnie krętą pod zwisającymi gałęźmi, pod którymi musiałem się schylić,
podczas gdy koń torował sobie drogę wiodącą w kierunku właściwym. W końcu teren stał się
bardziej otwarty i mogłem jechać, jak chciałem. O ćwierć mili dalej przecisnąłem się przez
nową gęstwinę i znalazłem się na odkrytej polanie.
Z początku nie zobaczyłem Petry. Moją uwagę przyciągnął jej konik. Leżał po przeciwnej
stronie polany z rozszarpanym gardłem. Nad nim, rwąc mięso z jego kłębów z takim
zapamiętaniem, że nie słyszała, jak nadszedłem, pochylała się najbardziej dewiacyjna bestia,
jaką kiedykolwiek widziałem.
Zwierzę było czerwonawobrązowe, popstrzone żółtymi i ciemniejszymi brązowymi
cętkami. Olbrzymie, podobne do poduszek łapy bestii były pokryte miotłami sierści, a teraz
poplamione krwią, i miały długie, zakrzywione pazury. Futrem obrośnięty był także ogon, w
taki sposób, że wyglądał jak olbrzymi pióropusz. Pysk miała okrągły, a oczy niby z żółtego
szkła, uszy szeroko rozstawione i obwisłe, nos prawie retrousse. Dwa wielkie siekacze
sterczały w dół ponad dolną szczęką i nimi, właśnie oraz pazurami bestia rozdzierała konika.
Zacząłem zdejmować strzelbę z pleców. Ten ruch zwrócił uwagę bestii. Odwróciła głowę
i nie ruszając się, przycupnęła, wpatrując się we mnie; pysk miała utapłany we krwi. Uniosła
ogon i machała nim łagodnie. Odciągnąłem kurek i właśnie unosiłem strzelbę, gdy w gardło
bestii ugodziła strzała. Zwierzę podskoczyło, skręcając się w powietszu i opadło na cztery
łapy, wciąż na mnie patrząc żółtymi, błyszczącymi oczami. Mój konik przeraził się i zaczął
się cofać, a strzelba wypaliła w powietrze, lecz zanim bestia zdołała skoczyć, dosięgły jej
dwie inne strzały: jedna w zad, a druga w głowę. Przez chwilę stała bez ruchu, potem
przewróciła się.
Z mojej prawej strony wjechała na polanę Rosalinda, wciąż jeszcze z łukiem w ręku. Z
drugiej strony pojawił się Michael ze świeżą strzałą już na cięciwie, ze wzrokiem utkwionym
w bestię, pragnąc upewnić się, że nie żyje. I chociaż byliśmy tak blisko siebie, znajdowaliśmy
się też blisko Petry, która wciąż nas wzywała.
- Gdzie ona jest? - spytała Rosalinda słowami.
Rozejrzeliśmy się wokoło i wtedy spostrzegliśmy maleńką postać o dwanaście stóp w
górze, na młodym drzewie. Siedziała w rozwidleniu gałęzi i obejmowała pień obydwoma
ramionkami. Rosalinda podjechała pod drzewo i powiedziała jej, że może już zejść, że jest już
bezpieczna. Petra wciąż tuliła się do drzewa, jakby nie mogła go puścić ani się poruszyć.
Zszedłem z konia, wspiąłem się na drzewo i pomogłem jej zsunąć się, zanim Rosalinda jej
ode mnie nie odebrała. Rosałinda posadziła Petrę przed sobą na siodle i próbowała ją
uspokoić, lecz Petra patrzyła w dół, na swego zabitego konika. Jej rozpacz była chyba jeszcze
większa.
- Musimy z tym skończyć - powiedziałem do Rosalindy. - Ona sprowadzi tu wszystkich
innych.
Michaeł, upewniwszy się, że bestia jest martwa, zbliżył się do nas. Zmartwiony patrzył na
Petrę.
- Ona nie ma pojęcia, że to robi. Nie myśli o tym; to jest wyraz samego uczucia; jakby
wrzask podszyty strachem. Lepiej byłoby, gdyby krzyczała głośno. Zabierzmy ją gdzieś,
gdzie nie będzie widziała komika.
Odjechaliśmy nieco, poza zasłonę z krzaków. Michael mówił do niej łagodnie, próbował
ją uspokoić. Zdawało się, że go nie rozumie, a jej rozpaczliwy wzór myślowy nie osłabł.
- Może spróbujemy wszyscy razem, równocześnie, przekazać jej wzór myślowy? -
zaproponowałem. – Uspokajająco-odprężający? Gotowi?
Próbowaliśmy przez całe piętnaście sekund. Nastąpiła
tylko chwilowa przerwa w rozpaczy Petry, później to uczucie ogarnęło ją i nas znowu.
- Niedobrze - rzekła Rosalinda i dała spokój.
Nasza trójka bezradnie patrzyła na Petrę. Jej wzór myślowy nieco się zmienił. Natężenie
przestrachu ustąpiło, lecz oszołomienie i rozpacz wciąż trwały z przerażającą silą. Zaczęła
płakać. Rosalinda otoczyła ją ramieniem i przytuliła.
- Niech się wypłacze. To jej przyniesie ulgę - powiedział Michael.
Kiedy czekaliśmy, aż się uspokoi, zdarzyło się to, czego się obawiałem. Spośród drzew
wyjechała Rachel; w chwilą później z innej strony pojawił się jakiś chłopiec. Nigdy
dotychczas go nie widziałem, ale wiedziałem, że to musi być Mark.
Nigdy przedtem nie spotkaliśmy się jako grupa. Była to jedna z sytuacji, które
uważaliśmy za niebezpieczne. Pozostałe dwie dziewczyny niemal na pewno były jeszcze
gdzieś w drodze, żeby dołączyć do zgromadzenia, do którego, jak postanowiliśmy, nigdy nie
wolno było dopuścić.
Pośpiesznie wytłumaczyliśmy słowami, co zaszło. Ponaglaliśmy ich, żeby odeszli i
rozeszli się tak szybko, jak to możliwe, żeby nie zobaczono ich razem. Michaela także.
Rosalinda i ja zostaniemy z Petrą i zrobimy wszystko, żeby ją uspokoić.
Cała trójka przyjęła to bez dyskusji. W chwilę późnię] opuścili nas, rozjeżdżając się w
różnych kierunkach.
Próbowaliśmy pocieszyć i utulić Petrę z niewielkim skutkiem,
W jakieś dziesięć minut później dwie dziewczyny, Sally i Katherine, przyjechały, torując
sobie drogę przez krzaki. One także były konno, z napiętymi łukami w rękach. Mieliśmy
nadzieję, że ktoś z poprzedniej trójki spotka je i zawróci, ale najwyraźniej nadjechały inną
drogą.
Zbliżyły się, z niedowierzaniem wpatrując się w Petrę. Wyjaśniliśmy im wszystko i
poleciliśmy odjechać. Już miały to zrobić i właśnie wsiadały na konie, gdy spomiędzy drzew
wynurzył się na polanę jakiś wielki mężczyzna na gniadej klaczy.
Ściągnął cugle i siedział w siodle patrząc na nas.
- Co się tu dzieje? - spytał podejrzliwym tonem.
Nie znałem go i mało mnie obchodziło jego spojrzenie. Spytałem go o to, o co zwykle
pyta się obcych. Niecierpliwie wyciągnął swą kartę tożsamości z pieczątką na rok bieżący.
Zostało ustalone, że nikt z nas nie jest wyjęty spod prawa.
- Go to wszystko znaczy? - powtórzył.
Kusiło mnie, by powiedzieć mu, żeby pilnował własnych cholernych spraw, ale uznałem,
że w tych okolicznościach taktowniej będzie mówić pojednawczo. Wyjaśniłem, że konik
mojej siostry został zaatakowany i że przybyliśmy w odpowiedzi na jej krzyki o pomoc. Nie
bardzo chciał to przyjąć za dobrą monetę. Spojrzał na mnie uważnie, a potem zwrócił się do
Sally i Katherine.
- Możliwe. Ale co was dwie sprowadziło z takim pośpiechem? - spytał.
- Naturalnie przyjechałyśmy, gdy usłyszałyśmy krzyk dziecka - odparła Sally.
- Jechałem tuż za wami i nic nie słyszałem - rzekł. Sally i Katherine spojrzały po sobie.
Sally wzruszyła ramionami.
- My słyszałyśmy - odparła krótko. Zdawało mi się, że czas, żebym się wtrącił.
- Myślałem, że wszyscy usłyszą na całe mile wokół - powiedziałem. - Konik kwiczał
także, małe, biedne zwierzątko.
Zaprowadziłem go poza kępę krzaków i pokazałem mu zmasakrowanego konika i martwą
bestię. Zdziwił się, jakby nie spodziewał się tego dowodu, ale niezupełnie go to zadowoliło.
Zażądał pokazania mu kart Rosalindy i Petry.
- Co to wszystko zna znaczyć? - spytałem ja z kolei.
- Nie wiecie, że z Rubieży wysłano szpiegów? - spytał.
- Nie wiedziałem - odparłem. - A zresztą, czy my wyglądamy jak ci z Rubieży?.
Pominął to pytanie.
- No więc, wysłali. Jest instrukcja, żeby na nich uważać. Zanosi się na kłopoty i im dalej
będziecie się trzymać od lasu, tym mniej prawdopodobne, że się na nie narazicie, zanim
dotkną nas wszystkich.
Wciąż jeszcze nie był zadowolony. Odwrócił się i znów spojrzał na konika, a potem na
Sally.
- Powiedziałbym, że minęło już chyba z pół godziny, od kiedy ten konik mógł kwiczeć.
Jak udało się wam obu trafić do tego miejsca?
Sally nieco szerzej otwarła oczy.
- Ależ kwik dochodził z tej strony, a potem, kiedy zbliżyłyśmy się, usłyszałyśmy krzyk
tej dziewczynki - odparła po prostu.
- I bardzo dobrze, żeście tu nadjechały - wtrącałem. - Uratowałybyście jej życie,
gdybyśmy przypadkiem nie byli trochę bliżej. Teraz już po wszystkim i na szczęście nic jej
się nie stało. Ale okropnie się przestraszyła i najlepiej zabiorę ją do domu. Dziękuję wam obu,
że chciałyście pomóc.
Przyjęły to odpowiednio. Pogratulowały nam uratowania Petry, wyraziły nadzieję, że
szok wkrótce jej minie, i odjechały. Mężczyzna zwlekał, zdawało się, że wciąż jest
niezadowolony i trochę zaintrygowany. Ale do niczego nie mógł się przyczepić. Na razie
obrzucił naszą trójkę długim, badawczym spojrzeniem, sprawiając wrażenie, jakby jeszcze
chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. W końcu powtórzył ostrzeżenie, żeby trzymać się z
daleka od lasu, a potem odjechał w ślad za tamtymi dwiema. Patrzyliśmy, jak znika pośród
drzew.
- Kto to jest? - niespokojnie spytała Rosalinda.
Mogłem jej tylko powiedzieć, że na jego karcie figurowało nazwisko Jerane Skinner, ale
nic więcej. Był dla mnie obcy, a nasze nazwiska też chyba niewiele mu mówiły. Zapytałbym
Sally, ale Petra wciąż jeszcze stawiała między nami barierę. Wywoływało to dziwne,
stłumione uczucie odcięcia od reszty i sprawiało, że zdumiewała mnie potęga celu, który
umożliwił Annę całkowite zerwanie z nami w tamtych miesiącach.
Rosalinda, wciąż obejmując Petrę prawym ramieniem, ruszyła stępa ku domowi.
Zabrałem siodło i uzdę martwego konika, wyjąłem strzały z ciała bestii i podążyłem za nimi.
Kiedy przywiozłem Petrę, położono ją do łóżka. Późno po południu i wcześnie
wieczorem zakłócała jeszcze od czasu do czasu nasz kontakt; dokuczało nam to prawie do
dziesiątej, potem zakłócenia nagle zmniejszyły się i ustąpiły.
- Dzięki Bogu, w końcu usnęła - porozumieliśmy się między sobą.
- Kim jest ten Skinner? - Rosalinda i ja pytaliśmy niespokojnie i równocześnie.
Sally odpowiedziała:
- On jest tutaj dość nowy. Mój ojciec go zna. On ma farmę na skraju lasu, blisko miejsca,
w którym byliście. To tylko niedobry przypadek, że nas zobaczył i oczywiście zdziwił się, po
co galopowałyśmy wśród drzew.
- Wyglądał jak ktoś bardzo podejrzliwy. Dlaczego? - pytała Rosalinda. - Czy może wie
coś o ukształtowanych myślach? Nie przypuszczałam, żeby ktoś z nich wiedział.
- On sam nie może ich nadawać ani przyjmować. Energicznie próbowałam go sprawdzić -
odpowiedziała jej Sally.
Nadpłynął wyraźny wzór od Michaela pytającego, co to wszystko znaczy. Wyjaśniliśmy
mu. Odpowiedział:
- Niektórzy z nich rzeczywiście myślą, że coś w tyrn rodzaju jest możliwe - lecz tylko coś
prymitywnego - jakieś emocjonalne przenoszenie doznań umysłowych. Nazywają to telepatią
- przynajmniej ci, którzy w to wierzą. Większość z nich wątpi, żeby coś takiego w ogóle
istniało.
- Czy oni sądzą, że to coś dewiacyjnego, oni to znaczy ci, którzy wierzą, że to istnieje? -
spytałem.
- Trudno powiedzieć. Nie wiem, czy w ogóle zastanawiano się kiedyś nad tą sprawą. Z
akademickiego punktu widzenia rzecz w tym, że jeśli Bóg może czytać ludzkie myśli, jego
prawdziwy obraz powinien także móc to robić. Można by twierdzić, że jest to umiejętność,
którą ludzie utracili czasowo wskutek kary jako części Cierpienia. Ale ja sam nie chciałbym
zasłaniać się tym argumentem przed sądem.
- Ten człowiek sprawiał wrażenie, jakby węszył pismo nosem - powiedziała Rosalinda. -
Czy kto inny interesował się tą sprawą?
Na to wszyscy odpowiedzieli jej:
- Nie!
- Dobrze - odparła. - Ale musimy uważać, żeby to się nie powtórzyło. David będzie
musiał wyjaśnić to Petrze słowami i spróbować nauczyć ją jakiejś samokontroli. Jeśli
zdarzyłby się jeszcze taki rozpaczliwy krzyk z jej strony, musicie go w każdym razie
zignorować, nie odpowiadać. Zostawcie to po prostu Davidowi i mnie. Jeśli będzie to tak
naglące, jak było za pierwszym razem, ktokolwiek dopadnie jej pierwszy, będzie musiał w
jakiś sposób pozbawić ją przytomności, a w chwili, gdy ponaglenie ustanie, musicie wracać i
udawać, że nic się nie stało. Musimy być pewni, że nie damy się znowu ściągnąć razem jako
grupa. Bardzo łatwo może nam nie poszczęścić się jak dzisiaj. Czy wszyscy to rozumieją i
zgadzają się?
Odzywały się ich potakiwania, po czym na razie inni wycofali się, zostawiając Rosalindę
i mnie, żebyśmy podyskutowali o tym, jak najlepiej powinienem postąpić z Petrą.
Nazajutrz zbudziłem się wcześnie i pierwszą rzeczą, którą sobie uświadomiłem, była
ponowna rozpacz Petry. Była teraz jednak inna; przestrach ustąpił zupełnie, ale zastąpił go
lament nad zabitym konikiem. Lecz i on nie miał tego natężenia co wczoraj.
Spróbowałem nawiązać z nią kontakt, a chociaż tego nie zrozumiała, w jej lamencie
nastąpiła dostrzegalna i przerwa i kilkusekundowy ślad zainteresowania. Wyskoczyłem z
łóżka i poszedłem do jej pokoju. Ucieszyła się, że ma towarzystwo; gdy rozmawialiśmy, jej
myślowy wzór rozpaczy zniknął. Zanim wyszedłem, obiecałem jej, że po południu zabiorę ją
na ryby.
Wcale niełatwo wyjaśnić słowami, jak można tworzyć zrozumiałe ukształtowane myśli.
My wszyscy za pierwszym razem doszliśmy do tego sami; zaczynało się od bardzo
nieporadnego jąkania, potem szło znacznie sprawniej, gdy poznaliśmy się nawzajem i
zaczęliśmy uczyć się poprzez praktykę. Z Petrą było inaczej. Mając sześć i pół roku,
posiadała już siłę projekcji innej klasy niż my i wszystko przewyższającą - lecz nie zdawała
sobie z tego sprawy, toteż nie miała nad nią żadnej kontroli. Robiłem, co mogłem, żeby jej to
wyjaśnić, lecz nawet teraz, gdy miała prawie osiem lat, konieczność wyrażenia tego słowami,
tak żeby to było dość proste, sprawiała mi trudność. Próbowałem jej to tłumaczyć przez jakąś
godzinę, podczas gdy siedzieliśmy nad brzegiem rzeki, obserwując pływaki naszych wędek, a
wciąż nie zaszedłem daleko, a ona była już zbyt znudzona, żeby zrozumieć, co do niej mówią.
Potrzebny był chyba jakiś inny sposób.
- Zabawmy się w coś - zaproponowałem. - Zamknij oczy. Zaciśnij je mocno i udawaj, że
patrzysz w głęboką, głęboką studnię. Nie widzisz nic, tylko jest ciemno.
Prawda?
- Tak - odparła z silnie zaciśniętymi powiekami.
- Dobrze, Teraz nie myśl o niczym, tylko o tym, te jest ciemno i jak bardzo głęboko jest
dno. Myśl tylko o tym, ale patrz w ciemność. Rozumiesz to?
- Tak - odparła znowu.
- Teraz uważaj - powiedziałem.
Wymyśliłem sobie dla niej królika i pomyślałem, żeby poruszył nosem. Zachichotała. No,
to jedno było dobre: to mnie przynajmniej upewniło, że umie odbierać. Zlikwidowałem
królika i pomyślałem lalkę, potem jakieś kurczątko, potem konia i wóz. Po kilku minutach
otwarła oczy i spojrzała oszołomiona..
- Gdzie to wszystko jest? - spytała rozglądając się.
- Nigdzie. To były tylko takie rzeczy pomyślane - powiedziałem. - To zabawa. A teraz ja
zamknę oczy. Obydwoje będziemy patrzeć w studnię i nie myśleć o niczym, tylko o tym, jak
tam ciemno. Teraz twoja kolej, pomyśl jakiś obraz na dnie studni, tak żebym go mógł
zobaczyć.
Sumiennie grałem swoją rolą i najwrażliwiej otwarłem swój unrysł na jej myśli. To był
błąd. Nastąpił wybuch i błysk, a ogólne wrażenie odniosłem takie, jakby uderzył we mnie
piorun. Zachwiałem się w umysłowym oszołomieniu, nie mając pojęcia, jaki obraz nadała.
Włączyli się inni, energicznie protestując. Wyjaśniłem im, co się stało.
- No dobrze, ale, na miłość boską, bądź ostrożny i nie pozwól jej tego powtórzyć. O mały
włos nie uderzyłem sis siekierą w nogę - nadszedł bolesny sygnał od Michaela.
- Sparzyłam się w rękę czajnikiem - od Katherine,
- Ucisz ją. Uspokój ją jakoś - poleciła Rosalinda.
- Nie jest podniecona. Jest zupełnie spokojna. Zdaje się, że to jest po prostu jej sposób
kontaktowania - powiedziałem im,
- Może, ale ja tego sposobu nie mogę wytrzymać - odparł Michael. - Ona go musi
złagodzić.
- Wiem, robię, co mogę. Może macie jakieś pomysły, jak z tym postąpić? - spytałem.
- No cóż, następnym razem ostrzeż nas, zanim ona spróbuje coś nadać - powiedziała mi
Rosalinda.
Opamiętałem się i znów wróciłem do Petry.
- Robisz to zbyt ostro - powiedziałem. - Tym razem zrób mały obraz myślowy, naprawdę
mały i daleki, w miękkich, łagodnych kolorach. Rób to pomału i łagodnie, jakbyś go przędła z
pajęczyny.
Petra skinęła główką i znów zamknęła oczy.
- Uwaga - ostrzegłem innych i czekałem pragnąc, żeby to było coś takiego, przed czym
można by się zasłonić.
Tym razem była to tylko mała eksplozja. Obraz był oślepiający, lecz udało mi się
uchwycić jego kształt.
- Ryba - powiedziałem. - Ryba z obwisłym ogonem. Petra zachichotała z radości.
- Z pewnością ryba - nadszedł sygnał od Michaela. - Świetnie ci idzie. Teraz tylko
powinieneś się postarać, żeby ona ograniczyła się do jednego procentu tej siły, jaką
zademonstrowała ostatnim razem, zanim wypali nam mózgi.
- Teraz pokazuj ty mnie - zażądała Petra i lekcja toczyła się dalej.
Następnego popołudnia mieliśmy drugą. Było to zajęcie dość gwałtowne i wyczerpujące,
osiągnęliśmy jednak pewien postęp. Petra zaczynała pojmować ideę tworzenia
ukształtowanych myśli - na swój dziecinny sposób, bo tylko tego można było się spodziewać
- lecz mimo zakłóceń często rozpoznawalnych. Największy kłopot sprawiało wciąż jeszcze
icłi osłabienie; gdy wpadła w podniecenie, było się niemal oszołomionym od wstrząsów.
Reszta z nas skarżyła się, że nie może nic robić, gdy my się uczymy; było to tak, jakby
próbowało się ignorować nagłe uderzenie młota w głowie. Pod koniec lekcji powiedziałem
Petrze:
- Teraz powiem Rosalindzie, żeby ci nadała obrazek myślowy. Zamknij tylko oczy tak jak
przedtem.
- Gdzie jest Rosalinda? - spytała, rozglądając się.
- Nie ma jej tutaj, ale przy obrazkach myślowych to nie ma znaczenia. No, popatrz w
ciemność i nie myśl o niczym.
„A wy inni - dodałem w myśli na użytek reszty - po prostu wyłączcie się, dobrze?
Oczyśćcie pole dla Rosalindy i nie przerywajcie. Zaczynaj, Rosalindo, mocno i jasno.”
Siedzieliśmy w milczeniu, gotowi do odbioru.
Rosalinda nadała staw otoczony trzciną. Umieściła w nim kilka kaczek, przyjaźnie,
zabawnie wyglądających kaczuszek rozmaitego koloru. Pływały tak, jakby tańczyły w jakimś
balecie, a tylko jedna, niezgrabna, ale bardzo się starająca kaczuszka zawsze trochę się
spóźniała i myliła rytm. Petra była zachwycona. Chichotała z radości. Potem nagle wyraziła
swój zachwyt; siła tego wyrazu zmazała wszystko i znów nas oszołomiła. Było to męczące
dla wszystkich, lecz jej postępy były zachęcające.
Na czwartej lekcji nauczyła się sztuki czytania myśli bez zamykania oczu, co było dużym
krokiem naprzód. Pod koniec tygodnia dokonaliśmy prawdziwych postępów. Jej
ukształtowane myśli były jeszcze surowe i chwiejne, lecz praktyka je ulepszała; jej odbiór
prostych form był dobry, choć jak dotąd niewiele potrafiła pochwycić z naszych wzajemnych
przekazów.
- Za trudno mi widzieć wszystko od razu i za szybko to idzie - mówiła. - Potrafię
powiedzieć, czy to nadajesz ty, czy Rosalinda, czy Mdchael, czy Sally, ale to idzie tak
szybko, że mi się plącze. Chociaż tamci inni są jeszcze bardziej pogmatwani.
- Jacy inni? Katherine i Mark? - spytałem.
- O, nie. Ich odróżniam. To jeszcze jacyś inni. Jacyś inni z daleka - odparła niecierpliwie.
Postanowiłem przyjąć to spokojnie.
- Nie przypuszczam, żebym ich znał. Kim oni są?
- Nie wiem - powiedziała. - Nie słyszysz ich? Są tam, ale bardzo, bardzo daleko -
wskazała na południowy zachód.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.
- Są tam teraz? - spytałem,
- Tak, ale źle ich odbieram - odparła.
Wysiliłem się, jak mogłem, żeby coś wykryć, ale mi się nie udało.
- Może byś spróbowała przekazać mi to, co ty od nich odbierasz? - zaproponowałem.
Spróbowała. Coś tam było, i to takiej jakości, jakiej
żadne z nas nie miało. Ale nie dało się tego pojąć i było to bardzo zamazane - może
dlatego, pomyślałem, że Petra próbowała przekazać coś, czego sama nie rozumiała. Nic z tego
nie potrafiłem wywnioskować i wezwałem Rosalindę, ale jej też nie powiodło się lepiej.
Petrze wyraźnie przychodziło to z wysiłkiem, więc po kilku minutach postanowiliśmy dać
temu na razie spokój.
Pomimo stałej u Petry skłonności do ześlizgiwania się w coś, co - w przełożeniu na
dźwięki - można było nazwać ogłuszającym wrzaskiem, wszyscy odczuwaliśmy zasłużoną
dumę z jej postępów. Było w tym także pewne podniecenie - tak, jakbyśmy odkrywali kogoś
nieznanego, o kim wiedzieliśmy, że przeznaczeniem jego jest zostać wielkim śpiewakiem;
tylko że było to coś o wiele ważniejszego...
- To będzie coś naprawdę bardzo interesującego - mówił Michael - pod warunkiem że ona
nas wszystkich nie wykończy, zanim nie uzyska nad tym kontroli.
Przy kolacji, w jakieś dziesięć dni po stracie konika Petry, Wuj Axel poprosił mnie,
żebym poszedł i pomógł mu przy naprawie koła, dopóki jeszcze jest jasno. Prośba niby
przypadkowa, lecz coś w jego oczach sprawiło, że zgodziłem się bez wahania. Wyszedłem z
nim i poszliśmy za stóg siana, gdzie nie można nas było podglądnąć ani podsłuchać. Wuj
wziął trawkę w zęby i spojrzał na mnie poważnie.
- Byłeś nieostrożny, chłopcze Davie? - spytał. Istnieje mnóstwo okoliczności, w których
można być
nieostrożnym, ale w ten sposób pytał mnie tylko o jedną.
- Nie sądzę - odpowiedziałem.
- A może ktoś z innych? - pytał. Znów powiedziałem, że nie sądzę.
- Hm - chrząknął. - Więc powiedz mi, dlaczego Joe Darley się o ciebie wypytywał? Masz
pojęcie dlaczego?
Nie miałem pojęcia i powiedziałem mu to. Potrząsnął głową.
- Nie podoba mi się to, chłopcze.
- Tylko o mnie czy także o innych? - spytałem.
- O ciebie... i o Rosałindę Morton.
- O - powiedziałem z niepokojem. - Chociaż, jeśli to tylko Joe Darley... Może słyszał o
nas jakieś plotki i chce zrobić z tego mały skandal?
- Może być - zgodził się Wuj Axel, ale z rezerwą. - Z drugiej strony Joe to facet, którym
posługiwał się dawniej inspektor, jeśli chciał zdobyć po cichu jakieś informacje. Nie podoba
mi się to.
Tym się także nie przejąłem. On do nikogo z nas nie zbliżył się bezpośrednio, a nie
wyobrażałem sobie, gdzie indziej mógłby zdobyć jakąś obciążającą nas informację.
Podkreśliłem, że nie mógł nam przyczepić niczego, co podpadałoby pod kategorię dewiacji
wciągniętych na listę.
Wuj Axel potrząsnął głową.
- Te listy są otwarte, nie zamknięte - powiedział. - Nie można wciągnąć na listy całych
milionów odchyleń, jakie mogą się zdarzyć - tylko te najczęstsze. Nowe przypadki, jeśli się
pojawią, należy poddać próbom. Do obowiązków inspektora należy być czujnym i wszczynać
śledztwo, jeśli otrzymana informacja zdaje się go wymagać.
Myśleliśmy o tym, co może się stać - powiedziałem mu. - Jeśli zajdą jakieś wątpliwości,
oni nie będą pewni, czego szukają. Będziemy tylko musieli okazać zdumienie, tak jak
okazałaby je norma. Jeśli Joe czy ktokolwiek ma coś przeciwko nam, może to być tylko jakieś
podejrzenie, nie żaden dowód.
Nie wydawało się, żeby był tego pewny.
- Jest Rachel - powiedział. - Była bardzo przygnębiona samobójstwem siostry. Czy
myślisz, że ona?...
- Nie - powiedziałem z przekonaniem. - Pomijając już fakt, że nie mogłaby tego zrobić,
nie mieszając w to samej siebie, musielibyśmy wiedzieć, gdyby cokolwiek przed nami
ukrywała.
- No cóż, ale jest mała Petra - powiedział. Wytrzeszczyłem na niego oczy.
- Skąd wiesz o Petrze? - spytałem. - Nigdy ci nie mówiłem.
Skinął głową z zadowoleniem.
- Ale jest. Tak przypuszczałem.
- Skąd się dowiedziałeś? - powtórzyłem niespokojnie, zastanawiając się, kto jeszcze mógł
wpaść na podobny pomysł. - Czy ona ci mówiła?
- O nie, po prostu do tego doszedłem. - Urwał, a potem dodał: - Pośrednio przez Annę.
Mówiłem, ci, jak to źle, że pozwoliliście jej wyjść za mąż za tego chłopaka. To był typ
kobiety, która nie będzie zadowolona, dopóki nie zrobi się niewolnicą i podnóżkiem
mężczyzny - nie odda się zupełnie pod jego władzę. Ona taka była.
- Ale ty... ale ty nie chcesz powiedzieć, że ona powiedziała Alanowi o soibie? -
zaprotestowałem.
- Powiedziała - skinął głową. - Zrobiła jeszcze więcej. Powiedziała mu o was wszystkich.
Gapiłem się na niego z niedowierzaniem.
- Nie możesz być tego pewien, Wuju Axelu!
- Jestem pewien, chłopcze Davie. Może nie miała takiego zamiaru. Może powiedziała mu
tylko o sobie, będąc dziewczyną, która nie potrafi zachować tajemnicy w łóżku. I może on
musiał wydusić z niej nazwiska was wszystkich, ale znał je na pewno. Znał je.
- Ale nawet jeśli je znał, skąd ty o tym wiedziałeś? -> spytałem ze wzrastającym
niepokojem.
Mówił, przywołując wspomnienia:
- W swoim czasie na wybrzeżu w Rigo była tawerna. Prowadził ją facet nazwiskiem
Grouth, z wielkim zyskiem. Miał personel złożony z trzech dziewcząt i dwóch chłopców. I ci
ludzie robili wszystko, co im kazał - dokładnie - to, co im kazał. Gdyby chciał powiedzieć to,
oo wiedział, jeden z chłopców zostałby powieszony za bunt na morzu, a dwie dziewczęta za
morderstwo. Nie wiem, co zrobiła reszta, ale traktował ich wszystkich bardzo ostro. Miał
najlepsze pole do szantażu, jakie można sobie wyobrazić. Jeśli chłopcy dostawali jakieś
napiwki, on je zabierał. Pilnował, żeby dziewczęta były miłe dla marynarzy, którzy tam
przychodzili, i wszystko, co od nich dostawały, zabierał także. Obserwowałem sposób, w jaki
je traktował i wyraz jego twarzy, kiedy na nie patrzył: rozkoszował się tym, że trzyma je w
garści i wie o tym, a one także wiedzą. Wystarczyło, że zmarszczył brwi, a one tańczyły, jak
im zagrał.
Wuj Axel urwał w zamyśleniu.
- Nigdy byś nie pomyślał, że taki właśnie wyraz na
ludzkiej twarzy można zauważyć akurat w kościele w Waknuk, prawda? Zrobiło mi się
trochę dziwnie, kiedy go zobaczyłem. Ale zobaczyłem go. Na twarzy Alana, kiedy patrzył
najpierw na Rosalindę, potem na Rachel, potem na ciebie, potem na małą Petrę. Nie
interesował się nikim innym. Tylko waszą czwórką.
- Mogłeś się pomylić... to tylko taki wyraz... - zacząłem.
- Nie taki wyraz. O nie, znałem ten wyraz twarzy, przypomniał mi zaraz tę knajpę w
Rigo. Poza tym, gdybym się mylił, skąd bym się dowiedział o Petrze?
- I co zrobiłeś?
- Wróciłem do domu i pomyślałem, trochę o Groutsie, jak wygodne wiódł sobie życie, a
także o paru innych rzeczach. Potem nałożyłem nową cięciwę na mój łuk.
- Więc to byłeś ty! - krzyknąłem.
- Tylko to można było zrobić, Davie. Wiedziałem oczywiście, że Annę pomyśli, iż
zrobiło to jedno z was. Ale nie mogła zadenuncjować was bez doniesienia na samą siebie i na
swoją siostrę. To było ryzyko, ale musiałem je podjąć.
- To z pewnością było ryzyko - i o mało co wszystko nie wyszło na jaw - odparłem i
opowiedziałem mu o liście, który Annę zostawiła dla inspektora.
Potrząsnął głową.
- Nie przypuszczałem, że posunie się aż tak daleko, biedna dziewczyna - powiedział. -
Wszystko jedno, trzeba to było zrobić, i to szybko. Alan nie był głupcem. Dopilnowałby tego,
żeby on był bezpieczny. Zanim naprawdę dobrałby się do was, złożyłby gdzieś pisemne
zeznanie, które należałoby otworzyć w wypadku jego śmierci, i postarałby się o to, żebyście
wy także o tym wiedzieli. Byłaby to dla was wszystkich dość paskudna sytuacja.
Im bardziej nad tym myślałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jak bardzo mogłaby
być paskudna.
- Ty sam podjąłeś dla nas wielkie ryzyko, Wuju Axelu - powiedziałem.
Wzruszył ramionami.
- Bardzo małe ryzyko dla mnie, wobec bardzo wielkiego dla was - powiedział.
Teraz wróciliśmy do sprawy, od której zaczęliśmy.
- Ale te wypytywania nie mogą mieć nic wspólnego z Alanem. To było już wiele tygodni
temu - zauważyłem.
- Co więcej, to nie są te informacje, którymi Alan podzieliłby się z kimkolwiek, gdyby
chciał na tym skorzystać - zgodził się Wuj Axel. - Jedno jest pewne - ciągnął. - Oni niewiele
wiedzą, bo rozpoczęliby już śledztwo, a zanim jakieś zaczną, muszą być cholernie pewni
siebie. Inspektor nie wdawałby się w niepewną grę z twoim ojcem, gdyby nie był pewny
swego - ani zresztą z Angusem Mortonem, jeśli o to idzie. Ale to wciąż jeszcze nic nam nie
mówi o tym, w czym rzecz.
Znów wróciłem do myśli, że musi to mieć coś wspólnego ze sprawą konika Petry. Wuj
Axel wiedział oczywiście o jego śmierci, ale nic więcej. Bo trzeba by było opowiedzieć mu o
samej Petrze, a mieliśmy między sobą milczące porozumienie, że im mniej on o nas wie, tym
mniej będzie miał do ukrywania w przypadku jakichś kłopotów. Jednakże teraz, skoro już
wiedział o Petrze, opisałem mu ten wypadek dokładniej. Nie wydawał się nam
prawdopodobnym źródłem plotek, lecz w braku innego źródła Wuj zapamiętał sobie
nazwisko tamtego mężczyzny.
- Jerome Skinner - powtórzył z niewielką nadzieją. - Doskonale, zobaczę, czy będę mógł
się czegoś o nim dowiedzieć.
Naradzaliśmy się wszyscy tej nocy, ale bezskutecznie. Michael powiedział:
- No cóż, jeśli ty i Rosalinda jesteście zupełnie przekonani, że nie ma żadnego powodu do
podejrzeń w waszym okręgu, to nie sądzę, żeby ślad mógł prowadzić do kogoi kolwiek
innego poza tym człowiekiem w lesie. - Użył tu raczej ukształtowanej myśli, a nie zadawał
sobie trudu z literowaniem nazwiska „Jerome Skinner”. - Jeśli to on jest źródłem niepokojów,
musiał przedstawić swoje podejrzenia inspektorowi w tym okręgu, a ten przekaże je jako
normalny raport inspektorowi u was. To znaczy, że zastanawia się nad tym już kilka osób i
tutaj będą się dopytywać o Sally i Katherine. Diabli nadali, wszyscy są teraz bardziej
podejrzliwi niż zwykle z powodu tych plotek o wielkim najeździe z Rubieży. Zobaczę, czy
będę mógł dowiedzieć się czegoś jutro i dam wam znać.
- Ale co marny robić, żeby było najlepiej? - spytała Rosalinda.
- Na razie nic - polecił Michael. - Jeśli mamy słuszność co do źródła plotek, wtedy
jesteście podzieleni na dwie grupy: Sally i Katherine są w jednej, ty, David i Petra w drugiej,
a nasza pozostała trójka w ogóle nie jest w to wplątana. Nie róbcie nic nadzwyczajnego, bo
dopiero wzbudzicie podejrzenia. Jeśli dojdzie do śledztwa, powinniśmy umieć wyłgać się,
postępując normalnie, tak jak postanowiliśmy. Ale Petra jest słabym punktem; jest za młoda,
żeby to zrozumieć. Jeśli zabiorą się do niej, wezmą ją na swoje sztuczki i przyłapią, może się
to dla nas wszystkich skończyć sterylizacją i Rubieżami...
- To czyni z niej postać kluczową. Nie wolno im jej dostać w swoje ręce. Możliwe, że nie
ciąży na niej żadne podejrzenie - ale była tam, więc nie wykluczone, że i ją będą podejrzewać.
Jeśli okaże się, że się nią interesują, lepiej będzie zapobiec dalszym stratom i uciec z nią -
jeśli zabiorą się do niej, wydobędą z niej w ten czy inny sposób wszystko.
- Bardzo możliwe, że wszystko ucichnie, ale gdyby sprawa wyglądała źle, David będzie
musiał przejąć odpowiedzialność. Twoim zadaniem, David, będzie nie dopuścić, żeby wzięto
ją na przesłuchanie - za żadną cenę. Gdybyś miał zabić kogoś, żeby temu zapobiec, będziesz
musiał to zrobić. Oni, jeśli tylko znajdą usprawiedliwienie, nie pomyślą dwa razy nad tym,
czy nas zabić. Pamiętaj: jeśli w ogóle się ruszą, to po to, żeby nas zlikwidować - jeśli nie
szybkim sposobem, to powolnym.
Jeśli dojdzie do najgorszego i nie potrafisz uratować Petry, lepiej będzie ją zabić, niż
pozwolić, żeby poddano ją sterylizacji i wygnano do RLibieży - będzie to znacznie
miłosierniej dla dziecka. Rozumiesz? Czy reszta z was się zgadza?
Napływały ich zgody.
Gdy pomyślałem o małej Petrze, okaleczonej i porzuconej nago w kraju Rubieży, żeby
zginęła albo przeżyła tylko przez przypadek, zgodziłem się ja także.
- Doskonale - ciągnął Michael. - A teraz, po prostu żeby się zabezpieczyć, najlepiej
będzie, jeśli wasza czwórka i Petra przygotuje się do ucieczki w odpowiednim momencie,
kiedy to będzie konieczna.
Zaczął to wyjaśniać bardziej szczegółowo.’.
Trudno powiedzieć, jak inaczej moglibyśmy postąpić. Jakieś otwarte posunięcie któregoś
z nas mogło od razu ściągnąć kłopoty na resztą. Nasz pech polegał na tym, że informacje o
śledztwie otrzymaliśmy wtedy, kiedy je otrzymaliśmy, a nie o dwa lub trzy dni wcześniej.
12.
Cała ta dyskusja i rada Michaela sprawiły, że groźba wykrycia nas wydała się bardziej
realna i bliska niż wcześniej tego wieczora, kiedy rozmawiałem z Wujem Axelem. W jakiś
sposób dyskusja przekonała mnie, że któregoś dnia możemy stanąć twarzą w twarz z
rzeczywistością - z trwogą, która nie wybuchnie, żeby się potem uciszyć, pozostawiając nas
takimi, jakimi byliśmy przedtem. Wiedziałem, że Michael w ciągu mniej więcej ostatniego
roku był coraz bardziej niespokojny, jak gdyby czuł, że czas nam ucieka, a teraz ja także
doznałem tego uczucia. Posunąłem się nawet tak daleko, że tego wieczora, zanim położyłem
się do łóżka, poczyniłem pewne przygotowania, położyłem sobie pod ręką łuk i kilka tuzinów
strzał i znalazłem torbę, do której włożyłem parę bochenków chleba i ser. I postanowiłem, że
nazajutrz spakuję jakieś ubrania i buty i inne rzeczy, które mogą się przydać, i ukryję je w
jakimś suchym, odpowiednim miejscu poza domem. Będą też potrzebne jakieś ubranka dla
Petry i kilka koców, i coś, w czym można by trzymać wodę do picia, nie wolno też zapomnieć
o hubce i krzesiwie...
Wciąż jeszcze układałem w myśli listę potrzebnego ekwipunku, gdy zasnąłem...
Nie minęły chyba trzy godziny, gdy obudził mnie szczęk klamki u drzwi. Nie było
księżyca, lecz gwiazdy świeciły dostatecznie jasno, żeby ukazać w drzwiach drobną postać
ubraną w nocną koszulę.
- David - powiedziała. - Rosalinda...
Ale nie potrzebowała mi nic mówić. Rosalinda już się pośpiesznie włączyła.
- David - mówiła - musimy uciekać natychmiast, najszybciej, jak możesz. Zabrali Sally i
Katherine...
Michael wdarł się w jej opowieść:
- Pośpieszcie się oboje, póki czas. To było rozmyślne zaskoczenie. Jeśli dużo się o nas
dowiedzą, spróbują zaraz posłać oddział także do ciebie, zanim będzie można cię ostrzec. U
Sally i Katherine byli niemal równocześnie, jakieś dziesięć minut temu. Ruszajcie się,
szybko!
- Spotkamy się poniżej młyna. Spieszcie się! - dodała Rosalinda.
Powiedziałem Petrze słowami:
- Ubierz się jak najszybciej. Narzuć coś na siebie. I sprawuj się bardzo cicho.
Najprawdopodobniej nie rozumiała ukształtowanych myśli szczegółowo, ale pojęła, że to
pilne. Skinęła tylko głową i wyślizgnęła się z powrotem na ciemny korytarz.
Narzuciłem ubranie i zwinąłem, koce z łóżka. Szukałem po omacku, póki nie znalazłem
łuku, strzał i torby z jedzeniem, i ruszyłem ku drzwiom.
Petra była już prawie ubrana. Zgarnąłem jakąś odzież z jej komody i zawinąłem ją w
koce.
- Nie wkładaj jeszcze butów - szepnąłem. - Nieś je w ręce i idź na palcach jak kot.
Na podwórzu odłożyłem tobół i torbę i oboje włożyliśmy buty. Petra zaczęła coś mówić,
lecz położyłem palec na ustach i przekazałem jej ukształtowaną myśl o Shebie, czarnej
klaczy. Skinęła głową i na palcach przeszliśmy przez podwórze. Właśnie otworzyłem drzwi
stajni, kiedy usłyszałem daleki odgłos, więc zatrzymałem się, żeby posłuchać.
- Konie - szepnęła Petra.
To były konie. Kilka par kopyt i cichy brzęk wędzideł.
Nie było czasu, żeby szukać siodła i uzdy dla Sheby. Wyprowadziliśmy ją na postronku i
wsiedliśmy na nią po pniaku. Z tym wszystkim, co miałem przy sobie, nie było przede mną
miejsca dla Petry. Usadowiła się za mną i objęła mnie w pasie.
Po cichu wyślizgnęliśmy się z podwórza na jego odległym krańcu i ruszyliśmy ścieżką ku
brzegowi rzeki, podczas gdy stuk kopyt na górnym trakcie zbliżał się ku domowi.
- Wyjechałaś? - spytałem Rosalindę i dałem jej znać, co się działo z nami.
- Wyjechałam dziesięć minut temu. Miałam wszystka przygotowane - powiedziała z
wyrzutem. - Wszyscy z największym wysiłkiem próbowaliśmy się z wami porozumieć, To
szczęście, że Petra przypadkiem się obudziła.
Petra ukształtowała własną myśl i przerwała nam z podnieceniem, żeby się dowiedzieć,
co się stało. Było to niby fontanna iskier.
- Łagodniej, kochanie. O wiele łagodniej - zaprotestowała Rosalinda, - Wszystko ci
wkrótce opowiemy. - Urwała na chwilę, żeby minęło oślepienie.
- Sally? - Katherine? - dowiadywała się. Odpowiedziały razem.
- Zabrano nas do inspektora. Jesteśmy zupełnie niewinne i zaskoczone. Czy tak najlepiej?
Michael i Rosalinda zgodzili się, że tak.
- Myślimy - ciągnęła Sally - że powinnyśmy zamknąć przed wami nasze myśli. Będzie
nam łatwiej postępować tak, jakbyśmy były normalne, jeśli naprawdę nie będziemy
wiedziały, co się dzieje. Więc niech nikt z was nie próbuje się z nami kontaktować.
- Bardzo dobrze - zgodziła się Rosalinda. - Ale nasze myśli będą dla was otwarte. -
Skierowała je teraz ku mnie: - Przyjeżdżaj, David. - Na farmie zaświeciły się teraz światła.
- W porządku. Przyjeżdżamy - powiedziałem. - W każdym razie w tych ciemnościach
trochę potrwa, zanim się zorientują, którędy pojechaliśmy.
- Po cieple w stajni zorientują się, że nie ujechaliście daleko - zwróciła mi uwagę.
Spojrzałem za siebie. Na górze, w domu, dostrzegłem światło w oknie i latarnię kołyszącą
się w czyjejś ręce. Słabo dobiegł do nas głos wołającego mężczyzny. Dotarliśmy teraz do
brzegu rzeki i bezpiecznie można było zmusić Shebę do kłusa. Jechaliśmy tak przez pół mili,
dopóki nie dotarliśmy do brodu, a potem przez następne ćwierć mili aż do młyna. Mądrze
było przeprowadzić klacz tamtędy, na wypadek gdyby ktoś się obudził. Za murem
słyszeliśmy psa na łańcuchu, ale nie zaszczekał. Doszło teraz do mnie dobiegające skądś,
niedaleko przed nami, uczucie ulgi Rosalindy.
Znów ruszyliśmy kłusem i po kilku chwilach zauważyłem jakieś poruszenie pod
drzewami przy drodze. Zwróciłem klacz w tamtą stronę i odnalazłem czekającą na nas
Rosalindę - i nie tylko Rosalindę, lecz także parę wielkich koni jej ojca. Potężne stworzenia
górowały nad nami, obydwa niosły na grzbietach wielkie kosze. Rosalinda stała w jednym z
koszy, obok niej leżał łuk przygotowany do strzału.
Podjechałem do niej blisko, a ona wychyliła się, żeby zobaczyć, co przywiozłem.
- Daj mi koce - powiedziała, sięgając po nie. - Co jest w tej torbie?
Powiedziałem jej.
- Mówisz, że to wszystko, co przywiozłeś? - spytała z dezaprobatą.
- Trochę się śpieszyłem - odparłem.
Złożyła koce, żeby wyścielić nimi siodło między koszami. Podniosłem Petrę, żeby
Rosalinda mogła ją wziąć na ręce. Dźwignięta przez nas oboje, wygramoliła się w górę i
usadowiła na kocach.
- Lepiej trzymajmy się razem - powiedziała Rosalinda. - Zostawiłam dla ciebie miejsce w
drugim koszu. Możesz stamtąd strzelać lewą ręką. - Rzuciła mi coś w rodzaju miniaturowej
sznurowej drabinki, tak że ta zwisła z lewego boku wielkiego konia.
Zsunąłem się z grzbietu Shefoy, zwróciłem ją głową ku domowi i dałem klapsa w bok,
żeby ruszyła, a potem niezgrabnie wgramoliłem się do drugiego kosza. W tej samej chwili,
kiedy wyjąłem nogę ze strzemienia, Rosalinda podciągnęła je w górę i uwiązała. Potrząsnęła
lejcami i zanim jeszcze usadowiłem się w koszu, ruszyliśmy, prowadząc za sobą drugiego
wielkiego konia na postronku.
Kłusowaliśmy przez chwilę, potem zjechaliśmy z drogi i jechaliśmy korytem strumienia.
Tam, gdzie wpadł doń drugi, skręciliśmy w mniejsze koryto. Opuściliśmy je i przejechaliśmy
przez bagnistą ziemię do następnego strumienia. Trzymaliśmy się jego koryta przez jakieś pół
mili lub trochę więcej, a potem wyjechaliśmy na inny odcinek wyboistego, błotnistego gruntu,
który wkrótce stwardniał,
aż wreszcie kopyta koni zadźwięczały na kamieniach. Zwolniliśmy znowu, gdy konie
szły krętą drogą pośród skał. Zrozumiałem, że Rosalinda troskliwie stara się ukryć nasze
ślady. Musiałem nieświadomie przekazać jej tę myśl, bo wtrąciła się trochę chłodno:
- Szkoda, żeś ty trochę więcej nie myślał, a trochę mniej spał.
- Zrobiłem początek - zaprotestowałem. - Miałem zamiar dokończyć wszystkich
przygotowań dzisiaj. Nie przypuszczałem, że to wszystko jest tak pilne.
- I wobec tego, kiedy próbowałam się nad tym z tobą naradzić, spałeś jak suseł. Ja razem
z matką spędziłam dwie bite godziny, pakując te kosze i siodłając konie na wszelki wypadek,
gdy ty w najlepsze poszedłeś sobie spać.
- Z matką? - spytałem przerażony. - To ona wie?
- Chyba na pół wie, teraz od pewnego czasu coś odgadła. Nie wiem, ile odgadła, nigdy o
tym nie mówiła. Myślę, że czuła, iż dopóty, dopóki nie musiała przyznawać się do tego
słowami, wszystko może się ułożyć. Kiedy powiedziałam jej dziś wieczór, że myślę, iż będę
musiała wyjechać, rozpłakała się - ale w gruncie rzeczy nie była zaskoczona; nie próbowała
dyskutować ani mi tego odradzać. Miałam takie uczucie, że postanowiła już sobie w głębi
duszy, iż kiedyś, kiedy nadejdzie ten czas, będzie musiała mi pomóc - i zrobiła to.
Pomyślałem nad tym. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby moja własna matka zrobiła coś
takiego dla Petry. A przecież płakała potem, jak odesłano Ciotkę Harriet. A Ciotka Harriet
była więcej niż gotowa złamać prawa czystości. Tak samo matka Sophie. To dziwne, jak
wiele było matek, które przymykały oko na sprawy w rzeczywistości nie naruszające
Definicji prawdziwego obrazu - a może na sprawy, które ją naruszały, jeśli można było
wyprowadzić w pole inspektora... Zastanawiałem się także, czy moja matka - potajemnie -
cieszy się, czy smuci tym, że wywiozłem Petrę...
Jechaliśmy dziwną trasą, którą Rosalinda wybrała, żeby uniknąć traktu. Było tu więcej
miejsc kamienistych i więcej strumyków, dopóki w końcu nie popędziliśmy koni stromym
brzegiem w górę i w las. Wkrótce napotkaliśmy drogę biegnącą na południowy zachód. Nie
chcieliśmy ryzykować
zostawienia na niej śladów wielkich koni, więc trzymaliśmy się równolegle do niej, aż
niebo zaczęło szarzeć. Potem wjechaliśmy głębiej w las, dopóki nie znaleźliśmy polany, na
której rosła trawa dla koni. Tam spętaliśmy je i pozwoliliśmy im się paść.
Gdy przygotowaliśmy posiłek złożony z chleba i sera, Rosalinda powiedziała:
- Ponieważ spałeś sobie wcześniej tak dobrze, to może ty będziesz miał pierwszą wartę.
Ona i Petra ułożyły się wygodnie na kocach i wkrótce zasnęły.
Siedziałem z napiętym łukiem na kolanach i z półtuzinem strzał, zatkniętych w ziemię tuż
pod ręką. Nie było słychać nic, ćwierkały tylko ptaki, od czasu do czasu przemknęło jakieś
małe zwierzę i ciągle chrupały trawę wielkie konie. Słońce podniosło się między rzadsze
gałęzie i grzało coraz silniej. Od czasu do czasu wstawałem i po cichu obchodziłem skraj
polany, ze strzałą na napiętej cięciwie. Nie odkryłem niczego, ale pomagało mi to zachować
czujność. Po kilku godzinach czuwania odezwał się Michael:
- Gdzie texaz jesteście? - spytał. Wyjaśniłem mu to tak, jak umiałem.
- Dokąd zmierzacie? - chciał wiedzieć.
- Na południowy zachód - powiedziałem. - Postanowiliśmy wędrować w nocy, a
odpoczywać w dzień.
Zgodził się na to, ale:
- Paskudne jest to, że wobec obawy przed napadem z Rubieży, kręci się tam wiele patroli.
Nie wiem, czy Rosalinda dobrze zrobiła, że wzięła te wielkie konie - jeśli je tylko zobaczą,
wiadomość o tym rozejdzie się błyskawicznie, wystarczy nawet ślad kopyt.
- Zwykłe konie są od nich szybsze - przyznałem. - Ale nie mogą się z nimi równać, jeśli
idzie o ich wytrzymałość.
- Możecie jej potrzebować. Szczerze mówiąc, David, będziecie potrzebować także sprytu.
Strasznie tu dużo o to hałasu. Musieli dowiedzieć się o was o wiele więcej, niż
przypuszczaliśmy, chociaż nie doszli jeszcze ani do Marka, ani do Rachei, ani do mnie, Ale
bardzo się z tego powodu wściekają. Mają zamiar wysłać za wami całe oddziały.
Wpadłem na pomysł, żeby do jednego z nich zgłosić się na ochotnika. Chcę im
zameldować, że widziano was, jak jechaliście na południowy wschód. Jak was tam nie znajdą,
wtedy Mark skieruje innych, żeby was szukali na północnym zachodzie.
- Jeśli ktoś was zobaczy, nie pozwólcie mu za żadną cenę oddalić się z tą wiadomością.
Ale nie strzelajcie. Wydano rożka?, żeby nie używać strzelb bez koniecznej potrzeby ani jako
sygnałów - w sprawie każdego wystrzału będzie przeprowadzane śledztwo.
- W porządku. Nie mamy strzelby - powiedziałem mu.
- Tym lepiej. Mogłaby wam przyjść pokusa, żeby jej użyć - ale oni myślą, że macie.
Rozmyślnie postanowiłem nie brać strzelby, częściowo z powodu huku, aie głównie
dlatego, że powoli się ją ładuje, jest ciężka do noszenia i bezużyteczna, kiedy zabraknie
prochu. Strzały nie mają tego zasięgu, ale nie sprawiają hałasu i można ich wypuścić tuzin
albo i więcej, podczas gdy przeciwnik ładuje ponownie strzelbę.
Włączył się Mark:
- Słyszałem was. Jak tylko będzie to potrzebne, rozpuszczę pogłoskę, że uciekliście na
północny zachód.
- Dobrze. Ale nie rób tego, dopóki ci nie powiem.
- Przypuszczam, że Rosalinda teraz śpi? Powiedz jej, żeby skontaktowała się ze mną, jak
się obudzi, dobrze?
Powiedziałem, że to zrobię, i wszyscy przestaliśmy nadawać. Trzymałem wartę przez
dalsze kilka godzin, a potem obudziłem Rosalindę. Petra nie obudziła się. Położyłem się obok
niej i usnąłem w ciągu kilku minut.
Może spałem lekko, a może był to po prostu zbieg okoliczności, że obudziłem się wtedy,
gdy mogłem jeszcze przejąć przerażoną myśl Rosalindy:
- Zabiłam go, Michael. Jest zupełnie martwy... - potem opadła w paniczne, chaotyczne
obrazy myślowe.
Włączy! się Michael, stanowczy i uspokajający ją:
- Nie bój się, Rosalindo. Musiałaś to zrobić. To jest wojna pomiędzy ich i naszym
rodzajem. Nie my ją zaczęliśmy - mamy takie samo prawo do życia jak oni. Nie wolno ci się
bać, Rosalindo, kochanie; musiałaś to zrobić.
- Co się stało? - spytałem, siadając.
Nie zwróciła na mnie uwagi albo była zbyt zajęta, żeby mnie zauważyć.
Rozejrzałem się po polanie. Petra leżała przy mnie, wciąż jeszcze śpiąc, wielkie konie
spokojnie skubały trawę. Michael włączył się znowu:
- Ukryj go, Rosalindo. Spróbuj znaleźć jakieś zagłębienie i przykryj go stosem liści.
Pauza. Potem Rosalinda, opanowawszy już panikę, ale w głębokiej rozpaczy, przytaknęła
mu.
Wstałem, wziąłem łuk i przeszedłem przez polanę w kierunku, w którym wiedziałem, że
ją znajdę. Kiedy doszedłem do krawędzi drzew, przyszło mi do głowy, że zostawiam Petrę
bez opieki, więc nie szedłem dalej.
Teraz Rosalinda pojawiła się wśród krzewów. Szła powoli, a idąc, wycierała strzałę
garścią liści.
- Co się stało? - powtórzyłem.
Ale zdawało się, że znów straciła kontrolę nad swymi ukształtowanymi myślami, były
pogmatwane i zniekształcone emocjami. Kiedy się zbliżyła, użyła zamiast nich słów:
- To był mężczyzna. Znalazł ślad koni. Widziałam, że idzie za nim. Michael powiedział...
Och, nie chciałam tego, David, ale co mogłam zrobić innego?...
Oczy miała pełne łez. Objąłem ją i dałem jej się wypłakać na mym ramieniu. Nie bardzo
mogłem, ją pocieszyć. Mogłem tylko zapewnić tak jak Michael, że to, co zrobiła, było
absolutnie konieczne.
Po krótkiej chwili powoli poszliśmy z powrotem. Rosalinda usiadła obok wciąż śpiącej
Petry. Przyszło mi do głowy, żeby ją spytać:
- A co z jego koniem, Rosalindo? Uciekł? Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Przypuszczam, że musiał mieć konia, ale kiedy go zobaczyłam, szedł po
naszych śladach pieszo.
Pomyślałem, że lepiej będzie wrócić naszym szlakiem i sprawdzić, czy zostawił gdzieś w
pobliżu spętanego konia. Przeszedłem jakieś pół mili, ale nie znalazłem żadnego konia ani
żadnego świeżego śladu kopyt poza tymi, które należały do naszych wielkich koni. Kiedy
wróciłem, Petra już się obudziła i paplała z Rosalinda.
Mijał dzień. Nic więcej nie nadeszło do nas od Michaela ani od innych. Pomimo tego, oo
zaszło, wydawało się, że lepiej będzie zostać tutaj” gdzie byliśmy, niż ruszać dalej przy
dziennym świetle, ryzykując, że zostaniemy spostrzeżeni. Więc czekaliśmy.
Potem, po południu, nagle coś nadeszło.
Nie była to ukształtowana myśl; nie miało to realnego kształtu; było samą rozpaczą,
czymś niby krzykiem w agonii. Petra zaczęła ciężko oddychać i z płaczem rzuciła się w
ramiona Rosalindy. Uderzenie było tak ostre, aż zabolało. Rosalinda i ja spojrzeliśmy na
siebie szeroko otwartymi oczami. Ręce mi drżały. A przecież wstrząs był tak bezkształtny, że
nie potrafiliśmy powiedzieć, od kogo pochodził.
Potem nastąpiła gmatwanina bólu i wstydu, przezwyciężona beznadziejnym strapieniem,
a pośród niej charakterystyczne mignięcia kształtów, o których wiedzieliśmy, że bez
wątpienia należą do Katherine. Rosalinda wzięła mnie za rękę i ścisnęła ją mocno. Znosiliśmy
to, aż ostrość zamazała się i napięcie osłabło.
Teraz włączyła się Sally, z przerwami, na falach miłości i współczucia dla Katherine, a
potem z niepokojem do reszty z nas.
- Złamali Katherine. Złamali ją... Och, Katherine, kochanie... nie wolno wam jej winić,
nikomu, z was. Proszę, proszę, nie wińcie jej. Oni ją torturują. Na jej miejscu mogłoby być
każde z nas. Ona jest teraz całkiem nieprzytomna. Nie słyszy nas... Och, Katherine,
kochanie... - Jej myśli rozpłynęły się w bezkształtnej rozpaczy.
Potem był Michael, z początku niepewny, lecz później umacniający się w kształcie tak
surowym, w jakim zawsze go odbierałem:
- To jest wojna. Kiedyś zabiję ich za to, co zrobili Katherine.
Potem przez jakąś godzinę albo dłużej nie było nic. Raczej bez przekonania robiliśmy, co
można, żeby uspokoić Petrę. Niewiele rozumiała z tego, co się między nami wydarzyło, ale
pojęła intensywność wydarzenia, a to wystarczyło, żeby ją przestraszyć.
Potem znów nadeszła Sally; tępo, z przygnębieniem, zmuszając się do tego, włączyła się:
- Katherine wyznała wszystko; przyznała się. Ja to potwierdziłam. Też w końcu zmusiliby
mnie do tego. Ja... - zawahała się z niezdecydowaniem. - Nie wytrzymałabym tego.
Rozpalonego żelaza... za nic, kiedy ona im powiedziała. Nie mogłabym... Wybaczcie mi, wy
wszyscy... Wybaczcie nam obu... Wyłączyła się znowu.
Włączył się Michael, niepewnie, również zaniepokojony.
- Sally, kochanie, oczywiście nie winimy cię za to... żadnej z was. Rozumiemy to. Ale
musimy wiedzieć, co im powiedziałyście. Ile oni wiedzą?
- O ukształtowanych myślach - i o Davidzie i Rosalindzie. Co do nich byli niemal pewni,
ale chcieli, żeby to potwierdzić.
- O Petrze też?
- Tak... och, och, och... Nastąpiła bezkształtna fala wyrzutów sumienia. - Musiałyśmy -
biedna, mała Petra - ale oni wiedzieli o niej, naprawdę. Był to jedyny powód, dla którego
David i Rosalinda ją ze sobą zabrali. Żadne kłamstwo by tego nie osłoniło
- O kimś jeszcze?
- Nie. Powiedziałyśmy im, że nie ma nikogo więcej. Myślę, że uwierzyli. Wciąż jeszcze
zadają pytania. Usiłują się więcej o tym dowiedzieć. Chcą wiedzieć, jak produkujemy
ukształtowane myśli i jaki jest ich zasięg. Ja im mówię kłamstwa. Mówię, że nie więcej niż
pięć mil i udaję, że nawet na tę odległość wcale nie jest łatwo je zrozumieć...
Katherine jest na pół przytomna. Ona nie może do was nadawać. Ale oni ciągle zadają
nam obu pytania, wciąż i wciąż... Gdybyście wiedzieli, co oni jej zrobili... Och, Katherine,
kochanie... Jej stopy, Michael, och, jej biedne, biedne stopy...
Wzory myślowe Sally zamgliły się przerażeniem, a potem zanikły.
Nikt by się nie włączył. Sądzę, że wszyscy byliśmy zbyt głęboko dotknięci i wstrząśnięci.
Słów trzeba dobierać, a potem je interpretować, lecz ukształtowane myśli czuje się głęboko w
duszy..
Słońce stało nisko i zaczęliśmy się pakować, gdy Michael znów nawiązał z nami kontakt.
- Posłuchajcie - powiedział. - Oni to biorą naprawdę bardzo poważnie. Są nami okropnie
przestraszeni. Zwykle, jeśli dewiacja usuwa się z okręgu, pozwalają jej odejść. Nikt nie może
nigdzie się osiedlić bez dowodu identyczności albo bez bardzo dokładnego badania przez
miejscowego inspektora, toteż tak czy inaczej musi skończyć na Rubieżach. Ale ich
wzburzyło przede wszystkim to, że po nas nic nie widać. Żyliśmy pośród nich prawie
dwadzieścia lat, a oni niczego nie podejrzewali. Wszędzie moglibyśmy uchodzić za
normalnych. Więc ogłoszono proklamację, opisującą waszą trójkę i oficjalnie klasyfikującą
was jako dewiacje. To znaczy, że nie jesteście istotami ludzkimi i wobec tego nie możecie
korzystać z żadnych praw i ochrony społeczeństwa ludzkiego. Każdy, kto w jakiś sposób
wam pomaga, popełnia przestępstwo kryminalne; i każdy, kto zataja wiadomości o was, także
podlega karze.
W rezultacie tego wszystkiego jesteście wyjęci spod prawa. Każdy, kto was zobaczy,
może was bezkarnie zastrzelić. Jeśli doniesie o waszej śmierci i wiadomość zostanie
potwierdzona, otrzyma niewielką nagrodę; ale o wiele większą nagrodę otrzyma ten, kto
dostarczy was żyjących.
Nastąpiła pauza, podczas której staraliśmy się to pojąć.
- Nie rozumiem - powiedziała Rosalinda. - A jeśli przyrzekniemy odejść i nie wrócić?...
- Oni się nas boją. Chcą was złapać i dowiedzieć się o nas czegoś więcej - dlatego
wyznaczono tę dużą nagrodę. To nie jest tylko kwestia prawdziwego obrazu - choć oni to w
ten sposób przedstawiają. Ale rozumieją, że moglibyśmy być dla nich prawdziwym
niebezpieczeństwem. Wyobraźcie sobie, że gdybyśmy byli o wiele liczniejsi, niż jesteśmy,
zdolni do wspólnego myślenia, robienia planów i koordynowania ich bez całej tej ish
maszynerii słów i poleceń, moglibyśmy ich zawsze przechytrzyć. Ta myśl jest im bardzo
niemiła, toteż należy nas zniszczyć, zanim będzie nas więcej. Uważają to za sprawę o
życiowym znaczeniu i - wiecie - może mają słuszność.
- Czy oni chcą zabić Sally i Katherine?
Było to nieostrożne pytanie, które wymknęło się Rosalindżie. Czekaliśmy na odpowiedź
od jednej z dwóch dziewcząt. Nie było żadnej. Nie umieliśmy powiedzieć, co to znaczy; one
mogły po prostu znów zamknąć swoje myśli, mogły spać z wyczerpania albo może już nie
żyły... Michael tak nie myślał.
- Nie ma do tego specjalnego powodu, skoro mają je bezpiecznie w swoich rękach;
bardzo prawdopodobne, że wzbudziłoby to wiele złej krwi. Oświadczyć, że nowo narodzone
dziecko nie jest istotą ludzką z powodu defektów fizycznych, to inna sprawa; lecz ta jest
znacznie delikatniejsza. Ludziom, którzy znali Sally i Katherine od lat, w ogóle nie będzie
łatwo zaakceptować werdykt o ich nieludzkości. Gdyby je zabito, mnóstwo ludzi poczułoby
się niewyraźnie i straciło zaufanie do władz - to tak, jakby prawo miało działać wstecz.
- Ale nas można zabić z całym spokojem? - zauważyła Rosalinda z goryczą.
- Was jeszcze nie złapano i nie znajdujecie się wśród ludzi, którzy was znają. Dla obcych
nie jesteście po prostu ludźmi.
Niewiele można było odpowiedzieć. Michael spytał: - Jak wędrujecie dziś wieczór?
- Wciąż na południowy zachód - powiedziałem mu. - Myśleliśmy, że spróbujemy znaleźć
sobie jakieś miejsce, żeby się zatrzymać w Dzikim Kraju, ale teraz, kiedy każdemu
myśliwemu wolno nas zastrzelić, sądzę, że będziemy musieli udać się do Rubieży.
- Tak będzie najlepiej. Jeśli potraficie się tam ukryć przez pewien czas, zobaczymy, czy
uda nam się upozorować waszą śmierć. Pomyślę nad jakimś sposobem. Jutro będę w oddziale
poszukiwawczym, który wyrusza na południowy wschód. Dam wam znać, co będą robić.
Tymczasem jeśli kogoś spotkacie, w każdym razie strzelajcie pierwsi.
Z tym wyłączyliśmy się. Rosalinda skończyła pakowanie i ułożyliśmy rzeczy tak, żeby w
koszach było wygodniej niż poprzedniej nocy. Potem wspięliśmy się do nich, ja znowu do
lewego, a Petra z Rosalinda tym razem obie w koszu po mojej prawej ręce. Rosalinda
pochyliła się, żeby uderzyć w ogromny koński bok i raz jeszcze ciężko ruszyliśmy naprzód.
Petra, która podczas pakowania zachowywała się niezwykle cicho, teraz wybuchła płaczem i
emanowała rozpacz.
Nie chciała - mówiła przez łzy pociągając nosem - jechać do Rubieży. Srodze martwiły ją
myśli o Starej Małgośce i Włochatym Jasiu z jego całą rodziną i a innych wstrętnych
postaciach, które - jak tym straszono dzieci - ukrywają się w tych okolicach.
Byłoby nam łatwiej ją uspokoić, gdyby w nas samych nie tkwiły resztki dziecięcych
lęków lub gdybyśmy mogli przeciwstawić chorobliwej reputacji tego rejonu jakiś zdrowy
pogląd na niego. Lecz w tej sytuacji my, podobnie jak większość ludzi, wiedzieliśmy o nim
zbyt mało rzeczy przekonywających i musieliśmy znosić rozpacz Petry. Trzeba przyznać, że
była ona mniej intensywna niż przy poprzednich okazjach, a doświadczenie pozwoliło nam
teraz lepiej jej przeciwdziałać, niemniej efekt był męczący. Minęło całe pół godziny, zanim
Rosalindzie udało się załagodzić ów zagmatwany zgiełk jej myśli. Gdy to zrobiła, inni
włączyli się z niepokojem; zirytowany Michael zapytał:
- Co to było tym razem? Wyjaśniliśmy mu.
Michael przestał się irytować i zwrócił uwagę na samą Petrę. W powolnych, jasnych
obrazach myślowych zaczął jej opowiadać, że Rubieże nie są wcale miejscem, w którym
mieszkają jakieś straszydła, jak to ludzie opowiadają. Że większość mieszkających tam
mężczyzn i kobiet to po prostu ludzie pechowi i nieszczęśliwi. Zabrano i;?h z domów, często
gdy byli jeszcze małymi dziećmi, albo niektórzy z nich, gdy byli starsi, musieli z domów
uciekać tylko dlatego, że nie wyglądali tak jak inni ludzie i musieli żyć na Rubieżach,
ponieważ nigdzie indziej nie pozostawiono by ich w spokoju. Niektórzy z nich wyglądali
rzeczywiście bardzo dziwnie i zabawnie, ale nic nie mogli na to poradzić. Można się tym
martwić, ale nie trzeba się tego bać. Gdyby nam przydarzyło się mieć jakieś dodatkowe palce
albo uszy, odesłano by nas na Rubieże, chociaż bylibyśmy przecież w duszy dokładnie takimi
samymi ludźmi, jakimi jesteśmy teraz. W gruncie rzeczy to, jak ludzie wyglądają, ma
niewielkie znaczenie, wkrótce można się do tego przyzwyczaić i...
Lecz mniej więcej w tym miejscu Petra mu przerwała:
- Kto to jest ta druga? - powiedziała.
- Jaka druga? Co masz na myśli? - spytał.
- Ta druga osoba, która nadaje obrazy myślowe zupełnie pomieszane z twoimi - odparła.
Nastąpiła pauza. Ja całkiem otwarłem swój umysł, lecz w ogóle nie mogłem wykryć
żadnych ukształtowanych myśli. Potem:
- Niczego nie łapię - nadeszło od Michaela, od Marka i od Rachel. - To musi być...
Nastąpił gwałtowny, silny znak od Petry. Gdyby to były słowa, mogłoby to znaczyć
niecierpliwe: „Zamknijcie się!” Uciszyliśmy się i czekaliśmy.
Zerknąłem na drugi kosz. Rosalinda objęła Petrę ramieniem i patrzyła na nią uważnie.
Sama Petra miała oczy zamknięte, jak gdyby całą uwagę skupiła na nasłuchiwaniu. Teraz się
nieco odprężyła,
- Co to jest? - spytała ją Rosalinda.
Petra otwarła oczy. Jej odpowiedź była zagadkowa i ukształtowana niezupełnie jasno.
- Ktoś mi zadawał pytania. Myślę, że ten ktoś, ta ona, jest daleko, bardzo, bardzo daleko
stąd. Mówi, że przedtem przejęła moje przerażone myśli. Chce wiedzieć, kto ja jestem i gdzie
jestem. Mam jej powiedzieć.
Zastanowiliśmy się przez chwilę. Potem Michael zapytał z pewnym podnieceniem, czy
się zgadzamy. Zgodziliśmy się.
- Dobrze, Petra. Nadawaj i powiedz jej - przytaknął.
- Będę musiała to zrobić bardzo głośno. Ona jest tak bardzo daleko - ostrzegła nas Petra.
Tak też zrobiła. Gdyby nadawała tak silnie, kiedy nasze mózgi były otwarte, poraniłaby
je. Ja zamknąłem swój umysł - i starałem się skoncentrować uwagę na drodze przed nami.
Trochę to pomogło, ale w żadnym wypadku nie była to pełna obrona. Kształty były proste,
jak tego można było oczekiwać po wieku Petry, lecz jednak atakowały mnie z gwałtownością
i blaskiem, które mnie oślepiały i ogłuszały.
Gdy to ustało, nadszedł ekwiwalent słowa: „Uff!” ze strony Michaela, lecz szybko po nim
nastąpił ekwiwalent: „Zamknij się!” ze strony Petry. Pauza, a potem jeszcze jedno krótkie,
oślepiające interludium. Gdy to ucichło:
- Gdzie ona jest?- spytał Michael
- Tam - odpowiedziała mu Petra.
- Na miłość boską...
- Ona pokazuje na południowy zachód - wyjaśniłem.
- Zapytałaś ją o nazwę tego miejsca, kochanie? - pytała Rosalinda.
- Tak, ale to nic nie znaczy, tylko że ono jest w dwóch częściach i - jest tam mnóstwo
wody - odparła Petra słowami i niejasno. - Ona także nie wie, gdzie ja jestem, Rosalinda
zaproponowała:
- Powiedz jej, żeby to przesylabizowała kształtami liter.
- Ale ja nie znam liter - płaczliwie zaprotestowała Petra.
- O, kochanie, to przykre - przyznała Rosalinda. - Ale w końcu my je możemy przesłać.
Ja będę ci podawała kształt litery po literze, a ty jej to przekażesz. Co o tym myślisz?
Petra niepewnie zgodziła się spróbować.
- Dobrze - powiedziała Rosalinda. - Uwaga, wszyscy! Zaczynamy.
Zobrazowała „L”. Petra przekazała je z druzgocącą siłą, Potem Rosalinda nadała „A” i
tak dałej, aż ukończyła całe słowo. Petra powiedziała nam:
- Ona rozumie, ale nie wie, gdzie jest Labrador. Powiada, że Spróbuje się dowiedzieć.
Chce nam przesłać swoje kształty liter, ale powiedziałam, że to się na nic nie przyda.
- Ależ przyda się, kochanie. Ty odbierzesz je od niej, a potem przekażesz nam - tylko
łagodnie, żebyśmy mogli odczytać.
Teraz otrzymaliśmy pierwszą literę. Było to „Z”, Poczuliśmy się rozczarowani..
- Gdzież to jest, u licha? - zapytali wszyscy od razu,
- Ona to odebrała tyłem do przodu. To musi być „S” - zdecydował Michael,
- To nie jest „S”, to jest „Z” - upierała się Petra ze łzami.
- Mniejsza o to. Nadawaj dalej - powiedziała jej Rosalinda.
Zbudowało się całe słowo.
- Dobrze, inne litery się zgadzają - przyznał Michael. - Sealand - to musi być...
- Nie „S”, tylko „Z” - powtórzyła Petra z uporem
- Ale, kochanie, „Z” nic nie znaczy, a Sealand to właśnie kraj otoczony morzem.
- Jeśli się to na coś przyda - powiedziałem niepewnie - to zgodnie z tym, co mówił mój
Wuj Axel, tam jest więcej morza, niż ktoś mógłby sobie wyobrazić.
W tej chwili wszystko zostało zamazane pełną oburzenia rozmową Petry z nieznajomą.
Zakończyła ją, żeby obwieścić z triumfem:
- To jest „Z”. Ona mówi, że to się różni od „S”, to daje taki dźwięk, jaki wydają pszczoły.
- W porządku - odpowiedział Michael uspokajająco - ale zapytaj jej, czy jest tam dużo
morza.
Petra wkrótce odparła:
- Tak. Kraj składa się z dwóch części i wszędzie dookoła jest, mnóstwo morza. Stamtąd,
gdzie ona jest, można widzieć słońce oświetlające całe mile i wszystko jest niebieskie...
- W środku nocy? - powiedział Michael. - Ona jest szalona.
- Ale tam, gdzie ona jest, nie ma nocy. Ona mi to pokazała - powiedziała Petra. - To jest
miejsce z ogromnym mnóstwem domów, innych niż w Waknuk i o wiele, o wiele większych.
I drogami jeżdżą tam zabawne wozy bez koni. I są tam takie rzeczy w powietrzu, z takimi
świszczącymi rzeczami na szczycie...
Wstrząsające było rozpoznanie obrazu z dziecięcych snów, o którym niemal
zapomniałem. Wtrąciłem się, powtarzając to jaśniej, niż Petra pokazała:
- Rzeczy w kształcie ryb, całkiem białe i lśniące.
- Tak, takie - zgodziła się Petra.
- W tym wszystkim jest coś bardzo dziwnego - wtrącił się Michael. - David, skąd ty, u
licha, wiedziałeś...?
Przerwałem mu:
- Niech Petra odbierze teraz wszystko, co może - zaproponowałem. - Potem to
przemyślimy.
Więc znowu zrobiliśmy, co było w naszej mocy, żeby wznieść barierę między nami i
wyraźnie jednostronną wymianą myśli, którą Petra prowadziła w podnieconym fortisimo.
Posuwaliśmy się z wolna przez las. Staraliśmy się bardzo nie zostawiać śladów na
ścieżkach i drogach, więc jazda była trudna. Musieliśmy nie tylko trzymać łuki gotowe do
strzału, lecz także uważać, żeby nie wyślizgnęły nam się z rąk, i nisko pochylać się pod
zwisającymi gałęziami. Ryzyko spotkania ludzi było niewielkie, ale była możliwość
natknięcia się na jakąś polującą bestię. Na szczęście, kiedy się jakąś słyszało, nieodmiennie
starała się pośpiesznie zejść nam z drogi. Być może cielska wielkich koni były odstraszające;
jeśli tak, była to przynajmniej jedyna korzyść wynikająca z pozostawiania przez nas
wyraźnych śladów.
W tych stronach letnie noce nie są długie. Posuwaliśmy się z trudem aż do pierwszych
oznak świtu, a potem znaleźliśmy inną polanę dla wypoczynku. Zbyt wielkie ryzyko wiązało
się z rozsiodłaniem koni; ciężkie juczne siodła i kosze trzeba byłoby wciągać za pomocą liny
przerzuconej przez jakiś konar, a to pozbawiłoby nas możliwości szybkiej ucieczki.
Musieliśmy po prostu spętać konie tak jak dnia poprzedniego.
Podczas gdy jedliśmy nasze zapasy, rozmawiałem z Petrą o rzeczach, które pokazała jej
nowa przyjaciółka. Im więcej mi opowiadała, tym bardziej czułem się podniecony. Wszystko
niemal zgadzało się ze snami, które miewałem jako mały chłopiec. Była to jakby nagła
inspiracja świadomości, że to miejsce musi istnieć naprawdę; że nie śniłem tylko o życiu
Starych Ludzi, lecz że to wszystko naprawdę istnie je teraz gdzieś w świecie. Jednakże Petra
była zmęczona, toteż nie wypytywałem jej tyle, ile bym pragnął, lecz pozwoliłem jej i
Rosalindzie ułożyć się do snu.
Tuż po wschodzie słońca włączył się Michael, trochę po denerwowany.
- Znaleźli wasz ślad, David. To ten człowiek, którego zastrzeliła Rosalinda; znalazł go
jego pies, a oni poszli po śladach wielkich koni. Nasz oddział zawraca teraz na południowy
zachód, żeby się przyłączyć do polowania. Lepiej ruszajcie dalej. Gdzie teraz jesteście?
Mogłem mu tylko powiedzieć, że wyliczyliśmy sobie, iż powinniśmy być teraz o jakieś
kilka mil od Dzikiego Kraju:
- Więc jedźcie szybko - powiedział. - Im dłużej zwlekacie, tym więcej będą mieli czasu,
żeby wysłać oddział, który odetnie wam drogę.
Była to dobra rada. Zbudziłem Rosalindę i wyjaśniłem jej sytuację. Dziesięć minut
później byliśmy już znowu w drodze, przy czym Petra wciąż jeszcze była bardziej niż na pół
śpiąca. Ponieważ szybkość była teraz ważniejsza od ukrywania się, ruszyliśmy pierwszym
napotkanym traktem wiodącym na południe i zmusiliśmy konie do ociężałego kłusa.
Droga wiła się nieco, zgodnie z ukształtowaniem kraju, ale ogólny kierunek był
właściwy. Jechaliśmy nią przez całe dziesięć mil bez jakichkolwiek przeszkód, lecz potem,
gdy minęliśmy zakręt, znaleźliśmy się twarzą w twarz z jeźdźcem pędzącym ku nam kłusem;
był zaledwie pięćdziesiąt jardów przed nami.
13.
Ten człowiek nie mógł mieć ani przez chwilę wątpliwości, kim jesteśmy, bo gdy tylko
nas ujrzał, ściągnął uzdę i zerwał łuk z ramienia. Zanim założył grot na cięciwę, strzeliliśmy
do niego.
Wielki koń poruszył się niepewnie i oboje spudłowaliśmy. On strzelał lepiej. Jego strzała
minęła nas, drasnąwszy głowę naszego konia. Ja znów spudłowałem, lecz drugi strzał
Rosalindy trafił jego konia w pierś. Wierzgnął, niemal wysadzając jeźdźca z siodła, potem
zawrócił i Wyrwał się przodem przed nami. Posłałem za nim następną strzałę i trafiłem go w
zad. Skoczył w bok, strącając jeźdźca w krzaki, potem popędził traktem tak szybko, jak tylko
mógł.
Minęliśmy zrzuconego jeźdźca bez zatrzymywania się. Skulił się na boku, gdy ogromne
kopyta tupotały obok, o kilka stóp od jego głowy. Potem odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że
usiadł, badając swe potłuczenia. Najmniej zadowalającym skutkiem incydentu był fakt, że
teraz ranny koń, pozbawiony jeźdźca, wywoływał alarm przed nami.
Kilka mil dalej obszar lasu nagle się kończył i znaleźliśmy się u wejścia do wąskiej,
uprawnej doliny. Zanim w odległym jej krańcu znów zaczynały się drzewa, rozciągał się na
mniej więcej półtorej mili otwarty teren. Jego większość stanowiły pastwiska, na których
owce i bydło pasły się za ogrodzeniami i płotami z drewnianych pali, Jedno z kilku ornych
pól rozciągało się tuż po naszej lewej stronie. Młode zboże na nim wyglądało na owies, lecz
było tak bardzo dotknięte dewiacją, że u nas dawno już zostałoby spalone.
Ten widok podniósł nas na duchu, bo mógł oznaczać tylko to, że dotarliśmy już niemal do
Dzikiego Kraju, gdzie można było nie utrzymywać zbiorów w czystości.
Droga wiodła łagodnie w dół ku farmie, która była czymś odrobinę lepszym niż
zbiorowisko szop i szałasów. Pośród nich, na otwartej przestrzeni służącej za dziedziniec,
spostrzegliśmy cztery lub pięć kobiet i kilku mężczyzn zgromadzonych wokół konia. Oglądali
go badawczo, a my nie mieliśmy wątpliwości, czyj to był koń. Najwidoczniej dopiero co
przybył, a oni jeszcze o nim dyskutowali. Postanowiliśmy raczej jechać naprzód, niż dać im
czas na uzbrojenie się i ruszenie za nami w pościg.
Byli tak zajęci oglądaniem konia, że przejechaliśmy połowę odległości od drzew, zanim
ktokolwiek z nich nas zauważył. Nigdy przedtem nie widzieli wielkiego konia, a widok aż
dwóch pędzących na nich w cwał z grzmiącym hukiem kopyt sprawił, że na chwilę
znieruchomieli ze zdumienia. Koń pośród nich zmienił tę dramatyczną sytuację: kwiknął,
zarżał i skoczył, roztrącając ich.
Nie było po co strzelać. Cała grupa uciekła, szukając schronienia w rozmaitych drzwiach
i przewaliliśmy się przez ich dziedziniec bez przeszkód.
Trakt skręcał w lewo, lecz Rosalinda poprowadziła wielkiego konia wprost przed siebie,
ku następnemu obszarowi lasu. Ogrodzenia przelatywały obok nas jak gałęzie, a my wciąż
jechaliśmy niezdarnym cwałem przez pola, zostawiając za sobą szlak połamanych płotów.
Na krawędzi drzew obejrzałem się za siebie. Ludzie na farmie wynurzyli się z ukrycia i
stali gestykulując i gapiąc się na nas.
Trzy albo cztery mile dalej wyjechaliśmy na teren bardziej otwarty, lecz niepodobny do
żadnego, jaki widzieliśmy przedtem. Był usiany krzewami, zaroślami i kępami gąszczu.
Większość traw była szorstka i szerokoliściasta., w niektórych miejscach trawa wyglądała
monstrualnie, rosła olbrzymimi kępami, z których jej łodygi o ostrych krawędziach wyrastały
na osiem lub dziesięć stóp w górę.
Przez dalszych kilka godzin jechaliśmy wśród tych kęp, kierując się ogólnie na
południowy zachód. Potem wjechaliśmy w zagajnik dziwnych, lecz dość dużych drzew. To
miejsce dawało dobrą osłonę, a wewnątrz było kilka otwartych polan i rosła na nich
zwyklejsza trawa, wyglądająca na odpowiednią na paszę. Postanowiliśmy trochę tutaj
odpocząć i wyspać się.
Spętałem konie, podczas gdy Rosalinda rozwijała koce i teraz jedliśmy łapczywie.
Panował miły spokój, dopóki Petra nie nawiązała jednego ze swych oślepiających kontaktów
tak gwałtownie, że ugryzłem się w język.
Rosalinda zmrużyła oczy i dotknęła ręką głowy.
- Na miłość boską, dziecko! - zaprotestowała.
- Przepraszam, zapomniałam - powiedziała Petra niedbale.
Przez jakąś minutę siedziała z lekko pochyloną głową, potem powiedziała:
- Ona chce rozmawiać z kimś z was. Mówi, żebyście oboje próbowali jej słuchać, a ona
będzie myśleć jak najgłośniej.
- Dobrze - zgodziliśmy się. - Ale ty bądź spokojna, bo nas oślepisz.
Próbowałem, jak” mogłem najusilniej, natężając swą wrażliwość do ostatecznych granic -
ale nie było nic, tylko jakby lśnienie ciepłej mgły.
Odprężyliśmy się znowu.
- Niedobrze - powiedziałem. - Będziesz musiała jej wyjaśnić, że nie możemy nawiązać z
nią kontaktu, Petro. Uwaga, wszyscy.
Zrobiliśmy wszystko, co możliwe, żeby stłumić wymianę myśli, która miała nastąpić.
Potem Petra zmniejszyła siłę swych myśli poniżej oślepiającego poziomu i zaczęła
przekazywać nam to, co odbierała. Te myśli musiały być bardzo proste w formie, tak aby
mogła je kopiować, nawet jeśli ich nie rozumiała; w konsekwencji docierały do nas jako coś
w rodzaju dziecinnej rozmowy i z wieloma powtórzeniami, żeby nie było wątpliwości, że je
pojęliśmy. Trudno opisać słowami sposób, w jaki te myśli do nas dochodziły, lecz ważne było
ogólne wrażenie i to, że docierały do nas dość jasno.
Pilny nacisk położono na ważność - ważność nie nas, lecz Petry. Ją należało chronić za
wszelką cenę. Było rzeczą niesłychaną, by można osiągnąć tę siłę projekcji, jaką ona
posiadała, bez specjalnego treningu - była odkryciem najwyższej wagi. Pomoc była już w
drodze, lecz dopóki jej nie otrzymamy, musimy grać na zwlokę i myśleć o bezpieczeństwie -
wyglądało na to, że o bezpieczeństwie Petry, nie o naszym - za wszelką cenę.
Było mnóstwo innych spraw mniej jasnych, zmieszanych z tymi, lecz na pewno nie
myliliśmy się co do głównego punktu.
- Dotarło to do was? - spytałem innych, gdy nadawanie się skończyło.
Dotarło. Michael odpowiedział.- Trudno się w tym połapać. Nie ulega wątpliwości, że
siła projekcji Petry jest nadzwyczajna, w każdym razie w porównaniu z naszą, lecz zdajei się -
o ile udało mi się zrozumieć - że tamta osoba jest szczególnie zdziwiona, iż znalazła ją wśród
ludzi prymitywnych, zwróciliście na to uwagę? Wyglądało niemal na to, że ma na myśli nas.
- Tak - potwierdziła Rosalinda. - Nie ma co do tego ani cienia wątpliwości.
- W tym musi być jakieś nieporozumienie - włączyłem się. - Być może Petra wywołała u
niej wrażenie, że jesteśmy ludźmi z Rubieży. Co do... - Nagle wymazało mnie na chwilę
oburzone zaprzeczenie Petry. Zrobiłem, co mogłem, żeby je zignorować, i ciągnąłem: - Co do
pomocy, to musi być także nieporozumienie. Ona jest gdzieś na południowym zachodzie, a
wszyscy wiedzą, że w tej stronie ciągną się całe mile Złego Kraju. Nawet jeśli się gdzieś
kończą, a ona jest po drugiej stronie, to jakże może nam pomóc?
Rosałinda nie chciała dyskutować na ten temat.
- Zaczekajmy, to się dowiemy - powiedziała. - Teraz po prostu chcę tylko spać.
Ja czułem się tak samo, a ponieważ Petra większość czasu przespała w koszu,
powiedzieliśmy jej, żeby bardzo uważała na to, co się dzieje, i zbudziła nas, skoro tylko
usłyszy lub zobaczy coś podejrzanego. Oboje - Rosalinda i ja - usnęliśmy, jeszcze niemal
zanim położyliśmy się.
Petra obudziła mnie potrząsaniem za ramię i zauważyłem, że słońce chyli się już ku
zachodowi
- Michael - wyjaśniła. Oprzytomniałem, żeby się z nim skontaktować.
- Oni znów odnaleźli wasz ślad. Mała farma na krańcach Dzikiego Kraju.
Przegalopowaliście przed nią. Pamiętasz?
Pamiętałem. Michael ciągnął:
- Oddział skupia się tam teraz. Zaczną iść po waszych śladach, jak tylko zrobi się jasno.
Lepiej ruszajcie szybko. Nie wiem, jak jest przed wami, ale mogą tam być jacyś ludzie
przedzierający się z zachodu, małymi grupami, żeby wam odciąć drogę. Jeśli są, założę się, że
w nocy będą się trzymali w małych grupach. Nie mogą ryzykować rozstawienia kordonu
pojedynczych strażników, ponieważ wiadomo, że grasują tam ludzie z Rubieży. Więc przy
odrobinie szczęścia możecie się między tymi grupami prześlizgnąć.
- W porządku - zgodziłem się ze znużeniem. - Potem przypomniało mi się pytanie, które
chciałem zadać przedtem:
- Co się stało z Sally i Katherine?
- Nie wiem. Nie odpowiadają. Teraz odległość od nich już się zwiększyła. Czy ktoś wie?
Włączyła się Rachel, słabo odbierana z powodu odległości.
- Katherine była nieprzytomna. Od tego czasu nie nadeszło nic zrozumiałego. Mark i ja
obawiamy się... - zanikła, jakby mgliście zastanawiając się, czy ciągnąć dalej.
- No, no? - powiedział Michael.
- No cóż, Katherine była nieprzytomna tak długo, że myśleliśmy, iż może... nie żyje.
- A Sally?
Tym razem odpowiedziała jeszcze niechętnie j:
- Sądzimy... obawiamy się, że coś dziwnego musiało się stać z jej głową... Nadeszło od
niej tylko kilka pogmatwanych myśli... - zanikła, wielce nieszczęśliwa.
Nastąpiła pauza, po której Michael zaczął nadawać twarde, szorstkie kształty:
- Rozumiesz, co to znaczy, David? Oni się nas boją. Są gotowi nas złamać, żeby więcej
się o nas dowiedzieć - kiedy już nas złapią. Nie wolno ci pozwolić, żeby dostali Rosalindę czy
Petrę - o wiele lepiej, żebyś sam je zabił, niż żeby je to nieszczęście miało spotkać.
Rozumiesz?
Spojrzałem na Rosalindę, leżącą obok mnie we śnie. Czerwień zachodzącego słońca
lśniła na jej włosach i pomyślałem o tym, jak niepokoiliśmy się o Katherane. Wzdrygnąłem
się na myśl, że ona i Petra mogłyby tak cierpieć.
- Tak - odpowiedziałem jemu i innym. - Tak, rozumiem.
Czułem przez chwilę, że mi współczuli i dodawali odwagi, potem nie było nic.
Petrą patrzyła na mniej bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Zapytała poważnie,
słowami:
- Dlaczego oni mówili, że musisz zabić Rosalindę i mnie?
Wziąłem się w garść.
- To tylko na wypadek, gdyby nas złapali - powiedziałem, usiłując mówić tak, jakby to
było rozsądne i zwykłe postępowanie w takich okolicznościach. Pomyślała nad tym głęboko,
a potem:
- Dlaczego? - spytała.
- No cóż - próbowałem -.widzisz, my jesteśmy od nich inni, ponieważ oni nie potrafią
tworzyć ukształtowanych myśli, a kiedy ludzie są inni, zwykli ludzie się ich boją...
- Dlaczego mieliby się nas bać? Nie robimy im nic złego - przerwała.
- Chyba nie wiem, dlaczego - odparłem. - Ale boją się. To jest sprawa uczucia, nie
rozsądku. A im bardziej oni są głupi, tym bardziej sądzą, że wszyscy powinni być tacy jak
inni ludzie. I kiedy już się boją, stają się okrutni i chcą męczyć tych, którzy są odmienni...
- Dlaczego? - wypytywała Petra.
- Po prostu chcą. I męczyliby nas bardzo, gdjrby im się udało nas złapać.
- Nie rozumiem, dlaczego - upierała się Petra.
- I tak już - jest. To skomplikowane i „raczej groźne. Zrozumiesz to lepiej, gdy będziesz
starsza. Ale rzecz w tym, że nie chcemy, żeby męczyli ciebie i Rosalindę. Pamiętasz, jak
oblałaś sobie stopę wrzątkiem? No więc to byłoby dużo gorsze. Znacznie lepiej być martwym
- to tak, jakby sią spało tak głęboko, że w ogóle nie można być zranionym.
Spojrzałem cna Rosalindę, na lekkie unoszenie się i opadanie jej piersi we śnie. Na jej
policzku leżał zabłąkany kosmyk włosów, łagodnie go odsunąłem” nie budząc jej.
Teraz Petra zaczęła:
- David, kiedy zabijesz mnie i Rosalindę... Otoczyłem ją ramieniem:
- Cicho, kochana. To się nie stanie, ponieważ nie pozwolimy im się złapać. Teraz
obudźmy Rosalindę, ale nie mówmy jej o tym. Mogłaby się zmartwić, więc lepiej
zachowajmy to w tajemnicy, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się Petra.
Petra lekko pociągnęła Rosalindę za włosy.
Postanowiliśmy znowu coś zjeść, a potem ruszyć, gdy nieco się ściemni, żeby można
orientować się według gwiazd. Petra była niezwykle milcząca podczas posiłku. Z początku
sądziłem, że rozmyśla o’ naszej ostatniej rozmowie, ale okazało się, że się myliłem; po
pewnym czasie otrząsnęła się z zamyślenia i powiedziała swobodnie:
- Sealand musi być zabawnym krajem. Tam wszyscy robią obrazy myślowe - no, prawie
wszyscy - i nikt nikogo za to nie chce męczyć.
- O, rozmawialiście, kiedy ja spałam, prawda? - zauważyła Rosalinda. - Muszę
powiedzieć, że to dla nas o wiele wygodniejsze.
Petra pominęła to milczeniem. Ciągnęła:
- Chociaż nie wszyscy robią to bardzo dobrze. Większość z nich raczej tak jak ty i David
- powiedziała uprzejmie. - Ale ona robi to o wiele lepiej niż większość z nich i ma dwoje
dzieci, i sądzi, że one też będą to dobrze robiły, tylko są jeszcze za małe. Ale nie przypuszcza,
żeby to robiły tak dobrze jak ja. Ona mówi, że ja mogę nadawać silniejsze obrazy myślowe
niż w ogóle ktokolwiek - zakończyła, zadowolona z siebie.
- Ani trochę mnie to nie dziwi - powiedziała Rosalinda. - Ale teraz powinnaś się nauczyć
robić dobre obrazy myślowe zamiast po prostu głośnych - dodała, osadzając ją.
Petra wcale się nie zmieszała:
- Ona mówi, że ja będę jeszcze lepsza, jeśli nad tym popracuję, a potem, kiedy dorosnę,
muszę mieć dzieci, które także będą umiały robić silne obrazy myślowe.
- Och, musisz, rzeczywiście? - powiedziała Rosalinda. - Dlaczego? Ja mam wrażenie, że
jak dotąd, obrazy myślowe przynoszą nam, przeważnie same kłopoty.
- Nie w Sealand - potrząsnęła głową Petra. - Ona
mówi, że tam wszyscy chcą je tworzyć, a ludzie, którzy tego nie potrafią, ciężko pracują
nad tym, żeby się nauczyć. Zamyśliliśmy się nad tym. Przypomniałem sobie opowieści Wuja
Axela o krajach poza Czarnym Wybrzeżem, gdzie dewiacje sądzą, że one są prawdziwym
obrazem, a wszyscy inni - mutantami.
- Ona mówi - rozwodziła się Petra - że ludzie, którzy potrafią mówić tylko słowami, coś
przez to tracą. Mówi, że powinniśmy ich żałować, bo chociaż się zestarzeją, nigdy nie będą
rozumieć lepiej drugiego człowieka. Będą musieli być zawsze pojedynczo, a nigdy wspólnie
myślącymi.
- Nie powiem, żebym ich w tej chwili bardzo żałował - zauważyłem.
- Ale ona mówi, że powinniśmy, ponieważ oni muszą żyć bardzo nudnym, głupim życiem
w porównaniu z ludźmi, którzy umieją robić obrazy myślowe - powiedziała Petra nieco
sentencjonalnie.
Pozwoliliśmy jej paplać. Trudno było dopatrzyć się sensu w wielu rzeczach, o których
mówiła, może też nie odebrała ich prawidłowo, w każdym razie jasno wynikało z tego jedno:
że owi mieszkańcy Sealand, kimkolwiek i gdziekolwiek byli, mieli o sobie wysokie
wyobrażenie. Zaczęło się nam wydawać więcej niż prawdopodobne, że Rosalinda miała
słuszność, kiedy określenie „prymitywni” odniosła do zwyczajnych ludzi z Labradoru.
W jasnym świetle gwiazd wyruszyliśmy znowu, wciąż drogą wijącą się wśród kęp i
gęstwin w kierunku południowo-zachodnim. Licząc się z ostrzeżeniem Michaela,
podróżowaliśmy jak najciszej, mając oczy i uszy szeroko otwarte na każdą oznakę, że nas
odkryto. Przez kilka mil nie było słychać nic prócz miarowego, stłumionego stuku kopyt
wielkich koni, lekkiego trzeszczenia popręgów i koszy i od czasu do czasu szelestu, z jakim
jakieś małe zwierzę uciekało nam z drogi.
Po trzech godzinach, a może nieco później, zaczęliśmy niejasno dostrzegać przed sobą
linię głębszej ciemności, a teraz krawędź lasu okrzepła, wynurzając się przed nami niby
czarna ściana.
Nie można było ocenić w mroku, jak gęsty jest ten las, Zdawało się, że najlepiej będzie
jechać prosto, dopóki do niego nie dotrzemy, a potem, jeśli okaże się trudno dostępny,
posuwać się jego skrajem, aż znajdzie się odpowiednie miejsce, żeby wjechać w głąb.
Ruszyliśmy i ujechaliśmy jakieś sto jardów, gdy bez żadnego ostrzeżenia rozległ się z
tyłu wystrzał ze strzelby i koło nas zaświstała kula.
Obydwa konie, przerażone, spłoszyły się. O mały włosi nie wypadłem z kosza. Stające
dęba konie rzuciły się w - przeciwne strony i powróz pomiędzy nimi pękł z trzaskiem. Drugi
koń wyrwał się wprost w stronę lasu, potem rozmyślił się i rzucił się w lewo. Nasz popędził
za nim. Nic nie można było zrobić, tylko mocno trzymać się w koszu, gdy galopowaliśmy,
zasypywani grudami ziemi i kamieni spod kopyt konia pędzącego przed nami.
Gdzieś poza nami rozległ się znowu wystrzał i popędziliśmy jeszcze szybciej...
Przez dłuższą chwilę pędziliśmy ciężkim galopem, od którego drżała ziemia. Potem
zauważyliśmy błysk przed nami i trochę na lewo. Na odgłos strzału nasz koń skoczył krótkim
skokiem w bok, skręcił w prawo i popędził w las. Skuliliśmy się jeszcze bardziej w koszach,
gdy z trzaskiem przejeżdżaliśmy wśród drzew.
Tylko dzięki szczęściu wjechaliśmy w las w miejscu, w którym wielkie pnie stały w
pewnej, odległości od siebie, ale i tak była to koszmarna jazda; gałęzie uderzały i szurały po
koszach. Wielki koń po prostu parł naprzód, unikając większych drzew, przedzierając się
między pozostałymi, torując sobie drogę samym swym ciężarem, podczas gdy gałęzie i młode
drzewka trzeszczały i łamały się pod jego naporem.
Wreszcie musiał zwolnić, lecz panika, z jaką pragnął uciec przed strzałami, zmniejszyła
się bardzo niewiele. Rękami, nogami i całym ciałem musiałem bronić się przed tym, żebym w
tym koszu nie został połamany w kawałki, i ledwie ośmielałem się unieść głowę i choć
szybko spojrzeć, co się dzieje, w obawie, żeby jakaś gałąź nie strąciła mi głowy z karku,
Nie umiałem powiedzieć, czy nas ścigano, ale wydawało się to niemożliwe. Pod
drzewami nie tylko było ciemniej, lecz koń zwykłej wielkości najprawdopodobniej rozdarłby
sobie brzuch, gdyby spróbował przedrzeć się przez połamane pniaki, sterczące poza nami jak
palisada.
Koń zaczął się uspokajać. Jego bieg stał się mniej gwałtowny, zaczął teraz wybierać
drogę, zamiast ją sobie torować. Drzewa po lewej przerzedzały się. Rosalinda, wychyliwszy
się z kosza, znów ujęła cugle i skierowała zwierzę w tamtą stronę. Wyjechaliśmy ukośnie na
wąską, otwartą przestrzeń, gdzie znów ujrzeliśmy gwiazdy nad głową. W tym bladym świetle
nie sposób było ocenić, czy był to sztuczny trakt, czy naturalny rozstęp między drzewami
lasu. Zatrzymaliśmy się na chwilę zastanawiając się, czy zaryzykować tę drogę, potem
zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jazda zrównoważyłaby możliwość łatwiejszego pościgu, więc
skierowaliśmy się tyrn traktem na południe. Trzask gałęzi z jednej strony kazał nam się
odwrócić z łukami gotowymi do strzału, lecz był to tylko drugi wielki koń, Nadbiegł kłusem z
cienia, rżąc z radości, i stanął za nami tak, jakbyśmy wciąż jeszcze trzymali go na powrozie.
Kraj był teraz bardziej pofałdowany. Trakt wił się, wiodąc nas wokół odkrywek skalnych
i ukośnie stokami wąwozów, gdzie przekraczaliśmy małe strumienie. Czasem zdarzały się
otwarte przestrzenie, gdzie indziej korony drzew łączyły się nad naszymi głowami.
Posuwaliśmy się oczywiście powoli.
Sądziliśmy, że teraz już naprawdę musimy być na Rubieżach. Trudno było powiedzieć,
czy pościg będzie trwał dalej, czy nie. Kiedy spróbowaliśmy naradzić się z Michaelem, nie
było odpowiedzi, więc przypuszczaliśmy, że zasnął. Nasuwało się kłopotliwe pytanie, czy nie
nadszedł może czas, że powinniśmy pozbyć się osławionych wielkich koni - może puścić je
traktem, gdy my tymczasem pomaszerowalibyśmy pieszo w przeciwnym kierunku. Trudno
było podjąć decyzję bez dalszych informacji. Głupio byłoby pozbywać się zwierząt, jeśli nie
bylibyśmy pewni, że pościg za nami zaryzykuje drogę przez Rubieże; ale gdyby to zrobił,
szybko by nas dopadł, posuwając się za dnia o wiele szybciej niż my teraz. Co więcej,
byliśmy zmęczeni i perspektywa podróżowania pieszo wcale nie była atrakcyjna. Raz jeszcze,
bez powodzenia, próbowaliśmy nawiązać kontakt z Michaelem. W chwilę później odebrano
nam możliwość wyboru.
Znajdowaliśmy się w miejscu, w którym korony drzew łączyły się nad nami, tworząc
ciemny tunel; koń szedł nim powoli i ostrożnie. Nagle coś spadło na mnie, przygniatając mnie
w koszu. Zaskoczony, nie miałem możliwości użycia łuku. Ciężar zaparł mi oddech, w głowie
trysnął mi strumień iskier - i to był koniec.
14.
Przychodziłem do siebie powoli, przez długi czas trwałem w półświadomości.
Wołała mnie Rosalinda; prawdziwa Rosalinda, ta którą była wewnątrz i która ukazywała
się zbyt rzadko. Inna, ta praktyczna, ta mądra, była jej własną przekonywającą kreacją, nie nią
samą. Widziałem, jak ją stwarzała, gdy była jeszcze wrażliwym, lękliwym, a przecież
stanowczym dzieckiem. Instynktownie, może wcześniej niż reszta z nas, nabierała
świadomości, że żyje we wrogim świecie, i rozmyślnie przygotowywała się, żeby mu stawić
czoło. Tę zbroję nakładała na siebie powoli, płyta po płycie. Widziałem, jak szuka broni i
uczy się z nią obchodzić, obserwowałem, jak konstruuje swój charakter tak gruntownie i
objawia go tak konsekwentnie, że chwilami oszukiwała tym prawie samą siebie.
Kochałem tę dziewczynę, którą się widziało. Kochałem jej wysoką, smukłą postać, jej
sposób trzymania szyi, jej małe, spiczaste piersi, jej długie, smukłe nogi i sposób, w jaki się
poruszała, i pewność jej rąk, i jej usta, kiedy się uśmiechała. Kochałem jej brązowozłote
włosy, które czuło się w ręce niby ciężki jedwab, jej gładkie jak atłas ramiona, jej aksamitne
policzki; i ciepło jej ciała, i zapach jej oddechu.
Wszystko to łatwo było kochać - zbyt łatwo: każdy musiał to kochać.
Ale trzeba było tego bronić: skorupą niezależności i obojętności, aurą praktyczności,
zdecydowanej odpowiedzialności, spokojnego zainteresowania, rezerwą w sposobie
zachowania się. Te cechy nie chciały nikogo przyciągać, a czasem mogły być przykre; lecz
kto widział, jak i dlaczego powstały, mógł je podziwiać, choćby tylko jako triumf sztuki nad
naturą.
Lecz teraz wołała mnie ta prawdziwa Rosałinda: łagodna, niepocieszona, z odrzuconą
wszelką zbroją, z obnażonym sercem.
I znów nie były to żadne słowa.
Słowa istnieją po to, aby użyte przez poetę, osiągnęły jednobarwny obraz cielesnej
miłości - poza tym niezręcznie zawodzą.
Moja miłość popłynęła ku niej - jej wróciła do mnie. Moja - głaskała i uspokajała, jej -
pieściła. Odległość - i różnica - między nami zmalała i znikła. Żadne z nas już nie istniało
osobno; od pewnego czasu byliśmy we dwoje jedną istotą. Była to ucieczka od samotnej
komórki; zwięzła symbioza, której udziałem był cały świat...
Nikt inny nie znał ukrytej Rosalindy; nawet Michael i reszta widywali ją tylko przelotnie.
Nie wiedzieli o tym, jakim kosztem powstała jawna Rosalinda. Nikt z nich nie znał mojej
kochanej, wrażliwej Rosalindy, pragnącej ucieczki, łagodności i miłości; obawiającej się teraz
tego, co zbudowała dla swej własnej ochrony, a przecież jeszcze bardziej obawiającej się
stanąć bez niej twarzą w twarz z życiem.
Trwałość jest niczym. Może tylko przez krótką chwilę byliśmy znowu razem. Waga
chwili zamyka się w jej istnieniu; a ono nie ma wymiarów.
Potem rozstaliśmy się i zacząłem uświadamiać sobie rzeczy ziemskie; bladoszare niebo,
szczególną niewygodę i - teraz - Michaela dopytującego się z niepokojem, co mi się stało.
Z pewnym wysiłkiem odzyskałem zmysły.
- Nie wiem - coś mnie uderzyło - powiedziałem mu. - Ale myślę, że teraz już wszystko w
porządku - boli mnie tylko głowa i jest mi piekielnie niewygodnie.
Dopiero kiedy mu odpowiedziałem, poczułem, dlaczego jest rni tak niewygodnie: wciąż
jeszcze byłem w koszu, lecz jakby w nim skręcony, a sam kosz był w ciągłym ruchu.
Michael uznał to za zbyt skąpą informację. Zwrócił się do Rosalindy.
- Skoczyli na nas ze zwisających gałęzi. Było ich czterech czy pięciu. Jeden z nich spadł
wprost na Davida - wyjaśniła.
- Oni?
- Ludzie z Rubieży - odparła.
Odetchnąłem. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy byli zostać otoczeni przez innych. Już
chciałem zapytać, co się stało, gdy Michael powiedział:
- Czy to do was strzelano wczoraj wieczorem? Przyznałem, że strzelano do nas, ale zdaje
się, że mogła być też jakaś inna strzelanina.
-: Nie, tylko jedna - odparł rozczarowany. - Miałem nadzieję, że popełnili błąd i poszli
fałszywym szlakiem. Zwołano nas wszystkich razem. Oni sądzą, że posuwanie się dalej w
głąb Rubieży małymi grupami jest ryzykowne. Mają się żebrać, żeby wyruszyć za jakieś
cztery godziny od teraz. Sądzę, że około setki ludzi. Postanowili, że jeśli spotkamy jakichś
ludzi z Rubieży i damy irn tęgie lanie, może nam to w każdym razie oszczędzić kłopotów na
przyszłość. Pozbądźcie się lepiej tych wielkich koni - dopóki je macie, nigdy nie ukryjecie
swych śladów.
- Trochę spóźniona rada - powiedziała mu Rosalinda. - Ja jestem w koszu pierwszego
konia związane mam kciuki, a David jest w drugim.
- Gdzie jest Petra? - spytał Michael z niepokojem.
- Och, ona miewa się całkiem dobrze. Jest w drugim koszu drugiego konia i zaprzyjaźnia
się ze strażnikiem.
- Co się właściwie stało? - wypytywał Michael.
- No cóż, najpierw na nas spadli, a potem o wiele więcej ich wyszło zza drzew i
zatrzymali konie. Zsadzili nas i znieśli Davida. Potem, kiedy rozmawiali i trochę dyskutowali,
postanowili się nas pozbyć. Więc znów załadowali nas do koszy, tak jak teraz, posadzili
jednego człowieka na każdym koniu i posłali nas dalej - tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.
- To znaczy dalej w głąb Rubieży?
- Tak
- Cóż, to przynajmniej najlepszy kierunek - zauważył Michael. - Jak się z wami
obchodzą? Grożą wam?
- Och, nie. Pilnują po prostu, żebyśmy nie uciekli. Zdaje się, że mają jakieś pojęcie o tym,
kim jesteśmy, ale nie są całkiem pewni, co z nami zrobić. Trochę nad tym dyskutowali, ale
myślę, że naprawdę to znacznie więcej interesowały ich wielkie konie. Zdaje się, że ten
człowiek na moim koniu jest zupełnie nieszkodliwy. Rozmawia z Petrą dziwnie poważnie.
Nie jestem pewna, czy nie jest trochę głupkowaty.
- Możesz się dowiedzieć, co oni mają zamiar z wami zrobić?
- Pytałam, ale sądzę, że on nie wie. Powiedziano mu po prostu, żeby nas dokądś zawiózł.
- No cóż - zdawało się, że Michael nagle nie wiedział, co począć. - No cóż, możemy tylko
czekać i patrzeć, co z tego wyniknie, ale nie zaszkodzi, jak im powiecie, że jedziemy za
wami.
Na tym na razie poprzestał.
Szamotałem się i wierciłem. Z pewnym trudem udało mi się podnieść na nogi i stanąć w
chwiejącym się koszu. Człowiek w drugim koszu spojrzał na mnie całkiem przyjaźnie.
- Prrr! - zawołał do wielkiego konia i ściągnął cugle. Zdjął z ramienia skórzaną butelkę i
pokołysał ją w moją stronę na rzemieniu. Odkorkowałem ją, napiłem się z wdzięcznością i
odesłałem mu ją z powrotem. Pojechaliśmy dalej.
Mogłem teraz obejrzeć okolicę. Był to kraj pofałdowany, już nie gęsto zalesiony, choć
zadrzewiony dobrze, a pierwszy rzut oka upewnił mnie nawet, że mój ojciec miał słuszność,
gdy mówił, że normalność jest w tych stronach wykpiona. Trudno mi było zidentyfikować
jakieś drzewo z całą pewnością. Zdarzały się znane pnie, podtrzymujące fałszywą koronę, a
znane typy gałęzi wyrastały z fałszywego rodzaju kory i obrastały fałszywymi liśćmi. Przez
chwilę widok po lewej przesłonił fantastycznie spleciony płot z pni jeżyny o kolcach wielkich
jak łopaty. W innym miejscu kawał gruntu wyglądał jak wyschnięte koryto rzeki pełne
wielkich głazów, lecz głazy okazały się kulistymi zespołami grzybów, rosnącymi tuż obok
siebie. Były też drzewa o pniach zbyt miękkich, żeby mogły stać pionowo, więc tworząc pętlę
opadały w dół i rosły, leżąc na ziemi. Tu i ówdzie były kępy drzew miniaturowych,
pokurczonych, zwęźlonych i wyglądających na wiekowe.
Zerknąłem ukradkiem na człowieka w drugim koszu. Nie wydawało się, żeby było z nim
coś nie w porządku poza tym, że był strasznie brudny, podobnie jak jego złachnianiona odzież
i pomięty kapelusz, Zauważył, że na niego patrzę.
- Nigdy przedtem nie byłeś na Rubieżach, chłopcze? - spytał.
- Nie - odpowiedziałem. - Wszędzie jest tak jak tutaj?
Wyszczerzył zęby i potrząsnął głową.
- Żadna część kraju nie jest podobna do innej. To dlatego Rubieże są Rubieżami, prawie
nic tu jeszcze nie rośnie typowo.
- Jeszcze? - powtórzyłem.
- Oczywiście. Ale z czasem to się ustali. Dziki Kraj był kiedyś Rubieżami, ale teraz jest
bardziej ustabilizowany; prawdopodobnie tam, skąd przychodzisz, był kiedyś Dziki Kraj; lecz
teraz już się tam bardziej ustabilizowali. Myślę, że jest to zabawa Pana Boga w cierpliwość,
ale On z pewnością ma na to czas.
- Boga? - spytałem z powątpiewaniem. - Zawsze nas uczono, że na Rubieżach panuje
diabeł.
Potrząsnął - głową.
- Tak wam tam mówią, ale to nie jest tak, chłopcze. To w waszych stronach diabeł grasuje
i rozgląda się za zdobyczą. Oni tam są aroganccy. Prawdziwy obraz, i tak dalej... Chcą być
tacy jak Starzy Ludzie. Cierpienie niczego ich nie nauczyło...
- Starzy Ludzie także myśleli, że oni są najlepsi. Mieli ideały, a jakże, po prostu
wiedzieli, jak należy rządzić światem. Myśleli tylko o tym, żeby go wygodnie urządzić i tak
utrzymać; wtedy wszystkim będzie znakomicie, ponieważ ich pomysły są o wiele bardziej
cywilizowane niż pomysły Boga.
Potrząsnął głową.
- To się nie udało, chłopcze. Nie mogło się udać. Nie byli - tak jak to sobie myśleli -
ostatnim słowem Boga; Bóg nigdy nie ma ostatniego słowa. Gdyby je miał, byłby martwy.
Ale on nie jest martwy. On zmienia się i rośnie tak jak wszystko, co żyje. Tak więc kiedy oni
wysilali się jak mogli, żeby wszystko uładzić na wieczność, tak jak ją sobie wyobrażali, On
zesłał na nich Cierpienie, żeby to wszystko wysadzić w powietrze i przypomnieć im, że życie
to zmiana.
- On widział, że sprawy, źle się układają, więc trochę zamieszał, żeby zobaczyć, czy
następnym razem nie będzie lepiej.
Zamilkł na chwilę, żeby o tym pomyśleć, i ciągnął:
- Może zamieszał za mało. Zdaje się, że w niektórych miejscach - zaczyna się dziać tak
samo. Na przykład tam, skąd ty przyszedłeś. Tam ludzie postępują wciąż tak samo, wciąż
myślą, że oni są ostatnim słowem, wciąż cholernie próbują zostać takimi, jakimi są i utrzymać
ten sam stan rzeczy, który ostatnio spowodował Cierpienie. Pewnego dnia Bóg poczuje się
zmęczony tym, że niczego się nie nauczyli, i znów pokaże im kilka sztuczek.
- Och - powiedziałem wymijająco, lecz śmiało. Czułem, że to dziwne, jak wielu łudzi
zdaje się mieć całkiem pewne, choć sprzeczne informacje na temat poglądów Boga.
Ten człowiek nie był - zdaje się - zupełnie pewien, że mnie przekonał. Pomachał ręką nad
dewiacyjnym krajobrazem wokół nas i nagle zauważyłem jego własną ułomność: u prawej
ręki brakowało mu trzech pierwszych palców.
- Kiedyś - oświadczył - coś sprawi, że to wszystko się ustabilizuje. To będzie nowe, a
nowe rodzaje roślin - to nowe stworzenia. Cierpienie było: wstrząsem, który miał dać nam
nowy początek.
- Ale tam, gdzie potrafią wychować prawdziwy inwentarz, niszczą dewiacje -
zauważyłem.
- Próbują, sądzą, że to zrobią - zgodził się. - Są głupio zdecydowani, żeby utrzymać
standardy Starych Ludzi - ale czy to robią? Czy to potrafią? Skąd oni wiedzą, że ich zbiory,
ich owce i ich jarzyny są dokładnie takie same? Czy nie ma tam dyskusji? I czy nie okazuje
się prawie zawsze, że w końcu akceptuje się większy plon? Czy nie krzyżuje się bydła, żeby
było wytrzymalsze, a mleko, a mięso? Pewnie, mogą się pozbyć oczywistych dewiacji, ale
czy możecie być pewni, że Starzy Ludzie rozpoznaliby w ogóle te nowe plony? Ja w żadnym
wypadku nie jestem pewien. Widzisz, nie możecie położyć temu końca. Możecie temu
przeszkadzać albo możecie to przyśpieszać i paczyć bez końca, ale jakoś wciąż się to zdarza.
Spojrzyj tylko na te konie.
- Są zatwierdzone przez rząd.
- No właśnie, to mam na myśli - powiedział.
- Ale skoro to i tak się dzieje, nie rozumiem, dlaczego musiało nastąpić Cierpienie -
zaprotestowałem.
- Dla innych form to trwa, ale nie dla człowieka - powiedział. - Nie dla takich gatunków
jak Starzy Ludzie i wasi ludzie, jeśli mogą sobie dać z tym radę. Oni niszczą wszelką zmianę;
zamykają do niej drogę i utrzymują określony typ, ponieważ są na tyle aroganccy, by sądzić,
że sami są najlepsi. Myślą, że oni i tylko oni są prawdziwym obrazem; bardzo dobrze, więc z
tego wynika, że jeśli obraz jest prawdziwy, oni sami muszą być Bogiem, a będąc Bogiem
sądzą, że są uprawnieni do dekretowania: „dotąd, a nie dalej”. To jest ich wielki grzech:
usiłują zdusić życie w życiu.
Ostatnie kilka zdań wydawało się raczej nie łączyć z resztą, a to sprawiło, że
podejrzewałem, iż spotkałem się raz jeszcze z jakimś nowym rodzajem wiary. Postanowiłem
sprowadzić rozmowę do spraw bardziej praktycznych, pytając, dlaczego zostaliśmy
uwięzieni.
Zdaje się, że nie wiedział tego na pewno, zapewnił mnie tylko, że zawsze się tak dzieje,
kiedy spotka się obcego, który wszedł na terytorium Rubieży.
Przemyślałem to sobie, a potem nawiązałem znowu kontakt z Michaelem.
- Co proponujesz, żeby im powiedzieć? - spytałem. - Wyobrażam sobie, że będzie jakieś
przesłuchanie. Gdy zobaczą, że jesteśmy fizycznie normalni, będziemy musieli podać powód
naszej ucieczki.
- Najlepiej powiedzieć im prawdę, tylko ją pomniejszyć. Postąp dokładnie tak, jak
postąpiły Katherine i Sally, Powiedz im tyle, żeby im to wytłumaczyć - zaproponował;
- Bardzo dobrze - zgodziłem się. - Rozumiesz to, Petro? Powiesz im tylko, że potrafisz
wymieniać obrazy myślowe z Rosalindą i ze mną. Nie mów nic o Michaelu ani o ludziach z
Sealand.
- Ludzie z Sealand idą nam na pomoc. Teraz już nie są tak daleko, jak byli - odparła
pewna siebie.
Michael przyjął to z niedowierzaniem.
- Wszystko to bardzo pięknie - jeśli będą mogli. Ale nie wspominaj o nich.
- Dobrze - zgodziła się Petra,
Zastanowiliśmy się, czy powiedzieć naszym dwom strażnikom o zamierzonym pościgu, i
zdecydowaliśmy, że to nie zaszkodzi.
Człowiek w drugim koszu nie zdziwił się tą wiadomością.
- Dobrze. To nam odpowiada - powiedział. Ale nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia i
miarowo człapaliśmy dalej.
Petra zaczęła rozmawiać ze swą daleką przyjaciółką i nie ulegało wątpliwości, że dystans
między nimi się zmniejszył. Petra nie musiała używać tak wstrząsającej siły, żeby się z nią
skontaktować, i ja po raz pierwszy potrafiłem - bardzo się wysilając - pochwycić fragmenty
tej wymiany myśli. Rosalindą pochwyciła je także. Zadała jej pytanie z całą siłą, na jaką ją
było stać. Nieznajoma wzmocniła swą projekcję i dała się rozumieć jasno, zadowolona z
nawiązanego kontaktu i pragnąca dowiedzieć się więcej, niż umiała jej powiedzieć Petra.
Rosalindą wyjaśniła jej to, co mogła, z naszej obecnej sytuacji i powiedziała, że nie
wydaje się, żeby nam groziło natychmiastowe niebezpieczeństwo. Tamta powiedziała:
- Bądźcie ostrożni. Zgadzajcie się ze wszystkim, co wam powiedzą, i grajcie na zwłokę.
Kładźcie nacisk na niebezpieczeństwo, jakie wam grozi od waszych własnych rodaków.
Trudno nam coś radzić, nie znając tego plemienia. Niektóre dewiacyjne plemiona nie znoszą
normalności. Nie zaszkodzi trochę przesadzić w opowiadaniu o tym, jak bardzo różnicie się
wewnętrznie od waszych, rodaków. Naprawdę ważna jest ta mała dziewczynka. Zapewnijcie
jej bezpieczeństwo za wszelką cenę. Nigdy przedtem nie spotkaliśmy takiej siły projekcji u
kogoś tak młodego. Jak ona ma na imię?
Rosalindą przesylabizowała jej kształtami liter. Potem spytała:
- Ale kim wy jesteście? Co to jest Sealand?
- My jesteśmy Nowymi Ludźmi - nowym rodzajem ludzi. Ludzi, którzy umieją myśleć
razem. Jesteśmy ludźmi, którzy chcą zbudować nowy rodzaj świata - różniącego się od świata
Starych Ludzi i od świata dzikich.
- Może jesteście tym rodzajem ludzi, którego pragnął Bóg? - spytałem czując, że, znów
jestem na znajomym gruncie.
- Nic o tym nie wiem. Któż to wie? Ale wierzymy, że potrafimy stworzyć lepszy świat
niż ten, który stworzyli Starzy Ludzie. Oni byli tylko pomysłowymi półludźmi, nieco tylko
lepszymi niż dzicy; żyli w izolacji od siebie nawzajem, łączyły ich tylko niezdarne słowa.
Często izolowali się jeszcze bardziej wskutek odmiennych języków i odmiennych wierzeń.
Niektórzy z nich potrafili myśleć indywidualnie, ale ci musieli pozostać indywidualistami.
Potrafili czasem dzielić z sobą uczucia, ale nie potrafili zbiorowo myśleć. Dopóki żyli w
warunkach prymitywnych, dawali sobie z tym radę, tak jak to umieją zwierzęta, ale im
bardziej skomplikowanym uczynili swój świat, tym mniej umieli sobie z nirn radzić. Nie
umieli zdobyć się na jednomyślność. Nauczyli się twórczo pracować w małych zespołach; w
dużych umieli tylko niszczyć. Mieli zachłanne aspiracje, a potem nie chcieli ponosić
odpowiedzialności za to, co stworzyli. Tworzyli olbrzymie probienry, a potem chowali głowę
w piasek leniwej wiary. Widzicie, nie było pomiędzy nimi prawdziwej komunikatywności,
nie było porozumienia. W najlepszych przypadkach potrafili być wyższym rodzajem
zwierząt, lecz niczym więcej.
Nigdy nie mogliby odnieść sukcesu. Gdyby nie ściągnęli na siebie Cierpienia, które ich
zupełnie zniszczyło, żyliby w zwierzęcej beztrosce, dopóki nie doprowadziliby samych siebie
do ubóstwa i nędzy, a ostatecznie do umierania z głodu i do barbarzyństwa. Tak czy inaczej
ich los był przesądzony, ponieważ byli ludźmi złego gatunku.
Znów przyszło mi do głowy, że ci mieszkańcy Sealand mieli o sobie wysokie mniemanie.
Komuś wychowanemu tak jak ja trudno było pogodzić się z tym brakiem szacunku dla
Starych Ludzi. Gdy wciąż jeszcze zmagałem się z tą myślą, Rosalinda spytała:
- Ale wy? Skąd wy pochodzicie? -
- Nasi przodkowie mieli to szczęście, że żyli na wyspie, a raczej na dwóch wyspach -
nieco od siebie oddzielonych, A nawet tam nie uniknęli Cierpienia i jego skutków, choć były
one tu bardziej gwałtowne niż w większości innych miejsc - i niemal powrócili do stanu
barbarzyństwa. Lecz potem zdobyli się jakoś na pewien wysiłek ludzie, którzy umieli
wspólnie myśleć. Po pewnym czasie ci, którzy umieli robić to najlepiej, znaleźli innych,
którzy umieli to w mniejszym stopniu, i nauczyli ich rozwijać tę zdolność. Dla ludzi, którzy
potrafili dzielić z sobą myśli, było rzeczą naturalną zawieranie między sobą małżeństw, tak że
wysiłek ten się pomnażał.
Później zaczęli odkrywać też w innych miejscach tych, którzy potrafili przesyłać
ukształtowane myśli. To wtedy zaczęli rozumieć, jacy są szczęśliwi; dowiedzieli się, że nawet
tam, gdzie dewiacje fizyczne są lekceważone, ludzie, którzy umieją myśleć razem, bywają
zwykle prześladowani.
Przez długi czas nie można było nic pomóc temu samemu rodzajowi ludzi w innych
miejscach - chociaż niektórzy usiłowali żeglować do Sealand na łodziach i niekiedy im się to
udawało. Lecz później, gdy znów mieliśmy maszyny, mogliśmy przenieść niektórych z nich
w bezpieczne strony. Teraz usiłujemy to robić, ilekroć nawiążemy kontakt - lecz; nigdy dotąd
nie nawiązaliśmy kontaktu na tak daleki dystans. Wciąż jeszcze z dużym wysiłkiem łączę się
z wami. To pójdzie łatwiej, ale teraz muszę przestać. Uważajcie na tę małą dziewczynkę. Ona
jest nadzwyczajna i ogromnie ważna. Chrońcie ją za wszelką cenę.
Wzory myślowe zanikły, na razie nic nie zostawiając. Potem włączyła się Petra. Chociaż
z całej reszty mogła czegoś nie zrozumieć, ostatnie zdanie zrozumiała znakomicie.
- To ja - obwieściła z satysfakcją i z całkiem niepotrzebnym wigorem.
Doznaliśmy wstrząsu, ale przyszliśmy do siebie:
- Strzeż się, wstrętne, zadowolone z siebie dziecko. Nie spotkaliśmy jeszcze Włochatego
Jasia - powiedziała Rosalinda, co podziałało na Petrę uspokajająco. - Michael - dodała - czy to
wszystko dotarło także do ciebie?
- Tak - odparł Michael z pewną rezerwą, - Pomyślałem sobie, że to protekcjonalne.
Brzmiało tak, jakby miała pogadankę dla dzieci. A także wciąż jeszcze diabelnie z daleka. Nie
rozumiem, jak oni mogą w ogóle szybko przyjść z pomocą, My teraz; ruszamy za wami już za
kilka minut.
Wielkie konie człapały miarowo dalej. Krajobraz był w dalszym ciągu niepokojący i
przerażający dla kogoś, kogo wychowano w szacunku dla właściwych kształtów.
Z pewnością niektóre rzeczy były tak fantastyczne jak’ te porosty na południu, o których
opowiadał Wuj Axel, z drugiej strony nic właściwie nie było mile swojskie czy, nawet
ortodoksyjne. Było tu tyle zamętu, że chyba nie miało już znaczenia, czy jakieś poszczególne
drzewo jest anormalne, czy tylko skrzyżowane z innym, lecz wydostanie się spomiędzy drzew
na otwartą przestrzeń sprawiało pewną ulgę, choć nawet tam krzewy nie były jednorodne i
łatwe do zidentyfikowania, a trawa także była dość dziwna.
Zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby coś zjeść i wypić, i za niecałe pół godziny byliśmy
znowu w drodze. Mniej więcej w dwie godziny później, po kilku innych miejscach
zalesionych, dotarliśmy; do średniej wielkości rzeki. Z naszej strony grunt opadał stromym
brzegiem ku wodzie; po drugiej ciągnęło się pasmo niskich, czerwonawych skał.
Skierowaliśmy się w dół strumienia, jadąc górą, wzdłuż brzegu. Jakieś ćwierć mili dalej,
w miejscu oznaczonym ogromnie dewiacyjnym drzewem w kształcie wielkiej drewnianej
gruszki, której wszystkie gałęzie tworzyły kępę na jej wierzchołku, strumyk zawracał,
wcinając się w brzeg i umożliwiając koniom zjechanie w dół. Przeprawiliśmy się brodem na
ukos, kierując się ku wyłomowi w przeciwległych skałach. Gdy dotarliśmy do niego, wyłom
okazał się nieco większą; szczeliną, w niektórych miejscach tak wąską, że kosze ocierały się o
obydwie jej ściany, i z trudem mogliśmy się przez nią przecisnąć. Jechaliśmy tak przez dobre
sto jardów, zanim droga się rozszerzyła i zaczęła się wznosić do normalnego poziomu.
Gdy boczne ściany szczeliny obniżyły się do wysokości zwykłych brzegów, ujrzeliśmy
tam siedmiu lub ośmiu ludzi z łukami w rękach. Gapili się z niedowierzaniem na wielkie
konie i wyglądali tak, jakby mieli ochotę uciec. Zatrzymaliśmy się przed nimi.
Człowiek w drugim koszu skinął ku mnie głową.
- Złaź, chłopcze - powiedział.
Petra i Rosalinda ześlizgiwały się już z pierwszego wielkiego konia. Gdy stanąłem na
ziemi, przewodnik uderzył konie i obydwa ciężko ruszyły naprzód. Petra nerwowo ściskała
mi rękę, lecz na razie wszyscy ubrani „w łachmany i rozczochrani łucznicy wciąż jeszcze
bardziej interesował się końmi niż nami.
W całej tej grupie nie było nic budzącego bezpośrednio lęk. Jedna z rąk trzymających łuk
miała sześć palców; pewien człowiek miał głowę podobną do wypolerowanego brązowego
jajka, na niej i na twarzy nie miał włosów; inny miał niezwykle wielkie stopy i ręce; lecz jeśli
cokolwiek było nie w porządku z resztą ciała, skrywały to łachmany.
Rosalinda i ja poczuliśmy ulgę, że nie zetknęliśmy się z czymś groteskowym, czego
niemal oczekiwaliśmy. Także Petrę podniósł na duchu fakt, że żaden z tych ludzi nie
odpowiadał tradycyjnemu opisowi Włochatego Jasia. Teraz, gdy spostrzegli, że koni nie
widać już na trakcie, który ginął wśród drzew, zwrócili uwagę na nas. Dwóch z nich kazało
nam iść za sobą, reszta pozostała na miejscu.
Często używana ścieżka wiodła w dół przez las na przestrzeni kilkuset jardów, potem
wychodziła na otwarty teren. Po prawej znowu ciągnęła się ściana czerwonawych skał, nie
wyższych niż na czterdzieści stóp. Wyglądała na odwrotną stronę grzbietu obrzeżającego
rzekę, a cała jej powierzchnia była usiana licznymi otworami i drabinami prymitywnie
skleconymi z gałęzi wiodącymi do wyższych otworów.
Ziemia przed nią była pokryta nędznymi chatami i namiotami. Wśród nich płonęło kilka
ognisk, na których coś gotowano. Kilku mężczyzn w łachmanach i bardziej niechlujnie
wyglądających kobiet krzątało się wokół bez specjalnej energii.
Szliśmy krętą drogą wśród tych szop i śmietnisk, aż doszliśmy do największego namiotu.
Wyglądał jak pokrycie kopki siana - może to był łup z jakiejś wyprawy - przy czym pokrycie
umocowano na ramie z przyciętych tyczek. Gdy weszliśmy, spojrzała na nas postać siedząca
na stołku tuż przy wejściu. Na widok jej twarzy ogarnął mnie na chwilę paniczny lęk - tak
była podobna do twarzy mojego ojca. Potem rozpoznałem tego mężczyznę - był to ten sam
„człowiek-pająk”, którego widziałem jako jeńca w Waknuk przed siedmioma czy ośmioma
laty.
Dwaj ludzie, którzy naszą trójkę przyprowadzili, popchnęli nas naprzód w jego kierunku.
Obejrzał sobie tę trójkę. Wędrował wzrokiem po smukłej postaci Rosalindy w sposób, na
który nie zwróciłem uwagi - a ona także nie.
Potem obserwował mnie uważniej i skinął głową, jakby z czegoś zadowolony.
- Przypominasz mnie sobie? - spytał.
- Tak - powiedziałem.
Odwrócił wzrok od mej twarzy. Patrzył na zbiorowisko chat i szałasów, potem znów
spojrzał na mnie.
- Nie przypomina to Waknuk - powiedział.
- Nie przypomina - zgodziłem się. Zamilkł na dłuższą chwilę, zamyślił się. Potem:
- Wiesz, kto ja jestem? - spytał.
- Przypuszczam, że tak. Sądzę, że się domyśliłem - odparłem.
Podniósł brwi pytająco.
- Mój ojciec miał starszego brata - rzekłem. - Uważano go za normalnego, dopóki nie
doszedł do trzeciego czy czwartego roku życia. Potem odebrano mu certyfikat i wygnano go.
Powoli skinął głową.
- Ale to niecała prawda - powiedział. - Jego matka go kochała. Lubiła go także jego
niańka. Więc kiedy przyszli, żeby go zabrać, jego już nie było - ale oni oczywiście
przemilczeli to. Przemilczeli całą sprawę; udawali, jakby się nigdy nic nie stało. - Urwał
znowu i zamyślił się. Teraz dodał:
- Najstarszy syn. Dziedzic. Waknuk powinno być moje. I byłoby - gdyby nie to -
wyciągnął swoje długie ramię i patrzył na nie przez chwilę. Potem je opuścił i znów spojrzał
na mnie.
- Czy wiesz, jaik długie powinno być ludzkie ramię?
- Nie - przyznałem.
- Ja też nie. Ale wie ktoś w Rigo, jakiś ekspert od prawdziwego obrazu. Tak więc - nie
mam Waknuk i muszę tu żyć jak dzikus wśród dzikusów. Jesteś najstarszym synem?
- Jedynym synem - powiedziałem. - Był młodszy, ale...
- Nie dostał certyfikatu, co? Kiwnąłem głową.
- A więc ty także straciłeś Waknuk!
Ten aspekt sprawy nigdy mnie nie martwił. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spodziewał
się naprawdę odziedziczyć Waknuk. Tam zawsze czułem się niepewnie - oczekiwałem,
miałem niemal pewność, że któregoś dnia zostanę zdemaskowany. Zbyt długo żyłem w tym
oczekiwaniu, żeby czuć urazę, która jego napawała goryczą. Teraz, kiedy to minęło, byłem
zadowolony, że odszedłem bezpiecznie i tak powiedziałem. Nie spodobało my się to. Spojrzał
na mnie z namysłem.
- Więc nie masz odwagi, żeby walczyć o to, co ci się
prawnie należy?
- Jeśli wam się to prawnie należy, nie może należeć się prawnie mnie - zauważyłem. - Dla
mnie było ważne, że miałem więcej niż dość życia w ukryciu.
- My wszyscy tutaj żyjemy w ukryciu - powiedział.
- Możliwe - odparłem. - Ale możecie być sobą. Nie musicie żyć w zakłamaniu. Nie
musicie uważać na siebie w każdej chwili i dwa razy pomyśleć, zanim otworzycie usta.
Powoli skinął głową.
- Słyszeliśmy o was. Mamy swoje sposoby - powiedział. - Ale nie rozumiem, dlaczego
tak pilnie was szukają.
- Sądzimy - wyjaśniłem - że sprawiamy im więcej kłopotu niż zwykłe dewiacje, ponieważ
nie można nas zidentyfikować. Wyobrażam sobie, że oni podejrzewają, iż jest nas znacznie
więcej, niż nas zdemaskowano, i chcą nas złapać, żeby zmusić do mówienia.
- To więcej niż słuszny powód, żeby się nie dać złapać - powiedział.
Uświadomiłem sobie, że włączył się Michaeł i że Rosalinda mu odpowiada, ale nie
mogłem brać udziału w dwóch rozmowach równocześnie, więc zostawiłem to jej.
- Więc oni jadą za wami wprost na Rubieże? Ilu ich jest? - spytał.
- Nie jestem pewien - odparłem, zastanawiając się, co odpowiedzieć, żeby przyniosło to
nam najwięcej korzyści.
- Z tego, co słyszałem, powinieneś mieć sposób, żeby się dowiedzieć - rzekł.
Zastanawiałem się, ile on o nas wie i czy wie także o Michaelu, ale to wydawało się
nieprawdopodobne. Zmrużywszy nieco oczy, ciągnął:
- Lepiej nie rób z nas głupców, chłopcze. Oni jadą za wami i wobec tego sprawiliście nam
sobą kłopot. Czemu mielibyśmy troszczyć się o to, co się z wami stanie? Całkiem łatwo jest’
zostawić któreś z was tam, gdzie was znajdą.
Petra zrozumiała, co to znaczy, i wpadła w panikę.
- Więcej niż stu ludzi - odpowiedziałem. Patrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu.
- A więc ktoś z waszych jest z nimi - domyślałem się, że będzie - zauważył i znów skinął
głową. - Stu ludzi to bardzo wielu jak na to, żeby złapać was troje. Zbyt wielu... Rozumiem...
- znów zwrócił się do mnie. - Musiano tam ostatnio plotkować o kłopotach z Rubieżami?
- Tak - przyznałem. Wyszczerzył zęby.
- Więc to nam odpowiada. Po raz pierwszy to oni postanowili przejąć inicjatywę i napaść
na nas - a także złapać was, oczywiście. Będą iść naturalnie waszym śladem. Jak daleko już
doszli?
Naradziłem, się z Michaelem i dowiedziałem się, że główny oddział ma jeszcze kilka mil,
zanim połączy się z tymi, którzy do nas strzelali i spłoszyli wielkie kanie. Trudność polegała
na tym, żeby w sposób zrozumiały przekazać tę pozycję człowiekowi przede mną. Ocenił to i
nie wydawał się specjalnie zaniepokojony.
- Czy twój ojciec jest z nimi? - spytał.
To było pytanie, którego nie chciałem przedtem zadawać Michaelowi. Nie zadałem mu
go i teraz. Po prostu zamilkłem na chwilę, a potem powiedziałem:
- Nie.
Kątem oka zauważyłem, że Petra już chciała coś powiedzieć, lecz Rosalinda
błyskawicznie jej przerwała.
- Szkoda - powiedział człowiek-pająk. - Już od dłuższego czasu miałem nadzieję, że
kiedyś spotkam się z twoim ojcem jak równy z równym. Z tego, co słyszałem, powinien bym
myśleć, że tam jest. Widać nie jest takim bojowym orędownikiem prawdziwego obrazu, jak o
nim mówią. - Wciąż patrzył na mnie upartym, przenikliwym wzrokiem. Czułem - niby uścisk
ręki - współczucie i zrozumienie ze strony Rosalindy, że nie chciałem zadać Michaelowi tego
pytania.
Potem, całkiem nagle, ten człowiek przestał zwracać na
mnie uwagę i zajął się Rosalinda. Odpowiedziała mu spojrzeniem. Stała z miną sczerą i
ufną, wpatrując się w niego przez długie sekundy zrównoważonym i chłodnym wzrokiem.
Potem nagle, ku mojemu zdumieniu, załamała się. Opuściła oczy. Zarumieniła się. On
uśmiechnął się lekko.
Ale mylił się. Nie było to poddanie się zdobywcy, silniejszemu charakterowi. Było to
obrzydzenie, przerażenie, które przełamało jej zewnętrzną obronę. Z jej myśli przejąłem
spojrzenie na niego, ohydnie wyolbrzymione. Lęki, które tak dobrze skrywała, teraz
wybuchły; była przerażona; nie jak kobieta zmuszona do uległości przez mężczyznę, lecz jak
dziecko przerażone przez potwora. Także i Petra przejęła mimo woli ten kształt myślowy i
wstrząsnął nią tak, że krzyknęła.
Rzuciłem się na tego człowieka, przewracając stołek i zadając mu potężny cios. Dwaj
ludzie za mną skoczyli na mnie, lecz zanim mnie odciągnęli, zdążyłem zadać potworowi
przynajmniej jedno solidne uderzenie.
Człowiek-pająk usiadł i potarł sobie szczękę. Wyszczerzył na mnie zęby, lecz nie z
rozbawieniem.
- Przynosi ci to chlubę - przyznał - ale niewiele więcej. Podniósł się na swych
powojowatych nogach. - Niezbyt dobrze przyjrzałeś się tu kobietom, prawda, chłopcze?
Spojrzyj na nie, jak wyjdziesz. Może trochę więcej zrozumiesz. Poza tym ta tutaj może mieć
dzieci. Od dawna marzyłem o dzieciach - nawet gdyby miały przypadkiem przejąć coś po
ojcu. - Znów krótko się uśmiechnął, a potem zmarszczył na mnie brwi. - Lepiej przyjmij to w
ten sposób, chłopcze. Bądź rozsądny. Drugi raz nie dam ci szansy. Odwrócił wzrok ode mnie
i spojrzał na ludzi, którzy
mnie trzymali.
- Wyrzucić go - powiedział. - A jeśli nie zrozumie, że to znaczy, żeby tu nie wracał,
zastrzelcie go.
Dwaj z nich szarpnęli mnie i wyprowadzili. Na skraju polany jeden z nich kopniakiem
rzucił mnie na ścieżkę.
- Idź dalej - powiedział.
Wstałem i odwróciłem się, lecz jeden z nich trzymał napięty łuk z wycelowaną we mnie
strzałą. Potrząsnął głową, żeby mnie popędzić. Zrobiłem, co kazał - przeszedłem kilka
jardów, dopóki nie zasłoniły mnie drzewa, potem zawróciłem pod ich osłoną.
Tego właśnie oczekiwali. Ale nie zastrzelili mnie. Po prostu mnie pobili i porzucili w
lesie. Pamiętam, że - leciałem w powietrzu, ale nie pamiętam, jak wylądowałem...
15.
Ciągnięto mnie. Czułem czyjeś ręce pod ramionami. Małe gałązki odchylały się i biły
mnie po twarzy. Jakiś głos za mną szepnął:
- Chwileczkę. Zaraz oprzytomnieję - odparłem szeptem.
Ciągnięcie ustało. Leżałem, zbierając przez chwilę siły, a potem odwróciłem się. Kobieta,
młoda kobieta, patrząc na mnie, przykucnęła na piętach.
Słońce stało teraz nisko i pod drzewami panował mrok. Nie widziałem jej dobrze. Z obu
stron opalonej twarzy zwisały ciemne włosy, a ciemne oczy błyszczały, obserwując mnie
powTażnie. Stanik jej sukni był nieopisanego brązowego koloru, postrzępiony i poplamiony.
Nie miała rękawów, lecz co uderzyło mnie najbardziej, nie nosiła krzyża. Nigdy przedtem nie
spotkałem kobiety, która nie nosiłaby na sukni ochronnego krzyża. Wyglądało to dziwnie,
prawie nieprzyzwoicie. Patrzyliśmy na siebie przez kilka sekund.
- Nie poznajesz mnie, David - powiedziała ze smutkiem.
Dotychczas jej nie poznawałem. Ale sposób, w jaki wymówiła „David”, powiedział mi
nagle, kim jest.
- Sophie! - powiedziałem. - Och, Sophie!... Uśmiechnęła się.
- Kochany David - powiedziała. - Bardzo cię pobili. David?
Spróbowałem poruszyć rękami i nogami. Były sztywne i w kilku miejscach bolały
podobnie jak całe ciało i głowa. Czułem trochę zakrzepłej krwi na lewym policzku, ale nie
miałem chyba nic złamanego. Zacząłem wstawać, ale ona wyciągnęła rękę i położyła mi ją na
ramieniu.
- Nie, jeszcze nie. Zaczekaj trochę, aż się ściemni. - Wciąż na mnie patrzyła. - Widziałam,
jak was przyprowadzili. Ciebie i tę małą dziewczynkę, i jeszcze jedną dziewczynę - kim ona
jest, David?
To ocuciło mnie całkiem, wstrząsnąłem się. Gorączkowo szukałem Rosalindy i Petry i nie
mogłem się z nimi skontaktować. Michael wyczuł moją panikę i włączył się uspokajająco. A
także z ulgą.
- Dzięki Bogu. Strasznie martwiliśmy się o ciebie. Nie przejmuj się, obie są zmęczone i
wyczerpane; śpią.
- Czy Rosalinda?...
- Z nią wszystko w porządku. Mówię ci. Co się z tobą działo?
Opowiedziałem mu. Cała wymiana myśli trwała tylko kilka sekund, lecz wystarczająco
długo, żeby Sophie patrzyła na mnie z zaciekawieniem.
- Kim ona jest, David? - powtórzyła.
Wyjaśniłem, że Rosalinda jest moją kuzynką. Obserwowała mnie, kiedy to mówiłem, a
potem z wolna skinęła głową.
- On jej pragnie, prawda? - spytała.
- Tak powiedział - przyznałem ponuro.
- Ona będzie mogła dać mu dzieci? - nastawała.
- Go ty chcesz ze mną zrobić? - spytałem.
- Więc ty ją kochasz? - ciągnęła.
Znów to słowo... Kiedy umysły nauczyły się łączyć z sobą, kiedy żadna myśl nie jest
całkowicie własna, a każda bierze zbyt wiele od drugiej, żeby być kiedykolwiek samą; kiedy
osiągnęło się to, że patrzy się wspólnym okiem, kocha wspólnym sercem, cieszy się tą samą
radością; kiedy mogą być chwile identyczności, której nic nie rozdziela prócz ciał,
pragnących się nawzajem... jeśli to jest to, gdzież jest to słowo? Istnieje tylko jego
niedoskonałość.
- Kochamy się nawzajem - odpowiedziałem.
Sophie skinęła głową. Wzięła kilka gałązek i patrzyła na nie, łamiąc je brązowymi
palcami. Powiedziała:
- On odjechał - tam, gdzie walczą. Ona jest teraz bezpieczna.
- Śpi - powiedziałem. - One śpią. Znów na mnie spojrzała, zaintrygowana.
- Skąd wiesz?
Opowiedziałem jej krótko, jak najprościej. Słuchając, dalej łamała gałązki. Potem skinęła
głową.
- Przypominam sobie. Matka mi mówiła, że było coś takiego... coś takiego, że czasem
wydawało się, jakbyś rozumiał ją, zanim jeszcze coś powiedziała. Czy to było to?
- Tak myślę. Myślę, że twoja matka posiadała tę zdolność w pewnym stopniu, nie
wiedząc, że ją posiada - odparłem.
- To musi być cudowne - powiedziała na pół zadumana. - To tak, jakbyś miał wewnątrz
więcej oczu.
- Coś w tym rodzaju - przyznałem. - Trudno to wyjaśnić. Ale to nie zawsze jest takie
cudowne. Czasem może sprawiać ból.
- Każdy rodzaj dewiacji sprawia ból - zawsze - odparła. Wciąż siedziała na piętach,
patrząc nie widzącym wzrokiem na własne ręce, złożone na podołku.
- Gdyby ona dała mu dzieci, on by mnie już nie chciał - powiedziała w końcu.
Było jeszcze dość jasno, żeby dostrzec blask na jej policzkach.
- Sophie, kochanie - powiedziałem - czy ty go kochasz, tego człowieka-pająka?
- O, nie nazywaj go tak - proszę - nikt z nas nie może nic poradzić na to, jak wygląda. On
ma na imię Gordon. Jest dla mnie miły, David. Lubi mnie. Musiałbyś mieć tak mało jak ja,
żeby wiedzieć, ile to znaczy. Nigdy nie znałeś samotności. Nie możesz zrozumieć straszliwej
pustki, jaka nas tu otacza. Z radością dałabym mu dzieci, gdybym mogła... Ja - och, czemu
oni nam to robią? Czemu mnie nie zabili? Byłoby to lepsze niż to...
Usiadła bezszelestnie. Łzy ukazały się spod zamkniętych powiek i płynęły jej po twarzy.
Wziąłem jej rękę w swoje dłonie.
Pamiętałem ten widok. Ręka mężczyzny połączona z ręką kobiety, malutka postać na
jucznym koniu, kiwająca do mnie ręką, gdy znikali pośród drzew. Sam byłem opuszczony,
czułem jeszcze wilgoć pocałunku na policzku, w ręce trzymałem lok włosów, związany żółtą
wstążką. Spojrzałem teraz na nią z bólem serca.
- Sophie - powiedziałem; - Sophie, kochana. To się nie stanie. Rozumiesz, to nie może się
stać. Rosalinda nigdy na to nie pozwoli. Wiem o tym.
Znów otwarła oczy i spojrzała na mnie przez łzy.
- Nie możesz wiedzieć czegoś takiego o drugiej osobie. Możesz tylko próbować...
- Nie, Sophie. Ja wiem. Ty i ja moglibyśmy tylko bardzo mało wiedzieć o sobie
nawzajem. Ale z Rosalinda jest inaczej - ona jest częścią tego, co się nazywa wspólnym
myśleniem.
Patrzyła na mnie z powątpiewaniem.
- Czy to rzeczywiście prawda? Nie rozumiem...
- Jakże mogłabyś rozumieć? Ale to jest prawda. Czułem to, oo ona czuje do tego pają...
do tego człowieka.
Wciąż na mnie patrzyła z pewnym niepokojem.
- Ale ty nie wiesz, co ja myślę? - spytała trochę lękliwie.
- Nie więcej, niż ty wiesz, co ja myślę - zapewniłem ją - - To coś więcej, niż gdybyś
mogła po prostu wypowiedzieć swoje własne myśli, gdybyś chciała - i nie wypowiadać ich,
gdybyś chciała zachować je dla siebie.
Trudniej jeszcze było wytłumaczyć to jej niż Wujowi Axelowi, ale wciąż usiłowałem
uprościć to słowami, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że zrobiło się już ciemno i że mówię do
kogoś, kogo ledwie widzę. Urwałem.
- Czy teraz jest już dość ciemno?
- Tak. Będzie bezpieczniej, jeśli pójdziemy ostrożnie - powiedziała. - Możesz chodzić bez
trudu? To niedaleko.
Wstałem czując, że jestem sztywny i pokaleczony, ale nic więcej. Zdawało się, że ona
lepiej niż ja widzi w ciemności, wzięła moją rękę, żeby mnie poprowadzić. Trzymaliśmy się
drzew, lecz widziałem ognisko płonące po lewej stronie i zdawałem sobie sprawę, że
okrążamy obozowisko. Szliśmy tak, dopóki nie dotarliśmy do niskiej skały, zamykającej
przestrzeń od północnego zachodu, a potem w jej cieniu jeszcze jakieś pięćdziesiąt jardów.
Tam zatrzymała się i położyła moją rękę na jednej z szorstkich drabin, które widziałem
przystawione do skały.
- Idź za mną - szepnęła i nagle pomknęła w górę. Wspinałem się teraz ostrożnie aż do
szczytu drabiny,
gdzie odpocząłem przy skalnym występie. Sophie wyciągnęła rękę i pomogła mi wejść.
- Usiądź - powiedziała.
Jaśniejszy otwór, przez który wszedłem, znikł. Sophie krzątała się szukając czegoś. Teraz
rozbłysły iskry, gdy używała krzemienia i stali. Krzesała iskry, dopóki nie udało się jej
zapalić dwóch świec. Były krótkie, grube, przydymione od ognia i wstrętnie cuchnęły, ale
umożliwiały mi rozejrzenie się po otoczeniu.
Była to jaskinia, mająca około piętnastu stóp głębokości i dziewięć szerokości, wykuta w
piaskowej skale. Wejście zamknięte było zawieszoną nad nim zasłoną ze skóry. W środku, w
odległym kącie, z pęknięcia w pułapie kapała woda, kropla co sekundę. Padała do
drewnianego wiadra, a z przepełnionego naczynia ściekała wyżłobionym rowkiem przez całą
długość jaskini do wyjścia. W innym odległym kącie leżał materac z małych gałązek,
przykryty skórami i postrzępionym kocem. Było tam kilka misek i przedmiotów codziennego
użytku. Poczerniałe palenisko przy wejściu miało przebity pomysłowy otwór,
odprowadzający dym na zewnątrz. Z nisz w ścianach wystawały rękojeści kilku noży i innych
narzędzi. W pobliżu materaca z gałązek leżała włócznia, łuk i skórzany kołczan z jakimś
tuzinem strzał.
Pomyślałem o kuchni w domu Wenderów. O czystym, jasnym pokoju, który wydawał mi
się tak przyjazny, ponieważ nie miał na ścianach żadnych napisów. Świece migotały, dymiły
tłusto aż pod pułap i cuchnęły.
Sophie zanurzyła miskę w wiadrze, w jednej z nisz wyszperała dość czysty kawałek
szmaty i przyszła z tym do mnie. Obmyła mi twarz i włosy z krwi i zbadała przyczynę
krwawienia.
- To tylko skaleczenie. Niegłębokie - powiedziała uspokajająco.
Wymyłem ręce w misce. Sophie wylała wodę do rowka, wytarła miskę i odłożyła ją.
- Jesteś głodny, David? - spytała.
- Bardzo - odpowiedziałem. - Przez cały dzień nic nie jadłem, tyle co na jednym krótkim
postoju.
- Zostań tu. To nie potrwa długo - pouczyła mnie i wyślizgnęła się pod skórzaną zasłoną.
Siedziałem, patrząc na cienie tańczące na skalnych ścianach i przysłuchując się kapaniu
wody. I powiedziałem sobie, że bardzo prawdopodobne, iż na Rubieżach to jest luksusem.
„Musiałbyś mieć tak mało jak ja” - powiedziała Sophie, choć nie myślała przy tym o rzeczach
materialnych. Żeby uciec od samotności i nędzy, poszukałem towarzystwa Michaela.
-. Gdzie jesteście? Co się działo? - spytałem go.
- Obozowaliśmy całą noc - odpowiedział. - Zbyt niebezpiecznie jechać po ciemku. -
Usiłował zarysować mi obraz miejsca, tak jak je widział tuż przed zachodem słońca, ale
wzdłuż naszej drogi mógł być tuzin takich miejsc. - Przez cały dzień jechaliśmy powoli, ale
męcząco. Ci ludzie z Rubieży znają swoje lasy. Spodziewaliśmy się gdzieś po drodze jakiejś
prawdziwej zasadzki, ale oni nas przez cały czas nękają i niepokoją. Straciliśmy trzech
zabitych, nadto mamy siedmiu rannych - tylko dwóch z nich ciężko.
- Wciąż posuwacie się naprzód?
- Tak. Panuje przekonanie, że skoro teraz mamy tu od razu duże siły, to jest sposobność
dać ludziom z Rubieży tak po nosie, żeby ich to na pewien czas powstrzymało od najazdów.
Poza tym oni strasznie chcą was złapać. Chodzą pogłoski, że jest nas kilka tuzinów, a może
więcej rozproszonych wokół Waknuk i w okolicznych okręgach, więc musi się was złapać,
żebyście zidentyfikowali te osoby. - Urwał na chwilę, a potem ciągnął dalej w przykrym,
ponurym nastroju.
- W gruncie rzeczy, David, obawiam się - bardzo się obawiam - że jest już tylko jedna
osoba.
- Jedna?
- Rachel połączyła się ze mną, bardzo słabo, tuż na granicy jej możliwości. Powiada, że
coś się stało z Markiem.
- Złapali go?
- Nie. Ona sądzi, że nie. Gdyby tak było, dałby jej znać. On po prostu zamilkł. Już od
dwudziestu czterech godzin nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości.
- Może jakiś wypadek? Przypomnij sobie Waltera Brenta - tego chłopca, którego
przywaliło drzewo. On tak samo zamilkł.
- To możliwe, Rachel po prostu nie wie. Jest przerażona; zostaje teraz całkiem sama. Była
u kresu swych możliwości kontaktu, ja prawie też. Jeszcze dwie lub trzy mile i nie będziemy
się mogli połączyć.
- Dziwne, że nie słyszałem przynajmniej ciebie z tej strony - powiedziałem mu.
- Pewnie dlatego, że byłeś nieprzytomny - odparł.
- No cóż, gdy Petra się zbudzi, będzie mogła nawiązać kontakt z Rachel - przypomniałem
mu. - Zdaje się, że dla niej nie istnieją żadne ograniczenia odległości.
- Tak, oczywiście. Zapomniałem o tym - przyznał. - To jej może pomóc.
W kilka chwil potem pod zasłoną pojawiła się ręka, przepychająca przez wejście
drewnianą miskę. Potem wgramoliła się Sophie i podała mi ją. Przycięła obrzydliwe świece,
potem przykucnęła na skórze jakiegoś nie dającego się nazwać zwierzęcia, podczas gdy ja
jadłem drewnianą łyżką. Dziwna potrawa: zdaje się, że składała się z kilku rodzajów mięsa
pokrajanego w kostki i z pokruszonego twardego chleba, lecz była wcale niezła i bardzo
pożądana. Jadłem ją ze smakiem niemal do ostatniego kęsa, - gdy nagle zostałem porażony,
tak że całą łyżkę wylałem sobie na koszulę. Petra się obudziła.
Odpowiedziałem natychmiast. Petra przerzuciła się od razu z rozpaczy w euforię. Było to
chwalebne, lecz prawie tak samo bolesne. Widocznie zbudziła Rosalindę, bo pochwyciłem jej
wzór myślowy pośród chaotycznych pytań Michaela, co, u diabła, się stało? I przyjaciółka
Petry z Sealand protestowała z niepokojem.
Teraz Petra opanowała się i zamieszanie ustało. Czuło się, że wszyscy inni rozmówcy
ostrożnie się odprężyli.
- Czy ona jest teraz bezpieczna? Co ‘miały znaczyć te wszystkie grzmoty i krzyki! - pytał
Michael.
Petra mówiła, opanowując się z widocznym wysiłkiem:
- Myślałyśmy, że David nie żyje. Myślałyśmy, że go zabili.
Teraz zacząłem chwytać myśli Rosalindy, z ich wiru powstawały dające się zrozumieć
kształty. Czułem się upokorzony, onieśmielony, szczęśliwy i zrozpaczony równocześnie.
Choć próbowałem, nie umiałem za nic myśleć jaśniej, odpowiadając jej. Wreszcie Michael
położył temu kres.
- Dla osób trzecich to jest prawie nieprzyzwoite - zauważył. Kiedy już oderwiecie się od
siebie, musimy porozmawiać o innych sprawach. - Urwał. - A teraz - ciągnął dalej - jakie jest
położenie?
Wyjaśniliśmy mu. Rosalinda i Petra były jeszcze w tym namiocie, w którym widziałem je
po raz ostatni. Człowiek-pająk odjechał, zostawiając im jako strażnika tęgiego mężczyznę o
różowych oczach i białych włosach. Ja tłumaczyłem swoją sytuację.
- Bardzo dobrze - odparł Michael. - Mówisz, że ten człowiek-pająk ma, zdaje się, jakąś
władzę i że pojechał na miejsce walk. Wiesz może, czy on sam chce włączyć się do walki,
czy wydaje po prostu dyspozycje taktyczne? Widzisz, w tym ostatnim wypadku mógłby w
każdej chwili wrócić.
- Nie mam pojęcia - powiedziałem.
Rosalinda włączyła się nagle, a jak ją znałam, była bliska histerii.
- Ja się go boję. On jest zupełnie inny. Nie taki jak my. W ogóle nie tego samego rodzaju.
To byłoby straszne - zwierzęce. Nie mogłabym, nigdy... Jeśli spróbuje mnie wziąć, zabiję się.
Na to Michael oblał ją zimną wodą.
- Nie zrobisz nic tak strasznie głupiego. Jeśli będzie trzeba, zabijesz człowieka-pająka. - Z
uczuciem, że definitywnie załatwił tę sprawę, zainteresował się czym innym. Z całego swego
dystansu skierował pytanie do przyjaciółki Petry.
- Ty wciąż jeszcze myślisz, że możesz do nas dotrzeć? Odpowiedź nadeszła, wciąż
jeszcze z daleka, lecz wyraźna, i teraz nadana bez wysiłku:
- Tak.
- Kiedy? - spytał Michael.
Przed odpowiedzią nastąpiła teraz pauza jakby dla konsultacji. Potem:
- Nie później niż za szesnaście godzin od teraz - odparła jakby poufnie. Sceptycyzm
Michaeła zmalał. Po raz pierwszy sam uwierzył w możliwość jej pomocy,
- Więc pytanie polega nSt tym, czy wasza trójka wytrzyma bezpiecznie tak długo -
powiedział w zamyśleniu.
- Zaczekaj chwilkę. Tylko chwileczkę - powiedziałem mu.
Spojrzałem na Sophie. Dymiące świece dawały dość światła, żeby móc dostrzec, iż
intensywnie i z lekkim niepokojem obserwowała moją twarz.
- „Rozmawiałeś” z tą dziewczyną? - spytała.
- Iz moją siostrą. Teraz się zbudziły - odparłem. - Są w tym namiocie i pilnuje ich jakiś
albinos. To dziwne.
- Dziwne? - spytała.
- Cóż, można by przypuszczać, że będzie ich pilnowała jakaś kobieta...
- To są Rubieże - przypomniała mi z goryczą.
- To... och, rozumiem - powiedziałem z zakłopotaniem. - Cóż, rzecz w tym: czy myślisz,
że jest jakaś możliwość wydostania ich stamtąd, zanim on wróci? Zdaje mi się, że teraz byłby
na to czas. Bo kiedy on wróci... - wzdrygnąłem się, patrząc jej w oczy.
Odwróciła głowę i przez kilka chwil wpatrywała się w świece. Potem skinęła głową.
- Tak. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich... dla nas wszystkich z wyjątkiem jego... -
dodała, na pół ze smutkiem. - Tak, myślę, że to da się zrobić.
- Zaraz?
Znów skinęła głową. Wziąłem włócznię, która leżała przy posłaniu i zważyłem ją w ręku.
Była trochę za lekka, ale dobrze wyważona. Sophie spojrzała na nią i potrząsnęła głową.
- Ty musisz tu zostać, David - powiedziała.
- Ale... - zacząłem.
- Nie. Gdyby cię zobaczono, podniesiono by alarm. Jeżeli ja pójdę do tego namiotu, nikt
nie zwróci na mnie uwagi, nawet jeśli mnie zobaczą.
To było rozsądne. Położyłem włócznię, choć z ociąganiem.
- Ale czy potrafisz?...
- Tak - odparła zdecydowanie.
Wstała i podeszła do jednej z nisz. Wyciągnęła z niej nóż. Szerokie ostrze było czyste i
błyszczące. Prawdopodobnie ten nóż należał kiedyś do kuchni jakiejś napadniętej farmy.
Wcisnęła go za pasek spódnicy, tak że wystawała tylko ciemna rękojeść. Potem odwróciła się
i patrzyła na mnie przez długą chwilę.
- David - zaczęła wyczekująco.
- Tak? - spytałem.
Zmieniła zdanie. Powiedziała innym, tonem:
- Powiesz im, żeby nie narobiły hałasu? Cokolwiek się stanie, niech ani pisną! Powiedz
im, żeby szły za mną i narzuciły na siebie coś ciemnego. Będziesz mógł im to wszystko jasno
wytłumaczyć?
- Tak - powiedziałem. - Ale chciałbym, żebyś mi pozwoliła...
Potrząsnęła głową i przerwała mi.
- Nie, David. Zwiększyłoby to tylko ryzyko. Nie znasz tego miejsca.
Zgasiła świece i odczepiła zasłonę. Przez chwilę widziałem jej sylwetkę na tle bledszego
mroku wejścia, potem znikła.
Przekazałem jej instrukcje Rosalindzie i z naciskiem wytłumaczyliśmy Petrze
konieczność zachowania ciszy. Potem nie miałem nic do roboty, tylko czekać i wsłuchiwać
się w miarowe kap-kap-kap w ciemności.
Niedługo potrafiłem tak siedzieć spokojnie. Podszedłem do wyjścia i wysunąłem głowę
w” noc. Kilka ognisk żarzyło się wśród szałasów, poruszali się także ludzie, bo żar od czasu
do czasu przygasał, gdy przed nim przechodzili. Rozlegał się szmer głosów, lekki zmieszany
odgłos poruszeń, gdzieś niedaleko nocny ptak odezwał się szorstkim głosem, gdzieś dalej
rozległ się krzyk jakiegoś zwierzęcia. I nic więcej.
Czekaliśmy wszyscy. Mały, bezkształtny znak podniecenia napłynął na chwilę od Petry.
Nikt go nie skomentował.
Potem uspokajający kształt myślowy od Rosalindy: „Wszystko w porządku”, lecz z
jakimś dużym wstrząsem. Mądrzej chyba było nie odwracać teraz jej uwagi pytaniem o jego
powód.
Nasłuchiwałem. Nie podniesiono żadnego alarmu, nie zaszła żadna zmiana w ogólnym
szumie. Zdawało się, że upłynęło wiele czasu, dopóki nie usłyszałem chrzęstu żwiru pod
czyimiś nogami, tuż pode mną. Słupy drabiny drapały lekko po skalnej ścianie, gdy spoczął
na nich ciężar. Usunąłem się w głąb jaskini, schodząc z drogi. Rosalinda zapytała milcząco,
trochę niepewnie:
- Wszystko dobrze? Jesteś tu, David?
- Tak. Wchodźcie - powiedziałem im.
Pojawiła się jedna postać, mgliście zarysowując się w wejściu. Potem druga mniejsza,
potem trzecia. Wejście zostało zasłonięte. Teraz znowu rozbłysły świece.
Rosalinda i Petra patrzyły przerażone i zafascynowane, jak Sophie zaczerpnęła miską
wody z wiadra, żeby obmyć krew ze swych rąk i z noża.
16.
Dwie dziewczyny obserwowały się nawzajem ciekawie i ostrożnie. Wzrok Sophie
wędrował po Rosalindzie, po jej brązowej wełnianej sukience z naszytym brązowym krzyżem
i zatrzymał się na chwilę na jej skórzanych bucikach. Potem spojrzała na swoje własne
mokasyny, i na swą krótką, postrzępioną spódnicę. W trakcie tej inspekcji zauważyła na
staniku nowe plamy, których przed godziną jeszcze nie miała. Bez żadnego skrępowania
zdjęła stanik i zaczęła przepierać go w zimnej wodzie. Do Rosalindy powiedziała:
- Musisz pozbyć się tego krzyża. Ona także - dodała, patrząc na Petrę. - To was odróżnia.
My, kobiety z Rubieży, nie uważamy, żeby się nam dobrze przysłużył. Mężczyźni także go
nie lubią. Masz - wyjęła z niszy mały nóż o wąskim ostrzu i podała go jej.
Rosalinda wzięła go z wahaniem. Spojrzała nań, a potem na krzyż, który nosiła na każdej
sukience, jaką miała kiedykolwiek. Sophie obserwowała ją:
- Ja też kiedyś nosiłam krzyż - powiedziała. - Mnie także nie pomógł.
Rosalinda spojrzała na mnie, wciąż z pewnym wahaniem. Kiwnąłem głową.
- W tych stronach niezbyt lubią, jak ktoś upiera się przy prawdziwym obrazie. Bardzo
możliwe, że to niebezpieczne - spojrzałem na Sophie.
- Tak - powiedziała. - To jest nie tylko odznaka; to wyzwanie.
Rosalinda wzięła nóż i zaczęła, na pół niechętnie, odpruwać krzyż. Spytałem Sophie:
- Co teraz? Czy nie powinni byśmy spróbować uciec tak daleko, jak nam się uda, zanim
zrobi się jasno?
Sophie, wciąż mocząc w wodzie swój stanik, potrząsnęła głową.
- Nie. Oni każdej chwili mogą go znaleźć. Gdy to zrobią, zaczną się poszukiwania.
Potnyślą, że wyście go zabili, a potem całą trójką uciekliście do lasu. Nigdy nie przyjdzie im
do głowy, żeby was szukać tutaj, bo skąd? Ale przetrząsną za wami całą okolicę.
- Myślisz, żebyśmy tu zostali? - spytałem. Przytaknęła.,
- Przez dwa, może trzy dni. Potem, kiedy przestaną szukać, wyprowadzę was.
Rosalinda spojrzała w zamyśleniu znad swej roboty.
- Dlaczego robisz dla nas to wszystko? - spytała. Wyjaśniłem jej całą sprawę Sophie i
człowieka-pająka
dużo szybciej, niż mógłbym to był zrobić słowami. Zdaje się, że jej to całkiem nie
wystarczyło. Wciąż patrzyły na siebie z Sophie uparcie, w migotliwym świetle.
Sophie z pluskiem upuściła stanik do wody. Wyprostowała się z wolna. Nachyliła się ku
Rosalindzie, pukla czarnych włosów opadały jej na nagie piersi, oczy zwęziły się.
- Idź do diabła - powiedziała ze złością. - Daj mi spokój, idź do diabła...
Rosalinda sprężyła się, gotowa do każdego ruchu. Ja przesunąłem się tak, żeby móc
skoczyć pomiędzy nie, jeśli zajdzie potrzeba. Ta scena trwała przez długie sekundy. Sophie,
zaniedbana, na pół naga w swej wystrzępionej spódnicy, w niebezpiecznej postawie;
Rosalinda w swej brązowej sukience, z odprutym i zwisającym lewym ramieniem krzyża, z
brunatnymi włosami lśniącymi w świetle świec, z uniesioną w górę piękną twarzą i czujnymi
oczami. Kryzys minął, ustąpiło napięcie. Gwałtowność w oczach Sophie zamarła, lecz ona się
nie poruszyła. Skrzywiła nieco usta i zadrżała. Szorstko i gorzko:
- Idź do diabła - powtórzyła. - Idź, śmiej się ze mnie, niech Bóg przeklnie twoją piękną
twarz. Śmiej się ze mnie, ponieważ ja jego pragnę, ja. - Zaśmiała się dziwnym, krztuszącym
się śmiechem. - I po co to wszystko? O Boże, po co to wszystko? Gdyby on cię nie kochał,
czy byłabym dobra dla niego - taka, jaka jestem?
Przycisnęła ręce do twarzy i stała przez chwilę, drżąc cała, potem odwróciła się i rzuciła
na posłanie z gałęzi.
Wpatrywaliśmy się w zacieniony kąt. Jeden mokasyn spadł jej z nogi. Dostrzegłem
brązową, brudną skórę jej stopy i rząd sześciu palców. Odwróciłem się do Rosalindy. Jej
wzrok, pełen skruchy i przerażony, spotkał się z moim. Instynktownie chciała wstać.
Potrząsnąłem głową i z wahaniem usiadła z powrotem.
W jaskini słychać było tylko beznadziejny, niepohamowany szloch i kap-kap-kap
ściekającej wody.
Petra spojrzała na nas, potem na postać na posłaniu, potem znów na nas, jakby z
oczekiwaniem. Gdy żadne z nas się nie poruszyło, uznała widać, że inicjatywa należy do niej.
Podeszła do posłania i uklękła obok niego z niepokojem. Niepewnie położyła dłoń na
ciemnych włosach.
- Nie płacz - powiedziała. - Proszę; nie płacz. Szloch załamał się w sposób budzący lęk.
Nastąpiła
chwila ciszy, potem brązowe ramię otoczyło ramiona Petry. Teraz płacz brzmiał nieco
mniej rozpaczliwie... nie rozrywał już serca, lecz pozostawiał je zranione i obolałe...
Zbudziłem się niechętnie, zesztywniały i zmarznięty od spania na twardej skale. Prawie
natychmiast włączył się Michael:
- Masz zamiar spać przez cały dzień?
Spojrzałem w górę i ujrzałem, że przez szparę za skórzaną zasłoną wpada światło
dzienne.
- Która godzina? - spytałem.
- Zdaje się, że około ósmej. Już od trzech godzin jest jasno i stoczyliśmy już bitwę.
- Co się stało? - spytałem.
- Przeczuliśmy zasadzkę, więc posłaliśmy oddział oskrzydlający. On się zderzył z ich
rezerwą, która czekała, żeby wystąpić po zasadzce. Oni widocznie myśleli, że to nasza
główna siła; w każdym razie pobiliśmy ich kosztem dwóch czy trzech rannych po naszej
stronie.
- Tak, że teraz się zbliżacie?
- Tak. Przypuszczam, że oni gdzieś się gromadzą, ale teraz się ulotnili. Nie napotykamy
w ogóle żadnego oporu.
Tego w żadnym wypadku nie można było sobie życzyć. Wyjaśniłem naszą sytuację i to,
że z pewnością nie moglibyśmy wyjść z jaskini za dnia nie zauważeni. Z drugiej strony, jeśli
tu zostaniemy, a obóz zostanie zdobyty, to niewątpliwie go przeszukają i znajdą nas.
- A co z tymi przyjaciółmi Petry z Sealand? - spytał Michael. - Czy myślisz, że naprawdę
możemy na nich liczyć?
Na to włączyła się sama przyjaciółka Petry nieco chłodno:
- Możecie na nas liczyć.
- Czy wasza ocena czasu się nie zmieniła? Nie jesteście opóźnieni? - pytał Michael.
- zapewniła nas. - Od teraz za mniej więcej osiem i pół godziny. - Potem jej lekka irytacja
minęła, myśli zabarwił odcień niemal lęku:
- To jest rzeczywiście straszny kraj. Widzieliśmy już przedtem Zły Kraj, ale nikt z nas nie
mógł sobie nawet wyobrazić czegoś równie przerażającego jak to. Są przestrzenie ciągnące
się całymi milami, gdzie ziemia wygląda jak stopione czarne szkło; nie ma nic, nic, tylko
szkło, jak zamarznięty ocean atramentu... potem pasy Złego Kraju... potem znowu pustynia
czarnego szkła. To się ciągnie i ciągnie... Co oni tutaj zrobili? Co oni mogli zrobić, żeby
stworzyć takie straszne - miejsce?... Nic dziwnego, że nikt z nas nigdy przedtem nie odbywał
tej podróży. To tak, jakby się jechało na skraj świata, do przedsionka piekła... to musi być
całkiem beznadziejne, to wygnanie z życia na zawsze... Ale dlaczego? - dlaczego? -
dlaczego?... Wiemy, to była potęga bogów w rękach dzieci; ale czy to były szalone dzieci,
wszystkie całkiem szalone?... Góry są z popiołów, a równiny z czarnego szkła - jeszcze teraz,
po tylu wiekach... To jest takie ponure, ponure... potworne szaleństwo... Strasznie pomyśleć,
że cała rasa ludzka mogła oszaleć... Gdybyśmy nie wiedzieli, że jesteście po tamtej stronie
tych okropności, zawrócilibyśmy i uciekli...
Petra przerwała jej, zamazując nagle wszystko rozpaczliwym włączeniem się. Nie
wiedzieliśmy, że się obudziła Nie wiem, co zrozumiała z tego wszystkiego, ale wyraźnie
pochwyciła myśl o zawróceniu. Włączyłem się, żeby ją uspokoić, teraz także kobieta z
Sealand mogła włączyć się znowu, uspokoić ją także. Przerażenie minęło i Petra przyszła do
siebie.
Włączył się Michael, pytając:
- David, co z Rachel?
Przypomniałem sobie jego niepokój z poprzedniej nocy;
- Petro, kochanie - powiedziałem. -. Jesteśmy teraz za daleko, żeby ktokolwiek z nas
mógł nawiązać kontakt z Rachel. Mogłabyś się jej o coś spytać?
Petra przytaknęła.
- Chcemy wiedzieć, czy dowiedziała się czegoś o Marku od czasu, kiedy rozmawiała z
Michaelem.
Petra zadała to pytanie. Potem potrząsnęła głową.
- Nie - odparła. - Niczego się nie dowiedziała. Myślę, że bardzo się martwi. Chce
wiedzieć, jak się czuje Michael.
- Powiedz jej, że czuje się całkiem dobrze - wszyscy czujemy się dobrze. Powiedz jej, że
ją kochamy, że strasznie się martwimy, że jest sama, ale musi być dzielna - i ostrożna. Musi
się starać o to, żeby nikt się nie zorientował, że ona się martwi.
- Ona rozumie. Mówi, że spróbuje - doniosła Petra. Namyślała się przez chwilę. Potem
powiedziała do mnie słowami:
- Rachel się boi. Płacze wewnętrznie. Chce być z Michaełem.
- Powiedziała ci ta? - spytałem. Petra potrząsnęła głową.
- Nie, to była jakby uboczna myśl, ale zobaczyłam ją.
- Lepiej nic o tym nie mówmy - postanowiłem. - To nie nasza sprawa. Czyjeś uboczne
myśli nie są przeznaczone dla innych ludzi, więc musimy udawać, że nie zauważyliśmy ich.
- Dobrze - spokojnie zgodziła się Petra.
Miałem nadzieję, że tak było dobrze. Kiedy to przemyślałem, nie byłem całkiem pewien,
czy bardzo mi zależy na wykrywaniu „ubocznych myśli”, zostawiało to pewien niepokój,
kazało myśleć o przyszłości...
Sophie obudziła się kilka minut później. Była chyba spokojna, znowu aktywna, jak gdyby
burza ostatniej nocy sama minęła. Odesłała nas w głąb jaskini i odczepiła zasłonę, żeby
wpuścić światło dzienne. Teraz rozpaliła ogień
na palenisku. Większość dymu uleciała wejściem do jaskini, reszta dawała przynajmniej
tę korzyść, że zasłaniała wnętrze przed wszelką obserwacją z zewnątrz. Z dwóch czy trzech
torb zaczerpnęła coś łyżką i wrzuciła do żelaznego garnka, dodała trochę wody i postawiła
garnek na ogniu.
- Uważaj na to - powiedziała do Rosalindy i zniknęła na zewnętrznej drabinie.
Jakieś dwadzieścia minut później zjawiła się znowu. Rzuciła na próg kilka krążków
twardego chleba i wślizgnęła się do środka. Podeszła do garnka, zamieszała jego zawartość i
powąchała ją.
- Żadnych kłopotów? - spytałem.
- Nie w związku z nami - odparła. - Znaleźli go. Myślą, że to ty zrobiłeś. Dziś wcześnie
rano odbyło się coś w rodzaju poszukiwań. Byłyby dokładniejsze, gdyby ‘było więcej łudzi.
Ale oni mają teraz inne zmartwienia. Ludzie, którzy poszli walczyć, wracają po dwóch, po
trzech. Wiesz, co się stało?
Powiedziałem jej o nieudanej zasadzce i w związku z tym o ustaniu oporu.
- Jak daleko teraz podeszli? - chciała wiedzieć. Spytałem o to Michaeła.
- Jesteśmy już po raz pierwszy poza lasem, w Dzikim Kraju - powiedział.
Przekazałem to Sophie. Skinęła głową.
- Trzy godziny, a może trochę mniej, do brzegów rzeki - powiedziała.
Nałożyła z garnka do misek coś w rodzaju owsianki. Smakowało to lepiej, niż wyglądało.
Chleb był mniej smaczny. Sophie rozbiła jego krążek kamieniem, trzeba było chleb zanurzyć
w wodzie, zanim można go było jeść. Petra mruczała, że jedzenie nie jest takie, jakie
mieliśmy w domu. To jej coś przypomniało. Bez żadnego wstępu nadała pytanie:
- Michael, czy ojciec jest z wami?
Zaskoczyło go to. Schwytałem jego „tak”, zanim zdążył się powstrzymać.
Spojrzałem na Petrę, mając nadzieję, że nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tego faktu.
Na szczęście tak było. Rosalinda opuściła swą miskę i wpatrywała się w nią w milczeniu.
Podejrzenie dziwnie mało izolowało od wstrząsu, jakim była świadomość tego.
Przypomniałem sobie głos ojca, doktrynerska, bezlitosny. Znałem twardy wyraz jego twarzy,
jakbym go widział, gdy mówił:
„Dziecko... dziecko, które... rosłoby, aby się rozmnażać, a rozmnażając się, szerzyłoby
plugastwo, aż - wszędzie wokół nas rozpleniliby się odmieńcy i plugawcy. To właśnie stało
się tam, gdzie wiara i wola osłabły; tutaj nigdy to się nie zdarzy”.
A potem Ciotka Harriet:
„Będę się modliła do Boga, żeby zesłał miłosierdzie na ten ohydny świat...”
Biedna Ciotka Harriet, której modlitwy były równie daremne jak jej nadzieje!
Świat, w którym człowiek mógł dojść do tego, żeby tak na samego siebie polować! Jaki
gatunek człowieka?
Rosalinda położyła mi rękę na ramieniu. Sophie podniosła oczy. Gdy zobaczyła moją
twarz, doznała wstrząsu.
- Go się stało?
Rosalinda jej powiedziała. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Przeniosła wzrok ze
mnie na Petrę, potem powoli, osłupiała, znów spojrzała na mnie. Otwarła usta, jakby chciała
coś powiedzieć, lecz spuściła} oczy; nie wypowiedziała swych myśli. Spojrzałem także na
Petrę; potem na Sophie, na łachmany, jakie nosiła, na jaskinię, w której siedzieliśmy...
- „Czystość...” - powiedziałem. - „Wola Pana. Czcij ojca swego...” I ja ‘mu mam
przebaczyć?... Może go zabić?
Odpowiedź mnie przeraziła. Nie wiedziałem, że przesłałem tę myśl aż na taką odległość.
- Zostaw go w spokoju - nadszedł wyraźny, surowy wzór myślowy od kobiety z Sealand.
- Twoją sprawą jest przetrwać. Ani jego gatunek, ani sposób jego myślenia nie przetrwa
długo. Oni są koroną stworzenia, ich ambicje są zaspokojone - nie mają już dokąd dążyć. Ale
życie to zmiana, tym różni się od skał, zmiana jest istotą jego natury. Kimże więc byli ostatni
panowie stworzenia, o którym sądzili, że nie ulegnie, zmianie?
Kształt życia przeciwstawia się ewolucji, gdy życie jest zagrożone, jeśli jej nie
zaadaptuje, zginie. Idea skończonego człowieka jest zupełną marnością; skończony obraz jest
świętokradczym mitem.
Starzy Ludzie ściągnęli na siebie Cierpienie, a ono starło ich na proch. Twój ojciec i jego
gatunek jest częścią tego prochu. Ci ludzie należą już do historii, nie zdając sobie z tego
sprawy. Oni są jeszcze przekonani, że ostatecznego kształtu trzeba bronić; wkrótce osiągną
stabilizację, o jaką walczą - w jedynej formie, jaka jest im dana - znajdą swoje miejsce wśród
skamielin.
Jej wzory myślowe stały się teraz mniej szorstkie i stanowcze. Złagodziło je
delikatniejsze ich ukształtowanie, a mimo to była chyba w nastroju proroczego wyrokowania,
bo ciągnęła:
- Dobrze jest przy matczynej piersi, ale musi przyjść odłączenie od niej. Osiągnięcie
niezależności, zerwanie więzów jest, w najlepszym razie, przykre dla obu stron, ale
konieczne, choćby nawet każda strona tego żałowała i opierała się drugiej. Pępowina została
już przecięta na drugim końcu, nastąpi tylko szamotanie się, jeśli nie przetniesz jej także na
swoim.
Bez względu na to, czy szorstka nietolerancja i gorzka prostolinijność są bronią używaną
przeciw lękowi i rozczarowaniu czy też są uroczystym strojem sadysty, osłaniają one wroga
siły życiowej. Pomost między różnicą gatunków można przerzucić tylko przez
samopoświęcenie się; samopoświęcenie się wroga nie stwarza dla was żadnego pomostu.
Więc następuje zerwanie więzów. My mamy do zdobycia nowy świat; oni mają tylko
straconą sprawę.
Urwała, pozostawiając mnie w niejakim oszołomieniu. Także Rosalinda wyglądała, jakby
wciąż jeszcze przeżywała te słowa. Petra była chyba znudzona.
Sophie obserwowała nas z zaciekawieniem. Powiedziała:
- Na kimś z zewnątrz wywieracie przykre wrażenie. Czy jest coś, o czym mogłabym
wiedzieć?
- No cóż - zacząłem i urwałem, nie wiedząc, jak jej to wyjaśnić.
- Zdaje się, że ona mówiła, iż nie powinniśmy się martwić ojcem, bo on nic nie rozumie -
zauważyła Petra. Było to chyba dość słuszne podsumowanie.
- Ona? - spytała Sophie.
- Och, jedna przyjaciółka Petry - powiedziałem wymijająco.
Sophie siedziała blisko wejścia, my wszyscy trochę w głębi, żeby nas nie widziano z
zewnątrz. Teraz Sophie spojrzała w dół.
- Właśnie wróciło już wielu mężczyzn, myślę, że większość. Niektórzy zebrali się przy
namiocie Gordona, inni tam idą. On musiał już też wrócić.
Kończąc jeść patrzyła dalej. Potem odstawiła miskę.
- Spróbuję się czegoś dowiedzieć - powiedziała i znikła na drabinie.
Nie było jej przez całą godzinę. Kilka razy zaryzykowałem szybkie spojrzenie na
zewnątrz i zobaczyłem człowieka-pająka przed jego namiotem. Zdaje się, że dzielił swych
ludzi na oddziały i dawał im instrukcje, rysując coś na gołej ziemi.
- Co się dzieje? - spytałem Sophie, gdy wróciła. - Jaki jest plan?
Wahała się, patrząc na mnie niepewnie.
- Na miłość boską - powiedziałem. - Przecież chcemy, żeby twoi ludzie zwyciężyli,
prawda? Ale nie chcę, żeby Michael został ranny, jeśli mogę mu pomóc.
- Mamy zamiar wciągnąć ich w zasadzkę na tym brzegu rzeki - odparła,
- Pozwolicie im się przeprawić?
- Na tamtym brzegu nie ma miejsca na zajęcie stanowisk - wyjaśniła.
Zaproponowałem Michaelowi, żeby na brzegu rzeki trzymał się z tyłu, a jeśli nie będzie
mógł tego zrobić, żeby podczas przeprawy spadł z konia i dał się unieść prądowi w dół.
Powiedział, że będzie pamiętał o mojej propozycji, ale spróbuje wymyślić jakiś mniej
niewygodny sposób pozostania w tyle.
Kilka minut później jakiś głos zawołał Sophie z dołu po imieniu. Szepnęła:
- Odsuńcie się. To on. - I szybko zbiegła z drabiny. Potem nic się nie działo przez więcej
niż godzinę, gdy
znów włączyła się kobieta z Sealand.
- Proszę, odpowiedzcie mi. Potrzeba nam teraz oznaczenia waszej dokładnej pozycji.
Przesyłajcie nam tylko dane.
Petra odpowiedziała energicznie, jakby ostatnio czuła się trochę wyłączona z akcji.
- Dosyć - odpowiedziała jej kobieta z Sealand. - Zaczekajcie chwilkę. - Teraz dodała: - To
lepiej, niż sądziliśmy. Możemy być o godzinę wcześniej.
Minęło jeszcze pół gadziny. Kilka razy udało mi się na krótko wyjrzeć na zewnątrz. Obóz
wyglądał teraz na całkiem opuszczony. Pośród szałasów nie było widać nikogo oprócz kilku
starszych kobiet.
- Wadzimy rzekę - doniósł Michael.
Upłynąło piętnaście do dwudziestu minut. Potem znów Michael:
- Sfuszerowali to, głupcy. Spostrzegliśmy kilku z nich, jak się ruszali na szczycie skał.
Zresztą - nie ma to wielkiego znaczenia - ten wyłom zbyt dobrze nadaje się na pułapkę. Teraz
mamy naradę wojenną.
Widocznie narada była krótka. Za mniej niż dziesięć minut Michael odezwał się znowu:
- Plan: wycofujemy się, żeby się natychmiast ukryć naprzeciw wyłomu. Ale przed
wyłomem zostawiamy pół tuzina ludzi, którzy będą maszerowali tam i z powrotem, aby
sprawić wrażenie, że jest ich więcej, a także małe ogniska, by myśleli, żeśmy się tu
zatrzymali. Reszta dzieli się, żeby obejść skały i dokonać dwóch przepraw: w dole i w górze
rzeki. Wtedy mamy ich w kleszczach za wyłomem. Lepiej ich o tym poinformuj, jeśli
możesz.
Obóz znajdował się niedaleko za nadbrzeżnymi skałami. Było prawdopodobne, że
możemy zostać złapani w kleszcze. Ponieważ było tu tak mało ludzi i, o ile widziałem, same
tylko kobiety, bardzo możliwe, że moglibyśmy bezpiecznie przedostać się do lasu... ale może
naprowadziłoby nas to wprost na jeden z zamykających się - wokół naszej grupki oddziałów?
Znów wyjrzałem na zewnątrz, badając teren, i pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było
kilkanaście kobiet, teraz uzbrojonych w łuki i wtykających w ziemię strzały, żeby były pod
ręką. Zmieniłem zdanie na temat przedostania się przez obóz.
- Poinformuj ich - powiedział Michael. I owszem, był to dobry pomysł. Ale jak? Gdybym
nawet zaryzykował zostawienie Rosalindy i Petry samych, miałbym bardzo mało szans
przekazania tych informacji. Po pierwsze człowiek-pająk wydał rozkaz, żeby mnie zastrzelić.
Co więcej, widać było wyraźnie, nawet na odległość, że nie jestem człowiekiem z Rubieży,
co w tych okolicznościach dawało świetny powód, żeby szybko do mnie strzelać.
Bardzo pragnąłem, żeby Sapnie wróciła; pragnąłem tego jeszcze mniej więcej przez
godzinę.
- Przeszliśmy przez rzekę w dolnym biegu poniżej was.. Żadnego oporu - powiedział
Michael.
Czekaliśmy dalej.
Nagle gdzieś w lesie, po lewej, rozległ się strzał ze strzelby. Potem rozległy się jeszcze
trzy lub cztery strzały, zapadła cisza i znów strzelono dwa razy.
Kilka minut później wielu ludzi, obszarpanych mężczyzn, a wśród nich także wiele
kobiet, wynurzyło się z lasu, opuszczając miejsce ich zamierzonej zasadzki i biegnąc w”
stronę, skąd rozległy się strzały. Była to nieszczęśliwa, nędzna gromada, w niej kilku
wyraźnych dewiantów, lecz większość wyglądała po prostu jak wraki normalnych ludzkich
istot. Dostrzegłem u nich zaledwie trzy lub cztery strzelby. Reszta miała łuki, a wielu także
krótkie włócznie, niesione w pochwach na plecach. Człowiek-pająk wyróżniał się między
nimi, wyższy niż inni, a tuż za nim zobaczyłem Sophie z łukiem w ręku. Jakkolwiek mogli
być przedtem zorganizowani, teraz wyraźnie byli w rozsypce.
- Co się stało? - spytałem Michaela. - Czy to wasi ludzie strzelali?
- Nie. To był inny oddział. Oni próbują odciąć drogę ludziom z Rubieży, tak żebyśmy
mogli nadejść z przeciwnej strony i zajść ich od tyłu.
- Udało im się to - powiedziałem mu.
Z tej samej strony co przedtem rozległo się jeszcze więcej strzałów. Wybuchł wrzask i
krzyki. Kilka zabłąkanych strzał spadło w lewym końcu polany. Jacyś ludzie, cofając się,
wybiegli z lasu.
Nagle zadano nam mocne, wyraźne pytanie:
- Jesteście jeszcze bezpieczni?
Wszyscy troje leżeliśmy teraz na ziemi w przedniej części jaskini. Widzieliśmy to, co się
dzieje, i było dość
małe prawdopodobieństwo, żeby ktoś zobaczył nasze głowy, a gdyby nawet, żeby się
nimi zajął. To, co się działo, było jasne nawet dla Petry. Pośpiesznie, w podnieceniu błysnęły
jej myśli.
- Spokojnie, dziecko, spokojnie! Przybywamy! - napomniała ją kobieta z Sealand.
Więcej jeszcze strzał spadło w lewym końcu polany i jeszcze więcej obsaarpanych
postaci zjawiło się w gwałtownym odwrocie. Uciekali pochyleni, szukając schronienia wśród
namiotów i szałasów. Nadbiegło ich jeszcze więcej, a za nimi z lasu wciąż padały strzały.
Ludzie z Rubieży kulili się za swoimi nędznymi osłonami, wyskakując spoza nich od czasu
do czasu, żeby oddać szybki strzał w kierunku postaci ledwie widocznych pośród drzew.
Niespodziewanie spadła ulewa strzał z drugiego końca polany. Obszarpani ludzie, wzięci
we dwa ognie, wpadli w panikę. Większość z nich zerwała się i pobiegła szukać schronienia
w jaskiniach. Gotów byłem odepchnąć drabinę, gdyby ktoś próbował wślizgnąć się do naszej.
Pojawiło się teraz pół tuzina jeźdźców, którzy wyjechali spomiędzy drzew po prawej.
Spostrzegłem człowieka-pająka. Stał przy swoim (namiocie z łukiem w ręku, obserwując
jeźdźców. Przy nim Sophie: szarpała go za obdartą kurtkę namawiając, żeby uciekał w stronę
jaskiń. Odsunął ją swą długą ręką do tyłu, nie spuszczając oczu z pojawiających się jeźdźców.
Prawą rękę z powrotem położył na cięciwie, trzymając łuk na pół napięty. Wzrokiem wciąż
szukał kogoś wśród jeźdźców.
Nagle wyprostował się. Łuk mignął jak błyskawica, naciągnięty do końca. Zadźwięczała
cięciwa. Strzała trafiła mego ojca w pierś, po lewej stronie. Szarpnął się i padł do tyłu, na zad
Sheby. Potem zsunął się na bok i upadł na ziemię, z prawą nogą wciąż uwięzioną w
strzemieniu.
Człowiek-pająk rzucił łuk i odwrócił się. Zagarnął Sophie długimi ramionami i zaczął
uciekać. Na pająkowatych nogach przebiegł może najwyżej, trzy ogromne kroki, gdy kilka
strzał trafiło go równocześnie w plecy i w bok; upadł.
Sophie zerwała się na nogi, uciekała sama. Jedna ze strzał przebiła jej ramię, lecz ona
biegła z nią dalej. Potem druga ugodzili ją z tyłu w szyję. Upadła w pół kroku, jej ciało
osunęło się w pył...
Petra tego nie zauważyła. Rozglądała się wokoło w oszołomieniu.
- Co to jest? - spytała. - Co znaczy ten dziwny hałas?
Włączyła się kobieta z Sealand, spokojna, wzbudzająca zaufanie.
- Nie bójcie się. Przybywamy. Wszystko w porządku. Zostańcie tam, gdzie jesteście.
Teraz i ja usłyszałem ten hałas. Dziwny, huczący dźwięk, nasilający się stopniowo. Nie
można go było umiejscowić; zdawało się, że wypełnia wszystko, pochodząc znikąd.
Wciąż więcej ludzi wynurzało się’ z lasu na polanę, większość z nich była konno.
Rozpoznawałem wielu z nich, tych których znałem od dziecka, a którzy teraz połączyli się po
to, żeby na nas zapolować. Większość ludzi z Rubieży schroniła się w jaskiniach i strzelała z
nich nieco mniej skutecznie.
Nagle jeden z jeźdźców krzyknął i wskazał na niebo.
Ja też spojrzałem w górę. Niebo nie było już puste. Wisiała nad nami jak gdyby ławica
mgły, lecz przecinana szybkimi, opalizującymi błyskami. Nad nią, jakby za zasłoną, mogłem
dostrzec jeden z tych dziwnych aparatów w kształcie ryby, o których - zawieszonych na
niebie - Śniłem w dzieciństwie. Mgła sprawiała, że szczegóły były niewyraźne, lecz
widziałem właśnie to, co zapamiętałem: biały, błyszczący kształt, a nad nim coś na pół
widocznego, obracającego się z hukiem. Gdy aparat zniżał się ku nam, stawał się większy i
głośniejszy.
Gdy znów spojrzałem w dół, spostrzegłem kilka lśniących nitek, podobnych do
pajęczyny, snujących się przed wejściem do jaskini. Było ich potem coraz więcej; wijąc się w
powietrzu w świetle dnia, wydawały migocące błyski.
Strzelanina ustała. Na całej polanie najeźdźcy opuścili łuki i strzelby i gapili się w górę. Z
niedowierzaniem wytrzeszczali oczy, a potem ci z lewej strony z krzykiem przerażenia
zerwali się na nogi i rzucili się do ucieczki. Po prawej stronie konie stawały dęba ze strachu,
rżały i jęły rozbiegać się we wszystkich kierunkach. W ciągu kilku sekund cała polana
pogrążyła się w chaosie. Uciekający ludzie wpadali na siebie nawzajem, konie w panice
tratowały liche szałasy i potykały się o liny podtrzymujące namioty, zrzucając jeźdźców na
złamanie karku. Odszukałem Michaela.
- Tutaj - powiedziałem. - Tędy. Chodź tędy.
- Idę - odpowiedział.
Spostrzegłem go potem, jak właśnie stawał na nogi obok leżącego konia, gwałtownie
wierzgającego. Spojrzał w stronę naszej jaskini, ujrzał nas i pomachał nam ręką. Odwrócił się,
żeby spojrzeć na machinę, unoszącą się w powietrzu. Wciąż jeszcze łagodnie opadała, była
teraz o jakieś kilkaset stóp nad nami. Pod nią dziwaczna mgła wirowała wielkimi kręgami. I -
Idę - powtórzył Michael.
Zwrócił się ku nam i zaczął iść. Potem przystanął i dotknął czegoś na swym ramieniu.
Ręka mu znieruchomiała.
- To dziwne - powiedział nam. - To jest jak pajęczyna, ale lepkie. Nie mogę ruszyć ręką. -
Nagle myśli jego ogarnęła panika. - To się przylepiło. Nie mogę tego ruszyć!
Włączyła się kobieta z Sealand, udzielając rzeczowej wskazówki.
- Nie walcz z tym. Wyczerpiesz się. Połóż się na ziemi, jeśli możesz. Zachowaj spokój.
Nie ruszaj się. Po prostu czekaj. Leż spokojnie na ziemi, tak żeby to cię nie owinęło całego.
Zobaczyłem, że Michael słucha instrukcji, choć myśli jego wcale nie były pełne zaufania.
Nagle zdałem sobie sprawę, że na całej polanie ludzie drapali się, próbując zerwać z siebie
coś, lecz tam, gdzie ich ręce tego dotknęły, przylepiały się. Walczyli z tym jak muchy w
syropie, a przez cały ten czas spływało na nich więcej niteczek. Większość ludzi walczyła z
nimi przez kilka sekund, a potem próbowała uciekać i szukać schronienia wśród drzew. Robili
około trzech kroków, zanim nie posklejały się im nogi, potem padali na ziemię. Nitki, które
już tam leżały, oplatały ich w dalszym ciągu. Gdy z nimi walczyli, coraz więcej nitek opadało
na nich lekko, aż wreszcie nie mogli już walczyć z nimi dłużej. Koniom nie było lepiej.
Dostrzegłem jednego ukrytego w małym krzaku. Gdy ru szył naprzód, wyrwał krzak z
korzeniami. Krzak odwinął się i dotknął jego tylnej nogi. Koń padł i leżał wierzgając... przez
chwilę.
Opadająca nić przylgnęła do mojej ręki. Powiedziałeś Rosalindzie i Petrze, żeby cofnęły
się w głąb jaskini. Patrzyłem na nitkę i nie śmiałem dotknąć jej drugą ręką. Powoli i ostrożnie
próbowałem zdrapać to coś z ręki, pocierając nią o skałę. Nie byłem dość ostrożny. Ten rud
przyciągnął tę i inne nitki i ręka przykleiła mi się do skały - Już są! - zawołała Petra
równocześnie myślami i słowami.
Uniosłem oczy i zobaczyłem lśniący biały kształt, podobny do ryby, osiadający pośrodku
polany. Jego lądowa nie skręciło unoszące się w powietrzu włókna w chmura wokół aparatu i
strumień powietrza odrzuciło na zewnątrz. Zauważyłem kilka nitek przed wejściem do
jaskini, wahających się, falujących, a potem wpływających dc środka. Bezwiednie
zamknąłem oczy. Lekka pajęczyna dotknęła mej twarzy. Gdy znów spróbowałem otworzyć
oczy, zorientowałem się, że nie potrafię.
17.
Potrzeba wiele stanowczości, żeby leżeć zupełnie spokojnie, gdy czuje się coraz więcej
lepkich niteczek opadających pierzastym, łaskocącym dotykiem na twarz i ręce; a więcej
jeszcze, kiedy się czuje, że te, które opadły najpierw, uciskają skórę jak silne sznurki i
łagodnie ją naciągają.
Złapałem Michaela na tym, że zastanawiał się z pewną obawą, czy nie była to jakaś
sztuczka i czy nie lepiej by mu było pozbyć się tego, gdyby próbował ucieczki. Zanim
zdążyłem odpowiedzieć, włączyła się kobieta z Sealand, uspokajając nas znowu, mówiła,
żebyśmy zachowywali się spokojnie i uzbroi]i się w cierpliwość. Rosalinda z naciskiem
przekazała to Petrze.,
- Ciebie też to dosięgło? - spytałem ją.
— Tak - powiedziała. - Wiatr wiejący od machiny wmiótł to wprost do jaskini Petro,
kochanie, słyszałaś co ona powiedziała. Musisz starać się zachowywać spokojnie.
Warkot i furkot, który dominował nad wszystkim, zmniejszył się, gdy machina
wylądowała. Teraz ustał. Następująca po nim cisza była wstrząsem. Rozległo się kilka na pół
stłumionych okrzyków i zduszonych dźwięków ale nic więcej. Zrozumiałem tego powody.
Nitki opadły na moje usta. Nie mógłbym ich otworzyć, gdybym chciał wydać okrzyk.
Wydawało się, że czekanie nigdy się nie skończy. Skóra mi cierpła pod dotknięciem
nitek, a ściągnięta, zaczynała boleć.
Kobieta z Sealand spytała:
—
Michael? Licz żeby mi wskazać do ciebie drogę.
Michael zaczął liczyć kształtami cyfr. Liczył miarowo, dopóki jedynka i dwójka jego
dwunastki nie zamazała się, nie rozpłynęła we wzorze ulgi i wdzięczności, W milczeniu,
które teraz zapadło, usłyszałem, jak mówi słowami:
- Oni są w tej jaskini, w tej tutaj.
Usłyszałem skrzyp drabiny, zgrzytanie jej słupów o ścianę, a teraz lekki syk. Wilgoć
skropiła moją twarz i ręce i skóra zaczęła odzyskiwać sprężystość. Znów spróbowałem
otworzyć oczy; z oporem, lecz powoli ustąpiły. Gdy je otwarłem, czułem lepkość wokół
powiek.
Tuż przede mną na wyższych szczeblach drabiny, nachylając się do środka, stała postać
całkowicie ukryta w lśniącym, białym stroju. W powietrzu wciąż jeszcze przepływały
włókna, lecz gdy opadały na kaptur lub na ramiona białego stroju, nie kleiły się. Ześlizgiwały
się i łagodnie opadały w dół. Nie widziałem właścicielki stroju, lecz jej oczy patrzyły na mnie
przez małe, przezroczyste okienka. W ręce ubranej w białą rękawiczkę trzymała metalową
butelkę, z której z sykiem wydobywała się delikatna, rozpylona ciecz.
- Odwróć się - nadeszła do mnie myśl tej kobiety. Odwróciłem się, a ona rozpyliła ciecz
po moim ubraniu, od góry do dołu. Potem wspięła się po dwóch czy trzech ostatnich
szczeblach, przekroczyła mnie w miejscu, w którym leżałem, i skierowała się w stronę
Rosalindy i Petry w głębi jaskini, rozpylając ciecz po drodze. U wejścia ukazała się głowa i
ramiona Michaela. On także był opryskany cieczą, a kilka zabłąkanych nitek, które na nim
spoczęły, błyszczało przez chwilę, zanim zeń opadło. Usiadłem i spojrzałem mu przez ramię.
Biała machina spoczywała pośrodku polany. Przyrząd na jej szczycie przestał się obracać
i teraz, kiedy można go było obserwować, wyglądał na coś w rodzaju stożkowatej spirali,
zmontowanej z wielu rozstawionych segmentów z jakiegoś niemal przezroczystego materiału.
Z boku kadłuba w kształcie ryby znajdowały się oszklone okna, a drzwi były otwarte.
Sama polana wyglądała teraz tak, jakby jakaś fantastyczna ilość pająków osnuła ją z
wszystkich sił pajęczyną. Była zasnuta nitkami, które wydawały się teraz bardziej białe niż
błyszczące; trzeba było kilku chwil, żeby uczuć, że coś jest z nimi nie w porządku; zanim się
pojęło, że nie unoszą się już teraz w powietrzu tak jak nici pajęcze. I nie tylko one, lecz
wszystko trwało w bezruchu, było spetryfikowane.
Kształty wielu ludzi i koni rozproszone były wśród szałasów. Były równie nieruchome
jak wszystko inne.
Nagle z prawej strony dobiegł ostry trzask. Spojrzałem tam w samą porę, żeby spostrzec,
iż młode drzewo ułamało się u swej podstawy i padło na ziemię. Potem kątem oka
zobaczyłem inną rzecz - powoli nachylający się krzew. Gdy nań patrzyłem, jego korzenie
wyrwały się z gruntu. Jeszcze jeden krzak się poruszył. Jakiś szałas załamał się sam z siebie i
zawalił, a inny... Było to niesamowite i przerażające...
W głębi jaskini Rosalinda odetchnęła z ulgą. Wstałem i podszedłem do niej, Michael
szedł za mną. Petra oświadczyła tonem ściszonym, jakby wymówki:
- To było bardzo straszne.
Jej oczy spoczęły z wyrzutem i z ciekawością na biało ubranej postaci. Kobieta po raz
ostatni jeszcze kilkakrotnie rozpyliła dokładnie wokoło ową ciecz, potem zdjęła rękawiczki i
zsunęła kaptur. Przyglądała się nam, i my, mówiąc szczerze, gapiliśmy się na nią.
Miała duże oczy o tęczówkach bardziej brązowych niż zielonych, ocienione długimi
rzęsami koloru ciemnego złota. Nos miała prosty, a nozdrza wykrojone z doskonałością
rzeźby. Usta miała może nieco za szerokie; podbródek zaokrąglony, lecz nie miękki. Włosy
miała nieco ciemniejsze niż Rosalinda i krótkie, co było dziwne u kobiety. Były przycięte
niemal na wysokości podbródka.
Lecz bardziej niż cokolwiek zdumiewała nas świetlistość jej twarzy. Nie była to bladość,
była to po prostu jasność, niby świeżej śmietany, a jej policzki wyglądały jakby przyprószone
różowymi płatkami. Nie było niemal żadnej zmarszczki na tej gładkości, była całkiem świeża
i doskonała, jak gdyby nigdy nie tknął jej wiatr ani deszcz. Trudno nam było uwierzyć, że
jakakolwiek rzeczywista, żyjąca istota może tak wyglądać, może być tak nietknięta, tak
nieskazitelna.
Bo nie była to dziewczyna w swym pierwszym rozkwicie, była to niewątpliwie kobieta -
może trzydziestoletnia, trudno to było powiedzieć. Była pewna siebie z tym
spokojnym przeświadczeniem, przy którym pewność siebie Rosalindy wyglądała niemal’
na pyszałkowatość.
Obejrzała nas sobie, a potem skupiła uwagę na Petrze. Uśmiechnęła się do niej; błysnęły
jej białe, piękne zęby.
Nastąpił niezmiernie skomplikowany wzór myślowy, obejmujący uczucie przyjemności,
satysfakcji, osiągnięcia celu, ulgi, aprobaty i, co najbardziej mnie zdziwiło, odrobiny czegoś
bardzo podobnego do strachu. Subtelność tego połączenia przekraczała pojęcie Petry, lecz
tyle z niego do niej dotarło, że przez kilka sekund mogła patrzeć kobiecie w twarz z
niezwykłą powagą, szeroko otwartymi oczami; jakby w jakiś sposób wiedziała, nie
rozumiejąc ani jak, ani dlaczego, że jest to jedna z zasadniczych chwil w jej życiu.
Potem, po kilku sekundach, odprężyła się, uśmiechnęła i zachichotała. Widocznie coś się
pomiędzy nimi nawiązało, lecz było to tej jaikości lub na tym poziomie, że w ogóle do mnie
nie dotarło. Pochwyciłem spojrzenie Rosalindy, lecz ona tylko potrząsnęła głową i
obserwowała je.
Kobieta z Sealand pochyliła się i podniosła Petrę. Popatrzyły sobie z bliska w oczy. Petra
podniosła rękę i badawczo dotknęła twarzy kobiety, jakby chcąc się upewnić, czy jest
prawdziwa. Kobieta z Sealand roześmiała się, pocałowała Petrę i znów ją posadziła. Powoli
potrząsnęła głową, jakby jeszcze nie całkiem w to wierzyła.
- Warto było - powiedziała słowami, lecz słowami tak dziwnie wymawianymi, że z
początku ledwie je rozumiałem. - Tak, na pewno było warto!
Znów ześlizgnęła się w kształty myślowe, dużo łatwiejsze do zrozumienia niż jej słowa.
- Niełatwo było dostać pozwolenie na ten przyjazd. Taka ogromna odległość; z górą
dwukrotnie większa niż ta, którą ktokolwiek z nas dotychczas przebył. Bardzo kosztowne
było wysłanie statku; oni nie chcieli uwierzyć, że będzie warto. Ale będzie... - spojrzała znów
ze zdumieniem na Petrę. - W jej wieku i bez szkolenia... a przecież potrafi objąć myślą pół
świata! - Raz jeszcze potrząsnęła głową, jakby wciąż nie mogła w to całkiem uwierzyć.
Potem zwróciła się do mnie. - Ona musi się jeszcze wiele uczyć, lecz my jej damy
najlepszych nauczycieli, a potem, kiedyś, ona będzie ich uczyła.
Usiadła na posłaniu Sophie, składającym się ze skór
i gałązek. Na tle odrzuconego białego kaptura jej piękna głowa wyglądała jakby w
aureoli. W zamyśleniu obserwowała każde z nas po kolei i wydawała się zadowolona. Skinęła
głową.
- Pomagając sobie nawzajem, wy także przebyliście już długą drogę, ale przekonacie się,
że możemy was nauczyć jeszcze o wiele więcej. - Wzięła Petrę za rękę. - No cóż, jeżeli nie
macie żadnych rzeczy do zabrania i nie ma żadnych przeszkód, moglibyśmy wystartować od
razu.
- Do Waknuk? - spytał Michael.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie; kobieta zatrzymała się wstając, i spojrzała na
niego pytająco.
- Tam jeszcze jest Rachel - wyjaśnił. Kobieta z Sealand zamyśliła się.
- Nie jestem pewna... zaczekaj chwilę - powiedziała. Nagle skontaktowała się z kimś na
pokładzie machiny
stojącej na zewnątrz, z taką szybkością i na takim poziomie, że prawie nic z tego nie
zrozumiałem. Teraz z żalem potrząsnęła głową.
- Tego się obawiałam - powiedziała. - Przykro mi, ale nie możemy jej zabrać.
- To nie potrwa długo. To niedaleko - dla waszej latającej machiny... - nastawał Michael.
Znów potrząsnęła głową.
- Przykro mi - powiedziała raz jeszcze. - Oczywiście, zabralibyśmy ją, gdybyśmy mogli,
ale są przeszkody techniczne. Widzicie, podróż była dłuższa, niż przewidywaliśmy.
Napotkaliśmy tak straszne tereny, że nie mieliśmy odwagi nad nimi przelatywać, nawet na
dużej wysokości; musieliśmy okrążać je z daleka. A także z powodu tego, co działo się tutaj,
musieliśmy lecieć szybciej, niż mieliśmy zamiar. - Urwała, zastanawiając się, czy ma
wyjaśnić coś, czego nie zrozumieją może ludzie tak prymitywni jak my. - Maszyna -
powiedziała nam - potrzebuje paliwa. Im więcej ciężaru musi unieść, im szybciej leci, tym
więcej paliwa zużywa, a teraz mamy go już tylko tyle, żeby wrócić, jeśli będziemy lecieć
ostrożnie. Gdybyśmy mieli lecieć do Waknuk i tam lądować, i jeszcze raz startować; i wziąć
czworo z was oprócz Petry, zużylibyśmy całe paliwo, za-.nim moglibyśmy wrócić do domu.
To znaczy, że wpadlibyśmy do morza i utonęlibyśmy. Was troje możemy stąd jeszcze zabrać
bezpiecznie; czworga, z dodatkowym lądowaniem, już nie możemy.
Nastąpiła pauza, podczas której ocenialiśmy sytuację. Ona przedstawiła nam ją dość jasno
i usiadła, nieruchoma postać w lśniącym, białym stroju, podciągnąwszy kolana i otoczywszy
je rękami, czekając ze współczuciem i cierpliwie, żebyśmy pogodzili się z tymi faktami.
W trakcie tej pauzy uświadomiliśmy sobie niesamowitość otaczającego nas milczenia.
Teraz nie było słychać żadnego dźwięku. Wszystko trwało w bezruchu. Nie szeleściły nawet
liście na drzewach. Wstrząśniętej nagłym zrozumieniem Rosalindzie wyrwało się pytanie:
- Ale oni nie są... oni wszyscy nie są... umarli? Nie zrozumiałam, myślałam...
- Tak - kobieta z Sealand odpowiedziała jej z prostotą. - Oni wszyscy są martwi.
Plastikowe nitki kurczą się, gdy wysychają. Człowiek, który z nimi walczy i zaplątuje się w
nie. Wkrótce traci przytomność. To bardziej humanitarne niż wasze strzały i włócznie.
Rosalinda zadrżała. Być może ja także. W tym było coś obezwładniającego, coś zupełnie
różnego od fatalnego wyniku walki wręcz lub od nieszczęśliwego toku zwykłej bitwy.
Zaskoczyła nas też kobieta z Sealand, gdyż w myślach jej nie dostrzegliśmy nieczułości, ale
też żadnego specjalnego przejęcia się; tylko lekki niesmak, jak wobec nieuniknionej, lecz
niewątpliwej konieczności. Pojęła teraz nasze zmieszanie i potrząsnęła głową z wyrzutem.
- Zabijanie jakiejkolwiek istoty nie należy do przyjemności - przyznała. - Ale udawanie,
że można bez tego żyć, jest samookłamywaniem się. Musi się mieć mięso na talerzu, musi się
zabronić kwitnąć jarzynom, kiełkować ziarnu; nawet cykl życia mikrobów musi się dla nas
poświęcić, żeby utrzymać nasz własny cykl. Nie jest to niczym haniebnym ani
wstrząsającym; jest to po prostu cząstka wielkiego, obracającego się koła gospodarki
naturalnej. To zupełnie tak samo jak my tymi sposobami musimy utrzymywać się przy życiu,
musimy zachować nasz gatunek w walce przeciw innym gatunkom, które chcą go zniszczyć -
albo też stracić wiarę w siebie.
Nieszczęśliwi ludzie z Rubieży byli skazani nie z własnej winy na życie w brudzie i w
nędzy - nie było dla nich żadnej przyszłości. A co do tych, którzy ich na to skazali - cóż, to
także tak wygląda. Wiecie, że istnieli przedtem panowie życia. Słyszeliście kiedyś o wielkich
jaszczurach? Kiedy nadszedł czas, że trzeba było je zastąpić, musiały przeminąć.
Nadejdzie kiedyś dzień, że my sami będziemy musieli ustąpić miejsca czemuś innemu. Z
całą pewnością będziemy walczyć przeciw nieuniknionemu, tak jak te tutaj pozostałości po
Starych Ludziach. Będziemy ze wszystkich sił próbować zetrzeć na proch to, co z niego
powstaje, bo zdrada wobec własnego gatunku zawsze wydaje się zbrodnią. Zmusimy nowe,
żeby się nowym okazało, a kiedy się okaże, miniemy. Tak jak ci tutaj, w ten sam sposób.
Ze względu na lojalność wobec własnego rodzaju oni nie mogą tolerować nas; ze
względu na lojalność wobec naszego rodzaju my nie możemy tolerować trudności, które oni
nam stwarzają.
Jeśli ten proces wami wstrząsa, to dlatego, że nie potrafiliście stanąć z boku, i wiedząc,
kim jesteście, dostrzec tego, co może oznaczać różnica rodzaju. Wasze myśli są zmącone
waszymi powiązaniami i waszym wychowaniem; wciąż jeszcze na pół myślicie, że oni
reprezentują ten sam rodzaj co wy. Dlatego jesteście wstrząśnięci. I dlatego oni was
zaskoczyli, bo oni nie mają wątpliwości. Oni są czujni, są zbiorowo świadomi
niebezpieczeństwa zagrażającego ich rodzajowi. Wiedzą całkiem dokładnie, że jeśli mają
przeżyć, muszą bronić tego rodzaju nie tylko przed pogorszeniem się, lecz także przed
poważniejszą nawet groźbą wyższej jego odmiany.
Bo my jesteśmy wyższą odmianą, a przecież dopiero zaczynamy. My potrafimy myśleć
razem i rozumieć się nawzajem tak, jak oni nigdy nie potrafili; zaczynamy rozumieć, jak
należy się zbierać i stosować złożony zespół myśli do rozwiązania problemu - i dokąd to nas
może kiedyś zaprowadzić? My nie jesteśmy zamknięci w indywidualnych klatkach, z których
możemy porozumiewać się tylko za pomocą niewystarczających słów. Rozumiejąc się
nawzajem, nie potrzebujemy praw zagrażających formom życia, jak gdyby były one tak do
siebie podobne jak cegły; nigdy nie moglibyśmy popełnić tej potworności, żeby sobie
wyobrazić, iż mielibyśmy zmuszać samych siebie do identyczności i wzajemnego do siebie
podobieństwa jak bite monety; nie usiłujemy mechanicznie wbić się w geometryczne wzory
społeczne czy polityczne; nie jesteśmy dogmatykami pouczającymi Boga, jak powinien
rządzić światem.
Istotną jakością życia jest samo życie; istotną jakością samego życia jest zmiana; zmiana
to ewolucja; i my jesteśmy jej częścią.
Statyczność, wróg zmiany, jest wrogiem życia i dlatego jest też naszym nieprzejednanym
wrogiem. Jeśli wciąż jeszcze czujecie się wstrząśnięci albo jeśli macie wątpliwości,
zastanówcie się tylko nad pewnymi rzeczami, jakie robią ci ludzie, którzy nauczyli was,
żebyście myśleli o nich jak o swych przyjaciołach. Niewiele wiem o waszym życiu, ale
wszędzie tam, gdzie zbiór starych gatunków stara się zachować istnienie, jego wzór prawie
się nie zmienia. I zastanówcie się także nad tym, co oni mieli zamiar zrobić z wami i
dlaczego...
Tak jak przedtem uważałem, że jej retoryczny styl jest nieco przytłaczający, lecz na ogół
mogłem śledzić jej sposób myślenia. Nie miałem tej siły odbicia, która pozwoliłaby mi
myśleć o sobie jako o innym gatunku - ani nie jestem pewien, czy mam ją już teraz. W mojej
opinii wciąż jeszcze nie jesteśmy niczym więcej niż nieszczęśliwymi, drobnymi odmieńcami;
lecz potrafiłem spojrzeć wstecz i zastanowić się nad tym, dlaczego zostaliśmy zmuszeni do
ucieczki.
Spojrzałem na Petrę. Siedziała, dość wyraźnie znudzona całą tą apologią, patrząc na
piękną twarz kobiety z Sealand z jakimś smutnym zdziwieniem. Szereg wspomnień odbił się
w moich oczach; twarz Ciotki Harriet w wodzie, jej włosy łagodnie unoszone prądem; biedna
Anna, bezsilna postać, zwisająca u belki; Sally, załamująca ręce z niepokoju o Katherine i ze
strachu o siebie samą; Sophie, zamieniona w dzikuskę, osuwająca się w kurz ze strzałą w
szyi...
Każdy z tych obrazów mógł być obrazem przyszłości Petry...
Przysunąłem się do niej i otoczyłem ją ramieniem. Podczas całego wykładu kobiety z
Sealand Michael wyglądał na zewnątrz przez wejście, obserwując niemal pożądliwie
machinę, która czekała na polanie. Patrzył na nią jeszcze przez kilka minut potem, jak się
zatrzymała, wreszcie westchnął i odwrócił się. Przez kilka chwil wpatrywał się w skałę u
swoich stóp. Teraz podniósł oczy.
- Petro - spytał. - Myślisz, że mogłabyś dla mnie połączyć się z Rachel?
Petra na swój potężny sposób, nadała pytanie.
- Tak, Jest tam. Chce wiedzieć, co się dzieje - powiedziała mu.
- Powiedz jej najpierw, że cokolwiek mogłaby usłyszeć, jesteśmy żywi i wszystko jest w
porządku.
- Tak - odparła teraz Petra. - Ona to rozumie.
- Teraz chcę, żebyś powiedziała jej to - ciągnął Mi-chael ostrożnie. - Ona musi
zachowywać się dzielnie - i bardzo czujnie - a niedługo, może za trzy lufc cztery dni, ja
przyjadę i zabiorę ją stamtąd. Powiesz jej to?
Petra zrelacjonowała to energicznie, lecz, bardzo dokładnie, a potem siedziała, czekając
na odpowiedź. Stopniowo lekko marszczyła brwi.
- O, kochanie - powiedziała z lekkim oburzeniem. - Ona jest zupełnie odurzona i znów
płacze. Zdaje się, że ta dziewczyna bardzo lubi płakać, prawda? Nie rozumiem dlaczego. Jej
uboczne myśli wcale nie są teraz smutne; to wygląda na płacz ze szczęścia. Czy to nie
śmieszne?
Wszyscy patrzyliśmy na Michaela nie robiąc żadnych uwag.
- No cóż - powiedział tonem obrony - wy dwoje jesteście wyjęci spod prawa, więc żadne
z was nie może wrócić.
- Ale Michael... - zaczęła Rosalinda.
- Ona jest całkiem sama - powiedział Michael. - Czy zostawiłabyś samego Davida albo
czy David zostawiłby ciebie?
Na to nie było odpowiedzi.
- Powiedziałeś: zabiorę ją stamtąd - zauważyła Rosalinda.
- Właśnie nad tym myślałem. Moglibyśmy zostać w Waknuk przez pewien czas,
oczekując dnia, kiedy my, a może nasze dzieci zostaną zdemaskowane... To nie wygląda
dobrze...
Albo moglibyśmy przyjść na Rubieże - rozejrzał się po jaskini i spojrzał na polanę z
obrzydzeniem. - To też nie wygląda dobrze.
- Rachel zasługuje na zabranie jej tak samo jak wszyscy z nas. A więc w porządku: jeśli
machina nie może jej zabrać, ktoś będzie musiał ją przyprowadzić.
Kobieta z Sealaind pochyliła się do przodu, patrząc na niego. W jej oczach widać było
współczucie i podziw, ale łagodnie potrząsnęła głową.
- To bardzo daleka droga, a pomiędzy nami jest przerażający, nieprzebyty kraj -
przypomniała mu.
- Wiem o tym - przyznał. - Ale ziemia jest okrągła, więc musi istnieć inna droga, żeby się
do was dostać.
- To będzie trudne - i na pewno niebezpieczne - ostrzegła go.
- Nie bardziej niebezpieczne niż pozostanie w Waknuk. Poza tym, jak moglibyśmy zostać
tam teraz, gdy wiemy, że istnieje gdzieś miejsce dla ludzi takich jak my, że mamy dokąd iść?
- Wiedza o tym - oto co sprawia różnicę. Wiedza o tym, że nie jesteśmy po prostu
niewydarzonymi potworkami - kilkorgiem przerażonych odmieńców, mających nadzieję
uratować własną skórę. To jest różnica: próbować tylko utrzymać się przy życiu albo mieć
coś, dla czego warto żyć.
Kobieta z Sealand myślała przez chwilę, potem podniosła oczy, żeby znów spotkać się z
jego spojrzeniem.
- Gdy przybędziecie do nas, Michael - powiedziała - możesz być całkiem pewien, że
zajmiecie wśród nas swoje miejsce.
Drzwiczki zatrzasnęły się głucho. Machina zaczęła wirować i wzniecać pełen kurzu wiatr
na polanie. Widzieliśmy, przez okna Michaela, jak osłaniał się przed nim; jego odzież
powiewała. Nawet dewiacyjne drzewa „wokół polany kołysały się w swych pajęczych
całunach.
Podłoga pod nami nachyliła się. Po lekkim przechyle ziemia zaczęła uciekać w dół, a my
coraz szybciej unosiliśmy się ku wieczornemu niebu. Wkrótce wyrównaliśmy lot, kierując się
na południowy zachód,
Petra była podniecona i trochę zbyt gwałtowna.
- To ogromnie cudowne - oświadczyła. - Widzę na całe mile wokoło. Och, Michael, jakiś
ty stąd mały i zabawny.
Samotna, miniaturowa postać na polanie machała ku nam ręką.
- Właśnie teraz - nadeszła do nas myśl Michaela - wydaję się sobie tutaj trochę mały i
zabawny, Petro, kochanie. Ale to minie. Podążymy za wami.
To było dokładnie to, co widziałem w moich snach. Słońce, jaśniejsze niż to, jakie
kiedykolwiek oglądało Waknuk, lśniło nad rozległą niebieską zatoką, której przybrzeżne fale,
białe u szczytów, pełzały z wolna ku plaży. Małe łodzie, niektóre o kolorowych żaglach, a
niektóre w ogóle bez żagli, wpływały do portu pełnego już statków. Skupione wzdłuż brzegu i
zwężające się, w miarę jak rozciągało się ku wzgórzom, leżało miasto ze swymi białymi
domami wśród zielonych parków i ogrodów. Mogłem nawet rozróżnić małe wehikuły,
prześlizgujące się szerokimi ulicami, wzdłuż których zasadzono drzewa. Nieco w głębi, obok
kwadratu zieleni, z wieży błyskało jasne światło i machina w kształcie ryby spływała ku
ziemi.
Było mi to tak znane, że prawie się przestraszyłem. Przez krótką chwilę wyobraziłem
sobie, że obudzę się i znajdę się z powrotem w swoim łóżku w Waknuk. Żeby upewnić się, że
to jawa, wziąłem Rosalindę za rękę.
- To istnieje rzeczywiście, prawda? Ty także to widzisz? - spytałem.
- To jest piękne, David... Nigdy nie myślałam, że może być coś tak pięknego... A jest
jeszcze coś innego, o czym nigdy mi nie mówiłeś.
- Co? - spytałem.
- Słuchaj!... Czujesz to? Otwórz szerzej swój umysł... Petro, kochanie, gdybyś mogła
przestać paplać na kilka minut...
Zrobiłem tak, jak mi powiedziała. Uświadomiłem sobie, że inżynier w naszej machinie
komunikuje się z kimś w dole, lecz poza tym, jakby w tle, było coś nie znanego mi, ©oś
nowego. Jeśli idzie o dźwięk, przypominało to brzęczenie w pszczelim ulu, jeśli idzie o
światło - wszystko zalewający blask.
- Co to jest? - spytałem, zaskoczony.
- Nie zgadujesz, David? To ludzie. Mnóstwo, całe mnóstwo ludzi naszego rodzaju.
Zrozumiałem, że musi mieć słuszność i przysłuchiwałem się temu przez chwilę, dopóki
podniecenie Petry nie zapanowało mocniej nad nią - i musiałem sam się przed nim chronić.
Byliśmy już teraz nad lądem i patrzyliśmy, jak miasto się ku nam przybliża.
- Zaczynam w końcu wierzyć, że to jest rzeczywistość - powiedziałem Rosalindzie. - W
tamtych czasach nigdy nie było cię ze mną.
Odwróciła ku mnie głowę. Jej twarz ukazywała, prawdziwą Rosalindę, uśmiechniętą, o
błyszczących oczach. Jej zbroja opadła. Pozwoliła mi zajrzeć pod nią. Była jak otwierający
się kwiat...
- Tym razem, David... - zaczęła.
Potem coś zamazało jej myśl. Poczuliśmy się jak uderzeni obuchem i chwyciliśmy się za
głowy. Nawet podłoga pod nami trochę zadrgała. Ze wszystkich stron napłynęły niespokojne
protesty.
- O, przepraszam - usprawiedliwiała się Petra wobec załogi statku i ogólnie wobec miasta.
- ale to jest strasznie podniecające.
- Tym razem, kochanie, wybaczymy ci - powiedziała Rosalinda. - Bo rzeczywiście.