John Wyndham Poczwarki [Zlotopolsky]

background image

John Wyndham

Poczwarki

Tytuł oryginału: The Chrysalids

© The Estate of John Wyndham, 1955, Penguin Books Ltd, Harmondsworth, Mlddlesex, England

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie. Kraków 1984

ISBN 23-08-01272-8

background image

1.

Kiedy byłem całkiem mały, śniło mi się czasem pewne miasto - to było dziwne, ponieważ

zaczęło się to, zanim jeszcze dowiedziałem się, czym jest miasto. Lecz w moich myślach

zjawiało się miasto, skupione nad łukiem wielkiej, niebieskiej zatoki. Widziałem ulice i

stojące wzdłuż nich domy, wybrzeże, a nawet statki w porcie; a przecież na jawie nigdy nie

widziałem ani morza, ani statku...

I domy były zupełnie niepodobne do tych, które znałem. Ruch na ulicach był dziwny,

wozy jeździły bez ciągnących je koni; a czasem na niebie pojawiały się jakieś istoty, lśniące

istoty w kształcie ryb, które z pewnością nie były ptakami.

Najczęściej widziałem to zadziwiające miejsce w świetle dnia, lecz czasem także w nocy,

gdy światła kładły się wzdłuż brzegu jak pasma robaczków świętojańskich, a niektóre z nich

wyglądały jak iskry unoszące się na wodzie lub w powietrzu.

Było to piękne, urocze miejsce, i kiedyś, kiedy wciąż jeszcze byłem na tyle młody, że nie

orientowałem się lepiej, spytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie to śliczne miasto może

się znajdować.

Potrząsnęła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miejsca - nie ma go teraz. Ale

przypuszczała, że mogłem może w jakiś sposób śnić o dawnych czasach. Sny są czymś

zabawnym i są bardzo rozmaite; więc mogło się zdarzyć, że to, co widziałem, było

fragmentem świata, jaki istniał niegdyś - osobliwego świata, w którym żyli Starzy Ludzie;

zanim jeszcze Bóg zesłał Cierpienie.

Lecz potem ostrzegła mnie bardzo poważnie, żebym o tym nikomu nie wspominał; o ile

wiedziała, innym ludziom ani we śnie, ani na jawie takie obrazy nie przychodziły do głowy,

więc wspominać im o tym byłoby niemądrze.

Była to dobra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, żeby się do niej zastosować.

Ludzie w naszej okolicy patrzyli bardzo złym okiem na sprawy dziwne lub niezwykle, tak że

nawet fakt, iż byłem leworęczny, budził lekką dezaprobatę. Tak więc ani wówczas, ani w

kilka lat później nie wspomniałem o tym nikomu - szczerze mówiąc, prawie o tym

zapomniałem, bo gdy stawałem się starszy, ten sen przychodził mniej często, a potem bardzo

rzadko.

Lecz rada ta utkwiła we mnie głęboko. Gdyby nie ona, wspomniałbym może o dziwnej

umowie, jaką miałem z moją kuzynką Rosalindą, a to z pewnością sprowadziłoby na nas

oboje bardzo poważne kłopoty - gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ja, ani

ona nie zwracaliśmy na to wówczas wiele uwagi: po prostu nawykliśmy do ostrożności. Ja z

background image

pewnością nie czułem się nikim niezwykłym. Byłem normalnym małym chłopcem, rosnącym

w normalny sposób i uważającym świat, który mnie otaczał, za coś naturalnego. To trwało aż

do dnia, w którym poznałem Sophie. A nawet potem różnica nie ujawniła się natychmiast. To

tylko spóźniony refleks pozwala mi ustalić, że w tym dniu zaczęły kiełkować we mnie

pierwsze małe wątpliwości.

Tego dnia wyszedłem z domu sam, jak to często robiłem. Miałem wtedy, zdaje się, około

dziesięciu lat. Moja druga siostra, Sarah, była o pięć lat starsza, a to znaczyło, że przeważnie

bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż doszedłem

do wysokiego nasypu, a potem zrobiłem niezły kawałek drogi, aż na jego szczyt.

Ten nasyp wcale mnie wtedy nie intrygował; był dla mnie o wiele za duży, żebym myślał

o nim jako o czymś, co mogli zbudować ludzie, nigdy też nie przyszło mi do głowy, żeby go

łączyć z tymi wspaniałymi dziełami Starych Ludzi, o których niekiedy słyszałem. Był to po

prostu nasyp zataczający szeroki łuk, a potem biegnący prosto jak strzała w kierunku

odległych wzgórz; był zwyczajnie częścią świata i nie budził większego zdziwienia niż rzeka,

niebo czy same wzgórza.

Często wchodziłem na jego szczyt, lecz rzadko zapuszczałem się na drugą stronę. Z

jakichś powodów uważałem tamtą okolicę za obcą - nie tyle wrogą, ile znajdującą się poza

moim terenem. Ale odkryłem tam pewne miejsce, gdzie deszcz, spływając wzdłuż długiego

zbocza, wyżłobił piaszczysty żleb. Jeśli usiadło się u jego wejścia i dobrze odepchnęło,

można było z dużą szybkością zjechać w dół, a w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i

wylądować w miękkiej górze piasku na jego dnie.

Byłem tam już wcześniej chyba z sześć razy i nigdy nie spotkałem nikogo, lecz teraz, gdy

wspinałem się w górę po trzecim zjeździe i przygotowywałem się do czwartego, jakiś głos

powiedział:

- Halo.

Obejrzałem się. Z początku nie umiałem powiedzieć, skąd ten głos pochodzi, potem

przyciągnęło mój wzrok kołysanie się szczytów gałęzi w kępie krzaków. Gałęzie rozsunęły

się i wyjrzała ku mnie jakaś twarz. Była to mała twarz, ogorzała od słońca i otoczona

ciemnymi lokami. Miała niby poważny wyraz, ale jej oczy błyszczały. Przez chwilę

patrzyliśmy na siebie, potem odpowiedziałem:

- Halo.

Zawahała się, a potem szerzej rozsunęła gałęzie. Zobaczyłem dziewczynkę trochę

mniejszą ode mnie i może trochę młodszą. Była ubrana w czerwono-brązowe drelichy i żółtą

koszulę. Na przodzie, na drelichu przyszyty był krzyż z ciemniejszego brązowego materiału.

background image

Włosy z obu stron głowy miała związane żółtymi wstążkami. Przez kilka sekund stała

spokojnie, jakby niepewna, czy ma opuścić bezpieczne krzaki, potem ciekawość

przezwyciężyła ostrożność i wyszła z nich.

Gapiłem się na nią, ponieważ była zupełnie obca. Od czasu do czasu odbywały się

zebrania albo przyjęcia, które gromadziły wszystkie dzieci mieszkające o całe mile stąd, więc

dziwnie było spotkać kogoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem.

- Jak ci na imię? - spytałem.

- Sophie - odparła. - A tobie?

- David - odpowiedziałem. - Gdzie mieszkasz?

- Tam - powiedziała, machnąwszy niedbałe ręką w kierunku obcej okolicy poza nasypem.

Odwróciła oczy ode mnie i spojrzała na piaszczystą rynnę, w której się ślizgałem.

- Dobra zabawa? - spytała ze smutnym spojrzeniem. Zastanawiałem się przez chwilę, czy

ją zaprosić, a potem

powiedziałem:

- Tak. Chodź, spróbuj.

Ociągała się, znowu patrząc na mnie uważnie. Obserwowała mnie bardzo poważnie przez

kilka chwil, a potem, zupełnie nagle, zdecydowała się. Wygramoliła się na szczyt nasypu,

przede mną.

Zjechała rynną, powiewając lokami i wstążkami. Gdy ja wylądowałem, straciła już swój

poważny wygląd, a jej oczy tańczyły z podniecenia,

- Jeszcze raz - powiedziała i zadyszana wspinała się na nasyp.

Wypadek zdarzył się przy jej trzecim zjeździe. Usiadła i odepchnęła się tak jak przedtem.

Patrzyłem, jak się ześlizguje i zatrzymuje w burzy piasku. Zrobiła jakoś tak, że wylądowała o

kilka stóp na lewo od zwykłego miejsca. Przygotowałem się do zjazdu i czekałem, aż mi zrobi

miejsce. Ale nie odeszła.

- Usuń się - powiedziałam niecierpliwie. Spróbowała się poruszyć, a potem zawołała:

- Nie mogę. To boli.

W każdym razie zaryzykowałem, odepchnąłem się i wylądowałem tuż przy niej.

- Co się stało? - spytałem.

Miała skrzywioną twarz i łzy w oczach.

- Noga mi utknęła - powiedziała.

Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem rękami miękki piasek. Jej trzewik utknął w

wąskiej szczelinie między dwoma sterczącymi w górę kamieniami. Próbowałem go poruszyć,

ale ani drgnął.

background image

- Nie możesz go jakoś wykręcić? - spytałem. Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi.

- Nie da się.

- Pomogę ci ciągnąć - zaproponowałem. - Nie, nie! - zaprotestowała. - To boli.

Nie wiedziałem, co teraz robić. Całkiem, na pewno ją to bolało. Zastanawiałem się nad

tym.

- Najlepiej przetniemy sznurowadła, żebyś mogła wy-

jąć stopę z trzewika. Nie mogę rozplatać węzełka - postanowiłem.

- Nie! - zawołała z przerażeniem. - Nie, tego nie wolno.

Była tak stanowcza, że poczułem się zakłopotany. Gdyby wyjęła stopę, moglibyśmy sam

trzewik uwolnić spomiędzy kamieni, ale skoro nie chciała, nie wiedziałem, co by ta można

było zrobić. Leżała na piasku, a kolano jej uwięzionej nogi sterczało w powietrzu.

- O, jak boli! - mówiła. Nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy.

Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała słabe, dziecięce jęki.

- Musisz wyjąć stopę - powiedziałem.

- Nie - zaprotestowała znowu. - Nie, nie wolno mi. Nigdy. Nie wolno mi.

Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Chwyciła obiema dłońmi moją rękę,

ściskając ją, gdy płakała. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej.Chyba po raz pierwszy w

życiu znalazłem się w sytuacji, w której trzeba było podjąć decyzję. Podjąłem ją.

- Nie ma rady. Musisz wyjąć stopę - powiedziałem. - Jeśli nie, to pewnie zostaniesz tutaj i

umrzesz.

Nie od razu, ale w końcu zgodziła się. Obserwowała ranie lękliwie, gdy przecinałem

sznurowadło. Potem powiedziała:

- Odejdź. Nie wolno ci patrzeć.

Zawahałem się, lecz dzieciństwo to okres gęsto najeżony niepojętymi, choć ważnymi

konwenansami, odszedłem więc o kilka jardów i stanąłem zwrócony do niej plecami.

Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Odwróciłem się.

- Nie potrafię - mówiła, patrząc na mnie ze strachom przez łzy. Ukląkłem więc, żeby

zobaczyć, co się da zrobić.

- Nie wolno ci o tym nigdy powiedzieć - mówiła. - Nigdy, nigdy! Przyrzekasz?

Przyrzekłem.

Była bardzo dzielna. Jęczała tylko po dziecięcemu.

Kiedy udało mi się uwolnić stopę, wyglądała ona dziwnie; chcę przez to powiedzieć, że

była cała skręcona i zapuchnięta - nie zauważyłem nawet wtedy, że miała więcej niż zwykłą

ilość palców...

background image

Udało mi się wydobyć trzewik ze szczeliny i podałem go jej. Ale okazało się, że nie

mogła go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła też postawić nogi na ziemi. Pomyślałem, że

mógłbym ją ponieść na plecach, ale była cięższa, niż przypuszczałem, i było jasne, że daleko

tak nie zajdziemy.

- Muszę iść przyprowadzić kogoś, żeby pomógł - powiedziałem.

- Nie. Będę się czołgała - odrzekła.

Szedłem obok niej, niosłem trzewik i czułem się bezużyteczny. Ona szła, kulejąc,

zdumiewająco długi kawałek drogi, ale musiała zrezygnować. Spodnie miała przetarte na

kolanach, a same kolana były otarte i krwawiły. Nie znałem nigdy ani chłopca, ani

dziewczyny, nikogo, kto mógłby doprowadzić się do takiego stanu; trochę mnie to przerażało.

Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem ją, gdy mi pokazała, gdzie znajduje

się jej dom, z którego komina snuła się strużka dymu. Gdy odwróciłem się, była znów na

czworakach i zniknęła w krzakach.

Odnalazłem dom bez większego trudu i trochę nerwowo zastukałem do drzwi. Otworzyła

mi wysoka kobieta. Miała delikatną, ładną twarz o wielkich, jasnych oczach. Jej suknia była

rdzawa i nieco krótsza od tych, które większość kobiet nosi w domu, lecz zwyczajowy krzyż,

o i szyi aż do lamówki i w poprzek piersi, był w kolorze zielonym, który harmonizował z

przepaską na jej głowie,

- Czy pani jest matką Sophie? - spytałem. Spojrzała na rnnie ostro i zmarszczyła brwi.

Odparła

szorstko i niespokojnie:

- O co chodzi? Powiedziałem jej.

- O! - zawołała. - Jej stopa!

Przez chwilę znów patrzyła na mnie twardym wzrokiem, potem oparła o ścianę miotłę,

którą trzymała w ręku, i spytała energicznie:

- Gdzie ona jest?

Poprowadziłem ją drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie wyczołgała się z

krzaków.

Jej matka spojrzała na nieszczęsną, spuchniętą nogę i zakrwawione kolana.

- O, moje biedne kochanie! - powiedziała, obejmując ją i całując. Potem dodała:

- Czy on widział?

- Tak - odpowiedziała Sophie. - Przykro mi, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie

umiałam zrobić tego sama, to tak bolało!

Matka powoli skinęła głową. Westchnęła.

background image

- No cóż, teraz nic na to nie można poradzić. Wstań. Sophie wspięła się jej na plecy i

wszyscy razem wróciliśmy do domu.

Można umieć na pamięć przykazania i nakazy, których człowiek uczy się jako dziecko,

lecz niewiele one znaczą, dopóki nie trafi się na odpowiedni przykład - a nawet wówczas

trzeba ów przykład rozpoznać.

Tak więc mogłem cierpliwie siedzieć i patrzeć, jak obmywa się chorą stopę, daje się

zimny okład i bandażuje się ją, i nie widzieć związku pomiędzy tym a twierdzeniem, którego

słuchałem niemal każdej niedzieli w moim życiu:

„I Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo Swoje. I Bóg postanowił, że człowiek

powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każde ramię winno się

łączyć w dwóch miejscach i kończyć jedną dłonią, że każda dłoń winna mieć pięć palców, że

każdy palec winien mieć płaski paznokieć...” I tak dalej, aż:

„T Bóg stworzył także kobietę na ten sam obraz, lecz z tymi różnicami, zgodnymi z jej

naturą: jej głos winien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; winna mieć

dwoje piersi...” I jeszcze tak dalej.

Znałem to wszystko, słowo w słowo - a przecież widok sześciu palców u Sophie nie

poruszył niczego w mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na kolanach matki.

Widziałem, jak matka przestaje na krótką chwilę na nią patrzeć, unosi ją, pochyla się, żeby ją

łagodnie pocałować, a potem podnosi twarz ze Łzami w oczach. Było mi przykro z powodu

jej strapienia i z powodu Sophie, i z powodu bolącej stopy - ale nic więcej.

Gdy skończyło się bandażowanie, rozejrzałem się ciekawie po pokoju. Dom był o wiele

mniejszy od mojego - była to w gruncie rzeczy chatka - ale podobał mi się bardziej. Czułem

się w nim dobrze. I chociaż matka Sophie była niespokojna i zmartwiona, nie dawała mi

odczuć, że w żałosny i nieodpowiedzialny sposób zakłócam ich skądinąd uporządkowane

życie - jakie większość ludzi prowadzi w domu. I pokój także wydawał mi się lepszy,

ponieważ na ścianach nie wisiały napisy dające ludziom napomnienia i wskazówki. Zamiast

nich w pokoju wisiało kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały.

Teraz Sophie, już zabandażowana i ze zmytymi śladami łez, pokuśtykała na jednej nodze

do krzesła przy stole. Czując się już całkiem dobrze, z wyjątkiem stopy, spytała mnie z

poważną gościnnością, czy lubię jajka.

Potem pani Wender powiedziała mi, żebym poczekał, podczas gdy zanosiła Sophie na

górę. Wróciła po kilku minutach i usiadła przy mnie. Ujęła moją dłoń w swoje ręce i przez

kilka chwil patrzyła na mnie poważnie. Silnie odczuwałem jej niepokój, chociaż z początku

nie było dla mnie całkiem jasne, czym ona się tak martwi. Dziwiło mnie to, ponieważ

background image

przedtem niczym nie dawała mi do zrozumienia, że może niepokoić się w ten sposób.

Myślałem o niej, próbując zapewnić ją i pokazać, że nie powinienem być powodem jej

niepokoju, lecz ta myśl do niej nie dotarła. Wciąż na mnie patrzyła, a oczy jej błyszczały

zupełnie tak jak oczy Sophie, gdy usiłowała nie płakać. Gdy na mnie patrzyła, jej własne

myśli były udręczone i bezkształtne. Próbowałem znowu myśleć za nią, lecz to wciąż do niej

nie docierało. Potem powoli skinęła głową i przemówiła tymi słowy:

- Jesteś dobrym chłopcem, David. Byłeś bardzo miły dla Sophie. Chcę ci za to

podziękować.

Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby

ktoś przedtem nazwał mnie dobrym chłopcem. Wobec takiego wydarzenia nie znajdywałem

właściwej odpowiedzi.

- Lubisz Sophie, prawda? - ciągnęła, wciąż na mnie patrząc.

- Tak - odpowiedziałem. I dodałem; - Myślę też, że jest strasznie dzielna. To musiało ją

bardzo boleć.

- Czy ze względu na nią zachowasz tajemnicę - poważną tajemnicę? - spytała.

- Tak - oczywiście - zgodziłem się, lecz trochę niepewnym tonem, bo nie zdawałem sobie

sprawy, jaka miała być ta tajemnica.

- Ty... ty widziałeś jej stopę? - powiedziała, wciąż patrząc mi w twarz. - Jej... palce?

Skinąłem głową.

- Tak - odparłem znowu.

- Więc to jest tajemnica, David. Nikt nie może o tym wiedzieć. Z wyjątkiem jej ojca i

mnie jesteś jedynym człowiekiem, który o tym wie. Nikt inny nie może o tym wiedzieć.

Absolutnie nikt - nigdy.

- Tak - zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową.

Nastąpiła chwila milczenia - przynajmniej jej głos zamilkł, lecz myśli jej biegły dalej, tak

jakby „nikt” i „nigdy” wywoływały smutne, nieszczęśliwe echa. Potem to się zmieniło i stała

się wewnętrznie spięta, zawzięta i pełna obaw. Nie było dobrze podążać za jej

rozumowaniem, usiłowałem więc niezręcznie podkreślić słowami, że naprawdę myślę tak, jak

mówię.

- Nigdy - w ogóle nikt - zapewniłem ją poważnie.

- To jest bardzo, bardzo ważne - nalegała. - Jak mam ci to wyjaśnić? - Ale naprawdę nie

potrzebowała niczego wyjaśniać. Jej naglące, napięte uczucie ważności tej sprawy było

bardzo jasne. Słowa miały o wiele mniej siły. Mówiła;

- Gdyby ktoś się o tym dowiedział, oni... oni byliby dla niej strasznie niedobrzy. Musimy

background image

uważać, żeby to się nigdy nie zdarzyło.

Uczucie niepokoju jak gdyby zmieniło się w cos twardego jak żelazny pręt.

- Dlatego, że ma sześć palców? - spytałem.

- Tak. O tym nikt oprócz nas nigdy nie może się dowiedzieć. To musi zostać między nami

tajemnicą - powtórzyła, wbijając mi to do głowy. - Przyrzekasz, David?

- Przyrzekani. Mogę przysiąc, jeśli pani chce -■ zaproponowałem.

- Obietnica wystarczy - powiedziała.

Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem dotrzymać jej całkowicie - nawet wobec

mojej kuzynki Rosalindy. Choć w duszy byłem zaintrygowany oczywistą ważnością tej

obietnicy. Wyglądało na to, że bardzo mały paluszek może wywołać tak wielki niepokój.

Lecz często bywało, że dużo wielkich niepokojów wydawało się nieproporcjonalnymi do

przyczyn. Tak więc trzymałem się głównego punktu - potrzeby zachowania sekretu.

Matka Sophie wciąż na mnie patrzyła ze smutnym, lecz jakby niewidzącym wyrazem

oczu, aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zauważyła, że się zaniepokoiłem, i uśmiechnęła się.

Był to miły uśmiech.

- A więc w porządku - powiedziała. - Zachowamy tajemnicę i już nigdy nie będziemy o

tym mówili?

- Tak - zgodziłem się.

Idąc ścieżką od drzwi odwróciłem się.

- Czy mogę niedługo przyjść i znów zobaczyć Sophie? Zawahała się, pomyślawszy

chwilę nad tym pytaniem, a potem powiedziała:

- Bardzo dobrze, ale tylko jeśli będziesz pewien, że nikt się o tym nie dowiedział.

Dopiero wtedy, gdy doszedłem do nasypu i jego szczytem ruszyłem w stronę domu,

monotonne niedzielne nakazy połączyły się z rzeczywistością. Uczyniły to z trzaskiem niemal

dosłyszalnym. Definicja człowieka recytowała się sama w mej głowie:,;...i każda noga będzie

dwukrotnie połączona i będzie miała jedną stopę, a każda stopa pięć palców, a każdy palec

będzie się kończył płaskim paznokciem...” I tak dalej, aż w końcu każde stworzenie

wyglądające jak człowiek, lecz nie ukształtowane w ten sposób, nie jest stworzeniem

ludzkim. Nie jest ani mężczyzną, ani kobietą. Jest bluźnierstwem przeciw prawdziwemu

obrazowi Boga i czymś znienawidzonym w obliczu Boga”.

Nagle ogarnęło mnie przerażenie, a także znamienna ciekawość. Bluźnierstwo - jak dość

często mi o tym mówiono - było rzeczą straszną. A przecież w Sophie nie było nic strasznego.

Była po prostu zwykłą małą dziewczynką - jeśli nie o wiele wrażliwszą i dzielniejszą niż

większość innych. A jednak, zgodnie z tą definicją...

background image

Z pewnością musi być gdzieś jakiś błąd. Z pewnością to, że ma jeden malutki paluszek

ekstra - no dobrze dwa, malutkie paluszki, bo jak przypuszczałem, że jeden jest do pary na

drugiej stopie - z pewnością to nie wystarcza, żeby uczynić ją „znienawidzoną w obliczu

Boga...”

Bardzo zagadkowe są drogi tego świata...

2.

Dotarłem do domu swoim zwykłym sposobem. W miejscu, gdzie las pokrywał stok

nasypu, wszedłem na wąską, mało używaną ścieżkę. Od tej chwili byłem czujny i trzymałem

dłoń na rękojeści noża. Powinienem się trzymać z dala od lasu, ponieważ zdarzało się czasem

- choć bardzo rzadko - że wielkie stwory dochodziły aż do okolic cywilizowanych, takich jak

Waknuk, i istniała możliwość natknięcia się na jakiegoś dzikiego psa lub kota. Ale tak jak

zwykle, jedynymi stworami, których ruchy słyszałem, były małe zwierzątka, pośpiesznie

ustępujące z drogi.

Mniej więcej po jakiejś mili doszedłem do ziemi uprawnej i ujrzałem dom za trzema lub

czterema polami. Szedłem skrajom lasu, ostrożnie obserwując dom zza jego osłony, potem, w

cieniu żywopłotów przebiegiem wszystkie pola z wyjątkiem ostatniego i zatrzymałem się,

żeby znów zbadać teren. Nie było widać nikogo, tylko stary Jakub z wolna zbierał łopatą

nawóz na podwórzu. Gdy bezpiecznie odwrócił się plecami, szybko minąłem kawałek

otwartego pola, wślizgnąłem się przez okno i ostrożnie dostałem się do mojego pokoju.

Niełatwo opisać nasz dom. Od kiedy mój dziadek, Elias Strorm, zbudował pierwszą jego

część ponad pięćdziesiąt lat temu, w rozmaitych czasach powstały nowe pokoje i

przybudówki. Teraz dom rozrósł się z jednej strony w szopy, magazyny, stajnie i stodoły, a z

drugiej w pralnie, mleczarnie, serownie, izby dla robotników i tak dalej; aż trzy czwarte

całości objęły wielki dziedziniec z ubitej ziemi, leżący na zawietrznej stronie głównego

domu; główną cechą dziedzińca był śmietnik.

Podobnie jak wszystkie domy w okolicy zbudowany był z masywnych, surowo

obrobionych desek, lecz ponieważ należał do domów najstarszych, większość przestrzeni w

ścianach zewnętrznych wypełniały cegły i kamienie z ruin jakichś budynków Starych Ludzi, a

tynkowanej plecionki - z prętów użyto tylko do ścian wewnętrznych,

Mój dziadek, tak jak mi go przedstawiał ojciec, sprawiał wrażenie człowieka pełnego

nudnych, monotonnych cnót. Dopiero później ułożyłem sobie jego portret bardziej

background image

wiarygodny, choć mniej zaszczytny.

Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś z pobliża morza. Dlaczego tu przybył, nie jest

całkiem jasne. On sam utrzymywał, że to bezbożne obyczaje Wschodu kazały mu szukać

mniej przemądrzałych, lojalnie myślących stron; choć słyszałem, jak mówiono, że w końcu

doszło do tego, że jego strony rodzinne nie mogły znosić go dłużej. Jakiekolwiek były

przyczyny, doprowadziły g’o one w wieku łat czterdziestu pięciu do „Waknuk - wówczas

nierozwiniętego, niemal pogranicznego kraju - wraz z całym jego ziemskim dobrem,

złożonym na sześciu wozach. Był mężczyzną silnym, despotycznym i srogim w swojej

prawości. Jego oczy błyszczały ewangelicznym ogniem pod krzaczastymi brwiami. Często

misi na ustach respekt przed Bogiem, a w sercu stale lęk przed szatanem i, zdaje się, trudno

było powiedzieć, które z tych uczuć w nim przeważało.

Wkrótce potem, jak zaczął budować dom, udał się w podróż i przywiózł sobie z niej

narzeczoną. Była nieśmiała, ładna na różowo-złoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młodsza

od niego. Mówiono mi, że kiedy sądziła, iż nikt na nią nie patrzy, poruszała się jak śliczne

źrebię; a kiedy czulą na sobie oko męża, bojaźliwie jak królik.

Wszystkie odpowiedzi biedactwa były wymijające. Nie przekonała się, że służba

małżeńska rodzi miłość; nie umożliwiła mężowi odzyskania jego młodości poprzez swą

własną; nie umiała też w zamian za to prowadzić domu jak doświadczona gospodyni.

Elias nie był człowiekiem, który na te braki nie zwracałby uwagi. W krótkim czasie

opanował jej źrebięcość napomnieniami, różowość i złoto zmącił kazaniami i stworzył

smutne, szare widmo żony, które zmarło, nie protestując, w rok po urodzeniu drugiego syna.

Dziadek Elias nie miał ani przez chwilę wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego

dziedzic. Wiara mego ojca zrodziła się niemal w jego kościach, jego zasady były jego siłą, a

umysły obydwóch były bogato naszpikowane przykładami z Biblii i z Żalów Nichoisona. W

wierze ojciec i syn tworzyli jedność, różnica między nimi polegała tylko na podejściu do niej;

w oczach mego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk; jego wiara była bardziej

legalistyczna.

Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się aż do śmierci Eliasa, a gdy ten umarł, syn nie był

człowiekiem, który powtórzyłby błąd swego ojca. Poglądy mojej matki zgadzały się z jego

własnymi. Miała ona silne poczucie obowiązku i nigdy nie wątpiła, na czym on polega.

Nasza okolica, a w konsekwencji nasza siedziba, jako pierwsza tutaj, nazywała się

Waknuk, ponieważ według tradycji tak nazywało się to miejsce lub jego pobliże dawno,

dawno temu, w czasach Starych Ludzi. Tradycja jak zwykle była niepewna, lecz z pewnością

istniały tutaj jakieś budowle, gdyż pozostały z nich resztki i fundamenty, dopóki ich nie użyto

background image

do budowy nowych domów. Istniał też długi nasyp, biegnący aż do wzgórza, i ogromne

urwisko, które musieli zrobić Starzy Ludzie, gdy na swój nadludzki sposób odcięli połowę

góry, żeby znaleźć coś, co ich interesowało, To miejsce można więc było nazwać Waknuk; w

każdym razie nazwano tak tę zdyscyplinowaną, prawomyślną, bogobojną społeczność,

składającą się z około setki rozproszonych, dużych i małych gospodarstw.

Mój ojciec był tu człowiekiem o pewnym znaczeniu. Gdy w wieku lat szesnastu po raz

pierwszy wystąpi! publicznie, czytając którejś niedzieli przemówienie w kościele

zbudowanym przez jego ojca, wciąż jeszcze było w okolicy mniej niż sześćdziesiąt rodzin.

Lecz gdy kraj nadawał się już do zagospodarowania i więcej ludzi przybyło, żeby się tu

osiedlić, nie zginął wśród nich. Wciąż jeszcze był największym właścicielem ziemskim,

wciąż często miewał niedzielne kazania i dokładnie wyjaśniał panujące w niebie prawa i

poglądy na rozmaitość spraw i postępków, a w oznaczone dni wymierzał prawo doczesne

jako sędzia. Przez resztę czasu dbał o to, aby on sam i wszyscy ci, nad którymi miał władzę,

dawali godny przykład okolicy.

W domu, miejscowym zwyczajem, życie skupiało się w dużym pokoju, który był także

kuchnią. Tak jak cały dom, tak i ten pokój był największy i najlepszy w Waknuk.

Wielki piec kuchenny był przedmiotem dumy; nie próżnej dumy, oczywiście; był bardziej

dowodem świadomości, iż z szacunkiem traktuje się wspaniale dary, które daje nam Pan:

doprawdy, coś w rodzaju testamentu. Palenisko tworzyły masywne bloki kamienne. Cały

komin był zbudowany z cegieł i nigdy nie słyszano, żeby się zapalił. Przestrzeń wokół jego

wylotu pokrywały dachówki - jedyne w całej okolicy, tak że i strzecha pokrywająca resztę

dachu nigdy się nie zapaliła.

Matka dbała o to, aby w wielkim pokoju było czysto i porządnie. Posadzkę stanowiły

kawałki cegieł i kamienia, także innego tworzywa, zręcznie dopasowane. Na umeblowanie

składały się wyszorowane do białości stoły i stoliki oraz kilka krzeseł, Ściany byty bielone.

Wisiało na nich kilka błyszczących rondli, zbyt wielkich, by się zmieściły w kredensie.

Najbardziej zbliżone do dekoracji byty liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi

na nich cytatami, głównie z Żalów. Na tej z lewej strony kominka wypisano:

CZŁOWIEKIEM JEST TYLKO ISTOTA STWORZONA NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO

BOGA. Na tej po prawej stronie: ZACHOWAJ W CZYSTOŚCI SZCZEP PANA. Na

przeciwległej ścianie dwie inne głosiły: BŁOGOSŁAWIONA JEST NORMA i W

CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa była tablica, zawieszona na ścianie

naprzeciw drzwi wiodących na podwórze. Przypominała ona każdemu, kto wchodził:

STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCA!

background image

Częste powoływanie się na te teksty zaznajomiło mnie z ich słowami na długo przedtem,

zanim nauczyłem się czytać, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, czy nie one dały mi

pierwsze lekcje czytania. Znalem je na pamięć, podobnie jak inne, w różnych miejscach

domu, które głosiły maksymy takie, jak: NORMA JEST WOLĄ BOGA, lub: TYLKO

REPRODUKCJA JEST UŚWIĘCONĄ PRODUKCJĄ, albo: DIABEŁ JEST OJCEM

DEWIACJI. I rozmaite inne, mówiące o występkach i bluźnierstwach.

Wiele z nich wciąż było dla mnie niejasnych; o innych nieco się dowiedziałem. Na

przykład o występkach. A to dlatego, że pojawienie się występku było czasami bardzo

frapującym zdarzeniem. Zwykłe pierwszą oznaką, że coś się zdarzyło, było to, że ojciec

przychodził do domu w złym

humorze. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich łącznie z ludźmi pracującymi na

farmie. Klękaliśmy wszyscy, podczas gdy on wyrażał nasz żal i prowadził modły o

przebaczenie. Nazajutrz wszyscy wstawaliśmy przed świtem i gromadziliśmy się na

podwórzu. Gdy stonce wzeszło, śpiewaliśmy hymn, a potem ojciec uroczyście zabijał

dwugłowe cielę, czworonożne kurczę lub jakikolwiek inny rodzaj występku, który się

przydarzył. Czasami bywały to jeszcze o wiele dziwniejsze stworzenia...

Występki nie ograniczały się do zwierząt domowych. Czasem były to jakieś próbki zboża

czy jarzyn, które ojciec przynosił i z gniewem i wstydem rzucał na kamienny stół. Jeśli

chodziło o kilka grządek jarzyn, po prostu wyrywano je i niszczono. Lecz jeśli zepsuło się

całe pole, czekaliśmy na dobrą pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy hymny, gdy

płonęło. Uważałem, że jest to bardzo piękny widok.

To dlatego że ojciec był człowiekiem czujnym i pobożnym i miał oko wyczulone na

występek, miewaliśmy więcej ubojów i pożarów niż ktokolwiek inny; lecz wszystkie sugestie,

że jesteśmy bardziej dotknięci występkami niż inni bolały go i gniewały. Podkreślał, że wcale

sobie nie życzy wyrzucania pieniędzy. Gdyby nasi sąsiedzi byli równie sumienni jak my, nie

wątpił, że ich straty znacznie przewyższyłyby nasze; niestety niektórzy ludzie mieli zasady

dość elastyczne.

Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się, czym były występki. Były to istoty, które

nie wyglądały odpowiednio, to znaczy nie wyglądały tak jak ich rodzice lub rośliny, od

których pochodziły. Zwykle chodziło tylko o małe odchylenie, lecz bez względu na to, czy

było małe, czy duże, było występkiem, a jeśli zdarzało się między ludźmi, bluźnierstwem -

był to przynajmniej termin techniczny, choć zwykle oba te rodzaje nazywano dewiacjami.

Niemniej kwestia występku nie zawsze była tak prosta, jak można by myśleć, a kiedy nie

zgadzano się co do niej, można było wezwać lokalnego inspektora. Jednakże ojciec rzadko

background image

wzywał inspektora, wolał być zabezpieczony i likwidować wszystko, co budziło wątpliwości.

Byli ludzie, którzy nie pochwalali jego drobiazgowości twierdząc, że miejscowa proporcja

dewiacji, która przedstawiała się stale coraz korzystniej i sięgała obecnie połowy stanu z

czasów mego dziadka” byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie mój ojciec. Mimo wszystko okręg

Waknuk słynął z czystości.

Nasz rejon nie był już rejonem granicznym. Ciężka praca i poświęcenie stworzyły

równowagę inwentarza i plonów, których mogły nam zazdrościć nawet niektóre wspólnoty

leżące na wschód od nas. Można było teraz wędrować jakieś trzydzieści mil na południe lub

południowy zachód, zanim dotarło się do Dzikiego Kraju - to znaczy do tych stron, gdzie

szansę hodowli wynosiły mniej niż pięćdziesiąt procent. Potem wszystko rosło bardziej

kapryśnie w pasie, który w pewnych miejscach był szeroki na dziesięć, a w innych na

dwadzieścia mil, aż docierało się do tajemniczych Rubieży, gdzie na niczym nie można było

polegać i gdzie - aby zacytować mego ojca - „diabeł stąpa po swych rozległych włościach, a

prawa Boże są wyśmiewane”. Mówiono, że rozległość kraju Rubieży jest również rozmaita, a

poza nim leżą Kraje Zła, o których nikt już nic nie wiedział. Zazwyczaj każdy, kto udawał się

do Krajów Zła, umierał tam, a ci nieliczni, którzy stamtąd wrócili, nie żyli długo.

Ale nie Kraje Zła, tylko Rubieże sprawiały nam od czasu do czasu kłopoty. Ludzie z

Rubieży - przynajmniej nazywało się ich ludźmi, albowiem, chociaż naprawdę ulegali

dewiacjom, wyglądali często zupełnie tak jak ludzie, jeśli coś nie zanadto było z nimi w

porządku - zatem ci ludzie, żyjąc w swym granicznym kraju, posiadali bardzo niewiele,

wyprawiali się więc w strony cywilizowane, żeby rabować ziarno i bydło, odzież i narzędzia,

a także broń, jeśli im się udało; czasami też uprowadzali dzieci.

Sporadyczne małe wyprawy zdarzały się zwykle dwa lub trzy razy do roku i z reguły nikt

nie przywiązywał do nich wielkiej wagi - oczywiście z wyjątkiem tych, którzy padali ich

ofiarami. Lecz ci zwykle mieli dość czasu, by uciec; tracili tylko swoje mienie. Potem

wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub w pieniądzach, żeby pomóc im w

osiedleniu się na nowo. Lecz z czasem, gdy granicę przesuwano, coraz więcej ludzi z Rubieży

usiłowało żyć na mniejszym skrawku ziemi. Były lata, że cierpieli wielki głód i po pewnym

czasie nie było to już tylko około tuzina najeźdźców dokonujących szybkiej wyprawy, a

potem wracających do swego kraju; teraz przybywali wielkimi, zorganizowanymi bandami i

wyrządzali mnóstwo szkód.

W czasach dzieciństwa mojego ojca matki zwykły uspokajać i straszyć nieznośne dzieci,

grożąc im: „Bądź grzeczny, bo zawołam do ciebie Starą Małgośkę z Rubieży. Ona ma czworo

oczu, żeby na ciebie patrzeć, czworo uszu, żeby cię słuchać, i cztery ręce, żeby przetrzepać ci

background image

nimi skórę. Więc uważaj”. Albo też inną złowieszczą postacią, którą można było zawołać, był

Włochaty Jaś „...i on cię zabierze do swojej jaskini na Rubieżach, gdzie żyje cała jego

rodzina. Oni wszyscy są także włochaci i mają długie ogony, i na każde śniadanie zjadają

rano małego chłopca, a wieczorem na kolację matą dziewczynkę”. Jednakże w naszych

czasach nie tylko małe dzieci żyły w nerwowej świadomości istnienia tak niedaleko ludzi z

Rubieży. Ich egzystencja stała się niebezpiecznie dokuczliwa, a ich rozboje przyczyną wielu

skarg, zanoszonych do rządu w Rigo.

Mimo słuszności tych petycji, można ich było w ogóle nie wysyłać. Oczywiście, jeśli nikt

nie mógł przewidzieć na przestrzeni pięciuset lub sześciuset mil, kiedy nastąpi następny atak,

trudno było zadbać o udzielenie jakiejś praktycznej pomocy. Tym, co rząd rzeczywiście robił,

było wyrażanie współczucia w słowach dodających otuchy i proponowanie stworzenia

lokalnej milicji; a ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już z natury

rzeczy członkami czegoś w rodzaju nieoficjalnej milicji od czasów, kiedy byliśmy

pograniczem propozycja ta równała się lekceważeniu sytuacji.

O tyle, o ile dotyczyło to okręgu Waknuk, niebezpieczeństwo ze strony Rubieży było

raczej dokuczliwością niż zagrożeniem. Najdalsza wyprawa nie podeszła bliżej niż na

dziesięć mil od Waknuk, lecz tu i ówdzie, najwyraźniej z każdym rokiem częściej,

powstawały sytuacje krytyczne, w których zwoływano ludzi i przerywano im pracę na farmie.

Te przerwy były kosztowne i powodowały marnotrawstwo, a ponadto, jeśli awantura zdarzała

się blisko, budziły niepokój; nikt nie mógł być pewien, czy kiedyś najeźdźcy nie podejdą

jeszcze bliżej.

Przeważnie jednak wiedliśmy wygodną, ustabilizowaną, pracowitą egzystencję. Nasze

gospodarstwo było rozległe. Ojciec i matka, moje dwie siostry i Wuj Axel tworzyliśmy

rodzinę, lecz były także dziewczyny kuchenne i dziewczęta od krów, z których liczne

powychodziły za mąż za robotników na farmie, więc były jeszcze ich dzieci i oczywiście

mężowie, tak że kiedy wszyscy zbieraliśmy się na posiłki po zakończeniu dziennej pracy,

było nas ponad! dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modlitwy, jeszcze więcej,

ponieważ przychodzili mężczyźni z sąsiednich chat razem z żonami i dziećmi.

Wuj Axel nie był prawdziwym krewnym. Ożenił się z jedną z sióstr mojej matki,

Elizabeth, Był wtedy żeglarzem, a ona pojechała z nim na „Wschód i zmarła w Figo, podczas

gdy on był w podróży, z której wrócił kaleką. Był człowiekiem użytecznym we wszystkim,

choć z powodu swej nogi poruszał się powoli, więc ojciec pozwolił mu żyć razem z nami; on

był też moim najlepszym przyjacielem.

Moja matka pochodziła z rodziny składającej się z pięciu dziewcząt i dwóch chłopców.

background image

Cztery dziewczęta były rodzonymi siostrami; najmłodsza dziewczynka i dwaj chłopcy byli

ich rodzeństwem przyrodnim, Hannah, najstarsza, została wypędzona przez męża i nikt o niej

od tego czasu nie słyszał. Emily, moja matka, była następną z kolei. Potem była Harriet, która

wyszła za mąż za wielkiego farmera z Kantak, prawie piętnaście mil stąd. Potem Elisabeth

która poślubiła Wuja Axela. Nie wiem, gdzie mieszkali moja przyrodnia ciotka Lilian i

przyrodni wuj Thomas, lecz mój przyrodni Wuj Angus Mohon był właścicielem sąsiadującej

z nimi farmy i na przestrzeni mili (lab nieco dłuższej) granice naszych posiadłości stykały się,

co złościło mego ojca, który prawie w niczym nie zgadzał się z przyrodnim Wujem Angusem.

Jego córka Rosalinda była oczywiście moja kuzynką.

Jakkolwiek Waknuk było największą farmą w całym okręgu, większość gospodarstw

organizowano na tych samych zasadach i wszystkie z nich powiększały się, gdyż wzrastający

wskaźnik dobrobytu był do tego zachętą; co roku wyrąb drzewa przysparzał nowych pól.

Usuwano lasy i odnogi borów, aż okolica zaczęła wyglądać tak, jak stare, od dawna

uprawiane pola na Wschodzie.

Mówiono, że teraz nawet ludzie z Rigo wiedzą, gdzie leży Waknuk, bez spoglądania na

mapę.

W gruncie rzeczy żyłem na najlepiej prosperującej farmie w prosperującym okręgu.

Jednak mając lat dziesięć, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem wrażenie, że jest

to nieprzyjemne, przemysłowe miejsce, gdzie zawsze jest więcej pracy niż ludzi, chyba że

człowiek zachowuje się ostrożnie, toteż tego szczególnego wieczora udało mi się nic nie

robić, dopóki znajome dźwięki nie dary mi znać, że zbliża się już pora posiłku i że

bezpiecznie mogę się pokazać.

Próżnowałem, patrząc, jak wyprzęga się konie, i wyszedłem na podwórze. Teraz dzwon

na szczycie dachu uderzył kilka razy. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na po dworze, kierując

się w stronę kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wszedłem, powitały mnie słowa: STRZEŻ SIĘ

ODMIEŃA, lecz było mi zanadto znane, żeby wzbudzić we mnie jakieś myśli. Tym, co w tej

chwili interesowało mnie wyłącznie, był zapach jadła.

3.

Chodziłem zobaczyć się z Sophie zwykle raz lub dwa razy na tydzień. Nauka, jaką

pobieraliśmy - wyglądało to tak, że którakolwiek z grona starszych kobiet uczyła jakieś

sześcioro dzieci czytać i pisać, i trochę rachować - odbywała się rano. W czasie

background image

południowego posiłku nie było trudno wymknąć się wcześniej od stołu i zniknąć do czasu,

dopóki wszyscy nie zaczęli sobie wyobrażać, że ktoś inny znalazł dla mnie jakieś zajęcie.

Gdy jej kostka wyzdrowiała zupełnie, Sophie pokazywała mi ulubione zakątki swego

terytorium.

Któregoś dnia zabrałem ją na naszą stronę’ wielkiego nasypu, żeby jej pokazać maszynę

parową. W obrębie stu mil nie było innej maszyny i byliśmy z niej bardzo dumni. Corky,

który jej pilnował, gdzieś odszedł, lecz drzwi w głębi szopy były otwarte i dolatywały stamtąd

rytmiczne odgłosy: stękanie, zgrzyty, pykanie. Odważyliśmy się podejść do progu i zajrzeć w

mrok panujący wewnątrz. Było czymś fascynującym obserwowanie, jak wielkie belki

poruszają się z sapaniem w górę i w dół, podczas gdy w cieniu dachu ogromna belka

poprzeczna kołysała się w przód i w tył, po każdym zakołysaniu zatrzymując się na chwilę,

jakby nabierała energii do następnego wysiłku. Było to fascynujące, lecz - po pewnym czasie

- monotonne.

Dziesięć minut nam wystarczyło i wycofaliśmy się, żeby wspiąć się na szczyt sterty

drewna obok szopy. Usiedliśmy tam, a cała sterta drżała pod nami, gdy maszyna ciężko

sapała.

- Wuj Axel powiada, że Starzy Ludzie musieli mieć o wiele lepsze maszyny niż nasza -

powiedziałem jej.

- Ojciec mówi, że gdyby czwarta część tego, co opowiada się o Starych Ludziach, była

prawdą, to oni musieliby być magami, a nie prawdziwymi ludźmi - odparowała Sophie.

- Ale oni byli cudowni - upierałem się.

- On mówi, że zbyt cudowni, żeby to było prawdą -

powiedziała.

- Czy on nie sądzi, że potrafili latać, tak jak ludzie mówią? - spytałem.

- Nie. To śmieszne. Gdyby oni umieli, my umielibyśmy także.

- Ale oni umieli robić mnóstwo rzeczy, które my uczymy się robić od początku -

zaprotestowałem.

- Ale nie latać - potrząsnęła głową. - Albo się umie łatać, albo się nie umie, a my nie

umiemy - powiedziała.

Pomyślałem, żeby jej opowiedzieć o tym, jak śniło mi się miasto i latające nad nim istoty,

ale ostatecznie sen nie dowodzi niczego, więc dałem spokój. Teraz zleźliśmy w dół,

zostawiliśmy maszynę z jej sapaniem i zgrzytaniem i poszliśmy w stronę domu Sophie.

John Wender, jej ojciec, wrócił z jednej ze swych podróży z zewnętrznej szopy, gdzie

rozciągał skóry na ramach, dobiegały uderzenia młotka, a całe miejsce zalatywało odorem tej

background image

pracy. Sophie podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję. Wyprostował się, przytulając ją do

siebie jednym ramieniem.

- Halo, kurczaczku - powiedział. - Ze mną przywitał się poważniej. Mieliśmy milczącą

umowę, że postępujemy z sobą jak mężczyzna z mężczyzną. Zawsze tak było. Gdy zobaczył

mnie po raz pierwszy, patrzył na mnie w taki sposób, że mnie przestraszył, więc bałem się

odezwać w jego obecności. Ale stopniowo to się zmieniło. Zostaliśmy przyjaciółmi.

Pokazywał mi i opowiadał mnóstwo interesujących rzeczy - a minio to, kiedy czasem na

niego spojrzałem, widziałem, że patrzy na mnie z niepokojem.

I nic dziwnego. Dopiero w kilka lat później potrafiłem ocenić, jak bardzo musiał się

zaniepokoić, kiedy wrócił do domu i dowiedział się, że Sophie zwichnęła nogę w kostce i że

to właśnie David Strorm, akurat on, syn Josepha Strorma, widział jej stopę. Przy puszczam, że

musiała go bardzo kusić myśl, iż tylko martwy chłopiec potrafi dotrzymać obietnicy... Może

to pani Wender mnie uratowała.

Ale sądzę, że uspokoiłby się, gdyby się dowiedział o incydencie w moim domu w jakiś

miesiąc po tym, jak poznałem Sophie.

Wbiłem sobie drzazgę w rękę, a kiedy ją wyjąłem, ranka bardzo krwawiła. Poszedłem z

tym do kuchni, ale wszyscy byli zbyt zajęci kolacją, żeby się mną kłopotać, więc sam

wyszukałem sobie jakąś szmatkę w szufladzie. Przez kilka minut niezgrabnie próbowałem

zawiązać rankę, potem zauważyła to matka. Chrząknęła z dezaprobatą i kazała „mi obmyć

rękę. Potem pięknie zawiązała szmatkę, mrucząc, że oczywiście musiało mi się to zdarzyć

właśnie wtedy, gdy ona jest zajęta. Powiedziałem, że mi przykro, i dodałem:

- Sam bym to świetnie zrobił, gdybym miał jeszcze jedną rękę.

Musiałem podnieść głos, bo w całym pokoju zaległo milczenie, jakby uderzył piorun.

Matka zdrętwiała. Spojrzałem na nagle uciszony pokój, Na Mary stojącą z ciastem w

ręku, na dwóch robotników czekających na swoją porcję, na ojca, który miał właśnie zająć

miejsce u szczytu stołu, i na innych; wszyscy oni wpatrywali mą we mnie. Zauważyłem

wyraz twarzy ojca: właśnie zdumienie przeradzało się w gniew. Przestraszony, lecz nic nie

pojmując, patrzyłem, jak zaciska wargi, wysuwa szczękę i ściąga brwi nad wciąż jeszcze nie

dowierzającymi oczyma. Zapytał:

- Coś ty powiedział, chłopcze?

Znałem ten ton. W rozpaczliwym pośpiechu usiłowałem się domyślić, jakie przestępstwo

popełniłem tym razem. Zająknąłem się i wydukałem:

- Ja...ja po...powiedziałem, że byłbym to zrobił sam. W jego oczach było teraz mniej

niedowierzania, a więcej oskarżenia.

background image

- I pragnąłeś mieć trzecią rękę!

- Nie, ojcze. Powiedziałem tylko: gdybym miał jeszcze jedną rękę...

- ...Umiałbyś sobie to zawiązać. Cóż to było, jeśli nie pragnienie?

- Myślałem tylko: gdybym - protestowałem. Byłem przerażony i zanadto zmieszany, żeby

wyjaśnić, iż przypadkowo tylko użyłem tego wyrażenia na określenie trudności, którą można

było określić także w inny sposób. Zdałem sobie sprawę, że wszyscy przestali teraz

wpatrywać się we runie i patrzą lękliwie na ojca. Wyglądał groźnie.

- Ty - mój własny syn - wzywałeś diabła, żeby ci dał trzecią rękę! - oskarżał mnie.

- Ależ nie. Ja tylko...

- Cicho bądź, chłopcze. Słyszeli cię wszyscy w tym pokoju. Na pewno postąpisz lepiej,

jeśli nie będziesz kłamał.

- Ale...

- Wyrażałeś niezadowolenie z kształtu ciała, które dał ci Bóg - z kształtu stworzonego na

Jego obraz. Tak czy nie?

- Powiedziałem tylko, że gdybym...

- Bluźniłeś, chłopcze. Szukałeś błędu w Normie. Wszyscy cię tu słyszeli. Co masz na to

do powiedzenia? Wiesz, czym jest Norma?

Przestałem protestować. Dobrze wiedziałem, że ojciec w swym obecnym nastroju, nie

będzie próbował mnie zrozumieć. Mruknąłem jak papuga:

- Norma jest obrazem Boga.

- Więc wiesz, a jednak, wiedząc to, świadomie pragnąłeś być odmieńcem. Jest to rzecz

straszna, jest to rzecz oburzająca. Ty, mój syn, popełniasz bluźnierstwo, i to w obecności

swych rodziców! Swym najsurowszym głosem, jakim mówił z kazalnicy, dodał:

- Czym jest odmieniec?

- Stworzeniem przeklętym w obliczu Boga i ludzi - wymamrotałem.

- I tym pragnąłeś być! Co masz do powiedzenia?

Z głęboko ukrytą w sercu pewnością, że cokolwiek powiem, nie będzie miało żadnego

znaczenia, miałem usta zaciśnięte, a oczy spuszczone.

- Na kolana - rozkazał. - Klęknij i módl się! Wszyscy inni także uklękli. Ojciec mówił

podniesionym głosem:

- Panie, zgrzeszyliśmy zaniedbaniem. Błagamy, byś nam wybaczył, że nie pouczyliśmy

lepiej tego dziecka o Twych prawach...

Modlitwa trwała czas dłuższy. Po „Amen” nastąpiła pauza, w końcu ojciec powiedział:

- Teraz idź do swojego pokoju i módl się. Módl się, nieszczęsny chłopcze, o

background image

przebaczenie, na które nie zasługujesz, lecz które Bóg może ci zesłać w Swoim miłosierdziu.

Przyjdę do ciebie później.

W nocy, kiedy udręka, spowodowana wizytą ojca, nieco osłabia, leżałem bezsennie i

zastanawiałem się. Ani mi się śniło pragnąć trzeciej ręki. Lecz nawet gdybym jej pragnął?... -

Jeśli czymś tak strasznym jest już sama myśl o posiadaniu trzech rąk, cóż by się stało, gdyby

się je miało rzeczywiście - albo gdyby w jakiś inny sposób było się nie w porządku; gdyby się

miało, na przykład, dodatkowy palec?...

A kiedy w końcu usnąłem, miałem sen.

Zebraliśmy się wszyscy na podwórzu, tak jak to zrobiliśmy przy ostatnim Oczyszczeniu.

Wówczas małe bezwłose cielątko czekało tam, patrząc głupio przymrużonymi oczami na nóż

w ręku mego ojca: tym razem była to mała dziewczynka, Sophie, stojąca boso i usiłująca

bezskutecznie ukryć cały długi rząd palców, który wszyscy mogli widzieć na każdej z jej

stóp. Wszyscy staliśmy, patrząc na nią i czekając. Teraz Sophie zaczęła biegać od jednej

osoby do drugiej, błagając je o pomoc, lecz nikt się nie poruszył i wszystkie twarze były bez

wyrazu. Ojciec zaczął ku niej iść, nóż błyszczał w jego raku. Sophie oszalała, rzucała się

wśród nieruchomych ludzi, a łzy spływały jej po twarzy. Ojciec, surowy, nieubłagany, wciąż

zbliżał się do alej; a jednak nikt nie poruszył się, żeby jej pomóc. Ojciec wciąż się zbliżał,

rozłożywszy swoje długie ręce, żeby mu się nie wymknęła.

Schwytał ją i zaciągnął z powrotem na środek podwórza. Rąbek słońca zaczął ukazywać

się nad horyzontem i wszyscy zaczęli śpiewać hymn.. Ojciec trzymał Sophie jedną ręką, tak

samo jak trzymał wyrywające się cielę. Drugą rękę wzniósł wysoko, a gdy ją opuścił, nóż -

błysnął w świetle wschodzącego słońca dokładnie tak, jak błysnął, gdy przecinał gardło

cielątku...

Gdyby John i Mary Wender byli przy mnie, gdy obudziłem się z krzykiem, a potem

leżałem w ciemności, usiłując przekonać się, że ów straszliwy obraz był tylko snem, to myślę,

że ogromnie uspokoiliby się w duchu.

4.

Był to czas, gdy z okresu spokoju przechodziłem w okres, w którym wciąż coś się działo.

Nie było po temu żadnego specjalnego powodu; to znaczy tylko niewiele spraw było z sobą

wzajemnie związanych; wyglądało to raczej tak, jakby zaczął się jakiś cykl aktywny, tak jak

mógłby się zmienić okres pogody.

Przypuszczam, że pierwszym zdarzeniem było moje spotkanie się z Sophie; drugim było

background image

to, że Wuj Axel dowiedział się o mnie i o mojej przyrodniej kuzynce, Rosalindzie Morton.

Przypadkiem nadszedł wtedy, kiedy z nią rozmawiałem - i miałem szczęście, że to był on, a

nie kto inny.

Instynkt samozachowawczy musiał sprawić, że zachowaliśmy to w tajemnicy, ponieważ

nie mieliśmy specjalnego poczucia niebezpieczeństwa - ja miałem go rzeczywiście tak mało,

że gdy Wuj Axel zastał mnie siedzącego za stogiem i najwyraźniej mówiącego do siebie,

prawie nie starałem się tego ukryć. Mógł stać minutę albo dłużej, zanim kącikiem oka

ujrzałem, ze ktoś tu jest, i obejrzałem się, żeby zobaczyć, kto to.

Wuj Axeł byt wysokim mężczyzną, ani chudym, ani tęgim, lecz silnym i wyglądającym

na zahartowanego. Kiedy obserwowałem go przy pracy, myślałem zwykle, że jego wyblakłe

ręce i ramiona mają coś wspólnego z wygładzonymi trzonkami narzędzi, których używał. Stał

na swój zwykły sposób, opierając się całym ciężarem na lasce, którą się posługiwał z powodu

nogi, źle zestawionej po tym, jak ją złamał na morzu. Jego krzaczaste brwi, lekko

przyprószone siwizną, były jakby na pół ściągnięte, lecz rysy brązowej twarzy miał prawie

rozbawione, gdy na mnie patrzył.

- No cóż, chłopcze Davie? z kim to tak zawzięcie rozmawiasz? Z wróżkami, gnomami

czy tylko z królikami? - spytał.

Potrząsnąłem tylko głową. Przykuśtykał bliżej i usiadł przy mnie, żując trawkę ze stogu.

- Czujesz się samotny? - spytał,

- Nie - odpowiedziałem. Znów się trochę zmarszczył.

- A nie byłoby zabawniej, gdybyś porozmawiał z jakimiś innymi dziećmi? -

zaproponował. - Nie byłoby to bardziej interesujące niż to siedzenie i gadanie z samym sobą?

Zawahałem się, lecz potem, ponieważ to był Wuj Axel i mój najlepszy przyjaciel wśród

dorosłych, powiedziałem:

- Właśnie to robiłem.

- Co robiłeś?

- Rozmawiałem z innym dzieckiem - powiedziałem. Zmarszczył brwi i ciągnął

zaintrygowany:

- Z kim?

- Z Rosalindą - powiedziałem. Przerwał na chwilę, patrząc na mnie ostrzej.

- Hm... nie widzę jej tutaj - zauważył.

- O. tutaj jej nie ma. Ona jest w domu - a raczej blisko domu, w małej ukrytej altanie z

drzew, którą jej bracia zbudowali w lasku. To jej ulubione miejsce - wyjaśniłem.

Z początku nie mógł zrozumieć, co miałem na myśli Mówił dalej, jakby to była udawana

background image

zabawa; jeszcze gdy przez pewien czas próbowałem mu to wytłumaczyć, siedział spokojnie,

obserwując moją twarz, gdy mówiłem, i teras bardzo spoważniał. Gdy skończyłem, przez

parę minut nic nie mówił, a potem spytał:

- To nie jest zabawa, to rzeczywiście prawda, co mi opowiadasz, chłopcze Davie? - I gdy

mówił, patrzył na mnie bardzo stanowczo.

- Tak, Wuju Axelu - oczywiście - zapewniłem go.

- I nigdy o tym nikomu nie mówiłeś - w ogóle nikomu?

- Nie. To jest tajemnica - powiedziałem i widać było,’ że poczuł ulgę..

Odrzucił resztę trawki i wyjął drugą ze stogu. Gdy w za-

myśleniu odgryzł i wypluł kilka jej kawałków, spojrzał mi znowu w oczy.

- Davie - powiedział. - Chcę, żebyś mi coś obiecał.

- Tak, Wuju Axelu?

- To mianowicie - mówił bardzo poważnie. - Chcę, żebyś to zatrzymał w tajemnicy.

Chcę, żebyś mi obiecał, że nigdy, nigdy nie powiesz nikomu tego, co mi właśnie powiedziałeś

- nigdy. To bardzo ważne; później zrozumiesz lepiej, jak bardzo to jest ważne. Nie wolno ci

nawet zrobić nic takiego, żeby ktoś mógł się tego domyślić. Obiecujesz mi to?

Jego powaga zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nigdy nie widziałem, żeby mówił z taką

mocą. Gdy, mu to obiecałem, uświadomiłem sobie, że przyrzekłem coś o wiele ważniejszego,

niż mogłem zrozumieć. Patrzy! mi w oczy, gdy mówiłem, a potem skinął głową, zadowolony,

że to zrozumiałem. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Potem powiedział:

- Najlepiej byłoby, gdybyś w ogóle mógł o tym zapomnieć.

Przemyślałem to, a potem potrząsnąłem głową.

- Nie sądzę, żebym mógł, Wuju Axelu. Naprawdę nie. Chcę powiedzieć, że to po prostu

tak jest. To byłaby tylko jakby próba zapomnienia... - urwałem, nie umiejąc wyrazić tego, co

chciałem.

- Może jakby próba zapomnienia tego, jak mówić, czy jak słyszeć? - podsunął mi.

- Coś niby tak - tylko że inaczej - przyznałem. Skinął głową i znów się zamyślił.

- Słyszysz te słowa w swojej głowie? - spytał.

- No, niezupełnie „słyszę” i niezupełnie „widzę” - powiedziałem. - To są... no, jakby

kształty... a jeśli używa się słów, one stają się, wyraźniejsze, tak że łatwiej je zrozumieć.

- Ale nie musisz używać słów - wyrażać ich głośno, tak jak to właśnie teraz robiłeś?

- O, nie, to tylko czasem sprawia, że rozumie się jaśniej.

- To także sprawia, że jest to o wiele bardziej niebezpieczne dla was obojga. Chcę, żebyś

mi jeszcze coś obiecał - że nigdy więcej nie będziesz mówił głośno.

background image

- Dobrze, Wuju Axelu - znów się zgodziłem.

- Kiedy będziesz starszy, zrozumiesz, jakie to ważne -

powiedział, a potem nastawał, żebym te sanie obietnice wziął od Rosalindy. Nie

powiedziałem mu nic o innych, bo już wydawał się tak zmartwiony, ale postanowiłem, że im

także każę to obiecać. Na koniec znów wyciągnął rękę i raz jeszcze przysięgliśmy sobie

bardzo uroczyście tajemnicę.

Tego samego wieczora przedstawiłem tę sprawę Rosalindzie i innym. Skrystalizowało to

uczucie, które tkwiło w nas wszystkich. Nie sądzę, żeby było wśród nas choćby jedno, które

kiedyś nie popełniło kilku gaf i nie ściągnęło na samego siebie czy na samą siebie dziwnego,

podejrzliwego spojrzenia. Kilka tych spojrzeń było dla każdego z nas wystarczającym

ostrzeżeniem; to te spojrzenia, niczego nie pojmujące, lecz dość wyraźne jako oznaki

dezaprobaty, tuż na granicy podejrzenia, oszczędziły nam kłopotów. Nie mieliśmy jakiejś

przemyślanej, wspólnej polityki. Postępowaliśmy po prostu jak indywidualiści, którzy obrali

tę samą drogę samoobrony i tajemnego postępowania.” Lecz teraz, wskutek pełnego

niepokoju upierania się Wuja Axela przy mojej obietnicy, uczucie zagrożenia wzmogło się.

Wciąż jeszcze było dla nas bezkształtne, lecz już bardziej realne. Co więcej, próbując

przekazać im powagę Wuja Axela, musiałem dotknąć niepokoju, który odczuwali wszyscy,

gdyż nikt nie zaoponował. Wszyscy złożyli obietnicę z ochotą, nawet skwapliwie, jak gdyby

to był ciężar, który z ulgą przyszło im z sobą podzielić. Było to nasze pierwsze działanie jako

grupy; to zrobiło z nas grupę poprzez formalne uznanie naszej wzajemnej wobec siebie

odpowiedzialności. Zrobienie pierwszego kroku w zbiorowej samoobronie zmieniło nasze

życie, choć wtedy mało z tego rozumieliśmy. Tym, co wtedy wydawało się najważniejsze,

było po prostu uczucie wspólnoty...

Potem, przewyższając niemal to wydarzenie osobiste, nadeszło inne, o znaczeniu

ogólnym; wielka inwazja z Rubieży.

Jak zwykle nie było żadnego szczegółowego planu, jak wobec niej postąpić. Zrobiono

tylko tyle, że ustanowiono główne kwatery w rozmaitych sektorach. W razie alarmu

obowiązkiem wszystkich zdolnych do służby w okręgu było zebrać się w ich miejscowych

głównych kwaterach, gdy już zdecydowano się na akcję odpowiednią do miejsca i rozmiarów

najazdu. Ta metoda okazała się dość dobra w przypadku małych wypraw, ale przemyślano ją

tylko dla tego celu. W rezultacie, gdy ludzie z Rubieży znaleźli przywódców, którzy potrafili

przedsięwziąć zorganizowaną inwazję, nie było odpowiednio opracowanego systemu obrony

dla jej odparcia. Mogli posuwać się naprzód szerokim frontem, niszcząc tu i ówdzie małe

oddziały naszej milicji, plądrując, jak im się podobało, i nie napotykając żadnego poważnego

background image

oporu, dopóki nie weszli w głąb cywilizowanych części kraju na dwadzieścia pięć lub więcej

mil.

W tym czasie nasze siły były już nieco lepiej zorganizowane, a sąsiednie okręgi połączyły

się, by zahamować dalszy pochód nieprzyjaciół i nękać ich skrzydła. Nasi ludzie byli też

lepiej uzbrojeni. Bardzo wielu z nich miało strzelby, podczas gdy ludzie z Rubieży mieli tylko

kilka tych, które ukradli, i walczyli głównie łukami, nożami i dzidami. Niemniej rozległość

ich agresji utrudniała ich zwalczanie. Ludzie z Rubieży lepiej też czuli się w lesie i lepiej

umieli się ukrywać niż prawdziwe ludzkie istoty, tak że zanim udało nam się powstrzymać ich

i zmusić do bitwy, posunęli się jeszcze o dalsze piętnaście mil.

Dla chłopca było to bardzo podniecające. Gdy ludzie z Rubieży oddaleni byli nieco

więcej niż o siedem mil, nasz dziedziniec w Waknuk stał się jednym z punktów zbornych.

Ojciec, któremu we wcześniejszej kampanii strzała przeszyła ramię, pomagał organizować

szwadrony z nowych ochotników. Przez kilka dni panował wielki rozgardiasz i ciągła

krzątanina, gdy ludzi rejestrowano i dawano im odpowiednie przydziały; w końcu odjechali

we wspaniałym, zdecydowanym nastroju, a kobiety z farmy powiewały im chusteczkami.

Gdy wszyscy - i nasi robotnicy także - odjechali, przez jeden dzień dom wydawał się aż

niesamowicie spokojny. Potem przybył pędem pojedynczy jeździec. Zatrzymał się tylko, żeby

nam powiedzieć, iż odbyła się wielka bitwa i wielu ludzi z Rubieży wraz z niektórymi swymi

przywódcami dostało się do niewoli, a inni uciekli w pośpiechu - i pogalopował dalej ze

swymi dobrymi wieściami.

Tego samego popołudnia wjechała na dziedziniec mała grupa jeźdźców, wioząc

pomiędzy sobą dwóch wziętych do niewoli przywódców” z Rubieży.

Rzuciłem robotę i pobiegłem, żeby się przypatrzyć. Na pierwszy rzut oka trochę mnie to

rozczarowało. Z opowieści o ludziach z Rubieży wyobrażałem sobie, że są to istoty o dwóch

głowach albo całe pokryte sierścią, albo mające po trzy pary rąk i nóg. Tymczasem na

pierwszy rzut oka wyglądali po prostu jak dwaj zwykli brodaci mężczyźni -.choć byli

niezwykle brudni i odziani w łachmany. Jeden z nich był niski, miał jasne włosy z czubem,

jakby przystrzyżonym nożem. Lecz gdy spojrzałem na drugiego,” doznałem wstrząsu i

zaniemówiłem., gapiąc się na niego. Byłem tak wstrząśnięty, że po prostu wpatrywałem się w

niego, bo gdyby ubrać go przyzwoicie i przystrzyc mu brodę, byłby żywym obrazem mego

ojca...

Gdy tak siedział na koniu, rozglądając się, zauważył mnie: spojrzał na mnie najpierw

przypadkowo, przelotnie, potem odwrócił się i uważnie mi się przypatrywał. W jego oczach

pojawił się dziwny wyraz, którego zupełnie nie rozumiałem...

background image

Otworzył usta, jakby chciał przemówić, lecz w tej chwili z domu wyszli ludzie - a ojciec,

wciąż z ręką na temblaku wśród nich - żeby zobaczyć, co się tutaj dzieje.

Widziałem, że ojciec zatrzymał się na progu i spojrzał na grupę jeźdźców, potem - on

także zauważył wśród nich tego człowieka. Przez moment wpatrywał się w niego, tak jak ja to

robiłem - potem zbladł jak chusta i twarz pokryły mu szare plamy.

Spojrzałem szybko na tamtego mężczyznę. Siedział na koniu absolutnie niewzruszony.

Wyraz jego twarzy sprawił, że poczułem nagły ucisk w piersiach. Nigdy przedtem nie

widziałem nagiej nienawiści, jej głębokich zmarszczek, (migocących oczu, zębów

wyglądających nagle jak zęby dzikiego zwierzęcia. Poczułem jakby uderzenie w twarz; było

to straszne objawienie czegoś dotychczas nie znanego i wstrętnego; odcisnęło się to tak silnie

w mym umyśle, że nigdy tego nie zapomniałem...

Potem ojciec, wciąż wyglądający na chorego, wyciągnął zdrową rękę, żeby się oprzeć o

framugę drzwi, i wszedł z powrotem do domu.

Jeden z eskorty przeciął sznur, którym związane były ręce jeńców. Ten człowiek zsiadł z

konia i wtedy spostrzegłem, co było z nim nie w porządku. Stojąc, był o jakieś osiemnaście

cali wyższy niż wszyscy, lecz nie dlatego, że był wysokim mężczyzną. Gdyby jego nogi były

w porządku, wtedy stojąc nie byłby wyższy od ojca, który liczył pięć stóp i dziesięć cali, lecz

nogi miał osobliwe; były monstrualnie długie i cienkie, a ramiona miał także długie i cienkie.

Wyglądał jak pół mężczyzna i pół pająk.

Eskorta dała mu jedzenie i dzban piwa. Usiadł na ławie, a kościste kolana sterczały mu

niemal do poziomu ramion. Rozglądał się po podwórzu, zwracając uwagę na wszystko,

podczas gdy żuł chleb z serem. Rozglądając się, znów mnie zauważył. Kiwnął na mnie.

Ociągałem się, udając, że tego nie widzę. Kiwnął znowu. Poczułem wstyd, że się go boję.

Podszedłem bliżej, a potem jeszcze trochę bliżej> lecz - jak sądziłem - trzymając się

ostrożnie, poza zasięgiem tych pajęczych ramion.

- Jak się nazywasz, chłopcze? - zapytał.

- David;- odpowiedziałem, - David Strorm. Skinął głową, jakby go ta odpowiedź

zadowoliła.

- Ten człowiek w drzwiach, z ręką na temblaku, to pewnie twój ojciec, Joseph Strorm?

- Tak - powiedziałem.

Znów skinął głową. Spojrzał na dom i budynki obejścia.

- Więc to miejsce to pewnie Waknuk? - zapytał.

- Tak - powiedziałem znowu.

Nie wiem, czy pytałby dalej, bo w tej chwili ktoś mi powiedział, żebym stamtąd odszedł.

background image

Potem wszyscy znów dosiedli koni i wkrótce odjechali, przy czym pajęczemu mężczyźnie

znów związano ręce. Patrzyłem, jak odjeżdżają w kierunku Kantak, zadowolony, że już ich

nie ma, Moje pierwsze spotkanie z kimś z Rubieży nie było mimo wszystko podniecające,

było niemiłym wstrząsem.

Później dowiedziałem się, że obydwu jeńcom z Rubieży udało się uciec tej samej nocy.

Nie przypominam sobie, kto mi o tym powiedział, lecz z całą pewnością nie był to mój ojciec.

Nigdy nie słyszałem, żeby choć raz wspomniał ten dzień i nigdy nie miałem odwagi, żeby go

o to spytać...

Zdaje się, że potem, ledwie po inwazji życie unormowało się i ludzie wrócili, by podjąć

pracę na farmie, wybuchła nowa awantura między moim ojcem i przyrodnim Wujem

Angusem Mortonem.

Różnice usposobień i poglądów sprawiły, że już od lat, z przerwami, wiedli ze sobą

wojny. Słyszano, jak ojciec wyrażał swoje zdanie, oświadczając, że jeśli Angus w ogóle ma

jakieś zasady, to są cne tak nieskończonej rozpiętości, że zagrażają uczciwości sąsiadów; na

co Angus miał odpowiadać, że Joseph Strorm jest pedantem o kamiennej duszy i fanatykiem

ponad wszelką rozsądną miarą. Toteż nie było trudno o kłótnię, a ostatnia wybuchła w

związku ze zdobyciem przez Angusa pary wielkich koni.

Do naszego okręgu dotarły pogłoski o wielkich koniach, choć żadnego z nich tutaj nie

widziano. Ojca niepokoiło już to, co o nich słyszał, a fakt, że Angus był ich importerem, także

nie był rekomendacją; toteż możliwe, że poszedł je obejrzeć z pewnym uprzedzeniem.

Jego wątpliwości potwierdziły się od razu. Gdy tylko spojrzał na olbrzymie stworzenia,

szerokie w łopatkach na dwadzieścia sześć dłoni, już wiedział, że są one nie w porządku.

Odwrócił się od nich z obrzydzeniem i poszedł wprost do domu inspektora z żądaniem, żeby

je zniszczyć jako występki.

- Tym razem ty jesteś nie w porządku - wesoło powiedział mu inspektor, zadowolony, że

choć raz stał na niezachwianej pozycji. - One są zatwierdzone przez rząd, więc w każdym

razie nie podlegają mojej jurysdykcji.

- Nie wierzę w to - odparł ojciec. - Bóg nigdy nie stworzył koni tej wielkości. Rząd nie

mógł ich zatwierdzić,

- Ale zatwierdził - powiedział inspektor. - Co więcej - dodał z satysfakcją - Angus mi

mówił, że znając tak dobrze swych sąsiadów, wystarał się dla nich o rodowody koni.

- Rząd, który mógł zatwierdzić takie stworzenia, jest skorumpowany i niemoralny -

oświadczył mój ojciec.

- Być może - przyznał inspektor. - Ale zawsze to rząd.

background image

Ojciec spojrzał na niego z wściekłością.

- Łatwo zrozumieć, dlaczego niektórzy by je zatwierdzili - powiedział. - Jedna taka bestia

może wykonać pracę dwóch, a - może trzech zwykłych koni - a zje mniej niż podwójną porcję

jednego. Przynosi to dużą korzyść

i daje poważny bodziec, żeby je zatwierdzić, ale to nie znaczy, że one są w porządku.

Powiadam, że taki koń nie jest stworzeniem Boga - a jeśli nie jest Jego stworzeniem, wtedy

jest występkiem i jako taki winien być zniszczony.

- Oficjalne zatwierdzenie poświadcza, że rasę tę wyprodukowano po prostu parząc konie

według wielkości, w normalny sposób. A ja w każdym razie twierdzę, że ty nie potrafisz

znaleźć w nich żadnej możliwej do zidentyfikowania cechy, która byłaby nie w porządku -

powiedział mu inspektor.

- Ktoś mógłby tak powiedzieć, gdy widzi, ile korzyści one mogą przynieść. To jest

odpowiedź na ten sposób myślenia - odrzekł ojciec.

Inspektor wzruszył ramionami.

- Z tego nie wynika, że one są w porządku - upierał się ojciec. - Koń tej wielkości nie jest

w porządku - ty wiesz to nieoficjalnie równie dobrze jak ja i tego nie da się ukryć. Jeśli raz

zgodzimy się na coś, o czym wiemy, że jest nie w porządku, nie wiadomo, na czym się to

skończy. Bogobojna społeczność nie może się zaprzeć swej wiary tylko dlatego, że wywiera

się na nią presję poprzez zatwierdzenie przez rząd. Wielu z nas tutaj wie, jak Bóg postanowił

stworzyć te istoty, jeśli nawet rząd tego nie wie.

Inspektor uśmiechnął się.

- To tak jak z kotem Dakera? - rzucił.

Ojciec znów wściekle na niego spojrzał. Sprawa kota Dakera wciąż go bolała.

Mniej więcej rok przedtem dowiedział się przypadkiem, że żona Bena Dakera hoduje

kota bez ogona. Przeprowadził śledztwo, a kiedy zebrał dowody, że kot nie stracił po prostu w

jakiś sposób ogona, lecz że nigdy go nie posiadał, potępił go i jako sędzia polecił

inspektorowi, by wystosował nakaz unicestwienia kota jako występku. Inspektor niechętnie to

zrobił, przeciw czemu Dakerowie natychmiast wnieśli apelację. Takie niezdecydowanie w

przypadku oczywistym urągało zasadom ojca, toteż osobiście zajął się uśmierceniem kota

Dakerów, gdy sprawa była jeszcze sub judice. Kiedy później nadeszło zawiadomienie, że

istnieje uznana rasa kotów pozbawionych ogona, o dobrze poświadczonej historii, pozycja

ojca stała się trudna i nieco zagrożona. Bardzo źle przyjęto fakt, że zdecydował się raczej na

publiczne przeprosiny niż na rezygnację z urzędu sędziego. Odpowiedział ostro inspektorowi:

- To jest o wiele ważniejsza sprawa.

background image

- Posłuchaj - cierpliwie mówił inspektor. - Ten okaz jest zatwierdzony. Ta szczególna

para ma zatwierdzającą sankcję. Jeśli to ci nie wystarcza, idź i sam je zastrzel - a zobaczysz,

co cię potem spotka.

- Twoim moralnym obowiązkiem jest wydać zarządzenie przeciwko tym tak zwanym

koniom - upierał się ojciec.

Inspektor nagle zmęczył się tą sprawą.

- Moim obowiązkiem jest ich obrona przed głupcami i bigotami - wypalił.

Ojciec ostatecznie nie uderzył inspektora, choć był chyba tego bliski. Przez kilka dni

szalał z wściekłości, a następnej niedzieli zostaliśmy poczęstowani gorzkim przemówieniem

na temat tolerowania odmieńców, którzy kalają czystość naszej społeczności. Nawoływał do

powszechnego bojkotu właściciela występków, snuł rozważania o niemoralności ludzi na

wysokich stanowiskach, napomykał, że można się spodziewać, iż ktoś tam żywi przyjazne

uczucia dla odmieńców, i zakończył perorą, w której pewien urzędnik został wychłostany

jako pozbawiony zasad najemnik pozbawionych zasad panów i miejscowy przedstawiciel Sil

Zła.

Chociaż inspektor nie miał do dyspozycji kazalnicy, żeby móc odpowiedzieć, szeroko

rozpowszechniły się niektóre jego ostre uwagi na temat prześladowania, lekceważenia

władzy, bigoterii, manii religijnej; prawa dotyczącego oszczerstw i możliwych konsekwencji

bezpośredniej akcji opozycyjnej przeciw sankcjom rządu.

Bardzo prawdopodobne, że wzgląd na ten ostatni punkt powstrzymał ojca przed czymś

więcej niż słowami. Miał już mnóstwo kłopotów w związku z kotem Dakerów, który nie

przedstawiał żadnej wartości; lecz wielkie konie były kosztownymi zwierzętami; poza tym

Angus nie był człowiekiem, który zaniechałby wymierzenia ojcu wszelkiej możliwej kary...

Tak więc owe w pewnym stopniu zawiedzione nadzieje uczyniły nasz dom miejscem, z

którego dobrze było uciekać jak najczęściej.

Teraz, gdy okolica znów się uspokoiła i nie było w niej niespodziewanych gości, rodzice

Sophie pozwolili jej znowu wychodzić na spacery, a ja wymykałem się do niej, gdy tylko

mogłem wyjść nie zauważony.

Sophie nie mogła oczywiście chodzić do szkoły. Bardzo szybko poznano by się na niej,

gdyby nawet miała fałszywe zaświadczenie. A jej rodzice, choć uczyli ją’czytać i pisać, nie

mieli żadnych książek, tak że nie odnosiła z tej nauki dużo korzyści. Toteż na naszych

wyprawach wiele rozmawialiśmy, a przynajmniej ja wiele mówiłem, usiłując opowiedzieć jej

to wszystko, czego nauczyłem się z moich własnych książek.

Mogłem jej opowiedzieć, że ten świat został na ogól pomyślany jako coś wielkiego i

background image

pięknego i prawdopodobnie był okrągły. Jego część cywilizowana - wśród której Waknuk

było tylko małym okręgiem - nazywała się Labrador. Sądzono, że tę nazwę nadali jej Starzy

Ludzie, choć nie było to całkiem pewne. Większość Labradoru otoczona była mnóstwem

wody, którą nazywano morzem; było ono ważne ze względu na ryby. Nikt z ludzi, których

znałem, z wyjątkiem Wuja Axela, nigdy nie widział tego morza, gdyż znajdowało się ono

bardzo daleko, lecz jeśliby się poszło jakieś trzysta mil na wschód, północ albo północny

zachód, doszłoby się do niego prędzej czy później. Ale w kierunku na południowy zachód i na

południe nie było morza; tam doszłoby się do Rubieży, a potem do Złego Kraju, gdzie można

było zginąć.

Mówiono także, choć nikt nie był tego pewien, że w czasach Starych Ludzi Labrador był

krajem zimnym, tak zimnym, że nie można było żyć w nim dłużej; toteż korzystano w nim

tylko z lasów i budowano tajemnicze kopalnie. Ale to było dawno, dawno temu. Tysiąc lat?

Dwa tysiące? A może jeszcze dawniej? Ludzie tak przypuszczali, lecz nikt tego naprawdę nie

wiedział. Nie mówiło się o tym, ile ludzkich pokoleń żyło w stanie dzikim pomiędzy

zesłaniem Cierpienia i początkiem czasów historycznych. Z czasów dzikiego barbarzyństwa

przetrwały tylko Zole Nicholsona i tylko dlatego, że - prawdopodobnie - przeleżały przez

kilka stuleci, zabezpieczone w kamiennej skrzyni, zanim je odkryto. I tylko Biblia przetrwała

z czasów samych Starych Ludzi.

Z wyjątkiem tego, o czym mówiły te dwie księgi, przeszłość dalsza niż trzy historyczne

stulecia ginęła w zapomnieniu. Z tej pustki wyłaniały się wątki legend, bardzo postrzępione w

swej wędrówce przez kolejno po sobie następujące umysły. To owa długa ustna tradycja

nadała nam nazwę Labrador, gdyż nie wymieniono jej ani w Biblii ani w Żalach; mogło też

być prawdą to, co mówiono o zimnie, choć teraz mieliśmy tylko dwa zimne miesiące w roku -

mogło to sprawić Cierpienie, Cierpienie mogło sprawić niemal wszystko...

Przez długi czas dyskutowano nad tym, czy jakieś inne części świata poza Labradorem i

wielką wyspą Newf były w ogóle zamieszkane. Sądzono, że one wszystkie były Złym

Krajem, który przyjął na siebie cały ciężar Cierpienia, lecz odkryto, że w pewnych miejscach

były jakieś przestrzenie kraju Rubieży. Były one w dużym stopniu dewiacyjne, oczywiście

całkiem bezbożne i na razie nie przygotowane do przyjęcia cywilizacji, lecz jeśli granice

Złego Kraju cofnęłyby się tak, jak cofnęły się u nas, można by je może kiedyś skolonizować.

Wszystko razem wziąwszy, uważaliśmy, że niezbyt wiełs wiemy o świecie, ale był to

przynajmniej temat bardziej interesujący niż etyka, której pewien stary człowiek uczył naszą

klasę w niedzielne popołudnia. Etyka to było to, co się powinno lub czego nie powinno się

robić. Wiele z tych rzeczy, których robić się nie powinno, zgadzało się z tym, co nam mówił

background image

ojciec, lecz niektóre powody były odmienne, więc stwarzało to zamęt.

Zgodnie z etyką ludzkość - to znaczy my, żyjący w cywilizowanych częściach kraju -

przechodziła proces powrotu do łaski; dążyliśmy ledwie widocznym i trudnym traktem,

wiodącym nas ku szczytom, z których spadliśmy. Prawdziwy trakt rozgałęział się w wiele

traktów fałszywych, które czasem wydawały się łatwiejsze i bardziej atrakcyjne; naprawdę

jednak wszystkie one wiodły na brzeg przepaści, dalej zaś rozciągała się otchłań wieczności.

Jeden tylko trakt był prawdziwy i postępując nim powinniśmy z pomocą Boga i w czasie,

który On sam oznaczy, odzyskać wszystko, co utraciliśmy. Lecz trakt był tak słabo widoczny

i tak najeżony podstępnymi pułapkami, że każdy krok należało stawiać ostrożnie i było rzeczą

niebezpieczną, jeśli człowiek polegał na własnym osądzie. Tylko władza, kościelna i świecka,

mogła osądzić, czy następny krok byt ponownym odkryciem, czy więc bezpiecznie było go

uczynić, czy też był odchyleniem od rzeczywistego, ponownego wznoszenia się, a więc był

grzeszny.

Kara Cierpienia, która została zesłana na świat, musiała być odcierpiana, długa droga ku

szczytom z wiarą odtworzona i w końcu, jeśli napotykane na niej pokusy zostaną odparte,

nastąpi nagroda przebaczenia, powrót Złotego Wieku. Takie kary bywały zsyłane przedtem:

wygnanie z Raju, potop, zniszczenie miast na Równinie, niewola. Cierpienie było jeszcze

jedną z takich kar, ale największą ze wszystkich: gdy nadeszło, musiało być jakby

połączeniem wszystkich tych klęsk. Dlaczego nadeszło, tego dotychczas nie ujawniono, lecz

sądząc według precedensów, w owym czasie powszechnie panował okres bezbożnej buty.

Większość licznych nakazów, argumentów i przykładów w etyce sprowadzała się dla nas

do tego: obowiązkiem i celem człowieka na tym świecie jest nieustanna walka przeciwko złu,

które sprowadziło na świat Cierpienie. Ponad wszystko człowiek musi baczyć, żeby kształt

ludzki odpowiadał wiernie boskiemu wzorcowi, po to aby pewnego dnia wolno mu było

zasiąść na wyżynach, na których jako obraz Boga został umieszczony.

Jednakże o tej części etyki niewiele mówiłem Sophie. Nie dlatego, jak sądzę, żebym

kiedykolwiek myślał o niej jako o dewiacji, lecz trzeba było przyznać, że Sophie niezupełnie

odpowiadała owemu prawdziwemu obrazowi, więc unikanie tego tematu wydawało mi się

sprawą taktu. I było takie mnóstwo innych rzeczy, o których mogliśmy rozmawiać.

5.

Wydawało się, że nikt w Waknuk nie troszczył się o mnie, jeśli nie nasuwałem się na

oczy. Tylko wtedy, gdy i włóczyłem się po domu, wynajdywano dla mnie prace, które

należało wykonać.

background image

Pora była piękna, słoneczna, a jednak nie brakło deszczu, tak że nawet farmerzy niewiele

mieli trosk poza szybkim podjęciem robót, które przerwała inwazja. Średnia występków

wśród wiosennych płodów była - z wyjątkiem owiec - niezwykle niska. Zbiory były tak

ortodoksyjne, że inspektor kazał spalić tylko jedno pole, należące do Angusa Mortona. Nawet

wśród roślin było mało dewiacji; solonaceae jak zwykle obrodziły najbujniej. Ogółem

wyglądało na to, że ten sezon pobije rekord czystości, a skazań było tak niewiele, że nawet

ojciec był na tyle zadowolony, żeby ostrożnie oświadczyć w jednym ze swych kazań, iż - jak

się zdaje - Waknuk w tym roku całkowicie oddaliło Siły Zła - i należy odprawić dziękczynne

modły, że kara za import wielkich koni dotknęła tylko samego ich właściciela, a nie całą

społeczność.

Ponieważ wszyscy byli tak bardzo zajęci, mogłem oddalać się wcześniej i podczas tych

długich letnich dni Sophie i ja odbywaliśmy więcej spacerów niż przedtem, choć

przedsiębraliśmy nasze wyprawy ostrożnie i trzymaliśmy si| ścieżek mało uczęszczanych,

żeby uniknąć ludzi. Sophie została wychowana w takiej bojaźliwości wobec obcych, że stała

się ona u niej niemal instynktowna. Znikała bezszelestnie, zanim jeszcze ktoś się pojawił.

Jedynym dorosłym, z którym się zaprzyjaźniła, był Corky doglądający maszyny parowej.

Wszyscy inni byli niebezpieczni.

Odkryliśmy miejsce w górze strumienia, gdzie brzegi były kamieniste. Lubiłem

zdejmować buty, podwijać spodnie i taplać się w wodzie, badając rozlewiska i głębsze

miejsca. Sophie siadywała zwykle na jednym z wielkich, płaskich kamieni, który opadał ku

wodzie, i obserwowała mnie ze smutkiem. Później chodziliśmy tam uzbrojeni w dwie pary

małych sieci, które zrobiła pani Wender, i w dzban na to, co złowimy. Ja brodziłem w wodzie,

łowiąc małe stworzonka podobne do krewetek, a Sophie próbowała je czerpać siecią, sięgając

z brzegu. Nie szło jej to dobrze. Po pewnym czasie przestała i siedziała, patrząc na mnie z

zazdrością. Potem, zdobywszy się na odwagę, ściągnęła bucik i z namysłem spojrzała na swą

stopę. Po chwili ściągnęła drugi. Podwinęła bawełniane spodnie ponad kolana i weszła do

strumienia. Stała przez chwilę namyślając się, patrzyła przez wodę na swoją stopę na

zamulonych kamykach. Zawołałem do niej:

- Chodź tutaj. Tutaj jest ich mnóstwo. Podeszła ku mnie, roześmiana i podniecona.

Gdy już złowiliśmy dość, siedzieliśmy na płaskiej skale, susząc nogi w słońcu.

- Nie są takie straszne, prawda? - mówiła, krytycznie patrząc na swoje stopy.

- Wcale nie są straszne. Moje wyglądają przy nich jak słupy - powiedziałem szczerze.

Zrobiło jej to przyjemność.

W kilka dni później poszliśmy tam znowu. Podczas łowienia postawiliśmy dzban na

background image

płaskim kamieniu obok butów i pracowicie przybiegaliśmy co pewien czas z naszym

połowem, nie zważając na nic, dopóki jakiś głos nie zawołał:

- Halo, David!

Spojrzałem w górę wiedząc o tym, że Sophie, zdrętwiała, stoi za mną.

Chłopiec, który mnie zawołał, stał na brzegu tuż ponad skałą, na której leżały nasze

rzeczy. Znałem go. To był Alan, syn Johna Ervina, kowala, mniej więcej o dwa łata starszy

ode mnie. Nie straciłem głowy.

- O, halo, Alan - powiedziałem niezachęcająco. Doszedłem, brodząc, do skały i wziąłem

buciki Sophis.

- Trzymaj! - zawołałem i rzuciłem jej.

Złapała jeden, drugi wpadł do wody, ale go wyciągnęła.

- Co robicie? - spytał Alan.

Powiedziałem mu, że łowimy krewetki. Mówiąc to, nie

dbale gramoliłem się z wody na skałę. Nigdy, nawet w najpomyślniejszej chwili, Alan

wiele mnie nie obchodził, a teraz z pewnością nie był mile widziany.

- One są niedobre. To o ryby wam chodzi - powiedział pogardliwie.

Zwrócił uwagę na Sophie, która brodziła blisko brzegu, z butami w ręce, o kilka jardów

dalej.

- Co to za jedna? - spytał.

Zwlekałem z odpowiedzią, wkładając buty. Sophie zniknęła w krzakach.

- Co to za jedna? - powtórzył. - Czy ona nie jest czasem... urwał nagle. Spojrzałem na

niego i zobaczyłem, że spuściwszy oczy, wpatruje się w coś poza mną. Odwróciłem się

szybko. Na płaskiej skale widniał jeszcze mokry odcisk stopy. Sophie postawiła tam jedną

stopę, gdy się nachyliła, żeby wrzucić do dzbana to, co schwytała. Ślad był jeszcze dość

świeży, żeby móc wyraźnie zobaczyć odcisk wszystkich sześciu palców. Kopnąłem dzban.

Strumień wody i miotających się w nim krewetek spłynął po skale; zmazując odcisk, ale

wiedziałem, czując mdłości, że zło już się stało.

- O! - powiedział Ałan, a w jego oczach pojawił się błysk, który mi się nie podobał. - Kto

to jest? - zapytał znowu.

- Moja przyjaciółka - powiedziałem.

- Jak się nazywa?

Na to nie dałem odpowiedzi.

- Ha, i tak się wkrótce dowiem - powiedział, szczerząc zęby.

- To nie twoja sprawa - powiedziałem.

background image

Nie zwrócił na to uwagi. Odwrócił się i stał, patrząc wzdłuż brzegu w kierunku, w którym

Sophie zniknęła w krzakach.

Wskoczyłem na kamień i rzuciłem się na niego. Był większy ode mnie, ale zaskoczyłem

go i upadliśmy razem w plątaninie rąk i nóg. Wszystkiego, co wiedziałem o walce, nauczyłem

się tylko z kilku zaciętych bójek. Po prostu biłem z furią. Moim zamiarem było zyskać kilka

minut, żeby Sophie zdążyła włożyć buciki i schować się; gdyby miała trochę czasu, nigdy by

jej nie znalazł, wiedziałem o tym z doświadczenia. Potem otrząsnął się z pierwszego

zaskoczenia i kilkoma ciosami dosięgnął mojej twarzy, co kazało mi zapomnieć o Sophie i bić

się zawzięcie, już na swój własny rachunek.

Tarzaliśmy się tam i z powrotem po skrawku darni. Wciąż biłem i walczyłem zaciekle,

lecz teraz zaczęła dochodzić do głosu jego waga. Poczuł się pewniejszy, a ja traciłem otuchę.

A przecież coś zyskałem: zatrzymałem go, żeby zaraz nie pobiegł za Sophie. Stopniowo

zyskał przewagę, teraz siedział na mnie okrakiem i okładał mnie pięściami, a ja wiłem się z

bólu. Kopałem i miotałem się, ale niewiele mogłem zdziałać poza unoszeniem rąk, żeby

zakryć twarz. Potem, nagle, rozległ się bolesny skowyt i ciosy ustały. Upadł na mnie.

Zrzuciłem go i usiadłem: zobaczyłem Sophie, stojącą z wielkim, szorstkim kamieniem w ręce.

- Uderzyłam go - powiedziała z dumą i jakby ze zdziwieniem.

- Myślisz, że nie żyje?

Uderzyła go mocno, rzeczywiście, Leżał spokojnie, z pobladłą twarzą, a po policzku

ciekła mu krew, lecz oddychał miarowo, więc z pewnością żył.

- Ojej! - powiedziała Sophie, nagle ochłonąwszy i upuściła kamień.

Spojrzeliśmy na Alana, a potem na siebie nawzajem. Myślę, że obydwoje mieliśmy

ochotę coś dla niego zrobić, ale baliśmy się.

- Nikt nigdy nie może się dowiedzieć. Nikt! - powiedziała pani Wender z taką mocą. A

teraz ten chłopiec wiedział. To nas przerażało.

Wstałem. Chwyciłem Sophie za rękę i pociągnąłem ją za sobą.

- Chodź! - powiedziałem nagląco.

John Wender słuchał uważnie i cierpliwie, gdy opowiadaliśmy mu o tym zajściu.

- Jesteś pewien, że widział? Czy nie był po prostu ciekaw, dlatego że Sophie była obca? -

spytał w końcu.

Nie - powiedziałem. - Widział odcisk stopy; właśnie dlatego chciał ją złapać.

Powoli skinął głową.

- Rozumiem - powiedział, a ja zdziwiłem się, że powiedział to z takim spokojem.

Patrzył nam poważnie w twarze. Oczy Sophie rozszerzał strach połączony z

background image

podnieceniem. Moje musiały chyba mieć różową obwódkę, a pod nią brudne plamy. Odwrócił

głowę i ze spokojem napotkał wzrok żony.

- Obawiam się, że to się stało, kochanie - powiedział. - To jest to.

- Och. Johnny - twarz pani Wender była blada i zrozpaczona.

- Przykro mi, Martie, ale to jest to, ty wiesz. Wiedzieliśmy, że przyjdzie to prędzej czy

później. Dzięki Bogu, że stało się to, kiedy tu jestem. Jak długo potrwa, zanim będziesz

gotowa?

- Niedługo, Johnny. Wszystko mam prawie gotowe, zawsze.

- Dobrze. Więc się tym zajmijmy.

Wstał i podszedł do niej naokoło stołu. Objął ją, pochylił się i pocałował. Miała łzy w

oczach.

- Oh, Johnny, kochany. Dlaczego jesteś dla mnie taki miły, kiedy dałam ci tylko... i

zamknął jej usta długim pocałunkiem.

Przez chwilę patrzyli sobie poważnie w oczy, potem bez słowa odwrócili się i spojrzeli na

Sophie.

Pani Wender stała się znowu sobą, jak zwykle. Podeszła energicznie do kredensu, wyjęła

jakieś jedzenie i postawiła je na stole.

- Umyjcie się najpierw, brudasy - powiedziała do nas. - A potem zjedzcie to. Do ostatniej

kruszyny.

Podczas mycia zadałem jej pytanie, które chciałem często postawić już wcześniej.

- Pani Wender, jeśli to idzie tylko o palce Sophie, czy nie można ich było uciąć, kiedy

była małym dzieckiem? Nie przypuszczam, żeby ją wtedy bardzo bolało i nikt nie musiałby o

tym wiedzieć.

- Zostałyby znaki, David, a gdyby ludzie je zobaczyli, wiedzieliby, dlaczego one są.

Teraz pośpiesz się i zjedz kolację - powiedziała i szybko przeszła do drugiego pokoju.

- Odjeżdżamy - wyznała mi teraz Sophie z ustami pełnymi ciasta.

- Odjeżdżacie? - powtórzyłem tępo.

Skinęła głową:

- Mamusia powiedziała, że będziemy musieli odjechać, jeśli ktoś się dowie. O mało nie

odjechaliśmy już, kiedy tyś to Eobaezył.

- Ale.” to znaczy... zaraz? I nigdy nie wrócicie? - pytałem z przerażeniem.

- Tak, tak myślę.

Byłem głodny, ale nagle straciłem apetyt. Siedziałem, rozgrzebując jedzenie na talerzu,

Odgłosy pośpiesznej krzątaniny w całym domu nabrały złowieszczego znaczenia, Spojrzałem

background image

poprzez stół na Sophie. W gardle miałem grudę, której nie mogłem przełknąć.

- Dokąd? - spytałem zmartwiony.

- Nie wiem... w każdym razie daleko - powiedziała. Siedzieliśmy dalej. Sophie paplała z

pełnymi ustami; mnie trudno było przełknąć z powodu tej grudy. Nagle wszystko aż po

horyzont i jeszcze dalej stało się ponure. Wiedziałem, że nic już nigdy nie będzie tak samo.

Pochłonęła mnie pustka tej przyszłości. Walczyłem z sobą, żeby powstrzymać łzy.

Pani Wender przyniosła kilka tobołów i pakunków, Patrzyłem ponuro, jak ułożyła je przy

drzwiach, i znów wyszła. Pan Wender przyszedł z podwórza i zabrał kilka z nich. Pani

Wender zjawiła się znowu i zabrała z sobą Sophie do drugiego pokoju. Następnym razem pan

Wender przyszedł po dalsze paczki, a ja wyszedłem z nim na podwórze.

Dwa konie, Spot i Sandy, stały tam cierpliwie, mając już na grzbiecie część tobołków.

Byłem zdziwiony, że nie zauważyłem wozu, i powiedziałem to.

John Wender potrząsnął głową.

- Z wozem musisz się trzymać traktów; juczne konie idą, gdzie ci się podoba -

powiedział.

Patrzyłem, jak wiązał dalsze toboły, i zbierałem się na odwagę.

- Proszę pana - powiedziałem - proszę... czy nie mógłbym także pojechać?

Przerwał pracę i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. Patrzyliśmy na siebie przez kilka

chwil, potem z wolna, z żalem potrząsnął głową. Musiał widzieć, że łzy napłynęły mi do

oczu, bo położył mi dłoń na ramieniu i nie cofał jej.

- Wejdźmy do środka, David - powiedział, kierując mnie ku domowi.

Pani Wender była już z powrotem w głównym pokoju, stała pośrodku i rozglądała się,

jakby sprawdzając, czy czegoś nie zapomniano,

- On chce jechać z nami, Martie - powiedział pan Wender.

Usiadła na stołku i wyciągnęła do mnie ręce. Podszedłem do niej, niezdolny wydobyć

głosu. Patrząc ponad moją głową powiedziała:

- O, Johnny. Ten straszny ojciec! Boję się o niego. Byłem tak blisko niej, że mogłem

czytać jej myśli. Były szybsze, lecz łatwiejsze do zrozumienia niż słowa. Wiedziałem, co

czuła, jak prawdziwie chciała, żebym jechał z nimi i jak szybko, bez badania powodów,

zrozumiała, że nie mogę i nie wolno mi jechać z nimi. Znałem już całą odpowiedź, zanim

jeszcze John Wender ujął jej pierwsze zdanie w zwykłe słowa.

- Wiem, Martie. Ale ja boję się o Sophie - i o ciebie. Gdyby nas złapali, oskarżyliby nas o

porwanie dziecka, tak samo jak o ukrycie...

- Jeśli złapią Sophie, nic mnie nie może spotkać gorszego, Johnny.

background image

- Ale nie tylko o to idzie, kochanie. Gdy się uspokoją, że zniknęliśmy z tego okręgu i

jesteśmy już pod inną władzą, nie będziemy ich wiele obchodzić. Ale gdyby Strorm miał

stracić chłopca, wtedy podniesie się krzyk na całe mile wokoło i wątpię, czy będziemy mogli

się im wymknąć. Wszędzie będą nas szukać ich ludzie. Nie możemy sobie pozwolić na

zwiększenie ryzyka dla Sophie, prawda?

Pani Wender milczała przez kilka chwil. Czułem, jak dopasowuje te powody do tego, co

już powiedziała. Teraz objęła mnie silniej ramieniem.

- Dobrze to rozumiesz, David, prawda? Gdybyś pojechał z nami, twój ojciec

rozgniewałby się tak bardzo że mielibyśmy o wiele mniej szans na uratowanie Sophie. Ja

chciałabym, żebyś pojechał, ale ze względu na Sophie nie możemy tego zrobić. Proszę cię,

David, znieś to dzielnie. Jesteś jej jedynym przyjacielem i możesz jej pomóc przez to, że

będziesz dzielny. Będziesz, prawda?

Te słowa były jakby niezręcznym powtórzeniem. Jej

myśli były o wiele jaśniejsze i musiałem już wcześniej pogodzić się z nieodwracalną

decyzją. Nie wierzyłem, że uda mi się coś powiedzieć. Skinąłem głową w milczeniu i

pozwoliłem jej przytulić mnie do siebie tak, jak tego nigdy nie robiła moja własna matka.

Pakowanie ukończono niedługo przed zmierzchem. Gdy wszystko było gotowe, pan

Wender wziął mnie na bok.

- Davie - powiedział jak mężczyzna do mężczyzny - wiem, jak bardzo lubisz Sophie.

Broniłeś jej jak bohater, ale teraz możesz zrobić jeszcze jedno, żeby jej pomóc. Zrobisz to?

- Tak - odpowiedziałem. - A co, proszę pana?

- To. Kiedy wyjedziemy, nie wracaj od razu do domu. Czy zostaniesz tutaj do jutra rana?

To da nam więcej czasu, żebyśmy z nią odjechali bezpiecznie. Zrobisz to?

- Tak - odpowiedziałem stanowczo. Uścisnęliśmy sobie ręce. To sprawiło, że poczułem

się silniejszy i bardziej odpowiedzialny - trochę tak, jak to było pierwszego dnia, gdy Sophie

zwichnęła kostkę.

Gdy wróciliśmy do nich, Sophie wyciągnęła rękę; coś w niej ukryła.

- To dla ciebie, David - powiedziała dając mi to.

Był to kręty lok brązowych włosów, związany kawałkiem żółtej wstążki. Wciąż jeszcze

na niego patrzyłem, gdy zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie z większym

zdecydowaniem niż namysłem. Jej ojciec podniósł ją i posadził wysoko na szczycie tobołów

na objuczonym koniu.

Pani Wender pochyliła się, żeby mnie także pocałować.

- Żegnaj, David, kochanie. Dotknęła delikatnie palcem mojego posiniaczonego policzka. -

background image

Nigdy nie zapomnimy - powiedziała, a oczy jej błyszczały.

Ruszyli. John Wender prowadził konie, strzelbę miał przewieszoną przez plecy, a lewą

ręką podtrzymywał żoną. Na skraju lasu zatrzymali się i odwrócili, żeby pomachać mi ręką.

Pomachałem im także. Pojechali dalej. Ostatnią rzeczą, jaką widziałem, była ręka Sophie,

którą kiwała do mnie, gdy wchłaniał ich mrok pod koronami drzew.

Gdy dotarłem do domu, słońce było wysoko na niebie, a ludzie Już od dawna pracowali w

polu. Na podwórzu nie było nikogo, lecz kucyk inspektora stał uwiązany przy bramie, więc

odgadłem, że ojciec jest w domu.

Miałem nadzieję, że nie było mnie wystarczająco długo. Spędziłem niedobrą noc.

Zacząłem ją ze zdecydowaną odwagą, lecz wbrew mym postanowieniom stopniała ona nieco,

gdy zapadła ciemność. Nigdy przedtem nie spędziłem nocy gdzie indziej, tylko w domu, w

swoim pokoju. Tam wszystko było swojskie, a pusty dom Wenderów zdawał się być pełen

dziwnych odgłosów. Znalazłem kilka świec i zaświeciłem je, a kiedy rozpaliłem ogień i

dołożyłem trochę drzewa, to także trochę pomogło, żeby uczynić ten dom mniej samotnym,

lecz tylko trochę. Dziwne odgłosy wciąż powtarzały się wewnątrz i na zewnątrz domu.

Długo siedziałem na stołku, przyciskając plecy do ściany, tak żeby nic nie mogło mnie

zaskoczyć. Więcej niż raz odbiegła mnie cała odwaga. Strasznie chciałem uciec. Lubią

myśleć, że zatrzymała mnie dana obietnica i myśl o bezpieczeństwie Sophie; ale pamiętam

też, jaka ciemność panowała na zewnątrz i jak ta ciemność wydawała się nasycona mnóstwem

niewytłumaczalnych głosów i ruchów.

Noc roztaczała przede mną perspektywę strachów, lecz w rzeczywistości nic się nie stało.

Odgłosy podobne do szurania nóg nikogo nie sprowadziły, stukanie nie było wstępem do

niczego, zarówno jak odgłosy podobne do wleczenia czegoś; nie dały się one wytłumaczyć,

ale - na szczęście - nie dały się także zobaczyć i w końcu na przekór im wszystkim poczułem,

że oczy mi się kleją, gdy tak kiwałem się na stołku. Zebrałem całą odwagę i ośmieliłem się,

bardzo ostrożnie, przejść do łóżka. Przedarłem się do niego i czując ulgę, znów przywarłem

plecami do ściany. Przez pewien czas leżałem, obserwując świecę i niewyraźne cienie, które

rzucała po kątach pokoju, zastanawiając się, co zrobię, kiedy one znikną, aż wreszcie,

zupełnie nagle, zniknęły - i zaświeciło słońce...

U Wenderów znalazłem kawałek chleba na śniadanie ale w chwili gdy wróciłem do

domu, znów byłem głodny. Lecz z tym mogłem poczekać. Przede ‘wszystkim chciałem

dostać się do swego pokoju po kryjomu, z bardzo nikłą nadzieją, że moja obecność mogła

pozostać nie zauważona, tak że może będę mógł udawać, iż po prostu zaspałem, ale nie

miałem szczęścia: Mary zauważyła przez okno w kuchni, jak przemykałem się przez

background image

podwórze. Zawołała:

- Jesteś nareszcie! Wszyscy cię szukali. Gdzie byłeś? - A potem, nie czekając na

odpowiedź, dodała: - Ojciec szaleje. Lepiej idź do niego, zanim będzie gorzej.

Ojciec i inspektor siedzieli w rzadko używanym, raczej urzędowym pokoju od frontu.

Zdaje się, że przyszedłem w krytycznym momencie. Inspektor wyglądał prawie zwyczajnie,

ale ojciec był wzburzony.

- Chodź tu! - warknął, skoro tylko pojawiłem się w drzwiach.

Ociągając się, podszedłem bliżej.

- Gdzie byłeś? - zapytał. - Zniknąłeś na całą noc. Gdzie?

Nie odpowiadałem.

Zasypał mnie tuzinem pytań, wyglądając z każdą chwilą groźniej, gdy na nie

odpowiadałem.

- Uważaj teraz. Ponure nastroje ci nie pomogą. Kim jest to dziecko - to bluźnierstwo - z

którym byłeś wczoraj? - krzyczał.

Wciąż nie odpowiadałem. Patrzył na mnie z wściekłością. Nigdy nie widziałem go w

większym gniewie. Słabo mi się zrobiło ze strachu.

Wtedy wtrącił się inspektor. Powiedział do mnie spokojnym, zwykłym głosem:

- Wiesz, David, że ukrywanie bluźnierstwa - niedoniesienie o ludzkiej dewiacji - jest

sprawą bardzo, bardzo poważną. Ludzie idą za to do więzienia. Wszyscy mają obowiązek

donieść mi o każdym rodzaju występku - nawet jeśli nie są go pewni - żebym mógł powziąć

decyzję. To jest zawsze ważne, a szczególnie ważne, gdy idzie o bluźnierstwo. A w tym

wypadku, zdaje się, nie ma żadnej wątpliwości, chyba że młody Ervin się pomylił. Otóż on

twierdzi, że to dziecko, z którym byłeś, ma sześć palców. Czy to prawda?

- Nie - powiedziałem.

- On kłamie - powiedział ojciec.

- Rozumiem - powiedział inspektor spokojnie. - No cóż, więc jeśli to nieprawda, to

przecież nic nie szkodzi, jeśli się dowiemy, kto to jest - ciągnął tonem pełnym rozsądku.

Na to nie odpowiedziałem. Tak wydawało mi się najbezpieczniej. Patrzyliśmy na siebie.

- Z pewnością to rozumiesz? Jeśli to n i e p r a w d a... - perswadował dalej, lecz ojciec

mu przerwał:

- Ja to załatwię. Chłopiec kłamie. - A do mnie powiedział: - Idź do swego pokoju.

Zawahałem się. Wiedziałem dobrze, oo to znaczy, ale wiedziałem także, że gdy ojciec

jest w takim nastroju, stanie się to bez względu na to, czy powiem, czy nie. Zacisnąłem zęby i

odwróciłem się, żeby odejść. Ojciec poszedł za mną, a przechodząc obok stołu, wziął z niego

background image

bicz.

- To jest mój bicz - powiedział krótko inspektor. Ojciec jakby go nie słyszał. Inspektor

wstał.

- Powiedziałem, że to jest mój bicz - powtórzył twardym, złowieszczym tonem.

Ojciec przystanął. Gniewnym ruchem rzucił bicz z powrotem na stół. Spojrzał wściekle

na inspektora, potem odwrócił się i poszedł za mną.

Nie wiem, gdzie była matka, pewnie bała się ojca. To Mary przyszła i pocieszała mnie po

cichu, opatrując mi plecy. Gdy pomagała mi położyć się do łóżka, popłakała sobie trochę, a

potem, posługując się łyżką, karmiła mnie bulionem. Robiłem, co mogłem, żeby wobec niej

zachować się dzielnie, lecz kiedy poszła, zmoczyłem poduszkę łzami. Płakałem teraz nie tyle

z powodu ran fizycznych, lecz z goryczy, z pogardy dla samego siebie, z upokorzenia.

Nieszczęśliwy i zbolały, ściskałem w ręku żółtą wstążkę i brązowy lok.

- Nie mogłem tego wytrzymać, Sophie - szlochałem. - Nie mogłem tego wytrzymać.

6.

Wieczorem, kiedy trochę się uspokoiłem, zorientowałem się, że Rosalinda próbuje ze

mną rozmawiać. Niektóre inne dzieci także pytały z niepokojem, co się stało. Opowiedziałem

im o Sophie. Teraz to już nie było tajemnicą. Czułem, że były wstrząśnięte. Próbowałem im

wyjaśnić, że osoba z dewiacją - w każdym razie z małą dewiacją - nie jest taką potwornością,

o jakiej nam mówiono. W gruncie rzeczy niczym nie różni się od innych - w każdym razie

Sophie.

Prawdę powiedziawszy, przyjęły to z wielkimi wątpliwościami. Nauki dawane nam

wszystkim nie pozwalały im w to uwierzyć, choć dobrze wiedziały, że to, o czym im mówię,

musi być dla mnie prawdą. Nie można kłamać, kiedy rozmawia się za pośrednictwem myśli.

Z niewielkim powodzeniem borykały się z nową ideą, że dewiacja nie musi być zła i

odrażająca. W tych okolicznościach nie bardzo mogły mnie pocieszyć, a mnie nie było

przykro, gdy jedno dziecko po drugim wyłączało się z rozmowy i wiedziałem, że zasypiały.

Ja sam byłem wyczerpany, lecz sen długo nie przychodził. Leżałem, wyobrażając sobie,

jak Sophie i jej rodzice z trudem brną na południe, w kierunku wątpliwie bezpiecznych

Rubieży, i żywiąc rozpaczliwą nadzieję, że powinni być już tak daleko, iż moja zdrada im nie

zaszkodzi.

A kiedy sen nadszedł, był pełen widziadeł. Bezustannie pojawiały się w nim twarze i

ludzie, a także obrazy. Raz jeszcze powtórzyła się scena, w której wszyscy staliśmy w koło na

background image

podwórzu, a ojciec niszczył występek, którym była Sophie, i zbudziłem się, słysząc swój

własny krzyk nakazujący mu, żeby się wstrzymał. Bałem się zasnąć znowu, lecz jednak

zasnąłem i tym razem sen był całkiem inny. Śniło mi się znowu wielkie miasto nad morzem,

ze swymi domami i ulicami, i z tymi stworami łatającymi po niebie. Od lat już mi się ono nie

śniło, ale wyglądało zupełnie tak samo, i w jakiś dziwny sposób to mnie uspokoiło.

Matka zajrzała do mnie rano, lecz potraktowała mnie obojętnie i nieprzychylnie.

Troszczyła się o mnie tylko Mary i ona postanowiła, że dziś nie będę wstawał. Musiałem

leżeć na brzuchu i nie wiercić się, żeby plecy szybciej się wygoiły. Przyjąłem potulnie to

polecenie, bo tak z pewnością było mi wygodniej. Leżałem więc i zastanawiałem się, jak

powinienem przygotować się do ucieczki, kiedy już wstanę i wszystko się ułoży.

Postanowiłem, że lepiej będzie mieć konia, i większą część przedpołudnia spędziłem,

obmyślając pian kradzieży konia i ucieczki do Rubieży.

Inspektor zajrzał do mnie po południu i przyniósł torbę maślanych ciasteczek. Przez

chwilę myślałem, żeby może - przypadkowo, oczywiście - wydobyć z niego trochę prawdy o

Rubieżach; ostatecznie można się było spodziewać, że jako ekspert w sprawach dewiacji wie

o nich więcej niż inni. Ale po chwili namysłu zdecydowałem, że to by było niemądre.

Współczuł mi i był dość uprzejmy, ale przyszedł urzędowo. Przyjaznym tonem zadawał

mi pytania. Chrupiąc ciasteczko, spytał:

- Jak długo znałeś to dziecko Wenderów - nawiasem mówiąc, jak ona ma na imię?

Powiedziałem mu, teraz to już nic nie szkodziło.

- Od jak dawna wiedziałeś, że Sophie ma dewiację? Nie sądziłem, żeby powiedzenie

prawdy mogło jeszcze

pogorszyć sprawę.

- Od dość dawna - przyznałem.

- To znaczy?

- Chyba jakieś sześć miesięcy - powiedziałem. Zmarszczył brwi, a potem spojrzał

poważnie:

- „Wiesz, że to niedobrze - powiedział. - Nazywamy to pomocą w ukrywaniu. Musiałeś

wiedzieć, że to źle, prawda?

Spuściłem oczy. Wierciłem się niespokojnie pod jego szczerym spojrzeniem, ale

przestałem, bo zabolały mnie plecy.

- To nie wyglądało tak jak te rzeczy, o których mówią w kościele - próbowałem mu

wyjaśnić. - Poza tym to były strasznie małe paluszki.

Inspektor wziął jeszcze jedno ciasteczko i podsunął mi torbę.

background image

„... a każda stopa będzie miała pięć palców” - zacytował. - Pamiętasz to?

- Tak - przyznałem ze smutkiem.

- No więc, każda część definicji jest równie ważna, jak jakakolwiek inna; i jeśli dziecko

jej nie odpowiada, wówczas nie jest istotą ludzką, a to znaczy, że nie ma duszy. Nie jest

obrazem Boga, jest Jego imitacją, a w imitacjach zawsze jest jakiś błąd. Tylko Bóg stwarza

doskonałość, tak więc, chociaż dewiacje mogą pod wieloma względami wyglądać tak jak my,

nie mogą być naprawdę istotami ludzkimi. Są czymś zupełnie innym.

Pomyślałem nad tym.

- Ale Sophie naprawdę nie jest inna - w żaden sposób - powiedziałem.

- Łatwiej to zrozumiesz, kiedy będziesz starszy, ale znasz definicję i musiałeś sobie

zdawać sprawę, że Sophie I ma dewiację. Czemu nie powiedziałeś o niej ojcu albo i mnie?

Opowiedziałem mu o swoim śnie, w którym ojciec postąpił z Sophie tak, jak z którymś z

występków na farmie. Inspektor patrzył na mnie w zamyśleniu przez kilka chwil, a potem

skinął głową:

- Rozumiem - powiedział. - Ale z bluźnierstwami nie postępuje się tak samo jak z

występkami.

- Co się im robi? - spytałem. Pominął to pytanie. Ciągnął:

- Wiesz, że doprawdy mam obowiązek włączyć twoje nazwisko do mego raportu. Ale

ponieważ twój ojciec podjął już odpowiednią akcję, mogę je może przemilczeć. A jednak jest

to bardzo poważna sprawa. Diabeł zsyła między nas dewiacje, żeby nas osłabić i pokusami

odwieść od czystości. Czasem jest dość sprytny, żeby stworzyć imitację prawie doskonałą, tak

że musimy stale wypatrywać błędu który popełnił, choćby małego, a gdy go spostrzeżemy,

natychmiast o nim donieść. Będziesz o tym pamiętał na przyszłość, prawda?

Unikałem jego wzroku. Inspektor był inspektorem

i ważną osobą, a mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że to diabeł zesłał Sophie.

Trudno mi też było zrozumieć, żeby malutki paluszek na każdej stopie mógł mieć

jakiekolwiek znaczenie.

- Sophie jest moją przyjaciółką - powiedziałem. - Moją najlepszą przyjaciółką.

Inspektor wciąż na mnie patrzył, a potem potrząsnął głową i westchnął.

- Lojalność jest wielką cnotą, ale istnieje coś takiego jak lojalność w niesłusznej sprawie.

Zrozumiesz kiedyś wagę większej lojalności. Czystość rasy... - urwał, gdy otwarły się drzwi.

Wszedł ojciec.

- Złapali ich. Całą trójkę - powiedział do inspektora i spojrzał na mnie z odrazą.

Inspektor natychmiast wstał i wyszli razem. Wpatrywałem się w zamknięte drzwi. Ból

background image

samonagany przeniknął mnie tak, że cały się zatrząsłem. Słyszałem własne jęki i łzy spływały

mi po policzkach. Usiłowałem je powstrzymać, ale nie mogłem. Zapomniałem o bolących

plecach. Udręka wieści, którą przyniósł ojciec, była o wiele bardziej bolesna. Czułem taki

ucisk w piersiach, że się dusiłem.

Teraz drzwi otwarły się znowu. Przycisnąłem twarz do ściany. Czyjeś kroki przemierzały

pokój. Na mym ramieniu spoczęła czyjaś ręka. Inspektor powiedział:

- To nie było to, przyjacielu. Ty nie masz z tym nic wspólnego. Złapał ich patrol, całkiem

przypadkowo, o dwadzieścia mil stąd.

W kilka dni później powiedziałem do Wuja Axela:

- Mam zamiar stąd uciec.

Przerwał pracę i w zamyśleniu patrzył na swą piłę.

- Nie robiłbym tego - odradził. Zazwyczaj nie bardzo się to udaje. Poza tym - dodał po

chwili - dokąd byś uciekał?

- O to właśnie chciałem cię zapytać - wyjaśniłem. Potrząsnął głową.

- W jakimkolwiek okręgu się znajdziesz, będą chcieli zobaczyć twój Certyfikat

normalności - powiedział. - Potem już będą wiedzieli, kim jesteś i skąd przybyłeś.

- Ale nie na Rubieżach - podsunąłem mu. Wytrzeszczył na mnie oczy.

- Ależ, człowieku, nie chcesz chyba uciekać do Rubieży. Przecież oni tam nic nie mają -

nie mają nawet pożywienia. Większość z nich prawie umiera z głodu, dlatego właśnie robią te

swoje wyprawy. Nie, tam starałbyś się tylko o to, żeby po prostu utrzymać się przy życiu, i

będziesz miał szczęście, jeśli ci się to uda,

- Ale muszą być jakieś inne miejsca - powiedziałem.

- Tylko gdybyś znalazł statek, który by cię zabrał... a nawet wtedy... - Znów potrząsnął

głową. - Mówię ci z doświadczenia, że jeśli uciekasz skądś tylko dlatego, że ci się tam nie

podoba, nie będzie ci się podobało także tam, dokąd uciekniesz. Otóż, jeśli tak bardzo chcesz

dokądś uciekać, to co innego, ale dokąd byś chciał uciec? Wierz mi, tutaj jest znacznie lepiej

niż w wielu innych miejscach. Nie, Davie, jestem temu przeciwny. Za kilka lat, kiedy

będziesz mężczyzną i potrafisz o siebie zadbać, będzie może inaczej. W każdym razie

uważam, że lepiej wytrzymać do tego czasu; o wiele lepiej, niż żeby po prostu mieli cię

złapać i przyprowadzić z powrotem.

W tym coś było. Zaczynałem uczyć się znaczenia słowa „upokorzenie” i na razie nie

chciałem go więcej. Ale z tego, co mówił, wynikało, że nawet wtedy niełatwo będzie

odpowiedzieć na pytanie, dokąd uciekać. Zdawało się, że pożądane by było dowiedzieć się

tyle, ile można - przygotowawczo - o świecie istniejącym poza Labradorem. Spytałem go,

background image

jaki on jest.

- Bezbożny - powiedział. - Naprawdę bardzo bezbożny.

Był to ten rodzaj nic nie mówiących odpowiedzi, jakie dawał mój ojciec. Byłem

rozczarowany, że odpowiedział mi tak Wuj Axel, i powiedziałem mu to. Uśmiechnął się

szeroko.

- W porządku, chłopcze Davie, masz trochę słuszności. Jeśli nie będziesz paplał, to ci o

nim trochę opowiem.

- Chcesz powiedzieć, że to będzie sekret? - spytałem zaintrygowany.

- Niezupełnie - powiedział. - Ale kiedy ludzie przywykli wierzyć w coś w taki a taki

sposób i kaznodzieje chcą, żeby wierzyli, że to sposób słuszny, wtedy, podważając ich

poglądy, zamiast podziękowań przysparzasz sobie kłopotów. Żeglarze w Rigo szybko się o

tym przekonali, toteż przeważnie rozmawiają o tym tylko pomiędzy sobą. A jeśli reszta ludzi

chce wierzyć, że niemal wszystko poza nami jest Złym Krajem, to niech sobie wierzy; nie

zmienia to prawdy, a żeglarzy zostawia w spokoju.

- W mojej książce jest napisane, że wszystko jest Złym Krajem lub złymi Rubieżami -

powiedziałem.

- Istnieją inne książki, w których pisze się inaczej, ale nie zobaczysz ich wiele nawet w

Rigo, a cóż dopiero tutaj, w tych ostępach - odparł. Ale pamiętaj, nie trzeba też wierzyć temu,

co mówi każdy żeglarz - i często nie jest się pewnym, czy kilku z nich mówi o tym samym

miejscu nawet wtedy, kiedy sądzą, że tak. Ale jeśli zobaczyłeś niektóre z tych miejsc, wtedy

zaczynasz rozumieć, że świat jest o wiele dziwniejszy, niż to się zdaje w Waknuk. Więc

zatrzymasz to przy sobie?

Zapewniłem go, że tak.

- Dobrze. Więc to jest tak... - zaczął.

Żeby dostać się do reszty świata (wyjaśniał „Wuj Axel), trzeba pożeglować z Rigo w dół

rzeki, aż dopłynie się do morza. Mówią, że niedobrze jest żeglować wprost przed siebie, na

wschód, ponieważ morze albo ciągnie się bez końca, albo też kończy się nagle i żeglarz

znajduje się na jego krawędzi. Nikt tego nie wie na pewno.

Jeśli się płynie na północ i trzyma się wciąż wybrzeży, także dalej, tam gdzie trzeba się

skierować na zachód, a potem na południe, wtedy osiąga się drugą stronę Labradoru. Albo

jeśli płynie się wprost na północ, dopływa się do stron zimniejszych, gdzie znajduje się

mnóstwo wysp, ale żyją na nich tylko ptaki i morskie stwory.

Mówią, że na północnym wschodzie istnieje wielki kraj, gdzie rośliny nie mają wielkich

dewiacji, a zwierzęta i ludzie nie wyglądają na ofiary dewiacji, lecz kobiety są tam bardzo

background image

wysokie i silne. To one mają całkowitą władzę w kraju i wykonują wszystkie prace. Swoich

mężczyzn trzymają w klatkach, dopóki nie skończą dwudziestego czwartego roku życia, a

potem ich zjadają. Zjadają także żeglarzy z rozbitych okrętów. Ale ponieważ - zdaje się - nikt

nigdy nie spotkał nikogo, kto by tam był i wrócił, trudno powiedzieć, skąd się o tym wie. A

przecież tak jest - nikt też stamtąd nie wrócił, żeby temu zaprzeczyć.

Jedyna droga, którą znam, prowadzi na południe - byłem na południu trzy razy. Żeby się

tam dostać po opuszczeniu rzeki, płynie się wzdłuż brzegu na prawo. Mniej więcej po

kilkuset milach dopływa się do cieśniny Newf. Gdy cieśnina rozszerza się, należy trzymać się

brzegu Newf aż do portu i płynąć do Lark po świeżą wodę - i po żywność, jeśli ludzie z Newf

jej dostarczą. Potem przez pewien czas steruje się na południowy wschód, a potem na

południe i wzdłuż brzegów stałego lądu znów na prawo. Kiedy się tam dopływa, człowiek się

orientuje, że jest to Kraj Zła albo przynajmniej bardzo złe Rubieże. Mnóstwo tam roślinności,

lecz żeglując blisko brzegów widzi się, że prawie cała jest skażona dewiacją. Są tafflł także

zwierzęta, a większość z nich wygląda tak, że bez trudu można je sklasyfikować jako

występki wszelkiego znanego rodzaju.

Po dniu lub dwóch dniach dalszej żeglugi wciąż płynie się bez żadnych wątpliwości

wzdłuż wybrzeży Złego Kraju. Wkrótce wpływasz do wielkiej zatoki i dopływasz tam, gdzie

nie ma żadnych przepaści; wszystko to jest Zły Kraj.

Gdy żeglarze po raz pierwszy zobaczyli te strony, byli trochę przerażeni. Czuli, że

pozostawili za sobą wszelką czystość i żeglują wciąż dalej od Boga, tam gdzie On nie będzie

mógł im pomóc. Wszyscy wiedzą, że jeśli wstępujesz do Złego Kraju, umierasz; i nikt się nie

spodziewał, że zobaczą go tak z bliska. Ale najbardziej martwiło ich to - a martwiło to także

ludzi, którym opowiadali o tym po powrocie - że widzieli, jak spokojnie istnieją tam rzeczy,

które sprzeciwiają się naturalnym prawom Boga - zupełnie tak, jakby miały do tego prawo.

Na pierwszy rzut oka musiał to być też widok wstrząsający. Można było zobaczyć

ogromne skrzywione kłosy zboża wyższe od małych drzewek; wielkie rosnące na skałach

saprofity, których korzenie, długie na sześć stóp, powiewały na wietrze jak pęki włosów;

gdzieniegdzie są tam kolonie grzybów, które na pierwszy rzut oka ‘bierze się za ogromne

głazy, widzi się soczyste owoce podobne do beczek, lecz tak wielkie jak małe domy i o

kolcach długich na dziesięć stóp. Są tam rośliny, które rosną na szczytach skał i opuszczają

grube zielone pnącza na sto lub więcej stóp aż do morza, a człowiek zastanawia się, czy to

jest roślina lądowa, która szuka słonej wody, czy też roślina morska, która w jakiś sposób

wspięła się na brzeg. Są setki rodzajów dziwnych rzeczy, a wśród nich ledwie jedna normalna

- to jakby dżungla dewiacji ciągnąca się całymi milami. Zdaje się, że nie ma tam wielu

background image

zwierząt, lecz czasem dojrzy się jakieś, choć nigdy nie umiałoby się go nazwać. Jest dość

wiele ptaków, ale przeważnie morskich, a raz czy dwa ludzie widzieli jakieś wielkie istoty

latające w oddali, zbyt daleko, żeby zorientować się jakie, z wyjątkiem tego, że ich lot nie

sprawiał wrażenia lotu ptaków. To niesamowita, zła kraina i wielu ludzi, którzy ją widzą,

rozumie nagle, co mogłoby się dziać tutaj, gdyby nie było Praw Czystości i inspektorów.

To jest złe - lecz nie najgorsze.

Jeszcze dalej na południe zaczyna się odnajdywać miejsca, gdzie rosną tylko rośliny

pospolite, w dodatku nędzne, a wkrótce, dopływa się do takich odcinków wybrzeży i kraju

poza nimi, na jakieś dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści mil w głąb, gdzie nic nie rośnie - w

ogóle nic.

Cały brzeg morza jest pusty - czarny, szorstki i pusty. Kraj poza nim wygląda jak

ogromna pustynia utworzona z węgla drzewnego. Tam, gdzie zdarzają się skały, mają one

ostre krawędzie, niczym nie złagodzone. Nie ma tam w morzu ani ryb, ani wodorostów, ani

nawet szlamu i gdy statek tamtędy żegluje, odpadają z niego skorupiaki i wszelkie

obrzydliwości i jego kadłub się oczyszcza. Nie widać żadnych ptaków. W ogóle nic się nie

rusza oprócz fal rozbijających się na czarnych plażach.

Jest to przerażające miejsce. Kapitanowie ze strachu przed nim nakazują swym statkom

odpływać stamtąd i żeglarze z ulgą odpływają.

A przecież nie mogło tam być tak zawsze, ponieważ istniał pewien statek, którego kapitan

był na tyle śmiały, że płynął blisko brzegu. Załoga mogła zobaczyć wielkie kamienne ruiny.

Wszyscy zgadzali się co do tego, że wyglądały zbyt regularnie jak na zjawisko naturalnego

pochodzenia, i sądzili, że mogły to być resztki miast Starych Ludzi. Ale nikt nie wie o nich

nic więcej. Większość załogi tego statku zmarniała i zmarła, a reszta nigdy już potem nie

przyszła do siebie, więc żaden inny statek nie zaryzykował zbliżenia się do tych wybrzeży.

Przez setki mil brzegu ciągnie się Zły Kraj z miejscami martwej, czarnej ziemi; w gruncie

rzeczy ciągnie się tale daleko, że pierwsze statki zrezygnowały i zawracały, ponieważ załogi

sądziły, że nigdy nie dopłyną do miejsc, gdzie będzie można dostać wodę i żywność. Ludzie

wracali i mówili, że prawdopodobnie ten kraj ciągnie się aż do krańców ziemi.

Słysząc to kaznodzieje i duchowni byli zadowoleni, gdyż było to bardzo podobne do tego,

czego nauczali, i na pewien czas pozbawiło ludzi zainteresowania odkryciami.

Lecz później ciekawość odżyła i lepiej wyekwipowane statki znów pożeglowały na

południe. Obserwator na jednym z nich, człowiek nazwiskiem Marther, w dzienniku, który

opublikował, napisał mniej więcej tak:

„Zdaje się, że Czarne Wybrzeże leży na krańcach Złego

background image

Kraju. Ponieważ wszelkie zbliżenie się do niego kończy się

prawdopodobnie fatalnie, nic nie można o nim powiedzieć

na pewno oprócz tego, że jest całkowicie jałowe, a w nie

.. których rejonach lśni w nocy przyćmionym blaskiem.”

Tych spostrzeżeń można było dokonać na odległość, jednakże nie potwierdzają one

poglądu prawego skrzydła Partii Kościelnej, że mamy tu do czynienia z wynikami nie

kontrolowanej dewiacji. Nie ma żadnego dowodu na to, że jest to rana na powierzchni ziemi,

której przeznaczeniem jest rozszerzyć się na wszystkie rejony nieczyste. W istocie rzeczy

prawdopodobniejsze wydaje się coś przeciwnego. To znaczy, że dokładnie tak jak Dziki Kraj

staje się możliwy do uprawy, tak - zdaje się - Czarne Wybrzeże zwęża się w głębi Złego

Kraju. Z koniecznej odległości nie można przeprowadzić obserwacji szczegółowych, lecz te,

których dokonano, wykazują logicznie, że formy życia, jakkolwiek w najbardziej

bluźnierczych kształtach, wdzierają się stale w tę przerażającą pustkę”.

Była to jedna z części dziennika, która naraziła Marther a na poważne kłopoty ze strony

ludzi myślących ortodoksyjnie, ponieważ dawała do zrozumienia, że dewiacje dalekie od

tego, żeby mogły się stać przekleństwem, skłaniają się, jakkolwiek powoli, ku poprawie. Ten

pogląd, wraz z półtuzinem innych herezji, zaprowadził Marthera przed sąd i dał początek

agitacji za zakazem dalszych odkryć.

Jednakże wśród całego tego zamieszania powrócił do Rigo statek pod nazwą „Los

Szczęścia”, który od dawna już uważano za stracony. Przybył sponiewierany i z uszczuploną

załogą, żagle miał połatane, bezanmaszt otaklowany tymczasowo, cały był w podłej kondycji,

lecz triumfalnie ogłaszał, iż miał honor jako pierwszy dotrzeć do krajów poza Czarnym

Wybrzeżem. Na dowód tego przywiózł wiele różności, wraz z ozdobami ze złota, srebra i

miedzi i z ładunkiem korzeni. Dowód ten musiano przyjąć do wiadomości, lecz mnóstwo

kłopotów sprawiły korzenie, bo nie było sposobu, żeby określić, czy są one produktem

skażonym dewiacją, czy czystym. Skrupulatni wierni nie chcieli ich używać z obawy, że

mogą być skażone, inni woleli wierzyć, że należą one do tego rodzaju korzeni, o których

wspomina Biblia. Jakiekolwiek były, sprzedano je na tyle korzystnie, że teraz statki zaczęły w

ich poszukiwaniu żeglować na południe.

Tamtejsze krainy nie są cywilizowane. Mieszkańcy nie mają poczucia grzechu, toteż nie

przeciwdziałają dewiacjom, a tam, gdzie mają to poczucie, tam panuje zamieszanie. Ludzie

tamtejsi nie wstydzą się odmieńców, zdaje się, że nie martwią ich dzieci, które okazują się nie

w porządku, pod warunkiem że są zdatne do życia i dbania o siebie. W innych znów

miejscach spotyka się dewiacje, które są przekonane o swej normalności. Istnieje plemię, w

background image

którym zarówno mężczyźni, jak i kobiety nie mają włosów i sądzą, że włosy to znak

diabelski; istnieje też inne, o białych włosach, i różowych oczach. W pewnym kraju sądzą, że

nie jest się prawdziwym człowiekiem, jeśli nie ma się błon między palcami rąk i nóg; w

innym żadnej kobiecie, która nie ma wielu piersi, nie pozwala się mieć dzieci.

Napotyka się wyspy, na których wszyscy ludzie są tędzy, i inne, na których są chudzi;

mówią nawet, że istnieją pewne wyspy, na których obie płci mogłyby uchodzić za prawdziwe

obrazy boskie, gdyby jakaś dziwna dewiacja nie uczyniła ich zupełnie czarnymi - choć nawet

w to łatwiej uwierzyć niż w taką rasę dewiacji, która ma tylko dwie stopy wysokości, posiada

sierść i ogon i żyje na drzewach.

Mimo wszystko jest tam dziwniej, niż można by uwierzyć; a skoro już się to zobaczyło,

prawie wszystko wydaje się możliwe.

W tamtych stronach jest też dość niebezpiecznie. Ryby i inne stworzenia morskie są

większe i drapieżniejsze niż tutaj. A kiedy schodzi się na brzeg, nigdy się nie wie, jak zostanie

się przyjętym przez miejscowe dewiacje. W niektórych miejscach są one przyjazne, w innych

strzelają do człowieka zatrutymi strzałami. Na pewnej wyspie rzucają bombami z pieprzu

zawiniętego w liście, a gdy dostanie się on do oczu, wtedy nacierają włóczniami. Po prostu

nigdy nic nie wiadomo.

Czasem, gdy ci ludzie zachowują się przyjaźnie, nie rozumiesz tego, co usiłują

powiedzieć, a oni nie rozumieją ciebie; ale częściej, gdy się trochę wsłuchasz, przekonasz się,

że mnóstwo ich słów jest podobnych do naszych, wymawiane są tylko inaczej. I dowiadujesz

się też pewnych osobliwych, niepokojących rzeczy. Wszyscy oni mają niemal te same

legendy co my o Starych Ludziach - o tym, że umieli latać, że potrafili budować miasta, które

pływały po morzu, że umieli rozmawiać z sobą na odległość kilkuset mil, i tak dalej. Ale co

najsmutniejsze, większość z nich - bez względu na to, czy mają siedem palców, cztery ręce,

sześcioro piersi lub włosy na całym ciele - wierzy, że to oni są prawdziwym wzorem Starych

Ludzi, a wszystko inne jest dewiacją.

Z początku wydaje się to śmieszne, lecz kiedy spotyka się coraz więcej plemion

przekonanych o tym tak samo, jak my jesteśmy przekonani - no cóż, wtedy zaczynasz się

trochę dziwić. Zaczynasz pytać sam siebie: no, dobrze, jakiż my mamy oczywisty dowód, że

jesteśmy prawdziwym obrazem? Orientujesz się, że Biblia nie mówi nic, co przeczyłoby

temu, że ludzie tamtych czasów byli tacy jak my, lecz z drugiej strony nie podaje też żadnej

definicji człowieka. Nie, ta definicja pochodzi z Żalów Nicholsona - a on przyznaje, że pisał

je w kilka pokoleń po zesłaniu Cierpienia, więc zastanawiasz się, czy on wiedział, że jest

prawdziwym obrazem, czy tylko myślał, że nim jest...

background image

Wuj Axel miał o wiele więcej do powiedzenia o krajach Południa, niż mogę zapamiętać, i

wszystko to było na swój sposób interesujące, ale nie powiedział mi tego, co chciałem

wiedzieć. W końcu spytałem go otwarcie:

- Wuju Axelu, czy są tam jakieś miasta?

- Miasta? - powtórzył. - No cóż, tu i ówdzie spotyka się coś w rodzaju miasta. Może tak

dużego jak Kentak, ale inaczej zbudowanego.

- Nie - powiedziałem. - Myślę o wielkich miastach. - Opisałem miasto z mego snu, ale nie

mówiąc mu, że to był sen.

Spojrzał na mnie dziwnie.

- Nie, nigdy nie słyszałem o takim mieście - powiedział.

- Może jest dalej? Dalej, niż dopłynąłeś? - pytałem.

Potrząsnął głową.

- Nie można płynąć dalej. Morze staje się pełne wodorostów. Masy wodorostów o

łodygach jak liny. Statek nie może się przez nie przedrzeć, a jeśli już w ogóle się tam dotrze,

jest dosyć kłopotów z wyplątaniem się z nich.

- O! - powiedziałem. - Jesteś całkiem pewien, że nie ma tam miasta?

- Na pewno - odparł. Słyszelibyśmy już o nim, gdyby było.

Rozczarowałem się. Wyglądało ria to, że ucieczka na Południe, nawet gdybym potrafił

znaleźć statek, który by mnie zabrał, nie byłaby o wiele lepsza niż ucieczka do Rubieży. Przez

pewien czas miałem trochę nadziei, lecz teraz musiałem wrócić do myśli, że miasto, o którym

śniłem, musiało być jednak jednym z miast Starych Ludzi.

Wuj Axel mówił dalej o wątpliwościach, jakie wyniósł ze swej podróży na temat

prawdziwego obrazu. Rozwijał to dość szeroko,,a po chwili urwał, żeby spytać mnie wprost:

- Rozumiesz, Davie, dlaczego ci to wszystko opowiadam, prawda?

Nie byłem pewien, czy rozumiem. Co więcej, niechętnie widziałem lukę w solidnej,

swojskiej ortodoksji, której mnie nauczono. Przypomniałem sobie zdanie, które słyszałem

wiele razy:

- Straciłeś wiarę? - spytałem. Wuj Axel parsknął i skrzywił się.

- Słowa z kazania! - powiedział i namyślał się przez chwilę. - Mówię ci - ciągnął - że

mnóstwo ludzi, twierdząc, że coś jest takie, jakie jest, nie daje na to dowodu. Mówię ci, że

nikt naprawdę nie wie, jaki jest prawdziwy obraz. Oni wszyscy myślą, że wiedzą, tak jak my

myślimy, że wiemy, ale możemy dowieść tylko tego, że Starzy Ludzie sami mogli nie być

prawdziwym obrazem. - Odwrócił się i znów patrzył na mnie długo i poważnie.

- Tak więc - powiedział - jakże ktokolwiek może być pewien, że ta „różnica”, którą

background image

odznaczasz się ty i Rosalinda, nie zbliża cię bardziej do prawdziwego obrazu niż innych

ludzi? Być może Starzy Ludzie byli tym obrazem; więe dobrze, opowiada się o nich między

innymi, że potrafili rozmawiać z sobą na duże odległości. Otóż my tego nie potrafimy - ale ty

i Rosalinda potraficie. Pomyśl tylko nad tym, Davie. Wy dwoje możecie być bliżsi

prawdziwego obrazu niż my.

Wahałem się może przez minutę, a potem zdecydowałem się.

- Nie tylko Rosalinda i ja, Wuju Axelu - powiedziałem mu. - Są także inne dzieci.

Był przerażony. Wytrzeszczył na mnie oczy.

- Inne? - powtórzył. - Kim one są? Ile ich jest? Potrząsnąłem głową.

- Nie wiem, kina są, to znaczy: nie znam nazwisk. Nazwiska nie przybierają kształtów

myśli, toteż nigdy nas nie obchodziły. Po prostu wie się, kto myśli, tak jak wie się, kto mówi.

O tym, że Rosalinda jest Rosalinda, dowiedziałem się tylko przez przypadek.

Wciąż patrzył na mnie poważnie, z niepokojem.

- Ilu was jest? - powtórzył..

- Ośmioro - powiedziałem. - Było dziewięcioro, lecz jeden z nas ucichł jakiś miesiąc

temu. O to właśnie chciałem cię spytać, Wuju Axelu, czy myślisz, że ktoś się dowiedział?...

On ucichł nagle. Zastanawialiśmy się, czy ktoś o tym wie... Widzisz, jeśli dowiedzieli się o

nim... - pozwoliłem mu samemu wyciągnąć z tego wniosek.

Teraz on potrząsnął głową.

- Tego nie przypuszczam. Prawie na pewno usłyszelibyśmy o tym. Może wyjechał. Czy

mieszkał gdzieś tu w pobliżu?

- Tak sądzę, dokładnie nie wiem - powiedziałem. - Ale jestem pewien, że powiedziałby

nam, gdyby miał wyjechać.

- Powiedziałby wam też, gdyby ktoś się dowiedział, prawda? - odparł. - To, że stało się to

tak nagle, wygląda mi raczej na jakiś wypadek. Chciałbyś, żebym spróbował to wybadać?

- Tak, proszę. Niektórych z nas to przestraszyło - wyjaśniłem.

- Bardzo dobrze - skinął głową. - Zobaczę, czy będę mógł. To był chłopiec, powiadasz.

Prawdopodobnie niedaleko stąd. Jakiś miesiąc temu. Coś jeszcze?

Powiedziałem mu to, co wiedziałem, ale było tego bardzo niewiele. Poczułem ulgę, że

Wuj spróbuje zbadać, co się stało. Teraz, kiedy już minął miesiąc, a nikomu innemu z nas nie

przytrafiło się nic podobnego, byliśmy mniej niespokojni niż dawniej, ale wciąż daleko nam

było do zupełnego spokoju.

Zanim rozstaliśmy się, wrócił do swej poprzedniej rady, żebym pamiętał, iż nikt nie może

być pewien, jaki jest prawdziwy obraź.

background image

Później zrozumiałem, dlaczego mi tak radził.” Zdałem sobie też sprawę, że niewiele go

obchodziło, jaki był prawdziwy obraz. Nie umiem powiedzieć, czy to było mądrze, czy nie z

jego strony, że próbował uprzedzić zarówno strach jak i poczucie niższości, które - jak

przewidywał - czeka nas, gdy dowiemy się więcej o sobie samych i o naszej inności. Może

byłoby lepiej na razie dać temu spokój - z drugiej strony może zmniejszyłoby to nieco

rozpacz naszego ocknięcia się...

W każdym razie chwilowo postanowiłem nie uciekać z domu. Wyglądało na to, że

trudności praktyczne są ogromne.

7.

Przyjście na świat mojej siostry Petry stało się dla mnie prawdziwą, a dla wszystkich

innych rzekomą niespodzianką.

W ciągu poprzednich mniej więcej dwóch tygodni panował w domu lekki, trochę

nieokreślony nastrój oczekiwania, lecz nie wspominano o nim i nie przyznawano się do niego.

Co do mnie, poczucie, iż trzyma się mnie w nieświadomości czegoś, co ma nastąpić,

pozostało nie wyjaśnione aż do nocy, w której dziecko zapłakało. Był to płacz przenikliwy, co

do którego nie można było się pomylić, i z pewnością rozlegający się w domu, w którym

jeszcze dzień przedtem nie było żadnego dziecka. W istocie nikt nie śmiałby wspomnieć o

całej sprawie, dopóki nie wezwie się inspektora, żeby wydał certyfikat zaświadczający, że to

dziecko jest istotą ludzką, będącą prawdziwym obrazem Gdyby na nieszczęście okazało się,

że obraz został przez nie pogwałcony i wobec tego nie można wydać certyfikatu, wszyscy

udawaliby dalej, że nic o tym nie wiedzą, i cały pożałowania godny incydent zostałby uznany

za niebyły.

Skoro tylko zrobiło się jasno, ojciec wysłał stajennego na koniu, żeby wezwał inspektora,

a oczekując jego przybycia, wszyscy domownicy usiłowali ukryć swój niepokój udając, że

oto zaczynają po prostu jeszcze jeden zwykły dzień.

To udawanie zmniejszyło się nieco, gdy czas upływał, bowiem stajenny, zamiast

natychmiast przywieźć z sobą inspektora, jak tego należało się spodziewać, biorąc pod uwagę

stanowisko i wpływy mego ojca, wrócił z uprzejmym zawiadomieniem, że inspektor z

pewnością uczyni wszystko, żeby znaleźć czas na złożenie nam wizyty w ciągu dnia.

Nawet cnotliwy człowiek postępuje bardzo niemądrze, jeśli kłóci się ze swym

miejscowym inspektorem i publicznie obrzuca go wyzwiskami. Inspektor ma zbyt wiele

możliwości, żeby się odegrać.

background image

Ojciec rozgniewał się bardzo, tym więcej że konwenanse nie pozwalały mu przyznać się,

dlaczego się gniewa. Ponadto dobrze wiedział, że inspektor miał zamiar go rozgniewać.

Spędził przedpołudnie chodząc z kąta w kąt po domu i po podwórzu, tu i ówdzie wybuchając

gniewem z powodu jakiegoś głupstwa, tak że wszyscy stąpali na palcach i pracowali

naprawdę ciężko, żeby nie ściągać na siebie jego uwagi.

Nie ośmielano się ogłosić narodzin, dopóki dziecko nie zostanie urzędowo zbadane i

przyjęte; a im dłużej odwlekano formalne ogłoszenie, tym więcej powodów zwłoki

wynajdywał złośliwy czas. Zdawało się, że człowiek cieszący się poważaniem powinien

otrzymać certyfikat najwcześniej jak to możliwe. A skoro nie wspominano i nie wymieniano

słowa „dziecko”, wszyscy musieliśmy udawać, że matka pozostaje w łóżku z powodu

lekkiego przeziębienia czy innej niedyspozycji.

Siostra Mary od czasu do czasu znikała w pobliżu pokoju matki, a przez resztę czasu

usiłowała pokryć swój niepokój głośnym poganianiem folwarcznych dziewcząt. Ja czułem się

zmuszony być gdzieś blisko, żeby nie przegapić ogłoszenia, gdy ono już nadejdzie. Ojciec

wciąż się złościł.

Napięcie pogłębiało się, gdyż wszyscy wiedzieli, że przy dwóch ostatnich podobnych

okazjach w ogóle nie wydano żadnego certyfikatu. Ojciec musiał dobrze wiedzieć - a bez

wątpienia inspektor wiedział o tym także - że krążyło mnóstwo milczących pytań, czy ojciec -

jak na to prawo zezwalało - oddali matkę, jeśli ten przypadek okaże się podobnie niefortunny.

Tymczasem, ponieważ uganianie się za inspektorem byłoby zarówno niegrzeczne, jak

uchybiające własnej godności, nie można było zrobić nic innego, jak tylko znosić to napięcie

najlepiej, jak umieliśmy.

Dopiero wczesnym popołudniem inspektor przyczłapał na swoim koniku, Ojciec

opanował się i wyszedł go przywitać; dusił go niemal wysiłek, żeby zachować się uprzejmie.

Inspektor nie spieszył się. Leniwie zsiadł z konia i poszedł ku domowi, rozmawiając o

pogodzie. Ojciec, czerwony na twarzy, polecił Mary, żeby zaprowadziła go do pokoju matki.

Potem nastąpiło najgorsze z wszystkiego - oczekiwanie.

Mary mówiła później, że inspektor nieprawdopodobnie długo mruczał i burczał, badając

dziecko bardzo szczegółowo. Wreszcie jednak skończył; twarz miał pozbawioną

jakiegokolwiek wyrazu. W rzadko używanym pokoju usiadł przy stole i przez chwilę zrzędził,

dobierając odpowiednie gęsie pióro. W końcu wyjął z torby formularz i powoli, z namysłem

napisał, iż stwierdził oficjalnie, że dziecko jest prawdziwą żeńską istotą ludzką, wolną od

wszelkiej możliwej do wykrycia dewiacji. Przyglądał się pismu przez chwilę w zamyśleniu,

jak gdyby nie był z niego zupełnie zadowolony. Jego ręka zawahała się, zanim je wreszcie

background image

opatrzył datą i podpisał, potem ostrożnie posypał piaskiem i wciąż jeszcze jakby trochę

niepewnie wręczył je doprowadzonemu do wściekłości ojcu. Nie miał oczywiście żadnych

istotnych wątpliwości ani nie mógł wydać innej opinii; ojciec również doskonale o tym

wiedział.

W końcu istnienie Petry zostało uznane Powiedziano mi oficjalnie, że mam nową siostrę,

i zaprowadzono mnie, żebym ją obejrzał, leżącą w dziecinnym łóżeczku przy łóżku matki.

Wydawała mi się taka różowa i pomarszczona, że nie rozumiałem, w jaki sposób inspektor

mógł być tak całkiem jej pewien. Jednakże nie miała niczego nie w porządku, a więc dostała

swój certyfikat. Nikt nie mógł winić o to inspektora: wyglądała tak normalnie, jak zawsze

normalnie wygląda nowo narodzone dziecko...

Podczas gdy oglądaliśmy ją kolejno, ktoś zaczął uderzać w stajenny dzwon na zwykły

sposób. Na farmie przerwano pracę i wkrótce zgromadziliśmy się wszyscy w kuchni na

dziękczynne modlitwy.

W dwa, a może to było w trzy dni po narodzinach Petry, zdarzyło mi się poznać fragment

rodzinnej historii, którego wolałbym był nie poznawać.

Siedziałem sobie spokojnie w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, gdzie matka

wciąż jeszcze leżała w łóżku. Przypadek sprawił, że stałem się świadkiem tragedii. Było to

ostatnie miejsce, w którym - jak się zorientowałem - mogłem ukryć się na pewien czas po

południowym posiłku, dopóki horyzont się nie oczyści i będę mógł wymknąć się tak, żebym

nie dostał żadnego zajęcia na popołudnie; dotychczas nikomu nie przyszło na myśl, żeby

mnie tam szukać. Musiało się tylko przeczekać tam przez jakieś pół godziny. Normalnie ten

pokój był bardzo odpowiedni do czekania, lecz właśnie teraz trzeba było korzystać z niego

ostrożnie, gdyż ściana z plecionki między pokojami trzeszczała i musiałem bardzo ostrożnie

poruszać się na palcach, żeby mnie matka nie usłyszała.

Tego szczególnego dnia myślałem właśnie, że odczekałem już dość długo na to, żeby

ludzie znowu wrócili do pracy, gdy zajechała przed dom dwukółka. Kiedy przejeżdżała pod

oknem, zauważyłem, że lejce trzyma moja Ciotka Harriet.

Widziałem ją tylko może osiem lub dziewięć razy, bo mieszkała o piętnaście mil od nas

w kierunku Kentak, lecz podobało mi się to, co o niej wiedziałem. Była o jakieś trzy lata

młodsza od mojej matki. Na pierwszy rzut oka były do siebie podobne, a przecież każdy rys

Ciotki Harriet był nieco zmiękczony, tak że jednak różniły się od siebie wyglądem. Często

gdy patrzyłem na nią, czułem, że patrzę na matkę taką, jaka mogłaby być, taką, jaka -

myślałem - chciałbym, żeby była. Łatwiej było z nią także rozmawiać; nie miała tego

peszącego zwyczaju słuchania tylko po to, żeby móc zwracać komuś uwagę.

background image

W samych pończochach ostrożnie przysunąłem się do okna, obserwowałem ją, jak

przywiązuje konia, wyjmuje z wózka jakieś białe zawiniątko i niesie je do domu. Nie mogła

spotkać nikogo, bo w kilka sekund później przeszła pod mymi drzwiami i szczęknęła klamka

sąsiedniego pokoju.

- Cóż to, Harriet! - zawołała matka ze zdumieniem i niezupełnie z aprobatą. - Tak

wcześnie! Nie chcesz chyba powiedzieć, że wiozłaś to maleństwo przez całą drogę.

- Wiem - odparła Ciotka Harriet, przyjmując naganę w tonie mojej matki - ale musiałam

to zrobić, Emily. Musiałam. Dowiedziałam się, że twoje dziecko już się urodziło, więc... ach,

to ona! Ach, jaka ona jest śliczna, Emiły. To śliczne dziecko. - Nastąpiła pauza. Teraz dodała:

- I moja jest także śliczna, prawda? Czy to nie jest śliczne kochanie?

Nastąpiła pewna ilość wzajemnych gratulacji, które zupełnie mnie nie interesowały.

Naprawdę nie przypuszczałem, żeby niemowlęta zbytnio się różniły jedno od drugiego.

Matka powiedziała:

- Cieszę się, moja droga. Henry musi być zachwycony.

- Oczywiście - odparła Ciotka Harriet, ale w sposobie, w jaki to powiedziała, było coś

osobliwego. Nawet ja to zauważyłem. Spiesznie mówiła dalej: - Urodziła się tydzień temu.

Nie wiedziałam, co robić. Potem, kiedy się dowiedziałam, że twoje urodziło się trochę za

wcześnie i że to też dziewczynka, to było tak, jak gdyby Bóg wysłuchał mojej modlitwy. -

Urwała, a potem dodała niby niedbale, co jednak wcale niedbale nie zabrzmiało: - Dostałaś

dla niej certyfikat?

- Oczywiście - ton matki był ostry, zaczepny. Wiedziałem, jak wygląda, gdy tak mówi.

Gdy znów przemówiła, w jej głosie brzmiał niepokój:

- Harriet! - spytała ostro. - Czy chcesz mi powiedzieć, że ty nie dostałaś certyfikatu?

Ciotka nie odpowiedziała, lecz zdawało mi się, że dosłyszałem stłumiony szloch. Matka

powiedziała zimno, dobitnie:

- Harriet, daj mi obejrzeć to dziecko - dokładnie.

Przez kilka sekund nie słyszałem nic, Ciotka załkała kilka razy. Potem powiedziała

niepewnie:

- Widzisz, to tylko taki drobiazg. To nic wielkiego.

- Nic wielkiego! - zgrzytnęła zębami matka. - Masz czelność przynosić tego potwora do

mego domu i mówić mi, że to nic wielkiego! - Potwora! - Ciotka Harriet krzyknęła, jakby ją

uderzono.

- Och, och, och! - Zaczęła cicho jęczeć. Po pewnym czasie matka powiedziała:

- Nic dziwnego, że nie ośmieliłaś się wezwać inspektora.

background image

Ciotka Harriet wciąż płakała. Matka zaczekała, aż szlochanie niemal ustało, potem

powiedziała:

- Chciałabym wiedzieć, po co tu przyszłaś, Harriet? Po co tu to przyniosłaś?

Ciotka Harriet wytarła nos. Gdy zaczęła mówić, jej głos brzmiał tępo, monotonnie:

- Kiedy się urodziła... kiedy ją zobaczyłam, chciałam się zabić. Wiedziałam, że nigdy jej

nie zatwierdzą, chociaż to taki drobiazg. Ale nie zrobiłam tego, bo myślałam, że może

mogłabym ją w jakiś sposób uratować. Kocham ją. To śliczne dziecko - z tym wyjątkiem. Jest

śliczna, prawda?

Matka nic nie odpowiedziała. Ciotka Harriet ciągnęła:

- Nie wiedziałam jak, ale miałam nadzieję. Wiedziałam, że mogę ją zatrzymać przez

pewien czas, zanim ją zabiorą - oni pozwalają odczekać miesiąc, zanim musi się ich

zawiadomić. Postanowiłam, że zatrzymam ją przynajmniej tak długo.

- A Henry? Co na to Henry?

- On... on powiedział, że powinniśmy zawiadomić ich od razu. Ale ja mu nie pozwoliłam,

nie mogłam, Emily. Nie mogłam. Boże drogi, nie po raz trzeci! Zatrzymałam ją i modliłam

się, modliłam się i miałam nadzieję. A potem, kiedy się dowiedziałam, że twoje dziecko

urodziło się wcześniej, pomyślałam sobie, że to może Bóg wysłuchał moich modlitw.

- Doprawdy, Harriet - zimno powiedziała matka - wątpię, żeby to miało z tym cokolwiek

wspólnego. Nie wiem też - dodała z naciskiem - co masz na myśli.

- Pomyślałam - Ciotka Harriet mówiła teraz tonem zniechęconym, zmuszając się do

wypowiadania słów - pomyślałam, że gdybym mogła zostawić u ciebie moje dziecko, a

pożyczyć twoje...

Matce zaparło dech z niedowierzania. Widocznie nie mogła znaleźć słów.

- Tylko na jeden lub dwa dni; tylko na tyle, żebym mogła dostać certyfikat - wytrwale

mówiła Ciotka Harriet. - Jesteś moją siostrą, Emily... moją siostrą i jedyną osobą na świecie,

która może mi pomóc zatrzymać moje dziecko.

Znowu zaczęła płakać. Nastąpiła dłuższa pauza, potem rozległ się głos matki:

- Nigdy w życiu nie słyszałam niczego tak oburzającego. Przychodzić tutaj i proponować,

żebym dała się wciągnąć w niemoralny, kryminalny spisek!... Chyba zwariowałaś, Harriet.

Przypuszczać, że mogłabym ci pożyczyć... - urwała na odgłos ciężkich kroków ojca w

korytarzu.

- Joseph! - zawołała do niego” gdy wszedł. - Wyrzuć ją. Powiedz jej, żeby opuściła ten

dom i... zabrała z sobą to.

- Ależ - powiedział ojciec oszołomiony - ależ to jest Harriet moja droga.

background image

Matka wyjaśniła sytuację szczegółowo. Ciotka Harriet nie odezwała się ani razu. Na

koniec ojciec spytał z niedowierzaniem:

- Czy to prawda? Czy po to tutaj przyjechałaś? Powoli, zmęczonym głosem, Ciotka

Harriet mówiła:

- To już trzeci raz. Znowu zabiorą mi dziecko, tak jak zabrali tamte. Nie wytrzymam tego

- nie wytrzymam tego jeszcze raz. Myślę, że Henry mnie wyrzuci. Znajdzie sobie inną żonę,

która będzie mogła dać mu odpowiednie dzieci. Nic... nic na świecie mi nie zostanie... nic.

Przyszłam tutaj z niewiarygodną nadzieją, że spotka mnie współczucie i pomoc. Emily jest

jedyną osobą, która może mi pomóc. Ja... teraz widzę, jaka głupia byłam, że w ogóle miałam

nadzieję.

Nikt nic na to nie powiedział.

- Bardzo dobrze... rozumiem. Teraz pójdę - powiedziała obumierającym głosem.

Ojciec nie był człowiekiem, którego stosunek do tej sprawy można by było podać w

wątpliwość:

- Nie rozumiem, jak śmiałaś przyjść tutaj, do bogobojnego domu, z taką propozycją -

powiedział. - A jeszcze gorzej, że nie okazujesz ani odrobiny wstydu i wyrzutów sumienia.

Gdy Ciotka Harriet odpowiedziała, jej głos brzmiał silniej:

- A czemuż miałabym okazywać? Nie zrobiłam nic, czego miałabym się wstydzić. Nie

jestem zawstydzona - jestem pobita.

- Nie wstydzisz się! - odpowiedział ojciec - nie wstydzisz się, że próbowałaś wciągnąć

własną siostrę w zbrodniczy spisek! - Zaczerpnął oddechu i zagrzmiał w kaznodziejskim

stylu: - Napastują nas wrogowie Boga. Przez nas próbują uderzyć w Niego. Starają się

ustawicznie, żeby zniekształcić prawdziwy obraz: poprzez nasze słabsze naczynia usiłują

splugawić rasę. Zgrzeszyłaś, kobieto, zbadaj swe serce, a dowiesz się, że zgrzeszyłaś. Twój

grzech osłabił naszą obronę i wróg uderzył przez ciebie. Nosisz na swej odzieży krzyż, żeby

cię chronił, ale nie zawsze nosiłaś go w swym sercu. Nie trwałaś w czujności przed

nieczystością. Tak więc zdarzyła się dewiacja; a dewiacja, każda dewiacja od prawdziwego

obrazu nie jest niczym innym jak bluźnierstwem. Urodziłaś plugastwo.

- Jedno biedne, małe dziecko!

- Dziecko, które - gdybyś mogła postąpić, jak chcesz - rosłoby, aby się rozmnażać, a

rozmnażając się, szerzyłoby plugastwo, aż wszędzie wokół nas rozpleniliby się odmieńcy i

plugawcy. To właśnie stało się tam, gdzie wola i wiara osłabły; tutaj nigdy się to nie zdarzy.

Nasi przodkowie byli z prawdziwego pnia; oni przekazali nam zaufanie. Czy ma ci się

pozwolić, żebyś zdradziła nas wszystkich? Żeby przez ciebie nasi przodkowie żyli na próżno?

background image

Wstydź się, kobieto! A teraz idź! Odejdź do domu w pokorze, a nie trwaj w zaślepieniu. Zgłoś

swoje dziecko zgodnie z prawem. A potem odpraw pokutę, żeby się oczyścić. I I módl się.

Musisz wiele się modlić. Nie tylko popełniłaś: bluźnierstwo, wydając na świat fałszywy

obraz, lecz w swej; arogancji postąpiłaś wbrew prawu i zgrzeszyłaś rozmyślnie. Ja jestem

człowiekiem miłosiernym: nie oskarżę cię o to. Do ciebie będzie należało, żebyś zmazała to

ze swego sumienia; żebyś padła na kolana i modliła się - modliła się to, aby twój grzech

rozmyślny - tak jak inne twe grzechy - mógł zostać ci wybaczony.

Usłyszałem lekkie kroki. Dziecko cichutko zakwiliło, gdy Ciotka Harriet wzięła je na

ręce. Podeszła ku drzwiom, ujęła klamkę, potem zatrzymała się.

- Będę się modliła - powiedziała. - Tak, będę się modliła. - Urwała, a potem ciągnęła

głosem silnym i twardym: - Będę się modliła do Boga, żeby zesłał miłosierdzie na ten ohydny

świat i współczucie dla słabych, i miłość dla nieszczęśliwych i godnych pożałowania.

Zapytam Go, czy rzeczywiście jest Jego wolą, żeby to dziecko cierpiało, ja jego dusza została

potępiona przez małą skazę ciała... będę Go także prosiła, żeby złamał serca obłudników...

Potem drzwi się zamknęły i słyszałem, jak powoli szła korytarzem.

Ostrożnie wróciłem do okna i patrzyłem, jak wyszła i łagodnie złożyła białe zawiniątko

na wózku. Przez kilka sekund stała, patrząc na nie, potem odwiązała konia, wspięła się na

kozioł i wzięła zawiniątko na kolana, jedną ręką okrywając je płaszczem.

Odwróciła się, a w moich myślach utrwalił się jej obraz. Dziecko złożone na ręku, na pół

rozchylony płaszcz, ukazujący górną część brązowego, obszytego wstążką krzyża na jasnej

sukni, i w twarzy, twardej jak granit, oczy, które - zdawało się - patrząc ku domowi nie widzą

niczego...

Potem potrząsnęła lejcami i odjechała.

Za mną, w sąsiednim pokoju, mówił ojciec:

- I jeszcze herezja! Na prośbę zamiany można było przymknąć oczy; kobiety miewają

czasem w takich wypadkach dziwne pomysły. Byłem gotów patrzeć na to przez palce pod

warunkiem, że zgłosi dziecko Ale z herezją to inna sprawa. Ta kobieta jest równie

niebezpieczna, jak bezwstydna; nigdy bym nie uwierzył, że twoja siostra może być tak

niegodziwa. Pomyśleć, że mogłabyś jej pomóc w przestępstwie, wiedząc, że ty sama musiałaś

dwa razy odprawiać pokutę! I jeszcze wygłaszać herezje w moim domu! Tego nie można

puścić płazem

- Może nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi - powiedziała matka niepewnym

tonem.

- Więc czas, żeby sobie zdała sprawę. Naszym obowiązkiem jest tego dopilnować.

background image

Matka zaczęła coś mówić, lecz głos jej się załamał. Zaczęła płakać: nigdy przedtem nie

słyszałem, żeby płakała, W dalszym ciągu rozlegał się głos ojca, wyjaśniającego potrzebę

czystości myśli tak samo jak serca i postępowania, i jej zupełnie szczególnego znaczenia dla

kobiet. Wciąż jeszcze mówił, kiedy odszedłem stamtąd na palcach.

Nie mogłem opanować uczucia wielkiej ciekawości, jaki to był ten „drobiazg”, wskutek

którego dziecko było nie w porządku. Myślałem, że może to był po prostu dodatkowy

paluszek jak u Sophie. Ale nigdy nie dowiedziałem się, co to było.

Kiedy nazajutrz powiedziano mi, że ciało mojej Ciotkij Harriet znaleziono w rzece, nikt

nie wspomniał o dziecku.”

8.

W dniu, w którym nadeszła ta wiadomość, ojciec włączył imię Ciotki Harriet do naszych

wieczornych modlitw, lecz potem już nigdy o niej nie wspomniał. Było tak, jak gdyby

wymazano ją z pamięci wszystkich, tylko nie z mojej. W niej pozostała bardzo wyraźnie,

przybierając wtedy, kiedy ją tylko słyszałem, kształt wyprostowanej postaci o twarzy

pozbawionej nadziei i o głosie mówiącym dobitnie: „Nie jestem zawstydzona - jestem tylko

pobita”. A także taka, jaką widziałem ją po raz ostatni, patrzącą na nasz dom.

Nikt mi nie powiedział, w jaki sposób umarła, lecz coś mi mówiło, że nie był to

przypadek. Nie rozumiałem wiele z tego, co podsłuchałem, a przecież było to najbardziej

niepokojące z dotychczas znanych mi zdarzeń - przeraziło mnie z jakiegoś niepojętego

powodu poczuciem niepewności o wiele większym, niż to, którego doznałem w przypadku

Sophie, Przez kilka nocy śniła mi się Ciotka Harriet leżąca w wodzie, wciąż tuląca do siebie

białe zawiniątko, podczas gdy woda zwijała jej włosy wokół bladej twarzy, a szeroko otwarte

oczy nie widziały niczego. I byłem przerażony...

Stało się to po prostu dlatego, że dziecko różniło się odrobinę od innych dzieci. Albo

miało coś, albo brakowało mu czegoś, tak że niezupełnie zgadzało się z Definicją. Istniał ten

„drobiazg”, który uczynił je kimś nie całkiem w porządku, nie całkiem takim, jak inni

ludzie...

Mój ojciec nazwał je odmieńcem... Odmieniec!... Pomyślałem o niektórych wypalonych

na tabliczkach tekstach. Przypomniałem sobie kazanie wędrownego kaznodziei; odrazę, jaka

brzmiała w jego głosie, gdy grzmiał z kazalnicy: Przeklęty jest odmieniec!

Przeklęty jest odmieniec... Odmieniec, wróg nie tylko ludzkiej rasy, lecz wszystkich

gatunków, które Bóg stworzył; niosący w sobie nasienie diabła, usiłujący niezmordowanie,

background image

wieczyście się urzeczywistnić po to, by zniszczyć Boski ład i zamienić nasz kraj, twierdzę

woli Boga na ziemi, w sprośny chaos podobny do Rubieży; usiłujący uczynić go miejscem

bez prawa, takim jak kraje Południa, o których mówił Wuj Axel, gdzie rośliny i zwierzęta, a

także niemal ludzkie istoty rodziły jakieś dziwadła; gdzie prawdziwa rasa ustępowała miejsca

trudnym do nazwania stworzeniom, gdzie prosperowały ohydne kreatury, a duchy zła

przedrzeźniały Pana nieprzystojnymi kaprysami.

Właśnie ta mała różnicą, ten „drobiazg” był pierwszym krokiem...

Podczas tych nocy modliłem się bardzo poważnie.

- O Boże - mówiłem - proszę, proszę Cię, Boże; pozwól, abym był jak reszta ludzi. Nie

chcę być inny. Spraw, żebym, kiedy zbudzę się rano, był całkiem podobny do wszystkich,

proszę Cię, Boże, proszę!

Lecz rano, kiedy się sprawdzałem, zaraz łączyłem się z Rosalindą albo z którymś z

innych i wiedziałem, że modlitwa niczego nie zmieniła. Musiałem wstać dokładnie taki sam,

jaki szedłem do łóżka poprzedniego wieczora, i musiałem iść do wielkiej kuchni i jeść

śniadanie, siedząc twarzą do tablicy, która jakby już przestała być częścią umeblowania i

wydawała się gapić na mnie słowami: PRZEKLĘTY JEST ODMIENIEC W OCZACH

BOGA I LUDZI!

I wciąż byłem bardzo przerażony.

Po jakiejś piątej nocy, w której modlitwa nic dobrego nie przyniosła, Wuj Axel przyłapał

mnie, gdy odchodziłem od stołu ze śniadaniem, i powiedział, żebym z nim poszedł i pomógł

mu naprawić pług. Kiedy już przepracowaliśmy kilka godzin, zarządził odpoczynek, więc

wyszliśmy z kuchni i usiedliśmy w słońcu, oparci plecami o ścianę. Dał mi kawał owsianego

placka i chrupaliśmy go przez kilka minut. Potem powiedział:

- No więc, Davie, miejmy to z głowy.

- Ale co? - powiedziałem głupio.

- Cokolwiek, co sprawia, że wyglądasz, jakbyś był chory przez ostatnie kilka dni -

powiedział. - Jakie masz zmartwienie? Czy ktoś się dowiedział?

- Nie - odparłem. Zdaje się, że sprawiło mu to ulgę,

- No więc, cóż to jest?

Więc opowiedziałem mu o Ciotce Harriet i o dziecku. Zanim skończyłem, mówiłem

przez łzy - to była taka ulga, móc się z kimś tym podzielić.

- Ta jej twarz, kiedy odjeżdżała - mówiłem. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak

wyglądał. Wciąż jeszcze widzę ją w wodzie.

Spojrzałem na niego, kiedy skończyłem. Miał twarz równie zawziętą jak zawsze, z

background image

opuszczonymi kącikami ust.

- Więc to było to... - powiedział, kiwając głową.

- To wszystko dlatego, że dziecko było inne - powtórzyłem. - I Sophie też była...

Przedtem dobrze tego nie rozumiałem... Ja... ja się boję, Wuju Axelu. Co oni zrobią, kiedy się

dowiedzą, że jestem inny?...

Położył rękę na mym ramieniu.

- Nikt nigdy o tym się nie dowie - powiedział mi raz jeszcze. - Nikt oprócz mnie - a ja

jestem pewny.

Chyba nie uspokoiło mnie to tak jak wtedy, gdy powiedział to za pierwszym razem.

- Był ten, który ucichł - przypomniałem mu. - Może dowiedzieli się o nim?

Potrząsnął głową.

- Myślę, ze o to możesz być spokojny, Davie. Dowiedziałem się, że w tym czasie, o

którym mówiłeś, jakiś chłopiec się zabił. Nazywał się Walter Brent, miał około dziewięciu

lat. Kręcił się tam, gdzie ścinali drzewa i drzewo go przygniotło, biedny chłopak.

- Gdzie? - spytałem.

- Jakieś dziewięć czy dziesięć mil stąd, na farmie w pobliżu Chipping - powiedział.

Zastanowiłem się nad tym. Kierunek Chipping na pewno się zgadzał i to był właśnie ten

rodzaj wypadku, który wyjaśniałby nagłe i nie wyjaśnione przerwanie kontaktu... Bez żadnej

urazy do nieznanego Waltera Brenta miałem nadzieję i sądziłem, że to było wyjaśnienie.

Wuj Axel wrócił do poprzedniego tematu.

- Nie ma żadnego powodu, żeby ktoś miał się o tym dowiedzieć. Tego wcale nie widać -

mogą dowiedzieć się tylko wtedy, kiedy im na to pozwolisz. Staraj się uważać na siebie,

Davie, a nigdy się nie dowiedzą.

- Co oni zrobili Sophie? - spytałem raz jeszcze. Ale on znowu wykręcił się od

odpowiedzi. Ciągnął:

- Pamiętaj, co ci powiedziałem. Oni myślą, że są prawdziwym obrazem, ale nie mogą

wiedzieć tego na pewno. A gdyby nawet Starzy Ludzie byli tego samego rodu co ja i oni, to

cóż z tego? O, wiem, że opowiada się mnóstwo o tym, jacy byli cudowni i jak cudowny był

ich świat i że któregoś dnia będziemy mieli znowu to wszystko, co mieli oni. W tym, co się o

nich opowiada, jest mnóstwo nonsensów, lecz jeśli nawet jest w tym też mnóstwo prawdy, po

cóż mamy starać się tak usilnie o to, żeby pójść w ich ślady? Gdzie teraz są oni i ich cudowny

świat?

- „Bóg zesłał na nich Cierpienie” - zacytowałem.

- Zapewne, zapewne. Na pewno przejąłeś się kazaniami, prawda? Łatwo to jest

background image

powiedzieć, ale nie tak łatwo zrozumieć, co to oznaczało, zwłaszcza jeśli widziało się trochę

świata. Cierpienie - to były nie tylko burze, huragany, powodzie i pożary podobne do tych z

Biblii. To było jakby wszystko to razem wzięte - i coś jeszcze o wiele gorszego na dodatek.

Stworzyło to Czarne Wybrzeże i ruiny, które lśnią tam nocami, i Złe Kraje. Może wstępem do

tego była Sodoma i Gomora, tylko było to coś większego - ale czego nie rozumiem, to

dziwnego wyglądu, jaki Cierpienie nadało temu, co po nich pozostało.

- Z wyjątkiem Labradoru - powiedziałem.

- Nie z wyjątkiem Labradoru, lecz w mniejszym stopniu Labradorowi i Newf niż innym

miejscom - poprawił mnie. - Cóż to mogło być, ta straszliwa rzecz, która musiała się zdarzyć?

I dlaczego? Mogę niemal zrozumieć, że Bóg, wpadłszy w gniew, mógł zniszczyć wszystko,

co żyło i sam świat; lecz nie rozumiem tego chaosu, tego zamętu dewiacji - to nie ma sensu.

Nie pojmowałem, co mu sprawiało trudność. Ostatecznie Bóg, będąc wszechmocnym,

mógł zrobić wszystko, co mu się podobało. Próbowałem to wyjaśnić Wujowi Axelowi, ale

potrząsnął głową.

- Musimy wierzyć, że Bóg jest rozsądny, chłopcze Davie. Doprawdy, bylibyśmy

zgubieni, gdybyśmy w to nie wierzyli. Ale cokolwiek stało się tam - ruchem ręki objął cały

horyzont - cokolwiek się tam stało, to nie było rozsądne - wcale nie. Było to coś kolosalnego,

a przecież

stojącego poniżej boskiej mądrości. Więc co to było? Co to mogło być?

- Ale Cierpienie... - zacząłem. Wuj Axel poruszył się niecierpliwie,

- To tylko słowo - powiedział - zardzewiałe zwierciadło, które nie odbija niczego.

Kaznodziejom dobrze by zrobiło, gdyby przejrzeli się w nim sami. Nic by nie zrozumieli, ale

mogliby zacząć myśleć. Mogliby zacząć pytać samych siebie: - Cóż my robimy? O czym

nauczamy w kazaniach? Jacy naprawdę byli Starzy Ludzie? Cóż takiego zrobili, że

sprowadzili tę straszliwą klęskę na siebie i na cały świat? A po chwili mogliby zacząć mówić:

- Czy mamy słuszność? Cierpienie sprawiło, że świat stał się innym miejscem, czy wobec

tego możemy w ogóle mieć nadzieję, że zbudujemy na nim świat taki, jaki utracili Starzy

Ludzie? Czy powinniśmy tego próbować? Co zyskamy przez to, że zbudujemy go znów tak

dokładnie, że doprowadzi to do następnego Cierpienia? Bo to jasne, chłopcze, że jakkolwiek

cudowni byli Starzy Ludzie, nie byli aż tak cudowni, żeby nie popełniali błędów - a nikt nie

wie i prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, w czym byli mądrzy, a w czym pobłądzili.

Wiele z tego, co mówił, wymykało się memu rozumowi, ale sądziłem, że rozumiem

istotną treść. Powiedziałem:

- Ale, wuju, jeśli nie będziemy próbowali być takimi jak Starzy Ludzie i nie będziemy się

background image

starali odbudować tego, co zostało stracone, to co możemy zrobić?

- No cóż, możemy być sobą i budować coś dla świata, który jest, a nie dla tego, który

przepadł - odparł.

- Zdaje się, że nie rozumiem - powiedziałem. - Myślisz, żeby nie troszczyć się o

prawdziwą linię i prawdziwy obraz? Nie przejmować się dewiacjami?

- Niezupełnie tak - powiedział, a potem spojrzał na mnie z ukosa. - Usłyszałeś trochę

herezji od Ciotki; no cóż, teraz usłyszysz ich nieco więcej od Wuja. Jak sądzisz, co sprawia,

że człowiek jest człowiekiem?

Zacząłem recytować definicję. Przerwał ind po pięciu słowach.

- To nie to - powiedział. - Woskowa figura może mieć to wszystko i wciąż będzie tylko

woskową figurą, prawda?

- Przypuszczam, że tak.

- No więc to, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem, jest czymś w nim.

- Dusza! - podsunąłem.

- Nie - odrzekł. - Dusza to po prostu żetony, które zbierają kościoły, takiej samej wartości

jak gwoździe. Nie, tym, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem, jest umysł; to nie jest

rzecz, to jest jakość, a umysły nie są tej samej wartości: są lepsze lub gorsze, a im są lepsze,

tym więcej znaczą. Rozumiesz, dokąd zmierzamy?

- Nie - przyznałem.

- Idzie o to, Davie. Uważam, że duchowni mają mniej lub więcej słuszności co do

większości dewiacji - tylko nie co do ich powodów, które podają. Powiedzmy, że pozwoliliby

dewiacjom żyć tak jak nam, cóż by z tego przyszło dobrego? Czy tuzin rąk i nóg albo dwie

głowy, albo oczy jak reflektory dodają komuś tego, co sprawia, że jest się człowiekiem? Nie.

Człowiek otrzymuje swój kształt fizyczny - jak oni mówią, prawdziwy obraz - zanim jeszcze

w ogóle wie, że jest człowiekiem. To, co staje się potem wewnątrz niego, czyni go istotą

ludzką. Odkrywa, że posiada coś, czego nie ma żadna inna istota: umysł. To stawia go na

innym poziomie. Tak jak wiele zwierząt jest fizycznie prawie na tyle dobry, na ile trzeba; ale

ma tę nową jakość, umysł, choć tylko we wczesnych stadiach rozwoju - i rozwija go. Jest to

jedyna rzecz, którą może z pożytkiem rozwijać - to jego jedyna droga: rozwijać nowe jakości

umysłu. - Wuj Axel urwał w zamyśleniu. - Na moim drugim statku był lekarz, który tak

mówił, a im więcej nad tym myślałem, tym bardziej sądziłem, że to ma sens. Teraz, tak jak ja

to rozumiem, w taki czy inny sposób ty i Rosalinda, i inni posiadacie nową jakość umysłu.

Prosić Boga, żeby ją wam odebrał, to tak, jakby Go prosić, żeby was oślepił lub uczynił

głuchymi. Wiem, Davie, czego się boisz, ale strach nie jest żadnym wyjściem. Nie ma

background image

łatwego wyjścia. Musisz się z tym pogodzić. Musisz spojrzeć na to jasno i zastanowić się -

skoro już taki jesteś - nad tym, jak najlepiej możesz to wykorzystać, a jednak zapewnić sobie

bezpieczeństwo?

Oczywiście, za pierwszym razem nie zrozumiałem go całkiem jasno. Część z tego, co

mówił, utkwiła mi w głowie, resztę zrekonstruowałem, na pół pamiętając późniejsze

rozmowy. Lepiej zacząłem to rozumieć później, zwłaszcza po tym, jak Michael zaczął

chodzić do szkoły.

Tego wieczora opowiedziałem innym o Walterze. Zasmucił nas jego wypadek, niemniej

wszystkim przyniosła ulgę wiadomość: to chyba wypadek. Dokonałem osobliwego odkrycia,

prawdopodobnie był on kimś w rodzaju dalekiego krewnego: nazwisko mojej babki brzmiało

Brent.

Po tym wydarzeniu zdawało się nam, że będzie mądrzej, gdy poznamy nawzajem swoje

nazwiska, po to żeby uniknąć na przyszłość takiej niepewności.

Było nas teraz wszystkich ośmioro - no tak, gdy to mówię, to chcę powiedzieć, że było

ośmioro dzieci, które mogły rozmawiać z sobą za pośrednictwem ukształtowanych myśli;

było kilkoro innych, które czasem wysyłały sygnały, lecz tak słabe i ograniczone, że te dzieci

się nie liczyły. Były podobne do kogoś, kto nie jest całkiem ślepy, lecz potrafi widzieć

zaledwie nieco więcej niż tyle, żeby odróżnić noc od dnia. Przypadkowe kształty myśli, które

odbieraliśmy od nich, były mimowolne i zbyt zamazane i niewyraźne, żeby miały jakiś sens.

Sześcioro innych to byli: Michael, który mieszkał około trzech mil stąd na północ, Sally i

Katherine, których domy znajdowały się na sąsiednich farmach, oddalonych o dwie mile, a

więc za granicą przyległego okręgu; Mark, około dziewięciu mil na północny zachód, oraz

Annę i Rachel, dwie siostry mieszkające na wielkiej farmie, zaledwie o półtorej mili na

zachód. Annę, mająca wtedy nieco ponad trzynaście lat, była najstarsza; Walter Brent był

najmłodszy, miał sześć miesięcy.

Wiedza o tym, kto był kim, była naszym drugim stadium w zdobywaniu zaufania. W

pewnym stopniu powiększyła ona pocieszające uczucie wzajemnej pomocy. Stopniowo

zorientowałem się, że teksty i ostrzeżenia na ścianach przeciw odmieńcom mniej dobitnie

rzucały mi się w oczy. Wyblakły i raz jeszcze stopiły się z ogólnym wyglądem pokoju. Nie

znaczyło to, że pamięć o Ciotce Harriet i o Sophie osłabła; lecz raczej, że nie myślałem o nich

z takim przerażeniem i tak często. Pomogło mi w tym także wiele innych spraw, o których

trzeba było myśleć.

Nasza nauka, jak już mówiłem, była pobieżna; przeważnie było to pisanie, czytanie kilku

prostych książek oraz Biblii i Żalów, które wcale nie były tak proste i łatwe do zrozumienia, i

background image

niewiele elementarnych rachunków. Nieduże to było wykształcenie. Z pewnością było ono

zbyt małe, żeby zadowalało rodziców Michaela, toteż posłali go do szkoły w Kentak. Tam

zaczął uczyć się mnóstwa rzeczy, o których naszym starym damom nigdy się nie śniło. Chciał

naturalnie, żeby reszta z nas także je poznała. Z początku nie tłumaczył się całkiem jasno, a

także odległość większa niż ta, do której byliśmy przyzwyczajeni, sprawiała nam wiele

trudności. Lecz teraz, po kilku tygodniach praktyka, łączność stała się o wiele wyraźniejsza i

lepsza, więc Michael mógł przekazywać nam prawie wszystko, czego się sam uczył - a nawet

pewne rzeczy, które sam niezbyt dobrze rozumiał, wyjaśniały się, gdy przemy śleliśmy je

wszyscy, tak więc my także mogliśmy mu trochę pomagać. I było nam przyjemnie, że

Michael prawie zawsze był pierwszy w klasie.

Uczenie się i to, że wiedzieliśmy więcej, sprawiało nam wielką satysfakcję, pomagało też

w wyjaśnianiu wielu spraw zagadkowych, a ja zacząłem znacznie lepiej rozumieć wiele z

tego, o czym mówił mi Wuj Axel; niemniej przynosiło nam to także pierwszy posmak

komplikacji, od których nigdy nie mogliśmy się „uwolnić. Bardzo szybko stało się nam

trudno ciągle pamiętać o tym, ile powinniśmy wiedzieć. Wiele powściągliwości wymagało

milczenie w obliczu jakichś zwykłych błędów, cierpliwe słuchanie głupich argumentów,

opartych na niewłaściwym rozumowaniu, wykonywanie pracy W zwykły sposób, chociaż

wiedziało się, że istnieje lepszy...

Oczywiście, zdarzały się złe chwile; nieostrożna uwaga, która powodowała, że ktoś

unosił brwi, nuta zniecierpliwienia w głosie wobec tych, których powinno się poważać,

niebaczna sugestia; lecz tych potknięć było niewiele, gdyż wszystkim z nas uczucie

niebezpieczeństwa było teraz bliższe. I jakoś dzięki ostrożności, szczęściu i szybkiej naprawie

pomyłek, udało się nam uniknąć bezpośrednich podejrzeń i żyć naszym podwójnym życiem

przez następne sześć lat, bez poczucia, że ryzyko staje się poważne.

W gruncie rzeczy aż do dnia, kiedy odkryliśmy, że z naszej ósemki nagle zrobiła się

dziewiątka.

9.

Zabawna sprawa zdarzyła się z moją małą siostrą, Petrą. Wydawała się taka normalna.

Nigdy nie podejrzewaliśmy... nikt z nas. Była szczęśliwym dzieckiem, ładnym od maleńkości,

ze swymi gęstymi, złotymi lokami. Widzę ją jeszcze jako jaskrawo ubrane maleństwo,

ustawicznie biegające tu i tam niepewnym krokiem, tulące straszliwie zezowatą lalkę, którą

kochała bezkrytyczną miłością. Sama jak zabawka, skłonna jak każde dziecko do nabijania

background image

sobie guzów, do łez, chichotu, chwil powagi i bardzo słodkiej ufności. Kochałem ją -

wszyscy, nawet ojciec - starali się ją zepsuć ze wzruszającym brakiem powodzenia. Nie

przyszła mi do głowy nawet przelotna myśl o jej odmienności, dopóki nagle się to nie

zdarzyło.

Byliśmy przy żniwach. Na dwunastu akrach pracowało sześciu mężczyzn koszących

zboże. Oddałem właśnie swoją kosę innemu i dla chwili wytchnienia pomagałem przy

ustawianiu snopków, gdy nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, coś uderzyło mnie... nigdy

nie doznałem czegoś podobnego. W jednej chwili z zadowoleniem, bez pośpiechu wiązałem i

ustawiałem snopy; w następnej stało się w mojej głowie coś, co jakby uderzyło mnie

fizycznie. Bardzo możliwe, że rzeczywiście zachwiałem się pod tym ciosem. Potem przyszedł

ból i czyjeś wezwanie ciągnące mnie jak haczyk na ryby, który utkwił w mózgu. Nie było

żadnej wątpliwości - w każdym razie w oszołomieniu kilku pierwszych chwil - czy

powinienem poddać się, czy nie; posłuchałem tego wezwania w tym oszołomieniu.

Upuściłem snop, który trzymałem, i popędziłem przez pole mijając zamazane, zdumione

twarze. Wciąż biegłem, nie wiedziałem dlaczego, wiedziałem tylko, że to jest pilne; przez

połowę dwunastu akrów, przez dróżkę, przez płot, przez pochyłość Wschodniego Pastwiska

w stronę rzeki...

Pędząc ukośnie przez pochyłość, widziałem pole biegnące ku dalekiemu brzegowi rzeki,

jedno z pól Angusa Mortona, przecięte ścieżką prowadzącą ku kładce, a na ścieżce Rosalindę

pędzącą jak wiatr.

Wciąż biegłem w dół, ku brzegowi, mimo kładki, w dół rzeki, ku głębszym rozlewiskom.

Bez wahania biegłem wprost ku brzegowi drugiego rozlewiska i nie zatrzymując się,

wskoczyłem do wody. Znalazłem się całkiem blisko Petry. Tkwiła w głębokiej wodzie przy

stromym brzegu i trzymała się małego krzewu. Krzew był zgięty, nachylony i lada moment

wyrwałaby go z korzeniami. Po kilku ruchach byłem na tyle blisko, żeby ją móc ująć pod

ramiona.

Przymus nagle odpłynął i zanikł. Zaciągnąłem ją w miejsce, z którego łatwiej było wyjść

na brzeg. Gdy poczułem dno i mogłem stanąć, zobaczyłem przestraszoną twarz Rosalindy,

niespokojnie patrzącą na mnie ponad krzakami.

- Kto to jest? - spytała prawdziwymi słowami i drżącym głosem. Położyła sobie dłoń na

czole. - Kto potrafił to zrobić?

Powiedziałem jej.

- P e t r a? - powtórzyła, wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem.

Zaniosłem moją małą siostrę na brzeg i położyłem na trawie. Była wyczerpana i na pół

background image

tylko przytomna, ale nie wyglądało na to, że stało się jej coś poważnego.

Rosalinda podeszła i uklękła na trawie po jej drugiej stronie. Patrzyliśmy na ociekającą

wodą sukienkę i na pociemniałe, splątane loki. Potem poprzez Petrę spojrzeliśmy na siebie

nawzajem.

- Nie wiedziałem o tym - powiedziałem. - Nie miałem pojęcia, że ona jest jedną z nas.

Rosalinda przyłożyła ręce do twarzy, koniuszkami palców dotykając skroni. Lekko

potrząsnęła głową i spojrzała na mnie z niepokojem w oczach.

- Nie - odparła. - Ona jest do nas podobna, ale nie jest jedną z nas. Nikt z nas nie umiałby

tak rozkazać. Ona jest kimś o wiele większym niż my.

Potem nadbiegli inni ludzie; ktoś, kto był ze mną na dwunastu akrach, ktoś z drugiej

strony; dziwili się, co wyrwało Rosalindę z domu z takim pośpiechem, jakby biegła

do pożaru. Podniosłem Petrę, żeby zanieść ją do domu. Jeden z mężczyzn z pola spojrzał

na mnie zaintrygowany.

- Ale skąd ty wiedziałeś? - spytał. - Ja nic nie słyszałem.

Rosalinda zwróciła się ku niemu ze zdziwieniem pełnym niedowierzania.

- Jak to! Przecież tak krzyczała! Chyba każdy, kto nie jest głuchy, musiał słyszeć ją aż w

Kentak!

Mężczyzna potrząsnął głową, nadal w to wątpiąc, lecz fakt, że oboje wyraźnie

słyszeliśmy krzyk, był potwierdzeniem wystarczającym, żeby zostawić ich wszystkich w

niepewności.

Ja nic nie powiedziałem. Byłem zajęty próbą odsuwania podnieconych pytań od innych z

naszej grupy; mówiłem im, żeby poczekali, aż ja czy Rosalinda będziemy sami i będziemy

mogli porozmawiać z nimd bez wzbudzania podejrzeń.

Tej nocy, po raz pierwszy od lat, miałem dobrze niegdyś znany sen, tylko że tym razem,

gdy nóż zalśnił w wysoko wzniesionej dłoni mego ojca, dewiacją, miotającą się pod jego

lewym ramieniem nie było cielątko, nie była nią też Sophie; była nią Petra. Zbudziłem się

spocony z przerażenia...

Nazajutrz próbowałem wysłać do Petry ukształtowane myśli. Sądziłem, że to ważne, żeby

jak najprędzej się dowiedziała, iż nie wolno jej się zdradzić. Bardzo się starałem, ale nie

mogłem nawiązać z nią kontaktu. Inni próbowali także, po kolei, lecz nie było odpowiedzi.

Zastanawiałem się, czy powinienem spróbować ostrzec ją zwykłymi słowami, ale Rosalinda

sprzeciwiała się temu.

- To musiała wywołać panika - powiedziała. - Jeśli teraz o tym nie mówi,

prawdopodobnie nie wie nawet, co się stało, więc mówiąc jej o tym w ogóle można by łatwo

background image

narazić się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Pamiętaj, że skończyła dopiero sześć lat. Nie

przypuszczam, żeby obciążenie jej tą wiadomością było słuszne i bezpieczne, dopóki nie

będzie to potrzebne.

Wszyscy zgodzili się z poglądem Rosalindy. Wiedzieliśmy, że nie jest łatwo wciąż

uważać na każde swoje słowo, nawet jeśli praktykowało się to od łat. Postanowiliśmy odłożyć

powiedzenie o tym Petrze, dopóki przy jakiejś okazji nie będzie to potrzebne, albo dopóki nie

będzie na tyle duża, że dokładniej zrozumie, przed czym ją ostrzegamy; tymczasem będziemy

niekiedy próbować, czy uda nam się nawiązać z nią kontakt; jeśli nie, powinno się pozostawić

tę sprawę tak, jak wygląda teraz.

Nie widzieliśmy więc powodu, żeby wszystko nie zostało tak, jak było najlepiej dla nas

wszystkich; rzeczywiście nie było innej możliwości. Gdybyśmy nie trwali w ukryciu,

bylibyśmy skończeni.

W ostatnich kilku latach nauczyliśmy się trochę więcej, o ludziach wokół nas i o ich

uczuciach. To, co pięć czy sześć lat temu wydawało się czymś w rodzaju trochę niepokojącej

zabawy, stało się czymś groźniejszym, gdy dowiedzieliśmy się o tym więcej. W zasadzie nic

się nie zmieniło. Jeśli mieliśmy przeżyć, wciąż musieliśmy skupić całą uwagę na tym, żeby

swoje prawdziwe „ja” zachować w ukryciu; musieliśmy chodzić, rozmawiać i żyć tak, żeby

nie różnić się od innych ludzi. Posiadaliśmy pewien dar, pewien zmysł, który, jak gorzko

skarżył się Michael, powinien by być błogosławieństwem, a był tylko czymś niewiele

lepszym od przekleństwa. Najgłupsza norma była szczęśliwsza; ktoś, kto jej odpowiadał, czuł,

że gdzieś przynależy. My nie, a ponieważ nie przynależeliśmy, nie dysponowaliśmy żadnymi

pozytywami - byliśmy skazani na negatywy, na nieujawnianie samych siebie, na

nierozmawianie wtedy, kiedy mieliśmy na to ochotę, na niestosowanie tego, o czym

wiedzieliśmy, że warto by to stosować, na to, żeby się o nas nie dowiedziano - na życie w

ciągłym oszustwie, ukryciu i kłamstwie. Perspektywa tych ciągłych negatywów

rozciągających się przed nami drażniła Michaela bardziej niż resztę nas. Wyobraźnia ponosiła

go dalej, dając mu wyraźniejszą wizję tego, co miały znaczyć te frustracje, lecz propozycja

innego wyboru niż nasz nie była lepsza. Co do mnie, silne trzymanie się negatywów po to,

żeby przeżyć, wystarczyło w zupełności, żeby mnie zająć, zaledwie zaczynałem dopiero

odczuwać pustkę, jaka pozostała tam, gdzie pozytywów zabrakło. Gdy dorastałem, zaczynało

się zaostrzać przede wszystkim moje zrozumienie niebezpieczeństwa.

Utwierdziło się ono pewnego letniego popołudnia, na rok przedtem, zanim odkryliśmy

Petrę.

Był to zły okres. Straciliśmy trzy pola, a Angus Morton także. Wszystkich razem pól w

background image

okręgu spalono trzydzieści pięć. Procent dewiacji wśród wiosennego przychówku inwentarza

- nie tylko wśród naszego, lecz w ogóle, a szczególnie wśród bydła - był najwyższy od

dwudziestu pięciu lat. Zdawało się, że więcej drapieżników rozmaitej wielkości wychodziło

nocą z lasów na żer niż kiedykolwiek przedtem. Co tydzień ktoś stawał przed sądem,

oskarżony o usiłowanie ukrycia dewiacyjnych zbiorów lub o ubój i konsumpcję nie

zgłoszonych występków z inwentarza, a na domiar wszystkiego zdarzyły się nie mniej niż

trzy alarmy w związku z łupieżczymi najazdami z Rubieży. I właśnie wtedy, gdy po ostatnim

z nich ludzie wrócili do swych zajęć, natknąłem się przypadkowo na starego Jakuba, który

mruczał coś do siebie, przewracając widłami nawóz na podwórzu.

- O co idzie? - spytałem przystając przy nim.

Wetknął widły w nawóz i oparł się jedną ręką na trzonku. Był starym człowiekiem, który

przewracał widłami nawóz, od kiedy sięgałem pamięcią, nie mogłem sobie wyobrazić, że

kiedykolwiek był czy mógł być kimkolwiek innym. Odwrócił ku mnie pomarszczoną twarz,

całą niemal ukrytą wśród białego zarostu i bokobrodów, które zawsze przywodziły mi na

myśl Eliasza.

- O fasolę - powiedział. - Teraz moja przeklęta fasola jest nie w porządku. Najpierw moje

ziemniaki, potem moje pomidory, potem moja sałata, teraz moja przeklęta fasola. Nie

pamiętam takiego roku. Zdarzało się tak z innymi warzywami, ale kto kiedy słyszał, żeby

fasola się zepsuła?

- Jesteś pewny? - spytałem.

- Na pewno. Oczywiście, że jestem. Myślisz, że w moim wieku nie wiem, jak powinna

wyglądać fasola?

Patrzył na mnie spośród białej szczeciny.

- To rzeczywiście zły rok - przytaknąłem.

- Zły - powtórzył. - To ruina. Całe tygodnie pracy poszły z dymem, świnie, owce i krowy

żarły dobre żarcie tylko po to, żeby urodzić obrzydlistwa. Ludzie uciekają i trzeba być w

pogotowiu, tak że nie można robić własnej roboty, tylko pilnować ich pracy. Nawet mój

własny ogródek jest zepsuty jak diabli. Zły! Masz rację. A gorszy jeszcze przyjdzie,

powiadam. - Potrząsnął głową. - Tak, gorszy przyjdzie - powtórzył z ponurą satysfakcją.

- Dlaczego? - zapytałem.

- To sąd - odparł. - I oni na to zasługują. Żadnej moralności, żadnych zasad. Spójrz na

młodego Teda Norbeta - dostaje maleńką grzywnę za ukrycie dziesięciu sztuk przychówku i

zjedzenie wszystkich z wyjątkiem dwóch, zanim to wykryto. Wystarczy, żeby jego ojciec

przewrócił się w grobie. No, jeśli on by zrobił coś takiego - nigdy nie zrobił, uważasz - lecz

background image

gdyby to zrobił, wiesz, co by za to dostał? - Potrząsnąłem głową. - Byłby publicznie

zawstydzony w niedzielę, skazany na tydzień pokuty, a w dodatku na ofiarę każdego

dziesiątego zwierzęcia z całego inwentarza - powiedział dobitnie. - Więc wtedy nie”

znalazłbyś wielu ludzi, którzy robili takie rzeczy - ale teraz? - Cóż im zależy na małej

grzywnie? - splunął z obrzydzeniem na kupkę gnoju. - I wszędzie naokoło jest to samo.

Rozprzężenie, rozwiązłość, nikt nie troszczy się o nic, tylko o piękne słówka. W dzisiejszych

czasach widzisz to wszędzie. Ale z Boga kpić nie wolno. Oni znów na nas ściągają

Cierpienie: taki rok jak ten to początek. Cieszę się, że jestem stary i pewnie nie zobaczę

upadku tego wszystkiego. Ale on nadchodzi, wspomnisz moje słowa.

- Te przepisy rządowe, które ułożyły biadolące gaduły na Wschodzie, ludzie o słabych

sercach i słabym rozumie! Oto, w czym kłopot. A także mnóstwo ckliwych polityków i

duchownych, którzy powinni wiedzieć lepiej; ludzie, którzy nigdy nie żyli w niepewnym

kraju, nic o nim nie wiedzą, bardzo prawdopodobne, że nigdy w życiu nie widzieli odmieńca,

a teraz siedzą tam i rok po roku uszczuplają prawa Boga myśląc, że oni wiedzą lepiej. Nic

dziwnego, że mamy taki rok jak ten, zesłany jako ostrzeżenie, ale czy oni zrozumieją to

ostrzeżenie i czy je przyjmą? - znowu splunął.

- Cóż oni myślą, że w jaki sposób Południowy Zachód stał się krajem cywilizowanym i

bezpiecznym dla ludzi Boga? Cóż oni myślą, w jaki sposób utrzymano w ryzach odmieńców i

ustalono wzorce czystości? Nie stało się to dzięki drobnym grzywnom, które można płacić raz

na tydzień i nawet tego nie zauważyć. Stało się to dzięki przestrzeganiu prawa i karaniu

wszystkich, którzy je naruszali, w taki sposób, żeby poczuli, że zostali ukarani.

- Kiedy mój ojciec był młodym człowiekiem, kobieta, która urodziła dziecko nie będące

prawdziwym obrazem, była za to wychłostana. Jeśli zdarzyło się to za trzecim razem,

odbierano jej Certyfikat, była wyjęta spod prawa i sprzedawana. To sprawiało, że była

ostrożna zarówno w przestrzeganiu czystości, jak i w swych modlitwach. Mój ojciec

opowiadał, że przez to było o wiele mniej kłopotów z odmieńcami, a jeśli się zdarzali, palono

ich, tak jak inne dewiacje.

- Palono! - krzyknąłem. Spojrzał na mnie.

- Czyż nie w ten sposób oczyszcza się dewiacje? - zapytał z mocą.

- Tak - przyznałem. - Zboża i bydło, ale...

- Inny rodzaj jest najgorszy - warknął. - To diabeł przedrzeźniający prawdziwy obraz.

Oczywiście, powinno się je palić, tak jak to robiono. Ale cóż się stało? Te mięczaki w Rigo,

które nigdy nie miały z nimi do czynienia, powiedziały: „Chociaż to nie są ludzkie istoty,

przecież I wyglądają jak ludzie, dlatego eksterminacja wygląda jak morderstwo czy egzekucja

background image

i niepokoi ludzkie umysły”. A więc, ponieważ mdłe umysły nie miały dość zdecydowania i

wiary, powstały nowe prawa o nibyludzkich dewiacjach. Nie wolno ich oczyszczać, musi się

pozwolić im żyć I lub umrzeć śmiercią naturalną. Należy je wyjąć spod prawa i wysiedlić do

Rubieży albo - jeśli idzie o dzieci - po prostu zostawić je na łasce losu - i to uważa się za coś

bardziej miłosiernego. Rząd ma przynajmniej na tyle rozsądku, że rozumie, iż nie wolno im

pozwolić się rozmnażać i pilnuje tego - chociaż mógłbym się założyć, że istnieje też partia

temu przeciwna. I co się dzieje? Mamy więcej mieszkańców Rubieży, a to znaczy, że mamy

więcej - i większych - najazdów i tracimy czas i pieniądze na ich powstrzymywanie -

wszystko tracimy z powodu ckliwego wykrętu od głównej zasady. Cóż to znaczy, że się

mówi: „Przeklęty jest odmieniec”, skoro traktuje się go jak współbrata?

- Ale odmieniec nie jest odpowiedzialny za to... - zacząłem.

- Nie jest odpowiedzialny! - zadrwił stary człowiek. - Czy tygrys jest odpowiedzialny za

to, że jest tygrysem? A przecież go się zabija. Nie można sobie pozwolić na to, żeby się

wszystko zachwiało. Żale zalecają utrzymywać ród Pana w czystości przez ogień, lecz teraz

to już nie odpowiada przeklętemu rządowi.

- Gdzie te dawne czasy, kiedy mąż miał wypełniać swą powinność i utrzymywać dom

swój w czystości! Kierujemy się teraz wprost ku następnej porcji Cierpienia. - Mruczał dalej,

wyglądając jak starożytny i gniewny prorok zagłady.

- Wszystkie te ukrywania - a będą się ich dopuszczać znowu, skoro nie dostali

odpowiedniej lekcji; te kobiety, które rodzą bluźnierstwa, a potem po prostu idą do kościoła,

mówią, że żałują i że spróbują nie robić tego po raz drugi; wciąż się tu wałęsające wielkie

konie Angusa Mortona „oficjalnie zatwierdzone”, kpina z Praw Czystości; przeklęty

inspektor, który chce tylko utrzymać się na posadzie i nie urazić tych w Rigo... a potem ludzie

dziwią się, że mamy złe lata... - Wciąż gderał i spluwał z obrzydzeniem, jadowicie purytańśki

staruch...

Spytałem Wuja Axela, czy dużo jest ludzi, którzy naprawdę czują w ten sposób, w jaki

mówił stary Jakub. Podrapał się w zamyśleniu po policzku.

- Dosyć dużo wśród starych. Oni wciąż czują, że to sprawa osobistej odpowiedzialności -

tak jak było, zanim nastali inspektorzy. Trochę ludzi w średnim wieku też jest takich, ale

większość z nich chętnie zostawiłaby wszystko, jak jest. Nie są tak przywiązani do form jak

ich ojcowie. Twierdzą, że nie ma wielkiego znaczenia, jak się postępuje, dopóki odmieńcy się

nie rozmnażają i wszystko idzie dobrze - ale dać im kilka lat tak niedobrych jak teraz, a nie

jestem pewien, czy przyjęliby to spokojnie.

- A dlaczego procent dewiacji w niektórych latach jest tak wysoki? - spytałem.

background image

Potrząsnął głową.

- Nie wiem. Mówią, że to ma coś wspólnego z pogodą. Przy ostrej zimie i zawieruchach z

południowego zachodu procent dewiacji wzrasta - nie w następnym roku, ale w kolejnym po

następnym. Mówią, że to pochodzi z Krajów Zła. Nikt nie wie co, ale zdaje się, że mają

słuszność. Starzy ludzie patrzą na to jak na ostrzeżenie, po prostu przypomnienie o Cierpieniu

zesłane po to, by utrzymać nas na prostej drodze, i ci przejmują się tym najwięcej. Następny

rok ma być także zły. Więc ludzie chętniej ich posłuchają. Będą zawzięcie szukać kozłów

ofiarnych - zakończył rzucając mi długie, zatroskane spojrzenie.

Pojąłem tę aluzję i przekazałem ją innym. Prawie na pewno ten rok był równie zły jak

poprzedni i istniała tendencja do szukania kozłów ofiarnych. Opinia publiczna o ukrywaniu

dewiacji była tego roku wyraźnie mniej tolerancyjna niż ubiegłego łata, co zwiększało nasz

niepokój, który i tak odczuwaliśmy po odkryciu Petry.

Przez jakiś tydzień po wypadku w rzece nasłuchiwaliśmy ze szczególną uwagą wszelkich

podejrzliwych o nim wzmianek. Ale nie usłyszeliśmy żadnej. Widocznie przyjęto do

wiadomości, że Rosalinda i ja z różnych stron usłyszeliśmy przypadkiem wołanie o pomoc,

które w każdym razie odległość musiała przytłumić. Mogliśmy znowu się odprężyć - ale nie

na długo. Minął zaledwie miesiąc, gdy znów powstało nowe źródło złych przeczuć.

Annę oświadczyła, że ma zamiar wyjść za mąż..

10.

Gdy Anne nam o tym powiedziała, brzmiał cień wyzwania.

Z początku nie wzięliśmy tego zbyt serio. Trudno nam było uwierzyć i nie chcieliśmy

uwierzyć, że mówi poważnie. Po pierwsze, przyszłym mężem był Alan Ervin, ten sam Alan z

którym biłem się na brzegu strumienia i który do niósł o Sophie. Rodzice Annę prowadzili

dobrą farmę, niewiele mniejszą niż sam Waknuk; Alan był synem kowala, w przyszłości miał

sam z kolei zostać kowalem. Miał po temu odpowiednie warunki fizyczne, był wysoki i

zdrowy, ale to było prawie wszystko. Z całą pewnością rodzice Annę mieli co do niej bardziej

ambitne plany; nie spodziewaliśmy się więc, żeby coś z tego wyszło.

Myliliśmy się. Annę w jakiś sposób pogodziła rodziców z tą myślą i zaręczyny formalnie

uznano. Wtedy przeraziliśmy się. Zostaliśmy nagle zmuszeni do rozważenia niektórych

związanych z tym spraw i choć byliśmy tacy młodzi, wiedzieliśmy o nich dosyć, żeby ogarnął

nas niepokój. To Michael pierwszy powiedział o tym Annę.

background image

- Nie możesz, Annę. Nie wolno ci tego zrobić dla twego własnego dobra - mówił jej. - To

tak, jakbyś na całe życie związała się z kaleką. Pomyśl, Annę, naprawdę pomyśl, co to może

znaczyć.

Odpowiedziała mu z gniewem:

- Nie jestem głupia. Oczywiście myślałam nad tym. Myślałam więcej niż wy. Jestem

kobietą - mam prawo wyjść za mąż i mieć dzieci. Was, chłopców, jest trzech, a nas,

dziewcząt, pięć. Chcesz mi powiedzieć, że dwie z nas nigdy nie mogą wyjść za mąż? Nigdy

nie mieć własnego życia ani własnego domu? Jeśli nie, to dwie z nas muszą poślubić normy.

Kocham Alana i mam zamiar wyjść za niego. Powinniśeie być mi wdzięczni. To uprości

wszystko dla reszty z was.

- Tak nie będzie - przedkładał Michael. - Niemożliwe, żebyśmy byli tylko my sami.

Muszą istnieć inni, tacy jak my - gdzieś poza naszym zasięgiem. Jeśli trochę poczekamy...

- Dlaczego miałabym czekać? To się może rozciągnąć na lata albo na zawsze. Ja mam

Alana, a ty chcesz, żebym traciła całe lata czekając na kogoś, kto może nie przyjść nigdy albo

kogo mogę nie znosić, kiedy przyjdzie. Chcesz, żebym zerwała z Alanem i zaryzykowała, że

zostanę pozbawiona wszystkiego? No, więc nie mam tego zamiaru. Nie prosiłam się o to,

żeby być taka, jak my jesteśmy, ale mam takie samo prawo jak każdy inny, żeby wziąć z

życia to, co mogę. Nie pójdzie mi to łatwo; ale czy myślisz, że łatwiej mi będzie żyć tak jak

teraz, rok po roku? To nie może być łatwe dla nikogo z nas, ale nie stanie się łatwiejsze przez

to, że dwie z nas stracą wszelką nadzieję na miłość i przywiązanie. Trzy z nas mogą wyjść za

mąż za trzech z was. A co stanie się wtedy z pozostałymi dwiema - z tymi dwiema, które

zostaną na lodzie? Nie będą w żadnej grupie. Chcesz powiedzieć, że one powinny

zrezygnować z wszystkiego?

To ty nad tym nie myślałeś, Michael - ani nikt z was. Ja wiem, co mam zamiar zrobić;

reszta z was nie wie, jakie ma zamiary, ponieważ nikt z was - z wyjątkiem Davida i Rosalindy

- nie jest zakochany, więc nikt z was się z tym nie zetknął.

Jeśli o to idzie, było to częściowo prawdą - lecz jeśli nie zetknęliśmy się z wszystkimi

problemami, zanim one powstały, byliśmy wszyscy świadomi tych, które stale nam

towarzyszyły, a z nich najważniejsza była konieczność udawania, duszenia się przez cały czas

w jakimś półżyciu z naszymi rodzinami. Tym jedynym, czego oczekiwaliśmy najbardziej,

było uwolnienie się któregoś dnia od tego ciężaru, i choć mieliśmy mało pomysłów, jak to

osiągnąć, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że małżeństwo z normą stanie się w bardzo

krótkim czasie nie do zniesienia. Nasza sytuacja w naszych obecnych domach była

wystarczająco zła; przymus intymnego życia z kimś, kto nie posługuje się ukształtowanymi

background image

myślami - będzie czymś niemożliwym.

Po pierwsze, każde z nas będzie wciąż jeszcze miało więcej wspólnego z resztą i będzie

jej bliższe niż normie, którą on czy ona poślubili. Nie będzie to nic innego jak tylko

symulowanie małżeństwa, w którym dwoje małżonków „dzieli coś więcej niż obcy język, i to

coś jedno z nich musi stale ukrywać przed drugim. To będzie nieszczęście: ustawiczny brak

zaufania i poczucie niepewności; perspektywa strzeżenia się przez całe życie przed

potknięciem, a wiedzieliśmy już dość dobrze, że przypadkowe potknięcia są nieuniknione.

Inni ludzie są tak mgliści, tak na pół dostrzegalni w porównaniu z tymi, których się zna

poprzez ich ukształtowane myśli; i nie przypuszczam, żeby „normalni”, którzy nigdy nie

dzielą z nikim swych myśli, mogli zrozumieć, w jakim stopniu każde z nas jest o wiele więcej

częścią drugiego. Jakież pojęcie mogą oni mieć o „myśleniu razem”, tak że dwa umysły

zdolne są zrobić, to, czego jeden nie potrafi? I my nie musimy grzęznąć wśród niedostatku

słów; trudno nam jest sfałszować lub udać jakąś myśl, nawet jeśli tego chcemy; z drugiej

strony jest prawie niemożliwe, żebyśmy nie zrozumieli się nawzajem. Czym więc może być

dla nas bliskie związanie się z na pół niemą „normą”, która w najlepszym razie nie umie nic

więcej, niż sprytnie odgadywać uczucia lub myśli innej osoby? Niczym innym jak ustawiczną

niedolą i frustracją, po której wcześniej czy później nastąpi fatalne potknięcie się; albo

piętrzeniem się drobnych potknięć, stopniowo budzących podejrzenie...

Annę rozumiała to równie dobrze jak reszta z nas, ale teraz udawała, że to lekceważy.

Zaczęła buntować się przeciw swej odmienności, odmawiając odpowiadania nam, choć nie

umieliśmy powiedzieć, czy zupełnie wyłączyła swój umysł, czy wysłuchiwała nas dalej, nie

biorąc tylko udziału w wymianie myśli. Podejrzewaliśmy to pierwsze jako coś, co bardziej

leżało w jej charakterze, lecz że nie byliśmy tego pewni, nie mogliśmy nawet między sobą

podyskutować nad tym, jak wobec tego powinniśmy postąpić, jeśli w ogóle jakoś postąpić

należało. Może nie było żadnego sposobu. Ja nie widziałem żadnego. Rosalinda także nie

wiedziała, co począć.

Rosalinda wyrosła teraz na wysoką, smukłą kobietę. Była ładna, nie można było oczu

oderwać od jej twarzy; nosiła się też i poruszała w sposób atrakcyjny. Kilku młodych ludzi

czuło tę atrakcyjność i kręciło się koło niej. Była dla nich grzeczna, ale nic ponadto. Była

mądra, stanowcza, niezależna. Może ich onieśmielała, bo wkrótce skierowali swoje

zainteresowania gdzie indziej. Nie związałaby się z żadnym z nich. Bardzo prawdopodobne,

że właśnie dlatego była bardziej od nas wszystkich wstrząśnięta tym, co zamierzała zrobić

Anne.

Spotykaliśmy się zwykle dyskretnie i nie tak często, żeby to było niebezpieczne. Sądzę,

background image

że z wyjątkiem reszty naszej grupy nikt nawet nie podejrzewał, że jest coś między nami.

Podczas tych spotkań musieliśmy kochać się dorywczo i nieszczęśliwie, i przygnębieni,

zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek nadejdzie czas, że nie będziemy musieli się ukrywać.

A sprawa Annę w jakiś sposób jeszcze bardziej nas unieszczęśliwiła. Małżeństwo z normą,

nawet z najmilszą i najlepszą z norm, było dla nas obojga czymś nie do pomyślenia.

Poza naszą grupą jedyną osobą, do której mogłem zwrócić się po radę, był Wuj Axel.

Wiedział tak jak wszyscy o zbliżającym się ślubie, lecz to, że Annę jest jedną z nas, było dla

niego nowiną, którą przyjął ponuro. Przemyślał sobie sprawę, a potem pokiwał głową.

- Nie, to się nie uda, Davie. Co do tego macie słuszność. Myślałem sobie przez ostatnie

pięć czy sześć lat, że to nie może się udać - ale miałem po prostu nadzieję, że nigdy do tego

nie dojdzie. Sądzę, że wszyscy już czujecie się przyciśnięci do muru, bo nie mówiłbyś mi o

tym teraz? Przytaknąłem mu.

- Nie chciała nas słuchać - powiedziałem. - A teraz posunęła się jeszcze dalej. W ogóle

nam nie daje odpowiedzi. Mówi, że z tym koniec. Nigdy nie chciała różnić się od ludzi

normalnych, a teraz chce być do nich tak podobna, jak tylko potrafi. To była pierwsza

prawdziwa kłótnia, jaką mieliśmy kiedykolwiek. Koniec końców powiedziała nam, że

nienawidzi nas wszystkich i nawet samej myśli o nas - przynajmniej to usiłowała nam

wmówić, ale naprawdę tak nie jest. Naprawdę to ona tak bardzo chce tego Alana, że

postanowiła nie dopuścić, żeby cokolwiek przeszkodziło jej w jego zdobyciu. Ja... ja nigdy

nie przypuszczałem, że ktoś może tak bardzo chcieć kogoś innego jak ona. Jest na tym

punkcie tak zawzięta i zaślepiona, że po prostu nic jej nie obchodzi, co może stać się później.

Nie wiem, co moglibyśmy tu zrobić.

- Nie sądzisz, że może ona potrafi żyć jak norma - odciąć się od wszystkiego? Czy to

byłoby takie trudne? - spytał Wuj Axel.

- Oczywiście myśleliśmy o tym - powiedziałem. - Ona potrafi odmawiać odpowiadania.

Robi to teraz tak jak ktoś, kto nie chce rozmawiać - ale żeby z tym żyć... To tak jakby uczynić

ślub milczenia na resztę życia. Chcę powiedzieć, że ona nie może po prostu zapomnieć o

sobie i stać się normą. Nie wierzymy, żeby to było możliwe. Michael jej powiedział, że to

byłoby tak, jakby się udawało, że ma się tylko jedną rękę, ponieważ ten ktoś, za kogo chce się

wyjść za mąż, ma tylko jedną rękę. Nic dobrego by z tego nie wyszło - i nie można by tego

wytrzymać.

Wuj Axel na chwilę zamyślił się głęboko.

- Jesteście przekonani, że ona szaleje za tym Alanem; to znaczy: zupełnie straciła głowę?

- spytał.

background image

- W ogóle nie jest sobą. Nie myśli już rozsądnie - powiedziałem. - Jeszcze zanim

przestała nam odpowiadać, jej ukształtowane myśli były z tego powodu bardzo dziwaczne.

Wuj Axel znów potrząsnął głową z dezaprobatą.

- Kobiety lubią myśleć, że są zakochane, kiedy chcą wyjść za mąż; czują, że jest to jakby

usprawiedliwienie, które podtrzymuje poczucie ich własnej godności - zauważył. - Nic w tym

złego; większości z nich potrzeba wszystkich tych złudzeń, które zresztą zachowują. Ale

kobieta, która rzeczywiście jest zakochana, to zupełnie inne sprawa. Żyje w świecie, w

którym, wszystkie dawne proporcje uległy zmianie. Jest zaślepiona, wpatrzona w jeden cel, w

innych sprawach nie można na niej polegać. Tej jednej lojalności poświęci wszystko, z sobą

samą włącznie. Dla niej to całkiem logiczne; wszystkim innym wydaje się niezupełnie

rozsądne; a społecznie jest to niebezpieczne. A jeśli do tego dochodzi jeszcze poczucie winy,

które należy przezwyciężyć i być może odpokutować, wtedy dla kogoś jest to z całą

pewnością niebezpieczne... - urwał i na chwilę pogrążył się w milczeniu. Potem dodał:

- To jest zbyt niebezpieczne, Davie. Wyrzuty sumienia... zaparcie się siebie...

samopoświęcenie... żądza oczyszczenia się - wszystko to ją nęka. Poczucie ciężaru, potrzeba

pomocy, żeby móc z kimś ten ciężar podzielić... Wcześniej czy później, obawiam się, Davie,

wcześniej czy później...

Ja też tak myślałem.

- Ale co my możemy zrobić? - powtórzyłem z przygnębieniem.

Spojrzał na mnie stanowczym, poważnym wzrokiem.

- Co macie prawo zrobić? Jedno z was weszło na drogę, która zagraża życiu całej ósemki.

Może nie całkiem świadomie, ale nie mniej poważnie. Jeśli ona nawet ma zamiar być wobec

was lojalna, świadomie ryzykuje życie was wszystkich dla swych własnych celów -

wystarczy, że powie kilka słów przez sen. Czy ona ma moralne prawo stworzenia stałej

groźby, wiszącej nad siedmioma głowami tylko dlatego, że chce żyć z tym człowiekiem?

Zawahałem się..

- No cóż, jeśli tak to ujmujesz... - zacząłem.

- Tak, tak to ujmuję. Czy ona ma to prawo?

- Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, żeby jej to wyperswadować - odpowiedziałem

wymijająco.

- I nie powiodło wam się. Więc co teraz? Czy chcecie po prostu usiąść sobie pod tym

mieczem, nie znając dnia, kiedy może spaść wam na głowy i zabić wszystkich?

- Nie wiem - to było wszystko, co mogłem mu powiedzieć.

- Posłuchaj - rzekł Wuj Axel. - Znałem kiedyś człowieka, który był jednym z załogi w

background image

dryfującej łodzi, po pożarze statku. Mieli mało żywności i bardzo mało wody. Jeden z nich pił

wodę morską i oszalał. Usiłował zniszczyć łódź, żeby zatonęli wszyscy razem. Był

zagrożeniem dla wszystkich. W końcu musieli wyrzucić go za burtę, wskutek czego pozostali

trzej mieli akurat tyle żywności i wody, żeby wytrwać, dopóki nie dobili do lądu. Gdyby tego

nie zrobili, on i tak by umarł, a najprawdopodobniej wszyscy inni także.

Potrząsnąłem głową.

- Nie - powiedziałem stanowczo. - Nie moglibyśmy tego zrobić.

Wciąż patrzył na mnie poważnie.

- Ten świat nie jest miły dla nikogo - a zwłaszcza dla tych, którzy różnią się od innych -

powiedział. - Może i tak nie należycie do tych, co przeżyją.

- Niezupełnie o to idzie - powiedziałem. - Gdyby tym kimś, o kim mówisz, był Alan, i

gdyby wyrzucenie go za burtę nam pomogło - zrobilibyśmy to. Ale ty masz na myśli Annę - a

my nie możemy tego zrobić nie dlatego, że to dziewczyna, z każdym z nas byłoby to samo; po

prostu nie moglibyśmy tego zrobić. Jesteśmy z sobą wszyscy zbyt ściśle związani. Ja jestem

bliższy jej i innym niż swoim własnym siostrom. To trudno wyjaśnić... - urwałem, usiłując

znaleźć sposób wytłumaczenia mu, czym jesteśmy dla siebie nawzajem. Zdawało się, że nie

można jasno wyrazić tego słowami. Mogłem tylko powiedzieć mu niezbyt dokładnie:

- To nie byłoby zwykłe morderstwo, Wuju Axelu. Byłoby to coś gorszego, coś jakby

pogwałcenie na zawsze jakiejś cząstki nas samych... Nie moglibyśmy tego zrobić,

- Alternatywą jest miecz nad waszymi głowami - powiedział.

- Wiem - zgodziłem się z bólem. - Ale to nie jest wyjście. Miecz w nas samych byłby

gorszy.

Nie mogłem nawet przedyskutować tej sprawy z innymi z obawy, że Annę mogłaby

pochwycić nasze myśli; ale wiedziałem z całą pewnością, jakie byłoby ich zdanie.

Wiedziałem, że Wuj Axel zaproponował jedyne praktyczne rozwiązanie; wiedziałem także,

że jego nierealność oznaczała uznanie faktu, że nic tu zrobić nie można.

Annę nie przekazywała teraz w ogóle nic, nie chwytaliśmy ani śladu jej myśli, ale wciąż

nie byliśmy pewni, czy ma na tyle siły woli, żeby nie przyjmować naszych. Od jej siostry

Rachel dowiedzieliśmy się, że słucha tylko słów i że robi, co może, aby udawać przed sobą, iż

jest pod każdym względem normą, lecz to nie mogło wzbudzić w nas tyle zaufania, żebyśmy

nasze myśli wymieniali swobodnie.

I w następnych tygodniach Annę zachowywała się tak samo, tak iż można było niemal

uwierzyć, że udało się jej wyrzec swej odmienności i stać się normą. Dzień jej ślubu zbliżał

się bez żadnych zakłóceń, a ona i Alan przeprowadzili się do domu, który ofiarował im jej

background image

ojciec na skraju swej własnej ziemi. Tu i ówdzie słyszało się uwagi, że postępuje niemądrze,

wychodząc za mąż nie w swojej sferze, ale zresztą niewiele o tym mówiono.

Podczas następnych kilku miesięcy ledwie słyszeliśmy o niej. Nie przyjmowała wizyt

swej siostry, jakby zależało jej na tym, żeby zniknął nawet ten ostatni łącznik z nami.

Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że powodzi się jej lepiej i że jest szczęśliwsza, niż sądziliśmy.

Jedną z konsekwencji tej sytuacji w odniesieniu do Rosalindy i do mnie było dokładne

rozważenie naszych własnych kłopotów. Żadne z nas nie pamiętało, kiedy zorientowaliśmy

się, że pragniemy się pobrać. Była to jedna z tych spraw, które wydawały się ustalone, w tak

zupełnej zgodzie z prawem natury i z naszymi własnymi pragnieniami, że czuliśmy się tak,

jakbyśmy zawsze o tym wiedzieli. Ta perspektywa ubarwiała nasze myśli, zanim jeszcze

przyznaliśmy się do tego sami przed sobą. Dla mnie było nie do pomyślenia, żeby mogło być

inaczej, bo jeśli dwoje ludzi dorasta myśląc razem tak ściśle, jak myśleliśmy my, i kiedy ci

ludzie zbliżają się do siebie jeszcze bardziej przez świadomość wrogości, jaka ich otacza,

czują się sobie nawzajem potrzebni, zanim jeszcze zorientują się, że się kochają.

Ale gdy już wiedzą, że się kochają, wtedy dowiadują się także, że istnieją dziedziny, w

których wcale nie różnią się od norm... Spotykają się też z tymi samymi przeszkodami, z

jakimi spotykają się normy...

Nienawiść dzieląca nasze rodziny, która po raz pierwszy ujawniła się w związku ze

sprawą wielkich koni, teraz trwała już od lat. Mój ojciec i mój przyrodni Wuj Angus, ojciec

Rosalindy, zaczęli regularną wojnę podjazdową. W swych wysiłkach wzajemnego szkodzenia

sobie każdy z nich utrzymywał strażników, którzy sokolim okiem obserwowali pola drugiego,

by wykryć najmniejszą dewiację czy występek, i od pewnego czasu obydwaj byli znani z

tego, że nagradzali informatora, który przynosił wiadomość o jakichś odchyleniach na

terytorium drugiego.

Mój ojciec, zdecydowany zachować w większym stopniu rzetelność niż Angus, poniósł

znaczne ofiary osobiste. Na przykład, mimo że bardzo lubił pomidory, zarzucił w ogóle całą

niepewną uprawę rodziny solonaceae; kupowaliśmy teraz pomidory i ziemniaki. Na czarnej

liście znalazły się także inne gatunki roślin jako niepewne, a sprawiające kłopoty i kosztowne,

i choć ten stan rzeczy przyczynił się do wysokich procentów normalności na obu farmach, nie

polepszył w niczym stosunków sąsiedzkich.

Było całkiem jasne, że każda ze stron będzie absolutnie przeciwna połączeniu się obu

rodzin.

Dla obojga z nas sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Matka Rosalindy próbowała już

czegoś w rodzaju swatów; a zauważyłem też, że moja matka patrzy na kilka dziewcząt

background image

badawczym, choć - jak dotychczas - niezadowolonym okiem.

Byliśmy pewni, że - w tej chwili - żadna ze stron nie ma pojęcia o jakimś związku między

nami. Pomiędzy Strormami i Mortomami istniały jedynie naprężone stosunki, a jedynym

miejscem, w którym można było ich spotkać pod jednym dachem, był kościół. Rosalinda i ja

spotykaliśmy się rzadko i dyskretnie.

Na razie panował impas i wyglądało na to, że będzie trwał bez końca, jeśli nie zrobimy

czegoś, co wyjaśni sytuację. Istniał pewien sposób i skorzystalibyśmy z niego, gdybyśmy

mogli być pewni, że gniew Angusa objawi się w formie wymuszenia ślubu pod groźbą

strzelby, ale wcale nie byliśmy tego pewni. Niechęć Angusa do wszystkich Strormów była tak

wielka, że - jak sądziliśmy - istniało duże prawdopodobieństwo, iż mógłby użyć strzelby w

innym celu. Co więcej, byliśmy pewni, że gdyby nawet przemocą uratowano honor, to potem

obydwoje musielibyśmy odejść od swych rodzin.

Dyskutowaliśmy i rozważaliśmy szczegółowo jakieś pokojowe rozwiązanie naszego

dylematu, lecz nawet po sześciu miesiącach, jakie upłynęły od ślubu Annę, nie zbliżyliśmy

się do żadnego rozwiązania. Co do reszty członków naszej grupy, wiedzieliśmy, że po tych

sześciu miesiącach ich strach z początku silny, teraz osłabł. Nie znaczy to, że uspokoiliśmy

się całkiem; nigdy nie byliśmy spokojni, od kiedy odkryliśmy naszą odmienność, ale

musieliśmy przyzwyczaić się do życia w pewnym zagrożeniu, a gdy kryzys spowodowany

sprawą Annę minął, przyzwyczailiśmy się do życia w nieco większym stopniu zagrożenia.

Potem którejś niedzieli o zmroku znaleziono Alana martwego, z szyją przeszytą strzałą,

na polnej ścieżce, wiodącej do jego domu.

Pierwsze wieści otrzymaliśmy od Rachel i nasłuchiwaliśmy niecierpliwie, gdy próbowała

nawiązać kontakt ze swą siostrą. Zdobywała się na wszelką możliwą koncentrację, ale bez

skutku. Umysł Annę pozostał przed nami zamknięty tak szczelnie, jak przez ostatnie osiem

miesięcy. Nawet w rozpaczy niczego nie przekazywała.

- Pójdę się z nią zobaczyć - powiedziała nam Rachel. Potem zgłosiła się znowu, bardzo

niespokojna.

- Nie chce mnie widzieć. Nie chce mnie wpuścić do domu. Wpuściła sąsiadkę, ale mnie

nie. Krzyczała, żebym sobie poszła.

- Pewnie myśli, że zrobił to ktoś z nas - zabrzmiała odpowiedź Michaela. - Czy ktoś z was

to zrobił albo wie coś o tym?

Jedno po drugim napływały nasze kategoryczne zaprzeczenia.

- Musimy coś zrobić, żeby przestała tak myśleć - postanowił Micłiael. - Nie wolno jej w

dalszym ciągu w to wierzyć. Spróbujmy się do niej przedrzeć.

background image

Próbowaliśmy wszyscy. Nie było żadnej odpowiedzi.

- Niedobrze - stwierdził Michael. - Musisz jej w jakiś sposób przesłać kartkę, Rachel -

dodał. - Napisz tak ostrożnie, żeby zrozumiała, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego, ale tak,

żeby nikt inny nic z tego nie zrozumiał.

- Bardzo dobrze, spróbuję - zgodziła się niepewnie Rachel.

Minęła jeszcze godzina, zanim znów odebraliśmy od niej wiadomość.

- Nie jest dobrze. Dałam kartkę kobiecie, która tam jest, i czekałam. A potem kobieta

wróciła i powiedziała, że Annę podarła kartkę nie czytając jej. Teraz jest tam matka i próbuje

ją namówić, żeby wróciła do domu.

Michael zwlekał z odpowiedzią. Potem poradził nam:

- Najlepiej przygotujmy się. Przygotujcie się wszyscy, żeby wziąć nogi za pas, jeśli

będzie potrzeba, ale nie wzbudzajcie żadnych podejrzeń. Rachel, próbuj dowiadywać się

dalej, jak tylko będziesz mogła, i daj nam zaraz znać, gdyby coś zaszło.

Nie wiedziałem, jak zachować się najlepiej. Petra była już w łóżku i nie mogłem jej

zbudzić, żeby tego nie zauważono. Poza tym nie byłem pewien, czy to konieczne. Jej nawet

Annę z pewnością nie mogła podejrzewać o to, żeby miała coś wspólnego z zabójstwem

Alana. Tylko potencjalnie można było uważać ją za jedną z nas, więc nie przedsiębrałem nic

poza naszkicowaniem sobie w myśli jakiegoś ogólnego planu i wierzyłem, że będę na tyle

ostrożny, żeby nam obojgu nic się nie stało.

Dom ułożył się do snu, zanim Rachel zgłosiła się ponownie.

- Idziemy do domu, matka i ja - powiedziała. - Annę wyrzuciła wszystkich i teraz jest

sama. Matka chciała zostać, ale Annę nie panuje nad sobą, zachowuje się jak Msteryczka.

Wyrzuciła wszystkich. Bali się, że będzie się zachowywać jeszcze gorzej, gdyby się upierali,

że zostaną. Powiedziała matce, że wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć Alana, ale nie

wymieniła żadnego nazwiska.

- Przypuszczam, że nie myśli o nas? W końcu jest przecież możliwe, że Alan wdał się w

jakąś tam swoją bójkę, o której nic nie wiemy - poddał Michael.

Rachel bardzo w to wątpiła.

- Gdyby tylko o to chodziło, z pewnością dałaby mi znać. Nie krzyczałaby, żebym sobie

poszła - mówiła. - Pójdę tam wcześnie rano i dowiem się, czy teraz zmieniła zdanie.

Na razie musieliśmy się tym zadowolić. Mogliśmy trochę odetchnąć przynajmniej na

kilka godzin.

Rachel opowiedziała nam później, co zdarzyło się nazajutrz rano. Wstała w godzinę po

świcie i poszła przez pola do domu Annę. Gdy tam doszła, wahała się przez chwilę, nie mając

background image

ochoty narazić się - co było możliwe - na te same krzyki odrazy, z którymi spotkała się

poprzedniego ranka. Jednakże nie było sensu tam stać i po prostu patrzeć na dom; zebrała się

więc na odwagę i uniosła kołatkę. Wewnątrz rozległ się jej stuk i Rachel czekała. Bez

rezultatu.

Zastukała znowu, bardziej stanowczo. Wciąż nikt nie odpowiadał.

Rachel przestraszyła się. Energicznie stukała kołatką i nasłuchiwała. Potem z wolna i

lękliwie puściła kołatkę i poszła do domu sąsiadki, która była z Annę poprzedniego dnia.

P.olanem wyjętym ze sterty drewna wybiły okno i wślizgnęły się do środka. Znalazły

Annę na górze, w sypialni, wiszącą na belce u sufitu.

Odcięły ją i ułożyły na łóżku. Ratunek był już spóźniony o kilka godzin. Sąsiadka nakryła

ją prześcieradłem,

Dla Rachel wszystko to było nierealne. Była oszołomiona. Sąsiadka ujęła Rachel za

ramię, żeby ją wyprowadzić. Gdy wychodziły, zauważyła na stole zwiniętą kartkę papieru.

Wzięła ją.

- To będzie do ciebie albo do rodziców - powiedziała, podając ją Rachel.

Rachel spojrzała na świstek tępo, czytając napis na zewnątrz.

- Ale to nie jest... - zaczęła automatycznie.

Potem ocknęła się i udała, że czyta uważniej, bo zorientowała się, że tamta kobieta nie

umie czytać.

- O, tak... tak, dam im to - powiedziała i ukryła pod sukienką na piersiach kartkę nie

zaadresowaną ani do niej, ani do rodziców, lecz do inspektora.

Mąż sąsiadki odwiózł ją do domu. Zawiadomiła rodziców. Potem sama w swoim pokoju,

tym samym, który dzieliła z nią Annę, zanim wyszła za mąż, przeczytała list.

Był to donos na nas wszystkich, z samą Rachel włącznie, a nawet na Petrę. Oskarżał nas

wszystkich razem o planowanie morderstwa Alana, a jedno z nas, nie wymienione po

nazwisku, o jego dokonanie.

Rachel przeczytała kartkę dwukrotnie, a potem troskli wie ją spaliła.

Po kilku dniach napięcie wśród nas osłabło. Samobójstwo Annę było tragedią, lecz nikt w

nim nie widział nic tajemniczego. Młoda żona, będąca w ciąży z pierwszym dziec kiem,

popadła w rozstrój z powodu szoku, jakim stała się dla niej utrata męża w takich

okolicznościach; było to godne pożałowania, ale zrozumiałe.

Lecz śmierć Alana, która pozostała nie wyjaśniona,

była tajemnicą zarówno dla nas, jak dla wszystkich innych. Dochodzenie wykryło kilka

osób, które miały z nim na pieńku, lecz żadna z nich nie miała wystarczającego motywu do

background image

pepełnienia morderstwa, nie było też podejrzanego, który nie mógłby znaleźć dla siebie

przekonywającego alibi na czas, w którym Alan został zabity.

Stary Wiliam Tay przyznał, że strzała jest jedną ze strzał jego roboty, lecz jego roboty

była większość strzał w okręgu. Nie była to strzała używana w zawodach lub w jakikolwiek

inny sposób dająca się zidentyfikować; była to po prostu zwykła strzała do codziennych

polowań, taka jakich tuziny można było znaleźć w każdym domu. Oczywiście ludzie

plotkowali i gubili się w domysłach. Ktoś puścił pogłoskę, że Annę była mniej zacną żoną,

niż przypuszczano, że zdawało się, iż w ostatnich kilku tygodniach boi się męża. Ku wielkiej

rozpaczy jej rodziców pogłoska urosła w plotkę, że Annę sama wystrzeliła tę strzałę, a potem

popełniła samobójstwo czy to z powodu wyrzutów sumienia, czy z obawy, że jej czyn

wyjdzie na jaw. Lecz i ta plotka ucichła. Po kilku tygodniach zaczęto mówić o czym innym.

Tajemnica pozostała nie wyjaśniona - mógł to nawet być nieszczęśliwy wypadek, do którego

sprawca nie ośmielił się przyznać...

Mieliśmy uszy otwarte na każdą wzmiankę, plotkę czy przypuszczenie, które mogłoby

skierować uwagę na nas, lecz nic takiego nie zaszło, a gdy minęło zainteresowanie całą

sprawą, mogliśmy odetchnąć.

Lecz chociaż byliśmy mniej niespokojni niż kiedykolwiek od niemal roku, pozostał w nas

jednak efekt tego niepokoju, jakieś niedobre przeczucie połączone z wyostrzoną

świadomością naszej odmienności i faktu, że bezpieczeństwo nas wszystkich leży w ręku

każdego z nas.

Żałowaliśmy Annę, lecz smutek przytępiała myśl, że naprawdę straciliśmy ją już dawniej;

i chyba tylko Michael nie dzielił naszego spokoju. Powiedział:

- Jedno z nas okazało się nie dość silne...

11.

Wiosenne inspekcje tego roku wypadły pomyślnie. W całym okręgu tylko dwa pola

znalazły się na pierwszej liście do oczyszczenia, a żadne z nich nie należało do mego ojca ani

do mego przybranego Wuja Angusa. Dwa poprzednie lata były tak złe, że ludzie, którzy w

pierwszym roku wahali się, czy pozbyć się bydła mającego skłonność do produkowania

dewiacyjnego potomstwa, w następnym roku zabili je, co w rezultacie dało też w tej

dziedzinie wysoki procent normalności. Co więcej, utrzymywała się pocieszająca tendencja.

Dodało to ludziom serca, stali się bardzie; po sąsiedzku uczynni i weselsi. Pod koniec maja

background image

robiono mnóstwo zakładów, że ilość dewiacji będzie rekordowo nis ka. Nawet stary Jakub

musiał przyznać, że gniew boski trwał na ‘razie w stanie zawieszenia. Miłosierny jest Pan -

mówił z odcieniem dezaprobaty. - „Daje im ostatnią szansę. Miejmy nadzieję, że się poprawią

albo w następnym roku z nami wszystkimi będzie źle. A skoro o to idzie wciąż jeszcze wiele

może się zepsuć w tym roku”.

Jednakże nie było oznak pogorszenia. Późniejsze warzywa wykazywały niemal równie

wysoki stopień ortodoksji jak zbiory zbóż. Wyglądało na to, że i pogoda sprzy ja dobrym

żniwom, a inspektor spędzał tak wiele czasu siedząc spokojnie w swym biurze, że stał się

niemal popularny.

Zdawało się, że dla nas, tak jak dla wszystkich, lato będzie spokojne, choć pracowite, i

prawdopodobnie byłoby takie, gdyby nie Petra.

Któregoś dnia z początkiem czerwca, pragnąc zapewne przeżyć jakąś przygodę, zrobiła

dwie rzeczy, o których wiedziała, że są zakazane. Po pierwsze, mimo że była sama, wyjechała

na swoim koniku za obręb naszych ziem, po drugie nie wystarczyła jej jazda po otwartym

terenie, lecz zapuściła się odkrywczo w głąb lasu.

Jak już mówiłem, las wokół Waknuk uważano za dość bezpieczny, ale nie można było na

tym polegać. Drapieżniki rzadko atakowały, jeśli się ich nie zaczepiało; wolały uciekać.

Mimo to niemądrze było zapuszczać się w las bez żadnej broni, bo w niektórych miejscach

większe zwierzęta mogły wędrować leśnymi przesmykami, które wysuwały się z Rubieży,

niemal wprost przez Dziki Kraj, a potem przekradać się z jednego leśnego traktu ma drugi.

Krzyk Petry dotarł do nas równie nagle i nieoczekiwanie jak poprzednim razem. Choć nie

było w nim tej gwałtownej, pełnej przymusu paniki, jak ostatnim razem, był przenikliwy;

stopień wyczerpania i lęku wystarczał, by wzbudzić najwyższy niepokój u strony odbierającej

go. Co więcej, dziecko wcale nad nim nie panowało. Emanowało po prostu wstrząs, który

zamazywał wszystko jakby bezkształtną plamą.

Próbowałem zawiadomić innych, że ja pobiegnę na pomoc, ale nie mogłem nawiązać

kontaktu nawet z Rosalindą. Takie zamazanie trudno opisać: to jakby coś, co sprawia, że nic

nie słychać pośród wielkiego hałasu lub nic nie widać we mgle. Co gorsze, ten krzyk nie

dawał ani obrazu grozy, ani nawet aluzji do jej powodów: był - ta próba wyjaśnienia czegoś w

innych terminach skazana jest na niepowodzenie, lecz można by powiedzieć, że był - jakby

bezsłownym krzykiem protestu. Samym tylko odbiciem uczucia: bez myśli, bez kontroli;

wątpiłem nawet, czy Petra w ogóle wie, że go wydaje. Był instynktowny... mogłem tylko

powiedzieć, że był rozpaczliwym sygnałem, dobiegającym z dość daleka...

Wybiegłem z kuźni, w której pracowałem, chwyciłem strzelbę - zawsze wisiała za

background image

drzwiami domu, naładowana i podsypana prochem na wszelki wypadek. W kilka minut

osiodłałem konia i wyjechałem. Oprócz jakości krzyku pewny był tylko kierunek, z którego

dobiegał. Skoro już znalazłem się na zielonej alei, uderzyłem konia piętami i puściłem się

galopem w stronę Zachodniego Lasu.

Gdyby Petra choć na kilka minut przestała nadawać swój zagłuszający wszystko krzyk -

na tyle, żeby nasza grupa mogła nawiązać z sobą kontakt - konsekwencje

byłyby zupełnie inne, a mogłoby nie być ich wcale. Lec? nie zrobiła tego. Krzyczała

wciąż, zagłuszając wszystko, i można było tylko pędzić do źródła tych krzyków możliwie jak

najprędzej.

Część drogi była zła. Raz się przewróciłem i straciłem dużo czasu na złapanie konia. Ale

już w lesie grunt był twardszy, bo trakt utrzymywano w porządku i dość dobrze

wykorzystywano, żeby zapewnić znaczny ruch. Trzymałem się go, póki nie zorientowałem

się, że pojechałem za daleko. Las był zbyt gęsty, żeby dotrzeć do Petry w linii prostej, więc

musiałem zawrócić i szukać innej drogi we właściwym kierunku. Co do samego kierunku nie

było wątpliwości. Petra ani na chwilę nie przestawała krzyczeć. W.końcu znalazłem ścieżkę,

wąską i beznadziejnie krętą pod zwisającymi gałęźmi, pod którymi musiałem się schylić,

podczas gdy koń torował sobie drogę wiodącą w kierunku właściwym. W końcu teren stał się

bardziej otwarty i mogłem jechać, jak chciałem. O ćwierć mili dalej przecisnąłem się przez

nową gęstwinę i znalazłem się na odkrytej polanie.

Z początku nie zobaczyłem Petry. Moją uwagę przyciągnął jej konik. Leżał po przeciwnej

stronie polany z rozszarpanym gardłem. Nad nim, rwąc mięso z jego kłębów z takim

zapamiętaniem, że nie słyszała, jak nadszedłem, pochylała się najbardziej dewiacyjna bestia,

jaką kiedykolwiek widziałem.

Zwierzę było czerwonawobrązowe, popstrzone żółtymi i ciemniejszymi brązowymi

cętkami. Olbrzymie, podobne do poduszek łapy bestii były pokryte miotłami sierści, a teraz

poplamione krwią, i miały długie, zakrzywione pazury. Futrem obrośnięty był także ogon, w

taki sposób, że wyglądał jak olbrzymi pióropusz. Pysk miała okrągły, a oczy niby z żółtego

szkła, uszy szeroko rozstawione i obwisłe, nos prawie retrousse. Dwa wielkie siekacze

sterczały w dół ponad dolną szczęką i nimi, właśnie oraz pazurami bestia rozdzierała konika.

Zacząłem zdejmować strzelbę z pleców. Ten ruch zwrócił uwagę bestii. Odwróciła głowę

i nie ruszając się, przycupnęła, wpatrując się we mnie; pysk miała utapłany we krwi. Uniosła

ogon i machała nim łagodnie. Odciągnąłem kurek i właśnie unosiłem strzelbę, gdy w gardło

bestii ugodziła strzała. Zwierzę podskoczyło, skręcając się w powietszu i opadło na cztery

łapy, wciąż na mnie patrząc żółtymi, błyszczącymi oczami. Mój konik przeraził się i zaczął

background image

się cofać, a strzelba wypaliła w powietrze, lecz zanim bestia zdołała skoczyć, dosięgły jej

dwie inne strzały: jedna w zad, a druga w głowę. Przez chwilę stała bez ruchu, potem

przewróciła się.

Z mojej prawej strony wjechała na polanę Rosalinda, wciąż jeszcze z łukiem w ręku. Z

drugiej strony pojawił się Michael ze świeżą strzałą już na cięciwie, ze wzrokiem utkwionym

w bestię, pragnąc upewnić się, że nie żyje. I chociaż byliśmy tak blisko siebie, znajdowaliśmy

się też blisko Petry, która wciąż nas wzywała.

- Gdzie ona jest? - spytała Rosalinda słowami.

Rozejrzeliśmy się wokoło i wtedy spostrzegliśmy maleńką postać o dwanaście stóp w

górze, na młodym drzewie. Siedziała w rozwidleniu gałęzi i obejmowała pień obydwoma

ramionkami. Rosalinda podjechała pod drzewo i powiedziała jej, że może już zejść, że jest już

bezpieczna. Petra wciąż tuliła się do drzewa, jakby nie mogła go puścić ani się poruszyć.

Zszedłem z konia, wspiąłem się na drzewo i pomogłem jej zsunąć się, zanim Rosalinda jej

ode mnie nie odebrała. Rosałinda posadziła Petrę przed sobą na siodle i próbowała ją

uspokoić, lecz Petra patrzyła w dół, na swego zabitego konika. Jej rozpacz była chyba jeszcze

większa.

- Musimy z tym skończyć - powiedziałem do Rosalindy. - Ona sprowadzi tu wszystkich

innych.

Michaeł, upewniwszy się, że bestia jest martwa, zbliżył się do nas. Zmartwiony patrzył na

Petrę.

- Ona nie ma pojęcia, że to robi. Nie myśli o tym; to jest wyraz samego uczucia; jakby

wrzask podszyty strachem. Lepiej byłoby, gdyby krzyczała głośno. Zabierzmy ją gdzieś,

gdzie nie będzie widziała komika.

Odjechaliśmy nieco, poza zasłonę z krzaków. Michael mówił do niej łagodnie, próbował

ją uspokoić. Zdawało się, że go nie rozumie, a jej rozpaczliwy wzór myślowy nie osłabł.

- Może spróbujemy wszyscy razem, równocześnie, przekazać jej wzór myślowy? -

zaproponowałem. – Uspokajająco-odprężający? Gotowi?

Próbowaliśmy przez całe piętnaście sekund. Nastąpiła

tylko chwilowa przerwa w rozpaczy Petry, później to uczucie ogarnęło ją i nas znowu.

- Niedobrze - rzekła Rosalinda i dała spokój.

Nasza trójka bezradnie patrzyła na Petrę. Jej wzór myślowy nieco się zmienił. Natężenie

przestrachu ustąpiło, lecz oszołomienie i rozpacz wciąż trwały z przerażającą silą. Zaczęła

płakać. Rosalinda otoczyła ją ramieniem i przytuliła.

- Niech się wypłacze. To jej przyniesie ulgę - powiedział Michael.

background image

Kiedy czekaliśmy, aż się uspokoi, zdarzyło się to, czego się obawiałem. Spośród drzew

wyjechała Rachel; w chwilą później z innej strony pojawił się jakiś chłopiec. Nigdy

dotychczas go nie widziałem, ale wiedziałem, że to musi być Mark.

Nigdy przedtem nie spotkaliśmy się jako grupa. Była to jedna z sytuacji, które

uważaliśmy za niebezpieczne. Pozostałe dwie dziewczyny niemal na pewno były jeszcze

gdzieś w drodze, żeby dołączyć do zgromadzenia, do którego, jak postanowiliśmy, nigdy nie

wolno było dopuścić.

Pośpiesznie wytłumaczyliśmy słowami, co zaszło. Ponaglaliśmy ich, żeby odeszli i

rozeszli się tak szybko, jak to możliwe, żeby nie zobaczono ich razem. Michaela także.

Rosalinda i ja zostaniemy z Petrą i zrobimy wszystko, żeby ją uspokoić.

Cała trójka przyjęła to bez dyskusji. W chwilę późnię] opuścili nas, rozjeżdżając się w

różnych kierunkach.

Próbowaliśmy pocieszyć i utulić Petrę z niewielkim skutkiem,

W jakieś dziesięć minut później dwie dziewczyny, Sally i Katherine, przyjechały, torując

sobie drogę przez krzaki. One także były konno, z napiętymi łukami w rękach. Mieliśmy

nadzieję, że ktoś z poprzedniej trójki spotka je i zawróci, ale najwyraźniej nadjechały inną

drogą.

Zbliżyły się, z niedowierzaniem wpatrując się w Petrę. Wyjaśniliśmy im wszystko i

poleciliśmy odjechać. Już miały to zrobić i właśnie wsiadały na konie, gdy spomiędzy drzew

wynurzył się na polanę jakiś wielki mężczyzna na gniadej klaczy.

Ściągnął cugle i siedział w siodle patrząc na nas.

- Co się tu dzieje? - spytał podejrzliwym tonem.

Nie znałem go i mało mnie obchodziło jego spojrzenie. Spytałem go o to, o co zwykle

pyta się obcych. Niecierpliwie wyciągnął swą kartę tożsamości z pieczątką na rok bieżący.

Zostało ustalone, że nikt z nas nie jest wyjęty spod prawa.

- Go to wszystko znaczy? - powtórzył.

Kusiło mnie, by powiedzieć mu, żeby pilnował własnych cholernych spraw, ale uznałem,

że w tych okolicznościach taktowniej będzie mówić pojednawczo. Wyjaśniłem, że konik

mojej siostry został zaatakowany i że przybyliśmy w odpowiedzi na jej krzyki o pomoc. Nie

bardzo chciał to przyjąć za dobrą monetę. Spojrzał na mnie uważnie, a potem zwrócił się do

Sally i Katherine.

- Możliwe. Ale co was dwie sprowadziło z takim pośpiechem? - spytał.

- Naturalnie przyjechałyśmy, gdy usłyszałyśmy krzyk dziecka - odparła Sally.

- Jechałem tuż za wami i nic nie słyszałem - rzekł. Sally i Katherine spojrzały po sobie.

background image

Sally wzruszyła ramionami.

- My słyszałyśmy - odparła krótko. Zdawało mi się, że czas, żebym się wtrącił.

- Myślałem, że wszyscy usłyszą na całe mile wokół - powiedziałem. - Konik kwiczał

także, małe, biedne zwierzątko.

Zaprowadziłem go poza kępę krzaków i pokazałem mu zmasakrowanego konika i martwą

bestię. Zdziwił się, jakby nie spodziewał się tego dowodu, ale niezupełnie go to zadowoliło.

Zażądał pokazania mu kart Rosalindy i Petry.

- Co to wszystko zna znaczyć? - spytałem ja z kolei.

- Nie wiecie, że z Rubieży wysłano szpiegów? - spytał.

- Nie wiedziałem - odparłem. - A zresztą, czy my wyglądamy jak ci z Rubieży?.

Pominął to pytanie.

- No więc, wysłali. Jest instrukcja, żeby na nich uważać. Zanosi się na kłopoty i im dalej

będziecie się trzymać od lasu, tym mniej prawdopodobne, że się na nie narazicie, zanim

dotkną nas wszystkich.

Wciąż jeszcze nie był zadowolony. Odwrócił się i znów spojrzał na konika, a potem na

Sally.

- Powiedziałbym, że minęło już chyba z pół godziny, od kiedy ten konik mógł kwiczeć.

Jak udało się wam obu trafić do tego miejsca?

Sally nieco szerzej otwarła oczy.

- Ależ kwik dochodził z tej strony, a potem, kiedy zbliżyłyśmy się, usłyszałyśmy krzyk

tej dziewczynki - odparła po prostu.

- I bardzo dobrze, żeście tu nadjechały - wtrącałem. - Uratowałybyście jej życie,

gdybyśmy przypadkiem nie byli trochę bliżej. Teraz już po wszystkim i na szczęście nic jej

się nie stało. Ale okropnie się przestraszyła i najlepiej zabiorę ją do domu. Dziękuję wam obu,

że chciałyście pomóc.

Przyjęły to odpowiednio. Pogratulowały nam uratowania Petry, wyraziły nadzieję, że

szok wkrótce jej minie, i odjechały. Mężczyzna zwlekał, zdawało się, że wciąż jest

niezadowolony i trochę zaintrygowany. Ale do niczego nie mógł się przyczepić. Na razie

obrzucił naszą trójkę długim, badawczym spojrzeniem, sprawiając wrażenie, jakby jeszcze

chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie. W końcu powtórzył ostrzeżenie, żeby trzymać się z

daleka od lasu, a potem odjechał w ślad za tamtymi dwiema. Patrzyliśmy, jak znika pośród

drzew.

- Kto to jest? - niespokojnie spytała Rosalinda.

Mogłem jej tylko powiedzieć, że na jego karcie figurowało nazwisko Jerane Skinner, ale

background image

nic więcej. Był dla mnie obcy, a nasze nazwiska też chyba niewiele mu mówiły. Zapytałbym

Sally, ale Petra wciąż jeszcze stawiała między nami barierę. Wywoływało to dziwne,

stłumione uczucie odcięcia od reszty i sprawiało, że zdumiewała mnie potęga celu, który

umożliwił Annę całkowite zerwanie z nami w tamtych miesiącach.

Rosalinda, wciąż obejmując Petrę prawym ramieniem, ruszyła stępa ku domowi.

Zabrałem siodło i uzdę martwego konika, wyjąłem strzały z ciała bestii i podążyłem za nimi.

Kiedy przywiozłem Petrę, położono ją do łóżka. Późno po południu i wcześnie

wieczorem zakłócała jeszcze od czasu do czasu nasz kontakt; dokuczało nam to prawie do

dziesiątej, potem zakłócenia nagle zmniejszyły się i ustąpiły.

- Dzięki Bogu, w końcu usnęła - porozumieliśmy się między sobą.

- Kim jest ten Skinner? - Rosalinda i ja pytaliśmy niespokojnie i równocześnie.

Sally odpowiedziała:

- On jest tutaj dość nowy. Mój ojciec go zna. On ma farmę na skraju lasu, blisko miejsca,

w którym byliście. To tylko niedobry przypadek, że nas zobaczył i oczywiście zdziwił się, po

co galopowałyśmy wśród drzew.

- Wyglądał jak ktoś bardzo podejrzliwy. Dlaczego? - pytała Rosalinda. - Czy może wie

coś o ukształtowanych myślach? Nie przypuszczałam, żeby ktoś z nich wiedział.

- On sam nie może ich nadawać ani przyjmować. Energicznie próbowałam go sprawdzić -

odpowiedziała jej Sally.

Nadpłynął wyraźny wzór od Michaela pytającego, co to wszystko znaczy. Wyjaśniliśmy

mu. Odpowiedział:

- Niektórzy z nich rzeczywiście myślą, że coś w tyrn rodzaju jest możliwe - lecz tylko coś

prymitywnego - jakieś emocjonalne przenoszenie doznań umysłowych. Nazywają to telepatią

- przynajmniej ci, którzy w to wierzą. Większość z nich wątpi, żeby coś takiego w ogóle

istniało.

- Czy oni sądzą, że to coś dewiacyjnego, oni to znaczy ci, którzy wierzą, że to istnieje? -

spytałem.

- Trudno powiedzieć. Nie wiem, czy w ogóle zastanawiano się kiedyś nad tą sprawą. Z

akademickiego punktu widzenia rzecz w tym, że jeśli Bóg może czytać ludzkie myśli, jego

prawdziwy obraz powinien także móc to robić. Można by twierdzić, że jest to umiejętność,

którą ludzie utracili czasowo wskutek kary jako części Cierpienia. Ale ja sam nie chciałbym

zasłaniać się tym argumentem przed sądem.

- Ten człowiek sprawiał wrażenie, jakby węszył pismo nosem - powiedziała Rosalinda. -

Czy kto inny interesował się tą sprawą?

background image

Na to wszyscy odpowiedzieli jej:

- Nie!

- Dobrze - odparła. - Ale musimy uważać, żeby to się nie powtórzyło. David będzie

musiał wyjaśnić to Petrze słowami i spróbować nauczyć ją jakiejś samokontroli. Jeśli

zdarzyłby się jeszcze taki rozpaczliwy krzyk z jej strony, musicie go w każdym razie

zignorować, nie odpowiadać. Zostawcie to po prostu Davidowi i mnie. Jeśli będzie to tak

naglące, jak było za pierwszym razem, ktokolwiek dopadnie jej pierwszy, będzie musiał w

jakiś sposób pozbawić ją przytomności, a w chwili, gdy ponaglenie ustanie, musicie wracać i

udawać, że nic się nie stało. Musimy być pewni, że nie damy się znowu ściągnąć razem jako

grupa. Bardzo łatwo może nam nie poszczęścić się jak dzisiaj. Czy wszyscy to rozumieją i

zgadzają się?

Odzywały się ich potakiwania, po czym na razie inni wycofali się, zostawiając Rosalindę

i mnie, żebyśmy podyskutowali o tym, jak najlepiej powinienem postąpić z Petrą.

Nazajutrz zbudziłem się wcześnie i pierwszą rzeczą, którą sobie uświadomiłem, była

ponowna rozpacz Petry. Była teraz jednak inna; przestrach ustąpił zupełnie, ale zastąpił go

lament nad zabitym konikiem. Lecz i on nie miał tego natężenia co wczoraj.

Spróbowałem nawiązać z nią kontakt, a chociaż tego nie zrozumiała, w jej lamencie

nastąpiła dostrzegalna i przerwa i kilkusekundowy ślad zainteresowania. Wyskoczyłem z

łóżka i poszedłem do jej pokoju. Ucieszyła się, że ma towarzystwo; gdy rozmawialiśmy, jej

myślowy wzór rozpaczy zniknął. Zanim wyszedłem, obiecałem jej, że po południu zabiorę ją

na ryby.

Wcale niełatwo wyjaśnić słowami, jak można tworzyć zrozumiałe ukształtowane myśli.

My wszyscy za pierwszym razem doszliśmy do tego sami; zaczynało się od bardzo

nieporadnego jąkania, potem szło znacznie sprawniej, gdy poznaliśmy się nawzajem i

zaczęliśmy uczyć się poprzez praktykę. Z Petrą było inaczej. Mając sześć i pół roku,

posiadała już siłę projekcji innej klasy niż my i wszystko przewyższającą - lecz nie zdawała

sobie z tego sprawy, toteż nie miała nad nią żadnej kontroli. Robiłem, co mogłem, żeby jej to

wyjaśnić, lecz nawet teraz, gdy miała prawie osiem lat, konieczność wyrażenia tego słowami,

tak żeby to było dość proste, sprawiała mi trudność. Próbowałem jej to tłumaczyć przez jakąś

godzinę, podczas gdy siedzieliśmy nad brzegiem rzeki, obserwując pływaki naszych wędek, a

wciąż nie zaszedłem daleko, a ona była już zbyt znudzona, żeby zrozumieć, co do niej mówią.

Potrzebny był chyba jakiś inny sposób.

- Zabawmy się w coś - zaproponowałem. - Zamknij oczy. Zaciśnij je mocno i udawaj, że

patrzysz w głęboką, głęboką studnię. Nie widzisz nic, tylko jest ciemno.

background image

Prawda?

- Tak - odparła z silnie zaciśniętymi powiekami.

- Dobrze, Teraz nie myśl o niczym, tylko o tym, te jest ciemno i jak bardzo głęboko jest

dno. Myśl tylko o tym, ale patrz w ciemność. Rozumiesz to?

- Tak - odparła znowu.

- Teraz uważaj - powiedziałem.

Wymyśliłem sobie dla niej królika i pomyślałem, żeby poruszył nosem. Zachichotała. No,

to jedno było dobre: to mnie przynajmniej upewniło, że umie odbierać. Zlikwidowałem

królika i pomyślałem lalkę, potem jakieś kurczątko, potem konia i wóz. Po kilku minutach

otwarła oczy i spojrzała oszołomiona..

- Gdzie to wszystko jest? - spytała rozglądając się.

- Nigdzie. To były tylko takie rzeczy pomyślane - powiedziałem. - To zabawa. A teraz ja

zamknę oczy. Obydwoje będziemy patrzeć w studnię i nie myśleć o niczym, tylko o tym, jak

tam ciemno. Teraz twoja kolej, pomyśl jakiś obraz na dnie studni, tak żebym go mógł

zobaczyć.

Sumiennie grałem swoją rolą i najwrażliwiej otwarłem swój unrysł na jej myśli. To był

błąd. Nastąpił wybuch i błysk, a ogólne wrażenie odniosłem takie, jakby uderzył we mnie

piorun. Zachwiałem się w umysłowym oszołomieniu, nie mając pojęcia, jaki obraz nadała.

Włączyli się inni, energicznie protestując. Wyjaśniłem im, co się stało.

- No dobrze, ale, na miłość boską, bądź ostrożny i nie pozwól jej tego powtórzyć. O mały

włos nie uderzyłem sis siekierą w nogę - nadszedł bolesny sygnał od Michaela.

- Sparzyłam się w rękę czajnikiem - od Katherine,

- Ucisz ją. Uspokój ją jakoś - poleciła Rosalinda.

- Nie jest podniecona. Jest zupełnie spokojna. Zdaje się, że to jest po prostu jej sposób

kontaktowania - powiedziałem im,

- Może, ale ja tego sposobu nie mogę wytrzymać - odparł Michael. - Ona go musi

złagodzić.

- Wiem, robię, co mogę. Może macie jakieś pomysły, jak z tym postąpić? - spytałem.

- No cóż, następnym razem ostrzeż nas, zanim ona spróbuje coś nadać - powiedziała mi

Rosalinda.

Opamiętałem się i znów wróciłem do Petry.

- Robisz to zbyt ostro - powiedziałem. - Tym razem zrób mały obraz myślowy, naprawdę

mały i daleki, w miękkich, łagodnych kolorach. Rób to pomału i łagodnie, jakbyś go przędła z

pajęczyny.

background image

Petra skinęła główką i znów zamknęła oczy.

- Uwaga - ostrzegłem innych i czekałem pragnąc, żeby to było coś takiego, przed czym

można by się zasłonić.

Tym razem była to tylko mała eksplozja. Obraz był oślepiający, lecz udało mi się

uchwycić jego kształt.

- Ryba - powiedziałem. - Ryba z obwisłym ogonem. Petra zachichotała z radości.

- Z pewnością ryba - nadszedł sygnał od Michaela. - Świetnie ci idzie. Teraz tylko

powinieneś się postarać, żeby ona ograniczyła się do jednego procentu tej siły, jaką

zademonstrowała ostatnim razem, zanim wypali nam mózgi.

- Teraz pokazuj ty mnie - zażądała Petra i lekcja toczyła się dalej.

Następnego popołudnia mieliśmy drugą. Było to zajęcie dość gwałtowne i wyczerpujące,

osiągnęliśmy jednak pewien postęp. Petra zaczynała pojmować ideę tworzenia

ukształtowanych myśli - na swój dziecinny sposób, bo tylko tego można było się spodziewać

- lecz mimo zakłóceń często rozpoznawalnych. Największy kłopot sprawiało wciąż jeszcze

icłi osłabienie; gdy wpadła w podniecenie, było się niemal oszołomionym od wstrząsów.

Reszta z nas skarżyła się, że nie może nic robić, gdy my się uczymy; było to tak, jakby

próbowało się ignorować nagłe uderzenie młota w głowie. Pod koniec lekcji powiedziałem

Petrze:

- Teraz powiem Rosalindzie, żeby ci nadała obrazek myślowy. Zamknij tylko oczy tak jak

przedtem.

- Gdzie jest Rosalinda? - spytała, rozglądając się.

- Nie ma jej tutaj, ale przy obrazkach myślowych to nie ma znaczenia. No, popatrz w

ciemność i nie myśl o niczym.

„A wy inni - dodałem w myśli na użytek reszty - po prostu wyłączcie się, dobrze?

Oczyśćcie pole dla Rosalindy i nie przerywajcie. Zaczynaj, Rosalindo, mocno i jasno.”

Siedzieliśmy w milczeniu, gotowi do odbioru.

Rosalinda nadała staw otoczony trzciną. Umieściła w nim kilka kaczek, przyjaźnie,

zabawnie wyglądających kaczuszek rozmaitego koloru. Pływały tak, jakby tańczyły w jakimś

balecie, a tylko jedna, niezgrabna, ale bardzo się starająca kaczuszka zawsze trochę się

spóźniała i myliła rytm. Petra była zachwycona. Chichotała z radości. Potem nagle wyraziła

swój zachwyt; siła tego wyrazu zmazała wszystko i znów nas oszołomiła. Było to męczące

dla wszystkich, lecz jej postępy były zachęcające.

Na czwartej lekcji nauczyła się sztuki czytania myśli bez zamykania oczu, co było dużym

krokiem naprzód. Pod koniec tygodnia dokonaliśmy prawdziwych postępów. Jej

background image

ukształtowane myśli były jeszcze surowe i chwiejne, lecz praktyka je ulepszała; jej odbiór

prostych form był dobry, choć jak dotąd niewiele potrafiła pochwycić z naszych wzajemnych

przekazów.

- Za trudno mi widzieć wszystko od razu i za szybko to idzie - mówiła. - Potrafię

powiedzieć, czy to nadajesz ty, czy Rosalinda, czy Mdchael, czy Sally, ale to idzie tak

szybko, że mi się plącze. Chociaż tamci inni są jeszcze bardziej pogmatwani.

- Jacy inni? Katherine i Mark? - spytałem.

- O, nie. Ich odróżniam. To jeszcze jacyś inni. Jacyś inni z daleka - odparła niecierpliwie.

Postanowiłem przyjąć to spokojnie.

- Nie przypuszczam, żebym ich znał. Kim oni są?

- Nie wiem - powiedziała. - Nie słyszysz ich? Są tam, ale bardzo, bardzo daleko -

wskazała na południowy zachód.

Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.

- Są tam teraz? - spytałem,

- Tak, ale źle ich odbieram - odparła.

Wysiliłem się, jak mogłem, żeby coś wykryć, ale mi się nie udało.

- Może byś spróbowała przekazać mi to, co ty od nich odbierasz? - zaproponowałem.

Spróbowała. Coś tam było, i to takiej jakości, jakiej

żadne z nas nie miało. Ale nie dało się tego pojąć i było to bardzo zamazane - może

dlatego, pomyślałem, że Petra próbowała przekazać coś, czego sama nie rozumiała. Nic z tego

nie potrafiłem wywnioskować i wezwałem Rosalindę, ale jej też nie powiodło się lepiej.

Petrze wyraźnie przychodziło to z wysiłkiem, więc po kilku minutach postanowiliśmy dać

temu na razie spokój.

Pomimo stałej u Petry skłonności do ześlizgiwania się w coś, co - w przełożeniu na

dźwięki - można było nazwać ogłuszającym wrzaskiem, wszyscy odczuwaliśmy zasłużoną

dumę z jej postępów. Było w tym także pewne podniecenie - tak, jakbyśmy odkrywali kogoś

nieznanego, o kim wiedzieliśmy, że przeznaczeniem jego jest zostać wielkim śpiewakiem;

tylko że było to coś o wiele ważniejszego...

- To będzie coś naprawdę bardzo interesującego - mówił Michael - pod warunkiem że ona

nas wszystkich nie wykończy, zanim nie uzyska nad tym kontroli.

Przy kolacji, w jakieś dziesięć dni po stracie konika Petry, Wuj Axel poprosił mnie,

żebym poszedł i pomógł mu przy naprawie koła, dopóki jeszcze jest jasno. Prośba niby

przypadkowa, lecz coś w jego oczach sprawiło, że zgodziłem się bez wahania. Wyszedłem z

nim i poszliśmy za stóg siana, gdzie nie można nas było podglądnąć ani podsłuchać. Wuj

background image

wziął trawkę w zęby i spojrzał na mnie poważnie.

- Byłeś nieostrożny, chłopcze Davie? - spytał. Istnieje mnóstwo okoliczności, w których

można być

nieostrożnym, ale w ten sposób pytał mnie tylko o jedną.

- Nie sądzę - odpowiedziałem.

- A może ktoś z innych? - pytał. Znów powiedziałem, że nie sądzę.

- Hm - chrząknął. - Więc powiedz mi, dlaczego Joe Darley się o ciebie wypytywał? Masz

pojęcie dlaczego?

Nie miałem pojęcia i powiedziałem mu to. Potrząsnął głową.

- Nie podoba mi się to, chłopcze.

- Tylko o mnie czy także o innych? - spytałem.

- O ciebie... i o Rosałindę Morton.

- O - powiedziałem z niepokojem. - Chociaż, jeśli to tylko Joe Darley... Może słyszał o

nas jakieś plotki i chce zrobić z tego mały skandal?

- Może być - zgodził się Wuj Axel, ale z rezerwą. - Z drugiej strony Joe to facet, którym

posługiwał się dawniej inspektor, jeśli chciał zdobyć po cichu jakieś informacje. Nie podoba

mi się to.

Tym się także nie przejąłem. On do nikogo z nas nie zbliżył się bezpośrednio, a nie

wyobrażałem sobie, gdzie indziej mógłby zdobyć jakąś obciążającą nas informację.

Podkreśliłem, że nie mógł nam przyczepić niczego, co podpadałoby pod kategorię dewiacji

wciągniętych na listę.

Wuj Axel potrząsnął głową.

- Te listy są otwarte, nie zamknięte - powiedział. - Nie można wciągnąć na listy całych

milionów odchyleń, jakie mogą się zdarzyć - tylko te najczęstsze. Nowe przypadki, jeśli się

pojawią, należy poddać próbom. Do obowiązków inspektora należy być czujnym i wszczynać

śledztwo, jeśli otrzymana informacja zdaje się go wymagać.

Myśleliśmy o tym, co może się stać - powiedziałem mu. - Jeśli zajdą jakieś wątpliwości,

oni nie będą pewni, czego szukają. Będziemy tylko musieli okazać zdumienie, tak jak

okazałaby je norma. Jeśli Joe czy ktokolwiek ma coś przeciwko nam, może to być tylko jakieś

podejrzenie, nie żaden dowód.

Nie wydawało się, żeby był tego pewny.

- Jest Rachel - powiedział. - Była bardzo przygnębiona samobójstwem siostry. Czy

myślisz, że ona?...

- Nie - powiedziałem z przekonaniem. - Pomijając już fakt, że nie mogłaby tego zrobić,

background image

nie mieszając w to samej siebie, musielibyśmy wiedzieć, gdyby cokolwiek przed nami

ukrywała.

- No cóż, ale jest mała Petra - powiedział. Wytrzeszczyłem na niego oczy.

- Skąd wiesz o Petrze? - spytałem. - Nigdy ci nie mówiłem.

Skinął głową z zadowoleniem.

- Ale jest. Tak przypuszczałem.

- Skąd się dowiedziałeś? - powtórzyłem niespokojnie, zastanawiając się, kto jeszcze mógł

wpaść na podobny pomysł. - Czy ona ci mówiła?

- O nie, po prostu do tego doszedłem. - Urwał, a potem dodał: - Pośrednio przez Annę.

Mówiłem, ci, jak to źle, że pozwoliliście jej wyjść za mąż za tego chłopaka. To był typ

kobiety, która nie będzie zadowolona, dopóki nie zrobi się niewolnicą i podnóżkiem

mężczyzny - nie odda się zupełnie pod jego władzę. Ona taka była.

- Ale ty... ale ty nie chcesz powiedzieć, że ona powiedziała Alanowi o soibie? -

zaprotestowałem.

- Powiedziała - skinął głową. - Zrobiła jeszcze więcej. Powiedziała mu o was wszystkich.

Gapiłem się na niego z niedowierzaniem.

- Nie możesz być tego pewien, Wuju Axelu!

- Jestem pewien, chłopcze Davie. Może nie miała takiego zamiaru. Może powiedziała mu

tylko o sobie, będąc dziewczyną, która nie potrafi zachować tajemnicy w łóżku. I może on

musiał wydusić z niej nazwiska was wszystkich, ale znał je na pewno. Znał je.

- Ale nawet jeśli je znał, skąd ty o tym wiedziałeś? -> spytałem ze wzrastającym

niepokojem.

Mówił, przywołując wspomnienia:

- W swoim czasie na wybrzeżu w Rigo była tawerna. Prowadził ją facet nazwiskiem

Grouth, z wielkim zyskiem. Miał personel złożony z trzech dziewcząt i dwóch chłopców. I ci

ludzie robili wszystko, co im kazał - dokładnie - to, co im kazał. Gdyby chciał powiedzieć to,

oo wiedział, jeden z chłopców zostałby powieszony za bunt na morzu, a dwie dziewczęta za

morderstwo. Nie wiem, co zrobiła reszta, ale traktował ich wszystkich bardzo ostro. Miał

najlepsze pole do szantażu, jakie można sobie wyobrazić. Jeśli chłopcy dostawali jakieś

napiwki, on je zabierał. Pilnował, żeby dziewczęta były miłe dla marynarzy, którzy tam

przychodzili, i wszystko, co od nich dostawały, zabierał także. Obserwowałem sposób, w jaki

je traktował i wyraz jego twarzy, kiedy na nie patrzył: rozkoszował się tym, że trzyma je w

garści i wie o tym, a one także wiedzą. Wystarczyło, że zmarszczył brwi, a one tańczyły, jak

im zagrał.

background image

Wuj Axel urwał w zamyśleniu.

- Nigdy byś nie pomyślał, że taki właśnie wyraz na

ludzkiej twarzy można zauważyć akurat w kościele w Waknuk, prawda? Zrobiło mi się

trochę dziwnie, kiedy go zobaczyłem. Ale zobaczyłem go. Na twarzy Alana, kiedy patrzył

najpierw na Rosalindę, potem na Rachel, potem na ciebie, potem na małą Petrę. Nie

interesował się nikim innym. Tylko waszą czwórką.

- Mogłeś się pomylić... to tylko taki wyraz... - zacząłem.

- Nie taki wyraz. O nie, znałem ten wyraz twarzy, przypomniał mi zaraz tę knajpę w

Rigo. Poza tym, gdybym się mylił, skąd bym się dowiedział o Petrze?

- I co zrobiłeś?

- Wróciłem do domu i pomyślałem, trochę o Groutsie, jak wygodne wiódł sobie życie, a

także o paru innych rzeczach. Potem nałożyłem nową cięciwę na mój łuk.

- Więc to byłeś ty! - krzyknąłem.

- Tylko to można było zrobić, Davie. Wiedziałem oczywiście, że Annę pomyśli, iż

zrobiło to jedno z was. Ale nie mogła zadenuncjować was bez doniesienia na samą siebie i na

swoją siostrę. To było ryzyko, ale musiałem je podjąć.

- To z pewnością było ryzyko - i o mało co wszystko nie wyszło na jaw - odparłem i

opowiedziałem mu o liście, który Annę zostawiła dla inspektora.

Potrząsnął głową.

- Nie przypuszczałem, że posunie się aż tak daleko, biedna dziewczyna - powiedział. -

Wszystko jedno, trzeba to było zrobić, i to szybko. Alan nie był głupcem. Dopilnowałby tego,

żeby on był bezpieczny. Zanim naprawdę dobrałby się do was, złożyłby gdzieś pisemne

zeznanie, które należałoby otworzyć w wypadku jego śmierci, i postarałby się o to, żebyście

wy także o tym wiedzieli. Byłaby to dla was wszystkich dość paskudna sytuacja.

Im bardziej nad tym myślałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jak bardzo mogłaby

być paskudna.

- Ty sam podjąłeś dla nas wielkie ryzyko, Wuju Axelu - powiedziałem.

Wzruszył ramionami.

- Bardzo małe ryzyko dla mnie, wobec bardzo wielkiego dla was - powiedział.

Teraz wróciliśmy do sprawy, od której zaczęliśmy.

- Ale te wypytywania nie mogą mieć nic wspólnego z Alanem. To było już wiele tygodni

temu - zauważyłem.

- Co więcej, to nie są te informacje, którymi Alan podzieliłby się z kimkolwiek, gdyby

chciał na tym skorzystać - zgodził się Wuj Axel. - Jedno jest pewne - ciągnął. - Oni niewiele

background image

wiedzą, bo rozpoczęliby już śledztwo, a zanim jakieś zaczną, muszą być cholernie pewni

siebie. Inspektor nie wdawałby się w niepewną grę z twoim ojcem, gdyby nie był pewny

swego - ani zresztą z Angusem Mortonem, jeśli o to idzie. Ale to wciąż jeszcze nic nam nie

mówi o tym, w czym rzecz.

Znów wróciłem do myśli, że musi to mieć coś wspólnego ze sprawą konika Petry. Wuj

Axel wiedział oczywiście o jego śmierci, ale nic więcej. Bo trzeba by było opowiedzieć mu o

samej Petrze, a mieliśmy między sobą milczące porozumienie, że im mniej on o nas wie, tym

mniej będzie miał do ukrywania w przypadku jakichś kłopotów. Jednakże teraz, skoro już

wiedział o Petrze, opisałem mu ten wypadek dokładniej. Nie wydawał się nam

prawdopodobnym źródłem plotek, lecz w braku innego źródła Wuj zapamiętał sobie

nazwisko tamtego mężczyzny.

- Jerome Skinner - powtórzył z niewielką nadzieją. - Doskonale, zobaczę, czy będę mógł

się czegoś o nim dowiedzieć.

Naradzaliśmy się wszyscy tej nocy, ale bezskutecznie. Michael powiedział:

- No cóż, jeśli ty i Rosalinda jesteście zupełnie przekonani, że nie ma żadnego powodu do

podejrzeń w waszym okręgu, to nie sądzę, żeby ślad mógł prowadzić do kogoi kolwiek

innego poza tym człowiekiem w lesie. - Użył tu raczej ukształtowanej myśli, a nie zadawał

sobie trudu z literowaniem nazwiska „Jerome Skinner”. - Jeśli to on jest źródłem niepokojów,

musiał przedstawić swoje podejrzenia inspektorowi w tym okręgu, a ten przekaże je jako

normalny raport inspektorowi u was. To znaczy, że zastanawia się nad tym już kilka osób i

tutaj będą się dopytywać o Sally i Katherine. Diabli nadali, wszyscy są teraz bardziej

podejrzliwi niż zwykle z powodu tych plotek o wielkim najeździe z Rubieży. Zobaczę, czy

będę mógł dowiedzieć się czegoś jutro i dam wam znać.

- Ale co marny robić, żeby było najlepiej? - spytała Rosalinda.

- Na razie nic - polecił Michael. - Jeśli mamy słuszność co do źródła plotek, wtedy

jesteście podzieleni na dwie grupy: Sally i Katherine są w jednej, ty, David i Petra w drugiej,

a nasza pozostała trójka w ogóle nie jest w to wplątana. Nie róbcie nic nadzwyczajnego, bo

dopiero wzbudzicie podejrzenia. Jeśli dojdzie do śledztwa, powinniśmy umieć wyłgać się,

postępując normalnie, tak jak postanowiliśmy. Ale Petra jest słabym punktem; jest za młoda,

żeby to zrozumieć. Jeśli zabiorą się do niej, wezmą ją na swoje sztuczki i przyłapią, może się

to dla nas wszystkich skończyć sterylizacją i Rubieżami...

- To czyni z niej postać kluczową. Nie wolno im jej dostać w swoje ręce. Możliwe, że nie

ciąży na niej żadne podejrzenie - ale była tam, więc nie wykluczone, że i ją będą podejrzewać.

Jeśli okaże się, że się nią interesują, lepiej będzie zapobiec dalszym stratom i uciec z nią -

background image

jeśli zabiorą się do niej, wydobędą z niej w ten czy inny sposób wszystko.

- Bardzo możliwe, że wszystko ucichnie, ale gdyby sprawa wyglądała źle, David będzie

musiał przejąć odpowiedzialność. Twoim zadaniem, David, będzie nie dopuścić, żeby wzięto

ją na przesłuchanie - za żadną cenę. Gdybyś miał zabić kogoś, żeby temu zapobiec, będziesz

musiał to zrobić. Oni, jeśli tylko znajdą usprawiedliwienie, nie pomyślą dwa razy nad tym,

czy nas zabić. Pamiętaj: jeśli w ogóle się ruszą, to po to, żeby nas zlikwidować - jeśli nie

szybkim sposobem, to powolnym.

Jeśli dojdzie do najgorszego i nie potrafisz uratować Petry, lepiej będzie ją zabić, niż

pozwolić, żeby poddano ją sterylizacji i wygnano do RLibieży - będzie to znacznie

miłosierniej dla dziecka. Rozumiesz? Czy reszta z was się zgadza?

Napływały ich zgody.

Gdy pomyślałem o małej Petrze, okaleczonej i porzuconej nago w kraju Rubieży, żeby

zginęła albo przeżyła tylko przez przypadek, zgodziłem się ja także.

- Doskonale - ciągnął Michael. - A teraz, po prostu żeby się zabezpieczyć, najlepiej

będzie, jeśli wasza czwórka i Petra przygotuje się do ucieczki w odpowiednim momencie,

kiedy to będzie konieczna.

Zaczął to wyjaśniać bardziej szczegółowo.’.

Trudno powiedzieć, jak inaczej moglibyśmy postąpić. Jakieś otwarte posunięcie któregoś

z nas mogło od razu ściągnąć kłopoty na resztą. Nasz pech polegał na tym, że informacje o

śledztwie otrzymaliśmy wtedy, kiedy je otrzymaliśmy, a nie o dwa lub trzy dni wcześniej.

12.

Cała ta dyskusja i rada Michaela sprawiły, że groźba wykrycia nas wydała się bardziej

realna i bliska niż wcześniej tego wieczora, kiedy rozmawiałem z Wujem Axelem. W jakiś

sposób dyskusja przekonała mnie, że któregoś dnia możemy stanąć twarzą w twarz z

rzeczywistością - z trwogą, która nie wybuchnie, żeby się potem uciszyć, pozostawiając nas

takimi, jakimi byliśmy przedtem. Wiedziałem, że Michael w ciągu mniej więcej ostatniego

roku był coraz bardziej niespokojny, jak gdyby czuł, że czas nam ucieka, a teraz ja także

doznałem tego uczucia. Posunąłem się nawet tak daleko, że tego wieczora, zanim położyłem

się do łóżka, poczyniłem pewne przygotowania, położyłem sobie pod ręką łuk i kilka tuzinów

strzał i znalazłem torbę, do której włożyłem parę bochenków chleba i ser. I postanowiłem, że

nazajutrz spakuję jakieś ubrania i buty i inne rzeczy, które mogą się przydać, i ukryję je w

background image

jakimś suchym, odpowiednim miejscu poza domem. Będą też potrzebne jakieś ubranka dla

Petry i kilka koców, i coś, w czym można by trzymać wodę do picia, nie wolno też zapomnieć

o hubce i krzesiwie...

Wciąż jeszcze układałem w myśli listę potrzebnego ekwipunku, gdy zasnąłem...

Nie minęły chyba trzy godziny, gdy obudził mnie szczęk klamki u drzwi. Nie było

księżyca, lecz gwiazdy świeciły dostatecznie jasno, żeby ukazać w drzwiach drobną postać

ubraną w nocną koszulę.

- David - powiedziała. - Rosalinda...

Ale nie potrzebowała mi nic mówić. Rosalinda już się pośpiesznie włączyła.

- David - mówiła - musimy uciekać natychmiast, najszybciej, jak możesz. Zabrali Sally i

Katherine...

Michael wdarł się w jej opowieść:

- Pośpieszcie się oboje, póki czas. To było rozmyślne zaskoczenie. Jeśli dużo się o nas

dowiedzą, spróbują zaraz posłać oddział także do ciebie, zanim będzie można cię ostrzec. U

Sally i Katherine byli niemal równocześnie, jakieś dziesięć minut temu. Ruszajcie się,

szybko!

- Spotkamy się poniżej młyna. Spieszcie się! - dodała Rosalinda.

Powiedziałem Petrze słowami:

- Ubierz się jak najszybciej. Narzuć coś na siebie. I sprawuj się bardzo cicho.

Najprawdopodobniej nie rozumiała ukształtowanych myśli szczegółowo, ale pojęła, że to

pilne. Skinęła tylko głową i wyślizgnęła się z powrotem na ciemny korytarz.

Narzuciłem ubranie i zwinąłem, koce z łóżka. Szukałem po omacku, póki nie znalazłem

łuku, strzał i torby z jedzeniem, i ruszyłem ku drzwiom.

Petra była już prawie ubrana. Zgarnąłem jakąś odzież z jej komody i zawinąłem ją w

koce.

- Nie wkładaj jeszcze butów - szepnąłem. - Nieś je w ręce i idź na palcach jak kot.

Na podwórzu odłożyłem tobół i torbę i oboje włożyliśmy buty. Petra zaczęła coś mówić,

lecz położyłem palec na ustach i przekazałem jej ukształtowaną myśl o Shebie, czarnej

klaczy. Skinęła głową i na palcach przeszliśmy przez podwórze. Właśnie otworzyłem drzwi

stajni, kiedy usłyszałem daleki odgłos, więc zatrzymałem się, żeby posłuchać.

- Konie - szepnęła Petra.

To były konie. Kilka par kopyt i cichy brzęk wędzideł.

Nie było czasu, żeby szukać siodła i uzdy dla Sheby. Wyprowadziliśmy ją na postronku i

wsiedliśmy na nią po pniaku. Z tym wszystkim, co miałem przy sobie, nie było przede mną

background image

miejsca dla Petry. Usadowiła się za mną i objęła mnie w pasie.

Po cichu wyślizgnęliśmy się z podwórza na jego odległym krańcu i ruszyliśmy ścieżką ku

brzegowi rzeki, podczas gdy stuk kopyt na górnym trakcie zbliżał się ku domowi.

- Wyjechałaś? - spytałem Rosalindę i dałem jej znać, co się działo z nami.

- Wyjechałam dziesięć minut temu. Miałam wszystka przygotowane - powiedziała z

wyrzutem. - Wszyscy z największym wysiłkiem próbowaliśmy się z wami porozumieć, To

szczęście, że Petra przypadkiem się obudziła.

Petra ukształtowała własną myśl i przerwała nam z podnieceniem, żeby się dowiedzieć,

co się stało. Było to niby fontanna iskier.

- Łagodniej, kochanie. O wiele łagodniej - zaprotestowała Rosalinda, - Wszystko ci

wkrótce opowiemy. - Urwała na chwilę, żeby minęło oślepienie.

- Sally? - Katherine? - dowiadywała się. Odpowiedziały razem.

- Zabrano nas do inspektora. Jesteśmy zupełnie niewinne i zaskoczone. Czy tak najlepiej?

Michael i Rosalinda zgodzili się, że tak.

- Myślimy - ciągnęła Sally - że powinnyśmy zamknąć przed wami nasze myśli. Będzie

nam łatwiej postępować tak, jakbyśmy były normalne, jeśli naprawdę nie będziemy

wiedziały, co się dzieje. Więc niech nikt z was nie próbuje się z nami kontaktować.

- Bardzo dobrze - zgodziła się Rosalinda. - Ale nasze myśli będą dla was otwarte. -

Skierowała je teraz ku mnie: - Przyjeżdżaj, David. - Na farmie zaświeciły się teraz światła.

- W porządku. Przyjeżdżamy - powiedziałem. - W każdym razie w tych ciemnościach

trochę potrwa, zanim się zorientują, którędy pojechaliśmy.

- Po cieple w stajni zorientują się, że nie ujechaliście daleko - zwróciła mi uwagę.

Spojrzałem za siebie. Na górze, w domu, dostrzegłem światło w oknie i latarnię kołyszącą

się w czyjejś ręce. Słabo dobiegł do nas głos wołającego mężczyzny. Dotarliśmy teraz do

brzegu rzeki i bezpiecznie można było zmusić Shebę do kłusa. Jechaliśmy tak przez pół mili,

dopóki nie dotarliśmy do brodu, a potem przez następne ćwierć mili aż do młyna. Mądrze

było przeprowadzić klacz tamtędy, na wypadek gdyby ktoś się obudził. Za murem

słyszeliśmy psa na łańcuchu, ale nie zaszczekał. Doszło teraz do mnie dobiegające skądś,

niedaleko przed nami, uczucie ulgi Rosalindy.

Znów ruszyliśmy kłusem i po kilku chwilach zauważyłem jakieś poruszenie pod

drzewami przy drodze. Zwróciłem klacz w tamtą stronę i odnalazłem czekającą na nas

Rosalindę - i nie tylko Rosalindę, lecz także parę wielkich koni jej ojca. Potężne stworzenia

górowały nad nami, obydwa niosły na grzbietach wielkie kosze. Rosalinda stała w jednym z

koszy, obok niej leżał łuk przygotowany do strzału.

background image

Podjechałem do niej blisko, a ona wychyliła się, żeby zobaczyć, co przywiozłem.

- Daj mi koce - powiedziała, sięgając po nie. - Co jest w tej torbie?

Powiedziałem jej.

- Mówisz, że to wszystko, co przywiozłeś? - spytała z dezaprobatą.

- Trochę się śpieszyłem - odparłem.

Złożyła koce, żeby wyścielić nimi siodło między koszami. Podniosłem Petrę, żeby

Rosalinda mogła ją wziąć na ręce. Dźwignięta przez nas oboje, wygramoliła się w górę i

usadowiła na kocach.

- Lepiej trzymajmy się razem - powiedziała Rosalinda. - Zostawiłam dla ciebie miejsce w

drugim koszu. Możesz stamtąd strzelać lewą ręką. - Rzuciła mi coś w rodzaju miniaturowej

sznurowej drabinki, tak że ta zwisła z lewego boku wielkiego konia.

Zsunąłem się z grzbietu Shefoy, zwróciłem ją głową ku domowi i dałem klapsa w bok,

żeby ruszyła, a potem niezgrabnie wgramoliłem się do drugiego kosza. W tej samej chwili,

kiedy wyjąłem nogę ze strzemienia, Rosalinda podciągnęła je w górę i uwiązała. Potrząsnęła

lejcami i zanim jeszcze usadowiłem się w koszu, ruszyliśmy, prowadząc za sobą drugiego

wielkiego konia na postronku.

Kłusowaliśmy przez chwilę, potem zjechaliśmy z drogi i jechaliśmy korytem strumienia.

Tam, gdzie wpadł doń drugi, skręciliśmy w mniejsze koryto. Opuściliśmy je i przejechaliśmy

przez bagnistą ziemię do następnego strumienia. Trzymaliśmy się jego koryta przez jakieś pół

mili lub trochę więcej, a potem wyjechaliśmy na inny odcinek wyboistego, błotnistego gruntu,

który wkrótce stwardniał,

aż wreszcie kopyta koni zadźwięczały na kamieniach. Zwolniliśmy znowu, gdy konie

szły krętą drogą pośród skał. Zrozumiałem, że Rosalinda troskliwie stara się ukryć nasze

ślady. Musiałem nieświadomie przekazać jej tę myśl, bo wtrąciła się trochę chłodno:

- Szkoda, żeś ty trochę więcej nie myślał, a trochę mniej spał.

- Zrobiłem początek - zaprotestowałem. - Miałem zamiar dokończyć wszystkich

przygotowań dzisiaj. Nie przypuszczałem, że to wszystko jest tak pilne.

- I wobec tego, kiedy próbowałam się nad tym z tobą naradzić, spałeś jak suseł. Ja razem

z matką spędziłam dwie bite godziny, pakując te kosze i siodłając konie na wszelki wypadek,

gdy ty w najlepsze poszedłeś sobie spać.

- Z matką? - spytałem przerażony. - To ona wie?

- Chyba na pół wie, teraz od pewnego czasu coś odgadła. Nie wiem, ile odgadła, nigdy o

tym nie mówiła. Myślę, że czuła, iż dopóty, dopóki nie musiała przyznawać się do tego

słowami, wszystko może się ułożyć. Kiedy powiedziałam jej dziś wieczór, że myślę, iż będę

background image

musiała wyjechać, rozpłakała się - ale w gruncie rzeczy nie była zaskoczona; nie próbowała

dyskutować ani mi tego odradzać. Miałam takie uczucie, że postanowiła już sobie w głębi

duszy, iż kiedyś, kiedy nadejdzie ten czas, będzie musiała mi pomóc - i zrobiła to.

Pomyślałem nad tym. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby moja własna matka zrobiła coś

takiego dla Petry. A przecież płakała potem, jak odesłano Ciotkę Harriet. A Ciotka Harriet

była więcej niż gotowa złamać prawa czystości. Tak samo matka Sophie. To dziwne, jak

wiele było matek, które przymykały oko na sprawy w rzeczywistości nie naruszające

Definicji prawdziwego obrazu - a może na sprawy, które ją naruszały, jeśli można było

wyprowadzić w pole inspektora... Zastanawiałem się także, czy moja matka - potajemnie -

cieszy się, czy smuci tym, że wywiozłem Petrę...

Jechaliśmy dziwną trasą, którą Rosalinda wybrała, żeby uniknąć traktu. Było tu więcej

miejsc kamienistych i więcej strumyków, dopóki w końcu nie popędziliśmy koni stromym

brzegiem w górę i w las. Wkrótce napotkaliśmy drogę biegnącą na południowy zachód. Nie

chcieliśmy ryzykować

zostawienia na niej śladów wielkich koni, więc trzymaliśmy się równolegle do niej, aż

niebo zaczęło szarzeć. Potem wjechaliśmy głębiej w las, dopóki nie znaleźliśmy polany, na

której rosła trawa dla koni. Tam spętaliśmy je i pozwoliliśmy im się paść.

Gdy przygotowaliśmy posiłek złożony z chleba i sera, Rosalinda powiedziała:

- Ponieważ spałeś sobie wcześniej tak dobrze, to może ty będziesz miał pierwszą wartę.

Ona i Petra ułożyły się wygodnie na kocach i wkrótce zasnęły.

Siedziałem z napiętym łukiem na kolanach i z półtuzinem strzał, zatkniętych w ziemię tuż

pod ręką. Nie było słychać nic, ćwierkały tylko ptaki, od czasu do czasu przemknęło jakieś

małe zwierzę i ciągle chrupały trawę wielkie konie. Słońce podniosło się między rzadsze

gałęzie i grzało coraz silniej. Od czasu do czasu wstawałem i po cichu obchodziłem skraj

polany, ze strzałą na napiętej cięciwie. Nie odkryłem niczego, ale pomagało mi to zachować

czujność. Po kilku godzinach czuwania odezwał się Michael:

- Gdzie texaz jesteście? - spytał. Wyjaśniłem mu to tak, jak umiałem.

- Dokąd zmierzacie? - chciał wiedzieć.

- Na południowy zachód - powiedziałem. - Postanowiliśmy wędrować w nocy, a

odpoczywać w dzień.

Zgodził się na to, ale:

- Paskudne jest to, że wobec obawy przed napadem z Rubieży, kręci się tam wiele patroli.

Nie wiem, czy Rosalinda dobrze zrobiła, że wzięła te wielkie konie - jeśli je tylko zobaczą,

wiadomość o tym rozejdzie się błyskawicznie, wystarczy nawet ślad kopyt.

background image

- Zwykłe konie są od nich szybsze - przyznałem. - Ale nie mogą się z nimi równać, jeśli

idzie o ich wytrzymałość.

- Możecie jej potrzebować. Szczerze mówiąc, David, będziecie potrzebować także sprytu.

Strasznie tu dużo o to hałasu. Musieli dowiedzieć się o was o wiele więcej, niż

przypuszczaliśmy, chociaż nie doszli jeszcze ani do Marka, ani do Rachei, ani do mnie, Ale

bardzo się z tego powodu wściekają. Mają zamiar wysłać za wami całe oddziały.

Wpadłem na pomysł, żeby do jednego z nich zgłosić się na ochotnika. Chcę im

zameldować, że widziano was, jak jechaliście na południowy wschód. Jak was tam nie znajdą,

wtedy Mark skieruje innych, żeby was szukali na północnym zachodzie.

- Jeśli ktoś was zobaczy, nie pozwólcie mu za żadną cenę oddalić się z tą wiadomością.

Ale nie strzelajcie. Wydano rożka?, żeby nie używać strzelb bez koniecznej potrzeby ani jako

sygnałów - w sprawie każdego wystrzału będzie przeprowadzane śledztwo.

- W porządku. Nie mamy strzelby - powiedziałem mu.

- Tym lepiej. Mogłaby wam przyjść pokusa, żeby jej użyć - ale oni myślą, że macie.

Rozmyślnie postanowiłem nie brać strzelby, częściowo z powodu huku, aie głównie

dlatego, że powoli się ją ładuje, jest ciężka do noszenia i bezużyteczna, kiedy zabraknie

prochu. Strzały nie mają tego zasięgu, ale nie sprawiają hałasu i można ich wypuścić tuzin

albo i więcej, podczas gdy przeciwnik ładuje ponownie strzelbę.

Włączył się Mark:

- Słyszałem was. Jak tylko będzie to potrzebne, rozpuszczę pogłoskę, że uciekliście na

północny zachód.

- Dobrze. Ale nie rób tego, dopóki ci nie powiem.

- Przypuszczam, że Rosalinda teraz śpi? Powiedz jej, żeby skontaktowała się ze mną, jak

się obudzi, dobrze?

Powiedziałem, że to zrobię, i wszyscy przestaliśmy nadawać. Trzymałem wartę przez

dalsze kilka godzin, a potem obudziłem Rosalindę. Petra nie obudziła się. Położyłem się obok

niej i usnąłem w ciągu kilku minut.

Może spałem lekko, a może był to po prostu zbieg okoliczności, że obudziłem się wtedy,

gdy mogłem jeszcze przejąć przerażoną myśl Rosalindy:

- Zabiłam go, Michael. Jest zupełnie martwy... - potem opadła w paniczne, chaotyczne

obrazy myślowe.

Włączy! się Michael, stanowczy i uspokajający ją:

- Nie bój się, Rosalindo. Musiałaś to zrobić. To jest wojna pomiędzy ich i naszym

rodzajem. Nie my ją zaczęliśmy - mamy takie samo prawo do życia jak oni. Nie wolno ci się

background image

bać, Rosalindo, kochanie; musiałaś to zrobić.

- Co się stało? - spytałem, siadając.

Nie zwróciła na mnie uwagi albo była zbyt zajęta, żeby mnie zauważyć.

Rozejrzałem się po polanie. Petra leżała przy mnie, wciąż jeszcze śpiąc, wielkie konie

spokojnie skubały trawę. Michael włączył się znowu:

- Ukryj go, Rosalindo. Spróbuj znaleźć jakieś zagłębienie i przykryj go stosem liści.

Pauza. Potem Rosalinda, opanowawszy już panikę, ale w głębokiej rozpaczy, przytaknęła

mu.

Wstałem, wziąłem łuk i przeszedłem przez polanę w kierunku, w którym wiedziałem, że

ją znajdę. Kiedy doszedłem do krawędzi drzew, przyszło mi do głowy, że zostawiam Petrę

bez opieki, więc nie szedłem dalej.

Teraz Rosalinda pojawiła się wśród krzewów. Szła powoli, a idąc, wycierała strzałę

garścią liści.

- Co się stało? - powtórzyłem.

Ale zdawało się, że znów straciła kontrolę nad swymi ukształtowanymi myślami, były

pogmatwane i zniekształcone emocjami. Kiedy się zbliżyła, użyła zamiast nich słów:

- To był mężczyzna. Znalazł ślad koni. Widziałam, że idzie za nim. Michael powiedział...

Och, nie chciałam tego, David, ale co mogłam zrobić innego?...

Oczy miała pełne łez. Objąłem ją i dałem jej się wypłakać na mym ramieniu. Nie bardzo

mogłem, ją pocieszyć. Mogłem tylko zapewnić tak jak Michael, że to, co zrobiła, było

absolutnie konieczne.

Po krótkiej chwili powoli poszliśmy z powrotem. Rosalinda usiadła obok wciąż śpiącej

Petry. Przyszło mi do głowy, żeby ją spytać:

- A co z jego koniem, Rosalindo? Uciekł? Potrząsnęła głową.

- Nie wiem. Przypuszczam, że musiał mieć konia, ale kiedy go zobaczyłam, szedł po

naszych śladach pieszo.

Pomyślałem, że lepiej będzie wrócić naszym szlakiem i sprawdzić, czy zostawił gdzieś w

pobliżu spętanego konia. Przeszedłem jakieś pół mili, ale nie znalazłem żadnego konia ani

żadnego świeżego śladu kopyt poza tymi, które należały do naszych wielkich koni. Kiedy

wróciłem, Petra już się obudziła i paplała z Rosalinda.

Mijał dzień. Nic więcej nie nadeszło do nas od Michaela ani od innych. Pomimo tego, oo

zaszło, wydawało się, że lepiej będzie zostać tutaj” gdzie byliśmy, niż ruszać dalej przy

dziennym świetle, ryzykując, że zostaniemy spostrzeżeni. Więc czekaliśmy.

Potem, po południu, nagle coś nadeszło.

background image

Nie była to ukształtowana myśl; nie miało to realnego kształtu; było samą rozpaczą,

czymś niby krzykiem w agonii. Petra zaczęła ciężko oddychać i z płaczem rzuciła się w

ramiona Rosalindy. Uderzenie było tak ostre, aż zabolało. Rosalinda i ja spojrzeliśmy na

siebie szeroko otwartymi oczami. Ręce mi drżały. A przecież wstrząs był tak bezkształtny, że

nie potrafiliśmy powiedzieć, od kogo pochodził.

Potem nastąpiła gmatwanina bólu i wstydu, przezwyciężona beznadziejnym strapieniem,

a pośród niej charakterystyczne mignięcia kształtów, o których wiedzieliśmy, że bez

wątpienia należą do Katherine. Rosalinda wzięła mnie za rękę i ścisnęła ją mocno. Znosiliśmy

to, aż ostrość zamazała się i napięcie osłabło.

Teraz włączyła się Sally, z przerwami, na falach miłości i współczucia dla Katherine, a

potem z niepokojem do reszty z nas.

- Złamali Katherine. Złamali ją... Och, Katherine, kochanie... nie wolno wam jej winić,

nikomu, z was. Proszę, proszę, nie wińcie jej. Oni ją torturują. Na jej miejscu mogłoby być

każde z nas. Ona jest teraz całkiem nieprzytomna. Nie słyszy nas... Och, Katherine,

kochanie... - Jej myśli rozpłynęły się w bezkształtnej rozpaczy.

Potem był Michael, z początku niepewny, lecz później umacniający się w kształcie tak

surowym, w jakim zawsze go odbierałem:

- To jest wojna. Kiedyś zabiję ich za to, co zrobili Katherine.

Potem przez jakąś godzinę albo dłużej nie było nic. Raczej bez przekonania robiliśmy, co

można, żeby uspokoić Petrę. Niewiele rozumiała z tego, co się między nami wydarzyło, ale

pojęła intensywność wydarzenia, a to wystarczyło, żeby ją przestraszyć.

Potem znów nadeszła Sally; tępo, z przygnębieniem, zmuszając się do tego, włączyła się:

- Katherine wyznała wszystko; przyznała się. Ja to potwierdziłam. Też w końcu zmusiliby

mnie do tego. Ja... - zawahała się z niezdecydowaniem. - Nie wytrzymałabym tego.

Rozpalonego żelaza... za nic, kiedy ona im powiedziała. Nie mogłabym... Wybaczcie mi, wy

wszyscy... Wybaczcie nam obu... Wyłączyła się znowu.

Włączył się Michael, niepewnie, również zaniepokojony.

- Sally, kochanie, oczywiście nie winimy cię za to... żadnej z was. Rozumiemy to. Ale

musimy wiedzieć, co im powiedziałyście. Ile oni wiedzą?

- O ukształtowanych myślach - i o Davidzie i Rosalindzie. Co do nich byli niemal pewni,

ale chcieli, żeby to potwierdzić.

- O Petrze też?

- Tak... och, och, och... Nastąpiła bezkształtna fala wyrzutów sumienia. - Musiałyśmy -

biedna, mała Petra - ale oni wiedzieli o niej, naprawdę. Był to jedyny powód, dla którego

background image

David i Rosalinda ją ze sobą zabrali. Żadne kłamstwo by tego nie osłoniło

- O kimś jeszcze?

- Nie. Powiedziałyśmy im, że nie ma nikogo więcej. Myślę, że uwierzyli. Wciąż jeszcze

zadają pytania. Usiłują się więcej o tym dowiedzieć. Chcą wiedzieć, jak produkujemy

ukształtowane myśli i jaki jest ich zasięg. Ja im mówię kłamstwa. Mówię, że nie więcej niż

pięć mil i udaję, że nawet na tę odległość wcale nie jest łatwo je zrozumieć...

Katherine jest na pół przytomna. Ona nie może do was nadawać. Ale oni ciągle zadają

nam obu pytania, wciąż i wciąż... Gdybyście wiedzieli, co oni jej zrobili... Och, Katherine,

kochanie... Jej stopy, Michael, och, jej biedne, biedne stopy...

Wzory myślowe Sally zamgliły się przerażeniem, a potem zanikły.

Nikt by się nie włączył. Sądzę, że wszyscy byliśmy zbyt głęboko dotknięci i wstrząśnięci.

Słów trzeba dobierać, a potem je interpretować, lecz ukształtowane myśli czuje się głęboko w

duszy..

Słońce stało nisko i zaczęliśmy się pakować, gdy Michael znów nawiązał z nami kontakt.

- Posłuchajcie - powiedział. - Oni to biorą naprawdę bardzo poważnie. Są nami okropnie

przestraszeni. Zwykle, jeśli dewiacja usuwa się z okręgu, pozwalają jej odejść. Nikt nie może

nigdzie się osiedlić bez dowodu identyczności albo bez bardzo dokładnego badania przez

miejscowego inspektora, toteż tak czy inaczej musi skończyć na Rubieżach. Ale ich

wzburzyło przede wszystkim to, że po nas nic nie widać. Żyliśmy pośród nich prawie

dwadzieścia lat, a oni niczego nie podejrzewali. Wszędzie moglibyśmy uchodzić za

normalnych. Więc ogłoszono proklamację, opisującą waszą trójkę i oficjalnie klasyfikującą

was jako dewiacje. To znaczy, że nie jesteście istotami ludzkimi i wobec tego nie możecie

korzystać z żadnych praw i ochrony społeczeństwa ludzkiego. Każdy, kto w jakiś sposób

wam pomaga, popełnia przestępstwo kryminalne; i każdy, kto zataja wiadomości o was, także

podlega karze.

W rezultacie tego wszystkiego jesteście wyjęci spod prawa. Każdy, kto was zobaczy,

może was bezkarnie zastrzelić. Jeśli doniesie o waszej śmierci i wiadomość zostanie

potwierdzona, otrzyma niewielką nagrodę; ale o wiele większą nagrodę otrzyma ten, kto

dostarczy was żyjących.

Nastąpiła pauza, podczas której staraliśmy się to pojąć.

- Nie rozumiem - powiedziała Rosalinda. - A jeśli przyrzekniemy odejść i nie wrócić?...

- Oni się nas boją. Chcą was złapać i dowiedzieć się o nas czegoś więcej - dlatego

wyznaczono tę dużą nagrodę. To nie jest tylko kwestia prawdziwego obrazu - choć oni to w

ten sposób przedstawiają. Ale rozumieją, że moglibyśmy być dla nich prawdziwym

background image

niebezpieczeństwem. Wyobraźcie sobie, że gdybyśmy byli o wiele liczniejsi, niż jesteśmy,

zdolni do wspólnego myślenia, robienia planów i koordynowania ich bez całej tej ish

maszynerii słów i poleceń, moglibyśmy ich zawsze przechytrzyć. Ta myśl jest im bardzo

niemiła, toteż należy nas zniszczyć, zanim będzie nas więcej. Uważają to za sprawę o

życiowym znaczeniu i - wiecie - może mają słuszność.

- Czy oni chcą zabić Sally i Katherine?

Było to nieostrożne pytanie, które wymknęło się Rosalindżie. Czekaliśmy na odpowiedź

od jednej z dwóch dziewcząt. Nie było żadnej. Nie umieliśmy powiedzieć, co to znaczy; one

mogły po prostu znów zamknąć swoje myśli, mogły spać z wyczerpania albo może już nie

żyły... Michael tak nie myślał.

- Nie ma do tego specjalnego powodu, skoro mają je bezpiecznie w swoich rękach;

bardzo prawdopodobne, że wzbudziłoby to wiele złej krwi. Oświadczyć, że nowo narodzone

dziecko nie jest istotą ludzką z powodu defektów fizycznych, to inna sprawa; lecz ta jest

znacznie delikatniejsza. Ludziom, którzy znali Sally i Katherine od lat, w ogóle nie będzie

łatwo zaakceptować werdykt o ich nieludzkości. Gdyby je zabito, mnóstwo ludzi poczułoby

się niewyraźnie i straciło zaufanie do władz - to tak, jakby prawo miało działać wstecz.

- Ale nas można zabić z całym spokojem? - zauważyła Rosalinda z goryczą.

- Was jeszcze nie złapano i nie znajdujecie się wśród ludzi, którzy was znają. Dla obcych

nie jesteście po prostu ludźmi.

Niewiele można było odpowiedzieć. Michael spytał: - Jak wędrujecie dziś wieczór?

- Wciąż na południowy zachód - powiedziałem mu. - Myśleliśmy, że spróbujemy znaleźć

sobie jakieś miejsce, żeby się zatrzymać w Dzikim Kraju, ale teraz, kiedy każdemu

myśliwemu wolno nas zastrzelić, sądzę, że będziemy musieli udać się do Rubieży.

- Tak będzie najlepiej. Jeśli potraficie się tam ukryć przez pewien czas, zobaczymy, czy

uda nam się upozorować waszą śmierć. Pomyślę nad jakimś sposobem. Jutro będę w oddziale

poszukiwawczym, który wyrusza na południowy wschód. Dam wam znać, co będą robić.

Tymczasem jeśli kogoś spotkacie, w każdym razie strzelajcie pierwsi.

Z tym wyłączyliśmy się. Rosalinda skończyła pakowanie i ułożyliśmy rzeczy tak, żeby w

koszach było wygodniej niż poprzedniej nocy. Potem wspięliśmy się do nich, ja znowu do

lewego, a Petra z Rosalinda tym razem obie w koszu po mojej prawej ręce. Rosalinda

pochyliła się, żeby uderzyć w ogromny koński bok i raz jeszcze ciężko ruszyliśmy naprzód.

Petra, która podczas pakowania zachowywała się niezwykle cicho, teraz wybuchła płaczem i

emanowała rozpacz.

Nie chciała - mówiła przez łzy pociągając nosem - jechać do Rubieży. Srodze martwiły ją

background image

myśli o Starej Małgośce i Włochatym Jasiu z jego całą rodziną i a innych wstrętnych

postaciach, które - jak tym straszono dzieci - ukrywają się w tych okolicach.

Byłoby nam łatwiej ją uspokoić, gdyby w nas samych nie tkwiły resztki dziecięcych

lęków lub gdybyśmy mogli przeciwstawić chorobliwej reputacji tego rejonu jakiś zdrowy

pogląd na niego. Lecz w tej sytuacji my, podobnie jak większość ludzi, wiedzieliśmy o nim

zbyt mało rzeczy przekonywających i musieliśmy znosić rozpacz Petry. Trzeba przyznać, że

była ona mniej intensywna niż przy poprzednich okazjach, a doświadczenie pozwoliło nam

teraz lepiej jej przeciwdziałać, niemniej efekt był męczący. Minęło całe pół godziny, zanim

Rosalindzie udało się załagodzić ów zagmatwany zgiełk jej myśli. Gdy to zrobiła, inni

włączyli się z niepokojem; zirytowany Michael zapytał:

- Co to było tym razem? Wyjaśniliśmy mu.

Michael przestał się irytować i zwrócił uwagę na samą Petrę. W powolnych, jasnych

obrazach myślowych zaczął jej opowiadać, że Rubieże nie są wcale miejscem, w którym

mieszkają jakieś straszydła, jak to ludzie opowiadają. Że większość mieszkających tam

mężczyzn i kobiet to po prostu ludzie pechowi i nieszczęśliwi. Zabrano i;?h z domów, często

gdy byli jeszcze małymi dziećmi, albo niektórzy z nich, gdy byli starsi, musieli z domów

uciekać tylko dlatego, że nie wyglądali tak jak inni ludzie i musieli żyć na Rubieżach,

ponieważ nigdzie indziej nie pozostawiono by ich w spokoju. Niektórzy z nich wyglądali

rzeczywiście bardzo dziwnie i zabawnie, ale nic nie mogli na to poradzić. Można się tym

martwić, ale nie trzeba się tego bać. Gdyby nam przydarzyło się mieć jakieś dodatkowe palce

albo uszy, odesłano by nas na Rubieże, chociaż bylibyśmy przecież w duszy dokładnie takimi

samymi ludźmi, jakimi jesteśmy teraz. W gruncie rzeczy to, jak ludzie wyglądają, ma

niewielkie znaczenie, wkrótce można się do tego przyzwyczaić i...

Lecz mniej więcej w tym miejscu Petra mu przerwała:

- Kto to jest ta druga? - powiedziała.

- Jaka druga? Co masz na myśli? - spytał.

- Ta druga osoba, która nadaje obrazy myślowe zupełnie pomieszane z twoimi - odparła.

Nastąpiła pauza. Ja całkiem otwarłem swój umysł, lecz w ogóle nie mogłem wykryć

żadnych ukształtowanych myśli. Potem:

- Niczego nie łapię - nadeszło od Michaela, od Marka i od Rachel. - To musi być...

Nastąpił gwałtowny, silny znak od Petry. Gdyby to były słowa, mogłoby to znaczyć

niecierpliwe: „Zamknijcie się!” Uciszyliśmy się i czekaliśmy.

Zerknąłem na drugi kosz. Rosalinda objęła Petrę ramieniem i patrzyła na nią uważnie.

Sama Petra miała oczy zamknięte, jak gdyby całą uwagę skupiła na nasłuchiwaniu. Teraz się

background image

nieco odprężyła,

- Co to jest? - spytała ją Rosalinda.

Petra otwarła oczy. Jej odpowiedź była zagadkowa i ukształtowana niezupełnie jasno.

- Ktoś mi zadawał pytania. Myślę, że ten ktoś, ta ona, jest daleko, bardzo, bardzo daleko

stąd. Mówi, że przedtem przejęła moje przerażone myśli. Chce wiedzieć, kto ja jestem i gdzie

jestem. Mam jej powiedzieć.

Zastanowiliśmy się przez chwilę. Potem Michael zapytał z pewnym podnieceniem, czy

się zgadzamy. Zgodziliśmy się.

- Dobrze, Petra. Nadawaj i powiedz jej - przytaknął.

- Będę musiała to zrobić bardzo głośno. Ona jest tak bardzo daleko - ostrzegła nas Petra.

Tak też zrobiła. Gdyby nadawała tak silnie, kiedy nasze mózgi były otwarte, poraniłaby

je. Ja zamknąłem swój umysł - i starałem się skoncentrować uwagę na drodze przed nami.

Trochę to pomogło, ale w żadnym wypadku nie była to pełna obrona. Kształty były proste,

jak tego można było oczekiwać po wieku Petry, lecz jednak atakowały mnie z gwałtownością

i blaskiem, które mnie oślepiały i ogłuszały.

Gdy to ustało, nadszedł ekwiwalent słowa: „Uff!” ze strony Michaela, lecz szybko po nim

nastąpił ekwiwalent: „Zamknij się!” ze strony Petry. Pauza, a potem jeszcze jedno krótkie,

oślepiające interludium. Gdy to ucichło:

- Gdzie ona jest?- spytał Michael

- Tam - odpowiedziała mu Petra.

- Na miłość boską...

- Ona pokazuje na południowy zachód - wyjaśniłem.

- Zapytałaś ją o nazwę tego miejsca, kochanie? - pytała Rosalinda.

- Tak, ale to nic nie znaczy, tylko że ono jest w dwóch częściach i - jest tam mnóstwo

wody - odparła Petra słowami i niejasno. - Ona także nie wie, gdzie ja jestem, Rosalinda

zaproponowała:

- Powiedz jej, żeby to przesylabizowała kształtami liter.

- Ale ja nie znam liter - płaczliwie zaprotestowała Petra.

- O, kochanie, to przykre - przyznała Rosalinda. - Ale w końcu my je możemy przesłać.

Ja będę ci podawała kształt litery po literze, a ty jej to przekażesz. Co o tym myślisz?

Petra niepewnie zgodziła się spróbować.

- Dobrze - powiedziała Rosalinda. - Uwaga, wszyscy! Zaczynamy.

Zobrazowała „L”. Petra przekazała je z druzgocącą siłą, Potem Rosalinda nadała „A” i

tak dałej, aż ukończyła całe słowo. Petra powiedziała nam:

background image

- Ona rozumie, ale nie wie, gdzie jest Labrador. Powiada, że Spróbuje się dowiedzieć.

Chce nam przesłać swoje kształty liter, ale powiedziałam, że to się na nic nie przyda.

- Ależ przyda się, kochanie. Ty odbierzesz je od niej, a potem przekażesz nam - tylko

łagodnie, żebyśmy mogli odczytać.

Teraz otrzymaliśmy pierwszą literę. Było to „Z”, Poczuliśmy się rozczarowani..

- Gdzież to jest, u licha? - zapytali wszyscy od razu,

- Ona to odebrała tyłem do przodu. To musi być „S” - zdecydował Michael,

- To nie jest „S”, to jest „Z” - upierała się Petra ze łzami.

- Mniejsza o to. Nadawaj dalej - powiedziała jej Rosalinda.

Zbudowało się całe słowo.

- Dobrze, inne litery się zgadzają - przyznał Michael. - Sealand - to musi być...

- Nie „S”, tylko „Z” - powtórzyła Petra z uporem

- Ale, kochanie, „Z” nic nie znaczy, a Sealand to właśnie kraj otoczony morzem.

- Jeśli się to na coś przyda - powiedziałem niepewnie - to zgodnie z tym, co mówił mój

Wuj Axel, tam jest więcej morza, niż ktoś mógłby sobie wyobrazić.

W tej chwili wszystko zostało zamazane pełną oburzenia rozmową Petry z nieznajomą.

Zakończyła ją, żeby obwieścić z triumfem:

- To jest „Z”. Ona mówi, że to się różni od „S”, to daje taki dźwięk, jaki wydają pszczoły.

- W porządku - odpowiedział Michael uspokajająco - ale zapytaj jej, czy jest tam dużo

morza.

Petra wkrótce odparła:

- Tak. Kraj składa się z dwóch części i wszędzie dookoła jest, mnóstwo morza. Stamtąd,

gdzie ona jest, można widzieć słońce oświetlające całe mile i wszystko jest niebieskie...

- W środku nocy? - powiedział Michael. - Ona jest szalona.

- Ale tam, gdzie ona jest, nie ma nocy. Ona mi to pokazała - powiedziała Petra. - To jest

miejsce z ogromnym mnóstwem domów, innych niż w Waknuk i o wiele, o wiele większych.

I drogami jeżdżą tam zabawne wozy bez koni. I są tam takie rzeczy w powietrzu, z takimi

świszczącymi rzeczami na szczycie...

Wstrząsające było rozpoznanie obrazu z dziecięcych snów, o którym niemal

zapomniałem. Wtrąciłem się, powtarzając to jaśniej, niż Petra pokazała:

- Rzeczy w kształcie ryb, całkiem białe i lśniące.

- Tak, takie - zgodziła się Petra.

- W tym wszystkim jest coś bardzo dziwnego - wtrącił się Michael. - David, skąd ty, u

licha, wiedziałeś...?

background image

Przerwałem mu:

- Niech Petra odbierze teraz wszystko, co może - zaproponowałem. - Potem to

przemyślimy.

Więc znowu zrobiliśmy, co było w naszej mocy, żeby wznieść barierę między nami i

wyraźnie jednostronną wymianą myśli, którą Petra prowadziła w podnieconym fortisimo.

Posuwaliśmy się z wolna przez las. Staraliśmy się bardzo nie zostawiać śladów na

ścieżkach i drogach, więc jazda była trudna. Musieliśmy nie tylko trzymać łuki gotowe do

strzału, lecz także uważać, żeby nie wyślizgnęły nam się z rąk, i nisko pochylać się pod

zwisającymi gałęziami. Ryzyko spotkania ludzi było niewielkie, ale była możliwość

natknięcia się na jakąś polującą bestię. Na szczęście, kiedy się jakąś słyszało, nieodmiennie

starała się pośpiesznie zejść nam z drogi. Być może cielska wielkich koni były odstraszające;

jeśli tak, była to przynajmniej jedyna korzyść wynikająca z pozostawiania przez nas

wyraźnych śladów.

W tych stronach letnie noce nie są długie. Posuwaliśmy się z trudem aż do pierwszych

oznak świtu, a potem znaleźliśmy inną polanę dla wypoczynku. Zbyt wielkie ryzyko wiązało

się z rozsiodłaniem koni; ciężkie juczne siodła i kosze trzeba byłoby wciągać za pomocą liny

przerzuconej przez jakiś konar, a to pozbawiłoby nas możliwości szybkiej ucieczki.

Musieliśmy po prostu spętać konie tak jak dnia poprzedniego.

Podczas gdy jedliśmy nasze zapasy, rozmawiałem z Petrą o rzeczach, które pokazała jej

nowa przyjaciółka. Im więcej mi opowiadała, tym bardziej czułem się podniecony. Wszystko

niemal zgadzało się ze snami, które miewałem jako mały chłopiec. Była to jakby nagła

inspiracja świadomości, że to miejsce musi istnieć naprawdę; że nie śniłem tylko o życiu

Starych Ludzi, lecz że to wszystko naprawdę istnie je teraz gdzieś w świecie. Jednakże Petra

była zmęczona, toteż nie wypytywałem jej tyle, ile bym pragnął, lecz pozwoliłem jej i

Rosalindzie ułożyć się do snu.

Tuż po wschodzie słońca włączył się Michael, trochę po denerwowany.

- Znaleźli wasz ślad, David. To ten człowiek, którego zastrzeliła Rosalinda; znalazł go

jego pies, a oni poszli po śladach wielkich koni. Nasz oddział zawraca teraz na południowy

zachód, żeby się przyłączyć do polowania. Lepiej ruszajcie dalej. Gdzie teraz jesteście?

Mogłem mu tylko powiedzieć, że wyliczyliśmy sobie, iż powinniśmy być teraz o jakieś

kilka mil od Dzikiego Kraju:

- Więc jedźcie szybko - powiedział. - Im dłużej zwlekacie, tym więcej będą mieli czasu,

żeby wysłać oddział, który odetnie wam drogę.

Była to dobra rada. Zbudziłem Rosalindę i wyjaśniłem jej sytuację. Dziesięć minut

background image

później byliśmy już znowu w drodze, przy czym Petra wciąż jeszcze była bardziej niż na pół

śpiąca. Ponieważ szybkość była teraz ważniejsza od ukrywania się, ruszyliśmy pierwszym

napotkanym traktem wiodącym na południe i zmusiliśmy konie do ociężałego kłusa.

Droga wiła się nieco, zgodnie z ukształtowaniem kraju, ale ogólny kierunek był

właściwy. Jechaliśmy nią przez całe dziesięć mil bez jakichkolwiek przeszkód, lecz potem,

gdy minęliśmy zakręt, znaleźliśmy się twarzą w twarz z jeźdźcem pędzącym ku nam kłusem;

był zaledwie pięćdziesiąt jardów przed nami.

13.

Ten człowiek nie mógł mieć ani przez chwilę wątpliwości, kim jesteśmy, bo gdy tylko

nas ujrzał, ściągnął uzdę i zerwał łuk z ramienia. Zanim założył grot na cięciwę, strzeliliśmy

do niego.

Wielki koń poruszył się niepewnie i oboje spudłowaliśmy. On strzelał lepiej. Jego strzała

minęła nas, drasnąwszy głowę naszego konia. Ja znów spudłowałem, lecz drugi strzał

Rosalindy trafił jego konia w pierś. Wierzgnął, niemal wysadzając jeźdźca z siodła, potem

zawrócił i Wyrwał się przodem przed nami. Posłałem za nim następną strzałę i trafiłem go w

zad. Skoczył w bok, strącając jeźdźca w krzaki, potem popędził traktem tak szybko, jak tylko

mógł.

Minęliśmy zrzuconego jeźdźca bez zatrzymywania się. Skulił się na boku, gdy ogromne

kopyta tupotały obok, o kilka stóp od jego głowy. Potem odwróciliśmy się i zobaczyliśmy, że

usiadł, badając swe potłuczenia. Najmniej zadowalającym skutkiem incydentu był fakt, że

teraz ranny koń, pozbawiony jeźdźca, wywoływał alarm przed nami.

Kilka mil dalej obszar lasu nagle się kończył i znaleźliśmy się u wejścia do wąskiej,

uprawnej doliny. Zanim w odległym jej krańcu znów zaczynały się drzewa, rozciągał się na

mniej więcej półtorej mili otwarty teren. Jego większość stanowiły pastwiska, na których

owce i bydło pasły się za ogrodzeniami i płotami z drewnianych pali, Jedno z kilku ornych

pól rozciągało się tuż po naszej lewej stronie. Młode zboże na nim wyglądało na owies, lecz

było tak bardzo dotknięte dewiacją, że u nas dawno już zostałoby spalone.

Ten widok podniósł nas na duchu, bo mógł oznaczać tylko to, że dotarliśmy już niemal do

Dzikiego Kraju, gdzie można było nie utrzymywać zbiorów w czystości.

Droga wiodła łagodnie w dół ku farmie, która była czymś odrobinę lepszym niż

zbiorowisko szop i szałasów. Pośród nich, na otwartej przestrzeni służącej za dziedziniec,

background image

spostrzegliśmy cztery lub pięć kobiet i kilku mężczyzn zgromadzonych wokół konia. Oglądali

go badawczo, a my nie mieliśmy wątpliwości, czyj to był koń. Najwidoczniej dopiero co

przybył, a oni jeszcze o nim dyskutowali. Postanowiliśmy raczej jechać naprzód, niż dać im

czas na uzbrojenie się i ruszenie za nami w pościg.

Byli tak zajęci oglądaniem konia, że przejechaliśmy połowę odległości od drzew, zanim

ktokolwiek z nich nas zauważył. Nigdy przedtem nie widzieli wielkiego konia, a widok aż

dwóch pędzących na nich w cwał z grzmiącym hukiem kopyt sprawił, że na chwilę

znieruchomieli ze zdumienia. Koń pośród nich zmienił tę dramatyczną sytuację: kwiknął,

zarżał i skoczył, roztrącając ich.

Nie było po co strzelać. Cała grupa uciekła, szukając schronienia w rozmaitych drzwiach

i przewaliliśmy się przez ich dziedziniec bez przeszkód.

Trakt skręcał w lewo, lecz Rosalinda poprowadziła wielkiego konia wprost przed siebie,

ku następnemu obszarowi lasu. Ogrodzenia przelatywały obok nas jak gałęzie, a my wciąż

jechaliśmy niezdarnym cwałem przez pola, zostawiając za sobą szlak połamanych płotów.

Na krawędzi drzew obejrzałem się za siebie. Ludzie na farmie wynurzyli się z ukrycia i

stali gestykulując i gapiąc się na nas.

Trzy albo cztery mile dalej wyjechaliśmy na teren bardziej otwarty, lecz niepodobny do

żadnego, jaki widzieliśmy przedtem. Był usiany krzewami, zaroślami i kępami gąszczu.

Większość traw była szorstka i szerokoliściasta., w niektórych miejscach trawa wyglądała

monstrualnie, rosła olbrzymimi kępami, z których jej łodygi o ostrych krawędziach wyrastały

na osiem lub dziesięć stóp w górę.

Przez dalszych kilka godzin jechaliśmy wśród tych kęp, kierując się ogólnie na

południowy zachód. Potem wjechaliśmy w zagajnik dziwnych, lecz dość dużych drzew. To

miejsce dawało dobrą osłonę, a wewnątrz było kilka otwartych polan i rosła na nich

zwyklejsza trawa, wyglądająca na odpowiednią na paszę. Postanowiliśmy trochę tutaj

odpocząć i wyspać się.

Spętałem konie, podczas gdy Rosalinda rozwijała koce i teraz jedliśmy łapczywie.

Panował miły spokój, dopóki Petra nie nawiązała jednego ze swych oślepiających kontaktów

tak gwałtownie, że ugryzłem się w język.

Rosalinda zmrużyła oczy i dotknęła ręką głowy.

- Na miłość boską, dziecko! - zaprotestowała.

- Przepraszam, zapomniałam - powiedziała Petra niedbale.

Przez jakąś minutę siedziała z lekko pochyloną głową, potem powiedziała:

- Ona chce rozmawiać z kimś z was. Mówi, żebyście oboje próbowali jej słuchać, a ona

background image

będzie myśleć jak najgłośniej.

- Dobrze - zgodziliśmy się. - Ale ty bądź spokojna, bo nas oślepisz.

Próbowałem, jak” mogłem najusilniej, natężając swą wrażliwość do ostatecznych granic -

ale nie było nic, tylko jakby lśnienie ciepłej mgły.

Odprężyliśmy się znowu.

- Niedobrze - powiedziałem. - Będziesz musiała jej wyjaśnić, że nie możemy nawiązać z

nią kontaktu, Petro. Uwaga, wszyscy.

Zrobiliśmy wszystko, co możliwe, żeby stłumić wymianę myśli, która miała nastąpić.

Potem Petra zmniejszyła siłę swych myśli poniżej oślepiającego poziomu i zaczęła

przekazywać nam to, co odbierała. Te myśli musiały być bardzo proste w formie, tak aby

mogła je kopiować, nawet jeśli ich nie rozumiała; w konsekwencji docierały do nas jako coś

w rodzaju dziecinnej rozmowy i z wieloma powtórzeniami, żeby nie było wątpliwości, że je

pojęliśmy. Trudno opisać słowami sposób, w jaki te myśli do nas dochodziły, lecz ważne było

ogólne wrażenie i to, że docierały do nas dość jasno.

Pilny nacisk położono na ważność - ważność nie nas, lecz Petry. Ją należało chronić za

wszelką cenę. Było rzeczą niesłychaną, by można osiągnąć tę siłę projekcji, jaką ona

posiadała, bez specjalnego treningu - była odkryciem najwyższej wagi. Pomoc była już w

drodze, lecz dopóki jej nie otrzymamy, musimy grać na zwlokę i myśleć o bezpieczeństwie -

wyglądało na to, że o bezpieczeństwie Petry, nie o naszym - za wszelką cenę.

Było mnóstwo innych spraw mniej jasnych, zmieszanych z tymi, lecz na pewno nie

myliliśmy się co do głównego punktu.

- Dotarło to do was? - spytałem innych, gdy nadawanie się skończyło.

Dotarło. Michael odpowiedział.- Trudno się w tym połapać. Nie ulega wątpliwości, że

siła projekcji Petry jest nadzwyczajna, w każdym razie w porównaniu z naszą, lecz zdajei się -

o ile udało mi się zrozumieć - że tamta osoba jest szczególnie zdziwiona, iż znalazła ją wśród

ludzi prymitywnych, zwróciliście na to uwagę? Wyglądało niemal na to, że ma na myśli nas.

- Tak - potwierdziła Rosalinda. - Nie ma co do tego ani cienia wątpliwości.

- W tym musi być jakieś nieporozumienie - włączyłem się. - Być może Petra wywołała u

niej wrażenie, że jesteśmy ludźmi z Rubieży. Co do... - Nagle wymazało mnie na chwilę

oburzone zaprzeczenie Petry. Zrobiłem, co mogłem, żeby je zignorować, i ciągnąłem: - Co do

pomocy, to musi być także nieporozumienie. Ona jest gdzieś na południowym zachodzie, a

wszyscy wiedzą, że w tej stronie ciągną się całe mile Złego Kraju. Nawet jeśli się gdzieś

kończą, a ona jest po drugiej stronie, to jakże może nam pomóc?

Rosałinda nie chciała dyskutować na ten temat.

background image

- Zaczekajmy, to się dowiemy - powiedziała. - Teraz po prostu chcę tylko spać.

Ja czułem się tak samo, a ponieważ Petra większość czasu przespała w koszu,

powiedzieliśmy jej, żeby bardzo uważała na to, co się dzieje, i zbudziła nas, skoro tylko

usłyszy lub zobaczy coś podejrzanego. Oboje - Rosalinda i ja - usnęliśmy, jeszcze niemal

zanim położyliśmy się.

Petra obudziła mnie potrząsaniem za ramię i zauważyłem, że słońce chyli się już ku

zachodowi

- Michael - wyjaśniła. Oprzytomniałem, żeby się z nim skontaktować.

- Oni znów odnaleźli wasz ślad. Mała farma na krańcach Dzikiego Kraju.

Przegalopowaliście przed nią. Pamiętasz?

Pamiętałem. Michael ciągnął:

- Oddział skupia się tam teraz. Zaczną iść po waszych śladach, jak tylko zrobi się jasno.

Lepiej ruszajcie szybko. Nie wiem, jak jest przed wami, ale mogą tam być jacyś ludzie

przedzierający się z zachodu, małymi grupami, żeby wam odciąć drogę. Jeśli są, założę się, że

w nocy będą się trzymali w małych grupach. Nie mogą ryzykować rozstawienia kordonu

pojedynczych strażników, ponieważ wiadomo, że grasują tam ludzie z Rubieży. Więc przy

odrobinie szczęścia możecie się między tymi grupami prześlizgnąć.

- W porządku - zgodziłem się ze znużeniem. - Potem przypomniało mi się pytanie, które

chciałem zadać przedtem:

- Co się stało z Sally i Katherine?

- Nie wiem. Nie odpowiadają. Teraz odległość od nich już się zwiększyła. Czy ktoś wie?

Włączyła się Rachel, słabo odbierana z powodu odległości.

- Katherine była nieprzytomna. Od tego czasu nie nadeszło nic zrozumiałego. Mark i ja

obawiamy się... - zanikła, jakby mgliście zastanawiając się, czy ciągnąć dalej.

- No, no? - powiedział Michael.

- No cóż, Katherine była nieprzytomna tak długo, że myśleliśmy, iż może... nie żyje.

- A Sally?

Tym razem odpowiedziała jeszcze niechętnie j:

- Sądzimy... obawiamy się, że coś dziwnego musiało się stać z jej głową... Nadeszło od

niej tylko kilka pogmatwanych myśli... - zanikła, wielce nieszczęśliwa.

Nastąpiła pauza, po której Michael zaczął nadawać twarde, szorstkie kształty:

- Rozumiesz, co to znaczy, David? Oni się nas boją. Są gotowi nas złamać, żeby więcej

się o nas dowiedzieć - kiedy już nas złapią. Nie wolno ci pozwolić, żeby dostali Rosalindę czy

Petrę - o wiele lepiej, żebyś sam je zabił, niż żeby je to nieszczęście miało spotkać.

background image

Rozumiesz?

Spojrzałem na Rosalindę, leżącą obok mnie we śnie. Czerwień zachodzącego słońca

lśniła na jej włosach i pomyślałem o tym, jak niepokoiliśmy się o Katherane. Wzdrygnąłem

się na myśl, że ona i Petra mogłyby tak cierpieć.

- Tak - odpowiedziałem jemu i innym. - Tak, rozumiem.

Czułem przez chwilę, że mi współczuli i dodawali odwagi, potem nie było nic.

Petrą patrzyła na mniej bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Zapytała poważnie,

słowami:

- Dlaczego oni mówili, że musisz zabić Rosalindę i mnie?

Wziąłem się w garść.

- To tylko na wypadek, gdyby nas złapali - powiedziałem, usiłując mówić tak, jakby to

było rozsądne i zwykłe postępowanie w takich okolicznościach. Pomyślała nad tym głęboko,

a potem:

- Dlaczego? - spytała.

- No cóż - próbowałem -.widzisz, my jesteśmy od nich inni, ponieważ oni nie potrafią

tworzyć ukształtowanych myśli, a kiedy ludzie są inni, zwykli ludzie się ich boją...

- Dlaczego mieliby się nas bać? Nie robimy im nic złego - przerwała.

- Chyba nie wiem, dlaczego - odparłem. - Ale boją się. To jest sprawa uczucia, nie

rozsądku. A im bardziej oni są głupi, tym bardziej sądzą, że wszyscy powinni być tacy jak

inni ludzie. I kiedy już się boją, stają się okrutni i chcą męczyć tych, którzy są odmienni...

- Dlaczego? - wypytywała Petra.

- Po prostu chcą. I męczyliby nas bardzo, gdjrby im się udało nas złapać.

- Nie rozumiem, dlaczego - upierała się Petra.

- I tak już - jest. To skomplikowane i „raczej groźne. Zrozumiesz to lepiej, gdy będziesz

starsza. Ale rzecz w tym, że nie chcemy, żeby męczyli ciebie i Rosalindę. Pamiętasz, jak

oblałaś sobie stopę wrzątkiem? No więc to byłoby dużo gorsze. Znacznie lepiej być martwym

- to tak, jakby sią spało tak głęboko, że w ogóle nie można być zranionym.

Spojrzałem cna Rosalindę, na lekkie unoszenie się i opadanie jej piersi we śnie. Na jej

policzku leżał zabłąkany kosmyk włosów, łagodnie go odsunąłem” nie budząc jej.

Teraz Petra zaczęła:

- David, kiedy zabijesz mnie i Rosalindę... Otoczyłem ją ramieniem:

- Cicho, kochana. To się nie stanie, ponieważ nie pozwolimy im się złapać. Teraz

obudźmy Rosalindę, ale nie mówmy jej o tym. Mogłaby się zmartwić, więc lepiej

zachowajmy to w tajemnicy, dobrze?

background image

- Dobrze - zgodziła się Petra.

Petra lekko pociągnęła Rosalindę za włosy.

Postanowiliśmy znowu coś zjeść, a potem ruszyć, gdy nieco się ściemni, żeby można

orientować się według gwiazd. Petra była niezwykle milcząca podczas posiłku. Z początku

sądziłem, że rozmyśla o’ naszej ostatniej rozmowie, ale okazało się, że się myliłem; po

pewnym czasie otrząsnęła się z zamyślenia i powiedziała swobodnie:

- Sealand musi być zabawnym krajem. Tam wszyscy robią obrazy myślowe - no, prawie

wszyscy - i nikt nikogo za to nie chce męczyć.

- O, rozmawialiście, kiedy ja spałam, prawda? - zauważyła Rosalinda. - Muszę

powiedzieć, że to dla nas o wiele wygodniejsze.

Petra pominęła to milczeniem. Ciągnęła:

- Chociaż nie wszyscy robią to bardzo dobrze. Większość z nich raczej tak jak ty i David

- powiedziała uprzejmie. - Ale ona robi to o wiele lepiej niż większość z nich i ma dwoje

dzieci, i sądzi, że one też będą to dobrze robiły, tylko są jeszcze za małe. Ale nie przypuszcza,

żeby to robiły tak dobrze jak ja. Ona mówi, że ja mogę nadawać silniejsze obrazy myślowe

niż w ogóle ktokolwiek - zakończyła, zadowolona z siebie.

- Ani trochę mnie to nie dziwi - powiedziała Rosalinda. - Ale teraz powinnaś się nauczyć

robić dobre obrazy myślowe zamiast po prostu głośnych - dodała, osadzając ją.

Petra wcale się nie zmieszała:

- Ona mówi, że ja będę jeszcze lepsza, jeśli nad tym popracuję, a potem, kiedy dorosnę,

muszę mieć dzieci, które także będą umiały robić silne obrazy myślowe.

- Och, musisz, rzeczywiście? - powiedziała Rosalinda. - Dlaczego? Ja mam wrażenie, że

jak dotąd, obrazy myślowe przynoszą nam, przeważnie same kłopoty.

- Nie w Sealand - potrząsnęła głową Petra. - Ona

mówi, że tam wszyscy chcą je tworzyć, a ludzie, którzy tego nie potrafią, ciężko pracują

nad tym, żeby się nauczyć. Zamyśliliśmy się nad tym. Przypomniałem sobie opowieści Wuja

Axela o krajach poza Czarnym Wybrzeżem, gdzie dewiacje sądzą, że one są prawdziwym

obrazem, a wszyscy inni - mutantami.

- Ona mówi - rozwodziła się Petra - że ludzie, którzy potrafią mówić tylko słowami, coś

przez to tracą. Mówi, że powinniśmy ich żałować, bo chociaż się zestarzeją, nigdy nie będą

rozumieć lepiej drugiego człowieka. Będą musieli być zawsze pojedynczo, a nigdy wspólnie

myślącymi.

- Nie powiem, żebym ich w tej chwili bardzo żałował - zauważyłem.

- Ale ona mówi, że powinniśmy, ponieważ oni muszą żyć bardzo nudnym, głupim życiem

background image

w porównaniu z ludźmi, którzy umieją robić obrazy myślowe - powiedziała Petra nieco

sentencjonalnie.

Pozwoliliśmy jej paplać. Trudno było dopatrzyć się sensu w wielu rzeczach, o których

mówiła, może też nie odebrała ich prawidłowo, w każdym razie jasno wynikało z tego jedno:

że owi mieszkańcy Sealand, kimkolwiek i gdziekolwiek byli, mieli o sobie wysokie

wyobrażenie. Zaczęło się nam wydawać więcej niż prawdopodobne, że Rosalinda miała

słuszność, kiedy określenie „prymitywni” odniosła do zwyczajnych ludzi z Labradoru.

W jasnym świetle gwiazd wyruszyliśmy znowu, wciąż drogą wijącą się wśród kęp i

gęstwin w kierunku południowo-zachodnim. Licząc się z ostrzeżeniem Michaela,

podróżowaliśmy jak najciszej, mając oczy i uszy szeroko otwarte na każdą oznakę, że nas

odkryto. Przez kilka mil nie było słychać nic prócz miarowego, stłumionego stuku kopyt

wielkich koni, lekkiego trzeszczenia popręgów i koszy i od czasu do czasu szelestu, z jakim

jakieś małe zwierzę uciekało nam z drogi.

Po trzech godzinach, a może nieco później, zaczęliśmy niejasno dostrzegać przed sobą

linię głębszej ciemności, a teraz krawędź lasu okrzepła, wynurzając się przed nami niby

czarna ściana.

Nie można było ocenić w mroku, jak gęsty jest ten las, Zdawało się, że najlepiej będzie

jechać prosto, dopóki do niego nie dotrzemy, a potem, jeśli okaże się trudno dostępny,

posuwać się jego skrajem, aż znajdzie się odpowiednie miejsce, żeby wjechać w głąb.

Ruszyliśmy i ujechaliśmy jakieś sto jardów, gdy bez żadnego ostrzeżenia rozległ się z

tyłu wystrzał ze strzelby i koło nas zaświstała kula.

Obydwa konie, przerażone, spłoszyły się. O mały włosi nie wypadłem z kosza. Stające

dęba konie rzuciły się w - przeciwne strony i powróz pomiędzy nimi pękł z trzaskiem. Drugi

koń wyrwał się wprost w stronę lasu, potem rozmyślił się i rzucił się w lewo. Nasz popędził

za nim. Nic nie można było zrobić, tylko mocno trzymać się w koszu, gdy galopowaliśmy,

zasypywani grudami ziemi i kamieni spod kopyt konia pędzącego przed nami.

Gdzieś poza nami rozległ się znowu wystrzał i popędziliśmy jeszcze szybciej...

Przez dłuższą chwilę pędziliśmy ciężkim galopem, od którego drżała ziemia. Potem

zauważyliśmy błysk przed nami i trochę na lewo. Na odgłos strzału nasz koń skoczył krótkim

skokiem w bok, skręcił w prawo i popędził w las. Skuliliśmy się jeszcze bardziej w koszach,

gdy z trzaskiem przejeżdżaliśmy wśród drzew.

Tylko dzięki szczęściu wjechaliśmy w las w miejscu, w którym wielkie pnie stały w

pewnej, odległości od siebie, ale i tak była to koszmarna jazda; gałęzie uderzały i szurały po

koszach. Wielki koń po prostu parł naprzód, unikając większych drzew, przedzierając się

background image

między pozostałymi, torując sobie drogę samym swym ciężarem, podczas gdy gałęzie i młode

drzewka trzeszczały i łamały się pod jego naporem.

Wreszcie musiał zwolnić, lecz panika, z jaką pragnął uciec przed strzałami, zmniejszyła

się bardzo niewiele. Rękami, nogami i całym ciałem musiałem bronić się przed tym, żebym w

tym koszu nie został połamany w kawałki, i ledwie ośmielałem się unieść głowę i choć

szybko spojrzeć, co się dzieje, w obawie, żeby jakaś gałąź nie strąciła mi głowy z karku,

Nie umiałem powiedzieć, czy nas ścigano, ale wydawało się to niemożliwe. Pod

drzewami nie tylko było ciemniej, lecz koń zwykłej wielkości najprawdopodobniej rozdarłby

sobie brzuch, gdyby spróbował przedrzeć się przez połamane pniaki, sterczące poza nami jak

palisada.

Koń zaczął się uspokajać. Jego bieg stał się mniej gwałtowny, zaczął teraz wybierać

drogę, zamiast ją sobie torować. Drzewa po lewej przerzedzały się. Rosalinda, wychyliwszy

się z kosza, znów ujęła cugle i skierowała zwierzę w tamtą stronę. Wyjechaliśmy ukośnie na

wąską, otwartą przestrzeń, gdzie znów ujrzeliśmy gwiazdy nad głową. W tym bladym świetle

nie sposób było ocenić, czy był to sztuczny trakt, czy naturalny rozstęp między drzewami

lasu. Zatrzymaliśmy się na chwilę zastanawiając się, czy zaryzykować tę drogę, potem

zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jazda zrównoważyłaby możliwość łatwiejszego pościgu, więc

skierowaliśmy się tyrn traktem na południe. Trzask gałęzi z jednej strony kazał nam się

odwrócić z łukami gotowymi do strzału, lecz był to tylko drugi wielki koń, Nadbiegł kłusem z

cienia, rżąc z radości, i stanął za nami tak, jakbyśmy wciąż jeszcze trzymali go na powrozie.

Kraj był teraz bardziej pofałdowany. Trakt wił się, wiodąc nas wokół odkrywek skalnych

i ukośnie stokami wąwozów, gdzie przekraczaliśmy małe strumienie. Czasem zdarzały się

otwarte przestrzenie, gdzie indziej korony drzew łączyły się nad naszymi głowami.

Posuwaliśmy się oczywiście powoli.

Sądziliśmy, że teraz już naprawdę musimy być na Rubieżach. Trudno było powiedzieć,

czy pościg będzie trwał dalej, czy nie. Kiedy spróbowaliśmy naradzić się z Michaelem, nie

było odpowiedzi, więc przypuszczaliśmy, że zasnął. Nasuwało się kłopotliwe pytanie, czy nie

nadszedł może czas, że powinniśmy pozbyć się osławionych wielkich koni - może puścić je

traktem, gdy my tymczasem pomaszerowalibyśmy pieszo w przeciwnym kierunku. Trudno

było podjąć decyzję bez dalszych informacji. Głupio byłoby pozbywać się zwierząt, jeśli nie

bylibyśmy pewni, że pościg za nami zaryzykuje drogę przez Rubieże; ale gdyby to zrobił,

szybko by nas dopadł, posuwając się za dnia o wiele szybciej niż my teraz. Co więcej,

byliśmy zmęczeni i perspektywa podróżowania pieszo wcale nie była atrakcyjna. Raz jeszcze,

bez powodzenia, próbowaliśmy nawiązać kontakt z Michaelem. W chwilę później odebrano

background image

nam możliwość wyboru.

Znajdowaliśmy się w miejscu, w którym korony drzew łączyły się nad nami, tworząc

ciemny tunel; koń szedł nim powoli i ostrożnie. Nagle coś spadło na mnie, przygniatając mnie

w koszu. Zaskoczony, nie miałem możliwości użycia łuku. Ciężar zaparł mi oddech, w głowie

trysnął mi strumień iskier - i to był koniec.

14.

Przychodziłem do siebie powoli, przez długi czas trwałem w półświadomości.

Wołała mnie Rosalinda; prawdziwa Rosalinda, ta którą była wewnątrz i która ukazywała

się zbyt rzadko. Inna, ta praktyczna, ta mądra, była jej własną przekonywającą kreacją, nie nią

samą. Widziałem, jak ją stwarzała, gdy była jeszcze wrażliwym, lękliwym, a przecież

stanowczym dzieckiem. Instynktownie, może wcześniej niż reszta z nas, nabierała

świadomości, że żyje we wrogim świecie, i rozmyślnie przygotowywała się, żeby mu stawić

czoło. Tę zbroję nakładała na siebie powoli, płyta po płycie. Widziałem, jak szuka broni i

uczy się z nią obchodzić, obserwowałem, jak konstruuje swój charakter tak gruntownie i

objawia go tak konsekwentnie, że chwilami oszukiwała tym prawie samą siebie.

Kochałem tę dziewczynę, którą się widziało. Kochałem jej wysoką, smukłą postać, jej

sposób trzymania szyi, jej małe, spiczaste piersi, jej długie, smukłe nogi i sposób, w jaki się

poruszała, i pewność jej rąk, i jej usta, kiedy się uśmiechała. Kochałem jej brązowozłote

włosy, które czuło się w ręce niby ciężki jedwab, jej gładkie jak atłas ramiona, jej aksamitne

policzki; i ciepło jej ciała, i zapach jej oddechu.

Wszystko to łatwo było kochać - zbyt łatwo: każdy musiał to kochać.

Ale trzeba było tego bronić: skorupą niezależności i obojętności, aurą praktyczności,

zdecydowanej odpowiedzialności, spokojnego zainteresowania, rezerwą w sposobie

zachowania się. Te cechy nie chciały nikogo przyciągać, a czasem mogły być przykre; lecz

kto widział, jak i dlaczego powstały, mógł je podziwiać, choćby tylko jako triumf sztuki nad

naturą.

Lecz teraz wołała mnie ta prawdziwa Rosałinda: łagodna, niepocieszona, z odrzuconą

wszelką zbroją, z obnażonym sercem.

I znów nie były to żadne słowa.

Słowa istnieją po to, aby użyte przez poetę, osiągnęły jednobarwny obraz cielesnej

miłości - poza tym niezręcznie zawodzą.

background image

Moja miłość popłynęła ku niej - jej wróciła do mnie. Moja - głaskała i uspokajała, jej -

pieściła. Odległość - i różnica - między nami zmalała i znikła. Żadne z nas już nie istniało

osobno; od pewnego czasu byliśmy we dwoje jedną istotą. Była to ucieczka od samotnej

komórki; zwięzła symbioza, której udziałem był cały świat...

Nikt inny nie znał ukrytej Rosalindy; nawet Michael i reszta widywali ją tylko przelotnie.

Nie wiedzieli o tym, jakim kosztem powstała jawna Rosalinda. Nikt z nich nie znał mojej

kochanej, wrażliwej Rosalindy, pragnącej ucieczki, łagodności i miłości; obawiającej się teraz

tego, co zbudowała dla swej własnej ochrony, a przecież jeszcze bardziej obawiającej się

stanąć bez niej twarzą w twarz z życiem.

Trwałość jest niczym. Może tylko przez krótką chwilę byliśmy znowu razem. Waga

chwili zamyka się w jej istnieniu; a ono nie ma wymiarów.

Potem rozstaliśmy się i zacząłem uświadamiać sobie rzeczy ziemskie; bladoszare niebo,

szczególną niewygodę i - teraz - Michaela dopytującego się z niepokojem, co mi się stało.

Z pewnym wysiłkiem odzyskałem zmysły.

- Nie wiem - coś mnie uderzyło - powiedziałem mu. - Ale myślę, że teraz już wszystko w

porządku - boli mnie tylko głowa i jest mi piekielnie niewygodnie.

Dopiero kiedy mu odpowiedziałem, poczułem, dlaczego jest rni tak niewygodnie: wciąż

jeszcze byłem w koszu, lecz jakby w nim skręcony, a sam kosz był w ciągłym ruchu.

Michael uznał to za zbyt skąpą informację. Zwrócił się do Rosalindy.

- Skoczyli na nas ze zwisających gałęzi. Było ich czterech czy pięciu. Jeden z nich spadł

wprost na Davida - wyjaśniła.

- Oni?

- Ludzie z Rubieży - odparła.

Odetchnąłem. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy byli zostać otoczeni przez innych. Już

chciałem zapytać, co się stało, gdy Michael powiedział:

- Czy to do was strzelano wczoraj wieczorem? Przyznałem, że strzelano do nas, ale zdaje

się, że mogła być też jakaś inna strzelanina.

-: Nie, tylko jedna - odparł rozczarowany. - Miałem nadzieję, że popełnili błąd i poszli

fałszywym szlakiem. Zwołano nas wszystkich razem. Oni sądzą, że posuwanie się dalej w

głąb Rubieży małymi grupami jest ryzykowne. Mają się żebrać, żeby wyruszyć za jakieś

cztery godziny od teraz. Sądzę, że około setki ludzi. Postanowili, że jeśli spotkamy jakichś

ludzi z Rubieży i damy irn tęgie lanie, może nam to w każdym razie oszczędzić kłopotów na

przyszłość. Pozbądźcie się lepiej tych wielkich koni - dopóki je macie, nigdy nie ukryjecie

swych śladów.

background image

- Trochę spóźniona rada - powiedziała mu Rosalinda. - Ja jestem w koszu pierwszego

konia związane mam kciuki, a David jest w drugim.

- Gdzie jest Petra? - spytał Michael z niepokojem.

- Och, ona miewa się całkiem dobrze. Jest w drugim koszu drugiego konia i zaprzyjaźnia

się ze strażnikiem.

- Co się właściwie stało? - wypytywał Michael.

- No cóż, najpierw na nas spadli, a potem o wiele więcej ich wyszło zza drzew i

zatrzymali konie. Zsadzili nas i znieśli Davida. Potem, kiedy rozmawiali i trochę dyskutowali,

postanowili się nas pozbyć. Więc znów załadowali nas do koszy, tak jak teraz, posadzili

jednego człowieka na każdym koniu i posłali nas dalej - tą samą drogą, którą przyjechaliśmy.

- To znaczy dalej w głąb Rubieży?

- Tak

- Cóż, to przynajmniej najlepszy kierunek - zauważył Michael. - Jak się z wami

obchodzą? Grożą wam?

- Och, nie. Pilnują po prostu, żebyśmy nie uciekli. Zdaje się, że mają jakieś pojęcie o tym,

kim jesteśmy, ale nie są całkiem pewni, co z nami zrobić. Trochę nad tym dyskutowali, ale

myślę, że naprawdę to znacznie więcej interesowały ich wielkie konie. Zdaje się, że ten

człowiek na moim koniu jest zupełnie nieszkodliwy. Rozmawia z Petrą dziwnie poważnie.

Nie jestem pewna, czy nie jest trochę głupkowaty.

- Możesz się dowiedzieć, co oni mają zamiar z wami zrobić?

- Pytałam, ale sądzę, że on nie wie. Powiedziano mu po prostu, żeby nas dokądś zawiózł.

- No cóż - zdawało się, że Michael nagle nie wiedział, co począć. - No cóż, możemy tylko

czekać i patrzeć, co z tego wyniknie, ale nie zaszkodzi, jak im powiecie, że jedziemy za

wami.

Na tym na razie poprzestał.

Szamotałem się i wierciłem. Z pewnym trudem udało mi się podnieść na nogi i stanąć w

chwiejącym się koszu. Człowiek w drugim koszu spojrzał na mnie całkiem przyjaźnie.

- Prrr! - zawołał do wielkiego konia i ściągnął cugle. Zdjął z ramienia skórzaną butelkę i

pokołysał ją w moją stronę na rzemieniu. Odkorkowałem ją, napiłem się z wdzięcznością i

odesłałem mu ją z powrotem. Pojechaliśmy dalej.

Mogłem teraz obejrzeć okolicę. Był to kraj pofałdowany, już nie gęsto zalesiony, choć

zadrzewiony dobrze, a pierwszy rzut oka upewnił mnie nawet, że mój ojciec miał słuszność,

gdy mówił, że normalność jest w tych stronach wykpiona. Trudno mi było zidentyfikować

jakieś drzewo z całą pewnością. Zdarzały się znane pnie, podtrzymujące fałszywą koronę, a

background image

znane typy gałęzi wyrastały z fałszywego rodzaju kory i obrastały fałszywymi liśćmi. Przez

chwilę widok po lewej przesłonił fantastycznie spleciony płot z pni jeżyny o kolcach wielkich

jak łopaty. W innym miejscu kawał gruntu wyglądał jak wyschnięte koryto rzeki pełne

wielkich głazów, lecz głazy okazały się kulistymi zespołami grzybów, rosnącymi tuż obok

siebie. Były też drzewa o pniach zbyt miękkich, żeby mogły stać pionowo, więc tworząc pętlę

opadały w dół i rosły, leżąc na ziemi. Tu i ówdzie były kępy drzew miniaturowych,

pokurczonych, zwęźlonych i wyglądających na wiekowe.

Zerknąłem ukradkiem na człowieka w drugim koszu. Nie wydawało się, żeby było z nim

coś nie w porządku poza tym, że był strasznie brudny, podobnie jak jego złachnianiona odzież

i pomięty kapelusz, Zauważył, że na niego patrzę.

- Nigdy przedtem nie byłeś na Rubieżach, chłopcze? - spytał.

- Nie - odpowiedziałem. - Wszędzie jest tak jak tutaj?

Wyszczerzył zęby i potrząsnął głową.

- Żadna część kraju nie jest podobna do innej. To dlatego Rubieże są Rubieżami, prawie

nic tu jeszcze nie rośnie typowo.

- Jeszcze? - powtórzyłem.

- Oczywiście. Ale z czasem to się ustali. Dziki Kraj był kiedyś Rubieżami, ale teraz jest

bardziej ustabilizowany; prawdopodobnie tam, skąd przychodzisz, był kiedyś Dziki Kraj; lecz

teraz już się tam bardziej ustabilizowali. Myślę, że jest to zabawa Pana Boga w cierpliwość,

ale On z pewnością ma na to czas.

- Boga? - spytałem z powątpiewaniem. - Zawsze nas uczono, że na Rubieżach panuje

diabeł.

Potrząsnął - głową.

- Tak wam tam mówią, ale to nie jest tak, chłopcze. To w waszych stronach diabeł grasuje

i rozgląda się za zdobyczą. Oni tam są aroganccy. Prawdziwy obraz, i tak dalej... Chcą być

tacy jak Starzy Ludzie. Cierpienie niczego ich nie nauczyło...

- Starzy Ludzie także myśleli, że oni są najlepsi. Mieli ideały, a jakże, po prostu

wiedzieli, jak należy rządzić światem. Myśleli tylko o tym, żeby go wygodnie urządzić i tak

utrzymać; wtedy wszystkim będzie znakomicie, ponieważ ich pomysły są o wiele bardziej

cywilizowane niż pomysły Boga.

Potrząsnął głową.

- To się nie udało, chłopcze. Nie mogło się udać. Nie byli - tak jak to sobie myśleli -

ostatnim słowem Boga; Bóg nigdy nie ma ostatniego słowa. Gdyby je miał, byłby martwy.

Ale on nie jest martwy. On zmienia się i rośnie tak jak wszystko, co żyje. Tak więc kiedy oni

background image

wysilali się jak mogli, żeby wszystko uładzić na wieczność, tak jak ją sobie wyobrażali, On

zesłał na nich Cierpienie, żeby to wszystko wysadzić w powietrze i przypomnieć im, że życie

to zmiana.

- On widział, że sprawy, źle się układają, więc trochę zamieszał, żeby zobaczyć, czy

następnym razem nie będzie lepiej.

Zamilkł na chwilę, żeby o tym pomyśleć, i ciągnął:

- Może zamieszał za mało. Zdaje się, że w niektórych miejscach - zaczyna się dziać tak

samo. Na przykład tam, skąd ty przyszedłeś. Tam ludzie postępują wciąż tak samo, wciąż

myślą, że oni są ostatnim słowem, wciąż cholernie próbują zostać takimi, jakimi są i utrzymać

ten sam stan rzeczy, który ostatnio spowodował Cierpienie. Pewnego dnia Bóg poczuje się

zmęczony tym, że niczego się nie nauczyli, i znów pokaże im kilka sztuczek.

- Och - powiedziałem wymijająco, lecz śmiało. Czułem, że to dziwne, jak wielu łudzi

zdaje się mieć całkiem pewne, choć sprzeczne informacje na temat poglądów Boga.

Ten człowiek nie był - zdaje się - zupełnie pewien, że mnie przekonał. Pomachał ręką nad

dewiacyjnym krajobrazem wokół nas i nagle zauważyłem jego własną ułomność: u prawej

ręki brakowało mu trzech pierwszych palców.

- Kiedyś - oświadczył - coś sprawi, że to wszystko się ustabilizuje. To będzie nowe, a

nowe rodzaje roślin - to nowe stworzenia. Cierpienie było: wstrząsem, który miał dać nam

nowy początek.

- Ale tam, gdzie potrafią wychować prawdziwy inwentarz, niszczą dewiacje -

zauważyłem.

- Próbują, sądzą, że to zrobią - zgodził się. - Są głupio zdecydowani, żeby utrzymać

standardy Starych Ludzi - ale czy to robią? Czy to potrafią? Skąd oni wiedzą, że ich zbiory,

ich owce i ich jarzyny są dokładnie takie same? Czy nie ma tam dyskusji? I czy nie okazuje

się prawie zawsze, że w końcu akceptuje się większy plon? Czy nie krzyżuje się bydła, żeby

było wytrzymalsze, a mleko, a mięso? Pewnie, mogą się pozbyć oczywistych dewiacji, ale

czy możecie być pewni, że Starzy Ludzie rozpoznaliby w ogóle te nowe plony? Ja w żadnym

wypadku nie jestem pewien. Widzisz, nie możecie położyć temu końca. Możecie temu

przeszkadzać albo możecie to przyśpieszać i paczyć bez końca, ale jakoś wciąż się to zdarza.

Spojrzyj tylko na te konie.

- Są zatwierdzone przez rząd.

- No właśnie, to mam na myśli - powiedział.

- Ale skoro to i tak się dzieje, nie rozumiem, dlaczego musiało nastąpić Cierpienie -

zaprotestowałem.

background image

- Dla innych form to trwa, ale nie dla człowieka - powiedział. - Nie dla takich gatunków

jak Starzy Ludzie i wasi ludzie, jeśli mogą sobie dać z tym radę. Oni niszczą wszelką zmianę;

zamykają do niej drogę i utrzymują określony typ, ponieważ są na tyle aroganccy, by sądzić,

że sami są najlepsi. Myślą, że oni i tylko oni są prawdziwym obrazem; bardzo dobrze, więc z

tego wynika, że jeśli obraz jest prawdziwy, oni sami muszą być Bogiem, a będąc Bogiem

sądzą, że są uprawnieni do dekretowania: „dotąd, a nie dalej”. To jest ich wielki grzech:

usiłują zdusić życie w życiu.

Ostatnie kilka zdań wydawało się raczej nie łączyć z resztą, a to sprawiło, że

podejrzewałem, iż spotkałem się raz jeszcze z jakimś nowym rodzajem wiary. Postanowiłem

sprowadzić rozmowę do spraw bardziej praktycznych, pytając, dlaczego zostaliśmy

uwięzieni.

Zdaje się, że nie wiedział tego na pewno, zapewnił mnie tylko, że zawsze się tak dzieje,

kiedy spotka się obcego, który wszedł na terytorium Rubieży.

Przemyślałem to sobie, a potem nawiązałem znowu kontakt z Michaelem.

- Co proponujesz, żeby im powiedzieć? - spytałem. - Wyobrażam sobie, że będzie jakieś

przesłuchanie. Gdy zobaczą, że jesteśmy fizycznie normalni, będziemy musieli podać powód

naszej ucieczki.

- Najlepiej powiedzieć im prawdę, tylko ją pomniejszyć. Postąp dokładnie tak, jak

postąpiły Katherine i Sally, Powiedz im tyle, żeby im to wytłumaczyć - zaproponował;

- Bardzo dobrze - zgodziłem się. - Rozumiesz to, Petro? Powiesz im tylko, że potrafisz

wymieniać obrazy myślowe z Rosalindą i ze mną. Nie mów nic o Michaelu ani o ludziach z

Sealand.

- Ludzie z Sealand idą nam na pomoc. Teraz już nie są tak daleko, jak byli - odparła

pewna siebie.

Michael przyjął to z niedowierzaniem.

- Wszystko to bardzo pięknie - jeśli będą mogli. Ale nie wspominaj o nich.

- Dobrze - zgodziła się Petra,

Zastanowiliśmy się, czy powiedzieć naszym dwom strażnikom o zamierzonym pościgu, i

zdecydowaliśmy, że to nie zaszkodzi.

Człowiek w drugim koszu nie zdziwił się tą wiadomością.

- Dobrze. To nam odpowiada - powiedział. Ale nie wdawał się w dalsze wyjaśnienia i

miarowo człapaliśmy dalej.

Petra zaczęła rozmawiać ze swą daleką przyjaciółką i nie ulegało wątpliwości, że dystans

między nimi się zmniejszył. Petra nie musiała używać tak wstrząsającej siły, żeby się z nią

background image

skontaktować, i ja po raz pierwszy potrafiłem - bardzo się wysilając - pochwycić fragmenty

tej wymiany myśli. Rosalindą pochwyciła je także. Zadała jej pytanie z całą siłą, na jaką ją

było stać. Nieznajoma wzmocniła swą projekcję i dała się rozumieć jasno, zadowolona z

nawiązanego kontaktu i pragnąca dowiedzieć się więcej, niż umiała jej powiedzieć Petra.

Rosalindą wyjaśniła jej to, co mogła, z naszej obecnej sytuacji i powiedziała, że nie

wydaje się, żeby nam groziło natychmiastowe niebezpieczeństwo. Tamta powiedziała:

- Bądźcie ostrożni. Zgadzajcie się ze wszystkim, co wam powiedzą, i grajcie na zwłokę.

Kładźcie nacisk na niebezpieczeństwo, jakie wam grozi od waszych własnych rodaków.

Trudno nam coś radzić, nie znając tego plemienia. Niektóre dewiacyjne plemiona nie znoszą

normalności. Nie zaszkodzi trochę przesadzić w opowiadaniu o tym, jak bardzo różnicie się

wewnętrznie od waszych, rodaków. Naprawdę ważna jest ta mała dziewczynka. Zapewnijcie

jej bezpieczeństwo za wszelką cenę. Nigdy przedtem nie spotkaliśmy takiej siły projekcji u

kogoś tak młodego. Jak ona ma na imię?

Rosalindą przesylabizowała jej kształtami liter. Potem spytała:

- Ale kim wy jesteście? Co to jest Sealand?

- My jesteśmy Nowymi Ludźmi - nowym rodzajem ludzi. Ludzi, którzy umieją myśleć

razem. Jesteśmy ludźmi, którzy chcą zbudować nowy rodzaj świata - różniącego się od świata

Starych Ludzi i od świata dzikich.

- Może jesteście tym rodzajem ludzi, którego pragnął Bóg? - spytałem czując, że, znów

jestem na znajomym gruncie.

- Nic o tym nie wiem. Któż to wie? Ale wierzymy, że potrafimy stworzyć lepszy świat

niż ten, który stworzyli Starzy Ludzie. Oni byli tylko pomysłowymi półludźmi, nieco tylko

lepszymi niż dzicy; żyli w izolacji od siebie nawzajem, łączyły ich tylko niezdarne słowa.

Często izolowali się jeszcze bardziej wskutek odmiennych języków i odmiennych wierzeń.

Niektórzy z nich potrafili myśleć indywidualnie, ale ci musieli pozostać indywidualistami.

Potrafili czasem dzielić z sobą uczucia, ale nie potrafili zbiorowo myśleć. Dopóki żyli w

warunkach prymitywnych, dawali sobie z tym radę, tak jak to umieją zwierzęta, ale im

bardziej skomplikowanym uczynili swój świat, tym mniej umieli sobie z nirn radzić. Nie

umieli zdobyć się na jednomyślność. Nauczyli się twórczo pracować w małych zespołach; w

dużych umieli tylko niszczyć. Mieli zachłanne aspiracje, a potem nie chcieli ponosić

odpowiedzialności za to, co stworzyli. Tworzyli olbrzymie probienry, a potem chowali głowę

w piasek leniwej wiary. Widzicie, nie było pomiędzy nimi prawdziwej komunikatywności,

nie było porozumienia. W najlepszych przypadkach potrafili być wyższym rodzajem

zwierząt, lecz niczym więcej.

background image

Nigdy nie mogliby odnieść sukcesu. Gdyby nie ściągnęli na siebie Cierpienia, które ich

zupełnie zniszczyło, żyliby w zwierzęcej beztrosce, dopóki nie doprowadziliby samych siebie

do ubóstwa i nędzy, a ostatecznie do umierania z głodu i do barbarzyństwa. Tak czy inaczej

ich los był przesądzony, ponieważ byli ludźmi złego gatunku.

Znów przyszło mi do głowy, że ci mieszkańcy Sealand mieli o sobie wysokie mniemanie.

Komuś wychowanemu tak jak ja trudno było pogodzić się z tym brakiem szacunku dla

Starych Ludzi. Gdy wciąż jeszcze zmagałem się z tą myślą, Rosalinda spytała:

- Ale wy? Skąd wy pochodzicie? -

- Nasi przodkowie mieli to szczęście, że żyli na wyspie, a raczej na dwóch wyspach -

nieco od siebie oddzielonych, A nawet tam nie uniknęli Cierpienia i jego skutków, choć były

one tu bardziej gwałtowne niż w większości innych miejsc - i niemal powrócili do stanu

barbarzyństwa. Lecz potem zdobyli się jakoś na pewien wysiłek ludzie, którzy umieli

wspólnie myśleć. Po pewnym czasie ci, którzy umieli robić to najlepiej, znaleźli innych,

którzy umieli to w mniejszym stopniu, i nauczyli ich rozwijać tę zdolność. Dla ludzi, którzy

potrafili dzielić z sobą myśli, było rzeczą naturalną zawieranie między sobą małżeństw, tak że

wysiłek ten się pomnażał.

Później zaczęli odkrywać też w innych miejscach tych, którzy potrafili przesyłać

ukształtowane myśli. To wtedy zaczęli rozumieć, jacy są szczęśliwi; dowiedzieli się, że nawet

tam, gdzie dewiacje fizyczne są lekceważone, ludzie, którzy umieją myśleć razem, bywają

zwykle prześladowani.

Przez długi czas nie można było nic pomóc temu samemu rodzajowi ludzi w innych

miejscach - chociaż niektórzy usiłowali żeglować do Sealand na łodziach i niekiedy im się to

udawało. Lecz później, gdy znów mieliśmy maszyny, mogliśmy przenieść niektórych z nich

w bezpieczne strony. Teraz usiłujemy to robić, ilekroć nawiążemy kontakt - lecz; nigdy dotąd

nie nawiązaliśmy kontaktu na tak daleki dystans. Wciąż jeszcze z dużym wysiłkiem łączę się

z wami. To pójdzie łatwiej, ale teraz muszę przestać. Uważajcie na tę małą dziewczynkę. Ona

jest nadzwyczajna i ogromnie ważna. Chrońcie ją za wszelką cenę.

Wzory myślowe zanikły, na razie nic nie zostawiając. Potem włączyła się Petra. Chociaż

z całej reszty mogła czegoś nie zrozumieć, ostatnie zdanie zrozumiała znakomicie.

- To ja - obwieściła z satysfakcją i z całkiem niepotrzebnym wigorem.

Doznaliśmy wstrząsu, ale przyszliśmy do siebie:

- Strzeż się, wstrętne, zadowolone z siebie dziecko. Nie spotkaliśmy jeszcze Włochatego

Jasia - powiedziała Rosalinda, co podziałało na Petrę uspokajająco. - Michael - dodała - czy to

wszystko dotarło także do ciebie?

background image

- Tak - odparł Michael z pewną rezerwą, - Pomyślałem sobie, że to protekcjonalne.

Brzmiało tak, jakby miała pogadankę dla dzieci. A także wciąż jeszcze diabelnie z daleka. Nie

rozumiem, jak oni mogą w ogóle szybko przyjść z pomocą, My teraz; ruszamy za wami już za

kilka minut.

Wielkie konie człapały miarowo dalej. Krajobraz był w dalszym ciągu niepokojący i

przerażający dla kogoś, kogo wychowano w szacunku dla właściwych kształtów.

Z pewnością niektóre rzeczy były tak fantastyczne jak’ te porosty na południu, o których

opowiadał Wuj Axel, z drugiej strony nic właściwie nie było mile swojskie czy, nawet

ortodoksyjne. Było tu tyle zamętu, że chyba nie miało już znaczenia, czy jakieś poszczególne

drzewo jest anormalne, czy tylko skrzyżowane z innym, lecz wydostanie się spomiędzy drzew

na otwartą przestrzeń sprawiało pewną ulgę, choć nawet tam krzewy nie były jednorodne i

łatwe do zidentyfikowania, a trawa także była dość dziwna.

Zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby coś zjeść i wypić, i za niecałe pół godziny byliśmy

znowu w drodze. Mniej więcej w dwie godziny później, po kilku innych miejscach

zalesionych, dotarliśmy; do średniej wielkości rzeki. Z naszej strony grunt opadał stromym

brzegiem ku wodzie; po drugiej ciągnęło się pasmo niskich, czerwonawych skał.

Skierowaliśmy się w dół strumienia, jadąc górą, wzdłuż brzegu. Jakieś ćwierć mili dalej,

w miejscu oznaczonym ogromnie dewiacyjnym drzewem w kształcie wielkiej drewnianej

gruszki, której wszystkie gałęzie tworzyły kępę na jej wierzchołku, strumyk zawracał,

wcinając się w brzeg i umożliwiając koniom zjechanie w dół. Przeprawiliśmy się brodem na

ukos, kierując się ku wyłomowi w przeciwległych skałach. Gdy dotarliśmy do niego, wyłom

okazał się nieco większą; szczeliną, w niektórych miejscach tak wąską, że kosze ocierały się o

obydwie jej ściany, i z trudem mogliśmy się przez nią przecisnąć. Jechaliśmy tak przez dobre

sto jardów, zanim droga się rozszerzyła i zaczęła się wznosić do normalnego poziomu.

Gdy boczne ściany szczeliny obniżyły się do wysokości zwykłych brzegów, ujrzeliśmy

tam siedmiu lub ośmiu ludzi z łukami w rękach. Gapili się z niedowierzaniem na wielkie

konie i wyglądali tak, jakby mieli ochotę uciec. Zatrzymaliśmy się przed nimi.

Człowiek w drugim koszu skinął ku mnie głową.

- Złaź, chłopcze - powiedział.

Petra i Rosalinda ześlizgiwały się już z pierwszego wielkiego konia. Gdy stanąłem na

ziemi, przewodnik uderzył konie i obydwa ciężko ruszyły naprzód. Petra nerwowo ściskała

mi rękę, lecz na razie wszyscy ubrani „w łachmany i rozczochrani łucznicy wciąż jeszcze

bardziej interesował się końmi niż nami.

W całej tej grupie nie było nic budzącego bezpośrednio lęk. Jedna z rąk trzymających łuk

background image

miała sześć palców; pewien człowiek miał głowę podobną do wypolerowanego brązowego

jajka, na niej i na twarzy nie miał włosów; inny miał niezwykle wielkie stopy i ręce; lecz jeśli

cokolwiek było nie w porządku z resztą ciała, skrywały to łachmany.

Rosalinda i ja poczuliśmy ulgę, że nie zetknęliśmy się z czymś groteskowym, czego

niemal oczekiwaliśmy. Także Petrę podniósł na duchu fakt, że żaden z tych ludzi nie

odpowiadał tradycyjnemu opisowi Włochatego Jasia. Teraz, gdy spostrzegli, że koni nie

widać już na trakcie, który ginął wśród drzew, zwrócili uwagę na nas. Dwóch z nich kazało

nam iść za sobą, reszta pozostała na miejscu.

Często używana ścieżka wiodła w dół przez las na przestrzeni kilkuset jardów, potem

wychodziła na otwarty teren. Po prawej znowu ciągnęła się ściana czerwonawych skał, nie

wyższych niż na czterdzieści stóp. Wyglądała na odwrotną stronę grzbietu obrzeżającego

rzekę, a cała jej powierzchnia była usiana licznymi otworami i drabinami prymitywnie

skleconymi z gałęzi wiodącymi do wyższych otworów.

Ziemia przed nią była pokryta nędznymi chatami i namiotami. Wśród nich płonęło kilka

ognisk, na których coś gotowano. Kilku mężczyzn w łachmanach i bardziej niechlujnie

wyglądających kobiet krzątało się wokół bez specjalnej energii.

Szliśmy krętą drogą wśród tych szop i śmietnisk, aż doszliśmy do największego namiotu.

Wyglądał jak pokrycie kopki siana - może to był łup z jakiejś wyprawy - przy czym pokrycie

umocowano na ramie z przyciętych tyczek. Gdy weszliśmy, spojrzała na nas postać siedząca

na stołku tuż przy wejściu. Na widok jej twarzy ogarnął mnie na chwilę paniczny lęk - tak

była podobna do twarzy mojego ojca. Potem rozpoznałem tego mężczyznę - był to ten sam

„człowiek-pająk”, którego widziałem jako jeńca w Waknuk przed siedmioma czy ośmioma

laty.

Dwaj ludzie, którzy naszą trójkę przyprowadzili, popchnęli nas naprzód w jego kierunku.

Obejrzał sobie tę trójkę. Wędrował wzrokiem po smukłej postaci Rosalindy w sposób, na

który nie zwróciłem uwagi - a ona także nie.

Potem obserwował mnie uważniej i skinął głową, jakby z czegoś zadowolony.

- Przypominasz mnie sobie? - spytał.

- Tak - powiedziałem.

Odwrócił wzrok od mej twarzy. Patrzył na zbiorowisko chat i szałasów, potem znów

spojrzał na mnie.

- Nie przypomina to Waknuk - powiedział.

- Nie przypomina - zgodziłem się. Zamilkł na dłuższą chwilę, zamyślił się. Potem:

- Wiesz, kto ja jestem? - spytał.

background image

- Przypuszczam, że tak. Sądzę, że się domyśliłem - odparłem.

Podniósł brwi pytająco.

- Mój ojciec miał starszego brata - rzekłem. - Uważano go za normalnego, dopóki nie

doszedł do trzeciego czy czwartego roku życia. Potem odebrano mu certyfikat i wygnano go.

Powoli skinął głową.

- Ale to niecała prawda - powiedział. - Jego matka go kochała. Lubiła go także jego

niańka. Więc kiedy przyszli, żeby go zabrać, jego już nie było - ale oni oczywiście

przemilczeli to. Przemilczeli całą sprawę; udawali, jakby się nigdy nic nie stało. - Urwał

znowu i zamyślił się. Teraz dodał:

- Najstarszy syn. Dziedzic. Waknuk powinno być moje. I byłoby - gdyby nie to -

wyciągnął swoje długie ramię i patrzył na nie przez chwilę. Potem je opuścił i znów spojrzał

na mnie.

- Czy wiesz, jaik długie powinno być ludzkie ramię?

- Nie - przyznałem.

- Ja też nie. Ale wie ktoś w Rigo, jakiś ekspert od prawdziwego obrazu. Tak więc - nie

mam Waknuk i muszę tu żyć jak dzikus wśród dzikusów. Jesteś najstarszym synem?

- Jedynym synem - powiedziałem. - Był młodszy, ale...

- Nie dostał certyfikatu, co? Kiwnąłem głową.

- A więc ty także straciłeś Waknuk!

Ten aspekt sprawy nigdy mnie nie martwił. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spodziewał

się naprawdę odziedziczyć Waknuk. Tam zawsze czułem się niepewnie - oczekiwałem,

miałem niemal pewność, że któregoś dnia zostanę zdemaskowany. Zbyt długo żyłem w tym

oczekiwaniu, żeby czuć urazę, która jego napawała goryczą. Teraz, kiedy to minęło, byłem

zadowolony, że odszedłem bezpiecznie i tak powiedziałem. Nie spodobało my się to. Spojrzał

na mnie z namysłem.

- Więc nie masz odwagi, żeby walczyć o to, co ci się

prawnie należy?

- Jeśli wam się to prawnie należy, nie może należeć się prawnie mnie - zauważyłem. - Dla

mnie było ważne, że miałem więcej niż dość życia w ukryciu.

- My wszyscy tutaj żyjemy w ukryciu - powiedział.

- Możliwe - odparłem. - Ale możecie być sobą. Nie musicie żyć w zakłamaniu. Nie

musicie uważać na siebie w każdej chwili i dwa razy pomyśleć, zanim otworzycie usta.

Powoli skinął głową.

- Słyszeliśmy o was. Mamy swoje sposoby - powiedział. - Ale nie rozumiem, dlaczego

background image

tak pilnie was szukają.

- Sądzimy - wyjaśniłem - że sprawiamy im więcej kłopotu niż zwykłe dewiacje, ponieważ

nie można nas zidentyfikować. Wyobrażam sobie, że oni podejrzewają, iż jest nas znacznie

więcej, niż nas zdemaskowano, i chcą nas złapać, żeby zmusić do mówienia.

- To więcej niż słuszny powód, żeby się nie dać złapać - powiedział.

Uświadomiłem sobie, że włączył się Michaeł i że Rosalinda mu odpowiada, ale nie

mogłem brać udziału w dwóch rozmowach równocześnie, więc zostawiłem to jej.

- Więc oni jadą za wami wprost na Rubieże? Ilu ich jest? - spytał.

- Nie jestem pewien - odparłem, zastanawiając się, co odpowiedzieć, żeby przyniosło to

nam najwięcej korzyści.

- Z tego, co słyszałem, powinieneś mieć sposób, żeby się dowiedzieć - rzekł.

Zastanawiałem się, ile on o nas wie i czy wie także o Michaelu, ale to wydawało się

nieprawdopodobne. Zmrużywszy nieco oczy, ciągnął:

- Lepiej nie rób z nas głupców, chłopcze. Oni jadą za wami i wobec tego sprawiliście nam

sobą kłopot. Czemu mielibyśmy troszczyć się o to, co się z wami stanie? Całkiem łatwo jest’

zostawić któreś z was tam, gdzie was znajdą.

Petra zrozumiała, co to znaczy, i wpadła w panikę.

- Więcej niż stu ludzi - odpowiedziałem. Patrzył na nią przez chwilę w zamyśleniu.

- A więc ktoś z waszych jest z nimi - domyślałem się, że będzie - zauważył i znów skinął

głową. - Stu ludzi to bardzo wielu jak na to, żeby złapać was troje. Zbyt wielu... Rozumiem...

- znów zwrócił się do mnie. - Musiano tam ostatnio plotkować o kłopotach z Rubieżami?

- Tak - przyznałem. Wyszczerzył zęby.

- Więc to nam odpowiada. Po raz pierwszy to oni postanowili przejąć inicjatywę i napaść

na nas - a także złapać was, oczywiście. Będą iść naturalnie waszym śladem. Jak daleko już

doszli?

Naradziłem, się z Michaelem i dowiedziałem się, że główny oddział ma jeszcze kilka mil,

zanim połączy się z tymi, którzy do nas strzelali i spłoszyli wielkie kanie. Trudność polegała

na tym, żeby w sposób zrozumiały przekazać tę pozycję człowiekowi przede mną. Ocenił to i

nie wydawał się specjalnie zaniepokojony.

- Czy twój ojciec jest z nimi? - spytał.

To było pytanie, którego nie chciałem przedtem zadawać Michaelowi. Nie zadałem mu

go i teraz. Po prostu zamilkłem na chwilę, a potem powiedziałem:

- Nie.

Kątem oka zauważyłem, że Petra już chciała coś powiedzieć, lecz Rosalinda

background image

błyskawicznie jej przerwała.

- Szkoda - powiedział człowiek-pająk. - Już od dłuższego czasu miałem nadzieję, że

kiedyś spotkam się z twoim ojcem jak równy z równym. Z tego, co słyszałem, powinien bym

myśleć, że tam jest. Widać nie jest takim bojowym orędownikiem prawdziwego obrazu, jak o

nim mówią. - Wciąż patrzył na mnie upartym, przenikliwym wzrokiem. Czułem - niby uścisk

ręki - współczucie i zrozumienie ze strony Rosalindy, że nie chciałem zadać Michaelowi tego

pytania.

Potem, całkiem nagle, ten człowiek przestał zwracać na

mnie uwagę i zajął się Rosalinda. Odpowiedziała mu spojrzeniem. Stała z miną sczerą i

ufną, wpatrując się w niego przez długie sekundy zrównoważonym i chłodnym wzrokiem.

Potem nagle, ku mojemu zdumieniu, załamała się. Opuściła oczy. Zarumieniła się. On

uśmiechnął się lekko.

Ale mylił się. Nie było to poddanie się zdobywcy, silniejszemu charakterowi. Było to

obrzydzenie, przerażenie, które przełamało jej zewnętrzną obronę. Z jej myśli przejąłem

spojrzenie na niego, ohydnie wyolbrzymione. Lęki, które tak dobrze skrywała, teraz

wybuchły; była przerażona; nie jak kobieta zmuszona do uległości przez mężczyznę, lecz jak

dziecko przerażone przez potwora. Także i Petra przejęła mimo woli ten kształt myślowy i

wstrząsnął nią tak, że krzyknęła.

Rzuciłem się na tego człowieka, przewracając stołek i zadając mu potężny cios. Dwaj

ludzie za mną skoczyli na mnie, lecz zanim mnie odciągnęli, zdążyłem zadać potworowi

przynajmniej jedno solidne uderzenie.

Człowiek-pająk usiadł i potarł sobie szczękę. Wyszczerzył na mnie zęby, lecz nie z

rozbawieniem.

- Przynosi ci to chlubę - przyznał - ale niewiele więcej. Podniósł się na swych

powojowatych nogach. - Niezbyt dobrze przyjrzałeś się tu kobietom, prawda, chłopcze?

Spojrzyj na nie, jak wyjdziesz. Może trochę więcej zrozumiesz. Poza tym ta tutaj może mieć

dzieci. Od dawna marzyłem o dzieciach - nawet gdyby miały przypadkiem przejąć coś po

ojcu. - Znów krótko się uśmiechnął, a potem zmarszczył na mnie brwi. - Lepiej przyjmij to w

ten sposób, chłopcze. Bądź rozsądny. Drugi raz nie dam ci szansy. Odwrócił wzrok ode mnie

i spojrzał na ludzi, którzy

mnie trzymali.

- Wyrzucić go - powiedział. - A jeśli nie zrozumie, że to znaczy, żeby tu nie wracał,

zastrzelcie go.

Dwaj z nich szarpnęli mnie i wyprowadzili. Na skraju polany jeden z nich kopniakiem

background image

rzucił mnie na ścieżkę.

- Idź dalej - powiedział.

Wstałem i odwróciłem się, lecz jeden z nich trzymał napięty łuk z wycelowaną we mnie

strzałą. Potrząsnął głową, żeby mnie popędzić. Zrobiłem, co kazał - przeszedłem kilka

jardów, dopóki nie zasłoniły mnie drzewa, potem zawróciłem pod ich osłoną.

Tego właśnie oczekiwali. Ale nie zastrzelili mnie. Po prostu mnie pobili i porzucili w

lesie. Pamiętam, że - leciałem w powietrzu, ale nie pamiętam, jak wylądowałem...

15.

Ciągnięto mnie. Czułem czyjeś ręce pod ramionami. Małe gałązki odchylały się i biły

mnie po twarzy. Jakiś głos za mną szepnął:

- Chwileczkę. Zaraz oprzytomnieję - odparłem szeptem.

Ciągnięcie ustało. Leżałem, zbierając przez chwilę siły, a potem odwróciłem się. Kobieta,

młoda kobieta, patrząc na mnie, przykucnęła na piętach.

Słońce stało teraz nisko i pod drzewami panował mrok. Nie widziałem jej dobrze. Z obu

stron opalonej twarzy zwisały ciemne włosy, a ciemne oczy błyszczały, obserwując mnie

powTażnie. Stanik jej sukni był nieopisanego brązowego koloru, postrzępiony i poplamiony.

Nie miała rękawów, lecz co uderzyło mnie najbardziej, nie nosiła krzyża. Nigdy przedtem nie

spotkałem kobiety, która nie nosiłaby na sukni ochronnego krzyża. Wyglądało to dziwnie,

prawie nieprzyzwoicie. Patrzyliśmy na siebie przez kilka sekund.

- Nie poznajesz mnie, David - powiedziała ze smutkiem.

Dotychczas jej nie poznawałem. Ale sposób, w jaki wymówiła „David”, powiedział mi

nagle, kim jest.

- Sophie! - powiedziałem. - Och, Sophie!... Uśmiechnęła się.

- Kochany David - powiedziała. - Bardzo cię pobili. David?

Spróbowałem poruszyć rękami i nogami. Były sztywne i w kilku miejscach bolały

podobnie jak całe ciało i głowa. Czułem trochę zakrzepłej krwi na lewym policzku, ale nie

miałem chyba nic złamanego. Zacząłem wstawać, ale ona wyciągnęła rękę i położyła mi ją na

ramieniu.

- Nie, jeszcze nie. Zaczekaj trochę, aż się ściemni. - Wciąż na mnie patrzyła. - Widziałam,

jak was przyprowadzili. Ciebie i tę małą dziewczynkę, i jeszcze jedną dziewczynę - kim ona

jest, David?

background image

To ocuciło mnie całkiem, wstrząsnąłem się. Gorączkowo szukałem Rosalindy i Petry i nie

mogłem się z nimi skontaktować. Michael wyczuł moją panikę i włączył się uspokajająco. A

także z ulgą.

- Dzięki Bogu. Strasznie martwiliśmy się o ciebie. Nie przejmuj się, obie są zmęczone i

wyczerpane; śpią.

- Czy Rosalinda?...

- Z nią wszystko w porządku. Mówię ci. Co się z tobą działo?

Opowiedziałem mu. Cała wymiana myśli trwała tylko kilka sekund, lecz wystarczająco

długo, żeby Sophie patrzyła na mnie z zaciekawieniem.

- Kim ona jest, David? - powtórzyła.

Wyjaśniłem, że Rosalinda jest moją kuzynką. Obserwowała mnie, kiedy to mówiłem, a

potem z wolna skinęła głową.

- On jej pragnie, prawda? - spytała.

- Tak powiedział - przyznałem ponuro.

- Ona będzie mogła dać mu dzieci? - nastawała.

- Go ty chcesz ze mną zrobić? - spytałem.

- Więc ty ją kochasz? - ciągnęła.

Znów to słowo... Kiedy umysły nauczyły się łączyć z sobą, kiedy żadna myśl nie jest

całkowicie własna, a każda bierze zbyt wiele od drugiej, żeby być kiedykolwiek samą; kiedy

osiągnęło się to, że patrzy się wspólnym okiem, kocha wspólnym sercem, cieszy się tą samą

radością; kiedy mogą być chwile identyczności, której nic nie rozdziela prócz ciał,

pragnących się nawzajem... jeśli to jest to, gdzież jest to słowo? Istnieje tylko jego

niedoskonałość.

- Kochamy się nawzajem - odpowiedziałem.

Sophie skinęła głową. Wzięła kilka gałązek i patrzyła na nie, łamiąc je brązowymi

palcami. Powiedziała:

- On odjechał - tam, gdzie walczą. Ona jest teraz bezpieczna.

- Śpi - powiedziałem. - One śpią. Znów na mnie spojrzała, zaintrygowana.

- Skąd wiesz?

Opowiedziałem jej krótko, jak najprościej. Słuchając, dalej łamała gałązki. Potem skinęła

głową.

- Przypominam sobie. Matka mi mówiła, że było coś takiego... coś takiego, że czasem

wydawało się, jakbyś rozumiał ją, zanim jeszcze coś powiedziała. Czy to było to?

- Tak myślę. Myślę, że twoja matka posiadała tę zdolność w pewnym stopniu, nie

background image

wiedząc, że ją posiada - odparłem.

- To musi być cudowne - powiedziała na pół zadumana. - To tak, jakbyś miał wewnątrz

więcej oczu.

- Coś w tym rodzaju - przyznałem. - Trudno to wyjaśnić. Ale to nie zawsze jest takie

cudowne. Czasem może sprawiać ból.

- Każdy rodzaj dewiacji sprawia ból - zawsze - odparła. Wciąż siedziała na piętach,

patrząc nie widzącym wzrokiem na własne ręce, złożone na podołku.

- Gdyby ona dała mu dzieci, on by mnie już nie chciał - powiedziała w końcu.

Było jeszcze dość jasno, żeby dostrzec blask na jej policzkach.

- Sophie, kochanie - powiedziałem - czy ty go kochasz, tego człowieka-pająka?

- O, nie nazywaj go tak - proszę - nikt z nas nie może nic poradzić na to, jak wygląda. On

ma na imię Gordon. Jest dla mnie miły, David. Lubi mnie. Musiałbyś mieć tak mało jak ja,

żeby wiedzieć, ile to znaczy. Nigdy nie znałeś samotności. Nie możesz zrozumieć straszliwej

pustki, jaka nas tu otacza. Z radością dałabym mu dzieci, gdybym mogła... Ja - och, czemu

oni nam to robią? Czemu mnie nie zabili? Byłoby to lepsze niż to...

Usiadła bezszelestnie. Łzy ukazały się spod zamkniętych powiek i płynęły jej po twarzy.

Wziąłem jej rękę w swoje dłonie.

Pamiętałem ten widok. Ręka mężczyzny połączona z ręką kobiety, malutka postać na

jucznym koniu, kiwająca do mnie ręką, gdy znikali pośród drzew. Sam byłem opuszczony,

czułem jeszcze wilgoć pocałunku na policzku, w ręce trzymałem lok włosów, związany żółtą

wstążką. Spojrzałem teraz na nią z bólem serca.

- Sophie - powiedziałem; - Sophie, kochana. To się nie stanie. Rozumiesz, to nie może się

stać. Rosalinda nigdy na to nie pozwoli. Wiem o tym.

Znów otwarła oczy i spojrzała na mnie przez łzy.

- Nie możesz wiedzieć czegoś takiego o drugiej osobie. Możesz tylko próbować...

- Nie, Sophie. Ja wiem. Ty i ja moglibyśmy tylko bardzo mało wiedzieć o sobie

nawzajem. Ale z Rosalinda jest inaczej - ona jest częścią tego, co się nazywa wspólnym

myśleniem.

Patrzyła na mnie z powątpiewaniem.

- Czy to rzeczywiście prawda? Nie rozumiem...

- Jakże mogłabyś rozumieć? Ale to jest prawda. Czułem to, oo ona czuje do tego pają...

do tego człowieka.

Wciąż na mnie patrzyła z pewnym niepokojem.

- Ale ty nie wiesz, co ja myślę? - spytała trochę lękliwie.

background image

- Nie więcej, niż ty wiesz, co ja myślę - zapewniłem ją - - To coś więcej, niż gdybyś

mogła po prostu wypowiedzieć swoje własne myśli, gdybyś chciała - i nie wypowiadać ich,

gdybyś chciała zachować je dla siebie.

Trudniej jeszcze było wytłumaczyć to jej niż Wujowi Axelowi, ale wciąż usiłowałem

uprościć to słowami, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że zrobiło się już ciemno i że mówię do

kogoś, kogo ledwie widzę. Urwałem.

- Czy teraz jest już dość ciemno?

- Tak. Będzie bezpieczniej, jeśli pójdziemy ostrożnie - powiedziała. - Możesz chodzić bez

trudu? To niedaleko.

Wstałem czując, że jestem sztywny i pokaleczony, ale nic więcej. Zdawało się, że ona

lepiej niż ja widzi w ciemności, wzięła moją rękę, żeby mnie poprowadzić. Trzymaliśmy się

drzew, lecz widziałem ognisko płonące po lewej stronie i zdawałem sobie sprawę, że

okrążamy obozowisko. Szliśmy tak, dopóki nie dotarliśmy do niskiej skały, zamykającej

przestrzeń od północnego zachodu, a potem w jej cieniu jeszcze jakieś pięćdziesiąt jardów.

Tam zatrzymała się i położyła moją rękę na jednej z szorstkich drabin, które widziałem

przystawione do skały.

- Idź za mną - szepnęła i nagle pomknęła w górę. Wspinałem się teraz ostrożnie aż do

szczytu drabiny,

gdzie odpocząłem przy skalnym występie. Sophie wyciągnęła rękę i pomogła mi wejść.

- Usiądź - powiedziała.

Jaśniejszy otwór, przez który wszedłem, znikł. Sophie krzątała się szukając czegoś. Teraz

rozbłysły iskry, gdy używała krzemienia i stali. Krzesała iskry, dopóki nie udało się jej

zapalić dwóch świec. Były krótkie, grube, przydymione od ognia i wstrętnie cuchnęły, ale

umożliwiały mi rozejrzenie się po otoczeniu.

Była to jaskinia, mająca około piętnastu stóp głębokości i dziewięć szerokości, wykuta w

piaskowej skale. Wejście zamknięte było zawieszoną nad nim zasłoną ze skóry. W środku, w

odległym kącie, z pęknięcia w pułapie kapała woda, kropla co sekundę. Padała do

drewnianego wiadra, a z przepełnionego naczynia ściekała wyżłobionym rowkiem przez całą

długość jaskini do wyjścia. W innym odległym kącie leżał materac z małych gałązek,

przykryty skórami i postrzępionym kocem. Było tam kilka misek i przedmiotów codziennego

użytku. Poczerniałe palenisko przy wejściu miało przebity pomysłowy otwór,

odprowadzający dym na zewnątrz. Z nisz w ścianach wystawały rękojeści kilku noży i innych

narzędzi. W pobliżu materaca z gałązek leżała włócznia, łuk i skórzany kołczan z jakimś

tuzinem strzał.

background image

Pomyślałem o kuchni w domu Wenderów. O czystym, jasnym pokoju, który wydawał mi

się tak przyjazny, ponieważ nie miał na ścianach żadnych napisów. Świece migotały, dymiły

tłusto aż pod pułap i cuchnęły.

Sophie zanurzyła miskę w wiadrze, w jednej z nisz wyszperała dość czysty kawałek

szmaty i przyszła z tym do mnie. Obmyła mi twarz i włosy z krwi i zbadała przyczynę

krwawienia.

- To tylko skaleczenie. Niegłębokie - powiedziała uspokajająco.

Wymyłem ręce w misce. Sophie wylała wodę do rowka, wytarła miskę i odłożyła ją.

- Jesteś głodny, David? - spytała.

- Bardzo - odpowiedziałem. - Przez cały dzień nic nie jadłem, tyle co na jednym krótkim

postoju.

- Zostań tu. To nie potrwa długo - pouczyła mnie i wyślizgnęła się pod skórzaną zasłoną.

Siedziałem, patrząc na cienie tańczące na skalnych ścianach i przysłuchując się kapaniu

wody. I powiedziałem sobie, że bardzo prawdopodobne, iż na Rubieżach to jest luksusem.

„Musiałbyś mieć tak mało jak ja” - powiedziała Sophie, choć nie myślała przy tym o rzeczach

materialnych. Żeby uciec od samotności i nędzy, poszukałem towarzystwa Michaela.

-. Gdzie jesteście? Co się działo? - spytałem go.

- Obozowaliśmy całą noc - odpowiedział. - Zbyt niebezpiecznie jechać po ciemku. -

Usiłował zarysować mi obraz miejsca, tak jak je widział tuż przed zachodem słońca, ale

wzdłuż naszej drogi mógł być tuzin takich miejsc. - Przez cały dzień jechaliśmy powoli, ale

męcząco. Ci ludzie z Rubieży znają swoje lasy. Spodziewaliśmy się gdzieś po drodze jakiejś

prawdziwej zasadzki, ale oni nas przez cały czas nękają i niepokoją. Straciliśmy trzech

zabitych, nadto mamy siedmiu rannych - tylko dwóch z nich ciężko.

- Wciąż posuwacie się naprzód?

- Tak. Panuje przekonanie, że skoro teraz mamy tu od razu duże siły, to jest sposobność

dać ludziom z Rubieży tak po nosie, żeby ich to na pewien czas powstrzymało od najazdów.

Poza tym oni strasznie chcą was złapać. Chodzą pogłoski, że jest nas kilka tuzinów, a może

więcej rozproszonych wokół Waknuk i w okolicznych okręgach, więc musi się was złapać,

żebyście zidentyfikowali te osoby. - Urwał na chwilę, a potem ciągnął dalej w przykrym,

ponurym nastroju.

- W gruncie rzeczy, David, obawiam się - bardzo się obawiam - że jest już tylko jedna

osoba.

- Jedna?

- Rachel połączyła się ze mną, bardzo słabo, tuż na granicy jej możliwości. Powiada, że

background image

coś się stało z Markiem.

- Złapali go?

- Nie. Ona sądzi, że nie. Gdyby tak było, dałby jej znać. On po prostu zamilkł. Już od

dwudziestu czterech godzin nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości.

- Może jakiś wypadek? Przypomnij sobie Waltera Brenta - tego chłopca, którego

przywaliło drzewo. On tak samo zamilkł.

- To możliwe, Rachel po prostu nie wie. Jest przerażona; zostaje teraz całkiem sama. Była

u kresu swych możliwości kontaktu, ja prawie też. Jeszcze dwie lub trzy mile i nie będziemy

się mogli połączyć.

- Dziwne, że nie słyszałem przynajmniej ciebie z tej strony - powiedziałem mu.

- Pewnie dlatego, że byłeś nieprzytomny - odparł.

- No cóż, gdy Petra się zbudzi, będzie mogła nawiązać kontakt z Rachel - przypomniałem

mu. - Zdaje się, że dla niej nie istnieją żadne ograniczenia odległości.

- Tak, oczywiście. Zapomniałem o tym - przyznał. - To jej może pomóc.

W kilka chwil potem pod zasłoną pojawiła się ręka, przepychająca przez wejście

drewnianą miskę. Potem wgramoliła się Sophie i podała mi ją. Przycięła obrzydliwe świece,

potem przykucnęła na skórze jakiegoś nie dającego się nazwać zwierzęcia, podczas gdy ja

jadłem drewnianą łyżką. Dziwna potrawa: zdaje się, że składała się z kilku rodzajów mięsa

pokrajanego w kostki i z pokruszonego twardego chleba, lecz była wcale niezła i bardzo

pożądana. Jadłem ją ze smakiem niemal do ostatniego kęsa, - gdy nagle zostałem porażony,

tak że całą łyżkę wylałem sobie na koszulę. Petra się obudziła.

Odpowiedziałem natychmiast. Petra przerzuciła się od razu z rozpaczy w euforię. Było to

chwalebne, lecz prawie tak samo bolesne. Widocznie zbudziła Rosalindę, bo pochwyciłem jej

wzór myślowy pośród chaotycznych pytań Michaela, co, u diabła, się stało? I przyjaciółka

Petry z Sealand protestowała z niepokojem.

Teraz Petra opanowała się i zamieszanie ustało. Czuło się, że wszyscy inni rozmówcy

ostrożnie się odprężyli.

- Czy ona jest teraz bezpieczna? Co ‘miały znaczyć te wszystkie grzmoty i krzyki! - pytał

Michael.

Petra mówiła, opanowując się z widocznym wysiłkiem:

- Myślałyśmy, że David nie żyje. Myślałyśmy, że go zabili.

Teraz zacząłem chwytać myśli Rosalindy, z ich wiru powstawały dające się zrozumieć

kształty. Czułem się upokorzony, onieśmielony, szczęśliwy i zrozpaczony równocześnie.

Choć próbowałem, nie umiałem za nic myśleć jaśniej, odpowiadając jej. Wreszcie Michael

background image

położył temu kres.

- Dla osób trzecich to jest prawie nieprzyzwoite - zauważył. Kiedy już oderwiecie się od

siebie, musimy porozmawiać o innych sprawach. - Urwał. - A teraz - ciągnął dalej - jakie jest

położenie?

Wyjaśniliśmy mu. Rosalinda i Petra były jeszcze w tym namiocie, w którym widziałem je

po raz ostatni. Człowiek-pająk odjechał, zostawiając im jako strażnika tęgiego mężczyznę o

różowych oczach i białych włosach. Ja tłumaczyłem swoją sytuację.

- Bardzo dobrze - odparł Michael. - Mówisz, że ten człowiek-pająk ma, zdaje się, jakąś

władzę i że pojechał na miejsce walk. Wiesz może, czy on sam chce włączyć się do walki,

czy wydaje po prostu dyspozycje taktyczne? Widzisz, w tym ostatnim wypadku mógłby w

każdej chwili wrócić.

- Nie mam pojęcia - powiedziałem.

Rosalinda włączyła się nagle, a jak ją znałam, była bliska histerii.

- Ja się go boję. On jest zupełnie inny. Nie taki jak my. W ogóle nie tego samego rodzaju.

To byłoby straszne - zwierzęce. Nie mogłabym, nigdy... Jeśli spróbuje mnie wziąć, zabiję się.

Na to Michael oblał ją zimną wodą.

- Nie zrobisz nic tak strasznie głupiego. Jeśli będzie trzeba, zabijesz człowieka-pająka. - Z

uczuciem, że definitywnie załatwił tę sprawę, zainteresował się czym innym. Z całego swego

dystansu skierował pytanie do przyjaciółki Petry.

- Ty wciąż jeszcze myślisz, że możesz do nas dotrzeć? Odpowiedź nadeszła, wciąż

jeszcze z daleka, lecz wyraźna, i teraz nadana bez wysiłku:

- Tak.

- Kiedy? - spytał Michael.

Przed odpowiedzią nastąpiła teraz pauza jakby dla konsultacji. Potem:

- Nie później niż za szesnaście godzin od teraz - odparła jakby poufnie. Sceptycyzm

Michaeła zmalał. Po raz pierwszy sam uwierzył w możliwość jej pomocy,

- Więc pytanie polega nSt tym, czy wasza trójka wytrzyma bezpiecznie tak długo -

powiedział w zamyśleniu.

- Zaczekaj chwilkę. Tylko chwileczkę - powiedziałem mu.

Spojrzałem na Sophie. Dymiące świece dawały dość światła, żeby móc dostrzec, iż

intensywnie i z lekkim niepokojem obserwowała moją twarz.

- „Rozmawiałeś” z tą dziewczyną? - spytała.

- Iz moją siostrą. Teraz się zbudziły - odparłem. - Są w tym namiocie i pilnuje ich jakiś

albinos. To dziwne.

background image

- Dziwne? - spytała.

- Cóż, można by przypuszczać, że będzie ich pilnowała jakaś kobieta...

- To są Rubieże - przypomniała mi z goryczą.

- To... och, rozumiem - powiedziałem z zakłopotaniem. - Cóż, rzecz w tym: czy myślisz,

że jest jakaś możliwość wydostania ich stamtąd, zanim on wróci? Zdaje mi się, że teraz byłby

na to czas. Bo kiedy on wróci... - wzdrygnąłem się, patrząc jej w oczy.

Odwróciła głowę i przez kilka chwil wpatrywała się w świece. Potem skinęła głową.

- Tak. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich... dla nas wszystkich z wyjątkiem jego... -

dodała, na pół ze smutkiem. - Tak, myślę, że to da się zrobić.

- Zaraz?

Znów skinęła głową. Wziąłem włócznię, która leżała przy posłaniu i zważyłem ją w ręku.

Była trochę za lekka, ale dobrze wyważona. Sophie spojrzała na nią i potrząsnęła głową.

- Ty musisz tu zostać, David - powiedziała.

- Ale... - zacząłem.

- Nie. Gdyby cię zobaczono, podniesiono by alarm. Jeżeli ja pójdę do tego namiotu, nikt

nie zwróci na mnie uwagi, nawet jeśli mnie zobaczą.

To było rozsądne. Położyłem włócznię, choć z ociąganiem.

- Ale czy potrafisz?...

- Tak - odparła zdecydowanie.

Wstała i podeszła do jednej z nisz. Wyciągnęła z niej nóż. Szerokie ostrze było czyste i

błyszczące. Prawdopodobnie ten nóż należał kiedyś do kuchni jakiejś napadniętej farmy.

Wcisnęła go za pasek spódnicy, tak że wystawała tylko ciemna rękojeść. Potem odwróciła się

i patrzyła na mnie przez długą chwilę.

- David - zaczęła wyczekująco.

- Tak? - spytałem.

Zmieniła zdanie. Powiedziała innym, tonem:

- Powiesz im, żeby nie narobiły hałasu? Cokolwiek się stanie, niech ani pisną! Powiedz

im, żeby szły za mną i narzuciły na siebie coś ciemnego. Będziesz mógł im to wszystko jasno

wytłumaczyć?

- Tak - powiedziałem. - Ale chciałbym, żebyś mi pozwoliła...

Potrząsnęła głową i przerwała mi.

- Nie, David. Zwiększyłoby to tylko ryzyko. Nie znasz tego miejsca.

Zgasiła świece i odczepiła zasłonę. Przez chwilę widziałem jej sylwetkę na tle bledszego

mroku wejścia, potem znikła.

background image

Przekazałem jej instrukcje Rosalindzie i z naciskiem wytłumaczyliśmy Petrze

konieczność zachowania ciszy. Potem nie miałem nic do roboty, tylko czekać i wsłuchiwać

się w miarowe kap-kap-kap w ciemności.

Niedługo potrafiłem tak siedzieć spokojnie. Podszedłem do wyjścia i wysunąłem głowę

w” noc. Kilka ognisk żarzyło się wśród szałasów, poruszali się także ludzie, bo żar od czasu

do czasu przygasał, gdy przed nim przechodzili. Rozlegał się szmer głosów, lekki zmieszany

odgłos poruszeń, gdzieś niedaleko nocny ptak odezwał się szorstkim głosem, gdzieś dalej

rozległ się krzyk jakiegoś zwierzęcia. I nic więcej.

Czekaliśmy wszyscy. Mały, bezkształtny znak podniecenia napłynął na chwilę od Petry.

Nikt go nie skomentował.

Potem uspokajający kształt myślowy od Rosalindy: „Wszystko w porządku”, lecz z

jakimś dużym wstrząsem. Mądrzej chyba było nie odwracać teraz jej uwagi pytaniem o jego

powód.

Nasłuchiwałem. Nie podniesiono żadnego alarmu, nie zaszła żadna zmiana w ogólnym

szumie. Zdawało się, że upłynęło wiele czasu, dopóki nie usłyszałem chrzęstu żwiru pod

czyimiś nogami, tuż pode mną. Słupy drabiny drapały lekko po skalnej ścianie, gdy spoczął

na nich ciężar. Usunąłem się w głąb jaskini, schodząc z drogi. Rosalinda zapytała milcząco,

trochę niepewnie:

- Wszystko dobrze? Jesteś tu, David?

- Tak. Wchodźcie - powiedziałem im.

Pojawiła się jedna postać, mgliście zarysowując się w wejściu. Potem druga mniejsza,

potem trzecia. Wejście zostało zasłonięte. Teraz znowu rozbłysły świece.

Rosalinda i Petra patrzyły przerażone i zafascynowane, jak Sophie zaczerpnęła miską

wody z wiadra, żeby obmyć krew ze swych rąk i z noża.

16.

Dwie dziewczyny obserwowały się nawzajem ciekawie i ostrożnie. Wzrok Sophie

wędrował po Rosalindzie, po jej brązowej wełnianej sukience z naszytym brązowym krzyżem

i zatrzymał się na chwilę na jej skórzanych bucikach. Potem spojrzała na swoje własne

mokasyny, i na swą krótką, postrzępioną spódnicę. W trakcie tej inspekcji zauważyła na

staniku nowe plamy, których przed godziną jeszcze nie miała. Bez żadnego skrępowania

zdjęła stanik i zaczęła przepierać go w zimnej wodzie. Do Rosalindy powiedziała:

background image

- Musisz pozbyć się tego krzyża. Ona także - dodała, patrząc na Petrę. - To was odróżnia.

My, kobiety z Rubieży, nie uważamy, żeby się nam dobrze przysłużył. Mężczyźni także go

nie lubią. Masz - wyjęła z niszy mały nóż o wąskim ostrzu i podała go jej.

Rosalinda wzięła go z wahaniem. Spojrzała nań, a potem na krzyż, który nosiła na każdej

sukience, jaką miała kiedykolwiek. Sophie obserwowała ją:

- Ja też kiedyś nosiłam krzyż - powiedziała. - Mnie także nie pomógł.

Rosalinda spojrzała na mnie, wciąż z pewnym wahaniem. Kiwnąłem głową.

- W tych stronach niezbyt lubią, jak ktoś upiera się przy prawdziwym obrazie. Bardzo

możliwe, że to niebezpieczne - spojrzałem na Sophie.

- Tak - powiedziała. - To jest nie tylko odznaka; to wyzwanie.

Rosalinda wzięła nóż i zaczęła, na pół niechętnie, odpruwać krzyż. Spytałem Sophie:

- Co teraz? Czy nie powinni byśmy spróbować uciec tak daleko, jak nam się uda, zanim

zrobi się jasno?

Sophie, wciąż mocząc w wodzie swój stanik, potrząsnęła głową.

- Nie. Oni każdej chwili mogą go znaleźć. Gdy to zrobią, zaczną się poszukiwania.

Potnyślą, że wyście go zabili, a potem całą trójką uciekliście do lasu. Nigdy nie przyjdzie im

do głowy, żeby was szukać tutaj, bo skąd? Ale przetrząsną za wami całą okolicę.

- Myślisz, żebyśmy tu zostali? - spytałem. Przytaknęła.,

- Przez dwa, może trzy dni. Potem, kiedy przestaną szukać, wyprowadzę was.

Rosalinda spojrzała w zamyśleniu znad swej roboty.

- Dlaczego robisz dla nas to wszystko? - spytała. Wyjaśniłem jej całą sprawę Sophie i

człowieka-pająka

dużo szybciej, niż mógłbym to był zrobić słowami. Zdaje się, że jej to całkiem nie

wystarczyło. Wciąż patrzyły na siebie z Sophie uparcie, w migotliwym świetle.

Sophie z pluskiem upuściła stanik do wody. Wyprostowała się z wolna. Nachyliła się ku

Rosalindzie, pukla czarnych włosów opadały jej na nagie piersi, oczy zwęziły się.

- Idź do diabła - powiedziała ze złością. - Daj mi spokój, idź do diabła...

Rosalinda sprężyła się, gotowa do każdego ruchu. Ja przesunąłem się tak, żeby móc

skoczyć pomiędzy nie, jeśli zajdzie potrzeba. Ta scena trwała przez długie sekundy. Sophie,

zaniedbana, na pół naga w swej wystrzępionej spódnicy, w niebezpiecznej postawie;

Rosalinda w swej brązowej sukience, z odprutym i zwisającym lewym ramieniem krzyża, z

brunatnymi włosami lśniącymi w świetle świec, z uniesioną w górę piękną twarzą i czujnymi

oczami. Kryzys minął, ustąpiło napięcie. Gwałtowność w oczach Sophie zamarła, lecz ona się

nie poruszyła. Skrzywiła nieco usta i zadrżała. Szorstko i gorzko:

background image

- Idź do diabła - powtórzyła. - Idź, śmiej się ze mnie, niech Bóg przeklnie twoją piękną

twarz. Śmiej się ze mnie, ponieważ ja jego pragnę, ja. - Zaśmiała się dziwnym, krztuszącym

się śmiechem. - I po co to wszystko? O Boże, po co to wszystko? Gdyby on cię nie kochał,

czy byłabym dobra dla niego - taka, jaka jestem?

Przycisnęła ręce do twarzy i stała przez chwilę, drżąc cała, potem odwróciła się i rzuciła

na posłanie z gałęzi.

Wpatrywaliśmy się w zacieniony kąt. Jeden mokasyn spadł jej z nogi. Dostrzegłem

brązową, brudną skórę jej stopy i rząd sześciu palców. Odwróciłem się do Rosalindy. Jej

wzrok, pełen skruchy i przerażony, spotkał się z moim. Instynktownie chciała wstać.

Potrząsnąłem głową i z wahaniem usiadła z powrotem.

W jaskini słychać było tylko beznadziejny, niepohamowany szloch i kap-kap-kap

ściekającej wody.

Petra spojrzała na nas, potem na postać na posłaniu, potem znów na nas, jakby z

oczekiwaniem. Gdy żadne z nas się nie poruszyło, uznała widać, że inicjatywa należy do niej.

Podeszła do posłania i uklękła obok niego z niepokojem. Niepewnie położyła dłoń na

ciemnych włosach.

- Nie płacz - powiedziała. - Proszę; nie płacz. Szloch załamał się w sposób budzący lęk.

Nastąpiła

chwila ciszy, potem brązowe ramię otoczyło ramiona Petry. Teraz płacz brzmiał nieco

mniej rozpaczliwie... nie rozrywał już serca, lecz pozostawiał je zranione i obolałe...

Zbudziłem się niechętnie, zesztywniały i zmarznięty od spania na twardej skale. Prawie

natychmiast włączył się Michael:

- Masz zamiar spać przez cały dzień?

Spojrzałem w górę i ujrzałem, że przez szparę za skórzaną zasłoną wpada światło

dzienne.

- Która godzina? - spytałem.

- Zdaje się, że około ósmej. Już od trzech godzin jest jasno i stoczyliśmy już bitwę.

- Co się stało? - spytałem.

- Przeczuliśmy zasadzkę, więc posłaliśmy oddział oskrzydlający. On się zderzył z ich

rezerwą, która czekała, żeby wystąpić po zasadzce. Oni widocznie myśleli, że to nasza

główna siła; w każdym razie pobiliśmy ich kosztem dwóch czy trzech rannych po naszej

stronie.

- Tak, że teraz się zbliżacie?

- Tak. Przypuszczam, że oni gdzieś się gromadzą, ale teraz się ulotnili. Nie napotykamy

background image

w ogóle żadnego oporu.

Tego w żadnym wypadku nie można było sobie życzyć. Wyjaśniłem naszą sytuację i to,

że z pewnością nie moglibyśmy wyjść z jaskini za dnia nie zauważeni. Z drugiej strony, jeśli

tu zostaniemy, a obóz zostanie zdobyty, to niewątpliwie go przeszukają i znajdą nas.

- A co z tymi przyjaciółmi Petry z Sealand? - spytał Michael. - Czy myślisz, że naprawdę

możemy na nich liczyć?

Na to włączyła się sama przyjaciółka Petry nieco chłodno:

- Możecie na nas liczyć.

- Czy wasza ocena czasu się nie zmieniła? Nie jesteście opóźnieni? - pytał Michael.

- zapewniła nas. - Od teraz za mniej więcej osiem i pół godziny. - Potem jej lekka irytacja

minęła, myśli zabarwił odcień niemal lęku:

- To jest rzeczywiście straszny kraj. Widzieliśmy już przedtem Zły Kraj, ale nikt z nas nie

mógł sobie nawet wyobrazić czegoś równie przerażającego jak to. Są przestrzenie ciągnące

się całymi milami, gdzie ziemia wygląda jak stopione czarne szkło; nie ma nic, nic, tylko

szkło, jak zamarznięty ocean atramentu... potem pasy Złego Kraju... potem znowu pustynia

czarnego szkła. To się ciągnie i ciągnie... Co oni tutaj zrobili? Co oni mogli zrobić, żeby

stworzyć takie straszne - miejsce?... Nic dziwnego, że nikt z nas nigdy przedtem nie odbywał

tej podróży. To tak, jakby się jechało na skraj świata, do przedsionka piekła... to musi być

całkiem beznadziejne, to wygnanie z życia na zawsze... Ale dlaczego? - dlaczego? -

dlaczego?... Wiemy, to była potęga bogów w rękach dzieci; ale czy to były szalone dzieci,

wszystkie całkiem szalone?... Góry są z popiołów, a równiny z czarnego szkła - jeszcze teraz,

po tylu wiekach... To jest takie ponure, ponure... potworne szaleństwo... Strasznie pomyśleć,

że cała rasa ludzka mogła oszaleć... Gdybyśmy nie wiedzieli, że jesteście po tamtej stronie

tych okropności, zawrócilibyśmy i uciekli...

Petra przerwała jej, zamazując nagle wszystko rozpaczliwym włączeniem się. Nie

wiedzieliśmy, że się obudziła Nie wiem, co zrozumiała z tego wszystkiego, ale wyraźnie

pochwyciła myśl o zawróceniu. Włączyłem się, żeby ją uspokoić, teraz także kobieta z

Sealand mogła włączyć się znowu, uspokoić ją także. Przerażenie minęło i Petra przyszła do

siebie.

Włączył się Michael, pytając:

- David, co z Rachel?

Przypomniałem sobie jego niepokój z poprzedniej nocy;

- Petro, kochanie - powiedziałem. -. Jesteśmy teraz za daleko, żeby ktokolwiek z nas

mógł nawiązać kontakt z Rachel. Mogłabyś się jej o coś spytać?

background image

Petra przytaknęła.

- Chcemy wiedzieć, czy dowiedziała się czegoś o Marku od czasu, kiedy rozmawiała z

Michaelem.

Petra zadała to pytanie. Potem potrząsnęła głową.

- Nie - odparła. - Niczego się nie dowiedziała. Myślę, że bardzo się martwi. Chce

wiedzieć, jak się czuje Michael.

- Powiedz jej, że czuje się całkiem dobrze - wszyscy czujemy się dobrze. Powiedz jej, że

ją kochamy, że strasznie się martwimy, że jest sama, ale musi być dzielna - i ostrożna. Musi

się starać o to, żeby nikt się nie zorientował, że ona się martwi.

- Ona rozumie. Mówi, że spróbuje - doniosła Petra. Namyślała się przez chwilę. Potem

powiedziała do mnie słowami:

- Rachel się boi. Płacze wewnętrznie. Chce być z Michaełem.

- Powiedziała ci ta? - spytałem. Petra potrząsnęła głową.

- Nie, to była jakby uboczna myśl, ale zobaczyłam ją.

- Lepiej nic o tym nie mówmy - postanowiłem. - To nie nasza sprawa. Czyjeś uboczne

myśli nie są przeznaczone dla innych ludzi, więc musimy udawać, że nie zauważyliśmy ich.

- Dobrze - spokojnie zgodziła się Petra.

Miałem nadzieję, że tak było dobrze. Kiedy to przemyślałem, nie byłem całkiem pewien,

czy bardzo mi zależy na wykrywaniu „ubocznych myśli”, zostawiało to pewien niepokój,

kazało myśleć o przyszłości...

Sophie obudziła się kilka minut później. Była chyba spokojna, znowu aktywna, jak gdyby

burza ostatniej nocy sama minęła. Odesłała nas w głąb jaskini i odczepiła zasłonę, żeby

wpuścić światło dzienne. Teraz rozpaliła ogień

na palenisku. Większość dymu uleciała wejściem do jaskini, reszta dawała przynajmniej

tę korzyść, że zasłaniała wnętrze przed wszelką obserwacją z zewnątrz. Z dwóch czy trzech

torb zaczerpnęła coś łyżką i wrzuciła do żelaznego garnka, dodała trochę wody i postawiła

garnek na ogniu.

- Uważaj na to - powiedziała do Rosalindy i zniknęła na zewnętrznej drabinie.

Jakieś dwadzieścia minut później zjawiła się znowu. Rzuciła na próg kilka krążków

twardego chleba i wślizgnęła się do środka. Podeszła do garnka, zamieszała jego zawartość i

powąchała ją.

- Żadnych kłopotów? - spytałem.

- Nie w związku z nami - odparła. - Znaleźli go. Myślą, że to ty zrobiłeś. Dziś wcześnie

rano odbyło się coś w rodzaju poszukiwań. Byłyby dokładniejsze, gdyby ‘było więcej łudzi.

background image

Ale oni mają teraz inne zmartwienia. Ludzie, którzy poszli walczyć, wracają po dwóch, po

trzech. Wiesz, co się stało?

Powiedziałem jej o nieudanej zasadzce i w związku z tym o ustaniu oporu.

- Jak daleko teraz podeszli? - chciała wiedzieć. Spytałem o to Michaeła.

- Jesteśmy już po raz pierwszy poza lasem, w Dzikim Kraju - powiedział.

Przekazałem to Sophie. Skinęła głową.

- Trzy godziny, a może trochę mniej, do brzegów rzeki - powiedziała.

Nałożyła z garnka do misek coś w rodzaju owsianki. Smakowało to lepiej, niż wyglądało.

Chleb był mniej smaczny. Sophie rozbiła jego krążek kamieniem, trzeba było chleb zanurzyć

w wodzie, zanim można go było jeść. Petra mruczała, że jedzenie nie jest takie, jakie

mieliśmy w domu. To jej coś przypomniało. Bez żadnego wstępu nadała pytanie:

- Michael, czy ojciec jest z wami?

Zaskoczyło go to. Schwytałem jego „tak”, zanim zdążył się powstrzymać.

Spojrzałem na Petrę, mając nadzieję, że nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tego faktu.

Na szczęście tak było. Rosalinda opuściła swą miskę i wpatrywała się w nią w milczeniu.

Podejrzenie dziwnie mało izolowało od wstrząsu, jakim była świadomość tego.

Przypomniałem sobie głos ojca, doktrynerska, bezlitosny. Znałem twardy wyraz jego twarzy,

jakbym go widział, gdy mówił:

„Dziecko... dziecko, które... rosłoby, aby się rozmnażać, a rozmnażając się, szerzyłoby

plugastwo, aż - wszędzie wokół nas rozpleniliby się odmieńcy i plugawcy. To właśnie stało

się tam, gdzie wiara i wola osłabły; tutaj nigdy to się nie zdarzy”.

A potem Ciotka Harriet:

„Będę się modliła do Boga, żeby zesłał miłosierdzie na ten ohydny świat...”

Biedna Ciotka Harriet, której modlitwy były równie daremne jak jej nadzieje!

Świat, w którym człowiek mógł dojść do tego, żeby tak na samego siebie polować! Jaki

gatunek człowieka?

Rosalinda położyła mi rękę na ramieniu. Sophie podniosła oczy. Gdy zobaczyła moją

twarz, doznała wstrząsu.

- Go się stało?

Rosalinda jej powiedziała. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Przeniosła wzrok ze

mnie na Petrę, potem powoli, osłupiała, znów spojrzała na mnie. Otwarła usta, jakby chciała

coś powiedzieć, lecz spuściła} oczy; nie wypowiedziała swych myśli. Spojrzałem także na

Petrę; potem na Sophie, na łachmany, jakie nosiła, na jaskinię, w której siedzieliśmy...

- „Czystość...” - powiedziałem. - „Wola Pana. Czcij ojca swego...” I ja ‘mu mam

background image

przebaczyć?... Może go zabić?

Odpowiedź mnie przeraziła. Nie wiedziałem, że przesłałem tę myśl aż na taką odległość.

- Zostaw go w spokoju - nadszedł wyraźny, surowy wzór myślowy od kobiety z Sealand.

- Twoją sprawą jest przetrwać. Ani jego gatunek, ani sposób jego myślenia nie przetrwa

długo. Oni są koroną stworzenia, ich ambicje są zaspokojone - nie mają już dokąd dążyć. Ale

życie to zmiana, tym różni się od skał, zmiana jest istotą jego natury. Kimże więc byli ostatni

panowie stworzenia, o którym sądzili, że nie ulegnie, zmianie?

Kształt życia przeciwstawia się ewolucji, gdy życie jest zagrożone, jeśli jej nie

zaadaptuje, zginie. Idea skończonego człowieka jest zupełną marnością; skończony obraz jest

świętokradczym mitem.

Starzy Ludzie ściągnęli na siebie Cierpienie, a ono starło ich na proch. Twój ojciec i jego

gatunek jest częścią tego prochu. Ci ludzie należą już do historii, nie zdając sobie z tego

sprawy. Oni są jeszcze przekonani, że ostatecznego kształtu trzeba bronić; wkrótce osiągną

stabilizację, o jaką walczą - w jedynej formie, jaka jest im dana - znajdą swoje miejsce wśród

skamielin.

Jej wzory myślowe stały się teraz mniej szorstkie i stanowcze. Złagodziło je

delikatniejsze ich ukształtowanie, a mimo to była chyba w nastroju proroczego wyrokowania,

bo ciągnęła:

- Dobrze jest przy matczynej piersi, ale musi przyjść odłączenie od niej. Osiągnięcie

niezależności, zerwanie więzów jest, w najlepszym razie, przykre dla obu stron, ale

konieczne, choćby nawet każda strona tego żałowała i opierała się drugiej. Pępowina została

już przecięta na drugim końcu, nastąpi tylko szamotanie się, jeśli nie przetniesz jej także na

swoim.

Bez względu na to, czy szorstka nietolerancja i gorzka prostolinijność są bronią używaną

przeciw lękowi i rozczarowaniu czy też są uroczystym strojem sadysty, osłaniają one wroga

siły życiowej. Pomost między różnicą gatunków można przerzucić tylko przez

samopoświęcenie się; samopoświęcenie się wroga nie stwarza dla was żadnego pomostu.

Więc następuje zerwanie więzów. My mamy do zdobycia nowy świat; oni mają tylko

straconą sprawę.

Urwała, pozostawiając mnie w niejakim oszołomieniu. Także Rosalinda wyglądała, jakby

wciąż jeszcze przeżywała te słowa. Petra była chyba znudzona.

Sophie obserwowała nas z zaciekawieniem. Powiedziała:

- Na kimś z zewnątrz wywieracie przykre wrażenie. Czy jest coś, o czym mogłabym

wiedzieć?

background image

- No cóż - zacząłem i urwałem, nie wiedząc, jak jej to wyjaśnić.

- Zdaje się, że ona mówiła, iż nie powinniśmy się martwić ojcem, bo on nic nie rozumie -

zauważyła Petra. Było to chyba dość słuszne podsumowanie.

- Ona? - spytała Sophie.

- Och, jedna przyjaciółka Petry - powiedziałem wymijająco.

Sophie siedziała blisko wejścia, my wszyscy trochę w głębi, żeby nas nie widziano z

zewnątrz. Teraz Sophie spojrzała w dół.

- Właśnie wróciło już wielu mężczyzn, myślę, że większość. Niektórzy zebrali się przy

namiocie Gordona, inni tam idą. On musiał już też wrócić.

Kończąc jeść patrzyła dalej. Potem odstawiła miskę.

- Spróbuję się czegoś dowiedzieć - powiedziała i znikła na drabinie.

Nie było jej przez całą godzinę. Kilka razy zaryzykowałem szybkie spojrzenie na

zewnątrz i zobaczyłem człowieka-pająka przed jego namiotem. Zdaje się, że dzielił swych

ludzi na oddziały i dawał im instrukcje, rysując coś na gołej ziemi.

- Co się dzieje? - spytałem Sophie, gdy wróciła. - Jaki jest plan?

Wahała się, patrząc na mnie niepewnie.

- Na miłość boską - powiedziałem. - Przecież chcemy, żeby twoi ludzie zwyciężyli,

prawda? Ale nie chcę, żeby Michael został ranny, jeśli mogę mu pomóc.

- Mamy zamiar wciągnąć ich w zasadzkę na tym brzegu rzeki - odparła,

- Pozwolicie im się przeprawić?

- Na tamtym brzegu nie ma miejsca na zajęcie stanowisk - wyjaśniła.

Zaproponowałem Michaelowi, żeby na brzegu rzeki trzymał się z tyłu, a jeśli nie będzie

mógł tego zrobić, żeby podczas przeprawy spadł z konia i dał się unieść prądowi w dół.

Powiedział, że będzie pamiętał o mojej propozycji, ale spróbuje wymyślić jakiś mniej

niewygodny sposób pozostania w tyle.

Kilka minut później jakiś głos zawołał Sophie z dołu po imieniu. Szepnęła:

- Odsuńcie się. To on. - I szybko zbiegła z drabiny. Potem nic się nie działo przez więcej

niż godzinę, gdy

znów włączyła się kobieta z Sealand.

- Proszę, odpowiedzcie mi. Potrzeba nam teraz oznaczenia waszej dokładnej pozycji.

Przesyłajcie nam tylko dane.

Petra odpowiedziała energicznie, jakby ostatnio czuła się trochę wyłączona z akcji.

- Dosyć - odpowiedziała jej kobieta z Sealand. - Zaczekajcie chwilkę. - Teraz dodała: - To

lepiej, niż sądziliśmy. Możemy być o godzinę wcześniej.

background image

Minęło jeszcze pół gadziny. Kilka razy udało mi się na krótko wyjrzeć na zewnątrz. Obóz

wyglądał teraz na całkiem opuszczony. Pośród szałasów nie było widać nikogo oprócz kilku

starszych kobiet.

- Wadzimy rzekę - doniósł Michael.

Upłynąło piętnaście do dwudziestu minut. Potem znów Michael:

- Sfuszerowali to, głupcy. Spostrzegliśmy kilku z nich, jak się ruszali na szczycie skał.

Zresztą - nie ma to wielkiego znaczenia - ten wyłom zbyt dobrze nadaje się na pułapkę. Teraz

mamy naradę wojenną.

Widocznie narada była krótka. Za mniej niż dziesięć minut Michael odezwał się znowu:

- Plan: wycofujemy się, żeby się natychmiast ukryć naprzeciw wyłomu. Ale przed

wyłomem zostawiamy pół tuzina ludzi, którzy będą maszerowali tam i z powrotem, aby

sprawić wrażenie, że jest ich więcej, a także małe ogniska, by myśleli, żeśmy się tu

zatrzymali. Reszta dzieli się, żeby obejść skały i dokonać dwóch przepraw: w dole i w górze

rzeki. Wtedy mamy ich w kleszczach za wyłomem. Lepiej ich o tym poinformuj, jeśli

możesz.

Obóz znajdował się niedaleko za nadbrzeżnymi skałami. Było prawdopodobne, że

możemy zostać złapani w kleszcze. Ponieważ było tu tak mało ludzi i, o ile widziałem, same

tylko kobiety, bardzo możliwe, że moglibyśmy bezpiecznie przedostać się do lasu... ale może

naprowadziłoby nas to wprost na jeden z zamykających się - wokół naszej grupki oddziałów?

Znów wyjrzałem na zewnątrz, badając teren, i pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było

kilkanaście kobiet, teraz uzbrojonych w łuki i wtykających w ziemię strzały, żeby były pod

ręką. Zmieniłem zdanie na temat przedostania się przez obóz.

- Poinformuj ich - powiedział Michael. I owszem, był to dobry pomysł. Ale jak? Gdybym

nawet zaryzykował zostawienie Rosalindy i Petry samych, miałbym bardzo mało szans

przekazania tych informacji. Po pierwsze człowiek-pająk wydał rozkaz, żeby mnie zastrzelić.

Co więcej, widać było wyraźnie, nawet na odległość, że nie jestem człowiekiem z Rubieży,

co w tych okolicznościach dawało świetny powód, żeby szybko do mnie strzelać.

Bardzo pragnąłem, żeby Sapnie wróciła; pragnąłem tego jeszcze mniej więcej przez

godzinę.

- Przeszliśmy przez rzekę w dolnym biegu poniżej was.. Żadnego oporu - powiedział

Michael.

Czekaliśmy dalej.

Nagle gdzieś w lesie, po lewej, rozległ się strzał ze strzelby. Potem rozległy się jeszcze

trzy lub cztery strzały, zapadła cisza i znów strzelono dwa razy.

background image

Kilka minut później wielu ludzi, obszarpanych mężczyzn, a wśród nich także wiele

kobiet, wynurzyło się z lasu, opuszczając miejsce ich zamierzonej zasadzki i biegnąc w”

stronę, skąd rozległy się strzały. Była to nieszczęśliwa, nędzna gromada, w niej kilku

wyraźnych dewiantów, lecz większość wyglądała po prostu jak wraki normalnych ludzkich

istot. Dostrzegłem u nich zaledwie trzy lub cztery strzelby. Reszta miała łuki, a wielu także

krótkie włócznie, niesione w pochwach na plecach. Człowiek-pająk wyróżniał się między

nimi, wyższy niż inni, a tuż za nim zobaczyłem Sophie z łukiem w ręku. Jakkolwiek mogli

być przedtem zorganizowani, teraz wyraźnie byli w rozsypce.

- Co się stało? - spytałem Michaela. - Czy to wasi ludzie strzelali?

- Nie. To był inny oddział. Oni próbują odciąć drogę ludziom z Rubieży, tak żebyśmy

mogli nadejść z przeciwnej strony i zajść ich od tyłu.

- Udało im się to - powiedziałem mu.

Z tej samej strony co przedtem rozległo się jeszcze więcej strzałów. Wybuchł wrzask i

krzyki. Kilka zabłąkanych strzał spadło w lewym końcu polany. Jacyś ludzie, cofając się,

wybiegli z lasu.

Nagle zadano nam mocne, wyraźne pytanie:

- Jesteście jeszcze bezpieczni?

Wszyscy troje leżeliśmy teraz na ziemi w przedniej części jaskini. Widzieliśmy to, co się

dzieje, i było dość

małe prawdopodobieństwo, żeby ktoś zobaczył nasze głowy, a gdyby nawet, żeby się

nimi zajął. To, co się działo, było jasne nawet dla Petry. Pośpiesznie, w podnieceniu błysnęły

jej myśli.

- Spokojnie, dziecko, spokojnie! Przybywamy! - napomniała ją kobieta z Sealand.

Więcej jeszcze strzał spadło w lewym końcu polany i jeszcze więcej obsaarpanych

postaci zjawiło się w gwałtownym odwrocie. Uciekali pochyleni, szukając schronienia wśród

namiotów i szałasów. Nadbiegło ich jeszcze więcej, a za nimi z lasu wciąż padały strzały.

Ludzie z Rubieży kulili się za swoimi nędznymi osłonami, wyskakując spoza nich od czasu

do czasu, żeby oddać szybki strzał w kierunku postaci ledwie widocznych pośród drzew.

Niespodziewanie spadła ulewa strzał z drugiego końca polany. Obszarpani ludzie, wzięci

we dwa ognie, wpadli w panikę. Większość z nich zerwała się i pobiegła szukać schronienia

w jaskiniach. Gotów byłem odepchnąć drabinę, gdyby ktoś próbował wślizgnąć się do naszej.

Pojawiło się teraz pół tuzina jeźdźców, którzy wyjechali spomiędzy drzew po prawej.

Spostrzegłem człowieka-pająka. Stał przy swoim (namiocie z łukiem w ręku, obserwując

jeźdźców. Przy nim Sophie: szarpała go za obdartą kurtkę namawiając, żeby uciekał w stronę

background image

jaskiń. Odsunął ją swą długą ręką do tyłu, nie spuszczając oczu z pojawiających się jeźdźców.

Prawą rękę z powrotem położył na cięciwie, trzymając łuk na pół napięty. Wzrokiem wciąż

szukał kogoś wśród jeźdźców.

Nagle wyprostował się. Łuk mignął jak błyskawica, naciągnięty do końca. Zadźwięczała

cięciwa. Strzała trafiła mego ojca w pierś, po lewej stronie. Szarpnął się i padł do tyłu, na zad

Sheby. Potem zsunął się na bok i upadł na ziemię, z prawą nogą wciąż uwięzioną w

strzemieniu.

Człowiek-pająk rzucił łuk i odwrócił się. Zagarnął Sophie długimi ramionami i zaczął

uciekać. Na pająkowatych nogach przebiegł może najwyżej, trzy ogromne kroki, gdy kilka

strzał trafiło go równocześnie w plecy i w bok; upadł.

Sophie zerwała się na nogi, uciekała sama. Jedna ze strzał przebiła jej ramię, lecz ona

biegła z nią dalej. Potem druga ugodzili ją z tyłu w szyję. Upadła w pół kroku, jej ciało

osunęło się w pył...

Petra tego nie zauważyła. Rozglądała się wokoło w oszołomieniu.

- Co to jest? - spytała. - Co znaczy ten dziwny hałas?

Włączyła się kobieta z Sealand, spokojna, wzbudzająca zaufanie.

- Nie bójcie się. Przybywamy. Wszystko w porządku. Zostańcie tam, gdzie jesteście.

Teraz i ja usłyszałem ten hałas. Dziwny, huczący dźwięk, nasilający się stopniowo. Nie

można go było umiejscowić; zdawało się, że wypełnia wszystko, pochodząc znikąd.

Wciąż więcej ludzi wynurzało się’ z lasu na polanę, większość z nich była konno.

Rozpoznawałem wielu z nich, tych których znałem od dziecka, a którzy teraz połączyli się po

to, żeby na nas zapolować. Większość ludzi z Rubieży schroniła się w jaskiniach i strzelała z

nich nieco mniej skutecznie.

Nagle jeden z jeźdźców krzyknął i wskazał na niebo.

Ja też spojrzałem w górę. Niebo nie było już puste. Wisiała nad nami jak gdyby ławica

mgły, lecz przecinana szybkimi, opalizującymi błyskami. Nad nią, jakby za zasłoną, mogłem

dostrzec jeden z tych dziwnych aparatów w kształcie ryby, o których - zawieszonych na

niebie - Śniłem w dzieciństwie. Mgła sprawiała, że szczegóły były niewyraźne, lecz

widziałem właśnie to, co zapamiętałem: biały, błyszczący kształt, a nad nim coś na pół

widocznego, obracającego się z hukiem. Gdy aparat zniżał się ku nam, stawał się większy i

głośniejszy.

Gdy znów spojrzałem w dół, spostrzegłem kilka lśniących nitek, podobnych do

pajęczyny, snujących się przed wejściem do jaskini. Było ich potem coraz więcej; wijąc się w

powietrzu w świetle dnia, wydawały migocące błyski.

background image

Strzelanina ustała. Na całej polanie najeźdźcy opuścili łuki i strzelby i gapili się w górę. Z

niedowierzaniem wytrzeszczali oczy, a potem ci z lewej strony z krzykiem przerażenia

zerwali się na nogi i rzucili się do ucieczki. Po prawej stronie konie stawały dęba ze strachu,

rżały i jęły rozbiegać się we wszystkich kierunkach. W ciągu kilku sekund cała polana

pogrążyła się w chaosie. Uciekający ludzie wpadali na siebie nawzajem, konie w panice

tratowały liche szałasy i potykały się o liny podtrzymujące namioty, zrzucając jeźdźców na

złamanie karku. Odszukałem Michaela.

- Tutaj - powiedziałem. - Tędy. Chodź tędy.

- Idę - odpowiedział.

Spostrzegłem go potem, jak właśnie stawał na nogi obok leżącego konia, gwałtownie

wierzgającego. Spojrzał w stronę naszej jaskini, ujrzał nas i pomachał nam ręką. Odwrócił się,

żeby spojrzeć na machinę, unoszącą się w powietrzu. Wciąż jeszcze łagodnie opadała, była

teraz o jakieś kilkaset stóp nad nami. Pod nią dziwaczna mgła wirowała wielkimi kręgami. I -

Idę - powtórzył Michael.

Zwrócił się ku nam i zaczął iść. Potem przystanął i dotknął czegoś na swym ramieniu.

Ręka mu znieruchomiała.

- To dziwne - powiedział nam. - To jest jak pajęczyna, ale lepkie. Nie mogę ruszyć ręką. -

Nagle myśli jego ogarnęła panika. - To się przylepiło. Nie mogę tego ruszyć!

Włączyła się kobieta z Sealand, udzielając rzeczowej wskazówki.

- Nie walcz z tym. Wyczerpiesz się. Połóż się na ziemi, jeśli możesz. Zachowaj spokój.

Nie ruszaj się. Po prostu czekaj. Leż spokojnie na ziemi, tak żeby to cię nie owinęło całego.

Zobaczyłem, że Michael słucha instrukcji, choć myśli jego wcale nie były pełne zaufania.

Nagle zdałem sobie sprawę, że na całej polanie ludzie drapali się, próbując zerwać z siebie

coś, lecz tam, gdzie ich ręce tego dotknęły, przylepiały się. Walczyli z tym jak muchy w

syropie, a przez cały ten czas spływało na nich więcej niteczek. Większość ludzi walczyła z

nimi przez kilka sekund, a potem próbowała uciekać i szukać schronienia wśród drzew. Robili

około trzech kroków, zanim nie posklejały się im nogi, potem padali na ziemię. Nitki, które

już tam leżały, oplatały ich w dalszym ciągu. Gdy z nimi walczyli, coraz więcej nitek opadało

na nich lekko, aż wreszcie nie mogli już walczyć z nimi dłużej. Koniom nie było lepiej.

Dostrzegłem jednego ukrytego w małym krzaku. Gdy ru szył naprzód, wyrwał krzak z

korzeniami. Krzak odwinął się i dotknął jego tylnej nogi. Koń padł i leżał wierzgając... przez

chwilę.

Opadająca nić przylgnęła do mojej ręki. Powiedziałeś Rosalindzie i Petrze, żeby cofnęły

się w głąb jaskini. Patrzyłem na nitkę i nie śmiałem dotknąć jej drugą ręką. Powoli i ostrożnie

background image

próbowałem zdrapać to coś z ręki, pocierając nią o skałę. Nie byłem dość ostrożny. Ten rud

przyciągnął tę i inne nitki i ręka przykleiła mi się do skały - Już są! - zawołała Petra

równocześnie myślami i słowami.

Uniosłem oczy i zobaczyłem lśniący biały kształt, podobny do ryby, osiadający pośrodku

polany. Jego lądowa nie skręciło unoszące się w powietrzu włókna w chmura wokół aparatu i

strumień powietrza odrzuciło na zewnątrz. Zauważyłem kilka nitek przed wejściem do

jaskini, wahających się, falujących, a potem wpływających dc środka. Bezwiednie

zamknąłem oczy. Lekka pajęczyna dotknęła mej twarzy. Gdy znów spróbowałem otworzyć

oczy, zorientowałem się, że nie potrafię.

17.

Potrzeba wiele stanowczości, żeby leżeć zupełnie spokojnie, gdy czuje się coraz więcej

lepkich niteczek opadających pierzastym, łaskocącym dotykiem na twarz i ręce; a więcej

jeszcze, kiedy się czuje, że te, które opadły najpierw, uciskają skórę jak silne sznurki i

łagodnie ją naciągają.

Złapałem Michaela na tym, że zastanawiał się z pewną obawą, czy nie była to jakaś

sztuczka i czy nie lepiej by mu było pozbyć się tego, gdyby próbował ucieczki. Zanim

zdążyłem odpowiedzieć, włączyła się kobieta z Sealand, uspokajając nas znowu, mówiła,

żebyśmy zachowywali się spokojnie i uzbroi]i się w cierpliwość. Rosalinda z naciskiem

przekazała to Petrze.,

- Ciebie też to dosięgło? - spytałem ją.

— Tak - powiedziała. - Wiatr wiejący od machiny wmiótł to wprost do jaskini Petro,

kochanie, słyszałaś co ona powiedziała. Musisz starać się zachowywać spokojnie.

Warkot i furkot, który dominował nad wszystkim, zmniejszył się, gdy machina

wylądowała. Teraz ustał. Następująca po nim cisza była wstrząsem. Rozległo się kilka na pół

stłumionych okrzyków i zduszonych dźwięków ale nic więcej. Zrozumiałem tego powody.

Nitki opadły na moje usta. Nie mógłbym ich otworzyć, gdybym chciał wydać okrzyk.

Wydawało się, że czekanie nigdy się nie skończy. Skóra mi cierpła pod dotknięciem

nitek, a ściągnięta, zaczynała boleć.

Kobieta z Sealand spytała:

Michael? Licz żeby mi wskazać do ciebie drogę.

Michael zaczął liczyć kształtami cyfr. Liczył miarowo, dopóki jedynka i dwójka jego

background image

dwunastki nie zamazała się, nie rozpłynęła we wzorze ulgi i wdzięczności, W milczeniu,

które teraz zapadło, usłyszałem, jak mówi słowami:

- Oni są w tej jaskini, w tej tutaj.

Usłyszałem skrzyp drabiny, zgrzytanie jej słupów o ścianę, a teraz lekki syk. Wilgoć

skropiła moją twarz i ręce i skóra zaczęła odzyskiwać sprężystość. Znów spróbowałem

otworzyć oczy; z oporem, lecz powoli ustąpiły. Gdy je otwarłem, czułem lepkość wokół

powiek.

Tuż przede mną na wyższych szczeblach drabiny, nachylając się do środka, stała postać

całkowicie ukryta w lśniącym, białym stroju. W powietrzu wciąż jeszcze przepływały

włókna, lecz gdy opadały na kaptur lub na ramiona białego stroju, nie kleiły się. Ześlizgiwały

się i łagodnie opadały w dół. Nie widziałem właścicielki stroju, lecz jej oczy patrzyły na mnie

przez małe, przezroczyste okienka. W ręce ubranej w białą rękawiczkę trzymała metalową

butelkę, z której z sykiem wydobywała się delikatna, rozpylona ciecz.

- Odwróć się - nadeszła do mnie myśl tej kobiety. Odwróciłem się, a ona rozpyliła ciecz

po moim ubraniu, od góry do dołu. Potem wspięła się po dwóch czy trzech ostatnich

szczeblach, przekroczyła mnie w miejscu, w którym leżałem, i skierowała się w stronę

Rosalindy i Petry w głębi jaskini, rozpylając ciecz po drodze. U wejścia ukazała się głowa i

ramiona Michaela. On także był opryskany cieczą, a kilka zabłąkanych nitek, które na nim

spoczęły, błyszczało przez chwilę, zanim zeń opadło. Usiadłem i spojrzałem mu przez ramię.

Biała machina spoczywała pośrodku polany. Przyrząd na jej szczycie przestał się obracać

i teraz, kiedy można go było obserwować, wyglądał na coś w rodzaju stożkowatej spirali,

zmontowanej z wielu rozstawionych segmentów z jakiegoś niemal przezroczystego materiału.

Z boku kadłuba w kształcie ryby znajdowały się oszklone okna, a drzwi były otwarte.

Sama polana wyglądała teraz tak, jakby jakaś fantastyczna ilość pająków osnuła ją z

wszystkich sił pajęczyną. Była zasnuta nitkami, które wydawały się teraz bardziej białe niż

błyszczące; trzeba było kilku chwil, żeby uczuć, że coś jest z nimi nie w porządku; zanim się

pojęło, że nie unoszą się już teraz w powietrzu tak jak nici pajęcze. I nie tylko one, lecz

wszystko trwało w bezruchu, było spetryfikowane.

Kształty wielu ludzi i koni rozproszone były wśród szałasów. Były równie nieruchome

jak wszystko inne.

Nagle z prawej strony dobiegł ostry trzask. Spojrzałem tam w samą porę, żeby spostrzec,

iż młode drzewo ułamało się u swej podstawy i padło na ziemię. Potem kątem oka

zobaczyłem inną rzecz - powoli nachylający się krzew. Gdy nań patrzyłem, jego korzenie

wyrwały się z gruntu. Jeszcze jeden krzak się poruszył. Jakiś szałas załamał się sam z siebie i

background image

zawalił, a inny... Było to niesamowite i przerażające...

W głębi jaskini Rosalinda odetchnęła z ulgą. Wstałem i podszedłem do niej, Michael

szedł za mną. Petra oświadczyła tonem ściszonym, jakby wymówki:

- To było bardzo straszne.

Jej oczy spoczęły z wyrzutem i z ciekawością na biało ubranej postaci. Kobieta po raz

ostatni jeszcze kilkakrotnie rozpyliła dokładnie wokoło ową ciecz, potem zdjęła rękawiczki i

zsunęła kaptur. Przyglądała się nam, i my, mówiąc szczerze, gapiliśmy się na nią.

Miała duże oczy o tęczówkach bardziej brązowych niż zielonych, ocienione długimi

rzęsami koloru ciemnego złota. Nos miała prosty, a nozdrza wykrojone z doskonałością

rzeźby. Usta miała może nieco za szerokie; podbródek zaokrąglony, lecz nie miękki. Włosy

miała nieco ciemniejsze niż Rosalinda i krótkie, co było dziwne u kobiety. Były przycięte

niemal na wysokości podbródka.

Lecz bardziej niż cokolwiek zdumiewała nas świetlistość jej twarzy. Nie była to bladość,

była to po prostu jasność, niby świeżej śmietany, a jej policzki wyglądały jakby przyprószone

różowymi płatkami. Nie było niemal żadnej zmarszczki na tej gładkości, była całkiem świeża

i doskonała, jak gdyby nigdy nie tknął jej wiatr ani deszcz. Trudno nam było uwierzyć, że

jakakolwiek rzeczywista, żyjąca istota może tak wyglądać, może być tak nietknięta, tak

nieskazitelna.

Bo nie była to dziewczyna w swym pierwszym rozkwicie, była to niewątpliwie kobieta -

może trzydziestoletnia, trudno to było powiedzieć. Była pewna siebie z tym

spokojnym przeświadczeniem, przy którym pewność siebie Rosalindy wyglądała niemal’

na pyszałkowatość.

Obejrzała nas sobie, a potem skupiła uwagę na Petrze. Uśmiechnęła się do niej; błysnęły

jej białe, piękne zęby.

Nastąpił niezmiernie skomplikowany wzór myślowy, obejmujący uczucie przyjemności,

satysfakcji, osiągnięcia celu, ulgi, aprobaty i, co najbardziej mnie zdziwiło, odrobiny czegoś

bardzo podobnego do strachu. Subtelność tego połączenia przekraczała pojęcie Petry, lecz

tyle z niego do niej dotarło, że przez kilka sekund mogła patrzeć kobiecie w twarz z

niezwykłą powagą, szeroko otwartymi oczami; jakby w jakiś sposób wiedziała, nie

rozumiejąc ani jak, ani dlaczego, że jest to jedna z zasadniczych chwil w jej życiu.

Potem, po kilku sekundach, odprężyła się, uśmiechnęła i zachichotała. Widocznie coś się

pomiędzy nimi nawiązało, lecz było to tej jaikości lub na tym poziomie, że w ogóle do mnie

nie dotarło. Pochwyciłem spojrzenie Rosalindy, lecz ona tylko potrząsnęła głową i

obserwowała je.

background image

Kobieta z Sealand pochyliła się i podniosła Petrę. Popatrzyły sobie z bliska w oczy. Petra

podniosła rękę i badawczo dotknęła twarzy kobiety, jakby chcąc się upewnić, czy jest

prawdziwa. Kobieta z Sealand roześmiała się, pocałowała Petrę i znów ją posadziła. Powoli

potrząsnęła głową, jakby jeszcze nie całkiem w to wierzyła.

- Warto było - powiedziała słowami, lecz słowami tak dziwnie wymawianymi, że z

początku ledwie je rozumiałem. - Tak, na pewno było warto!

Znów ześlizgnęła się w kształty myślowe, dużo łatwiejsze do zrozumienia niż jej słowa.

- Niełatwo było dostać pozwolenie na ten przyjazd. Taka ogromna odległość; z górą

dwukrotnie większa niż ta, którą ktokolwiek z nas dotychczas przebył. Bardzo kosztowne

było wysłanie statku; oni nie chcieli uwierzyć, że będzie warto. Ale będzie... - spojrzała znów

ze zdumieniem na Petrę. - W jej wieku i bez szkolenia... a przecież potrafi objąć myślą pół

świata! - Raz jeszcze potrząsnęła głową, jakby wciąż nie mogła w to całkiem uwierzyć.

Potem zwróciła się do mnie. - Ona musi się jeszcze wiele uczyć, lecz my jej damy

najlepszych nauczycieli, a potem, kiedyś, ona będzie ich uczyła.

Usiadła na posłaniu Sophie, składającym się ze skór

i gałązek. Na tle odrzuconego białego kaptura jej piękna głowa wyglądała jakby w

aureoli. W zamyśleniu obserwowała każde z nas po kolei i wydawała się zadowolona. Skinęła

głową.

- Pomagając sobie nawzajem, wy także przebyliście już długą drogę, ale przekonacie się,

że możemy was nauczyć jeszcze o wiele więcej. - Wzięła Petrę za rękę. - No cóż, jeżeli nie

macie żadnych rzeczy do zabrania i nie ma żadnych przeszkód, moglibyśmy wystartować od

razu.

- Do Waknuk? - spytał Michael.

Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie; kobieta zatrzymała się wstając, i spojrzała na

niego pytająco.

- Tam jeszcze jest Rachel - wyjaśnił. Kobieta z Sealand zamyśliła się.

- Nie jestem pewna... zaczekaj chwilę - powiedziała. Nagle skontaktowała się z kimś na

pokładzie machiny

stojącej na zewnątrz, z taką szybkością i na takim poziomie, że prawie nic z tego nie

zrozumiałem. Teraz z żalem potrząsnęła głową.

- Tego się obawiałam - powiedziała. - Przykro mi, ale nie możemy jej zabrać.

- To nie potrwa długo. To niedaleko - dla waszej latającej machiny... - nastawał Michael.

Znów potrząsnęła głową.

- Przykro mi - powiedziała raz jeszcze. - Oczywiście, zabralibyśmy ją, gdybyśmy mogli,

background image

ale są przeszkody techniczne. Widzicie, podróż była dłuższa, niż przewidywaliśmy.

Napotkaliśmy tak straszne tereny, że nie mieliśmy odwagi nad nimi przelatywać, nawet na

dużej wysokości; musieliśmy okrążać je z daleka. A także z powodu tego, co działo się tutaj,

musieliśmy lecieć szybciej, niż mieliśmy zamiar. - Urwała, zastanawiając się, czy ma

wyjaśnić coś, czego nie zrozumieją może ludzie tak prymitywni jak my. - Maszyna -

powiedziała nam - potrzebuje paliwa. Im więcej ciężaru musi unieść, im szybciej leci, tym

więcej paliwa zużywa, a teraz mamy go już tylko tyle, żeby wrócić, jeśli będziemy lecieć

ostrożnie. Gdybyśmy mieli lecieć do Waknuk i tam lądować, i jeszcze raz startować; i wziąć

czworo z was oprócz Petry, zużylibyśmy całe paliwo, za-.nim moglibyśmy wrócić do domu.

To znaczy, że wpadlibyśmy do morza i utonęlibyśmy. Was troje możemy stąd jeszcze zabrać

bezpiecznie; czworga, z dodatkowym lądowaniem, już nie możemy.

Nastąpiła pauza, podczas której ocenialiśmy sytuację. Ona przedstawiła nam ją dość jasno

i usiadła, nieruchoma postać w lśniącym, białym stroju, podciągnąwszy kolana i otoczywszy

je rękami, czekając ze współczuciem i cierpliwie, żebyśmy pogodzili się z tymi faktami.

W trakcie tej pauzy uświadomiliśmy sobie niesamowitość otaczającego nas milczenia.

Teraz nie było słychać żadnego dźwięku. Wszystko trwało w bezruchu. Nie szeleściły nawet

liście na drzewach. Wstrząśniętej nagłym zrozumieniem Rosalindzie wyrwało się pytanie:

- Ale oni nie są... oni wszyscy nie są... umarli? Nie zrozumiałam, myślałam...

- Tak - kobieta z Sealand odpowiedziała jej z prostotą. - Oni wszyscy są martwi.

Plastikowe nitki kurczą się, gdy wysychają. Człowiek, który z nimi walczy i zaplątuje się w

nie. Wkrótce traci przytomność. To bardziej humanitarne niż wasze strzały i włócznie.

Rosalinda zadrżała. Być może ja także. W tym było coś obezwładniającego, coś zupełnie

różnego od fatalnego wyniku walki wręcz lub od nieszczęśliwego toku zwykłej bitwy.

Zaskoczyła nas też kobieta z Sealand, gdyż w myślach jej nie dostrzegliśmy nieczułości, ale

też żadnego specjalnego przejęcia się; tylko lekki niesmak, jak wobec nieuniknionej, lecz

niewątpliwej konieczności. Pojęła teraz nasze zmieszanie i potrząsnęła głową z wyrzutem.

- Zabijanie jakiejkolwiek istoty nie należy do przyjemności - przyznała. - Ale udawanie,

że można bez tego żyć, jest samookłamywaniem się. Musi się mieć mięso na talerzu, musi się

zabronić kwitnąć jarzynom, kiełkować ziarnu; nawet cykl życia mikrobów musi się dla nas

poświęcić, żeby utrzymać nasz własny cykl. Nie jest to niczym haniebnym ani

wstrząsającym; jest to po prostu cząstka wielkiego, obracającego się koła gospodarki

naturalnej. To zupełnie tak samo jak my tymi sposobami musimy utrzymywać się przy życiu,

musimy zachować nasz gatunek w walce przeciw innym gatunkom, które chcą go zniszczyć -

albo też stracić wiarę w siebie.

background image

Nieszczęśliwi ludzie z Rubieży byli skazani nie z własnej winy na życie w brudzie i w

nędzy - nie było dla nich żadnej przyszłości. A co do tych, którzy ich na to skazali - cóż, to

także tak wygląda. Wiecie, że istnieli przedtem panowie życia. Słyszeliście kiedyś o wielkich

jaszczurach? Kiedy nadszedł czas, że trzeba było je zastąpić, musiały przeminąć.

Nadejdzie kiedyś dzień, że my sami będziemy musieli ustąpić miejsca czemuś innemu. Z

całą pewnością będziemy walczyć przeciw nieuniknionemu, tak jak te tutaj pozostałości po

Starych Ludziach. Będziemy ze wszystkich sił próbować zetrzeć na proch to, co z niego

powstaje, bo zdrada wobec własnego gatunku zawsze wydaje się zbrodnią. Zmusimy nowe,

żeby się nowym okazało, a kiedy się okaże, miniemy. Tak jak ci tutaj, w ten sam sposób.

Ze względu na lojalność wobec własnego rodzaju oni nie mogą tolerować nas; ze

względu na lojalność wobec naszego rodzaju my nie możemy tolerować trudności, które oni

nam stwarzają.

Jeśli ten proces wami wstrząsa, to dlatego, że nie potrafiliście stanąć z boku, i wiedząc,

kim jesteście, dostrzec tego, co może oznaczać różnica rodzaju. Wasze myśli są zmącone

waszymi powiązaniami i waszym wychowaniem; wciąż jeszcze na pół myślicie, że oni

reprezentują ten sam rodzaj co wy. Dlatego jesteście wstrząśnięci. I dlatego oni was

zaskoczyli, bo oni nie mają wątpliwości. Oni są czujni, są zbiorowo świadomi

niebezpieczeństwa zagrażającego ich rodzajowi. Wiedzą całkiem dokładnie, że jeśli mają

przeżyć, muszą bronić tego rodzaju nie tylko przed pogorszeniem się, lecz także przed

poważniejszą nawet groźbą wyższej jego odmiany.

Bo my jesteśmy wyższą odmianą, a przecież dopiero zaczynamy. My potrafimy myśleć

razem i rozumieć się nawzajem tak, jak oni nigdy nie potrafili; zaczynamy rozumieć, jak

należy się zbierać i stosować złożony zespół myśli do rozwiązania problemu - i dokąd to nas

może kiedyś zaprowadzić? My nie jesteśmy zamknięci w indywidualnych klatkach, z których

możemy porozumiewać się tylko za pomocą niewystarczających słów. Rozumiejąc się

nawzajem, nie potrzebujemy praw zagrażających formom życia, jak gdyby były one tak do

siebie podobne jak cegły; nigdy nie moglibyśmy popełnić tej potworności, żeby sobie

wyobrazić, iż mielibyśmy zmuszać samych siebie do identyczności i wzajemnego do siebie

podobieństwa jak bite monety; nie usiłujemy mechanicznie wbić się w geometryczne wzory

społeczne czy polityczne; nie jesteśmy dogmatykami pouczającymi Boga, jak powinien

rządzić światem.

Istotną jakością życia jest samo życie; istotną jakością samego życia jest zmiana; zmiana

to ewolucja; i my jesteśmy jej częścią.

Statyczność, wróg zmiany, jest wrogiem życia i dlatego jest też naszym nieprzejednanym

background image

wrogiem. Jeśli wciąż jeszcze czujecie się wstrząśnięci albo jeśli macie wątpliwości,

zastanówcie się tylko nad pewnymi rzeczami, jakie robią ci ludzie, którzy nauczyli was,

żebyście myśleli o nich jak o swych przyjaciołach. Niewiele wiem o waszym życiu, ale

wszędzie tam, gdzie zbiór starych gatunków stara się zachować istnienie, jego wzór prawie

się nie zmienia. I zastanówcie się także nad tym, co oni mieli zamiar zrobić z wami i

dlaczego...

Tak jak przedtem uważałem, że jej retoryczny styl jest nieco przytłaczający, lecz na ogół

mogłem śledzić jej sposób myślenia. Nie miałem tej siły odbicia, która pozwoliłaby mi

myśleć o sobie jako o innym gatunku - ani nie jestem pewien, czy mam ją już teraz. W mojej

opinii wciąż jeszcze nie jesteśmy niczym więcej niż nieszczęśliwymi, drobnymi odmieńcami;

lecz potrafiłem spojrzeć wstecz i zastanowić się nad tym, dlaczego zostaliśmy zmuszeni do

ucieczki.

Spojrzałem na Petrę. Siedziała, dość wyraźnie znudzona całą tą apologią, patrząc na

piękną twarz kobiety z Sealand z jakimś smutnym zdziwieniem. Szereg wspomnień odbił się

w moich oczach; twarz Ciotki Harriet w wodzie, jej włosy łagodnie unoszone prądem; biedna

Anna, bezsilna postać, zwisająca u belki; Sally, załamująca ręce z niepokoju o Katherine i ze

strachu o siebie samą; Sophie, zamieniona w dzikuskę, osuwająca się w kurz ze strzałą w

szyi...

Każdy z tych obrazów mógł być obrazem przyszłości Petry...

Przysunąłem się do niej i otoczyłem ją ramieniem. Podczas całego wykładu kobiety z

Sealand Michael wyglądał na zewnątrz przez wejście, obserwując niemal pożądliwie

machinę, która czekała na polanie. Patrzył na nią jeszcze przez kilka minut potem, jak się

zatrzymała, wreszcie westchnął i odwrócił się. Przez kilka chwil wpatrywał się w skałę u

swoich stóp. Teraz podniósł oczy.

- Petro - spytał. - Myślisz, że mogłabyś dla mnie połączyć się z Rachel?

Petra na swój potężny sposób, nadała pytanie.

- Tak, Jest tam. Chce wiedzieć, co się dzieje - powiedziała mu.

- Powiedz jej najpierw, że cokolwiek mogłaby usłyszeć, jesteśmy żywi i wszystko jest w

porządku.

- Tak - odparła teraz Petra. - Ona to rozumie.

- Teraz chcę, żebyś powiedziała jej to - ciągnął Mi-chael ostrożnie. - Ona musi

zachowywać się dzielnie - i bardzo czujnie - a niedługo, może za trzy lufc cztery dni, ja

przyjadę i zabiorę ją stamtąd. Powiesz jej to?

Petra zrelacjonowała to energicznie, lecz, bardzo dokładnie, a potem siedziała, czekając

background image

na odpowiedź. Stopniowo lekko marszczyła brwi.

- O, kochanie - powiedziała z lekkim oburzeniem. - Ona jest zupełnie odurzona i znów

płacze. Zdaje się, że ta dziewczyna bardzo lubi płakać, prawda? Nie rozumiem dlaczego. Jej

uboczne myśli wcale nie są teraz smutne; to wygląda na płacz ze szczęścia. Czy to nie

śmieszne?

Wszyscy patrzyliśmy na Michaela nie robiąc żadnych uwag.

- No cóż - powiedział tonem obrony - wy dwoje jesteście wyjęci spod prawa, więc żadne

z was nie może wrócić.

- Ale Michael... - zaczęła Rosalinda.

- Ona jest całkiem sama - powiedział Michael. - Czy zostawiłabyś samego Davida albo

czy David zostawiłby ciebie?

Na to nie było odpowiedzi.

- Powiedziałeś: zabiorę ją stamtąd - zauważyła Rosalinda.

- Właśnie nad tym myślałem. Moglibyśmy zostać w Waknuk przez pewien czas,

oczekując dnia, kiedy my, a może nasze dzieci zostaną zdemaskowane... To nie wygląda

dobrze...

Albo moglibyśmy przyjść na Rubieże - rozejrzał się po jaskini i spojrzał na polanę z

obrzydzeniem. - To też nie wygląda dobrze.

- Rachel zasługuje na zabranie jej tak samo jak wszyscy z nas. A więc w porządku: jeśli

machina nie może jej zabrać, ktoś będzie musiał ją przyprowadzić.

Kobieta z Sealaind pochyliła się do przodu, patrząc na niego. W jej oczach widać było

współczucie i podziw, ale łagodnie potrząsnęła głową.

- To bardzo daleka droga, a pomiędzy nami jest przerażający, nieprzebyty kraj -

przypomniała mu.

- Wiem o tym - przyznał. - Ale ziemia jest okrągła, więc musi istnieć inna droga, żeby się

do was dostać.

- To będzie trudne - i na pewno niebezpieczne - ostrzegła go.

- Nie bardziej niebezpieczne niż pozostanie w Waknuk. Poza tym, jak moglibyśmy zostać

tam teraz, gdy wiemy, że istnieje gdzieś miejsce dla ludzi takich jak my, że mamy dokąd iść?

- Wiedza o tym - oto co sprawia różnicę. Wiedza o tym, że nie jesteśmy po prostu

niewydarzonymi potworkami - kilkorgiem przerażonych odmieńców, mających nadzieję

uratować własną skórę. To jest różnica: próbować tylko utrzymać się przy życiu albo mieć

coś, dla czego warto żyć.

Kobieta z Sealand myślała przez chwilę, potem podniosła oczy, żeby znów spotkać się z

background image

jego spojrzeniem.

- Gdy przybędziecie do nas, Michael - powiedziała - możesz być całkiem pewien, że

zajmiecie wśród nas swoje miejsce.

Drzwiczki zatrzasnęły się głucho. Machina zaczęła wirować i wzniecać pełen kurzu wiatr

na polanie. Widzieliśmy, przez okna Michaela, jak osłaniał się przed nim; jego odzież

powiewała. Nawet dewiacyjne drzewa „wokół polany kołysały się w swych pajęczych

całunach.

Podłoga pod nami nachyliła się. Po lekkim przechyle ziemia zaczęła uciekać w dół, a my

coraz szybciej unosiliśmy się ku wieczornemu niebu. Wkrótce wyrównaliśmy lot, kierując się

na południowy zachód,

Petra była podniecona i trochę zbyt gwałtowna.

- To ogromnie cudowne - oświadczyła. - Widzę na całe mile wokoło. Och, Michael, jakiś

ty stąd mały i zabawny.

Samotna, miniaturowa postać na polanie machała ku nam ręką.

- Właśnie teraz - nadeszła do nas myśl Michaela - wydaję się sobie tutaj trochę mały i

zabawny, Petro, kochanie. Ale to minie. Podążymy za wami.

To było dokładnie to, co widziałem w moich snach. Słońce, jaśniejsze niż to, jakie

kiedykolwiek oglądało Waknuk, lśniło nad rozległą niebieską zatoką, której przybrzeżne fale,

białe u szczytów, pełzały z wolna ku plaży. Małe łodzie, niektóre o kolorowych żaglach, a

niektóre w ogóle bez żagli, wpływały do portu pełnego już statków. Skupione wzdłuż brzegu i

zwężające się, w miarę jak rozciągało się ku wzgórzom, leżało miasto ze swymi białymi

domami wśród zielonych parków i ogrodów. Mogłem nawet rozróżnić małe wehikuły,

prześlizgujące się szerokimi ulicami, wzdłuż których zasadzono drzewa. Nieco w głębi, obok

kwadratu zieleni, z wieży błyskało jasne światło i machina w kształcie ryby spływała ku

ziemi.

Było mi to tak znane, że prawie się przestraszyłem. Przez krótką chwilę wyobraziłem

sobie, że obudzę się i znajdę się z powrotem w swoim łóżku w Waknuk. Żeby upewnić się, że

to jawa, wziąłem Rosalindę za rękę.

- To istnieje rzeczywiście, prawda? Ty także to widzisz? - spytałem.

- To jest piękne, David... Nigdy nie myślałam, że może być coś tak pięknego... A jest

jeszcze coś innego, o czym nigdy mi nie mówiłeś.

- Co? - spytałem.

- Słuchaj!... Czujesz to? Otwórz szerzej swój umysł... Petro, kochanie, gdybyś mogła

przestać paplać na kilka minut...

background image

Zrobiłem tak, jak mi powiedziała. Uświadomiłem sobie, że inżynier w naszej machinie

komunikuje się z kimś w dole, lecz poza tym, jakby w tle, było coś nie znanego mi, ©oś

nowego. Jeśli idzie o dźwięk, przypominało to brzęczenie w pszczelim ulu, jeśli idzie o

światło - wszystko zalewający blask.

- Co to jest? - spytałem, zaskoczony.

- Nie zgadujesz, David? To ludzie. Mnóstwo, całe mnóstwo ludzi naszego rodzaju.

Zrozumiałem, że musi mieć słuszność i przysłuchiwałem się temu przez chwilę, dopóki

podniecenie Petry nie zapanowało mocniej nad nią - i musiałem sam się przed nim chronić.

Byliśmy już teraz nad lądem i patrzyliśmy, jak miasto się ku nam przybliża.

- Zaczynam w końcu wierzyć, że to jest rzeczywistość - powiedziałem Rosalindzie. - W

tamtych czasach nigdy nie było cię ze mną.

Odwróciła ku mnie głowę. Jej twarz ukazywała, prawdziwą Rosalindę, uśmiechniętą, o

błyszczących oczach. Jej zbroja opadła. Pozwoliła mi zajrzeć pod nią. Była jak otwierający

się kwiat...

- Tym razem, David... - zaczęła.

Potem coś zamazało jej myśl. Poczuliśmy się jak uderzeni obuchem i chwyciliśmy się za

głowy. Nawet podłoga pod nami trochę zadrgała. Ze wszystkich stron napłynęły niespokojne

protesty.

- O, przepraszam - usprawiedliwiała się Petra wobec załogi statku i ogólnie wobec miasta.

- ale to jest strasznie podniecające.

- Tym razem, kochanie, wybaczymy ci - powiedziała Rosalinda. - Bo rzeczywiście.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
The Kraken Wakes John Wyndham
More Spinned Against John Wyndham
John Wyndham The Kraken Wakes
Dumb Martian John Wyndham
John Wyndham Chocky
John Wyndham More Spinned Against
John Wyndham Kukułcze jaja z Midwich
The Red Stuff John Wyndham
John Wyndham Stowaway To Mars
Pawley s Peepholes John Wyndham(1)
Kukułcze jaja z Midwich John Wyndham
Wyndham John Dziwne historie
Wyndham, John El Dia de los Trifidos
Wyndham John Dziwne historie (1991)
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich (1957)
Wyndham, John Los Cuclillos de Midwich
Wyndham John Kukułcze jaja z Midwich

więcej podobnych podstron