John Wyndham
Dziwne Historie
Przekład Małgorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej
Consider her ways and others (wybór)
Copyright © John Wyndham 1956, 1961
Sleepers of Mars (wybór)
Copyright© 1938, 1931, 1933, 1934, 1933
DZIWNA HISTORIA
Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi na
zaproszenie przybył do biura prawnego “Cropthorne, Daggit and Howe” przy Bedford Rów, gdzie
został przyjęty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego młodzieńca, który mimo że miał
zaledwie około trzydziestki, pełnił już funkcję dyrektora firmy po zgonie panów C., D. i H.
Kiedy zaś ów pan Fratton poinformował go, iż na mocy testamentu świętej pamięci sir
Andrew Vincella stał się beneficjentem spadku sześciu tysięcy Akcji Zwyczajnych w
przedsiębiorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawało się, że - jak młody człowiek wyraził się potem w
rozmowie z kolegą - pana Astera zatkało.
Odpowiednia klauzula stwierdzała, iż zapisu dokonano “w uznaniu niezwykle cennej
przysługi, jaką spadkobierca niegdyś mi wyświadczył”. Testament nie precyzował charakteru owej
przysługi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat przekraczały zakres obowiązków pana
Frattona, chociaż trzeba przyznać, że powściągał ciekawość z niemałym trudem.
Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów i sześciu pensów za
akcję, pojawił się w niezwykle stosownym momencie dla interesów pana Astera; sprzedaż
nieznacznej tylko części akcji umożliwiła mu rozwiązanie kilku palących problemów. W trakcie
dopełniania związanych z tym formalności obaj panowie spotkali się kilkakrotnie. Po pewnym
czasie doszło do tego, że pan Fratton, powodowany niezaspokojoną ciekawością, znalazł się
znacznie bliżej granicy zawodowej dyskrecji, niż mu się to zazwyczaj zdarzało, i pozwolił sobie
tytułem próby na rzucenie niezobowiązującej uwagi:
- Pan niezbyt dobrze znał sir Vincella, prawda?
Pan Aster gdyby tylko chciał, mógłby bez trudu odparować taką zaczepkę, udzielając
jakiejś wymijającej odpowiedzi. Nie uczynił tego jednak. Wręcz przeciwnie, spojrzał z namysłem
na swego rozmówcę i powiedział:
- Widziałem go raz w życiu. Nie dłużej niż półtorej godziny.
- Tak też przypuszczałem - wyznał pan Fratton, dając nieco jawniejszy wyraz swemu
zdziwieniu. - Czy było to mniej więcej w czerwcu ubiegłego roku?
- Dokładnie dwudziestego piątego czerwca - sprecyzował pan Aster.
- I nie spotkał go pan nigdy przedtem?
- Nie. Ani przedtem, ani potem.
Pan Fratton pokręcił głową na znak, że nic nie pojmuje. Po chwili milczenia pan Aster
dodał:
- Widzi pan... jest coś dziwnego w całej tej sprawie.
Pan Fratton kiwnął głową w milczeniu, pan Aster zaś ciągnął dalej:
- Chciałbym... może ma pan jutro wolny wieczór? Zjedlibyśmy wspólnie kolację, co pan na
to?
Pan Fratton miał wolny wieczór. Mężczyźni zjedli kolację w klubie, po czym przeszli do
zacisznego salonu na kawę i cygaro. Po dłuższym namyśle pan Aster powiedział:
- Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ta historia z Vincellem była nieco jaśniejsza. Nie
bardzo wiem... Po prostu coś mi się w niej nie klei. Zresztą będzie chyba lepiej, jeżeli opowiem
panu wszystko od początku. Otóż było tak:
Wieczór dwudziestego piątego czerwca był jednym z niewielu ładnych wieczorów tego
brzydkiego lata. Z przyjemnością wracałem więc do domu piechotą. Nie spieszyłem się wcale i
nawet zastanawiałem się, czyby nie wstąpić na małego drinka, kiedy nagle dostrzegłem starszego
mężczyznę, który stał na chodniku przy Thanet Street, jedną ręką przytrzymując się barierki, i
rozglądał się wokół nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.
Jak panu wiadomo, w tej części Londynu roi się, zwłaszcza latem, od przybyszów z całego
świata, którzy często miewają taki właśnie zagubiony wygląd. Ale ten starszy pan - miał dobrze po
siedemdziesiątce - nie był turystą. Z pewnością nim nie był. Wyglądał szykownie - takie
spostrzeżenie nasunęło mi się na jego widok. Miał szpiczastą, siwą, starannie przystrzyżoną
bródkę, czarny pilśniowy porządnie wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, świetnie skrojony
i w doskonałym gatunku, drogie buty oraz równie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich
dżentelmenów spotyka się czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej trasy. W
pojedynkę, szklistoocy, pokazują się w miejscach publicznych nader rzadko. Kilku przechodniów
idących przede mną rzuciło mu krótkie spojrzenie, a oceniwszy stan, w jakim się znajdował, szło
dalej. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że człowiek ten wcale nie jest podchmielony. Wyglądał
raczej na przestraszonego. Dlatego też zatrzymałem się przy nim.
- Czy pan źle się czuje? - zapytałem. - Czy mam złapać taksówkę?
Spojrzał na mnie. Wzrok miał mętny, ale twarz inteligentną, nieco ascetyczną; białe,
krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze szczuplejszą. Wydało mi się, że nie od razu mnie dostrzegł. Na
moje pytanie zareagował z opóźnieniem i wyraźnym wysiłkiem.
- Nie - odparł niepewnie. - Nie, dziękuję. Nic... Nic mi nie jest.
Widać było, że nie mówi całej prawdy, ale nie dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że
chce mnie odprawić. A skoro już go zaczepiłem, nie miałem zamiaru tak go zostawić.
- Przeżył pan chyba jakiś szok? - powiedziałem.
Przeniósł wzrok na ulicę. Pokiwał głową, ale nic nie odrzekł.
- Tu niedaleko jest szpital... - zacząłem, lecz nieznajomy zaprotestował ruchem głowy.
- Nie, nie - zapewnił. - Zaraz mi przejdzie.
Nadal mnie nie odprawiał, przeciwnie, miałem wrażenie, iż nie chce, żebym się oddalił.
Rozglądał się wokół, potem skierował wzrok na siebie. Wtedy zamarł i zesztywniał: patrzył w dół
na swoje ubranie ze zdumieniem, które musiało być szczere. Puścił barierkę i podniósł rękę,
wpatrując się w rękaw marynarki, potem jakby zauważył dłoń - kształtną, wypielęgnowaną, ale
wyschniętą ze starości, pomarszczoną w stawach, oplecioną wypukłymi żyłami. Na małym palcu
tkwił złoty sygnet...
Wie pan, czyta się nieraz o oczach wychodzących z orbit, lecz ja widziałem to naprawdę.
Rzeczywiście wyglądały tak, jakby lada moment miały wyskoczyć z czaszki. Jego wyciągnięta
ręka zaczęła niepokojąco drżeć. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Przeraziłem
się, że to zawał.
- Niedaleko stąd jest szpital... - zacząłem znowu, lecz on ponownie zaprotestował.
Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyszło mi do głowy, że powinien gdzieś usiąść albo
może wypić kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowałem, nie powiedział ani tak, ani nie, lecz
ruszył za mną posłusznie przez ulicę do pobliskiego Wilburn Hotel. Zaprowadziłem go do stolika
w kawiarni i zamówiłem dwie podwójne brandy. Gdy odwróciłem wzrok od kelnera, nieznajomy
patrzył w głąb kawiarni z wyraźnym przerażeniem na twarzy. Spojrzałem w tym samym kierunku.
Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.
Wpatrywał się w nie z napiętą uwagą. Zdjął kapelusz i położył go na krześle obok. Podniósł
wciąż drżącą rękę i dotknął najpierw brody, następnie posrebrzonych siwizną włosów. A potem
siedział już bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro.
Poczułem ulgę, kiedy przyniesiono brandy. On najwyraźniej też. Dolał sobie trochę wody
sodowej i wychylił kieliszek jednym haustem. Jego dłoń uspokoiła się nieco, policzki nabrały
koloru, ale wciąż patrzył przed siebie. Nagle podniósł się zdecydowanym ruchem.
- Przepraszam pana na moment - powiedział uprzejmie.
Przeszedł między stolikami, stanął przed lustrem i przez pełne dwie minuty studiował z
bliska swoje odbicie. Wrócił na miejsce. Chociaż jeszcze nie odzyskał pewności siebie, poruszał się
nieco bardziej zdecydowanie. Przywołał kelnera i wskazał nasze puste kieliszki. Spojrzał na mnie
jakoś dziwnie i oświadczył:
- Winien panu jestem przeproszenie. Był pan dla mnie niezwykle uprzejmy.
- Ale skądże! - zapewniłem. - Cieszę się, że mogłem panu służyć pomocą. Wszystko
wskazuje na to, że przeżył pan jakiś przykry wstrząs.
- Hm... Kilka wstrząsów naraz - przyznał, po czym dodał: - Ciekawe, że wyobrażenia senne
tak dobrze potrafią naśladować rzeczywistość, kiedy damy im się zaskoczyć.
Nie wydawało mi się, by można było udzielić na to jakiejś sensownej odpowiedzi, nawet
więc nie próbowałem.
- Z początku to bardzo denerwujące - uzupełnił ze sztucznym ożywieniem.
- Cóż więc się panu przydarzyło? - zapytałem, nadal nie wiedząc, o co mu chodzi.
- To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten pośpiech - wyjaśnił. -
Przechodziłem właśnie przez ulicę za tramwajem, gdy nagle dostrzegłem drugi, nadjeżdżający z
przeciwka. Był tuż-tuż. Musiał mnie potrącić.
- Ach, tak! - odparłem. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to się stało?
- Tu obok, na Thanet Street - powiedział.
- Ale... ale nie widać, żeby był pan ranny - zauważyłem.
- No właśnie - przyznał z zakłopotaniem. - Wygląda na to, że nie jestem ranny.
Nie był ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak już wspomniałem, prezentowało się
nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano chyba ćwierć wieku temu. Nie
byłem pewien, czy powinienem mu o tym mówić. Postanowiłem odłożyć to na później. Kelner
postawił przed nami pełne kieliszki. Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki i zaraz spuścił
wzrok, skonsternowany.
- Moja portmonetka! Mój zegarek! - wykrzyknął.
Wręczyłem kelnerowi banknot funtowy, wydał mi resztę, a mój gość przyglądał się temu z
uwagą. Kiedy kelner oddalił się, powiedziałem:
- Pan wybaczy, ale mam wrażenie, że w następstwie tego wstrząsu musiał pan doznać
zaniku pamięci. Czy pan... czy pamięta pan, kim pan jest?
Zmierzył mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmując palca z kieszeni kamizelki odparł z
nutą podejrzliwości w głosie:
- Kim jestem? Oczywiście że pamiętam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam niedaleko stąd,
przy Hart Street.
Po chwili wahania sprostowałem:
- Kiedyś była tu Hart Street. Ale jej nazwę zmieniono, o ile się nie mylę, w latach
trzydziestych. W każdym razie jeszcze przed wojną.
Wyraźnie stracił pewność siebie, której pozory starał się zachować, i przez moment siedział
w milczeniu. Potem pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki i wyciągnął stamtąd portfel -
wykonany z dobrze wyprawionej skóry, ze złotymi okuciami na rogach i z wyciśniętymi inicjałami
A. V. Przyjrzał mu się z ciekawością, położył na stole i otworzył. Z lewej przegródki wyjął banknot
funtowy i zmarszczył brwi, potem zaś banknot pięciofuntowy, który zdziwił go jeszcze bardziej.
Bez słowa ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął podłużną książeczkę, stanowiącą zapewne
komplet z portfelem. W jej lewym dolnym rogu również widniały litery A. V., natomiast w lewym
górnym rogu był napis: “Notes. 1958”. Długo przyglądał się jej, zanim podniósł oczy na mnie.
- Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem? - zapytał niepewnie.
- Tak - potwierdziłem.
Po kolejnej długiej pauzie powiedział zupełnie jak dziecko:
- Nic nie rozumiem. A gdzie moje życie? Co się stało z moim życiem?
Jego twarz przybrała teraz żałosny, ponury wyraz. Podsunąłem mu kieliszek. Wypił łyk
brandy. Otworzył notes i zauważył zamieszczony na pierwszej stronie kalendarz.
- O Boże! - wyszeptał. - To jest... to jest za bardzo prawdziwe. Co się ze mną stało?
- Częściowy zanik pamięci w następstwie przeżytego szoku nie jest niczym niezwykłym.
Zazwyczaj po pewnym czasie pamięć powraca. Może zajrzy pan tutaj... - wskazałem portfel. - Z
pewnością coś pan tu znajdzie i zaraz wszystko się panu przypomni.
Najpierw zawahał się, potem jednak sięgnął do prawej przegródki portfela. Wyjął kolorową
fotografię, niewątpliwie grupowe zdjęcie rodzinne. On sam stał w środku, o jakieś pięć czy sześć
lat młodszy, w tweedowym garniturze, obok mężczyzny lat około czterdziestu pięciu o podobnych
rysach. Były tam także dwie nieco młodsze kobiety oraz czwórka kilkunastoletnich dzieci, dwie
dziewczynki i dwóch chłopców. W głębi, za starannie przystrzyżonym trawnikiem, widniał
fragment fasady osiemnastowiecznego domu.
- Nie sądzę, by musiał się pan martwić o swoje życie - zauważyłem. - Wygląda na to, że
wiedzie się panu całkiem dobrze.
Następnie nieznajomy wyjął z portfela trzy karty wizytowe przedzielone cienką bibułką, na
których wytłoczone było tylko nazwisko: “Sir Andrew Vincell”, bez adresu, oraz kopertę
zaadresowaną: “Sir Andrew Vincell, OBE, British Vinvinyl Plastics Ltd”, gdzieś we wschodniej
dzielnicy Londynu.
Potrząsnął głową, pociągnął łyk brandy, jeszcze raz spojrzał na kopertę i roześmiał się
sztucznie. Opanował się z wyraźnym wysiłkiem i orzekł stanowczym tonem:
- To jest jakiś głupi sen. Jak się z tego obudzić?
Zamknął oczy i wyrecytował z determinacją:
- Nazywam się Andrew Vincell. Mam dwadzieścia trzy lata. Mieszkam przy Hart Street
numer czterdzieści osiem. Pracuję jako praktykant w firmie dyplomowanych księgowych
Penberthy and Truli, Bloomsbury Square numer sto dwa. Jest 12 lipca 1906 roku. Dziś rano
zostałem potrącony przez tramwaj na Thanet Street. Musiał mnie porządnie stuknąć, bo mam
halucynacje. Już!
Otworzył oczy i szczerze się zdziwił, widząc mnie wciąż przed sobą. Znów spojrzał na
kopertę i jego twarz zapłonęła gniewem.
- Sir Andrew Vincell! - krzyknął z oburzeniem. - Vinvinyl Plastics Limited! Co to, u diabła,
ma znaczyć?
- Czy nie uważa pan - podsunąłem - iż należałoby przyjąć, że jest pan członkiem tego
przedsiębiorstwa, a nawet, jak wiele na to wskazuje, jednym z jego dyrektorów?
- Ale przecież już panu mówiłem... - urwał. - Co to jest ten plastik? - ciągnął dalej. - Mnie
się to kojarzy tylko z plasteliną. A co ja mogę mieć wspólnego z plasteliną?
Biłem się z myślami. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wstrząs, czy cokolwiek to
było, wymazał z jego pamięci jakieś pięćdziesiąt lat. Przyszło mi do głowy, że pobudzę, być może,
jego pamięć, poruszając jakiś dobrze mu znany i ważny dla niego temat. Stuknąłem w blat stołu.
- To na przykład jest plastik - stwierdziłem.
Przyjrzał się blatowi, postukał weń paznokciami.
- Dla mnie to nie jest żaden plastik. Przecież to jest twarde - powiedział.
Spróbowałem wyjaśnić.
- Zanim stwardniał, był plastyczny. Istnieje wiele rodzajów plastiku. Ta popielniczka,
pokrycie krzesła, na którym pan siedzi, to pióro, okładka mojej książeczki czekowej, płaszcz
przeciwdeszczowy tamtej kobiety, jej torebka, rączka parasolki i dziesiątki innych przedmiotów
wokół nas. Nawet moja koszula jest utkana z plastiku.
Przez pewien czas siedział w milczeniu, z coraz większym zainteresowaniem przenosząc
wzrok kolejno na wymieniane przeze mnie przedmioty. Na koniec skierował spojrzenie na mnie;
wyrażało silne skupienie. Lekko drżał mu głos, kiedy zapytał ponownie:
- To naprawdę jest rok 1958?
- Z całą pewnością - zapewniłem. - Jeżeli pan nie wierzy własnemu notesowi, to za barem
wisi drugi kalendarz.
- Nie ma koni - zamruczał do siebie - i drzewa na placu są takie wysokie... Sen nigdy nie
bywa tak konsekwentny, nie do tego stopnia...
- Zamilkł na moment, po czym nagle wybuchnął: - Na Boga! Jeżeli to prawda... - Spojrzał
na mnie z błyskiem podniecenia w oku. - Proszę mi opowiedzieć o tym plastiku - zażądał
niecierpliwie.
Nie jestem chemikiem i wiem o plastiku nie więcej niż każdy przeciętny człowiek. Skoro
jednak wyraźnie zapalił się do tematu, a jak wspomniałem, wydawało mi się, że znajomy temat
może ożywić jego pamięć, postanowiłem spróbować. Wskazując na popielniczkę, powiedziałem:
- Jeśli się nie mylę, to jest bakelit, jeden z najwcześniejszych plastików
termoutwardzalnych. Opatentował go niejaki Baekeland, gdzieś w roku 1909. To ma jakiś związek
z formaldehydem i fenolem.
- Termoutwardzalny? Co to znaczy? - zapytał.
Wytłumaczyłem, jak mogłem najlepiej, po czym przystąpiłem do dzielenia się z nim
strzępami wiadomości, jakie posiadam na temat łańcuchów molekularnych, polimeryzacji i tak
dalej oraz niektórych cech i zastosowań. Wcale nie odniosłem wrażenia, że wykładam zawiłości
chemii własnej babce: mój rozmówca słuchał w skupieniu, od czasu do czasu powtarzając jakiś
wyraz, jakby chciał go sobie wbić do głowy. Chociaż fakt, że zawisnął na moich ustach, dosyć mi
nawet pochlebiał, bynajmniej nie sądziłem, że moje słowa w jakikolwiek sposób przyczyniły się do
przywrócenia mu pamięci.
Rozmawialiśmy - a właściwie ja mówiłem - blisko godzinę, a on przez cały czas siedział z
mocno splecionymi dłońmi słuchając mnie pilnie, w napięciu. Potem zauważyłem, że brandy
przestała już działać, i mój rozmówca znowu popadł w stan przygnębienia.
- Myślę, że będzie lepiej, jeśli odprowadzę pana do domu - zaproponowałem. - Czy pamięta
pan swój adres?
- Hart Street czterdzieści osiem - odparł.
- Nie, mam ma myśli pański obecny adres - skorygowałem. Lecz on nie słuchał. Na jego
twarzy wciąż malowało się głębokie wewnętrzne skupienie.
- Żebym tylko zapamiętał... żebym zapamiętał, kiedy się obudzę - wymamrotał z
desperacją, raczej do siebie niż do mnie, po czym znów podniósł na mnie wzrok.
- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytał.
Przedstawiłem się.
- To także postaram się zapamiętać - zapewnił z niezwykłą powagą.
Pochyliłem się nad stołem i otworzyłem notes na pierwszej stronie. Widniało tam jego
nazwisko i adres przy Upper Grosvenor Street. Złożyłem razem portfel i notes i wsunąłem mu do
ręki. Wcisnął je automatycznie do kieszeni i siedział nieobecny, zapatrzony w przestrzeń, podczas
gdy portier poszedł wezwać taksówkę.
Drzwi eleganckiego mieszkania otworzyła nam kobieta w średnim wieku, przypuszczalnie
gospodyni. Poradziłem, by wezwała lekarza sir Vincella, i zaczekałem na jego przybycie, żeby
wyjaśnić co zaszło.
Następnego wieczora zadzwoniłem, by dowiedzieć się o zdrowie chorego. Jakiś młodszy
kobiecy głos poinformował mnie, że po zażyciu środka uspokajającego sir Vincell spał dobrze,
obudził się nieco zmęczony, ale przyszedł już całkowicie do siebie i nie przejawia żadnych oznak
zaniku pamięci. Doktor nie widział powodów do niepokoju. Podziękowała mi za opiekę i za
doprowadzenie go do domu. I na tym koniec.
Właściwie zapomniałem o całym tym zdarzeniu aż do chwili, gdy w grudniu przeczytałem
w gazecie o jego śmierci.
Pan Fratton przez jakiś czas milczał, potem zaciągnął się głęboko dymem z cygara, wypił
łyk kawy, wreszcie stwierdził niezbyt błyskotliwie:
- Niezwykła sprawa.
- Też tak sądziłem... i sądzę nadal - powiedział pan Aster.
- Widzi pan - zaczął pan Fratton - rzeczywiście wyświadczył mu pan przysługę. Ale, pan
wybaczy, trudno powiedzieć, żeby zasługiwała ona aż na sześć tysięcy akcji wartych po funcie
każda, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów sześciu pensów za jedną.
- To prawda - zgodził się pan Aster.
- A co dziwniejsze - dodał pan Fratton - spotkał go pan latem ubiegłego roku. Natomiast
testament zawierający zapis został sporządzony i podpisany siedem lat temu. - Pan Fratton z
namysłem zaciągnął się cygarem. - I myślę, że nie będę zbyt niedyskretny, jeśli powiem również, iż
zastąpił on testament spisany dwanaście lat wcześniej, który także zawierał rzeczoną klauzulę. -
Pan Fratton przyglądał się swojemu rozmówcy w zadumie.
- Ja już dałem sobie z tym spokój - wyznał pan Aster - ale jeżeli zbiera pan kurioza, to
proszę także odnotować następujący fakt. - Wyjął z kieszeni marynarki portfel, a z niego wycinek
gazety, opatrzony nagłówkiem: “Zgony. Sir Andrew Vincell, Pionier Plastiku”. Odszukawszy
właściwy fragment tekstu w połowie kolumny, odczytał go na głos:
“Jest rzeczą znamienną, że w młodości sir Andrew Vincella nic nie zapowiadało jego
późniejszych zainteresowań. Początkowo pracował jako praktykant w firmie dyplomowanych
księgowych i dopiero w wieku dwudziestu trzech lat, latem 1906 roku, zupełnie niespodziewanie
przerwał praktykę i poświęcił się chemii. Kilka lat później dokonał pierwszego ważnego odkrycia,
kładąc podwaliny pod swe potężne przedsiębiorstwo”.
- Hm... - chrząknął pan Fratton i zmierzył pana Astera badawczym spój rżeniem. - To
właśnie w 1906 potrącił go tramwaj na Thanet Street.
- Zgadza się. Sam mi powiedział - przyznał pan Aster. Pan Fratton pokręcił głową.
- Dziwna historia.
- Owszem. Bardzo dziwna - zgodził się pan Aster.
CZWARTE TRAFIENIE
- Dilys! Posłuchaj! Kiedy zakładam taśmę w odwrotną stronę, słychać, jak mówię od końca
- stwierdził Stephen z wyraźna nutą zadowolenia w głosie.
Dilys odłożyła książkę i podniosła wzrok na męża. Na stole przed nim stał magnetofon,
wzmacniacz i różne inne drobiazgi. Gęsta plątanina przewodów łączyła to wszystko z kontaktem w
ścianie, potężnym głośnikiem i parą słuchawek, które Stephen miał na uszach. Pół podłogi zasłane
było kłębami i skrawkami taśmy.
- Kolejny sukces nauki - podsumowała chłodno. - Zdaje się, że miałeś tylko zmontować
kawałek taśmy z przyjęcia na cześć Myry. Ona z pewnością wolałaby nagranie we właściwym
porządku.
- No tak, ale właśnie przyszło mi do głowy, że...
- I zobacz, jak naśmieciłeś. Zupełnie jak po balu sylwestrowym z serpentynami. Co to w
ogóle jest?
Stephen rzucił okiem na ścinki i zwoje taśmy.
- A, to są kawałki, na których wszyscy mówią jednocześnie, ta historia, którą Charles
wszystkich zanudzał, oraz kilka nierozważnych wypowiedzi i tym podobne.
Dilys podniosła się i mierząc cały ten bałagan krytycznym spojrzeniem powiedziała:
- Chyba to przyjęcie było bardziej nierozważne, niż nam się zdawało. Posprzątaj to, a ja
nastawię herbatę.
- Ale najpierw musisz tego wysłuchać - zaprotestował. Zatrzymała się przy drzwiach.
- Podaj mi, proszę, przynajmniej jeden powód - powiedziała - dla którego miałabym
wysłuchać, jak mówisz od końca. - I wyszła.
Stephen wcale nie zabrał się do sprzątania. Wcisnął natomiast klawisz odtwarzania i z
zaciekawieniem wysłuchał dziwacznego bełkotu, jakim był jego głos odtworzony od końca.
Następnie przerwał, zdjął słuchawki i wysłuchał nagrania przez głośnik. Zauważył ze zdziwieniem,
że głos zachował brzmienie europejskie, choć niezrozumiałe dźwięki trajkotały z zawrotną
prędkością. Na próbę zmniejszył więc o połowę prędkość odtwarzania i zwiększył natężenie głosu.
Głos, niższy teraz o oktawę, cedził głębokie, ociężałe, dziwne sylaby i wywierał doprawdy duże
wrażenie. Stephen pokiwał głową, po czym przechylił ją do tyłu, wsłuchując się w dudniący
grzmot, który przetaczał się przez pokój.
Naraz rozległ się syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej parę.
Towarzyszył mu podmuch gorącego powietrza, jak z wnętrza hutniczego pieca...
Stephen poderwał się zaskoczony i o mało nie przewrócił krzesła. Kiedy się opanował,
skoczył do przodu, pospiesznie wyłączając klawisze i przykręcając gałki. Głos przestał płynąć.
Stephen z niepokojem lustrował aparaturę, wypatrując iskrzenia lub dymu. Ale nic takiego nie
dostrzegł i wydawał właśnie westchnienie ulgi, gdy poczuł, że nie jest już sam w pokoju.
Gwałtownie rozejrzał się wokół. Na widok stojącej za nim nie dalej niż metr postaci otworzył usta
ze zdziwienia.
Mężczyzna stał wyprostowany, z rękami przyciśniętymi do ciała. Wysoki, około metra
osiemdziesięciu wzrostu, wydawał się jeszcze wyższy z powodu nakrycia głowy: podłużnego
cylindra z wąskim rondem. Niżej widniał wykrochmalony kołnierzyk z odgiętymi rogami,
popielaty jedwabny fular, długi, ciemny frak z jedwabnymi klapami, szare spodnie o odcieniu
lawendy, spod których wystawały czarne lśniące czubki butów. Stephen musiał odchylić się
głębiej, żeby dostrzec jego skrócony profil. Twarz nieznajomego była przyjemna, ogorzała, jakby
opalona śródziemnomorskim słońcem. Miał duże ciemne oczy, a bujny wąs łączył się u nasady
szczęki z zadbanymi bokobrodami. Podbródek i dolna część policzków były starannie wygolone.
Rysy twarzy przywodziły na myśl asyryjskie posągi.
Mimo całego zaskoczenia Stephen odnotował, że chociaż, zważywszy okoliczności, strój
taki wydawał się niestosowny, niewątpliwie był najwyższej jakości, w swoim miejscu zaś i czasie
mógł stanowić wzór elegancji. Patrzył więc nadal.
Mężczyzna poruszył wargami.
- Przybyłem - oświadczył uroczyście.
- Ee... No, tak - wyjąkał Stephen. - Tak... Widzę... Ale, szczerze mówiąc, nie bardzo
rozumiem...
- Pan mnie wzywał. Przybyłem więc - powtórzył mężczyzna tonem, który miał wszystko
wyjaśniać.
Stephen zmarszczył brwi w przypływie zdumienia.
- Ale ja nic nie mówiłem - zaprotestował. - Siedzę tutaj i...
- Nie ma powodu do obaw. Jestem pewien, że nie będzie pan żałował - zapewnił
mężczyzna.
- Nie boję się. Jestem tylko zdumiony - wyjaśnił Stephen. - Nie rozumiem...
- Czyż nie skonstruował pan Żelaznego Pentagramu? - w podniosłym tonie pojawiła się
nuta zniecierpliwienia. Nie poruszając ręką, mężczyzna zwinął trzy palce prawej dłoni tak, że
obciągnięty popielatą skórzaną rękawiczką palec wskazujący został skierowany w dół. - I czyż nie
wypowiedział pan także Zaklęcia Mocy? - dodał.
Stephen spojrzał tam, gdzie wskazywał palec. Zauważył, że kilka splątanych odcinków
taśmy rzeczywiście tworzyło na podłodze jakąś figurę geometryczną, która mogłaby uchodzić za
coś w rodzaju pięciokąta. Ale dlaczego żelazny?... Ależ tak, oczywiście, powłoka z tlenku żelaza!
Tyle że w sensie dość umownym...
Natomiast to “Zaklęcie Mocy”... No cóż, zakładając, że głos odtworzony od końca może w
gruncie rzeczy wstrzelić się w każde zaklęcie...
- Obawiam się - powiedział Stephen - że to raczej jakieś nieporozumienie... Jakiś zbieg
okoliczności...
- Dość niezwykły zbieg okoliczności - zauważył sceptycznie nieznajomy.
- Chyba właśnie na tym polegają zbiegi okoliczności - stwierdził Stephen.
- Nigdy nie słyszałem o takim przypadku - powiedział mężczyzna. - Ilekroć ja sam lub
któryś z moich przyjaciół jest w ten sposób wezwany, dzieje się to zawsze w konkretnej sprawie. I
sprawa ta zostaje zawsze załatwiona.
- Jaka sprawa? - zapytał Stephen.
- Mam na myśli pańskie konkretne potrzeby, które potrafimy zaspokoić. Pan zaś znajduje
się w posiadaniu pewnego przedmiotu, który chętnie włączylibyśmy do naszych zbiorów. Rzecz
sprowadza się do uzgodnienia warunków. Następnie podpisuje się pakt, oczywiście własną krwią,
i to wszystko.
Dopiero słowo pakt pobudziło właściwe skojarzenia. Stephen przypomniał sobie, że pokój
wypełnił się ledwo wyczuwalną wonią palonych węgli.
- Myślę, że zaczynam rozumieć - powiedział. - To ma być jakieś nawiedzenie, tak? Czy
chce pan powiedzieć, że jest pan...?
Nieznajomy przerwał mu, marszcząc brwi.
- Nazywam się Batruel. Jestem jednym z wysłanników mego Pana. Posiadam
pełnomocnictwo do zawierania paktów. A teraz byłbym zobowiązany, gdyby zechciał mnie pan
uwolnić z tego ciasnego pentagramu, którym jestem skrępowany, byśmy mogli wygodnie
przystąpić do uzgodnienia warunków paktu.
Stephen przyglądał się mężczyźnie, po czym pokręcił głową i wybuchnął śmiechem.
Źrenice przybysza rozszerzyły się. Wyglądał na zirytowanego.
- Co to znaczy? Nie rozumiem.
- Drogi panie - zaczął Stephen. - Przykro mi, że został pan tu ściągnięty przez przypadek.
Ale zapewniam pana, że przybył pan do miejsca, które zupełnie nie nadaje się do ubijania
jakichkolwiek interesów.
Batruel przyglądał mu się z namysłem. Uniósł głowę i nieznacznie poruszył nozdrzami.
- Ciekawe - zdziwił się. - Wcale nie czuję zapachu świętości.
- Ależ nie - zaprzeczył Stephen. - Po prostu istnieje już spora dokumentacja na temat
pańskich kontraktów. Wynika z niej, że jedyną ich wspólną cechą jest to, iż druga strona zawsze z
biegiem czasu źle na tym wychodzi.
- No, bez przesady. Moja oferta jest niezwykle szeroka...
Tym razem Stephen mu przerwał, kręcąc głową.
- Może sobie pan oszczędzić trudu - poradził. - Mam na co dzień do czynienia z natrętnymi
agentami przeróżnej maści.
Batruel posłał mu ponure spojrzenie.
- Przywykłem raczej do klientów zdesperowanych - przyznał. - No, cóż, skoro jest pan
pewien, że zaszło nieporozumienie, nie pozostaje mi chyba nic innego, jak udać się w drogę
powrotną i złożyć stosowne wyjaśnienie. G ile mi wiadomo, nigdy przedtem nic takiego się nie
zdarzyło. Chociaż, oczywiście, zgodnie z regułą prawdopodobieństwa, powinno się kiedyś zdarzyć.
Po prostu tym razem nie dopisało mi szczęście. Żegnam zatem... Co też ja mówię?! Vale,
przyjacielu. Jestem gotów!
Przyjął na powrót sztywną postawę. Zamknął oczy i rysy jego twarzy zastygły.
Nic nie nastąpiło.
Batruel rozluźnił szczęki.
- No, dalej. Niech pan mówi - wykrzyknął gniewnie.
- Co mam mówić? - zapytał Stephen.
- Drugie Zaklęcie Mocy, rzecz jasna. Odprawienie.
- Ale ja go nie znam. Nic nie wiem o żadnych zaklęciach mocy - zaprotestował Stephen.
Batruel zmarszczył brwi.
- Czy chce mi pan powiedzieć, że nie może mnie pan odprawić? - zapytał.
- Jeżeli wymaga to jakiegoś zaklęcia, to z całą pewnością nie mogę - potwierdził Stephen.
Na twarzy Batruela pojawił się wyraz konsternacji i przerażenia.
- Ależ to niesłychane! Co ja mam teraz robić!? Przecież muszę wrócić z podpisanym
paktem lub Zaklęciem Odprawy!
- Dobrze więc. Niech pan powie, jak brzmi to zaklęcie, a ja je wypowiem - zaproponował
Stephen.
- Ale ja go nie znam - powiedział Batruel. - Nigdy go nie słyszałem. Wszystkim, którzy
mnie dotychczas wzywali, zależało na szybkim załatwieniu sprawy i podpisaniu paktu... - Urwał. -
Naprawdę, byłoby znacznie prościej, gdyby zechciał pan siebie... Nie? To straszne! Doprawdy, nie
mam pojęcia, co począć.
Od drzwi dobiegł szmer, po nim zaś stukanie czubkiem bucika: Dilys dawała w ten sposób
znać, że niesie tacę. Stephen podszedł do drzwi i najpierw uchylił je ostrożnie.
- Mamy gościa - ostrzegł.
- Ale jakim cudem? - zaczęła, a kiedy otworzył drzwi szerzej, o mało nie upuściła tacy.
Stephen wziął od niej tacę i odstawił w bezpieczne miejsce, podczas gdy Dilys stała jak wryta.
- Pozwól, kochanie, to jest pan Batruel. Moja żona - dokonał prezentacji.
Batruel, nadal sztywny, mimo napięcia wyglądał teraz na zmieszanego. Zwrócił głowę w jej
stronę i skłonił się nieznacznie.
- Jestem oczarowany, madame - wyznał. - Mam nadzieję, że wybaczy mi pani moje
dziwaczne zachowanie, lecz niestety ruchy mam skrępowane. Gdyby małżonek pani zechciał
wyświadczyć mi przysługę, przełamując ten zaklęty pięciobok...
Dilys wciąż wpatrywała się w niego bez słowa, z podziwem szacując jego strój.
- Przykro mi, ale nie wiem, o co chodzi.
Stephen pospieszył z wyjaśnieniem. Starał się zrobić to najlepiej jak umiał. Kiedy skończył,
Dilys powiedziała:
- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia... Powinniśmy chyba znaleźć jakieś wyjście? Ale to
okropnie trudne. Gdyby pan był, na przykład, normalnym przesiedleńcem... - Przyglądając się
Batruelowi, z namysłem dodała: - Słuchaj, Steve. Skoro rzeczywiście wytłumaczyłeś panu, że nie
chcemy niczego podpisywać, to może byś go już uwolnił? Zdaje się, że jest mu tam bardzo
niewygodnie.
- Dziękuję, madame. W istocie jest mi bardzo niewygodnie - potwierdził Batruel smętnie.
Po chwili zastanowienia Stephen przyznał:
- Ponieważ już tu się znalazł, a my wiemy, o co chodzi, to być może nic nie ryzykuję. -
Pochylił się i odsunął zwój taśmy.
Batruel wystąpił ze zburzonego w ten sposób pentagramu. Prawą ręką zdjął cylinder, lewą
przyłożył do krawata. Zwracając się do Dilys wykonał głęboki ukłon z wyszukaną elegancją: stopy
wyprostowane, lewa dłoń na nie istniejącej rękojeści szpady, cylinder przyciśnięty do serca.
- Do usług, madame.
Powtórzył to samo przed Stephenem.
- Sługa uniżony, sir.
Stephen odpowiedział podobnie, w dobrej intencji, lecz natychmiast zrozumiał, że wobec
stylu gościa jego reakcja była niestosowna. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Przerwała je Dilys.
- Wobec tego przyniosę jeszcze jedno nakrycie.
Wyszła, wróciła i przejęła inicjatywę.
- Pan... Dawno pan nie był w Anglii, prawda? - zagaiła towarzysko.
Batruel zareagował lekkim zdziwieniem.
- Na jakiej podstawie pani tak sądzi, jeśli wolno spytać?
- Och, po prostu... Tak tylko myślałam - tłumaczyła się Dilys niejasno.
- Moja żona ma na myśli pański strój - wyjaśnił Stephen.
- Ponadto, wybaczy pan, ale odnoszę wrażenie, że nieco pomieszał pan epoki. Na przykład
styl pańskiego ukłonu poprzedza styl pańskiego ubioru o co najmniej dwa pokolenia.
Batruel wydawał się zaskoczony. Przyjrzał się swemu ubraniu.
- Podczas poprzedniej wizyty zwracałem baczną uwagę na modę - powiedział
zawiedzionym tonem.
- Proszę się tym nie przejmować - pocieszyła go Dilys. - Nosi pan piękny strój. Co za
doskonały materiał!
- Ale nie całkiem zgodny z obowiązującą modą, tak? - wtrącił Batruel ostro.
- No, niezupełnie - przyznała Dilys. - Domyślam się, że nie zawsze jesteście na bieżąco w...
To znaczy tam, skąd pan przybywa.
- Tak, to prawda - stwierdził Batruel. - Prowadziliśmy ożywione interesy w tych okolicach
do siedemnastego, osiemnastego wieku, ale od dziewiętnastego nie idzie nam najlepiej. Naturalnie,
coś tam zawsze jest, lecz obsadzenie poszczególnych regionów to kwestia przypadku i tak się
składa, że byłem tu osobiście tylko raz w dziewiętnastym stuleciu, a w obecnym jestem po raz
pierwszy. Mogą więc państwo sobie wyobrazić, z jaką ogromną przyjemnością stawiłem się na
wezwanie pani małżonka. Mam na myśli moje nadzieje na zawarcie obustronnie korzystnej
transakcji...
- Nie mówmy już może o tym - przerwał mu Stephen.
- Ach, tak. Rzeczywiście. Najmocniej przepraszam. Pan rozumie, stary wierzchowiec
poczuł zapach prochu.
Zapadło milczenie. Dilys wciąż przyglądała się gościowi z uwagą. Dla każdego, kto znał ją
równie dobrze jak jej mąż, byłoby oczywiste, że próbuje toczyć wewnętrzną walkę, w której górę
bierze ciekawość. Wreszcie powiedziała:
- Mam nadzieję, że pańskie misje w Anglii nie zawsze kończyły się niepowodzeniem, panie
Batruel.
- Ależ nie, skądże, szanowna pani. Zachowałem jak najmilsze wspomnienia ze wszystkich
pobytów w państwa ojczyźnie. Pamiętam, jak nawiedzałem pewnego adepta nauk, gdzieś w
pobliżu Winchester. Było to mniej więcej w połowie szesnastego wieku. Zażyczył sobie fortuny,
tytułu oraz pięknej, szlachetnie urodzonej małżonki. Udało nam się zdobyć dla niego przyjemny
majątek nie opodal Dorchester. Sądzę, że jego potomkowie mieszkają tam do dziś. Następny był
pewien młodzieniec na początku osiemnastego stulecia, który pragnął posiadać dobry dochód i
żonę z kręgów zbliżonych do dworu. Zaspokoiliśmy te ambicje i jego krew płynie teraz w różnych
niespodziewanych miejscach. Wreszcie, wkrótce potem, kolejny młodzieniec, raczej niskiego
stanu, chciał po prostu zostać słynnym mędrcem i dramatopisarzem. Było to nieco trudniejsze
żądanie, lecz także mu sprostaliśmy. Nie zdziwiłbym się, gdyby jego nazwisko pamiętano do
dzisiaj. Nazywał się...
- To bardzo interesujące - wtrącił Stephen. - I korzystne dla potomnych, lecz co stało się z
protagonistami?
Batruel wzruszył ramionami.
- No cóż, umowa jest umową. Podpisana zresztą dobrowolnie - rzekł z pewnym wyrzutem. -
Chociaż ja sam ostatnio nie odwiedzałem tych stron - ciągnął dalej - z doniesień moich kolegów
wynika, że wymogi mogą różnić się w szczegółach, lecz w zasadzie wszystkie pozostają takie
same. Nadal jest popyt na tytuły, zwłaszcza żon naszych klientów. Podobnie pożądane jest wejście
do towarzystwa, obojętnie jakiego. A także wspaniałe wiejskie rezydencje - które, rzecz jasna,
wyposażamy we wszystkie nowoczesne urządzenia - jak również pied-a-terre na Mayfair. Tam,
gdzie przedtem dostarczaliśmy pełną stajnię, dziś oferujemy limuzynę bent-rollsley saloon lub,
powiedzmy, prywatny samolot - mówił z nutą rozmarzenia w głosie.
Stephen uznał, że czas mu przerwać.
- Bent-rollsley? Czyżby? Następnym razem powinien pan pilniej przestudiować Biuletyn
Badań Rynkowych. Tymczasem będę wdzięczny, jeśli zaprzestanie pan kuszenia mojej żony, bo to
nie ona miałaby za to płacić.
- Owszem, to prawda - przyznał Batruel. - Taki już jest przywilej kobiet. Zawsze za coś
płacą, ale im więcej mają, tym mniejsze ponoszą koszty. Pańska żona wiodłaby znacznie
przyjemniejszy żywot, nie musiałaby wcale pracować, zatrudniałaby służbę...
- Niech pan natychmiast przestanie! - zażądał Stephen. - Powinien się pan już dawno
zorientować, że to przestarzała metoda. Na takie numery nie damy się już nabrać. Straciły dla nas
atrakcyjność.
Batruel nie był przekonany.
- Z lektury naszych biuletynów wynika, że światem nadal rządzi zło - zaoponował.
- Nie przeczę, ale jego gorsza część nie stosuje tak staroświeckich pojęć. Obecnie przeważa
dążenie do osiągnięcia jak największych korzyści minimalnym kosztem, a najlepiej bez ponoszenia
żadnych kosztów.
- To chyba nieetyczne - mruknął Batruel. - Jakieś zasady powinny obowiązywać.
- Być może, ale tak nie jest. Poza tym łączą nas teraz znacznie ściślejsze związki i
wzajemne zależności. Czy sądzi pan, że można dziś, na przykład, nabyć ni stąd, ni zowąd tytuł
własności albo wytłumaczyć się z niespodziewanie wysokich dochodów urzędom podatkowym,
czy wreszcie wybudować pałac bez zgody Urzędu Planowania Przestrzennego? Takie jest życie.
- Nie wątpię, że są to wszystko sprawy do załatwienia - powiedział Batruel.
- Myli się pan. Istnieje jeden jedyny bezpieczny sposób szybkiego wzbogacenia się. Jest
to... Na Jowisza! - Urwał nagle i zamyślił się.
Batruel zwrócił się do Dilys:
- Szkoda, że pani małżonek jest tak niesprawiedliwy w stosunku do samego siebie. Widać,
że posiada ogromny potencjał twórczy, który przy odrobinie kapitału mógłby wspaniale rozwinąć...
A świat nadal ma wiele do zaoferowania bogaczom oraz, oczywiście, ich żonom. Na przykład
powszechny szacunek, władzę, dalekomorskie jachty... Trudno oprzeć się wrażeniu, że pani
małżonek marnuje swoje talenty.
Dilys spojrzała na pogrążonego w rozmyślaniach małżonka.
- A więc pan również to dostrzega? Zawsze byłam przekonana, że nie potrafią go docenić w
firmie.
- Taak. Te biurowe rozgrywki - pospieszył z pomocą Batruel. - Mogą zaprzepaścić niejeden
młody talent. Wystarczy jednak zdobyć niezależność, by przy pomocy żony... zdolnej i pięknej,
jeśli wolno mi zauważyć, zniknęły powody, dla których miałby...
Stephen otrząsnął się z zamyślenia.
- Podręcznik kusiciela: Rozdział pierwszy - wtrącił ironicznie. - Może jednak zechce pan
oderwać się od podręcznika i stawić czoło faktom. Jeżeli uda się panuje pojąć, jestem skłonny ubić
z panem interes.
Twarz Batruela pojaśniała.
- Ach! - wykrzyknął. - Miałem nadzieję, że po dokładniejszym rozważeniu naszej oferty...
Stephen znowu mu przerwał.
- Przede wszystkim - zaczął - powinien pan pogodzić się z tym, że pańskie metody zupełnie
do mnie nie przemawiają, toteż może pan darować sobie próby utworzenia grupy nacisku wraz z
moją żoną, po drugie, to pan znalazł się w opałach, nie ja. Ciekawe, jak zamierza pan wrócić do...
No, tam, skąd pan przybył, jeżeli nie udzielę panu pomocy?
- Ja proponuję tylko, żeby pomógł pan sam sobie, a zarazem pomógł też mnie - zaznaczył
Batruel.
- Co znaczy, że dostrzega pan tylko jedną stronę zagadnienia. Otóż, proszę posłuchać. Ja
widzę tu trzy możliwe rozwiązania. Po pierwsze, można podjąć próbę odnalezienia osoby, która
nam powie, jak brzmi to Zaklęcie Mocy, niezbędne, by pana odesłać. Czy jednak wie pan, jak się
za to zabrać? Nie. I my też nie wiemy. Możliwość druga: mógłbym zaprosić tu pastora, żeby
odprawił egzorcyzmy. Sądzę, że z przyjemnością podjąłby się takiego zadania. Być może,
doczekałby się nawet z biegiem czasu kanonizacji za skuteczne odparcie pokusy.
Batruel zadrżał.
- Tylko nie to! - zaprotestował. - Jeden z moich przyjaciół doświadczył egzorcyzmów w
piętnastym wieku. Przeżył okropne męki, po których do dziś nie odzyskał pełni sił i wiary w siebie.
- Świetnie więc. Pozostaje zatem możliwość trzecia. W zamian za pewną okrągłą sumę,
jednak bez żadnych zobowiązań, gotów jestem znaleźć osobę, która zechce zawrzeć z panem pakt.
Po podpisaniu paktu będzie pan mógł wrócić z honorem i spełnioną misją. Co pan na to?
- Nic z tego - odparł Batruel pospiesznie. - Pan próbuje wymóc dwa ustępstwa za jedną
cenę. Nasza księgowość nigdy nie zaakceptuje takiej operacji.
- No tak. Nic dziwnego, że idzie wam coraz gorzej. Chociaż zajmujecie się tymi sprawami
od tysiącleci, nie odeszliście ani na krok od pierwszego numeru hipoteki. I skłonni jesteście nawet
pakować w to własny kapitał zamiast posłużyć się cudzym. W ten sposób nic nie zdziałacie. Ja
natomiast mam plan, który zapewnia mi pieniądze, wam daje upragniony pakt, zaś niezbędny
kapitał ogranicza się do kilku szylingów wyłożonych z mojej kieszeni.
- Nie bardzo rozumiem, jak to będzie możliwe - stwierdził Batruel z powątpiewaniem.
- Zapewniam pana, że jest to możliwe. Niewykluczone, że będzie pan musiał pozostać tu
przez kilka tygodni, ale może pan zamieszkać u nas, w pokoju gościnnym. Czy gra pan w piłkę
nożną?
- W piłkę nożną? - powtórzył Batruel niepewnie. - Chyba nie. A jak się w to gra?
- W takim razie będzie pan musiał zapoznać się z grubsza z zasadami i taktyką tej gry.
Przede wszystkim chodzi w niej o to, żeby dobrze kopać piłkę. Jeśli piłka nie wyląduje tam, gdzie
zawodnik chciał, jego wysiłek idzie na marne, drużyna traci szansę i w końcu przegrywa. Czy pan
to rozumie?
- Chyba tak.
- Wobec tego powinien pan także zrozumieć, że w krytycznym momencie nawet nieznaczne
popchnięcie piłki we właściwym kierunku wystarczy, żeby zyskać wiele. Niepotrzebne są żadne
niesportowe przepychanki, żadne kontuzje. Można zaaranżować wynik meczu, nie wzbudzając
najmniejszych podejrzeń. Wystarczy tylko w stosownym czasie lekkie trącenie piłki przez jednego
z tych chochlików, których używacie do wykonywania zadań praktycznych. Coś takiego nie
powinno panu sprawić trudności, prawda?
- Tak, prawda - zgodził się Batruel. - To całkiem proste. Przyznam jednak, że nie bardzo
pojmuję, po co miałbym...
- Kłopot w tym, szanowny panie, że jest pan beznadziejnie oderwany od współczesności,
mimo wszystkich tych biuletynów - podsumował Stephen. - Dilys, gdzie jest ten kupon
totalizatora?
Po upływie pół godziny Batruel zaczął dostrzegać pewne otwierające się przed nim
możliwości.
- No tak, rozumiem - powiedział. - Po zapoznaniu się z podstawowymi zagadnieniami
technicznymi łatwo będzie spowodować przegraną, remis lub nawet, w razie potrzeby, wygraną.
- O to właśnie chodzi - pochwalił go Stephen. - Wypełniam więc kupon i stawiam kilka
szylingów, żeby lepiej wyglądało. Pan załatwia mecze, a ja zgarniam gładko całą pulę, unikając
kłopotliwych pytań fiskusa.
- Istotnie, jest to dla pana korzystne - przyznał Batruel. - Ale skąd mam wziąć pakt, jeżeli
pan nie...
- Pakt to następny etap - wyjaśnił Stephen. - W zamian za wygraną zobowiązuję się znaleźć
osobę, która podpisze pakt w ciągu, powiedzmy, sześciu miesięcy, zgoda? Czy to wystarczy?
Doskonale. Spiszmy więc umowę. Dilys, bądź tak dobra i przynieś nam papier listowy i krew... No
nie, co za głupiec ze mnie, krew przecież mamy...
Pięć tygodni później Stephen wysiadał ze swojego bentleya przed Hotelem Northpark, a
chwilę potem na schodach pojawił się Batruel. Po kilku dniach postanowili nie zatrzymywać go u
siebie, okazało się bowiem, że jego nieposkromione kusicielstwo zakłóca spokój domowego
ogniska. Przeniósł się więc do hotelu, gdzie osiągał znacznie stosowniejsze wyniki i miał bardziej
zróżnicowane możliwości.
W drzwiach obrotowych ukazała się postać wcale nie przypominająca nieznajomego, który
pojawił się kiedyś w salonie Stephena. Znikły bokobrody, zostały jedynie obfite wąsy. Miejsce
fraka zajął starannie skrojony popielaty garnitur. Apaszkę zastąpił krawat w dyskretne prążki.
Zamiast wysokiego cylindra Batruel miał na głowie filcowy kapelusz. W rzeczy samej był to
wzorowo ubrany przystojny mężczyzna około czterdziestki z drugiej połowy dwudziestego wieku.
- Wskakuj - zaprosił go Stephen. - Masz przy sobie formularz paktu?
Batruel klepnął się po kieszeni marynarki.
- Zawsze noszę go przy sobie. Nigdy nic nie wiadomo... - zapewnił, gdy samochód ruszył.
Po pierwszym trafieniu trójki Stephen, mimo nadziei na anonimowość, zyskał spory
rozgłos. Ukrycie uśmiechu fortuny wartości dwustu dwudziestu tysięcy funtów szterlingów okazało
się znacznie trudniejsze, niż się wydawało. Na szczęście wykazali z Dilys dość przezorności, by
następną wygraną - tym razem w wysokości dwustu dziesięciu tysięcy funtów - podjąć nieco
później. Wypłacie trzeciego czeku, opiewającego na sumę dwustu dwudziestu pięciu tysięcy
funtów, towarzyszyło pewne wahanie, chociaż nie wykręty, bo do tych nie było żadnych podstaw,
ponieważ trafienia widniały na papierze, czarno na białym. Musiano się jednak zaniepokoić, skoro
wysłano do Stephena przedstawicieli przedsiębiorstwa. Jeden z nich, gorliwy młodzieniec w
okularach, perorował dość zapalczywie o regułach przypadku, a następnie przedstawił cyfrę
opatrzoną zaskakującą ilością zer, która, jak twierdził, miała ilustrować stopień
prawdopodobieństwa trzykrotnego trafienia trójki.
Stephen okazał zainteresowanie. Stwierdził, że jego system jest chyba lepszy, niż sądził,
skoro zdołał pokonać tak astronomiczny stopień nieprawdopodobieństwa.
Młodzieniec wyraził chęć zapoznania się z systemem. Stephen nie chciał jednak rozmawiać
na ten temat, chociaż zaznaczył, że nie wyklucza możliwości omówienia pewnych aspektów
sprawy z dyrektorem przedsiębiorstwa. I oto właśnie znajdowali się z Batruelem w drodze na
spotkanie z Samem Gripshawem.
Biurowiec totalizatora mieścił się przy jednej z tras wylotowych z miasta, nieco cofnięty i
oddzielony od jezdni równo przystrzyżonym trawnikiem, ozdobionym klombami szałwi. Portier w
liberii zasalutował Stephenowi, kiedy ten parkował bentleya przy podjeździe. Zaraz potem
wprowadzono ich do przestronnego gabinetu, gdzie Sam Gripshaw podniósł się zza biurka na ich
powitanie. Stephen uścisnął mu dłoń i przedstawił swego towarzysza.
- Pan pozwoli, mój doradca, pan Batruel - wyjaśnił. Sam Gripshaw, który zrazu rzucił
Batruelowi pobieżne spojrzenie, teraz przyjrzał mu się uważnie i badawczo. A nawet przez moment
jakby się zadumał. Potem zwrócił się do Stephena.
- Przede wszystkim pragnę panu pogratulować, młodzieńcze. Jest pan największym
zwycięzcą totalizatora w całej historii naszego przedsiębiorstwa. Sześćset pięćdziesiąt pięć tysięcy
funtów szterlingów! To piękna sumka. Niemniej jednak - pokręcił głową - to nie może trwać dalej,
drogi panie. Po prostu nie może.
- No, ja bym się spierał - odparł Stephen przyjaźnie, kiedy siadali. Sam Gripshaw ponownie
potrząsnął głową.
- Za pierwszym razem może to być uśmiech losu. Po raz drugi - niezwykłe szczęście. Trzy
razy - zaczyna już jakoś dziwnie pachnieć, czwarty raz wstrząsnąłby całym przedsiębiorstwem,
piąty całkowicie by je rozłożył. A na pustą pulę nikt nie postawi nawet pensa. To oczywiste.
Powiada pan, że ma pan jakiś system. Czy tak?
- Mamy system - sprostował Stephen. - Mój przyjaciel, pan Batruel...
- Ach tak, pan Batruel... - powtórzył Sam Gripshaw, ponownie posyłając Batruelowi
badawcze spojrzenie. - Domyślam się, że nie byłby pan skłonny podzielić się ze mną kilkoma
uwagami na temat tego systemu.
- Trudno się dziwić - zauważył Stephen.
- Tak, naturalnie. Ma pan rację - przyznał Sam Gripshaw. - Chociaż w zasadzie mógłby
pan, skoro nie sposób tak dalej...
- Ponieważ w przeciwnym razie zrujnowalibyśmy wasz interes, 27 prawda? Na tym nam,
rzecz jasna, nie zależy. I dlatego właśnie tu dziś jesteśmy. Pan Batruel ma dla pana pewną
propozycję.
- Ach tak! Bardzo proszę. Co to za propozycja? Słucham - ożywił się Gripshaw.
Batruel wstał z fotela.
- Panie Gripshaw, prowadzi pan tutaj doskonałe przedsiębiorstwo. Szkoda, gdyby straciło
społeczne zaufanie. Stratę poniosłoby zarówno społeczeństwo, jak i pan. Nie muszę tego
podkreślać, ponieważ, o ile wiem, powstrzymał się pan od nadania rozgłosu trzeciemu trafieniu
mego przyjaciela, pana Tramona. Pozwolę sobie zauważyć, że postąpił pan niezwykle rozsądnie,
sir. Mogłoby to bowiem spowodować pewne objawy zniechęcenia. Jestem w tym szczęśliwym
położeniu, że mogę panu zaproponować środki, które mogłyby wyeliminować ryzyko powtórzenia
się podobnej sytuacji. Nie będzie to kosztować pana ani pensa. Jednakże... - Przybrał ton kuszący z
miną artysty sięgającego po ulubiony pędzel. Sam Gripshaw wysłuchał go cierpliwie do końca.
- Jednakże, w zamian za to... taka mała formalność. Obiecuję panu, że ani obecny tutaj nasz
przyjaciel, pan Stephen Tramon, ani nikt inny nie będzie już korzystał z mej dalszej pomocy, że się
tak wyrażę, w prognozowaniu... W ten sposób minie stan zagrożenia i będzie pan mógł przystąpić
bez przeszkód do dalszego prowadzenia przedsiębiorstwa tak, jak na to zasługuje. Wyjął z kieszeni
formularz paktu i płynnym ruchem rozpostarł go na biurku.
Sam Gripshaw sięgnął po formularz i przejrzał warunki. Po czym, ku zaskoczeniu
Stephena, kiwnął głową niemal bez wahania.
- Wygląda mi to na uczciwy układ - stwierdził. - Zdaję sobie sprawę, że moje położenie nie
pozwala mi stawiać warunków. W związku z tym - podpisuję.
Batruel uśmiechnął się uszczęśliwiony. Zrobił krok do przodu i wyciągnął z kieszeni mały
scyzoryk.
Po złożeniu podpisu Sam Gripshaw owinął przedramię czystą chusteczką. Batruel wziął
pakt i cofnął się o krok, machając delikatnie papierem w celu wysuszenia podpisu. Następnie
przyjrzał mu się raz jeszcze z nie ukrywanym zadowoleniem, złożył starannie na pół i schował do
kieszeni.
Skłonił się obu mężczyznom. Był tak przejęty, że stracił znowu poczucie czasu - wykonał
elegancki, dziewiętnastowieczny ukłon. - Do usług, panowie.
I zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ledwo wyczuwalny zapach siarki.
Sam Gripshaw przerwał milczenie dopiero po chwili.
- No tak, pozbyliśmy się go... Teraz nie wróci, dopóki nie zostanie przez kogoś ponownie
wezwany - stwierdził z satysfakcją. Zwrócił się do Stephena i przyjrzał mu się bacznie. - Powiodło
się panu, co, młody człowieku? Trzeba przyznać. Za to, że sprzedał mu pan moją duszę, bierze pan
do kieszeni ponad pół miliona funtów. To się nazywa mieć głowę do interesów. Żałuję, że nie
przytrafiło mi się coś takiego w młodości.
- Nie wygląda na to, żeby się pan zbytnio tym wszystkim przejął - zauważył Stephen z
wyraźną nutą ulgi w głosie.
- Nie. Nie przejąłem się - zgodził się Sam Gripshaw. - To raczej on powinien się martwić.
Dziwi to pana, prawda? On sam i jemu podobni siedzą w tym interesie od tysięcy lat i nadal nie
opracowali żadnego systemu. Dzisiaj wymagana jest przede wszystkim sprawna organizacja...
Trzeba mieć całe przedsiębiorstwo w małym palcu, żeby wiedzieć, na czym się stoi i co jest co. Oni
są zdecydowanie zbyt staromodni. Najwyższy czas, żeby zatrudnili jakichś fachowców od
zarządzania i efektywności.
- To prawda, nie są zbyt operatywni - potwierdził Stephen. - Z drugiej jednak strony, jego
potrzeby są dość nietypowe. Zresztą, w końcu dostał, czego szukał.
- Owszem. Radzę jednak poczekać do czasu, gdy zajrzy do swojej kartoteki - jeżeli w ogóle
wiedzą tam, w dole, co to jest. Jak się panu wydaje, skąd wziąłem kapitał na rozkręcenie całego
interesu?
POPRAWKA W CZASIE
Po osłoniętej od wiatru stronie domu było gorąco. Pani Dolderson, która siedziała na progu
oszklonych drzwi na taras, przesunęła fotel do tyłu, by ukryć w cieniu głowę, nie pozbawiając
reszty ciała słonecznego ciepła. Odchyliła głowę na poduszkę i zapatrzyła się przed siebie.
W tym miejscu jakby zatrzymał się czas.
Na skraju trawnika rósł jak zawsze stary cedr. Płasko rozpostartymi konarami sięgał
zapewne nieco dalej niż wówczas, gdy była dzieckiem, ale trudno to było zauważyć: wydawał jej
się wtedy równie ogromny jak teraz. Dalej żywopłot - jak zawsze równy i elegancki. Po obu
stronach furtki prowadzącej do zagajnika wciąż rosły dwa bliżej nie określone krzewy,
wystrzyżone na kształt ptaków: Cocky i Olly. Jakie to cudowne, że nadal tam są, mimo że pióra w
ogonie Olly’ego nieco rozczapierzyły się z upływem czasu.
Kwietnik po lewej stronie, przed kępą krzewów, jak zwykle olśniewał kolorami, może
nawet bardziej niż kiedyś. Wydawało się, że barwy kwiatów stały się jaskrawsze, lecz i tak
prezentowały się wspaniale. Natomiast w zaroślach za żywopłotem zaszła pewna zmiana:
rozmnożyły się młode drzewka, zniknęły stare. Między gałęziami prześwitywał teraz różowy dach
sąsiadów, których dawniej nie było. Gdyby nie to, można by właściwie zapomnieć na chwilę o
minionych latach życia.
Senne popołudnie: ptaki odpoczywają, pobzykują pszczoły, delikatnie szeleszczą liście, na
pobliskim korcie rytmicznie odbijają się piłki, od czasu do czasu jakiś głos podaje wynik meczu.
Mogło to być każde z wielu słonecznych popołudni w ciągu tych pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu
lat.
Pani Dolderson uśmiechnęła się do tego widoku: kochała go będąc małą dziewczynką, a
teraz kochała go jeszcze bardziej.
Tu, w tym domu, przyszła na świat, tutaj wyrosła, tu wydano ją za mąż. Tu wróciła po
śmierci ojca, wychowała dwójkę dzieci, tu się zestarzała... Wkrótce po drugiej wojnie o mało go
nie straciła. I jest tu nadal...
Wszystko dzięki Haroldowi. Mądry chłopak i wspaniały syn... Kiedy stało się oczywiste, że
nie będzie w stanie sama utrzymać domu, że trzeba go będzie sprzedać, właśnie Harold przekonał
swoją firmę, by go wykupiła. Wyjaśnił przy tym matce, że nie interesuje ich dom, lecz parcela, jak
każdego kupca. Wprawdzie sam budynek nie przedstawia już prawie żadnej wartości, ale jest dość
korzystnie usytuowany. Warunkiem sprzedaży było przerobienie czterech południowych pokoi na
samodzielne mieszkanie, które miało pozostawać do jej dyspozycji aż do śmierci. Resztę domu
przebudowano na internat dla około dwudziestu młodych pracowników laboratorium i biura, które
wybudowano od północy, na miejscu dawnej stajni i części paddocku. Pani Dolderson wiedziała, że
pewnego dnia stary dom zostanie rozebrany, ale na razie, póki żyje, dom i ogród od strony
południowej i zachodniej mają pozostać nietknięte. Harold zapewnił ją, że nikt ich nie ruszy przez
co najmniej piętnaście, dwadzieścia lat - czyli znacznie dłużej, niż będzie to konieczne...
Poza tym, rozmyślała spokojnie, odejdzie bez większego żalu. W miarę upływu czasu
człowiek staje się niepotrzebny. Teraz zaś, kiedy musi poruszać się w fotelu inwalidzkim, jest
ciężarem dla innych. Miała wrażenie, że nie należy już do tego świata, że jest tu obca. Tyle rzeczy
się zmieniło. Najpierw zaczęła mieć trudności z jego zrozumieniem, a potem życie stało się tak
skomplikowane, że przestała podejmować próby, by je zrozumieć. Nic dziwnego, pomyślała, że
ludzie starzy wykazują taką zaborczość wobec rzeczy; trzymają się kurczowo przedmiotów
łączących ich ze światem, który potrafili pojąć...
Harold to kochany chłopiec i ze względu na niego starała się nie popełniać głupstw. Często
jednak okazywało się to trudne... Na przykład dzisiaj, podczas lunchu. Był taki podniecony jakimś
eksperymentem, który mają przeprowadzić po południu. Nie potrafił się powstrzymać, by o tym
bez przerwy nie mówić, chociaż musiał przecież wiedzieć, że wszystko to jest dla niej zupełnie
niezrozumiałe. O ile mogła się zorientować, znowu opowiadał coś o wymiarach, ale tylko mu
potakiwała, bynajmniej nie próbując zgłębić problemu. Gdy ostatnio poruszył ten temat,
napomknęła, że za czasów jej młodości istniały tylko trzy wymiary i że nie bardzo sobie wyobraża,
aby przy całym tym postępie można było do tego coś jeszcze dodać. Tą uwagą sprowokowała
wykład na temat matematycznego podejścia do świata, które umożliwia dostrzeganie całej serii
wymiarów. Zdaje się, że nawet moment istnienia względem czasu stanowić ma pewien rodzaj
wymiaru. Z filozoficznego punktu widzenia, zaczął wyjaśniać - ...lecz pani Dolderson natychmiast
się zgubiła. Wywołał jej tylko zamęt w głowie. Była przekonana, że w czasach jej młodości
filozofia, matematyka i metafizyka stanowiły odrębne nauki. Tymczasem dzisiaj zdają się one w
niepojęty sposób podążać tym samym torem. Słuchała więc tym razem w milczeniu, wydając tylko
zachęcające pomruki, aż w końcu Harold uśmiechnął się posępnie i powiedział, że jest bardzo
kochana, wysłuchując go tak cierpliwie. Następnie wstał od stołu, podszedł do matki i kładąc rękę
na jej dłoni pocałował ją delikatnie w policzek, a ona życzyła mu powodzenia w tajemniczym
doświadczeniu. Potem weszła Jenny, żeby posprzątać ze stołu i przewieźć panią Dolderson bliżej
okna...
Rozleniwiające poobiednie słońce wprawiło ją wkrótce w stan pół snu, pół jawy i
przeniosło pięćdziesiąt lat wstecz, kiedy to podobnego popołudnia, siedząc przy tym samym oknie
- oczywiście fotel inwalidzki był wtedy nie do pomyślenia - czekała na Artura... Z bijącym sercem
czekała na Artura... który już nigdy się nie zjawił...
Jakże dziwnie potoczyły się zdarzenia. Gdyby Artur zjawił się owego dnia, prawie na
pewno wyszłaby za niego. Wówczas Harold i Cynthia nigdy by się nie urodzili. Miałaby,
oczywiście, jakieś dzieci, ale nie byłby to Harold ani Cynthia... Cóż za dziwna przypadkowość
rządzi istnieniem... Wystarczy, że kobieta powie “nie” jednemu, a “tak” innemu mężczyźnie, by
powołać do życia potencjalnego mordercę... Jakimi głupcami są ci współcześni. Próbują wszystko
uporządkować, uczynić życie bezpiecznym, a przecież za nimi, w przeszłości każdego z nich,
ciągnie się usiany przypadkami łańcuch kobiet, które kiedyś powiedziały “tak” albo “nie”, w
zależności od zwykłego kaprysu...
Ciekawe, że właśnie teraz naszły ją wspomnienia o Arturze. Przez całe lata zupełnie o nim
nie myślała... Była wtedy absolutnie przekonana, że oświadczy się jej owego popołudnia. Nie
miała pojęcia o istnieniu jakiegoś Colina Doldersona. I gotowa była się zgodzić. O tak, z pewnością
przyjęłaby te oświadczyny.
Nie było żadnych wyjaśnień. Nigdy się nie dowiedziała, dlaczego nie zjawił się ani tego
dnia, ani nigdy potem. Nigdy do niej nie napisał. Mniej więcej po dwóch tygodniach nadszedł dość
oschły list od jego matki, z którego wynikało, że Artur zachorował i lekarze zalecili mu wyjazd za
granicę. Nic ponadto, aż do dnia, w którym natknęła się w jakiejś gazecie na jego nazwisko, ponad
dwa lata później...
Oczywiście czuła złość - dziewczyna ma przecież swoją godność - i przez jakiś czas było
jej przykro. Skąd mogła wiedzieć, że w końcu wyjdzie jej to na dobre? Czy kochałaby jego dzieci
tak samo? Czy byłyby równie dobre i mądre jak Harold i Cynthia?
Co za nieskończona ilość możliwości... Wszystkie te geny i inne rzeczy, o których tyle się
dzisiaj mówi...
Ucichły odgłosy gry w tenisa. Gracze zapewne odeszli do swoich tajemniczych zajęć.
Pszczoły wciąż pracowicie brzęczały wśród kwiatów. Przyleciało kilka motyli; poruszały się w
powietrzu po dyletancku, ociężale. Drzewa w oddali drżały w nasilającym się upale. Senność
popołudnia działała tak nieodparcie, że pani Dolderson w końcu jej się poddała. Oparła głowę na
poduszkach, nie zwracając właściwie uwagi na ledwo słyszalny szum, w tonie nieznacznie
wyższym niż brzęczenie pszczół, który wprawdzie nasilał się, lecz nie był na tyle głośny, by
wywołać jej niepokój. Powieki opadły jej same.
Naraz, w odległości kilku metrów, lecz poza zasięgiem wzroku, pani Dolderson usłyszała
kroki. Rozległy się tak nagle, jakby ktoś zszedł z trawnika na ścieżkę. Wówczas jednak widziałaby
kogoś na trawniku... Jednocześnie usłyszała męski głos, brzmiący pogodnie, ale niezbyt głośno.
Śpiew rozległ się równie nagle, właściwie w pół słowa:
“...scy robią tak, robią tak...”
Piosenka urwała się raptownie. Kroki także ucichły.
Pani Dolderson miała teraz oczy otwarte, otwarte bardzo szeroko. Zacisnęła kościste pałce
na poręczach fotela. Przypomniała sobie tę melodię. Co więcej, bez wątpienia znała także ten głos.
Po tylu latach... Co za idiotyczny sen, oburzyła się w duchu... Wspominała go zaledwie na moment
przed zamknięciem oczu...
A jednak to wcale nie przypominało snu... Wszystko było wyraźne, czyste, znajome i
logiczne... Pod palcami czuła przecież twardość poręczy fotela...
Przyszło jej do głowy, że umarła. To mogłoby wyjaśniać, dlaczego ten stan nie przypominał
zwyczajnego snu. Zapewne umarła cichą śmiercią, siedząc spokojnie w promieniach słońca. Doktor
uprzedzał, że może się to zdarzyć całkiem niespodziewanie... I tak się właśnie stało! Przez krótką
chwilę doznała uczucia ulgi. Nie dlatego, że lękała się śmierci, lecz dlatego, że spodziewała się
cierpienia. A więc już po wszystkim, nic nie bolało. Po prostu zapada się w sen. Poczuła się nagle
szczęśliwa, a nawet uradowana...Tylko dlaczego wciąż jest przykuta do tego fotela?...
Zazgrzytał żwir pod stopami i rozległ się zdumiony głos:
- A to ci heca! Cuda-niewidy! Co to się u licha wyprawia?
Pani Dolderson zamarła w fotelu. Nie miała już żadnych wątpliwości, czyj to głos.
Cisza. Stopy poruszyły się znowu, niezdecydowanie. Zabrzmiały kroki. Zbliżały się powoli,
niepewnie. W polu jej widzenia ukazał się młody człowiek. Och, wyglądał tak młodo! Poczuła
lekki ucisk w sercu...
Miał na sobie blezer w prążki i białe flanelowe spodnie, na szyi jedwabną apaszkę, a na
głowie zsunięty do tyłu słomkowy kapelusz z kolorową wstążką. Ręce trzymał w kieszeniach
spodni, pod lewym ramieniem ściskał rakietę tenisową.
Najpierw ujrzała profil, niezbyt korzystny, ponieważ na twarzy mężczyzny malowało się
zdumienie: stał z otwartymi ustami wpatrując się w jeden z różowych dachów, prześwitujący przez
gałęzie drzew.
- Arturze - powiedziała pani Dolderson z cicha.
Przestraszył się. Rakieta wyślizgnęła mu się spod ramienia i zadudniła na ścieżce. Próbował
ją podnieść, zdjąć kapelusz i jednocześnie zapanować nad sobą: z niewielkim powodzeniem. Kiedy
się wyprostował, twarz miał różową i wciąż zakłopotaną.
Patrzył na staruszkę siedzącą w fotelu, okrytą pledem, na jej szczupłe, delikatne dłonie,
palce zaciśnięte na poręczach fotela. Sięgnął spojrzeniem poza nią, w głąb pokoju. To, co tam
ujrzał, wzmogło jego niepokój. W oczach pojawił się lęk. Skierował wzrok z powrotem na
staruszkę. Przyglądała mu się z napiętą uwagą. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek ją spotkał.
Nie miał pojęcia, kim była... Mimo to jej spojrzenie wydało mu się znajome.
Spuściła wzrok na swoją prawą dłoń. Przyglądała się jej przez chwilę, jakby nieco
zdziwiona, po czym znowu zajrzała mu w oczy.
- Nie poznajesz mnie, Arturze? - zapytała.
W jej głosie zabrzmiała nuta smutku, w której wyczytał zawód i wymówkę. Za wszelką
cenę usiłował wziąć się w garść.
- Oba... obawiam się, że nie - wyznał. - Proszę pani...ja... pani... - Zająknął się, ale ciągnął
dalej, zdesperowany. - Zdaje mi się, że jest pani ciotką Thelmy... panny Kilder.
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego z powagą. Nie zrozumiał jej spojrzenia, ale wkrótce
pospieszyła z wyjaśnieniem:
- Nie. Nie jestem ciotką Thelmy.
Raz jeszcze powędrował wzrokiem w głąb pokoju. Tym razem potrząsnął głową z
niedowierzaniem.
- Wszystko jest jakieś inne, chociaż niezupełnie - stwierdził strapionym tonem. - Nie
wszedłem chyba do cudzego...? - przerwał i odwrócił się, aby ponownie zlustrować ogród. - Nie, z
pewnością nie - upewnił się stanowczo. - Ale co... co się stało?
Nie był już zdumiony - był wstrząśnięty. Znowu skierował na panią Dolderson przerażone
spojrzenie.
- Doprawdy... nie rozumiem... Skąd mnie pani zna? - dopytywał się.
Zaniepokojona jego rosnącą rozpaczą odpowiedziała ostrożnie:
- Poznaję cię, Arturze. Poznaliśmy się kiedyś.
- Naprawdę? Niestety, nie przypominam sobie... Bardzo mi przykro.
- Źle wyglądasz, Arturze. Przysuń sobie krzesło i usiądź tu na chwilę.
- Dziękuję pani... pani...?
- Dolderson - uzupełniła.
- Dziękuję, pani Dolderson - odparł i zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie
nazwisko.
Patrzyła, jak przysuwa krzesło. Znała każdy jego gest, każdy szczegół twarzy, nawet ten
niesforny kosmyk, który zawsze opadał mu na czoło, kiedy się pochylał. Usiadł i milczał przez
jakiś czas, spoglądając spod zmarszczonych brwi na ogród.
Pani Dolderson również milczała. Była niewiele mniej zdziwiona niż on, chociaż tego nie
okazywała. Przypuszczenie, że umarła, okazało się całkowicie niedorzeczne. Siedziała jak zwykle
w fotelu, wciąż bolał ją krzyż, nadal potrafiła ścisnąć poręcze i poczuć je pod palcami. Nie śniła
jednak: wszystko było zbyt namacalne, zbyt materialne, znacznie bardziej realne niż to, co jawi
się w snach... I zbyt sensowne - gdyby ten młodzieniec nie był Arturem.
A może to po prostu jakieś przywidzenie? Jakiś żart wyobraźni, która nadała twarz Artura
innemu mężczyźnie?
Zerknęła na niego. Nie, to niemożliwe, przecież zareagował na imię Artur. To bez
wątpienia Artur... ma na sobie blezer Artura... Dzisiaj blezery mają zupełnie inny krój. Poza tym od
lat nie widziała mężczyzny w słomkowym kapeluszu...
Może więc duch?... Ależ nie... Był przecież całkiem materialny: kiedy siadał, zaskrzypiało
krzesło, i ten żwir, który chrzęścił pod jego butami... Zresztą, kto widział ducha pod postacią
bezgranicznie zdumionego młodzieńca, który w dodatku zaciął się przy goleniu...?
Przerwał jej rozmyślania odwracając ku niej głowę.
- Spodziewałem się zastać tu Thelmę - wyjaśnił. - Mówiła, że tu będzie. Czy może mi pani
powiedzieć, gdzie ona jest?
Mały, przestraszony chłopiec, pomyślała. Należało go pocieszyć, zamiast straszyć dalej.
Nie potrafiła jednak wymyślić niczego oprócz zapewnienia:
- Thelma jest niedaleko.
- Koniecznie muszę ją odnaleźć. Ona na pewno mi wytłumaczy, co się tu stało.
Poruszył się, żeby wstać.
Położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go powstrzymać.
- Zaczekaj - poprosiła. - Jak sądzisz, co mogło się wydarzyć? Co cię tak zaniepokoiło?
- Wszystko. - Zatoczył ręką szeroki łuk, obejmując całą okolicę. - Wszystko się zmieniło...
chociaż wygląda tak samo... Mam wrażenie, że dostałem lekkiego pomieszania zmysłów.
Zmierzyła go poważnym spojrzeniem i pokręciła głową.
- Chyba nie masz racji. Powiedz mi, proszę, co się tu zmieniło.
- Przyszedłem zagrać w tenisa... Chociaż tak naprawdę chciałem spotkać się z Thelma -
poprawił się. - Wszystko było w porządku... jak zwykle. Wjechałem przez główną bramę, oparłem
rower o duży świerk i ruszyłem ścieżką w kierunku domu. Kiedy jednak dotarłem do rogu domu,
zaczęło się dziać coś dziwnego...
- Co takiego? - zapytała pani Dolderson. - Co dziwnego się stało? - No, prawie wszystko.
Wydawało mi się, że drgnęło słońce. Drzewa zrobiły się nagle wyższe i inne niż przedtem. Kwiaty
na tamtym klombie zmieniły kolor. Pnącze, które wcześniej zakrywało całą ścianę, jest o połowę
niższe... Poza tym wygląda na jakiś inny gatunek. No i wreszcie tamte domy. Nigdy ich przedtem
nie widziałem... Za krzakami rozciągało się zawsze puste pole. Nawet żwir na ścieżce jest bardziej
żółty, niż myślałem. I wreszcie pokój... Wprawdzie ten sam, bo znam to biurko, kominek... te dwa
obrazy. Ale tapeta jest zupełnie inna. Nigdy jej tu nie było... W dodatku wcale nie jest nowa.
Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Thelma... Chcę, żeby mi to wyjaśniła... Ja chyba zwariowałem...
Stanowczym gestem położyła rękę na jego dłoni.
- Nie ma obawy - stwierdziła zdecydowanym tonem. - Jestem przekonana, że cokolwiek tu
zaszło, jest pan przy zdrowych zmysłach.
- No to co się... - zamilkł gwałtownie i przechylił głowę nadstawiając ucha. Dźwięk, w
który się wsłuchiwał, przybierał na sile. - Co to jest? - zapytał z niepokojem.
Pani Dolderson wzmocniła uścisk.
- Wszystko w porządku - pocieszała go tak, jak uspokaja się dziecko. - Nie bój się, Arturze.
Czuła, jak jego mięśnie tężeją w miarę narastania huku, który przetoczył się nad ich
głowami na wysokości niespełna trzystu metrów. Ryk silników pozostawił za sobą rozedrgane
powietrze, które dudniło jeszcze przez chwilę, aż ucichło na dobre.
Artur dostrzegł oddalający się samolot. Gdy zwrócił się w stronę pani Dolderson, twarz
miał bladą i przerażoną. Odezwał się nieswoim głosem.
- Co... co to było?
Odpowiedziała łagodnie, jakby chciała wymóc na nim spokój.
- To tylko samolot, Arturze. Takie są straszne i hałaśliwe.
Wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął samolot, Artur potrząsnął głową.
- Widziałem i słyszałem samolot. Wcale tak nie wygląda. Wydaje dźwięk przypominający
motocykl, tylko głośniejszy. A to było coś potwornego. Nie rozumiem... nie rozumiem, co się
dzieje - powtarzał żałośnie.
Pani Dolderson chciała jeszcze coś powiedzieć, ale powstrzymała się, przypominając sobie
nagle, jak Harold mówił o różnych wymiarach, o ich przemieszczeniach na inne płaszczyzny, o
tym, że czas to jakby jeszcze jeden wymiar... Pod wpływem jakiegoś przebłysku intuicji
zrozumiała... Nie, zrozumiała to słowo zbyt mocne... Raczej sobie uświadomiła. Ale mimo tej
świadomości czuła się zagubiona. Zerknęła ponownie na młodzieńca. Był nadal spięty i lekko
drżał. Zastanawiała się, czy rzeczywiście traci zmysły. Musi go wyrwać z tego stanu. Nie sposób
przeprowadzić tego łagodnie. Ale jak wybrać najmniej brutalny sposób?
- Posłuchaj, Arturze - zaczęła.
Zwrócił na nią nieobecne spojrzenie.
Rozmyślnie przybrała energiczny ton.
- W szafce znajdziesz butelkę koniaku. Przynieś ją, proszę... I dwa kieliszki - zaordynowała.
Posłuchał i oddalił się krokiem lunatyka. Nalała mu jedną trzecią kieliszka, sobie zaś tylko
odrobinę.
- Wypij - poleciła. Artur zawahał się. - No, śmiało. Przeżyłeś szok. To ci dobrze zrobi.
Chciałabym z tobą pomówić, ale nie mogę, póki jesteś taki ogłupiały.
Wypił, zakasłał i usiadł na krześle.
- Do dna. - A kiedy opróżnił kieliszek, zapytała: - Lepiej?
Skinął głową w milczeniu. Podjęła już decyzję i ostrożnie nabrała powietrza w płuca.
Przybrała teraz łagodny ton.
- Powiedz mi, Arturze, jaką mamy dzisiaj datę?
- Dzisiaj? - zdziwił się. - Piątek, oczywiście. To znaczy, 27 czerwca.
- Chodzi mi o rok, Arturze. Który rok?
Spojrzał jej w oczy.
- Ja naprawdę jeszcze nie zwariowałem, proszę pani. Chyba wiem, jak się nazywam i gdzie
jestem... To raczej rzeczy zwariowały, nie ja. I mogę panią zapewnić, że...
- Chcę, żebyś mi powiedział, który mamy rok, Arturze - zażądała, znowu apodyktycznie.
Nie spuszczał z niej oka.
- 1913, oczywiście - odparł.
Pani Dolderson spuściła wzrok na trawnik i kwiaty. Pokiwała głową. Tak, dokładnie ten
rok... To było w piątek. Ciekawe, że zapamiętała. Równie dobrze mógł to być 27 czerwca... Ale na
pewno to właśnie w piątek, latem 1913 roku Artur nie zjawił się... Tak dawno, tak bardzo dawno
temu...
Z zamyślenia wyrwał ją jego głos, drżący z niepokoju.
- Dlaczego... dlaczego pyta pani o... o rok?
Brwi miał ściągnięte, oczy pełne lęku. Był bardzo młody. Serce pani Dolderson ścisnęło się
z żalu. Znowu położyła swoją kruchą dłoń na jego silnej ręce.
- Zaraz... Wydaje mi się, że wiem - wymamrotał. - To chyba... nie wiem, jak to możliwe...
Ale nie pytałaby pani, gdyby... Stąd ta niezwykłość, prawda? Bo to już nie jest dziewięćset
trzynasty... Czy o to chodzi? - Drzewa takie wysokie... samolot... - zamilkł, wpatrując się w nią
szeroko otwartymi oczyma. - Musi mi pani powiedzieć... Proszę, bardzo proszę... Co się ze mną
stało? Gdzie ja jestem? Gdzie jest ten...?
- Mój ty biedaku... - szepnęła pani Dolderson.
- Błagam panią!...
Za oparciem fotela miała “The Times” z rozwiązaną do połowy krzyżówką. Sięgnęła po
gazetę niezbyt chętnie, złożyła ją i podała Arturowi. Artur wyciągnął drżącą rękę.
- Londyn, poniedziałek, l lipca - przeczytał, a potem dalej, szeptem pełnym niedowierzania:
- 1963.
Opuścił gazetę i posłał pani Dolderson błagalne spojrzenie.
Powoli pokiwała głową.
Siedząc bez słowa, wpatrywali się w siebie nawzajem. Stopniowo wyraz jego twarzy uległ
zmianie. Ściągnął brwi, jakby pod wpływem nagłego bólu. Rozejrzał się nerwowo, wodząc wokół
spłoszonym wzrokiem, jakby szukał ucieczki. Wreszcie zwrócił się ku niej. Zacisnął na moment
powieki i zaraz je otworzył. Ujrzała w nich ból... i lęk.
- Och, nie... nie! Nie! To nie pani... Pani nie może być przecież... Powiedziała pani, że... że
nazywa się Dolderson, prawda?... Powiedziała pani, że jest... Pani nie jest... nie może być...
Thelmą?
Nie odezwała się. Patrzyli na siebie. Wykrzywił twarz jak dziecko.
- O Boże! - krzyknął i ukrył twarz w dłoniach.
Pani Dolderson opuściła powieki. Kiedy je podniosła, znowu nad sobą panowała. Spojrzała
ze smutkiem na wstrząsane łkaniem ramiona. Podniosła ku pochylonej głowie szczupłą,
poznaczoną niebieskimi żyłkami dłoń i delikatnie pogładziła jasne włosy.
Prawą dłonią odszukała przycisk dzwonka na stole. Przycisnęła mocno i nie odrywała
palca...
Otworzyła oczy na odgłos krzątaniny. Mimo spuszczonych żaluzji do pokoju przedostawało
się dość światła, by mogła rozpoznać Harolda, który stał przy jej łóżku.
- Nie chciałem cię zbudzić, mamo - powiedział.
- Wcale mnie nie zbudziłeś, Haroldzie. Miałam sen, ale nie spałam. Usiądź tu przy mnie,
kochanie. Chcę ci coś powiedzieć.
- Nie wolno ci się męczyć, mamo. Straciłaś na chwilę przytomność.
- Chyba tak, ale wolę wiedzieć, niż gubić się w domysłach. To nie potrwa długo.
- Dobrze więc. Słucham. - Przysunął krzesło do łóżka, usiadł i wziął ją za rękę. W mroku
odszukała jego oczy.
- To twoje dzieło, Haroldzie, prawda? Twój eksperyment sprowadził tutaj biednego Artura,
tak?
- To zupełny przypadek, mamo.
- Opowiedz mi o tym.
- Przeprowadzaliśmy próbę. Tak zwaną próbę wstępną. Wiedzieliśmy, że teoretycznie
istnieje taka ewentualność. Dowiedliśmy, że gdyby można było... Och, to tak trudno wyrazić
słowami. Gdyby dało się, no... wygiąć wymiar, zwinąć go jakby z powrotem, to dwa punkty w
normalnej sytuacji oddalone od siebie muszą się zbiec... Obawiam się, że nie wyrażam się zbyt
jasno...
- Nie szkodzi, synku. Mów dalej.
- No więc, kiedy generator zagięcia pola był już gotów, nastawiliśmy go na połączenie
dwóch punktów, które normalnie dzieli okres pięćdziesięciu lat. Wyobraź sobie długi pasek
papieru, na którym zaznaczono dwa punkty, i te dwa punkty zostają nałożone na siebie.
- Tak. I co dalej?
- To był przypadek. Mogliśmy wybrać okres od dziesięciu do stu lat; zdecydowaliśmy się
na pięćdziesiąt. Uzyskaliśmy zadziwiająco duże zbliżenie, niezwykle duże. Skala błędu wynosiła
cztery dni na pięćdziesiąt lat. To nas zdumiało. Musimy teraz znaleźć tylko źródło tego błędu, ale
dam głowę, że...
- Tak, mój drogi. Nie wątpię, że to było wspaniałe doświadczenie. Ale powiedz mi, co się
stało?
- Ach, przepraszam. No więc, jak już mówiłem, był to zupełny przypadek. Włączyliśmy
aparaturę najwyżej na trzy do czterech minut...
I właśnie wtedy musiał wtargnąć w pole koincydencji pasażer na gapę... Szansa jedna na
milion. Żałuję, że tak się stało, ale w żaden sposób nie mogliśmy przewidzieć...
Odwróciła głowę na poduszce.
- Tak. Tego nie można było przewidzieć - przyznała. - I co dalej?
- Właściwie już nic. Nie wiedzieliśmy o niczym, dopóki Jenny nie usłyszała twojego
dzwonka. Znalazła cię omdlałą i tego jegomościa Artura, który był zupełnie roztrzęsiony. Wtedy
posłała po mnie. Jedna z dziewcząt pomogła przenieść cię na łóżko. Przyjechał doktor Sole, zbadał
cię, a temu Arturowi zaaplikował coś na uspokojenie. Zasłużył sobie, biedak... Niezła przygoda dla
kogoś, kto szykował się tylko na partię tenisa z dziewczyną. Kiedy już doszedł do siebie,
powiedział nam, kim jest i skąd się wziął. A to ci prezent. Przypadkowy, żywy i niezbity dowód, i
to za pierwszym podejściem.
Jedynym jego życzeniem było wrócić jak najszybciej tam, skąd przyszedł. Bardzo był
nieszczęśliwy... Przykra sprawa. Doktor Sole od razu chciał mu dać jakiś środek nasenny, bo był na
dobrej drodze, żeby zupełnie się rozkleić, i w dodatku nic nie wskazywało na to, że będzie w
lepszej formie po przebudzeniu. Nie wiedzieliśmy zresztą, czy uda nam się odesłać go z powrotem.
Transferencję “do przodu” można w uproszczeniu określić jako nieskończone przyspieszenie
progresji naturalnej. Natomiast transferencja “do tyłu” powoduje mnóstwo wielce niepokojących
implikacji. Doszło do ostrej wymiany zdań, ale na szczęście doktor Sole zażegnał spór. Stwierdził,
że jeżeli istnieje jakakolwiek szansa, to ten człowiek ma prawo z niej skorzystać, i że naszym
obowiązkiem jest dołożenie wszelkich starań, by odwrócić to, cośmy z nim zrobili. W przeciwnym
razie na pewno będziemy musieli się przed kimś tłumaczyć, skąd wzięliśmy takiego czubka, i to
sprzed pięćdziesięciu lat. Staraliśmy się wyjaśnić Arturowi, że nie mamy pewności, czy damy radę
przeprowadzić to samo w przeciwnym kierunku, a poza tym, z powodu tego czterodniowego błędu,
nawet w najlepszym razie operacja będzie niedokładna. Wątpię, żeby to pojął. Biedak, był
naprawdę w opłakanym stanie. Pragnął tylko mieć szansę, jakąkolwiek szansę na wydostanie się
stąd. Tylko to miał w głowie.
W końcu więc zdecydowaliśmy się zaryzykować. Przecież gdyby się nie udało... No cóż, on
by się o tym nie dowiedział... Albo nic w ogóle by się nie stało.
Generator był nadal nastawiony na te same parametry. Postawiliśmy jednego człowieka
przy aparaturze i zaprowadziliśmy Artura z powrotem na ścieżkę. Kazaliśmy mu iść przed siebie,
tak jak szedł w momencie, gdy to się stało. Daliśmy znak do rozpoczęcia operacji. Środek
uspokajający i inne przeżycia sprawiły, że był nieźle oszołomiony, ale próbował wziąć się w garść.
Ruszył przed siebie niepewnym krokiem. Pedantyczny umysł: był bliski płaczu, a mimo to
drżącym głosem usiłował śpiewać: “Wszyscy robią tak, wszyscy...”. I wtedy zniknął... jakby zapadł
się pod ziemię. - Harold zamilkł, po czym uzupełnił z żalem: - Dowody, jakie mamy w ręce, nie
wydają się zbyt przekonywające: rakieta tenisowa, prawie nie używana, ale stary model, i kapelusz
słomkowy.
Pani Dolderson leżała bez słowa, Harold więc znowu przerwał milczenie.
- Zrobiliśmy co w naszej mocy, mamo. Mogliśmy tylko próbować.
- Ależ tak, mój drogi. I to wam się z pewnością udało. To nie wasza wina, że nie
potrafiliście naprawić tego, co się stało... Zastanawiam się tylko, co by się stało, gdybyście
uruchomili tę waszą aparaturę kilka minut wcześniej... lub później. Ale nie sądzę, żeby coś takiego
było możliwe... Gdyby bowiem... Nigdy nie przyszedłbyś na świat.
Spojrzał na nią zaniepokojony.
- Co chcesz przez to powiedzieć, mamo?
- Nic ważnego, synku. Chyba rzeczywiście, jak słusznie powiedziałeś, był to zupełny
przypadek... Chociaż widząc, jak wiele ważnych spraw bywa dziełem przypadku, mam wrażenie,
że jest to wszystko gdzieś zapisane...
Harold patrzył na matkę, nie pojmując, o co jej chodzi. W końcu zapytał:
- Ale na jakiej podstawie przypuszczasz, że wysłaliśmy go z powrotem?
- Och, ja po prostu wiem, że się wam udało. Przede wszystkim doskonale pamiętam dzień,
w którym przeczytałam w gazecie, że porucznik Artur Waring Batley został odznaczony
medalem... To musiał być listopad dziewięćset trzynastego. A po drugie, właśnie dostałam list od
twojej siostry.
- Od Cynthii? A cóż ona ma z tym wspólnego?
- Zamierza nas odwiedzić. Postanowiła ponownie wyjść za mąż i chciała przedstawić pana
młodego... No, może nie tak bardzo młodego...
- Doskonale, ale nie rozumiem...
- Cynthia sądzi, że go polubisz. Jest fizykiem.
- Ale...
Pani Dolderson nie pozwoliła sobie przerwać.
- Jej wybraniec nosi nazwisko Batley. Jest synem pewnego pułkownika Artura Batleya z
Nairobi w Kenii.
- Chcesz powiedzieć, że to syn tego...?
- Na to wygląda, mój drogi. Trzeba przyznać, że jeżeli te sprawy są rzeczywiście gdzieś
zapisane, to jest to zapis bardzo zagmatwany. Niezwykłe, prawda?
POSZUKIWANIE
Zgrzyt żwiru pod kołami zatrzymującego się samochodu sprawił, że doktor Harshom
spojrzał na zegarek. Zamknął notes, w którym coś pisał, włożył go do szuflady biurka i czekał. Po
chwili Stephens otworzył drzwi, by zaanonsować gościa.
- Pan Trafford, sir.
Doktor podniósł się z krzesła i skierował wzrok na młodego człowieka, który wszedł do
pokoju. Colin Trafford był mężczyzną o przyjemnej powierzchowności, lat około trzydziestu, o
lekko falujących, ciemnych włosach. Gładko ogolony, miał na sobie dobrze skrojony tweedowy
garnitur i buty w odpowiednim kolorze. W jego dość sympatycznym wyglądzie nie było właściwie
niczego szczególnego. Bez trudu można by spotkać w ciągu dnia trzydziestu do czterdziestu jemu
podobnych. Przyglądając się jednak uważniej, doktor zauważył pewne oznaki zmęczenia, ślady
niepokoju w wyrazie jego twarzy i wokół oczu, a także zacięte w uporze usta.
Podali sobie dłonie.
- Ma pan zapewne za sobą długą podróż - zagaił doktor. - Myślę, że chętnie się pan czegoś
napije. Obiad będzie dopiero za pół godziny.
Mężczyzna przyjął propozycję i usiadł. Po chwili odezwał się:
- Jestem panu bardzo zobowiązany za zaproszenie, doktorze.
- Zrobiłem to nie tylko z pobudek altruistycznych - odparł doktor. - Lepiej się rozmawia,
niż koresponduje. Poza tym, jako człowiek dociekliwy, który niedawno przeszedł na emeryturę i
porzucił niezwykle monotonną praktykę na prowincji, ilekroć trafię, co nie zdarza się często, na
jakiś zagadkowy trop, powodowany ciekawością nie potrafię się odeń oderwać. - Doktor usiadł.
- Zagadkowy trop? - powtórzył Trafford.
- Owszem, zagadkowy - przytaknął jego rozmówca.
Młody człowiek sączył whisky.
- Moje pytania nie wykraczają poza to, czego próbowałby się dowiedzieć każdy... każdy
prawnik - zauważył.
- Ale nie jest pan prawnikiem.
- Nie - potwierdził Colin Trafford. - Nie jestem.
- Ma pan jednak jakieś niezwykle istotne powody, aby prowadzić swoje dochodzenie. Oto
więc zagadka. Jaka nagląca, czy też raczej nie nagląca potrzeba skłania pana do zbierania
informacji o osobie, której istnienia nie jest pan właściwie pewien... i o której nic nie wiedzą w
Somerset House?
Młody człowiek z coraz większą uwagą przyglądał się doktorowi, który mówił dalej:
- Skąd o tym wiem? Ponieważ z pewnością zacząłby pan od Somerset House. Gdyby
znalazł pan tam metrykę, nie poszedłby pan w kierunku, który pan obrał. Tylko człowiek
wyjątkowo zdecydowany potrafi wytrwać w poszukiwaniach kogoś, kto oficjalnie nie istnieje.
Powiedziałem więc sobie: jeżeli dotrze do mnie ten uparty wbrew rozsądkowi człowiek, postaram
się rozwiązać zagadkę.
Colin Trafford ściągnął brwi.
- Czy mam rozumieć, że powiedział to pan przed otrzymaniem mojego listu?
- Drogi panie, Harshom to niepospolite nazwisko... Stanowi dość osobliwe zniekształcenie
słowa Harvesthome, jeżeli interesuje się pan takimi sprawami... i w rzeczy samej nigdy jeszcze nie
słyszałem o Harshomie, który nie byłby z nami w sposób oczywisty spokrewniony.
I w pewnym stopniu pozostajemy ze sobą w kontakcie. Toteż wydaje mi się całkiem
naturalne, iż wtargnięcie zupełnie nam obcego młodego człowieka, który uporczywie zwraca się do
każdego z nas z pytaniami dotyczącymi nie zidentyfikowanego Harshoma, rozbudziło naszą
ciekawość. Ponieważ wyglądało na to, że zajmuję odległe miejsce na pańskiej liście, postanowiłem
sam trochę się rozejrzeć. Tak więc...
- Dlaczego przypisuje pan sobie odległe miejsce na liście? - przerwał mu Trafford.
- Ponieważ jest pan bez wątpienia człowiekiem metodycznym. W tym przypadku przyjął
pan metodę geograficzną. Zaczynając od Harshomów w centrum Londynu, posuwał się pan na
zewnątrz, aż dotarł pan tutaj, do Herefordshire. Pozostały panu tylko dwie rodziny Harshomów
mieszkające jeszcze dalej: Peter na półwyspie w Konwalii i Harold, który mieszka pod Durham.
Czy mam rację?
- Tak - przytaknął niezbyt skwapliwie Colin Trafford.
Doktor Harshom uśmiechnął się chytrze.
- Tak sądziłem. Jest jeszcze... - zaczai, lecz młody człowiek znowu mu przerwał.
- W odpowiedzi na mój list zaprosił mnie pan do siebie, pomijając jednak milczeniem moje
pytanie - zauważył.
- To prawda. Ale właśnie na nie odpowiedziałem, twierdząc, że osoba, której pan
poszukuje, nie tylko nie istnieje, ale nigdy nie istniała.
- Skoro jest pan tego absolutnie pewien, to dlaczego zostałem tu zaproszony?
- Ponieważ... - doktor urwał na odgłos gongu. - A niech to, Philips daje nam tylko dziesięć
minut na umycie się. Pozwoli pan, że pokażę panu teraz pokój, a porozmawiamy przy obiedzie.
Niedługo potem, przy zupie, Harshom podjął przerwany wątek.
- Pytał pan, dlaczego go tu zaprosiłem. Otóż sądzę, że skoro pańskim zdaniem ma pan
prawo interesować się moim hipotetycznym krewnym, to ja mam nie mniejsze prawo interesować
się motywami, które rozbudziły pańską ciekawość. - Czy brzmi to przekonywająco?
- Niezbyt - oznajmił Trafford po chwili namysłu. - Przyznaję, że dociekanie moich
motywów nie byłoby pozbawione sensu, gdyby wiedział pan o istnieniu tej osoby. Ponieważ
jednak zapewnia mnie pan, że ona nie istnieje, moje motywy stają się kwestią czysto akademicką.
- Szanowny panie, moja ciekawość jest rzeczywiście natury akademickiej, lecz mimo
wszystko istnieje. Może posuniemy się krok naprzód, jeśli przedstawię panu mój punkt widzenia na
tę sprawę?
Trafford zgodził się. Doktor zaczął swoją opowieść.
- A zatem sytuacja wygląda tak: siedem czy osiem miesięcy temu pewien młody człowiek,
dotąd nikomu z nas nie znany, zaczyna nawiązywać kontakty z moimi krewnymi. Powiada, że
chciałby poznać miejsce pobytu lub otrzymać jakiekolwiek wskazówki pomocne w ustaleniu
miejsca pobytu damy o nazwisku Ottilie Harshom, która, jego zdaniem, przyszła na świat w roku
1928, a może kilka lat wcześniej lub później... Mogła też, rzecz jasna, wychodząc za mąż, przybrać
inne nazwisko. W pierwszych jego listach daje się odczuć ton pewnej śmiałości, która sugeruje
przekonanie, iż sprawa da się z łatwością wyjaśnić. Lecz w miarę jak kolejnym Harshomom nie
udaje się zidentyfikować przedmiotu jego poszukiwań, listy przyjmują nieco mniej pewne tony,
choć nadal pozostają stanowcze. Tu i ówdzie dowiaduje się o młodych paniach Harshom, z których
żadna nie nosiła imienia Ottilie, lecz mimo to szczegółowo o nie wypytuje. Czyżby oprócz innych
danych na jej temat nie był także pewien jej imienia? Widocznie jednak żadna z tych pań nie
odpowiada jego wymaganiom, ponieważ kontynuuje swoje poszukiwania. W obliczu
jednoznacznego niepowodzenia uporczywość, z jaką postanawia nie pominąć żadnego Harshoma,
zaczyna graniczyć z absurdem. Czy mamy do czynienia z dziwakiem, z chorobliwą obsesją?
Istnieją wszakże dowody, że przynajmniej do wiosny 1953 roku był to człowiek całkowicie
normalny. Jego pełne nazwisko brzmi Colin Wayland Trafford. Urodził się w roku 1921 w Solihull
jako syn prawnika. W roku 1934 zaczai uczęszczać do Chartowe School. W 1939 wstąpił do armii,
której szeregi opuścił w roku 1945 w stopniu kapitana. Studiował w Cambridge. W 1949 otrzymał
dyplom z fizyki z dobrym wynikiem. W tym samym roku powierzono mu kierownicze stanowisko
w firmie EPI - Electro-Physical Industries. W 1950 poślubił Delię Stevens. W 1951 owdowiał. Na
początku 1953 doznał obrażeń w wyniku wypadku podczas doświadczeń laboratoryjnych. Pięć
tygodni przebywał w szpitalu St. Merryn. Mniej więcej po upływie miesiąca od opuszczenia
szpitala nawiązał korespondencję z rodziną Harshomów na temat Ottilie Harshom.
Collin Trafford przerwał mu ozięble.
- Jest pan świetnie poinformowany.
Doktor nieznacznie wzruszył ramionami.
- Posiada pan dość wyczerpujące informacje o rodzinie Harshomów. Dlaczego więc my
mielibyśmy nie wiedzieć czegoś o panu?
Colin milczał. Spuścił oczy, jakby wpatrywał się w obrus. Doktor podjął temat na nowo.
- A więc, jak mówiłem... Czyżby cierpiał na jakąś obsesję? Od marca wszystko zdaje się
wskazywać, że tak właśnie jest. Nie stwierdzono wcześniej żadnych prób odnalezienia panny
Ottilie Harshom. Doszedłszy do tego punktu, odniosłem wrażenie, że natknąłem się na zagadkę
dziwniejszą, niż sądziłem. - Zamilkł na chwilę. - Chciałbym pana zapytać, czy kiedykolwiek przed
styczniem tego roku słyszał pan o Ottilie Harshom?
Młodzieniec zawahał się, po czym odparł niepewnie:
- Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? Człowiek spotyka wszędzie tysiące nazwisk.
Niektóre się pamięta, inne tkwią w podświadomości, a jeszcze innych nie zapamiętuje się wcale.
Na to nie ma odpowiedzi.
- Być może. Mamy tu jednak do czynienia z dziwną sytuacją, ponieważ wszystko wskazuje
na to, że przed styczniem Ottilie Harshom nie figurowała na mapie pańskiej pamięci. Natomiast od
marca tego roku, choć nadal nie istnieje ona obiektywnie, zdaje się nad pańską pamięcią
dominować. Zadaję sobie zatem pytanie, co zaszło między styczniem i marcem... Zajmując się
medycyną, posiadam pewne znajomości, jestem więc w stanie dotrzeć do faktów zewnętrznych.
Pewnego dnia pod koniec stycznia został pan wraz z kilkoma innymi osobami zaproszony na pokaz
doświadczenia przeprowadzanego w jednym z laboratoriów pańskiej firmy. Nie znam szczegółów,
lecz wątpię, aby były dla mnie zrozumiałe, nawet gdybym je znał. Wyższe stopnie wtajemniczenia
współczesnej fizyki otoczone są zbyt wyrafinowaną atmosferą. Domyślam się jednak, że podczas
doświadczenia coś się nie udało. Nastąpiła eksplozja czy implozja lub też sprowokowano do
szaleństwa kilka atomów. W każdym razie budynek legł w gruzach. Jedna osoba zginęła na
miejscu, inna niebawem zmarła, kilkanaście odniosło rany. Pan doznał jedynie lekkich obrażeń:
parę zadraśnięć i siniaków - słowem, nic poważnego. Stracił pan jednak przytomność. I to do tego
stopnia, że... był pan nieprzytomny przez dwadzieścia cztery dni... Kiedy w końcu przyszedł pan do
siebie, zaobserwowano u pana objawy głębokiej dezorientacji... Znacznie głębszej, niż można było
oczekiwać u pacjenta w pańskim wieku i o pańskiej budowie. Wobec tego podano panu środki
uspokajające. Następnej nocy spał pan nerwowo, wykazując objawy zaburzeń psychicznych. W
szczególności zaś wzywał pan bez przerwy osobę o imieniu Ottilie. Personel szpitala zasięgał
wiadomości ze wszelkich możliwych źródeł, lecz nikt z pańskich przyjaciół ani krewnych nie znał
żadnej związanej z panem Ottilie. Zaczął pan wracać do zdrowia, ale nie ulegało wątpliwości, że
coś pana gnębi. Odmówił pan wyjaśnień, ale zwrócił się pan do jednego z lekarzy, by polecił
sekretarce odszukanie Ottilie Harshom w jakiejś książce telefonicznej. Kiedy nie przyniosło to
rezultatu, popadł pan w depresję. O ile mi wiadomo, nie wracał pan do tego tematu aż do chwili,
kiedy po wypisaniu ze szpitala rozpoczął pan poszukiwania Ottilie Harshom, które mimo
zdecydowanie negatywnych wyników prowadzi pan nadal. Jaki stąd wniosek? - Doktor przerwał i
rzucił gościowi spojrzenie, podnosząc lewą brew.
- Że jest pan lepiej poinformowany, niż sądziłem - odrzekł Colin bez entuzjazmu. - Taki
wywiad byłby uzasadniony, gdybym był pańskim pacjentem. Ponieważ nim nie jestem i nie mam
najmniejszego zamiaru zasięgać u pana porad specjalistycznych, uważam to za wysoce nieetyczne
natręctwo.
Jeżeli młody człowiek spodziewał się, że gospodarz zmiesza się, spotkało go
rozczarowanie. Doktor nie przestawał mu się przyglądać z chłodnym zainteresowaniem.
- Nie jestem całkowicie przekonany, czy nie powinien pan zostać czyimś pacjentem -
zauważył. - Pozwoli pan jednak, że wyjaśnię, dlaczego to właśnie ja, a nie kto inny z rodziny
Harshomów został zmuszony do podjęcia tego dochodzenia. Sądzi pan może, że są mniej
bezczelni. Ostrzegam wszakże na wstępie przed złudną nadzieją. Proszę zrozumieć, że Ottilie
Harshom, której pan poszukuje, nie istnieje i nigdy nie istniała. Jest to stwierdzenie całkiem
definitywne.
Niemniej jednak istnieje pewien aspekt tej sprawy, który wielce mnie zaintrygował i
którego nie jestem w stanie odrzucić jako przypadkowego zbiegu okoliczności. Otóż imię i
nazwisko Ottilie Harshom nie jest mi zupełnie obce. Nie... - podniósł dłoń w geście ostrzeżenia. -
Powtarzam, żadnych nadziei. Nie ma żadnej Ottilie Harshom, chociaż była kiedyś... A właściwie
były w przeszłości dwie Ottilie Harshom.
Z twarzy Colina Trafforda zniknął wyraz niechęci. Młody człowiek pochylił się lekko do
przodu i wpatrywał w gospodarza z napięciem.
- Ale, jak powiadam - podkreślił doktor - było to dawno temu. Pierwszą z nich była moja
babka. Urodziła się w 1832, poślubiła dziadka Harshoma w 1861 i zmarła w roku 1866. Drugą była
moja siostra: przyszła na świat, niebożę, w 1884 i zmarła w 1890...
Zamilkł na chwilę, a ponieważ Colin nie odzywał się, mówił dalej:
- Tylko ja pozostałem z tej gałęzi, nic więc dziwnego, że inni Harshomowie nie pamiętali
nawet o istnieniu takiego imienia w rodzinie. Na wieść o pańskich poszukiwaniach pomyślałem
sobie: coś tu się nie zgadza. Ottilie nie należy wprawdzie do imion zbyt rzadkich, lecz trudno też
zaliczyć je do popularnych. Natomiast Harshom jest nazwiskiem rzadko spotykanym. Szansę
przypadkowego połączenia tych dwóch członów musiałyby wyrażać się liczbą wręcz
astronomiczną. Tak ogromną, że nie uwierzę, aby mógł to być przypadek. Musi gdzieś istnieć
jakieś ogniwo, jakaś przyczyna... Postanowiłem zatem dowiedzieć się, w jaki sposób ów młody
człowiek, Trafford, doszedł do tak nieprawdopodobnego połączenia imienia z nazwiskiem. I uległ,
jak widać, obsesji. Może zechciałby pan mi pan pomóc w tej kwestii?
Colin nadal wpatrywał się w doktora, lecz nie odpowiadał.
- Nie? No cóż, trudno. Po zgromadzeniu wszystkich dostępnych danych musiałem dojść do
następującego wniosku: w wyniku wypadku doznał pan jakiegoś traumatycznego przeżycia o
znacznym natężeniu i niezwykłym charakterze. O jego natężeniu świadczy niezłomność pańskich
zamiarów, o niezwykłym zaś charakterze - widoczny stan chaosu, w jakim odzyskał pan
przytomność, a także po części upór, z jakim utrzymuje pan, że nic nie pamięta od wypadku aż do
momentu przebudzenia. Zakładając, że istotnie nic się wówczas nie wydarzyło, dlaczego obudził
się pan w stanie takiego zagubienia? Musiało to zostać wywołane jakimś wspomnieniem. Jeżeli
miało ono coś wspólnego z naturalnymi wyobrażeniami sennymi, skąd ta odmowa ich
zrelacjonowania? Dlatego też musiało dojść do jakiegoś przeżycia o wielkim znaczeniu osobistym,
gdzie imię i nazwisko Ottilie Harshom stanowiło niezwykle silny element. No cóż, czy moje
rozumowanie jest właściwe, a wniosek słuszny?
Colin zamyślił się, lecz ponieważ milczał nadal, doktor dorzucił:
- Przecież znajduje się pan już blisko celu. Na liście zostało jeszcze tylko dwóch
Harshomów, którzy - zapewniam pana - nic nowego nie wniosą. I co wówczas?
Colin odezwał się przygnębionym głosem:
- Ma pan chyba rację. Mimo to muszę się z nimi zobaczyć. Może coś z tego wyniknie, jakaś
wskazówka... Nie mogę pominąć najmniejszej szansy... Miałem niewielką nadzieję otrzymawszy
pańskie zaproszenie. Wiedziałem, że ma pan rodzinę...
- Miałem - powiedział doktor cicho. - Mój syn, Malcolm, zginął podczas wyścigów w
Brooklands w 1927. Był kawalerem. Córka wyszła za mąż, ale nie miała dzieci. Zginęła podczas
nalotu na Londyn w 1941... To tyle. - Pokiwał głową ze smutkiem.
- Przepraszam - powiedział Colin. Po czym dodał: - Czy mógłbym zobaczyć zdjęcie
pańskiej córki?
- Ona nie należała do pokolenia, którego pan poszukuje.
- Wiem. Ale... mimo wszystko...
- Proszę bardzo... Musimy przejść do gabinetu. Ale nie znam jeszcze pańskiego zdania o
moim wywodzie.
- Rozumuje pan właściwie.
- Nadal jednak nie ma pan ochoty o tym rozmawiać, prawda? A ja wręcz przeciwnie. Mogę
nawet posunąć się nieco dalej. Nie sądzę, by pańskie przeżycie wywoływało w panu poczucie
wstydu lub wstrętu, w przeciwnym bowiem razie usiłowałby je pan w jakiś sposób sublimować,
czego pan wyraźnie nie czyni. Jest zatem wielce prawdopodobne, iż przyczyną pańskiego
milczenia jest strach. Coś sprawia, że boi się pan mówić o tym przeżyciu. Ponieważ jestem
przekonany, iż nie lęka się pan konfrontacji z nim samym, pańskie obawy muszą dotyczyć skutków
jego ujawnienia. Skutków, które mogą dotyczyć kogoś lub, co bardziej prawdopodobne, właśnie
pana...
Colin przez jakiś czas przyglądał się doktorowi obojętnie, po czym rozluźnił się nieco i
oparł wygodnie w fotelu. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
- Pan potrafi dopiąć swego, prawda, doktorze? Wybaczy pan jednak uwagę, że zabiera się
pan do tego z iście germańską bezwzględnością. A to takie proste. A mianowicie: jeżeli człowiek,
ktokolwiek, przeżył coś, co nie mieści się w granicach normalnych doświadczeń, wszyscy będą
skłonni uznać go za niezupełnie normalnego. Czyż nie mam racji? Toteż nie można oczekiwać, że
człowiek ten zachowa się w konkretnej sytuacji tak, jak powinna zachować się osoba normalna. A
jeśli jego reakcje mogą nie być normalne, to czy można mu zaufać? Oczywiście można, ale czy nie
byłoby rozsądniej obarczyć odpowiedzialnością osobę, co do której nie ma żadnych wątpliwości?
Lepiej się nie narażać. Więc się go odsyła. Wciąż jednak obserwuje się jego trudne do
przewidzenia posunięcia. Nad głową tego człowieka powoli zbiera się ledwie dostrzegalna chmura
wątpliwości. Zbyt słaba i nie dość istotna, by ją rozwiać, lecz nieustannie rzucająca cień. Moim
zdaniem nie istnieje nic takiego jak człowiek normalny, ale panuje powszechne przekonanie, że
powinien istnieć. W każdej organizacji znane jest pojęcie “człowieka pożądanego”, który jest
normalny z punktu widzenia jej potrzeb. Wszyscy członkowie takiej organizacji starają się mniej
więcej dopasować do takiego wzorca, czyli wzorca członka organizacji. A każdy, kto tylko
nieznacznie od niego odbiega, w życiu publicznym lub prywatnym, ryzykuje karierę. Powiada pan,
że mogę obawiać się skutków: a ja twierdzę, że to bardzo proste.
- To prawda - przyznał doktor. - Ale nie starał się pan ukryć konsekwencji przeżycia:
poszukiwań Ottilie Harshom.
- Bo nie muszę. Czy jest coś bardziej przekonywającego niż motyw “chłopak szuka
dziewczyny”? Wymyśliłem tło, które całkowicie wystarczało ciekawskim przyjaciołom, a nawet
wielu Harshomom.
- Nie wątpię. Nikt bowiem nie zauważył “przypadkowości” połączenia imienia “Ottilie” z
nazwiskiem “Harshom”. Nikt oprócz mnie. - Przerwał, czekając na reakcję Trafforda. Kiedy ten nie
zareagował, doktor mówił dalej:
- Niech pan słucha, młody człowieku. Ta sprawa leży panu na sercu. Jesteśmy tu sami. Nie
mam żadnego kontaktu z pańską firmą. Chociaż mój zawód powinien stanowić dla pana
dostateczną gwarancję dyskrecji, mogę, jeżeli pan sobie życzy, podjąć specjalne zobowiązanie.
Poczuje się pan lepiej, zrzucając z siebie to brzemię... A ja chciałbym dojść do samego sedna
sprawy...
Ale Colin pokręcił głową.
- Nic z tego. Nawet gdybym panu powiedział, pogrąży się pan jeszcze głębiej w tajemnicy,
tak jak ja.
- Co dwie głowy, to nie jedna. Moglibyśmy spróbować - odparł doktor i zamilkł
wyczekująco.
Colin ponownie się zamyślił. Po chwili podniósł wzrok i spojrzał na doktora z powagą.
- Dobrze. Niech będzie. Ja już próbowałem. Teraz pana kolej. Ale przedtem chciałbym
zobaczyć zdjęcie pańskiej córki. Czy ma pan jakąś jej fotografię w wieku około dwudziestu pięciu
lat?
Wstali od stołu i udali się do gabinetu. Doktor wskazał Colinowi fotel, sam zaś podszedł do
szafy w rogu pokoju. Wyjął plik kartonowych zdjęć, przejrzał je, wybrał trzy, przez chwilę
przyglądał się im w zamyśleniu, po czym podał je Colinowi. Podczas gdy Colin bacznie studiował
fotografie, doktor nalał z karafki koniaku do kieliszków.
W końcu Colin podniósł wzrok.
- Nie - odezwał się. - Chociaż jest coś... - Zasłaniał dłonią kolejne partie twarzy. - Jest coś
w oprawie i kształcie jej oczu... ale niezupełnie. Może brwi, choć trudno powiedzieć w tym
uczesaniu... - Przyglądał się zdjęciom jeszcze przez moment, po czym zwrócił je doktorowi. -
Dziękuję, że pozwolił mi pan je obejrzeć.
Doktor wybrał jeszcze jedno zdjęcie i podał je Colinowi.
- To Malcolm, mój syn.
Na zdjęciu roześmiany młody człowiek stał przy mocowanej pasami masce samochodu
najeżonego bogatym zestawem rur wydechowych.
- Uwielbiał ten samochód - odezwał się doktor. - Ale okazał się za szybki na stary tor.
Wyniosło go na bandę i uderzył w drzewo.
Wyjął fotografię z ręki Colina i podał mu kieliszek koniaku.
Colin obracał kieliszek w dłoniach. Przez chwilę milczeli. Colin umoczył wargi i zapalił
papierosa.
- Dobrze więc - rzekł Colin. - Postaram się to panu wyjaśnić. Najpierw jednak opowiem, co
mi się wydarzyło. I choć relacja może być subiektywna, mnie się to wydarzyło naprawdę. Później
możemy rozmawiać o implikacjach i tym podobnych... Jeżeli pan zechce.
- Doskonale - zgodził się doktor. - Pozwoli pan jednak, że zapytam, czy zaczynamy od
chwili, gdy wydarzył się wypadek, czy też może coś istotnego zaszło wcześniej.
- Nie - zaprzeczył Colin Trafford. - Wszystko zaczęło się wtedy.
To był zwyczajny dzień. Wszystko i wszyscy zachowywali się zupełnie zwyczajnie, jedyną
stosunkowo niezwykłą rzeczą miał być ten pokaz. Jego przedmiot nie jest dla mnie tajemnicą, lecz
o ile się orientuję, nie ma większego znaczenia. Zebraliśmy się wokół aparatury. Deakin,
odpowiedzialny za ten eksperyment, włączył dźwignię. Rozległ się szum, a następnie jęk
przypominający odgłos silnika pracującego na wzrastających obrotach. Przybierając na sile, jęk
przeszedł w wycie. Raz czy dwa doznałem uczucia przeszywającego bólu, na granicy słyszalności,
a potem nastąpiło uczucie ulgi, ponieważ wszystko minęło i zdawało się, że znów zapanowała
cisza. Przyglądałem się właśnie Deakinowi, który stał w gotowości nad wyłącznikami wpatrzony w
przyrządy pomiarowe, i w chwili gdy odwracałem głowę w kierunku aparatury, nastąpił błysk...
Nie słyszałem nic ani niczego nie poczułem. Dostrzegłem tylko ten oślepiający biały błysk... Potem
zapanowała ciemność... Słyszałem nawoływania, krzyk jakiejś kobiety... krzyczała... krzyczała bez
przerwy...
Czułem, że przygniata mnie jakiś ogromny ciężar. Otworzyłem oczy. Ostry ból wdarł się
przez nie w głąb czaszki, ale próbowałem wydobyć się spod ciężaru, którym okazały się dwa czy
trzy leżące na mnie ciała. Udało mi się w końcu je zepchnąć i usiadłem. Zobaczyłem kilka osób
rozciągniętych na ziemi. Niektórzy podnosili się na nogi. Tuż obok, po mojej lewej stronie,
zauważyłem duże koło. Spojrzałem wyżej i spostrzegłem, że przymocowane jest do autobusu -
autobusu, który z miejsca, gdzie siedziałem, zdawał się wznosić jak czerwony wieżowiec, w
dodatku przechylony i gotów lada moment zwalić się na mnie. Podniosłem się więc czym prędzej.
Zdążyłem jeszcze chwycić młodą kobietę, która leżała na moich nogach, i przeciągnąć ją w
bezpieczne miejsce. Miała trupio bladą twarz i była nieprzytomna.
Rozejrzałem się. Nietrudno było się domyślić, co zaszło. Kierowca autobusu, jadąc
zapewne ze sporą prędkością, stracił z jakiegoś powodu panowanie nad kierownicą, przeciął
zatłoczony chodnik i wpadł w witrynę sklepową. Krzyk, który słyszałem, wydobywał się z
przedniej części górnego pokładu autobusu, zgniecionej na fasadzie budynku. Wiele osób wciąż
leżało na ziemi. Jakaś kobieta poruszała się z wysiłkiem, jęczał jakiś mężczyzna, inni leżeli
zupełnie bez ruchu. Trzy strugi krwi spływały leniwie zakosami po chodniku wśród kawałków
szkła. Zatrzymano ruch na ulicy i dojrzałem kilka hełmów policyjnych przedzierających się przez
tłum w naszą stronę.
Poruszyłem na próbę rękami i nogami. Pracowały bez zastrzeżeń i nie sprawiały bólu.
Byłem jednak oszołomiony, pękała mi głowa. Pomacałem ją i odkryłem dość bolesne miejsce z
lewej strony potylicy, gdzie musiałem się uderzyć.
Dotarli do nas policjanci. Jeden zajął się odsuwaniem gapiów, drugi oglądał spoczywające
na ziemi ofiary wypadku. Zjawił się też trzeci, który udał się na piętro autobusu, skąd dochodził
krzyk.
Próbując opanować oszołomienie spojrzałem nieco dalej. Znajdowałem się na Regent
Street, w pobliżu Piccadilly Circus; zniszczona witryna należała do sklepu Austina Reeda.
Ponownie podniosłem wzrok na autobus. Był rzeczywiście przechylony, ale nie mógł się
przewrócić, ponieważ wbił się w otwór okienny tak głęboko, że tylko metr dzielił budynek od
lśniących złotych liter napisu “General” na czerwonym boku pojazdu, Wówczas zdałem sobie
sprawę, że nic tu po mnie, że jeśli będę zwlekał, zostanę zmuszony do wystąpienia w roli świadka...
Nie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie dlatego, że niechętnie wystąpiłbym w roli świadka w
normalnej sytuacji, gdyby miało to komuś pomóc, ale dlatego, że nagle pojąłem z przerażającą
jasnością, iż to wcale nie jest sytuacja normalna. Po pierwsze nie mam pojęcia o niczym oprócz
skutków, po drugie zaś, co ja tu w ogóle robię?... Przyglądałem się przecież doświadczeniu w
Watford i naraz jestem tutaj. Jakim cudem znalazłem się na Regent Street?...
Spokojnie wmieszałem się w tłum, wydostałem się z niego, przez labirynt stojących
pojazdów przedarłem się na drugą stronę ulicy i udałem się do Cafe Royal nieco dalej.
Odniosłem wrażenie, że coś się zmieniło od czasu, kiedy byłem tam po raz ostatni, to jest
kilka lat temu, lecz przede wszystkim chciałem znaleźć bar, co mi się bez trudu udało.
- Podwójny koniak z wodą sodową - poprosiłem barmana.
Podał mi kieliszek i przysunął syfon. Wyjąłem z kieszeni pieniądze: kilka pensów i trochę
srebrnych monet. Sięgnąłem więc po portfel.
- Pół korony - powiedział barman, jakby bronił się przed banknotem.
Spojrzałem na niego zaskoczony. Skoro jednak sam wymienił sumę... Przesunąłem w jego
stronę trzy szylingi. Wyglądał na zadowolonego.
Dolałem sobie wody sodowej i wychyliłem upragniony łyk koniaku. W chwili gdy
odstawiałem kieliszek, dostrzegłem swoje odbicie w lustrze za barem...
Nosiłem kiedyś wąsy. Zapuściłem je w wojsku, ale idąc na uniwersytet w Cambridge
postanowiłem pozbyć się tego balastu. I oto miałem je przed sobą: może nieco skromniejsze, ale
wskrzeszone. Podniosłem rękę i dotknąłem ich. To nie było złudzenie. Wąsy były prawdziwe.
Niemal w tej samej chwili zauważyłem też swój garnitur. Owszem, miałem kiedyś bardzo podobny
wiele lat temu, nawet całkiem niezły, lecz to przecież nie to, co nosi się w EPI.
Poczułem, że kręci mi się w głowie. Pociągnąłem kolejny łyk koniaku i lekko drżącą ręką
zacząłem szukać papierosów. Paczka, którą wyciągnąłem z kieszeni, wyglądała obco. Czy słyszał
pan kiedyś o papierosach mariner firmy Player? Nie? Ja też nie słyszałem, lecz wyjąłem jednego i
zapaliłem bardzo niepewną ręką. Uczucie oszołomienia nie przechodziło: narastało, i to w
gwałtownym tempie.
Włożyłem rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Portfela nie było. A powinien jednak
być... Może zajął się nim jakiś koniunkturalista z zebranego wokół autobusu tłumu gapiów?
Przeszukując pozostałe kieszenie znalazłem wieczne pióro, pęk kluczy, parę kwitów od Harrodsa,
książeczkę czekową wydaną przez oddział Westminster Bank na Knightsbridge. Bank się zgadzał,
ale dlaczego na Knightsbridge?... Mieszkam przecież w Hampstead.
Próbując zapanować nad sytuacją, postanowiłem dokonać podsumowania wydarzeń do
momentu, gdy otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą autobus. Widziałem go bardzo dokładnie.
Wyraźnie pamiętałem, jak wpatruję się w czerwoną burtę z tym złotolśniącym napisem “General”...
Tak, złotolśniące litery... z tym że, jak panu wiadomo, napisu “General” nie widuje się na
londyńskich autobusach od roku 1933, kiedy to zastąpiono go napisem “London Transport”...
Nieco już roztrzęsiony rozejrzałem się po barze za czymś, co mogłoby mnie jakoś uspokoić.
Na jednym ze stolików zauważyłem pozostawioną przez kogoś gazetę. Poszedłem po nią, lecz
zanim spojrzałem na pierwszą stronę, usadowiłem się wygodnie na stołku za barem. Wziąłem
głęboki oddech i spuściłem wzrok na nagłówek. Tu doznałem uczucia konsternacji, ponieważ całą
stronę zajmowała reklama. Jednak nieco się uspokoiłem, znajdując u góry napis: Daily Mail,
Londyn, środa, 27 stycznia, 1954. Przynajmniej data się zgadzała. W tym właśnie dniu miał się
odbyć pokaz w laboratorium.
Zajrzawszy do środka przeczytałem: “Niepokoje w Delhi. W dniu dzisiejszym doszło w
Indiach do najpoważniejszych jak dotąd przejawów niezadowolenia społecznego. Domagano się
natychmiastowego uwolnienia Nehru z więzienia. Życie w mieście zostało sparaliżowane od świtu
do późnych godzin wieczornych”. Następnie moją uwagę zwróciła notatka zamieszczona w
sąsiedniej kolumnie: “W odpowiedzi na interpelacje ze strony opozycji premier Butler zapewnił
Izbę, iż Rząd z całą powagą rozpatruje...” Zerknąłem niepewnie na datę u góry strony. Nie różniła
się od daty ze strony tytułowej: 27 stycznia, 1954. Poniżej widniało jednak zdjęcie z podpisem:
“Amanda Coward na scenie Laughton Theatre jako odtwórczyni głównej roli we wczorajszym
przedstawieniu «The Lady Loves». Jest to ostatni musical ojca aktorki, Noela Cowarda. Spektakl
przygotowano na kilka dni przed śmiercią autora w sierpniu bieżącego roku. W przemówieniu
wygłoszonym po premierze reżyser Ivor Novello złożył wzruszający hołd zmarłemu artyście”.
Przeczytałem to jeszcze raz, dokładnie. Podniosłem głowę i powiodłem wzrokiem po
obecnych w barze, po meblach, spojrzałem na barmana, na butelki, szukając potwierdzenia.
Wszystko jawiło się w przekonywająco prawdziwym kształcie.
Odłożyłem gazetę i dopiłem koniak. Miałem ochotę na następny, lecz bez portfela byłoby
niezręcznie, gdyby barman zmienił zdanie co do niskiej ceny. Spojrzałem na zegarek... i kolejna
niespodzianka! Bardzo ładny zegarek, złoty, na pasku z krokodylej skóry, wskazywał dwunastą
trzydzieści. Ale widziałem go po raz pierwszy. Odpiąłem go i obejrzałem kopertę. Widniał tam
wygrawerowany napis sporej wielkości: “Od O. dla C. na wieki. 10 X 50”. Doznałem lekkiego
wstrząsu, ponieważ ożeniłem się wprawdzie w 1950, lecz nie w październiku i nie z osobą, której
imię zaczynało się na O. Moja żona miała na imię Delia. Bezwiednie założyłem zegarek na rękę i
wyszedłem z kawiarni.
Chwila odpoczynku i koniak dobrze mi zrobiły. Znalazłszy się ponownie na Regent Street,
czułem się mniej oszołomiony, lecz bardziej zdumiony, jeżeli nie jest to zbyt subtelne rozróżnienie.
Ból głowy minął prawie bez śladu, byłem więc w stanie lepiej przyjrzeć się temu, co działo się
wokół.
Na pierwszy rzut oka Piccadilly Circus wyglądał jak zawsze. Mimo to odniosłem wrażenie,
że coś jest nie tak. Po jakimś czasie zorientowałem się, że chodzi o ludzi i samochody. Zaskakująco
wielu przechodniów płci obojga ubranych było niechlujnie, a kwiaciarki pod pomnikiem Erosa
przypominały sterty brudnych szmat. Najbardziej zaskoczył mnie widok kobiet, które nie
wyglądały nędznie. Prawie wszystkie miały na głowach duże kapelusze w kształcie talerzy. Nosiły
długie suknie, niemal do kostek, wystające spod futer jak strój wieczorowy noszony w południc
Buty o spiczastych noskach, przeładowane ozdobami, na cienkich jak szpilka obcasach, wyglądały
wręcz obrzydliwie. Zapewne każda moda sprawiałaby odrażające wrażenie, gdyby natknąć się na
nią niespodziewanie. Tak się jednak nigdy nie dzieje... W każdym razie nie działo się do tej pory...
Gdyby nie ta data na gazecie, mógłbym się poczuć jak ponownie wyrwany ze snu Rip Van Winkle.
Samochody też prezentowały się dość niezwykle: dziwnie wysokie, małe i pozbawione lśniących
dodatków, do których przywykliśmy. Kiedy zaś przyjrzałem się im dokładniej, zauważyłem, że
nie ma wśród nich żadnej znanej mi marki, oprócz paru łatwych do rozpoznania rolls royce’ow.
Stojąc rozglądałem się wokół z zaciekawieniem, gdy jakaś dama w talerzowatym kapeluszu
i mocno wyliniałym futrze zagadnęła mnie dość ponurym głosem, nazywając kotkiem.
Postanowiłem czym prędzej wynieść się stamtąd i ruszyłem w kierunku Piccadilly. Po drodze
rzuciłem okiem na kościół św. Jamesa. Kiedy przechodziłem tamtędy ostatnio, mniej więcej dwa
tygodnie temu, był obstawiony rusztowaniami, a obok, w parku, wisiały odezwy i afisze
nawołujące do ofiarowania datków na odbudowę. Teraz rusztowania i apele zniknęły, a kościół
wyglądał tak, jakby nigdy nie został zbombardowany. Przeszedłem na drugą stronę ulicy. Efekty
renowacji widziane z bliska wzbudziły we mnie jeszcze większy podziw.
W końcu znalazłem się przed witryną księgarni Hatcharda. Przystanąłem, żeby obejrzeć
książki. Na okładkach widniały nazwiska znanych mi autorów: Priestley, C. S. Lewis, Bertrand
Russell, T. S. Eliot i paru innych. Natomiast większość tytułów była mi obca. W pewnej chwili mój
wzrok padł na intensywnie różową okładkę: “U zarania życia” autorstwa Colina Trafforda.
Wpatrywałem się w ten tytuł, prawdopodobnie z otwartymi ustami. Widzi pan, ja
rzeczywiście miałem kiedyś tego typu ambicje. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie zrobiłbym
dyplom z nauk humanistycznych i próbowałbym coś napisać. Tak się złożyło, że w wojsku
zaprzyjaźniłem się z człowiekiem, który pchnął mnie ku naukom ścisłym, później zaś pomógł w
otrzymaniu pracy w EPI. Toteż upłynęło dobrych parę minut, zanim otrząsnąłem się z wrażenia,
jakie wywarł na mnie ten przypadkowy zbieg okoliczności, po czym powodowany rosnącą
ciekawością wszedłem do środka.
Znalazłem tam kilka egzemplarzy książki rozłożonych na stole. Otworzyłem jeden z nich.
Nazwisko widniało wyraźnie również na stronicy tytułowej, poniżej zaś, pod nagłówkiem “ książki
tego samego autora”, wymieniono siedem innych tytułów. Nazwa wydawnictwa była mi nie znana,
lecz na następnej stronie przeczytałem: “Wydanie pierwsze, styczeń 1954”.
Obracałem książkę w rękach i o mało jej nie upuściłem, ujrzawszy na tylnej okładce zdjęcie
autora: bez wątpienia moje. Z wąsami... Podłoga zakołysała się pod moimi stopami.
Nagle usłyszałem za plecami czyjś głos. Wydał mi się znajomy.
- Mam cię, Narcyzie! Promujemy własną książeczkę, co? No i jak leci?
- Martin! - zawołałem. Ucieszyłem się ze spotkania jak nigdy. - To ty! Kopę lat! Kiedy to
widzieliśmy się po raz ostatni?
- O, co najmniej trzy dni temu, stary - odpowiedział, lekko zaskoczony.
Trzy dni! Owszem, widywałem Martina Fallsa dość często w Cambridge, ale po ukończeniu
studiów spotkałem go dwa razy, ostatnio przed dwoma laty. Nie zrażony, ciągnął dalej:
- Masz trochę czasu? Może wrzucilibyśmy coś na ruszt? - zaproponował.
Tu także coś się nie zgadzało. Od lat nie słyszałem już o “wrzucaniu na ruszt”. Mimo to
starałem się zareagować tak, jakby wszystko było w porządku.
- Doskonale - powiedziałem. - Ale pod warunkiem, że stawiasz. Ukradli mi portfel.
Cmoknął.
- Mam nadzieję, że nie był wypchany. Może więc wpadniemy do klubu. Tam przyjmują
czeki.
Odłożyłem książkę, którą dotąd trzymałem w ręce, i wyszliśmy.
- Dziwna sprawa - odezwał się Martin. - Dosłownie parę dni temu wpadłem do
Tommy’ego... Tommy’ego Westhouse’a. Strasznie napuszony. Kręcił się jak oszalały z tym swoim
amerykańskim agentem. Pamiętasz tę jego wyborną książeczkę “Kolczasta róża”? Spotkanie Ben
Hura z Kleopatrą, do których dołącza markiz de Sade? Otóż zdaje się, że ten agent... - Martin plótł
jak najęty, rzucał nazwiska, które nic mi nie mówiły, ale było ich dość, abyśmy minęli kilka ulic,
docierając niemal na Pali Mali. Na koniec zapytał:
- No a jak się sprzedaje twoje “U zarania”? Podobno nie nadążają z subskrypcją. Słyszałem,
że pogrozili ci paluszkiem w “Lit. Sup”. Jeszcze nie miałem czasu przeczytać. Tyle mam spraw na
głowie.
Zdecydowałem się na wyjście najłatwiejsze: przyjąłem postawę dyplomatyczną. Wydało mi
się to prostsze niż usiłowanie, żeby cokolwiek zrozumieć. Powiedziałem więc, że książka sprzedaje
się zgodnie z oczekiwaniami.
Dotarliśmy wreszcie do klubu, którym okazał się “The Savage”. Nie jestem jego
członkiem, lecz portier powitał mnie jak stałego bywalca, uprzejmie wymieniając moje nazwisko.
- Najpierw skoczymy do baru na jednego - zaproponował Martin - a potem pójdziemy do
George’a i pogadamy o czeku.
Miałem poważne wątpliwości, ale wszystko poszło gładko. Podczas obiadu musiałem się
pilnować, żeby nie wypaść z roli. Napotkałem te same trudności, co teraz. Wprawdzie w
odwrotnym porządku, lecz zasada pozostaje ta sama: jeżeli sprawy wyglądają zbyt dziwnie, ludzie
skłonni są raczej sądzić, że mają do czynienia z wariatem, niż spieszyć z pomocą. Dlatego należy
zachować pozory.
Obawiam się jednak, że nie wypadłem najlepiej. Kilka razy spotkałem jego zaniepokojone
spojrzenie. W pewnej chwili zapytał wprost:
- Słuchaj, stary, czy ty się naprawdę dobrze czujesz?
Ale najgorszy moment nastąpił później, dopiero przy serach. Martin wyciągnął lewą rękę po
łodygę selera i wtedy na jego małym palcu zauważyłem złoty sygnet. To mnie zupełnie wytrąciło z
równowagi. Bo, widzi pan, Martin nie ma małego palca u lewej ręki. Sąsiedniego też zresztą nie
ma. Zostawił je gdzieś nad Renem w 1945...
- Jezus Maria! - krzyknąłem. Nie wiem dlaczego to właśnie wstrząsnęło mną najbardziej.
Podniósł na mnie wzrok.
- Co ci jest, stary? Jesteś blady jak śmierć.
- Twoja ręka... - wyjąkałem.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, potem na mnie, jeszcze bardziej zdziwiony.
- Wygląda całkiem normalnie - zauważył mrużąc lekko oczy.
- Przecież straciłeś dwa palce... na wojnie - wybuchnąłem.
Uniósł brwi, po czym ściągnął je, zaniepokojony. Na koniec odezwał się dobrodusznie:
- Coś ci się chyba pomieszało, staruszku. Przecież wojna skończyła się, zanim przyszedłem
na świat.
To, co nastąpiło potem, pamiętam dość mgliście. Kiedy zaś wszystko nabrało sensu,
okazało się, że leżę w dużym fotelu, a Martin siedzi tuż obok.
- I posłuchaj mojej rady, stary. Idź jeszcze dzisiaj do lekarza. Musiało cię to ruszyć bardziej,
niż myślałem. Mózg ludzki to dziwna zabawka... Nigdy dość ostrożności. No, niestety, na mnie już
czas. Jestem umówiony. Ale nie odkładaj tego na później. To ryzykowna sprawa. Daj znać, jak i
co.
I zniknął.
Usiadłem wygodniej w fotelu. Dziwna rzecz, ale czułem się znacznie lepiej niż przez cały
czas od momentu, gdy otworzyłem oczy na chodniku przy Regent Street. Najprawdopodobniej ten
silny wstrząs wytrącił mnie z oszołomienia i pobudził umysł do działania. Cieszyłem się, że Martin
sobie poszedł i że mogę się zastanowić...
Rozejrzałem się po sali. Jak już wspomniałem, nie jestem członkiem klubu i znałem ten
lokal zbyt słabo, żeby mieć pewność co do szczegółów. W każdym razie wystrój wnętrza, w tym
dywan oraz niektóre kinkiety, różnił się trochę od tego, co widziałem tu ostatnio...
W pokoju znajdowało się kilka osób. Dwie rozmawiały w rogu, trzy drzemały, ktoś inny
czytał gazetę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do stolika z periodykami i wziąłem
“New Statesmana” z 22 stycznia 1954 roku. Artykuł z pierwszej strony nawoływał do
nacjonalizacji transportu, co miało być pierwszym krokiem na drodze do przekazania środków
produkcji masom i w ten sposób położenia kresu bezrobociu. Z tekstu wiało nostalgią.
Przewracałem kartki, czytając tytuły, które nic mi nie mówiły z powodu braku kontekstu.
Ucieszyłem się na widok kolumny Krytyka. Wśród absorbujących go aktualnie spraw były jakieś
doświadczenia prowadzone w Niemczech. Wyrażał opinię, podzielaną przez szersze grono
wybitnych uczonych, iż wobec teoretycznej możliwości rozszczepienia jądra proponowane metody
kontroli tego zjawiska są niewystarczające. W przypadku reakcji łańcuchowej mogłoby dojść do
katastrofy na skalę kosmiczną. Powołano komisję złożoną ze znanych przedstawicieli nauk
humanistycznych i ścisłych, aby za pośrednictwem Ligi Narodów złożyła w imieniu ludzkości
protest na ręce rządu niemieckiego przeciwko nierozważnym badaniom...
Proszę, proszę...!
Czując, że odzyskuję wiarę w samego siebie, usiadłem, żeby się zastanowić.
Stopniowo zaczęło mi coś świtać... Nie dotyczyło to ani sposobu, ani przyczyny tego, co
zaszło - nadal nie posiadam na ten temat żadnej konkretnej teorii. Chodziło raczej o to, co mogło
się zdarzyć.
Było to bardzo niejasne przeczucie, wywołane prawdopodobnie myślą o przypadkowym
neutronie, który, o ile wiedziałem, może w pewnej sytuacji zostać pochwycony przez atom uranu,
chociaż w innej sytuacji wcale do tego nie dochodzi.
W ten sposób dochodzimy oczywiście do Einsteina i teorii względności, która, jak panu
wiadomo, stanowczo wyklucza możliwość określenia ruchu i konsekwentnie prowadzi do pojęcia
czterowymiarowego continuum czasoprzestrzeni. Skoro zaś nie można określić parametrów ruchu
tego continuum, to nie może istnieć żaden model ruchu ani nie można przewidzieć jego skutków. A
jednak tam, gdzie czynniki są zbliżone, to znaczy zbudowane z podobnych atomów i pozostające
mniej więcej w tym samym stosunku do continuum, można spodziewać się zbliżonych skutków.
Rzecz jasna, nie będą one nigdy identyczne, gdyż wówczas określenie ruchu stałoby się możliwe.
Mogą natomiast być do siebie bardzo podobne, co pozwalałoby je rozpatrywać w kategoriach
szczególnej teorii względności Einsteina. Dawałyby się wówczas określić bliżej za pomocą zbioru
pokrewnych czynników. Innymi słowy, mimo że ów nieskończony punkt, jakim jest pewien
moment w roku 1954, musi pojawić się w continuum, to istnieje on wyłącznie w odniesieniu do
każdego indywidualnego obserwatora i zdaje się istnieć w podobny sposób w odniesieniu do
pewnych ścisłych grup obserwatorów. Niemniej jednak, ponieważ nie ma dwóch identycznych
obserwatorów, każdy postrzega przeszłość, teraźniejszość i przyszłość inaczej, niż postrzegają je
inni. W rezultacie to, co postrzega obserwator, wynika wyłącznie z czynników stanowiących o jego
stosunku do continuum i istnieje tylko dla niego.
Tak rozumując doszedłem do wniosku, że zaszła rzecz następująca: w jakiś niepojęty
sposób zostałem przeniesiony na pozycję innego obserwatora, którego punkt widzenia był w
pewnym sensie zbliżony do mojego, lecz na tyle odmienny, że jego związki, a co za tym idzie, jego
realia, wymykały się mojemu postrzeganiu. Innymi słowy, żył on w świecie tylko dla niego
realnym, podobnie jak ja żyłem w świecie realnym tylko dla mnie, aż do chwili, kiedy nastąpiła ta
szczególna transpozycja, w wyniku której znalazłem się na miejscu obserwatora jego świata,
oczywiście z jego przeszłością i przyszłością, a nie świata, do którego przywykłem.
Proszę pamiętać, że chociaż wydaje się to proste, nie doszedłem do tego od razu. Udało mi
się natomiast drogą rozumowania zbliżyć na tyle do układu obserwator - istnienie, by stwierdzić, że
cokolwiek się stało, mój umysł pracuje normalnie. Kłopot w tym, że znajdował się w
niewłaściwym miejscu i odbierał sygnały przeznaczone nie dla mnie; niczym odbiornik podłączony
do niewłaściwego obwodu.
W gruncie rzeczy nie jest to powód do zadowolenia. Wręcz przeciwnie. Ale mimo wszystko
lepsze to niż wadliwy odbiornik. Zrozumienie tego podniosło mnie nieco na duchu.
Siedziałem czas jakiś porządkując myśli i zastanawiając się, co robić, dopóki nie
skończyłem paczki papierosów mariner. Wówczas poszedłem do telefonu.
Najpierw wykręciłem numer EPI. Cisza. Sprawdziłem w książce telefonicznej. Znalazłem
tam zupełnie inny numer centrali. Wykręciłem go.
- Poproszę wewnętrzny sto trzydzieści trzy - powiedziałem telefonistce, a po chwili
namysłu dodałem nazwę mojego działu.
- Aha! Chodzi panu o wewnętrzny pięćdziesiąt dziewięć - poinformowała mnie.
Ktoś podniósł słuchawkę. - Chciałbym rozmawiać z panem Colinem Traffordem.
- Przykro mi, ale w naszym dziale nikt o takim nazwisku nie pracuje - odparł głos.
Połączyłem się ponownie z centralą. Po dłuższym milczeniu telefonistka oświadczyła:
- Niestety. Nie mam takiego nazwiska na liście naszych pracowników.
Odwiesiłem słuchawkę. Wszystko wskazywało na to, że nie pracuję w EPI. Wykręciłem
więc numer mojego mieszkania w Hampstead. Nie czekałem długo.
- Transcendentalne pasy i gorsety, słucham - odezwał się energiczny głos. Rozłączyłem się.
Przyszło mi do głowy, że powinienem poszukać swojego nazwiska w książce telefonicznej.
Znalazłem. “Trafford Colin W., Hogarth Court, Duchess Gardens, S.W.7. Sloane 67021”.
Spróbowałem. Usłyszałem sygnał. Na drugim końcu nikt nie podnosił słuchawki.
Wyszedłem z budki i zastanawiałem się, co robić dalej. Ogarnęło mnie przykre uczucie
zagubienia, jakbym nagle znalazł się w obcym mieście nie mając nawet pokoju w hotelu. Co
gorsza, miasto było mi obce tylko w drobnych szczegółach.
Po dalszym namyśle doszedłem do wniosku, że najskuteczniejsze barwy ochronne zapewni
mi postępowanie zgodne z tym, czego należało spodziewać się po tym Colinie Traffordzie. Skoro
nie miał nic do roboty w EPI, to przynajmniej miał dom, gdzie mógł pójść...
Hogarth Court - przyjemny budynek, w holu puszysty dywan, podświetlony bukiet
kwiatów i tak dalej. Nie zauważyłem portiera, więc od razu skierowałem się do windy. Dom nie
wyglądał z zewnątrz na dostatecznie duży, by pomieścić pięćdziesiąt cztery apartamenty, więc
wcisnąłem piątkę, czyli piąte piętro, i rzeczywiście po wyjściu z windy stanąłem na wprost drzwi z
numerem 54. Wyjąłem z kieszeni pęk kluczy, wybrałem taki, który mógłby się nadawać do zamka.
Pasował.
Znalazłem się w niewielkim holu. Nic niezwykłego: tapeta w drobny wzorek, brązowy
dywan, stolik z telefonem i kwiatkami w wazonie, nad stolikiem lustro w złoconej ramie, krzesło,
korytarzyk, mnóstwo drzwi. Zatrzymałem się.
- Halo - powiedziałem na próbę. Po czym nieco głośniej: - Halo! Jest tam kto?
Nie odpowiedział mi żaden dźwięk ani żaden głos. Zaniknąłem drzwi. Co teraz? Cholera,
przecież byłem... jestem... Colinem Traffordem! Zdjąłem płaszcz. Gdzie go powiesić? Rozejrzałem
się dokładniej i odkryłem szafę na ubrania. Wisiało tam już dużo innych płaszczy. Męskich i
damskich. Były także damskie śniegowce... Postawiłem swoje obok.
Chciałem zbadać topografię mieszkania i zobaczyć, jak wygląda ten mój dom...
Nie sądzę, by zainteresował pana rejestr sprzętów. Dość że było to całkiem miłe
mieszkanie. Większe, niż to sobie wyobrażałem. Właściwie wyposażone i funkcjonalne; bez
ekstrawagancji, ale też bez zbytniej skromności. W dobrym guście. Chociaż nie moim. Zresztą co
to jest gust? Albo wyczucie pewnego stylu, albo wyrafinowany wybór z tego, co modne. Czułem,
że mam do czynienia z modnym wnętrzem, ale ta moda była obca i dlatego mi nie odpowiadała...
Ciekawa była kuchnia: lodówka, brak zmywarki do naczyń, brak miksera, jednokomorowy
zlewozmywak bez suszarki, żadnych laminatowych blatów, za to staroświecka kuchenka
elektryczna, opakowanie proszku mydlanego zamiast syntetycznych detergentów i dziwaczne
oświetlenie na suficie - płaska lampa o powierzchni metra kwadratowego.
W przestronnym salonie stały wygodne fotele, ale nie obrotowe. Duży radioodbiornik z
adapterem, nieco przeładowany ozdobami, bez UKF. Tutaj także światło padało z oszklonych
kasetonów na suficie i z kubów przypominających szklane pudełka ustawione na cokołach. Nie
było telewizora.
Obszedłem całe mieszkanie. Sypialnia bardzo kobieca, ale nie zagracona. Podwójne łóżko.
Białe kafelki w łazience. Sypialnia gościnna z niewielkim dwuosobowym tapczanem. I tak dalej.
Najbardziej zainteresował mnie jednak pokój w końcu korytarza. Wyglądał jak gabinet. Jedną ze
ścian zajmował regał z książkami. Niektóre, te starsze, znałem. Pozostałych nie. Fotel klubowy,
krzesło. Szerokie biurko z blatem obitym skórą stało pod oknem, skąd rozciągał się widok na
pozbawione liści drzewa w parku, dachy i bezkres nieba. Na biurku maszyna do pisania w
pokrowcu, lampa biurowa, kilka tekturowych teczek z wystającymi kartkami papieru, pudełko na
papierosy, metalowa popielniczka, opróżniona i umyta, a także fotografia w skórzanej ramce.
Uważnie przyjrzałem się fotografii. Ujmujące studium. Mogła mieć dwadzieścia cztery,
dwadzieścia pięć lat. Inteligentna, pogodna twarz, kobieta, którą chce się poznać. Ale nie znałem
nikogo takiego...
Z lewej strony biurka stała oszklona szafka, a na niej osiem książek. Reszta półek - pusta.
Pierwsza książka od lewej okazała się tą samą, jaką widziałem rano w księgarni Hatcharda - “U
zarania życia”. Na pozostałych także widniało nazwisko Colin Trafford. Usiadłem w fotelu i
przyglądałem się im przez jakiś czas. Po czym z dziwnym, schizofrenicznym uczuciem sięgnąłem
po książkę i otworzyłem na pierwszej stronie.
Upłynęło chyba niewiele ponad pół godziny, gdy dobiegł mnie zgrzyt klucza w zamku
drzwi wejściowych. Odłożyłem książkę na miejsce i zebrałem myśli. Postanowiłem pokazać się
sam, zamiast czekać, aż zostanę odkryty. Otworzyłem drzwi. W końcu korytarza kobieta w długim
płaszczu z szarego zamszu, spod którego wystawał rąbek tweedowej spódnicy, ustawiała paczki na
stoliku. Na odgłos otwieranych drzwi podniosła głowę. Stałem oko w oko z oryginałem
przedstawionym na fotografii, lecz w nieco odmiennym nastroju. Kiedy zbliżałem się do niej,
dostrzegłem na jej twarzy zdziwienie pomieszane z innymi odczuciami, których nie potrafiłem
odczytać. W każdym razie na pewno nie miały wiele wspólnego z zachowaniem kochającej żony,
która wita oddanego małżonka.
- O! - powiedziała. - Jesteś już w domu? Co się stało?
- Co się miało stać? - powtórzyłem, szukając punktu zaczepienia.
- Wydawało mi się, że byłeś po południu umówiony na jakieś ważne spotkanie z Dickie w
BBC - zauważyła nieco cierpkim tonem.
- Ach, tak. Rzeczywiście. Tak, odwołał je - odparłem niezręcznie.
Znieruchomiała i obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. Wydawało mi się trochę dziwne.
Stałem patrząc na nią i nie wiedziałem, co począć. Żałowałem, że zamiast marnować czas nad “U
zarania” nie ułożyłem sobie planu tego nieuniknionego spotkania. Nie zadałem sobie nawet trudu,
by poznać jej imię. Stało się jasne, że już w chwili, gdy otworzyłem usta, popełniłem jakiś błąd.
Poza tym było w niej coś, co zupełnie zbiło mnie z tropu. Doznałem wstrząsu, jakiego nie
pamiętam od lat. Na dodatek odczułem go dotkliwiej niż kiedyś... Człowiek w wieku trzydziestu
trzech lat nie spodziewa się już takich doznań... Nie w ten sposób, już nie tak... Serce nie wzbiera
uczuciem tak silnie, a świat nie rozjaśnia się i nie ożywa, jakby kobieta jednym gestem tchnęła weń
życie...
Staliśmy naprzeciw siebie: ona ze ściągniętymi brwiami i ja, próbujący zapanować nad
wezbraną falą niepokoju, uniesienia i zmieszania - oniemiały.
Spuściła wzrok i zaczęła rozpinać płaszcz. Też wydawała się zmieszana.
- Jeżeli... - zaczęła, ale w tej chwili zadzwonił telefon.
Witając z ulgą ten przerywnik, podniosła słuchawkę. W ciszy holu usłyszałem kobiecy głos,
który domagał się rozmowy z Colinem.
- Tak - odpowiedziała. - Jest tutaj. - Z wyrazem zdziwienia na twarzy podała mi słuchawkę.
- Halo! Colin, słucham.
- Słuchasz? - odpowiedział głos. - A to dlaczego, jeśli można spytać?
- Hm... nie bardzo rozumiem... - zacząłem, ale przerwano mi gwałtownie.
- Nie rozumiesz? Zmarnowałam już godzinę, czekając tu na ciebie, bo myślałam, że jeżeli
nie możesz przyjść, to przynajmniej zdobędziesz się na to, żeby zadzwonić. A tu się okazuje, że po
prostu siedzisz sobie w domu. To nie jest w porządku, Colin.
- Ja, nie... Zaraz, kto mówi? - Tylko w ten sposób potrafiłem zagrać na zwłokę. Czułem, jak
stojąca przy mnie młoda kobieta zamarła w trakcie zdejmowania płaszcza.
- Och, na miłość boską! - ciągnął rozdrażniony głos. - Co za idiotyczne żarty? A jak
myślisz, kto?
- Właśnie o to pytam - odparłem.
- Nie wygłupiaj się, Colin. Jeżeli to dlatego, że stoi tam Ottilie - a założę się, że tak jest - to
zachowujesz się po prostu jak dureń. Sama odebrała telefon, więc wie, że to ja.
- To może ją o to zapytam - zaproponowałem.
- Chyba jesteś zalany. Lepiej idź się wyspać - rzuciła oschle i na linii zapadła cisza.
Odłożyłem słuchawkę. Młoda kobieta patrzyła na mnie z wyrazem prawdziwego
zdumienia. W ciszy korytarza musiała słyszeć rozmowę równie dobrze jak ja. Odwróciła się, zdjęła
płaszcz i powiesiła na wieszaku w szafie. Robiła to bardzo starannie i powoli, po czym zwróciła się
do mnie:
- Nie rozumiem - stwierdziła. - Nie jesteś przecież pijany, prawda? O co tu chodzi? Co
takiego zrobiła nasza droga Dickie?
- Dickie? - zdziwiłem się. Kobieta zmarszczyła czoło.
- Naprawdę, Colin, jeżeli myślisz, że do tej pory nie potrafię rozpoznać Dickie przez
telefon...
- Ach, tak!
Wyjątkowa gafa. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić pomyłkę bardziej
nieprawdopodobną niż pomylenie płci własnych przyjaciół. Jeżeli nie chcę, żeby pomyślała, że
zwariowałem do reszty, muszę podjąć jakieś kroki w celu wyjaśnienia sytuacji.
- Posłuchaj, przejdźmy do salonu. Chcę ci coś powiedzieć - zaproponowałem.
Przyglądała mi się w milczeniu.
- Chyba będzie lepiej, jeżeli tego nie usłyszę, Colin.
- Proszę - nalegałem. - To ważne. Naprawdę...
Zawahała się i niechętnie przystała na moją propozycję.
- Dobrze, jeżeli musisz...
Weszliśmy do pokoju. Włączyła grzejnik i usiadła.
- Słucham.
Usiadłem w fotelu naprzeciw niej i zastanawiałem się, jak zacząć. Nawet gdybym sam
wiedział, co zaszło, też byłoby mi trudno. Jak jej przekazać, że chociaż postać należy do Colina
Trafforda i że chociaż jestem Colinem Traffordem, to jednak nie jestem tym Colinem Traffordem.
Nie tym, który pisze książki i jest jej mężem, ale czymś w rodzaju drugiego Colina Trafforda, który
przybłąkał się z innego świata. Musiałem znaleźć sposób, który nie wywoła natychmiastowej
potrzeby wezwania psychiatry. Nie było to proste zadanie.
- No, słucham - powtórzyła.
- Trudno to wytłumaczyć - ociągałem się, ale w miarę szczerze.
- Spodziewam się - odparła, bynajmniej mnie nie zachęcając, i dodała: - A może będzie ci
łatwiej, jeżeli przestaniesz tak na mnie patrzeć? Trochę mnie to krępuje.
- Stało się ze mną coś bardzo dziwnego - zacząłem.
- O Boże, znowu? - żachnęła się. - Potrzebujesz mojego współczucia czy co?
Zaskoczyła mnie, poczułem się nieswojo.
- Chcesz powiedzieć, że jemu już się coś takiego zdarzyło? - zapytałem.
Rzuciła mi uważne spojrzenie.
- Jak to “jemu”? Kogo masz na myśli? Wydawało mi się, że rozmawiamy o tobie. Ostatnio
chodziło o Dickie, przedtem o Frances, a jeszcze przedtem była Lucy... Teraz dajesz tak niezwykłą
odprawę Dickie... Czy nie powinnam się zdziwić?
Dość szybko dowiadywałem się różnych rzeczy o swoim alter ego, ale zbaczaliśmy z
tematu.
- Nie, nie rozumiesz. To coś zupełnie innego.
- Naturalnie, że nie rozumiem. Żony nigdy nie rozumieją, prawda? I za każdym razem
chodzi o coś innego. Jeżeli to ma być ta ważna sprawa... - zaczęła podnosić się z fotela.
- Proszę cię, nie... - powiedziałem błagalnie.
Opanowała się i ponownie przyjrzała mi się z uwagą, marszcząc brwi.
- Tak - zaczęła. - Chyba rzeczywiście nie rozumiem. A przynajmniej... przynajmniej mam
nadzieję, że nie rozumiem... - Nadal wpatrywała się we mnie, jak mi się wydawało, z coraz
większym niepokojem.
Prosząc o zrozumienie trudno trwać na płaszczyźnie bezosobowej, ale gdy nie wiadomo,
czy lepiej będzie powiedzieć “kochanie”, czy “moja droga”, lub też może wybrać wariant bardziej
pieszczotliwy, czy użyć imienia, zdrobnienia czy przezwiska, wówczas droga do celu staje się nad
wyraz ciernista. W dodatku utrzymywał się między nami brak porozumienia na właściwym
poziomie świadomości.
- Ottilie, kochanie - spróbowałem. Widocznie jednak nie była to przyjęta forma, ponieważ
oczy o mało nie wyszły jej z orbit. Mimo to brnąłem dalej. - Nie chodzi wcale o to, co masz na
myśli... Nic podobnego. Widzisz... Rzecz w tym, że ja w pewnym sensie, nie jestem tą samą
osobą...
Odezwała się opanowanym głosem:
- O dziwo, obserwuję to już od pewnego czasu - stwierdziła. - I pozwól sobie przypomnieć,
że już coś takiego mówiłeś, i to nieraz. Dobrze. Powiem to za ciebie: więc nie jesteś tym samym
człowiekiem, za którego wychodziłam za mąż, i dlatego chciałbyś się rozwieść... A może boisz się,
że mąż Dickie poda cię tym razem do sądu? O, Boże! Jak ja mam tego dosyć...
- Nie, nie... - zaprotestowałem gorąco. - To zupełnie nie to. Proszę, wysłuchaj cierpliwie. To
strasznie trudno wytłumaczyć. - Zamilkłem, patrząc na nią. Milczenie wcale nie ułatwiło mi
zadania. W gruncie rzeczy nie sprzyjało procesowi trzeźwego rozumowania. Siedziała wpatrując
się we mnie spod zmarszczonych brwi, ale jej twarz wyrażała teraz raczej niepewność niż
niezadowolenie.
- Coś z tobą jest... - zaczęła.
- Właśnie usiłuję ci o tym opowiedzieć - potwierdziłem, lecz wątpię, by mnie słyszała.
Otwierała oczy coraz szerzej, aż nagle odwróciła wzrok.
- Nie! - krzyknęła. - Och, nie! - Była bliska płaczu. Mocno zacisnęła dłonie na kolanach.
Mówiła półszeptem. - Och, nie... Boże, proszę cię, nie!... Już nie... Czy mało wycierpiałam?... Nie
chcę... nie chcę!...
Zerwała się z miejsca i zanim zdążyłem podnieść się z fotela, wybiegła z pokoju...
Colin Trafford przerwał, zapalił papierosa i zamyślił się. W końcu zebrał myśli i podjął
wątek.
- No cóż. Zdążył się pan zorientować, że panieńskie nazwisko tamtej pani Trafford
brzmiało Ottilie Harshom. Urodziła się w roku 1928 i wyszła za tamtego Colina Trafforda w roku
1949. Jej ojciec zginął w katastrofie lotniczej w 1938. Nie pamiętam nawet, czy mi powiedziała,
jak miał na imię. Tak się niefortunnie złożyło... jak zresztą wiele innych wydarzeń. Gdybym
przypuszczał, że znajdę się tu znowu, zwracałbym uwagę na wiele rzeczy. Ale nie podejrzewałem...
Zaszło wprawdzie coś bardzo dziwnego, ale nie było powodu uważać, że może się to powtórzyć, i
to w przeciwnym kierunku. Z czystej ciekawości starałem się usilnie dociec, kiedy nastąpił ten
rozłam. Moim zdaniem w pewnym punkcie, prawdopodobnie całkiem przypadkowo, zaszło coś o
kluczowym znaczeniu, albo właśnie nie zaszło. Określenie tego pozwoliłoby mi poznać ten
moment, ten atom czasu, rozbity przez przypadkowy neutron tak, że powstały dwa atomy czasu,
które rozbiegły się ku różnym przyszłościom. W związku z tym stopniowo narastające skutki
sprawiłyby, że warunki na jednej płaszczyźnie rozwijałyby się odmiennie od warunków na drugiej.
Być może zawsze tak się dzieje. Niewykluczone, że przypadek stale wywołuje dwa różne skutki, i
w wymiarze, którego nie możemy postrzegać, istnieje nieskończona ilość płaszczyzn. Jedne są tak
blisko naszej i uformowane tak niedawno, że różnią się jedynie drobnymi szczegółami, inne są zaś
całkowicie odmienne. Płaszczyzny, na których jakiś nieszczęśliwy traf doprowadził do klęski, jaką
poniósł Aleksander Wielki z rąk Persów, Scypion z rąk Hannibala, lub zatrzymał Cezara przed
Rubikonem. Nieskończona ilość niezliczonych płaszczyzn przypadkiem rozszczepianych i
przypadkiem sczepionych ponownie. Kto wie? Dlaczego nie, skoro wiemy już dzisiaj, że
wszechświat to dzieło przypadku. Nie udało mi się jednak ustalić tego momentu. Mam wrażenie, że
nastąpiło to pod koniec roku 1926 lub na początku 1927. Dokładne ustalenie daty wymagałoby
niedostępnych i niezliczonych danych na temat obu porównywanych płaszczyzn. Coś, co wówczas
zaszło, albo do czego nie doszło, zapobiegło między innymi dojściu do władzy Hitlera, a co za tym
idzie, wybuchowi drugiej wojny światowej. W konsekwencji opóźnieniu uległy również badania
nad rozszczepieniem atomu na płaszczyźnie naszej, że tak się wyrażę, dychotomii. Ta kwestia
jednak, jak już powiedziałem, wywołała we mnie tylko przelotną ciekawość. Moje bezpośrednie
zainteresowania dotyczyły spraw bardziej przyziemnych. A sprawą najważniejszą stała się Ottilie.
Jak panu wiadomo, byłem kiedyś żonaty. I kochałem swoją żonę. Było to tak zwane udane
małżeństwo i nigdy nie miałem co do tego wątpliwości. Nie chcę być nielojalny wobec Delii i nie
sądzę, żeby była ze mną nieszczęśliwa. Ale cieszę się, że to się nie zdarzyło za jej życia. Nigdy nie
przypuszczała, ponieważ ja też wówczas o tym nie wiedziałem, że ożeniłem się z niewłaściwą
kobietą. I mam nadzieję, że nigdy jej to nie przyszło do głowy... Natomiast Ottilie poślubiła
niewłaściwego mężczyznę... Dokonaliśmy wspólnie tego odkrycia. A może należałoby raczej
powiedzieć, że jej mężem nie był mężczyzna, którego jej zdaniem poślubiła. Zakochała się w nim i
on bez wątpienia także ją kochał... Przynajmniej na początku... Ale nim minął rok, poczuła się
rozdarta między tym, co w nim kochała, i tym, czego nienawidziła... Jej Colin Trafford wyglądał
tak samo jak ja... Włącznie z lewym kciukiem, który po wkręceniu w elektryczny wentylator już
nigdy nie był podobny do prawego... I rzeczywiście: do pewnego czasu, gdzieś do przełomu roku
1926 i 1927, był mną. Okazało się, że łączyły nas pewne charakterystyczne przyzwyczajenia,
podobny głos... chociaż mieliśmy odmienny akcent i słownictwo, co odkryłem słuchając nagrań.
Poza tym różniły nas drobiazgi, takie jak wąsy, uczesanie czy blizna na lewej skroni, która należała
wyłącznie do niego. Mimo to w pewnym sensie ja byłem nim, a on mną. Mieliśmy tych samych
rodziców, te same geny, ten sam początek, a także - jeżeli nie mylę się co do momentu, w którym
nastąpiło rozdwojenie - te same wspomnienia z pierwszych pięciu lat. Później jednak życie na
naszych różnych płaszczyznach potoczyło się inaczej. Środowisko, czy też może doświadczenia
ujawniły w nim cechy, które, jak sądzę, tkwią uśpione we mnie... I prawdopodobnie vice versa.
Nie uważa pan, że to całkiem sensowne założenie? Wkraczamy przecież w życie z pewnym
szkieletem, który mimo wspólnego planu ogólnego zawiera osobnicze skłonności i różnice.
Cokolwiek jednak zostanie wymodelowane na tym szkielecie w późniejszych okresach, składa się
niemal wyłącznie z konsekwencji kontaktów i wpływów. Nie wiem, jakie one były w przypadku
tamtego Colina Trafforda, ale efekty okazały się dla mnie przykre... Zupełnie jakbym raz po raz
niespodziewanie łapał swoje odbicie w krzywych zwierciadłach.
Wiele mi też o nim powiedziały pewne wahania, opory i oczekiwania ze strony Ottilie.
Ponadto w ciągu kilku następnych dni przeczytałem uważnie jego powieści. Lektura pierwszej była
nawet dość przyjemna. Lecz w miarę jak jego styl krzepł, przestawały mi się podobać.
Powtarzające się coraz częściej brutalne opisy wynikały niewątpliwie ze względów komercyjnych,
ale było w tym jednak coś więcej... Przecież czytelników można zdobywać na wiele innych
sposobów. Toteż z każdą kolejną książką coraz bardziej irytowało mnie moje nazwisko widniejące
na okładce.
Natknąłem się wreszcie na dzieło nie ukończone i myślę, że z pomocą jego notatek byłbym
w stanie sporządzić niezły plagiat. Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Gdybym miał
kontynuować jego pisarską karierę, pisałbym książki we własnym stylu, a nie jego. W każdym
razie nie musiałem martwić się o środki do życia. Biorąc pod uwagę wojnę i różne inne
okoliczności, stan zaawansowania fizyki na mojej płaszczyźnie wyprzedzał ich wiedzę o całe
pokolenie. Nawet jeżeli znali już radar, stanowił on nadal czyjąś tajemnicę wojskową. Miałem dość
wiedzy, by obwołano mnie geniuszem, i gdybym tylko zechciał, mógłbym zbić fortunę.
Uśmiechnął się, potrząsnął głową i mówił dalej:
- Widzi pan, gdy minął szok i zrozumiałem, co zaszło, przestałem się przejmować. A
ponieważ poznałem Ottilie, nie miałem również czego żałować. Jedyny problem polegał na
umiejętności przystosowania się. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo pomocne okazało się
przywoływanie wspomnień sprzed wojny. W praktyce jednak pojawiły się znaczne trudności.
Znajomi, których nie poznawałem; przyjaciele, którzy wypadli mi z pamięci; ich nieznane dzieje,
ich żony lub mężowie, których znałem (chociaż niekoniecznie tych samych) lub nie znałem
zupełnie. Zdarzały mi się także nieprzyjemne sytuacje. Na przykład spotkanie z tęgim, pogodnym
mężczyzną w barku Hotelu Hyde Park. Nie znał mnie, lecz ja widziałem go ostatni raz w
przydrożnym rowie: leżał tam martwy z głową przeszytą kulą snajpera. Widziałem też moją żonę,
Delię, wychodzącą w radosnym nastroju z restauracji w towarzystwie wysokiego mężczyzny o
wyglądzie prawnika. Poczułem się tak, jakbyśmy oboje byli duchami. Byłem jednak zadowolony,
że na tej płaszczyźnie przeżyła rok 1951 w doskonałym zdrowiu. Ale najbardziej niezręczne były
dość częste spotkania z ludźmi, których powinienem znać. Drugi Colin miał niezwykle rozległe i
dziwne znajomości. Byłem bliski ogłoszenia wszem i wobec, że zapadłem na zdrowiu z
przepracowania, co pozwoliłoby mi przez jakiś czas pozostawać na uboczu.
Nigdy jednak nie przeszło mi przez myśl, że to, co brałem za niepowtarzalne przesunięcie
płaszczyzn, może się powtórzyć, tym razem w przeciwnym kierunku... I cieszę się, że nie przyszło
mi to do głowy. Taka świadomość zniszczyłaby trzy najpiękniejsze tygodnie mojego życia.
Trwałem w przekonaniu zgodnym z inskrypcją umieszczoną na kopercie zegarka: C. na wieki O.
Usiłowałem jej wyjaśnić, co moim zdaniem zaszło. Ale wkrótce zrezygnowałem, widząc, że nie
potrafi tego pojąć. Jak przypuszczam, tłumaczyła to sobie w ten sposób, że mniej więcej rok po
ślubie zacząłem tracić zdrowie na skutek przepracowania. Teraz zaś mój stan uległ poprawie,
dzięki czemu znów jestem taki, jakim mnie wcześniej znała... Coś w tym stylu... W każdym razie
nie interesowały jej zbytnio moje teorie na ten temat. Ważne były skutki... I bardzo słusznie, dla
mnie zresztą też. Cóż innego mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? W moim przypadku nic. Czy to
istotne, w jaki sposób znalazłem kobietę, której szukałem całe życie? Przepajało mnie IŁ szczęście,
jakiego wcześniej nie byłem w stanie sobie wyobrazić... Nie potrafię nawet wyrazić słowami, co
czułem. Ale określenie “świat stanął otworem” nagle nabrało dla mnie absurdalnej niemal
dosłowności. Czułem, że wraca mi wiara w siebie, jakbym był lekko wstawiony. Mogłem podjąć
się każdego zadania. Mając ją przy boku, mógłbym podbijać ten czy tamten, każdy świat... Myślę,
że i ona czuła podobnie. Jestem przekonany, że tak było. Wymazała z pamięci tamte złe lata. Z
każdym dniem odzyskiwała zaufanie... Gdybym wtedy wiedział... Ale skąd mogłem wiedzieć? Co
mogłem uczynić?
Znowu zamilkł. Siedział zapatrzony w ogień tak długo, że doktor musiał poruszyć się
niespokojnie w fotelu, żeby przywołać jego uwagę, po czym zapytał:
- Co się stało?
Colin Trafford wciąż miał nieobecne spojrzenie.
- Co się stało? - powtórzył. - Gdybym wiedział, może mógłbym... Ale nie wiem... Tu nie
sposób cokolwiek wiedzieć... To przecież też przypadek... Pewnego wieczoru zasnąłem przy boku
Ottilie. A rano przebudziłem się na łóżku szpitalnym. Z powrotem tutaj... To wszystko. Po prostu
przypadek...
Zamilkł ponownie na dłuższą chwilę. Doktor Harshom nie spiesząc się nabił fajkę i zapalał
ją starannie, upewniając się, że pali się równo i dobrze ciągnie. Następnie rozparł się wygodnie w
fotelu i rzekł rozmyślnie zasadniczym tonem:
- Szkoda, że pan w to nie wierzy. Gdyby pan rzeczywiście wierzył w to, co pan mówi, nie
przyszłoby panu do głowy rozpoczynanie tych poszukiwań. Gdyby się pan do tego przyznał,
musiałby pan ich zaniechać. Nie, pan jest przekonany, że istnieją dwa modele, początkowo bardziej
do siebie zbliżone, ale stopniowo, może nawet logicznie, różnicujące się, i że pan, pańska dusza,
czy jakkolwiek to nazwiemy, stanowi ów anormalny, przypadkowy czynnik. Proponuję jednak,
byśmy nie zagłębiali się teraz w filozoficzne czy metafizyczne rozważania na temat tego, co
określa pan mianem dychotomii - to może poczekać. Załóżmy, że uznając znaczenie, jakie
przeżycia te mają dla pana, zastrzegam sobie prawo do ich oceny. Uznaję je z kilku powodów -
jednym z nich i, jak mówiłem, wcale nie poślednim, jest minimalne prawdopodobieństwo
przypadkowego wystąpienia nazwiska Harshom w połączeniu z imieniem Ottilie. Oczywiście,
mógł się pan natknąć gdzieś na to nazwisko i zakodować je sobie w podświadomości, ale i tę
możliwość odrzucam jako zbyt nieprawdopodobną. A zatem wychodząc z tego punktu, mam
wrażenie, że przyjął pan kilka bezpodstawnych założeń. Na przykład to, iż skoro jakaś Ottilie
Harshom istnieje na tamtej, jak pan powiada, płaszczyźnie, to musiała pojawić się także na tej. W
pańskiej opowieści nie zauważyłem niczego, co mogłoby uzasadnić takie założenie. Przyznaję, że
kobieta o takim imieniu mogła zaistnieć na naszej płaszczyźnie, ponieważ imię Ottilie występuje w
mojej rodzinie. Niemniej jednak szansę na to, że nie istniała wcale, są znacznie większe - czyż nie
wspominał pan sam o znajomych, którzy w innych okolicznościach mieli inne żony? Czy wobec
tego nie należałoby przypuścić, że okoliczności, które doprowadziły do zaistnienia Ottilie Harshom
tam, nie wystąpiły tutaj, wobec czego w ogóle nie mogła ona zaistnieć? Moim zdaniem tak właśnie
się stało.
Proszę mi wierzyć, że nie mam serca z kamienia. Doskonale rozumiem, co pan czuje, ale
czy nie chodzi tu przypadkiem o stan - znany nam wszystkim - stan pogoni za kobietą idealną,
która w rzeczy samej naprawdę nie istnieje? Trzeba bowiem pogodzić się z faktami: jeżeli istnieje
lub istniała, wiedziałbym o tym, zostałby po niej jakiś ślad w archiwach. A pańskie rozległe
poszukiwania ujawniłyby jakieś dane. Namawiam pana, by się pan z tym pogodził dla własnego
dobra. Tak wiele świadczy przeciw panu, że po prostu nie ma pan żadnych szans.
- Pozostaje mi przeświadczenie o własnej słuszności - wtrącił Colin. - Wiem, że jest
sprzeczne z rozsądkiem, ale jednak je posiadam.
- Musi się pan go pozbyć. Czy nie zdaje pan sobie sprawy z niezliczonych pokładów
możliwości? Gdyby rzeczywiście istniała, mogłaby już być czyjąś żoną.
- Ale byłby to niewłaściwy mężczyzna - rzucił Colin pospiesznie.
- Nawet to nie jest pewne. Pański odpowiednik różnił się przecież od pana. Poza tym gdyby
Ottilie istniała, jej odpowiedniczka otrzymałaby zupełnie odmienne wychowanie, w całkiem
odmiennych okolicznościach. W związku z tym podobieństwo byłoby prawdopodobnie bardzo
powierzchowne. Proszę zauważyć, iż cała historia traci spójność przy każdym rozumowym
podejściu. - Doktor spojrzał na Colina i potrząsnął głową. - Podświadomie przyjął pan tezę, iż
nieprawdopodobna przyczyna może zaowocować prawdopodobnym skutkiem. Proszę odrzucić tę
tezę.
Colin uśmiechnął się.
- To bardzo newtonowskie podejście, doktorze. Nie ma pan jednak racji. Czynnik
przypadku jest przypadkowy. A zatem szansa istnieje.
- Jest pan niepoprawny, młody człowieku - oświadczył doktor. - Gdyby nie fakt, iż nie ma
najmniejszego sensu życzyć powodzenia w sprawach niemożliwych, to powiedziałbym, że pańska
nieustępliwość na to zasługuje. W obecnej sytuacji radziłbym wykorzystać ją do osiągnięcia tego,
co osiągalne.
Doktor przystąpił do zapalania wygasłej fajki.
- Taka jest moja rada jako specjalisty - uzupełnił. - Ale jeżeli ma pan jeszcze trochę czasu,
chętnie usłyszę coś więcej. Nie będę ukrywał, że nie rozumiem pańskiego doświadczenia, lecz
przedstawione przez pana spekulacje na temat płaszczyzny tego, co być mogło, są fascynujące. To
chyba nic dziwnego, że chciałoby się dowiedzieć, jak radził tam sobie pański duplikat, a jeśli nie,
to jak poszło duplikatom innych osób. Na przykład nasz aktualny premier - czy oba jego wcielenia
piastowały tę funkcję? A sir Winston? Może on tam wcale nie nazywa się sir Winston. Jak, u licha,
poradził sobie bez drugiej wojny światowej, która umożliwiła rozkwit jego talentów? Albo nasza
biedna Partia Pracy?... Ta sprawa wywołuje mnóstwo pytań...
Następnego dnia po śniadaniu doktor Harshom podając Colinowi płaszcz zatrzymał go
jeszcze w holu na parę słów.
- Rozmyślałem nad tą sprawą aż do rana - rzekł z przejęciem. - Niezależnie od jej finału
musi pan koniecznie wszystko opisać, nie pomijając żadnego szczegółu. Można to zrobić
anonimowo, jeżeli pan woli, ale bezwzględnie należy to uczynić. Niewykluczone, że nie panu
jednemu to się przydarzyło i taki zapis może służyć potwierdzeniu przeżyć innej osoby lub dowieść
słuszności jakiejś teorii. Proszę to spisać i na tym poprzestać... I niech pan zapomni o swych
pochopnych założeniach - są bezpodstawne, i to z wielu powodów. Ona nie istnieje. Wszystkie
Ottilie Harshom, które żyły na tym świecie, dawno już umarły. Niech ten miraż zniknie.
Tymczasem dziękuję za okazane zaufanie. Chociaż jestem dociekliwy, potrafię zachować
dyskrecję. Gdybym mógł być jeszcze w czymś pomocny...
Wkrótce potem doktor odprowadzał wzrokiem oddalający się samochód. Zanim samochód
zniknął za rogiem, Colin pomachał ręką na pożegnanie. Doktor Harshom pokiwał głową. Wiedział,
że mógłby sobie oszczędzić wysiłku, lecz czuł się w obowiązku zaapelować po raz ostatni. Wrócił
do domu zafrasowany. Bez względu na to, czy ta obsesja wynika z urojenia czy czegoś więcej,
prędzej czy później ten młody człowiek doprowadzi się do obłędu.
Minęło kilka tygodni. Doktor Harshom nie miał w tej sprawie żadnych nowych wieści.
Przekonał się jedynie, iż Colin Trafford nie poszedł za jego radą. Zarówno bowiem Peter Harshom
zamieszkały w Kornwalii, jak i Harold Harshom z Durham zawiadomili go, iż otrzymali listy z
prośbą o informacje na temat panny Ottilie Harshom, która, o ile im wiadomo, nigdy nie istniała.
Po kilku miesiącach ciszy nadeszła pocztówka z Kanady przedstawiająca gmach parlamentu w
Ottawie. Na odwrocie widniała informacja: “Odnalazłem ją. Może mi pan pogratulować. C.T.”
Doktor Harshom wpatrywał się przez chwilę w pocztówkę, po czym uśmiechnął się
nieznacznie. Był zadowolony. Nabrał bowiem sympatii do Colina Trafforda. To zbyt porządny
młodzieniec, by miał zadręczyć się daremnym poszukiwaniem. Jeżeli jakaś rozsądna młoda dama
istotnie potrafiła przekonać go - w co raczej trudno uwierzyć - iż jest w pewnym sensie
reinkarnacją jego ukochanej, należy życzyć jej szczęścia. I jemu także. Pojawia się szansa na
łagodne ustępowanie obsesji. Doktor chętnie zadośćuczyniłby prośbie o gratulacje, lecz na kartce
nie było adresu zwrotnego.
Parę tygodni później nadeszła kolejna pocztówka z widokiem placu Świętego Marka w
Wenecji. Wiadomość była równie zwięzła jak poprzednio. Choć tym razem poprzedzał ją adres
hotelu. Colin pisał: “Miodowy miesiąc. Możemy pana odwiedzić?”
Doktor Harshom zawahał się. Jako specjalista był raczej przeciwny takiej wizycie: czuł, że
należy unikać sytuacji, które mogłyby wywołać u młodego człowieka stan, w jakim widział go
ostatnio. Z drugiej jednak strony, odmowa byłaby zarówno dziwna, jak nieuprzejma. Ostatecznie
wysłał odpowiedź na pocztówce z widokiem katedry w Hereford:
“Bardzo proszę. Kiedy?”
Colin Trafford zjawił się u doktora dopiero pod koniec sierpnia. Zajechał opalony i w
znacznie lepszym stanie niż za pierwszym razem. Doktor Harshom odnotował to z zadowoleniem,
lecz był zaskoczony widząc, że Colin przyjechał sam.
- Wydawało mi się, że miał pan zamiar przedstawić mi pannę młodą - zdziwił się.
- Owszem. I wcale go nie zmieniłem - zapewnił Colin. - Jest w hotelu. Widzi pan...
chciałem najpierw zamienić z panem kilka słów.
Doktor przyjrzał się Colinowi uważniej, nieco zatroskany.
- Świetnie więc. Proszę do środka. Ale jeśli jest coś, o czym nie powinienem mówić, mógł
pan uprzedzić mnie listownie.
- Ależ nie. Nie o to chodzi. Ona wie o wszystkim. Trudno mi powiedzieć, do jakiego
stopnia potrafi to pojąć, ale zna fakty i bardzo chciałaby pana poznać. To dosłownie kwestia
najwyżej dziesięciu minut.
Doktor wprowadził gościa do gabinetu. Wskazał mu fotel, sam zaś usiadł za biurkiem.
- Proszę opowiedzieć wszystko, co leży panu na sercu.
Colin usiadł i oparł łokcie na kolanach, luźno spuszczając dłonie w dół.
- Przede wszystkim, doktorze, pragnę panu podziękować. Nigdy nie będę w stanie należycie
się panu odwdzięczyć. Nigdy. Gdyby nie pańskie zaproszenie, wątpię, czybym ją kiedykolwiek
znalazł.
Doktor Harshom ściągnął brwi. Nie był pewien, czy jest to uzasadnione podziękowanie.
Osoba, którą Colin znalazł, posiadała bezsprzecznie wielkie umiejętności terapeutyczne, chociaż...
- O ile sobie przypominam, ograniczyłem się do wysłuchania i udzielenia porady, która
niezbyt przypadła panu do gustu... - zauważył.
- Wówczas sądziłem podobnie - przyznał Colin. - Wyglądało na to, że zamknął pan przede
mną wszystkie drzwi. Po dokładnym przemyśleniu dostrzegłem pewne wyjście, pewne drzwi, nie
do końca zamknięte.
- Nie przypominani sobie, bym pana do czegokolwiek zachęcał - podkreślił dr Harshom.
- Nie przypuszczam, by pan o tym pamiętał, a jednak zachęcił mnie pan. Wskazał pan
jeden, bardzo niepewny kierunek... Lecz ja postanowiłem się go trzymać... Niebawem dowie się
pan, o co chodzi, jeśli zechce pan wysłuchać mnie jeszcze przez moment. Spostrzegłszy tę szansę,
zorientowałem się, iż wymaga ona tak wielu zabiegów, że sam nie dam im rady, musiałem więc
zatrudnić zawodowców. Spisali się chyba całkiem nieźle, skoro rozwiali wszelkie moje
wątpliwości co do tego, czy jest to kierunek właściwy. Ich informacje urywały się na pokładzie
statku płynącego do Kanady. Musiałem zatem wynająć detektywów po tamtej stronie oceanu.
Kanada to wielki kraj; przyjeżdża tam mnóstwo ludzi. Trzeba było włożyć ogromną pracę i
zaczynałem już wątpić, kiedy moi wywiadowcy trafili wreszcie na pewien ślad. Po tygodniu
zawiadomili mnie, że jest sekretarką w biurze prawniczym w Ottawie. Zasugerowałem wówczas
swemu pracodawcy w EPI, że bezpłatny urlop zdrowotny wpłynie korzystnie na moją wydajność.
- Chwileczkę - przerwał mu doktor. - Gdyby mnie pan zapytał, dowiedziałby się pan od
razu, że w Kanadzie nie ma żadnych Harshomów. Wiem o tym, ponieważ...
- Szczerze mówiąc, wcale już na to nie liczyłem. Nie nazywa się Harshom... lecz Gale -
wyjaśnił Colin.
- Ach, tak? Podejrzewam więc, że nie ma też na imię Ottilie - zauważył doktor Harshom
ponuro.
- Nie. Na imię ma Belinda.
Doktor zamrugał powiekami i już otwierał usta, lecz w porę się rozmyślił. Colin mówił
dalej:
- Poleciałem więc do Kanady, by upewnić się na miejscu. Odbyłem najtrudniejszą podróż w
życiu. Ale nie na darmo. Wystarczyło, że ujrzałem ją z daleka. Nigdy nie pomyliłbym jej z Ottilie,
ale była do niej tak podobna, iż rozpoznałbym ją wśród tysięcy. Może gdyby nie włosy i sukienka...
- przerwał i zamyślił się, nieświadom wyrazu, jaki malował się na twarzy doktora. - Zresztą
mniejsza o to - podjął. - Wiedziałem, że to ona. Z trudem powstrzymywałem się, by nie paść jej od
razu w ramiona, zachowałem jednak dość rozsądku, żeby się opanować. Potem musiałem tylko
właściwie się przedstawić. Przecież to było... całkowicie nieuchronne, coś jak przeznaczenie.
Ulegając ciekawości doktor zapytał:
- To zrozumiałe, lecz niezbyt jasne. A co, na przykład, z jej mężem?
- Jakim mężem? - Colin był przez moment wyraźnie spłoszony.
- Przecież powiedział pan, że jej nazwisko brzmiało Gale - zauważył doktor.
- Owszem, panna Belinda Gale. Zdawało mi się, że już o tym mówiłem. Tak, była kiedyś
zaręczona, ale do małżeństwa nie doszło. Zapewniam pana, to coś w rodzaju... fatum, tak jak
rozumieli je Grecy.
- Ale jeżeli... - zaczął doktor, lecz powściągnął ciekawość, starając się jednocześnie stłumić
wszelkie oznaki niedowierzania.
- To, że mogłaby być mężatką, i tak nic by nie zmieniło - oświadczył Colin z przekonaniem.
- Ponieważ byłby to niewłaściwy mężczyzna.
Doktor powstrzymał się od komentarza.
- Ale nie istniały żadne komplikacje, nie było żadnych związków... W każdym razie nic
poważnego. Mieszkała z matką i nieźle zarabiała. Matka zajmowała się domem, utrzymując się z
renty po mężu, który służył w kanadyjskim lotnictwie wojskowym i został zestrzelony nad
Berlinem. Słowem, żyło im się całkiem nieźle. Może pan sobie wyobrazić, że jako zjawa nie
miałem zbyt wielu szans, by przypaść do gustu jej matce. Ponieważ jest to jednak kobieta rozsądna,
jako ludzie polubiliśmy się niebawem. W ten sposób zadanie okazało się łatwiejsze, niż się
spodziewałem.
Dr Harshom skorzystał z pauzy.
- Naturalnie, cieszę się wraz z panem, ale muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem,
dlaczego zostawił pan małżonkę w hotelu.
Colin zmarszczył czoło.
- Myślałem... To znaczy ona myślała... Właściwie jeszcze nie doszedłem do sedna. To taka
delikatna kwestia.
- Ależ nie ma pośpiechu. Jestem już przecież na emeryturze - zachęcał doktor przyjaźnie.
Colin zawahał się.
- Dobrze więc. Będzie chyba uczciwie wobec pani Gale, jeżeli opowiem, jak to wyszło na
jaw. Otóż widzi pan, wcale nie zamierzałem wyjawiać jej, co się za tym kryje... Mam na myśli
Ottilie i powody, dla których znalazłem się w Ottawie... Zamierzałem odłożyć to na później. Był
pan jedyną osobą, która o tym wiedziała, i wydawało mi się, że tak będzie lepiej... Nie chciałem,
oczywiście, żeby pomyślały, że coś jest ze mną nie w porządku. Ale mi się to nie udało. Stało się to
w przeddzień naszego ślubu. Belinda wyszła z domu, żeby załatwić jakieś ostatnie sprawunki, ja
zaś zostałem u nich, by zabiegać o zaufanie przyszłej teściowej. O ile dobrze pamiętam, zacząłem
od tego, że mam dobrą pracę w EPI. oraz widoki na awans, poza tym moja firma ma także oddziały
w Kanadzie, więc jeżeli się okaże, że Ottilie nie zechce zamieszkać w Anglii, to... I w tym miejscu
musiałem przerwać, ponieważ pani Gale wyprostowała się nagle i zamarła, wpatrując się we mnie z
otwartymi ustami. Po chwili drżącym głosem zapytała:
- Co ty powiedziałeś?
Spostrzegłem swoją pomyłkę poniewczasie, więc poprawiłem się:
- Mówiłem, że jeżeli Belinda nie zechce...
Przerwała mi.
- Nie powiedziałeś “Belinda”. Powiedziałeś “Ottilie”.
- Ach, tak? No cóż, być może - przyznałem. - A więc, jeżeli się jej nie...
- Dlaczego? - nalegała. - Dlaczego nazywasz ją Ottilie?
Bardzo ją to poruszyło. Nie mogłem się dłużej wykręcać.
- Tak ją nazywam w myślach - wyjaśniłem.
- Ale dlaczego? Dlaczego nazywasz ją w myślach Ottilie? - upierała się.
Przyjrzałem się jej uważnie. Zbladła, widziałem jej drżącą rękę. Wyglądała na
przestraszoną i strapioną. Zrobiło mi się przykro i postanowiłem nie udawać.
- Doprawdy, nie chciałem, żeby tak wyszło - zapewniłem ją.
Zajrzała mi w oczy, nieco już spokojniejsza.
- Ale skoro tak wyszło, musisz mi odpowiedzieć. Co o nas wiesz? - zapytała.
- Wiem tylko tyle, że gdyby sprawy potoczyły się... inaczej, to nie nazywałaby się Belinda
Gale, lecz Ottilie Harshom - odparłem.
Wpatrywała się we mnie długo i uparcie. Bladość nie ustępowała z jej twarzy.
- Nie rozumiem - powiedziała niemal szeptem. - Nie mogłeś przecież wiedzieć. Najwyżej
Harshom. Mogłeś się jakoś dowiedzieć albo odgadnąć. A może ona ci powiedziała? -
Zaprzeczyłem. - To zresztą nieważne, mogłeś się tego dowiedzieć - ciągnęła. - Ale Ottilie...? Nie, o
tym nie mogłeś wiedzieć... To właśnie imię, spośród tysięcy? Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział.
- Potrząsnęła głową. - Nie mówiłam o tym nawet Reggiemu... Kiedy zapytał, czy możemy ją
nazwać Belinda, zgodziłam się: okazał mi tyle dobroci. Wcale się nie domyślał, że zamierzałam
dać jej na imię Ottilie. Nikt się nie domyślał. Nikomu nie mówiłam ani przedtem, ani potem. Skąd
więc ty o tym wiesz?
Ująłem ją za rękę, próbując uspokoić.
- Nie ma powodu do niepokoju - zapewniłem. - Miałem taki sen, coś w rodzaju wizji... I po
prostu wiem...
Pokiwała głową. Po chwili milczenia zaczęła mówić cichym głosem:
- Nikt oprócz mnie nie wiedział... To było latem dwudziestego siódmego roku. Pływaliśmy
łodzią po rzece, a potem ukryliśmy się pod wierzbą. Przemknęła obok nas biała motorówka.
Dostrzegliśmy jej nazwę na rufie i wtedy Malcolm powiedział... - Colin zauważył, być może, że
doktor Harshom drgnął nagle, bo powtórzył: - Malcolm powiedział: “Ottilie to ładne imię, prawda?
Mój ojciec miał siostrę Ottilie, ale umarła jako dziecko. Jeżeli będę miał kiedyś córkę, chciałbym,
żeby miała na imię Ottilie”.
Colin Trafford urwał i spojrzał na doktora, zanim zaczął opowiadać dalej:
- Po dłuższej chwili milczenia dodała: - Widzisz, on nigdy się o tym nie dowiedział. Biedny
Malcolm! Zginął, zanim ja sama dowiedziałam się, że ona już istnieje... Tak bardzo chciałam ją
nazwać Ottilie na jego cześć... Byłby taki szczęśliwy... Szkoda, że tego nie zrobiłam... - I
rozpłakała się cicho.
Doktor Harshom oparł rękę na biurku, zasłaniając dłonią oczy. Trwał w tej pozycji przez
jakiś czas, aż w końcu wyjął chusteczkę i głośno wytarł nos.
- Słyszałem, że była jakaś dziewczyna - powiedział. - Podjąłem nawet poszukiwania, ale mi
powiedziano, że wkrótce potem wyszła za mąż. Myślałem, że... Ale dlaczego się ze mną nie
skontaktowała? Przecież bym się nią zajął.
- Nie mogła o tym wiedzieć. Lubiła Reggiego Gale’a. Był w niej zakochany i chciał dać
dziecku własne nazwisko - odparł Colin.
Spojrzał w stronę biurka, po czym podniósł się z fotela i podszedł do okna. Stał tam przez
kilka minut odwrócony plecami, dopóki nie usłyszał za sobą odgłosu kroków. Doktor Harshom
wyszedł zza biurka i skierował się do barku.
- Napijmy się czegoś - zaproponował. - Wznieśmy toast za przywrócenia lądu i pogrążenie
przypadku.
- Z przyjemnością - oświadczył Colin. - Chciałbym jednak wypić również za potwierdzenie
pańskiej teorii, doktorze. Przecież w końcu miał pan rację: Ottilie Harshom nie istnieje... Już nie
istnieje. Poza tym sądzę, że czas najwyższy, aby poznał pan swoją wnuczkę, panią Trafford.
WIBRATOR TRZECIEJ GENERACJI
Diana French szła za umundurowanym pielęgniarzem przez dobrze utrzymany trawnik. Jej
zachowanie wyrażało skwapliwość, która zmaga się z niechęcią, gotową lada moment nakazać
odwrót. Pielęgniarz zatrzymał się przy kępie krzewów. Wskazał ręką przed siebie.
- Pan Hixton jest tam, proszę pani.
Diana zmobilizowała wszystkie siły i powolnym, lecz stanowczym krokiem ruszyła w
stronę wyciągniętej na leżaku postaci w szarym garniturze. Zauważyła, że mężczyzna jest
pogrążony w myślach: siedział z bezwładnie zwisającymi rękami, utkwiwszy wzrok w rosnące
przed nim drzewa.
W nagłym przypływie strachu potknęła się. Może jest niebezpieczny? Powiedziano jej, że
to z przepracowania, a przepracowanie chyba nie czyni z ludzi groźnych wariatów. Ponownie
zebrała się w sobie. Nie ma obawy. W przeciwnym razie nie zezwolono by na spotkanie sam na
sam. Szła teraz pewniejszym krokiem. Przystanęła dwa kroki za nim.
- Dawid!
Wymówiła jego imię prawie szeptem, lecz mężczyzna natychmiast zesztywniał i odwrócił
głowę.
- Diana! - krzyknął.
Wstał i ruszył ku niej, wyciągając ręce. Podeszła bliżej i ujęła jego dłonie, badawczo
wpatrując mu się w twarz. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Sądziła tylko, że Dawid będzie
inny. Ale oprócz śladów troski i zmęczenia nie było widać żadnej zmiany. Spojrzała mu głęboko w
oczy, usiłując dotrzeć do kryjących się w ich głębi myśli, by znaleźć potwierdzenie tego, co jej o
nim mówiono. Nie dostrzegła niczego obcego, niczego, co mogłoby świadczyć o jakichkolwiek
zaburzeniach.
Rozluźniła napięte bezwiednie mięśnie. Podeszła jeszcze bliżej i zarzuciła mu ręce na szyję.
Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. Dała więc upust długo powstrzymywanym łzom.
- Powiedzieli mi... - wyznała - ...powiedzieli mi, że... że...
- Że zwariowałem?
Przytaknęła.
- O to im chodziło. Mówili, że miałeś załamanie... że załamałeś się z przepracowania. Jeden
z twoich asystentów zastał cię na demolowaniu pracowni jakimś wielkim młotem i musieli...
musieli cię tu wysłać.
- Tak, to prawda... Ale to wcale nie z powodu obłędu, kochanie. Doznałem oślepiającego
olśnienia. Zabrakło mi dosłownie minuty, żeby z tym skończyć.
- Skończyć z czym?
- Z wibratorem. Rozwaliłbym go w drobny mak, nie pozostawiając nikomu najmniejszej
nadziei na rekonstrukcję. Alan trochę się pospieszył, chociaż nie mam pretensji, że mnie
powstrzymał. Nie wiedział, o co chodzi, a ja rzeczywiście musiałem wyglądać jak szaleniec.
- Ale dlaczego? Dlaczego po tylu latach pracy chciałeś go zniszczyć?
- Ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, że jeżeli ja go nie zniszczę, to on zniszczy nas.
- Mów jaśniej, Dawidzie. Nie rozumiem. Wiem, że wibrator był bronią, ale...
- Bronią, kochanie? Czy można nazwać bronią wulkan, trzęsienie ziemi czy tajfun? Ten
wibrator był czymś więcej niż wszystkie żywioły razem wzięte. Posiadał moc wręcz
niewyobrażalną. Oznaczał koniec wszystkiego, i to ja... ja wprowadziłem coś takiego na Ziemię po
raz trzeci.
Na twarzy Diany pojawił się wyraz niepokoju i zwątpienia. Położyła mu dłoń na ręce i
zajrzała głęboko w oczy.
- Musisz mi to dokładnie wyjaśnić. Myślę, że mi się to od ciebie należy, Dawidzie.
Dlaczego zapragnąłeś nagle zniszczyć owoc wieloletniej pracy, wynalazek, dzięki któremu stałeś
się jednym z czołowych specjalistów w swojej dziedzinie? I co masz na myśli, mówiąc “po raz
trzeci”?
Patrzył na nią w milczeniu.
- Dobrze, powiem ci. Nie mówiłem jeszcze o tym nikomu... Potraktowano by to jako
kolejny dowód mojego “szaleństwa”.
- Było to dokładnie tydzień temu - zaczął Dawid. - Stary Fossdyke wygłaszał mowę
dziękczynną pod adresem Ministerstwa Wojny. Zebranie miało wprawdzie charakter nieformalny,
gdyż za stołem zasiadała tylko nasza siódemka, ale nie zabrakło w nim pewnych akcentów
oficjalnych. Fossdyke przemawiał pięknie, jak to on potrafi, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że
gdzieś to już słyszałem. Miewasz chyba czasem takie uczucie, że coś znasz, chociaż nie wiesz
skąd; każdy tego doświadczył. Staje się naraz wobec sytuacji czy w scenerii, którą kiedyś, w
przeszłości, już raz się widziało. Psychologowie potrafią to oczywiście wyjaśnić, bo oni mają
odpowiedź na wszystko. Ale to, czego wówczas doznałem, było silniejsze niż kiedykolwiek
przedtem.
“To coś więcej niż po prostu broń - ciągnął Fossdyke. - Nie żadna adaptacja czy ulepszenie
istniejących metod. To prawdziwy przełom. Ziściło się marzenie naukowców... Mamy promień
śmierci. - Zawiesił głos. - Poza tym, panowie - dodał - podobnie jak pojawienie się samolotu
przerastało marzenia o maszynach latających, tak wibrator pana Hixtona przerasta nasze
oczekiwania. Jeżeli w ogóle zastanawialiśmy się nad tym, to w najśmielszych wyobrażeniach
widzieliśmy raczej coś na kształt ogromnego reflektora, który porusza się niszczycielskim łukiem
niczym gigantyczny sierp. Co prawda wynalazek pana Hixtona rzeczywiście jest siłą, którą można
kierować, lecz składa się na nią niewidzialny strumień wibracji, który zakłóca uporządkowane
wibracje materii i prowadzi do jej totalnej dezorganizacji.
Możliwości zastosowania tego wynalazku są bez wątpienia większe, niż potrafimy sobie
aktualnie wyobrazić. Mogę panów jednak zapewnić, że to, czego dokonał pan Hixton, nie ma
precedensu w całej historii ludzkich dokonań. Pan Hixton położył kres wojnom. Taka broń po
prostu wyklucza wszelkie wojny. Jej kolosalna siła wystawi na pośmiewisko wszystkie istniejące
obecnie rodzaje broni. Od dziś żaden naród nie ośmieli się użyć przemocy...”
Słyszałem, jak Fossdyke wciąż grzmi, ale jego głos zdawał się docierać do mnie z oddali.
Powieki zaczęły mi ciążyć w niewytłumaczalny sposób. Nie była to zwyczajna senność. Czułem
ciężar, który je zamyka. Walczyłem z tym stanem, tak jak walczy się z narkozą - z równie nikłym
rezultatem.
Dudniący głos Fossdyke’a oddalał się coraz bardziej, w miarę jak opadały mi powieki.
Kiedy oczy miałem już zamknięte na dobre, zorientowałem się, że jestem sam. Wszystkie dźwięki
z zewnątrz ucichły. Czułem, że otacza mnie jedynie ciemna, milcząca próżnia, w którą zanurzam
się coraz głębiej...
Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Nie mogłem zmierzyć upływu czasu. Wiem
tylko, że ta podróż zakończyła się w sposób równie niewyjaśniony, jak się zaczęła. Ponownie
usłyszałem czyjś głos:
“Tak więc nasz kraj uzyskał absolutną przewagę. Jak długo będziemy w posiadaniu broni,
żadna rasa na Ziemi nie może stawić nam czoła”.
Zaskoczony, otworzyłem oczy. Głos nie należał do Fossdyke’a, a język, którym się
posługiwał, nie był językiem angielskim. Mimo to zrozumienie go nie sprawiało mi kłopotu.
Ujrzałem rozległą salę. Siedziałem w pierwszej z półkolistych ław, wśród stłoczonych mężczyzn i
kobiet, odzianych w lśniące stroje z tkaniny podobnej do jedwabiu. Przed nami, na fotelu z
wysokim oparciem przypominającym tron, siedział mówca.
Moje zdziwienie trwało zaledwie kilka chwil. Obraz Fossdyke’a zaczął usuwać mi się z
pamięci. Nie byłem już Dawidem Hixtonem, żyjącym w dwudziestym wieku. Nazywałem się
Kis-Tan i byłem obywatelem potężnego Imperium Lemurii. Mówca, wysoki mężczyzna o
poważnym obliczu, którego znałem już jako Alhuiego, Naczelnego Doradcę Imperium,
kontynuował przemówienie:
“Lecz w swej obecnej postaci broń ta jest obosieczna. W związku z tym muszę przedstawić
wam dwie propozycje. Po pierwsze, należy natychmiast zniszczyć wszystkie istniejące wibratory.
Po drugie, należy przyznać Kis-Tanowi fundusze na prowadzenie dalszych badań w celu
opracowania nowego typu wibratora, mniej drastycznego w działaniu. Jeżeli badania się powiodą,
nowe urządzenia nie wyjdą poza granice Lemurii i zostaną użyte wyłącznie na wypadek
ostatecznego zagrożenia, i to z najwyższą rozwagą”.
Na sali, gdzie znajdowało się około dwustu osób, rozległ się pomruk niezadowolenia.
Dzięki wibratorowi Lemuria, dostatecznie już silna, stała się niezwyciężona. Próba ograniczenia
tego rodzaju broni wydawała się większości wyzwaniem rzuconym Słońcu. Nie wolno odtrącać
daru Ra dla wybranego ludu.
Kilka głosów zwróciło się w moim kierunku. Chcieli sprawdzić, jak przyjmę propozycję
wymierzoną przeciw memu wynalazkowi. Dołożyłem wszelkich starań, by zachować
nieprzenikniony wyraz twarzy. Alhui spoglądał na salę ze spokojem, oceniając nastrój Rady. W
końcu jego wzrok spoczął na mnie.
- Na początek wzywam do raportu Kis-Tana - oznajmił. Podniosłem się z miejsca, złożyłem
ukłon przed wizerunkiem Słońca, który jaśniał na ścianie za jego plecami.
- W obliczu Ra mówię tylko prawdę - powiedziałem.
- Opowiedz nam - rozkazał Alhui - o próbie przeprowadzonej z twoim wibratorem.
Stanąłem twarzą do Rady i powiedziałem:
- Podczas budowy pierwszego wibratora pracowałem w dużej mierze po omacku.
Wiedziałem, że posiada niezwykłą moc, lecz nie byłem w stanie jej zmierzyć. Jak pamiętacie, Rada
ustaliła, że próba ma odbyć się poza granicami Imperium Lemurii.
Zarówno ja sam, jak i moi współpracownicy doskonale rozumieliśmy takie środki
ostrożności i przyjęliśmy je z aprobatą. Po długiej podróży dotarliśmy do słabo zaludnionych
obszarów na południowym zachodzie, kilkanaście tysięcy mil stąd. Okolica nadawała się idealnie
do naszych celów. Nieliczna populacja reprezentowała bardzo prymitywny typ rasy czarnej,
podobnie jak fauna, należąca przeważnie do podgromady torbaczy. Uznaliśmy, że w tym rejonie
ewentualne skutki uboczne eksperymentu nie będą miały większego znaczenia. Ustawiliśmy więc
wibrator na rozległej równinie.
Po nałożeniu odzieży ochronnej osobiście włączyłem maszynę. Efekty przerosły nawet
moje oczekiwania. Nie zaobserwowałem żadnej emanacji, żadnych promieni ani dźwięku: niczego,
co mogłoby świadczyć o działaniu wibracji, zdolnej zakłócić rytm drugiej wibracji, którą
nazywamy “życiem”. A jednak na naszych oczach zaczęła więdnąć trawa, liście, a nawet same
drzewa. Zwierzęta padały martwe tam, gdzie stały, ginęły wszystkie owady.
Ogarnęło nas zdumienie... może nawet pewien lęk. Wkrótce jednak ponownie opanował nas
entuzjazm i przystąpiliśmy do serii prób w celu ustalenia zasięgu, zdolności manewru i innych
danych. Następnie przenieśliśmy się na nowe tereny, gdzie odbyły się dalsze próby. oO Kiedy
skończyłem, Alhui zapytał:
- Czy oglądałeś potem obszary doświadczalne?
- Tak.
- Opowiedz Radzie, jak wyglądają.
- Są całkowicie jałowe. Pokrywa je martwy, pustynny piasek. Kiedy siadałem, podniósł się
szmer, który Alhui niezwłocznie uciszył.
- Wzywam Aphrusa, misjonarza Ra w krainie Aegiptu.
Wstał wysoki mężczyzna z ogoloną głową, odziany w szatę przetykaną złotą nicią. Oddał
cześć wizerunkowi Ra i przemówił mocnym, dźwięcznym głosem:
- W Aegipcie, gdzie leczymy lud z ciemnego zabobonu ukazując mu chwałę Ra, Pana
Życia, my, kapłani i nawróceni, narażeni jesteśmy na wiele niebezpieczeństw. Na wieść o
wibratorze zwróciliśmy się z prośbą o przekazanie nam jednego egzemplarza dla potrzeb ochrony
własnej. Dokładaliśmy wszelkich starań, by utrzymać pokój, lecz musieliśmy być przygotowani na
wypadek wojny.
Nieuchronnie nadszedł dzień, w którym poganie podjęli próbę zakwestionowania mocy Ra.
Od zachodu i południa ruszyły na nas czarnoskóre i brązowoskóre rzesze. Wyprawiliśmy
posłańców z ostrzeżeniem, że jesteśmy niezwyciężeni. Zostali zabici. Setki, tysiące pogan parły do
przodu. Nie było innego wyjścia. Musieliśmy użyć wibratora.
Z chwilą uruchomienia maszyny napastnicy jak jeden mąż padli martwi. Zarówno
wojownicy, jak ich wierzchowce. Nastąpiło stłumienie wibracji, którą zwaliśmy danym od Ra
życiem. Obumarły także drzewa i kwiaty. Ziemię zasłały niezliczone ciała pogan. Ra, opanowany
wielkim gniewem, poraził ich zwłoki, które uległy rozpadowi.
Gniew Ra dosięgnął także jego sług. Znad pól uniosło się złe powietrze i owiało cały
Aegipt. Wraz z nim nadciągnęła zaraza. Z każdych czterech mężczyzn trzech oddało ducha. Kiedy
niebezpieczeństwo minęło, udaliśmy się na pole bitwy. Rozciągała się tam niegdyś piękna i
urodzajna kraina. Tymczasem oczom naszym ukazała się bezkresna jałowa pustynia, spalona
bezlitosnym wzrokiem Ra...
Skończył i usiadł. Alhui przywołał spokojnym głosem następnego świadka.
- Yoshin ze Świątyni Wiedzy.
Podniósł się przygarbiony brodaty starzec i przemówił ledwie słyszalnym głosem:
- W naszej górskiej świątyni mogliśmy od wieków oddawać się zgłębianiu wiedzy. Rzadko
nam przeszkadzano, ponieważ nie posiadamy rzeczy, które ceni większość ludzi. Jednakże ostatnio
zakłócono nasz spokój. Nie zakłóciły go ludy brązowoskórych z południowego zachodu, gdyż
zadowalają się one przebywaniem za osłoną gór. Zagrożenie nadeszło od żółtej rasy skośnookich
ze wschodu i północnego wschodu.
Lemuria wyposażyła nas w wibratory. Wielu naszych braci powróciło na pewien czas do
stanu mniej oświeconego. Opanowani żądzą zemsty, zepchnęli napastników daleko na północny
wschód. Spuścizną ich szaleńczego zaślepienia stała się wielka pustynia za górami północnymi.
Przywołano następnego świadka. Miał na sobie mundur wojskowy, a jego zeznania były
krótkie i zwięzłe.
- W celu zapewnienia łączności między Lemuria a nową kolonią Atlantyką przez obszary
zachodnie otrzymałem do dyspozycji jeden wibrator. W wyniku odpierania powtarzających się
najazdów czerwonoskórych z północy powstało wiele pustyń.
Usiadł. Alhui wzywał jeszcze wielu kolejnych świadków. Doniesienia o małych i dużych
pustyniach utworzonych przez moją maszynę ciągnęły się bez końca. W miarę wydłużania się tej
litanii nastrój zebranych ulegał zmianie. W końcu Alhui zwolnił ostatniego świadka i ponownie
zwrócił się do mnie.
- Kis-Tanie, czy przystajesz na propozycję Rady?
- Przystaję.
- Czy zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by skonstruować zmodyfikowaną wersję
wibratora?
- Może się to okazać niemożliwe, lecz dołożę wszelkich starań.
Tu urwała się moja wizja, projekcja pamięciowa czy też inny proces psychologiczny,
któremu uległem. Upłynęło parę miesięcy. Trudno stwierdzić, ile. W każdym razie znalazłem się
na powrót w laboratorium w gronie współpracowników.
Nastąpił okres wytężonej pracy, aż wreszcie uznaliśmy, że cel został osiągnięty. Ponieważ
przeprowadzenie otwartej próby nowej wersji maszyny mogłoby okazać się zbyt niebezpieczne,
zbudowaliśmy dla potrzeb doświadczalnych specjalną komorę z kamiennych płyt wyłożonych
materiałem izolacyjnym. Zachowując wszelkie środki ostrożności wprowadziliśmy maszynę do
komory, w której umieściliśmy także kilka żywych okazów roślin i niewielkich zwierząt.
Włączyłem dźwignię. Zamierzaliśmy przeprowadzić jednominutową próbę działania
wibracji. Katastrofa wydarzyła się zupełnie niespodziewanie, przed upływem trzydziestu sekund.
Kamienna komora runęła. Ściany nie zawaliły się jednak, lecz rozsypały w pył. Zdążyłem
jeszcze zauważyć, że maszyna nadal stoi, po czym porwała mnie jakaś tytaniczna siła.
I znowu to uczucie, że spadam w bezczasową, milczącą, wirującą ciemność, aż do chwili,
gdy zorientowałem się, że stoję na jakimś twardym podłożu. Pojawiło się przede mną wysokie
okno, przez które mogłem przyglądać się gorączkowej krzątaninie.
W dole, tuż pode mną, ciągnęły się szerokie, zatłoczone ulice. Nieco dalej widniały
nabrzeża portu. Mężczyźni uwijali się przy rozładunku statków. W głębi, po błękitnej powierzchni
morza sunęły, jak ogromne motyle, okręty pod purpurowymi i rdzawymi żaglami. Wpływały do
macierzystego portu, ciągnąc za sobą wesołą grzywę spienionej wody. Moje spojrzenie
powędrowało ku jednemu z nich, który opłynął już cypel i mijał właśnie portowe pylony.
Widziałem zamieszanie na pokładzie, spuszczanie jaskrawoczerwonych żagli z haftowanym
złotą nicią symbolem Ra. Do miasta Zapetl, największego portu Atlantydy, płynęły największe
bogactwa świata. Wiedziałem, że nazywam się Xtan i jestem ważną osobistością, czego oznaką
było pierzaste nakrycie głowy, które trzymałem teraz w zgięciu lewego łokcia. Ciało moje
zakrywała do kolan połyskliwa, wyszywana tunika; z ramion spływał wspaniały płaszcz z piór.
Za moimi plecami stało dwóch milczących strażników, którzy pilnowali drzwi
prowadzących do dalszych pomieszczeń. Stali nieruchomo jak posągi z drewna i złota: żaden ruch
ani żaden odgłos wojskowego rynsztunku nie zdradzał, że są ludźmi z krwi i kości. Nawet gdy
drzwi otwarły się szeroko z niespodziewanym trzaskiem, zaledwie drgnęły im powieki. Bez
wahania przeszedłem przez pokój i przekroczyłem próg. Drzwi zasunęły się za mną.
Jak na mój atlantydzki gust wnętrze pomieszczenia, w którym się znalazłem, miało surowy
wygląd. Stały tam wprawdzie wygodne fotele i kanapy, lecz pozbawione wszelkich zbędnych
ozdób. Brakowało powszechnie cenionych obrazów z piór, nieodzownych w każdym liczącym się
domostwie, oświetlenie zaś, zamiast stanowić pretekst do orgii złoceń, zostało starannie ukryte.
Skierowałem się w odległy róg pokoju i skłoniłem przed siedzącą w głębokim fotelu postacią.
- Wzywałeś mnie, Zacto. Oto jestem.
Zacta podniósł siwą głowę i spojrzał mi w oczy z niepokojem. Był bardzo stary, tak stary,
że sam nie wiedział, ile ma lat. Nawet najstarsi nie pamiętali, żeby wyglądał inaczej, a wśród ludu
uchodził za nieśmiertelnego. Mądrość, jaką ten fenomenalny starzec posiadł w czasie swego
długiego żywota, wyprowadziła Atlantydę z niejednego kryzysu, aż zaczęto traktować go jak
wyrocznię i półboga. Narastało przekonanie, że gdy Zacta umrze, nastąpi upadek państwa.
- Tak, Xtanie, posłałem po ciebie - odezwał się, nie odrywając wzroku od mojej twarzy.
Podniósł dłoń i zaczął gładzić brodę. Trwało to tak długo, że poczułem się niepewnie. W końcu
jednak przemówił.
- Podobno eksperymentujesz z wibracjami, aby wynaleźć nową broń. Czy to prawda?
- Tak, to prawda - przytaknąłem. - I odniosłem większy sukces, niż marzyłem.
Zacta powoli pokiwał głową.
- Zawsze się tego obawiałem. Ten rodzaj wibracji nie powinien zostać odkryty.
- Ale przecież sam nauczałeś...
- Uczyłem cię poszukiwać prawdy. Nauka jest pewną formą prawdy. Nie mam nic do
zarzucenia twemu wynalazkowi. Żałuję tylko, że go publicznie ogłosiłeś. Istnieją formy wiedzy,
których rozpowszechnianie jest nierozsądne. Ludzie bowiem jeszcze do nich nie dojrzeli. Nie
potrafią zapanować nad sobą. Jak zatem mogliby zapanować nad potężną bronią? Twoją wiedzę
należy utrzymać w tajemnicy. Stanowi zagrożenie, a nie błogosławieństwo.
- Ależ...
Zacta podniósł dłoń.
- Musi odejść w zapomnienie. Głęboko nad tym myślałem i wiem, że może przynieść
zagładę Atlantydzie... i całemu światu.
Wezbrał we mnie gniew. Badania pochłonęły mnóstwo czasu i pieniędzy. Mój wynalazek
został przyjęty entuzjastycznie przez armię. Jeśli ten zdziecinniały starzec zwróci się przeciwko
mnie, cała praca pójdzie na marne. Zbyt dobrze znałem jego władzę i wpływy. W całej Atlantydzie
nie było nikogo, kto mógłby mu się sprzeciwić.
Było dla mnie oczywiste, że starzec nie wie, co mówi. Czyżby nie rozumiał, że mój
wynalazek oznacza ziszczenie odwiecznych marzeń, że pozwoli wreszcie zawładnąć światem?
Obserwował moje wzburzenie z rosnącym niezadowoleniem.
- Nie jesteś zresztą pionierem - zauważył chłodno. - Tę broń znano już w Lemurii.
- Nie interesuje mnie mitologia.
- Lemuria to nie mit. Istniała jako potężne imperium, potężniejsze od dzisiejszej Atlantydy.
Odkryto tam pewien rodzaj wibratora i choć dostrzegano związane z nim niebezpieczeństwo, to nie
rozumiano go na tyle, aby ten wynalazek całkowicie wyeliminować. Uczeni przeprowadzali
eksperymenty z nowym typem. Coś się nie udało i nastąpiła nieprzewidziana dezintegracja materii.
Skorupa ziemska uległa osłabieniu do tego stopnia, że przedostały się przez nią ognie wulkanów.
Ziemia rozstąpiła się, cały świat zadrżał w posadach, a gdy wreszcie się uspokoił, Lemuria
przestała istnieć.
- Zwyczajna legenda - odparłem. - Wyolbrzymiona wersja jakiejś lokalnej erupcji. Dzieje
potężnej Lemurii to bajka, dobra dla dzieci.
Zacta wzruszył ramionami.
- Wiara lub jej brak nie wpływa na prawdę. Jak powiadam, Lemuria uległa samozagładzie.
Nie chcę, by mówiono, że podobnie zginęła Atlantyda.
Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, rzucając wzajemne wyzwanie.
- Musisz ujarzmić swą wiedzę - powtórzył. - Nie wolno budować wibratorów.
Zaśmiałem się.
- Masz przestarzałe informacje. Zbudowano już i ustawiono sześć wibratorów.
Starzec zatopił się głębiej w fotelu. Wyglądał jeszcze starzej. Jego spojrzenie wyrażało
tragiczny smutek. Po chwili zapytał:
- Gdzie je ustawiono?
- Wzdłuż wybrzeża, na wschód od Azco - oznajmiłem. - Powstała linia obronna na wypadek
inwazji spoza Maczug Herkulesa. Barbarzyńcy z Aegiptu i z wybrzeży burzą się. Zazdroszczą nam
dostatku i wcześniej czy później przypuszczą atak. Wibratory uśmiercą załogi i wioślarzy ich
okrętów, nie powodując rozlewu krwi wśród obywateli Atlantydy. Pomyśl o tym, Zacto. To broń
doskonała. Czy teraz rozumiesz, czym są dla nas wibratory?
Zacta cedził słowa:
- Doprawdy, masz ograniczoną wyobraźnię. Jak długo te maszyny pozostaną bronią
defensywną? Ile czasu trzeba, by zostały użyte do podboju świata, by nieść śmierć, zniszczenie i
zostawiać po sobie jałowe pustynie? Moja odpowiedź brzmi: nie. Wibratory muszą zostać
zniszczone.
- A ja twierdzę, że nie zostaną.
Wpatrywaliśmy się w siebie w napięciu. Wzrok Zacty był twardy i złowróżbny. Płonął
młodzieńczą siłą i stanowczością. Pojąłem, że jego zdaniem los Atlantydy, a może nawet całej
cywilizacji, zależy od naszej decyzji. Podzielałem to zdanie, ale z innego punktu widzenia.
Jego wątła dłoń, poznaczona siecią niebieskich żył, zaczęła powoli wędrować w bok.
Byłem jednak młodszy i szybszy. Mój podręczny strzałkomiot wydał ledwo słyszalny świst i
strzałkomiot Zacty zabrzęczał na podłodze. Starzec upadł na twarz z małą pierzastą strzałką w
sercu...
Przez chwilę stałem bez ruchu, nie bardzo rozumiejąc, co się stało. Dopiero gdy spojrzałem
na skuloną na podłodze postać, dotarła do mnie potworność mego czynu. Zabiłem
najpotężniejszego mędrca Atlantydy. Byłem jednak tylko narzędziem, które zadało śmierć: tak
naprawdę walka toczyła się przecież między Zactą i wibratorem. To wibrator wybrał go sobie na
pierwszą ofiarę. Zacząłem wówczas myśleć o swojej maszynie jak o rozumnym stworzeniu;
walczyłem o uratowanie czegoś, co narodziło się w moim mózgu.
Pospiesznie rozejrzałem się po pokoju. Obyło się bez hałasu, który mógłby zaniepokoić
czuwających za drzwiami strażników. Czy mogę zatem wyjść, podejmując ogromne ryzyko, skoro
nie wiedziałem, jak Zacta odprawia zazwyczaj swych gości?
Większe szansę dawało mi raczej okno, pod warunkiem, że nie zostanę zauważony z ulicy.
Zadecydowałem, że będzie to droga bezpieczniejsza niż próba przejścia obok strażników.
Pospiesznie zrzuciłem i przytroczyłem do pasa sandały, po czym, myśląc z wdzięcznością, że
ascetyczne upodobania Zacty nie objęły ornamentów na fasadzie domu, uchwyciłem się
kamiennych zawijasów wokół okna i rozpocząłem wspinaczkę.
Na szczęście od dachu dzieliło mnie tylko jedno piętro. Bo choć wśród rzeźbień nie
brakowało dogodnych punktów oparcia, nie byłem najlepiej przygotowany do tego rodzaju
wyczynów. Poza tym obawiałem się zawrotu głowy. Z uczuciem ulgi podciągnąłem się w końcu
ponad zwieńczenie muru. Czas naglił. Lada moment ktoś mógł wejść do komnaty Zacty i odkryć
ciało.
W największym pośpiechu włożyłem sandały, szukając wzrokiem drzwi w dachu.
Znalazłem je bez trudu, a ponieważ sprzyjało mi szczęście, drzwi nie były zaryglowane. Na
szczycie schodów przybrałem opanowany wyraz twarzy i zacząłem schodzić pełnym godności
krokiem.
W podwórzu czekał mój wóz, kołysząc się na żyroskopach. Nie zatrzymywany przez
nikogo podszedłem do drzwi i sprawnie wsunąłem się za stery. Moja ręka, spoczywająca na drążku
sterowniczym, drżała. Gdy rozwarły się wrota, pchnąłem maszynę naprzód.
Jak na razie, wszystko szło dobrze. Ale dokąd mam jechać? Kiedy odkryją ciało Zacty,
będę miał przeciwko sobie całą ludność Atlantydy. Całą? Nie, zapewne zostanie przy mnie kilku
asystentów. Wibrator był dla nich wszystkim. Oni zrozumieją, że posłuszeństwo przekreśliłoby
nasz wieloletni dorobek.
Tlantec, szef asystentów, nadzorował budowę wibratorów w pobliżu Azco. Rzut oka na
wskaźniki wystarczył, by ocenić, że akumulatory mam prawie naładowane. Wóz posiadał dość
energii, by dowieźć mnie do Azco. Skierowałem się ku wschodniej części Zapetl i ruszyłem całą
parą. Mój żyrowóz dawał z siebie wszystko.
Kilka godzin później zatrzymałem się przy wartowni na skałach w pobliżu Azco. Nad
wartownią górował pylon numer jeden, podtrzymujący najpotężniejszy wibrator. Daleko na północ
widziałem podobny, chociaż nieco mniejszy pylon, drugie ogniwo łańcucha obronnego naszej
konstrukcji.
Nim zdążyłem wysiąść z wozu, drzwi wartowni otwarły się i stanął przede mną Tlantec ze
strzałkomiotem w ręce. Wiedziałem, że wiadomość już do niego dotarła.
- Zacta nie żyje - oświadczył. - Mówią, że go zabiłeś.
Wyjaśniłem, co zaszło. Słuchał ze zdumieniem w oczach. Na wieść o zaproponowanym
przez Zactę zakazie produkcji wibratorów spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- Ale dlaczego...? Dlaczego?
Powtórzyłem słowa starca, a Tlantec ściągnął brwi.
- Chyba oszalał. Rezygnować z najpotężniejszej broni wszechczasów z powodu jakichś tam
bajek!
- Tak to wyglądało - zakończyłem. - Nic nie było w stanie odwieść go od powziętego
postanowienia. Jeden z nich musiał zginąć: on albo wibrator.
Zapadło milczenie. Czekałem z niepokojem na ostateczną reakcję Tlanteca. Mój los
spoczywał teraz w jego rękach. Gdyby zdecydował się zastrzelić mnie na miejscu, zdobyłby sławę
narodowego bohatera. Powoli opuszczał strzałkomiot, wpatrując się weń półprzytomnie. Dopiero
po chwili przemówił:
- Postąpiłeś słusznie, Xtanie - orzekł. - Chociaż wolałbym, żeby znalazło się jakieś inne
wyjście.
- Ja także... - zgodziłem się. - Sam jednak wiesz, jak potężną miał władzę. Nie było innego
sposobu.
Weszliśmy razem do wartowni.
- I co teraz? - zapytał.
- Musimy natychmiast porozumieć się z pozostałymi pylonami. W razie konieczności
wibratory same będą musiały obronić się przed zagładą. Z chwilą gdy rozejdzie się wieść, że tu
jestem, bezzwłocznie przypuszczą na nas atak.
Tlantec zbladł.
- Chcesz powiedzieć, że musimy skierować je w stronę lądu...?
Wymierzyć przeciwko swoim?
- A jak inaczej można je uratować?
Odszedł, by porozumieć się z innymi pylonami, ja zaś rozglądałem się gorączkowo za
czymś do zjedzenia. Nieobecność Tlanteca trwała około pół godziny. Kiedy wrócił, na jego twarzy
malowała się powaga.
- Pylony numer dwa, trzy i pięć zgodziły się pozostać z nami - donosił. - Natomiast cztery i
sześć są przeciwko nam. Mówią, że jeżeli Zacta potępił wibratory, to należy je zniszczyć, i że oni
pozostaną posłuszni jego woli.
Myślałem gorączkowo. Jeśli pylony cztery i sześć rzeczywiście zwrócą się przeciw nam, to
nadejdzie koniec.
- Kombinezony ochronne! Szybko! - rzuciłem.
Szamotałem się z kombinezonem, kiedy Tlantec podszedł już do okna. Przywołał mnie i
wskazał w stronę miasta. Nawet z odległości pięciu kilometrów było widać wyraźnie, że dzieje się
tam coś niezwykłego.
Z bram miasta wylewał się tłum ludzi. Widocznie załoga pylonu numer cztery lub sześć
zawiadomiła miasto o miejscu mojego pobytu i lud ruszył, by pomścić Zactę. Rzuciłem się do
przekaźnika i połączyłem z koszarami w Azco.
- Tu Xtan! - wrzasnąłem. - Zatrzymajcie tych ludzi albo nie odpowiadam za skutki.
Chwyciłem ogromne koło sterownicze pośrodku pokoju i zakręciłem nim. Olbrzymie ramię
wibratora wysoko ponad nami obróciło się powoli w stronę miasta. Twarz Tlanteca pobladła.
- To przecież tylko tłum... nie uzbrojony - zaprotestował.
- Tłum jest w stanie zniszczyć wibrator. Trzeba ich powstrzymać. Włącz minimalną moc.
Ociągając się, spełnił polecenie. Ludzie znajdowali się na razie poza naszym zasięgiem.
Przyglądaliśmy się im w napięciu. Zatrzymali się w odległości około trzech kilometrów. Idący na
czele pochodu zachowywali się dziwnie: zataczali się i posuwali do przodu dziwacznymi,
kanciastymi ruchami. Z tej odległości wibracje działały zbyt słabo, by zabić, lecz wystarczyły, by
zaburzyć motorykę. Ciżba, nie wiedząc, co się dzieje, napierała nadal: kilku przywódców upadło i
pozostało na ziemi w bezruchu.
Wówczas zamykający pochód zorientowali się nagle, co ich czeka. Zaczęli biegać tam i z
powrotem miotani strachem, po czym złamali szyki i wycofali się w nieładzie. Rozległ się
natarczywy dzwonek przekaźnika.
- Tu pylon numer dwa. Czyś ty oszalał, Xtan!? Co ty wyprawiasz?
- Za wszelką cenę należy ocalić wibratory.
- Zabiłeś już kilkunastu bezbronnych ludzi, Xtan - zabrzmiała pełna goryczy odpowiedź. -
Nie przyłączamy się do masakry naszych rodaków.
- Jeżeli podejdą bliżej, zniszczą nas - odparłem zrozpaczony.
Usłyszałem drwiący głos.
- Czy aby na pewno nie chodzi ci tylko o własną skórę? Zamordowałeś Zactę. Pylon dwa
wycofuje się. Pozostałe też tak zrobią.
Przekaźnik zamilkł. Tlantec meldował od okna.
- Wracają do miasta.
W tej samej chwili rozległ się nad nami potężny łoskot, a zaraz potem usłyszeliśmy odgłos
odległego wybuchu. Spojrzeliśmy na siebie. Działa z Azco otworzyły ogień. Był tylko jeden
sposób, by je uciszyć.
- Cała naprzód - rozkazałem.
Tlantec nie ruszył się z miejsca. Przyglądał mi się z dziwną uwagą.
- Zniszczymy całe Azco - zaprotestował znowu.
- Musimy uciszyć te działa - nalegałem.
- Zginą mieszkańcy miasta i okolic w promieniu wielu mil. Chyba oszalałeś! Pomyśl o
skutkach, człowieku! Cały kraj obróci się w ruinę.
Wzruszyłem ramionami i podszedłem do tablicy kontrolnej. Jakie znaczenie ma życie kilku
osób? W tym momencie żadna cena za uratowanie wibratora nie wydawała mi się zbyt wysoka.
Lecz zanim dotknąłem dźwigni, Tlantec rzucił się na mnie.
Siła jego ataku powaliła mnie na ziemię. Nie udało mu się jednak mnie przytrzymać z
powodu obcisłego stroju, jaki miałem na sobie. Wywinąłem się i przewróciłem na bok. Ale zanim
zdążyłem się podnieść, znowu mnie przygniótł i walił bezskutecznie pięściami w gruby
kombinezon. Rozpaczliwie sięgnąłem ręką po strzałkomiot, lecz zaraz przypomniałem sobie, że
mam go pod kombinezonem. Uniosłem się, wykonałem obrót i wydostałem się spod przeciwnika.
Dyszeliśmy głośno pod ciężarem kombinezonów. Ubraną w rękawicę dłonią szukałem
nieporadnie jego gardła. Kiedy je znalazłem, okazało się, że nie sposób go ścisnąć. Natychmiast
zmieniłem taktykę i zacząłem szarpać zapięcie jego kombinezonu. Wibrator wycelowany w miasto
wciąż pracował na minimalnych obrotach, lecz tutaj, bezpośrednio pod nim, promieniowanie
powinno być dostatecznie wysokie, by go załatwić...
Tlantec przejrzał mój plan. Walczył z rosnącą zaciekłością, przerzucał mnie z boku na bok,
usiłując zepchnąć z siebie, przez co moje palce raz po raz ześlizgiwały się z zapięcia. W końcu
udało mi się włożyć palec w zawleczkę zamka, ale w tej samej chwili Tlantec zdobył się na ostatni
wysiłek. Poderwał się i zrzucił mnie z siebie. Mój palec tkwił jednak “o nadal w kółku zamka, toteż
przewracając się rozdarłem mu kombinezon. Czułem wstrząsające jego ciałem konwulsje, gdy
wibrator dokonywał dzieła. Tlantec znieruchomiał.
Podniosłem się osłabiony i zdyszany. Usłyszałem kolejny huk eksplozji. Nie wiedziałem,
ile strzałów oddano podczas naszej szamotaniny. Dziwiłem się, że jeszcze nie trafili. Z trudem,
chwiejnym krokiem przemierzyłem pokój i pociągnąłem dźwignię do oporu. Pchnąłem ją z
powrotem na miejsce dopiero po upływie minuty. Zbliżyłem się do okna.
Widok, jaki ukazał się mym oczom, wywarł nawet na mnie wstrząsające wrażenie. Jak
okiem sięgnąć, rozciągało się dzieło zniszczenia. Pod wpływem wibracji zwiędła trawa, liście,
krzewy, a kwiaty, które jeszcze kilka minut temu kołysały się dumnie, teraz leżały martwe.
Spojrzałem na miasto. Ono także umarło. Na ulicach leżały zwłoki. Jedyny przejaw życia
stanowił dym unoszący się znad porzuconych ognisk. Na drodze pod miastem ujrzałem kłębowisko
ciał mężczyzn i kobiet, którzy jeszcze przed chwilą stanowili biegnący tłum. Nikt z nich nie
pobiegnie już dalej. W porcie okręty gnały przed siebie pod pełnymi żaglami, taranując się
wzajemnie lub roztrzaskując o kamienne nabrzeża. Najważniejsze jednak dla mnie było to, że
ucichły działa. Wibrator został uratowany.
Wróciłem do tablicy rozdzielczej i wyłączyłem go. Żadna siła rażenia nie była już
konieczna. W promieniu wielu kilometrów życie przestało istnieć.
Wyszedłem ze sterowni i spojrzałem w górę na potężny wibrator. Moje prawe ramię samo
uniosło się w salutującym geście.
Nie wiem dokładnie, ile czasu upłynęło, ale mniej więcej dwa lub trzy dni później
zauważyłem, że coś porusza się w oddali. Patrząc przez lornetkę rozpoznałem maszerującą z głębi
lądu kolumnę wojska. Nosili mundury nie znanej mi formacji. Co więcej, wyposażeni byli w nie
znane mi maszyny.
Szykowali się do ataku. Spodziewałem się tego. Zniszczę ich, kiedy podejdą bliżej.
Czekałem niecierpliwie, przepełniony nie tyle chęcią zabijania, ile raczej wolą potwierdzenia
wyższości mego wibratora - “najpotężniejszej siły na świecie, tryumfu ludzkiego geniuszu”.
- Pokonasz ich na piętnastym kilometrze - powiedziałem na głos.
Dzieliło ich ode mnie jakieś dwadzieścia kilometrów, gdy wyczerpała się moja cierpliwość.
Wyglądało na to, że wcale nie spieszą się z natarciem. Po raz kolejny położyłem dłoń na dźwigni.
- Pokaż im, kto tu jest panem! - krzyknąłem i pociągnąłem drążek do dołu.
Ledwie spojrzałem przez lornetkę, zaraz wypadła mi z rąk. Kolumna nie zatrzymała się.
Wciąż kroczyli naprzód z niezmiennym uporem. Rzut oka na wskaźniki upewnił mnie, że maszyna
pracuje prawidłowo. Co się dzieje?
Dopiero wtedy zrozumiałem. Nie zidentyfikowane mundury były kombinezonami
ochronnymi. Widocznie dowódca jednego z sąsiednich pylonów wyjawił tajemnicę. Zastanawiałem
się, jak długo kombinezony wytrzymają pełną moc rażenia wymierzonego prosto na nich z
wibratora. Mnie samemu nic nie groziło, ponieważ znajdowałem się w strefie wibracji odbitej.
Pozostało mi jedynie utrzymać moc maszyny i czekać.
Minęło pół godziny, a kolumna nadal posuwała się do przodu. Zacząłem tracić nadzieję.
Można by pomyśleć, że wibrator przestał działać. Uśmiechnąłem się gorzko na myśl, że najdłuższy
czas ekspozycji, na jaki odważyliśmy się podczas prób z najmniejszym wibratorem, nie
przekroczył dwóch minut. Obawialiśmy się czegoś nieokreślonego. I oto nagle to coś się pojawiło.
W odległości około dziesięciu kilometrów powierzchnia ziemi zaczęła nagle pękać, tworząc
rozchodzące się promieniście szczeliny. Ogromny okrąg rozsypał się w pył i obsunął w rozległą,
płytką nieckę, która na krótko tylko pozostała płytka: jej dno wciąż rozsypywało się i zapadało.
Widziałem, jak ludzie zatrzymali się na jej przeciwległym skraju, po czym zawracali w popłochu
tak szybko, jak pozwalały im na to ciężkie kombinezony.
Gwałtowny wstrząs powalił mnie na ziemię. Pylon zakołysał się, jęknął, lecz nie upadł.
Przeczołgałem się przez pokój i wyłączyłem wibrator, ale wiedziałem, że jest już za późno. Zacta
nie mylił się. Mój wibrator był potężniejszy niż myślałem: nie tylko pozbawiał życia. Przedłużająca
się ekspozycja potrafiła spowodować dezintegrację materii.
Rozległe nieckowate zagłębienie w ziemi zmieniło się teraz w przepastny szyb.
Następowało przemieszczenie wewnętrznych naprężeń. Kolejny wstrząs zakołysał pokojem.
Rzuciłem się do okna. Powierzchnia ziemi wybrzuszyła się i zarysowała gęstą siecią pęknięć. Boże,
co ja zrobiłem? Wywołałem kataklizm, który wytrąci świat z równowagi i zniszczy całą
Atlantydę!
Jeszcze potężniejszy wstrząs kazał mi przytrzymać się framugi okna. Potężny łańcuch gór
na północy zaczął się rozsuwać. Głęboka rozpadlina z sykiem wypełniła się wodą, która wzbijała
się w górę potworną falą. Od strony lądu wystrzelił potężny słup płomieni i osmalił niebo. Przez
rozerwaną ziemię przedarły się wewnętrzne ognie...
Dawid Hixton przerwał swoją opowieść. Po chwili dodał:
- I wtedy znowu dotarł do mnie głos starego Fossdyke’a. Perorował o “broni, która zapewni
nam panowanie nad światem”. Nie mogłem tego wytrzymać. Zerwałem się z miejsca i wybiegłem z
sali. Przez całą drogę do pracowni towarzyszyła mi jedna myśl: muszę zniszczyć wibrator...
Kis-Tan użył go w Lemurii. I co się stało z Lemurią? Xtan użył go w Atlantydzie. I gdzie
jest teraz Atlantyda? Nikt już nie powie, że Hixton zrobił to samo. Rzuciłem się na maszynę z
młotem, lecz usłyszał to Alan.. Zjawił się za wcześnie. Oni wciąż go mają. Za dziesięć lat, a może
nawet prędzej, moje nazwisko będzie wyklęte przez wszystkich... Przez wszystkich, którzy
przeżyją.
Diana dotknęła jego dłoni.
- Wcale go nie mają, kochanie. Zostały tylko fragmenty urządzenia. Zniszczyłeś jakiś
istotny element... Nie wiem dokładnie co i oni też nie wiedzą. Nie potrafią go uruchomić.
Dawid obrzucił ją nieprzytomnym spojrzeniem.
- Jak to nie potrafią?
- Są bezradni. Żaden z twoich asystentów nie posiada dostatecznej wiedzy, by im pomóc.
Twarz Dawida pojaśniała i wykrzywiła się w uśmiechu. Po policzkach ciekły mu łzy. Śmiał
się coraz głośniej, jak szaleniec. Przerażona, próbowała go uciszyć, ale śmiech i łkanie nie
ustawały. Przez trawnik spieszyło ku nim dwóch pielęgniarzy. Jeden zajął się uspokajaniem
Dawida, drugi odprowadził Dianę na stronę.
- Widzi pani, za bardzo się wzburzył - rzucił oskarżycielskim tonem.
- On wcale nie jest obłąkany - wyjaśniła Diana. - To nie jest żaden obłęd.
Pielęgniarz wsłuchiwał się przez chwilę w histeryczny śmiech pacjenta. Pokiwał głową.
- Zależy co nazwiemy obłędem - stwierdził. z jednego toru na drugi. Wówczas znikło
wrażenie, że jestem przedmiotem jakiejś walki. Przemieszczałam się teraz coraz szybciej, opadając
niczym wędrujący meteoryt, który dostał się w końcu w pułapkę...
OBACZ DROGI JEJ...
Nie było nic poza mną. Zawieszona w bezczasowej, bezwładnej próżni, ani jasnej, ani
ciemnej, miałam poczucie całości, lecz nie kształtu; świadomość bez zmysłów, rozum bez pamięci.
Zastanawiałam się, czy ta... ta nicość to moja dusza. Wydawało mi się, że zastanawiam się nad tym
od zawsze i że tak będzie po wsze czasy...
A jednak bezczasowość ustąpiła. Uświadomiłam sobie też istnienie jakiejś siły: że ulegam
przemieszczeniu i że ustąpiło w związku z tym poczucie bezwymiarowości. Nic nie wskazywało na
to, że się poruszam. Wiedziałam jedynie, że poddaję się przyciąganiu. Byłam szczęśliwa wiedząc,
że jest coś lub ktoś, do kogo chciałam się zbliżyć. Nie pragnęłam niczego, tylko obrócić się jak igła
kompasu i zapaść w próżnię...
Czekało mnie wszakże rozczarowanie. Żadne miękkie, płynne opadanie nie nastąpiło.
Znalazłam się natomiast we władaniu innych sił. Coś ciągnęło mnie najpierw w jedną, potem zaś w
przeciwną stronę. Nie miałam pojęcia, skąd o tym wiem. Nie istniał żaden zewnętrzny, stały punkt
odniesienia czy orientacji. Mimo to czułam, że coś szarpie mną to w jedną, to w drugą stronę, jakby
wbrew oporowi jakiegoś wewnętrznego żyroskopu. Zupełnie jakby najpierw oddziaływała na mnie
przez chwilę jedna siła, potem słabła i traciła mnie na rzecz drugiej. Wtedy wydawało mi się, że
osuwam się ku jakiemuś nieznanemu punktowi, żeby zatrzymać się tam i poddać zmianie kierunku.
Unosiłam się w ten sposób tam i z powrotem ze stale wzrastającym poczuciem świadomości.
Przyszło mi do głowy, że walczą o mnie dwie rywalizujące siły: dobro i zło lub życie i śmierć...
Przyciąganie w dwóch przeciwnych kierunkach przebiegało coraz bardziej zdecydowanie,
aż wreszcie zostałam niemal wyszarpnięta
- Wszystko w porządku - usłyszałam głos. - Powrót nieco opóźniony z nie wyjaśnionych
powodów. Trzeba to odnotować w karcie. Który to raz? Aha, dopiero czwarty. Tak, naturalnie,
proszę zapisać. Odzyskuje przytomność.
Był to głos kobiety. Mówiła z nie znanym mi akcentem. Powierzchnia, na której leżałam,
drżała. Otworzyłam oczy, ujrzałam poruszający się nade mną sufit i zaraz je zamknęłam. Odezwał
się inny głos, z taką samą obcą intonacją.
- Proszę to wypić.
Jakaś ręka uniosła mi głowę. Przystawiono mi do ust filiżankę. Wypiłam miksturę i
opuściłam głowę na poduszkę, znowu zamykając oczy. Zapadłam w krótką drzemkę, a po
przebudzeniu poczułam się znacznie silniejsza. Przez pewien czas leżałam wpatrując się w sufit i
na pół przytomnie zastanawiałam się, gdzie jestem. Nie przypominałam sobie żadnego
różowokremowego sufitu. I wtedy doznałam nagle wstrząsu, jak pod wpływem silnego uderzenia.
Z przerażeniem bowiem zorientowałam się, że nie tylko różowy sufit, lecz również wszystko inne
było mi obce. Tam, gdzie powinny odezwać się jakieś wspomnienia, ziała teraz przepastna pustka.
Nie miałam pojęcia, jak się nazywam i gdzie jestem: nie pamiętałam nic, co mogłoby wyjaśnić, w
jaki sposób lub dlaczego znalazłam się w tym miejscu... Powodowana paniką chciałam usiąść, lecz
jakaś ręka pchnęła mnie z powrotem na łóżko i ponownie przytknęła filiżankę do warg.
- Teraz trzeba odpocząć - uspokoił mnie ten sam kobiecy głos.
Chciałam o coś zapytać, ale zawładnęło mną straszne znużenie i wydało mi się to nagle
niewarte zachodu. Przestałam się bać. Zapadłam w letarg. Teraz usiłowałam się domyślić, co mi się
stało. Może miałam wypadek? Może są to skutki gwałtownego szoku? Nie wiadomo. Na razie nie
ma się czym przejmować. Jestem w dobrych rękach, ktoś się mną zajmuje. Senność zagłuszyła
wszystkie pytania.
Zdaje się, że spałam. Kilka minut, a może godzinę. Gdy znowu otworzyłam oczy, byłam
spokojniejsza, bardziej zdziwiona niż prze - straszona. Leżałam tak przez pewien czas bez ruchu.
Panowałam teraz nad sobą na tyle, by pocieszać się myślą, że jeżeli miałam wypadek, to
przynajmniej nic mnie nie boli.
Wkrótce poczułam przypływ sił, a wraz z nimi ciekawość. Gdzie jestem? Odwróciłam
głowę na poduszce, żeby rozejrzeć się wokół.
Tuż obok stało urządzenie na kółkach, coś pośredniego między łóżkiem a stołem. Leżała na
nim, śpiąc z otwartymi ustami, największa kobieta, jaką kiedykolwiek widziałam. Przyszło mi do
głowy, że to jakaś specjalna klatka podtrzymująca kołdrę nadaje jej monumentalny wygląd, lecz
oddech kobiety świadczył, że tak nie jest. Przeniosłam wzrok dalej i zauważyłam dwa następne
łóżka, na których spoczywały równie olbrzymie kobiety.
Przyglądając się uważniej leżącej najbliżej, stwierdziłam ze zdziwieniem, że jest całkiem
młoda. Miała nie więcej niż dwadzieścia dwa, trzy lata. Jej twarz była może nieco nalana, ale z
pewnością nie otyła. W gruncie rzeczy wyglądała bardzo ładnie z młodzieńczymi rumieńcami na
policzkach okolonych krótko przyciętymi, złotymi lokami. Ciekawe, co za schorzenie hormonalne
spowodowało to zniekształcenie u osoby w tak młodym wieku?
Minęło mniej więcej dziesięć minut, gdy usłyszałam odgłos zbliżających się energicznych
kroków. Ktoś zapytał:
- Jak się czujesz?
Odwróciłam głowę i moje oczy napotkały niemal na tej samej wysokości czyjąś twarz.
Sądziłam, że należy do dziecka, ale jej rysy, zwieńczone białym czepkiem, nie mogły liczyć sobie
mniej niż trzydzieści lat. Nie czekając na odpowiedź, kobieta wsunęła rękę pod kołdrę, żeby
zmierzyć mi puls. Widocznie był prawidłowy, bo pokiwała głową z zadowoleniem.
- Teraz już wszystko będzie dobrze, Matko - zapewniła.
Patrzyłam na nią tępym wzrokiem.
- Samochód zajechał pod same drzwi. Czy dasz radę przejść sama ten kawałek? -
dopytywała się.
- Jaki samochód? - spytałam zaskoczona.
- Ten, który odwiezie cię do domu - wyjaśniła z zawodową cierpliwością. - No, zbieramy
się. - I ściągnęła ze mnie kołdrę.
Podniosłam się i spojrzałam na siebie. Widok, jaki ujrzałam, wprawił mnie w osłupienie.
Podniosłam rękę. Wyglądała jak pulchny biały wałek tapicerski z idiotycznie małą dłonią na końcu.
Usłyszałam jeszcze stłumiony okrzyk i zemdlałam...
Gdy ponownie otworzyłam oczy, stała nade mną kobieta - normalnego wzrostu - w białym
fartuchu, ze stetoskopem. Kobieta w czepku, o której wcześniej myślałam, że jest dzieckiem,
sięgała jej nieco powyżej łokcia.
- Nie rozumiem, pani doktor - mówiła. - Ni stąd, ni zowąd zaczęła krzyczeć i zemdlała.
- Co to znaczy? Co się ze mną stało? Wiem, że tak nie wyglądam... Nie, nie - powtarzałam
w kółko, słysząc swój własny płaczliwy głos.
Lekarka nadal przyglądała mi się ze zdziwieniem.
- O co jej chodzi? - zapytała.
- Nie mam pojęcia, pani doktor - odparła ta mała. - To stało się tak nagle, jakby doznała
wstrząsu... Ale zupełnie nie widzę powodu.
- No cóż, została zakwalifikowana i wypisana. Zresztą nie może tu zostać, bo ten pokój jest
nam potrzebny - oświadczyła lekarka. - Dam jej coś na uspokojenie.
- Ale co się stało? Kim jestem? To jakaś okropna pomyłka. Przecież ja tak nie wyglądam.
P-proszę, bardzo proszę, mi p-powiedzieć... - zaczęłam błagalnie, lecz zaraz zgubiłam wątek,
jąkając się i plącząc.
Lekarka starała się mnie pocieszyć. Delikatnie położyła dłoń na moim ramieniu.
- Wszystko w porządku, Matko. Nie ma powodu do obaw. Proszę się tak nie przejmować.
Niedługo zawieziemy cię do domu.
Pojawiła się druga asystentka w białym czepku, nie wyższa od pierwszej. Wkroczyła
szybko do pokoju ze strzykawką, którą podała lekarce.
- Nie! - zaprotestowałam. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem. Kim jestem? Kim wy jesteście?
Co się ze mną stało? - chciałam wytrącić jej strzykawkę z ręki, ale asystentki rzuciły się na moje
ramię. Lekarka wbiła igłę.
To był rzeczywiście środek uspokajający. Nie wywołał snu, lecz apatię. Dziwne uczucie:
wydawało mi się, że unoszę się kilka metrów nad swoim ciałem i obserwuję je z nienaturalnym
spokojem. Byłam w stanie lub czułam, że jestem w stanie ocenić wszystko z właściwą, rozumną
jasnością...
Widocznie cierpiałam na amnezję. Jakiś wstrząs sprawił, że “straciłam pamięć”, jak to się
mówi. Zanikowi uległ tylko niewielki fragment pamięci, jedynie ta część, która dotyczy mojej
osoby: kim i czym jestem, gdzie mieszkam. Natomiast cały mechanizm sterujący codziennym
zachowaniem zdawał się nietknięty. Nie zapomniałam, jak się mówi i myśli, posiadałam umysł
dostatecznie sprawny.
Z drugiej jednak strony gnębiło mnie przeświadczenie, że wszystko wokół przedstawia się
na opak. Wiedziałam, że nigdy przedtem tu nie byłam. Wiedziałam, że jest coś dziwnego w
wyglądzie dwóch małych pielęgniarek. Przede wszystkim zaś wiedziałam z absolutną pewnością,
że to ogromne ciało spoczywające na łóżku nie należy do mnie. Nie mogłam sobie przypomnieć
twarzy, którą powinnam zobaczyć w lustrze, nie wiedziałam nawet, czy ma być ciemna czy jasna,
stara czy młoda, lecz nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że nigdy nie wieńczyła takich
obfitych kształtów.
W dodatku te pozostałe ogromne kobiety. Było oczywiście niemożliwe, byśmy wszystkie
uległy jakimś zaburzeniom hormonalnym, bowiem nie byłoby wówczas mowy o wysyłaniu mnie
“do domu”, cokolwiek miało to znaczyć...
Analizowałam swoje położenie w sposób całkiem trzeźwy i rozsądny - zapewne dzięki
środkowi uspokajającemu - chociaż bez większego powodzenia, aż nagle sufit nade mną zaczął się
przesuwać i pojęłam, że gdzieś mnie wiozą. Drzwi w końcu sali otwarły się i poczułam, że łóżko
przechyla się nieznacznie pode mną przy zjeździe z rampy.
U stóp pochylni czekał samochód przypominający karetkę pogotowia. Różowa karoseria
była wypolerowana do połysku. Z zainteresowaniem stwierdziłam, że biorę udział w pewnych
czynnościach rutynowych. Drużyna złożona z ośmiu małych sanitariuszek przeniosła mnie z łóżka
na resorowaną leżankę w taki sposób, jakby wykonywały ćwiczenia z musztry. Dwie z nich
pozostały nieco dłużej, aby poprawić pościel i podłożyć mi pod głowę drugą poduszkę, po czym
wysiadły, zamknęły drzwi i samochód ruszył.
I właśnie od tej chwili - być może także z powodu środka uspokajającego - zaczęło we mnie
narastać poczucie równowagi i przekonanie, że panuję nad sytuacją. Niewykluczone, że tak jak
podejrzewałam, wydarzył się jakiś wypadek, a główną przyczyną mojego przerażenia jest błędne
założenie, że znajduję się o jeden etap dalej niż w rzeczywistości. Założyłam bowiem, że
odzyskałam przytomność w tych dziwacznych okolicznościach, podczas gdy faktycznie wcale jej
nie odzyskałam. Muszę zatem znajdować się nadal w stanie zawieszenia, bardzo zbliżonym do
wstrząsu, a wszystko to jest snem lub przywidzeniem. Wkrótce przebudzę się w warunkach co
najmniej sensownych, jeżeli nie całkiem znajomych.
Ciekawe jednak, dlaczego ta pocieszająca i uspokajająca myśl nie przyszła mi do głowy
wcześniej. Doszłam do wniosku, że właśnie to niepokojące poczucie drobiazgowo dostrzeganej
rzeczywistości wywołało we mnie histerię. Co za głupota, żeby nabrać się na Guliwera w krainie
nieco przerośniętych Liliputów. Wprawdzie nie należy się zbytnio dziwić, skoro brakowało mi w
tych snach sprecyzowanego poczucia tożsamości. Należało teraz poddać analizie to, co widziałam.
Niewątpliwie roi się tam od symbolicznych treści, których wyjaśnienie w stosownym czasie może
okazać się niezwykle interesujące.
Ta konstatacja zupełnie zmieniła moje nastawienie, toteż zaczęłam rozglądać się dokoła z
uwagą. Przede wszystkim zaskoczyła mnie mnogość bardzo wyraźnych szczegółów otoczenia. Nie
miało to nic wspólnego z właściwą snom wyrazistością pierwszego planu wobec mglistego czy
nawet nieprawdopodobnego tła. Wszystko działo się z bardzo przekonywającą, trójwymiarową
namacalnością. Również moje własne odczucia zdawały się całkowicie uzasadnione. Na przykład
ten boleśnie autentyczny zastrzyk. Złudzenie realności tak mnie zafascynowało, że postanowiłam
starannie rejestrować każdy detal.
Wnętrze furgonetki czy karetki, czy jakkolwiek to nazwać, utrzymane było, podobnie jak
karoseria, w tonie perłoworóżowym, z wyjątkiem sufitu: szaroniebieskiego w srebrne gwiazdki. Na
ściance przedniej wisiało kilka szafek z chromowanymi uchwytami. Moja leżanka, czy też nosze,
stała pod ścianą po lewej stronie. Pod przeciwległą ścianą znajdowały się dwa raczej niewielkie
siedzenia obite lekko lśniącą tkaniną w kolorze dobranym do wnętrza. Dwa podłużne okna
wypełniały resztę ściany po obu stronach. W obydwu wisiały firanki z delikatnej siatki, rozsunięte
teraz i podwiązane różowymi, splecionymi w warkocz pętlami. Powyżej widniały zwinięte rolety.
Wystarczyło odwrócić głowę na poduszce, by oglądać mijane krajobrazy. Niezbyt dokładnie, gdyż
zawieszenie samochodu czy też może nawierzchnia drogi pozostawiały wiele do życzenia. W
każdym razie byłam zadowolona, że moja leżanka ma niezależne i miękkie sprężyny.
Widok na zewnątrz nie był zbyt urozmaicony, z wyjątkiem barw. Wzdłuż drogi ciągnęły się
budynki, które oddzielał pas starannie przystrzyżonych trawników szerokości mniej więcej
dwudziestu metrów. Wszystkie domy miały trzy piętra i około pięćdziesięciu metrów długości.
Kryte dachówką nieco spłaszczone dachy mogły świadczyć o wpływach włoskich. Budynki
zdawały się identyczne, różniły się tylko kolorem elewacji, kontrastującymi z nim ramami okien i
drzwi oraz starannie dobranymi zasłonami, jednakowymi w całym domu. W oknach nie
dostrzegałam nikogo i wyglądało na to, że nie ma tam nikogo, oprócz pojawiających się tu i ówdzie
kobiet w drelichach, które kosiły trawnik lub pielęgnowały kwietnik.
Nieco dalej, około stu metrów od drogi, wznosiły się większe i wyższe budynki o wyglądzie
bardziej użytkowym. Niektóre z nich miały wysokie fabryczne kominy. Mogły to być fabryki,
chociaż z powodu odległości i usytuowania wyłącznie w przerwach pierwszego rzędu domów nie
miałam co do tego pewności.
Droga była kręta. Najdłuższy prosty odcinek ciągnął się najwyżej sto metrów. Być może
budowano ją według jakiegoś wzoru, a nie w określonym kierunku. Ruch panował na niej niewielki
i ograniczał się głównie do ciężarówek, dużych i małych, ale przeważnie dużych. Pomalowane były
jednakowo, z kombinacją pięciu cyfr i liter identyfikacyjnych na bokach, poza tym niczym się nie
wyróżniały.
Monotonna podróż z umiarkowaną prędkością trwała około dwudziestu minut, aż
dotarłyśmy do miejsca, gdzie prowadzono roboty drogowe. Samochód zwolnił, robotnicy usunęli
się na jedną stronę. Kiedy jechał wolno po zrytej nawierzchni, miałam okazję przyjrzeć się
robotnikom. Były to wyłącznie kobiety i dziewczęta w spodniach przypominających dżinsy, w
podkoszulkach bez rękawów i butach roboczych. Wszystkie miały włosy krótko obcięte, kilka
nosiło czapki. Były wysokie, szerokie w ramionach, ogorzałe i silne. Miały męskie bicepsy i
trzymały trzonki oskardów i łopat w twardych, mocnych dłoniach pracowników fizycznych.
Patrzyły z niepokojem, jak samochód wtacza się na nierówny odcinek drogi. Kiedy się z
nimi zrównał, zaczęły się przepychać i zaglądać do środka, żeby mnie zobaczyć.
Uśmiechały się szeroko, odsłaniając zdrowe białe zęby. Wszystkie miały opalone twarze.
Podnosiły prawą rękę, dając mi jakieś znaki. Ich życzliwość była tak oczywista, że odpowiedziałam
uśmiechem. Szły obok nas, dotrzymując kroku wolno jadącemu samochodowi, i patrzyły na mnie
wyczekująco. Ich uśmiech ustępował miejsca zdziwieniu. Mówiły coś, lecz nie słyszałam słów.
Rozczarowanie malujące się na ich twarzach świadczyło o tym, że powinnam zareagować czymś
więcej niż uśmiechem. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to podnieść prawą rękę i powtórzyć ich
gest. Osiągnęłam sukces połowiczny: twarze pojaśniały, lecz zdziwienie pozostało. Samochód
wtoczył się na równą nawierzchnię i przyspieszył, pozostawiając je w tyle. Niewątpliwie kolejne
symbole - z marzeń sennych, to jasne - ale z pewnością nie te typowe, nie podręcznikowe. Co, u
licha, może symbolizować w mojej świadomości grupa przyjaźnie nastawionych Amazonek,
wyposażonych w oskardy i łopaty zamiast łuków? Chyba jakieś niepowodzenie. Tłumione dążenie
do dominacji? Rozumując w ten sposób, nie zaszłam daleko. Tymczasem minęliśmy ostatni
budynek i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.
Już wcześniej zorientowałam się po kwietnikach, że jest wiosna. Teraz widziałam świeże
pastwiska i schludne pola uprawne, które już zaczynały się zielenić. Nad wypielęgnowanymi
żywopłotami unosiła się lekka, zielonkawa mgiełka, a na niektórych drzewach, w starannie
prowadzonych zagajnikach, pojawiły się pojedyncze listki. Słońce obejmowało promienną
życzliwością cały ten pieczołowicie skomponowany krajobraz; jedynie pasące się gdzieniegdzie
krowy wprowadzały pewien element artystycznego nieładu. Zabudowania gospodarcze stanowiły
integralną część harmonijnego porządku: puste kwadraty zadbanych domków, z jednej strony -
niewielki warzywnik, z drugiej - sad, a z trzeciej - podwórze. Przypominało to krainę lalek, lecz
bardziej uporządkowaną i zracjonalizowaną. Nie dostrzegłam żadnych samotnych chat,
przypadkowo usytuowanych komórek czy doklejonych do domów przybudówek. Jakie wnioski
wynikają z tej wizji niemal chorobliwego zamiłowania do porządku? Że jestem osobą bardziej
niezdecydowaną niż sądziłam, osobą, która podświadomie tęskni do prostoty i poczucia
bezpieczeństwa. No, no...
Otwarta ciężarówka, która jechała chyba przed nami, skręciła w drogę wysadzaną
wypielęgnowanym żywopłotem w kierunku jednej z farm. W ciężarówce znajdowało się kilka
młodych kobiet, wyposażonych w jakieś narzędzia: znowu Amazonki. Jedna z nich odwróciła
głowę i skierowała na nas uwagę pozostałych. Podniosły ręce w tym samym geście co poprzednie
i pomachały nam radośnie. Odwzajemniłam pozdrowienie. Pomyślałam, że to dziwne: Amazonki,
symbol dominacji, oraz krajobraz symbolizujący bierne poczucie bezpieczeństwa. Te dwa elementy
nie bardzo do siebie pasowały.
Sunęliśmy dalej, z niezbyt ambitną prędkością, około trzydziestu na godzinę, mniej więcej
od czterdziestu pięciu minut przez niemal jednakową okolicę. Teren wznosił się i opadał łagodnie,
przypuszczalnie aż do linii niewysokich, niebieskawych wzgórz, wiele kilometrów przed nami.
Mijaliśmy schludne zabudowania rozmieszczone z regularnością kamieni milowych, choć dwa razy
gęściej. Od czasu do czasu spotykaliśmy pracujące na polach brygady, rzadziej pojedyncze osoby
krzątające się na farmie czy podorywujące ciągnikiem pola. Wszystkie znajdowały się za daleko,
by zauważyć jakieś szczegóły. Niebawem miała jednak nastąpić zmiana.
Po lewej stronie pojawiły się szeregi drzew, biegnące pod kątem prostym do drogi na
odcinku blisko dwóch kilometrów. Początkowo myślałam, że to las, ale wkrótce zauważyłam, że
drzewa rosną w jednakowych odstępach, a ich korony są przystrzyżone w taki sposób, że sprawiają
wrażenie wysokiego płotu.
Szpaler urywał się kilka metrów od drogi, po czym zakręcał. Jechaliśmy wzdłuż niego
prawie kilometr, aż samochód zwolnił, skręcił w lewo i zatrzymał się przed wysoką bramą.
Odezwał się klakson.
Różowa farba na bogato zdobionej bramie kryła prawdopodobnie kute żelazo. Dostrzegłam
nad nią obfite stiuki pomalowane na ten sam kolor. Zastanawiająca wydawała mi się dominacja
różu, który uważam za kolor ckliwy. Czyżby chodziło o barwę ciała? Symbol namiętnego
pragnienia ciała, które niedostatecznie zaspokajam? Na pewno nie. Nie różowy. Zdecydowanie
ognistoczerwony... Nie znam chyba nikogo, kto potrafiłby przejawiać żarliwość na różowo...
Kiedy czekaliśmy na otwarcie bramy, z przerażającą jasnością zdałam sobie sprawę, że coś
jest nie w porządku ze stojącym obok budynkiem. Parterowy różowy dom przylegał do bramy od
lewej. Miał bladoniebieskie drzwi i okna, w których wisiały białe firanki. Drzwi otworzyły się i
ukazała się w nich kobieta w średnim wieku, ubrana w białą bluzkę i białe spodnie. Miała odkrytą
głowę i kilka siwych pasemek w krótkich, ciemnych włosach. Na mój widok podniosła rękę w
tym samym geście co Amazonki, chociaż nieco niedbale, po czym podeszła do bramy, by ją
otworzyć. Dopiero wtedy dostrzegłam jej niski wzrost - mierzyła nie więcej niż metr dwadzieścia.
W ten sposób wyjaśniło się moje dziwne wrażenie na widok budynku: został wzniesiony wyłącznie
na jej miarę...
Samochód ruszył, a ja wpatrywałam się w nią uporczywie. O co chodzi? W mitologii roi się
od gnomów i ludzików, które nawiedzają marzenia senne i mają zapewne jakiś ogólnie przyjęty
symboliczny sens, tylko nie mogłam sobie przypomnieć jaki. Tłumiona płodność? Czy może być
coś bardziej subtelnego? Odłożyłam te rozważania na później i ponownie skupiłam uwagę na
otoczeniu.
Ruszyliśmy z wolna pewnego rodzaju podjazdem. Okolica przypominała coś pomiędzy
miejskim parkiem a osiedlem mieszkaniowym. Szerokie kobierce nieskalanej aksamitnej zieleni,
gdzieniegdzie poprzetykane kwietnikami, delikatnymi kępami srebrnych brzóz i większymi,
pojedynczymi drzewami. Wśród zieleni stały różowe trzypiętrowe domy, pozornie porozrzucane
bez żadnego planu.
Grupa kobiet podobnych do Amazonek, w podkoszulkach i spodniach koloru wyblakłej,
rudawej czerwieni zajęta była urządzaniem rabaty w pobliżu podjazdu. Musieliśmy przystanąć,
żeby przepchnęły na trawnik tarasujący drogę ręczny wózek załadowany tulipanami. Kiedy je
mijaliśmy, przekazały mi pozdrowienie i przyjazne uśmiechy.
Chwilę później odniosłam wrażenie, że coś złego dzieje się z moimi oczami. Za jednym z
domów pojawił się bowiem następny, tym razem biały, a nie różowy, choć identyczny, z tym że
pomniejszony o co najmniej jedną trzecią...
Zamrugałam powiekami i przyjrzałam się jeszcze uważniej, ale budynek wcale się nie
powiększał.
Nieco dalej groteskowo ogromna kobieta spowita w różowe szaty ciężkim krokiem szła
wolno przez trawnik. Towarzyszące jej trzy małe kobiety w białych ubiorach wyglądały jak dzieci
lub ożywione lalki: nieodparcie przywodziły na myśl holowniki kręcące się wokół liniowca.
Poczułam, że się gubię: nagromadzenie i kombinacje symboli znacznie przerastały moje
możliwości.
Samochód skręcił w prawo i po chwili zatrzymaliśmy się przy schodach prowadzących do
jednego z różowych domków. Był normalnych rozmiarów, choć nie pozbawiony pewnej
niezwykłości, ponieważ schody dzieliła balustrada: stopnie po lewej stronie były zwyczajne,
natomiast po prawej niższe i liczniejsze.
Trzy sygnały klaksonu zaanonsowały nasz przyjazd. Po upływie nie więcej niż dziesięciu
sekund w drzwiach pojawiło się kilka małych kobiet. Zbiegły po stopniach z prawej strony
balustrady. Trzasnęły drzwiczki. Kobieta, która prowadziła samochód, wyszła im naprzeciw. Kiedy
znalazła się w zasięgu mojego wzroku, zobaczyłam, że też należy do tych małych, chociaż nie
nosiła białego stroju, lecz lśniącą różową liberię, idealnie dopasowaną kolorem do samochodu.
Zanim zbliżyły się, by otworzyć drzwi, które znajdowały się za mną, wymieniły kilka
uwag, po czym usłyszałam radosny głosik:
- Witaj, Matko Orchis. Witamy w domu.
Leżanka, czy nosze, przesunęła się do przodu na rolkach, a następnie sanitariuszki
wspólnymi siłami postawiły ją na trawie. Pochyliła się nade mną młoda kobieta w różowej bluzce,
z plakietką na lewej piersi, przedstawiającą krzyż. W jej głosie zabrzmiała troska.
- Czy możesz chodzić, Matko?
Nie była to chwila sprzyjająca dociekaniom na temat formy pytania. Mogło być
zaadresowane wyłącznie do mnie.
- Chodzić? - powtórzyłam. - Oczywiście, że mogę. - Usiadłam z pomocą czterech par rąk.
Oczywiście okazało się zbyt optymistycznym stwierdzeniem. Mimo troskliwej pomocy,
jakiej mi zewsząd udzielano, chodzenie wymagało wysiłku, który przyprawił mnie o zadyszkę.
Spojrzałam w dół, na monstrualne ciało falujące pod moimi różowymi szatami. Poczułam
przyprawiający o mdłości przypływ wstrętu. Cokolwiek kryło się pod tą dziwaczną masą
symboliki, może okazać się niesmacznym objawieniem. Spróbowałam zrobić krok. Trudno,
doprawdy, nazwać “chodzeniem” sposób, w jaki posuwałam się do przodu. Odczułam to jak
powolne przetaczanie się ociężałej fali, zresztą musiało to tak właśnie wyglądać. Kobiety, które
sięgały mi nieco powyżej pasa, dreptały wokół mnie niczym stado strwożonych kur. Postanowiłam
iść dalej: sunęłam więc falistym ruchem, najpierw kilka metrów po żwirze, potem zaś z uporem
szłam ociężale lewą stroną schodów.
Gdy dotarłam do szczytu, wszystkich ogarnęło uczucie ulgi i tryumfu. Zatrzymałyśmy się
na moment, bym mogła złapać oddech, po czym weszłyśmy do budynku. Ujrzałam korytarz i troje,
może czworo zamkniętych drzwi po obu stronach. Korytarz rozchodził się w głębi. Skręciłyśmy w
lewo i tam, na końcu, po raz pierwszy od czasu, gdy uległam temu przywidzeniu, stanęłam twarzą
w twarz z lustrem.
Musiałam zebrać wszystkie siły, by nie wpaść w panikę na widok tego, co zobaczyłam.
Przez kilka sekund walczyłam z dławiącą mnie histerią. Patrzyłam na koszmarną parodię:
słoniowata kobieca postać, wyolbrzymiona różowymi szatami. Na szczęście zakrywały wszystko
oprócz głowy i dłoni. Ich widok wywoływał wstrząs innego rodzaju, ponieważ dłonie, gładkie,
pulchne i całkiem nieproporcjonalne, wyglądały przyjemnie, głowa zaś i twarz młodo i
dziewczęco.
Dziewczyna również była ładna, mogła mieć najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat.
Krótko przycięte, kręcone, jasne włosy o rudawym odcieniu otaczały różowokremową twarz o
delikatnych i naturalnie czerwonych ustach. Patrzyła na mnie i na wszystkie nerwowo skupione
wokół mnie małe kobietki niebieskozielonymi oczami spod lekko łukowatych brwi. Subtelne rysy
jak z Fragonurda, osadzone na tak potwornym cielsku. Równie niedorzecznie wyglądałby kwiat
frezji wyrastający z rzepy.
Poruszyłam wargami, jej wargi zrobiły to samo; zgięłam rękę, ona też. Kiedy jednak
opanowałam w końcu wzbierającą we mnie histerię, dziewczyna przestała być moim odbiciem.
Wcale nie była do mnie podobna, musiała więc być jakąś nieznajomą. Przyglądałam się jej ze
zdziwieniem. Strach i odraza ustąpiły miejsca smutkowi i współczuciu. Było mi jej tak żal, że
chciało mi się płakać. Rozpłakałam się. Jak przez mgłę dostrzegłam łzy wzbierające w jej oczach.
Jedna ze stojących obok kobiet chwyciła moją dłoń.
- Droga, kochana Matko Orchis, co się stało? - spytała z troską w głosie.
Nie mogłam powiedzieć, bo sama nie bardzo wiedziałam. Kobieta w lustrze potrząsnęła
głową i łzy potoczyły się po jej policzkach. Poczułam, że gładzą mnie drobne dłonie. Ciche, kojące
głosy zachęcały, bym szła dalej. Otwarto kolejne drzwi i z wielkimi ceremoniami wprowadzono
mnie do pokoju.
Znalazłyśmy się w pomieszczeniu, które przypominało skrzyżowanie buduaru z pokojem
szpitalnym. Charakter buduaru nadawała mu przewaga koloru różowego: różowy dywan, pościel,
poduszki, abażury i przejrzyste firanki. Motyw szpitalny stanowiło sześć tapczanów czy leżanek,
z których jedna była wolna.
Pokój był dostatecznie duży, by pomieścić pod ścianami po trzy leżanki z komódką,
krzesłem i stolikiem, nie sprawiając wrażenia ciasnoty. Pozostała na środku przestrzeń mieściła bez
trudu kilka rozłożystych foteli i stół, na którym znajdowała się artystyczna kompozycja z kwiatów.
Unosił się tam przyjemny zapach i przyciszone, nastrojowe dźwięki kwartetu smyczkowego. Na
pięciu posłaniach spoczywały znane mi już obfite kształty. Dwie kobiety wyprzedziły towarzyszącą
mi grupę, by zsunąć różową atłasową kapę z szóstego łóżka.
Głowy na wszystkich pięciu łóżkach zwróciły się w moją stronę. Trzy uśmiechały się na
powitanie, dwie przybrały mniej serdeczny wyraz.
- Witaj, Orchis - odezwała się przyjaźnie jedna z uśmiechniętych, po czym dodała
zatroskanym tonem: - Co się stało, kochanie? Czy spotkało cię coś nieprzyjemnego?
Przyjrzałam się jej dokładniej. Miała twarz serdeczną, pulchną i miłą, otoczoną
jasnobrązową chmurą włosów rozsypanych na poduszce. Wyglądała na dwadzieścia trzy, cztery
lata, chociaż reszta jej postaci wznosiła się na posłaniu niczym ogromne wzgórze z różowego
atłasu. Nie zdobyłam się na żadną odpowiedź, ale zrobiłam wszystko, by przechodząc obok niej
odwzajemnić uśmiech.
Moja asysta falowała przy pustym łóżku. Po wielu przygotowaniach i skomplikowanych
manewrach liczne dłonie pomogły mi wspiąć się na posłanie i podłożyły mi poduszkę pod głowę.
Wędrówka z samochodu kosztowała mnie sporo sił, odpoczywałam więc z uczuciem
wdzięczności, podczas gdy dwie małe kobietki podciągały i układały kołdrę, a trzecia wyjęła
chusteczkę i delikatnie wycierając mi policzki, mruczała pocieszająco:
- No dobrze, już dobrze. Jesteśmy w domu. Zaraz wszystko będzie dobrze. Trzeba tylko
trochę odpocząć. Postaraj się zasnąć.
- Co jej się stało? O co chodzi? - dopytywano się natarczywie z jednego z sąsiednich łóżek.
- Czy coś się nie udało?
Kobietka z chusteczką i krzyżem św. Andrzeja, która wydawała się odpowiedzialna za całą
tę operację, gwałtownie odwróciła głowę.
- Nie ma żadnych powodów do niepokoju, Matko Hazel. Matka Orchis urodziła czwórkę
ślicznych dzieci. Prawda, kochanie? - dodała, zwracając się do mnie. - Jest trochę zmęczona
podróżą, to wszystko.
- Aha - stwierdziła pytająca niezbyt uprzejmie i zamilkła.
Krzątano się jeszcze jakiś czas, po czym podano mi szklankę napoju, który wyglądał jak
woda, lecz posiadał nadspodziewaną moc. Przy pierwszym łyku zakrztusiłam się, ale już po chwili
poczułam się znacznie lepiej. Mój orszak ukończył porządkowanie i drapowanie i oddalił się,
pozostawiając mnie wygodnie opartą na poduszkach. Oczy pięciu olbrzymek śledziły mnie z
zaciekawieniem.
Kłopotliwą ciszę przerwała dziewczyna, która powitała mnie przy wejściu.
- Gdzie cię wysłały na wczasy, Orchis?
- Wczasy? - powtórzyłam bezmyślnie.
Teraz wszystkie wpatrywały się we mnie zdumione.
- Nie wiem, o czym mówisz. Wciąż gapiły się głupkowato.
- Trudno to wprawdzie nazwać wczasami - zauważyła któraś, widocznie zaintrygowana. -
Ostatnio, na przykład, wysłały mnie nad morze i dały mi taki mały samochodzik, żebym mogła się
swobodnie poruszać. Wszyscy okazywali nam wiele życzliwości. Było nas razem sześć Matek. No
więc gdzie wypoczywałaś? Nad morzem czy w górach?
Były okropnie wścibskie i czułam, że wcześniej czy później będę musiała coś powiedzieć.
Chwilowo wybrałam wyjście najprostsze.
- Nie pamiętam - odparłam. - Nic nie pamiętam. Zdaje się, że zupełnie straciłam pamięć.
Ale ta odpowiedź również ich nie zadowoliła.
- No tak! - odezwała się z pewną satysfakcją ta, do której zwracano się Hazel. -
Wiedziałam, że coś w tym jest. I pewno nawet nie pamiętasz, czy urodziłaś dzieci Pierwszej Klasy?
- Nie wygłupiaj się, Hazel - wtrąciła się inna. - Muszą być Pierwszej Klasy. Inaczej Orchis
nie wróciłaby tutaj... Przeklasyfikowałyby ją na Matkę Klasy Drugiej i wysłały do Whitewich. - A
po chwili nieco serdeczniejszym tonem zwróciła się do mnie. - Kiedy to się stało, Orchis?
- Nie... nie wiem - odpowiedziałam. - Nie pamiętam niczego, co zaszło, zanim obudziłam
się dziś rano w szpitalu. Mam zupełną pustkę w głowie.
- W jakim znowu szpitalu? - rzuciła z pogardą Hazel.
- Chyba ma na myśli Ośrodek - zauważyła któraś z Matek. - Ale nie chcesz chyba
powiedzieć, że nas też nie pamiętasz, Orchis?
- Nie pamiętam - przyznałam. - Przykro mi, ale wszystko, co działo się, zanim odzyskałam
przytomność w szpi... w Ośrodku, jest dla mnie czarną dziurą.
- To dziwne - zauważyła Hazel niesympatycznie. - Czy one o tym wiedzą?
Na szczęście któraś z kobiet mnie wyręczyła.
- No jasne, że muszą wiedzieć. Prawdopodobnie są zdania, że pamięć nie ma nic wspólnego
z rodzeniem dzieci Klasy Pierwszej, bo niby dlaczego miałaby mieć? Ale posłuchaj, Orchis...
- Może damy jej trochę odpocząć - przerwała inna. - Nie czuje się chyba najlepiej po
Ośrodku, podróży i tym spacerze tutaj. Ja zresztą też nigdy się dobrze nie czuję. Nie przejmuj się
nimi, droga Orchis. Prześpij się troszeczkę. Kiedy się obudzisz, wszystko na pewno wróci do
normy.
Z wdzięcznością przyjęłam jej propozycję. Cała sprawa była zbyt zagadkowa, żeby ją w tej
chwili rozwikływać. Poza tym byłam naprawdę zmęczona. Podziękowałam za radę i opadłam na
poduszki. Jeżeli można zamykać oczy w sposób ostentacyjny, to ja tak właśnie zrobiłam. A co
dziwniejsze, jeżeli w stanie przywidzenia czy sennych marzeń możliwy jest sen, to zasnęłam...
Budząc się, zanim jeszcze otworzyłam oczy, miałam nadzieję, że przywidzenie zniknie.
Niestety, tak się nie stało. Jakaś ręka delikatnie potrząsnęła moim ramieniem i pierwsze, co
ujrzałam, to była pochylona nade mną twarz małej przełożonej.
Odezwała się z intonacją charakterystyczną dla wszystkich pielęgniarek.
- No i proszę, Matko Orchis. Czy nie mówiłam? Czujemy się znacznie lepiej po tej miłej
drzemce, prawda?
Za nią pojawiły się dwie małe sanitariuszki z tacą, którą ustawiły przede mną w wygodnej
odległości. Z przerażeniem patrzyłam na jej zawartość. Była to bez wątpienia największa porcja,
jaką kiedykolwiek postawiono przed jedną osobą. Zrobiło mi się niedobrze... ale po chwili
poczułam pewien wewnętrzny opór, ponieważ posiłek nie wywołał sprzeciwu mojej powłoki
cielesnej, która okazywała wielki apetyt i nie mogła doczekać się, kiedy zaczniemy. Podczas gdy
moje wnętrze zdumiewało się z bezpiecznego dystansu, reszta ciała zdążyła pochłonąć dwie lub
trzy ryby, całego kurczaka, parę plastrów wędliny, górę jarzyn, owoce ukryte pod grubą warstwą
śmietany i ponad litr mleka, i to bez żadnego uczucia przesytu. Spoglądając od czasu do czasu
spod oka na pozostałe Matki, zauważyłam, że podobnie rozprawiały się z zawartością podobnych
tac.
Rzucały mi raz po raz zaciekawione spojrzenia, ale były zbyt zajęte, żeby podjąć
przesłuchanie właśnie teraz. Rozmyślałam, jak bronić się przed ich pytaniami, i przyszło mi do
głowy, że gdybym miała jakąś książkę albo pismo, mogłabym, może niezbyt uprzejmie, zagłębić
się w lekturze.
Kiedy ponownie pojawiła się nasza obsługa, zapytałam tę ze znaczkiem, czy mogłaby
przynieść mi coś do czytania. To proste życzenie wywołało niezwykłe skutki. Dwie asystentki
wynoszące właśnie moją tacę po prostu wypuściły ją z rąk. Ta, która stała przy moim łóżku, aż
otworzyła usta ze zdziwienia, zanim pozbierała myśli. Przyglądała mi się najpierw podejrzliwie,
potem zaś z zatroskaniem.
- Jeszcze niezupełnie doszłaś do siebie, prawda? - zasugerowała.
- Ależ skąd - zaprotestowałam. - Czuję się świetnie.
Mimo to wyraz troski nie zniknął z jej twarzy.
- Na twoim miejscu postarałabym się pospać jeszcze trochę - poradziła.
- Aleja nie chcę. Chciałabym po prostu poczytać - upierałam się.
Nieco zakłopotana pogładziła mnie po ramieniu.
- Zdaje się, że jesteś przemęczona, Matko. Proszę się nie martwić, to na pewno wkrótce
minie.
- Co w tym złego, że chcę sobie poczytać? - dopytywałam się zniecierpliwiona.
Posłała mi pełen wyższości uśmiech zawodowej pielęgniarki.
- Dobrze, dobrze, moja droga. Proszę jeszcze spróbować odpocząć. Po co, na Boga, Matka
miałaby czytać?
Po tych słowach wygładziła mi kołdrę i pospiesznie wyszła z sali, porzucając mnie na
pastwę zaskoczonych spojrzeń moich pięciu towarzyszek. Hazel zaśmiała się pogardliwie, po czym
przez następnych parę minut nie padł ani jeden głośny komentarz.
Osiągnęłam etap, na którym długotrwałość przywidzenia zaczęła osłabiać moje poczucie
dystansu. Czułam, że przypierana do muru mogę stracić pewność siebie i zwątpić w nierealność
sytuacji. Nie podobała mi się jej spokojna ciągłość. Wolałabym niekonsekwencję, przesadę,
gwałtowne skoki i bzdurne perspektywy - wszelkie cechy właściwe marzeniom sennym. Zamiast
tego miałam do czynienia z ciągiem oczywistych, choć niepokojąco przekonywających i
logicznych nonsensów. I tak, na przykład, skutki następowały bezbłędnie po przyczynach. Miałam
niemiłe wrażenie, iż gdyby sięgnąć odpowiednio głęboko, można by doszukać się także logicznych
przyczyn absurdów. Panująca tu zbyt wielka spójność zakłócała spokój umysłu i nawet fakt, że
smakował mi posiłek, który spożywałam w pełni władz umysłowych i po którym poczułam się
lepiej, wzmacniał niebezpiecznie poczucie rzeczywistości.
- Czytać! A to ci dopiero! - Hazel parsknęła nagle pogardliwym śmiechem. - Może też
pisać, co?
- A dlaczego nie? - odparowałam.
Patrzyły na mnie z rosnącą uwagą i wymieniły znaczące spojrzenia, dwie zaś - znaczące
uśmiechy.
- A co w tym złego, u licha? - dopytywałam się, rozdrażniona. - Czy nie powinnam umieć
czytać i pisać? O co chodzi?
Jedna z nich odezwała się łagodnie:
- Czy nie byłoby lepiej, Orchis, gdybyś poprosiła o widzenie z panią doktor? Niech cię
tylko zbada.
- Nie - zaprzeczyłam stanowczo. - Nic mi nie jest. Staram się tylko zrozumieć. Proszę o
książkę, a wy patrzycie na mnie jak na wariatkę. Dlaczego?
Zapadło niezręczne milczenie, które ona przerwała po chwili pogodnie, prawie tymi
samymi słowami, co mała opiekunka.
- Posłuchaj, Orchis. Spróbuj wziąć się w garść, kochanie. Na co może przydać się Matce
czytanie i pisanie? Czy to pomoże jej w rodzeniu lepszych dzieci?
- Oprócz dzieci są jeszcze w życiu inne sprawy - ucięłam.
Jeżeli przedtem były zaskoczone, to teraz wyglądały jak rażone piorunem. Nawet Hazel nie
znalazła stosownego komentarza. Ich idiotyczne osłupienie wyprowadziło mnie z równowagi.
Poczułam się nagle wyczerpana całą tą bezsensowną historią. Chwilami rzeczywiście
zapominałam, że mam być bezstronnym obserwatorem marzenia sennego.
- Do jasnej cholery! - wybuchnęłam. - Co to za bzdury? Jaka Orchis? Matka Orchis!... Na
miłość boską! Gdzie ja jestem? Czy to jakiś dom wariatów?
Patrzyłam na nie z wściekłością i nienawiścią, zastanawiając się, czy przypadkiem nie
chodzi tu o jakąś złośliwą zmowę przeciw mnie. Nie wiem dlaczego, ale byłam całkowicie
przekonana, że kimkolwiek czy czymkolwiek jestem, to na pewno nie jestem żadną matką.
Powiedziałam to głośno, z naciskiem i jak na złość sobie samej... wybuchnęłam płaczem.
Otarłam oczy rękawem, bo nie miałam niczego innego pod ręką, i zauważyłam, że patrzą na
mnie ze szczerym współczuciem. Z wyjątkiem Hazel.
- Mówiłam, że to jakaś dziwna sprawa - triumfowała. - Ona jest po prostu stuknięta.
Ta, która od początku okazywała mi najwięcej zrozumienia, ponowiła wysiłki.
- Ależ Orchis. Przecież to oczywiste, że jesteś Matką. Matką Pierwszej Klasy z trzema
zarejestrowanymi porodami. Dwanaścioro ślicznych i zdrowych dzieci Klasy Pierwszej. Nie
mogłaś chyba tego zapomnieć!
Nie wiem, dlaczego znowu się rozpłakałam. Czułam, że coś usiłuje przebić się przez
pustkę, jaką miałam w głowie. Nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że jest mi z tego powodu
bardzo źle.
- Och, jakie to straszne, jakie okrutne! Dlaczego nie potrafię tego przerwać?! Dlaczego nie
mija i nie zostawi mnie w spokoju? - żaliłam się. - To jakiś potworny żart, którego zupełnie nie
rozumiem. Co się ze mną stało? Nie miewam przecież obsesji... Ja nie... ja... Niech mi ktoś
pomoże!
Zacisnęłam powieki i wytężyłam cały umysł, próbując wymazać i przerwać całe to
przywidzenie. Gdy otworzyłam oczy, napotkałam wzrok wszystkich pięciu Matek, które wciąż
wpatrywały się we mnie głupkowato sponad obrzydliwych zwałów różowego atłasu.
Podniosłam się z trudem i usiadłam. Wciąż czułam na sobie ich spojrzenia. Chciałam
spuścić stopy z łóżka, ale zaplątały się w atłasową kołdrę i nie byłam w stanie schylić się, żeby je
uwolnić. Prawdziwa, rozpaczliwa frustracja, typowa dla marzeń sennych. Usłyszałam swój
błagalny głos:
- Pomocy! Och, Donaldzie, kochany, proszę cię, pomóż mi...
Nagle, zupełnie jakby słowo “Donald” poruszyło sprężynę, coś we mnie zaskoczyło. Jakby
uchyliła się jakaś klapka, nie do końca, lecz na tyle szeroko, bym zorientowała się, kim jestem. I
wtedy pojęłam, na czym polega to okrucieństwo.
Spojrzałam na swoje towarzyszki. Wciąż gapiły się na mnie z wyrazem zdziwienia i
niepokoju na twarzach. Zrezygnowałam z zamiaru ruszenia się i z powrotem opadłam na poduszki.
- No, teraz już mnie nie oszukacie - oświadczyłam. - Już wiem, kim jestem.
- Ależ Matko Orchis... - zaczęła któraś z nich.
- Przestań - ucięłam. Przeszłam niespodziewanie od rozczulania się nad sobą do
masochistycznej bezwzględności. - Nie jestem żadną Matką - ciągnęłam szorstko. - Jestem tylko
kobietą, która przez pewien czas miała męża i nadzieję... ale tylko nadzieję... urodzić mu dzieci.
Kiedy skończyłam, zapadła cisza, nieco dziwna cisza, ponieważ spodziewałam się
przynajmniej szeptów. Moja wypowiedź nie wywarła żadnego wrażenia. Z ich twarzy nie
wyczytałam zrozumienia: pozostały bez wyrazu, jak twarze lalek.
Po chwili najsympatyczniejsza z nich poczuła się w obowiązku przerwać milczenie.
Ściągając brwi zadała mi ostrożne pytanie:
- A co to jest mąż?
Wodziłam wzrokiem od jednej do drugiej. Nie dostrzegłam żadnych śladów przebiegłości,
tylko przejawy wysiłku umysłowego, jakie widuje się czasami w oczach dziecka. Znów wezbrała
we mnie fala histerii, ale się opanowałam. Dobrze więc: jeżeli to przywidzenie nie chce mnie
opuścić, zagram z nim w jego własną grę i zobaczymy, co z tego wyniknie. Z niewzruszonym
wyrazem twarzy przystąpiłam do wyjaśnienia, używając prostych słów:
- Mąż to mężczyzna, którego kobieta wybiera, by...
Sądząc po braku ich reakcji, nie wyrażałam się dość jasno. Mimo to pozwoliły mi
powiedzieć jeszcze trzy lub cztery zdania. Gdy zrobiłam pauzę, żeby wziąć oddech, ta sympatyczna
wtrąciła pytanie, na które najwyraźniej nie znała odpowiedzi:
- Ale co to jest mężczyzna? - zapytała nie kryjąc zmieszania.
Po moim wyjaśnieniu w pokoju zaległo wymowne milczenie. Wydało mi się, że
postanowiły odciąć się ode mnie, lecz nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Byłam zbyt zajęta
dalszym wyważaniem drzwi do mojej pamięci, które od pewnego punktu ani drgnęły.
Wiedziałam, że mam na imię Jane. Najpierw nazywałam się Jane Summers, a potem, po
Donaldzie, Jane Waterleigh.
Miałam dwadzieścia cztery lata, kiedy się pobraliśmy, i zaledwie dwadzieścia pięć, gdy
zginął sześć miesięcy później. I na tym koniec. Niewykluczone, że wydarzyło się to wczoraj, lecz
nie miałam pewności...
Wszystko, co działo się przedtem, jawiło się z absolutną jasnością. Rodzice, koleżanki, dom
rodzinny, szkoła, kursy, praca - pod nazwiskiem panieńskim w Szpitalu Wraychester.
Przypomniałam sobie dzień, w którym pierwszy raz ujrzałam Donalda. Przywieziono go pewnego
wieczoru do szpitala ze złamaną nogą. Pamiętam też, co nastąpiło potem...
Teraz przypomniałam sobie nawet twarz, którą powinnam zobaczyć w lustrze. W niczym
nie przypominała tej, jaką widziałam w korytarzu. Powinna być bardziej owalna, opalona, usta
wykrojone delikatniej, włosy naturalnie kręcone, kasztanowe, oczy brązowe, osadzone szeroko,
zazwyczaj bardzo poważne.
Wiedziałam także, jak powinna wyglądać reszta: szczupła sylwetka, długie nogi, drobne,
jędrne piersi - normalne, ładne ciało, w którym nie widziałam niczego nadzwyczajnego, dopóki za
sprawą miłości Donalda nie stałam się z niego dumna...
Spojrzałam na odrażającą górę różowego atłasu i wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia.
Jednocześnie wzbierało we mnie oburzenie. Zapragnęłam, żeby Donald mnie pocieszał, pieścił,
kochał, żeby zapewniał, że wszystko dobrze się skończy, że wcale nie wyglądam tak, jak się widzę,
i że to naprawdę był sen. Ale zaraz ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mógłby zobaczyć mnie
taką wstrętną i grubą. Potem przypomniałam sobie, że Donald nigdy mnie nie zobaczy... już nigdy
więcej... i poczułam się nieszczęśliwa. Łzy znowu pociekły mi po policzkach.
Pięć kobiet ciągle patrzyło na mnie w zdumieniu szeroko otwartymi oczami. Po
półgodzinnym milczeniu drzwi otworzyły się nagle i do pokoju weszła brygada małych kobietek w
białych kostiumach. Zauważyłam, że Hazel spojrzała najpierw na mnie, potem na szefową grupy.
Wydało mi się, że chce coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Kobietki rozeszły się, stając naprzeciw
siebie po dwie przy każdym łóżku. Odrzuciły kołdry, zakasały rękawy i przystąpiły do masażu.
Początkowo było to całkiem przyjemne i kojące: wystarczyło leżeć spokojnie i rozluźnić
się. Po chwili jednak zaczęło mi się to nie podobać. W końcu masaż stał się zdecydowanie przykry.
- Przestań! - zwróciłam się ostro do masażystki z prawej strony.
Zawahała się, uśmiechnęła przyjaźnie, chociaż trochę niepewnie, i masowała dalej.
- Powiedziałam, przestań - powtórzyłam, odpychając ją.
Spojrzałam jej prosto w oczy. Wyrażały niepokój i urażoną dumę, chociaż na ustach nadal
malował się profesjonalny uśmiech.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię? - dodałam szorstko.
Rzuciła niepewne spojrzenie swojej partnerce po przeciwnej stronie łóżka.
- Ty też przestań - poleciłam drugiej. - Wystarczy.
Nawet nie zmieniła rytmu. Ta z prawej poszła za jej przykładem i zaczęła od nowa.
Podniosłam rękę i pchnęłam ją, tym razem znacznie mocniej. Okazało się, że w tym wałku
tapicerskim, jakim była moja ręka, tkwiło więcej siły, niż sądziłam, bo moje pchnięcie wyrzuciło ją
na środek pokoju. Potknęła się i upadła.
Wszelki ruch w pokoju nagle zamarł. Wszystkie kobiety podniosły wzrok, najpierw na nią,
potem na mnie. Milczenie trwało jednak krótko. Niebawem wszystkie masażystki powróciły do
swojej pracy. Podniosła się też moja. Płakała i wyglądała na przestraszoną, ale z zaciśniętymi
zębami ruszyła w moją stronę.
- Radzę wam, potworki, trzymać się ode mnie z daleka - ostrzegłam. Podziałało.
Zatrzymały się i żałośnie popatrzyły na siebie. Wtedy podeszła ta z odznaką.
- O co chodzi, Matko Orchis? - zapytała.
Powiedziałam, o co chodzi, a ona zdziwiła się.
- Ależ tak właśnie ma być! - odezwała się z wyrzutem.
- Nie ze mną. Nie lubię i nie życzę sobie tego - oświadczyłam. Stała bezradna i
zdezorientowana. Z drugiego końca pokoju usłyszałam głos Hazel:
- Orchis zwariowała. Opowiada nam jakieś obrzydliwości. To kompletna wariatka.
Mała kobietka odwróciła się do niej, po czym skierowała pytające spojrzenie na jedną z
pozostałych Matek. Gdy ta, z grymasem obrzydzenia, potwierdziła skinieniem głowy, szefowa
zwróciła spojrzenie na mnie. Przyglądała mi się badawczo.
- Złożycie stosowny raport. A teraz odmaszerować!
Przeszły przez pokój płacząc, jak dwie nieszczęśnice. Szefowa znowu spojrzała na mnie w
zamyśleniu i ruszyła za nimi.
Parę minut później pozostałe masażystki spakowały się i opuściły pokój. Zostałyśmy znowu
same. Hazel przerwała milczenie.
- Postąpiłaś bardzo brzydko. Przecież te biedactwa robiły tylko to, co do nich należało -
zauważyła.
- Być może, ale ja tego nie lubię - odpowiedziałam.
- I dlatego załatwiasz im chłostę, tak? Chociaż pewnie znowu powiesz, że straciłaś pamięć i
nie pamiętasz, że służka, która narazi się Matce, otrzymuje chłostę - dodała zjadliwie.
- Chłostę? - powtórzyłam niepewnie.
- Tak, chłostę - przedrzeźniała mnie. - Ale ciebie nie interesuje, co się z nimi dzieje. Bez
względu na to, co ci się przydarzyło, kiedy wyjechałaś, rezultaty są paskudne. Nigdy cię nie
lubiłam, Orchis, chociaż inne zapewniały mnie, że nie mam racji. Teraz wiemy już wszystkie.
Żadna z pozostałych kobiet nie odezwała się. Odniosłam wrażenie, że podzielają jej zdanie,
ale oszczędzono mi potwierdzenia, ponieważ właśnie otwarły się drzwi.
Wróciła przełożona w towarzystwie kilku małych siepaczek, tym razem jednak nad grupą
górowała wzrostem przystojna kobieta około trzydziestki. Przyniosło mi to ogromną ulgę. Nie była
mała, nie była Amazonką ani nie była wielka. Na tle swojej świty być może sprawiała wrażenie
osoby bardzo wysokiej, choć oceniłam jej wzrost na jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Normalna
kobieta o przyjemnej powierzchowności, brązowych, krótko przyciętych włosach, ubrana w biały
fartuch, spod którego wystawała czarna plisowana spódnica. Przełożona musiała niemal biegać
truchtem, by nadążyć za jej długimi krokami, i coś opowiadała, z czego usłyszałam tylko o jakichś
złudzeniach oraz urywek zdania: “...dopiero dzisiaj przyjechała z Ośrodka, pani doktor”.
Niższe pielęgniarki zbiły się w ciasną grupkę, podczas gdy kobieta przystanęła przy moim
łóżku i przyglądała mi się z pewną obawą. Włożyła mi termometr do ust i chwyciła za nadgarstek.
Zaspokoiwszy ciekawość w obu kwestiach spytała:
- Bóle głowy? Jakieś inne dolegliwości?
- Nie - odparłam.
Przyglądała mi się z uwagą. Odwzajemniłam spojrzenie.
- Więc o co... - zaczęła.
- Ona zwariowała - wtrąciła Hazel z drugiego końca pokoju. - Powiada, że straciła pamięć i
nas nie pamięta.
- Opowiada jakieś straszne obrzydliwości - dorzuciła druga.
- Ma przywidzenia. Wydaje jej się, że potrafi czytać i pisać - uzupełniła Hazel.
Lekarka uśmiechnęła się.
- Czyżby?
- Nie widzę powodu, dlaczego nie miałabym umieć. Można to całkiem łatwo udowodnić -
powiedziałam bezczelnie.
Dała się na chwilę zaskoczyć. Ale zaraz na jej twarzy pojawił się ten sam wyrozumiały
uśmieszek.
- Świetnie - zgodziła się.
Wyjęła z kieszeni notesik i podała mi wraz z ołówkiem. Poczułam się dziwnie, trzymając
ołówek między palcami. Kiedy z niejakim oporem zajęły swoje miejsce, napisałam:
“Wiem aż za dobrze, że mam przywidzenia. I że ty też jesteś przywidzeniem”.
Gdy oddawałam notes, Hazel zachichotała.
Lekarka nie otworzyła wprawdzie ust ze zdziwienia, ale jej uśmiech zgasł natychmiast.
Patrzyła teraz na mnie z wielką powagą. Widząc jej reakcję, pozostałe kobiety zamilkły, jakbym
wykonała jakąś zaskakującą magiczną sztuczkę. Lekarka zwróciła się do Hazel:
- Co wam opowiadała?
Hazel zawahała się, a potem wyrzuciła z siebie odpowiedź.
- Straszne rzeczy. O dwupłciowych istotach ludzkich. Jakbyśmy były po prostu
zwierzętami. Obrzydliwe! Po chwili namysłu lekarka zwróciła się do przełożonej:
- Przenieście ją lepiej do ambulatorium. Tam ją zbadam.
Po jej wyjściu małe rzuciły się, żeby przyciągnąć do mojego posłania niskie łóżko na
kółkach z rogu pokoju. Kilkanaście rąk pomagało mi się na nie przemieścić, po czym zostałam
pospiesznie wywieziona.
- A teraz do rzeczy - zaczęła lekarka ponurym tonem. - Kto ci naopowiadał o dwupłciowych
istotach ludzkich? Chcę znać nazwisko.
Byłyśmy same w niewielkim pomieszczeniu wyklejonym różową tapetą w złote groszki. Po
przeniesieniu mnie z wózka na leżankę pomocnice oddaliły się. Lekarka siedziała trzymając na
kolanach notes i ołówek. Zachowywała się jak wszechwiedzący inkwizytor.
Nie byłam w zbyt miłym nastroju. Powiedziałam, żeby się nie wygłupiała.
Zamurowało ją, poczerwieniała ze złości, ale zdołała się opanować. Pytała dalej:
- Po opuszczeniu Kliniki przebywałaś na wczasach. Dokąd cię wysłano?
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Mogę ci powiedzieć tylko to, co im: że te halucynacje,
przywidzenia, czy Bóg wie co, zaczęły się w szpitalu, który nazywacie Ośrodkiem.
Zaczęła tłumaczyć cierpliwie, lecz stanowczo:
- Posłuchaj, Orchis. Wyjeżdżając stąd sześć tygodni temu byłaś całkiem normalna. W
Klinice urodziłaś dzieci w zwyczajny sposób. Ale potem ktoś musiał ci nagadać tych głupstw... i w
dodatku nauczył cię czytać i pisać. Teraz powiesz mi, kto to zrobił. Ostrzegam, że mnie nie
nabierzesz na utratę pamięci. Jeżeli spamiętałaś te obrzydliwości, które opowiadałaś tamtym, to
powinnaś również przypomnieć sobie, skąd o nich wiesz.
- Rany boskie! Mów wreszcie do rzeczy! - oburzyłam się.
Znowu poczerwieniała.
- Mogę bez trudu dowiedzieć się w Klinice, dokąd cię wysłano. W domu wczasowym
dowiem się, z kim przebywałaś. Szkoda mi jednak czasu na śledzenie wszystkich twoich
kontaktów, więc proszę cię, nie utrudniaj mi pracy i sama wszystko teraz powiedz. Dobrze ci radzę.
Bo wolałabym nie zmuszać cię do mówienia - zakończyła złowieszczo.
Pokręciłam głową.
- Jesteś na złym tropie. Powtarzam, że całe to przywidzenie, włącznie z Orchis, zaczęło się
w Ośrodku... Jak do tego doszło, nie mogę ci powiedzieć, bo sama nie wiem. A tego, co działo się z
nią wcześniej, po prostu nie ma w mojej pamięci.
Zmarszczyła brwi z wyraźnym niepokojem.
- Jakie przywidzenie? - zapytała ostrożnie.
- Cała ta niesamowita sytuacja... włącznie z tobą. - Wykonałam ręką gest, obejmujący
wszystko. - To wstrętne, olbrzymie ciało, te małe opiekunki, wszystko razem. Oczywiście, musi
to być jakaś projekcja podświadomości... Niepokoi mnie stan mojej podświadomości, bo z
pewnością nie chodzi tu o żaden zespół życzeniowy.
Nie odrywała ode mnie wzroku, coraz bardziej zaniepokojona.
- Kto ci naopowiadał o podświadomości i zespole życzeniowym? - spytała niepewnie.
- Nie rozumiem, dlaczego miałabym być analfabetką w przywidzeniach - odparłam.
- Ale Matki nic o tych rzeczach nie wiedzą. Nie muszą o tym wiedzieć.
- Posłuchaj. Mówiłam już tym biednym poczwarom na tamtej sali i powtarzam raz jeszcze:
nie jestem żadną Matką. Jestem po prostu nieszczęsną lekarką, która przeżywa jakiś koszmarny
sen.
- Lekarką? - powtórzyła pytająco.
- Lekarzem medycyny. Jestem lekarką - poinformowałam. Nadal przyglądała mi się pilnie.
Przesunęła niepewny wzrok po moim zwalistym cielsku.
- Twierdzisz, że jesteś lekarką? - spytała zmienionym głosem.
- W potocznym tego słowa znaczeniu... tak - zgodziłam się.
Zaprotestowała, zdumiona i pełna oburzenia:
- Ależ to absolutna bzdura! Zostałaś wychowana i przystosowana do roli Matki. Jesteś
Matką. Spójrz na siebie!
- Tak - zauważyłam z goryczą. - Wystarczy popatrzeć!
Zapadło milczenie.
- Obawiam się jednak - zauważyłam w końcu - że niezależnie od przywidzeń nie zajdziemy
daleko, jeżeli będziemy się nawzajem oskarżać o to, że mówimy bzdury. Lepiej spróbuj mi
wyjaśnić, co to za miejsce i kim jestem, twoim zdaniem. Może obudzi to moją pamięć.
Sprzeciwiła się stanowczo.
- Może najpierw ty mi powiesz, co pamiętasz. Zorientuję się w ten sposób, co cię trapi.
- Doskonale - zgodziłam się i zaczęłam opowieść, sięgając pamięcią, jak najdalej mogłam.
To znaczy do momentu, kiedy samolot Donalda uległ katastrofie.
Okazałam naiwność, dając się tak nabrać. Nie miała, naturalnie, zamiaru nic mi mówić. Po
wysłuchaniu mnie wyszła. Zostałam sama, w stanie bezsilnej wściekłości.
Czekałam do chwili, gdy w budynku zapanował spokój. Wyłączono muzykę. Jakaś kobietka
z obsługi zajrzała do pokoju, by zapytać, czy czegoś nie potrzebuję, po czym wszystkie odgłosy
ustały. Odczekałam jeszcze pół godziny, zanim z trudem wstałam z łóżka... Tym razem dzieląc
wszystkie ruchy na krótkie, łatwe etapy. Najwięcej wysiłku kosztowało mnie podniesienie się na
nogi z pozycji siedzącej. Udało mi się to jednak za cenę zadyszki. Podeszłam do drzwi. Nie były
zamknięte. Uchyliłam je z lekka, nasłuchując. Ponieważ z korytarza nie dochodził żaden odgłos,
otworzyłam drzwi na oścież i wyszłam, żeby dowiedzieć się o tym miejscu wszystkiego, co
możliwe. Drzwi do wszystkich sąsiednich pokoi były pozamykane. Kiedy przykładałam do nich
ucho, dochodziły mnie odgłosy regularnych, ciężkich oddechów. Oprócz nich żaden odgłos nie
zakłócał ciszy. Idąc przed siebie, musiałam kilka razy skręcać, aż wreszcie ujrzałam przed sobą
drzwi frontowe. Nacisnęłam klamkę. Nie były zamknięte na zasuwę ani na łańcuch. Postałam
chwilę nasłuchując, po czym otworzyłam drzwi i wyszłam na dwór.
Przede mną rozciągał się ogród przypominający park, jasno oświetlony blaskiem księżyca.
Za drzwiami, po prawej stronie, lśniła tafla wody, po lewej stał dom, podobny do tego, który
miałam za plecami. Wszystkie okna były ciemne.
Zastanawiałam się, co dalej. Uwięziona w ogromnym cielsku, zupełnie w nim bezbronna,
nie mogłam zdziałać wiele, ale postanowiłam iść dalej i korzystając z nadarzającej się okazji
dowiedzieć się jak najwięcej. Zbliżyłam się do krawędzi schodów, którymi wspinałam się po
wyjściu z karetki, i zaczęłam schodzić, ostrożnie, stopień za stopniem, trzymając się poręczy.
- Matko - usłyszałam ostry głos za plecami. - Co ty robisz?
Odwróciłam się i ujrzałam jedną z małych kobietek w białym kostiumie, pobłyskującym w
świetle księżyca. Była sama. Nie odpowiedziałam, lecz zeszłam stopień niżej. Chciało mi się
płakać ze złości na to ciężkie, brzydkie ciało, które zmuszało mnie do przesadnej ostrożności.
- Proszę wracać! Proszę natychmiast wracać!
Nie słuchałam jej. Zbiegła za mną i chwyciła mnie za szatę.
- Matko - odezwała się ponownie. - Musisz wracać. Przeziębisz się na dworze.
Chciałam zrobić kolejny krok, lecz ona szarpnęła materiał, żeby mnie powstrzymać.
Pochyliłam się do przodu, próbując się jej oprzeć. Rozległ się świst rozdzieranej tkaniny.
Zachwiałam się i straciłam równowagę. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłam, były wybiegające mi
naprzeciw stopnie...
Otworzyłam oczy i zaraz usłyszałam jakiś głos.
- Już lepiej. To był bardzo niegrzeczny wybryk, Matko Orchis. Na szczęście nie stało się nic
poważniejszego. Co za niemądre zachowanie! Wstydzę się za ciebie, Matko, naprawdę się wstydzę.
Bolała mnie głowa. A więc cała ta idiotyczna historia trwa nadal. Daleka byłam od
wyrzutów sumienia. Kazałam jej iść do diabła. Przez chwilę wytrzeszczała na mnie oczy, po czym
przybrała lodowaty wyraz twarzy. W milczeniu przyłożyła mi do czoła kawałek gazy i plaster i
pospiesznie wyszła.
Musiałam przyznać jej rację, choć robiłam to niechętnie. Co, u licha, zamierzałam zrobić? I
co mogłam zrobić, obarczona tą wielką masą ciała? Znowu wezbrała we mnie fala nienawiści i
uczucie bezradności, które doprowadziły mnie niemal do łez. Zatęskniłam do własnego, szczupłego
ciała, które było mi posłuszne i robiło to, co kazałam. Przypomniałam sobie, jak pewnego dnia
Donald wskazując młode drzewko, kołysane wiatrem, przedstawił mi je jako moją siostrę
bliźniaczkę. Zaledwie dzień lub dwa dni temu...
I oto nagle uczyniłam odkrycie, które kazało mi usiąść. Nie zapisane stronice mojej pamięci
wypełniły się treścią. Pamiętałam już wszystko... Wysiłek wywołał gwałtowne łomotanie w
skroniach, więc odprężyłam się i położyłam z powrotem, przypominając sobie po kolei
wydarzenia, aż do momentu, kiedy wyjęto igłę i zdezynfekowano moje ramię...
Ale co było potem? Spodziewałam się wprawdzie snów i halucynacji, ale przecież nie aż
tak wyraźnego poczucia rzeczywistości... Nie tego stanu, który był jak namacalny koszmar...
Co oni ze mną zrobili, na miłość boską?
Zdaje się, że znowu zapadłam w sen, bo kiedy otworzyłam oczy, za oknem było widno, a
małe kobietki już czekały, by pomóc mi w porannej toalecie.
Rozkładały zręcznie prześcieradła kąpielowe i z wielką wprawą obracały mnie podczas
mycia na wszystkie strony. Znosiłam ich zabiegi cierpliwie, ponieważ dzięki nim odzyskałam
świeżość i z zadowoleniem odkryłam, że ból głowy znikł bez śladu.
Gdy ablucje miały się już ku końcowi, rozległo się stanowcze pukanie do drzwi, po czym
bez zaproszenia do pokoju wkroczyły dwie osoby odziane w czarne mundury ze srebrnymi
guzikami. Te były w typie Amazonek: wysokie, szerokie w ramionach, dobrze zbudowane,
dorodne. Małe opiekunki wypuściły wszystko z rąk i z piskiem przerażenia zbiły się w gromadkę w
rogu pokoju.
Przybyłe pozdrowiły mnie w znany już sposób, po czym jedna z nich odezwała się
stanowczo, lecz z szacunkiem:
- Czy ty jesteś Orchis? Matka Orchis?
- Tak mnie tu nazywają - odparłam.
Dziewczyna zawahała się, a następnie oświadczyła tonem bliższym prośby niż rozkazu:
- Mam rozkaz aresztować cię, Matko. Proszę udać się z nami. W rogu pokoju podniósł się
pełen podniecenia świergot. Dziewczyna w mundurze uciszyła go jednym spojrzeniem.
- Ubierzcie Matkę i spakujcie jej rzeczy - poleciła.
Opiekunki wyszły z kąta z ociąganiem, rzucając przybyłym przestraszone, przepraszające
uśmiechy. Ta druga ponagliła je surowo i niezbyt życzliwie:
- Bierzcie się szybko do roboty i bez gadania.
Skoczyły jak poparzone.
Byłam już prawie całkowicie spowita w różowe zwoje, gdy do pokoju wkroczyła lekarka.
Na widok kobiet w mundurach zmarszczyła brwi.
- Co to ma znaczyć? Co wy tu robicie?
Ważniejsza pospieszyła z wyjaśnieniem.
- Jak to aresztować?! - krzyknęła lekarka. - Chcecie aresztować Matkę?! Nigdy nie
słyszałam czegoś równie bzdurnego! Ciekawe, pod jakim zarzutem?
Dziewczyna w mundurze odpowiedziała z zakłopotaniem:
- Pod zarzutem reakcjonizmu.
Lekarka przeszyła ją ironicznym spojrzeniem.
- Matka-reakcjonistka! Niesłychane! I co jeszcze wymyślicie? Wynoście się stąd
natychmiast, obydwie!
- Ale my mamy rozkaz, pani doktor - zaprotestowała funkcjonariuszka.
- Bzdura. Nie widzę żadnych podstaw. Słyszałyście kiedyś o aresztowaniu Matki?
- Nie, pani doktor.
- No właśnie. I nie będzie tu żadnych precedensów. A teraz proszę wyjść.
Dziewczyna wahała się przez chwilę, zmieszana. Naraz coś przyszło jej do głowy.
- Czy mogłabym wobec tego prosić o podpisanie odmowy wydania Matki...? -
zaproponowała.
Po wyjściu umundurowanych Amazonek, zadowolonych z otrzymanego zaświadczenia,
lekarka obrzuciła małe opiekunki ponurym, karcącym spojrzeniem.
- Zawsze musicie wszystko wypaplać, tak? Roznosicie plotki jak zarazę. Wyrządza to same
szkody. Jeżeli jeszcze raz usłyszę coś na ten temat, będę wiedziała, czyja to sprawka. - Zwróciła się
do mnie: - A ciebie, Matko, proszę, byś w przyszłości w obecności tych małych plotkarek
ograniczyła swe wypowiedzi do niezbędnego minimum. Niedługo tu wrócę. Chcę zadać ci kilka
pytań - dorzuciła i wyszła, pozostawiając za sobą posłuszne, pracowite milczenie.
Zjawiła się ponownie, gdy wynoszono tacę, na której otrzymałam śniadanie godne
Pantagruela. Tym razem przybyła w towarzystwie czterech kobiet, wyglądających równie
normalnie jak ona. Za nimi sunęła grupa małych asystentek z krzesłami, które ustawiły obok
mojego łóżka. Po wyjściu obsługi nowo przybyłe - jedna mniej więcej w tym samym wieku co
lekarka, dwie pod pięćdziesiątkę, a najstarsza około sześćdziesiątki - ubrane w białe fartuchy,
zajęły miejsca i zaczęły mi się przyglądać, jakbym była eksponatem.
- A zatem, Matko Orchis - zaczęła lekarka - to oczywiste, że zaszło coś bardzo
niezwykłego. Chcemy, naturalnie, zrozumieć, co zaszło, oraz, jeśli to możliwe, z jakiego powodu.
Proszę nie przejmować się tymi policjantkami, które zjawiły się tu dziś rano. Był to bardzo
niestosowny incydent. Obecnie odbędziemy spotkanie, naukowe spotkanie, którego celem jest
ustalenie, co zaszło.
- Chyba nikt nie pragnie tego zrozumieć bardziej niż ja - odparłam. Spojrzałam na nie,
rozejrzałam się po pokoju, na koniec zaś zatrzymałam wzrok na swym ogromnym, rozłożystym
cielsku. - Zdaję sobie sprawę, że musi to być przywidzenie. Niepokoi mnie jednak, że wbrew
memu przeświadczeniu, iż w przywidzeniach brakuje zawsze przynajmniej jednego wymiaru, przez
co pewne zmysły pozbawione są poczucia realności, w tym wypadku tak nie jest. Posiadam
bowiem wszystkie zmysły i mogę nimi władać. Nie ma tu rzeczy niematerialnych: jestem
uwięziona w ciele namacalnym, w sposób aż nazbyt oczywisty. Wydaje mi się, że brakuje w tym
wszystkim wyłącznie sensu - nawet sensu symbolicznego.
Patrzyły na mnie w osłupieniu. Lekarka spojrzała na nie tak, jakby chciała powiedzieć:
“Może teraz nareszcie mi uwierzycie”, a następnie zwróciła się do mnie:
- Zacznijmy od paru pytań.
- Zanim zaczną panie zadawać mi pytania - wtrąciłam pospiesznie - muszę coś dodać do
tego, co powiedziałam wczoraj. Coś mi się przypomniało.
- Zapewne na skutek upadku - zasugerowała lekarka, spoglądając na plaster. - Co miałaś
zamiar zrobić?
Zignorowałam to pytanie.
- Powiem raczej, co mi się przypomniało... Może się to okazać pomocne. Przynajmniej do
pewnego stopnia.
- Proszę bardzo - zgodziła się. - Twierdzisz, że byłaś... hm... zamężna i że twój... hm... mąż
zginął wkrótce po ślubie. - Skierowała spojrzenie na swoje towarzyszki: pustka malująca się na ich
twarzach zdawała mi się wymuszona. - Luka w pamięci obejmowała właśnie to, co nastąpiło potem
- dodała.
- Tak - potwierdziłam. - Mój mąż był oblatywaczem. Wypadek zdarzył się sześć miesięcy
po ślubie. Na miesiąc przed wygaśnięciem jego kontraktu. Przez kilka tygodni przebywałam u
ciotki. Obawiam się, że nigdy nie będę w stanie przypomnieć sobie wszystkiego, co zaszło w tym
okresie. Nie bardzo... nie zwracałam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Pamiętam jednak, jak
któregoś ranka przebudziłam się nagle i ujrzałam wszystko w innym świetle. Powiedziałam sobie
wówczas, że nie mogę dłużej tak żyć. Wiedziałam, że muszę coś robić, coś, co mnie zaabsorbuje.
Dr Hellyer, dyrektor Szpitala Wraychester, gdzie pracowałam przed ślubem, chętnie zgodził się
przyjąć mnie z powrotem do pracy. Wróciłam więc i zajęłam się pracą, żeby nie mieć czasu na
rozmyślania. Od tamtej pory upłynęło jakieś osiem miesięcy. Pewnego dnia dr Hellyer opowiedział
mi o pewnej substancji, którą wyodrębnił jego znajomy. Nie sądzę, by chodziło mu o zwerbowanie
ochotników. Sama zaproponowałam, że wypróbuję jej działanie. Z jego relacji wynikało, że może
ona posiadać bardzo istotne właściwości. Dostrzegłam w tym szansę zrobienia czegoś
pożytecznego. Prędzej czy później ktoś musiałby to wypróbować, a ponieważ nie byłam niczym
związana ani nie przykładałam wagi do ewentualnych konsekwencji, pomyślałam, że się do tego
nadaję.
Lekarka przerwała mi.
- Co to był za środek?
- Chuinżuatyna - odparłam. - Czy zna go pani?
Zaprzeczyła. Wówczas głos zabrała jedna z kobiet.
- Wydaje mi się, że gdzieś o tym słyszałam. Na czym polega jego działanie?
- To substancja o działaniu narkotycznym. W naturalnej postaci znajduje się w liściach
pewnego drzewa, które rośnie głównie w Wenezueli. Zamieszkujący te tereny Indianie odkryli ten
środek, podobnie jak inne ludy chininę i meskalinę. Stosują go jako środek odurzający podczas
obrzędów. Żując liście, mniej więcej ćwierć kilograma, stopniowo wprowadzają się w trans, który
trwa od trzech do czterech dni. Są w tym czasie zupełnie bezwolni i niezdolni do wykonywania
najprostszych czynności, toteż inni członkowie plemienia muszą się nimi opiekować jak dziećmi.
Opieka jest niezbędna, ponieważ Indianie wierzą, że chuinżuatyna uwalnia ducha, pozwalając mu
na wędrówkę w czasie i przestrzeni. Zadanie opiekuna polega na tym, by uniemożliwić innym
błąkającym się duchom wślizgnięcie się do ciała podopiecznego pod nieobecność prawowitego
właściciela. Po odzyskaniu przytomności Indianie utrzymują, że spotkały ich wspaniałe mistyczne
przeżycia. Środek ten, zdaje się, nie wywołuje szkodliwych skutków ubocznych i nie powoduje
uzależnienia. Doznania mistyczne są rzekomo niezwykle silne i głęboko zapadają w pamięć.
Znajomy drą Hellyera sprawdził działanie chuinżuatyny na zwierzętach i ustalił dawkowanie,
tolerancję i tym podobne. Nie mógł jednak, z oczywistych powodów, ustalić prawdziwości relacji o
przeżyciach mistycznych. Wynikają one prawdopodobnie z działania środka na system nerwowy,
lecz stwierdzenie, czy działanie to wywołuje uczucia przyjemności, ekstazy, lęku, strachu,
przerażenia czy inne doznania, wymagało udziału królika doświadczalnego w ludzkiej postaci. I
taka właśnie miała być moja rola.
Przerwałam. Spojrzałam na ich skupione, zaciekawione twarze i zwały różowej materii
przed sobą.
- W rzeczywistości okazało się, że działanie chuinżuatyny polega na kombinacji absurdu,
bezsensu i groteski.
Miałam przed sobą poważne grono, które niełatwo wywieść w pole. Ich zadaniem było
obalić tezę o anomalii - rzecz jasna, w miarę możliwości.
- Tak. Rozumiem - odezwała się lekarka, bardziej po to, by potwierdzić, że zachowuje
rozsądek, niż mając coś konkretnego na myśli. Zerknęła na kartkę, gdzie robiła notatki.
- Czy możesz określić datę przeprowadzenia eksperymentu?
Podałam datę, a potem posypały się pytania bez końca...
Odpowiedziałam na wszystkie, chociaż w miarę jak udzielałam wyjaśnień, moje słuchaczki
traciły pewność siebie. Niestety, za każdym razem, gdy próbowałam dowiedzieć się czegoś od
nich, unikały odpowiedzi albo odpowiadały zdawkowo, jakby chodziło o nieistotne dygresje.
Przesłuchanie ciągnęło się bez przerwy, aż do chwili, gdy przyniesiono mój kolejny posiłek.
Dopiero wtedy dały mi spokój i opuściły pomieszczenie. Obawiałam się, że wrócą, ale kiedy tak się
nie stało, ucięłam sobie drzemkę. Wyrwało mnie z niej ponowne wtargnięcie stadka małych służek.
Przyciągnęły ze sobą wózek, na którym wywiozły mnie z budynku, lecz inną drogą niż ta, którą
przybyłam. Tym razem wjechałyśmy na rampę, gdzie czekała inna lub ta sama różowa karetka.
Trzy opiekunki zostały ze mną wewnątrz samochodu. Przez całą drogę, czyli mniej więcej półtorej
godziny, paplały chaotycznie i przeważnie niezrozumiale.
Krajobraz niewiele się różnił od tego, co już widziałam. Zaraz za bramą pojawiły się te
same schludne pola i jednakowe gospodarstwa.
Od czasu do czasu mijałyśmy niewielkie skupiska identycznych bloków, jadąc tą samą
szosą o nie najlepszej nawierzchni. Widziałam grupy Amazonek, rzadziej pojedyncze osoby, zajęte
pracą w polu. Na szosie panował niewielki ruch: ciężarówki, duże i małe, czasami autobusy, ale nie
zauważyłam prywatnych samochodów. Pomyślałam, że moje przywidzenie jest bardzo
konsekwentne w szczegółach. Na przykład żadna grupa Amazonek nie zapomniała o przyjaznym,
pełnym szacunku pozdrowieniu naszego różowego samochodu.
Przejechałyśmy jakieś skrzyżowanie. Spoglądając z wiaduktu, pomyślałam, że to
wyschnięty kanał, ale wśród traw i chwastów dostrzegłam dziwacznie pochylony ship. Wprawdzie
pozbawiony był większości elementów, ale to, co pozostało, wystarczyło, by domyślić się, że to
semafor.
Przecięłyśmy kolejne skupisko identycznych bloków, tylko rozmiarami przypominające
miasto, a parę kilometrów dalej wjechałyśmy przez ozdobną bramę do jakiegoś parku.
Posiadłość nie odbiegała wyglądem od tej, z której wyjechałam. Utrzymana była z taką
samą pieczołowitością: aksamitne trawniki, jaskrawe wiosenne kwiaty na rabatach. Różnica
polegała głównie na braku bloków. Zamiast nich stały tam domy w rozmaitym stylu, przeważnie
nieduże, często nie większe od obszernej chaty. Nowe miejsce stonowało zachowanie moich
towarzyszek: po raz pierwszy umilkły i rozglądały się dookoła z widocznym lękiem.
Prowadząca karetkę spytała o drogę Amazonkę w drelichach. Po udzieleniu odpowiedzi
Amazonka przesłała mi przez szybę pogodny, pełen szacunku uśmiech i niebawem zatrzymałyśmy
się przed niewielkim dwupiętrowym neoklasycystycznym budynkiem.
Nie było tu łóżek na kółkach. Moje opiekunki pomogły mi wysiąść, a następnie w szyku
przypominającym forteczne przypory podtrzymywały mnie w drodze do wnętrza budynku.
Tam z pewnym trudem przeciśnięto mnie przez drzwi po lewej stronie holu i znalazłam się
w pięknym, gustownie i stylowo urządzonym pokoju. Przy kominku, w fotelu z wysokim
oparciem, siedziała siwowłosa kobieta w purpurowej jedwabnej sukni. Jej twarz i dłonie
wskazywały na zaawansowany wiek, lecz spojrzenie miała bystre i pełne życia.
- Witaj, moja droga - przemówiła pewnym, dźwięcznym głosem.
Wskazała wzrokiem drugi fotel, jednak spojrzawszy na mnie ponownie, zmieniła zdanie.
- Chyba będzie ci wygodniej na kanapie - zaproponowała.
Mebel, prawdziwy zabytek epoki gregoriańskiej, oszacowałam z powątpiewaniem.
- Czy wytrzyma? - spytałam.
- O, raczej tak - odparła, lecz z mniejszym przekonaniem.
Orszak usadowił mnie ostrożnie i pozostał obok w postawie wyrażającej zatroskanie. Kiedy
stało się jasne, że nie grozi mi nic złego, mimo że mebel złowieszczo pode mną zaskrzypiał, starsza
pani odprawiła opiekunki i zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem. Weszła drobna postać -
pokojówka doskonała, nie więcej niż metrowego wzrostu.
- Podaj nam, proszę, sherry, Mildred - zaordynowała gospodyni. - Napijesz się sherry,
prawda? - dodała, zwracając się do mnie.
- T-tak, bardzo chętnie, dziękuję - odpowiedziałam nieśmiało, a po chwili zapytałam: -
Proszę mi wybaczyć, pani...?
- Och, tak, rzeczywiście, powinnam była się przedstawić. Nazywam się Laura. Po prostu
Laura. Ty, o ile wiem, masz na imię Orchis... Matka Orchis.
- Podobno - przyznałam z niezadowoleniem.
Przyglądałyśmy się sobie nawzajem. Po raz pierwszy odkąd zaczęły się te halucynacje,
dostrzegłam w czyichś oczach współczucie czy nawet litość. Ponownie rozejrzałam się po wnętrzu,
podziwiając doskonałą dbałość o szczegóły wystroju.
- To znaczy... To znaczy, że nie postradałam zmysłów, prawda? - spróbowałam się
upewnić.
Zaprzeczyła powolnym ruchem głowy, lecz nim zdążyła odpowiedzieć, wróciła pokojówka
z kryształową karafką i kieliszkami na srebrnej tacy.
Podczas napełniania kieliszków przez starą damę zauważyłam, że przypatruje się nam
uważnie, przenosząc wzrok z Mildred na mnie i odwrotnie, jakby nas porównywała. Jej twarz
przybrała dziwny, nieprzenikniony wyraz.
- Czy to przypadkiem nie madera? - zapytałam.
Zdziwiła się, uśmiechnęła i przytaknęła z uznaniem.
- Myślę, że to jedno pytanie wystarczy, by stwierdzić, że cel wizyty został osiągnięty -
powiedziała.
Pokojówka wyszła, podniosłyśmy kieliszki. Laura umoczyła wargi i odstawiła kieliszek.
- Mimo to - ciągnęła - będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy jeszcze trochę na ten temat. Czy
powiedziano ci, moja droga, dlaczego zostałaś przysłana do mnie?
- Nie - zaprzeczyłam.
- Ponieważ zajmuję się historią - oświadczyła. - Dostęp do historii jest przywilejem. W
naszych czasach przyznaje się go tylko nielicznym - i to raczej niechętnie. Na szczęście nadal
istnieje przekonanie, że nie można pozwolić, aby jakakolwiek gałąź wiedzy uległa całkowitemu
zapomnieniu, chociaż zajmowanie się pewnymi dyscyplinami traktowane jest z podejrzliwością
właściwą sprawom politycznym. - Uśmiechnęła się pogardliwie. - Dlatego wszelkie weryfikacje
wymagają zasięgnięcia opinii specjalisty. Czy otrzymałaś wynik diagnozy na piśmie?
Ponownie zaprzeczyłam.
- Tak też myślałam. To typowe dla tej profesji, prawda? No dobrze, powiem ci, co
doniesiono mi przez telefon z Domu Matek, żebyśmy wiedziały, do czego zmierzamy.
Dowiedziałam się, że przeprowadziło z tobą wywiad kilka osobistości ze sfer naukowych. Twój
przypadek zainteresował je, zdziwił oraz, jak podejrzewam, także zaniepokoił. I to bardzo.
Biedactwa. Wszystkie one posiadają zaledwie minimum wiedzy historycznej. Krótko mówiąc,
dwie z nich uważają, że cierpisz na halucynacje o charakterze schizofrenicznym, natomiast trzy
pozostałe skłonne są przypuszczać, że stanowisz prawdziwy przypadek osobowości przeniesionej.
To bardzo rzadkie zjawisko. Udokumentowano dotąd rzetelnie trzy takie przypadki, a jeden był
wątpliwy. Dwa przypisuje się działaniu środka o nazwie chuinżuatyna, a trzeci substancji o bardzo
podobnych właściwościach. Idźmy dalej: trzy lekarki uznały większość twoich wypowiedzi za
sensowne i rzeczywiście wyczerpujące. Co znaczy, że nic z tego, co im opowiedziałaś, nie jest
sprzeczne z tym, co same wiedzą. Ponieważ jednak ich wiedza na tematy nie związane
bezpośrednio z zawodem jest bardzo ograniczona, uznały także znaczną część twoich wypowiedzi
za niewiarygodną i niesprawdzalną. Dlatego właśnie zwrócono się do mnie z prośbą o opinię,
ponieważ posiadam większe możliwości weryfikacji.
Przerwała i przyglądała mi się w zamyśleniu.
- Wydaje mi się - dodała - że będzie to jedna z najbardziej niezwykłych i najciekawszych
spraw, jakie przydarzyły się w moim dość długim życiu. Twój kieliszek jest pusty, moja droga.
- Osobowość przeniesiona? - powtórzyłam z niedowierzaniem, podając jej swój kieliszek. -
Chwileczkę, gdyby to rzeczywiście było możliwe...
- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Te trzy przypadki, o których wspomniałam,
zostały całkowicie uwiarygodnione.
- Być może chodzi właśnie o to - przyznałam. - Z jednego punktu widzenia nie jest to
wykluczone. Ale do pozostałych nie pasuje. Zbyt wiele w tym cech koszmaru. Wydaje mi się, że
jesteś zupełnie normalna. Ale spójrz na mnie... I na tę służącą! Tkwi tu bezsprzecznie jakiś element
przywidzenia. Pozornie siedzę i rozmawiam z tobą... Ale to nie może być prawda, więc gdzie
jestem naprawdę?
- Myślę, że lepiej niż ktokolwiek potrafię zrozumieć, jak nierzeczywista musi być dla ciebie
ta sytuacja. Spędziłam tyle czasu wśród książek, że czasami mnie także ten świat wydaje się
nierealny... Jakbym nie należała ani do niego, ani do żadnego innego. No a teraz, moja droga,
powiedz mi, kiedy się urodziłaś?
Powiedziałam. Laura zamyśliła się.
- Hm, Jerzy VI... Ale tej drugiej wielkiej wojny nie pamiętasz?
- Nie, nie pamiętam.
- A może pamiętasz koronację następnego władcy? Czyja to była koronacja?
- Elżbiety... Elżbiety II. Matka pokazywała mi orszak królewski.
- Czy pamiętasz coś więcej?
- Niewiele... Tylko tyle, że padał deszcz. Prawie przez cały dzień.
Po długiej wymianie pytań i odpowiedzi Laura uśmiechnęła się łagodnie.
- Właściwie nie potrzebujemy chyba niczego więcej, żeby dowieść tego, o co nam chodzi.
Słyszałam już o tej koronacji... Z drugiej ręki. Ta scena w opactwie musiała być wspaniała -
zadumała się, westchnęła. - Masz niezwykłą cierpliwość. Teraz twoja kolej... Ale obawiam się, że
usłyszysz kilka wstrząsających faktów.
- Sądzę, że w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin nieźle się uodporniłam... Lub może
wydawało mi się, że minęło trzydzieści sześć godzin - odparłam.
- Wątpię - posłała mi poważne spojrzenie.
- Powiedz mi... Proszę, wytłumacz to wszystko... Jeżeli potrafisz.
- Podaj mi swój kieliszek. Przejdę teraz do sedna sprawy.
Napełniła kieliszki.
- Powiedz, co cię tu najbardziej zaskoczyło?
Zastanowiłam się.
- Było tego mnóstwo...
- A może to, że nie widziałaś żadnego mężczyzny? - zasugerowała.
Sięgnęłam pamięcią wstecz. Przypomniałam sobie zdumienie jednej z Matek, która pytała:
“Co to jest mężczyzna?”
- Tak, rzeczywiście, to także zauważyłam - przyznałam. - Gdzie oni są?
Pokiwała głową, patrząc mi w oczy.
- Nie ma ich, moja droga. Już ich nie ma. Nie ma ani jednego. Patrzyłam na nią w
osłupieniu. Na jej poważnej twarzy malowało się współczucie. Ani śladu przebiegłości czy
podstępu. Znaczenie słów docierało do mnie z trudem. W końcu przemogłam się.
- Ależ... ależ to niemożliwe! Gdzieś przecież muszą być jacyś mężczyźni... Nie
mogłybyście przecież... To znaczy jak? - Dalsze pytania uwięzły mi w gardle.
Pokiwała głową.
- Wiem, że musi ci się to wydawać niemożliwe, Jane... Czy mogę tak się do ciebie zwracać?
Ale to prawda. Jestem już stara, mam prawie osiemdziesiąt lat i przez całe swoje długie życie nigdy
nie widziałam mężczyzny... Widywałam ich tylko na starych obrazach i zdjęciach. Napij się sherry,
moja droga. To ci dobrze zrobi - umilkła. - Zdaje się, że nie najlepiej to przyjęłaś.
Poszłam za jej radą. Byłam tak oszołomiona, że nie potrafiłam się zdobyć na żadną reakcję.
Mimo wewnętrznego buntu nie mogłam jej jednak nie wierzyć, ponieważ istotnie nie tylko nie
widziałam tu żadnych mężczyzn, ale nawet śladu istnienia mężczyzny. Przerwała milczenie, dając
mi czas na zebranie myśli.
- Do pewnego stopnia rozumiem, co czujesz. Bo widzisz, Jane, ja nie musiałam uczyć się
historii wyłącznie z książek. Jako młoda dziewczyna, szesnaste-, może siedemnastoletnia, często
słuchałam opowieści mojej babki. Była wówczas w moim wieku, lecz doskonale pamiętała własną
młodość. Opowiadała tak obrazowo, że dosłownie widziałam miejsca, o których mówiła...
Stanowiły jednak część świata tak odległego, że z trudem rozumiałam jej uczucia. Gdy wspomniała
młodzieńca, z którym była zaręczona, po policzkach spływały jej łzy. Ale nawet wtedy... naturalnie
nie z tęsknoty za nim, lecz za światem, który znała z dzieciństwa. Było mi jej żal, chociaż nie
wiedziałam, co czuje... Skąd miałam wiedzieć? Ale teraz, kiedy sama jestem stara, kiedy mam za
sobą tyle lektur, trochę łatwiej mi ją zrozumieć. Mam takie wrażenie. - Patrzyła na mnie uważnie. -
A ty, moja droga? Czy ty też miałaś kogoś poślubić?
- Poślubiłam... na krótko.
Zamyśliła się.
- To musi być bardzo dziwne uczucie, być czyjąś własnością - powiedziała.
- Jak to “własnością”? - krzyknęłam zaskoczona.
- To znaczy znaleźć się we władzy męża - wyjaśniła życzliwie.
Zajrzałam jej w oczy.
- Ależ to nie tak! Zupełnie nie tak - zaoponowałam. - To było... - umilkłam, bliska płaczu.
Żeby zmienić temat, zadałam jej pytanie:
- Ale co się stało? Na miłość boską, co się stało z mężczyznami?
- Wymarli - odparła. - Zapadli na jakąś chorobę. Nikt nie potrafił im pomóc, więc pomarli.
Odeszli wszyscy w ciągu jednego roku, poza nielicznymi wyjątkami.
- Przecież... przecież to oznacza koniec, zupełny koniec.
- Owszem. W dużej mierze tak właśnie się stało. Było bardzo ciężko. Zapanował straszliwy
głód. Najbardziej ucierpiały oczywiście regiony przemysłowe. W krajach zacofanych oraz na wsi
kobiety uprawiały ziemię. Były w stanie utrzymać siebie i dzieci, lecz prawie wszystkie wielkie
organizacje uległy rozpadowi. Zamarła komunikacja: skończyła się benzyna, nie wydobywano
węgla. Sytuacja przedstawiała się fatalnie, bo chociaż kobiet było mnóstwo - zawsze przecież
przewyższały liczebnością mężczyzn - to dotychczas ich rola sprowadzała się do konsumpcji. W
chwili kryzysu okazało się, że tylko nieliczne umiały zająć się sprawami istotnymi, ponieważ
wcześniej prawie wszystkie stanowiły własność mężczyzn, wiodąc życie maskotek i pasożytów.
Chciałam zaprotestować, ale ruchem dłoni nakazała mi milczenie.
- Nie były temu winne... W każdym razie nie wyłącznie one - uzupełniła. - Stały się częścią
pewnego procesu, w którym wszystko sprzymierzało się przeciw ich uwolnieniu. Był to proces
długi, którego początki sięgają jedenastego wieku i wywodzą się z południowej Francji. Tam
właśnie powstała koncepcja romantyzmu, jako eleganckiego i przyjemnego zajęcia dla wyższych
sfer. W miarę upływu czasu przeniknęła ona w głąb większości warstw społecznych, ale dopiero
pod koniec dziewiętnastego wieku ktoś uświadomił sobie możliwość jej zastosowania w celach
handlowych, co zaczęto wykorzystywać praktycznie na początku wieku dwudziestego.
Z początkiem dwudziestego wieku - ciągnęła - przed kobietami otworzyła się także szansa
na życie pożyteczne, twórcze i ciekawe. Nie odpowiadało to handlowcom: woleli kobietę w roli
masowego konsumenta, a nie producenta... Oczywiście, z wyjątkiem poziomów najniższych,
rutynowych. Tak więc przyjęto koncepcję romantyczną jako oręż przeciwko dalszemu rozwojowi
kobiet. Zastosowano ją do propagowania wzorców konsumpcyjnych, i to na szeroką skalę.
Kobiety ani na chwilę nie mogły zapomnieć o swojej płci - mówiła dalej - ani też
konkurować na równych prawach z mężczyznami. Wszystko musiało posiadać “aspekt kobiecy”, w
odróżnieniu od aspektu męskiego, co wbijano im do głowy od dzieciństwa. Producentom nie
wypadało już rzucać hasła “powrót do kuchni”, ale były inne sposoby. Można było przecież
wymyślić zawód pod nazwą “gospodyni domowa”. Zaczęto gloryfikować kuchnię, która wciąż
rosła w cenę, stając się obiektem pożądania. Udowodniono, że marzenie to jest osiągalne poprzez
małżeństwo. I tak co tydzień ukazywały się setki tysięcy pism, których zadaniem było nieustanne i
bezlitosne kierowanie uwagi kobiety na możliwość sprzedania się mężczyźnie tylko po to, by
zdobywając jakiś niewielki, całkowicie nieekonomiczny skrawek ogniska domowego, mogła
wydawać pieniądze.
Postawa romantyczna rozprzestrzeniła się we wszystkich dziedzinach przemysłu i handlu.
Artykuły prasowe, a przede wszystkim reklamy, epatowały przepychem i świetnością.
Romantyczność wycisnęła piętno na wszystkim, co kupić mogła kobieta, od bielizny po motocykle,
od “zdrowej” żywności po piecyki kuchenne, od dezodorantów do zagranicznych podróży. Aż
wreszcie kobiety zostały tak otumanione, że wszystko przestało je cieszyć.
Eter zaczął teraz rozbrzmiewać sfrustrowanymi jękami kobiet, bredzących o “poddaniu” i
“oddaniu”, “wielbieniu” i byciu przedmiotem uwielbienia. Kino propagowało wśród przeważającej
liczebnie żeńskiej publiczności przekonanie, że nic na świecie nie jest warte większego zachodu niż
łzawa bierność w mocnym romantycznym uścisku. Presja ta nasiliła się do tego stopnia, że
większość młodych kobiet poświęcała cały wolny czas romantycznym marzeniom. Aż w końcu
uwierzyły, że najwyższa forma szczęścia, jakiej należy oczekiwać od życia, polega na tym, by stać
się własnością mężczyzny, osiąść w murowanym domku i kupować wszystko, co podsuną
producenci.
- Ale przecież... - próbowałam zaprotestować, lecz Laura rozkręciła się na dobre i nic nie
mogło jej powstrzymać.
- Wywołało to, oczywiście, liczne społeczne wypaczenia. Wzrósł wskaźnik rozwodów,
ponieważ życie codzienne po prostu nie było w stanie dostarczyć wielu dziewczynom stosownej
dawki romantycznego czaru. W sumie kobiety przeżywały znacznie więcej rozczarowań i
niezadowolenia niż kiedykolwiek przedtem. Cóż więc miała począć sumienna idealistka przejęta
tym żałosnym, upiększonym wzorcem, który niestrudzenie wpajała jej wszechwładna propaganda?
Mogła jedynie wyrwać się z nieudanego związku i szukać gdzie indziej ideału, do którego, jak
wierzyła, ma prawo.
To świadomie prowokowane niezadowolenie wywołało coś w rodzaju powszechnej
gonitwy za kusząco wspaniałym, lecz wiecznie umykającym romantycznym ideałem. Być może
udało się go osiągnąć kilku kobietom wyjątkowym. Lecz cała reszta padła ofiarą okrutnego,
zniewalającego mirażu, któremu na próżno poświęcały siebie i swoje pieniądze.
Tym razem udało mi się jej przerwać.
- Ale słuchaj, to wcale nie było tak. To, co mówisz, zawiera pewne elementy prawdy... ale
jest generalnie bardzo powierzchowne. Wcale nie odczuwało się tego tak, jak to przedstawiasz.
Byłam tam, więc wiem.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Posiadasz zbyt krótką perspektywę, aby dokonać właściwej oceny. Z naszej perspektywy
widać wszystko znacznie lepiej. Dlatego postrzegamy zjawisko takim, jakim było naprawdę. A
więc obrzydliwym i bezdusznym wykorzystaniem większości populacji, której nieszczęście
polegało na posiadaniu słabszej woli. Oczywiście kobiety bardziej wykształcone i stanowcze
zdołały oprzeć się tej tendencji, ale nierzadko za ogromną cenę. Opieranie się presji wywieranej
przez większość przeważnie pociąga za sobą pewne koszty. Dlatego nawet te kobiety nie zawsze
potrafiły oprzeć się wrażeniu, że nie mają racji i że uczestniczki tej gonitwy wychodzą na tym
lepiej.
Pogrzebano rozbudzone na początku stulecia wielkie nadzieje na emancypację kobiet. Siła
nabywcza przeszła w ręce osób niewykształconych i podatnych na sugestię. Dążenie do
romantyczności jest w zasadzie dążeniem egoistycznym, a jeżeli pozwoli mu się zdominować
wszystkie inne dążenia, niszczy wszelkie odruchy społeczne. I tak, każda kobieta oderwana od
reszty, a zarazem popychana do rywalizacji ze wszystkimi pozostałymi, pozostawała bezbronna.
Wystawiana na zmasowane działanie zorganizowanej sugestii, które kazało jej odbierać brak
pewnych dóbr lub urządzeń jako śmiertelne zagrożenie dla Romantyczności, wpadała w popłoch i
łatwo poddawała się wyzyskowi. Potrafiła wierzyć tylko w to, co jej powiedziano. Trawiła czas na
rozmyślaniach, czy postępuje zgodnie z wymogami Romantyzmu. Oto jak w sposób całkiem nowy
i znacznie subtelniejszy została bardziej niż kiedykolwiek wykorzystana, uzależniona i pozbawiona
twórczej inicjatywy.
- Po raz pierwszy słyszę tak niezwykły i nie przystający do rzeczywistości opis mojego
świata - stwierdziłam. - Wygląda to jak kopia, w której zniekształcono wszystkie możliwe
proporcje. Jeżeli chodzi na przykład o brak twórczej inicjatywy, to chociaż rodziny były mniejsze,
kobiety nadal rodziły dzieci. Następował ciągły wzrost demograficzny.
Laura zatrzymała spojrzenie na mojej twarzy.
- Jesteś niewątpliwie doskonałym produktem ideologii swojej epoki - zauważyła. -
Dlaczego uważasz rodzenie dzieci za coś twórczego? Czy doniczkę też można nazwać twórczą,
ponieważ kiełkują w niej nasiona? Jest to działanie całkowicie mechaniczne i jak każde tego typu
działanie, najłatwiej przychodzi osobnikom najmniej inteligentnym. Co innego wychowanie
dziecka, uczenie, stwarzanie warunków do rozwoju osobowości. To jest faktycznie twórcze. Ale
niestety, w czasach, o których mówimy, kobiety zostały skutecznie nakłonione do wychowywania
swych córek na nieinteligentne konsumentki, takie jak ich matki.
- Ale - zaczęłam bezradnie - ale ja doskonale znam te czasy. To przecież moja epoka. Twój
obraz jest zniekształcony.
- Perspektywa historyczna z pewnością jest prawdziwsza - oświadczyła niewzruszonym
tonem. - Jeżeli to, co nastąpiło, było nieuniknione, to nastąpiło w odpowiednim momencie. Sto czy
nawet pięćdziesiąt lat wcześniej wszystko skończyłoby się zagładą. Pięćdziesiąt lat później
prawdopodobnie wszystkie kobiety przeszłyby do zajęć domowych i postaw konsumenckich. Na
szczęście jednak w połowie stulecia niektóre kobiety wciąż uprawiały wolne zawody. Stanowiły
też większość w dziedzinie medycyny, to znaczy w profesji o największym znaczeniu dla
przetrwania.
Nie znam się na medycynie, więc nie przytoczę dokładnie kroków, jakie podjęły. Wiem
tylko, że zajęły się intensywnie badaniem problemów, które rozumiesz znacznie lepiej ode mnie.
Każdy gatunek, nawet nasz, posiada ogromną wolę przetrwania i lekarze postarali się nadać
wyraz tej woli. Mimo plagi głodu, mimo chaosu i wielu niedostatków dzieci ciągle przychodziły na
świat. Odbudowa mogła poczekać: pierwszeństwo należało do nowego pokolenia, które
pomagałoby w odbudowie i odziedziczyłoby jej efekty. Tak więc dzieci rodziły się nadal:
dziewczynki żyły, chłopcy umierali. Było to bardzo smutne, a w dodatku niepraktyczne, niebawem
więc rodziły się już tylko dziewczynki i powinnaś bez trudu domyślić się, w jaki sposób to
osiągnięto.
Podobno nie jest to wcale tak niezwykłe, jak się powszechnie wydaje. Na przykład
szarańcza potrafi rodzić samice bez pomocy samca ani żadnej innej. Podobnie mszyce mogą
rozmnażać się same i w odosobnieniu co najmniej przez osiem pokoleń, być może dłużej. Byłoby
chyba nie najlepiej, gdybyśmy dysponując całą naszą wiedzą i aparaturą badawczą okazały się w
tej dziedzinie gorsze od szarańczy i mszyc.
Umilkła, czekając na moją reakcję z figlarnym uśmiechem. Może spodziewała się
zaskoczenia, szoku lub niedowierzania. Jeżeli tak, to sprawiłam jej zawód: odkąd fizyka atomowa
pokazała, jak pod naciskiem zespołu tęgich głów padają wszelkie bariery, osiągnięcia techniczne
przestały dziwić. Można pogodzić się z myślą, że prawie wszystko jest możliwe. Czy pożądane lub
warte zachodu, to zupełnie inna sprawa. Właśnie ta kwestia wydała mi się szczególnie istotna w
związku z jej stwierdzeniem.
- A co wy osiągnęłyście?
- Przetrwanie - odparła po prostu.
- Z materialistycznego punktu widzenia to prawda - przyznałam. - Ale jeżeli doszło do tego
za cenę całej reszty, jeżeli trzeba było poświęcić miłość, sztuki piękne, poezję, radość i fizyczną
przyjemność wyłącznie dla przedłużenia egzystencji, to cóż pozostało oprócz bezdusznej powłoki
cielesnej? Jaki jest sens takiego przetrwania?
- Nie wiem jaki, poza tym, że przetrwanie jest pragnieniem wspólnym wszystkim
gatunkom. Nie sądzę, by jego sens był wyraźniejszy w dwudziestym wieku niż obecnie. Jeśli zaś
chodzi o resztę, to nie rozumiem, dlaczego uważasz, że przepadła? Czy Safona nie pisała poezji?
Dziwi mnie twoje założenie, że istnienie duszy zależy od dwoistości płci. Zdaje się, że dość często
utrzymywano, iż żyją one w stanie konfliktu, prawda?
- Jako historyk, studiujący działania mężczyzn i kobiet oraz ich motywy, mogłabyś
traktować moje słowa nieco mniej dosłownie.
Pokiwała głową patrząc na mnie z wyrzutem.
- Jesteś naprawdę typowym produktem swoich czasów, kochanie. Wpajano ci wszędzie i na
wszystkich poziomach, od dzieł Freuda do najgłupszych pism kobiecych, że światem rządzi
ucywilizowany seks, w postaci miłości romantycznej. I uwierzyłaś im. Ale świat kręci się nadal,
także dla innych istot... Dla owadów, ryb, ptaków, zwierząt... cóż one wiedzą o miłości
romantycznej, nawet podczas krótkich sezonów godowych? Zostałaś oszukana, moja droga.
Pokierowano twoimi zainteresowaniami tak, by stały się społecznie użyteczne, przynosiły zysk
gospodarczy i nie wyrządzały prawie żadnej szkody.
Zaoponowałam gwałtownie.
- Nie wierzę, po prostu nie wierzę. Owszem, wiesz coś niecoś o moim świecie. Ale z
zewnątrz. I nie rozumiesz go, ani nie czujesz.
- Na tym właśnie polega twoje uwarunkowanie - odrzekła ze spokojem.
Zirytowało mnie to uporczywie powtarzane określenie.
- Załóżmy, że ci wierzę... powiedz w takim razie, jaka siła sprawia, że świat wciąż istnieje?
- To proste, moja droga. Siła woli. Posiadamy ją od niemowlęctwa do starości. Występuje
zarówno u mężczyzn, jak u kobiet. Stanowi siłę bardziej fundamentalną i pożądaną niż seks.
Powiadam ci, wprowadzono was w błąd... wykorzystano i wypreparowano dla celów czysto
ekonomicznych.
Po wybuchu epidemii po raz pierwszy w historii kobiety przestały być klasą wyzyskiwaną.
Pozbawione władców płci męskiej, którzy wprowadzali zamęt i zaprzątali ich uwagę, spostrzegły,
że prawdziwy potencjał tkwi w kobiecości. Rodzaj męski służył wyłącznie jednemu
krótkotrwałemu, pożytecznemu celowi. Przez resztę życia mężczyzna był przykrym i kosztownym
pasożytem.
Po uświadomieniu sobie tego potencjału lekarki przystąpiły do jego badania. W ciągu
dwudziestu lat uzyskały nad nim pełną kontrolę. Współpracowały z nielicznym gronem kobiet
inżynierów, architektów, prawników, administratorek, nauczycielek i tak dalej, lecz tylko lekarki
dysponowały kluczem do życia i śmierci. W ten sposób miały w ręce przyszłość i w miarę jak świat
zaczął się odradzać, utworzyły wraz z kilkoma innymi zawodami klasę dominującą, znaną pod
nazwą Doktoriatu. Doktoriat rządził, ustanawiał prawa i wprowadzał je w życie.
Zrodziła się też, oczywiście, opozycja, bo trudno było od razu wymazać pamięć dawnych
czasów czy skutki dwudziestoletniego bezprawia. Władza Doktoriatu sięgała jednak wszędzie.
Pragnąc mieć dziecko każda kobieta musiała prosić o zgodę, Doktoriat zaś dbał o to, by znalazła
właściwe miejsce w społeczności. Bandy buntowniczek zaczęły topnieć, rozpadały się i stopniowo
przywrócono porządek.
Doktoriat stanął niebawem wobec lepiej zorganizowanej opozycji. Powstała partia, która
utrzymywała, że ustała już choroba, która powaliła mężczyzn, toteż można i należy przywrócić
równowagę. Partię nazwano Reakcyjną i było z nią niemało kłopotu.
Większość członkiń Rady Doktoriatu nadal doskonale pamiętała system wykorzystujący
kobiece słabości, który stanowił po prostu kulminacyjny punkt w wielowiekowej historii wyzysku
kobiet. Pamiętały niechęć, z jaką dopuszczano je do wybranego zawodu. Teraz władza należała do
nich i nie miały zamiaru dzielić się nią z istotami, które, jak dowiedziono, są zbędne biologicznie i
pod każdym innym względem. Jednogłośnie wykluczono możliwość podjęcia kroków
prowadzących do zbiorowego samobójstwa, Reakcjonistki zaś napiętnowano jako organizację
wywrotową i przestępczą.
Był to jednak zaledwie środek łagodzący. Wkrótce okazało się, że uporano się z objawem,
lekceważąc przyczynę. Rada musiała uznać, że ma do czynienia ze społeczeństwem
niezrównoważonym, zdolnym do zachowania ciągłości, lecz strukturalnie stanowiącym pozostałość
formy minionej. Nie powinno trwać w kształcie tak okaleczonym, gdyż niezadowolenie będzie
stale wzrastać. Jeżeli władza miała okrzepnąć, należało znaleźć nową strukturę, przystosowaną do
nowych okoliczności.
W trakcie poszukiwania właściwego modelu uwzględniono naturalne tendencje kobiet
słabiej wykształconych i niewykształconych, dotyczące takich aspektów, jak stosunek do zasad
hierarchii czy skłonność do uznawania sztucznych wyróżnień. Przypominasz sobie zapewne, że w
twoich czasach każda idiotka, której mąż otrzymał tytuł szlachecki lub zdobył powszechne uznanie,
natychmiast stawała się godna większego szacunku i zazdrości ze strony innych kobiet, chociaż nie
przestawała być idiotką. Na podobnej zasadzie każde spotkanie lub stowarzyszenie kobiet
niepracujących obsesyjnie, nieuchronnie zaplątywało się w proces tworzenia i utrwalania
podziałów towarzyskich, co wynika z faktu, iż kobiety przywiązują dużą wagę do poczucia
bezpieczeństwa. Nie mniej istotna jest także ich gotowość do poświęceń i niewolnicza wręcz
sumienność w obrębie kanonów przewidzianych przez lokalne konwencje towarzyskie. Jesteśmy z
natury bardzo posłusznymi stworzeniami. Większość z nas czuje się najszczęśliwsza, trzymając się
zasad ortodoksyjnych, bez względu na to, jak dziwne mogą się one wydawać osobnikom z
zewnątrz. Trudność w rządzeniu kobietami leży głównie w ustaleniu wymaganych norm ortodoksji.
Oczywiście, żeby system taki miał szansę powodzenia, musiał uwzględniać również inne
cechy charakterystyczne. W ramach wzajemnego oddziaływania sił obowiązywać powinna
równowaga oraz szacunek dla władzy. Szczegółowe określenie takiej organizacji nie było
zadaniem łatwym.
Rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę badania formacji i porządków społecznych, lecz
przez wiele lat odrzucano wszystkie wysuwane projekty jako nieodpowiednie, z różnych powodów.
Ostateczna forma została ponoć zaczerpnięta z Pisma Świętego, w owych czasach księgi jeszcze
nie zakazanej, choć będącej źródłem częstych niepokojów. Stosowny werset miał rzekomo
następujące brzmienie: “Idź do mrówki, leniwcze, obacz drogi jej”.
Rada była zdania, że pouczenie to po odpowiedniej modyfikacji może doprowadzić do
pożądanego stanu rzeczy.
Oparto się więc na systemie czteroklasowym i przystąpiono do stopniowego wprowadzania
wyraźnych zróżnicowań, które stały się gwarancją stabilizacji. W ramach każdej klasy znalazło się
dość miejsca dla aspiracji indywidualnych, lecz nie było mowy o przechodzeniu z jednej klasy do
drugiej. Mamy więc Doktoriat - wykształconą klasę rządzącą, złożoną w połowie z lekarek,
następnie Klasę Matek, której nazwa mówi sama za siebie, liczną Klasę Służebnic, której
członkinie ze względów psychologicznych są niewielkiego wzrostu, oraz Klasę Robotnic o silnej
budowie i silnych mięśniach, przeznaczoną do wykonywania cięższych prac fizycznych. Wszystkie
trzy klasy niższe uznają władzę Doktoriatu. Obie klasy pracujące odnoszą się z szacunkiem do
Matek. Służebnice przekonane są o wyższości swych prerogatyw nad zadaniami Robotnic, które z
kolei traktują delikatność Służebnic z tkliwą pogardą.
Sama widzisz, że osiągnięto równowagę, i chociaż na razie funkcjonuje ona z pewnymi
oporami, z czasem niewątpliwie nastąpi poprawa. Jest, na przykład, wielce prawdopodobne, że
korzystne okaże się niebawem wprowadzenie podgrup w Klasie Służebnic. Słyszy się też opinie, że
za słaba jest pozycja policji, gdyż niski stopień wykształcenia nie różni jej od Robotnic...
W miarę jak mnożyła dalsze szczegóły, czułam się coraz bardziej przytłoczona
potwornością całego procesu.
- Mrówki! - przerwałam jej. - Mrowisko! Posłużyłyście się mrowiskiem jako modelem?
Spojrzała na mnie zaskoczona tonem mojego głosu lub też faktem, że dopiero teraz pojęłam
to, co tak długo mi tłumaczyła.
- Dlaczego nie? - spytała. - To niewątpliwie jeden z najtrwalszych wzorców społecznych
wykształconych przez naturę. Chociaż, rzecz oczywista, przy niezbędnej adaptacji...
- Chcesz powiedzieć... chcesz mi powiedzieć, że tylko Matki mają dzieci? - dopytywałam
się.
- Och, przedstawicielki Doktoriatu też, jeżeli zechcą - zapewniła mnie.
- Ale... ale...
- Rada zatwierdza proporcje - uzupełniła. - Lekarki w klinice poddają niemowlęta badaniom
i przydzielają je do odpowiednich klas. Dalej to już tylko sprawa specjalnej diety, kontroli
gruczołów i odpowiedniego przyuczenia.
- Ale po co? - zaprotestowałam ostro. - Jaki sens ma takie życie?
- Pytasz o sens życia? Sama sobie na to odpowiedz - zaproponowała.
- Przecież naszym przeznaczeniem jest kochać i być kochanym. Kochać dzieci, które mamy
z tymi, których kochamy.
- Znowu dopuszczasz do głosu swoje uwarunkowania: wynosisz na piedestał i
uromantyczniasz prymitywną zwierzęcość. Musisz chyba przyznać, że jesteśmy czymś więcej niż
tylko zwierzętami.
- Oczywiście, przyznaję, ale...
- Miłość, powiadasz? Czy można mówić o miłości między matką i córką, jeżeli nie ma
mężczyzn, którzy wprowadzaliby pojęcie zazdrości? Czy znasz uczucie wyższe niż to, jakim
dziewczynka darzy swoje młodsze siostry?
- Nie rozumiesz - zaoponowałam znowu. - Jak możesz zrozumieć miłość, która nadaje
barwy całemu światu? Skupia się w sercu i stamtąd promieniuje, przepełniając całą osobowość, jak
oddziałuje na to, czym jesteś, na wszystko, czego dotykasz, co słyszysz... Miłość potrafi śmiertelnie
ranić. Ja wiem, wiem o tym dobrze. Potrafi też rozgrzać w żyłach krew... Przemienia śmietnisko
w ogród, łachmany w brokat, słowo w muzykę. Dzięki miłości można ujrzeć cały wszechświat w
oczach ukochanej osoby. Nie, ty tego nie rozumiesz... nie wiesz... nie potrafisz... Och, Donaldzie,
kochany mój, jak mam jej przekazać coś, czego istnienia nawet się nie domyśla?
Zapadło niezręczne milczenie.
- Nic dziwnego - przerwała je Laura - że aby żyć w twoim społeczeństwie, musiałaś zostać
wyposażona w tak uwarunkowaną reakcję. Nie możesz jednak oczekiwać, że zrezygnujemy z
wolności na rzecz powrotu do poddaństwa przez przywrócenie do życia naszych ciemięzców.
- Nigdy tego nie pojmiesz. Tylko niemądrzy mężczyźni i niemądre kobiety żyli w stanie
ciągłej wojny. Większość z nas uzupełniała się wzajemnie. Stanowiliśmy tworzące jedność pary.
Uśmiechnęła się.
- Moja droga, albo jesteś zdumiewającą ofiarą dezinformacji na temat twoich czasów, albo
głupota, o której mówisz, była niezwykle powszechna. Ani jako osoba prywatna, ani jako historyk
nie dopuszczam nawet myśli o przywróceniu takiego stanu rzeczy. Minął etap prymitywny w
naszym rozwoju, ustępując miejsca epoce cywilizowanej. Kobieta, będąc naczyniem życia, miała
to nieszczęście, że przez pewien czas mężczyzna był jej nieodzowny. Teraz jednak już go nie
potrzebuje. Nie chcesz chyba powiedzieć, że to zbyteczne i niebezpieczne obciążenie należy
zachować tylko przez wzgląd na sentymentalizm? Przyznaję, że utraciłyśmy pewne drobne
wygody. Zauważyłaś zapewne, że mamy nieco mniej wyobraźni w kwestiach dotyczących
mechaniki i dlatego skłonne jesteśmy powielać odziedziczone wzorce. Ale niezbyt się tym
przejmujemy. Nasze zainteresowania nie dotyczą zjawisk nieorganicznych, lecz tego, co
organiczne i rozumowe. Być może mężczyźni pokazaliby nam, jak podróżować dwa razy szybciej,
jak dotrzeć na Księżyc lub jak coraz szybciej zabijać coraz większe rzesze ludzi. Nie wydaje się
jednak, by wiedza tego typu była właściwą ceną ponownego zniewolenia. Nie, my wolimy nasz
świat... Wolimy go wszystkie, z wyjątkiem kilku Reakcjonistek. Widziałaś już nasze Służebne.
Może są trochę nieśmiałe, ale czy wyglądają na wyzyskiwane lub nieszczęśliwe? Czy nie
świergoczą między sobą radośnie i żywo jak wróbelki? A Robotnice - te, które nazwałaś
Amazonkami - czy nie wyglądają na silne, zdrowe i wesołe kobiety?
- Ale pozbawiacie je wszystkiego... pozbawiacie je praw przyrodzonych.
- Daruj sobie frazesy, moja droga. Czy twój system społeczny nie odbierał kobietom ich
“przyrodzonego prawa”, jeżeli nie wyjdą za mąż? Nie tylko im to mówiono, lecz wręcz wpajano.
Tutaj nasze Służebne i Robotnice nic o tym nie wiedzą i nie dręczy ich poczucie
niedowartościowania. Macierzyństwo jest funkcją Matek i tak też jest pojmowane.
Protestowałam, kręcąc głową.
- Mimo wszystko okradacie je. Kobieta ma prawo do miłości... Pierwszy raz straciła
cierpliwość i przerwała mi.
- Znowu powtarzasz hasła propagandowe twoich czasów. Moja droga, miłość, o której
mówisz, istniała w twoim bezpiecznym i zamkniętym zakątku świata na zasadzie łaskawego i
praktycznego konwenansu. Rzadko zdarzało ci się widzieć jej drugie oblicze, nie upiększone przez
Romantyzm. Nigdy nie byłaś jawnie przedmiotem kupna i sprzedaży jak sztuka bydła. Nigdy nie
musiałaś sprzedawać się pierwszemu lepszemu, by zdobyć środki na życie. Nigdy nie byłaś jedną z
tych, które przez wieki krzyczały z bólu, cierpiały i ginęły w miastach zdobywanych i łupionych
przez najeźdźców. Nigdy nie wrzucono cię do lochu czy w płomienie, by ci tego oszczędzić. Nigdy
nie musiałaś płonąć na stosie obok zwłok swego męża. Nie spędzałaś całego życia uwięziona w
haremie, nie byłaś wśród wiezionych statkiem niewolników ani nie zawdzięczałaś życia kaprysowi
swego pana i władcy...
Tak wygląda to drugie oblicze... odwieczne oblicze. Ono już się nie powtórzy. Nigdy.
Czyżbyś miała odwagę proponować przywrócenie tego wszystkiego, przywrócenie naszych
cierpień?
- Ale większość tych rzeczy należała do przeszłości - przekonywałam. - Świat wkroczył już
na lepszą drogę.
- Doprawdy? - spytała ironicznie. - Ciekawe, czy podobnie myślały mieszkanki
podbijanego Berlina. Na lepszą drogę, powiadasz? A może świat znalazł się raczej na granicy
nowego barbarzyństwa?
- Jeżeli pozbywacie się zła, odtrącając także dobro, to co zostaje?
- Mnóstwo. Mężczyzna służył tylko jako środek do osiągania celu. Potrzebowałyśmy go, by
móc rodzić dzieci. Cała zbędna reszta jego sił witalnych stała się przyczyną wszelkiego cierpienia
na Ziemi. Bez mężczyzny jest nam o wiele lepiej.
- Naprawdę więc uważasz, że ulepszyłyście naturę? - dopytywałam się.
- Phe! - parsknęła, zniecierpliwiona moim powątpiewającym tonem. - Cywilizacja jest
ulepszeniem natury. Wolałabyś mieszkać w jaskini i grzebać większość dzieci, które zmarły we
wczesnym niemowlęctwie?
- Są sprawy, fundamentalne sprawy... - zaczęłam, lecz Laura uciszyła mnie gestem.
Za oknem, po trawie sunęły długie cienie. W wieczornej ciszy usłyszałam dochodzący z
oddali chór kobiecych głosów. Przysłuchiwałyśmy się, aż pieśń ucichła.
- Piękne! - zachwyciła się Laura. - Nawet anioły nie potrafiłyby śpiewać z większą
słodyczą. Wygląda na to, że są całkiem szczęśliwe, prawda? Nasze własne, śliczne dzieci. Są wśród
nich moje dwie wnuczki. One są szczęśliwe i nie bez powodu. Nie muszą dorastać w świecie, w
którym trzeba zawierzyć dobrej woli mężczyzny skłonnego je utrzymywać. Nigdy nie doznają
poniżenia przed panem i władcą; nigdy też nie staną wobec zagrożenia gwałtem i mordem.
Posłuchaj ich!
Dziewczęta śpiewały następną pieśń.
- Płaczesz? Dlaczego? - zapytała, gdy śpiew ucichł.
- Wiem, że to głupie. Bo tak naprawdę nie wierzę, żeby było tu tak, jak ci się wydaje.
Płaczę więc chyba z żalu za tym, co utraciłybyście, gdyby to była prawda - odparłam. - Tam, pod
drzewami, powinni siedzieć zakochani. Powinni trzymać się za ręce, słuchać tej pieśni i patrzyć na
wschodzącą tarczę księżyca. Ale nie ma ich tam i nigdy już nie będzie. - Spojrzałam na nią. - Czy
czytałaś kiedyś ten wiersz: “Ileż kwiatów pachnących zapłonie o brzasku! I nim je oko dojrzy, w
skwarze dusznym zginą!”? Czy nie czujesz samotności waszego świata? Czy rzeczywiście tego nie
rozumiesz? - dopytywałam się.
- Wiem, że nie miałaś okazji przyjrzeć się nam dokładnie, ale czy nie dostrzegasz piękna
świata, w którym kobiety nie muszą rywalizować o względy mężczyzn? - odparowała.
Rozmawiałyśmy jeszcze jakiś czas, aż zmierzch ustąpił przed ciemnością i wśród drzew
zamigotały światła sąsiednich domów.
Laura była bardzo oczytana. Dlatego niektóre okresy historyczne darzyła nawet sympatią.
Nigdy jednak nie osłabiało to jej aprobaty dla własnych czasów. Nie zauważała ich jałowości.
Wytykała mi “uwarunkowania”, z powodu których rzekomo nie dostrzegałam tego, że nadszedł
wreszcie złoty wiek kobiety.
- Trzymasz się zbyt wielu mitów - zarzuciła mi. - Mówisz o pełni życia i przytaczasz
przykład nieszczęśnicy, która trzyma się kurczowo swoich oków w jakiejś podmiejskiej willi. To
ma być pełnia życia?! Kupcom wygodniej było jednak nakłonić ją, by tak sądziła. Prawdziwa
pełnia życia trwałaby nader krótko, obojętne w jakim społeczeństwie.
I tak dalej...
W końcu zjawiła się mała pokojówka i oświadczyła, że opiekunki czekają na moje
polecenia. Przed wyjściem chciałam jeszcze coś wyjaśnić.
- Powiedz mi, proszę, jak... jak do tego doszło?
- Czysty przypadek, kochanie. Chociaż był on konsekwencją tamtych czasów. Badania
naukowe doprowadziły do niespodziewanego, wtórnego odkrycia.
- Ale w jaki sposób?
- Dość dziwnie... można nawet powiedzieć, że w banalny sposób. Czy słyszałaś o człowieku
nazwiskiem Perrigan?
- Perrigan? - powtórzyłam. - Nie sądzę, chociaż nie jest to pospolite nazwisko.
- Stało się powszechnie znane - wyjaśniła. - Doktor Perrigan był biologiem, zajmował się
przede wszystkim eksterminacją szczurów, zwłaszcza dokuczliwego szczura brunatnego. Dążył do
wynalezienia choroby, która okazałaby się zabójcza dla tego szkodnika. Posłużył się w tym celu
infekcją wirusową, często śmiertelną u zajęcy, a właściwie grupą infekcji wirusowych o dużej
selektywności ze względu na silną mutacyjność. I rzeczywiście, istniało tak wiele szczepów, że gdy
testowano ją na zającach w Australii, powiodła się dopiero szósta próba. Wszystkie wcześniejsze
szczepy ginęły w miarę wzrostu odporności zajęcy. Próby prowadzono także w innych krajach,
chociaż w zasadzie bez powodzenia, aż do chwili, gdy we Francji wyprodukowano szczep jeszcze
skuteczniejszy, którego działaniu poddano całą populację zajęcy w Europie.
Na bazie tych wirusów Perrigan stosując napromieniowanie oraz inne metody otrzymał
nowe mutacje i ostatecznie udało mu się wyłonić odmianę, która atakowała szczury. To jednak mu
nie wystarczyło i kontynuował badania, aż otrzymał szczep wyposażony dziedzicznie w taką
selektywność, że atakował wyłącznie szczury brunatne, i to z niezwykłą zaciekłością.
W ten sposób Perrigan rozwiązał ostatecznie kwestię uporczywego szkodnika i obecnie
brunatny szczur nie występuje nigdzie. Perrigan popełnił jednak jakiś błąd. Do dziś nie wiadomo,
czy ten udany wirus mutował ponownie, czy też któryś z wcześniejszych wirusów
doświadczalnych został przypadkowo uwolniony przez szczura nosiciela, zresztą jest to
zagadnienie czysto akademickie. Dość, że uaktywnił się szczep zdolny atakować istoty ludzkie, i
zanim go wykryto, zdążył się rozprzestrzenić. Rozprzestrzeniał się przy tym w zatrważającym
tempie: zbyt szybko, aby można było podjąć jakiekolwiek środki zaradcze.
Okazało się, że większość kobiet jest na niego odporna. Z około dziesięciu procent
zaatakowanych kobiet ponad osiemdziesiąt procent powróciło do zdrowia. Natomiast wśród
mężczyzn odporność była niemal zerowa i odnotowano jedynie kilka przypadków częściowego
wyzdrowienia. Uratowano niewielką liczbę mężczyzn dzięki zastosowaniu niezwykłych środków
ostrożności, ale nie można ich było wiecznie trzymać w zamknięciu, więc w końcu wirus, który
posiadał niespotykaną wprost zdolność przetrwania w utajeniu, dosięgną! ich także.
Cisnęło mi się na usta mnóstwo specjalistycznych pytań, lecz Laura mnie uprzedziła.
- Obawiam się, że nic więcej nie potrafię ci wyjaśnić. Być może nasze lekarki będą skłonne
udzielić ci informacji, choć wątpię.
Z trudem usiadłam na brzegu kanapy.
- Rozumiem - powiedziałam. - Po prostu przypadek. Tak. Trudno sobie wyobrazić, żeby
doszło do tego w jakikolwiek inny sposób.
- Chyba że zechcemy w tym dostrzec palec boży - zastrzegła.
- Czy to nie nazbyt bluźniercza interpretacja?
- Miałam na myśli Śmierć Pierworodnego - odrzekła w zadumie.
Nie znalazłam na to gotowej odpowiedzi. Zadałam więc pytanie:
- Czy z całą szczerością możesz powiedzieć, że twoje życie nigdy nie wydaje ci się
koszmarnym snem?
- Nigdy! - zaprotestowała stanowczo. - Kiedyś był to rzeczywiście zły sen. Ale już się
skończył. Posłuchaj!
Chóralny śpiew wzmocniony akompaniamentem orkiestry płynął teraz znowu z głębi
pogrążonego w ciemnościach ogrodu. Nie, nie brzmiało to ponuro: być może nawet dźwięczała tam
nuta radości. Ale skąd miałyby wiedzieć, biedactwa, że...
Zjawiły się moje opiekunki i pomogły mi wstać. Podziękowałam Laurze za cierpliwość i
uprzejmość. Ona jednak potrząsnęła głową.
- Moja droga, to ja jestem ci winna wdzięczność. W krótkim czasie dowiedziałam się od
ciebie więcej na temat uwarunkowania kobiet w społeczeństwie mieszanym niż ze wszystkich
książek, jakie przeczytałam przez całe życie. Mam nadzieję, że lekarki znajdą jakiś sposób, abyś o
tym zapomniała i mogła czuć się z nami szczęśliwa.
Przystanęłam w progu i odwróciłam się z pomocą opiekunek.
- Wysuwasz wiele słusznych argumentów, Lauro. Ale mimo to jesteś... jesteś w błędzie.
Czy nigdy nie czytałaś o zakochanych? Czy jako dziewczyna nigdy nie wzdychałaś do jakiegoś
Romea, który powiedziałby: “Tam jest wschód, a Laura jest moim słońcem!”?
- Chyba nie. Chociaż znam ten dramat. Dość ładna, wyidealizowana opowieść. Ciekawa
jestem, ilu Juliom złamała serce? Ale odpowiem ci pytaniem, kochanie. Czy widziałaś cykl
obrazów Goi zatytułowany “Okropności wojny”?
Różowy samochód nie zawiózł mnie z powrotem do “Domu”. Dotarłyśmy do okazałego
budynku, który przypominał szpital, gdzie z dużą troskliwością położono mnie do łóżka w
jednoosobowym pokoju. Rano, po obfitym śniadaniu, odwiedziły mnie trzy nowe lekarki. Wizyta
miała charakter bardziej towarzyski niż zawodowy i zamieniła się w półgodzinną pogawędkę.
Zostały zapewne dokładnie poinformowane o przebiegu mojej rozmowy z Laurą, bo nie wzbraniały
się od odpowiedzi na pytania, z których część wydała im się zabawna. Ja natomiast, wręcz
przeciwnie, daleka byłam od rozbawienia, gdyż w ich stwierdzeniach nie doczekałam się żadnych
pocieszających nieścisłości - to, co mówiły, wydawało się niepokojąco wykonalne, przy
odpowiednim opanowaniu techniki. Pod koniec wizyty ich nastrój uległ zmianie. Jedna z nich
oświadczyła zasadniczym tonem:
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że postawiłaś nas w trudnej sytuacji. Twoje towarzyszki,
Matki, nie są oczywiście podatne na ferment reakcjonistyczny, chociaż dość szybko zdołałaś
wywołać w nich silne uczucie wstrętu i oburzenia. Osoby mniej odporne mogą ulegać twoim
wpływom znacznie łatwiej. Nie chodzi nawet o to, co powiesz. Wystarczy odmienność, która
przebija z twojej postawy. Nie ma na to rady i, szczerze mówiąc, nie wyobrażamy sobie, jak, będąc
kobietą wykształconą, mogłabyś przyjąć postawę pogodnej, beztroskiej i pełnej akceptacji, jakiej
spodziewamy się od Matek. Twoja frustracja będzie niebawem trudna do zniesienia. Ponadto
uwarunkowania, którym podlegałaś w tamtym systemie, uniemożliwiają ci okazanie naszej
organizacji dobrej woli.
Doceniłam szczerość tej wypowiedzi: była to obiektywna ocena sytuacji. Co więcej, nie
mogłam jej kwestionować. Perspektywa spędzenia reszty życia w różowej, wonnej tępocie,
urozmaiconej jedynie produkcją czworaczków płci żeńskiej w regularnych odstępach czasu, z
pewnością doprowadziłaby mnie w krótkim czasie do szaleństwa.
- Czy wobec tego potraficie przywrócić temu cielsku normalny kształt i wielkość? -
spytałam.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Raczej nie... Nie wiem, czy kiedykolwiek podejmowano takie próby. Ale nawet gdyby
było to możliwe, nie mogłabyś zasiadać w Doktoriacie. Wzrosłoby także zagrożenie twoim
reakcjonizmem.
To także byłam w stanie zrozumieć.
- Wobec tego co dalej? - dopytywałam się. Zawahała się, zanim odpowiedziała cichym
głosem:
- Możemy ci jedynie zaproponować hipnozę w celu usunięcia pamięci. Gdy dotarło do mnie
znaczenie tych słów, ledwie opanowałam falę histerii. Wytłumaczyłam sobie, że przecież
rozmawiają ze mną w sposób racjonalny. Muszę postarać się o sensowną reakcję. Mimo to
upłynęło kilka minut, zanim się na nią zdobyłam.
- Żądacie ode mnie samobójstwa. Cały mój umysł to pamięć: pamięć to ja. Jeżeli ją stracę,
to tak, jakbym umarła, jakbyście mnie zabiły, to znaczy, moje ciało.
Nie próbowały się spierać.
Jedyne, co nadaje wartość memu życiu, to świadomość twojej miłości, drogi, najdroższy,
kochany Donaldzie. Żyjesz teraz tylko w mojej pamięci. Jeżeli ją opuścisz, umrzesz raz jeszcze,
tym razem na zawsze.
- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie!
Odwiedzały mnie regularnie Służebne, uginając się pod ciężarem posiłków. Zajęta byłam
własnymi myślami, choć nie było to najlepsze towarzystwo. - Prawdę powiedziawszy - stwierdziła
jedna z lekarek - nie widzimy żadnego innego wyjścia. Przez wiele lat po tym wydarzeniu
największym zmartwieniem były rosnące statystyki załamań psychicznych. Chociaż kobiety miały
wówczas pełne ręce roboty, wiele z nich wciąż nie potrafiło się przystosować. Tobie nie możemy
nawet zaproponować żadnej pracy.
Odebrałam to jako ostrzeżenie. Jeżeli ta halucynacja, która zdawała się coraz bardziej
realna, nie zostanie wkrótce przerwana, znajdę się w pułapce.
Przez cały dzień i noc na próżno usiłowałam odzyskać utracony obiektywizm. Ta
dialektyka przerastała mnie: moje zmysły zbyt świadomie odbierały zmysłowe bodźce otoczenia.
Zbyt silna i przekonywająca była konsekwentna spójność otaczających mnie zjawisk.
Po upływie doby ponowna wizyta tego samego tria dała mi do zrozumienia, że minął czas
do namysłu.
- Mam wrażenie - zaczęłam - że lepiej rozumiem teraz swoją sytuację. Proponujecie mi
bezbolesną niepamięć zamiast załamania, po którym i tak nastąpi niepamięć. I nie widzicie innego
wyjścia.
- Tak - potwierdziła jedna z nich, a pozostałe zgodziły się w milczeniu. - Ale podczas
hipnozy będziemy potrzebowały twojej współpracy.
- Wiem o tym - powiedziałam. - Rozumiem też, że w takim układzie uchylanie się od
współpracy byłoby daremnym uporem. W związku z tym... tak, zamierzam współpracować... Ale
pod jednym warunkiem.
Spojrzały pytająco.
- Chciałabym, żebyście najpierw wstrzyknęły mi chuinżuatynę w takim samym stężeniu,
jakie otrzymałam przedtem. Podam wam wielkość dawki. Jestem przekonana, że niezależnie od
tego, czy jest to halucynacja, czy też jakiś inny, zbliżony do niej rodzaj projekcji, musi mieć coś
wspólnego z tym środkiem. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się nic, co choćby w najmniejszym
stopniu przypominało ten stan. Przyszło mi więc do głowy, że gdybym mogła odtworzyć sytuację...
czy może tylko uwierzyć, że ją odtwarzam... być może powstanie jakaś szansa. Sama nie wiem.
Może to zbyt naiwne?... Ale nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, to nic nie powinno zmienić się na
gorsze, prawda? Czy pozwolicie mi spróbować?...
Zamyśliły się wszystkie trzy.
- W zasadzie nie widzę przeszkód - powiedziała jedna.
- Myślę, że nie powinno być trudności z uzyskaniem pozwolenia - uzupełniła druga. - Masz
do tego prawo, lecz na twoim miejscu nie liczyłabym na to za bardzo.
Po południu przybyło kilka małych służebnic, które zakrzątnęły się wokół przygotowania
mnie i pokoju do eksperymentu. Na koniec zjawiła się jeszcze jedna, pchając stolik na kółkach.
Ledwie ją było widać spoza butelek, tacek i fiolek. Ustawiła stolik przy moim łóżku. Wkrótce
przybyły wszystkie trzy lekarki. Jedna z małych pielęgniarek zajęła się podwijaniem mojego
rękawa. Lekarka, która najczęściej zabierała głos, posłała mi serdeczne, lecz pełne powagi
spojrzenie.
- Zdajesz sobie sprawę, że to czysty hazard? - upewniła się.
- Tak. Ale to moja jedyna szansa. Chcę z niej skorzystać.
Pokiwała głową, wzięła do ręki strzykawkę i napełniła ją, podczas gdy służebnica
dezynfekowała moje ogromne ramię. Lekarka zbliżyła się do łóżka z wahaniem.
- Proszę zaczynać - ponagliłam ją. - Dobrze pani wie, jaki los czeka mnie tutaj.
Skinęła głową i wbiła igłę...
Powyższą relację spisałam w określonym celu. Zamierzam zdeponować ją w banku, gdzie
pozostanie do czasu, kiedy zajdzie potrzeba jej odczytania.
Nie mówiłam o tym nikomu. Sprawozdanie na temat skutków działania chuinżuatyny, które
sporządziłam dla drą Hellyera, było fałszywe. Opisałam tam swoje wrażenia jako po prostu
unoszenie się w przestrzeni. W powyższych zapiskach zawarte są moje prawdziwe doznania.
Ukrywałam je, ponieważ po odzyskaniu przytomności, kiedy przekonałam się, że znajduję
się znowu we własnym ciele, w normalnym świecie, doznania te prześladowały mnie z taką
wyrazistością, jakby były prawdziwe. Szczegóły jawiły się zbyt jaskrawo, zbyt wyraźnie, bym
mogła usunąć je z pamięci. Prześladowały mnie jak przestroga czy pogróżka. Nie mogłam zaznać
spokoju...
Nie potrafiłam zebrać dość odwagi, by zwierzyć się drowi Hellyerowi, jak bardzo mnie to
męczy... Obawiałam się, że zaleci mi leczenie. Inni moi znajomi, jeśli nie przejęliby się na tyle, by
zalecić leczenie, z pewnością wyśmialiby mnie i nieźle by się ubawili moim kosztem, interpretując
symbolikę. Zachowałam to więc dla siebie.
Gdy rozpatrywałam szczegółowo różne fragmenty tego wydarzenia, wzbierała we mnie
złość na samą siebie. Dlaczego nie poprosiłam Laury o więcej faktów, takich jak daty i inne dane,
które można sprawdzić. Gdyby stwierdziła, na przykład, że cała ta sprawa zaczęła się przed dwoma
laty, to nie byłoby mowy o jakimkolwiek poczuciu zagrożenia. Niestety, tak istotne pytanie nie
przyszło mi do głowy. Przypomniałam sobie jednak pewną informację, którą mogłam sprawdzić. I
sprawdziłam. Teraz żałuję, że to zrobiłam, ale wtedy czułam, że muszę.
Oto czego się dowiedziałam:
Dr Perrigan żyje, jest biologiem, przeprowadza doświadczenia na zającach i szczurach...
Jest dość znanym specjalistą w swojej dziedzinie. Publikował w wielu periodykach artykuły
na temat walki ze szkodnikami. Nie jest żadną tajemnicą, że pracuje nad nowymi szczepami
myxomatozy, które mają atakować szczury. Otrzymał już nawet pewną grupę szczepów
mucosimorbus, chociaż nie udało mu się dotychczas wyprodukować wirusa na tyle stałego lub
selektywnego, by dał się zastosować w praktyce...
Nigdy jednak o nim nie słyszałam, dopóki Laura z mojego “przywidzenia” nie wymieniła
jego nazwiska...
Dużo o tym myślałam. Do jakiego rodzaju doświadczeń należą opisane tu zdarzenia?
Gdyby były czymś w rodzaju wizji nieuniknionej przyszłości, nikt nie mógłby przecież temu
zapobiec. Sądzę jednak, że takie wyjaśnienie jest bez sensu: przyszłość jest zdeterminowana tym,
co już się stało, i tym, co dzieje się aktualnie. Musi zatem istnieć mnóstwo możliwych wersji
przyszłości, z których każda stanowi prawdopodobną konsekwencję tego, co dzieje się teraz.
Wydaje mi się, że pod wpływem chuinżuatyny ujrzałam jedną z takich wersji...
Było to chyba ostrzeżenie przed tym, co może się wydarzyć, jeśli nie podejmie się działań
zapobiegawczych.
Wersja ta jest tak odrażająca, tak fałszywa, tak dalece odbiega od normalnego toku
wydarzeń, że nie ostrzec, znaczyłoby uchylać się od obowiązku wobec ludzkości.
W związku z tym zamierzam na własną odpowiedzialność, nikogo nie wtajemniczając,
dołożyć wszelkich starań, aby to, co opisałam, nie doszło do skutku. Gdyby kogokolwiek
oskarżono o współdziałanie w moim zamierzeniu, niniejszy dokument powinien zostać
przytoczony w jego obronie. W tym właśnie celu został spisany.
Postanowiłam bowiem nie dopuścić do kontynuacji badań drą Perrigana.
Podpisano: Jane Waterleigh
Adwokat przyglądał się podpisowi kiwając głową.
- A potem wsiadła w samochód i pojechała do Perrigana. Tragiczne rezultaty są nam znane
- powiedział.
- Podejrzewam, że starała się najpierw wytłumaczyć mu, że powinien zrezygnować z badań.
Chociaż nie mogła oczekiwać, że jej się powiedzie. Trudno sobie przecież wyobrazić, żeby
ktokolwiek zechciał zrezygnować z wieloletnich badań z powodu, który każdemu wydawałby się
czymś w rodzaju cygańskiej wróżby. Nie ulega wątpliwości, że była przygotowana do podjęcia, w
razie konieczności, działań bezpośrednich. Policja ma chyba rację podejrzewając, iż strzelała do
niego z premedytacją. Są jednak w błędzie twierdząc, że podpaliła dom w celu zatarcia śladów
zbrodni. Z oświadczenia wynika niezbicie, że chodziło jej wyłącznie o zniszczenie pracy Perrigana.
Znowu pokiwał głową ze współczuciem.
- Biedaczka! Z ostatnich dwóch czy trzech stronic wyraźnie przebija silne poczucie
obowiązku. Bije z nich ta uproszczona jasność, która powoduje męczennikami bez względu na
konsekwencje. Nie wypiera się czynu. Ukrywa tylko przed policją jego motywy.
Zamilkł, a po chwili dodał:
- Na szczęście mamy ten dokument. Powinien przynajmniej uratować jej życie. Zdziwiłbym
się, gdyby nie poskutkował argument niepoczytalności, której jest dowodem. - Postukał palcem w
plik kartek.
- Dobrze się złożyło, że zrezygnowała z zamiaru zdeponowania tego w banku.
Na twarzy drą Hellyera malowało się zmęczenie i troska.
- Mam ogromne wyrzuty sumienia w związku z tym wydarzeniem - wyznał. - Przede
wszystkim nie powinienem był dopuścić do próby z chuinżuatyną! Wydawało mi się jednak, że
otrząsnęła się już z załamania po stracie męża. Robiła wszystko, żeby mieć bez przerwy jakieś
zajęcie, i zgłosiła się na ochotnika. Znał ją pan na tyle, by stwierdzić, że miała bardzo
zdecydowany charakter. Dostrzegła szansę wniesienia pewnego wkładu do wiedzy medycznej, i
słusznie. Mogłem jednak być ostrożniejszy. Powinienem był zauważyć, że coś jest nie tak po tym
doświadczeniu. Dlatego to na mnie ciąży odpowiedzialność za tę sprawę.
- Hm - adwokat nie był przekonany - przyjmując taką linię obrony, nie wypadnie pan
najlepiej w oczach kolegów po fachu, doktorze.
- Być może. Zajmę się tym w odpowiednim czasie. Teraz chodzi o to, że czuję się za nią
odpowiedzialny, choćby z tego powodu, że jest członkiem mojego zespołu. Nie da się zaprzeczyć,
iż gdybym nie przyjął propozycji jej udziału w doświadczeniu, nie doszłoby do tego wszystkiego.
W związku z tym wydaje mi się, że powinniśmy raczej starać się udowodnić, że działała w stanie
ograniczonej poczytalności, że jej władze umysłowe uległy osłabieniu pod wpływem
zaaplikowanego środka. Jeżeli sąd wyda takie orzeczenie, skierują ją do szpitala psychiatrycznego
na obserwację połączoną z leczeniem, być może bardzo krótkim.
- Nie wiem. W każdym razie możemy przedstawić tę koncepcję obrońcy i poprosić o
opinię.
- Moim zdaniem brzmi to dość przekonywająco. Osoba taka jak Jane nie decyduje się na
zabójstwo, będąc przy zdrowych zmysłach, chyba że zostanie przyparta do muru. Wtedy jednak
działałaby z większą przebiegłością. Z pewnością nie atakowałaby kogoś zupełnie obcego.
Chuinżuatyną wywołała zapewne halucynacje dostatecznie silne, by doprowadzić ją do stanu, w
którym nie potrafiła odróżnić tego, co rzeczywiste, od tego, co przypuszczalne. Była przekonana,
że przywidzenie jest rzeczywistością, i postąpiła zgodnie z takim przekonaniem.
- Owszem, można to tak ująć - przyznał adwokat. Znowu spojrzał na plik dokumentów. -
Cała ta opowieść jest w gruncie rzeczy bez sensu, chociaż sprawia wrażenie bardzo sensownej.
Ciekawe, czy...
- Zamyślił się na chwilę, po czym podjął wątek. - Zastanawia mnie ta teoria o zbędności
osobników płci męskiej. Wygląda na to, że wydawała jej się bardziej niepożądana niż
niewyobrażalna. Dla laika, który wierzy ślepo w naturalny porządek rzeczy, jest to nie do przyjęcia,
ale czy nie uważa pan, jako naukowiec związany z medycyną, że jest to właściwie możliwe,
przynajmniej teoretycznie?
Dr Hellyer zmarszczył brwi w skupieniu.
- Tak. Tę kwestię istotnie powinno się częściej brać pod uwagę. - Wykluczenie takiej
możliwości byłoby chyba twierdzeniem zbyt pochopnym. Z czysto teoretycznego punktu widzenia
można to rozważać na dwa lub trzy różne sposoby. Gdyby zaistniała jakaś absolutnie niezwykła
sytuacja, wymagająca intensywnych badań na skalę zbliżoną do prac nad atomem... to kto wie? -
Otrząsnął się z zamyślenia.
Adwokat znowu pokiwał głową.
- To właśnie miałem na myśli - zauważył. - W gruncie rzeczy nie jest to w sumie aż tak
bardzo nieprawdopodobne. Moim zdaniem może nawet wywołać lekki niepokój. Z punktu
widzenia obrony głębokie przekonanie Jane w zestawieniu z takim stopniem prawdopodobieństwa
daje pewne szansę na powodzenie. Ale właśnie to prawdopodobieństwo nieco mnie peszy.
Doktor rzucił mu baczne spojrzenie.
- No wie pan! Co pan wygaduje? Pan, doświadczony prawnik, opowiada się za
wizjonerstwem? Jeśli tak jest w istocie, to chyba będzie pan musiał wymyślić nową, własną wizję.
Bo biedna Jane z pewnością udaremniła spełnienie się tej konkretnej wersji. Z Perriganem koniec.
- Cały jego dorobek poszedł z dymem - odparł adwokat, kładąc dłoń na dokumentach. -
Mimo wszystko byłoby lepiej, gdyby Jane dowiedziała się o Perriganie i jego badaniach w jakiś
inny sposób. O ile mi wiadomo, nie było możliwości, żeby Perrigan znalazł się w orbicie jej
zainteresowań, chyba że interesuje ją także weterynaria?
- Z całą pewnością nie - zapewnił Hellyer.
- No właśnie. A zatem ten aspekt nie przestaje być niepokojący. Jest jeszcze drugi. Uzna
pan zapewne, że zachowuję się nierozsądnie i oby czas pokazał, że słuszność jest po pańskiej
stronie, lecz muszę przyznać, że czułbym się lepiej, gdyby Jane przeprowadziła nieco
dokładniejsze śledztwo przed przystąpieniem do działania.
- Co ma pan na myśli...? - zaciekawił się dr Hellyer.
- Otóż Jane nie wiedziała, że Perrigan ma syna. Który żyje. Zdaje się, że bardzo interesował
się badaniami ojca i postanowił, iż jego praca nie może pójść na marne. Oświadczył, że dołoży
wszelkich starań, aby kontynuować badania na tych kilku okazach, które uratowano z płomieni...
Jest to bez wątpienia godna pochwały synowska postawa. Niepokoi mnie tylko fakt, że on również
jest doktorem nauk przyrodniczych, biochemikiem i - co całkiem naturalne - nosi nazwisko
Perrigan...
CZŁOWIEK - MIESZKANIEC ZIEMI
Rozdział I - OKAZY Z DOLINY DUR
Największą atrakcją turystyczną Takonu była w owym czasie wystawa odkryć z Doliny
Dur. W specjalnie do tego celu wzniesionym budynku Takończycy i przyjezdni z innych miast
tłoczyli się w korytarzach i zaglądali do zakratowanych lub oszklonych gablot, podziwiając ich
zawartość z lękiem, zaciekawieniem lub rozbawieniem - zależnie od usposobienia.
Tłum zwiedzających składał się głównie z tych, których przyciąga każde niezwykłe
wydarzenie, pod warunkiem że wstęp jest wolny lub za niską opłatą. Napawali się więc widokiem
eksponatów, gotowi dziwić się i zachwycać, ale niezbyt głęboko, ponieważ przybyli przede
wszystkim, by się zabawić, toteż opierali się staraniom przewodników usiłujących obudzić w nich
refleksyjną ciekawość. Nie więcej niż dwie, może trzy osoby przyglądały się gablotom z
prawdziwym uznaniem.
Nie można jednak powiedzieć, by to powierzchowne nastawienie, widoczne u dorosłych,
występowało również u dzieci, które przyprowadzano codziennie, całymi klasami, na lekcję
poglądową o prehistorycznych warunkach życia na planecie. Magon, nauczyciel biologii w jednej z
najlepszych szkół w Takonie, z trudem poskramiał swych podopiecznych w oczekiwaniu na
przewodnika. Ustawił ich przy wejściu i próbując utrzymać w grupie, opowiadał o Dolinie Dur.
- Warunki panujące w Dolinie są dziełem całkowitego przypadku. Nie odkryto dotąd na
planecie Wenus podobnych terenów i zdaniem specjalistów tereny takie nie istnieją. Wystawa,
którą za chwilę obejrzymy, nie jest muzeum ani ogrodem zoologicznym, chociaż je przypomina.
Uczniowie nie słuchali go zbyt uważnie. Wiercili się niespokojnie, rzucając zaciekawione
spojrzenia na rzędy klatek, wyciągali szyje, by dostrzec coś ponad ramionami kolegów, a
najbardziej podekscytowani stawali na tylnych nogach, żeby lepiej widzieć. Przechodzący obok
Takończycy patrzyli na ten dziecięcy entuzjazm z lekkim rozbawieniem. Magon przygładził dłonią
srebrne futro na głowie i kontynuował wykład:
- Stworzenia, które zobaczycie, reprezentują wszystkie okresy historii naszego świata.
Niektóre są tak stare, że wędrowały już po planecie na długo przed pojawieniem się naszej rasy.
Inne, młodsze, żyły w tym samym czasie co nasi przodkowie, którzy w tym okrutnym świecie
musieli nieustannie szukać schronienia, umykając tak szybko, jak im na to pozwalało sześć nóg...
- Sześć nóg, panie psorze? - odezwał się jakiś zdziwiony głos. Rozległy się chichoty, lecz
Magon tłumaczył cierpliwie:
- Tak, Sadul, sześć. Czyżbyś nie wiedział, że nasi przodkowie poruszali się na wszystkich
sześciu kończynach? Minęły tysiące lat, nim stali się czworonogami. Nim to nastąpiło, wszelki
postęp był niemożliwy. Kończyny przednie nie mogły wykształcić się w tak wrażliwe członki
chwytne jak nasze, dopóki nie przestały dotykać ziemi.
- To nasi przodkowie byli zwierzętami, panie psorze?
- No tak... Owszem. Bardzo je przypominali. - Magon ściszył głos, by nie obrazić uszu
przechodzących obok obywateli. - Natychmiast jednak po oderwaniu przednich kończyn od ziemi i
zwolnieniu ich od obowiązku podtrzymywania ciężaru ciała wkroczyliśmy w erę wielkich
przemian: zaczęliśmy piąć się do góry... i pniemy się nadal.
Potoczył spojrzeniem po zaciekawionych futrzastych twarzach. Przez chwilę zatrzymał
wzrok na delikatnych mackach, które kiedyś były topornymi palcami przednich odnóży. Ewolucja
niesie w sobie coś magicznego: Magon czuł się dumny z faktu, że on i jego rasa zajmują poczesne
miejsce w procesie rozwoju. To przecież wspaniałe osiągnięcie: z kudłatego, prawie
dwumetrowego zwierzęcia przekształcić się w istotę stojącą dumnie na czterech kończynach, z
wyprostowaną w pionie przednią częścią ciała, skąd głowa spogląda na świat otwarcie i bez
wstydu. Co prawda kilku podopiecznych zaniedbało swoje futra, doprowadzając je do stanu, który
nie przynosił chwały całej rasie: były zabłocone i potargane. Ale w końcu to jeszcze dzieci. Na
pewno z wiekiem nauczą się czyścić je dokładniej i czesać.
- Dolina Dur... - Magon podjął wykład, lecz właśnie pojawił się przewodnik.
- Czy to grupa uczniów?
- Tak.
- Świetnie. Proszę za mną. Czy wiedzą już, co zaszło w Dolinie Dur?
- Większość tak - odparł Magon. - Lecz byłoby dobrze, gdyby...
- Oczywiście, z przyjemnością. - Przewodnik przystąpił ochoczo do wygłaszania monologu,
który powtarzał już zapewne wiele razy.
- Dolina Dur to niewątpliwie zjawisko jedyne w swoim rodzaju. W zamierzchłym okresie
dziejów naszej planety w sposób nie do końca jeszcze wyjaśniony doszło do połączenia pewnych
gazów zawartych w jej wnętrzu. Gazy te wydostały się na powierzchnię przez szczeliny w skorupie
planety właśnie tutaj i tylko tutaj.
Mieszanina ta posiadała dwie podstawowe właściwości: usypiała oraz konserwowała na
czas nieokreślony. W rezultacie powstała forma życia, którą można nazwać życiem w zawieszeniu.
Wszystko, co istniało w Dolinie w chwili pierwszej emisji gazów, zachowało się więc w stanie
nienaruszonym. Stan ten nie podlega żadnym granicom czasowym.
Starożytni traktowali to miejsce z zabobonnym lękiem. Podejmowano wprawdzie w
epokach mniej odległych liczne próby zbadania Doliny, ale wszystkie kończyły się fiaskiem.
Powiodła się dopiero ostatnia wyprawa sprzed roku, której uczestników wyposażono w
odpowiednie maski przeciwgazowe. Wówczas to dokonano odkrycia, że zwierzęta i rośliny w
Dolinie nie uległy petryfikacji, jak dotychczas sądzono. Okazało się bowiem, że przy zastosowaniu
pewnych zabiegów mogą być ożywione. I takie właśnie eksponaty za chwilę obejrzymy:
egzemplarze flory i fauny liczące miliony lat, a mimo to wciąż żywe.
Przystanął przy pierwszej gablocie.
- Oto okazy flory okresu karbońskiego: paprocie drzewiaste i gigantyczne mchy, które
rosną tu nadal w specjalnie stworzonej atmosferze, kontynuując rozwój zatrzymany w chwili, gdy
Wenus była jeszcze bardzo młodą planetą. Liczymy na to, że z zarodników tych roślin uda nam się
wyhodować następne egzemplarze. Tutaj - przesunął się ku kolejnej gablocie - widzimy początki
jednego z najwdzięczniej szych eksperymentów Natury: najwcześniejszą formę kwiatów.
Słuchacze przyglądali się posłusznie dużym, białym kwiatom przypominającym magnolie,
lecz nie wyglądali na zafascynowanych. Do młodych umysłów fauna przemawia bardziej niż flora.
Nagle budynkiem wstrząsnął potężny ryk. Wszystkie głowy odwróciły się w głąb korytarza. Z
trudem udawano zainteresowanie wykładem przewodnika. Tylko Magon, ku wściekłości
podopiecznych, uznał za stosowne zadać mu parę pytań. W końcu jednak minęli gabloty
botaniczne i znaleźli się przed pierwszą klatką.
Wewnątrz, wzdłuż kraty biegało to w jedną, to w drugą stronę gadowate stworzenie, które
można by opisać jako dwunożne, gdyby nie ogon, który odgrywał istotną rolę w podpieraniu
tułowia. Zwierzę spoglądało na świat z zachłannością nieproporcjonalną do małych oczek, w jakie
wyposażyła je przyroda. Raz po raz odrzucało łeb w górę, wydobywając z siebie zduszony kwik.
Gad był brzydki, pokryty zielonoszarą, bardzo gładką skórą. Sylwetkę miał niemal
opływową, a mimo to wyglądał pokracznie. Jego kształty, podobnie jak u wielu innych,
pierwotnych stworów, zdawały się zapowiadać, że Matka Natura poważnie zabiera się do dzieła.
Potrafiła już bowiem z grubsza wymodelować tego biegającego dinozaura, choć wciąż brakowało
jej jeszcze poczucia proporcji i tej finezji, której miała nabrać nieco później. Odnosiło się wrażenie,
że nawet gdyby chciała, nie była jeszcze gotowa do stworzenia sierści czy piór, by okryć nagość
tego gada.
- To jest Chodomimus - przedstawił go przewodnik z gospodarskim gestem. - Jeden z
dinozaurów, który potrafi poruszać się z dużą szybkością, lecz umiejętność tę wykorzystuje
wyłącznie w celach obronnych, jako że należy do grupy zwierząt roślinożernych.
Tu nastąpiła krótka pauza, podczas której słuchacze przyswajali sobie treść informacji.
- To znaczy, że on ucieka? - padło pytanie.
- Tak.
Zwiedzający poczuli się nieco zawiedzeni. Spoglądali teraz na biednego, smutnego
Chodomimusa z lekką pogardą. Oczekiwali mocniejszych wrażeń. Pragnęli, na przykład, stanąć
oko w oko - choć w bezpiecznej odległości - z jakimś starożytnym potworem, który władał niegdyś
całą planetą i którego groźny ryk sprawiał, iż Chodomimus wraz z całą resztą innych stworzeń
umykał w popłochu. Przewodnik nie przyspieszał jednak tempa zwiedzania.
- A tu mamy przed sobą wspaniały okaz Herperornisa, ptaka zębatego. Wypełniał on lukę
między Archeopteryxem i dzisiejszymi ptakami i zasługuje na szczególną uwagę jako...
Reakcja uczniów wskazywała, że nie podzielają jego opinii. W miarę przesuwania się
wzdłuż klatek dawało się zauważyć, że są odmiennego zdania niż przewodnik, który
majestatycznie i groźnie wyglądające gady skwitował krótko:
- Te okazy nie mają większego znaczenia, gdyż należą do jałowych gałęzi głównego pnia
ewolucji. To po prostu pomyłki Natury.
Dotarli na koniec do niewielkiej klatki, którą zajmowało jedno dziwne stworzenie, stojące
na dwóch kończynach, chociaż wydawało się, że w zamierzeniu miało używać do tego celu
czterech.
- Tutaj zaś - mówił przewodnik - stajemy wobec jednego z najbardziej zagadkowych
znalezisk. Do tej pory nie udało się zaklasyfikować go do żadnej ze znanych kategorii. Pośpiech
uniemożliwił naukowcom poświęcenie mu należytej uwagi. Nie ulega jednak wątpliwości, iż
pochodzi ono z okresu późniejszego, ponieważ zachowało resztki sierści, rozmieszczonej
nierównomiernie, głównie na czubku głowy i na pysku. Porusza się bardzo sprawnie na dwóch
kończynach, co wskazywałoby na istnienie długiej linii przodków. Z drugiej strony, z tego, co o
nim wiemy, można by przypuszczać, że stwór ten pojawił się od razu w postaci całkowicie
rozwiniętej, bez żadnej ewolucji, jakkolwiek jest oczywiste, że coś takiego nie mogło się zdarzyć.
Na podstawie wstępnych obserwacji ustalono, iż posiada on wiele dziwnych właściwości.
Między innymi mimo uzębienia typowego dla roślinożernych wykazuje upodobania mięsożerne.
Słowem, jest to okaz bardzo zagadkowy. Mamy nadzieję, iż przed zakończeniem programu badań
uda się znaleźć w Dolinie inne, podobne okazy.
Stworzenie podniosło głowę i przyglądało im się ponurym wzrokiem. Rozwarło szczęki, ale
zamiast oczekiwanego ryku z jego pyska wydobył się strumień klekoczących dźwięków, któremu
towarzyszyły dziwaczne ruchy przednich kończyn. Uczniowie nareszcie się ożywili. Oto
prawdziwa zagadka, o której naukowcy wiedzą nie więcej niż oni sami.
Młodego Sadula zaintrygowało to bardziej niż wszystkie potwory o wielosylabowych
nazwach. Zbliżył się do klatki i przyglądał się eksponatowi w skupieniu. Napotkawszy wzrok
ucznia stworzenie wbiło w niego spojrzenie i znowu wydobyło z siebie osobliwy klekot. Podeszło
do kraty, przysuwając się bardzo blisko do Sadula. Nie cofnął się: stworzenie wcale nie wyglądało
groźnie. Jedną stopą wygładziło piasek, przykucnęło i zaczęło na nim coś bazgrać.
- Co ono robi? - zapytał ktoś.
- Pewnie szuka w ziemi pożywienia - padła odpowiedź.
Sadul wciąż patrzył z uwagą. Przewodnik poprowadził grupę dalej, a on pozostał z tyłu, nie
zauważony. Nie przeszkadzała mu obecność innych zwiedzających, ponieważ większość z nich
wolała przyglądać się karmieniu ogromnych gadów. Po chwili stworzenie ponownie wyprostowało
się i jedną kończyną wskazało na ziemię. Rysowało na piasku jakieś kreski. Nie składały się na
żaden czytelny motyw lub rysunek i wyglądały na przypadkowe, a jednak można się w nich było
dopatrzyć pewnej regularności.
Sadul wpatrywał się w linie na piasku, po czym przeniósł wzrok na pysk stworzenia.
Wykonało szybki ruch głowy w dół. Sadul znów tam spojrzał, nic nie rozumiejąc. Stworzenie
podeszło jeszcze bliżej, wygładziło stopą piasek i kucnąwszy, zaczęło ponownie bazgrać. Sadul
zastanawiał się, czy nie powinien już iść. Wiedział, że należy trzymać się grupy. Magon będzie się
wściekał. Postanowił zatrzymać się jeszcze na moment, żeby zobaczyć, co będzie dalej.
Stworzenie wstało i znów wskazało na piasek. Sadul oniemiał. Na piasku widniała
podobizna Takończyka, takiego samego jak on. Teraz stworzenie wskazało najpierw na siebie,
potem na rysunek.
Sadul poczuł, jak ogarnia go podniecenie. Dokonał chyba jakiegoś odkrycia. Stworzenie,
które umie rysować? Nigdy o czymś takim nie słyszał. W pierwszej chwili chciał rzucić się za
innymi, żeby im o tym powiedzieć. Zawahał się jednak. Górę wzięła ciekawość. Niepewnie
otworzył torbę, którą miał przy boku, i wyjął z niej swoją tabliczkę i rylec. Stworzenie gwałtownie
wyciągnęło po nie łapy między prętami klatki. Przysiadło i próbowało wydrapać coś na tabliczce
odwrotną stroną rylca. Sadul skorygował błąd i oparłszy się o kraty zaglądał do wnętrza klatki,
patrząc rysującemu przez ramię.
Tajemniczy stwór nakreślił najpierw małe kółko na środku tabliczki i wskazał do góry.
Sadul spojrzał na sufit, ale nie dostrzegł tam nic szczególnego. Stwór niecierpliwie potrząsnął
głową. Otoczył kółko większym okręgiem z kropeczką na obwodzie i dorysował następny okrąg z
podobną kropką, a potem jeszcze jeden. Sadul nadal nie mógł dopatrzyć się w tym żadnego sensu.
Obok kropki na drugim okręgu pojawiła się teraz podobizna małego Takończyka; obok
kropki na trzecim - podobizna autora rysunku. Sadul wpatrywał się teraz w tabliczkę ze zdwojoną
uwagą. Stworzenie chciało mu przekazać coś, czego nie potrafił zrozumieć. Jeszcze raz wskazało
łapą na małe kółko, a potem szeroko rozłożyło przednie kończyny. Światło... olbrzymie światło...
I nagle Sadul pojął. Słońce, słońce... i planety! O mało nie zakrztusił się z wrażenia. Sięgnął
w głąb klatki, porwał tabliczkę i pognał korytarzem w poszukiwaniu swojej grupy. Człowiek
zamknięty w klatce długo za nim patrzył, a kiedy jego krzyki ucichły w dali, uśmiechnął się, po raz
pierwszy od bardzo dawna.
Rozdział II OPOWIEŚĆ MIESZKAŃCA ZIEMI
Goin, wykładowca fonetyki, wpadł do gabinetu swego przyjaciela, Dagula, antropologa z
Uniwersytetu Takońskiego. Dagul był Takoń-czykiem w podeszłym wieku, o czym świadczyły
siwiejące pasma na srebrzystej sierści. Podniósł wzrok, marszcząc gniewnie brwi z powodu tak
nagłego wtargnięcia. Rozpoznawszy Goina złagodniał i serdecznie go powitał.
- Wybacz - tłumaczył się. - Jestem chyba trochę zmęczony. Dolina Dur dostarczyła takiej
ilości materiałów, że nie sposób zostawić ich odłogiem.
- Jeżeli jesteś zajęty...
- Ależ nie, wejdź, proszę. Chętnie przestanę o tym myśleć na chwilę.
Usiedli na niskiej kanapce, podwijając pod siebie cztery nogi. Dagul zaproponował drinka.
- No i jak? Macie już tę opowieść Ziemianina? - zapytał.
Goin wydobył z teczki pakiet cienkich tabliczek.
- Tak, mamy ją nareszcie. Zatrudniłem wszystkich asystentów i najlepszych studentów, ale
nawet przy ich pomocy zadanie okazało się niełatwe. Zdaje się, że Ziemianie byli od nas bardziej
zaawansowani w dziedzinie fizyki, dlatego niektóre fragmenty są ledwie przetłumaczalne. Sądzę
jednak, że ty to zrozumiesz. Wygląda na to, że ten Gratz to niezły drań. I wcale się tego nie
wstydzi.
- Dranie na ogół się nie wstydzą - zauważył Dagul.
- Tak, to prawda. Ale trochę mnie to zastanowiło. Ziemia musiała być dość paskudną
planetą.
- Gorszą niż Wenus? - zapytał Dagul z goryczą. Goin zawahał się.
- Z jego relacji wynika, że raczej tak. Ale być może tylko dlatego, że była na wyższym
szczeblu rozwoju. My zmierzamy, zdaje się, w tym samym kierunku: łapownictwo, prywata,
zdemoralizowany handel, politycy bez skrupułów. Myślałem, że to istnieje tylko tutaj. Ale okazuje
się, że tam było to samo. Cały ten cuchnący cyrk. Niewykluczone, że podobnie jest na Marsie, kto
wie?
- Być może. - Dagul zamyślił się. - Sugerujesz, że na Ziemi panowała wyolbrzymiona
forma naszego bagna?
- Otóż to. Zastanawiam się, czy życie nie jest przypadkiem chorobą. Czymś w rodzaju
procesu gnilnego, który atakuje umierające planety, przybierając postać tym złośliwszą, im wyższa
forma rozwoju. Jeśli zaś chodzi o inteligencję...
- Inteligencja - przerwał mu Dagul - to pułapka i złudzenie. Już dawno doszedłem do
takiego wniosku. Nie masz jej - gnijesz, masz ją - niszczysz najpierw innych, a w końcu samego
siebie.
Goin uśmiechnął się. Dagul przepadał za utartymi zwrotami.
- Jednak instynkt samozachowawczy... - zaczął.
- ... Kolejne złudzenie, zwłaszcza w odniesieniu do rasy - dokończył Dagul. - Mogą
przetrwać jednostki, ale cechą charakterystyczną ras inteligentnych jest nieustanne dążenie do
samozagłady, przy użyciu coraz doskonalszych metod. Z cynicznego punktu widzenia to bardzo
dobrze. Po co te wszystkie rozrzutne, niszczycielskie, bezsensowne...
Goin pozwolił mu się wygadać. Wiedział z doświadczenia, że nie warto go
powstrzymywać. Gdy Dagul w końcu zamilkł, Goin podał mu stertę tabliczek.
- Tu jest cała ta historia. Obawiam się, że to woda na młyn twojego pesymizmu. Gratz
przyznał się do morderstwa.
- Dlaczego się przyznał?
- Dowiesz się sam. Powiada, że chce nas ostrzec przed Ziemianami.
Dagul uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie powiedziałeś mu?
- Nie, jeszcze nie.
Dagul sięgnął po pierwszą tabliczkę i zaczął czytać.
“Ja, Morgan Gratz z planety Ziemia, spisałem tę opowieść, aby ostrzec mieszkańców
planety Wenus. Jeżeli możecie, unikajcie Ziemi. A jeżeli będziecie musieli wejść z nią w kontakt,
miejcie się na baczności. Przede wszystkim nie wchodźcie w żadne układy z dwoma największymi
koncernami ziemskimi. W przeciwnym bowiem razie znienawidzicie tę planetę i jej mieszkańców
podobnie jak ja. Dojdziecie do wniosku, że Ziemia to siedlisko zarazy, która może się
rozprzestrzenić w całym Wszechświecie.
Prędzej czy później zjawią się jej wysłannicy. Będą to przedstawiciele jednego z dwóch
koncernów: Metallic Industries albo International Chemicals. Zechcą nawiązać rozmowy. Nie
słuchajcie ich. Bez względu na to, jak słodkie będą ich słowa, jak nienaganne maniery, nie ufajcie
im, bo okażą się kłamcami i sługami kłamców. Jeśli im zaufacie, z pewnością dożyjecie dnia, w
którym tego pożałujecie. Pożałują tego wasze dzieci, które was przeklną. Przeczytajcie tę
opowieść, aby dowiedzieć się, jak postąpili ze mną, Morganem Gratzem...
Zacznę od momentu, kiedy zaproszono mnie do gabinetu dyrektora w ogromnym gmachu,
będącym siedzibą zarządu Metallic Industries. Sekretarka zamknęła za mną wysokie, podwójne
drzwi i przedstawiła mnie.
- Gratz, panie dyrektorze.
Dziewięciu mężczyzn siedzących przy stole ze szklanym blatem jednocześnie zwróciło
głowy w moją stronę. Ja jednak patrzyłem prosto na przewodniczącego, który zajmował miejsce
przy końcu stołu.
- Dzień dobry, panie Drakin - powiedziałem.
- Witajcie, Gratz. Przedstawiam wam pozostałych członków zarządu.
Powiodłem wzrokiem po zebranych. Kilka twarzy znałem ze zdjęć w pismach
ilustrowanych, inne rozpoznałem, bo mi je opisano, o pozostałych wiedziałem, że też tam będą,
ponieważ wszystko, co dotyczy członków zarządu Metallic Industries Incorporated, jest jawne. Są
wśród nich najbogatsi ludzie świata, co oznacza, że znajdują się pod ciągłym obstrzałem środków
masowego przekazu. Znałem nie tylko ich twarze, lecz, jak większość ludzi, również ich
przeszłość. Nie odezwałem się. Przewodniczący mówił dalej.
- Przeczytałem wasze sprawozdanie, Gratz, i z przyjemnością stwierdzam, że to wzorowy
dokument, jasny i zwięzły. Może nawet zbyt jasny, bym mógł spać spokojnie. Szczerze mówiąc,
mam pewne obawy i uważam, iż nadszedł czas na podjęcie stanowczych kroków. Zanim jednak
przystąpię do konkretnych propozycji, chciałbym, abyście powtórzyli członkom zarządu
najistotniejsze elementy waszego raportu.
Byłem na to przygotowany i mogłem odpowiedzieć bez namysłu:
- Kiedy pan Drakin dowiedział się, że International Chemicals zamierzają skonstruować
statek kosmiczny, skontaktował się ze mną i złożył mi pewną ofertę. Będąc pracownikiem
International Chemicals odpowiedzialnym za to przedsięwzięcie, miałem składać na bieżąco
raporty o postępach technicznych oraz wszystkich innych sprawach, o których mógłbym zbierać
informacje nie wzbudzając podejrzeń. Ponadto miałem dowiedzieć się, jak International Chemicals
zamierza wykorzystać nowy pojazd. Pierwszą część tego zlecenia wykonałem zgodnie z
oczekiwaniami pana przewodniczącego, jednak dopiero w ubiegłym tygodniu zdołałem dowiedzieć
się, jaki jest cel wyprawy.
Przerwałem. Wśród zebranych przeszedł szmer. Kilku pochyliło się, by lepiej słyszeć.
- Tak, tak, mówcie dalej - niecierpliwił się szczupły mężczyzna o drapieżnej twarzy,
siedzący z prawej strony przewodniczącego. - Jaki jest ten cel?
- International Chemicals zamierzają wysłać swój statek, “Nuntia”, na Wenus -
powiedziałem.
Oprócz Drakina, dla którego nie było to nowością, wszyscy osłupieli. Pierwszy odzyskał
mowę chudy członek zarządu.
- Nonsens! Bzdura! Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem! Dowody! Jakie macie dowody?
Posłałem mu lodowate spojrzenie.
- Żadnych. Szpieg rzadko miewa dowody. Musi pan po prostu uwierzyć.
- Absurd! Totalna bzdura! Chyba nie spodziewacie się, że uwierzymy w wasze niczym nie
poparte stwierdzenie, że International Chemicals zamierza wysłać pojazd na Wenus? To równie
nieprawdopodobne jak wyprawa na Księżyc. Albo daliście się nabrać, albo zwariowaliście.
Niesłychane! Na Wenus!
Przyjrzałem mu się dokładniej. Nie podobała mi się ani jego twarz, ani zachowanie.
- Pan Bali uważa za stosowne kwestionować moje sprawozdanie - zauważyłem. - Ale nie
powinno to nikogo dziwić, gdyż wszyscy wiemy, iż przez czterdzieści lat pan Bali wykazywał
odporność na wszelkie nowe propozycje.
Wychudłemu Ballowi oczy aż wyszły z orbit, lecz wielu zebranych skrywało uśmiechy.
Dzięki swoim milionom był przede wszystkim przyzwyczajony do pochlebstw, ale ja czułem się
teraz mocny.
- To bezczelność! - wydusił w końcu. - Do licha, co za bezczelność! Panie przewodniczący,
domagam się, aby ten człowiek...
- Panie Bali - przerwał mu chłodno przewodniczący. - Zechce się pan nie unosić. Obecność
Gratza wśród nas świadczy nie tylko o zaufaniu, jakim go darzę, lecz również o tym, że moim
zdaniem jego informacje mają dla nas wszystkich istotne znaczenie.
- Nonsens! Jeżeli zamierza pan wierzyć w bajki płatnego szpiega...
- Panie Bali, jestem zmuszony prosić pana o pozostawienie tej sprawy mojej ocenie.
Wiedział pan, jak wszyscy, że International Chemicals buduje statek przeznaczony do podróży
kosmicznych. Dlaczego więc miałby pan podawać w wątpliwość informację o celu jego podróży?
Proszę, by zapanował pan nad swoimi nerwami.
Bali uspokajał się z wolna, mamrocząc pogróżki pod moim adresem. Przewodniczący
zwrócił się do mnie.
- Powiedzcie nam, Gratz, czemu ma służyć ta wyprawa? - zapytał. Mogłem jedynie
zasugerować, iż chodzi o ustanowienie prawa do terytorium będącego źródłem surowców.
Przewodniczący kiwnął głową i przemówił do rady.
- Pytam więc, panowie: czym to grozi? Nie będę przypominać, iż 1C jest naszym
największym rywalem: jedynym liczącym się rywalem. Nasze interesy zazębiają się w sposób
nieunikniony. Metale i chemikalia nie dadzą się rozdzielić, gdyż łączą je wzajemne zależności.
Stoimy zatem w obliczu walki o przetrwanie. Wprawdzie aktualne nasze zasoby surowcowe
pozostają w równowadze, która utrzyma się zapewne jeszcze przez lata, ale zastanówmy się nad
następstwami tej podróży, jeśli zakończy się ona powodzeniem.
Po pierwsze, nastąpi aneksja najbogatszych regionów i surowców planety. Następnie import
tych surowców na Ziemię. Oczywiście, nie stanie się to od razu. Bez wątpienia jednak chwila taka
nadejdzie, tak jak po nocy nadchodzi dzień. Po zakończeniu podróży specjaliści nie spoczną, póki
nie opracują opłacalnych metod transportu między planetami. Może im to zabrać dziesięć lat, może
cały wiek, ale prędzej czy później znajdą na to sposób. - Zrobił znaczącą pauzę. - A to będzie
znaczyło koniec Metallic Industries.
Nikt nie odważył się przerwać milczenia. Drakin obserwował, jakie wrażenie wywarły na
słuchaczach jego słowa.
- Gratz poinformował mnie - uzupełnił - iż 1C nie wątpi, że ich statek odpowiada
wymogom takiej podróży. Czy mam rację?
- Tak jest, panie przewodniczący - potwierdziłem. - Mają stuprocentową pewność. Ja także.
Głos ponownie zabrał stary John Bali.
- Jeżeli nie jest to bzdura, jak mogliśmy do tego dopuścić? Dlaczego pozwolono 1C
budować ten statek bez przeszkód? Po co nam nasz człowiek w 1C, jeżeli nie robi tam nic, żeby im
przeszkodzić? - obrzucił mnie pełnym wrogości spojrzeniem.
- Czy ma pan na myśli...? - Drakin zawiesił głos.
- Tak. Uważam, że ten człowiek znajduje się w idealnej sytuacji do dokonania sabotażu.
Dlaczego tego nie zrobiono? Nic prostszego, jak spowodować jakąś “przypadkową” eksplozję.
- Owszem. To bardzo proste - przyznał Drakin. - Tak proste, że w IC od razu by na to
wpadli. Nawet gdyby miał miejsce prawdziwy wypadek, podejrzewaliby, że maczaliśmy w tym
palce. Ich zemsta mogłaby się dla nas okazać niezwykle kosztowna. Poza tym zabraliby się do
dzieła ponownie, lecz tym razem z zastosowaniem szczególnych środków ostrożności, które, być
może, wykluczyłyby możliwość utrzymania tam naszego człowieka. Zakładam, iż wszyscy
zgadzamy się co do tego, że “Nuntia” musi ulec zniszczeniu. Jej zagłada nie może jednak wzbudzić
najmniejszych podejrzeń. Powinna wystartować, a nasza głowa w tym, by nie powróciła.
Po krótkiej przerwie mówił dalej.
- Gratzowi zaproponowano wzięcie udziału w wyprawie. Nie udzielił jeszcze ostatecznej
odpowiedzi. Jest gotów przyjąć tę propozycję, aby dopilnować zniszczenia statku. Szczegóły
pozostawiam w jego gestii.
Drakin przedstawił swój plan. Zaraz po starcie “Nuntii” Metallic Industries przystąpią do
prac nad konstrukcją własnego pojazdu kosmicznego, który uda się na Wenus, jak tylko będzie to
możliwe. Ja zaś, po uporaniu się z “Nuntią”, miałem czekać na jego przybycie. Gdyby okazało się,
że planeta jest zamieszkana, miałem zaprzyjaźnić się z mieszkańcami i nastawić ich nieprzychylnie
do IC. Po przybyciu naszego statku miałem zostać przewieziony z powrotem na Ziemię, a grupa
specjalistów z MI pozostałaby na miejscu, by zbadać teren i dokonać aneksji. Po powrocie
obiecano mi wysokie wynagrodzenie, które zapewni mi bogactwo do końca życia.
- Wyświadczycie nam wielką przysługę, Gratz - kończył Drakin - a my nie mamy zwyczaju
zapominać o ludziach, którzy nam służą.
- Mówiąc to, patrzył mi prosto w oczy. - Czy podejmujecie się tego zadania?
Zawahałem się.
- Chciałbym mieć dzień lub dwa do namysłu.
- Oczywiście. To całkiem naturalne. Ponieważ jednak nie mamy zbyt wiele czasu do
stracenia, wolałbym znać waszą odpowiedź do jutra o tej samej porze. Da nam to szansę
znalezienia innego rozwiązania w przypadku, gdyby odpowiedź była odmowna.
- Tak. To powinno mi wystarczyć.
Po tych słowach wyszedłem i pozostawiłem ich samych. Mogę jedynie domyślać się treści
dalszych rozmów, choć mam co do nich uzasadnione podejrzenia.
Prócz obawy, aby nie wypaść na człowieka zbyt gorliwego, nie miałem powodu zwlekać z
odpowiedzią. Już wcześniej postanowiłem polecieć i zniszczyć “Nuntię”. Od lat czekałem na
okazję, aby zadać cios IC, i nareszcie nadszedł upragniony moment. Nad sposobami zaszkodzenia
interesom IC rozmyślałem od śmierci rodziców. Przedsiębiorstwo bowiem nie tylko zabiło mego
ojca, dopuszczając do zaniedbań w dziedzinie ochrony przed działaniem promieni nieosłoniętych,
lecz także przywłaszczyło sobie wcześniej jego wynalazki oraz naraziło go na ogromne wydatki,
związane z przeciągającym się postępowaniem sądowym.
To wystarczyło, bym poprzysiągł im zemstę. Na tym jednak nie koniec. Musiałem patrzeć,
jak moja matka umiera w nędzy, chociaż kilkaset funtów mogło uratować jej życie... Tymczasem
cały nasz majątek pochłonęły procesy z IC. Po pewnym czasie zmieniłem zdanie. Zatrudniłem się u
nich. Pracowałem bardzo ciężko. Postanowiłem, że nie będzie to byle jaka zemsta: chciałem
osiągnąć odpowiedzialne stanowisko, które umożliwiłoby mi zadanie druzgocącego ciosu.
Sprzymierzyłem się z Metallic Industries, gdyż był to najpoważniejszy rywal IC. Miałem
okazję zniszczenia statku, z którym moi wrogowie wiązali wielkie nadzieje, i mogłem to zrobić
sam. Wówczas jednak zostałbym skazany na dożywotnie osamotnienie. Proponując transport na
Ziemię, MI ułatwia mi zadanie. Postanowiłem więc je wykonać. “Nuntia” poleci tylko w jedną
stronę.
Bardzo chciałbym jednak wiedzieć, jakie decyzje zapadły w siedzibie zarządu po moim
wyjściu...
Rozdział III FATALNA PODRÓŻ
“Nuntia” przebywała w przestrzeni kosmicznej już od dwóch tygodni, lecz nikogo to nie
cieszyło.
W tym czasie dziewięcioosobowa załoga skurczyła się do siedmiu osób, co nie wpłynęło
pozytywnie na nasze morale. O ile wiem, nie wysunięto żadnych konkretnych podejrzeń. Panowało
tylko przeświadczenie, że nie jest tak, jak być powinno. Wśród niższego personelu krążyła plotka,
iż Hammer i Drafte postradali zmysły, zanim zginęli. Ale dlaczego postradali zmysły? - oto
pytanie, które dręczyło resztę załogi. Czy miało to jakiś związek z warunkami panującymi w
przestrzeni kosmicznej, z jakimś nieuchwytnym, nieprzewidzianym promieniowaniem? Czy
wszystkich nas czeka obłęd?
Gdy człowiek znajdzie się z dala od bliskich, nachodzą go niezwykłe wizje. Puszczamy
wodze fantazji i stajemy się łatwowierni. Działo się tak z marynarzami podczas długich rejsów
oceanicznych na starych żaglowcach i to samo dotknęło załogę statku pędzącego w
międzygwiezdnej przestrzeni. Moi towarzysze skłonni byli przypisywać te nagłe zgony jakimś
tajemniczym, szkodliwym wpływom, co nigdy nie przyszłoby im do głowy na Ziemi. Początkowo
nawet mnie to bawiło. Potem jednak przestało.
Najpierw wybuchła sprawa Dale’a Hammera, drugiego nawigatora. Młodzieniec ten, trochę
być może nieokiełznany na Ziemi, ale świetny fachowiec, był ogromnie dumny i szczęśliwy, że
wytypowano go do tej wyprawy. Zakończył swój dyżur w pogodnym nastroju, po czym parę
godzin później znaleziono go martwego w koi. Obok leżała fiolka tabletek nasennych. Ponieważ
wszyscy musieliśmy brać coś na sen, zgodnie uznano, że nastąpił tragiczny, lecz wytłumaczalny
wypadek, omyłkowe przedawkowanie...
Dopiero po zniknięciu Rossa Drafte’a pojawiły się podejrzenia. Drafte był dziwny. Często
sprawiał wrażenie nieśmiałego, choć jego oczy zawsze płonęły gorączkowym entuzjazmem. W
razie niepowodzenia gotów był do desperackich czynów. Będąc autorem projektu “Nuntii”,
traktował tę podróż jako spełnienie największego marzenia swego życia. Po powrocie na Ziemię,
gdzie oczekiwano relacji z przebiegu wyprawy, jego nazwisko miało rozbrzmiewać w milionach
radioodbiorników: jego twarz miała się znaleźć na pierwszych stronach gazet - twarz człowieka,
który pokonał siłę przyciągania.
Ale Ross zniknął... Nieznaczny spadek ciśnienia powietrza w jednym punkcie wykresu
wystarczył, by go między nami nie było.
Nie zauważyłem żadnych podejrzeń w stosunku do konkretnej osoby. Nikt nie patrzył
krzywo ani na mnie, ani też, o ile wiem, na nikogo innego. Nikt nie oczekiwał, by ktokolwiek z
załogi mógł dokładnie wyjaśnić, w jaki sposób ci dwaj zginęli. Panowało jedynie przekonanie, że
czeka nas coś niezwykłego.
Potem nastąpił kolejny wypadek...
Ward Govern, pierwszy inżynier, rozmawiał w kabinie nawigacyjnej z kapitanem
Tannerem. Reszta personelu pracowała gdzie indziej. Nie zauważony wśliznąłem się do kabiny
Governa. Znalazłem jego pistolet tam, gdzie zawsze go chował, w szufladzie, i wsunąłem do
kieszeni. Otworzyłem wentylator, którego wylot znajdował się na korytarzu, po czym, upewniwszy
się, że nikogo nie ma, wyszedłem, zamykając za sobą drzwi.
Nie czekałem długo. Kilka minut później dobiegł mnie narastający stukot butów
magnetycznych na stalowej podłodze. Govern minął mnie, kierując się do swojej kabiny. Inżynier
wydawał się najmniej przejęty ogólnym nastrojem niepokoju. Usłyszałem odgłos zamykanych
drzwi. Dałem mu trochę czasu, zanim ruszyłem do wentylatora tak cicho, jak tylko pozwalały mi
na to magnetyczne podeszwy.
Widziałem go całkiem wyraźnie. Zdjął buty, zasiadł przy niewielkim blacie przy ścianie i
zajął się wpisywaniem sprawozdania do dziennika. Wsunąłem lufę pistoletu w otwór wentylatora.
Palcami drugiej ręki zacząłem z cicha drapać w ścianę. Zależało mi na tym, żeby podszedł blisko:
powinny zostać jakieś ślady oparzeń lub przynajmniej ślady prochu.
Usłyszał drapanie. Podniósł wzrok, zaintrygowany przechylił głowę i nasłuchiwał.
Drapałem dalej. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Odpiął pasy przytrzymujące jego nieważkie
ciało w fotelu. Nie nakładając magnetycznych butów, odepchnął się od ściany i podpłynął w
powietrzu do wentylatora. Pozwoliłem mu zbliżyć się na niewielką odległość i wystrzeliłem.
Natychmiast rozległ się łoskot nadbiegających stóp i alarmujące okrzyki. Wepchnąłem
pistolet za koszulę i schowałem się za róg. Dopadłem drzwi kabiny na moment przed dwoma
członkami załogi zbliżającymi się z przeciwka. Otworzyliśmy je na oścież i zajrzeliśmy do środka.
Ugodzone pociskiem ciało Governa odpłynęło na środek pokoju. Wyglądało niesamowicie, wisząc
krzyżem w powietrzu.
- Sprowadźcie natychmiast kapitana! - krzyknąłem.
Jeden z przybyłych rzucił się pędem z powrotem na korytarz. Ja tymczasem, znalazłszy się
na moment między ciałem i drugim z nich, zdążyłem zacisnąć sztywne palce denata na rękojeści
pistoletu. Kilka sekund później wszyscy tłoczyli się przy drzwiach tak, że kapitan musiał
przeciskać się przez tłum, by wejść do środka. Obejrzał ciało. Widok był okropny. Krew nadal
wypływała z rany w głowie, lecz nie w dół, jak na Ziemi, ale na boki, tworząc liczne czerwone
kule, które unosiły się w powietrzu wokół ciała.
Nie ulegało wątpliwości, że strzał padł z bliska. Kapitan spojrzał na wyciągniętą dłoń z
pistoletem.
- Co tu zaszło?
Nikt nie wiedział.
- Byłem tu pierwszy - odezwałem się. - Tuż przed innymi.
- Czy był ktoś z tobą, kiedy usłyszałeś wystrzał?
- Nie. Szedłem właśnie korytarzem...
- To prawda. Zobaczyliśmy, jak Gratz wybiega zza rogu.
- Nie widziałeś nikogo innego?
- Nie.
- Czy ktoś mógł wymknąć się niepostrzeżenie z kabiny między strzałem a twoim
przybyciem?
- Niemożliwe. Musiałby natknąć się na mnie albo na nich... nawet gdyby miał czas opuścić
pokój.
- Dobrze. Pomóż mi. A wy - zwrócił się do ociągających się przy drzwiach czterech
członków załogi - wracajcie natychmiast do swoich zajęć.
Dwóch zbierało się do odejścia, ale mechanicy, Willis i Traill, nie ruszyli się z miejsca.
- Nie słyszeliście? Odmaszerować!
Wahali się. Nagle Willis wystąpił krok do przodu i ku zdumieniu kapitana zażądał
zawrócenia “Nuntii” na Ziemię.
- Człowieku, co ty wygadujesz?
- Panie kapitanie, wiem dobrze i Traill też, że coś tu śmierdzi. To niemożliwe, żeby ludzie
ni stąd, ni zowąd odbierali sobie życie. Może to my będziemy następni. Zaciągając się na statek,
byliśmy gotowi stawić czoło realnym, konkretnym niebezpieczeństwom. Ale nie przewidywaliśmy,
że coś może nam pomieszać zmysły i skłonić do samobójstwa. To się nam nie podoba. Niech pan
natychmiast zawróci “Nuntię”, kapitanie!
- Zachowujecie się jak para głupców! Przecież nie możemy zawrócić. Myślicie, że to jest
łódź na wiosła? Co się z wami dzieje?
Ich rozgorączkowane twarze wyrażały upór i determinację. Willis przemówił ponownie.
- Mamy już tego dosyć. Najpierw tamci dwaj, teraz ten. Razem trzech. Kto będzie
następny?
- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć - znacząco odpowiedział kapitan. - Ale dlaczego
zależy wam na tym, żeby pojazd zawrócił?
- Bo to jest zła wyprawa... przeklęta i pechowa. Nie mamy zamiaru zwariować, nawet jeżeli
pan ma na to ochotę. I jeżeli nie zawróci pan “Nuntii”, zawrócimy ją sami.
- Ach, więc o to chodzi, tak? Kto wam za to zapłaci? - wybuchnął kapitan. Willis i Traill
patrzyli oniemiali.
- Odpowiadać! - ryczał kapitan. - Kto za tym stoi? Kto chce zniszczyć ten statek?
Willis potrząsnął głową.
- Nikt za nami nie stoi! Chcemy się po prostu stąd wydostać, zanim zwariujemy -
powtórzył.
- Twierdzicie, że oni zwariowali, co? - syknął kapitan z jadowitym uśmiechem. - Może tak,
a może nie. Jeżeli nie, to wiem dobrze, co się z nimi stało. - Urwał. - Wydaje się wam, że jak mnie
zastraszycie, to zawrócę statek, tak? O nie, nic z tego, parszywe szczury! Do roboty! Później się z
wami rozprawię.
Lecz oni nie mieli zamiaru odejść. Ruszyli do ataku. Traill zaczai groźnie wymachiwać
kluczem. Wyrwałem pistolet z ręki nieboszczyka i wypaliłem prosto w czoło Trailla. To był celny
strzał. Willis zawahał się, chciał się zatrzymać, ale jego też trafiłem.
Kapitan wpatrywał się w trzymany przeze mnie pistolet; zaskoczony błyskawiczną akcją,
nie wiedział, czy dziękować czy zgromić mnie za tak pospieszny wymiar sprawiedliwości. Nie
było wątpliwości, że ci dwaj podnieśli bunt i że przynajmniej Traill gotów był zabić. Strong i
Denver, którzy zatrzymali się w drzwiach, patrzyli w osłupieniu. “Nuntia” wystartowała z
dziewięcioma mężczyznami na pokładzie. Teraz zostało ich czterech.
Kapitan milczał. Czekaliśmy, wpatrzeni w ciała kołyszące się jak dwie zjawy przykute do
podłogi butami magnetycznymi.
- Będzie nam ciężko we czterech - powiedział. - Ale damy radę, jeżeli zbierzemy wszystkie
siły. Wy dwaj zajmiecie się maszynownią. Gratz, czy orientujesz się w nawigacji trójwymiarowej?
- Nie bardzo.
- No to musisz się nauczyć... I to szybko.
Gdy przez śluzę powietrzną usunęliśmy zwłoki ze statku, kapitan zaprowadził mnie do
kabiny nawigacyjnej. Idąc, mruczał pod nosem sam do siebie:
- Ciekawe, który to? Chyba Traill. Tak, to do niego podobne.
- Pan coś mówił, panie kapitanie?
- Zastanawiałem się, który z nich był mordercą.
- Jak to mordercą? - zapytałem.
- Owszem, Gratz, mordercą. Jestem o tym głęboko przekonany. Nie sądzisz chyba, że tamci
zginęli śmiercią naturalną?
- Tak to wyglądało.
- Inscenizacja niezła, ale za dużo zbiegów okoliczności. Komuś zależało na tym, żeby
przerwać podróż i wszystkich nas wykończyć.
- Nie bardzo rozumiem, jak...
- Pomyśl tylko, człowieku! - przerwał mi. - A jeśli, pomimo naszych starań, tajemnica
“Nuntii” wydostała się na zewnątrz? Jest parę osób, którym mogłoby zależeć na pokrzyżowaniu
naszych planów.
Muszę przyznać bez fałszywej skromności, że doskonale udałem zdziwienie.
- Ma pan na myśli Metallic Industries?
- Tak, ale nie tylko. Nikt nie wie, jaki będzie rezultat tej wyprawy. Wiele osób uważa, że
świat w obecnym kształcie jest zupełnie znośny, i woleliby, żeby tak zostało. Mogli podsunąć nam
właśnie jednego z takich ludzi.
Pokręciłem głową z powątpiewaniem.
- Nie widzę w tym większego sensu. To przecież czyste samobójstwo. Nikt nie potrafiłby
przecież samodzielnie sprowadzić “Nuntii” na Ziemię.
- W każdym razie jestem przekonany, że któryś z nich: Willis albo Traill, to wtyczka, której
zadaniem było przeszkodzić w doprowadzeniu “Nuntii” do celu.
Nie przyszło mu do głowy, że obaj po prostu wpadli w przerażenie, że chcieli tylko wrócić
na Ziemię. Ale nie widziałem powodu, żeby go uświadamiać.
- W każdym razie najgorsze za nami - podsumował. - Rozprawiliśmy się z tym cholernym
mordercą... Niestety, za cenę trzech porządnych, uczciwych ludzi.
Wyjął z szuflady mapy.
- No, Gratz, teraz trzeba się zabrać za tę nawigację. Nie wiadomo, czy wkrótce nasze życie
nie będzie zależało od ciebie.
- Rzeczywiście: kto wie? - przyznałem.
Dwa tygodnie później dziób “Nuntii” zagłębił się w warstwie chmur, które sprawiały, że
powierzchnia Wenus była dotąd tylko tematem rozmaitych przypuszczeń. Po kilku okrążeniach
planety kapitan Tanner zdołał zredukować zawrotny pęd rakiety do prędkości operacyjnej.
Pobrawszy próbkę atmosfery, której skład okazał się niemal identyczny ze składem atmosfery
ziemskiej, zająłem miejsce obok niego, dzięki czemu nauczyłem się kierować lotem statku.
Widok za oknami przesłaniały gęste chmury, toteż poruszaliśmy się z prędkością niewiele
ponad dwieście mil na godzinę. Mimo wysunięcia przedłużonych skrzydeł konieczne okazało się
wsparcie rakietami pionowymi. Kapitan ostrożnie schodził w dół długim skosem. Oznajmił, iż ten
etap wyprawy będzie dla nas najpoważniejszą próbą nerwów. Nie znaliśmy odległości między
pułapem chmur a powierzchnią planety: kapitan mógł liczyć jedynie na szczęśliwe zrządzenie losu,
które uchroni pojazd przed przyczajonymi gdzieś na trasie skałami.
Siedział w napięciu przy pulpicie sterowniczym, wpatrzony w nieprzejrzane mgły, gotów w
każdej chwili zmienić kurs, chociaż obaj wiedzieliśmy, że gdy zauważymy przeszkodę, będzie już
za późno. Zdawało się, że tych kilka minut, jakie spędziliśmy w chmurach, ciągną się w
nieskończoność. Skoncentrowałem wszystkie zmysły do granic wytrzymałości. Gdy zdawało mi
się, że nie wytrzymam ani chwili dłużej, mgła przerzedziła się i wkrótce pozostała za nami.
Sunęliśmy już ponad odsłoniętą powierzchnią planety Wenus.
Nie był to jednak krajobraz we właściwym tego słowa znaczeniu, bowiem jak okiem
sięgnąć rozciągało się morze: szare i przygnębiające pustkowie. Nawet uczucie ulgi, którego
doznaliśmy, nie łagodziło brzydoty tego widoku. Grube strugi deszczu siekły wzburzone wody i
chłostały szyby naszego statku. Chmury koloru ołowiu, nasiąknięte wilgocią, wisiały nad nami jak
olbrzymie napęczniałe gąbki, gotowe lada moment zmazać wszystko do czysta. Nie widać było
nigdzie żadnej ciemniejszej linii obiecującej ląd; tylko zataczająca wodnisty krąg, l /o ledwie
widoczna poprzez strumienie deszczu linia horyzontu.
Kapitan wyrównał lot pojazdu, prowadząc go prosto przed siebie na wysokości kilkuset
stóp nad powierzchnią planety. Nie pozostawało nam nic innego, jak lecieć dalej, w nadziei, że
dotrzemy w końcu do jakiegoś lądu. Mijały godziny, lecz sądząc po ukształtowaniu powierzchni,
można by pomyśleć, że wisimy nieruchomo w miejscu. Zdaliśmy się całkowicie na łaskawość losu.
Wszystko wskazywało na to, że obraliśmy bezwiednie kurs, na którym morze ciągnęło się
tysiącami mil. Deszcz, ogrom oceanu i reakcja organizmu na długą podróż w przestworzach
wywołały w nas uczucie przygnębienia. Zastanawialiśmy się, czy Wenus nie jest przypadkiem kulą
złożoną tylko z wody i chmur.
Na koniec dostrzegłem wreszcie ciemny punkcik z prawej strony widnokręgu. Z powodu
słabej widoczności nie byłem pewny, czy nie ulegam jakiemuś złudzeniu, i bylibyśmy go minęli,
gdybym nie zwrócił nań uwagi kapitana, który bez wahania skierował pojazd w tamtą stronę.
Wpatrywaliśmy się obaj z niepokojem w powiększającą się kropkę.
Po pewnym czasie mogliśmy już rozpoznać niewysokie wzgórze, wznoszące się na
niewielkiej wysepce o powierzchni pięciu czy sześciu mil kwadratowych. Nie było to idealne
miejsce do lądowania, lecz kapitan już podjął decyzję. Mieliśmy dosyć zamknięcia i ciasnoty: kilka
dni odpoczynku i ruchu na powietrzu powinno wpłynąć korzystnie na nasze samopoczucie.
Nie ma sensu, by Ziemianin opisywał Wenus Wenusjanom. Są jednak pewne zaskakujące
różnice między obszarem Takonu i ową wyspą, na której wylądowaliśmy. Poza tym warunki
panujące w rozmaitych zwiedzanych przeze mnie regionach waszej planety także różnią się od
tutejszych. Nie znam współrzędnych geograficznych tych miejsc, lecz myślę, że skoro są tak
odmienne, to muszą leżeć daleko stąd. Nad wyspą stale wisiała na przykład warstwa ciężkich
chmur i nigdy nie świeciło tam słońce. Mimo to panował na niej upał, a deszcz, który padał prawie
bez przerwy, był ciepły.
Z kolei klimat Takonu przypomina ziemską strefę umiarkowaną: przelotne zachmurzenia,
przelotne deszcze i niezbyt męcząca temperatura. Kiedy patrzę na wasze rośliny i drzewa, aż trudno
mi uwierzyć, iż rozwijają się na glebie tej samej planety, co niezwykła dżungla zarastająca tamtą
wyspę. Nie znam się na botanice, mogę więc jedynie powiedzieć, że zaskoczyły mnie ogromne
ilości paproci i palm, przy niemal całkowitym braku drzew liściastych.
Rozdział IV DOLINA CISZY
Przez dwa dni zajmowaliśmy się drobnymi naprawami i niezbędnymi pracami
konserwacyjnymi. Czasem robiliśmy krótkie wypady badawcze, które nie należały wprawdzie do
przyjemności z powodu nieustającego deszczu, ale spełniały pożyteczną rolę zaprawy fizycznej,
podnoszącej morale załogi. Gdy trzeciego dnia kapitan zaproponował wejście na szczyt
środkowego wzgórza, przyjęliśmy tę propozycję bez wahania. Mieliśmy zabrać broń, bo chociaż
zwierzęta, jakie dotąd spotykaliśmy, okazały się płochliwe, nie wiedzieliśmy, co dzieje się w głębi
lasu dzielącego wzgórza od plaży, na której spoczęła “Nuntia”.
Wyruszyliśmy o świcie. Byliśmy półnadzy: upał wykluczał użycie ciężkich kombinezonów
przeciwdeszczowych, więc postanowiliśmy, że im mniej odzieży, tym lepiej. Zwłaszcza że czekał
nas spory w tym klimacie wysiłek wnoszenia pod górę broni i plecaków z zapasami żywności.
Kapitan pchnął drzwi zewnętrzne i wyprowadził nas na deszcz. Stąpaliśmy ciężko po plaży.
Ledwie jednak przedarliśmy się przez pierwsze zarośla dżungli, coś sobie przypomniałem.
- Cholera! - krzyknąłem ze złością, zatrzymując się gwałtownie.
- Co się stało? - zapytał kapitan.
- Amunicja - powiedziałem. - Zapomniałem zabrać amunicję.
- Jesteś pewien?
Zrzuciłem plecak, przejrzałem jego zawartość, ale nie znalazłem pudełka naboi, które
kapitan wręczył mi przed wyjściem. Dla zmniejszenia obciążenia każdy z nas otrzymał tylko kilka
magazynków. Nie spodziewałem się, by w tych warunkach moi towarzysze chcieli podzielić się ze
mną swoim przydziałem. Miałem tylko jedno wyjście.
- Wrócę po nie. To nie potrwa długo - zapewniłem.
Kapitan zgodził się niechętnie. Nie znosił maruderów, lecz nie mógł osłabiać grupy,
zabierając nie uzbrojonego człowieka w tak niebezpieczną wyprawę. Ruszyłem biegiem z
powrotem do “Nuntii”, potykając się w piasku i żwirze. Otworzyłem drzwi śluzy powietrznej i
obejrzałem się. Trzy sylwetki rysowały się niewyraźnie na tle lasu. Stali pod drzewami i patrzyli na
mnie.
Wskoczyłem do środka, zrzuciłem plecak i broń. Najpierw wpadłem do maszynowni i
odkręciłem zawory paliwa, a potem do kabiny nawigacyjnej, gdzie pospiesznie ustawiłem stery tak,
jak pokazywał mi kapitan. Szarpnąłem zapłon. Zawiesiwszy dłoń nad pierwszym rzędem
przycisków do odpalania, raz jeszcze wyjrzałem przez okno.
Kapitan pędził przez plażę, tuż za nim pozostali. Nie wiem, jak odgadł, że dzieje się coś
złego. Być może dostrzegł mnie w kabinie przez lornetkę. W każdym razie potraktował sprawę
poważnie. Gdy zniknął z pola widzenia, włączyłem przyciski. “Nuntia” zadrżała, szarpnęła i
zaczęła z wolna sunąć przed siebie przez piach.
Dwie sylwetki wymachiwały rozpaczliwie karabinami. Nie wiedziałem, czy kapitan zdążył
dostać się na pokład. Skierowałem wznoszący się pojazd nad powierzchnię morza. Jeszcze raz
obejrzałem się akurat w porę, by zobaczyć, jak tamci biegną ku czemuś, co leży skulone na piasku,
przystają i podnoszą głowy do góry. Zaczęli wygrażać dziko bezsilnymi pięściami w kierunku
oddalającej się “Nuntii”.
Po kilku godzinach lotu ogarnął mnie niepokój. Przecież musi być jakiś inny ląd na tej
planecie. Dlaczego jeszcze go nie dostrzegłem? Obym tylko nie musiał wodować “Nuntii”. Jeżeli
w ogóle przeżyłbym taką operację, byłbym niechybnie skazany na śmierć głodową. Nie był to
pojazd dla jednoosobowej załogi. W celu ograniczenia masy wiele czynności, które z powodzeniem
można było zautomatyzować, pozostawiono sterowaniu ręcznemu, wychodząc z założenia, iż w
maszynowni zawsze znajdzie się dwóch czy trzech ludzi.
Wskaźnik ciśnienia paliwa opadał już niebezpiecznie, lecz stery wymagały nieustannej
uwagi, toteż nie mogłem przejść na rufę, żeby włączyć pompy ciśnieniowe. Zastanawiałem się nad
możliwością unieruchomienia drążków sterowniczych na tyle, bym zdążył obrócić do maszynowni
i z powrotem. Nie wymyśliłem jednak żadnego sposobu i musiałem zrezygnować z tego pomysłu.
Pozostawało mi jedynie czekać w nadziei, że ląd pojawi się, nim będzie za późno.
I rzeczywiście: niebawem się ukazał. Niegościnna, kamienista plaża, chociaż tuż za linią
niedostępnych ostrych skal rozciągała się gęsta dżungla. Nie było tu miejsca równie dogodnego do
lądowania jak na wyspie. Woda kłębiła się i pieniła u stóp skał, wysokie fale waliły z ociężałym i
daremnym uporem w potężne, niewzruszone kamienne ściany. Tu nie miałem żadnych szans...
Wyżej ciągnęła się dżungla aż po horyzont, falując nieprzerwaną masą wierzchołków drzew. Może
gdzieś dalej, ale gdzie?
Parę mil od brzegu “Nuntia” zadecydowała sama. Silniki zakrztusiły się i umilkły. Nawet
nie próbowałem schodzić ślizgiem. Rzuciłem się tylko do jednego z amortyzowanych hamaków
przeciwprzyspieszeniowych w nadziei, że wytrzyma uderzenie.
A jednak wyszedłem z tego obronną ręką. Kiedy oglądałem wrak “Nuntii” po upadku -
oberwane skrzydła, dziób zgnieciony jak kawałek cynfolii, kadłub rozdarty na pół - nie mogłem się
nadziwić, że udało mi się przeżyć z kilkoma zaledwie siniakami, nabitymi dopiero po zerwaniu się
hamaka. Co się zaś tyczy mojej przyszłości, to jedno było pewne: dla “Nuntii” latanie się
skończyło. Wykonałem zatem w pełni zlecenie Metallic Industries: na próżno teleskopy IC
wypatrywać będą co noc statku, który już nigdy nie powróci.
Wbrew temu, co nakazywałoby moje położenie - a może dlatego, iż nie w pełni oceniałem
sytuację - przepełniony byłem dziką radością. Wymierzyłem oto pierwszy cios zemsty tym, którzy
doprowadzili moją rodzinę do skrajnej nędzy... Żałowałem jedynie, iż nie mogą wiedzieć, że to ja
pokrzyżowałem ich plany, a nie los.
Nie sądzę, by mogła was zainteresować szczegółowa relacja na temat moich poczynań w
ciągu następnych kilku tygodni. Nie zdarzyło się nic niezwykłego: przystosowałem wrak “Nuntii”
do zamieszkania, opanowałem sposoby obrony przed większymi drapieżnikami, podejmowałem
pierwsze ostrożne wyprawy myśliwskie i poszukiwania roślin jadalnych - każdy zrobiłby to samo.
Były to działania prowizoryczne i tymczasowe w celu zapewnienia sobie podstawowych wygód, do
czasu przybycia statku Metallic Industries, który zabierze mnie z powrotem na Ziemię.
I tak przez pół roku - zgodnie z chronometrami Nuntii - próżnowałem wałęsając się po
dżungli i chociaż nieraz przyszło mi do głowy, że Wenus to chyba nie najlepsza posiadłość,
traktowałem swoje otoczenie z obiektywną bezstronnością, jako atrakcyjny temat do przyszłych
rozmów po powrocie do domu. Właśnie określenie: “po powrocie do domu”, towarzyszące
wszystkim moim myślom, stanowiło barierę, która bezustannie dzieliła mnie od toczącego się
wokół życia. Dopóki bariera pozostawała nienaruszona, planeta mogła mnie osaczać, lecz nie
mogła mnie skazić.
Pod koniec szóstego miesiąca poczułem, że czas mojego wygnania dobiega końca. Statek
MI powinien już być na ukończeniu. Niebawem pomknie w przestrzeń kosmiczną tropem “Nuntii”.
Czekałem jeszcze prawie miesiąc, widząc oczyma duszy, jak pędzi ku mnie przez rozgwieżdżone
przestworza. Nastąpił już czas, by przygotować sygnalizację. Ustawiłem główny reflektor pionowo
do góry, aby silnym strumieniem światła przebił wiszącą nisko warstwę chmur. Co wieczór, tuż po
zmroku, włączałem go na całą noc, aż do świtu.
Przez pierwszych kilka nocy przeświadczenie, iż statek krąży gdzieś w pobliżu, nie
pozwalało mi zmrużyć oka. Leżałem na wznak, wpatrując się w posępne niebo w poszukiwaniu
błysku dyszy rakiet nośnych i wytężałem słuch, próbując usłyszeć ich łoskot. Ten etap nie trwał
jednak długo. Pocieszałem się rozsądną myślą, że ich poszukiwania mogą ciągnąć się parę tygodni.
Pomimo to czuwałem także w ciągu dnia, gotów w każdej chwili odpalić rakiety dymne na odgłos
pojazdu...
Po czterech miesiącach wysiadły akumulatory. Aż dziwne, że pracowały tak długo. W
miarę jak spadało w nich napięcie, topniały też moje nadzieje. Dżungla zdawała się podpełzać
coraz bliżej, krusząc mur mego niewzruszonego dotąd spokoju. Przez kilka nocy po wygaśnięciu
żarówek reflektora wysiadywałem jeszcze w ciemnościach, wysyłając raz po raz w milczące niebo
rakiety alarmowe. Dopiero gdy wystrzeliłem ostatnią, zrozumiałem, co zaszło.
Nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. W każdym razie teraz doznałem
olśnienia: firma Metallic Industries oszukała mnie, tak jak International Chemicals oszukała
mojego ojca. Nie zbudowali ani nigdy nie zamierzali zbudować żadnego pojazdu kosmicznego. Po
co, skoro IC straciło swój?
Nabrałem przekonania, że taka właśnie decyzja zapadła w siedzibie zarządu po moim
wyjściu. Nie zamierzali mnie więcej oglądać. Teraz już wiem, że byłoby to dla nich zarówno
kosztowne, jak i niebezpieczne. Nie tylko musieliby bowiem zapłacić mi moją należność, ale
jeszcze naraziliby się na szantaż. Tak czy inaczej, moje zniknięcie po wykonaniu zadania było im
na rękę. A gdzie można zniknąć skuteczniej niż na obcej planecie? Podłe świnie!
Oto ziemskie sposoby; oto honor wielkich firm. Obyście nie musieli przekonywać się o tym
na własnej skórze, wchodząc z nimi w układy. Najpierw wykorzystają was, a potem zniszczą...
Przez kilka dni po tym odkryciu byłem bliski szaleństwa. Wściekłość na zdrajców,
obrzydzenie do własnej naiwności, potworne poczucie samotności, przede wszystkim zaś
nieustanny szum deszczu, który prawie nie przestawał padać - wszystko to doprowadzało mnie do
samobójczego obłędu.
W końcu jednak właściwa mej rasie umiejętność przystosowania się wzięła górę nad
załamaniem. Zacząłem polować i odżywiać się tym, czego obficie dostarczała mi okolica.
Przeżyłem dwa ataki febry, a po wyczerpaniu zapasów, kiedy trudno było o zwierzynę,
przymierałem głodem. Za jedyne towarzystwo miałem parę oswojonych sześcionożnych stworzeń
pokrytych srebrzystym futrem. Znalazłem je pewnego dnia porzucone i piszczące z głodu w czymś,
co przypominało duże gniazdo. Zabrałem je do “Nuntii” i nakarmiłem. Okazały się całkiem
przyjazne. Z biegiem czasu zauważyłem, że przejawiają zaskakującą inteligencję. Nazwałem je
Mickey i Minnie - na cześć bohaterów pewnego ziemskiego filmu - a one bardzo szybko nauczyły
się reagować na te imiona.
Zbliżam się teraz do ostatniego i najdziwniejszego epizodu, którego, muszę przyznać, nie
rozumiem do tej pory. Wydarzyło się to kilkanaście lat po wylądowaniu “Nuntii”. Podczas pewnej
wyprawy aprowizacyjnej dotarliśmy z Mickeyem i Minnie do krainy zupełnie mi nie znanej. Brak
zapasów i postanowienie, żeby nie wracać z pustymi rękami, pchnęły mnie tym razem dalej niż
zazwyczaj.
Znaleźliśmy się u wejścia do jakiejś doliny. Mickey i Minnie zatrzymały się. Żadnym
sposobem nie mogłem nakłonić ich do dalszej wędrówki. Co więcej, gdy ruszyłem sam, próbowały
mnie powstrzymać czepiając się moich nóg przednimi łapami. Dolina wydawała mi się idealnym
miejscem dla zwierzyny łownej, więc odtrąciłem je zniecierpliwiony. Patrząc, jak odchodzę,
Mickey i Minnie rżały żałośnie, ale nie odważyły się iść za mną.
Przez pierwsze ćwierć mili nie zauważyłem nic niezwykłego. Wkrótce Io4 jednak
przeżyłem nieprzyjemny szok. Tuż przede mną, ponad drzewami, pojawił się olbrzymi łeb, który
patrzył wprost na mnie. Nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego, ale przypominało to
ogromnego przedpotopowego gada, na przykład tyranozaura. Mimo że widok był przerażający,
czułem nieodpartą ciekawość. Niepodobna przecież, by Wenus wciąż znajdowała się na etapie
wielkich gadów. A nawet jeżeli tak jest, to przebywając tu tak długo, powinienem był natknąć się
na nie wcześniej.
Łeb potwora tkwił nieruchomo nad wierzchołkami drzew. Nie wydał żadnego odgłosu. Gdy
opuściła mnie pierwsza fala strachu, zrozumiałem, że mnie nie zauważył. Ukryłem się i zacząłem
go ostrożnie podchodzić. Dolina zdawała się pogrążona w ciszy, mimo szumu deszczu, do którego
tak się przyzwyczaiłem, że moje uszy zupełnie go nie rejestrowały. Przeszedłem około dwustu
jardów i znalazłem się w polu widzenia olbrzyma. Wziąłem na muszkę jego prawe oko i
zaryzykowałem strzał.
Nic nie nastąpiło. Tylko echo przewalało się z łoskotem po dolinie. Zwierzę nie wykonało
żadnego ruchu. Zirytowała mnie niezwykłość tego zjawiska. Chwyciłem lornetkę. Tak! Trafiłem
potwora w prawe oko, lecz... Dziwna sprawa. Nie podobała mi się ta dolina. Zmusiłem się jednak,
by podejść bliżej. W powietrzu unosiła się jakaś nieznana woń, dość przyjemna, choć mdława.
Przystanąłem w niewielkiej odległości od potwora. Nawet nie drgnął. Raptem, tuż za
plecami, spostrzegłem innego gada. Był mniejszy, przypominał trochę jaszczurkę, lecz miał ostre
zęby i pazury. Na ich widok oblałem się potem. Przyklęknąłem na jedno kolano i złożyłem się do
strzału. Poczułem dziwny zawrót głowy. Wydawało mi się, że wszystko wokół kołysze się,
włącznie z lufą mojej strzelby. Jakaś mgła przesłoniła mi wzrok. Czułem, że upadam... Spadałem
chyba bardzo długo...
A gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem przed sobą pręty klatki...”
Dagul przerwał lekturę. Resztę już znał.
- Jak sądzisz, kiedy to się stało? - zapytał. Goin wzruszył ramionami.
- Bóg raczy wiedzieć. Bardzo dawno temu. To ciągłe zachmurzenie... I twierdzi, że oswoił
naszych dwóch prymitywnych przodków? Miliony lat...
- Ostrzega nas także przed Ziemią. - Dagul uśmiechnął się. - No cóż, czeka go niemiły szok.
Ostatni przedstawiciel rasy Ziemian... Chociaż, jeśli dać wiarę jego słowom, rasy niezbyt
wartościowej. Kiedy mu powiesz?
- Ponieważ i tak sam doszedłby do tego, pomyślałem, że zrobię to dziś wieczorem.
Załatwiłem mu przepustkę do obserwatorium.
- Chętnie będę wam towarzyszył, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
- Ależ oczywiście, że nie. Bardzo proszę.
Wspinali się we trzech na wzgórze, gdzie mieściło się obserwatorium. Przez całą drogę
Gratz mozolił się z obcymi mu sylabami, wciąż próbując ich przekonać o przewrotności Ziemian i
podłych praktykach koncernów. Z ulgą przyjął zapewnienie, że do żadnych negocjacji między
planetami nie dojdzie.
- Po co tu przyszliśmy? - zapytał, gdy znaleźli się w obserwatorium, a asystent nastawiał
wielki teleskop zgodnie z poleceniem Goina.
- Chcemy ci pokazać twoją planetę - oświadczył Dagul.
Po pokonaniu pewnych trudności, wynikających z różnicy w budowie oka Takończyków i
Ziemian, Gratz ujrzał przed sobą dużą lśniącą tarczę. Po chwili oderwał wzrok od teleskopu i
zwrócił się do swych towarzyszy z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
- Zaszła chyba jakaś pomyłka. To przecież Księżyc.
- Nie. To Ziemia - zapewnił Goin.
Gratz spojrzał ponownie na zrytą i poznaczoną otworami kraterów powierzchnię planety.
Wpatrywał się długo bez słowa. Wyglądała jak Księżyc, a jednak... Pomimo kraterów, pomimo
pustki rzeczywiście istniały pewne podobieństwa. Ślad połączonych kontynentów amerykańskich
ciągnący się od bieguna do bieguna, wybrzuszenie, które mogło być wybrzeżem Afryki
Zachodniej. Patrzył nadal bez słowa. W końcu odsunął się od teleskopu i zwrócił do Takończyków:
- Kiedy to się stało? - zapytał.
- Kilka milionów lat temu.
- Jak to? Nie rozumiem. Przecież dopiero wczoraj...
Goin zaczął wyjaśniać, lecz Gratz niczego nie słyszał. Wyszedł z budynku jak we śnie.
Przed oczami miał Ziemię taką jak kiedyś: bujną i piękną, wbrew wszystkim działaniom człowieka,
które zadawały jej ból. A teraz jest martwą grudką kosmicznego popiołu...
Zatrzymał się na skraju wypłaszczenia szczytu, na którym wysoko nad Takonem wznosiło
się obserwatorium. Spojrzał przed siebie ponad widniejącym w dole obcym miastem, ponad obcym
światem, ku jednemu z jaśniejących punktów międzygwiezdnej przestrzeni. Ziemia, która dała mu
życie, nie żyje... Patrzył na nią długo i w milczeniu. A potem zrobił krok przed siebie, pewny i
zdecydowany, ponad krawędzią skały...